PRZYGODY ROBINSONA CRUZOE Tytuł oryginału Surprising adventures of Robinson Crusoe Przłożył Józef Birkenmajer Projekt okładki i ilustracja Jakub Kuźma Redakcja serii Anna Sójka Danuta Okupniak Redaktor techniczny Roman Kalita-Ludwiczak Korekta Izabela Pawlak Joanna Pakulska Danuta Stęsik Komputerowy skład tekstu Dorota Ludwiczak Komputerowe opracowanie okładki Zbigniew Wera Cover Design © Podsiedlik-Raniowski i Spółka - sp.z o.o., Poznań, MCMXCVI Illustration for cover © Jakub Kuźma, MCMXCVI ALL RIGHTS RESERVED ISBN 83-7083-657-7 61-171 Poznań, ul.Żmigrodzka 41/49 tel.67-95-46, fax 67-95-35 Przyszedłem na świat w roku 1632 w mieście Yorku. Rodzina moja, acz zacna, była cudzoziemskiego pochodzenia. Ojciec, przybysz z Bremy, osiedlił się najpierw w Hull, skąd dorobiwszy się majątku na kupiectwie, przeniósł się do Yorku. Tam ożenił się z moją matką, której rodzice nazwiskiem Robinson pochodzili ze starej znanej familii w całym hrabstwie. Z tego to powodu nazwano mnie Robinsonem, a po ojcu Kreutznaer, lecz przekręcanie wyrazów tak zwyczajne w Anglii sprawiło, że wymawiają teraz i my sami wymawiamy i piszemy się Kruzoe. Moi współtowarzysze nigdy mnie inaczej nie nazywali. Miałem dwóch starszych braci; jeden z nich służąc jako podpułkownik w angielskim regimencie piechoty we Flandrii, którym przedtem dowodził sławny pułkownik Lockhardt, poległ w bitwie z Hiszpanami pod Dunkierką. Nie wiem, co stało się z moim drugim bratem, podobnie jak rodzice moi nie dowiedzieli się nigdy, co się stało ze mną. Jako trzeci syn w rodzinie, nie byłem zaprawiony do żadnego zawodu, od młodości natomiast ciągnęło mnie do włóczęgi. Ojciec w podeszłym już będąc wieku, kształcił mnie podług swojej możności, dał mi znośną edukację domową i posyłał do szkoły wiejskiej. Życzył sobie, abym został prawnikiem. Ale mnie nie przemawiało to do przekonania. Chciałem być tylko żeglarzem. Pragnienie to było silniejsze od woli i rozkazów mego ojca, od prób i nalegań matki, od przestróg przyjaciół. Musiała być chyba jakaś fatalność losów w tej skłonności mojej natury, wiodącej prosto ku owej nędzy żywota, jaka miała stać się mym udziałem. Ojciec, człowiek poważny i roztropny, przewidywał mój los nieszczęsny i rozumnymi radami starał się odwieść mnie od mego zamiaru. Pewnego dnia wezwał mnie do swego pokoju, gdzie go więziła podagra, i jął żywo rozpytywać o przyczyny, dla których - okrom żądzy włóczęgostwa - zamierzam opuścić dom ojcowski i rodzinne strony, gdzie mógłbym dojść do stanowiska, a pracując pilnie dorobić się mienia i prowadzić życie przyjemne i spokojne. Tłumaczył, że ojczyznę opuszczają jedynie ci, którzy albo wszystko stracili, albo też kierują się nieposkromioną chciwością zdobycia wielkich bogactw lub wsławienia się zuchwałymi wyprawami. Dla mnie jednak tego rodzaju przedsięwzięcia są albo zbyt zaszczytne, albo zbyt małe. Moje miejsce jest w pośrodku, należę do stanu średniego, a raczej do tej klasy, którą można by nazwać wyższą warstwą stanu niższego. Doświadczenie zaś naucza, że ten stan jest najwłaściwszy do uszczęśliwienia człowieka, ponieważ wolny jest zarówno od nędzy, mozołów i cierpień, na które skazane są niższe klasy, jak i od żądzy przepychu, dumy i zawiści, które są udziałem wielkich panów. „Już to samo - powiedział w końcu - przekonywa nas o szczęśliwości tego stanu, że jest on przedmiotem życzeń niemal całego świata.” Ukazywał, jako królowie nieraz płakali nad tym, iż urodzili się do spraw wielkich, i pragnęliby znaleźć się pośrodku onych skrajności, między człowiekiem wielkim a lichym. Powoływał się na świadectwo pewnego mędrca, który najtrafniej określił istotę prawdziwego szczęścia modląc się, by nie zaznał nigdy ani bogactw, ani ubóstwa. Dowodził dalej mój ojciec, że największe klęski życiowe dotykają powszechnie najwyższe i najniższe klasy, podczas gdy średnia wolna jest od większości chorób i od niedołęstwa na ciele i na umyśle, które u bogaczów rodzą się ze zniewieściałości, niewstrzemięźliwości i występków, u biednych zaś z lichego pożywienia, niedostatku i ciężkiej pracy. Stan średni, mówił mój ojciec, pozwala rozwinąć wszystkie cnoty, korzystać z wszystkich przyjemności życia, spokojność i obfitość są jego wiernymi towarzyszami, umiarkowanie, zdrowie, spokój, wesołość i wszelkie radości są błogosławieństwami, które temu stanowi towarzyszą. Ludzie w stanie średnim kroczą poczciwie gładką drogą życia i z czystym sumieniem życie to opuszczają. Wolni od niewolnictwa, do którego codzienne zmuszają potrzeby, nie mają powodów troszczyć się o kawałek chleba ani męczyć ciężką pracą rąk lub umysłu, dzięki czemu dusza ich może zaznać spokoju a ciało wypoczynku. Obca jest im zazdrość i pycha, spokojnie odbywają swoją wędrówkę po świecie, zaznając rozkoszy życia pozbawionego wszelkiej goryczy, są szczęśliwi i w codziennym doświadczeniu uczą się coraz jaśniej i głębiej pojmować swoje szczęście. Po tych długich perswazjach jął nalegać z powagą i serdecznie, bym się nie bawił w młokosa i nie rzucał się w przepaść nieszczęść, od których zabezpieczyło mnie urodzenie i majątek ojcowski. Mówił, że nie mam potrzeby zarabiać na chleb powszedni, gdyż on ma zamiar utrzymać mnie przyzwoicie i doprowadzić do stanu, który mi tylko co zachwalał. - Będzie to już chyba winą losu lub twoją własną - przydał - jeżeli nie osiągniesz pożądanego szczęścia; ja już spełniłem swoją ojcowską powinność, dając ci wyraźnie poznać całe niebezpieczeństwo twojego przedsięwzięcia, i gotów jestem wszystko uczynić dla ciebie, jeżeli posłuchasz moich wskazań i pozostaniesz w domu; nie chcę być sprawcą twojego nieszczęścia ułatwiając ci tułactwo. Na zakończenie zaś dodał, bym brał sobie za przykład mojego brata, któremu też same co i mnie czynił niegdyś uwagi, ażeby go odwieść od wyprawy wojennej do Flandrii, lecz nie mógł nic zdziałać, bo jego młodzieńcze skłonności popchnęły go do ucieczki do wojska, gdzie tak niewczesną śmierć znalazł.I mówił mi jeszcze ojciec, że choć nie przestanie za mnie się modlić, jednakże śmiele rzec może, że jeślibym uczynił ów krok niedorzeczny, to Bóg nie będzie mi błogosławił i będę miał później gorzką sposobność do rozmyślań nad zaniedbaniem rad ojcowskich, gdy już nie będzie przy mnie nikogo, kto by mi dopomógł. Podczas tych słów ostatnich, które były iście prorocze, jakkolwiek ojciec prawdopodobnie nie zdawał sobie z tego sprawy, łzy obficie skrapiały jego lice, zwłaszcza gdy wspominał zabitego brata. I kiedy mówił, że będę miał gorzką sposobność do żałowania mego postępku i nikt nie przyjdzie mi z pomocą, był tak wzruszony, że przerwawszy nagle rozmowę, dał mi odczuć, iż serce jego tak jest przepełnione żalem, że mu więcej powiedzieć nie dozwala. Byłem tą rozmową szczerze przejęty, jak byłby zaiste każdy na moim miejscu. Postanowiłem nie myśleć już więcej o zamorskich wyprawach, ale siedzieć w domu, zgodnie z życzeniem ojca. Ale niestety, dość było dni kilku, by obrócić wniwecz całe to postanowienie. Chcąc uniknąć nowych łajań ojcowskich umyśliłem sobie kilka tygodni później skrycie umknąć z domu. Jednakże nie postąpiłem tak pośpiesznie, jak mnie do tego skłaniała pierwotna zapalczywość, ale udałem się do matki, w chwili gdy mi się wydawała życzliwsza niż zazwyczaj, i oświadczyłem jej, iż ciągle marzę o ujrzeniu szerokiego świata, tak że nigdy nie zabiorę się do żadnego zajęcia, nie mając dość silnej woli, aby je doprowadzić do końca, i że ojciec powinien raczej przyzwolić, niż żebym miał iść w świat bez jego zgody. Nadmieniłem, że mam już lat osiemnaście, więc mi za późno iść na praktykanta do handlu lub też na pisarka przy adwokacie, że gdybym nawet poszedł do jednego z tych zawodów, na pewno nie dosłużyłbym do końca i przed terminem rzuciłbym mojego majstra, by puścić się na morze. Kończąc zapewniałem moją matkę, że gdyby wymogła na ojcu pozwolenie na jedną tylko podróż, a po powrocie z niej czułbym się zadowolony, nie wyjeżdżałbym już później nigdy w życiu i obiecałbym wynagrodzić zdwojoną pilnością cały czas zmarnowany. Matkę moją bardzo rozgniewały te słowa. Odpowiedziała, że na nic się nie zda rozmawiać w owym przedmiocie, ponieważ ojciec nazbyt dba o moje dobro, by miał pozwalać na rzecz tyle mogącą mi przynieść szkody. Dziwiła się, jak mogłem nawet myśleć o czymś podobnym po tak tkliwych i serdecznych słowach, w jakich ojciec zwracał się do mnie. - Jeżeli już koniecznie chcesz iść na własną zgubę, nie ma dla ciebie ratunku. Ale bądź pewny, że nie otrzymasz nigdy naszego zezwolenia. Nie chcę przykładać ręki do twego zatracenia i nigdy nie będziesz mógł powiedzieć, że matka się zgodziła, kiedy ojciec się nie zgodził. Choć matka wzbraniała się pośredniczyć między ojcem a mną, jednakże, jak później słyszałem, powtórzyła mu całą naszą rozmowę, a ojciec bardzo tym wszystkim zaniepokojony rzekł z westchnieniem: - Ten chłopak byłby szczęśliwy, gdyby pozostał w domu, lecz jeśli nas opuści, stanie się najnędzniejszym stworzeniem na świecie, a ja nie mogę na to dać mojej zgody. Jeszcze rok bez mała upłynął, zanim wyrwałem się na wolność. Przez cały ten czas byłem głuchy na wszelkie propozycje zajęcia się jakąś pracą i często utyskiwałem na ojca i matkę, iż tak stanowczo sprzeciwili się moim pragnieniom. Pewnego dnia przypadkowo zaszedłem do Hull nie mając jeszcze wcale zamiaru ucieczki. Jeden z moich rówieśników wybierał się właśnie w podróż do Londynu na okręcie swojego ojca i zaczął mnie namawiać, żebym mu towarzyszył, kusił mnie zaś zwykłą u żeglarzy przynętą, iż za ten przejazd nie zapłacę ani szeląga. Nie pytałem już więcej o radę ojca ani matki, nie przysłałem im słowa wieści o sobie, pozostawiając przypadkowi, kiedy i w jaki sposób o tym się dowiedzą. Nie prosząc błogosławieństwa Bożego ani rodzicielskiego, nie zastanawiając się nad skutkami ani okolicznościami, w nieszczęsną - Bóg widzi - godzinę, dnia pierwszego września 1651 roku wsiadłem na ów okręt zdążający do Londynu. Nigdy smutne przygody młodego awanturnika nie zaczęły się tak nagle i nie trwały tak długo. Ledwośmy wypłynęli z ujścia Humber, począł dąć wiatr, a morze wzburzyło się okrutnie. Ponieważ nigdy przedtem nie bywałem na morzu, więc rozchorowałem się w sposób nie dający się opisać, a w duszy zatrwożon byłem niepomiernie. Zacząłem poważnie rozmyślać nad tym, com był uczynił, uznając, że słusznie dosięgła mnie kara niebios za tak niecne opuszczenie domu rodzicielskiego i zaniedbanie mych powinności. Przychodziły mi teraz na myśl wszystkie rozsądne rady mych rodziców, łzy ojca, błagalne prośby matki, a sumienie, które jeszcze nie doszło do tego stopnia zatwardziałości jak później, czyniło mi gorzkie wyrzuty z powodu lekceważenia przestróg i złamania obowiązków względem Boga i własnego ojca. Przez cały ten czas burza wzmagała się, a morze, z którym dotąd byłem nie obeznany, rozhukało się ogromnie, choć nie tak jeszcze, jak to widywałem nieraz później, nawet nie do tego stopnia jak w parę dni potem, ale i tego starczyło, aby napędzić strachu młodemu żeglarzowi, który jeszcze nic podobnego nie widział. Oczekiwałem, że nas każda fala pochłonie, że każdej chwili okręt zapadnie się w przepaście morza i nie wypłyniemy już więcej na powierzchnię. W tych chwilach trwogi śmiertelnej czyniłem liczne śluby i postanowienia, że jeśli Bogu spodoba się w tej podróży zachować mnie przy życiu, to skoro tylko dotknę stopą lądu, powrócę prosto do domu, póki życia nie wsiądę już na żaden statek i trzymać się będę ojcowskich wskazówek, by nie wpaść więcej w podobne nieszczęsne położenie. Teraz dopiero pojąłem, jak słuszne były uwagi ojca o błogiej mierności średniego stanu, w którym on dostatnio przeżył swoje dni, nie wystawiając się na burze morza ani na kłopoty na brzegu. Postanowiłem, że jak syn marnotrawny powrócę ze skruchą w dom rodzicielski.Te rozważne i zbawienne myśli trwały tak długo, jak długo trwała burza, może nawet cokolwiek dłużej. Ale nazajutrz wiatr zelżał, morze uspokoiło się, zacząłem się zwolna do niego przyzwyczajać. Byłem jednak nieswój przez cały ten dzień, cierpiąc jeszcze nieco na morską chorobę. Przed zachodem pogoda się rozjaśniła, wiatr ucichł, nadszedł wieczór bardzo piękny. Słońce zaszło wolne od chmur i podobnie wzeszło na niebo następnego ranka. Promienie jego przeglądały się w morzu gładkim i spokojnym, a lekki powiew wiatru popychał nas naprzód swobodnie. Widok ten przedstawiał się moim oczom piękniejszy niż wszystko, co dotąd spotykałem w życiu. Rześki po dobrze przespanej nocy, bez śladu morskiej choroby, patrzyłem z podziwem na morze, które było wczoraj tak burzliwe i straszne, a dziś piękne, spokojne i ciche. Wtedy to, aby śluby moje nie trwały czasem za długo, zjawił się przy mnie mój towarzysz, który namówił mnie do tej ucieczki, i rzekł klepiąc mnie po ramieniu: - No cóż, chłopcze, jakże się czujesz po tym wszystkim? Założyłbym się, że miałeś stracha ostatniej nocy, kiedy dmuchał sobie ten wiaterek. - Ty to nazywasz wiaterkiem? Przecież to była straszliwa burza! - Burza? O głuptasie! Ty to nazywasz burzą? To nic nie było. Na dobrym okręcie i pełnym morzu nie poczujesz nawet takiego wiatru. Ale z ciebie jeszcze marynarz słodkich wód; chodź na szklankę ponczu, a zapomnisz o tym wszystkim od razu. Patrz, jaką piękną pogodę mamy teraz. Aby skrócić tę część moich przygód, wystarczy powiedzieć, żeśmy zaczęli żyć po żeglarsku. Znalazł się poncz, upiłem się nim i utopiłem w nim podczas tej jednej haniebnej nocy całą moją skruchę, wszelkie rozważania nad moją przeszłością, wszystkie postanowienia na przyszłość. Słowem, kiedy morze się uspokoiło a cisza przyniosła ulgę po burzy, przestał mnie nękać nawał myśli, zapomniałem o lękach i obawie, że pochłonie mnie ocean. Wróciły falą dawne me pragnienia, puściłem całkowicie w niepamięć ślubowania i przyrzeczenia poczynione w chwilach trwogi. Co prawda, chwile poważnego namysłu usiłowały powracać od czasu do czasu, lecz strząsałem je z siebie jak chorobę, a przykładając się pilnie do picia i do życia towarzyskiego zdołałem opanować te ataki sumienia, jak sam je nazywałem. W taki sposób w ciągu kilku dni odniosłem zupełne zwycięstwo nad swym sumieniem, tak jak życzyć sobie może tego młody smyk pragnący uwolnić się od natręctwa rozsądku. Lecz raz jeszcze miałem być wystawiony na podobną próbę. Opatrzność chciała, jak to w takich razach bywa, postawić mnie w takim położeniu, abym nie mógł się potem uciekać do wymówek, bo jeżeli w pierwszym wypadku nie chciałem dojrzeć wybawienia Bożego, to wypadek następny był już tego rodzaju, że najgorszy, najbardziej zatwardziały hultaj musiałby dojrzeć w nim niebezpieczeństwo zguby i miłosierdzie Boskie. Szóstego dnia naszej żeglugi wpłynęliśmy do zatoki Yarmouth, gdyż mając wiatr przeciwny albo ciszę niewiele przebyliśmy drogi od czasu burzy. Tu byliśmy zmuszeni zarzucić kotwicę i stać przy wietrze wciąż niepomyślnym, to jest po- łudniowo-zachodnim, przez siedem albo osiem dni. Przez ten czas wiele okrętów płynących z Newcastle poszło za naszym przykładem, zatrzymując się w przystani i czekając na zmianę wiatru w kierunku rzeki. Nie chcieliśmy zatrzymywać się tutaj tak długo, naszym zamiarem było wypłynąć na Tamizę, ale wiatr dął nazbyt mocno, a po czterech czy pięciu dniach przybrał jeszcze na sile. Ponieważ zatoka nadawała się dobrze na przystań i zakotwiczenie było porządne a takielunek bardzo mocny, przeto załoga, spokojna, nie przewidując żadnego niebezpieczeństwa, zwyczajem marynarzy spędzała wesoło czas na rozrywkach. Tymczasem ósmego dnia rano wiatr wzmógł się gwałtownie, tak że trzeba było co prędzej ściągać żagle na maszcie głównym i uprzątnąć wszystko z pokładu, żeby okręt mógł poruszać się możliwie najswobodniej. Około południa jednak fala podniosła się znacznie, bałwany poczęły tak silnie bić o nasz statek, że dziób zanurzył się, a fale zalewały pokład bezustannie; zdawało się dwukrotnie, że już zerwał się z kotwicy; wtedy kapitan kazał zarzucić wielką kotwicę i staliśmy tak naprzeciw wiatru, mając przód okrętu podwójnie zakotwiczony, a wszystkie liny rozluźnione i spuszczone do samego końca. Niebawem rozpętała się straszliwa burza. Nawet na twarzach majtków począłem dostrzegać oznaki trwogi i przerażenia. Słyszałem, jak kapitan, mimo iż nie przestawał zabiegać bez przerwy o bezpieczeństwo statku, przechodząc koło mnie szeptał sam do siebie: „Panie, zmiłuj się nad nami, inaczej zginiemy, zguba czeka nas wszystkich.” W początku tej nawałnicy leżałem osłupiały w mej kajucie na tyle okrętu i z przykrością wracałem do wspomnień o pierwszej skrusze, którą już byłem najoczywiściej zadeptał, ale myślałem sobie hardo: kiedy tamta okrutna śmierć mnie ominęła, to i obecna nawałnica przejdzie jak pierwsza. Lecz kiedy sam kapitan przechodząc koło mnie odezwał się, że wszystko stracone, doznałem straszliwego lęku. Wyskoczyłem z kabiny i spojrzałem dokoła. Złowieszczy widok ukazał się oczom moim: góry wód toczyły się po morzu i rozbijały się o nasz okręt co kilka minut. Gdziem spojrzał, samo zniszczenie. Na dwóch okrętach koło nas, wiozących ciężki ładunek, musiano zrąbać maszty tuż przy pokładzie, a ludzie nasi wołali, że okręt, który był o milę przed nami, zatonął. Inne dwa statki zerwane z kotwic, miotane wściekłością wiatru, zapędzone zostały na pełne morze bez jednego masztu, zdane na łaskę i niełaskę losu. Lżejsze statki mniej ucierpiały, nie tak bite przez wodę, lecz jednak dwa albo trzy przemknęły koło nas mając już tylko jedną reję przy żaglu. Pod wieczór pierwszy oficer i sternik prosili kapitana, aby im pozwolił zrąbać maszt przedni, na co zgodził się on dopiero wtedy, gdy go sternik zapewnił, że w przeciwnym razie okręt musi pójść na dno. A kiedy ścięto maszt przedni, to maszt główny, stojąc samotnie, wywoływał takie wstrząsy okrętu, że musiano zrąbać go również i oczyścić zupełnie pokład. Nietrudno wyobrazić sobie, w jakim stanie duszy znajdowałem się podówczas ja, żeglarz tak świeżej daty, który dopiero co ochłonął z poprzedniego strachu. Lecz jeśli po tylu latach pamięć mnie nie zawodzi, to stokroć więcej niż strach przed śmiercią przejmowały mię wyrzuty sumienia z powodu mych poprzednich ślubowań i postanowień, od których w tak niegodziwy sposób odstąpiłem; dodawszy do tego strach przed burzą, znalazłem się w takim stanie ducha, że nie potrafię nawet tego w słowach wyrazić. Lecz najgorsze jeszcze nie nastąpiło. Burza wzmagała się coraz bardziej, sami marynarze przyznawali, że czegoś podobnego nie widzieli jeszcze nigdy w życiu. Mieliśmy dobry okręt, ale tak ciężko naładowany i tak głęboko zanurzony, że ludzie z załogi wciąż wołali, iż pójdzie na dno. Na szczęście, nie bardzo rozumiałem, co oznacza „pójście na dno”, dopóki o to nie zapytałem. Tymczasem burza doszła do takiej gwałtowności, że kapitan, sternik i jeszcze kilku ludzi z załogi, bardziej rozsądnych niż inni, uklękli modląc się, w oczekiwaniu, kiedy okręt zacznie tonąć. Na domiar złego, wśród nocy jeden z załogi zszedłszy na dół okrętu zameldował, że woda przecieka. Drugi krzyknął, że statek nabrał już wody na cztery stopy. Wszyscy rzucili się do pomp. Serce zamarło we mnie, padłem na łóżko w kajucie. Ocucono mnie jednak i poczęto wołać, że kiedy dotąd nie zdałem się na nic, to przynajmniej teraz mogę wraz z innymi stanąć przy pompach. Zerwałem się z miejsca, wziąłem się do pomp i pracowałem ze wszystkich sił. Tymczasem kapitan spostrzegłszy kilka lekkich węglowców, które nie mogąc oprzeć się burzy wymknęły się z zatoki i popędziły na pełne morze, a teraz zbliżały się do nas, kazał wypalić z armaty na trwogę. Nie wiedząc, co to znaczy, myślałem, że okręt nasz pękł lub że zaszło coś równie strasznego, i przerażony, zemdlałem. A że każdy ratował wówczas swoje życie, jak umiał, nikt przeto nie zwrócił na mnie uwagi. Zastąpił mnie przy pompie któryś z załogi, odsuwając mnie na bok silnym kopnięciem, pewny, że już nie żyję. Leżałem bez przytomności dłuższą chwilę, zanim wreszcie przyszedłem do siebie i podniosłem się. Pracowaliśmy dalej, ale wody wciąż przybywało na dnie statku. Nie ulegało wątpliwości, że statek musi zatonąć. A chociaż burza zaczęła tracić cokolwiek na sile, trudno było przypuścić, że uda nam się dopłynąć do portu. Kapitan ciągle kazał strzelać z armat na alarm. Jakiś mały statek, będący najbliżej nas, poświęcił swoją szalupę wysyłając ją na pomoc. Z największym ryzykiem łódź ta zbliżała się na nas, jednak niepodobieństwem było zejść do niej ani też zbliżyć się do boku okrętu. Aż w końcu załoga, wiosłując z wielkim wysiłkiem i narażając swe życie, aby nas ocalić, zbliżyła się na tyle, że nasi ludzie mogli im rzucić z rufy okrętu linę z pływakiem, która rozwinęła się na znaczną odległość. Uchwycili tę linę po wielu trudach i wtedy przyciągnęliśmy szalupę do tyłu naszego okrętu i spuściliśmy się do niej wszyscy. Kiedy wreszcie znaleźliśmy się w łodzi, nie mogło być mowy o tym, żeby dostać się na ich okręt, przeto za ogólną zgodą postanowiono kierować się o ile możności w stronę lądu. Nasz kapitan przyrzekł, że gdyby szalupa uległa rozbiciu, załatwi sprawę odszkodowania z ich kapitanem. Tak tedy częściowo wiosłując, częściowo pędzeni wiatrem, posuwaliśmy się w kierunku północnym w stronę brzegu, prawie na wysokości Winterton-Ness. Byliśmy chyba nie więcej jak o kwadrans drogi od okrętu, kiedy ten w oczach naszych zatonął, i wówczas zrozumiałem po raz pierwszy, co to znaczy zatonięcie okrętu. Muszę wyznać, że gdy marynarze powiedzieli mi, że tonie, nie miałem odwagi podnieść oczu; od tej chwili można było o mnie powiedzieć, że raczej wniesiono mnie do łodzi, niż sam do niej wszedłem. Serce jakby zamarło we mnie, częściowo ze strachu, częściowo z przerażenia, jakie zapanowało w mej duszy na myśl o tym, co mnie czeka. W tym położeniu wszyscy pracowali przy wiosłach, aby się dostać bliżej lądu, a gdy fala wyniosła nas wysoko, zobaczyliśmy mnóstwo ludzi biegnących wzdłuż brzegu i chcących nam przyjść z pomocą, gdy zbliżymy się ku nim. Lecz zbliżaliśmy się do lądu bardzo powoli i dobiliśmy do brzegu dopiero po okrążeniu latarni morskiej w Winterton, w miejscu gdzie brzeg opada ku zachodowi, w kierunku przystani Cromer, hamując nieco gwałtowność wiatru. Tu na koniec wylądowaliśmy, jakkolwiek z trudem niemałym, zdrowi i cali wydostaliśmy się na brzeg i poszliśmy zaraz pieszo do Yarmouth, gdzie jako rozbitkowie doznaliśmy bardzo ludzkiego przyjęcia zarówno ze strony władz miejskich, które wyznaczyły nam dobre kwatery, jak też ze strony kupiectwa i właścicieli okrętów, którzy zaopatrzyli nas w środki pieniężne dostateczne na drogę czy to do Londynu, czy z powrotem do Hull - jak kto uważał za stosowne. Gdybym był wtedy poszedł za głosem rozsądku, wrócił do Hull, a stamtąd do domu, byłbym szczęśliwy, a ojciec, jak w biblijnej przypowieści, zarżnąłby tucznego cielaka, ciesząc się z mojego powrotu; usłyszawszy bowiem, że okręt, na którym zbiegłem, zatonął na redzie koło Yarmouth, nieprędko otrzymał wiadomość, że ja tam nie zginąłem. Jednakże fatalny los popychał mię naprzód z uporem nieodpartym i jakkolwiek rozsądek w chwilach opamiętania wzywał mię głośno do powrotu do domu, to przecież zdawało mi się niepodobieństwem usłuchać go tym razem. Sam nie wiem, jak to nazwać, i nie śmiem twierdzić, że jakiś los tajemniczy i przemożny nagli nas i zniewala, abyśmy stali się narzędziem naszej własnej zguby nawet wówczas, kiedy ją już przed sobą widzimy i rzucamy się w nią z otwartymi oczami. Widocznie musiało być coś takiego, co sprzysięgało się na mnie i przed czym niepodobna mi było ujść, co zdołało pchnąć mnie dalej na tę drogę wbrew spokojnemu rozumowaniu i najtajniejszym myślom, i wbrew moim dwóm oczywistym przestrogom, które wyniosłem z mego pierwszego nierozważnego postępku.Mój kolega, syn kapitana, ten sam, który poprzednio dodawał mi odwagi, okazał teraz więcej lękliwości ode mnie. Zobaczyłem się z nim dopiero po dwóch czy trzech dniach pobytu w Yarmouth, bo wyznaczono nam kwatery w różnych dzielnicach. Wydał mi się dość przygnębiony; patrząc melancholijnie i potrząsając głową, zapytał mnie, jak się czuję, i objaśnił swego ojca, kim jestem i dlaczego wyruszyłem na morze, dodając, że ta podróż była moją pierwszą próbą, i że mam zamiar puścić się w dalszą wędrówkę. Na to kapitan, zwracając się do mnie w tonie poważnym i zatroskanym, odezwał się w te słowa: - Mój młodzieńcze, nie powinieneś więcej puszczać się na morze, miej to sobie za jawny dowód i znak oczywisty, że nie pisane ci zostać morskim żeglarzem. - Jak to, panie - odrzekłem - czy pan nie puści się już więcej na morze? - To inna sprawa - odparł - takie jest moje powołanie, a przeto mój obowiązek. Ale ty, jeśliś to uczynił na próbę, otrzymałeś z niebios wskazówkę, co cię czeka, jeżeli się uprzesz nadal postępować tą drogą. Kto wie, czy to wszystko nie spadło na nas z twojej właśnie przyczyny, jak to się stało z Jonaszem na statku Tarsyssa. Powiedz mi, proszę - mówił dalej - kim jesteś i z jakich pobudek puściłeś się na morze? Wówczas opowiedziałem mu po części moje dzieje, na co on, uniesiony dziwnym gniewem, wybuchnął: - Cóżem zawinił, że ten nieszczęśnik dostał się na mój okręt? Nie chciałbym być jeszcze raz razem z tobą na tym samym okręcie nawet za tysiąc funtów. Ten wybuch żalu i gniewu wywołany był w nim świeżym poczuciem poniesionych strat i kapitan zapędził się dalej, niż powinien był się posunąć. Po czym uspokoił się i mówił do mnie dalej z powagą, napominając, abym powrócił do ojca i nie kusił więcej Opatrzności, która tak wyraźnie jest przeciwna moim zamiarom. - Młodzieńcze - powiedział w końcu - bądź pewny, że jeżeli nie zawrócisz z tej drogi, znajdziesz wszędzie tylko klęski i niepowodzenia, aż się słowa twego ojca spełnią całko- wicie. Po czym rozeszliśmy się i nie widziałem go więcej. Nie wiem, co się z nim dalej działo. Co do mnie, mając trochę pieniędzy w kieszeni, puściłem się lądową drogą do Londynu. Tam równie, jak przez całą drogę biłem się z myślami, jaki mam obrać rodzaj życia: czy do domu wracać, czy na morze? Co do powrotu - to wstyd stawiał opór wszystkim najlepszym odruchom mojej duszy. Wyobrażałem sobie śmiech, naigrawania się sąsiadów i własne zakłopotanie nie tylko przed rodzicami, ale przed każdym napotkanym. Nieraz zastanawiałem się nad tym, jak pełne sprzeczności i nierozumne jest ludzkie usposobienie, szczególnie u młodych, którzy zboczywszy raz z dobrej drogi, bardziej wstydzą się skruchy niż przewinienia. Nie zawstydzają ich uczynki, które słusznie pozyskały im miano szaleńców, ale powrót na drogę cnoty, co właśnie zjednałoby im szacunek rozumnych i poczciwych ludzi. W tym stanie pozostawałem czas jakiś, niepewny, co mam przedsięwziąć i jaki nadać kierunek życiu swemu. Nieodparta niechęć do wracania do domu trwała dalej, pamięć przeżytych przygód rozwiała się, a z nią słaba ochota powrotu do domu. W końcu porzuciłem ten zamiar całkowicie i począłem wypatrywać sposobności do nowej podróży. Zgubny wpływ, który mnie wyrwał z domu rodzicielskiego, który zaszczepił we mnie zuchwałą i nieposkromioną myśl zdobycia majątku i tak mną owładnął, że stałem się ślepy na wszelkie przestrogi, na perswazje i nawet na rozkazy mego ojca, podsunął mi przed oczy najbardziej niefortunne z przedsięwzięć. Wstąpiłem na okręt płynący do brzegów Afryki, a jak pospolicie mówią marynarze - do Gwinei. Największym nieszczęściem moim było, że w czasie tych wszystkich przygód nie chciałem zaciągnąć się w poczet majtków. Bo choć praca wtedy byłaby cięższa, niż do tego przywykłem, to jednak z czasem mógłbym poznać obowiązki służby marynarza i zostać sternikiem, starszym bosmanem, oficerem, a może i kapitanem okrętu. Ale los mój kazał mi zawsze wybierać najgorsze, tak też stało się i teraz. Mając pieniądze w kieszeni i porządną odzież na grzbiecie, wsiadłem na okręt w charakterze pasażera i niczym się nie trudniąc, niczego się też na jego pokładzie nie nauczyłem. W Londynie trafiłem na szczęście na dość dobre towarzystwo, co nieczęsto się zdarza takim młodym straceńcom, jakim ja byłem, ponieważ diabeł nie śpi i zastawia na nich swe sidła. Jednakże to mnie ominęło. Pierwszą swoją znajomość zawarłem z kapitanem okrętu, który powrócił od brzegów Gwinei i pomyślnie przeprowadziwszy tam swoje sprawy, postanowił powtórzyć tę wyprawę. Kapitan ten wdawał się chętnie w rozmowy ze mną, gdyż byłem wówczas dość przyjemnym rozmówcą, a usłyszawszy, że mam zamiar rozejrzeć się po świecie, zapytał mię, czy nie zechciałbym towarzyszyć mu w podróży. Dodał, że nic mię to nie będzie kosztowało, że byłbym jego towarzyszem i gościem przy stole, a gdybym chciał wziąć z sobą jakie towary, mógłbym je tam korzystnie sprzedać na własny rachunek i może by mię to zachęciło na przyszłość. Chwyciłem się tej rady obiema rękami, zawarłszy ścisłą przyjaźń z kapitanem, uczciwym i szczerym człowiekiem; udałem się razem z nim w podróż zabierając ze sobą skromny pakunek, który dzięki bezinteresownej prawości mego przyjaciela kapitana zwiększyłem pokaźnie. Mianowicie, idąc za radą kapitana zabrałem w drogę prawie za czterdzieści funtów szterlingów świecidełek i różnych drobiazgów. Pieniądze na to zebrałem od niektórych moich krewnych, do których pisałem i którzy, jak mniemam, nakłonili mego ojca, a przynajmniej moją matkę, żeby przyczynili się, jak mogą, do tej mojej pierwszej kupieckiej wyprawy. Była to jedyna pomyślna podróż ze wszystkich moich wypraw, a zawdzięczam to prawości i zacności mego przyjaciela kapitana, przy którym również nieźle wyćwiczyłem się w umiejętnościach matematycznych i żeglarskich. Nauczyłem się obliczać kurs okrętu, robić obserwacje, słowem znać się na wielu rzeczach niezbędnych dla żeglarza. Kapitan znajdował przyjemność w pouczaniu mnie, ja znowu radowałem się z tej nauki. Słowem, podróż ta uczyniła ze mnie żeglarza i kupca, przywiozłem bowiem z powrotem pięć funtów i dziewięć uncji złotego piasku, uzyskanych z operacji handlowych, i spieniężyłem je w Londynie za bez mała trzysta funtów szterlingów. Zbudziło to we mnie żądzę zysku, która dopełniła mej zguby. Jednak i w tej podróży nie obyło się bez niepowodzeń. Byłem wciąż niezdrów, a to z powodu nadmiernie upalnego klimatu, który nabawił mnie gwałtownej gorączki podzwrotnikowej. Prowadziliśmy handel przybrzeżny od 15 stopnia szerokości północnej aż do samego równika. Zostałem więc teraz kupcem gwinejskim i zacząłem przygotowania do nowej transakcji handlowej. Przyjaciel mój niestety zmarł wkrótce po powrocie. Postanowiłem udać się w tę samą podróż powtórnie, wsiadłem więc na ten sam okręt, dowodzony przez starszego oficera z poprzedniej podróży, który teraz został dowódcą okrętu. Była to jednak najnieszczęśliwsza w świecie wyprawa. Wziąłem z sobą towaru za sto funtów, a dwieście funtów mego świeżo zdobytego majątku złożyłem u wdowy po moim przyjacielu, która okazała dużo rzetelności w stosunku do mnie. Ale podróż była fatalna zaraz z samego początku, bo gdy nasz okręt wziął kierunek w stronę Wysp Kanaryjskich, aby przepłynąć pomiędzy tymi wyspami a brzegiem Afryki, został napadnięty o świcie przez korsarza tureckiego z Sale, który począł nas ścigać rozwijając wszystkie żagle. I my również rozwinęliśmy wszystkie płótna, na ile tylko reje i maszty pozwalały, ale pirat brał nad nami górę i było widoczne, że po kilku godzinach nas doścignie. Przygotowaliśmy się więc do walki. Nasz okręt miał dwanaście armat, rozbójnik miał ich osiemnaście. Około trzeciej po południu już nas dognał, lecz zamiast uderzyć z przodu okrętu, jak widocznie miał zamiar, przez pomyłkę uderzył z boku. Przesunęliśmy osiem naszych armat na tę stronę i daliśmy z nich ognia w jego bok, po czym cofnął się i odpowiedział na naszą salwę przydawszy do tego dwieście strzałów muszkietowych załogi. Dziwnym trafem nikt z nas nie odniósł rany, wszyscy trzymali się dzielnie. Pirat gotował się znowu do ataku, a my do obrony. Tym razem przywarł do naszego boku i sześćdziesięciu ludzi wpadło na nasz pokład; zaczęli natychmiast rąbać nasze maszty i takielunek. Przyjęliśmy ich ogniem ze strzelb, pikami, skrzynkami z prochem i spędziliśmy z naszego pokładu dwukrotnie. Aby krótko zakończyć tę smutną część naszego opowiadania, okręt nasz w końcu obezwładniono, trzech ludzi mieliśmy zabitych, ośmiu rannych, tak że byliśmy zmuszeni się poddać. Zawieziono nas jako jeńców do Sale, portu należącego do Maurów. Nie obchodzono się ze mną okropnie, jak tego oczekiwałem. Nie popędzano mnie jak innych w głąb kraju na dwór ich władcy, lecz kapitan okrętu zatrzymał mię jako swoją zdobycz i uczynił swym jeńcem, ponieważ byłem młody i zręczny, i mogłem mu być pożyteczny. Ta nagła zmiana losu, to przejście z kupca na nędznego niewolnika, zgnębiło mnie zupełnie. Wspomniałem teraz prorocze słowa mego ojca, że wpadnę w nieszczęście i nie odnajdę nikogo, kto by mi podał pomocną dłoń. Myślałem, że oto nadeszła chwila, od jakiej nie może już być gorszej. Teraz ręka niebios ciężko mnie dotknęła, zginąłem bez ratunku. A tymczasem był to dopiero wstęp do moich dalszych nieszczęść, jak się okaże w dalszym ciągu tego opowiadania. Mój nowy pan zaprowadził mię do swego domu. Obudziła się we mnie nadzieja, że zabierze mnie kiedy ze sobą na morską wyprawę, a wtedy zdarzyć się może, że sam zostanie schwytany przez jakiś okręt wojenny hiszpański czy portugalski i w ten sposób ja odzyskam wolność. Lecz nadzieja okazała się mylna, bo kiedy wypływał na morze, zostawiał mię w domu, abym pilnował jego małego ogródka i spełniał wszelkie niewolnicze posługi. A kiedy wracał z wyprawy, polecał mi sypiać w kajucie i pilnować okrętu. Rozmyślałem tedy ciągle o sposobie ucieczki, ale nie widziałem żadnej drogi, żadnej możliwości. Nie miałem nikogo w otoczeniu, komu mógłbym się zwierzyć i kto chciałby razem ze mną ruszyć w drogę, bo wśród niewolników nikt nie był rodem z Anglii, Szkocji lub Irlandii. Tak więc przez całe dwa lata, pomimo że zamiar ucieczki stanowił moją jedyną nadzieję, nie nadarzyła mi się żadna sposobność wprowadzenia tych zamysłów w czyn. Po dwóch prawie latach zaszedł wypadek, który na nowo obudził we mnie myśli o próbie odzyskania wolności. Pan mój pozostając w domu dłużej niż zwykle bez podejmowania normalnych wypraw, jak mówiono, dla braku pieniędzy, zwykł był stale raz albo dwa razy w tygodniu, a nawet częściej, jeżeli czas był pogodny, brać szalupę okrętową i wypływać na zatokę na połów ryb. Do prowadzenia łodzi przeważnie brał mnie i pewnego młodego Maura, bośmy go rozweselali, ja zaś nabrałem zręczności w łowieniu ryb. Wysyłał mnie również niekiedy z pewnym Maurem, swoim krewnym, i z tymże młodym chłopcem, aby ułowić mu półmisek ryb do obiadu. Pewnego razu, gdyśmy wypłynęli na połów w spokojny i czysty poranek, wstała mgła tak gęsta, że brzeg zniknął nam z oczu, chociaż byliśmy ledwie na pół mili oddaleni. Żeglując na los szczęścia pracowaliśmy przy wiosłach przez cały dzień i noc następną, a gdy zaświtał ranek, spostrzegliśmy, że płyniemy w stronę pełnego morza zamiast ku brzegowi, od którego byliśmy teraz o jakie dwie mile. Wróciliśmy w końcu do domu, jakkolwiek nie bez wielkiego wysiłku i niebezpieczeństwa, bo wiatr dął tego ranka bardzo silny i byliśmy porządnie wygłodzeni. Pan nasz od tej pory stał się ostrożniejszy i postanowił zapobiec na przyszłość podobnym przygodom, a mając długą łódź z naszego angielskiego okrętu, nie chciał się więcej puszczać na połów bez kompasu i zapasu żywności. Polecił więc cieśli okrętowemu, również jeńcowi angielskiemu, zbić małą budkę, rodzaj kajuty, pośrodku owej łodzi, taką, jakie bywają na krypach, z miejscem w tyle do sterowania i kierowania wielkim żaglem i ze swobodną przestrzenią na przodzie dla jednego albo dwóch ludzi do manipulowania żaglami. Łódź miała trójkątny żagiel zwany baranią łopatką i reję opartą o dach kabiny, która była niska i przytulna. Mieściły się w niej posłania dla sternika i dwóch niewolników, stół, małe schowki na butelki z trunkami oraz na chleb, ryż i kawę. Wypływaliśmy często w tej łodzi na połów ryb, a że byłem w tej sztuce daleko zręczniejszy od mego pana, przeto nigdy nie wyjeżdżał beze mnie. Raz powziął zamiar wypłynięcia w tej łodzi wraz z dwoma czy trzema Maurami znaczniejszymi w tej okolicy, czy to dla przyjemności, czy też na połów, i począł czynić przygotowania. Poprzedniego dnia zaopatrzył łódź obficiej niż zwykle i polecił mi przygotować trzy strzelby z zapasem prochu i kul, chciał bowiem nie tylko łowić, ale i zapolować na ptaki. Wypełniłem wszystko, jak mi polecono, i następnego ranka oczekiwałem w łodzi czysto wymytej i z wywieszoną flagą na przybycie mojego pana i gości. Tymczasem zjawił się tylko on sam i powiedział, że jego goście musieli zaniechać wycieczki z powodu nagłych spraw; polecił mi wypłynąć z jednym służącym tudzież chłopcem, jak zazwyczaj, i ułowić trochę ryb, bo jego przyjaciele przyjdą do niego na wieczerzę. Złowione ryby miałem mu natychmiast przynieść do domu. W tej chwili dawny zamiar wydostania się na wolność zaświtał mi w głowie, bo cała łódź znajdowała się teraz w mojej władzy. Kiedy pan mój się oddalił, jąłem się przygotowań nie do połowu, ale do dalekiej podróży. Nie wiedziałem wprawdzie, dokąd mam płynąć, było mi wszystko jedno, byle tylko ujść z niewoli. Najpierw, chcąc powiększyć zapas żywności na łodzi, przekonałem Maura, że nie wypada nam naruszać chleba pieczonego dla naszego pana. Przyznał mi słuszność i przyniósł duży kosz sucharów i trzy dzbany świeżej wody; wszystko to wstawiliśmy do łodzi. Wiedziałem, gdzie jest skrzynia z butelkami mojego pana, które były zrabowane z jakiegoś angielskiego okrętu, jak to widać było po ich marce. Zaniosłem skrzynkę na łódź, podczas gdy młody Maur był na brzegu, i ustawiłem ją tak, jakby znajdowała się tu już przedtem dla naszego pana. Zabrałem również bryłę wosku ważącą przeszło pięćdziesiąt funtów, wiązkę szpagatów i nici, siekierę, piłę, młot, wszystkie przedmioty bardzo nam później potrzebne, szczególnie wosk na świece. Jeszcze jednego podstępu użyłem w stosunku do mego towarzysza, na który on w swej naiwności dał się złapać. Nazywał się Izmael, a wołano nań Mulej albo Malej. - Maleju - odezwałem się doń - strzelby naszego pana są w łodzi, czy nie mógłbyś przynieść do nich trochę prochu i śrutu? Może uda nam się ubić na obiad kilka alkomisów (ptaków morskich podobnych do naszych kulików). Wiem, że pan nasz trzyma zapas prochu na okręcie. - Tak, tak - odrzekł - pójdę po to. Jakoż przyniósł duży woreczek skórzany, a w nim z półtora funta prochu albo i więcej, drugi ze śrutem, który ważył z pięć albo sześć funtów, i trochę kul. Wszystko to umieściliśmy w łodzi. Poza tym znalazłem w naszej kajucie nieco prochu, którym napełniłem prawie pustą butelkę, przelawszy do innych ostatki pozostałego w niej trunku. I tak zaopatrzeni we wszystko, co potrzebne, wypłynęliśmy na ryby. W forcie przy wejściu do portu znano nas dobrze i nie zwracano na nas uwagi. Znalazłszy się o milę za portem, zwinęliśmy żagiel, aby rozpocząć połów. Wiatr północno-zachodni nie był po mej myśli: gdyby wiatr wiał od południa, miałbym pewność, że dopłynę do brzegów Hiszpanii albo przynajmniej do zatoki Kadyksu. Niemniej byłem zdecydowany wydobyć się ze straszliwego położenia, w jakim się znajdowałem, bez względu na kierunek wiatru, a resztę zdać na los szczęścia.Łowiliśmy czas jakiś i nie złowiwszy nic, bo skoro poczułem rybę w sieci, nie wyciągałem jej, rzekłem do Maura: - Musimy wypłynąć dalej, bo tutaj ryba nie chwyta, nasz pan nie będzie w ten sposób należycie obsłużony. Ów, nie domyślając się podstępu, zgodził się i rozwinął na przodzie łodzi żagiel. Ja, siedząc przy sterze, poprowadziłem łódź blisko milę dalej i udałem, że zabieram się do łowienia. Oddawszy ster chłopcu zbliżyłem się od tyłu do Maura i udając, że schylam się po coś, chwyciłem go wpół i wrzuciłem z pokładu do morza. Wypłynął natychmiast, bo pływał jak korek, i błagał, abym go przyjął na pokład, mówiąc, że popłynie za mną choćby na koniec świata. Pływał tak sprawnie, że wkrótce dogonił łódź, bo wiatr był dosyć słaby; wobec czego poskoczyłem do kabiny i schwyciwszy strzelbę pokazałem mu ją mówiąc: - Nie uczyniłem ci nigdy nic złego i teraz nie uczynię, jeśli mię zostawisz w spokoju. Pływasz tak dobrze, że dopłyniesz do brzegu, gdyż morze jest spokojne; postaraj się jak najszybciej dostać do brzegu, a nic ci nie zrobię, ale jeżeli zbliżysz się do łodzi, strzelę ci w łeb, bo wiedz, że postanowiłem wydostać się z niewoli. Na te słowa zawrócił i popłynął w stronę lądu, i nie wątpię, że dopłynął, był bowiem znakomitym pływakiem. Mogłem równie dobrze zatrzymać przy sobie Maura, a utopić chłopca, ale zawierzać temu pierwszemu było jednak ryzykowne. Gdy odpłynął, zwróciłem się do chłopca (zwano go Ksury) i rzekłem: - Słuchaj, Ksury, jeśli mi dochowasz wierności, zrobię z ciebie wielkiego człowieka. Ale jeśli nie przysięgniesz na Mahometa i na brodę jego ojca, że będziesz mi wierny, wrzucę cię tak samo do morza. Chłopiec uśmiechał się do mnie tak pogodnie i mówił tak niewinnie, że nie mogłem mu nie zaufać; jakoż przysiągł mi wierność i gotowość pójścia ze mną na koniec świata. Dopóki płynący Maur mógł mnie dojrzeć, sterowałem na otwarte morze, lawirując pod wiatr, aby myślano, że płynę w kierunku Cieśniny Gibraltarskiej, jakby się tego należało spodziewać; bo któż mógłby przypuścić, że zechcemy płynąć na południe ku barbarzyńskim brzegom, gdzie ludy murzyńskie na pewno otoczyłyby nas swymi łodziami na morzu i pomordowały i gdzie w razie wylądowania czekała nas śmierć w pazurach dzikich bestii lub z rąk sroższych jeszcze od nich dzikich ludzi. Ale kiedy zaczął zapadać zmrok, zmieniłem kurs i sterowałem wprost na południe, zbaczając nieco na wschód, żeby się jednak trzymać bliżej lądu; mając dobry, silny wiatr i morze spokojne płynąłem tak szybko, że nazajutrz, gdym ujrzał ląd o godzinie trzeciej po południu, znajdowałem się o jakieś sto pięćdziesiąt mil na południe od Sale, a zatem daleko poza granicami państwa marokańskiego i każdego innego z tamtejszych władców. I rzeczywiście nie spotkaliśmy z tych ludów nikogo. Jednakże strach przed Maurami i straszliwa obawa, żeby nie wpaść w ich ręce, pędziła mię dalej naprzód bez zatrzymania. Nie przybijałem do lądu, nie zarzucałem kotwicy. Mając wiatr pomyślny płynąłem w ten sposób przez pięć dni, po czym przyszedłem do wniosku, że jeżeli jakie statki puściły się za mną w pogoń, to i one już zawróciły z powrotem. Skierowałem się teraz ku brzegom i zarzuciłem kotwicę w ujściu małej rzeczki. Nie znałem jej nazwy, nie wiedziałem, skąd płynie ani w jakim jestem kraju, ani jakie plemię tu mieszka. Nie widziałem ludzi na brzegu i nie pragnąłem ich zobaczyć, najważniejszą dla mnie sprawą było znalezienie świeżej wody. Pod wieczór wpłynęliśmy do zatoki. Miałem zamiar puścić się wpław do brzegu, skoro tylko się ściemni, i zobaczyć, co to za kraj, ale z nastaniem nocy rozległy się na brzegu tak straszliwe wycia, ryki, chrapanie i szczekanie dzikich zwierząt, których gatunku nie mogliśmy rozpoznać w tej ciemności, że biedny chłopiec umierał ze strachu i błagał, abym nie wychodził na brzeg, dopóki się nie rozwidni. - Zgoda, Ksury - odpowiedziałem - nie wyjdę, ale może się zdarzyć, że za dnia zobaczymy ludzi równie groźnych dla nas jak te lwy. - To my dać im kule - odparł Ksury, śmiejąc się - i oni uciec. Taka była angielszczyzna Ksurego, którą przyswoił sobie z rozmów z niewolnikami. Ucieszony wesołością chłopca, dla dodania mu otuchy dałem mu łyk rumu z zapasów naszego pana. Radę jego uznałem za dobrą, zarzuciliśmy naszą małą kotwicę i przeczekaliśmy noc, mówię „przeczekaliśmy”, bo nie sposób było zasnąć, gdyż około drugiej albo trzeciej po północy ujrzeliśmy jakieś ogromne stworzenia różnego rodzaju, które schodziły na brzeg morski i rzucały się w wodę tarzając się i nurzając dla ochłody, przy czym wydawały tak ohydne ryki i wycia, jakich nigdy dotąd nie słyszałem. Ksury był straszliwie wylękniony, a ja, prawdę mówiąc, także; przerażenie nasze jeszcze się zwiększyło, kiedy jedno z tych potwornych stworzeń poczęło płynąć ku naszej łodzi. Nie mogliśmy go dojrzeć, lecz z parskania jego można się było łatwo domyślić, że to jakiś straszny i bardzo silny zwierz. Ksury mówił, że to lew, tak też prawdopodobnie było, i namawiał, abyśmy podnieśli kotwicę i uciekli. - Nie, Ksury - odpowiedziałem - mam inny sposób, popuścimy tylko liny kotwicznej i posuniemy się dalej w morze: tam on nas nie dosięgnie. Zaledwie wymówiłem te słowa, kiedy bestia wynurzyła się przed nami z ciemności w odległości dwu wioseł. Zaskoczony tym, pobiegłem do kabiny i schwyciwszy strzelbę, wypaliłem do zwierza. Zawrócił natychmiast i popłynął z powrotem do brzegu. Niepodobna opisać, co za hałas straszliwy, jakie wrzaski ohydne i wycia podniosły się na brzegu i w głębi lądu po strzale, którego bestie te - jak się domyśliłem - nigdy jeszcze nie słyszały. To mię tym bardziej przekonało, że nie tylko niepodobieństwem było wysiadać na ląd w ciągu nocy, ale że i w dzień będzie to sprawa trudna, gdyż równym niebezpieczeństwem groziło wpadnięcie w ręce dzikich ludzi, jak dostanie się w szpony dzikich bestii. Baliśmy się tak samo jednego jak drugiego. Mimo wszystko trzeba było jednak wyjść na brzeg po wodę, bo nie zostało jej już w łodzi ani kwarty, szło tylko o to, gdzie jej szukać. Ksury mi mówił, że jeżeli pozwolę mu wyjść z dzbankiem na brzeg, to jak tylko znajdzie gdzie wodę, niezawodnie mi ją przyniesie. Spytałem go, dlaczego woli sam iść, dlaczego nie chce zostać w łodzi, gdybym ja poszedł po wodę. Chłopczyna dał mi tak serdeczną odpowiedź, że pokochałem go odtąd na zawsze. - Jeżeli dzicy ludzie przyjść - odezwał się - oni zjedzą mnie, a ty uciec. - Dobrze, mój Ksury - odpowiedziałem - pójdziemy więc razem, a jakby dzicy ludzie przyszli, to zabijemy ich i nie będą mogli zjeść żadnego z nas. Dałem mu kawałek suchara i miarkę wódki z naszego zapasu. Przyholowaliśmy łódź jak najbliżej brzegu i dobrnęliśmy do lądu biorąc z sobą tylko broń i dwa dzbany na wodę. Starałem się nie tracić z oczu łodzi w obawie przed dzikimi, którzy mogli wypłynąć na rzekę. Tymczasem chłopiec dojrzał dolinkę w odległości jakiejś mili od brzegu i pobiegł w tę stronę. Po chwili widzę, że pędem wraca ku mnie. Myślałem, że go dzicy gonią lub że ucieka przed jaką bestią, i biegłem mu na pomoc, lecz gdy zbliżyłem się nieco, zobaczyłem, że niesie coś na plecach. Był to rodzaj zająca, różniącego się jednak od naszych barwą sierści i długością skoków. Ucieszyliśmy się niemało, bo czekało nas dobre pieczyste, a jeszcze większą radość sprawiło nam, że Ksury znalazł dobrą wodę i nie spotkał żadnego dzikusa. Przekonaliśmy się potem, że niepotrzebnie kłopotaliśmy się o wodę, gdyż trochę wyżej w zatoce, za nami, znaleźliśmy świeżą i czystą wodę: przypływ nie sięgał tak daleko. Napełniliśmy nią nasze dzbany, zjedliśmy ze smakiem pieczeń z zająca i gotowaliśmy się do drogi nie dostrzegłszy śladu ludzkiej istoty w tej części kraju. Z wyprawy morskiej, którą odbyłem poprzednio w te okolice, pamiętałem, że Wyspy Kanaryjskie i Zielonego Przylądka leżą gdzieś niedaleko tego wybrzeża. Ale nie mając przyrządów obserwacyjnych nie mogłem się zorientować, na jakiej szerokości się znajdujemy i, nie znając dokładnie położenia tych wysp, nie wiedziałem, jak ich szukać i gdzie się ku nim obrócić. W innym wypadku mógłbym z łatwością odnaleźć niektóre z tych wysepek. Miałem jednak nadzieję, że jeżeli będę trzymał się brzegów, dopłynę do miejsc, gdzie krążą angielskie okręty handlowe i napotkam statek płynący w zwykłych celach handlowych, który mi przyjdzie z pomocą i zabierze ze sobą. Według moich obliczeń znajdowaliśmy się w kraju leżącym między państwem marokańskim a Nigerią; była to ziemia pusta, bezludna, zamieszkała jedynie przez dzikie zwierzęta. Murzyni opuścili te okolice i posunęli się dalej na południe z obawy przed Maurami. Maurowie zaś nie chcieli się tu osiedlić z powodu jałowej gleby, a także dla wielkiego mnóstwa tygrysów, lwów, lampartów i innych dzikich bestii i przybywali tu jedynie na łowy całymi armiami, liczącymi po dwa i trzy tysiące ludzi. Jakoż płynąc około tych brzegów na przestrzeni blisko stu mil widzieliśmy za dnia tylko bezludną pustynię, a w nocy słyszeliśmy tylko wycie i ryki dzikich zwierząt. Parę razy zdawało mi się, że widzę wierzchołek góry Teneryfy, najwyższego szczytu Wysp Kanaryjskich, i miałem wielką ochotę skierować się tam w nadziei, że dopłynę, lecz dwukrotnie przeciwne wiatry zmusiły mnie do powrotu ku brzegom; morze również było zbyt niespokojne dla mej małej łodzi, tak że w końcu poprzestałem na moim pierwotnym planie i postanowiłem płynąć wzdłuż brzegu. Kilkakrotnie musiałem lądować dla nabrania wody. Pewnego razu wczesnym rankiem zarzuciliśmy kotwicę koło dość wysokiego przylądka i czekaliśmy na przypływ, który się włabędzie to sprawa trudna, gdyż równym niebezpieczeństwem groziło wpadnięcie w ręce dzikich ludzi, jak dostanie się w szpony dzikich bestii. Baliśmy się tak samo jednego jak drugiego. Mimo wszystko trzeba było jednak wyjść na brzeg po wodę, bo nie zostało jej już w łodzi ani kwarty, szło tylko o to, gdzie jej szukać. Ksury mi mówił, że jeżeli pozwolę mu wyjść z dzbankiem na brzeg, to jak tylko znajdzie gdzie wodę, niezawodnie mi ją przyniesie. Spytałem go, dlaczego woli sam iść, dlaczego nie chce zostać w łodzi, gdybym ja poszedł po wodę. Chłopczyna dał mi tak serdeczną odpowiedź, że pokochałem go odtąd na zawsze. - Jeżeli dzicy ludzie przyjść - odezwał się - oni zjedzą mnie, a ty uciec. - Dobrze, mój Ksury - odpowiedziałem - pójdziemy więc razem, a jakby dzicy ludzie przyszli, to zabijemy ich i nie będą mogli zjeść żadnego z nas. Dałem mu kawałek suchara i miarkę wódki z naszego zapasu. Przyholowaliśmy łódź jak najbliżej brzegu i dobrnęliśmy do lądu biorąc z sobą tylko broń i dwa dzbany na wodę. Starałem się nie tracić z oczu łodzi w obawie przed dzikimi, którzy mogli wypłynąć na rzekę. Tymczasem chłopiec dojrzał dolinkę w odległości jakiejś mili od brzegu i pobiegł w tę stronę. Po chwili widzę, że pędem wraca ku mnie. Myślałem, że go dzicy gonią lub że ucieka przed jaką bestią, i biegłem mu na pomoc, lecz gdy zbliżyłem się nieco, zobaczyłem, że niesie coś na plecach. Był to rodzaj zająca, różniącego się jednak od naszych barwą sierści i długością skoków. Ucieszyliśmy się niemało, bo czekało nas dobre pieczyste, a jeszcze większą radość sprawiło nam, że Ksury znalazł dobrą wodę i nie spotkał żadnego dzikusa. Przekonaliśmy się potem, że niepotrzebnie kłopotaliśmy się o wodę, gdyż trochę wyżej w zatoce, za nami, znaleźliśmy świeżą i czystą wodę: przypływ nie sięgał tak daleko. Napełniliśmy nią nasze dzbany, zjedliśmy ze smakiem pieczeń z zająca i gotowaliśmy się do drogi nie dostrzegłszy śladu ludzkiej istoty w tej części kraju. Z wyprawy morskiej, którą odbyłem poprzednio w te okolice, pamiętałem, że Wyspy Kanaryjskie i Zielonego Przylądka leżą gdzieś niedaleko tego wybrzeża. Ale nie mając przyrządów obserwacyjnych nie mogłem się zorientować, na jakiej szerokości się znajdujemy i, nie znając dokładnie położenia tych wysp, nie wiedziałem, jak ich szukać i gdzie się ku nim obrócić. W innym wypadku mógłbym z łatwością odnaleźć niektóre z tych wysepek. Miałem jednak nadzieję, że jeżeli będę trzymał się brzegów, dopłynę do miejsc, gdzie krążą angielskie okręty handlowe i napotkam statek płynący w zwykłych celach handlowych, który mi przyjdzie z pomocą i zabierze ze sobą. Według moich obliczeń znajdowaliśmy się w kraju leżącym między państwem marokańskim a Nigerią; była to ziemia pusta, bezludna, zamieszkała jedynie przez dzikie zwierzęta. Murzyni opuścili te okolice i posunęli się dalej na południe z obawy przed Maurami. Maurowie zaś nie chcieli się tu osiedlić z powodu jałowej gleby, a także dla wielkiego mnóstwa tygrysów, lwów, lampartów i innych dzikich bestii i przybywali tu jedynie na łowy całymi armiami, liczącymi po dwa i trzy tysiące ludzi. Jakoż płynąc około tych brzegów na przestrzeni blisko stu mil widzieliśmy za dnia tylko bezludną pustynię, a w nocy słyszeliśmy tylko wycie i ryki dzikich zwierząt. Parę razy zdawało mi się, że widzę wierzchołek góry Teneryfy, najwyższego szczytu Wysp Kanaryjskich, i miałem wielką ochotę skierować się tam w nadziei, że dopłynę, lecz dwukrotnie przeciwne wiatry zmusiły mnie do powrotu ku brzegom; morze również było zbyt niespokojne dla mej małej łodzi, tak że w końcu poprzestałem na moim pierwotnym planie i postanowiłem płynąć wzdłuż brzegu. Kilkakrotnie musiałem lądować dla nabrania wody. Pewnego razu wczesnym rankiem zarzuciliśmy kotwicę koło dość wysokiego przylądka i czekaliśmy na przypływ, który się właśnie zaczynał, aby dobić do brzegu. Ksury, który miał lepszy wzrok ode mnie, radził mi po cichu usunąć się z tego miejsca, bo tu - mówił - leży obok skały jakiś straszliwy potwór i śpi. Spojrzałem w to miejsce i zobaczyłem olbrzymiego lwa leżącego na brzegu w cieniu skały, która jakby zawisła nad nim. - Ksury - rzekłem - pójdziesz na brzeg i zabijesz go! - Ja zabić? - rzekł Ksury, patrząc na mnie wystraszony. - On mnie zaraz zjeść. Poleciłem mu zachować się spokojnie, wziąłem najgrubszą z naszych strzelb, coś w rodzaju muszkietu, nabiłem ostro dwiema kulami, położyłem przy sobie, potem nabiłem podobnie drugą strzelbę, a trzecią - ponieważ mieliśmy ich trzy - naładowałem pięcioma kulami mniejszego kalibru. Wziąłem zwierza na cel, jak umiałem najlepiej; chciałem strzelić lwu prosto w łeb, ale leżał rozpłaszczony na brzuchu, z nosem zanurzonym między łapy, tak że kula ugodziła go w górną część łapy i strzaskała kość. Bestia zerwała się z pomrukiem, ale mając łapę złamaną przysiadła, po czym podniosła się na trzech łapach i wydała najokropniejszy ryk, jaki słyszałem kiedykolwiek. Zdziwiło mnie, że nie trafiłem w głowę, pochwyciłem drugą strzelbę i choć lew się ruszał, wystrzeliłem i trafiłem go w łeb. Widziałem ku mojej uciesze, jak upadł nie wydawszy głosu i leżał walcząc ze śmiercią. Ksury nabrał teraz odwagi i prosił, żeby go puścić na ląd. „Idź więc” - rzekłem i chłopiec wskoczył do wody, i trzymając strzelbę w jednej ręce popłynął do brzegu, podszedł do lwa, przyłożył mu lufę do ucha i dobił go strzałem w głowę. Zwierzę było wspaniałe, ale niejadalne. Żałowałem trzech naboi straconych na bestię, która nam się na nic nie przydała. Jednak Ksury chciał z niego coś zabrać i poprosił mnie o siekierę. - Po co ci siekiera? - spytałem. - Ja jemu uciąć głowa - odpowiedział. Tego jednak nie mógł dokazać, poprzestał więc na odcięciu łapy, rzeczywiście potwornie wielkiej.Przyszło mi wówczas na myśl, że skóra lwa mogłaby się nam przydać. Postanowiłem więc obedrzeć lwa ze skóry, jeśli mi się uda. Wzięliśmy się obaj do jej zdejmowania, na czym Ksury znał się dużo lepiej ode mnie. Zajęło nam to prawie cały dzień, ale w końcu ściągnęliśmy skórę i rozwiesiliśmy na dachu kajuty; słońce wysuszyło ją w dwa dni i odtąd służyła mi za posłanie. Po opuszczeniu tego miejsca ruszyliśmy ku południowi płynąc bez przerwy przez dziesięć albo dwanaście dni. Oszczędzaliśmy bardzo nasze zapasy, które poczęły się wyczerpywać, i wychodziliśmy na brzeg tylko po świeżą wodę. Zamierzałem dotrzeć do rzeki Gambii albo do Senegalu, to znaczy w okolice Zielonego Przylądka, gdzie spodziewałem się spotkać okręty europejskie. Gdyby mi się to nie udało, to naprawdę nie wiedziałem, co się z nami stanie. Moglibyśmy tylko albo popłynąć dalej w poszukiwaniu wysp, albo zginąć z rąk Negrów. Wiedziałem, że wszystkie okręty europejskie płynące do Gwinei, do Brazylii czy do Indii Wschodnich biorą kurs na Zielony Przylądek lub na te wyspy. Postawiłem wszystko na tę jedną kartę rozumiejąc, że albo napotkam jakiś europejski okręt, albo zginę. Trzymając się tego planu przez dziesięć dni, jak już wspomniałem, zacząłem spostrzegać, że zaczyna się kraj zamieszkały. Dwa czy trzy razy zauważyliśmy ludzi stojących na brzegu i przyglądających się nam. Byli czarni i zupełnie nadzy. Raz wzięła mnie ochota przybić do brzegu, ale Ksury był lepszym doradcą i ostrzegał: „Nie iść tam, nie iść!” Podpłynąłem jednakże bliżej, żeby porozumieć się z nimi. Biegli za mną wzdłuż brzegu kawał drogi. Widziałem, że nie mają żadnej broni, tylko jeden z tubylców trzymał w ręku długi, cienki kij. Ksury mówił, że jest to dzida, i że umieją rzucać nią bardzo celnie na dużą odległość. Trzymałem się przeto przezornie w pewnej odległości i rozmawiałem z nimi na migi, tak jak umiałem, dając do zrozumienia, że szukamy żywności. Dzicy domagali się na migi, abym zatrzymał łódź, a przyniosą nam mięso. Opuściłem żagiel i zbliżyłem się do nich, wtedy dwóch z nich pobiegło w głąb lądu i wróciło po pół godziny, niosąc dwa kawały suszonego mięsa i trochę zboża z gatunku, jaki rośnie w ich kraju. Zabralibyśmy to chętnie ze sobą, ale nie wiedzieliśmy, jak to zrobić, bo nie mieliśmy ochoty narażać się na niebezpieczeństwo napadu udając się na brzeg, a dzicy byli równie wystraszeni jak i my. W końcu tubylcy sami znaleźli bezpieczne wyjście, położyli żywność na brzegu i cofnęli się dość daleko; wrócili dopiero wtedy, gdyśmy wnieśli ten zapas na pokład. Podziękowaliśmy im na migi nie mogąc nic ofiarować w zamian. Wkrótce jednak nastręczyła się sposobność wyrządzenia im znakomitej przysługi, bo gdyśmy tak stali przy brzegu, nagle dwie drapieżne bestie, ścigając gwałtownie jedna drugą, zbiegły ze zbocza wzgórza kierując się ku morzu. Czy był to samiec ścigający samicę, zwykła igraszka czy rozjuszenie, trudno było odgadnąć. Mnie się zdawało, że jest to wypadek nadzwyczajny, z uwagi na to, iż zwierzęta drapieżne rzadko zjawiają się za dnia, a przy tym, co mnie utwierdziło w moim przekonaniu, ludność była niezwykle wystraszona, szczególnie kobiety. Wszyscy uciekali w popłochu, pozostał tylko człowiek z dzidą. Zwierzęta dobiegłszy do wody nie zwróciły się wcale w stronę Negrów, tylko rzuciły się do morza, pławiąc się tam i nurzając jakby dla zabawy. W końcu jedno z nich zaczęło zbliżać się do łodzi bardziej, niż się mogłem spodziewać: oczekiwałem go z dobrze nabitą strzelbą. Ksury tymczasem nabił dwie pozostałe. Jak tylko zwierz zbliżył się na odległość strzału, dałem ognia i trafiłem go w łeb. Natychmiast poszedł pod wodę, wypłynął i znów się zanurzył, jak gdyby walcząc ze śmiercią. Tak też było: starał się dostać do brzegu, ale z jednej strony śmiertelna rana, z drugiej zalewająca woda przyprawiły go o śmierć, zanim mógł dopłynąć. Niepodobna wyrazić zdumienia tych biednych istot, kiedy usłyszały i zobaczyły ogień z mej strzelby. Niektórzy mało nie pomarli ze strachu i poupadali na ziemię, ale kiedy zobaczyli, że ów dziki zwierz leży pogrążony w morzu, i że ja daję im znaki, aby podeszli bliżej, nabrali odwagi, przyszli nad brzeg i poczęli szukać drapieżnika. Krew na wodzie wskazywała miejsce, gdzie leżał. Przy pomocy liny, którą okręciłem jego tułów, drugi zaś koniec podałem Murzynom, przyholowali go do brzegu i wyciągnęli na ląd. Był to wspaniały lampart, cętkowany, niezwykle pięknego gatunku. Negrzy wznosili ręce do góry, nie mogąc wyjść z podziwu, w jaki sposób zdołałem go zabić. Drugi zwierz, przerażony hukiem i ogniem strzelby, zawrócił do brzegu i pomknął prosto w góry. Spostrzegłem, że Murzyni mieli wielką ochotę na mięso zabitego lamparta, dałem im go przeto w upominku ku wielkiej uciesze wszystkich. Zabrali się zaraz do oprawiania i choć nie mieli noża, kawałkiem zaostrzonego drzewa obłupili go ze skóry szybciej, niżbyśmy tego dokonali nożem. Ofiarowali mi kilka kawałków mięsa, których nie przyjąłem prosząc w zamian o skórę; dali mi ją bardzo ochoczo i naznosili ponadto jeszcze więcej prowiantów, które, choć mi nie znane, jednakże przyjąłem chętnie. Po czym poprosiłem ich na migi o świeżą wodę do picia, pokazując im pusty dzbanek odwrócony dnem do góry. Porozumieli się między sobą i wkrótce nadeszły dwie kobiety niosąc większe naczynie z gliny, wypalone, jak przypuszczam na słońcu. Postawiły je na brzegu przede mną, a ja posłałem Ksurego na brzeg, żeby trzy nasze dzbanki napełnił wodą. Kobiety były tak samo nagie jak mężczyźni. Byłem teraz zaopatrzony w korzonki, w gatunek jakiegoś nieznanego zboża i w wodę. Pożegnawszy moich przyjacielskich Murzynów, płynąłem naprzód przez jedenaście dalszych dni, nie zbliżając się do brzegu. Zobaczyłem wreszcie ląd w kształcie półwyspu wybiegający daleko w morze na odległość czterech do pięciu mil. Morze było tu spokojne, musiałem nadłożyć sporo drogi, aby okrążyć ten przylądek. Opływając go na dwie mile od brzegu i mijając jego cypel, dostrzegłem po przeciwnej stronie pas ziemi i doszedłem do wniosku, że jest to Zielony Przylądek, a wyspy, które z daleka widziałem, są wyspami Zielonego Przylądka. Znajdowały się one jednak w tak dużej odległości, że nie wiedziałem, co teraz uczynić: bałem się, że jeśli schwyci mnie ostry wiatr, nie dotrę do lądu ani do wysp. Zamyślony i pełen troski zeszedłem do kajuty i usiadłem, oddawszy ster Ksuremu, kiedy nagle chłopak wykrzyknął: - Panie, panie, okręt żaglowy! Biedny chłopiec był przerażony, sądząc, że to jeden z okrętów naszego pana wysłany w pościg za nami. Ja jednak wiedziałem, że odpłynęliśmy zbyt daleko, aby mogli nas dosięgnąć. Wyskoczyłem z kajuty i nie tylko spostrzegłem okręt, ale nawet poznałem, że był portugalski. Przypuszczałem, że płynie on do wybrzeży Gwinei po Murzynów. Ale z kierunku jego biegu poznałem, że obrał inną drogę i nie ma zamiaru zbliżyć się do brzegu. Postanowiłem puścić się na pełne morze w nadziei, że będę mógł porozumieć się z załogą. Wkrótce jednak spostrzegłem, że mimo rozwinięcia wszystkich żagli nie zdołam zabiec okrętowi drogi i że minie on mnie, zanim zdołam dać sygnał. I kiedy mimo wszystkich wysiłków już zaczynałem rozpaczać, oni widocznie zauważyli mnie przez lunetę, a przypuszczając, że to łódź europejska, należąca zapewne do jakiegoś zatopionego okrętu, zmniejszyli żagle, abym mógł ich doścignąć. Zachęcony tym wywiesiłem banderę mego byłego pana jako sygnał nieszczęścia i dałem ognia ze strzelby. Dojrzeli jedno i drugie, bo powiedzieli mi potem, że zauważyli dym, choć nie słyszeli wystrzału. Na ten sygnał okręt zatrzymał się i czekał na mnie. Po trzech godzinach dopłynąłem do nich. Pytali mnie po portugalsku, hiszpańsku i francusku, kim jestem, ale nic nie rozumiałem; w końcu znalazł się majtek Szkot na okręcie, ten zagadał do mnie, a ja mu powiedziałem, że jestem Anglikiem i uciekłem z niewoli u Maurów w Sale. Wtedy z wielką uprzejmością zaprosili mnie na okręt razem z moim towarzyszem i całym moim ładunkiem.Była to dla mnie radość niewypowiedziana, jak to każdy łatwo zrozumie, ujrzeć się naraz prawdziwie wolnym po tak długiej i omal że beznadziejnej niewoli, w jakiej się znajdowałem. Jakoż natychmiast zaofiarowałem kapitanowi okrętu cały mój dobytek, chcąc okazać mu wdzięczność za ratunek. Ale ten odpowiedział mi szlachetnie, że niczego ode mnie nie przyjmie i że wszystko, co mam, będzie mi oddane w całości po przybyciu do Brazylii. - Ocaliłem ci życie tak, jakbym sam sobie tego życzył w podobnym położeniu. A przy tym, gdybym cię zawiódł do Brazylii, tak daleko od twojej ojczyzny, i zabrał ci wszystko, co masz, zginąłbyś z głodu i w ten sposób zabrałbym ci życie, które ocaliłem. Nie, nie - mówił - seńor Inglese (panie Angliku), zawiozę cię tam z litości, a te wszystkie rzeczy pomogą ci utrzymać się na miejscu i zapłacić podróż do domu. A jak był ludzki w słowach, tak równie szlachetnym okazał się w dotrzymaniu tych zapowiedzi. Zabronił majtkom tknąć się moich rzeczy, wziął je pod swoją opiekę, dał mi ich dokładny spis, żebym mógł je później odebrać, nie pomijając nawet trzech glinianych dzbanów na wodę. Łódź moja była w dobrym gatunku. Kapitan zauważył to i chciał ją kupić dla swego okrętu; zapytał mnie, ile chciałbym za nią. Odpowiedziałem, że zbyt wiele doznałem od niego względów, abym miał teraz stawiać cenę za łódź, zostawiłem to jego uznaniu. Na co on zaofiarował mi rewers na osiemdziesiąt talarów płatny w Brazylii, z tym, że jeżeli tam na miejscu ktoś zechce dać więcej, to on gotów jest łódź tę odstąpić. Ofiarował mi również za mego chłopca Ksurego sześćdziesiąt talarów, których nie miałem ochoty brać, nie dlatego, żebym nie chciał odstąpić go kapitanowi, lecz że zaprzedałbym tym sposobem wolność biednego chłopca, który pomagał mi tak wiernie do odzyskania mojej. Gdym to powiedział kapitanowi, przyznał mi słuszność i zaproponował układ, że da chłopcu zobowiązanie na piśmie, iż uczyni go wolnym za lat dziesięć, jeśli przyjmnie on wiarę chrześcijańską. Kiedy Ksury przystał na tę ugodę, odstąpiłem go kapitanowi. Podróż mieliśmy do Brazylii pomyślną i w dwadzieścia dwa dni przybyliśmy do zatoki de Todos los Santos, czyli Wszystkich Świętych. W taki to sposób zostałem ponownie wyzwolony z najnędzniejszych warunków życia. Teraz wypadało pomyśleć o przyszłości. Szlachetne postępowanie kapitana ze mną nie wyjdzie mi nigdy z pamięci. Nie chciał nic wziąć ode mnie za podróż, dał mi dwadzieścia dukatów za skórę lamparta i czterdzieści za skórę lwa, polecił wydać wszystkie moje rzeczy, zakupił ode mnie wszystko, czego chciałem się pozbyć, a mianowicie skrzynkę z napojami, dwie strzelby, resztę wosku pszczelego nie zużytego przeze mnie na świece, co krótko mówiąc, przyniosło mi około dwieście dwadzieścia talarów. Z tym zasobem gotówki wysiadłem na ląd w Brazylii. Wkrótce po przybyciu mój kapitan umieścił mnie w domu równie jak on uczciwego i zacnego człowieka, który był właścicielem tak zwanego ingenio, to znaczy plantacji i cukrowni. Mieszkałem u niego czas jakiś, co dało mi sposobność nauczenia się uprawy trzciny cukrowej i wyrobu cukru. Widząc, jakie ci plantatorzy wiodą dobre życie i jak prędko dorabiają się majątku, postanowiłem starać się o pozwolenie osiedlenia i zabrać się do założenia plantacji. Liczyłem na sposobność sprowadzenia mych pieniędzy z Londynu. Otrzymawszy przywilej na ustalenie się w Brazylii, nabyłem tyle nieuprawnej ziemi, na ile wystarczyło mych pieniędzy, i ułożyłem sobie plan osady i plantacji stosownie do pieniężnych zasobów, jakie miały przyjść dla mnie z Anglii. Miałem sąsiada, Portugalczyka z Lizbony, którego rodzice byli Anglikami, nazywał się Wells; znajdował się w podobnym położeniu jak ja. Nazywam go sąsiadem, gdyż jego plantacja była obok mojej, żyliśmy w szczerej przyjaźni. Dochody nasze były mierne i przez pierwsze dwa lata starczyły ledwie na utrzymanie. Powoli jednak zamożność nasza zaczęła wzrastać i ziemia nasza zaczynała przybierać lepszy wygląd, tak że trzeciego roku hodowaliśmy już tytoń i poszerzyliśmy znacznie obszar gruntu pod plantację trzciny cukrowej. Brak nam było jednak rąk do pracy i wtedy odczułem w całej pełni, jak źle zrobiłem, rozstając się z moim chłopcem Ksurym. Ale niestety! - Nie był to mój pierwszy błąd ani ostatni, wszystko bowiem zawsze robiłem na opak. Nie było innej rady jak iść naprzód. Zabrałem się do zajęcia tak sprzecznego ze sposobem i rodzajem życia, jakie mnie pociągało, dla którego opuściłem dom ojca mego i odrzuciłem wszystkie jego dobre rady i wskazania. Znalazłem się właśnie ponad stopniem najniższego bytowania w owym średnim stanie, który mój ojciec niegdyś mi zalecał i który mogłem osiągnąć w domu u swoich nie włócząc się po świecie w trudach i kłopotach. To, co mam obecnie, mówiłem sobie nieraz, mogłem łatwo mieć w mojej Anglii pośród przyjaciół, a ja tymczasem przemierzyłem pięć tysięcy mil pośród ludów obcych i dzikich, wśród puszczy, odcięty od tej części świata, gdzie żyją ludzie, którzy mnie znają. W taki to sposób rozpatrywałem z największym żalem moje położenie. Nie miałem nikogo, z kim mógłbym pomówić, oprócz mego sąsiada, i to tylko od czasu do czasu. Wszystko, co mi było potrzebne, musiałem zarobić pracą własnych rąk. Mawiałem wtedy, że żyję jak człowiek rzucony na bezludną wyspę, nie mający nikogo prócz siebie. Jakże byłem niesprawiedliwy! I jakże zasłużoną karą było wszystko, co mnie później spotkało! Każdy z nas powinien zawsze się obawiać, porównując swoje obecne położenie z cudzym, które jest gorsze, że niebiosa mogą sprawić, iż przyjdzie mu może wymienić jedno na drugie i przekonać się tym sposobem, jak porywcze i nierozsądne były jego narzekania. Stało się sprawiedliwym zrządzeniem niebios, że samotne życie na opuszczonej wyspie przypadło mi w udziale, skoro nie umiałem ocenić położenia, w jakim się teraz znajdowałem, a które mogło dać mi pomyślność i bogactwo.Jużem się był w pewnej mierze zagospodarował na mej plantacji, kiedy mój drogi przyjaciel i opiekun - kapitan, który mnie zabrał z morza na swój okręt - przybył z powrotem do Brazylii. Okręt jego zatrzymał się tu prawie przez trzy miesiące dla zabrania ładunku i przygotowań do drogi. Kiedy w rozmowie nadmieniłem mu o moim małym zapasie pieniężnym, który zostawiłem w Londynie, dał mi radę przyjacielską i życzliwą radę. - Panie Angliku - odezwał się do mnie swoim zwyczajem - daj mi listy i urzędowe pełnomocnictwo, skierowane do osoby przechowującej twoje pieniądze w Londynie, aby przesłała do Lizbony osobie wskazanej przeze mnie takie a takie towary pokupne w tym kraju brazylijskim. Przywiozę je waćpanu za moim, da Bóg, powrotem. Wobec tego jednakże, że sprawy ludzkie zawsze narażone są na zmiany i klęski losu, nie dawaj pan poleceń na więcej jak sto funtów szterlingów, to znaczy na połowę pańskiej gotówki. W ten sposób wystawisz na hazard połowę, a jeśli przybędę tu pomyślnie z powrotem, wtedy będziesz mógł, mój panie, otrzymać resztę tą samą drogą; gdyby zaś pierwsza przesyłka przepadła, to druga połowa gotówki zostanie waćpanu w odwodzie. Rada była tak świetna i brzmiała tak życzliwie, że nabrałem do niego pełnego przekonania. Przygotowałem listy do owej czcigodnej wdowy, u której złożyłem był swe pieniądze, jak również pełnomocnictwo na imię owego portugalskiego kapitana. Opisałem w liście do wdowy po angielskim kapitanie wszystkie moje przygody, niewolę, ucieczkę, spotkanie z kapitanem portugalskim na morzu, jego szlachetne postępowanie ze mną, a potem moje obecne położenie i dołączyłem wskazania dotyczące przesłania mej gotówki. Zacny mój kapitan przybywszy do Lizbony zdołał przesłać przez kupców angielskich moje zlecenia i pełną opowieść o moich dziejach pewnemu kupcowi w Londynie, który to wszystko doręczył wdowie. A ta nie tylko wysłała moją należność, ale nadto dodała z własnej kieszeni hojny dar dla kapitana portugalskiego za jego ludzkość i okazane mi serce. Kupiec w Londynie nabył za moje sto funtów na miejscu towarów angielskich wskazanych przez kapitana i posłał je prosto do Lizbony, a opiekun mój przywiózł mi je w całości do Brazylii; co więcej, dodał do nich bez mego polecenia (byłem bowiem zbyt młody na to i niedoświadczony w interesach) narzędzia wszelkiego rodzaju, wyroby żelazne i naczynia, niezmiernie pożyteczne przy uprawie plantacji. Kiedy te towary nadeszły, uważałem, że los mój jest zapewniony, i szczęście moje nie miało granic. Zacny kapitan wydał owe pięć funtów, które mu moja przyjaciółka ofiarowała, na kupno niewolnika dla mnie na lat sześć i nie chciał nic przyjąć w zamian prócz odrobiny tytoniu z mojej własnej plantacji. Nie dość na tym: towary moje pochodziły z rękodzielni angielskich, jako to: sukna, materie bawełniane i inne rzeczy, szczególnie cenione i pożądane w tym kraju, tak że sprzedałem je bardzo korzystnie, zyskując na nich prawie w czwórnasób. Stanąłem od razu o wiele wyżej od mego sąsiada w rozwoju plantacji, kupiłem sobie Murzyna niewolnika i przyjąłem służącego Europejczyka oprócz tego, którego mi kapitan przywiózł z Lizbony. Ala nadmierne powodzenie prowadzi nas często do rychłej zguby i tak też było ze mną. Rok następny przyniósł mi wiele korzyści z plantacji, zebrałem pięćdziesiąt wielkich bel tytoniu z własnego gruntu prócz tych, które dałem sąsiadom w zamian za różne przedmioty pierwszej potrzeby. Tych pięćdziesiąt bel, każda około stu funtów wagi, dobrze wysuszonych, leżało w składzie oczekując floty z Lizbony. Teraz przeto, zwiększając zamożność i zasięg interesów, począłem snuć projekty i zamysły przechodzące moją możność, co właśnie często najlepsze nawet głowy do upadku przywodzi. W położeniu, w którym się teraz znajdowałem, łatwo mogłem osiągnąć spokój i dostatek, zalecane mi przez ojca z taką powagą jako przywilej stanu średniego. Lecz inny los mnie czekał i ja sam byłem jego sprawcą. Miałem znowu stać się narzędziem własnych nieszczęść i zbliżał się już czas, kiedy ponownie musiałem wyznać sam przed sobą, że wszystkie nędze mego żywota pochodzą z uporczywej i obłędnej skłonności do zbaczania z drogi, na której natura i Opatrzność dawały mi sposobność wykonania obowiązków. Wyłamawszy się raz spod opieki rodziców, nie znajdowałem spokoju, dopóki nie porzuciłem pomyślnej drogi wiodącej przez pracę i cierpliwość do zwiększenia mej zamożności na nowej plantacji i nie zacząłem gorączkowo, z nieumiarkowaną żądzą dążyć do bogacenia się pośpiesznego, szybciej, niż pozwala na to sama natura rzeczy. W taki sposób rzuciłem się sam w najgłębszą przepaść nędzy, jakiej człowiek mógł doznać kiedykolwiek i w której byłby jeszcze zdolny zachować życie i zdrowie. Powracając tedy do zwykłego porządku rzeczy w tej części mojej opowieści, nietrudno zgadnąć, że żyjąc w Brazylii już od czterech lat i mając coraz wyższe dochody z plantacji, nie tylko przyswoiłem sobie język portugalski, ale zawarłem także znajomości i przyjaźnie zarówno z sąsiadami plantatorami, jak i z kupcami w San Salwador, naszym porcie. Nieraz rozmawiając z nimi opowiadałem im o mych dwóch wyprawach do brzegów Gwinei, o sposobie prowadzenia tam handlu z Murzynami i jak łatwo można tam za drobiazgi takie jak paciorki, świecidełka, noże, nożyczki, siekiery, lusterka i tym podobne rzeczy, nabyć od nich nie tylko złoty piasek, nasiona kardamonu i kość słoniową, ale i Murzynów-niewolników do pracy w Brazylii. Z wielką uwagą słuchali wszyscy tych opowiadań, a zwłaszcza tego, com im mówił o handlu niewolnikami. Handel ten był jeszcze wtedy bardzo ograniczony, wymagał tak zwanego assiento, to jest zezwolenia od króla hiszpańskiego lub portugalskiego, tak że przywożono bardzo niewielu Negrów i cena niewolników była nader wysoka.Pewnego razu znajdowałem się w towarzystwie kilku kupców i plantatorów i bardzo poważnie rozmawiałem z nimi o tych sprawach. Nazajutrz z rana trzej spośród nich przystąpili do mnie i oświadczyli, że długo rozmyślali nad treścią naszej wczorajszej rozmowy i przyszli do mnie z tajemną propozycją. Kiedy dałem im słowo, iż wszystko, co usłyszę, pozostanie między nami, oznajmili, że każdy z nich ma plantację i brak im rąk do pracy, postanowili zatem uzbroić okręt i wysłać go do brzegów Gwinei w celu przywiezienia niewolników. Nie mieli zamiaru prowadzić handlu Murzynami, ponieważ nie mogliby ich sprzedać publicznie, chcieli tylko zrobić tę jedną wyprawę do brzegów Gwinei, przywieźć Murzynów na własną rękę i porozdzielać ich na własne plantacje. Zapytywali mnie, czybym nie podjął się dozoru nad tym ładunkiem i nie mógł w ich imieniu przeprowadzić tej transakcji handlowej na wybrzeżu Gwinei; proponowali, iż nie łożąc na nic pieniędzy otrzymam taką samą ilość niewolników, jaka przypadnie każdemu z nich. Propozycja taka byłaby może dobra dla człowieka nie mającego własnego osiedla i rozwijającej się plantacji, w którą włożył wiele pieniędzy i która była na drodze do pięknego rozwoju. Ale dla mnie, który w ciągu czterech lat dorobiłem się majątku szacowanego na trzy do czterech tysięcy funtów szterlingów i jeszcze mogłem go powiększyć zasobami pozostawionymi w Londynie, sama myśl o podobnej wyprawie była ciężką winą i nierozsądkiem. Ale żem był z urodzenia niszczycielem własnego szczęścia, nie potrafiłem powstrzymać się od pokusy, tak jak nie umiałem pohamować mych pierwszych zapędów włóczęgostwa, nie bacząc na dobre rady ojca. Oświadczyłem, że jak najchętniej pojadę z nimi, jeżeli w czasie mej nieobecności zapewnią mi opiekę nad plantacją i postąpią z nią wedle mej woli, w razie gdybym nie miał powrócić. Zgodzili się na to, więc spisałem umowę, do której załączyłem testament rozporządzający plantacją i resztą mego mienia na wypadek mojej śmierci. Kapitana, który ocalił mi życie, uczyniłem generalnym spadkobiercą, zobowiązując go jednocześnie, by połowę dochodu zatrzymywał dla siebie, drugą zaś przesyłał do Anglii. Krótko mówiąc, poczyniłem wszelkie kroki, by zabezpieczyć plantację i moje dochody. Jeślibym okazał choć połowę tej przezorności przy pilnowaniu mego własnego interesu i rozważał, co się godzi, a co nie godzi, na pewno nie puściłbym się na morze ani nie narażałbym się na zwykłe na tym żywiole przygody, nie mówiąc już o powodach, dla których szczególnie mógłbym się spodziewać niepowodzenia w tym przedsięwzięciu. Działałem jednak na oślep, słuchając raczej nakazów kaprysu niźli głosu rozsądku. Gdy statek przysposobiono i naładowano, gdy wszystko zrobiono tak, jak opiewała umowa z mymi wspólnikami, wsiadłem na pokład - w złą zaiste godzinę - dnia pierwszego września 1659 roku, dokładnie w osiem lat od owego dnia, kiedy to w Hull opuściłem ojca i matkę, zbuntowawszy się przeciw ich powadze rodzicielskiej, i postąpiłem tak niemądrze wobec własnych interesów. Nasz statek miał sto dwadzieścia ton wyporności, sześć dział i czternastu ludzi załogi nie licząc kapitana, jego służącego i mnie. Nie mieliśmy wielkiego ładunku towarów prócz świecidełek potrzebnych w handlu z Murzynami, a więc paciorków, kawałków szkła, muszli i różnych drobiazgów, jak małe zwierciadełka, noże, nożyczki, siekierki itp. Skierowaliśmy się na północ od naszego wybrzeża, zamierzając płynąć ku brzegom afrykańskim zwykłą naówczas drogą, między 10 i 12 stopniem szerokości północnej. Pogodę mieliśmy bardzo dobrą, tylko upał był niezmierny wzdłuż wybrzeża, pókiśmy nie dotarli do Przylądka św. Augustyna. Następnie, wypłynąwszy na pełne morze, straciliśmy z oczu ląd i sterowaliśmy ku wyspie Fernando de Noronha. Po dwunastu dniach żeglugi przebyliśmy równik i znajdowaliśmy się wedle naszych ostatnich obserwacji pod 7 stopniem 22 minutach szerokości północnej, gdy napadł nas niespodziewanie huragan zwany tornado i zupełnie pomieszał nasze obliczenia. Przyszedł z południowo-wschodu, skręcił na północny zachód, po czym zaczął dąć w kierunku północno-wschodnim tak straszliwie, że przez dwanaście dni mogliśmy tylko dryfować pozwalając się nieść tam, gdzie kierowały nas losy i zaciekłość wichury. Nie trzeba dodawać, że w ciągu tych dwunastu dni każdy z nas oczekiwał, iż okręt lada chwila zatonie, nikt zaś nie spodziewał się ujść z życiem. Obok zabójczej trwogi, w której ciągle trzymała nas burza, trapiło nas boleśnie to, żeśmy stracili trzech naszych ludzi. Jeden zginął od febry tropikalnej, drugi zaś wraz z chłopcem okrętowym został spłukany z pokładu. Dwunastego dnia, gdy się trochę uciszyło, kapitan jął czynić w miarę możności pomiary: okazało się, że znajdujemy się pod 11 stopniem szerokości północnej i że zniosło nas o 22 stopnie długości zachodniej od Przylądka św. Augustyna. Inaczej mówiąc, byliśmy przy brzegach Gujany albo północnej części Brazylii za rzeką Amazonką i blisko rzeki Orinoko, znanej w tych krajach pod nazwą Wielkiej Rzeki. Kapitan zaczął naradzać się ze mną, jaką by teraz obrać drogę, gdyż okręt był skołatany i przeciekał, toteż kapitan chciał zawrócić wprost ku brzegom brazylijskim. Jam się temu sprzeciwiał. Obejrzawszy mapy wybrzeży amerykańskich, doszliśmy do wniosku, że aż do Wysp Karaibskich nie znajdziemy krajów zamieszkałych, postanowiliśmy przeto skręcić ku wyspom Barbados, dokąd płynąc pełnym morzem i unikając prądu z Zatoki Meksykańskiej spodziewaliśmy się dotrzeć bez trudności w ciągu dni piętnastu; bowiem bez pomocy dla nas samych i okrętu niepodobna było podjąć się wyprawy ku brzegom afrykańskim. W tym celu zmieniliśmy kierunek i posuwaliśmy się między północą a wschodem, aby dojść do jednej z wysp zamieszkałych przez Anglików, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć pomoc. Atoli inne szlaki pisane były naszej podróży. Gdyśmy znajdowali się na szerokości 12 stopni 18 minut, napadł nas drugi sztorm, który poniósł nas z taką zaciekłością ku zachodowi z dala od wszelkich dróg handlowych, że gdybyśmy nawet zdołali ocalić życie, czekało nas raczej niebezpieczeństwo spotkania się z dzikimi ludożercami niż powrót do ojczyzny. Wczesnym rankiem, gdy wicher wciąż jeszcze dął silnie, jeden z naszych ludzi wykrzyknął: - Ziemia! Zaledwie wybiegliśmy z kajuty z nadzieją rozejrzenia się, w której części świata jesteśmy, kiedy nasz okręt natknął się na mieliznę i zatrzymał się tak nagle, iż fale gwałtownie wdarły się na pokład. Oczekiwaliśmy natychmiastowej zguby, schroniliśmy się więc do kajut, aby zabezpieczyć się przed bijącą w nas falą i bryzgami piany. Komuś, kto nigdy nie był w podobnym przypadku, niełatwo przyszłoby opisać lub choćby uświadomić sobie okropność naszego położenia. Nie wiedzieliśmy, gdzie się znajdujemy: na wyspie czy na stałym lądzie, zamieszkana to ziemia czy bezludna? Wściekłość wichury była jeszcze znaczna, chociaż cokolwiek słabsza niż na początku; nie mogliśmy mieć wielkiej nadziei, iż okręt lada chwila nie rozpadnie się w kawałki, chyba żeby wiatr jakimś cudem odwrócił się w przeciwną stronę. Siedzieliśmy bezradni, patrząc na siebie wzajem i w każdej chwili oczekując śmierci. Każdy z członków załogi postępował stosownie do sytuacji, jak gdyby przygotowywał się do przejścia na tamten świat, bo na tym świecie mało lub nic już nie mieliśmy do czynienia. Jedyną pociechą było, że wbrew wszelkim oczekiwaniom okręt jeszcze był cały i że, jak twierdził kapitan, wiatr począł nieco przycichać. Okręt tkwił zbyt mocno w piasku, byśmy zdołali go stamtąd wyciągnąć, i mogliśmy myśleć jeno o sposobach ratowania życia. Tuż przed burzą mieliśmy jeszcze łódź za rufą okrętu, ale burza roztrzaskała ją o ster, a szczątki zostały porwane przez fale. Była jeszcze druga łódź na pokładzie, ale nie wiedzieliśmy jak ją spuścić na morze. A nie było czasu do stracenia, gdyż okręt mógł w każdej chwili się rozpaść, niektórzy nawet zaręczali, że już się to stało. W tej ostatecznej potrzebie oficer naszego statku, wspierany przez resztę załogi, spuścił łódź na wodę. Weszliśmy zaraz do niej i wszyscy jedenastu, ilu nas było żyjących, zdaliśmy się na miłosierdzie Boskie, bo choć wściekłość burzy ustała, morze wzniosło się do tak zatrważającej wysokości, iż można by je było nazwać podług wyrażenia Holendrów: Den wild zee - dzikim morzem. Położenie nasze było istotnie nad wyraz smutne, gdyż bałwany biły tak wysoko, iż łódź była narażona na niechybne zatonięcie. Nie mieliśmy żagli, a i tak nie moglibyśmy ich użyć. Robiliśmy z wysiłkiem wiosłami, dążąc ku lądowi z ciężkim sercem jak skazańcy, których na śmiertelne rusztowanie prowadzą, bośmy przeczuwali, że łódź musi roztrzaskać się u brzegu na tysiąc kawałków. Polecaliśmy się Bogu żarliwie, a ponieważ wiatr wiał w stronę lądu, więc przyśpieszaliśmy własną zgubę, wiosłując co sił w tym kierunku. Nie wiedzieliśmy, jakie to będzie wybrzeże: skaliste czy piaszczyste, płytkie czy strome. Jedyną dla nas nadzieją, która dawała się jeszcze pogodzić z rozsądkiem, była możność dostania się do jakiejś zatoki lub ujścia rzeki, dokąd cudem jakimś mogliśmy trafić i wypłynąć na spokojniejsze wody. Ale nie ukazywało się nic podobnego. Im bliżej byliśmy lądu, tym ląd wydawał się nam groźniejszy od morza. Gdyśmy tak przejechali z jakie półtorej mili, nagle od rufy przytoczyła się fala olbrzymia niby góra. Był to już dla nas cios ostatni. Fala ta porwała nas z taką wściekłością, iż przewróciła łódź za jednym zamachem, oddzielając nas od niej i wzajem od siebie, tak iż nie stało nam czasu nawet na okrzyk: „O Boże!” W jednej chwili wszyscy znaleźliśmy się pod wodą. Niepodobna opisać zamętu myśli, jakiego wówczas doznałem. Wprawdzie pływałem doskonale, jednakże nie mogłem wydobyć się z przemocy fal bodaj dla złapania oddechu. Na koniec, jedna z fal porwała mnie, a raczej uniosła ku wybrzeżu, tam rozbiwszy się odeszła z powrotem i pozostawiła mnie na niemal suchym lądzie. Miałem tyle przytomności umysłu i tyle jeszcze tchu w sobie, iż ujrzawszy, żem jest bliżej ziemi, niżem się spodziewał, podniosłem się na nogi i usiłowałem biec dalej, zanimby następna fala zmiotła mnie z powrotem. Ale okazało się, iż niepodobna losu tego uniknąć, albowiem ujrzałem za sobą zwały wodne tak potężne jak góry, a zaciekłe jak wróg, z którym już nie stało siły walczyć. Mogłem tylko zaprzeć w sobie dech i utrzymywać się ile tylko można nad wodą, kierując się wciąż ku wybrzeżu. Znów spadła na mnie fala, grzebiąc mnie na trzydzieści stóp w swym łonie i pociągając z ogromną siłą i szybkością za sobą na znaczną odległość ku brzegowi. Zaparłem jednak dech w sobie i starałem się płynąć razem z falą ze wszystkich sił. Już byłem bliski uduszenia, gdy naraz poczułem, że fala wynosi mnie w górę i że mam ramiona i głowę ponad wodą. W tym stanie ledwie mogłem utrzymać się przez dwie sekundy, lecz chwila ta starczyła dla złapania oddechu i nabrania odwagi. Wkrótce znowu przywaliła mnie woda, ale już nie na tak długo, żebym nie mógł wytrzymać, a gdy spostrzegłem, że fala zaczyna odpływać, jąłem borykać się z jej powrotnym prądem, aż wreszcie udało mi się znowu wymacać grunt pod nogami. Stałem przez chwil kilka celem odzyskania tchu, a gdy już woda nieco ze mnie ociekła, puściłem się z całych sił ku stałemu lądowi. Nie uchroniło mnie to jednak od zaciekłości morza, które pobiegło za mną; dwakroć jeszcze byłem porwany przez fale i poniesiony naprzód. Drugie uderzenie mogło stać się dla mnie fatalne: bałwany rzuciły mnie na skałę z taką siłą, iż straciłem przytomność, a tym samym możność ratunku. Cios dosięgnął mnie w piersi i bok, i zupełnie odebrał mi oddech; gdyby następne uderzenie przyszło natychmiast, niewątpliwie udusiłbym się w wodzie. Całe szczęście, że ocknąłem się tuż przed powrotem fali i widząc, co się święci, postanowiłem chwycić się mocno skalnego cypla i wstrzymać dech, póki woda się nie cofnie. Ponieważ znajdowałem się bliżej lądu i fale nie były tu już tak wysokie, więc przeczekałem, aż odpłyną, po czym znów puściłem się biegiem i znalazłem się tak blisko brzegu, że bałwany rzucające się na mnie nie mogły mnie już porwać i zagarnąć. Nowy bieg, który przedsięwziąłem, wypchnął mię całkiem na ziemię. Tam z wielką ulgą wygramoliłem się na sterczące wzniesienie brzegu i siadłem na trawie, wolny od niebezpieczeństwa i z dala od zasięgu wody. Byłem więc już wreszcie na lądzie, cały i bezpieczny. Podniosłem oczy w górę i dziękowałem Bogu za wybawienie mnie z iście beznadziejnego położenia. Niepodobna wyrazić uczucia zachwytu człowieka, który, rzec można, został niejako z grobu uratowany. Gdy teraz wspomnę moje tak silne wzruszenie, rozumiem, dlaczego przesyłając ułaskawienie skazanemu na śmierć w chwili, gdy już oczekiwał zgonu, przydają także cyrulika dla puszczenia krwi w obawie, żeby to nagłe zachwycenie, tamując bicie jego serca, nie stało się zabójcze. Nagła radość może bowiem równie łatwo zahamować popęd żywotny, jak niespodziane strapienie. Chodziłem po wybrzeżu podnosząc dłonie ku niebu, cały zatopiony w myślach o moim ocaleniu; czyniłem jakieś nie dające się opisać gesty i poruszenia, wspominałem towarzyszy, z których ani jedna dusza nie ocalała prócz mnie. Nigdym ich już nie obaczył ani nawet śladu po nich, poza trzema kapeluszami, jedną czapką i dwoma trzewikami, z których każdy był od innej pary. Rzuciłem okiem w stronę okrętu osiadłego na mieliźnie. Ledwom mógł go dostrzec, tak był daleko i tak wysokie zasłaniały go fale. „Boże! - mówiłem sobie w duchu. - Jakże to możliwe, bym mógł taką przestrzeń przepłynąć do brzegu?” Gdy już nieco oswoiłem się z mym otoczeniem, począłem rozglądać się dookoła, aby wybadać, gdzie się znajduję i co mi wypadnie teraz czynić. Wkrótce zmniejszyła się radość moja, kiedy zauważyłem, iż dlatego pozostałem przy życiu, żeby najokropniejszej nędzy paść ofiarą. Byłem do nitki przemoczony, nie miałem w co się przebrać, co gorsza, nie miałem co jeść ani pić, czekał mnie więc głód albo może i śmierć pod kłami dzikich zwierząt, nie miałem żadnej broni, bym mógł sobie jaką zdobycz upolować lub obronić się przed napaścią dzikiego stworzenia. Nie miałem nic przy sobie prócz małego noża, fajki i odrobiny tytoniu w pudełku. Były to całe moje zapasy i to wtrąciło mię w taką rozpacz, iż począłem biegać jak szaleniec. Gdy noc się zbliżała, rozmyślałem z ciężkim sercem, jakiż będzie mój los, jeśli w kraju tym przebywają dzikie bestie, które nocą zwykły wychodzić na łowy. Jedynym środkiem ratunku, który mi przyszedł do głowy, było wdrapać się na rosnące nie opodal rozłożyste drzewo podobne do świerka, ale bardziej kolące, i tam przesiedzieć noc całą, a nazajutrz rozejrzeć się, jaka śmierć mnie czeka, bo żyć nie miałem już żadnej nadziei. Przedtem jednak odszedłem na jakie ćwierć mili od brzegu na poszukiwanie wody. Jakoż znalazłszy ją ku wielkiej mej radości, napiłem się do syta, po czym żując odrobinę tytoniu, aby oszukać głód, wdrapałem się na drzewo. Wyciąłem sobie gałąź dla własnej obrony, a potem położyłem się na spoczynek, jak mogłem najwygodniej, tak aby nie spaść, jeśli zasnę. Zmęczony nadmiarem trudów zapadłem niebawem w tak słodki i głęboki sen, jakiego niewielu ludzi chyba zaznać mogło w moim smutnym położeniu. Gdym zbudził się rześki i pokrzepiony, był już jasny dzień na niebie. Pogoda była piękna, burza ucichła, a morze nie szalało już i nie huczało jak poprzednio. Najwięcej mnie zdumiało, że okręt nie znajdował się już na piaskowej mieliźnie, gdzieśmy go opuścili, ale uniesiony przypływem przybliżył się ku skale, o którą uderzyłem się dnia poprzedniego. Ponieważ było to o jaką milę ode mnie, a okręt zdawał się stać prosto i spokojnie w miejscu, postanowiłem dostać się na pokład, żeby uratować dla siebie chociażby najpotrzebniejsze rzeczy. Kiedy zeszedłem więc z mego noclegu na drzewie, rozejrzałem się wokoło jeszcze uważniej. Pierwszą rzeczą, jaką wypatrzyłem, była łódź, która znajdowała się o jakie dwie mile na prawo ode mnie, przypędzona wiatrem i falami do brzegu. Zacząłem iść wzdłuż wybrzeża, by dostać się do niej, ale napotkałem werżniętą w ląd zatokę czy cieśninę szeroką na pół mili, która odgradzała mnie od łodzi. Na razie więc zrezygnowałem z tej przeprawy i zawróciłem z drogi, bardziej zajęty myślą o dostaniu się na okręt, gdzie spodziewałem się znaleźć przedmioty niezbędne do utrzymania mię przy życiu. Po południu morze było bardzo spokojne, a odpływ tak duży, iż mogłem przybliżyć się na jakie ćwierć mili do okrętu. I tu czekało mnie nowe zmartwienie, gdyż uświadomiłem sobie, że gdybyśmy pozostali na pokładzie, zdołalibyśmy wszyscy się ocalić, to jest dostać się bezpiecznie na ląd, ja zaś nie byłbym pozbawiony wszelkiego towarzystwa i pociechy. Łzy znów pociekły mi z oczu. Ale że z łez mały pożytek, postanowiłem nie tracić czasu i próbować przeprawy na okręt. Zrzuciłem z siebie odzież, gdyż upał był nieznośny, i jąłem brnąć przez wodę. Gdym dotarł do statku, napotkałem nową trudność: jak wspiąć się na pokład. Burta sterczała wysoko nad wodą i nie było na niej żadnej rzeczy, której mógłbym się uchwycić. Opłynąłem statek dwa razy dokoła, za drugim razem wyśledziłem małą linkę, której dziwnym trafem nie zauważyłem poprzednio; zwisała tak nisko koło łańcuchów kotwicznych, iż, z wielkim trudem wprawdzie, zdołałem się jej uczepić. Z pomocą tej linki wdrapałem się na dziób okrętu. Przekonałem się, że okręt był dziurawy i już w znacznej mierze napełniony wodą, jednakże usadowił się na ławicy twardego piasku w ten sposób, że rufa występowała ponad tę ławicę, zaś dziób nachylił się ku samej prawie wodzie. Dzięki temu kajuty były suche i możecie sobie z łatwością wyobrazić, że pierwszą moją czynnością było sprawdzenie, co na statku uległo zepsuciu, a co ocalało. Znajdujące się w nich zapasy żywności też nie były tknięte wodą. Ponieważ byłem niezmiernie zgłodniały, więc wpadłszy do spiżarni, napełniłem sobie kieszenie sucharami, potem zaś zacząłem jeść żarłocznie rozglądając się jednocześnie za innymi rzeczami, bom nie miał czasu do stracenia. Znalazłszy w głównej kajucie nieco rumu, pociągnąłem sobie porządny łyk, co mnie bardzo pokrzepiło na siłach. Teraz potrzebna była tylko łódź, by przenieść rzeczy, które przewidywałem, iż mogą mi się przydać. Ale daremne było siedzieć bezczynnie i rozmyślać o tym, czego nie mogłem dostać. W tej potrzebie przyszedł mi pomysł do głowy. Mieliśmy na statku kilka zapasowych rej, kilka wielkich drągów drewnianych i ze dwie luźne bomsztangi masztowe. Zrzuciłem tego w morze tyle, ile potrafiłem udźwignąć, przywiązując każdą część liną, aby nie została porwana prądem. Gdym się z tym uporał, poszedłem do boku okrętu i przyciągnąwszy wszystkie te drągi związałem je razem mocno, tworząc rodzaj tratwy, na którą położyłem w poprzek kilka krótkich desek. Przekonałem się, że mogę chodzić po nich całkiem wygodnie, natomiast nie mogę ich zbytnio obciążać, gdyż drzewo było nazbyt lekkie. Wziąłem się więc znowu do roboty i pociąwszy piłą ciesielską jeden z masztów na trzy części, dołączyłem je do tratwy. Ciężka i trudna to była praca, ale nadzieja uzyskania rzeczy potrzebnych do życia dodawała mi odwagi, na jaką bym się może nie zdobył w innych okolicznościach. Teraz już tratwa moja była dostatecznie mocna, aby unieść nawet wielki ciężar. Niedługo namyślałem się nad tym, jak zabezpieczyć ocalone rzeczy przed naporem fal morskich. Naprzód załadowałem na tratwę wszystkie deski, które miałem pod ręką, potem rozważając, co by mi było najużyteczniejsze, otworzyłem i wypróżniłem trzy marynarskie kufry i spuściwszy je na tratwę napełniłem pierwszy z nich żywnością, a więc chlebem, ryżem, trzema serami holenderskimi, pięcioma kawałami suszonego koziego mięsa oraz resztką europejskiego zboża do żywienia kur, któreśmy wzięli z sobą na pokład i w czasie podróży jedli. Było tam trochę zmieszanego pośladu jęczmiennego i pszenicznego, lecz przekonałem się później ze smutkiem, że został on nadgryziony i zjedzony przez szczury. Znalazłem też kilka skrzyń z napojami należącymi do naszego szypra oraz pięć lub sześć galonów araku, które spuściłem wprost na tratwę, nie było bowiem potrzeby ani miejsca na umieszczenie ich w kufrze. Gdym był tym zajęty, przypływ zaczął przybierać, choć jeszcze bardzo powoli, i z przykrością zobaczyłem, że uniósł mi kurtę, kamizelkę i koszulę złożone na piasku, zostałem więc tylko w tym, com miał na sobie, to jest w pończochach i płóciennych, krótkich do kolan pludrach. Zmusiło mnie to do rozejrzenia się za jakimś przyodziewkiem; znalazłem go pod dostatkiem, ale wziąłem tylko tyle, ile mi było koniecznie potrzeba, albowiem pilniejszą dla mnie rzeczą było znalezienie narzędzi do pracy na lądzie. Dopiero po dłuższym szukaniu odkryłem skrzynię cieśli okrętowego, która była dla mnie skarbem cenniejszym niż cały ładunek złota, jaki by mógł pomieścić się na okręcie. Nie przeglądając nawet jej zawartości, bom i tak wiedział mniej więcej, co się w niej kryje, zrzuciłem ją na tratwę, po czym zabrałem się do szukania broni i amunicji. Znalazłem w kapitańskiej kajucie dwie dobre guldynki, dwa pistolety, woreczek śrutu i dwa zardzewiałe pałasze; następnie udało mi się wypenetrować trzy baryłki z prochem, dwie z nich suche i całe wziąłem z sobą wraz z bronią - trzecia zamokła. Obładowawszy tratwę sowicie, począłem przemyśliwać, jakby się z tym wszystkim dostać na wybrzeże. Nie miałem ani żagla, ani steru, a najlżejszy wiatr mógł od razu przewrócić mój wątły stateczek. Trzy okoliczności były mi na rękę. Po pierwsze - morze gładkie i spokojne. Po wtóre - przypływ wzbierał idąc w stronę lądu. Po trzecie - w tę samą stronę dmuchał również słaby wietrzyk. Dobrawszy więc ze trzy złamane wiosła oraz parę dodatkowych pił, siekierę i młotek poza tymi narzędziami, które były w skrzyni, ruszyłem na morze. Przez jaką milę tratwa moja szła wybornie, choć fala znosiła mnie nieco w bok od owego miejsca, gdziem był lądował poprzednio. Idąc za kierunkiem prądu, spodziewałem się znaleźć tam jakiś strumień lub rzekę, której mógłbym użyć jako przystani dla siebie i małego ładunku. Było tak, jak sobie wyobrażałem. Ukazało się przede mną niewielkie wgłębienie lądu, w które wdzierał się prąd przypływu. Kierowałem więc tratwą, jak tylko umiałem, by utrzymać ją pośrodku owego strumienia. O małom tu nie rozbił się znowu, co doprowadziłoby mnie tym razem do ostatecznej rozpaczy, bowiem tratwa osiadła jednym końcem na mieliźnie, podczas gdy drugi koniec był na głębi; niewiele brakowało, a cały ładunek zwaliłby się w wodę. Wszystkie więc siły natężyłem, opierając się plecami o skrzynie, aby je utrzymać w miejscu, lecz nie było w mej mocy poruszyć tratwy, bo nie śmiałem zmienić mego położenia. Tak zeszło mi blisko pół godziny. Gdy woda nieco się podniosła, tratwa odzyskała równowagę i poczęła znów kołysać się na powietrzu; robiąc silnie wiosłem, znalazłem się wreszcie u ujścia małej rzeczki, niesiony w górę prądem przypływu. Wypatrywałem odpowiedniego miejsca do lądowania, gdyż nie chciałem zapuszczać się zbyt daleko w górę rzeki, w nadziei, że przecież kiedyś dostrzegę jaki okręt na morzu. Postanowiłem więc osiąść jak najbliżej wybrzeża. W końcu wyśledziłem z prawej strony rzeczki małą zatokę. Poprowadziłem ku niej z wielkim trudem i wysiłkiem moją tratwę i podjechałem na odległość wiosła ku brzegowi. Byłbym się tu znów zwalił w wodę razem z moim ładunkiem, bo brzeg był stromy, przeto nie pozostało mi nic innego, jeno czekać jeszcze wyższego wzniesienia przypływu, trzymając tratwę wiosłem jakby na kotwicy w pobliżu płaskiego odcinka brzegu, który fala powinna była wkrótce zalać. Skoro woda podniosła się na dostateczną wysokość, popchnąłem mą tratwę do brzegu i tam ją umocowałem, wbiwszy w grunt po obu jej stronach dwa złamane wiosła. Doczekałem się odpływu i wówczas osiadłem z tratwą i z całym ładunkiem na brzegu cało i bezpiecznie. Następną mą troską było rozejrzenie się w okolicy i wyszukanie odpowiedniego miejsca na schronienie dla siebie i zabezpieczenie mego dobytku od wszelkiej przygody, jaka mogła mi się przydarzyć. Nie wiedziałem jeszcze, gdzie przebywam: wyspa to czy ląd stały? Zamieszkana kraina czy bezludna? Czy żyją tu dzikie bestie, czy ich nie ma? O jaką milę ode mnie widać było wzniesienie nader strome i wysokie, jakby górujące nad innymi wzgórzami leżącymi na północ od niego. Wziąłem jedną ze strzelb, pistolet oraz rożek z prochem i śrut. Tak uzbrojony wybrałem się ku onemu szczytowi na zwiady. Dotarłszy tam nie bez trudności, przekonałem się ku wielkiemu memu zmartwieniu, iż znajduję się na wyspie otoczonej ze wszystkich stron morzem. Nigdzie nie było widać lądu prócz kilku skał oraz dwóch pomniejszych wysepek leżących o jakie trzy mile na zachód. Stwierdziłem również, że kraj dokoła mnie był bezludny i, jak wydawało mi się, zamieszkany chyba tylko przez dzikie zwierzęta. Dotąd jednak żadnego z nich nie spotkałem. Widziałem jedynie obfitość ptaków, ale nie znając ich gatunków nie wiedziałem, czy zdatne będą do jedzenia. W drodze powrotnej ustrzeliłem wielkiego ptaka siedzącego na drzewie na krawędzi lasu. Myślę, że był to chyba pierwszy strzał, jaki rozległ się na onej wyspie od stworzenia świata. Ledwom wypalił, ze wszystkich stron porwała się chmura ptactwa najrozmaitszego gatunku, wrzeszcząc i pokrzykując na różne głosy. Ów ptak, którego ustrzeliłem, był z ubarwienia i dziobu podobny do jastrzębia, mięso jego cuchnęło padliną i niepodobna się było nim pożywić. Poprzestawszy na tych odkryciach, wróciłem ku tratwie i wziąłem się do wynoszenia na ląd mych sprzętów, co mi zajęło resztę dnia. Nie wiedziałem, jak się urządzić na noc. Bałem się spoczywać na ziemi, gdzie mógł mnie napaść jaki drapieżnik; dopiero później przekonałem się, iż były to obawy płonne. Na razie oszańcowałem się, jak umiałem, przyniesionymi na ląd skrzyniami i deskami, tworząc sobie na nocleg coś w rodzaju chaty. Nie wiedziałem jeszcze, jak przyjdzie mi się zaopatrywać w żywność, jednakże dostrzegłem kilka stworzeń podobnych do zajęcy, które wybiegły z lasu na odgłos mego strzału do owego ptaka. Zacząłem teraz zastanawiać się nad tym, że mógłbym jeszcze przynieść ze statku wiele rzeczy użytecznych, zwłaszcza mogły mi się przydać żagle i liny. Postanowiłem więc zrobić nową wyprawę na pokład okrętu, jeśli będzie to możliwe. A ponieważ wiedziałem, że pierwszy sztorm niechybnie roztrzaska okręt na kawałki, zdecydowałem odłożyć wszystko inne na bok, póki nie zabiorę ze statku wszystkiego, co się tylko uda przewieźć. Natenczas odbyłem naradę wojenną sam z sobą, czy ruszyć do okrętu na tratwie. Okazało się to w praktyce niemożebne, więc udałem się tam tym sposobem co poprzednio, gdy tylko nastąpił odpływ, zostawiwszy mą odzież w budzie. Na sobie miałem jedynie koszulę w kratkę, płócienne hajdawery i pantofle na bose nogi. Dostałem się na okręt jak za pierwszym razem i sporządziłem drugą tratwę, ale korzystając z nabytego doświadczenia nie nadałem jej tak niezgrabnego kształtu ani też nie przeładowałem jej zbytnio. Przywiozłem jednak wiele rzeczy przydatnych, przede wszystkim trzy worki z gwoździami małymi i dużymi, wielki świder, tuzin toporków i najszacowniejsze narzędzie - kamień szlifierski do ostrzenia żelaza. Wszystko to spakowałem razem wraz z kilkoma innymi przedmiotami należącymi do artylerzysty, szczególnie dwoma czy trzema lewarami żelaznymi, dwiema baryłkami kul, jeszcze jedną dubeltówką, siedmioma muszkietami, garstką prochu, dużym workiem śrutu i płatem ołowiu do wytapiania kulek, ale ten był za ciężki, bym mógł go przerzucić na tratwę. Wziąłem też wszystko odzienie, jakie tylko znalazłem, zapasowy żagiel, hamak i nieco pościeli. Udało mi się to wszystko dowieźć bezpiecznie ku wielkiej mojej radości.Przez czas mej nieobecności byłem w strachu, żeby jaki gość nieproszony nie pożarł mych zapasów. Nie zastałem jednak żadnego przybysza prócz jakiegoś nieznanego zwierzęcia, podobnego nieco do dzikiego kota; siedziało ono na jednym z moich kufrów, na mój widok odbiegło na pewną odległość, a potem zatrzymało się beztrosko, spoglądając mi w oczy, jakby pragnęło się ze mną zaznajomić. Zmierzyłem doń ze strzelby, ale ono nie rozumiejąc nie trwożyło się tym wcale ani nie myślało uciekać. Wówczas rzuciłem mu kęs suchara, choć sam posiadałem ich zapas niewielki. Zwierzę podeszło, powąchało i zjadło, po czym jęło spoglądać, czy nie dostanie więcej. Ale poskąpiłem mu już drugiego kęsa, więc poszło sobie swoją drogą. Wyniósłszy cały ładunek na brzeg, zmęczyłem się tęgo, zwłaszcza otwieraniem i przenoszeniem cząstka za cząstką wielkich beczek z prochem, które były dla mnie zbyt ciężkie. Wziąłem się natychmiast do następnej roboty, do rozbijania małego namiotu z płótna żaglowego i z kilku kołków, które umyślnie zrąbałem w tym celu. Do namiotu zniosłem wszystko, co mogło ulec uszkodzeniu od słońca lub deszczu. Puste beczki i skrzynie spiętrzyłem dokoła namiotu, by zabezpieczyć się przed wszelką napaścią czy to ze strony człowieka, czy zwierzęcia. Wejście obwarowałem deskami od wewnątrz, a od strony wybrzeża wystawiłem próżną pakę na kształt szańca. Rozesławszy na ziemi część pościeli, mając pistolety pod głową i strzelbę u boku, mogłem po raz pierwszy przespać się po ludzku; spałem twardo noc całą, bowiem bardzo byłem znużony i strudzony, jako że poprzedniej nocy spałem niewiele, a przez dzień cały napracowałem się niemało przy przenoszeniu rzeczy ze statku i wyładowywaniu ich na brzeg. Posiadałem już, jak na jednego człowieka, wcale pokaźny skład wszelkich różności. Jednakże nie byłem jeszcze zadowolony, bo póki statek znajdował się w dawnym swym położeniu, zamierzałem wynieść zeń wszystko, co tylko się dało. Więc każdego dnia, skoro woda opadła, udawałem się na pokład i zawsze coś stamtąd przynosiłem. Za trzecim razem przywiozłem co niemiara lin mniejszych i większych, sztukę zapasowego płótna żaglowego, zdatnego do łatania żagli w razie potrzeby, a nawet baryłę mokrego prochu armatniego. Wyniosłem co do ostatniego wszystkie żagle, ale musiałem krajać je na kawałki, by móc je przewieźć, i tak bowiem miały mi się przydać nie jako żagle, lecz po prostu jako zwykłe płótno. Po pięciu czy sześciu takich wyprawach, gdy już myślałem, że nie znajdę nic takiego, czym by warto było się trudzić, naraz, ku wielkiej mej radości, wykryłem wielką składnicę chleba, trzy wielkie gąsiory rumu, skrzynię cukru i baryłę przedniej mąki. Dowiozłem to wszystko na ląd szczęśliwie, owinąwszy chleb, bochenek za bochenkiem, w kawałki pociętego żagla. Nazajutrz, gdym przedsięwziął nową wyprawę, ogołociwszy statek ze wszystkiego, cokolwiek dało się unieść, poodcinałem wszystkie grube liny wraz z cumą okrętową oraz pozrywałem wszystkie części żelazne, jakie tylko dało się zerwać. Następnie porąbałem reje żagli zapasowych i skleciłem z nich wielką tratwę, obładowałem ją całym tym żelastwem oraz linami i odjechałem. Ale tu już szczęście zaczęło mnie opuszczać. Tratwa była tak niezgrabna, tak przeciążona, że gdy dobiłem do owej przystani, gdziem wyładował był wszystkie moje poprzednie sprzęty, nie umiałem jej poprowadzić równie zręcznie: przewróciła się zrzucając w wodę mnie wraz z całym ładunkiem. Ja sam nie poniosłem szwanku, bom był blisko brzegu, ale ładunek był w większej części stracony, szczególnie żelazo, które mogło mi być użyteczne. Dopiero gdy nastąpił odpływ, udało mi się wydobyć z wody znaczną część sznurów i nieco żelaza. Przyszło mi to z wielkim trudem, bo musiałem zanurzać się pod wodę i szukać na dnie każdej części; odtąd ponawiałem codziennie moje wycieczki na okręt i wszystko z niego zabrałem, co było w mojej mocy. Byłem już trzynaście dni na wyspie, a po raz jedenasty na pokładzie okrętu. Przez ten czas przeniosłem wszystko, co tylko dało się przenieść dwiema zdrowymi rękami, choć sądzę, że gdyby pogoda nadal sprzyjała, potrafiłbym przenieść po kawałku cały okręt. Lecz gdy się przygotowywałem do dwunastego wyjazdu, poczęła zrywać się wichura. Mimo to, korzystając z odpływu, znów się udałem na statek. Jakkolwiek przetrząsnąłem był kajutę tak dokładnie, że, rzekłbyś, nic już więcej nie można było znaleźć, tym razem znowu coś odkryłem, a mianowicie puzdro z dwiema szufladami: w jednej były trzy ostre brzytwy i para wielkich nożyczek, jako też z tuzin noży i widelców, w drugiej zaś około trzydziestu sześciu funtów w różnej monecie: złotej i srebrnej, angielskiej i brazylijskiej. Uśmiechnąłem się na widok tych pieniędzy. - Nędzna mamono! - powiedziałem na głos. - Cóż mi z ciebie przyjdzie tutaj! Nawet tyle nie jesteś warta, bym się miał schylić po ciebie. Pierwszy lepszy nóż większą ma dla mnie wartość od tego całego bogactwa. Zostań tu sobie i idź na dno morskie, nie jesteś warta ratunku. Mimo to po namyśle wziąłem te pieniądze z sobą, zawinąwszy je w kawał płótna żaglowego. Gdy przystąpiłem do budowania nowej tratwy, niebo zaciągnęło się chmurami, wicher począł się wzmagać, a w jaki kwadrans potem już od strony wybrzeża jęła nadciągać burza. Uprzytomniłem sobie, iż na nic się nie zda zbijać tratwę, gdy wiatr wieje od lądu, i że jedyną rozsądną rzeczą będzie umykać, zanim rozpocznie się fala przypływu, inaczej bowiem nigdy nie dotrę do wybrzeża. Więc też czym prędzej opuściłem się na wodę i przepłynąłem przestrzeń dzielącą okręt od ławicy piaskowej, a i to mi przyszło z trudem, po części z powodu rzeczy, jakie dźwigałem na sobie, po części zaś z powodu srogości wodnego żywiołu. Wichura potężniała z każdą chwilą, a zanim przypływ doszedł do szczytu, już rozpętała się burza. Ale wtedy spoczywałem już sobie wygodnie w małym namiocie, w zupełnym bezpieczeństwie, otoczony mymi skarbami. Przez całą noc dął srogi wicher. Nazajutrz rano, gdy wyjrzałem na świat, jużem nie obaczył ni śladu okrętu. Nieco mnie to skonfundowało, ale pocieszyłem się myślą, żem przynajmniej nie stracił daremnie czasu i przeniosłem na ląd wszystko, co było mi potrzebne. Niewiele już pozostało na okręcie rzeczy, które byłbym w stanie zabrać, gdybym nawet miał więcej czasu. Przestałem więc trapić się okrętem i zacząłem rozmyślać nad sposobem zabezpieczenia się przed napaścią dzikich ludzi, jeśliby się tu pojawili, albo drapieżnych zwierząt, które mogły znajdować się na wyspie. Długo zastanawiałem się nad metodami i rodzajem budowy, czy powinienem wykopać sobie jamę w ziemi, czy postawić namiot na ziemi; wreszcie zdecydowałem się na oba te sposoby; opis i wykonanie mego przedsięwzięcia nie od rzeczy będzie tu przytoczyć. Rychło przekonałem się, że miejsce, gdziem dotąd przebywał, nie było zdatne na osiedle, gdyż grunt był tu przymorski i bagnisty, a więc, jak sądziłem, niedobry dla zdrowia, co więcej nie było w pobliżu źródlanej wody. Postanowiłem więc wyszukać sobie okolicę zdrowszą i do życia stosowniejszą. Oprócz zdrowych warunków i krynicznej wody poszukiwałem schronienia przed słoneczną spiekotą, bezpieczeństwa przed drapieżnikami, chciałem też mieć widok na morze, by w razie jeśli Bóg ześle jaki okręt, nie pozbawiać się możności wybawienia, ta bowiem myśl nie opuszczała mnie ani na chwilę. Wreszcie udało mi się znaleźć małą równinę na zboczu skalistego wzgórza, które spadało od tej strony stromo jak ściana domu, tak iż żaden napastnik nie mógł najść mnie z góry. Z boku tej skały znajdowało się wielkie wyżłobienie, przypominające wejście do jaskini, choć żadnej jaskini w skale nie było. Przed tym właśnie wgłębieniem, na zielonej równinie, postanowiłem rozbić mój namiot. Równina owa była nie szersza nad sto sążni i niemal dwakroć tak długa; zieleniła się niby dywan przed mymi drzwiami, a dalej zbiegała w nierównych uskokach na nadmorskie niziny. Leżała na północno-zachodnim skłonie pagórka, dzięki czemu miałem osłonę przed słońcem każdego dnia aż do chwili, kiedy słońce przechodzi z południa ku zachodowi, co na tej szerokości równa się niemal chwili zmierzchu. Zanim rozbiłem namiot, nakreśliłem przed owym wklęśnięciem półkole na jakie dziesięć sążni od skały, a na dwadzieścia od obu jej końców. W to półkole wbiłem dwa rzędy silnych pali zaostrzonych na końcu, tworząc warowny częstokół o dwu pierścieniach w odległości sześciu cali jeden od drugiego, każdy zaś kół zaostrzony na końcu wystawał z ziemi na jakie półszósta stopy. Potem wziąłem liny przywiezione ze statku i przeciągnąłem je jedna przez drugą pomiędzy palami częstokołu aż po sam ich wierzchołek, umieszczając pośrodku inne jeszcze wsparte na nich drągi około półtrzeciej stopy wysokości. Częstokół ten był tak mocny, iż ani człowiek, ani zwierz nie zdołałby się przezeń lub ponad nim przedostać. Kosztowało mnie to wiele czasu i trudu, zwłaszcza ciosanie kołów w lesie, dźwiganie ich na ową wyżynę i wbijanie w ziemię. Wejście do tej warowni urządziłem nie przez drzwi, lecz po krótkiej drabinie, którą za sobą wciągałem. Tak obwarowawszy się od świata całego spałem już spokojnie po nocach. Później dopiero okazało się, że wszystkie te środki ostrożności przeciwko wrogom, których się lękałem, były zgoła zbyteczne. Do tej osobliwej warowni zniosłem z niewypowiedzianym trudem wszystkie bogactwa, zapasy, broń i sprzęty, które już wyżej opisałem. Aby się zabezpieczyć od deszczów, które przez część roku bywają tu bardzo gwałtowne, zbudowałem namiot podwójny, to jest wystawiłem jeden niewielki, a nad nim drugi większy i nakryłem go z wierzchu wielkim płótnem nieprzemakalnym, które ocaliłem razem z żaglami. Nie sypiałem już na legowisku, które sporządziłem sobie z początku nad morskim brzegiem, ale w hamaku, który był bardzo wygodny i należał niegdyś do starszego oficera załogi. Do namiotu wniosłem wszystkie moje zapasy i inne rzeczy, które mogły ulec zepsuciu z powodu wilgoci i, zabezpieczywszy w ten sposób cały mój majątek, zamknąłem wejście stojące dotychczas otworem i odtąd wchodziłem i wychodziłem - jak już wspomniałem - po krótkiej drabince. Uporawszy się z tym wszystkim, zacząłem ryć drogę w skale, a kamienie i ziemię z niej wydobytą usypywałem przed namiotem wewnątrz płotu na kształt tarasu, podnosząc grunt na jakie półtorej stopy. W ten sposób zrobiłem sobie tuż za namiotem pieczarę, która służyła mi za piwniczkę. Ta nowa praca trwała wiele dni, zanim ją zupełnie ukończyłem. W tym miejscu wypada, abym się nieco cofnął dla zanotowania innych jeszcze wydarzeń. Właśnie gdym powziął plan założenia namiotu i zbudowania pieczary, nadciągnęła silna burza z ulewą. Nagle przed moimi oczyma zapłonęła błyskawica i w ślad za nią ozwał się łoskot grzmotu. Byłem przerażony nie tyle samą błyskawicą, ile raczej myślą, która szybciej od błyskawicy przemknęła mi przez głowę: moje zapasy prochu! Serce zamarło we mnie na samą myśl, że za jednym uderzeniem gromu wszystek mój proch, od którego nie tylko moja obrona, ale i wyżywienie zawisło, mógłby ulec zniszczeniu. Najmniej przejąłem się myślą o własnym bezpieczeństwie. Gdyby mój proch wyleciał w powietrze, nie miałbym nawet czasu pomyśleć, skąd na mnie spadło takie nieszczęście. Lęk ten opanował mój umysł tak gwałtownie, że po przejściu burzy natychmiast zaniechałem wszelkiej roboty koło budowy i fortyfikacji, a wziąłem się do sprzątania worków i skrzynek, aby zapakować i porozdzielać proch w różne miejsca, w nadziei, że cokolwiek by się stało, przecie nie cały zapas zająłby się od razu ogniem. Należało paczki z prochem tak umieścić, aby nie mogły zapalić się jedna od drugiej. Z robotą tą uporałem się w ciągu dwóch tygodni, porozdzielawszy około dwieście czterdzieści funtów prochu na jakie sto paczek. Beczkę, która zamokła, a wskutek tego nie przejmowała mnie obawą wybuchu, umieściłem w piwniczce, przezwanej przeze mnie kuchnią, a resztę ukryłem w dziurach pomiędzy skałami, tak iżby żadna z paczek nie przeszła wilgocią, przy czym starannie znaczyłem na skale miejsca ukrycia. Przez cały ten czas wychodziłem co najmniej raz dziennie ze strzelbą zarówno dla rozrywki własnej, jak i dla upolowania sobie jakiego jadła i zaznajomienia się z wyspą, jej zwierzętami i roślinnością. W czasie pierwszej wyprawy dostrzegłem, ku wielkiej mej radości, kilka kóz. Były one jednak tak płochliwe, tak zwinne i szybkie w biegu, że podejść je było rzeczą najtrudniejszą w świecie. Nie zniechęciłem się tym wszakże i obmyśliłem na nie pewien sposób. Zauważyłem, że ilekroć ujrzały mnie w dolinie, to chociażby były na skałach, uciekały w szalonym popłochu. Natomiast gdy pasły się w dolinie, ja zaś znajdowałem się na skałach, nie zwracały na mnie uwagi, z czego wywnioskowałem, że wzrok mają w dół zwrócony i niełatwo dostrzegają przedmioty znajdujące się ponad nimi. Odtąd zawsze wspinałem się na skały, by znaleźć się wyżej od nich, przy czym miałem nieraz dobry cel do strzału. Pierwszym strzałem ubiłem kozę, która miała przy sobie jeszcze ssące koźlątko. Zmartwiło mnie to niezmiernie. Uderzyło mnie jednocześnie, że gdy matka padła, koźlątko stanęło przy niej i nie ruszyło się z miejsca, póki nie przyszedłem i nie podniosłem jej z ziemi. Nie dość na tym. Gdym wziął zdobycz na ramiona i poniósł ze sobą, koźlątko poszło za mną do samej zagrody. Położyłem więc kozę na ziemi, wziąłem koźlątko na ręce i zaniosłem je za palisadę w nadziei, że uda mi się je oswoić. Ale nie chciało jeść, tak iż byłem zmuszony je zabić. Miałem więc z tych kóz zapas mięsa na czas dłuższy, co pozwoliło mi zaoszczędzić innej żywności, szczególnie chleba. Gdy moja siedziba była zupełnie ukończona, musiałem pomyśleć o kuchni i miejscu na ognisko, a także o nagromadzeniu drzewa na opał. Wszystko w swoim czasie opiszę, jak stopniowo poszerzałem piwniczkę i zaprowadzałem coraz większe wygody, jak poczyniłem rozmaite ulepszenia w mojej zagrodzie. Przedtem jednak pragnę podać nieco wiadomości o tym, co się przez ten czas działo we mnie, w moim sercu i myślach. Przewidywania moje co do mej przyszłości były jak najgorsze. Zostałem wyrzucony na tę wyspę przez gwałtowną burzę, całkiem poza kurs naszej zamierzonej podróży, daleko, setki mil poza normalny trakt handlowy. Miałem wszelki powód uważać to za wyrok Opatrzności, bym w tym odludnym miejscu, w tym całkowitym opuszczeniu dokonał mego żywota. Łzy zalewały mi oblicze, gdym rozmyślał o tym, i często narzekałem, czemu Stwórca nieraz tak niszczy swe stworzenia, czyni je tak nieszczęśliwymi, bezradnymi, tak opuszczonymi i przygnębionymi, iż rzekłbyś, nie godzi się nawet dziękować za takie życie. Ale zawsze coś hamowało takie myśli, jakby karcąc mnie za nie. Zwłaszcza pewnego dnia, gdym idąc ze strzelbą w dłoni wzdłuż wybrzeża rozmyślał długo nad mym położeniem, usłyszałem w sobie jakby głos rozsądku. „Owszem, to prawda, że znajdujesz się w samotności i opuszczeniu, ale pomyśl, proszę, co się stało z resztą twych towarzyszy? Czyż nie było was jedenastu na łodzi? Gdzież tamtych dziesięciu? Czemu oni się nie wyratowali, a tyś nie zginął? Czemu to tyś był wyjątkiem? A czy lepiej być tutaj, czy też tam?” I ręką wskazywałem na morze. Jakoż nawet w wielkich nieszczęściach trzeba zawsze widzieć dobro, które się w nich ukrywa, obok najsroższych przeciwności jakie nas dotknęły. Potem uświadomiłem sobie, jak dobrze jestem zaopatrzony w środki do życia. Zadałem sobie pytanie, co by się stało ze mną, gdyby nie szczególny przypadek, który ledwie raz na sto mógł się zdarzyć, a mianowicie, że okręt odpłynął z miejsca, gdzie się rozbił, i został poniesiony falą tak blisko brzegu, iż miałem możność zdobycia owych tysięcy przedmiotów. Co byłbym począł ze sobą, gdybym musiał żyć w położeniu, w jakim znalazłem się zaraz po dostaniu na ląd, bez środków koniecznych do życia, ba, nawet bez środków do zdobycia żywności.- A szczególnie - ozwałem się głośno sam do siebie - co począłbym bez strzelby, bez amunicji, bez narzędzi, odzieży, namiotu i pościeli? A teraz miałem to wszystko w ilości wystarczającej, tak że mogłem utrzymać się przy życiu nawet bez strzelby, gdy amunicja moja się skończy; mogłem wieść wcale znośny tryb życia nie odczuwając braków. Ale też od samego początku przemyśliwałem nad tym, jak się zabezpieczyć przed mogącymi się zdarzyć przypadkami, zwłaszcza na czas, kiedy nie tylko wyczerpie mi się amunicja, ale ponadto zawiodą mnie siły i zdrowie. A teraz, przystępując do smutnego opisu mego cichego życia, o jakim, być może, nie słyszano od początku świata, zacznę wszystko opowiadać po kolei. Był to, wedle mych obliczeń, dzień 30 września, gdy w sposób już wyżej opowiedziany stanąłem po raz pierwszy na tej okropnej wyspie. Ponieważ słońce będące w jesiennym zrównaniu się dnia z nocą znajdowało się niemal nad moją głową, przeto obliczyłem, iż przebywam pod 9 stopniem 22 minutami szerokości północnej. Gdy już spędziłem tak jakie dziesięć czy dwanaście dni, przyszło mi na myśl, że wskutek braku książek, pióra i atramentu mogę zatracić rachubę czasu i nie odróżnić dni świątecznych od powszednich. Ażeby temu zapobiec, wyciąłem nożem na graniastym słupie w kształcie krzyża, wbitym w ziemię na miejscu pierwszego lądowania, następujący napis: Tutaj wylądowałem 30 września roku 1659. Na bokach tego słupa nacinałem codziennie jeden karb, a co siódme nacięcie było dwa razy dłuższe od sześciu poprzednich, a pierwszy dzień każdego miesiąca dwa razy tak długi jak nacięcie na dni świąteczne. W ten sposób prowadziłem kalendarz, czyli tygodniową, miesięczną, a w końcu i roczną rachubę czasu. Winienem jednak zaznaczyć, że między rzeczami przyniesionymi z okrętu było kilka mniejszej wartości, niemniej jednak dla mnie pożytecznych; zapomniałem je wymienić poprzednio. Otóż był tam nawet papier, pióro i inkaust, pochodzące z zapasów kapitana, kanoniera i cieśli, trzy czy cztery kompasy, kilka przyrządów matematycznych, zegarów słonecznych, perspektyw, map i ksiąg żeglugi. Wszystko to związałem w jeden tobołek nie bacząc, czy mi z tego jaki pożytek przyjdzie. Były tam też trzy bardzo dobre Biblie, przesłane mi z Anglii, które zabrałem z sobą puszczając się w ostatnią podróż, kilka książek portugalskich, a między nimi kilka katolickich modlitewników. Zachowałem je wszystkie starannie. Muszę tu jeszcze wspomnieć, żeśmy mieli na pokładzie psa i dwa koty, których ciekawą historię będę miał jeszcze okazję opowiedzieć. Oba koty zabrałem z sobą, pies natychmiast sam zeskoczył z pokładu okrętu i przypłynął na wyspę następnego dnia po przewiezieniu do brzegu pierwszego mego ładunku. Odtąd psisko to było mi wiernym sługą przez wiele lat. Wszystko, co mógł, to mi przynosił i tak dobrze dotrzymywał towarzystwa, że rad bym go był nauczyć mowy; niestety tego uczynić nie mogłem! Co się zaś tyczy inkaustu, pióra i papieru, tom ich oszczędzał do ostateczności. I nadmienię, że pókim miał inkaust, prowadziłem bardzo ścisłe zapiski. Gdy mi go zabrakło, jużem nie mógł tego czynić, bo mimo wszelkich prób nie potrafiłem inkaustu sfabrykować. To mi przywodzi na myśl, że choć zgromadziłem tyle różnych rzeczy, to przecie mi jeszcze niejednego brakło. Ot na przykład: łopaty, kilofa, motyki do kopania ziemi, dalej igieł, szpilek i nici. Co zaś do płótna, nauczyłem się wkrótce obywać bez niego. Ten brak narzędzi bardzo mi utrudniał postęp jakiejkolwiek roboty. Rok niemal upłynął, zanim ostatecznie ukończyłem budowę mojego palami obwiedzionego domostwa. Dużo czasu zabierało mi rąbanie i ociosywanie kołów w lesie, jeszcze więcej dźwiganie ich do mego siedliska. Czasem dwa dni mi zbiegły na zrobienie i przeniesienie jednego pala, a dzień na wbicie go w ziemię. Do wbijania używałem zrazu ciężkiej kłody, potem zaś zastąpiłem ją żelaznym drągiem, jednakże i tak praca wbijania kołów szła mi opornie i uciążliwie. Ale po cóż było się skarżyć na uciążliwość pracy, skoro czasu miałem aż nazbyt wiele, a przy tym żadnego innego zajęcia przewidzianego na przyszłość, wyjąwszy zwyczajne wycieczki na wyszukiwanie zwierzyny, które odbywałem prawie co dzień, zależnie od ochoty. Zacząłem teraz poważnie rozmyślać nad mym położeniem i warunkami, w jakich żyć byłem zmuszony, i zapisywałem sobie wyniki tych rozważań, nie po to, żeby przekazać je potomności (gdyż nie zanosiło się na to, bym miał mieć wielu spadkobierców), lecz żeby przynieść myślom ulgę i otrząsnąć się z przygnębienia. Ponieważ rozsądek brał już górę nad zwątpieniem, więc umiałem znaleźć pociechę zestawiając złe i dobre strony mego położenia. I całkiem bezstronnie liczyłem się sam z sobą jak wierzyciel z dłużnikiem, zapisując wszystkie złe i dobre wydarzenia w taki oto sposób:Jestem bez obrony i bez środków do odpierania przemocy człowieka lub zwierzęcia. Nie mam tu żywej duszy, z którą bym mógł rozmawiać albo doznawać od niej pociechy. Ale znajduję się na wyspie, gdzie nie ma dzikich i drapieżnych bestii, jakom widywał je na brzegach Afryki. A cóż by było, jeślibym tam się rozbił? Ale Bóg cudownym trafem doprowadził okręt tak blisko brzegów, że mogłem z niego wydobyć tyle dobrych i użytecznych rzeczy, które zaspokoją moje konieczne potrzeby i pozwalają mi zaopatrywać się w żywność, póki mi życia stanie. Z tego porównania jasno wynika, iż mało znajduje się ludzi w równie nieszczęśliwym położeniu, ale nawet ono prócz stron ujemnych zawiera również strony dodatnie, za które należy dziękować niebiosom. Doświadczenie nabyte przeze mnie w tym najopłakańszym ze stanów niechaj będzie nader użyteczną nauką, że w każdym, choćby najgorszym położeniu znajduje się jakaś pociecha, którą w ogólnym rachunku dobra i zła zapisać można po stronie zysków. Tak więc, pogodziwszy się nieco z losem i zaniechawszy już ciągłego poglądania ku morzu, zali tam nie dostrzegę okrętu, począłem myśleć o urządzeniu sobie jakiegoś życia, żeby było w miarę możności znośne i wygodne. Opisałem już mą sadybę jako namiot w cieniu skały, otoczony silnym częstokołem. Ale teraz to ogrodzenie należałoby raczej nazwać wałem, gdyż wzniosłem tam po stronie zewnętrznej usypisko z ziemi i darni szerokie na jakie dwie stopy. W jakie półtora roku później przeprowadziłem odeń krokwie sięgające do samej skały i pokryłem je gałęźmi oraz innym materiałem, który by mógł mnie uchronić od deszczów, ulewnych i dokuczliwych (jakem się przekonał) w niektórych porach roku. Wszystkie moje zasoby, które zniosłem był do owego siedliska, zrazu leżały bezładnie na kupie, tak iż zajmowały wiele miejsca w zagrodzie i w jaskini. Zacząłem przeto poszerzać jaskinię, co szło mi łatwo, gdyż grunt był w tym miejscu miękki i piaszczysty. A gdy się przekonałem, że jestem zabezpieczony od drapieżnych bestii, począłem wkopywać się w głąb skały, potem zaś skręcając w prawo przebiłem ją na wylot, tworząc coś w rodzaju drzwi wyjściowych z onego ogrodzenia czy cytadeli. Dało mi to nie tylko możność wychodzenia i powracania jakby wejściem od tyłu do mego namiotu i składu, lecz zapewniało mi więcej miejsca do ulokowania moich zapasów. Następnie sporządziłem sobie różne przedmioty, które były mi potrzebne, przede wszystkim zaś stół i krzesło, gdyż bez nich trudno mi było korzystać z tych niewielu przyjemności, jakie mi zostały na świecie; nie mogłem ani jeść po ludzku, ani pisać i czytać bez stołu. Wziąłem się więc naprzód do tej roboty. Winienem tu nadmieniać, że rozum ludzki jest substancją i początkiem wszystkich nauk matematycznych, stąd jeśli człowiek ma zdrowy sąd o rzeczach dających się obliczyć i wymierzyć, może z czasem nauczyć się i opanować każdą mechaniczną pracę. Choć dawnymi czasy nie miewałem nigdy w ręku stolarskich narzędzi, wszelako przy usilnej pracy, rozwadze i pomysłowości udałoby mi się teraz sporządzić każdą rzecz potrzebną, zwłaszcza gdybym miał odpowiednie do tego narzędzia. Wiele rzeczy wykonałem nawet bez narzędzi, a niektóre tylko przy pomocy siekiery i topora, których chyba nikt w ten sposób nie używał przede mną. Na przykład, jeżeli potrzeba mi było deski, nie miałem innego sposobu, jak ściąć drzewo, postawić je sztorcem przed sobą i ociosywać po obu stronach, aż na koniec, gdy ścieniało do rozmiarów tarcicy, strugałem je do równości toporem. Prawda, że przy tej metodzie mogłem z całego drzewa otrzymać tylko jedną deskę, ale na to nie było innego lekarstwa prócz cierpliwości. Zabierało mi to olbrzymią ilość czasu i pracy, ale czas i trud małe miały dla mnie znaczenie, gdyż jedno i drugie musiałem na coś obrócić. Stół i stołek sporządziłem wszakże z krótszych desek przywiezionych na mej tratwie. Potem, z owych już przeze mnie wystruganych kilku wielkich desek, zrobiłem szerokie półki wzdłuż piwnicy, jedne nad drugimi, na skład narzędzi, gwoździ i żelastwa. Porozdzielałem wszystko w różnych miejscach, żeby mieć dostęp łatwiejszy. W ściany skały powbijałem haki do zawieszenia strzelb i innych rzeczy, które można było wieszać. Tak więc jaskinia moja wyglądała teraz jak składnica wszelkiego dobytku, miałem wszystko pod ręką i miło mi było widzieć wszystkie moje sprzęty w takim porządku, zwłaszcza że miałem ich tak pokaźny zapas. Gdym już tak się dobrze urządził, począłem prowadzić dziennik zajęć codziennych. Przedtem czynić tego nie mogłem, byłem zbyt skołatany nie tylko ciągłym pośpiechem i pracą, ale nade wszystko złym usposobieniem ducha, przeto pamiętnik mój byłby pełen bardzo smutnych notatek. Na przykład pod datą 30 września musiałbym napisać: „30 września. Dostawszy się na ląd i ocalon od utonięcia najpierw zwymiotowałem wielką ilość wody słonej, która mi się wdarła do wnętrzności. Przyszedłszy nieco do siebie, zamiast podziękować Bogu za ocalenie, biegłem wzdłuż wybrzeża łamiąc ręce, biłem się po twarzy i głowie, utyskiwałem na swą niedolę, krzyczałem, żem stracony, w końcu, zmęczony, wyczerpany, osłabiony, musiałem położyć się na ziemi, by wypocząć, ale nie ważyłem się zasnąć z obawy przed pożarciem przez dzikie bestie. W kilka dni później, po zabraniu z okrętu wszystkiego, co tylko dało się zabrać, uczułem pokusę wyjścia na pagórek, skąd można było ogarnąć wzrokiem wielką przestrzeń morza, w nadziei ujrzenia jakiegoś okrętu. Zdawało się przez chwilę, że dostrzegłem żagiel w bardzo wielkiej odległości, a wyobraźni mojej podobało się utrzymać mnie w tym pochlebnym złudzeniu. Kiedy zmuszony byłem wyrzec się nadziei, utrudziwszy do tego stopnia oczy, że ledwo nie oślepłem, zapłakałem jak dziecko. I tak własnym szaleństwem powiększałem moje strapienie.”Ale gdy już to wszystko było w pewnej mierze poza mną, gdy już zadomowiłem się i zagospodarowałem, mając stół i stołek oraz wszystko, co można było mieć do pomocy, zacząłem pisać dziennik, którego odpis przytaczam poniżej, jakkolwiek wiele szczegółów wypadnie mi opowiadać powtórnie. Przytaczam tyle, ilem zdołał napisać, gdyż następnie, gdy mi zabrakło inkaustu, musiałem przerwać pisanie. DZIENNIK 30 września 1659. Ja, nieszczęsny Robinson Kruzoe, rozbiwszy się na morzu w czasie straszliwej burzy, dostałem się na brzeg tej niefortunnej wyspy, którą przezwałem Wyspą Rozpaczy. Reszta mych towarzyszy zatonęła, ja sam ledwo uszedłem żywy. Dzień ten przepędziłem wylewając rzewne łzy nad smutnym stanem, w którym się znajdowałem: nie miałem jadła, domu, odzienia, broni ani miejsca, dokąd bym uciekł. Lękałem się, iż mogę być pożarty przez dzikie zwierzęta, zamordowany przez dzikich ludzi lub że umrę z głodu wskutek niedostatku żywności. Z nadejściem nocy obrałem sobie spoczynek na drzewie, w obawie przed drapieżnymi zwierzętami, jednakowoż mimo deszczu spałem twardo przez całą noc. 1 października. Rankiem ku memu wielkiemu zdumieniu zobaczyłem okręt bujający się na falach przypływu, przygnany pod samo wybrzeże. Z jednej strony, było mi to pocieszeniem, gdyż miałem nadzieję, że z ustaniem wiatru uda mi się dostać na okręt i zdobyć sobie jakąś żywność i środki potrzebne mi do życia. Z drugiej jednak strony, wznowił się żal za utraconymi przyjaciółmi, którzy mogliby się ocalić, gdyby zostali na pokładzie, a ocaliwszy się może zbudowaliby łódź ze szczątków okrętu. Łódź ta powiozłaby nas w inną jaką krainę. Na takich frasunkach zeszła mi znaczna część dnia, na koniec jednak widząc, że okręt z odpływem odsłonił się znacznie, dobrnąłem po piasku, jak daleko mogłem, a potem połynąłem ku statkowi. Przez cały dzień padał deszcz, choć wiatru nie było. Od 1 do 24 października. Dnie te zeszły mi na częstych wyprawach, w których za pomocą tratew w czasie każdego odpływu przewoziłem, co się tylko dało z okrętu. Przez czas ten często padały deszcze, choć były i dnie pogodne. Zdaje się, że jest to tutaj pora deszczowa. 20 października. Tratwa mi się przewróciła razem ze znajdującymi się na niej przedmiotami. Na szczęście było to na mieliźnie, więc udało mi się część ciężkich przedmiotów odnaleźć po ustąpieniu przypływu. 25 października. Deszcz padał całą dobę, było wietrzno. Wskutek wiatru okręt rozpadł się na szczątki, które gdzieniegdzie można było dostrzec na płyciznach. Dzień ten zeszedł mi na osłanianiu i zabezpieczaniu przed deszczem zdobytych zapasów i narzędzi. 26 października. Niemal cały dzień chodziłem po wybrzeżu, by wyszukać sobie stałe miejsce zamieszkania, zabezpieczone od napaści dzikich zwierząt lub ludzi. Przed nocą wynalazłem odpowiednie miejsce pod skałą i wytyczyłem półkole na obozowisko, które postanowiłem umocnić wałem, palisadą z dwu rzędów dyli, powiązanych linami od wewnątrz i wspartych pokładem darni po stronie zewnętrznej. Od 26 do 30 października trudziłem się nad znoszeniem moich zasobów do nowej siedziby, mimo że przez znaczną część tego czasu padał rzęsisty deszcz. 31 października. Rankiem tego dnia wyszedłem ze strzelbą na poszukiwanie żywności i obejrzenie okolicy. Zabiłem kozę, a koźlątko poszło za mną; później zabiłem je także, bo nie chciało nic jeść. 1 listopada. Rozbiłem namiot pod skałą i urządziłem sobie tam pierwszy nocleg rozpiąwszy hamak na wbitych w ziemię drągach. 2 listopada. Z kufrów, desek i skrzyń, z których składały się moje tratwy, zbudowałem dokoła siebie coś w rodzaju płotu wewnątrz linii, którą wytyczyłem dla mojej palisady. 3 listopada. Wyszedłem ze strzelbą i ustrzeliłem dwa ptaki do kaczek podobne, nader smakowite. Po południu wziąłem się do sporządzania stołu. 4 listopada. Ułożyłem sobie podział dnia na pracę, polowanie, rozrywkę i odpoczynek. Rankiem, o ile nie będzie deszczu, będę wychodził ze strzelbą na jakie trzy godziny. Potem chcę zajmować się robotą do godziny jedenastej. Od południa do jakiej drugiej godziny drzemka, jako że pora bywa niezmiernie gorąca. Wieczorem znów robota. Ten dzień i cały następny zajęło mi zbijanie stołu. Marny był jeszcze ze mnie robotnik, choć niebawem czas i konieczność wykształciły mnie na zgoła zdatnego rzemieślnika, tak jak stałoby się to z każdym człowiekiem w mych warunkach. 5 listopada. Wyszedłem na polowanie z psem i ze strzelbą. Zabiłem dzikiego kota o pięknym futrze, lecz mięso było do niczego. Odtąd ściągałem skórę z każdego upolowanego zwierzęcia, by ją przechować. W drodze powrotnej widziałem na wybrzeżu różne nie znane mi ptactwo. Zaskoczył mnie i niemal przestraszył widok dwóch fok, które zbiegły przede mną w morze, zanim zdążyłem dobrze im się przypatrzyć. 6 listopada. Po rannej przechadzce wziąłem się znów do sporządzania stołu i ukończyłem go, choć nie podobał mi się wcale. Ale niebawem nauczyłem się, jak go ulepszać. Od 7 listopada ustaliła się piękna pogoda. Przez dni następne, z wyjątkiem 11 (była to niedziela), trudziłem się nad sporządzeniem stołka, kilka razy rozbiłem go w kawałki, aż w końcu udało mi się nadać mu znośny wygląd. U w a g a. Niebawem zaniedbałem święcenia niedzieli, albowiem zapomniawszy postawić znak specjalny na ten dzień na mym słupie, przestałem odróżniać dni tygodnia. 13 listopada. Deszcz padał, co orzeźwiło mnie i ochłodziło ziemię. Ale groźne grzmoty i błyskawice nabawiły mnie nie lada strachu, gdym pomyślał o zapasie mego prochu. Gdy burza przeszła, postanowiłem porozdzielać proch na mniejsze paczki, aby uchronić go przed niebezpieczeństwem. Od 14 do 16 listopada. Przez te trzy dni przygotowywałem małe skrzynki na proch. Nałożywszy w każdą po funcie lub dwa funty prochu, pokładłem je w miejsca bezpieczne i możliwie od siebie odległe. W jednym z owych dni ustrzeliłem ptaka nie znanej mi nazwy, ale wielce smakowitego. 1 listopada. Począłem wkopywać się w skałę poza namiotem, by przysporzyć sobie wygodnego miejsca. U w a g a. Brakło mi kilofa, łopaty oraz taczki czy kosza. Przerwałem robotę i zacząłem przemyśliwać nad zdobyciem tych narzędzi. Miast kilofa używałem żelaznego łomu, który, acz ciężki, okazał się dość przydatny. Natomiast łopaty czy motyki nie miałem czym zastąpić ani z czego sporządzić, chociaż były mi niezbędnie potrzebne. 18 listopada. Znalazłem drzewo podobne temu, które w Brazylii zwą drzewem żelaznym dla jego niezwykłej twardości. W trudzie niemałym, omal nie złamawszy siekiery, uciąłem gałąź tego drzewa i z nie mniejszym znojem przeniosłem ją do zagrody, bo ciężar drzewa dorównywał jego twardości. Ciężka i trudna była to praca, ale w końcu powiodło mi się wyciosać owe drewno w kształt łopaty, której rękojeść była zupełnie taka sama jak u nas w Anglii. Choć bez żelaznego okucia na końcu, a przeto mniej trwałe od łopaty prawdziwej, narzędzie to, w tak niezwykły sposób wyrobione, służyło mi nieźle w każdej sposobności. Myślę, że żadna łopata na świecie nie była robioną z takim trudem i tak długo. Wciąż jeszcze odczuwałem braki, gdyż potrzebny mi był kosz lub taczka. Koszyka nie potrafiłem zrobić żadnym sposobem, nie mogąc nigdzie znaleźć odpowiedniej łozy. Co się tyczy taczki, mniemałem, że potrafię zrobić wszystko prócz koła, o którego fabrykacji nie miałem najmniejszego pojęcia; nie wiedziałem także, jak sobie poradzić z wykonaniem osi, do której potrzebny był żelazny sworzeń. Dałem więc spokój temu pomysłowi, a do wynoszenia ziemi wykopanej z jaskini zrobiłem sobie coś w rodzaju niecki, w jakiej robotnicy noszą wapno murarzom. Choć łatwiej mi z tym poszło niż ze sporządzeniem łopaty, jednak i tak strawiłem na te wszystkie próby cztery dni czasu, wyjąwszy, ma się rozumieć, godziny poranne, w których rzadko zaniedbywałem wyjście ze strzelbą na łowy i rzadko też wracałem z pustymi rękoma. 23 listopada. Po tej przerwie, wywołanej robotą nad potrzebnymi mi narzędziami, przystąpiłem do prac nad rozszerzaniem i pogłębianiem jaskini celem wygodnego pomieszczenia mych rzeczy. Uwaga. Zajęło mi to całych dni osiemnaście, aż zdobyłem przestrzeń dość obszerną na urządzenie składu, kuchni, jadalni i piwnicy. Sam nadal mieszkałem w namiocie, wyjąwszy dnie pory deszczowej, w których padał deszcz tak rzęsisty, iż nie mogłem uchronić się od przemoknięcia. Z czasem zmuszony byłem pokryć całą przestrzeń w obrębie palisady długimi drągami, oparłszy je na kształt krokwi o skałę, a na wierzchu ułożyć z wielkich liści i gałęzi rodzaj strzechy. 10 grudnia. Jużem myślał, iż doprowadziłem do końca budowę mej piwnicy, gdy nagle (zapewne dlatego, żem uczynił ją zbyt dużą) wielki płat ziemi oberwał się z powały i z jednego boku, co zatrwożyło mnie niemało i nie bez przyczyny, bo gdybym znajdował się na tym miejscu, już by mi nie było potrzeba grabarza. Po tym wypadku miałem znów wiele do roboty, bo nie dość, że musiałem wynosić obruszoną ziemię, ale, co ważniejsza, podeprzeć powałę, żeby mieć pewność, iż się taki przypadek więcej nie powtórzy. 11 grudnia. Wziąłem się do zapowiedzianej roboty. Wbiłem dwa słupy sięgające do powały, umieszczając na każdym z nich dwie poprzeczne deski. Robotę tę ukończyłem nazajutrz. W ciągu tygodnia, ustawiwszy więcej takich słupów, miałem już bezpieczny dach nad głową. Słupy te, stojące rzędami, przegradzały piwnicę na poszczególne części. 17 grudnia. Od dzisiejszego dnia do 20 grudnia rozmieszczałem półki i wbijałem gwoździe w słupy, do rozwieszania różnych przedmiotów. Odtąd już miałem porządek w pomieszczeniach. 20 grudnia. Przeniosłem wszystko do jaskini i zacząłem urządzać sobie dom mieszkalny. Choć już desek zaczęło mi brakować, przecie skleciłem coś w rodzaju kredensu do przechowywania zapasów żywności. Zmajstrowałem także i drugi stół. 24 grudnia. Deszcz ulewny przez całą dobę: nie wychodziłem dziś wcale.25 grudnia. Deszcz bez przerwy. 26 grudnia. Deszcz ustał; ziemia miększa i chłodniejsza niż poprzednio. 27 grudnia. Zabiłem koziołka, a drugiego, okulawionego, pojmałem i zaprowadziłem na powrozie do domu. Opatrzyłem mu złamaną nogę. Uwaga. Starałem się bardzo, by utrzymać go przy życiu, a noga zrosła się i koziołek znowu biegał. Przez tę moją pieczołowitość oswoił się ze mną i nie chciał odchodzić, lecz pasał się na skrawku zieleni przed mym domem. Pierwszy raz przyszło mi wtedy na myśl, by oswoić kilka zwierząt, a tym samym zaopatrzyć się w żywność na okres, gdy wyczerpią mi się proch i kule. Od 28 do 30 grudnia wielkie upały, tak że nie wychodziłem przez kilka dni, chyba wieczorem na poszukiwanie żywności. Dopiero 1 stycznia, mimo gorąca, wyprawiłem się wczesnym rankiem i późnym wieczorem ze strzelbą, w środku dnia zaś wypoczywałem. Pod wieczór wypatrzyłem w dolinie pośrodku wyspy gromadę kozłów, ale były bardzo płochliwe i trudne do podejścia. Jednak postanowiłem spróbować, czy nie ułożę psa do polowania na nie. 2 stycznia. Wyszedłem z psem i poszczułem go na kozły. Ale zawiodłem się, bo zwierzęta stawiły mu czoło, pies zaś czując niebezpieczeństwo schował ogon pod siebie i nie ośmielił się do nich podejść. 3 stycznia. Przystąpiłem do budowania wału, a wciąż jeszcze obawiając się napaści, zamierzałem uczynić go grubym i mocnym. U w a g a. Ponieważ wał ten opisałem poprzednio, więc pomijam to, com o nim zanotował w mym dzienniku. Dość będzie nadmienić, że praca nad budową i ulepszeniem wału zabrała mi czas do 14 kwietnia, jakkolwiek miał nie więcej nad dwadzieścia cztery sążnie długości, tworząc półkole od jednego końca skały do drugiego o promieniu długości ośmiu sążni, przy czym w tyle pośrodku znajdowało się wejście do jaskini. Mimo iż deszcze utrudniały mi robotę niekiedy całymi tygodniami, pracowałem uporczywie nad zabezpieczeniem mej siedziby. Zwłaszcza dźwiganie, a następnie wbijanie kołów, które były znacznie większe, niż potrzeba, kosztowało mnie wiele nieopisanego mozołu. Gdy się wreszcie uporałem z budową palisady i wału, doszedłem do przekonania, że jeśliby jacy ludzie przybyli na wyspę, na pewno nie zauważyliby śladu ludzkiego mieszkania, czego użyteczność będzie ujawniona później, przy należytej sposobności. Przez cały ten czas, o ile na to pozwalała pogoda, wyprawiałem się co dzień na polowanie i raz po raz czyniłem jakieś odkrycia. Raz znalazłem dzikie gołębie, które gnieździły się nie na drzewach, ale w załomach skał. Wziąwszy kilkoro młodych, próbowałem je oswoić i nawet mi się to udało, ale kiedy podrosły, odleciały ode mnie, może dlatego, żem nie bardzo miał czym je karmić. Później jednak nieraz znajdowałem gniazda tych ptaków i podbierałem młode, bo mięso miały wyborne. W mym gospodarstwie domowym brakowało mi wciąż jeszcze niejednej rzeczy, której nie potrafiłem zrobić. Nie umiałem na przykład sporządzić beczki na wodę, bo brakło mi obręczy, trudno mi też było tak wyrobić klepki, żeby się szczelnie trzymały. Więc po wielu tygodniach bezowocnych wysiłków poniechałem wreszcie tych zachodów. Bardzo mi też brakowało świec. Z zapadnięciem zmierzchu, zwykle około siódmej wieczorem, zmuszony byłem kłaść się spać. Z żalem wspominałem bryłę wosku, z którego robiłem sobie świece podczas mej afrykańskiej przygody. Niestety nie miałem teraz ani źdźbła wosku. Obecnie radziłem sobie tylko w ten sposób, że ilekroć zabiłem kozła, zbierałem odrobinę łoju do małej miseczki wyrobionej z suszonej na słońcu gliny, a wetknąwszy w nią knocik z pakuł, miałem lampkę, która świeciła nie tak wprawdzie jasno jak świeca, ale zawsze nieco rozpraszała ciemności. W czasie porządkowania zapasów znalazłem, jakem był wspomniał, woreczek z ziarnem, wziętym w celu karmienia drobiu jeszcze za czasów jakiejś dawniejszej wyprawy okrętu do Lizbony. Pozostała odrobina tego ziarna była pogryziona przez szczury, tak iż w woreczku prócz plew i kurzu nie dostrzegłem niczego. Ponieważ woreczek był mi potrzebny do przechowywania prochu czy też czegoś innego, więc wytrząsnąłem owe plewy poza moim wałem przy skale. Działo się to tuż przed porą wielkich deszczów, o których mówiłem, i zapomniałem potem doszczętnie o tym zdarzeniu. W jakiś miesiąc później ujrzałem w tym miejscu kępkę strzelających w górę zielonych łodyżek, które zrazu wziąłem za nie znaną mi roślinę. Jakież było moje zdumienie, gdym obaczył niebawem, jak zawiązuje się na nich kilkanaście kłosów, w których rozpoznałem kłoski jęczmienia takie same jak w Europie, ba, takie same jak u nas w Anglii. Niepodobna opisać zdumienia i zmieszania, jakiego doznałem na ów widok. Dotychczas mało kierowałem się zasadami religijnymi, o tym, co mi się zdarzyło, rzadko myślałem inaczej, niż że stało się to na skutek ślepego trafu albo - jak to się mówi lekkomyślnie - że tak podobało się Bogu. Niemal nie zastanawiałem się nad zamiarami Opatrzności lub nad Bożymi nakazami w rządzeniu sprawami tego świata. Ale gdym zobaczył jęczmień rosnący w klimacie nie nadającym się do uprawy zboża, a przy tym nie wiadomo skąd tu przyniesiony, dziwne owładnęło mną uczucie. Mniemałem, iż Bóg, cudem jakimś, kazał temu zbożu wyróść bez zasiewu, jedynie gwoli memu wyżywieniu w tym dzikim pustkowiu. Wzruszenie nawiedziło moje serce i łzy nabiegły do oczu. Począłem mienić się szczęśliwym, że taki cud natury wydarzył się z mego powodu. Tym bardziej mnie to zdumiało, że obok tych kłosów ujrzałem wyrastające wzdłuż skalnej ściany inne jeszcze łodyżki, które poznałem od razu jako źdźbła ryżu: widywałem je bowiem w czasie mego pobytu w Afryce. Uważałem ten cud za zrządzenie Opatrzności w celu uratowania mnie od głodu i nie wątpiąc, że znajdę więcej tego zboża na wyspie, zacząłem szukać go po wszystkich zakątkach, pod każdą skałą, nawet tam, gdzie już nieraz bywałem uprzednio. Nigdzie jednak podobnych kłosów nie znalazłem. W końcu przypomniałem sobie woreczek z ziarnem dla kur, który tu kiedyś wytrząsnąłem. Wówczas zdziwienie moje poczęło ustępować i znowu przestałem wierzyć w cuda, a jednocześnie - wyznam tu szczerze - wdzięczność moja względem Opatrzności poczęła słabnąć, gdym uświadomił sobie, że wypadek ten miał przyczyny całkiem zwykłe i naturalne. Powinienem był właśnie dziękować Bogu za ten szczególny przypadek, że ocalił te kilkanaście ziarenek, które spadły mi tu jakby z nieba, a także za to, żem je rzucił w tym właśnie miejscu, gdzie osłonięte wysoką skałą mogły wzejść tak rychło, gdzie indziej bowiem byłyby na pewno wypaliły się i uschły od skwaru. Pieczołowicie uratowałem kłosy, gdy dojrzały pod koniec czerwca, a zebrawszy ziarnko do ziarnka, postanowiłem zasiać je ponownie, spodziewając się, że w swoim czasie będę miał niewielki zapas do zaopatrzenia się w chleb. Ale nie prędzej miałem go pożywać aż dopiero w czwartym roku mego pobytu na wyspie, a i to jeszcze bardzo oszczędnie, jako to opowiem z kolei. Albowiem zmarnowałem niemal wszystko, com był zasiał za pierwszym razem, nie przestrzegając odpowiedniej pory i siejąc tuż przed porą suchą, wobec czego nie wzeszło mi tak, jak wzejść było powinno, o czym na innym miejscu. Z równą pieczołowitością zebrałem owe dwadzieścia ździebełek ryżu z tym samym przeznaczeniem: by przyrządzać z nich chleb, a raczej pożywienie, znalazłem bowiem sposób gotowania ryżu zamiast wypiekania z niego chleba, choć z czasem i tegom się nauczył.Ale powróćmy do mego dziennika. Jeszcze blisko cztery miesiące pracowałem bardzo ciężko, chcąc raz przecie skończyć moją palisadę; jakoż 14 kwietnia skończyłem ją i postanowiłem przechodzić przez nią tylko za pomocą drabinki, aby najmniejszego nie zostawić śladu, że poza nią znajduje się moje mieszkanie. 16 kwietnia. Ukończyłem drabinę, wyszedłem po niej na górę, a potem wciągnąłem ją za sobą i spuściłem do wnętrza. Byłem więc już całkowicie obwarowany i nikt nie mógł wedrzeć się do mnie bez uprzedniego zdobycia wału. Na drugi dzień po ukończeniu wału omal nie zmarnowałem całej mej roboty i sam się nie zabiłem. Wypadek miał przebieg następujący: gdym zajęty był jakąś pracą u wnijścia do jaskini za namiotem, naraz zaczęła się sypać ziemia ze stropu pieczary i z naroża góry tuż nad mą głową, a dwa słupy poczęły trzeszczeć straszliwie. Zląkłem się okropnie, nie zastanawiając się jednak nad istotną przyczyną tego zjawiska, myślałem bowiem, że zapada się powała mej piwnicy, tak jak to już raz zdarzyło się przedtem. Obawiając się, że mogę być żywcem pogrzebany, podbiegłem do drabiny, a i tu nie czując się bezpieczny, przelazłem na drugą stronę wału, bom oczekiwał, że jakiś odłam skalny może stoczyć się na mnie. Ledwom znalazł się na stałym gruncie, zmiarkowałem, że to nic innego, jak straszliwe trzęsienie ziemi. Ponowiło się ono trzy razy w ciągu bez mała ośmiu minut, a wstrząsy były tak silne, że mogłyby obalić najsilniejszy budynek. Wielki kawał skały zwalił się w morze o jaką milę ode mnie z tak przerażającym hałasem, jakiego nie słyszałem jeszcze nigdy w życiu. Widziałem, że także i morze wzburzyło się gwałtownie, a mniemam, iż wstrząśnienia silniejsze były pod wodą niżeli na wyspie. Byłem z przerażenia niemal półżywy i jak ogłupiały. Nigdy bowiem nie przeżywałem czegoś podobnego, nie rozmawiałem też z nikim, kto by tego doznał. Falisty ruch ziemi wywoływał mdłości, jak podczas burzy na morzu. Łoskot walącej się skały obudził mnie z odrętwienia i przejął niepokojem o mój namiot i sprzęty doszczętnie pogrzebane. Ale gdy trzecie wstrząśnienie przeszło, a nowe nie nadchodziło przez czas dłuższy, zacząłem odzyskiwać odwagę. Co prawda nie miałem jeszcze śmiałości przeleźć przez palisadę, siedziałem na ziemi przybity i strapiony, nie wiedząc co począć. Przez cały ten czas nie zdobyłem się na żadną głębszą myśl pobożną poza zwykłym: „Boże, bądź miłościwy!” Wraz z przejściem niebezpieczeństwa i to także przeminęło. Tymczasem niebo się zachmurzyło i zaniosło się na deszcz. Niebawem wicher jął się wzmagać, a w pół godziny niespełna rozhulał się straszliwy huragan. Był to widok okropny. Morze nagle pokryło się pianą, brzeg zalewały wodne rozbryzgi, a drzewa padały wyrywane z korzeniami przez wichurę. Burza ta trwała jakie trzy godziny, a potem zaczęła przycichać. W dwie godziny później morze było spokojne, ale deszcz jeszcze lał ulewny. Przez cały ten czas siedziałem na ziemi przygnębiony i strwożony. Nagle przyszło mi na myśl, że skoro ta wichura i ulewa były następstwem trzęsienia ziemi, więc samo trzęsienie już przeszło, a przeto mogę już odważyć się na wejście do jaskini. Na tę myśl duch ożył we mnie, a ponieważ deszcz dawał mi się również we znaki, wszedłem do mej siedziby i ukryłem się w namiocie. Ale deszcz był tak gwałtowny, że omal nie zwalił namiotu, toteż zmuszony byłem schronić się w głąb jaskini, choć bałem się wielce, że jej strop runie mi na głowę. Ulewa ta zmusiła mnie do podjęcia nowej pracy, a mianowicie do przekopania czegoś w rodzaju rynsztoka celem odprowadzenia wody, która w przeciwnym razie zalałaby całą pieczarę. Czas jakiś przesiedziałem w jaskini i przekonawszy się, iż wstrząsy ziemi już się nie powtarzają, uspokoiłem się nieco. Żeby dodać sobie otuchy, tak bardzo mi potrzebnej, wydobyłem z mej spiżarni odrobinę araku, którego zresztą używałem bardzo oszczędnie wiedząc, że nie zdobędę go już więcej, gdy mi się zapas wyczerpie. Padało jeszcze przez całą tę noc i część dnia następnego, tak iż nigdzie wyjść nie mogłem. Będąc jednakże spokojniejszy, począłem przemyśliwać nad mym położeniem. Przekonawszy się, że wyspa bywa narażona na trzęsienia ziemi, uznałem, że nie mogę nadal mieszkać w jaskini, ale muszę wybudować sobie chatkę na otwartym miejscu, otoczywszy ją również wałem, by zabezpieczyć się od możliwych napaści zwierząt lub ludzi. Doszedłem do wniosku, że jeśli pozostanę tutaj, z pewnością któregoś dnia zostanę żywcem pogrzebany. Pod wpływem takich rozmyślań zamierzałem przenieść mój namiot jak najszybciej z obecnego miejsca, położonego pod nawisłym występem skalnym, który przy następnym wstrząsie z pewnością spadnie na mój dach. Wyszukanie odpowiedniego miejsca i sposobów przeniesienia mego siedliska zajęło mi dwa dni czasu, 19 i 20 kwietnia. Obawa, by nie być żywcem zagrzebanym w ziemi, nie pozwalała mi w nocy zasnąć, wszakże równą jej była obawa obozowania w polu bez żadnej osłony. I kiedy popatrzyłem, jak w mej obecnej siedzibie wszystko było ułożone w porządku, jak miłą i bezpieczną dawała mi ona ochronę, naprawdę ciężką stawała się myśl o przenosinach. Poza tym przychodziło mi do głowy, ile czasu zajmie mi ta cała przeprowadzka. Wobec tego zdecydowałem, że lepiej poddać się losowi i zostać na dawnym miejscu, póki nie zbuduję sobie nowego obozowiska, tak zabezpieczonego, iżbym mógł doń spokojnie wszystko przenieść. Postanowiłem niezwłocznie przystąpić do sypania wału, podobnie w formie kręgu, umocnionego słupami i linami, a po jego ukończeniu przenieść namiot i tam się wprowadzić. Ten plan ułożyłem sobie 21 kwietnia. 22 kwietnia. Nazajutrz jąłem rozważać środki do wykonania mego planu. Brakowało mi bardzo narzędzi. Miałem trzy duże siekiery i pod dostatkiem toporków (wziętych przez nas dla handlu z Indianami), ale były one stępione i mocno wyszczerbione od ciągłego rąbania sękatego, twardego drzewa. A choć miałem kamień szlifierski, nie wiedziałem jeszcze, w jaki sposób go obracać, by naostrzyć narzędzia. Nad zagadnieniem tym przemyśliwałem długo niby statysta nad ważną sprawą polityczną albo sędzia nad sprawą ludzkiego życia i śmierci. Na koniec obmyśliłem pewien rodzaj kółka ze sznurkiem, poruszanego nogą, tak iż obie ręce mogłem mieć swobodne. U w a g a. Zważyć należy, żem nigdy nie widywał podobnej rzeczy w Anglii ani nie zwróciłem uwagi, jak się ją wykonywa, choć później nieraz jej się tam napatrzyłem, przy tym kamień ów był bardzo wielki i ciężki. Zrobienie tej maszyny i wprowadzenie jej w ruch zabrało mi cały tydzień czasu. Dnie 28 i 29 kwietnia zeszły mi na ostrzeniu narzędzi. Maszyna pracuje wybornie. 30 kwietnia. Spostrzegłem, że zapas sucharów się wyczerpuje, zmniejszyłem zatem z bólem serca dzienną porcję do jednego suchara. 1 maja. Rankiem w czas odpływu zauważyłem na brzegu jakiś przedmiot dość znacznej wielkości, przypominający beczkę. Podszedłszy znalazłem beczułkę i kilka szczątków okrętu zagnanych do brzegu niedawną wichurą. Sam strzaskany kadłub okrętowy zdawał się sterczeć nad wodą wyżej niźli dawniej. Beczułka zawierała proch, ale ten nasiąkł wodą i stwardniał na kamień. Wytoczyłem ją na razie dalej na brzeg, po czym pobrnąłem po piasku, jak się dało najdalej, ku strzaskanemu wrakowi, by znaleźć jeszcze coś więcej. Gdym dotarł do statku, znalazłem go w dziwnie zmienionym położeniu. Część przednia, która wpierw była zaryta w piasku, teraz wznosiła się na jakie sześć stóp w górę, rufa, która rozbiła się i oderwała od reszty, od czasu gdym na niej plądrował, była wypchnięta ku górze i przewrócona na bok, a piasek usypał się koło niej tak wysoko, iż mogłem teraz podejść do niej pieszo po odpływie, podczas gdy przedtem otoczona była wodą na przestrzeni co najmniej ćwierć mili, którą musiałem przepływać. Byłem zrazu zdumiony tym widokiem, ale rychło wywnioskowałem, iż stać się to musiało wskutek trzęsienia ziemi, które rozbiło wrak na drobniejsze części, jak o tym szczątki na brzegu morza codziennie przekonywały. Owo zdarzenie całkiem oderwało moje myśli od zamiaru przenosin mieszkania, jąłem trudzić się, w ów dzień szczególnie, nad znalezieniem jakiegoś sposobu dostania się do środka okrętu, lecz nie znalazłem żadnego, bo całe wnętrze było zapchane piaskiem. Lecz jużem się nauczył nie rozpaczać z byle powodu, postanowiłem więc rozebrać cały okręt, o ile się da, na sztuki, rozumiejąc iż każda rzecz, którą zeń wydobędę, może mi się na coś przydać. 3 maja. Wziąłem się do piły i przepiłowałem belkę, która jak przypuszczałem, podtrzymywała górną część okrętowego pokładu. Przepiłowawszy usunąłem, ile mogłem, piasek z samego wierzchu. W robocie przeszkodził mi nadchodzący przypływ. 4 maja. Wyszedłem na połów ryb, ale nie złowiłem ani jednej zdatnej do jedzenia, więc znudziła mnie ta zabawa. Dopiero na odchodnym pojmałem młodego delfina. Sporządziłem sobie mocną linkę z włókien lin okrętowych, ale brakło mi haczyków, jednakże nieraz miewałem połów szczęśliwy. Suszyłem ryby na słońcu i spożywałem suszone. 5 maja. Przepiłowałem drugą belkę i zerwałem trzy wielkie deski sosnowe z pokładu, które związałem i spławiłem do brzegu podczas przypływu.6 maja. Wydostałem z okrętu kilkanaście bretnali i innego żelaziwa. Wróciłem do domu bardzo zmęczony chcąc dać już spokój wszystkiemu. 7 maja. Byłem na wraku, ale bez zamiaru dalszej pracy. Spostrzegłem, że wskutek przecięcia belek spojenia się rozpadły i wnętrze kadłuba się rozwarło; niczegom tam nie wypenetrował prócz wody i piasku. 8 maja. Zabrałem z sobą łom żelazny, by podważyć pokład, który był wolny od piasku i wody. Wyważyłem dwie deski i puściłem je z przypływem ku brzegowi. Łom zostawiłem na statku do roboty w dniu jutrzejszym. 9 maja. Z pomocą łomu dobiłem się od wnętrza kadłuba i wymacałem kilka beczek, alem ich nie mógł podważyć. Znalazłem także pakę z angielskim ołowiem, poruszyłem ją, ale nie mogłem dźwignąć, bo była za ciężka. Od 10 do 14 maja stale wyprawiałem się do wraku, dobyłem wiele desek, belek i do trzech cetnarów żelaza. 15 maja. Przyniosłem ze sobą na okręt dwie siekierki próbując, czy by mi się nie udało urąbać kawałka ołowiu. Jedną siekierką przyłożyłem ostrzem do bryły, a drugiej używałem zamiast młotka. Ponieważ jednak ołów leżał na jakie półtorej stopy pod wodą, więc nie mogłem zyskać należytego rozmachu. 16 maja. Przez całą noc wiał gwałtowny wicher i z rana statek wydał mi się jeszcze bardziej rozwalony wskutek naporu wody; zbałamuciłem tak długo w lesie polując na gołębie, że przypływ przeszkodził mi w dostaniu się na okręt tego dnia. 17 maja. Zauważyłem kilka szczątków wraku wyrzuconych na brzeg, daleko, bo prawie dwie mile ode mnie. Postanowiłem zobaczyć, co to jest, i znalazłem wielki kawał dziobu okrętowego. Był jednak zbyt ciężki, abym mógł go zabrać ze sobą. 24 maja. Z wyjątkiem dnia 16 maja wyprawiałem się co dzień ku szczątkom okrętu. Z wielkim trudem rozluźniłem wręgi do tego stopnia, że przy pierwszym przypływie kilka beczek i dwa kufry marynarskie znalazły się na fali. Niestety, wskutek przeciwnego wiatru nic nie dopłynęło do brzegu krom kilku kawałków drzewa i baryłki, która zawierała nieco brazylijskiej wieprzowiny, zepsutej od wody morskiej i piasku. Robota ta przeciągnęła się do 15 czerwca, przerywana w godzinach przypływu, gdy wyprawiałem się na zdobycie żywności. W końcu miałem dostateczną ilość belek, desek i żelaza i mógłbym zbudować łódź, gdybym tylko wiedział, jak do tego przystąpić. Udało mi się też odrąbać kilka płatów ołowiu, ogółem wagi niemal stu funtów. 16 czerwca. Schodząc na brzeg morski dostrzegłem olbrzymiego żółwia morskiego. Pierwszy to był, któregom ujrzał, co, jak się okazało, było tylko nieszczęśliwym przypadkiem. Gdybym wylądował od razu na innej stronie wyspy, byłbym ich po sto na dzień znajdował. Dowiedziałem się o tym później, jednak drogo zapłaciłem za to odkrycie. 17 czerwca. Ugotowałem żółwia i znalazłem w nim sześćdziesiąt jaj. Mięso jego wydało mi się najsmaczniejszym w świecie, zwłaszcza że od czasu przybycia na tę straszliwą wyspę nie jadłem innego mięsiwa prócz koźliny i ptactwa. 18 czerwca. Deszcz padał od rana do wieczora i musiałem pozostać w domu. Poczułem dziwne dreszcze i przypisywałem to oziębieniu się powietrza wskutek deszczu, co mi się dziwnym wydało pod tą szerokością geograficzną. 19 czerwca. Dreszcze trwały i czułem się bardzo źle. 20 czerwca. Spać nie mogłem, miałem gwałtowne bóle głowy i gorączkę. 21 czerwca. Ciężko zachorowałem. Byłem śmiertelnie przerażony myślą o mej chorobie, w której znikąd nie mogłem wyglądać pomocy. Modliłem się do Boga po raz pierwszy od czasu owej burzy, która mnie zaskoczyła po wyjeździe z Hull. Ale nie zdawałem sobie sprawy co mówię i dlaczego myśli mąciły mi się w głowie. 22 czerwca. Czułem się cokolwiek lepiej, niemniej lęk przed chorobą nie ustawał. 23 czerwca. Znów źle się czułem, nawiedzały mnie dreszcze i straszliwe bóle głowy. 24 czerwca. Jest mi o wiele lepiej. 25 czerwca. Znów powróciła gwałtowna febra i gnębiła mnie siedem godzin. Robiło mi się na przemian zimno i gorąco, nawiedzały mnie osłabiające poty. 26 czerwca. Zrobiło mi się lepiej. Ponieważ zabrakło mi żywności, więc choć czułem się jeszcze bardzo słaby, wyszedłem ze strzelbą. Upolowałem kozę i z trudnością dowlokłem ją do domu, usmażyłem kawałek i zjadłem. Szkoda, że z powodu braku garnka nie mogłem sobie ugotować rosołu. 27 czerwca. Nawiedziła mnie febra tak silna, żem nie mógł nic jeść ani pić, tylko cały dzień przeleżałem w łóżku. Choć umierałem z pragnienia, nie miałem sił, by wstać i zaczerpnąć wody. Modliłem się, póki byłem przytomny, a gdy mi głowa ciążyła, nie wiedziałem, co mam mówić, tylkom leżał na łóżku i wołał: „Boże, bądź miłościw! Boże, bądź miłościw! Boże, ulituj się!” Trwało to chyba jakie trzy godziny, aż na koniec, gdy napad gorączki osłabł, zapadłem w sen i obudziłem się późno w nocy. Po obudzeniu byłem rzeźwiejszy, ale jeszcze słaby i niezwykle spragniony. Ponieważ jednak nie miałem wody w mieszkaniu, zmuszony byłem leżeć do rana i znów zasnąłem; podczas tych przedrannych godzin nawiedził mnie sen straszliwy. Śniło mi się, że siedzę u stóp mego wału, tam gdzie siedziałem w czasie burzy po trzęsieniu ziemi, i że widzę człowieka zstępującego z czarnej chmury w blasku ognistym tak jaskrawym, iżem ledwie mógł podnieść oczy na niego. Twarz miał tak straszliwą, iż nie podobna opisać jej słowami. Gdy stąpał po ziemi, zdawało mi się, że ziemia drży jako w czas trzęsienia, a powietrze wydało mi się pełne błyskawic. Ledwie stanął na ziemi, jął kroczyć ku mnie dzierżąc długą włócznię w dłoni, aby mnie zabić. Gdy zaś doszedł do wzniesienia niedaleko ode mnie, przemówił do mnie głosem przerażającym, którego oddać niepodobna. Zrozumiałem tylko tyle: „Ponieważ wszelkie przestrogi nie przywiodły cię do skruchy, przeto umrzesz.” To mówiąc, wznosił przeciwko mnie swoją włócznię. Ktokolwiek będzie czytać tę opowieść, niech się nie spodziewa, bym zdołał opisać grozę, jaka zapanowała w mej duszy w obliczu owego widzenia, nawet podczas snu. Niepodobieństwem jest również opisać wrażenie, jakie zostało w mym umyśle, gdym się obudził i poznał, że był to tylko sen. Niestety, nie byłem naówczas należycie oświecony w sprawach religii. To, czegom się dowiedział dzięki zacnym naukom mego ojca, zatarło się w pamięci skutkiem nieprzerwanej przez lat osiem szaleńczej wędrówki po morzach i ciągłych rozmów z takimi bezbożnikami, jakim ja sam byłem i jakimi zazwyczaj są marynarze. Nie pomnę, zalim przez cały ów czas choćby raz naprawdę zwrócił myśl ku Bogu lub w głąb własnej duszy, by zastanowić się nad mymi postępkami. Opanowało mnie jakieś zaślepienie ducha bez pragnienia dobra lub świadomości zła. Byłem zatwardziałą, bezmyślną, zepsutą istotą, jak większa część naszych majtków. Nie czułem w sobie bojaźni Bożej w niebezpieczeństwach ani wdzięczności dla Boga za odwrócenie ich ode mnie. W czasie mych przeszłych nieszczęść nigdy nawet nie pomyślałem o tym, że jestem w ręku Boga, i że wszystkie te tak różne nieszczęścia są karą Bożą za grzechy całego mego życia. W czasie mej rozpaczliwej wyprawy wzdłuż brzegów Afryki ani razu nie zwracałem myśli do Boga z prośbą, by wywiódł mnie na właściwą drogę, ani nie błagałem go o ratunek od otaczających niebezpieczeństw, zarówno od drapieżnych bestii, jak i od okrutnych dzikusów. Nie myślałem po prostu o Bogu ani Opatrzności. Byłem jak zwierzę, powodowane prawami natury, kierując się tylko zdrowym rozsądkiem, a i to nie zawsze. Kiedy zostałem wyratowany przez kapitana portugalskiego, który obszedł się ze mną tak wspaniałomyślnie, nie okazałem za to najmniejszej wdzięczności. Gdy zaś okręt mój rozbił się ponownie i znalazłem się na wyspie bez środków do życia i bliski zatonięcia, nie odczuwałem wyrzutów sumienia ani też nie dopatrywałem się w mym losie sądu Bożego. Powtarzałem sobie tylko nieraz, że jestem nieszczęśliwym stworzeniem, zrodzonym na ciągłą nędzę. Prawda, że kiedy dostałem się na ląd i przekonałem, że cała załoga zatonęła, a jam tylko jeden ocalał, doznałem pewnego uniesienia ducha, które jeśliby było wsparte łaską Bożą, mogłoby się przerodzić w prawdziwą wdzięczność. Jednakże skończyło się na radości z ocalenia, bez najmniejszej choćby myśli o dobroci Bożej, która mnie jednego ocaliła spośród rozbitków; nie zastanawiałem się też, czemu Opatrzność okazała mi swe miłosierdzie. Odczuwałem zwykłą radość, jakiej doznają marynarze wyszedłszy cało z rozbicia, którego przykre wspomnienia topią w szklanicy ponczu i wnet zapominają o wszystkim. Takie było też i dalsze moje życie. Albowiem gdy po pierwszych strapieniach z powodu odludzia i beznadziejności mego położenia, bez widoków na pomoc lub wybawienie, zacząłem dbać jedynie o zdobycie środków utrzymania się przy życiu, by nie zginąć z głodu, odtąd, powiadam, prysły moje smutne myśli, a wziąwszy się do zajęć w celu zapewnienia sobie bytu i żywności, pogodziłem się z losem; myśl o Boskim sądzie lub karze Bożej rzadko postała mi w głowie. Wyrosłe przed mą sadybą zboże, jak to opisałem w mym dzienniku, zrazu uczyniło na mnie wrażenie i nastroiło mnie poważnie, dopókim w tej rzeczy widział cud, ale ledwo myśl o cudzie odeszła ode mnie, znikło też i wrażenie myślą tą obudzone, jak to już przedtem zanotowałem. Nawet trzęsienie ziemi, jakkolwiek nie masz w świecie rzeczy straszliwszej, która sama przez się zwraca myśl człowieka ku niewidzialnej sile, nie skierowało myśli mych do Boga. Ledwo bowiem ochłonąłem z pierwszej trwogi, przeminęło wrażenie wywołane owym zjawiskiem. Nie myślałem więcej o Bogu i Jego sądach, a tym bardziej o tym, że z Jego ręki pochodzi wszystko udręczenie, które naówczas ponosiłem, niż gdybym był w najpomyślniejszych warunkach życia. Ale teraz, gdym zachorzał i stanął przede mną wyraźny obraz śmiertelnych katuszy, gdy duch mój giąć się począł pod ciężarem nieznośnej słabości, a natura ludzka wyczerpana była gwałtownością gorączki - wówczas sumienie, które spało dotąd przez czas tak długi, poczęło się budzić i czynić mi wyrzuty z powodu mego przeszłego życia, w którym przez mą złość niezmierną skłoniłem Bożą sprawiedliwość, by dotknęła mnie swą karzącą dłonią i wymierzyła mi tak niezmiernie dotkliwe ciosy. Podobne rozmyślania gnębiły mnie w drugim i trzecim dniu mej choroby; gorączka i straszliwe wyrzuty sumienia wydobyły z ust mych słowa podobne modłom do Boga, choć nie mógłbym powiedzieć, czy to były modły duszy pragnącej i pełnej nadziei, czy raczej słowa lęku i rozpaczy. Myśli plątały mi się w głowie, świadomość mych przewinień rosła we mnie, a trwoga przed śmiercią w tak nędznym położeniu zamąciła umysł mój doszczętnie. Nie wiem, co w tym stanie ducha mógł wypowiedzieć mój język, najpewniej były to wykrzykniki: „Boże! jakież ze mnie nędzne stworzenie! Jeśli choroba ta potrwa, na pewno zginę wskutek braku pomocy i co wtedy ze mną się stanie!” Łzy napływały mi do oczu, tamując na pewien czas mowę. Wtenczas przyszły mi na myśl zacne rady mojego ojca, a zwłaszcza jego przepowiednia, którą przytoczyłem na początku niniejszej opowieści, że jeśli popełnię ten krok nierozsądny, Bóg nie będzie mi błogosławił i przyjdzie czas gorzkich rozmyślań nad wzgardzonymi przestrogami, gdy już nie będzie miał kto podać mi ręki pomocnej. „I oto - rzekłem sam do siebie - sprawdziły się słowa mego kochanego ojca. Sprawiedliwość Boża dotknęła mnie i nie masz niogo, kto by mnie wsparł lub wysłuchał. Zlekceważyłem głos Opatrzności, która dała mi możność życia beztroskiego i szczęśliwego, alem ani sam na to baczył, ani nie chciałem zakosztować onego błogosławieństwa od mych rodziców. Porzuciłem ich w żalu nad mym nierozsądkiem, a teraz sam muszę pokutować za własne winy. Wzgardziłem ich pomocą i poparciem, które wprowadziłyby mnie na dobrą drogę, ułatwiły pewne kroki, za to dziś muszę walczyć z trudnościami, którym podołać nie może ludzka natura, i nie masz dla mnie rady ani pomocy, wsparcia ani pociechy.” A potem zawołałem głośno: - Boże, przyjdź mi z pomocą, bom jest w wielkim utrapieniu! Była to, rzec mogę, pierwsza moja modlitwa od lat wielu. Ale powróćmy do mego dziennika. 28 czerwca. Pokrzepiwszy się nieco snem, skoro atak febry przeminął, odważyłem się wstać z łóżka. Trwoga wywołana sennymi widzeniami była jeszcze wielka, jednakże zdawałem sobie sprawę, że gorączka może wrócić nazajutrz, więc powinienem skorzystać z chwili spokojniejszej i zaopatrzyć się nieco na okres choroby. Najpierw tedy napełniłem wodą wielką kanciastą flaszę i umieściłem ją na stole w pobliżu mego łóżka, dolawszy wpierw kwaterkę rumu, by zapobiec febrycznym lub ziębiącym właściwościom wody. Potem na żarzących węglach usmażyłem sobie kawałek koźlego mięsa, ale nie mogłem jeść wiele. Chodziłem wprawdzie, lecz bardzo osłabiony i przybity swym położeniem, gdyż wciąż przeczuwałem nawrót gorączki następnego dnia. Wieczorem upiekłem w popiele trzy jaja żółwie i spożyłem je; był to pierwszy chyba mój posiłek w życiu, za który złożyłem Bogu dziękczynienie. Po wieczerzy próbowałem się przejść, ale byłem tak słaby, iż ledwo mogłem udźwignąć strzelbę, bez której nie wychodziłem nigdy. Uszedłszy więc niewielki szmat drogi siadłem na ziemi, spoglądając na morze gładkie i spokojne, roztaczające się przede mną. A gdym tak siedział, różne myśli przychodziły mi do głowy: „Czym jest ta ziemia i to morze, których już tyle części przebiegłem? Skąd się wzięły? Czymże ja jestem oraz wszelkie inne stworzenia, dzikie i swojskie, łagodne i okrutne? Skąd powstaliśmy wszyscy? Niewątpliwie stworzyła nas ta sama potęga, która ukształtowała ziemię i morze, niebo i powietrze. A kimże jest ta potęga?” Odpowiedź była całkiem prosta. To Bóg stworzył wszystko. A potem wysnuł się stąd uderzający wniosek, że jeżeli Bóg stworzył to wszystko, to On też tym wszystkim rządzi i kieruje, albowiem Ten, kto mocen był stworzyć, mocen jest i kierować. A jeżeli tak jest, to w wielkim zasięgu dzieł Jego nic nie może się zdarzyć bez Jego wiedzy i woli. Wobec tego wie, że ja tu przebywam i że jestem w ciężkim położeniu, a cokolwiek mi się przydarzyło, z Jego to stało się woli. Nie znalazłem żadnego argumentu, który by temu rozumieniu zaprzeczył. Przeciwnie, ugruntowało się we mnie jeszcze bardziej przekonanie, że wszystko to widocznie jest potrzebne i dzieje się z woli Boga; Jego woli przypisywałem moje obecne ciężkie położenie, gdyż Bóg ma moc nie tylko nade mną, ale nad wszystkim, co dzieje się na świecie. I natychmiast narzuciło mi się pytanie: „Czemu Bóg tak ze mną postąpił? Cóżem uczynił, że wszystko to mnie spotkało?” Naraz sumienie położyło kres temu dociekaniu, które wydało mi się bluźnierstwem. Posłyszałem jakoby wyraźny głos w sobie: „Nieszczęśliwcze! Ty pytasz, coś uczynił? Rzuć okiem na swoje nędzne życie i zapytaj siebie: coś uczynił? Zapytaj! Czemu już dawno nie uległeś zgubie! Czemuś nie utonął w zatoce Yarmouth? Czemu cię nie zabito, gdy okręt zdobywali Maurowie? Czemuś nie był pożarty przez dzikie bestie na brzegach Afryki albo nie utonąłeś tutaj, gdzie prócz ciebie zginęła cała załoga? Czy teraz zapytasz: - Cóżem uczynił?” Byłem jak rażony piorunem, nie umiejąc rzec ni słowa ani odpowiedzieć sam sobie. Wstałem w smutku i zamyślony wróciłem do mego schroniska, by się położyć. Ale myśli moje były zwichrzone i nie mogłem zasnąć; siadłem więc na krześle i zaświeciłem lampkę, bo już zmierzchało. Pełen obaw przed nawrotem choroby, przypomniałem sobie nagle, że Brazylianie na wszelkie swe dolegliwości nie używają innego lekarstwa okrom tytoniu. A właśnie miałem w jednym z kufrów zwój suszonego tytoniu, a także nieco zielonych i niedosuszonych liści. Podążyłem tam, niewątpliwie wiedziony wolą niebios. Albowiem znalazłem lekarstwo nie tylko dla ciała, ale i dla duszy. Po otwarciu kufra ujrzałem nie tylko tytoń, którego szukałem, ale także kilka ocalonych przeze mnie książek. Wziąłem jedną z Biblii, o których wspomniałem już poprzednio, i do których zajrzeć nie miałem dotąd ani czasu, ani ochoty. Teraz wyjąłem ową księgę i położyłem ją wraz z tytoniem na stole.Nie wiedziałem, jaki użytek zrobić z tytoniu, ani też czy mi przyniesie w mej chorobie jaką ulgę. Próbowałem różnych sposobów myśląc, że przecie znajdę jakiś środek odpowiedni. Najpierw wziąłem liść i żułem go w ustach, co odurzyło mnie całkowicie, gdyż był to tytoń jeszcze zielony i mocny, a jam nie był doń przyzwyczajony. Potem wziąłem garstkę liści i moczyłem je przeszło godzinę w rumie zamierzając wziąć porcję tego lekarstwa przed spaniem. Na koniec rzuciłem znów garstkę do czarki z żarzącym się węglem i trzymałem nos tuż ponad nią, jak długo pozwalało mi na to gorąco oraz duszący dym. W przerwach, które następowały między tymi rozmaitymi czynnościami, wziąłem Biblię i zacząłem czytać. Ale głowę miałem zbyt odurzoną dymem tytoniowym, bym mógł czytać dłużej; otworzyłem tylko książkę na chybił trafił, a pierwsze słowa, jakie napotkałem, brzmiały: „Wzywaj mię w dniach utrapienia twego, a ja cię wybawię i będziesz wychwalał imię moje.” Słowa te były bardzo stosowne do mego położenia i wywarły też na mnie pewne wrażenie, gdym je czytał, choć nie w tym stopniu, jak stało się to później. Pozbawione były dla mnie dźwięku, a sama ich treść tak odległa, tak niemożliwa wobec mego zalęknienia, iż jako dzieci Izraela, gdy im przyrzeczono, że jeść będą mięso, pytały: „Czyliż Bóg zastawi dla nas stół na pustyni?”, takom ja pytał: „Zali Bóg potrafi wybawić mnie z tego miejsca?” I chociaż przez wiele lat nie miałem żadnej nadziei wybawienia, myśl ta jednak często powracała i słowa Biblii czyniły na mnie wielkie wrażenie; nieraz dumałem nad nimi. Zrobiło się późno, a tytoń, jakom napomknął, tak mi głowę odurzył, iż poczułem senność. Zostawiłem więc zapaloną lampę w jaskini, bym mógł łatwo znaleźć w nocy potrzebną mi rzecz, i poszedłem do łóżka. Ale zanim układłem się na spoczynek, uczyniłem rzecz taką, jakiej nie robiłem jeszcze nigdy w mym zdrożnym życiu. Uklękłem i modliłem się do Boga, by spełnił mi oną obietnicę, iż kiedykolwiek będę Go wzywał w dniu utrapienia, On mnie wybawi. Po tej przerywanej i niedoskonałej modlitwie wypiłem łyk rumu, w którym namoczyłem tytoń; była to mikstura tak silna, iż ledwo przeszła mi przez gardło. Zaraz potem położyłem się do łóżka. Zaszumiało mi w głowie potężnie, ale zapadłem w głęboki sen, z którego nie obudziłem się aż (sądząc po słońcu) o jakiej trzeciej godzinie po południu. Po dziś dzień jestem przekonany, żem przespał cały dzień i noc następną oraz połowę dnia trzeciego, inaczej bowiem nie umiem sobie wyjaśnić, żem stracił cały dzień w mych obliczeniach dni tygodnia, jak to się okazało w kilka lat później. Gdybym się pomylił w rachunku z tego powodu, że wiele razy przeszedłem równik tam i z powrotem, musiałoby mi więcej dni brakować. Tak czy owak, kiedym się obudził, czułem się niezwykle pokrzepiony, a jednocześnie ożywiony i radosny na duchu. Gdym wstał, miałem już sił więcej niż dnia poprzedniego, a i żołądek sprawiał się lepiej, bom był głodny. Gorączka już nie wróciła, owszem, od owego dnia, to jest od 29 czerwca, zacząłem stopniowo przychodzić do zdrowia. 30 czerwca czułem się dobrze. Wyszedłem w pole ze strzelbą, ale nie zapuszczałem się zbyt daleko. Zabiłem parę ptaków morskich, podobnych do dzikich gęsi, i przyniosłem je do domu, ale nie miałem na nie apetytu. Zjadłem więc tylko kilka jaj żółwich, które były wyborne. Wieczorem powtórzyłem lekarstwo, które mi tak pomogło przedtem, to jest rum zaprawiony tytoniem, ale w mniejszej dawce. Nie żułem już liści ani wędziłem głowy w dymie. Nazajutrz, tj. 1 lipca, nie czułem się tak dobrze, jak się spodziewałem, miałem atak zimnicy, ale niezbyt silny. 2 lipca. Ponowiłem wszystkie trzy sposoby lekarstwa, podwajając porcję trunku, czym uśpiłem się jak za pierwszym razem. 3 lipca. Pozbyłem się już na dobre gorączki, choć sił całkowitych nie odzyskałem jeszcze przez kilka tygodni. Kiedy przychodziłem do zdrowia, myśl moja krążyła uporczywie koło owych słów Pisma: „Ja cię wybawię”, a niepodobieństwo mojego wybawienia (jakkolwiek go wyczekiwałem) tkwiło mi silnie w umyśle. Gdym tak tracił odwagę na skutek tych rozmyślań, nagle zaświtała mi w głowie świadomość, iż dotąd niepomny byłem owego wybawienia, jakiego już doznałem. Zali nie zostałem cudownie wybawiony z choroby? Z owego strasznego położenia, które mnie czekać mogło i które tak mnie trwożyło? A cóżem ja ze swej strony uczynił? Bóg mnie wybawił, a jam go nie sławił, nie okazałem mu wdzięczności za ono wybawienie, nad które cóż mogło być większego. Wzruszyło się serce moje na to zapytanie, padłem na kolana i głośno dziękowałem Bogu za wybawienie mnie z choroby. 4 lipca. Rano wziąłem Biblię otwarłszy ją na Nowym Testamencie i począłem czytać. Postanowiłem czytać po trochu co dzień rano i wieczorem, nie przepisując sobie określonej ilości rozdziałów, lecz przeznaczając na każdy raz tyle tylko, na ile pozwalać mi będzie bieg mych myśli. Ledwom się zabrał poważnie do jej czytania, a już serce moje przejęło się szczerzej i głębiej występkami mego przeszłego żywota. Wrażenia niedawnego snu oraz słowa: „Wszystko to nie przywiodło cię do skruchy”, przyszły mi znowu na pamięć. Szczerze błagałem Boga o dar skruchy, gdy za zrządzeniem Opatrzności czytając w ów dzień Pismo Święte, napotkałem te słowa: „Wyniesiony jest jako Książę i Zbawca, by dawać skruchę i przebaczenie.” Upuściłem z rąk książkę i z sercem i rękoma wzniesionymi ku niebu zawołałem głośno: - Jezusie, Synu Dawidów! Jezusie, wyniesiony wysoko Książę i Zbawco! Zbudź we mnie skruchę! Mogę powiedzieć, iż była to w życiu moim pierwsza modlitwa w całym tego słowa znaczeniu, bom modlił się teraz z prawdziwym zrozumieniem mego położenia i z nadzieją opartą na zachęcie słowa Bożego. Od tego też czasu począłem ufać, że Bóg mnie wysłucha. Odtąd też w innym sensie począłem rozumieć słowa poprzednio wspomniane: „Wzywaj mnie, a ja cię wybawię.” Przedtem bowiem miałem na myśli jedynie wybawienie z owego więzienia, za jakie uważałem moją wyspę. Od tej chwili jednak zacząłem patrzyć na to z innego punktu widzenia. Teraz patrzyłem ze zgrozą na moje ubiegłe życie, grzechy moje wydawały mi się tak straszliwym brzemieniem, że dusza nie żądała więcej od Boga, jak zachowania od wszystkich tych ułomności, które ją w przepaść strącały, żadnej nie dopuszczając pociechy. Odtąd samotność moja przestała był dla mnie ciężarem. Nie śmiałem nawet prosić Boga, aby mnie od niej uwolnił, ani kłaść to uwolnienie na szali moich najgorętszych życzeń. Bowiem wszystko to było bez znaczenia w porównaniu z pragnieniem, aby być uwolnionym od winy. Piszę to tutaj jako przestrogę dla każdego, kto będzie to czytał: ktokolwiek zrozumie istotny sens rzeczy, ten uzna, iż uwolnienie od grzechu jest większym błogosławieństwem niż uwolnienie od cierpienia. Kończę te roz- ważania i powracam do mego dziennika. Położenie moje, jakkolwiek ciągle nieszczęśliwe, zdało mi się teraz stokroć znośniejsze. Kierując myśli moje ku sprawom wyższym przez ustawiczne czytanie Pisma i modlitwę, doznawałem wielkiej pociechy wpierw mi nie znanej. Skoro tylko odzyskałem zdrowie i siły, zająłem się natychmiast przysposobieniem wszystkiego, na czym mi jeszcze zbywało, aby warunki mego życia uczynić jak najbardziej normalnymi. Choroba moja nauczyła mnie, że najbardziej zgubne dla zdrowia jest pozostawanie pod gołym niebem w czasie deszczów, zwłaszcza gdy towarzyszą im burze i huragany. Stąd nie były dla mnie tak groźne deszcze o porze dżdżystej, to jest we wrześniu i październiku, jak nagłe ulewy w porze suchej.Od 4 do 14 lipca chadzałem ze strzelbą na niedługie wyprawy, nabierając dopiero sił po ataku choroby. Trudno sobie wyobrazić, jak byłem osłabiony. Zastosowane przeze mnie lekarstwo, którego, być może, nikt przede mną nie praktykował w czasie febry i którego nie ośmieliłbym się komukolwiek doradzić, wyciągnęło mnie wprawdzie z ataków febrycznych, ale też przyczyniło się bardzo do mego osłabienia, gdyż przez dłuższy jeszcze czas nawiedzały mnie skurcze w nerwach i członkach ciała. Byłem na tej nieszczęsnej wyspie już chyba z dziesięć miesięcy i straciłem wszelką nadzieję wydostania się z onego miejsca, gdzie, jak myślałem, nigdy nie postała jeszcze stopa ludzka. Zabezpieczywszy sobie całkowicie swoje siedlisko, posta- nowiłem puścić się teraz w głąb wyspy i zobaczyć, jakie jeszcze nie znane mi dotąd zasoby mogę na niej znaleźć. Od 15 lipca rozpocząłem szczegółowe poszukiwania. Najpierw udałem się w górę owego strumienia, gdzie niegdyś przyholowałem do brzegu moje tratwy. Uszedłszy ze dwie mile, przekonałem się, że przypływ morski wyżej już nie sięga i że w górnym biegu płynie jeno mały strumyczek mający wodę dobrą i świeżą. Był to jednak okres suszy i zaledwie miejscami sączyło się na dnie trochę wody, za mało, aby utworzyć strumień widoczny dla oka. Na brzegu tego strumyka ciągnęły się łąki równe i trawą porośnięte; nieco powyżej, gdzie już nie sięgały wylewy, znalazłem kępy zielonego tytoniu, rosnącego na silnych łodygach. Było też wiele innych roślin, alem nie znał ich nazw i użytku. Szukałem korzeni kassawy, z których Indianie w owym klimacie chleb wypiekają, alem nie mógł znaleźć. Spotykałem wielkie aloesy, ale nie znałem się jeszcze na nich. Było też nieco trzciny cukrowej, ale dzikiej i niedoskonałej dla braku uprawy. Poprzestając na razie na tych odkryciach, wróciłem do domu żałując, iż podczas mego pobytu w Brazylii tak mało zebrałem wiadomości o właściwościach różnych roślin, które mogłyby mi teraz na pewno niejeden przynieść pożytek.Nazajutrz, 16 lipca, zapuściwszy się w tym samym kierunku dalej niż dnia poprzedniego, znalazłem się w okolicy lesistej. Rosły tu różne owoce, zwłaszcza melony rozrastające się na ziemi i pnące się po drzewach winne latorośle. Przepyszne ich grona były zupełnie dojrzałe, piękne i obfite. Ucieszyło mnie to niespodziane odkrycie, choć nauczony doświadczeniem, bardzo umiarkowanie pożywałem ten owoc pamiętając, że nadmiar spożywanych winogron przyprawił o śmierć kilku niewolników angielskich na Wybrzeżu Berberyjskim, powodując dyzenterię i gorączkę. Wymyśliłem jednak wyborny sposób na bezpieczne użycie winogron: suszyłem je na słońcu i nie zawiodłem się w mniemaniu, że mi dostarczą zdrowego i smacznego pożywienia, gdy już nie będzie można mieć świeżych. Spędziłem tam dzień cały i nie wróciłem do mej sadyby. Pierwszy to był przypadek, że nie nocowałem w domu. Uciekłem się przeto do dawnego sposobu i wdrapałem się na drzewo, a nazajutrz puściłem się na dalsze poszukiwania. Uszedłszy jakie cztery mile doliną biegnącą wciąż na północ, ujętą w dwa łańcuchy górskie, dotarłem do miejsca otwartego, gdzie kraina nachylała się ku zachodowi, a małe źródełko, tryskające tuż koło mnie ze zbocza pagórka, spływało w odwrotną stronę, to jest na wschód. Kraina ta leżała przede mną zielona, kwitnąca, do uprawnego ogrodu podobna. Schodziłem ze zbocza do tej rozkosznej doliny, a do smutnych mych myśli, przyłączyło się tajemne uczucie radości, że wszystko to jest moje, że oto jestem królem i panem tej całej krainy, prawa moje do niej są niezaprzeczone; gdybym mógł ją przenieść w zamieszkałą część świata, stałaby się moim dziedzictwem jak posiadłość angielskiego lorda. Znalazłem tu obfitość drzew kokosowych, cytrynowych i pomarańczowych, lecz wszystkie w stanie dzikim i mało dające owoców, przynajmniej w obecnej porze. Mimo to cytryny zielone, które zerwałem, nie tylko były smaczne, ale również bardzo zdrowe. Wcisnąłem kilka z nich do wody, co mnie niezwykle orzeźwiło.Postanowiłem zrobić zapas winogron i cytryn, aby przenieść go do mieszkania i zachować na porę dżdżystą, która już się zbliżała. Zebrałem w dwóch miejscach mnóstwo winogron, a na trzecim ułożyłem stos cytryn. Na koniec wziąłem ze sobą po trochu wszystkiego i wyruszyłem do domu postanawiając, że przyjdę tu z workiem lub torbą, aby zabrać resztę. Po trzydniowej niebytności powróciłem do domu (tak będę odtąd nazywać mój namiot i jaskinię), lecz przybywszy przekonałem się, że winogrona pogniotły się i popsuły, zbyt były dojrzałe i wyciekł z nich cały sok; cytryny natomiast były wyborne, lecz ich za mało przyniosłem. Nazajutrz, dnia 19 lipca, ruszyłem w drogę powrotną, niosąc z sobą dwa niewielkie worki celem zabrania mego plonu, lecz zbliżywszy się do stosu gron, tak pięknych, tak błyszczących, kiedym je zbierał, ujrzałem je porozrzucane, zdeptane, po części zjedzone. Wywnioskowałem z tego, że spustoszenie to zrobiły mi jakieś dzikie zwierzęta ukrywające się w pobliżu, nie wiedziałem jednak, jakie by to być mogły. Ponieważ przekonałem się, że nie mogę układać winogron w stosy, a przenoszone w worku gniotą się i psują własnym ciężarem - obrałem teraz inny sposób. Zebrawszy większą ilość gron, porozwieszałem je na drzewach, by wysuszyć je w słońcu, cytryn zaś wziąłem z sobą tyle, ilem mógł udźwignąć, i znów wróciłem do swej siedziby. Rozmyślając o urodzajności tej doliny, jej miłym położeniu, zabezpieczeniu od burz i nawałnic po tej stronie wody i w pobliżu lasów, doszedłem do przekonania, że obrałem sobie mieszkanie w najniekorzystniejszej części kraju, i począłem myśleć o przeniesieniu się w ową żyzną część wyspy, o ile bym zdołał znaleźć tu miejsce równie warowne jak to, w którym przebywałem dotychczas. Myśl ta kusiła mnie bardzo przez czas pewien. Ale wnet począłem rozważać inne względy. Uznałem, że moje obecne mieszkanie było blisko morza, skąd mógł przyjść dla mnie jakiś ratunek, i że ten sam zły los, który mnie tu rzucił, mógł przynieść w to miejsce innych nieszczęsnych rozbitków. I choć mało wierzyłem w tak niezwykły przypadek, przecież zamykanie się w środku wyspy, wśród wzgórz i lasów, czyniło ów ratunek nie tylko nieprawdopodobnym, ale wręcz niemożliwym. Wobec tego nie powinienem w żadnym wypadku przenosić się gdzie indziej. Tak się jednak rozmiłowałem w owej dolinie, żem spędził w niej niemal wszystkie pozostałe dni lipcowe. I choć postanowiłem już nie zwijać dawnego mieszkania, jednakże zbudowałem sobie jakby małą altanę, opasałem ją silnym podwójnym płotem, wypełniwszy jego środek chrustem, i spędzałem tu bezpiecznie po dwie lub trzy noce, zawsze wchodząc do niej po drabinie, tak jak to robiłem przedtem. Miałem więc dwa domy: letni i nadmorski. Ukończyłem tę altanę w pierwszych dniach sierpnia. Zaledwie począłem używać przyjemności, którą mi wykończone dzieło przyniosło, kiedy nadeszła dżdżysta pora i wygnała mnie do dawnego mieszkania. Wprawdzie moja altanka pokryta była wybornie okrętowymi żaglami, ale nie miałem tam wzgórza zasłaniającego mię od wichrów ani jaskini, w której mogłem przebywać bezpiecznie podczas gwałtownych nawałnic. Tak więc na początku sierpnia wykończyłem to mieszkanie, które nazwałem letnim. 3 sierpnia już spostrzegłem, że rozwieszone przeze mnie grona wyschły doskonale, i bardzo dobrze zrobiłem, żem je zaraz zdjął z drzewa, bo nadchodzący deszcz byłby je zepsuł i pozbawił mnie części zimowych zapasów. Miałem bowiem teraz z górą dwieście dużych gałęzi suszonych winogron. Ledwie przeniosłem winogrona do mego składu, zaczęły się deszcze i trwały do połowy października, a były niekiedy tak gwałtowne, że po kilka dni z rzędu nie mogłem wychodzić z jaskini. W tym czasie przeżyłem wielką niespodziankę z powodu powiększenia się mego domowego przychówku. Martwiłem się bardzo zniknięciem kotki, która uciekła ode mnie i którą już uważałem za straconą. Jakież było moje zdumienie, gdy powróciła w końcu sierpnia z trzema kociętami. To mnie bardzo zastanowiło, gdyż obie moje kotki były samiczkami. Co prawda, widziałem na wyspie dzikie koty i raz nawet jednego ustrzeliłem, lecz zdawał mi się zupełnie inny od naszych. Zresztą małe kocięta były całkiem podobne do swej matki, zwykłej kotki domowej. Niebawem koty tak się rozmnożyły w mym domu, iżem je musiał wyganiać przemocą, a nawet zabijać jak robactwo. Od 14 do 26 sierpnia deszcz lał nieustannie. Nie mogłem nigdzie wyjść, bo bardzo lękałem się teraz przemoknięcia. Przez ten czas spożyłem prawie wszystkie moje zapasy. Wreszcie, korzystając z możliwej pogody, wyszedłem na polowanie i ubiłem kozę, a ostatniego dnia (26) znalazłem wielkiego żółwia, z którego wspaniałą sobie zrobiłem ucztę. Jadłospis mój tak wyglądał: na śniadanie zjadłem kilka gałązek winogron, na obiad kawałek upieczonego mięsa koźlego lub żółwiego (na nieszczęście, nie miałem w czym ugotować sobie rosołu lub innej potrawy), na kolację kilka żółwich jaj. Podczas mego uwięzienia w porze deszczowej pracowałem po dwie lub trzy godziny dziennie nad rozszerzeniem mej jaskini; stopniowo doszedłem do zbocza wzgórza i udało mi się wybić wyjście poza ogrodzenie, choć co prawda, niepokoiło mnie to, że z tej strony dojście do mnie będzie otwarte. Jednakże na razie nic mi nie groziło, skoro największym zwierzęciem, jakie spotkałem na wyspie, był kozioł. 30 września. Dziś smutna rocznica mego wylądowania. Policzyłem karby na słupie i stwierdziłem, że przeżyłem na wyspie trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Dzień ten spędziłem na praktykach religijnych, poszcząc, wyznając swe grzechy przed Bogiem, uznając sprawiedliwość Jego sądów nade mną i modląc się, aby okazał mi swą litość. Przez dwanaście godzin aż do zachodu słońca nic nie wziąłem do ust. Dopiero wieczorem spożyłem jeden suchar i garstkę winnych jagód, po czym udałem się na spoczynek.Aż do tego czasu nie świętowałem dni niedzielnych, gdyż po pierwsze, byłem oziębły w sprawach religii, po wtóre zaś, po upływie pewnego czasu zapomniałem robić na mym słupie dłuższe nacięcia na znak niedzieli, wskutek czego nigdy dokładnie nie wiedziałem, jaki dzień tygodnia właśnie przypada. Teraz jednak, przeliczywszy dnie, przekonałem się, że oto właśnie upływa rok mego pobytu na wyspie. Rok ten podzieliłem na tygodnie wyodrębniając każdy dzień siódmy jako niedzielę. Mimo to i tak pomyliłem się o dzień czy dwa w mej rachubie. Niebawem atrament zaczął mi się wyczerpywać, przeto musiałem używać go oszczędnie, notując tylko najważniejsze zdarzenia, poniechawszy codziennego zapisywania spraw pomniejszych. Obaczyłem, iż pora sucha i dżdżysta następują po sobie regularnie, i nauczyłem się je odróżniać, by odpowiednio do nich urządzać sobie tryb życia. Musiałem jednak drogo okupić to doświadczenie, a to, co teraz opowiem, stało się jednym z najprzykrzejszych rozczarowań mego żywota. Wspomniałem, iżem zachował garstkę kłosów jęczmienia i ryżu, które tak niespodzianie wyrosły koło mej zagrody, że wydało mi się to cudem. Miałem około trzydziestu kłosów ryżu i ze dwadzieścia kłosów jęczmienia. Sądziłem, iż należy je zasiać po deszczach, gdy słońce oddali się na południe ode mnie. Zgodnie z tym postanowieniem skopałem spłachetek gruntu drewnianą łopatą i podzieliwszy go na dwa zagony począłem obsiewać. W czasie tej pracy przyszło mi na myśl, by nie wysiewać wszystkiego ziarna, gdyż nie wiedziałem, jaka pora jest odpowiednia do siewu. Zasiałem więc tylko dwie trzecie tego, co posiadałem, zostawiając sobie garść ziaren z każdego gatunku jako zapas na przyszłość. Jak się potem okazało, była to dla mnie jedyna pociecha, ponieważ ani jedno ziarno z tego zasiewu nie wzeszło; nastąpiły miesiące suszy, deszcze nie zmoczyły ziemi, w której miało zakiełkować ziarno, kiełki nie otrzymały potrzebnej im wilgoci i wcale nie wyrosły. Dopiero gdy nadszedł znowu okres deszczów, zboże wzeszło, jak gdyby było dopiero co zasiane. Przekonawszy się, że pierwszy mój zasiew nie wschodzi, oczywiście z powodu suszy, poszukałem bardziej wilgotnego kawałka gruntu i podjąłem nową próbę . Skopałem kawałek ziemi koło mej nowej altany i posiałem tam resztę nasienia w lutym, przed wiosennym zrównaniem dnia z nocą. Nadeszły mokre miesiące: marzec i kwiecień, posiew wybujał bardzo pięknie i wydał dobry plon. Co prawda, nie był on jeszcze zbyt obfity (bom posiał tylko ostatek ziarna), w każdym razie jednak dzięki owemu rozczarowaniu stałem się już doświadczonym rolnikiem, wiedząc dokładnie, w jakiej porze mam siać zboże, i przewidując dwie pory zasiewu, jako też dwie pory zbiorów rocznie. Gdy zboże już mi rosło, uczyniłem drobne odkrycie bardzo przydatne późniejszymi czasy. Po przeminięciu deszczów i ustaleniu się pogody, gdzieś w listopadzie, odwiedziłem mą altanę, w której nie byłem już od kilku miesięcy. Zastałem wszystko, jakom był zostawił, tylko podwójny płot nie tylko, że stał mocny i nie uszkodzony, ale wbite weń żerdzie z nie znanego mi drzewa wypuściły długie pędy jak u nas wierzby na wiosnę. Byłem zdziwiony, lecz bardzo zadowolony na widok tych pięknie rosnących młodych drzewek. Okrzesałem je nieco u dołu, pozwalając im rozrastać się w górze. W ciągu trzech lat rozrosły mi się przepięknie, tak iż gałęzie ich osłaniały całą altanę w suchej porze roku, mimo iż ogrodzenie miało dwadzieścia pięć prętów średnicy. Drzewa te - gdyż śmiało już tak nazywać je mogę - dawały wkrótce tak pełny i rozkoszny cień, że można było chronić się pod nimi przez cały czas suszy. Postanowiłem zbudować taki sam żywopłot wokół mego dawnego mieszkania, co też uczyniłem. Stanowił on piękną zasłonę, a z czasem i obronę, jak się to okaże na swoim miejscu. Przekonałem się, że rok dzielić tu należy nie na jesień, lato, zimę i wiosnę, jak u nas w Europie, ale na pory suche i dżdżyste. Podział był następujący:połowa lutego marzec dżdżysto, słońce tuż koło linii równika połowa kwietnia połowa kwietnia maj czerwiec sucho, słońce na północ od równika lipiec połowa sierpnia połowa sierpnia wrzesień dżdżysto, słońce powraca na dawną pozycję połowa października połowa października istopad grudzień sucho, słońce na południe od równika styczeń połowa lutego Bywało, że pora dżdżysta przeciągała się nieco, ale na ogół obserwacje moje były trafne. Przekonawszy się na własnej skórze o złych skutkach przebywania na dworze w porze dżdżystej, starałem się zaopatrzyć zawczasu spiżarnię i siedziałem przez owe miesiące niemal bez przerwy w domu. Czas ten wypełniałem sobie rozmaitymi zatrudnieniami bardzo stosownymi dla owej pory, głównie wyrabianiem sprzętów, które zdobywać musiałem ciężką pracą i nieustanną cierpliwością oraz staraniem. Próbowałem na różne sposoby pleść koszyki, ale nie udawało mi się, bo wszystkie gałązki były zbyt kruche. W dzieciństwie nieraz przyglądałem się sąsiadowi naszemu, jak wyplatał koszyki z wikliny, a nawet próbowałem mu pomagać w tym i owym, toteż miałem znajomość rzemiosła, brakło mi tylko materiału. Wtenczas przyszły mi na myśl gałązki drzew, które wyrosły koło mej letniej siedziby i były pewno tak giętkie jak nasze wierzbiny lub trzcina. Postanowiłem więc spróbować.Jakoż nazajutrz udałem się do mego letniego domu, jak go teraz sam nazywałem, i naciąwszy cieniutkich gałązek z mego płotu przekonałem się, że świetnie nadadzą się na koszyki. Przyszedłem więc w kilka dni później z siekierą i narąbałem spore ich naręcze, co przyszło mi bardzo łatwo, gdyż obficie tam rosły. Wysuszyłem te gałązki w mojej zagrodzie, a gdy już zdatne były do użytku, zaniosłem je do jaskini. Przez następne miesiące uplotłem wielką ilość koszyków, które choć niezbyt zgrabne, przecież nadawały się wybornie do wynoszenia ziemi lub potrzebnych mi przedmiotów. Między innymi zrobiłem sobie także parę głębokich i mocnych koszy, które przeznaczyłem do przechowywania zboża, kiedy będę już miał większe zbiory. Uważałem, że lepiej się do tego nadadzą od worków. Teraz z kolei pomyślałem o zaspokojeniu dwóch innych ważnych braków. Nie miałem naczyń do przechowywania płynów prócz dwu beczułek pełnych rumu oraz kilku butelek różnego kształtu i wielkości, nie było też w czym gotować, bo kocioł ocalony z okrętu był za wielki do ugotowania rosołu czy uduszenia mięsa. Bardzo również tęskniłem za fajką, ale nie umiałem jej sporządzić. W końcu jednak i na to znalazłem sposób. Gdy nadeszła znów pora sucha, pracowałem nad postawieniem drugiego rzędu palisad przy altanie lub wyplatałem koszyki. Tymczasem nowe wydarzyło się zajęcie, które zabrało mi znacznie więcej czasu, aniżelim mógł przewidywać. Wspomniałem już przedtem, że miałem wielką ochotę zwiedzić całą wyspę, że wędrowałem już w górę strumienia i dalej aż do miejsca, w którym wybudowałem mą altanę, skąd miałem otwarty widok na morze z drugiej strony wyspy. Postanowiłem przejść całą wyspę w poprzek i dojść do przeciwległego morskiego brzegu. Wziąwszy więc psa, siekierkę, strzelbę oraz większą ilość prochu i kulek niż zazwyczaj, dwa suchary i duży zapas winogron rozpocząłem podróż. Minąwszy dolinę, w której stała moja altana, wyszedłem na miejsce, skąd było widać morze od strony zachodniej. Ponieważ dzień był bardzo jasny, dostrzegłem w dali całkiem wyraźnie jakiś ląd ciągnący się od zachodu do południo-zachodu w odległości, wedle mego rachunku, jakich piętnastu do dwudziestu mil morskich. Nie wiedziałem, czy to wyspa, czy kontynent i do jakiej części świata należy, choć domyślałem się, że musi to być część kontynentu amerykańskiego, leżąca zapewne w pobliżu posiadłości hiszpańskich. Przyszło mi na myśl, że ziemia ta musi być zamieszkana przez dzikich i gdybym zamiast na moją wyspę na tamten brzeg został wyrzucony, może w jeszcze gorszym znalazłbym się położeniu. Począłem jeszcze bardziej poddawać się wyrokowi Opatrzności, która, jak teraz zacząłem wierzyć, wszystko zarządziła dla mnie jak najlepiej. Uspokoiło to moje myśli i porzuciłem płonne pragnienie, by tam się dostać. Ale po chwili namysłu i to sobie uświadomiłem, że jeżeli ów ląd należy do której z osad hiszpańskich, to pewnego dnia powinienem obaczyć przejeżdżający tędy jakiś okręt. Jeżeli nie ukaże się żaden żagiel, tedy mam przed sobą dzikie wybrzeże między Brazylią i koloniami hiszpańskimi, zamieszkane przez kanibalów, czyli ludożerców, mordujących i pożerających wszystkich, ktokolwiek wpadnie w ich ręce. Wśród takich rozmyślań szedłem powoli naprzód. Przekonałem się, że ta część wyspy, gdzie obecnie się znajdowałem, była o wiele przyjemniejsza od zamieszkiwanego przeze mnie wybrzeża, porosła kwietnymi łąkami i pięknym lasem. Ujrzałem tu wielką ilość papug i pragnąłem pojmać jedną z nich, by ją oswoić i nauczyć rozmowy ze mną. Jakoż po pewnych trudach udało mi się ogłuszyć i schwytać jedną, młodą jeszcze, trafiwszy ją mocno kijem. Ocuciłem papużkę i przyniosłem ją do domu, ale nauczyła się mówić dopiero po kilku latach. W końcu jednak umiała wołać mnie po imieniu bardzo serdecznie. Ale zdarzenie, które potem nastąpiło, jakkolwiek błahe, okaże się nader śmieszne.Wędrówka ta przynosiła mi niezmiernie dużo wrażeń i rozrywki. Idąc dalej, spotykałem zwierzęta, które zaliczałem do lisów i zajęcy, jakkolwiek bardzo się różniły od innych gatunków tej zwierzyny, które znałem dotychczas. Mięso ich niezbyt mi smakowało. Jadła mi zresztą nie brakło, i to dobrego: kozłów, żółwi i gołębi. Jeżeli dodać do tego winne grona, to nawet na jarmarku w Leadenhall nie znalazłbyś lepszego stołu. I tak, jeżeli z jednej strony mój stan był opłakany, to z drugiej - wielce powinienem był podziękować Bogu, bo zamiast cierpieć głód, miałem obfite pożywienie, czasem nawet bardzo smaczne. W podróży tej nigdzie nie uszedłem więcej, jak jakie dwie mile dziennie, gdyż w poszukiwaniu różnych odkryć tylokrotnie zbaczałem z drogi albo nawet się cofałem, iż przybywałem porządnie zmęczony na miejsce obrane na nocleg; wówczas albo wypoczywałem w koronie drzewa, albo otaczałem się rzędem kołków wbitych prostopadle w ziemię lub też przeciągniętych od drzewa do drzewa, jak iż żaden zwierz bez przebudzenia mnie nie przestąpiłby tej palisady. Doszedłszy do brzegu zauważyłem, ku memu zdziwieniu, iż obrałem sobie na mieszkanie najgorszą stronę wyspy. Tam w ciągu półtora roku znalazłem ledwie trzy żółwie, tutaj zaś napotkałem na wybrzeżu niezliczoną ich ilość. Były tu również nieprzeliczone chmary ptactwa, przeważnie dobrego w smaku. Z nazwy, prócz pingwinów, ptaki te były mi nie znane. Kozłów też było pod dostatkiem, ale na płaskim gruncie trudniejsze były do podejścia. Mogłem tu zabić ptactwa, ile tylko chciałem, lecz oszczędzałem bardzo prochu i ołowiu. Wolałem raczej ustrzelić kozę, gdy się nadarzyła sposobność, bo miałem z niej zapas mięsa daleko dla mnie korzystniejszy. Wyznam, że ta strona wyspy była pod każdym względem przyjemniejsza od tej, którą zamieszkiwałem. Mimo to nie miałem najmniejszej ochoty do przenosin, skoro byłem już tam na dobre osiadły, tak iż obecnie wydawało mi się, jakobym bawił w podróży po opuszczeniu własnego domu. Przewędrowałem jednak jakie dwanaście mil ku wschodowi wzdłuż wybrzeża, a potem, zatknąwszy na brzegu morskim wielki drąg dla orientacji, postanowiłem zawrócić do mej siedziby. Ułożyłem sobie, że następna moja wyprawa będzie szła drugą stroną wyspy na wschód od mego mieszkania, póki nie dojdę wreszcie do tego słupa. Opowiem o tym w swoim czasie. W drodze powrotnej obrałem sobie inny szlak od tego, jakim tu przybyłem. Mniemałem, że będę miał widok na całą wyspę, dzięki czemu z łatwością trafię do mej pierwotnej siedziby. Omyliłem się, niestety, bo ledwom uszedł ze trzy mile znalazłem się w obszernej dolinie tak otoczonej lesistymi wzgórkami, iż kierować się w mym pochodzie mogłem tylko wedle słońca i to jedynie wtedy, gdym znał położenie słońca w owej porze dnia. Na nieszczęście przez całe trzy dni mego pobytu w dolinie panowały mgły i wcale nie widziałem słońca. Błądziłem więc wokoło bezradnie, aż w końcu byłem zmuszony odszukać brzeg morski i mój drąg, i wrócić do domu tą samą drogą, którą przybyłem. Dnie były niesłychanie upalne, a strzelba, siekiera, amunicja i reszta dźwiganych rzeczy ciążyły mi bardzo. Pies mój dopadł młode koźlątko i byłby je rozszarpał, ale udało mi się je ocalić. Miałem ochotę przyprowadzić je do domu i oswoić. Dawno już marzyłem o zaopatrzeniu się w kozy domowe, które by mnie mogły wyżywić, gdy mi zabraknie prochu do polowania. Zrobiłem obróżkę na szyję dla mej kózki, a mając zawsze przy sobie sznurek ukręcony z lin okrętowych, powlokłem ją, choć nie bez pewnego trudu, za sobą. Doszedłszy do mego letniego domu, zrobiłem zwierzątku zagrodę i zostawiłem je w niej, bo mi się bardzo śpieszyło do domu, gdziem nie był już przeszło od miesiąca. Trudno opisać zadowolenie, jakiego doznałem, gdy wróciłem do mego ustronia i położyłem się na hamaku. Ta niedługa wędrówka bez stałego miejsca zamieszkania tak była dotkliwa i utrudzająca, że mój dom (jakem go już teraz nazywał) zdawał mi się wspaniałą i wygodną rezydencją. Postanowiłem nigdy nie oddalać się odeń na dłużej. Cały tydzień wypoczywałem po owej podróży. Większą część tego czasu zajęło mi trudne dzieło sporządzenia klatki dla papugi Poll, która stała się mym domownikiem i bardzo się ze mną spoufaliła. Wnet przyszło mi na myśl biedne koźlątko, zamknięte w zagrodzie letniego mego domku. Postanowiłem zanieść mu jadła lub przyprowadzić je tutaj. Znalazłem je, gdziem był je zostawił, gdyż uciec z ogrodzenia nie mogło, było jednak mocno wygłodzone i nie mogło wyjść o własnej sile. Narzucałem mu świeżych gałązek i listowia, żeby sobie podjadło, po czym przywiązałem je tak jak wprzódy i wyprowadziłem. Stało się jednak wskutek głodu tak łaskawe, że nie potrzeba było go prowadzić, gdyż biegło za mną jak pies. A żem je wciąż żywił, więc wkrótce zrobiło się tak miłe, tak przywiązane, iż zostało ze mną jako jeden z mych domowników i nigdy nie chciało mnie opuścić. Nadeszła jesienna pora deszczowa. Dzień 30 września, jako drugą rocznicę mego przybycia na wyspę, świętowałem równie uroczyście jak poprzednim razem, chociaż nie miałem większej nadziei na ocalenie niż pierwszego dnia po wylądowaniu. Spędziłem ten dzień na pokornym i pełnym wdzięczności rozmyślaniu o cudownych łaskach, które towarzyszyły mej samotności, i bez których położenie moje byłoby stokroć cięższe. Dziękowałem Bogu z całego serca, iż ukazał mi, że nawet w tym odludziu można być szczęśliwszym niż w ludzkim towarzystwie wśród wszelkiej obfitości dostatków i rozkoszy, iż mocen był zapełnić wszelkie braki mego osamotnienia i obecnością swą zastąpić brak ludzkiego towarzystwa, ośmielając mnie, bym polegał na Jego Opatrzności w tym życiu i na nadziei Jego wieczystej obecności w przyszłym. Odtąd począłem zdawać sobie sprawę, o ile szczęśliwsze było życie, jakie teraz prowadziłem, od mego złego, zdrożnego przeklętego życia, które prowadziłem dawniejszymi czasy. Zarówno moje troski, jak i radości uległy teraz całkowitej zmianie, co innego mnie cieszyło niż przed dwoma laty, inne miałem pragnienia i uczucia. Dawniej, gdy wyprawiałem się na polowanie czy zwiedzanie okolicy, ogarniały mnie ni stąd ni zowąd duchowe udręki i serce zamierało we mnie na myśl o okalających mnie górach, lasach, pustkowiach, o wiążących mnie wiekuistych przegrodach i zaporach oceanu, o nie zamieszkanym dzikim kraju, z którego nie masz wybawienia. W chwilach, gdym starał się umysł mój najbardziej utrzymać na wodzy, uczucie to wybuchało we mnie znienacka jak nawałnica, tak iż łamałem z bólu ręce i płakałem jak dziecię. Napadało mnie niekiedy śród pracy, a wówczas porzucając wszystko wzdychałem i wpatrywałem się w ziemię bezczynnie przez kilka godzin. Takie chwile były dla mnie najgorsze, bo gdybym mógł wybuchnąć łzami lub pofolgować sobie w słowach, smutek przechodziłby snadniej, a ból mój, wyczerpawszy się, opadłby rychło. Teraz począłem ćwiczyć się w innych myślach. Czytywałem co dnia Biblię i wszelkie jej pociechy stosowałem do mego obecnego położenia. Pewnego dnia, gdym był bardzo smutny, otworzyłem Biblię na tych słowach: „Nigdy, nigdy cię nie opuszczę ani nie zapomnę o tobie.” Od razu poczułem, iż słowa te do mnie są zwrócone. Jakże mogłoby być inaczej, skoro słowa te wypowiedziane zostały w ten sposób i to właśnie w chwili, kiedy rozpaczałem nad mym losem jak człowiek opuszczony przez Boga i ludzi? „Tak jest - rzekłem do siebie - jeżeli Bóg mnie nie opuści, cóż złego spotkać mnie może, choćby cały świat mnie opuścił. Wszak gorszą byłoby stratą, gdybym cały świat posiadł, a utracił łaskę i błogosławieństwo Boże.” O tego czasu zacząłem dochodzić do przekonania, że w tej samotni jestem może szczęśliwszy niż w jakiejkolwiek innej doli na tym świecie. I byłem już nawet gotów dziękować Bogu, że przywiódł mnie na to miejsce, lecz coś mnie od tego powstrzymało i odezwałem się niemal głośno: „Jakże możesz być takim obłudnikiem i udawać, że odczuwasz wdzięczność za los, z którym umiałeś się pogodzić, ale o którego sfolgowanie wolałbyś raczej prosić Boga z całego serca.” Tu więc zatrzymałem się i choć nie mogłem dziękować Bogu za mój pobyt na wyspie, jednakże dziękowałem szczerze, że otworzył mi oczy, iżem obaczył poprzedni stan mego żywota i mógł żałować za grzechy. Ilekroć otwierałem lub zamykałem Biblię, błogosławiłem Pana, iż skłonił mego przyjaciela w Anglii, by bez żadnego nakazu z mej strony zapakował między moje ładunki tę księgę, i że następnie pomógł mi ją ocalić z rozbitego okrętu. W tym usposobieniu ducha rozpocząłem trzeci rok mego pustelnictwa. Nie będę już dawał czytelnikowi tak szczegółowej relacji o zajęciach mych w onym roku, jakem to czynił w latach poprzednich, muszę jednak zaznaczyć, żem rzadko bywał bezczynny. Ułożyłem sobie prawidłowy podział zajęć. Przede wszystkim poświęciłem kilka chwil trzy razy dziennie na odbywanie powinności religijnych i czytanie Biblii. Po wtóre, wychodziłem ze strzelbą na łowy, co zwykle zabierało mi trzy godziny każdego ranka, o ile deszcz nie padał. Reszta czasu schodziła mi na patroszeniu, wędzeniu, konserwowaniu i gotowaniu tego, com uzbierał lub upolował dla mej spiżarni. Wszystko to zajmowało mi większą część dnia, bo trzeba pamiętać o tym, że w południe, gdy słońce stało w zenicie, upał bywał zbyt wielki, bym mógł wychodzić z namiotu. Tak więc tylko cztery godziny wieczorne mogłem poświęcić pracy, choć czasem zmieniałem godziny i szedłem do roboty rankiem, a wieczorem wyprawiałem się na łowy. Wobec braku narzędzi i potrzebnej wprawy, każda praca zabierała mi niezmiernie wiele czasu. Na przykład deskę potrzebną mi na półkole w jaskini obrabiałem aż czterdzieści dwa dni, kiedy dwóch zręcznych cieśli w przyzwoite zaopatrzonych narzędzia wyrobiłoby z tego samego drzewa co najmniej sześć desek w ciągu połowy dnia. Postępowałem w następujący sposób: musiałem wybrać wysokie drzewo, ponieważ chciałem mieć długą deskę. Na samo ścięcie takiego drzewa potrzebowałem trzech dni, a dwóch do ociosania go z gałęzi, żeby mieć równy i jednostkowy kloc. Z trudem i pracą niepodobną do opisania obrabiałem go po obu stronach tak długo, aż mogłem podźwignąć jego ciężar i przewrócić na bok. Wtedy, za pomocą siekiery, równałem go i wygładzałem najpierw z jednej strony, a potem z drugiej, dopóki nie otrzymałem deski na trzy cale grubej. Łatwo sobie wyobrazić, co to za praca była dla mnie, ale cierpliwość i pracowitość wszystko na koniec przemogły i doprowadziły tę robotę do końca, jak i wiele innych. Na to, co w ciągu kilku godzin przy posiadaniu przyzwoitych narzędzi łatwo można wykonać, jeden człowiek ogołocony z tych nieodzownych pomocy potrzebuje kilkunastu dni czasu. Wytrwałość pozwoliła mi jednak zaopatrzyć się własną pracą we wszystkie potrzebne mi rzeczy, jak się to w przyszłości okaże. W listopadzie i grudniu oczekiwałem plonów z mego zasiewu. Pólko, którem skopał, było niewielkie, bo straciwszy cały zasiew z pory suchej, miałem tylko pół miarki z każdego gatunku. Tym razem plon mój zapowiadał się pięknie, gdy nagle zagroziło mu niebezpieczeństwo ze strony nieprzyjaciół, których niepodobna było się ustrzec. Pierwszym z nich były kozły oraz te zwierzęta, które nazwałem zającami. Zakosztowawszy słodkiej, świeżo wzeszłej runi, poczęły ją obgryzać we dnie i w nocy tak skwapliwie, iż nie dawały jej czasu wybujać w łodygę. Nie widziałem innej rady, jak tylko łan mój otoczyć płotem, co przyszło mi tym trudniej, żem musiał się śpieszyć. W ciągu trzech tygodni udało się ogrodzić całą rolę, po czym, ustrzeliwszy parę owych zwierząt w ciągu dnia, zostawiłem na straży mego psa przywiązawszy go do furty, gdzie szczekał przez noc całą. Niebawem szkodniki poczęły omijać to miejsce, a zboże wyrosło zdrowe i silne; wkrótce poczęło dojrzewać. Ale jak na pniu było zagrożone przez zwierzęta, tak, gdy się wykłosiło, było narażone na spustoszenie przez ptaki. Pewnego dnia zobaczyłem tam olbrzymią chmarę różnorodnego ptactwa, które zdawało się tylko oczekiwać, kiedy się oddalę. Strzeliłem pomiędzy nie, bom zawsze miewał strzelbę z sobą. Ledwo się ozwał strzał, spośród zboża zerwała się druga ptasia gromada, której wpierw nie dostrzegłem. Zaniepokoiło mnie to wielce, bo przewidywałem, że to szkodniki gotowe pożreć w dni kilka całą nadzieję mej uprawy, a więc zniszczyć w ogóle dalsze plony i narazić mnie na głód. Postanowiłem, jeśli to możliwe, ocalić moje zboże, choćbym musiał czuwać nad nim dniem i nocą. Obejrzałem szkody, były dość znaczne, ale dużo ocalało, gdyż kłos był jeszcze zielony, zatem nie wszystko było stracone. Gdyby udało mi się uratować resztę, miałbym jeszcze dobry zbiór. Nabiwszy strzelbę, stałem w miejscu czas jakiś, a szkodniki siedziały wszędzie dokoła na drzewach, jakby czekając mego odejścia. Istotnie tak było, gdyż ledwo zniknąłem im z oczu, znowu rzuciły się na zboże. Przebrała się moja cierpliwość, zwłaszcza żem miał w pamięci, iż każde z tych ziaren miało być dla mnie bochenkiem chleba w przyszłości. Podszedłszy więc do płotu, strzeliłem i ubiłem trzy ptaki. Tego mi właśnie było potrzeba. Podniosłem ptaki i postąpiłem z nimi, jak postępuje się z niepoprawnymi złodziejami w Anglii, to jest powiesiłem je na długich tykach dla postrachu innych. Nie podobna opisać wrażenia, jakie wywarł ten widok. Reszta ptaków odtąd nie tylko nie podchodziła już do zboża, ale nawet wynosiła się z onej części wyspy, tak iż póki wisiały te straszaki, nigdy nie obaczyłem ani jednego skrzydlatego rabusia w pobliżu. Ucieszyło mnie to wielce, a przy końcu grudnia, jako w drugim terminie rocznych żniw, jużem mógł zebrać plony z mego posiewu.Nie miałem ani sierpa, ani kosy, więc musiałem je zastąpić jednym z kordelasów ocalonych wraz z inną bronią z okrętu. Ponieważ mój pierwszy plon był bardzo niewielki, nie miałem większych trudności ze zbiorem. Żąłem po swojemu, to jest ścinając jedynie same kłosy, a słomę zostawiając na polu. Ów użątek zaniosłem do domu w jednym z uplecionych przeze mnie koszów i rękoma wykruszyłem ziarno. Ukończywszy żniwo przekonałem się, że mam (licząc na oko, bom jeszcze nie miał miarki pod ręką) niemal dwa korce ryżu i półtrzecią korca jęczmienia. Było to dla mnie wielką otuchą i przewidywałem, że z czasem Bóg pozwoli mi jeść chleb z własnego pola. Ale miałem nowy kłopot, bo nie wiedziałem, jak zemleć to zboże, jak oddzielić otręby, jak zrobić ciasto i chleb wypiekać. Trudności te, połączone z chęcią zgromadzenia większych zapasów zboża, które by mi zapewniły utrzymanie na przyszłość, skłoniły mię do zachowania zboża w całości do następnego siewu, a tymczasem postanowiłem zająć się wyrobieniem wszystkich sprzętów, które miały mi być pomocne przy zaopatrzeniu się w chleb. Mogłem teraz prawdziwie powiedzieć, iż pracuję na chleb swój. Jest to rzecz zaiste cudowna i sądzę, że niewielu ludzi zastanawia się nad tym, ile różnych czynności potrzeba, by wyhodować, wyrobić i wykończyć ten jeden artykuł tak nam do życia potrzebny, jakim jest chleb powszedni. Ja, biedny, nieszczęśliwy człowiek, zostawiony tylko samej naturze, rozumiałem to z każdą godziną coraz lepiej, od onego czasu gdym zdobył pierwszą garstkę zboża, które tak niespodzianie i zaiste ku memu zdumieniu wzeszło koło mojego domu. Nie miałem pługa do orania roli ani łopaty czy rydla do skopania gruntu. Posługiwałem się drewnianą łopatą, która nie tylko zużywała się prędzej, ale z większym trudem wbijała się w ziemię i gorzej wykonywała swą pracę. Radziłem sobie, jak potrafiłem, cierpliwie a znojnie. Po zasiewie brakło mi brony i zmuszony byłem bez niej się obywać, zastępując ją wielką gałęzią raczej do grabi podobną, którą ciągnąłem za sobą po polu.Wspomniałem już, ile mi brakło rzeczy potrzebnych do kośby, młocki, przewiania plewy, zwózki i tak dalej. Poza tym brakło mi młyna do zmielenia ziarna, sita do przesiania, drożdży i soli do zarobienia ciasta, pieca do wypieku. Jednakże potrafiłem dać sobie jakoś radę, jak się to później okaże. Mimo to już samo posiadanie zboża było mi nagrodą za wszystkie poniesione trudy. Wszystkie te braki sprawiały, że każde przedsięwzięcie było dla mnie pełne żmudnego wysiłku. Nie miałem na to rady! Nie traciłem jednak czasu, bowiem wyznaczałem sobie z góry, co będę robił o każdej porze dnia. Postanowiłem, że nie użyję mego zboża do wypieku chleba, dopóki nie będę miał go w większej ilości. Najbliższe sześć miesięcy zamierzałem poświęcić w całości na obmyślenie i sporządzenie narzędzi potrzebnych do wykonania wszystkich prac pod zasiew, a potem do wypieku chleba. Mając ziarna dosyć na obsianie więcej niż akra ziemi, postanowiłem uprawić większy kawałek roli. Co najmniej tydzień zabrało mi zrobienie łopaty, która, niestety, okazała się zbyt ciężka i niezdarna, tak że trudno było pracować. Gdym już uprawił dwa zagony możliwie jak najbliżej mego domu i ogrodziłem płotem, co mi zajęło trzy miesiące, nadeszła pora dżdżysta. Ogrodzenie mego pólka zrobiłem w całości z żerdzi z tego samego drzewa, które sadziłem już przedtem i wiedziałem, że będą rosły tworząc gęsty żywopłot. Nie mogąc wychodzić z domu w porze deszczów, zabawiałem się rozmową z papugą, która nauczyła się już własnego imienia i z dumą ogłaszała je krzycząc: „Poll! Poll.” Były to pierwsze słowa, jakie rozległy się na tej wyspie z innych ust niż moje. Prócz tej rozrywki miałem jednak robotę poważniejszą, a mianowicie wziąłem się po dłuższych próbach do wyrabiania naczyń glinianych, których mi bardzo było potrzeba, ale których zrazu nie umiałem sporządzić. Mimo to nie wątpiłem, że uda mi się znaleźć odpowiednią glinę, która ulepiona w kształt stosowny i wysuszona na słońcu, dość będzie twarda i mocna, aby zastąpić mi dzbany konieczne do przechowywania zboża i mąki.Współczułby mi albo wyśmiałby mnie czytelnik, gdybym opowiedział, jak niezgrabnie brałem się do rzeczy i jak niekształtne były moje twory, ile z nich rozpadło się pod własnym ciężarem, gdy zrobiłem na przykład zbyt małe ucho, ile popękało od nadmiernego skwaru słonecznego, gdy je za prędko wystawiałem, ile potłukło się, kiedy przenosiłem je z miejsca na miejsce. Krótko mówiąc, po dwu miesiącach uporczywego trudu, kiedy znalazłem wreszcie odpowiednią glinę, wydobyłem ją i ugniotłem, udało mi się wreszcie wyrobić dwa brzydkie, olbrzymie naczynia, których nie śmiałbym nazwać dzbankami. Gdy mi już słońce wysuszyło doskonale te dwa naczynia, wziąłem je z wielką ostrożnością i wstawiłem do dwóch umyślnie na to sporządzonych koszów, które miały im służyć za ochronę. Szpary pomiędzy koszem a naczyniem pozatykałem słomą z jęczmienia i ryżu, i tym sposobem otrzymałem dwa naczynia zdatne do utrzymania w suchości mego ziarna, a potem może i mąki. Choć kształt dużych naczyń tak mi się nie udał, jednakże kilka mniejszych wykonałem z większym powodzeniem, jako to: okrągłe garnuszki, płaskie misy, dzbanuszki, a żar słoneczny wypalił je i nadał im porządną twardość. Wszystko to jednak nie odpowiadało jeszcze memu celowi, którym było sporządzenie naczyń mogących wytrzymać ogień i pomieścić płyny. W jakiś czas potem, piekąc przy silnym ogniu kawałek mięsa, znalazłem w popiele odłamek jednego z mych zepsutych garnków, stwardniały i czerwony jak cegła. Przyszło mi wtedy na myśl, że jeżeli skorupa mogła się tak dobrze wypalić, to mogą się wypalić i całe garnki. Odkrycie to sprawiło mi wielką radość i skłoniło do zastanowienia się nad sposobem przygotowania ogniska, w którym można by wypalać garnki. Nie miałem najmniejszego wyobrażenia o piecach do wypalania cegieł ani o mieszaninie, jakiej zwykli używać garncarze do polewania garnków, nie wiedziałem wcale, że do tego używają także ołowiu, który przecież miałem pod ręką. Ustawiłem na przygotowanym ognisku trzy wielkie gary, jeden koło drugiego, a pod nimi kilka pomniejszych, następnie pokryłem je i otoczyłem drzewem, które zapalone ze wszystkich stron, wydało bardzo silny ogień, podsycany tak długo, aż moje naczynia stały się całkiem czerwone, bez najmniejszego pęknięcia. Trzymałem je tak do sześciu godzin w ogniu, kiedy zauważyłem, że jedno z nich zaczęło się topić, choć ostało się całe: to topił się piasek z gliną zmieszany i zamieniłby się w szkliwo, gdybym go dłużej trzymał w ogniu. Stopniowo zmniejszałem ogień, naczynia też powoli traciły swoją ognistą czerwoność i tak całą noc koczowałem przy nich, żeby mi ogień nie wygasł. Nazajutrz rano byłem posiadaczem trzech, jeśli nie ozdobnych, to jednak dobrych dzbanów i dwóch garnków tak twardych, jak sobie tylko życzyć mogłem. Jeden z nich był nawet doskonale wyglazurowany stopionym piaskiem. Nie potrzebuję dodawać, że ta pierwsza próba zaspokoiła całkowicie moje potrzeby, jeżeli chodzi o naczynia gliniane. Kształty ich były bardzo nieszczególne, jak łatwo można sobie wyobrazić. Niestety, nie umiałem lepiej! Byłem bowiem jak dziecko, które lepi babki z piasku, albo jak niewiasta, która chce upiec placek, ale nigdy przedtem nie nauczyła się zagniatać ciasta. Nigdy chyba radość z powodu rzeczy tak lichej nie była równa radości, jakiej doznałem, gdym się przekonał, że gliniany garnek przeze mnie wyrobiony stał się wytrzymały na ogień. I ledwo mi stało cierpliwości czekać, aż te garnki ostygną, jużem je stawiał znowu na ogień, nalawszy do nich wody i włożywszy mięsa, które gotowało się wybornie. Choć brakło mi kaszy i włoszczyzny, przecież udało mi się zrobić przepyszny rosół z koźlęcia. Następną mą troską było sporządzenie kamiennego moździerza lub stępy do utłuczenia zboża, bo co do młyna, tom nie miał nadziei, bym go kiedy dwojgiem rąk zdołał zbudować. To przysparzało mi najwięcej kłopotów. Anim był wprawiony do ciosania kamieni, ani nie miałem odpowiednich narzędzi. Wiele dni straciłem próbując znaleźć kamień dość spory, by w nim wyka pomniejszych, następnie pokryłem je i otoczyłem drzewem, które zapalone ze wszystkich stron, wydało bardzo silny ogień, podsycany tak długo, aż moje naczynia stały się całkiem czerwone, bez najmniejszego pęknięcia. Trzymałem je tak do sześciu godzin w ogniu, kiedy zauważyłem, że jedno z nich zaczęło się topić, choć ostało się całe: to topił się piasek z gliną zmieszany i zamieniłby się w szkliwo, gdybym go dłużej trzymał w ogniu. Stopniowo zmniejszałem ogień, naczynia też powoli traciły swoją ognistą czerwoność i tak całą noc koczowałem przy nich, żeby mi ogień nie wygasł. Nazajutrz rano byłem posiadaczem trzech, jeśli nie ozdobnych, to jednak dobrych dzbanów i dwóch garnków tak twardych, jak sobie tylko życzyć mogłem. Jeden z nich był nawet doskonale wyglazurowany stopionym piaskiem. Nie potrzebuję dodawać, że ta pierwsza próba zaspokoiła całkowicie moje potrzeby, jeżeli chodzi o naczynia gliniane. Kształty ich były bardzo nieszczególne, jak łatwo można sobie wyobrazić. Niestety, nie umiałem lepiej! Byłem bowiem jak dziecko, które lepi babki z piasku, albo jak niewiasta, która chce upiec placek, ale nigdy przedtem nie nauczyła się zagniatać ciasta. Nigdy chyba radość z powodu rzeczy tak lichej nie była równa radości, jakiej doznałem, gdym się przekonał, że gliniany garnek przeze mnie wyrobiony stał się wytrzymały na ogień. I ledwo mi stało cierpliwości czekać, aż te garnki ostygną, jużem je stawiał znowu na ogień, nalawszy do nich wody i włożywszy mięsa, które gotowało się wybornie. Choć brakło mi kaszy i włoszczyzny, przecież udało mi się zrobić przepyszny rosół z koźlęcia. Następną mą troską było sporządzenie kamiennego moździerza lub stępy do utłuczenia zboża, bo co do młyna, tom nie miał nadziei, bym go kiedy dwojgiem rąk zdołał zbudować. To przysparzało mi najwięcej kłopotów. Anim był wprawiony do ciosania kamieni, ani nie miałem odpowiednich narzędzi. Wiele dni straciłem próbując znaleźć kamień dość spory, by w nim wywiercić dziurę i zrobić zeń moździerz. Próżne zachody. Wszędy była tylko twarda skała, której ani czym było urąbać, ani czym drążyć, gdy zaś trafił się mniejszy odłam, bywał zbyt kruchy, aby wytrzymać ciężar tłuczka. Po dłuższym bezowocnym poszukiwaniu postanowiłem znaleźć do owego celu duży kloc twardego drzewa. Poszło mi to o wiele łatwiej. Ociosałem ów kloc po wierzchu siekierką, a następnie, przy pomocy ognia, z wielkim trudem wyżłobiłem w jego wnętrzu dziurę sposobem, jakim Brazylijczycy wyrabiają swe czółna, po czym zrobiłem tłuczek z ciężkiego drzewa zwanego żelaznym. Tak więc byłem przygotowany do następnych żniw i mogłem już zemleć, a raczej stłuc na mąkę zboże celem wypieczenia chleba. Potrzeba mi było jeszcze sita do odłączenia ziarna od plew. Długo przemyśliwałem nad tym, jak do tego przystąpić. Płótno mi się już darło na strzępy. Miałem dość koźlej szczeci, ale nie wiedziałem, jak ją uprząść, a nic by mi nie przyszło z tego, choćbym nawet wiedział, bo nie miałem odpowiednich narzędzi. W końcu przypomniałem sobie, że wśród marynarskiej odzieży uratowanej z okrętu było kilka halsztuków bawełnianych czy muślinowych. Z tych zrobiłem trzy sitka małe, ale sposobne do mego celu, które służyły mi przez lat kilka. Jak sobie radziłem potem, opowiem na innym miejscu. Teraz wypadło mi myśleć o tym, w jaki sposób będę chleb wypiekał. Przede wszystkim brakowało mi drożdży, ale ponieważ nie było ich czym zastąpić, więc przestałem się nad tym zastanawiać, natomiast brak pieca piekarskiego był przedmiotem mej troski. W końcu spróbowałem następującego eksperymentu. Zrobiłem dwa naczynia gliniane bardzo szerokie, a niezbyt głębokie, głębokość ich wynosiła zaledwie dziewięć cali, a średnicy miały dwie stopy. Wypaliłem te naczynia jak i poprzednie. Gdy miałem chleb wypiekać, rozpalałem wielki ogień w palenisku ustawionym z wypalonych przeze mnie, acz niezbyt foremnych cegieł; skoro drzewo zgorzało zostawiając zarzewie, zgarniałem żarzące się węgielki na brzeg paleniska i trzymałem je tam tak długo, póki piec nie nagrzał się dostatecznie; wówczas rozgarniając żar wkładałem do pieca bochen ciasta, nakrywałem go garnkiem, a garnek znów obsypywałem wokoło żarzącymi się węgielkami, by go jak najbardziej rozgrzać. Tym sposobem napiekłem wiele bochenków jęczmiennego chleba jakby z najlepszej piekarni, a niebawem doszedłem do niejakiego mistrzostwa w sztuce piekarskiej, wyrabiając placki ryżowe i budynie; prawda, że pasztecików nie wypiekałem, bo i tak nie miałbym ich czym nadziać, chyba kozią pieczenią lub podróbkami z ptaków. Nikogo to zapewne nie zdziwi, że wszystkie te czynności zajęły mi znaczną część trzeciego roku mej bytności na wyspie. W przerwach zajmowałem się pracą na roli i gospodarką; zebrałem zboże z pola, zniosłem kłosy w koszach do domu, zostawiwszy do sposobniejszej pory wykruszenie ziarna, nie miałem bowiem ani klepiska, ani cepów. Plon mój wynosił już ze dwadzieścia korcy jęczmienia i tyleż, albo i więcej ryżu, tak że byłem zabezpieczony. Postanowiłem przeto siać tylko raz do roku, i to tylko tyle, ile w roku ubiegłym. Zaszła też potrzeba rozszerzenia mego spichrza. Przez cały czas, gdym się owymi rzeczami zatrudniał, myśli moje niejednokrotnie biegły ku owemu lądowi, który dostrzegłem kiedyś z przeciwnego brzegu wyspy, a w duszy taiło się pragnienie, by dostać się na tamten brzeg. Malowałem sobie w wyobraźni ląd stały i krainę zamieszkałą przez ludzi, roiłem, że uda mi się jakoś wyruszyć stąd dalej i znaleźć jakiś sposób ucieczki. W owych chwilach nie myślałem o mogących mnie tam spotkać niebezpieczeństwach, o tym, że mogę wpaść w ręce dzikich ludzi, co było gorsze niż spotkanie z lwem albo tygrysem w Afryce. Jeślibym dostał się w ich ręce, można było iść o zakład tysiąc przeciw jednemu, że byłbym zabity, a nawet zjedzony. Sądząc z szerokości geograficznej wnosiłem, że znajduję się niedaleko od Wybrzeża Karaibskiego, zamieszkanego przez kanibalów, czyli ludożerców. Gdyby zaś nawet szczep ten nie należał do ludożerców, i tak mogli mnie zabić, jak zabili już niejednego Europejczyka, choćby ci stawiali im opór w dziesięciu czy dwudziestu, a nie w pojedynkę, jakby to mnie wypadło. Wszystko to wymagało gruntownej rozwagi i nieco mnie powstrzymywało, jednakże nie odwiodło od uporczywej myśli, by kiedyś wyprawić się ku onemu wybrzeżu. Bardzo mi teraz było tęskno za Ksurym i ową łodzią z trójkątnym żaglem, na której przepłynęliśmy tysiąc mil z okładem wzdłuż wybrzeża Afryki. Daremne to były marzenia! Poszedłem szukać naszej szalupy okrętowej, która, jakem wspomniał, została przygnana ku brzegom wyspy w czasie owej burzy, co nas rozbiła. Znalazłem tę łódź tam, gdzie leżała od początku, na wysokiej krawędzi piaszczystej wydmy, odwróconą do góry dnem. Gdyby mi się udało ją odwrócić i spuścić na wodę, na pewno mógłbym popłynąć w niej z powrotem do Brazylii. Mogłem jednak przewidzieć, że równie łatwo poruszę samą wyspę, jak zdołam ruszyć łódź z miejsca i postawić w normalnej pozycji. Wróciłem mimo to do lasu, przyniosłem lewar i drągi, próbując na wszystkie sposoby ruszyć łódź z miejsca. Myślałem sobie, że gdyby udało mi się spuścić ją na brzeg i odwrócić, mógłbym z łatwością naprawić wszystkie uszkodzenia, których doznała; była to bardzo dobra szalupa i bez obaw wyruszyłbym w niej na morze. Trzy albo cztery tygodnie zeszły mi na bezowocnym trudzie. W końcu widząc, że nie podźwignę jej swą słabą siłą, zacząłem usuwać spod łodzi piasek, by ją podkopać i zwalić w ten sposób w dół. W tym celu też podkładałem pod nią kawałki drzewa, by nadać odpowiedni kierunek jej upadkowi. Gdy już wszystkie przygotowania zrobiłem, nie tylko że nie mogłem poruszyć szalupy, ale nawet drąga pod nią podłożyć, a cóż dopiero stoczyć ją na wodę. Musiałem więc wyrzec się wszelkiej nadziei wykorzystania tej łodzi. Ale choć zamiar wydał mi się niewykonalny, moje pragnienie wydostania się na kontynent nie tylko nie osłabło, ale owszem, wzmogło się jeszcze bardziej.Zacząłem wtedy rozmyślać, czy nie byłoby rzeczą możliwą zbudować sobie czółno zwane pirogą, jak to zwykli czynić krajowcy w owej strefie geograficznej, ze zwykłego pnia, nie używając do tego prawie żadnych narzędzi. Wykonanie takiego czółna uznałem za rzecz nie tylko możliwą, ale i łatwą, zwłaszcza że miałem po temu więcej udogodnień niźli Indianin czy Murzyn. Jedną tylko miałem niedogodność, której ci Indianie nie znali, a mianowicie brak rąk do spuszczenia łodzi na wodę. Trudność to była znacznie większa niż brak narzędzi. Bo cóż mi z tego przyjdzie, że wynajdę w lesie wielkie drzewo, obrobię je z wielkim trudem, wypiłuję i wystrugam w kształt łodzi i wypalę czy wyrąbię w nim wgłębienie od wewnątrz, cóż mi z tego przyjdzie, powiadałem sobie, gdy po wszystkich tych zabiegach będę musiał łódź wykonaną zostawić na lądzie, nie mając sposobu zepchnięcia jej na wodę. Wydaje się, że powinienem był od razu, podczas pracy nad tą łodzią, zastanowić się nad warunkami, w jakich się znajduję, i nad tym, jak spuścić ją na wodę; ale myśli moje tak uporczywie krążyły wokół tej podróży przez morze, że ani razu nie zatrzymały się na trudnościach, jak mą pirogę zepchnąć z lądu na morze. Doprawdy łatwiejszą rzeczą było chyba przebycie tą łodzią czterdziestu mil na morzu niż przetoczenie jej czterdzieści sążni na lądzie w celu spuszczenia na fale... Przystąpiłem do roboty jak prawdziwy szaleniec. Zabawiałem się samym projektem, nie odpowiadając sobie na pytanie, czy będę zdolny go wykonać. Gdy w myśli jawiła mi się trudność ściągnięcia łodzi na wodę, powstrzymywałem wszelkie dociekania tą jedyną bezmyślną odpowiedzią: „Niechże ją najpierw ukończę, a głowę daję, że po ukończeniu znajdę sposób, by i tamtemu podołać”. Uporczywość i siła mej zachcianki wzięły górę nad wszystkim, więc przystąpiłem do roboty niezwłocznie. Zrąbałem drzewo tak wielkie, jak jeden z cedrów, z których Salomon budował świątynię jerozolimską; miało bowiem pięć stóp i dziesięć cali średnicy przy odziomku, a cztery stopy i jedenaście cali w tym miejscu, gdzie poczynało się rozgałęziać, do którego to miejsca wysokość wynosiła dwadzieścia dwie stopy. Dwadzieścia dni zajęło mi podcinanie tego drzewa od dołu, zaś czternaście obcinanie gałęzi bocznych i korony. Wszystkiego tego dokonałem w niewypowiedzianym trudzie przy pomocy topora i siekiery. Potem cały miesiąc męczyłem się nad ociosywaniem i ostrugiwaniem pnia do należytych proporcji, celem wykonania czegoś podobnego do kadłuba łodzi, który by mógł pływać i utrzymywać się w równowadze. Bez mała trzy miesiące strawiłem na to, by wydłubać wnętrze i tak wszystko uładzić, żeby całość przybrała ostatecznie wygląd prawdziwej łodzi. Dokonałem tego bez pomocy ognia, jedynie z pomocą młotka i dłuta. Aż na koniec nagrodą mych trudów była wcale zgrabna piroga mogąca pomieścić dwudziestu sześciu ludzi, a tym samym dość wielka, by przewieźć mnie samego z całym ładunkiem. Ukończywszy robotę, z rozkoszą podziwiałem jej udatność. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się widzieć pirogi równie wielkiej, a wyrobionej z jednej tylko kłody drzewa. Prawda, iż niejednego potrzeba było uderzenia, by ją wykonać. Nie pozostało nic innego, jak stoczyć ją na wodę. Gdyby mi się to powiodło, nie ma wątpliwości, że rozpocząłbym jedną z najbardziej szalonych i najnieprawdopodobniejszych podróży, jakie kiedykolwiek przedsięwzięto. Ale mimo wszelkich trudów nie powiodła mi się żadna z prób spuszczenia tej łodzi na wodę. Co prawda, leżała nie dalej jak sto sążni od morza, lecz dzieliło ją od brzegu niewielkie wzniesienie gruntu, które jeszcze bardziej utrudniało moją pracę. Postanowiłem przekopać ziemię, by uczynić stok bardziej pochyłym. Wykonanie tego zamierzenia kosztowało mnie niesłychanie wiele trudów, ale któż skarży się na trudy mając na widoku wybawienie? Gdym się jednak z tą pracą uporał, została jeszcze jedna, niepokonana: nie mogłem poruszyć pirogi z miejsca, podobnie jak tamtej łodzi...Wówczas przemierzyłem odległość i postanowiłem przekopać kanał, by podprowadzić wodę ku łódce, skoro nie mogłem sprowadzić łódki do wody. Rozpocząłem tę pracę, ale gdym się już do niej wziął na dobre i począł obliczać, jak głęboki i jak szeroki musiałby być ów kanał oraz ile ziemi należałoby wyrzucić, rychło przekonałem się, że mając jedynie dwoje rąk nie ukończyłbym tej roboty wcześniej jak za lat dziesięć lub dwanaście, albowiem brzeg był wysoki, tak iż u górnego końca kanału należałoby się werżnąć w ziemię na jakie dwadzieścia stóp. Toteż w końcu, acz z wielkim żalem, musiałem się wyrzec i tego planu. Zmartwiło mnie to niezmiernie i teraz dopiero, choć za późno, widziałem, jak niedorzeczną bywa rzeczą zaczynać jakieś dzieło, zanim obliczymy się dokładnie z naszymi siłami i z kosztem takiej pracy. Śród tych robót i zabiegów zbiegł mi czwarty rok mego po-bytu na wyspie. Rocznicę obchodziłem z tą samą pobożnością i doznałem tego samego pocieszenia jak w latach ubiegłych. Dzięki ciągłemu zgłębianiu i poważanemu stosowaniu słów Bożych i dzięki Jego łasce, zdobyłem sobie inną wiedzę od tej, jaką posiadałem dawniej, i miałem o wielu rzeczach zgoła inne pojęcie. Na świat patrzyłem teraz jako na rzecz odległą, z którą nie miałem nic do czynienia, od której niczego nie mogłem się spodziewać i niczego pragnąć. Nic z tym światem mnie nie łączyło ani prawdopodobnie nigdy łączyć nie będzie. Patrzyłem nań tak, jak, być może, będziemy nań patrzyć w życiu przyszłym, to jest jako na miejsce, gdziem kiedyś żył, ale które opuściłem na zawsze. I mógłbym powtórzyć słowa Abrahama, wyrzeczone do bogacza w Ewangelii: „Wielka jest otchłań między mną a tobą...” W istocie byłem tu oddalony od wszelkich zdrożności świata. Nie miewałem tu pożądliwości cielesnych, pożądliwości wzroku ani pychy żywota. Nie miałem czego pożądać, bom miał wszystko, czym mogłem się radować. Byłem dziedzicem wielkich włości, a gdyby mi się podobało, mógłbym się zwać królem czy cesarzem całej krainy, która do mnie należała. Nie miałem tu rywali, nikt nie spierał się ze mną o dowództwo czy zwierzchność. Mógłbym wyhodować tyle zboża, iż wystarczyłoby na ładunek niejednego okrętu, ale nie było mi tyle potrzeba, więc siałem tylko odrobinę na własny użytek. Miałem tyle drzewa, że starczyłoby na budowę całej floty. Ptactwa, żółwi i zwierzyny było w bród, a gron winnych tyle, że mógłbym załadować całą tę flotę winem z nich wytłoczonym lub rodzynkami. Lecz żadnej nie przywiązywałem wartości do takich rzeczy, które nie były mi przydatne, i skoro tylko zaspokoiłem głód i swoje potrzeby, reszta była dla mnie obojętna. Gdybym ubił więcej zwierzyny, niż zjeść mogłem, musiałbym ją rzucić psu lub drapieżnemu ptactwu; gdybym wysiewał więcej zboża niż na własną potrzebę, psułoby się, gniło i stęchlizną swą zarażało powietrze, drzewo nad potrzebę ścięte butwiałoby, leżąc na ziemi bez użytku, bo potrzebowałem go tylko na ogień, żeby sobie jedzenie ugotować. Słowem, przyroda i doświadczenie wsparte zdrową rozwagą nauczyły mnie, że najlepsze rzeczy na świecie, wartość mają tylko wtedy, gdy są nam użyteczne, i że największe nagromadzenie zasobów cieszyć nas może tylko o tyle, o ile możemy z nich skorzystać sami lub obdarować nimi innych. Najobrzydliwszy skąpiec i ciułacz musiałby, w moim będąc położeniu, uleczyć się ze swej chciwości, gdyż rozporządzałem nieskończoną ilością różnych rzeczy, z którymi nawet nie wiedziałem, co robić. Nie miałem żadnej chęci do wyrabiania innych przedmiotów prócz tych, które mi były nieodzownie potrzebne. Nie miałem czego pragnąć, chyba tego, czegom nie posiadał, a były to wszystkie rzeczy bez większej wartości, chociaż dla mnie bardzo cenne. Jakem wspomniał na innym miejscu, miałem paczkę pieniędzy w złocie i srebrze, razem około trzydziestu sześciu funtów szterlingów. Ech! leżały one wzgardzone i bezużyteczne. Nie troszczyłem się o nie wcale, nieraz myślałem sobie: dałbym garść złotego kruszcu za parę tuzinów fajek do palenia tytoniu albo za młynek do zboża, oddałbym nawet wszystko za garść nasienia rzepy lub marchwi, którą u nas w Anglii sprzedają za sześć pensów, lub za trochę grochu polnego czy fasoli, a nawet za butelkę inkaustu. A w obecnym położeniu nie miałem z tych pieniędzy najmniejszego pożytku. Leżały w skrzyni i poczerniały od wilgoci panującej w jaskini podczas słotnej pory. A gdybym nawet miał pełną skrzynię diamentów, równie małą posiadałaby dla mnie wartość. Tryb mego życia był teraz dla mnie o wiele znośniejszy zarówno dla ciała, jak i dla duszy. Nieraz z wdzięcznością zasiadłem do posiłku podziwiając szczodrą rękę Opatrzności, która tak obficie zastawiła mój stół w tym pustkowiu. Nauczyłem się zważać raczej na jasne niż na ciemne strony mego położenia i myśleć raczej o tym, czego miałem pod dostatkiem, niż o tym czego mi brakło. Stąd odczuwałem nieraz cichą radość, której niepodobna wyrazić słowami. I mówiłem sobie, że wszelkie niezadowolenie z tego, czego nam brak, płynie z braku wdzięczności za to, co posiadamy. Wielką też dla mnie pociechą i pokrzepieniem bywało porównywanie mego położenia z tym, jakiegom tu zrazu się spodziewał. Nieraz całe godziny, ba, nawet dnie całe upływały mi na wyobrażaniu sobie w najjaskrawszych barwach, jaka też byłaby moja dola, gdyby Opatrzność Boska nie sprawiła, że fale zniosły okręt w pobliże wyspy, i gdybym był pozbawiony narzędzi do pracy oraz broni dla obrony własnej i zdobywania żywności. Wówczas nie mógłbym zdobyć sobie innego pożywienia prócz ryb i żółwi, a zważywszy, ile czasu upłynęło, nim znalazłem pierwszego żółwia, mogła mi nawet grozić śmierć głodowa. Jeślibym nie zginął, musiałbym żyć jak dziki człowiek; zabiwszy jakim trafem kozła lub ptaka nie miałbym czym obedrzeć go ze skóry ani wypatroszyć, ale musiałbym rozdzierać paznokciami i szarpać zębami mięso jak dzikie zwierzę. Rozważania te nasunęły mi myśli pełne wdzięczności za dobroć i łaskę Bożą, za to wszystko, co miałem, pomimo wszelkiej niedoli i trudów; słowa te polecam rozwadze tych, którzy w nieszczęściu skłonni są biadać mówiąc: „Azaliż istnieje boleść większa nad moją?” Niechaj baczą, że wielu ludziom gorzej jest niż im, i że oni mogliby być w równie złym położeniu, gdyby Opatrzność uznała za stosowne tak zrządzić. Inna jeszcze myśl dodawała mi pokrzepienia i otuchy. Było nią porównywanie mego obecnego położenia z tym, na jakie zasłużyłem i jakiego wypadło mi oczekiwać z rąk Opatrzności. Wszak wiodłem był życie szpetne, wyzute z wszelkiej świadomości istnienia Boga i bojaźni Bożej. Prawda, że ojciec i matka wychowali mnie najpoczciwiej, nauczyli mię pewnych zasad religii i pełnienia obowiązków, jakie Bóg dla wszystkich swoich stworzeń przepisał. Ale, niestety, dostawszy się wcześnie w zepsute towarzystwo marynarzy, którzy choć narażeni nieustannie na groźbę Bożą, przecie ze wszystkich są najbardziej bezbożni, utraciłem tę odrobinę pobożności, która była we mnie. Wzgarda niebezpieczeństw i śmierci stała się moim nawykiem, a przez czas długi nie miałem sposobności do przebywania i rozmów z ludźmi różnymi ode mnie ani usłyszenia czegoś, co by myśl mą kierowało ku dobremu. Tak byłem wyzuty z wszelkiego dobra i w najmniejszym stopniu nie zdawałem sobie sprawy, kim byłem lub kim powinienem być, że w chwilach kiedy np. ratowałem się ucieczką z Sale, a także w dniu kiedy zajął się mną kapitan portugalskiego statku lub kiedy udało mi się tak dobrze urządzić w Brazylii, a potem odebrać przesyłkę z Anglii i w wielu podobnych momentach życia nigdy nie rzekłem ani nie pomyślałem: „Dzięki Ci, Boże!” A w chwilach największej rozterki nie zdobyłem się na słowo modlitwy lub nawet błaganie o miłosierdzie. Imię Boże wspominałem tylko bluźniąc lub przeklinając. Gdym rozważał moje przeszłe życie i uświadomił sobie, jakie dowody Bożej łaskawości spłynęły na mnie od czasu mego przybycia na wyspę, jak miłosiernie Bóg postępował ze mną, nie tylko nie ukarawszy mnie tak, jak na to zasłużyłem, ale dając mi w bród wszystkiego, budziła się we mnie nadzieja, iż skrucha moja została przyjęta, i że Bóg niejedną jeszcze łaskę chowa dla mnie. Dzięki tym rozważaniom poddałem się nie tylko zrezygnowany woli Bożej, ale odczuwałem nawet wdzięczność za moje obecne położenie i za to, że jestem jeszcze żywym człowiekiem. Nie powinienem narzekać, bowiem minęła mnie zasłużona kara za grzechy, doświadczyłem natomiast tylu nieoczekiwanych łask. Nie powinienem już nigdy skarżyć się na mój los, przeciwnie, radować się i dziękować za ten chleb powszedni, który został mi dany cudem - cudem niemal tak wielkim, jak nakarmienie Eliasza przez kruka. A czyż to wszystko nie było długim szeregiem cudów? Czy znalazłbym lepsze miejsce w tej bezludnej części świata, gdzie pozbawiony towarzystwa ludzi (co niewątpliwie jest powodem mego smutku) nie spotkałem również drapieżnych bestii ani dzikich wilków i tygrysów czyhających na me życie? Nie znajdziesz tu też jadowitych stworzeń, które grożą ukąszeniem, ani ludożerców, którzy mogliby mnie zamordować i pożreć. Właściwie wiodłem smutne życie, ale z drugiej strony nie brakło w nim dowodów, że Opatrzność jest miłosierna. Nie marzyłem o życiu beztroskim, ale chciałem, by świadomość tego, że Bóg jest dobry i czuwa nade mną, stała się dla mnie codzienną pociechą. Wszystko to rozważywszy bezstronnie, chwyciłem się najrozsądniejszego sposobu życia, to jest przestałem się smucić. Przebywałem już na wyspie tak długo, że wiele rzeczy, które dobyłem z okrętu, albo zużyło się doszczętnie, albo uległo silnemu zniszczeniu. Inkaustu ledwie została mi odrobina, którą rozcieńczałem wodą po trochu; w końcu tak zupełnie wybladł, iż ledwo po nim zostawał jaki ślad na papierze. Póki mi go jeszcze starczyło, zapisywałem dni miesiąca, w których zdarzyło mi się coś godniejszego uwagi. I pomnę, że gdym przeglądał te zapiski, uderzył mnie dziwny zbieg dat, w których przeżyłem ważne dla mnie wydarzenia; gdybym był przesądny i wierzył w dni feralne i szczęśliwe, ta zgodność czasu mocno by mnie przeraziła, i nie bez słusznej przyczyny. Zauważyłem na przykład, że dokładnie ta sama była data dnia, w której uciekłem do Hull, oraz tego, w którym zostałem później pojmany przez Maurów. Data dnia, w którym rozbiłem się w zatoce Yarmouth, była najzupełniej zgodna z datą mej ucieczki z niewoli. Zaś dzień mych urodzin, 30 września, był w dwadzieścia sześć lat później dniem mego ocalenia u brzegów wyspy. Tak, iż moje życie grzeszne i moje życie pustelnicze rozpoczęły się w tym samym dniu. Pierwszą rzeczą, jaka mi się wyczerpała po inkauście, był zapas sucharów, jakkolwiek oszczędzałem go bardzo, pozwalając sobie z górą przez rok tylko na jeden suchar dziennie; mimo to niemal przez cały rok następny musiałem się obywać bez chleba, zanim się doczekałem własnego zboża. Odzienie poczęło niebawem drzeć się w strzępy. W skrzyniach okrętowych znalazłem ze trzy tuziny marynarskich koszul w kratkę, które przechowywałem starannie, bo bywały dnie, kiedy prócz koszuli niepodobna było mieć coś więcej na sobie. Było też kilka marynarskich płaszczy wartowniczych, ale zbyt grubych i ciężkich, by je nosić na upał. I choć nieraz bywało tak gorąco, iż odzież zdawała się niepotrzebną, jednakże nie mogłem pogodzić się z myślą, by chodzić nago, zwłaszcza, że promienie słoneczne zbyt paliły mi skórę. Natomiast gdy byłem w koszuli, lekki ruch powietrza poruszający koszulą chłodził mnie, tak że było mi dwa razy lżej niż bez ubrania. Podobnie doświadczałem przykrego bólu głowy, ilekroć chodziłem po skwarze słonecznym bez czapki lub kapelusza. Upał słoneczny, tak dokuczliwy w tych okolicach, wywoływał natychmiast silny ból głowy, tak że nie mogłem znieść bezpośredniego działania promieni słońca padających na mą czaszkę; skoro kładłem kapelusz, ból głowy rychło ustępował. Zważając to wszystko, zacząłem doprowadzać do niejakiego ładu tę garstkę łachmanów, które nazywałem swą odzieżą. Zdarłem już wszystkie kurtki, jakie posiadałem, więc jąłem próbować, czy nie potrafię onych grubych płaszczy wartowniczych poprzerabiać na lżejsze kurtki przy pomocy posiadanych przeze mnie materiałów. Zasiadłem przeto do roboty krawieckiej, a raczej partackiej, bo żałosne były jej rezultaty. W każdym razie udało mi się wykroić trzy nowe kaftany i pochlebiałem sobie, że mi na długi czas wystarczą. Gorzej szło z robotą pluderków albo spodni, ledwo jedną parę udało mi się uszyć, i to bardzo lichą. Wspomniałem już, żem chował skóry z ubitych przeze mnie zwierząt czworonożnych. Miałem zwyczaj rozpinać je na kijkach i suszyć w słońcu. Niektóre z nich wyschły nadmiernie i tak stwardniały, że były nie do użytku, lecz te, które suszyły się w cieniu, były wcale zdatne. Pierwszą rzeczą, jaką z nich uszyłem, była wielka czapa obrócona włosiem na zewnątrz dla ochrony od deszczu. Wyćwiczywszy się na niej, zrobiłem sobie całe ubranie ze skóry, a więc kaftan i parę krótkich spodni: jedno i drugie bardzo przestronne, a spodnie przy tym rozcięte na kolanach, bom tego ubrania używał raczej dla ochrony przed spiekotą niż przed chłodem. Nie potrzebuję dodawać, że wykonanie było nieosobliwe: jeśli cieślą byłem marnym, to krawcem jeszcze gorszym. W każdym razie bardzo mi się przydała ta zmiana odzieży; ilekroć deszcz mię zdybał pod gołym niebem, nie przemokłem w niej nigdy, bo woda ściekała po sterczącym włosiu kurty i czapki. Wiele czasu i trudów kosztowało mnie zrobienie parasola. Potrzebny mi był bardzo i koniecznie chciałem go sporządzić. Widziałem ich wiele w Brazylii, gdzie w czasie upałów oddawały ludziom wielkie przysługi. Tutaj upały bywały jeszcze większe, więc trudno mi się było obywać bez parasola podczas dalszych wypraw, zarówno ze względu na upał, jak i na deszcz. Zepsułem chyba ze trzy, zanim mi się na koniec udało wyrobić jeden taki, który można było nosić i który odpowiadał jako tako mym wymaganiom. Pokryłem go więc skórą obróconą sierścią do góry, aby woda łatwiej ściekała i żeby mi słońce nie dokuczało. Najgorszą w nim rzeczą było, że nie dał się składać, tak iż musiałem go cały czas nosić nad głową, co było zanadto męczące. Dopiero znacznie później udało mi się zrobić taki, który dawał się składać, i można go było nosić pod pachą. Tak więc żyłem sobie wielce wygodnie, zdany całkowicie na wolę Boga i polecając się usilnie Opatrzności, i życie moje wydało mi się lepsze niż w społeczeństwie ludzkim. Bo gdy się zżymałem na brak wymiany myśli i mowy, zadawałem sobie pytanie, czy rozmowa z własnymi myślami i rzec się ośmielę, z Bogiem samym nie była lepszą od największych nawet uciech ludzkiego towarzystwa? Nie mogę powiedzieć, by od tego czasu przez pięć następnych lat zdarzyło mi się coś niezwykłego. Żyłem z dnia na dzień tym samym trybem, w tym samym miejscu i położeniu. Poza dorocznym trudem zasiewania ryżu i jęczmienia oraz suszenia winogron, by zaopatrzyć się dostatecznie na cały rok, poza codziennymi wyprawami ze strzelbą, jedną tylko miałem robotę, a mianowicie sporządzanie nowej łodzi. Ukończyłem ją wreszcie i wykopawszy kanał sześć stóp szeroki a cztery głęboki, ściągnąłem ją do zatoczki z odległości pół mili. Poprzednią łódź, którą zrobiłem tak wielką nie zastanowiwszy się zawczasu, jak ją spuścić na wodę, zmuszony byłem zostawić na miejscu jako pamiątkę i przestrogę, bym na przyszły raz okazał się roztropniejszy. Tym razem istotnie, choć drzewo, które sobie upatrzyłem, niezupełnie było zdatne i znajdowało się, jakem rzekł, o pół mili od wody, jednakże wykonanie okazało się możliwe i nie zarzuciłem go wcale. A choć zajęło mi to bez mała dwa lata pracy, jednakże nigdy na nią nie narzekałem w nadziei, iż będę miał wreszcie łódkę do wyprawy na morze. Kiedy ukończyłem moją małą pirogę, przekonałem się, że rozmiary jej nie odpowiadały celowi, jaki sobie wytknąłem przy budowaniu pierwszej: oto nie mogłem odważyć się w niej na wyprawę do owego upragnionego lądu, który był ode mnie dalej niż o mil czterdzieści. Wymiary mej łódki cel ten przekreśliły i nie myślałem o nim już więcej. W każdym razie, mając łódź postanowiłem zrobić w niej objazd dokoła wyspy, pragnąc obaczyć inne części wybrzeża, których dotąd nie miałem sposobności zwiedzić. Znałem już po trosze drugi brzeg z wyprawy pieszej, którą poprzednio opisałem, a poczynione wówczas odkrycia zachęciły mnie do poznania innych części wybrzeża; miałem teraz łódkę i nie myślałem o niczym innym, tylko o tym, aby opłynąć całą wyspę dookoła. W tym celu umocowałem na łódce mały maszcik i żagiel z ocalonego z okrętu płótna żaglowego, którego duży zapas leżał w mym składzie. Po wypróbowaniu żagla łódź okazała się wcale sprawna. Potem, na obu końcach łodzi, umieściłem po skrzyni dla zabezpieczenia prowiantu, niezbędnych przyborów i amunicji przed zamoknięciem od deszczu lub od morskich bryzgów. We wnętrzu łodzi zrobiłem małe podłużne wyżłobienie, zasłonięte klapą, do przechowywania strzelby i uchronienia jej od wilgoci. Parasol umieściłem na podwyższeniu przy rufie, by chronił mnie przed skwarem słońca. Tak zaopatrzony, wypuszczałem się od czasu do czasu na małą przejażdżkę po morzu, nie oddalając się wszakże nigdy zbytnio od brzegu ani od ujścia rzeczułki w zatoce. W końcu jednak, pragnąc zapoznać się z całym moim królestwem, wybrałem się w podróż dookoła wyspy. Przygotowałem więc stateczek mój do takiej wyprawy, złożywszy w nim dwa tuziny bochenków, czyli raczej placków jęczmiennych, garnek gliniany z zapiekanym ryżem (który szczególnie lubiłem), buteleczkę rumu, pół pieczonego koźlęcia, potrzebną mi do dalszych polowań ilość prochu i naboi oraz dwa wielkie płaszcze marynarskie, bym miał się czym okrywać i na czym spać w nocy. Było to dnia 6 listopada, w szóstym roku mego panowania lub - jeśli wolicie - mej niewoli, gdym puścił się na tę wyprawę. Trwała ona znacznie dłużej, niżem się spodziewał. Bo choć wyspa sama przez się nie była wielka, jednakże gdym dojechał do jej wschodniej strony, napotkałem wielki rząd skał wybiegających na jakie dwie mile w morze, to kryjących się pod wodą, to sterczących nad jej powierzchnią, za nimi zaś wielką ławicę piaskową ciągnącą się na dobre pół mili. Zmuszony byłem wypłynąć daleko na morze, by ten cypel okrążyć. Gdym po raz pierwszy obaczył tę przeszkodę, już myślałem o porzuceniu mego przedsięwzięcia i o powrocie do domu, gdyż nie wiedziałem, jak daleko będę zmuszony odbić się od brzegu. Rozmyślając, w jaki sposób zawrócić z drogi, zarzuciłem kotwicę zrobioną ze starego żelaznego haka ocalonego z okrętu. Zabezpieczywszy w ten sposób łódkę, wziąłem strzelbę i wyszedłem na wzgórek, skąd roztaczał się widok na całą przestrzeń owego przylądka. Postanowiłem odważyć się na dalszą podróż. Patrząc z tego wzgórka na morze, obaczyłem silny, zaciekle rwący prąd, który biegł ku wschodowi i podchodził tuż pod przylądek. Przyjrzałem mu się uważniej, bom zmiarkował, że jeślibym się w ten prąd dostał, groziłoby mi nie lada niebezpieczeństwo, gdyż jego siła zniosłaby mnie na pełne morze i nie zdołałbym wrócić ku wyspie. I sądzę, że taki czekałby mnie los, gdybym nie wdrapał się na ów wzgórek. Albowiem ten sam prąd był i po drugiej stronie wyspy, tylko w większej odległości. Dostrzegłem też silny wir kręcący się koło brzegu. Należało więc tylko wydostać się z pierwszego prądu, a zaraz wir pchnąłby mnie ku brzegowi. Tak czy owak, musiałbym pozostać dwa dni w owym miejscu, wiał bowiem silny wiatr od południo-wschodu, w kierunku przeciwnym do owego prądu, tak iż koło przylądka fala łamała się gwałtownie i nie było bezpiecznie ruszać się z miejsca. Przy brzegu groziła owa łamiąca się fala, na morze zaś oddalać się nie można było z powodu wspomnianego prądu. Trzeciego dnia rankiem wiatr przycichł i morze było spokojne, więc ośmieliłem się ruszyć w drogę. Ale mógłbym znów służyć za przestrogę dla wszelkiego rodzaju niedoświadczonych i porywczych żeglarzy. Bo ledwo dopłynąłem do przylądka, będąc jedynie na długość łodzi oddalony od brzegu, gdy znalazłem się na głębokiej wodzie, gdzie prąd walił jako woda na młyńskim zastawie. Porwał on z taką gwałtownością moją łódkę, że pomimo wszelkich wysiłków nie zdołałem uczynić nic więcej ponad to, żem się utrzymał na jego krawędzi, a prąd niósł mnie i niósł coraz dalej od wiru, który pozostawał po mojej lewej ręce. Nie miałem pomyślnego wiatru, a wiosłowanie na nic się nie zdało. Jużem się miał za zgubionego, bo skoro prąd był po obu stronach wyspy, wiedziałem, iż w pewnej odległości jego rozwidlenia muszą zetknąć się z sobą, a wtedy już nic mnie nie wyratuje. Nie widziałem sposobu, aby tego zbiegu prądów uniknąć. Tak więc przed oczyma miałem jedynie śmierć: nie od morza, które było dość spokojne, lecz z głodu. Co prawda, na brzegu znalazłem żółwia tak ciężkiego, iż ledwie mogłem go dźwignąć i rzucić na dno łodzi, miałem też z sobą wielką glinianą stągiew z wodą. Ale czymże były te wszystkie zapasy, skoro prąd niósł mnie na przestwór wielkiego oceanu, gdzie na przestrzeni co najmniej tysiąca mil nie mogłem spodziewać się żadnej wyspy czy kontynentu. Widziałem teraz, jak Opatrzność Boska może pogorszyć wszelką, choćby najgorszą dolę człowieczą. Otom spoglądał na moją odludną wyspę jako na najmilsze miejsce pod słońcem, a jedynym szczęściem, jakiegom sobie życzył, była możność powrotu na nią. Wyciągnąłem ręce z gorącym błaganiem. - O szczęśliwa pustynio! - zawołałem - nigdy cię już nie ujrzę! O nieszczęsna istoto! - ciągnąłem dalej - dokądże los cię niesie? Po czym złajałem sam siebie za swą niewdzięczną porywczość, za dawniejsze moje utyskiwania na samotność, gdy teraz ileżbym dał, by znaleźć się z powrotem na brzegu. Tak to nigdy nie umiemy ocenić prawdziwie naszego położenia, dopóki nie znajdziemy się w biegunowo różnym, a radość posiadania odczuwamy dopiero wtedy, gdy go nam zabraknie. Niełatwo sobie przedstawić, w jakiej byłem rozpaczy, kiedy prąd uniósł mnie od mej ukochanej wyspy (bo takem ją teraz nazywał) niemal dwie mile na środek wielkiego oceanu, bez nadziei, iż uda mi się na nią wrócić. Nie przestałem jednak ze wszystkich sił robić wiosłami, aż do wyczerpania mych sił niemal, starając się ile można kierować łódź ku północy, to jest ku tej stronie, gdzie zaczynał się wir. Około południa, gdy słońce stało w zenicie, wydało mi się, że czuję na twarzy tchnienie wiatru idącego od południowego wschodu. Rozradowało się moje serce, zwłaszcza że w jakie pół godziny później poczęła wiać łagodna morka. W tym czasie znajdowałem się już w zatrważającym oddaleniu od wyspy i gdyby pojawiła się najmniejsza mgła czy chmura, byłbym zgubiony. Nie miałem bowiem z sobą kompasu i nigdy bym nie wiedział, jak sterować ku wyspie, gdybym raz stracił ją z oczu. Ale ponieważ powietrze było czyste, więc ustawiłem maszt i rozpiąłem żagiel zbaczając, ile można, ku północy, by wydostać się z prądu. Zaledwie to uczyniłem i łódź poczęła się oddalać, gdy po przejrzystości wody wymiarkowałem jakąś odmianę: tam gdzie prąd był jeszcze silny, woda była zmącona. Obserwując wodę obaczyłem, że prąd słabnie, a niebawem o jakie pół mili ku wschodowi dostrzegłem fale morskie łamiące się na skałach. Te skały, jak się przekonałem, rozdzielały znowu prąd na dwoje, jedna jego odnoga biegła bardziej ku południowi, druga zaś, odbita od skał, skręcała tworząc wielki wir, który silnym strumieniem zawracał ku północno-zachodowi. Tylko ci, którzy wiedzą, czym jest ułaskawienie przyniesione im w chwili, gdy wstępują na rusztowanie, albo którzy zostali wyratowani z rąk złoczyńców grożących im śmiercią, zrozumieją moją niespodzianą radość i szczęście, kiedy skierowałem łódź w stronę wyspy, poddając ją działaniu prądu pod mymi stopami, i rozpiąłem żagiel na rzeźwiące tchnienie wiatru. Prąd zniósł mnie o jaką milę z powrotem, wprost ku wyspie, a jednocześnie o dalsze dwie mile bardziej na północ. Tak więc przybliżywszy się ku wyspie, znalazłem się na jej brzegu północnym, czyli przeciwnym temu, z którego wyjechałem.Przepłynąwszy więcej niż milę, zauważyłem, że prąd ustaje i przestał nadal mi służyć. Znalazłem się z tyłu za wyspą, na spokojnej wodzie pomiędzy dwoma prądami: tym płynącym ze strony południowej, który odepchnął mnie od brzegu, i drugim, który mniej więcej w odległości mili opływał wyspę od północy. Korzystając z pomyślnej bryzy sterowałem prosto w stronę wyspy. Około czwartej przed wieczorem, będąc jeszcze blisko milę od lądu, zobaczyłem na południe od siebie ów cypel skał, który przyczynił się do mego nieszczęścia. Wyminąwszy od południowej strony prąd, który biegł od skał, dostałem się w zakręt wiru, dość silnego; z pomocą wiatru zdołałem go jednak przeciąć na ukos ku północnej stronie, a w jaką godzinę dopłynąłem po gładkiej wodzie do lądu. Znalazłszy się na brzegu, padłem na kolana i składałem Bogu dzięki za ocalenie, postanawiając wyrzec się wszelkich planów ucieczki łodzią. Posiliwszy się następnie i przycumowawszy łódkę do brzegu, wyszukałem sobie miejsce zaciszne pod drzewami i położyłem się spać, ostatecznie wyczerpany trudami tej wyprawy. Nazajutrz miałem nie lada kłopot z wyborem drogi, którą mógłbym doprowadzić do domu siebie i swoją łódź. Zbyt ciężkie przeszedłem hazardy, bym miał próbować znów drogi poprzedniej, co zaś być mogło po drugiej, to jest zachodniej stronie wyspy, tegom nie wiedział, a nie miałem zamiaru narażać się na nowe przygody. Postanowiłem więc posuwać się wzdłuż wybrzeża w kierunku zachodnim w celu wyszukania zatoki lub strumienia, gdzie mógłbym bezpiecznie umieścić mą fregatę na tak długo, póki jej nie będę znowu potrzebował. O jakie trzy mile dalej, posuwając się wzdłuż brzegu napotkałem wcale dobrą zatoczkę, która zwężała się w mały potok, bardzo dogodny na przystań dla łodzi. Zostawiwszy tu łódkę, wyszedłem na ląd, by rozejrzeć się w okolicy i mym położeniu. Przekonałem się, iż znajduję się nie opodal tego miejsca, do którego dotarłem w czasie mych pieszych wędrówek. Wziąwszy więc z łodzi jedynie strzelbę i parasol, gdyż był nieznośny upał, ruszyłem w drogę. Po niedawnej podróży przechadzka ta wydała mi się bardzo wygodna. Pod wieczór przybyłem do mej starej altany, gdzie zastałem wszystko tak, jak zostawiłem. Przelazłem przez płot i ułożyłem się w cieniu, byłem bowiem bardzo zmęczony, więc wkrótce sen mnie ogarnął. Ale wyobraźcie sobie, jeśli możecie, jakie było moje zdumienie, gdy zbudził mnie ze snu jakiś głos wołający mnie kilkakrotnie po imieniu: - Robinson Kruzoe! Robin Kruzoe! Biedny Robin Kruzoe! Gdzie jesteś, Robin Kruzoe? Gdzie jesteś? Tak twardo spałem po trudach wiosłowania w pierwszej połowie dnia i marszu w drugiej, że nie rozbudziłem się całkowicie, ale drzemiąc jeszcze, myślałem, że mi się przyśniło to wołanie. Ale ów głos nie przestawał powtarzać: - Robin Kruzoe! Robin Kruzoe! Aż w końcu ocknąłem się zupełnie... i przerażenie moje nie miało granic. Ale ledwie otworzyłem oczy, ujrzałem mą papugę siedzącą na szczycie żywopłotu i od razu się domyśliłem, że to ona tak do mnie przemawia. Boć przecie w taki żałosny sposób zwykłem był z nią rozmawiać. Ptak nauczył się słów mych doskonale i nieraz siadał mi na palcu, przysuwając dziób do mej twarzy, wołając mnie po imieniu i powtarzając: - Biedny Robin Kruzoe! Gdzie jesteś? Gdzie byłeś? Jakeś się tu dostał? Chociaż przekonałem się, że to moja papuga do mnie gada, jednak sporo czasu upłynęło, zanim się uspokoiłem. Dziwiłem się, skąd tutaj wzięła się i dlaczego tu przyleciała, a nie gdzie indziej. Ale dałem spokój dociekaniom i rad z jej przybycia, zawołałem papugę po imieniu. Zacna Poll, z natury bardzo towarzyska, przyleciała do mnie, usiadła mi na ręce, jak miała w zwyczaju, i dalejże znów gwarzyć: - Biedny Robin Kruzoe! Jakżeś ty tu przyszedł? A gdzieżeś bywał? - Zupełnie jakby się radowała z tego, że mnie znowu widzi. Wziąłem ją z sobą do domu.Miałem teraz na czas jakiś dosyć wędrówki po morzu i dużo roboty, więc siedziałem cicho i rozmyślałem o przebytych niebezpieczeństwach. Bardzo pragnąłem mieć łódkę po tej stronie wyspy, gdzie zamieszkiwałem, ale nie wiedziałem, jak ją sprowadzić. Nie chciałem ryzykować przeprawy dokoła wschodniego brzegu, który dopiero co okrążyłem, na samą myśl o tym krew ścinała mi się w żyłach. Gdyby po przeciwnej stronie wyspy prąd biegł z taką samą siłą co po stronie wschodniej, mogłem się narazić na podobne niebezpieczeństwo. Toteż musiałem obywać się bez łodzi, choć napracowałem się nad nią tyle miesięcy, zanim ją ukończyłem, i drugie tyle, aby ją spuścić na wodę. W takim stanie ducha przeżyłem prawie rok zacisznie i spokojnie, pogodzony z losem, doznając pociechy w poddaniu się wyrokom Opatrzności. Czułbym się najzupełniej szczęśliwy, gdyby nie brak towarzystwa. Przez ten czas bardzo się wyćwiczyłem w różnych rzemiosłach. Myślę, że w oczach wszystkich zważywszy niedostatek narzędzi, mógłbym uchodzić za wcale sprawnego stolarza. To samo powiedzieć mogę o mych wyrobach garncarskich, odkąd zrobiłem sobie koło, dzięki któremu mogłem każdemu naczyniu nadawać kształt zgrabny i okrągły. Nade wszystko jednak radowałem się i dumny byłem niezmiernie z siebie, gdym się przekonał, iż mogę sobie sporządzić fajkę. Była brzydka, niekształtna, z grubo wypalonej czerwonej gliny, ale mocna i trwała, i mogłem się nią zaciągać. Fajka ta stała się dla mnie wielką pociechą, byłem bowiem przyzwyczajony do palenia. Na okręcie mieliśmy zapas fajek, ale w pierwszej chwili zapomniałem o nich, gdyż nie wiedziałem, że na wyspie znajdę tytoń. Później zaś, kiedy jeszcze raz przeszukiwałem okręt, nie natrafiłem już na żadne fajki. Wielkie postępy uczyniłem także w koszykarstwie i nawyplatałem wiele koszy różnego kształtu i przeznaczenia, niektóre nawet wielkich rozmiarów.Kosze te nie były bardzo piękne, ale za to niezmiernie przydatne do przenoszenia rozmaitych rzeczy do domu. Jeżeli na przykład upolowałem kozę, to wieszałem ją na drzewie, obdzierałem ze skóry, patroszyłem, krajałem na części i przynosiłem do domu w koszu. To samo robiłem z żółwiem. Mogłem wziąć jaja i kawałek mięsa, tyle, ile mi było potrzeba, a resztę zostawiałem. W dużych, głębokich, koszach przechowywałem zdrowe, suche i oczyszczone ziarno. Zaczęło mi ubywać prochu, a nie miałem możności zaopatrywać się weń na przyszłość, przeto począłem rozmyślać nad tym, co pocznę, gdy mi już całkiem prochu zabraknie. W trzecim roku mego pobytu na wyspie, jak już wspomniałem, schwytałem i oswoiłem młodą kózkę i miałem nadzieję złowić także kozła. To mi się jednak nie udało, a owa kózka, którą chowałem, zestarzała się, zanim złapałem kozła. Nie miałem serca jej zabić i zdechła wreszcie ze starości. Teraz, w jedenastym roku mego pobytu na wyspie, widząc, że amunicja moja się kończy, zacząłem obmyślać różne rodzaje sideł i pułapek na kozy, chcąc nade wszystko pojmać żywcem jaką kozę z koźlętami, by je oswoić. Zrobiłem sporo sideł i nieraz chwytały się w nie zwierzęta. Nie miałem jednak drutu, tylko sznury, które już nadbutwiały, toteż znajdowałem sidła moje stargane a przynętę wyjedzoną. W końcu postanowiłem spróbować pułapki. Wykopałem kilka dołów w ziemi tam, gdzie zwykle pasły się kozy, i założyłem je własnego pomysłu zapadniami, które bardzo obciążyłem. Kozy przychodziły, ale wyjadłszy przynętę, potrafiły uniknąć zasadzki. Kładłem tam wiele razy kłosy jęczmienia i suche łodygi ryżu, nie zastawiając pułapki, i wywnioskowałem ze śladów kopyt, że kozy tu były i wyjadły zboże. Wreszcie pewnej nocy zastawiłem trzy pułapki z zapadniami, a nazajutrz z rana zapadnie stały na dawnym miejscu, choć przynęta była zjedzona. Bardzo mnie to zniechęcało, więc próbowałem innego rodzaju pułapek, aż na koniec obaczyłem w jednym dole wielkiego kozła, a w drugim troje koźlątek, samca i dwie samiczki. Stary kozioł tak był zajadły, że nie śmiałem zejść do jamy i wydobyć go żywcem. Mogłem go zabić, ale to nie odpowiadało memu zamierzeniu, więc wypuściłem go wolno, a on uciekł jak poszczuty. Szkoda, żem nie miał wówczas w pamięci tego, czego się nauczyłem późniejszymi czasy: iż głód nawet lwa obłaskawia. Gdybym go zostawił przez trzy dni bez jadła, a potem przyniósł mu trochę wody, następnie zaś trochę zboża, byłby się tak oswoił jak młode koźlątka, które wyciągnąłem po jednym z dołu i związałem sznurkiem. Po sprowadzeniu do domu zrazu nie chciały nic jeść, ale wkrótce dały się skusić zapachem zboża i rade przychodziły mi do ręki. Mogłem teraz zaopatrywać się w mięso kozie nie marnując prochu ni nabojów. Spodziewałem się dochować wkrótce pięknego stada, które pasłoby się w pobliżu mego domu jak stado owiec. Ale przyszło mi na myśl, że muszę trzymać oswojone kozy z dala od dzikich, bo inaczej podrósłszy uciekną mi i zdziczeją. Musiałem więc wybudować im zagrodę obwiedzioną silnymi palami, żeby się nie wyrywały stamtąd w puszczę. Było to nie lada przedsięwzięcie dla jednej pary rąk, ale wiedziałem, że muszę to zrobić. Przede wszystkim należało wynaleźć odpowiednie miejsce, gdzie byłaby pasza, woda do pojenia i jakaś ochrona przed słońcem. Ci, którzy wiedzą, jak wygląda taka zagroda, nie będą mnie uważali za mało pomysłowego, skoro obrałem bardzo odpowiednie miejsce; był to zwykły kawał łąki (lub sawanny, jak nazywają je w zachodnich koloniach) zalesiony na krańcu i mający dwa czy trzy źródełka świeżej wody. Na pewno uśmiechną się pobłażliwie widząc mą zapobiegliwość, kiedy im powiem, że zamierzałem wybudować ogrodzenie długie na dwie mile. Nie było jednak w tym szaleństwa, bowiem miałem dość czasu, aby wybudować ogrodzenie długości dziesięciu mil. Jednej rzeczy tylko nie wziąłem pod uwagę: kozy zdziczałyby w tak wielkiej zagrodzie, która by niczym nie różniła się od całej wyspy, a ja nigdy nie mógłbym ich złapać. Zacząłem więc wznosić ogrodzenie, a gdy doszedłem do pięćdziesięciu jardów, przyszło mi na myśl, że należy ogrodzić obszar sto jardów szerokości i sto pięćdziesiąt długości i powiększać go w miarę potrzeby. Było to postanowienie pełne rozsądku, zabrałem się tedy z zapałem do pracy. Po trzech miesiącach budowa była skończona, wypuściłem koźlęta z chlewa, gdzie je dotąd trzymałem, a że były już ze mną spoufalone, dostając nieraz smakowite źdźbła jęczmienia lub garść ryżu, więc i teraz biegały za mną, beczeniem dopraszając się o garstkę zboża. W półtora roku dochowałem się już stada z kilkunastu sztuk, po dwóch latach zaś miałem kóz ponad czterdzieści, nie licząc kilkunastu, które zabiłem na pieczeń dla siebie. Ogrodziłem wtedy pięć mniejszych pastwisk porobiwszy w nich małe przegrody z drzwiami z jednej do drugiej, i kiedy chciałem którąś kozę schwytać, wpędzałem ją do najbliższej przegrody. Prócz mięsa miałem i mleko, co było dla mnie miłą niespodzianką, gdyż nie przewidywałem, że mogę założyć sobie mleczne gospodarstwo. Miałem nieraz galon lub dwa galony mleka dziennie. Przyroda, udzielając stosownych środków utrzymania wszystkim stworzeniom, naucza je zarazem, jak ich używać mają, i choć w dawniejszym życiu nigdy nie zdarzyło mi się doić krowy ani tym bardziej kozy i nigdy nie widziałem, jak robi się masło i ser, doszedłem teraz do tego, żem własnoręcznie wyrabiał ser i masło na własny użytek. Nigdy też odtąd nie odczuwałem braku tego pożywienia. Jakże łaskawy jest nasz Stwórca dla swych stworzeń nawet w warunkach, w których wydają się skazane na zgubę. Jakże umie On słodzić największą gorycz naszej doli i daje nam sposobność błogosławienia Siebie nawet w głębi więzień i w najcięższej niewoli. Jakiż wspaniały stół zastawił mi w tym pustkowiu, gdzie początkowo mniemałem, że przyjdzie mi zginąć z głodu. Najpoważniejszy mędrzec nie powstrzymałby się od uśmiechu widząc, jak z moją gromadką zasiadałem do stołu. Życie wszystkich poddanych było w zupełności zależne od mej absolutnej władzy. Miałem prawo wieszać, prowadzić na rusztowanie, nadawać i odbierać wolność, a między mymi poddanymi nie było buntowników. Warto było widzieć, jak król ucztował sam jeden, otoczony przez swych dworzan. Poll, jakoby królewski faworyt, była jedyną osobą, której wolno było ze mną rozmawiać; pies, który bardzo się postarzał i zdziwaczał, a nie mógł na wyspie spodziewać się potomstwa, siedział zawsze po mej prawicy, a dwa koty - po jednym z każdej strony stołu - czekały, abym im rzucił parę kęsów w dowód wielkiej łaski. Nie były to koty, które wyratowałem z okrętu, bo tamte już dawno zdechły i pochowałem je niedaleko mej jaskini. Ale jeden z nich doczekał się potomstwa z jakiegoś gatunku dzikich kotów żyjących na wyspie. Dwoje kociąt oswoiłem, natomiast reszta rozbiegła się po lasach i zdziczała, a nawet stała się utrapieniem, gdyż zachodziły często do mego mieszkania i plądrowały w nim bezczelnie, tak iż w końcu byłem zmuszony płoszyć je strzelaniem, a nawet kilka zabiłem. W końcu zostawiły mnie w spokoju. Żyłem więc w dalszym ciągu dostatnio i wygodnie z moją świtą. Nie brakło mi niczego prócz towarzystwa ludzi, którego niebawem - jak się przekonałem - miałem doczekać się aż za dużo. Martwiło mnie i niecierpliwiło, żem nie mógł korzystać z mej łodzi, i nieraz obmyślałem sposoby, jakby ją sprowadzić do mego brzegu. Nie mogłem oprzeć się chęci wybrania się na ów cypel, gdzie, jak opowiedziałem, wdarłem się w czasie mej niefortunnej wyprawy, by rozejrzeć się w położeniu wybrzeża i kierunku prądów. Chęć ta wzmagała się we mnie z dniem każdym, aż na koniec postanowiłem podążyć tam drogą lądową wzdłuż krawędzi wybrzeża. Ruszyłem więc w podróż. Ale muszę tu opisać mój strój podróżniczy. Myślę bowiem, że gdyby jaki mieszkaniec Anglii zobaczył takiego pątnika, na pewno albo przeraziłby się śmiertelnie, albo uśmiał do rozpuku. Nieraz przystawałem, by obejrzeć dokładnie samego siebie. Uśmiechałem się na myśl, że mógłbym w podobnym rynsztunku i ubraniu podróżować po hrabstwie Yorkshire. Proszę, niech czytelnik naszkicuje sobie obraz mojej postaci w sposób następujący: Miałem wielką, niekształtną czapę z koziej skóry, z wiszącym z tyłu płatem dla osłony karku zarówno przed deszczem, jak i słońcem. Bowiem najbardziej szkodliwym w tym klimacie jest przenikanie wilgoci pod odzienie. Kubrak miałem też ze skóry koźlej, poły jego zachodziły do połowy uda. Spodnie, również skórzane, sięgały do kolan, lecz długa sierść koźla zwieszała się z nich po obu stronach aż do połowy łydek. Pończoch ani obuwia nie nosiłem, czasem tylko na stopy wkładałem trudne do określenia postoły skórzane niezdarnego kształtu, jak zresztą całe moje odzienie, podwiązywane tasiemkami. Na kaftan kładłem szeroki pas z gładkiej skóry, który w braku sprzączek związywałem dwoma skórzanymi rzemykami; po obu jego stronach zwisały jakby dwie pochewki, w których miast sztyletu i szabli tkwiły mała piła i siekierka. Miałem też drugi pas, nieco węższy i związywany w ten sam sposób co tamten, a przewieszony przez ramię; na jego końcu, pod moją lewą pachą wisiały dwie torby, także z koziej skóry; w jednej miałem proch, w drugiej kule. Na plecach dźwigałem kosz, na ramieniu strzelbę, nad głową zaś ogromny, niezgrabny parasol, który po strzelbie był najważniejszym z moich przyborów. Co się tyczy mej twarzy, nie była ona tak ciemna, jakby należało oczekiwać u człowieka wcale nie dbającego o pielęgnowanie skóry, a żyjącego w strefie oddalonej od równika nie więcej nad osiem do dziewięciu stopni. Brodę zrazu zapuściłem tak, iż wyrosła mi na ćwierć łokcia, ponieważ miałem jednak brzytwy i noże, więc później podciąłem ją krótko, jedynie na górnej wardze zostawiając sumiaste, bisurmańskie wąsy, jakie widywałem u Turków w Sale. Nie powiem, by były one tak długie, że mógłbym zawiesić na nich mój kapelusz, w każdym razie miały i długość, i kształt potworny, który w Anglii niejedną duszę nabożną nabawiłby trwogi. Wspominam o tym mimochodem, nikt bowiem nie mógł mię widzieć i nikomu na tym nie zależało, czy pięknie, czy też brzydko wyglądam. Więcej już o tym mówić nie będę. W takim to rynsztunku rozpocząłem nową moją wędrówkę, która trwała sześć dni. Szedłem najpierw wzdłuż wybrzeża, kierując się ku miejscu, gdzie kiedyś po raz pierwszy zakotwiczyłem moją łódkę, chcąc wedrzeć się na skały. Krótszą drogą lądową, na przełaj dotarłem tym razem do wzgórza, na którym byłem wtedy. Spoglądając ku wrzynającym się w wodę skałom, które, jak wspominałem, zmuszony byłem mą łodzią okrążyć, ujrzałem ku wielkiemu memu zdziwieniu, że morze było równiutkie, gładkie i spokojne, nie było na nim widać najmniejszej zmarszczki, najmniejszego poruszenia ni prądu. Była to dla mnie rzecz niepojęta, więc zadałem sobie trud obserwowania morza przez czas pewien. Wymiarkowałem w końcu, jak sprawy stoją. Oto przyczyną owego prądu musiała być fala przypływu idąca z zachodu, a łącząca się z prądem wód jakiejś wielkiej rzeki na lądzie, przeto zależnie od tego, czy wiatr dął silniej od zachodu, czy od północy, prąd ten przybliżał się lub oddalał od wybrzeża. Kiedy powtórnie wyszedłem na skałę wieczorem, w czasie przypływu, prąd był równie gwałtowny jak za pierwszym widzeniem, ale przebiegał nieco dalej, o jakie pół morskiej mili od brzegu, podczas gdy poprzednim razem porwał mnie tuż przy brzegu, unosząc mnie i łódź mą ze sobą, co o innej porze by nie nastąpiło. Te obserwacje przekonały mnie, że bylebym tylko zważał na przypływy i odpływy, będę mógł z łatwością okrążyć wyspę na mojej łodzi. Ale kiedy przyszło do wcielenia w czyn tego planu, wspomnienie niedawnej przygody taką mnie przejęło trwogą, iż powziąłem decyzję pewniejszą, acz uciążliwszą, mianowicie wybudowania nowej pirogi, która by mi służyła po jednej stronie wyspy, gdy natomiast po drugiej stronie posługiwałbym się dawną mą łódką.Takie postawienie sprawy było tym bardziej uzasadnione, żem miał teraz dwa gospodarstwa z obu stron wyspy. Pierwsze przy dawniejszej mojej obronnej siedzibie z namiotem, gdzie rozszerzyłem znacznie pierwotną piwnicę, dodając do niej kilka nowych izb. W jednej z nich, największej i najsuchszej, która miała wyjście na zewnątrz mej jaskini i fortyfikacji, urządziłem wielki skład garnków glinianych i koszów zapełnionych prowiantem, a zwłaszcza zbożem w kłosach i ziarnie. Wielkie naczynia gliniane, które powyżej opisałem, i czternaście lub piętnaście koszów, każdy blisko sześć miar zboża w sobie mieszczący, stanowiły mój spichlerz. W ogrodzeniu wszystkie kołki przyjęły się i z czasem rozrosły się w drzewa, a gałęzie ich tak się z sobą posplatały, iż nikt by się za nimi nie domyślił ludzkiego siedliska. W bliskości mojego pierwszego mieszkania, lecz cokolwiek poniżej w dolinie, były dwa zagony roli uprawnej, którą obsiewałem w porze należytej i w swoim też czasie miewałem z niej plony. Podobnie i przy mojej letniej rezydencji miałem pokaźną plantację. Pośrodku rozrosłego już szeroko żywopłotu kryła się niewielka altana, którą starałem się utrzymać w dobrym stanie. Przycinałem więc stale otaczający ją żywopłot, aby nie przekraczał tej samej zawsze wysokości. Wewnątrz ogrodzenia zawsze stała drabina. Dbałem również o drzewa, z początku nie wyższe od palików płotu, które jednak z czasem rozrosły się i wybujały. Przycinałem je tak, by rozłożyste ich korony rozrastały się wszerz i dawały mi jak najprzyjemniejszy cień. Pośrodku stał mój namiot sporządzony z płótna żaglowego, rozpiętego na kołkach, które specjalnie w tym celu wbiłem w ziemię. Żagiel był mocny i trwały, i nigdy nie wymagał naprawy. Pod namiotem miałem zawsze gotowe legowisko, zasłane skórami z ubitych przeze mnie zwierząt i nakryte derką wyratowaną z okrętu oraz ciepłym płaszczem żeglarskim służącym za przykrycie. Tuż obok była zagroda dla mej koźlej trzody. Specjalną troską otaczałem płoty i tak je wzmocniłem, nawbijawszy małych palików w ziemię gęsto jeden przy drugim, że można je było nazwać palisadą; niepodobna było nawet ręki wcisnąć między kołki; już po najbliższych deszczach rozrosły się w gałęzie i utworzyły zagrodę mocniejszą od muru. Oto jeszcze jeden dowód, że nie próżnowałem i nie szczędziłem trudów, aby sprostać potrzebom, które by me życie uczyniły wygodniejszym. Uważałem bowiem, że hodowla stada oswojonych kóz, tuż pod ręką, będzie dla mnie żywym składem mięsa, mleka, masła i sera, który mógłby mi wystarczyć na cały czas mego życia na wyspie, nawet gdyby to miało trwać jeszcze lat czterdzieści; ciągle więc ulepszałem moją zagrodę, aby mieć pewność, że kozy mi się nie wymkną. Wbite paliki wkrótce zaczęły się rozrastać, a że były posadzone tak gęsto, musiałem je miejscami wyrywać. W tej także części wyspy miałem winnicę. Nigdy nie zaniedbywałem suszyć winnych gron, była to przecież najdelikatniejsza potrawa na mym stole, zdrowa, pożywna, chłodząca i wybornego smaku. Kiedym z mego stałego mieszkania udawał się do miejsca, gdzie zostawiłem łódź, moja letnia rezydencja, leżąca w połowie drogi, służyła mi za stację wypoczynkową. Zachodziłem często do mej łodzi, by zobaczyć, co się z nią dzieje i czy wszystko na niej jest w porządku. Czasami wyjeżdżałem w niej na morze dla rozrywki. Nie oddalałem się bardziej jak na dwa rzuty kamienia od brzegu, bom się obawiał, by znów prąd, wiatr czy jakowy przypadek nie porwał mnie tam, gdzie już bym sobie nie umiał dać rady. Ale teraz przejdę do nowej sceny mojego żywota. Pewnego dnia, około południa, dążąc ku mej łodzi zdumiałem się niezmiernie, ujrzawszy na brzegu ślad bosej ludzkiej stopy, rysujący się nader wyraziście na piasku. Stanąłem w miejscu, jak rażony gromem lub jakbym obaczył upiora. Jąłem nadsłuchiwać, rozglądać się dookoła. Niczego nie dostrzegłem ani nie dosłyszałem. Wyszedłem na wzgórek, ażeby większą przestrzeń ogarnąć, chodziłem wzdłuż brzegu w jedną i drugą stronę, wszędzie z jednakowym skutkiem: widziałem tylko ów jeden ślad i żadnego więcej. Podążyłem znów ku niemu, by upewnić się, czy nie ma więcej śladów albo czy mi się nie przywidziało. Ale nie mogło to być przywidzenie, bo rozpoznałem najwyraźniej ślad ludzkiej stopy: palce, piętę, słowem, każdy najdrobniejszy szczegół. Skąd się ten ślad wziął tutaj, nie wiedziałem ani nie potrafiłem w żaden sposób odgadnąć. Myśli kłębiły mi się w głowie, jakbym do reszty zmysły postradał. Wróciłem czym prędzej do mej fortecy, nie czując (jak powiadają) ziemi pod nogami. Byłem w najwyższym stopniu strwożony. Co kilka kroków oglądałem się za siebie, myląc się co do każdego krzewu i drzewa, a każdy pień w oddali biorąc za człowieka. Trudno opisać, ile najróżniejszych kształtów nadawała rzeczom moja zalękniona imaginacja, ile dzikich pomysłów jawiło się co chwila w mej głowie i jakie dziwne, niezliczone urojenia tłoczyły się w mych myślach. Doszedłszy do mej warowni (bo tak ją odtąd zawsze nazywałem), wbiegłem do niej pośpiesznie jak człek ścigany. Nie pamiętam nawet, czy wspiąłem się do niej po drabinie, jak to umyśliłem sobie zawczasu, czy też wczołgałem się przez otwór, który mi drzwi zastępował. Nie pamiętałem tego nawet nazajutrz, albowiem nigdy zając nie uciekał w większej trwodze do legowiska ani lis do swej jamy, niżem ja uciekał do mego schronienia. Nie spałem wcale owej nocy. Im dalej byłem od przedmiotu mej trwogi, tym większe stawały się moje obawy, zgoła wbrew naturze rzeczy, a zwłaszcza wbrew zwyczajowi istot przelęknionych. Ale byłem tak strapiony własnymi domysłami, iż tworzyłem sobie same tylko złowróżbne pojęcia. Niekiedy wyobrażałem sobie, iż musiał to być zły duch, a przypuszczenie to było nawet poparte rozumowaniem: bo jakimże sposobem zdołałaby inna istota w ludzkiej postaci dostać się w owo miejsce? Jakiż okręt zdołałby ją tu przywieźć? Czemuż nie było śladu innych stóp? Byłoż możliwe, że to ślad człowieka? Z drugiej jednak strony trudno było uwierzyć, żeby szatan bez innego celu, tylko dla wybicia stopy na piasku, przybierał postać ludzką; bo jeżeli chciał mnie nastraszyć, jakże mógł być pewny, że spostrzegę ten ślad? Rozumowałem, że ten chytry syn piekła mógłby tysiące innych wymyślić sposobów, aby mnie zatrwożyć; nie mógł być przecież do tego stopnia głupi, żeby wiedząc, gdzie mieszkam, wytłaczać swą stopę po drugiej stronie wyspy, gdzie można by iść o zakład dziesięć tysięcy przeciw jednemu, iż nawet jej nie zauważę, zwłaszcza że była wytłoczona na piasku, gdzie pierwsza fala morska lub wiatr nieco silniejszy mogły ją znowu zatrzeć. Wszystko to nie odpowiada zupełnie rzeczy samej i pojęciom, jakie mamy o chytrości i przebiegłości szatana. Takie rozważania wybiły mi całkiem z głowy przypuszczenia, jakoby to był diabeł. Ale jeżeli nie był to sam diabeł wynikało stąd przypuszczenie o wiele straszliwsze, że byli to dzicy ludzie z owej krainy za morzem, którzy snadź wypłynęli w swych łodziach na pełną wodę i zapędzeni wiatrem czy przeciwnym prądem, dobili do wyspy i wyszli za brzeg. Widocznie popłynęli z powrotem na morze, zapewne obrzydziwszy sobie pobyt na tej bezludnej wyspie, tak jakem pragnął, by uczynili. Tak rozmyślając, w głębi duszy dziękowałem Bogu, że na szczęście nie zdarzyło mi się być w tamtej okolicy w owym czasie i że przybysze nie znaleźli mej łódki, z której odgadliby, że na wyspie ktoś mieszka, i może puściliby się w pościg za mną. Nagle w mej wyobraźni jęły się kłębić nowe przypuszczenia, iż, być może, znaleźli mą łódkę i domyślili się obecności ludzi na wyspie; w takim razie powrócą tu w większej liczbie, zabiją mnie i zjedzą, a nawet jeśliby mnie nie spotkali, to znajdą mą zagrodę, wyniszczą mi zboże, uprowadzą całą moją trzodę, a mnie przyjdzie zginąć z głodu i niedostatku. Ten strach zachwiał we mnie dawną ufność w Boga, jak gdyby Ten, który dotąd żywił mnie w sposób tak cudowny, nie był mocen ocalić pożywienia, jakie dał mi w swej szczodrobliwości. Wyrzucałem sobie, żem zasiewał tylko tyle zboża, ile mi było trzeba do następnych zbiorów, jak gdyby nie mógł zdarzyć się żaden wypadek, który przeszkodziłby w zebraniu plonu będącego jeszcze na polu. Postanowiłem czynić w przyszłości zapasy zboża na trzy lata z góry, tak aby nie zginąć z braku chleba w razie jakiegoś przypadku. Jakąż igraszką w rękach Opatrzności jest ludzkie życie! I jakimi tajnymi, różnymi motywami gnane są uczucia ludzkie, na co wskazują różne okoliczności. Dziś kochamy zapamiętale to, co jutro będziemy nienawidzić, wzdrygamy się na samą myśl o tym, co wczoraj było celem najczulszych życzeń naszych! Uderzającym przykładem tej zmienności uczuć ludzkich byłem ja właśnie w tej chwili. Przedtem nieznośnie mnie to trapiło, iż oceanem przestronnym otoczony, skazany na pustynię, z towarzystwa ludzkiego wykluczony, byłem jak istota nie zasługująca na należenie do żyjących. Ja, który gotów byłem sądzić, że z łona śmierci przywrócony zostanę do życia, jeśli choć jedną będę miał przy sobie istotę mego gatunku, ja, który uważałbym ten wypadek za największe dobrodziejstwo, jakiego mogę się od Stwórcy spodziewać, drżałem teraz na samą myśl oglądania człowieka i ledwie nie padłem bez życia na widok niemego śladu stopy ludzkiej na mojej wyspie. Taka jest niestałość naszych żądz i skłonności, i to spostrzeżenie nastręczało mi tysiączne uwagi, skoro tylko przyszedłem do siebie z pierwszego przerażenia. Przyszła mi myśl o Bogu, który jest nie tylko sprawiedliwy, ale także wszechmocny, a przeto jak miał prawo karać mnie i nawiedzać, tak też jest mocen mnie wybawić. Uznałem, że nieskończenie mądra i dobra Opatrzność zadecydowała o moim życiu na wyspie; ponieważ nie mogłem przewidzieć, jakie są wobec mnie zamiary Boskiej mądrości, doszedłem do wniosku, że nie wolno mi sprzeciwiać się Jego woli, gdyż jestem niegodną, przez Niego stworzoną istotą, którą On może rozporządzać wedle swojego rozumienia. Byłem stworzeniem nędznym, które obraziło swego Stwórcę, przeto ma On prawo skazać mnie na taką karę, jaką uważa za sprawiedliwą i wskazaną, a ja z mojej strony powinienem był poddać się jego gniewowi, ponieważ zgrzeszyłem przeciw niemu. Moim obowiązkiem było z jednej strony poddać się całkowicie Jego woli, z drugiej zaś szczerze ufać, modlić się i ze spokojem oczekiwać wyroków Opatrzności. Te myśli zaprzątały mnie przez czas dłuższy, aż pewnego ranka, gdym leżał w łóżku, udręczony myślami o niebezpieczeństwie wynikłym z pojawienia się dzikich ludzi, nagle w tym utrapieniu przyszły mi na myśl słowa Pisma Świętego: „Wzywaj mnie w dniu utrapienia, a wybawię cię i będziesz mnie wysławiał.” Zerwałem się radośnie z łóżka, nie tylko uspokojony w duszy, ale też pobudzony do gorącej modlitwy. Odmówiwszy modły, otworzyłem Biblię, a pierwsze słowa, na jakie natrafiłem, były: „Oczekuj Pana i bądź wesół, a On umocni twe serce; powiadam, oczekuj Pana”. Niepodobna wyrazić, jakiego doznałem pocieszenia. Dziękując Bogu zamknąłem księgę i jużem się więcej nie martwił ową sprawą. Pewnego dnia, wśród takich rozmyślań, obaw i rozważań przyszło mi na myśl, że cała ta niespokojność była tylko urojeniem, że ów ślad mógł być odciskiem własnej mojej stopy, zostawionym przy wysiadaniu z łodzi. Począłem przekonywać sam siebie, iż uległem złudzeniu, i że nie mógł to być ślad nikogo innego, jeno mój własny. Jeżeli tą drogą szedłem ku łodzi, czemużbym nie miał tą samą drogą powracać? Wszakże nie potrafiłem sobie dokładnie przypomnieć, jaką drogą szedłem do łodzi. Jeżeli ślad ten w istocie moją był wydeptany nogą, tom zbłaźnił się jako ci, co wymyślają duby smalone o widmach i upiorach, a potem sami się ich lękają!... Tak ośmieliwszy się, wyszedłem wreszcie na dwór, bom przesiedział trzy doby w mej warowni, a żem nie miał nic prócz wody i kilku placków jęczmiennych, głód zaczął mi się dawać we znaki. Przypominałem sobie, że nadeszła pora wydojenia mych kóz, com czynił zazwyczaj co wieczora; biedne stworzenia bardzo cierpiały na tym zaniedbaniu, niektóre z nich były słabe i potraciły mleko. Choć krzepiłem się wciąż mniemaniem, iż to, co mnie zatrwożyło, było jedynie śladem mej własnej stopy, i że równie dobrze mogłem się obawiać własnego cienia, przecie gdyby mnie ktoś widział, jak idę ku zagrodzie oglądając się raz po raz za siebie, gotowy w każdej chwili rzucić kosz na ziemię i wziąć nogi za pas, pomyślałby sobie, że jestem ścigany przez wyrzuty sumienia lub, że niedawno doświadczyłem panicznego strachu, co też było prawdą. Gdym po trzech dniach nikogo nie napotkał, czułem się już śmielszy i zacząłem myśleć, że wszystko to nie było niczym innym jak płodem mojej imaginacji. Mimo to jeszczem się na to nie zdobył, by pójść znowu na wybrzeże przyjrzeć się owej stopie i zmierzyć ją z moją własną. Lecz zaledwie przybyłem na to miejsce, stało się dla mnie jasne, że gdym lądował z mą łódką, żadną miarą nie mogłem być w tej stronie, porównawszy zaś wielkość śladu z wielkością mej stopy stwierdziłem, że ślad ten nie należał do mnie. Oba te fakty napełniły mą głowę nowymi urojeniami i oszołomiły mnie doszczętnie. Zacząłem trząść się jak w febrze i wróciłem do domu przekonany, że jakiś człowiek lub kilku ludzi mieszka na tej wyspie i jeśli nie będę się miał na baczności, mogę być przez nich zaskoczony. Ale jakie mam przedsiębrać środki bezpieczeństwa, nie przychodziło mi do głowy. Jakie śmieszne decyzje rodzą się ludziom w głowie, gdy przejęci są strachem. Gotowi są wtedy wyzbyć się środków, jakie sam rozum wskazuje dla ich ratunku. Nosiłem się z myślą, by rozwalić zagrodę, wypuścić zwierzęta domowe do lasu w obawie, by nieprzyjaciel znalazłszy je, nie nawiedzał wyspy w nadziei tej, czy podobnej zdobyczy. Potem zamierzałem skopać oba moje zagony zboża, by nie nęciły przybyszów, chciałem też zburzyć altanę i namiot, by nie spostrzegli śladów ludzkiego mieszkania i nie mieli ochoty do dalszych poszukiwań.Takie były moje plany w nocy, gdy wróciłem do domu po zrobieniu pierwszej wycieczki. Obawa niebezpieczeństwa jest tysiąc razy okropniejsza od samego niebezpieczeństwa, a strapienie, jakie nam sprawia przewidywanie zła, nieznośniejsze jest od samego zła. Najgorszą plagą dla mnie było, że nie poddawałem się w owej chwili Opatrzności Bożej, które to uczucie mnie zwykle pocieszało, a tuszyłem sobie dawniej, że na zawsze zdołam je utrzymać. Podobny byłem do Saula, kiedy narzekał, że jest uciśniony od Filistynów i opuszczony przez Boga. Nie starałem się szukać uspokojenia tam, gdzie mógłbym je znaleźć, i nie prosiłem Boga o pomoc i wybawienie. Gdybym tak postąpił, mniej bym się czuł uciśniony tą nową niespodzianą przeciwnością i więcej zachowałbym zimnej krwi i odwagi. Od tego nawału myśli nie mogłem znowu zmrużyć oka przez całą noc. Nad ranem wreszcie zasnąłem, a że byłem zmęczony i wyczerpany, więc spałem twardo i obudziłem się znacznie rzeźwiejszy niż dnia poprzedniego. Myślałem już trzeźwiej i spokojniej, i doszedłem do wniosku, że wyspa tak powabna, urodzajna i niezbyt daleka od lądu nie była tak odludna, jakem sobie wyobrażał, bo choć nie ma na niej stałych mieszkańców, jednak niewątpliwie przybywały tu od lądu jakieś łodzie bądź z własnej woli, bądź zagnane wiatrem. Uświadomiłem sobie, żem tu już mieszkał lat piętnaście, a przecie nie spotkałem nigdy ani cienia człowieka, więc jeżeli ktoś tu został przygnany kiedykolwiek, to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powracał czym prędzej, skąd przybył, i nie myślał się tu osiedlać na stałe. Toteż, jeżeli mogło mi grozić jakieś niebezpieczeństwo, to najwyżej ze strony przygodnych i zbłąkanych przybyszów stałego lądu, którzy niewątpliwie byli tu zagnani wbrew swej woli i nigdy nie zabawili dłużej, jak noc jedną, by w świetle dziennym, korzystając z odpływu, powrócić w rodzinne strony. Wobec tego nie pozostało mi nic innego, jak obmyślić sobie bezpieczne schronisko na wypadek wylądowania dzikich w tej okolicy.Żałowałem teraz, żem wykopał mą jaskinię tak szeroko, iż otworzyło się z niej wyjście poza wał i palisadę dotykające skały. Po namyśle postanowiłem wystawić drugą palisadę w półkole, taką samą jak pierwsza, w pewnej odległości od wału, w miejscu gdziem dwanaście lat temu posadził podwójny rząd drzewek, obecnie rozrosłych tak gęsto, iż wystarczyło powbijać tu i ówdzie kilka pali, a utworzyłby się gąszcz nieprzebyty. Miałem więc teraz wał podwójny. Umocniwszy zewnętrzny kłodami drzewa, starymi linami i czym tylko mogłem, zrobiłem w nim siedem małych otworów wielkości dłoni na strzelnice. Wewnętrzną stronę wału poszerzyłem do grubości dziesięciu stóp, znosząc bez przerwy ziemię wykopaną z mej piwnicy do podnóża wału i ubijając ją nogami. Umieściłem w strzelnicach siedem muszkietów, osłonionych i niewidocznych dla przybyszów od strony wybrzeża, i ustawiłem je na podstawkach, jak działa na lawetach, tak że mogłem dać z nich wszystkich kolejno ognia w ciągu dwóch minut. Wiele żmudnych miesięcy minęło, zanim ukończyłem pracę nad tym wałem, ale dopóki go nie zbudowałem, ani chwili nie czułem się bezpieczny. Przestrzeń przed wałem poutykałem w obie strony gałązkami łoziny, która rozrastała się bardzo szybko, tworząc w ten sposób nieprzebytą gęstwinę. Zdaje mi się, że wysadziłem ze dwadzieścia tysięcy latorośli, zostawiłem jednak wolny odstęp między tym zagajnikiem a wałem, żeby nie dawać nieprzyjacielowi ochrony i móc go dostrzec z daleka. Tak więc, po upływie dwóch lat, byłem otoczony gęstym gajem, a w trzy lub cztery lata później miałem przed moją warownią las tak zwarty i rozrosły, że prawie nie do przebycia; nikomu nie mogło przyjść do głowy, iż znajduje się za nim ludzka siedziba. Ażeby umożliwić sobie wyjście i wejście, gdyż nie zostawiłem z tej strony żadnej ścieżki, umieściłem dwie drabiny przy skalnej ścianie, która załamywała się na niewielkiej wysokości. Na tym występie było dość miejsca na ustawienie drugiej drabiny ponad pierwszą. Gdy obie drabiny zabierałem do mej jaskini, żadna istota ludzka nie mogła dostać się do mnie bez narażenia się na kalectwo lub śmierć. A gdyby nawet udało się komu zejść tędy, wciąż jeszcze znajdowałby się na zewnątrz mego wewnętrznego wału. W ten sposób przedsięwziąłem wszelkie środki ostrożności, jakie nasunąć mógł mi rozsądek i instynkt samoobrony. Jak się wkrótce okaże, nie były one jednak całkiem niepotrzebne, jakkolwiek w owym czasie nie przewidywałem nic więcej, niż podsuwało mi proste uczucie strachu. Jednocześnie nie zaniedbywałem innych spraw swoich, zwłaszcza mej koziej trzódki, która zaopatrując mnie dostatecznie w żywność, pozwalała mi jednocześnie oszczędzać prochu i nabojów, jak i niepotrzebnego trudu łowów. Dbałem o nią pilnie, gdyż widziałem korzyści, jakie mi przynosi, i nie zamierzałem zmarnować wysiłku włożonego w hodowlę. Miałem dwa sposoby zabezpieczenia tej trzody: albo wykopać im w dogodnym miejscu jaskinię, gdziebym spędzał je na noc, albo zbudować kilka pomniejszych zagród, oddalonych jedna od drugiej, i w każdej z nich umieścić z pół tuzina młodych kóz; tak iż gdyby zdarzyło się jakie nieszczęście, można by łatwiej ocalić tę część trzody, a później znów przywrócić gospodarstwo do dawnego stanu. Ten sposób przyjąłem jako praktyczniejszy i począłem szukać bardziej ustronnych części wyspy. Szczególnie udał mi się skrawek łąki wśród gęstego lasu, gdziem raz się o mało co nie zgubił wracając ze wschodniej części wyspy. Tam zwierzęta były zabezpieczone przez samą naturę. Jakoż daleko mniej potrzeba było pracy na ogrodzenie tej łąki niż innych miejsc. Bez ociągania przystąpiłem do dzieła i w jeden miesiąc stanęła tam nowa zagroda, do której przeniosłem niezwłocznie dziesięć młodych kóz i dwa kozły. A gdy je tam umieściłem, nie przestałem dalej pracować nad dalszym umocnieniem ogrodzenia. Nie miałem potrzeby się śpieszyć, ale robota ta zajęła mi jednak sporo czasu.Wszystek trud, jaki włożyłem w tę pracę, płynął jedynie z obaw wywołanych widokiem owego śladu ludzkiej stopy. Żywej ludzkiej istoty nie udało mi się jeszcze obaczyć do onego czasu w pobliżu wyspy. I tak przeżyłem dwa lata śród tych niepokojów, które czyniły życie moje mniej wygodnym niż poprzednio, co łatwo może sobie wyobrazić, ktokolwiek zmuszony był kiedy żyć pod stałym ciężarem trwogi. Ze smutkiem muszę nadmienić, że ten przykry stan ducha odbił się także na mym życiu religijnym, brakło mi bowiem teraz spokoju i rezygnacji, do jakiej nawykłem. Modliłem się do Boga w wielkim udręczeniu i przygnębieniu, otoczony niebezpieczeństwami, w conocnym oczekiwaniu, iż rankiem mogę być zabity i pożarty. Myśli takie przeszkadzały nabożnemu skupieniu mej modlitwy. Z własnego doświadczenia muszę przyznać, że uczucie spokoju, wdzięczności czy miłości tworzy bardziej odpowiedni nastrój do modlitwy niż strach i niepokój. Bowiem w obliczu niebezpieczeństwa człowiek jest tak samo niezdolny do wypełnienia swych obowiązków względem Boga, jak niezdolny jest do skruchy, leżąc powalony ciężką chorobą. Bowiem te zmartwienia zakłócają spokój ducha, inne zaś atakują ciało. A modlitwa jest przede wszystkim aktem ducha - zatem niepokój wewnętrzny bardziej ją utrudnia niż dolegliwości cielesne. Ale wróćmy do mego opowiadania. Zabezpieczywszy część mej trzody, obchodziłem całą wyspę szukając innego miejsca równie sposobnego, gdziebym mógł ukryć drugą gromadkę kóz. W tych poszukiwaniach zaszedłszy dalej na zachód niż kiedykolwiek poprzednio, rzuciłem okiem na morze i oto wydało mi się, że w wielkiej odległości widzę płynącą łódkę. Nie wiedziałem, czy mnie wzrok nie myli, więc żałowałem, że nie wziąłem ze sobą perspektywy, którą znalazłem w kufrze marynarskim na okręcie. Na próżno wysilałem oczy przez czas dłuższy, zeszedłem więc z pagórka i wróciłem do domu, postanawiając sobie, że już nigdy nie wyjdę bez perspektywy w zanadrzu. Doszedłszy do stóp pagórka na zachodnim cyplu wyspy, gdzie nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się przebywać, przekonałem się, że widok śladów ludzkich nie był na wyspie tak rzadką rzeczą, jakem to sobie wyobrażał. I gdybym za szczególną łaską Bożą nie został wyrzucony na ów brzeg wyspy, do którego nigdy nie przybijali dzicy, dowiedziałbym się bez trudu, że łodzie ze stałego lądu nader często obierały sobie tę wyspę za przystań, zapędziwszy się nieco zbyt daleko na morze. Co więcej, łódki owe spotykały się tutaj i staczały zawzięte boje, a zwycięzcy wziąwszy jeńców przewozili ich na ten brzeg, gdzie wedle swego straszliwego ludożerczego obyczaju zabijali ich i zjadali. Później dam o tym obszerniejszą wiadomość. Gdy więc doszedłem do wybrzeża stanowiącego południowo-zachodni cypel wyspy, stanąłem nagle w osłupieniu. Nie podobna wyrazić wstrętu i obrzydzenia, jakiegom doznał na widok rozsypanych po wybrzeżu ludzkich czaszek, żeber i piszczeli, a nade wszystko; gdym ujrzał miejsce, gdzie były ślady ogniska, a wokół niego wykopany w ziemi krąg, gdzie owi dzicy złoczyńcy siadywali podczas swych uczt nieludzkich, pożywiając się ciałem swych bliźnich. Byłem tak oszołomiony tym widokiem, że przez dłuższą chwilę nie pomyślałem nawet o własnym niebezpieczeństwie. Wszelkie moje obawy ustąpiły wobec myśli o tak nieludzkim i piekielnym okrucieństwie, o straszliwym zwyrodnieniu natury ludzkiej, o którym często słyszałem dawniejszymi czasy, ale z którym po raz pierwszy zdarzyło mi się zetknąć bezpośrednio. Odwróciłem wreszcie wzrok od tego przerażającego widowiska. Uczułem silne bóle w żołądku i omal nie zemdlałem. Nagłe i gwałtowne wymioty przyniosły mi pewną ulgę, mimo to nie mogłem już dłużej przebywać w tym miejscu. Wbiegłem więc z wielkim pośpiechem na wzgórek, a stamtąd wolniejszym już krokiem podążyłem wprost ku memu siedlisku. Gdym już wydostał się z owej części wyspy, przez chwilę stałem w miejscu jak ogłuszony. Oprzytomniawszy, spojrzałem ze wzruszeniem w niebo i ze łzami w oczach dziękowałem Bogu, że pozwolił mi urodzić się w tej części świata, gdzie nie ma takich potworów w ludzkiej postaci. Dziękowałem Mu za wszystkie udzielone mi łaski i pociechy, za znajomość Jego przykazań i nadzieję Jego błogosławieństwa. Było to poczucie szczęścia, które wynagradzało mnie za wszystkie przeszłe i przyszłe niedole. W takim usposobieniu przybyłem do mej warowni i odtąd czułem się bezpieczniejszy niż poprzednio. Albowiem stwierdziłem, że owi okrutnicy nie przybywali na wyspę celem poszukiwania jakowej zdobyczy i nie zapuszczali się głębiej; przebywając zresztą jedynie w zasłoniętej i lesistej jej połaci, nie znaleźli w niej nic takiego, co by ich tu mogło przynęcić. Pamiętałem, żem przeżył już niemal osiemnaście lat na wyspie i do tego czasu nie widziałem śladu ludzkiej stopy, mogłem więc przeżyć tu drugich lat osiemnaście tak ukryty jak dotychczas i dalej prowadzić swe gospodarstwo, póki nie znalazłyby się jakieś szlachetniejsze od kanibalów istoty, którym dałbym znać o moim istnieniu. Żywiłem jednak takie obrzydzenie do wspomnianych okrutników i ich ohydnych ludożerczych obyczajów, iż pozostałem nadal smutny i zamyślony, i niemal przez dwa lata trzymałem się w obrębie mojej okolicy, to jest mej warowni, letniej rezydencji, czyli altany i zagrody leśnej. Do tej ostatniej wybierałem się jedynie w celu doglądania mych kóz. Czułem tak nieprzezwyciężoną odrazę do tych sztańskich nędzników, że obawiałem się ich widoku podobnie jak widoku samego diabła. Nie dbałem też w owym czasie nawet o moją łódkę, raczej myśląc o zbudowaniu sobie nowej; nie mogłem opędzić się myśli, że sprowadzając łódź mógłbym natknąć się przy opływaniu wyspy na owych przybyszów zza morza, a wiadomo, co by się ze mną stało, jeślibym wpadł w ich ręce. Jednakże czas oraz zadowolenie z tego, iż mej osobie nie groziło niebezpieczeństwo wykrycia przez dzikusów, sprawiły, żem począł się mniej nimi przejmować i wiodłem już życie równie spokojne jak dawniej, z tą jedynie różnicą, że byłem ostrożniejszy, zwłaszcza w strzelaniu, by ktoś nie posłyszał huku mej broni. Przeto pomyślnym dla mnie było zrządzenie Opatrzności, żem dochował się stadka oswojonych kóz i nie potrzebowałem uganiać się za zwierzyną po lesie ani też do niej strzelać. Jeśli polowałem, to tylko za pomocą sideł i paści, jakem to już dawniej czynił. Toteż przez dwa lata chyba ani razu nie wystrzeliłem z mej strzelby, choć nosiłem ją zawsze z sobą; co więcej, nosiłem też dwa z trzech zabranych ze statku pistoletów, zatknięte za pas z koźlej skóry, oraz na specjalnym rzemieniu jeden z wyratowanych z okrętu kordelasów. Tak więc, ilekroć wychodziłem z domu, miałem wygląd iście groźny, jeżeli do poprzedniego mego rysopisu dodacie dwa pistolety oraz szeroki kordelas bez pochwy. Tak mi upływał czas i pozornie wszystko, poza zachowaniem pewnej ostrożności, wróciło do dawnego spokojnego trybu życia. Miałem wiele dowodów, a ciągle przybywały nowe, że warunki moje nie są najgorsze w porównaniu z tym, czym mogłyby być, gdyby Bogu się tak spodobało. Przyszło mi tedy na myśl, o ile lepiej byłoby na świecie, gdyby ludzie mierzyli swoje życie miarą tych, którzy są w gorszych od nich warunkach, i umieli być wdzięczni za to, co mają. Znikłyby narzekania i skargi, gdyby zaprzestali porównywać los swój z losem tych, którzy mają się od nich lepiej. Ponieważ w obecnym położeniu niewiele mi brakło rzeczy potrzebnych, mniemałem, że strach przed dzikusami i troska o własne bezpieczeństwo położyły kres mojej pomysłowości w zakresie gospodarskich i życiowych udogodnień. Tak więc porzuciłem dobry pomysł, który mi długo chodził po głowie, wypróbowania, czy nie potrafię z mego jęczmienia wyrobić słodu, by następnie warzyć zeń piwo. Był to zamiar trochę dziwaczny zważywszy, że nie miałem wielu rzeczy koniecznych do wyrobu piwa: przede wszystkim beczki do przechowywania napitku, jako że beczka była dla mnie nieosiągalnym przedmiotem. Głowiłem się nad jej sporządzeniem nie tylko całymi dniami, ale przez długie tygodnie i miesiące, lecz wszystkie moje wysiłki były bezowocne. Nie miałem też kotła do warzenia ani chmielu do przyprawy, ani drożdży do fermentacji. Mimo wszystko, gdyby nie obawa przed napadem dzikusów, myślę, że wziąłbym się do warzenia piwa i na pewno udałoby mi się to po pewnym czasie, bo gdy mi coś do głowy przyszło, rzadkom tego poniechał, póki celu nie dopiąłem. Ale pomysłowość moja biegła teraz zgoła w innym kierunku. Dniem i nocą tylko o tym myślałem, jakby zgładzić kilku z tych okrutników w czasie ich straszliwego, krew mrożącego zajęcia i jeśli to możliwe, wyrwać z ich rąk ofiarę, którą by tu przywieźli. Musiałbym napisać całą księgę większą od niniejszej, gdybym chciał przytaczać wszelkie sposoby, jakie obmyślałem w celu wytępienia tych nieszczęśników, a przynajmniej nastraszenia ich, aby zapobiec ponownemu przybyciu na wyspę. Ale wszystko to były płonne zamysły, nic tu zdziałać nie mogłem, o ile nie poszedłbym tam osobiście, by rzecz oną spełnić. Ale cóż mógł poradzić pojedynczy człowiek przeciwko dwudziestu lub trzydziestu dzikusom uzbrojonym w dzidy, łuk i strzały, którymi potrafili równie sprawnie w cel ugodzić jak ja z mej strzelby? Kilkakrotnie układałem sobie plan podminowania kilkoma funtami prochu tego miejsca, na którym zwykli palić ogień; gdyby rozpalili ognisko, proch by się zajął i wysadził w powietrze wszystkich, a przynajmniej tych, którzy by się przy nim znajdowali. Lecz nie chciałem tracić tyle prochu, bo całego zapasu miałem już tylko jedną baryłkę, a przy tym nie byłem pewien, czy proch zapali się w chwili stosownej. Mogło się zdarzyć, że jedynie rozrzuci rozpalone głownie na twarze i tym sposobem przerazi okrutników, ale nie zmusi ich do ustąpienia z placu. Odstąpiłem więc od tych zamiarów i innym razem umyśliłem zaczaić się w jakimś dogodnym miejscu, nabiwszy podwójnie każdą z trzech moich strzelb, by wypalić do nich pośród ich krwawego obrzędu, gdy będę miał pewność, iż zranię lub zabiję dwóch albo trzech za każdym strzałem; po czym natarłszy na nich z trzema pistoletami i szablą, mógłbym ponad wszelką wątpliwość zabić ze dwudziestu. Plan ten tak zajął moje myśli, że nieraz po nocach śniło mi się, iż strzelałem do dzikusów. Wiele dni straciłem na wyszukiwaniu odpowiednich stanowisk do zasadzki, chodząc często ku onemu miejscu, z którym tak się w końcu zżyłem, że widok wspomnianych okropności mniejsze już na mnie robił wrażenie. Zwłaszcza wówczas, gdy głowę miałem pełną myśli o krwawej zemście i cieszyłem się, że dwudziestu lub trzydziestu dzikusów spotka się z moim kordelasem - widok tego miejsca i oznaki ludożerczego barbarzyństwa podniecały mą chęć odwetu. W końcu udało mi się znaleźć takie stanowisko na zboczu wzgórza, gdzie mógłbym czatować bezpiecznie na przybycie ich łodzi, i zanim by zdążyli dotrzeć do brzegu, przekradłbym się w gęstwinę drzew, z których jedno miało dziuplę dostatecznie wielką, by mnie ukryć. Mógłbym z niej śledzić ich krwawe czyny i mieć wyborny cel wprost w ich głowy, gdyż mając ich tak blisko niepodobna byłoby chybić; tak i mógłbym trafić dwu lub trzech za pierwszym strzałem. W związku z tym postanowieniem przygotowałem dwa muszkiety i moją zwykłą dubeltówkę. Do każdego muszkietu włożyłem po dwa naboje i po cztery lub pięć mniejszych kulek, jakich się używa do pistoletu. Dubeltówkę naładowałem grubym śrutem; do pistoletów włożyłem po kilka kul i tak uzbrojony, dobrze zaopatrzony w amunicję do drugiego i trzeciego strzału, sposobiłem się do wyprawy. Każdego ranka wychodziłem na szczyt wzgórza znajdującego się o trzy mile od mej warowni, by wypatrywać, czy nie obaczę łodzi podjeżdżających ku wyspie lub stojących u jej brzegów. Ale po dwóch czy trzech miesiącach takiego czatowania, gdym niczego nigdy nie wyśledził, poczęło mnie to zajęcie nużyć. Przez cały ten czas nie pojawiło się nic niepokojącego nie tylko na brzegu, ale i na przestworach oceanu, jak daleko mogłem sięgnąć wzrokiem i szkłem mej perspektywy. Dopóki odbywałem codzienne spacery na wzgórze, skąd był otwarty widok na wybrzeże, dopóty trwałem przy moim zamiarze. Wydawało mi się, że mam odwagę, aby dokonać gwałtu i zabić dwudziestu czy trzydziestu nagich dzikusów. Pewny byłem, że jestem w odpowiednim nastroju, aby popełnić zbrodnię, której jeszcze dokładnie nie przemyślałem. Działałem na razie pod pierwszym wrażeniem, pełen zgrozy i oburzenia na okrutne zwyczaje tych ludzi, którzy, zda się opuszczeni przez Opatrzność, szli tylko za swą ohydną, niezdrową namiętnością. I zapewne te okrucieństwa i straszne zwyczaje trwały tu już od wieków, a ludzie ci żyli zapomniani przez niebiosa, kierowani jakimś piekielnym, nikczemnym zwyrodnieniem, które ich opętało. Lecz bezowocne wycieczki, które mi tyle czasu zabierały każdego ranka, wpłynęły również na zmianę mych zapatrywań. Zacząłem teraz chłodniej i spokojniej rozważać całą sprawę. „Jakie prawo - mówiłem sobie - upoważnia mnie do tego, bym był sędzią i katem dla tych zbrodniarzy, których samo niebo nie karało przez tyle wieków, pozwalając im żyć nadal w ten sposób, aby stawali się jedni nad drugimi wykonawcami Boskich wyroków. Czyż mnie ci ludzie kiedy napastowali? Jakie prawo mam - mówiłem sobie - mieszać się do ich krwawych rozpraw? I skąd wiedzieć mogę, jakie są wyroki Boże w tym wypadku? Jest rzeczą pewną, że ci ludzie nie zdają sobie sprawy, iż popełniają zbrodnię, sumienie niewątpliwie nic im nie wyrzuca w tej mierze. Nie wiedząc, że to rzecz zdrożna, nie czynią na przekór Boskiej sprawiedliwości, jako my czynimy w każdym niemal grzechu naszym. Zabicie jeńca pojmanego na wojnie równie nie uchodzi u nich za występek jak u nas zabicie wołu, spożywanie mięsa ludzkiego nie jest dla nich niczym gorszym niż dla nas jedzenie baraniny”. Po zastanowieniu się doszedłem do przekonania, że jestem w błędzie: ludzie ci nie są mordercami w tym znaczeniu, w jakim ich przedtem potępiałem w myślach. Nie są w większym stopniu mordercami niż chrześcijanie skazujący na śmierć jeńców wziętych w walce albo wycinający bezlitośnie w pień całe oddziały wojska, chociaż te złożyły broń i poddały się. Nade wszystko przychodziło mi na myśl, że jakkolwiek ich obyczaje są okrutne i nieludzkie, przecież mnie osobiście nie uczynili oni nic złego. Gdyby tak było albo gdybym napaść na nich uznał za rzecz konieczną dla mego ocalenia, wówczas mógłbym coś rzec na swoje usprawiedliwienie, ale w obecnej chwili, gdy byłem od ich gwałtu bezpieczny, gdy oni nawet nie wiedzieli o mym istnieniu, a skutkiem tego nie mogli żywić względem mnie jakichkolwiek złych zamiarów, napaść taka z mojej strony nie byłaby bynajmniej słuszną. Co więcej, byłaby niejako usprawiedliwieniem postępowania najeźdźców hiszpańskich w Południowej Ameryce, którzy wymordowali miliony ludzi, prawda, że bałwochwalców i barbarzyńców, praktykujących niekiedy krwawe obrzędy z ofiar ludzkich, niemniej zgoła niewinnych względem samych Hiszpanów-najeźdźców. Sposób, w jaki Hiszpanie uwolnili się na podbitym kontynencie od krajowców, wyrzynając ich w pień jak bydło, nie tylko przez wszystkie narody chrześcijańskiej Europy, ale nawet przez samych współczesnych nam Hiszpanów potępiony został i uznany za wściekłą rzeź, nieludzkie okrucieństwo i najobrzydliwszą zbrodnię w oczach Boga i ludzi. Pamięć tego okrucieństwa uczyniła imię Hiszpana godnym złorzeczenia i wzgardy u wszystkich narodów, których ludzkość i litość chrześcijańska jeszcze nie opuściły, tak że nieprędko przestaną uważać Hiszpanię za ojczyznę ludzi bez uczucia i bez serca, niezdolnych do wzruszenia na widok cierpień bliźniego, czym zawsze odznaczały się umysły wspaniałe i szlachetne. Takie rozmyślania pohamowały mnie nieco, a następnie powstrzymały w mym zamiarze, aż w końcu odstąpiłem od niego całkowicie i doszedłem do wniosku, iż nie moją jest rzeczą mieszać się do spraw dzikusów, póki nie będę przez nich napastowany, czego powinienem o ile możności unikać, gdyby mnie jednak odkryto i zaatakowano, wiedziałem, co do mnie należy. Prócz tego zastanowiłem się, że wykonując mój zamiar, sam na siebie mogę wydać wyrok zguby. Gdybym bowiem nie zdołał wybić wszystkich, którzy na wyspę przyjadą, i bodaj tylko jeden z nich umknął, opowiedziałby po powrocie swoim, co się stało, a ci tysiącami by powrócili, aby pomścić śmierć rodaków; tak więc dobrowolnie sprowadziłbym na siebie nieszczęście, które mi teraz nie zagraża. Doszedłem więc wreszcie do przekonania, że ani względy praktyczne, ani nakazy sumienia nie powinny skłaniać mnie do wtrącania się w te sprawy. Moją powinnością było ukrywać się wszelkimi sposobami przed ich okiem i nie dawać najmniejszego znaku, po którym mogliby się domyślić obecności jakiejkolwiek istoty ludzkiej na wyspie. Religię popierał tu rozsądek i byłem już teraz przekonany, że wiele razy bezprawnie układałem krwawe plany zniszczenia tych niewinnych istot, niewinnych - rozumie się - w stosunku do mnie. Nic mi bowiem do zbrodni, jakich się nawzajem dopuszczali na sobie. Były to ich sprawy wewnętrzne, rodowe i należało je pozostawić sprawiedliwości Boga, który rządzi narodami i wie, jak sprowadzać klęski narodowe jako słuszną karę za zbiorowe przestępstwa i jak oddawać pod sąd publiczny tych, którzy winni są przestępstw publicznych - w taki sposób, jak Mu to najbardziej odpowiada. Wszystko to wydało mi się teraz tak jasne, że radością napawała mnie myśl, iż nie dopuściłem się czynu, który w razie jego spełnienia mógłbym uważać jedynie za dobrowolnie popełniony występek mężobójstwa. Padłszy na kolana dziękowałem Bogu, iż uratował mnie od krwi rozlewu, i prosiłem, by nadal osłaniał mnie tarczą swej opieki, iżbym nie wpadł w ręce owych barbarzyńców ani sam na nich ręki nie podniósł, chyba na wyraźny rozkaz niebios i w obronie własnego życia. W takim stanie ducha przeżyłem niemal cały rok następny. I tak byłem daleki od chęci zetknięcia się z owymi złoczyńcami, że przez cały ten czas nie poszedłem ani razu na ów wzgórek, by wypatrywać, czy nie dostrzegę kogo z nich, lub zbadać, czy nie przebywają na wybrzeżu. Tyle tylko uczyniłem, że łódkę moją, stojącą po drugiej stronie wyspy, przeprowadziłem ku wschodniemu krańcowi; umieściłem ją tam w małej zatoczce osłoniętej stromymi skałami, gdzie, jak wnosiłem z prądów morskich, dzicy nie potrafiliby, a przynajmniej nie odważyliby się skierować swych łodzi. Razem z łódką przeniosłem wszelkie należące do niej sprzęty, jak maszt z żaglem i coś podobnego do kotwicy, jeżeli można tak nazwać kawał haka okrętowego. Był to przecież jeden z najlepszych moich wynalazków. Wszystko to zabrałem, żeby z wyglądu łodzi nikt nie domyślił się, iż wyspa jest zamieszkała. W ogóle miałem się na baczności bardziej niż kiedykolwiek i rzadko wychodziłem z mego mieszkania poza zwykłymi zajęciami, jak dojenie kóz oraz doglądanie mej trzódki w lasach, na odległym i bezpiecznym końcu wyspy. Jestem przekonany, że dzicy ludzie nieraz jeszcze musieli bywać na wybrzeżu od owego czasu, gdym doznawszy takich obaw stał się bardziej niż dawniej ostrożny, lecz nigdy nie przyszło im do głowy, że mogą tu cośkolwiek pożytecznego znaleźć, toteż nie oddalali się od brzegu w głąb wyspy. Nieraz, sięgając myślą wstecz, uświadomiłem sobie ze zgrozą, co by się stało ze mną, jeślibym został przez nich odkryty w owym czasie, gdym wałęsał się i rozglądał po całej wyspie prawie nagi i uzbrojony w jedną tylko strzelbę, częstokroć ledwie nabitą cienkim śrutem. Jakąż by to było dla mnie okrutną niespodzianką, gdybym zamiast śladu jednej ludzkiej stopy ujrzał piętnastu czy dwudziestu dzikusów, którzy puściliby się za mną w pogoń tak szybko, iż nie zdołałbym przed nimi uciec. Dusza truchlała we mnie na samą tę myśl i nieraz przez dłuższy czas chodziłem osowiały. Zastanawiałem się, co bym zrobił w takim wypadku, gdy nie potrafiłbym się obronić (o ile w ogóle byłbym wtedy dostatecznie przytomny do podjęcia rozsądnej obrony, a na pewno w znacznie mniejszym stopniu niż w tej chwili, kiedy wszystko już przygotowałem i rozważyłem). Te poważne myśli usposobiały mnie melancholijnie i czasami trudno mi było z nich się otrząsnąć. Ale jednocześnie pogłębiała się we mnie wdzięczność dla Opatrzności, która wybawiła mnie od tylu niebezpieczeństw. Sam nigdy nie zdołałbym się z nimi uporać, gdyż nie miałem najmniejszego pojęcia, że zagrażają lub że coś podobnego może mnie kiedykolwiek spotkać. Przypomniałem też sobie wiele innych wypadków, w których Opatrzność wybawia nas cudownie, gdy sami sobie z tego nie zdajemy sprawy. Ileż to razy, gdy wahamy się którędy iść, jakiś tajemny drogowskaz kieruje nas zgoła gdzie indziej, niżeśmy zamierzali, czasem zaś, gdy nasza skłonność czy zajęcie woła nas w jedną stronę, jakiś dziwny nakaz wewnętrzny, nie wiedzieć skąd się biorący, jakaś nieznana siła zmusza nas, by iść drogą odmienną, a potem dopiero się okazuje, że jeślibyśmy poszli tą drogą, którą iść chcieliśmy lub którą wedle naszej imaginacji iść powinniśmy, bylibyśmy zrujnowani i zgubieni. Przyjąłem więc teraz zasadę, że jeśli odnajdę kiedy w sobie taką tajemną wskazówkę lub nakaz przymuszające mnie, bym to lub owo czynił lub czegoś nie uczynił, szedł tą drogą, a inną omijał, tedy nigdy nie omieszkam posłuchać owego głosu, choćbym nie zdawał sobie sprawy z jego przyczyn. Mógłbym tu przytoczyć wiele przykładów z mego życia, kiedy poddanie się podobnemu przeczuciu zbawienny przyniosło skutek, szczególnie w ostatnich latach mego pobytu na tej nieszczęśliwej wyspie, nie licząc wielu innych wypadków, które mi wyszły z pamięci, a o których pewnie lepiej pamiętałbym, gdybym z taką uwagą na nie patrzał jak teraz. Lecz nigdy nie jest za późno uczyć się czegoś w życiu i radzę wszystkim, którzy rzuceni byliby podobnie jak ja na pastwę nadzwyczajnych wypadków, a nawet i w pospolitszych zmianach losu, aby nigdy nie lekceważyli tych skrytych natchnień Opatrzności, chociaż niewidzialna i niezrozumiała jest siła, która ich nam udziela. Jest dla mnie rzeczą pewną, choć nie potrafię tego objaśnić, że między duchem bezcielesnym a duchem ściśle połączonym z ciałem zachodzą niedocieczone związki. Będę miał sposobność przytoczyć na ten temat kilka wypadków bardzo godnych uwagi, które zdarzyły się w ostatnich chwilach mego samotnego pobytu w tym odludnym miejscu. Sądzę, że czytelnik nie będzie się dziwił, jeśli mu wyznam, że wszystkie owe niepokoje i niebezpieczeństwa, w jakich żyłem, położyły kres wszelkiej mej przemyślności i wynalazkom zmierzającym do uprzyjemnienia i zapewnienia mi wygód żywota. Dbałem teraz bardziej o bezpieczeństwo swoje aniżeli o wyżywienie. Nie śmiałem wbić gwoździa ani urąbać kawałka drzewa, bojąc się, iż hałas może ktoś usłyszeć. Tym bardziej nie ważyłem się na używanie broni palnej. Nade wszystko jednak nieznośną mi była obawa rozniecenia ognia, iżby dym, widoczny podczas dnia z wielkiej odległości, nie zdradził miejsca mojego pobytu. Z tej przyczyny wszelkie zajęcia wymagające użycia ognia, jak wypalanie garnków i fajek, przeniosłem do mego nowego mieszkania w głębi lasów, które znalazłem ku niewymownemu memu pocieszeniu. Była to zwykła, naturalna pieczara zachodząca tak głęboko pod ziemię, że byłem prawie pewien, iż żaden z dzikich, chociażby natrafił na jej wejście, nie ośmieliłby się nigdy w nią zapuścić. W istocie ten tylko odważyłby się na to, kto podobnie jak ja, musiałby szukać bezpiecznego schronienia, aby ratować od napadu swe życie. Wylot tej jamy znajdował się u podnóża wielkiej skały, gdzie pewnego dnia przypadkiem (mówię „przypadkiem”, choć mam wiele powodów, by wszelkie tego rodzaju odkrycia przypisywać łasce Opatrzności) ścinałem grubsze gałęzie do wyrobu węgla drzewnego. Zanim będę dalej ciągnął mą opowieść, muszę wyjaśnić przyczyny, dla których zacząłem wyrabiać węgiel drzewny. Jak już wspomniałem, obawiałem się dymu nad mą siedzibą; nie mogłem jednakże żyć bez wypiekania chleba i bez mięsa, które należało upiec lub ugotować. Wpadłem więc na pomysł, aby wypalać drzewo w torfie, jak to widziałem w Anglii, tak długo, aż się zwęgli. Potem wygaszałem ognisko, a węgiel wybierałem i zanosiłem do domu. Był z niego niemały użytek, ilekroć chciałem rozpalić ogień, gdyż nie potrzebowałem już obawiać się dymu. To jednak jest sprawa uboczna. Nagle, ścinając drzewo, za grubą gałęzią pnącego się krzewu dostrzegłem w ziemi wgłębienie. Wzięła mnie ciekawość, by tam zajrzeć. Przecisnąwszy się, acz nie bez trudności, przez ten otwór, znalazłem się w grocie, gdzie dwie osoby mego wzrostu mogły wygodnie stanąć. Ale wyznać muszę, iż równie prędko jak tam wszedłem, tak też cofnąłem się z pośpiechem, gdyż zajrzawszy w ciemną głąb jamy, ujrzałem w niej wielkie i błyszczące jak gwiazdy oczy jakiejś istoty, którą w pierwszej chwili byłem skłonny wziąć za diabła. Gdy po chwili oprzytomniałem, począłem łajać sam siebie od durniów, mówiąc sobie, że ten, kto boi się ujrzeć diabła, nie byłby zdolny przeżyć dwudziestu lat w samotności na wyspie, i że chyba nic nie mogło bardziej wywołać strachu niż moja postać. Po czym, nabrawszy odwagi, ująłem wielką płonącą głownię i dzierżąc ją w dłoni poszedłem z powrotem. Nie uszedłem trzech kroków, aliści strwożyłem się bardziej niż poprzednio, usłyszałem bowiem głośne westchnienie, jakby wydarte z piersi cierpiącego człowieka, potem jakiś urwany głos, niby niedomówione słowa, a następnie znów jęk. Cofnąłem się i doprawdy byłem tak przerażony, że zimny pot wystąpił mi na czoło, a gdybym miał kapelusz na głowie, kto wie, czy zjeżone włosy nie podniosłyby go w górę. Zdobyłem się jednak, ile mogłem, na odwagę i polecając się Bogu, którego moc i opieka są obecne wszędzie, postąpiłem znów naprzód. Dzięki żagwi, którą trzymałem nad głową, ujrzałem leżącego na ziemi ogromnego starego kozła, dyszącego sił ostatkiem, bo dogorywał już ze starości. Próbowałem wynieść go z jamy, a on też usiłował powstać, ale nie mógł się podnieść, więc zostawiłem go w końcu, rozumiejąc, że skoro mnie tak nastraszył, to nastraszyłby niewątpliwie także każdego z dzikich ludzi, gdyby który z nich wszedł do groty. Ochłonąwszy z przerażenia, począłem rozglądać się wokoło. Pieczara była niewielka, szeroka na jakie stóp dwanaście, ani okrągła, ani prostokątna, gdyż nie wykuta ręką ludzką, lecz naturalna. W jednym miejscu było jej przedłużenie, ale tak niskie, żem musiał czołgać się na czworakach; nie mając świecy pod ręką nie mogłem zapuszczać się dalej, a więc ten zamiar odłożyłem do dnia następnego. Postanowiłem tu wrócić, zaopatrzony w świece, skrzyneczkę z hubką i krzesiwem, którą zrobiłem z zamka od muszkietu, i z zapasem prochu w mej strzelbie. Nazajutrz więc wziąłem z sobą sześć wielkich świec, własnoręcznie zrobionych z koziego łoju, i wszedłem na czworakach w owo niskie zagłębienie. Pełzałem tak jakie dziesięć sążni, uważając przedsięwzięcie moje za ryzykowne, gdyż nie wiedziałem, jak długo mi jeszcze tak iść wypadnie; ale przebywszy ową gardziel obaczyłem, że strop jaskini podnosi się na jakie dwadzieścia stóp w górę. Widok tutaj uderzył mnie przepyszny, jakiego nigdy wpierw na wyspie nie widywałem. Ściany skalne i sklepienie tej groty, jakby złotem czy drogimi kamieniami nabite, odbijały tysiącem blasków światła moich dwóch świec. Co tak błyszczało w tej skale, czy były to diamenty, czy inne drogocenne kamienie, czy też złoto, co wydało mi się najbardziej prawdopodobne - tego nie wiedziałem. Grota, choć ciemna, okazała się pod każdym względem dla mnie wyborna. Dno miała suche, równe, usypane drobnym żwirem, tak że nie mogłem żywić obawy przed jakimiś wstrętnymi lub jadowitymi gadami, na ścianach również nie było śladu wilgoci. Prawda, że dostęp był trudny, ale to przecież zapewniało temu miejscu zupełne bezpieczeństwo. Takiego właśnie potrzeba mi było schroniska! Tak byłem ucieszony mym odkryciem, że postanowiłem przenieść tutaj niezwłocznie część mych rzeczy, a przede wszystkim zapas prochu i wszelką zbędną broń palną, a więc: dwie dubeltówki, których miałem trzy wszystkiego, trzy muszkiety, których było razem osiem sztuk; w warowni mej pozostawiłem więc tylko pięć, ustawionych i gotowych do strzału jak armatki na mym zewnętrznym wale. Mogłem je w dowolnej chwili zdjąć z podstawek i użyć w każdej wyprawie. W czasie przenoszenia amunicji zdarzyło mi się otworzyć baryłkę z prochem, która zamokła. Przekonałem się, że woda przesiąkła tylko na jakie trzy cale po obu stronach, a stwardniała po wierzchu warstwa prochu utworzyła skorupę, pod którą reszta zawartości baryłki przechowywała się nietknięta, tak iż ocalało około sześćdziesięciu funtów bardzo dobrego prochu. Było to dla mnie bardzo przyjemne odkrycie. Wszystko przeniosłem do mojej groty i później nigdy nie przechowywałem u siebie więcej niż dwa lub trzy funty prochu. Ołów, z którego wyrabiałem kule, złożyłem również w tym miejscu. Wydawałem się teraz sam sobie jako jeden z owych starodawnych olbrzymów, którzy, jak mówią, mieszkali w jaskiniach i czeluściach skalnych, gdzie nikt nie mógł ich podejść. Miałem pewność, że choćby nawet pięciuset dzikusów puściło się za mną w pościg, to nie zdołaliby mnie odszukać, a jeśliby im się to udało, nie ośmieliliby się napaść mnie tutaj. Stary kozioł, któregom znalazł w jamie, zdechł nazajutrz. Ponieważ trudno mi było go stamtąd wyciągnąć, więc musiałem zakopać go u wnijścia do jaskini, by uniknąć przykrej woni padliny. Nadszedł dwudziesty trzeci rok mojego pobytu na wyspie. Przez ten czas tak już przywykłem do tego miejsca i trybu mego życia, że jeślibym tylko miał pewność, iż dzicy nie będą mnie niepokoić, zgodziłbym się spędzać tu resztę mych dni aż do czasu, kiedy mi przyjdzie położyć się i umrzeć ze starości, jak ów kozioł w jaskini. Miewałem tu nawet rozrywki, dzięki którym czas upływał mi znacznie przyjemniej niż wprzódy. Moją Poll, jak już wspominałem, nauczyłem mówić, więc gwarzyła ze mną poufale, a przy tym tak poprawnie i wyraźnie, iż mi się serce radowało. Przeżyła ze mną lat dwadzieścia sześć, nie wiem, jak długo jeszcze żyła później, alem słyszał w Brazylii, że papugi mogą żyć setkę lat. Może więc zacna Poll kędyś tam jeszcze żyje po dziś dzień, przyzywając swego biednego Robinsona. Nie życzyłbym żadnemu Anglikowi, by miał tam głos jej posłyszeć, bo gdyby posłyszał, pewno by to wołanie wziął za głos diabelski. Pies mój był mi wiernym i tkliwym towarzyszem przez lat szesnaście, lecz wreszcie zdechł ze starości. Koty, jak już wspominałem, tak się rozmnożyły, że musiałem część ich powystrzelać, aby uchronić siebie i mój dobytek przed zniszczeniem. W końcu kiedy dwa stare, które przywiozłem z okrętu, zdechły, przestałem karmić pozostałe, tak że wszystkie uciekły wreszcie do lasu i zdziczały. Pozostały mi tylko dwa czy trzy ulubieńce, które oswoiłem, lecz młode ich - o ile je miały - zawsze topiłem. Ci „wybrańcy” stanowili część mojej „rodziny”. Trzymałem też przy sobie dwa obłaskawione koźlęta, które jadły mi z ręki, oraz jeszcze dwie papużki, które nieźle mówiły i wołały mnie po imieniu, choć nie tak wyraźnie jak pierwsza, bom też mniej sobie zadawał trudów z ich nauką. Oswoiłem także kilka ptaków morskich, nie znanych mi z nazwy, które schwytałem na wybrzeżu i podciąłem im skrzydła. Trzymałem je w gaju, który wyrósł koło mej zagrody z posadzonych przeze mnie palików. Słowem, czułbym się nader szczęśliwy i zadowolony z mego życia, gdybym tylko był wolny od strachu przed napadem dzikusów. Jednakże losy pokierowały mną inaczej, niżelim pragnął. Może nie bez korzyści będzie dla czytelników mej historii dać im tu do poznania, jak nieraz w ciągu naszego życia to, co nam się najstraszliwsze wydaje i największą przejmuje trwogą, staje się częstokroć jedynym, najpożądańszym środkiem naszego zbawienia. Mógłbym z przygód mego życia przytoczyć niejeden przykład na poparcie tej prawdy, lecz żaden nie jest tak charakterystyczny jak wypadki, które zaszły w ostatnich latach mego samotnego na wyspie pobytu.Było to w grudniu, jak powiedziałem, dwudziestego trzeciego roku mego życia na wyspie. Pora ta, południowego przesilenia dnia z nocą (bo nie mogę nazwać jej zimą), była okresem żniw i wymagała dłuższej bytności w polu. Otóż wyszedłszy z domu wczesnym rankiem o brzasku, byłem zdumiony, ujrzawszy blask ognia na wybrzeżu w odległości jakich dwóch mil ode mnie, i to nie w kierunku, gdzie dawniej stwierdzałem obecność dzikusów, ale ku memu zmartwieniu, po mojej stronie wyspy. Przystanąłem w zaroślach nie śmiejąc wyjść, iżby mnie nie zdybali, niepokoiłem się, że dzicy buszując po wyspie mogą dostrzec zboże rosnące czy zżęte albo jakie moje przybory czy urządzenia i domyślą się natychmiast bytności ludzkiej. Nie ustaną wtedy w poszukiwaniach, aż uda im się wpaść na mój trop. Zatrwożony taką ostatecznością, podążyłem wprost do mej warowni, wciągnąłem za sobą drabinę i nadałem całemu otoczeniu dla niepoznaki wygląd jak najdzikszy i najbardziej do natury zbliżony. Jednocześnie przygotowywałem się do obrony: naładowałem wszystkie moje armaty, jak je nazywałem, to jest muszkiety, nabiłem pistolety, postanawiając opierać się do ostatniego tchu. Nie zapomniałem też polecić się Bożej opiece, bym mógł ujść cało z rąk owych barbarzyńców. Ale po dwóch godzinach zapragnąłem mieć jakieś wiadomości. Nie mając szpiegów, których bym mógł wysłać, musiałem sam iść na zwiady. Po dłuższej chwili nie mogłem już znieść tego siedzenia w nieświadomości; przystawiłem przeto drabinę do płaskiej ściany wzgórza i wyszedłem na występ skalny, a następnie, po ponownym ustawieniu drabiny, dostałem się na sam szczyt wzgórza; tu wyciągnąłem perspektywę, którą umyślnie wziąłem z sobą, i położywszy się na brzuchu jąłem rozpatrywać okolicę. Dostrzegłem nie mniej niż dziewięciu nagich krajowców siedzących wokół małego ogniska, które rozniecili na pewno nie dla rozgrzewki (bowiem było dnia tego bardzo gorąco), ale jak przypuszczałem, dla dokonania obrzędu swej ohydnej uczty z mięsa ludzkiego, które zapewne przywieźli ze sobą.Mieli dwie łódki, które wciągnęli na brzeg. Był to właśnie czas przypływu, więc najwidoczniej czekali na powrót fali, by odjechać do domu. Niełatwo sobie wyobrazić zamęt mych myśli, gdym ujrzał ich po mojej stronie wyspy, i to tak blisko. Uspokoiłem się jednak trochę, gdym rozważył, że ich przybycie bywa zawsze zależne od morskiego przypływu; niebawem podniosłem się na duchu, mając to poczucie, że w czasie odpływu, o ile dzicy nie przybyli wcześniej do wybrzeża, mogę chodzić po wyspie całkiem bezpiecznie. Tym uspokojony, zająłem się już śmielej mą pracą przy żniwach. Stało się tak, jak oczekiwałem. Ledwo fala zaczęła odpływać ku zachodowi, ujrzałem, że zepchnęli łodzie na wodę, wzięli się do wioseł i niebawem znikli w oddali. Dodam jeszcze, że na godzinę przed odjazdem odprawiali tańce i mogłem przez perspektywę rozpoznać ich postacie i gesty: widziałem, że byli zupełnie nadzy, ale nie mogłem rozróżnić, czy są to mężczyźni, czy kobiety. Gdy odjechali, wziąłem dwie strzelby na ramię, dwa pistolety za pas i z wielkim moim kordelasem (bez pochwy) przy boku ruszyłem co sił w nogach ku wzgórzu, z którego dostrzegłem pierwsze ich zjawienie. Kiedym po dwóch godzinach tam się dowlókł (nie mogłem prędzej, gdyż broń nazbyt mi ciążyła), przekonałem się, że stały tam niedawno jeszcze trzy dalsze łodzie dzikusów; widziałem przez szkła mej perspektywy, jak wszystkie razem płynęły w oddali po morzu, kierując się w stronę lądu. Widok ten wielkiej nabawił mię trwogi, zwłaszcza gdym zeszedł ku wybrzeżu i obaczył tam okropne ślady ich haniebnej uczty: krew, kości i szczątki ludzkiego ciała, pożartego przez tych nikczemników z radością w czasie tańca i zabawy. Byłem tym widokiem tak wzburzony, że powziąłem zamiar zgładzenia każdego z tych zbójów bez względu na to, ilu ich zjawi się na wyspie. Widocznie nie zaglądali tu jednak często, skoro upłynęło z górą piętnaście miesięcy, zanim się przyjazd ich ponowił. Przez cały ten czas nie widziałem żadnego śladu, żadnego znaku ich pobytu. Niewątpliwie w porze deszczowej nie wyjeżdżali ze swego kraju, a przynajmniej nie zapuszczali się tak daleko. Jednakże przez cały ten czas żyłem w niepewności, oczekując bez przerwy ich niespodziewanego przybycia; stąd mój wniosek, iż oczekiwanie zła jest stokroć gorsze od samego cierpienia, szczególnie gdy nie ma się żadnej sposobności do otrząśnięcia i pozbycia się tych obaw. Trwałem ciągle w moich zamiarach morderczych i większość godzin, które mogłem obrócić na lepszy pożytek, przepędzałem na wynajdywaniu sposobów, jakimi mógłbym podjeść dzikich i uderzyć na nich znienacka, gdy pokażą się na wyspie, zwłaszcza gdyby się rozdzielili na dwie gromady, jak to ostatnim razem zauważyłem. Nie wątpiłem, że w przypadku gdybym zniszczył jedną z takich gromad, składającą się, powiedzmy, z dziesięciu lub dwudziestu ludzi, następnego zaraz dnia albo za tydzień lub miesiąc musiałbym się uwolnić od drugiej i tak wciąż postępując stałbym się mordercą równie okrutnym, a może okrutniejszym od tych dzikich, mimo że nie jestem jak oni ludożercą. Spędzałem dzień za dniem w ciągłej obawie i niepokoju oczekując, iż lada dzień wpadnę w ręce tych nielitościwych stworzeń. Wychodząc z domu, rozglądałem się wokoło z największą bacznością i ostrożnością. Szczęśliwy byłem, że mając trzódkę kóz oswojonych nie potrzebowałem polować, zwłaszcza po tej stronie wyspy, na której zazwyczaj lądowali. Huk strzału niewątpliwie zaalarmowałby dzikich i choć pierzchliby przede mną za pierwszym razem, to jednak po kilku dniach wróciliby na pewno w kilkaset łodzi, a wiedziałem, co wtedy by mnie czekać mogło. W każdym razie upłynął rok i trzy miesiące, zanim znów zobaczyłem którego z dzikusów. Być może, że przez ten czas zajrzeli tu raz czy dwa, ale albom ich nie wyśledził, albo też nie zatrzymywali się tu dłużej. Dopiero, wedle mego obliczenia, w miesiącu maju dwudziestego czwartego roku mej bytności na wyspie miałem z nimi nader osobliwe spotkanie, o czym opowiem na innym miejscu tej księgi. Ciężki był stan mego ducha przez te kilkanaście miesięcy. Sypiałem niespokojnie, miewałem sny straszliwe i nieraz z przerażeniem budziłem się w nocy. Śniło mi się najczęściej, że zabijam dzikich albo szukam powodów usprawiedliwienia tego czynu. Lecz porzućmy to wszystko na chwilę. Oto w połowie maja, zapewne dnia szesnastego, o ile mogłem wyliczyć z mego marnego drewnianego kalendarza (bom wciąż jeszcze nacinał karby na owym słupie), rozpętała się straszliwa wichura. Trwała ona dzień cały śród gromów i błyskawic, po czym nastała noc ciemna i dżdżysta. Byłem właśnie zajęty czytaniem Biblii i poważnymi myślami o mym obecnym położeniu, gdy naraz wzdrygnąłem się posłyszawszy daleki huk jakby wystrzał działa na morzu. Była to dla mnie niespodzianka niewątpliwie całkiem innego rodzaju od tych, które spotykały mnie dotychczas, inne też były wrażenia, jakie głos ten wywołał w mych myślach. W największym pośpiechu zerwałem się z miejsca, w jednej chwili przystawiłem drabinę do skały, wbiegłem po niej na górę i pociągnąłem ją za sobą, a ustawiwszy ją powtórnie, wdrapałem się na sam szczyt wzgórza w chwili, gdy błysk ognia kazał mi oczekiwać nowego huku, który też po półminucie usłyszałem. Z odgłosu wymiarkowałem, iż pochodzi on z tej strony morza, na którą zostałem kiedyś zniesiony prądem, gdym jechał na mej łódce. Odgadłem od razu, że musi to być jakiś okręt znajdujący się w niebezpieczeństwie, i że wystrzały są sygnałem wzywającym pomocy. Dosyć miałem przytomności umysłu, aby pamiętać, że jakkolwiek sam pomóc im nie potrafię, przecież mógłbym od nich spodziewać się pomocy. Zgarnąłem więc tyle suchego chrustu, ile miałem pod ręką, i ułożywszy go na stos, zapaliłem na wzgórzu. Gałęzie były suche, paliły się przeto wybornie, a chociaż wiatr był nadzwyczaj gwałtowny, płomienie, unosząc się w górę coraz silniej, mogły być widziane ze statku. I tak się też stało, bo gdy się mój ogień rozpłomienił, usłyszałem nowe wystrzały, po których znowu następowały dalsze, a zawsze w tym samym kierunku. Całą noc podsycałem ogień, a za nadejściem dnia, gdy niebo się trochę wypogodziło, ujrzałem w znacznej odległości od wyspy, prosto na wschód, jakąś rzecz, której odległość nie dozwalała mi rozpoznać nawet przez perspektywę, tym bardziej że powietrze było jeszcze mgliste. Musiał to być okręt albo przynajmniej jego szczątki. Wpatrując się w ten przedmiot za dnia, dostrzegłem wkrótce, iż wcale nie zmieniał położenia, wniosłem więc stąd, że był to statek zakotwiczony. Nie mogąc powściągnąć mojej niecierpliwości, wziąłem fuzję i pobiegłem ku brzegowi południowemu i skałom, do których niegdyś uniósł mnie prąd wody. Gdy stanąłem na miejscu, powietrze było już czyste i z wielkim żalem ujrzałem szczątki okrętu, który rozbił się tej nocy na podwodnych skałach, tych samych, jakie zauważyłem w czasie mej wycieczki do tego cypla. Załoga rozbitego okrętu, nie wiedząc o istnieniu skał, które woda zupełnie pokrywała, musiała wpaść na nie w nocy, kiedy wiatr północno-wschodni dął bardzo gwałtownie. Gdyby byli widzieli wyspę, a domyślać się wypadało, że jej nie dostrzegli, próbowaliby dostać się do brzegu na szalupie. Przy tym wszystkim strzelanie z dział, zwłaszcza po zapaleniu przeze mnie ognia, wiele mi dało do myślenia. Z początku mniemałem, że spostrzegłszy ogień wsiedli może do szalupy usiłując wylądować na wyspie, lecz że ich odepchnęły wysokie bałwany. Później wydało mi się, że pewnie utracili szalupę, co się często zdarza, szczególniej gdy fale dostają się na okręt, nieraz zmuszając majtków do odcinania łodzi i zrzucania na morze. Pomyślałem i to jeszcze, że okręt ten płynął razem z drugim albo kilku innymi ku wzajemnej pomocy, i że tamci, zaalarmowani przez wystrzały armatnie, przyjęli na swój pokład całą załogę rozbitego okrętu. Na koniec mogło się i tak stać, iż ludzie tej nieszczęśliwej załogi wsiedli do swej szalupy, a zapędzeni prądem, który mnie ongiś także porwał, na otwarte morze, nie mogą tam nic znaleźć prócz śmierci i głodu. „Może - pomyślałem sobie - znajdują się w tej chwili w rozpaczliwym położeniu, w obliczu śmierci głodowej, bliscy pożarcia się nawzajem.” Wszystko to było tylko prostym domysłem, nie mogłem nic innego uczynić w mym położeniu, jak opłakiwać smutny los tych biednych ludzi; wywarło to na mnie bardzo zbawienny wpływ, gdyż powiększyło moją wdzięczność dla Stwórcy, który mi tak szczęśliwie przybył z pomocą w moim sieroctwie i sprawił, iż z dwóch załóg okrętowych, które zatonęły u tych brzegów, ja tylko jeden wyratowany zostałem. Nauczyłem się nadto, że często niesprawiedliwie użalamy się na własne nieszczęścia i przygody, a gdy je porównamy z losem innych, tysiąc razy okropniejszym, jakież wtedy dzięki winniśmy składać Bogu, że nas od tego zachował. Bo w czymże da się porównać moja niedola z opłakanym losem ludzi z tego okrętu? Najpewniej żaden z nich się nie uratował, chyba gdyby inny statek płynący razem z nimi przyjął ich na swój pokład, ale było to przypuszczenie nie oparte na żadnym prawdopodobieństwie. Nie potrafiłbym nigdy zdobyć się na dość silne wyrazy, żeby opisać straszną rozpacz, która opanowała moją duszę, na widok szczątków rozbitego okrętu. - Ach, dlaczegóż Opatrzność nie dopuściła - wołałem nieprzytomny sam do siebie - żeby przynajmniej jeden lub dwóch ludzi wyratowało się i dostało tu do mnie... żebym miał jednego bodaj towarzysza, jedną bliźnią istotę, z którą mógłbym przebywać i rozmawiać. Przez cały czas mego samotnego żywota nigdy nie czułem równie głębokiej i silnej tęsknoty za towarzystwem ludzi ani tak głębokiego smutku z powodu braku tego towarzystwa. Istnieją pewne tajne źródła naszych uczuć, które poruszone z nagła jakimś widomym przedmiotem, czy też nawet powstałą w naszej wyobraźni myślą o tym przedmiocie, wybuchają nagle w duszy z taką gwałtownością, że niemożność osiągnięcia i ziszczenia naszych pragnień staje się wręcz nie do zniesienia. Takie właśnie było moje pragnienie, by przynajmniej jeden człowiek z załogi zdołał się uratować. - O, gdyby choć jeden! - powtarzałem sobie po tysiąc razy. - Gdybyż choć jeden! A tęsknota tak we mnie rosła, że mówiąc owe słowa zaciskałem pięści, wgniatając palce w dłonie z taką siłą, iż gdybym dzierżył coś w ręce, na pewno skruszyłbym to na miazgę; zęby zaciskały mi się tak silnie, że z trudem przyszło mi je rozewrzeć. Przyrodnikom pozostawiam trud wytłumaczenia i znalezienia przyczyn tych zjawisk. Ja, ze swej strony, mogę tylko opisać fakt, który mnie samego zaskoczył, lecz pochodzenia jego wyjaśnić nie umiem. Niewątpliwie był to skutek tak gorących mych pragnień i tak silna potrzeba pociechy, którą by mi przyniosła rozmowa choćby z jedną bratnią chrześcijańską duszą. Ale pragnienie to nie miało się spełnić: przeznaczenie ich albo moje postanowiło inaczej. I aż do ostatniego roku mej bytności na wyspie nie dowiedziałem się, czy z owego okrętu ktokolwiek się wyratował. Jedynie w kilka dni potem znalazłem, z wielkim smutkiem, zwłoki utopionego chłopca okrętowego, wyrzucone na brzeg wyspy po tej stronie, gdzie okręt się rozbił. Chłopak miał na sobie kurtkę marynarską, parę krótkich płóciennych spodni i niebieską płócienną koszulę; żaden z tych szczegółów nie pozwalał mi zgadnąć, do jakiej narodowości należał nieszczęsny topielec. W kieszeni jego znalazłem tylko fajeczkę i dwa talary, pierwszy z tych przedmiotów miał dla mnie wartość dziesięciokrotnie większą. Nastała cisza na morzu i powziąłem wielką chęć wyprawienia się łodzią do wraku, bom nie wątpił, że na pokładzie znajdę niejedną rzecz przydatną. Ale bardziej jeszcze nakłaniała mnie do tej myśli nadzieja, że na okręcie pozostała, być może, jakaś żywa istota, której ocaliłbym życie, a w zamian zyskał radość i pocieszenie w mym ciężkim położeniu. Polecając resztę Bożej opiece, myślałem sobie, że skoro postanowienie to tak silnie opanowało moją duszę i stało się nieodpartym nakazem, musi być ono podyktowane jakimś niewidzialnym natchnieniem i uchybiłbym sam sobie, gdybym go nie posłuchał. Naglony tą myślą, pobiegłem z powrotem do mej warowni i przygotowałem się do odjazdu, biorąc z sobą spory zapas chleba, wielki garnek świeżej wody, kompas do sterowania, butelkę rumu, którego pozostało mi jeszcze bardzo dużo, i koszyk suszonych winogron. Przybywszy do łodzi, wyczerpałem z niej wodę, spuściłem ją na morze, złożyłem na dnie cały przyniesiony ładunek i poszedłem po drugi: składał się on z worka ryżu, parasola dla osłony głowy przed słońcem, drugiego dzbana z wodą i placków jęczmiennych, jednego sera i butelki mleka koziego. Wszystko z wielkim trudem przeniosłem do mej łodzi. Pomodliwszy się do Boga, by kierował moją żeglugą, odbiłem od brzegu. Gdym przybył do najdalszego północno-wschodniego cypla wyspy, skąd miałem wypłynąć na ocean, spojrzałem na gwałtowne prądy płynące z obu stron wyspy, i serce mi zmartwiało na wspomnienie przygody, jaką tu kiedyś przeżyłem. Gdyby bowiem porwał mnie jeden z owych prądów, zaniósłby mnie daleko w morze, gdzie straciwszy prawdopodobnie z oczu wyspę, a w każdym razie nie mogąc łacno do niej się dostać, byłbym niechybnie zgubiony. Myśli te tak mnie nastraszyły, że gotów już byłem wyrzec się mojego przedsięwzięcia. Przyholowawszy łódkę do małej zatoczki na wybrzeżu, wysiadłem i usadowiłem się na wzniesieniu, wahając się między obawą a pragnieniem dalszej wyprawy. W czasie tych rozmyślań przypływ począł wzbierać, wskutek czego wyprawa stała się na kilka godzin niemożliwa. Wówczas przyszło mi na myśl, że powinienem wspiąć się na najwyższy punkt w okolicy i stamtąd obserwować, jak zmieniają się prądy w czasie przypływu i odpływu, aby zmiarkować, czy mógłbym obrać sobie inną drogę powrotną, unoszony prądem równie bystrym.Zaledwie myśl ta powstała w mej głowie, gdym zobaczył niewielki pagórek, z którego rozciągał się widok na morze w obie strony. Było z niego dokładnie widać prądy i wahania przypływów i odpływów, mogłem więc zastanowić się, jaką sobie obrać drogę powrotną. Zauważyłem, że prądy odpływu biegną wzdłuż południowego brzegu wyspy, a prąd przypływu dochodzi do jej północnego krańca. A zatem pozostaje mi tylko kierować się w drodze powrotnej ku północnej stronie wyspy, aby dojechać bezpiecznie. Zachęcony tą obserwacją, postanowiłem ruszyć nazajutrz z początkiem przypływu. Ułożywszy się w łodzi pod wielkim płaszczem marynarskim, przespałem tę noc a rankiem wypłynąłem na morze. Zrazu skierowałem się na pełną wodę, dokładnie na północ, a gdym już poczuł siłę prądu, skorzystałem zeń i popłynąłem z nim razem ku wschodowi. Nie niósł mnie on tak gwałtownie jak prąd południowy i nie odbierał mi panowania nad łodzią, tak iż sterując wiosłem płynąłem wprost na wrak i dotarłem do niego w ciągu dwóch godzin. Przedstawił mi się tu smutny widok. Okręt, sądząc z budowy prawdopodobnie hiszpański, tkwił nieruchomo uwięziony pomiędzy dwiema skałami. Rufa i tylna część były potrzaskane w kawałki, przód, który uwiązł między skałami, miał połamane maszty, ale bukszpryt był cały, a dziób i przedni pokład wydawały się jeszcze zupełnie mocne. Gdy podjechałem blisko, na pokładzie ukazał się pies, który na mój widok począł szczekać i wyć żałośnie. Gdym nań zawołał, wskoczył w morze, by popłynąć ku mnie. Wziąłem go do łódki, był ledwo żywy z głodu i pragnienia, więc dałem mu jeden z mych placków. Pożarł go jak wilk wygłodniały, który dwa tygodnie siedział w śniegach, a gdym biednemu stworzeniu podał wody, pił z taką łapczywością, iż gdybym mu dał więcej, pękłby niechybnie. Wszedłem na pokład. Pierwszym widokiem, jaki mi się ukazał, byli dwaj topielcy leżący w kambuzie na przedzie statku, spleceni z sobą mocno ramionami. Doszedłem do wniosku (i tak zapewne było), że w chwili kiedy okręt rozbił się podczas burzy o skałę i fale zaczęły zalewać pokłady, ludzie ci zostali po prostu uduszeni pod naporem wody, która przedostała się do środka, tak jakby utonęli. Prócz psa nie było żywej duszy na okręcie; zapasy, jeżelim jakie widział, były zniszczone przez wodę morską. Znalazłem kilka beczek jakiegoś napitku, nie wiedziałem: wina czy gorzałki, leżących w składnicy, ale były za ciężkie, by je wytoczyć. Spostrzegłem też kilka kufrów marynarskich, wziąłem na łódkę dwa z nich, nie badając zawartości. Z tego, com znalazł w tych dwu kufrach, skłonny jestem przypuszczać, że okręt wiózł wielkie bogactwa, które w tej chwili już nikomu nie były zdatne. O ile mogłem sądzić, okręt płynął z Buenos Aires albo Rio de la Plata w kierunku Brazylii lub Hawany, może do Zatoki Meksykańskiej, a stamtąd do Hiszpanii. Co się stało z resztą załogi, natenczas jeszcze nie wiedziałem. Prócz kufrów znalazłem beczułkę napitku, pojemności około dwudziestu galonów, którą stoczyłem z wielką trudnością na łódkę. W jednej z kabin było kilka muszkietów i wielki róg z prochem, zawierający jakie cztery funty. Muszkiety zostawiłem, jako dla mnie niezdatne, a za to proch zabrałem. Wziąłem też szufelkę do węgla i obcęgi, które mi bardzo były potrzebne, a także dwa mosiężne kociołki, miedziany garnczek do gotowania czekolady i ruszt z pieca. Z takim ładunkiem i z psem ruszyłem ku brzegowi na wzbierającej fali przypływu. Tegoż wieczoru, na godzinę przed zapadnięciem nocy, przybiłem do wyspy, zmęczony i wyczerpany do ostateczności. Noc przespałem w łodzi, nazajutrz zaś postanowiłem całą moją zdobycz przenieść do nowej jaskini zamiast do domu, do mojej warowni. Posiliwszy się, wyniosłem ładunek na brzeg i począłem rozpatrywać. Trunek był rodzajem rumu, nie tak jednak wyborowym, jaki miewaliśmy w Brazylii. W kufrach znalazłem kilka rzeczy niezmiernie użytecznych: skrzyneczkę pięknego kształtu, pełną butelek wódek trzeźwiących, bardzo delikatnych i dobrych. Każda zawierała w sobie trzy kwarty, a zakrętki były srebrne; dwa słoje konfitur, tak dobrze opakowane, że woda nie mogła ich zepsuć, i jeszcze dwa słoje, częściowo jednak zepsute przez wodę. Najradośniej powitałem kilka wcale dobrych koszul oraz jakie półtora tuzina białych chusteczek i kolorowych halsztuków. Chusteczkami bardzo się ucieszyłem, wyobraziłem sobie, jak przyjemnie będzie przecierać nimi twarz podczas upałów. Na samym dnie kufra znalazłem trzy wory talarów, których było tysiąc sto sztuk w bitej monecie, poza tym owiniętych papierem sześć dublonów w złocie i kilka sztabek złota wagi około funta. W drugim kufrze było nieco odzieży mniejszej dla mnie wartości. Można było poznać, że kufer ten należał do ogniomistrza artylerii okrętowej, chociaż tylko dwa funty prochu bardzo dobrego w nim znalazłem, przeznaczonego, jak się zdaje, do strzelania ptactwa. Biorąc wszystko razem, wyprawa ta przyniosła mi nader mało. Pieniądze niewiele dla mnie znaczyły, bom nie miał ich na co wydawać, znaczyły dla mnie tyle co kurz pod podeszwą. Wolałbym kilka par angielskich trzewików i pończoch, za którymi bardzo tęskniłem, a których od wielu lat nie miałem na nogach. Wprawdzie zdobyłem teraz dwie pary obuwia, które ściągnąłem z nóg topielcom, oraz dwie inne, znalezione w kufrze, ale nie były one w rodzaju naszych angielskich trzewików; były to raczej pantofle niż buciki i nie bardzo pasowały na moją nogę. W tym drugim kufrze znalazłem też około pięćdziesięciu talarów, ale nie w złocie, tylko w rojałach. Właściciel tego kufra musiał być uboższym człowiekiem niźli oficer, do którego prawdopodobnie należał pierwszy kufer. Mimo wszystko przywiozłem te pieniądze do jaskini i złożyłem je obok tych, które pochodziły z mojego okrętu. Żałuję, że w udziale nie przypadła mi druga strona okrętu, bo jestem pewny, że naładowałbym łódkę po kilkakroć złotem, które w razie mego powrotu do Anglii leżałoby w bezpiecznym schowku w grocie, póki bym nie wrócił i nie zabrał go z sobą.Przewiózłszy wszystkie one rzeczy, po schowaniu ich, powróciłem do mej łodzi i poprowadziłem ją wiosłem do dawnej przystani, po czym podążyłem jak najprędzej do mego starego domostwa, gdzie wszystko znalazłem w zwykłym porządku i bezpieczeństwie. Przyszedłszy nieco do siebie, począłem znów żyć dawnym trybem i zajmować się gospodarstwem. Żyłem przez pewien czas dość spokojnie, tylko byłem czujniejszy niż dawniej, rzadziej wychodziłem z domu, a z większą swobodą poruszałem się tylko we wschodniej części wyspy, gdzie miałem pewność, że tubylcy nigdy się nie zjawią i dokąd mogłem się udać bez zachowywania specjalnej ostrożności, nie obładowany tak bardzo bronią i amunicją jak wtedy, gdy wyruszałem w stronę przeciwną. W tych warunkach przeżyłem jeszcze dwa lata, podczas których szalona moja głowa po to chyba stworzona, by zawsze unieszczęśliwiać me ciało, jęła znów roić się od zamiarów i projektów opuszczenia wyspy. Czasami wybierałem się na ponowne przetrząśnięcie wraku, choć rozum mówił mi, że nie znajdę tam nic godnego tak ryzykownej wyprawy, czasami coś kusiło mnie do takiej czy innej włóczęgi i mniemam, że gdybym miał taką łódź, na jakiej uciekłem z Sale, odważyłbym się w niej wypłynąć na pełne morze. Całe moje życie było i jest przestrogą dla tych wszystkich, którzy, nawiedzeni nieszczęściem wspólnym całej ludzkości (co jest przyczyną przynajmniej połowy niedoli na świecie), narzekają na los, jaki im Bóg i życie przeznaczyło. Ale niechaj wspomną, jakim był mój wiek młody i doskonałe rady mojego ojca, którym się tak opierałem. To był mój grzech pierworodny, jeśli można go tak nazwać, a wszystkie następne stąd pochodziły - aż wreszcie doprowadziły mnie do tego nieszczęsnego stanu. Gdyby bowiem ta sama ręka Opatrzności, która kierowała mną, gdym osiedlał się w Brazylii jako plantator, obdarzyła mnie błogosławieństwem umiarkowanych pragnień i gdybym się zadowolił stopniowym wzbogacaniem się, byłbym już w tym czasie jednym z najznaczniejszych plantatorów w Brazylii. Sądząc z zysków, które osiągnąłem na początku, jestem przekonany, że doszedłbym do majątku wartego około stu tysięcy moidorów, gdybym tam pozostał. A jaki był w tym cel, że porzuciłem majątek i dobrze wyposażoną plantację, aby rozpocząć prowadzenie handlu z Gwineą, handlu Murzynami, których po pewnym czasie mógłbym dostać u siebie w domu. Mogliśmy przecież kupować Murzynów wprost przed naszymi drzwiami, od tych, których zawodem było ich sprowadzanie. A chociaż kosztowałoby to mnie nieco drożej, jednak różnica ceny w żadnym wypadku nie warta była podejmowania tak wielkiego ryzyka. Taki bywa los młodych zapalonych głów, a rozwaga przychodzi zwykle po wielu latach. Szaleństwo zostaje drogo okupione doświadczeniem. Podobnie rzecz ma się ze mną: tak głęboko zakorzenił się we mnie ów nawyk do włóczęgi, że nieustannie szukałem sposobów i możliwości, aby się stąd wydostać. A teraz, gdy ku radości czytelnika dochodzę do końca mej opowieści, nie będzie od rzeczy wspomnieć w krótkich słowach o moich szalonych zamysłach ucieczki z wyspy i o przyczynach, które mną kierowały. Po ostatniej podróży do rozbitego okrętu powróciłem znów do mej warowni. „Fregata” moja stała jak zwykle ukryta i zabezpieczona w zatoczce. Zacząłem prowadzić dawny tryb życia. Miałem więcej bogactw niż dotychczas, ale nie stałem się dzięki nim bogatszy. Nie miałem z nich więcej pożytku niż Indianie w Peru przed przybyciem Hiszpanów. Pamiętam jedną noc podczas dżdżystej pory marcowej w dwudziestym czwartym roku mej samotności na wyspie. Leżałem w hamaku nie śpiąc. Byłem zdrów na ciele, nie miałem bólów ni dolegliwości, ani też żadnych kłopotów, a przecież nie mogłem zmrużyć oczu i zasnąć. Niemożliwą i zbyteczną rzeczą byłoby wspominać każdą z owych nieprzeliczonych myśli, które wirowały przez noc ową w mym mózgu. Przebiegałem całą historię mego żywota aż do chwili przybycia na wyspę, a następnie i ten okres życia, jaki na niej spędziłem. W rozważaniach dotyczących tego drugiego okresu, porównywałem szczęśliwy bieg mych spraw w pierwszych latach mego tu osiedlenia, z życiem pełnym obaw, niepokoju i troski, jakie wiodłem od chwili, gdym ujrzał pierwszy ślad ludzki na piasku. Niebezpieczeństwa te same groziły mi i dawniej, ale żem o nich nie wiedział, przeto byłem tak szczęśliwy, jak gdybym nie był na nie narażony. Różne stąd pożyteczne przychodziły mi refleksje, zwłaszcza ta jedna: jak nieskończenie dobrą jest Opatrzność, która kierując człowiekiem wyznaczyła mu tak ciasne granice wzroku i świadomości, iż chodząc pośród tysiąca niebezpieczeństw, których widok rozpraszałby jego myśli i przygnębiał ducha, przecie bywa spokojny i pogodny, nie zdając sobie sprawy z tego, co mu grozi. Myśli te zaprzątały mi głowę przez pewien czas. Potem zacząłem się zastanawiać nad tym, że byłem na tej wyspie przez wiele lat wystawiony na poważne niebezpieczeństwo. Nie wiedziałem, że podczas mych spacerów, kiedy czułem się tak bezpiecznie i spokojnie, od okrutnej śmierci dzielił mnie tylko grzbiet wzgórza, jakieś wielkie drzewo czy niepostrzeżenie zapadający zmrok. Byłem niemal o krok od śmierci z rąk dzikich ludożerców, którzy rzuciliby się na mnie jak na żółwia lub kozę, a zjadłszy nie mieliby większych wyrzutów sumienia, niż gdybym ja to samo uczynił z gołębiem czy innym ptakiem. Byłoby kłamstwem, gdybym przeczył, że nie jestem szczerze wdzięczny memu Stwórcy, którego szczególnej opieki doznałem, za którego sprawą doświadczyłem niejednokrotnie wybawienia. Bez tego poparcia wpadłbym nieuchronnie w ręce nieludzkich dzikusów. Następnie począłem rozmyślać o naturze owych nieszczęsnych istot ludzkich, które niejednokrotnie i dawniej, i obecnymi czasy nawiedzały wyspę (mam na myśli dzikich). Zadawałem sobie pytanie, jak się to dzieje, że mądry Twórca wszechrzeczy mógł obdarzyć niektóre ze swych stworzeń tak nieludzkim okrucieństwem, iż pożerały własnych swych bliźnich. Po tych bezowocnych dociekaniach począłem zastanawiać się nad inną kwestią: w jakim kraju żyją ci nieszczęśliwcy? Jak daleko jest wybrzeże, z którego przybyli? Dlaczego odważają się przyjeżdżać tak daleko? Jakie mają łodzie? I czemu bym nie mógł tak się przeprawić na tamtą stronę, jak oni przeprawiali się na wyspę? Nie kłopotałem się przy tym zbytnio myślą, co bym uczynił jeślibym tam się przedostał, co stałoby się ze mną, jeślibym wpadł w ręce dzikusów, jak uciekłbym przed nimi, gdyby mnie napadli, ba, nie zastanawiałem się nawet nad tym, jak mi się uda dotrzeć do wybrzeża, nie będąc przez nich napastowanym, bez możliwości wyswobodzenia się z opresji, ani nad tym, skąd wezmę żywność, ani też dokąd skieruję bieg mej drogi. Żadna z tych myśli, powiadam, nie przechodziła mi przez głowę, umysł mój był całkowicie zaprzątnięty zamiarem przedostania się na ląd stały. Obecne moje położenie uważałem za najgorsze ze wszystkich, tak iż tylko śmierć mogła być odeń gorsza. Mniemałem, iż byle bym dotarł do brzegów kontynentu, natrafię już tam na jakąś pomoc albo też będę się posuwał wzdłuż wybrzeża, jak niegdyś wzdłuż brzegów Afryki, póki nie napotkam jakiej zamieszkałej krainy. Ostatecznie mógłbym się też natknąć na jaki statek chrześcijański, który by wziął mnie na pokład, jeśliby zaś przyszło do najgorszego, śmierć byłaby mi wybawieniem od wszystkich nędz i nieszczęść. Wszystko to, proszę sobie wyobrazić, było płodem zmąconego umysłu i niecierpliwego usposobienia, wtrąconego niemal w rozpacz długotrwałością utrapień oraz rozczarowaniem doznanym na rozbitym okręcie, gdzie wbrew oczekiwaniom i tak długo hodowanym tęsknotom nie zastałem żywej duszy, z którą mógłbym rozmawiać i z której pomocą mógłbym obmyślić środki wyzwolenia się z wyspy. Byłem tak wzburzony tymi myślami, że znikł mój wewnętrzny spokój, poddanie się Opatrzności i nie oczekiwałem już wyroku niebios. Nie mogłem myśleć o niczym innym poza planowaną podróżą na ląd. Myśl ta prześladowała mnie z taką siłą, że nie byłem w stanie jej się oprzeć. Gdy tak umysł mój był przez kilka godzin wzburzony, iż krew we mnie kipiała i pulsy biły mi jak w gorączce, przyszła mi w końcu z pomocą natura, wtrącając mnie wskutek wyczerpania w sen głęboki. Zdawałoby się, że sny moje odnosić się będą do spraw, które mnie wzruszyły na jawie, lecz było wcale przeciwnie. Śniło mi się, żem wyszedł jak zwykle z mej warowni i nagle ujrzałem dwie łodzie z jedenastoma dzikimi przybijające do brzegu; przywieźli z sobą jeszcze jednego dzikusa, którego mieli zabić i spożyć, gdy naraz on im się wyrwał i począł uciekać. I wydawało mi się we śnie, że wbiegł do mego gaju, by się ukryć, ja zaś widząc go samego i nie dostrzegłszy, że inni go ścigają, skinąłem nań ręką i z uśmiechem na ustach zachęcałem, by podszedł bliżej. Wówczas on ukląkł przede mną, jakby prosząc, bym go wziął w opiekę, na co wskazałem mu moją drabinę, wprowadziłem na górę i do jaskini, a on był odtąd mym sługą. A ledwom tego człowieka dostał, powiedziałem sobie: „Teraz już na pewno mogę się odważyć na wyprawę ku stałemu lądowi, ten druh mój będzie mi przewodnikiem, powie mi, co czynić, skąd wziąć żywność i dokąd się udać, żeby nie być pożartym i uciec szczęśliwie.” Zbudziłem się śród nieopisanej radości na myśl o takim planie mej ucieczki, lecz gdym wytrzeźwiał i zrozumiał, że wszystko snem tylko było, przygnębienie moje nie miało granic. Wkrótce jednak zrodził się w mej głowie wniosek, że jedynym sposobem próbowania ucieczki byłoby schwytanie którego z dzikich, wedle możności jednego z jeńców przeznaczonych na pożarcie i przywiezionych na wyspę celem stracenia. Lecz wielkie trudności sprzeciwiały się wypełnieniu tego planu, wykonanie jego było niemożliwością bez napadnięcia na całą bandę dzikusów i pozabijania ich wszystkich; byłby to postępek iście desperacki i mógłby się skończyć niepowodzeniem. Zresztą sumienie wyrzucało mi nieprawość tego zamiaru, a serce drżało na myśl o krwi rozlewie, chociażby się to stać miało dla własnego wybawienia. Nie będę tu powtarzał argumentów przeciwko takiemu postępowaniu, gdyż już dawniej wspomniałem o tym. I choć teraz nastręczały mi się nowe argumenty, mogące zwalczyć poprzednie, jednakże myśl o wyzwoleniu się za pomocą krwi rozlewu była mi nadal wstrętna i nie mogłem się z nią pogodzić. W końcu jednak, po wielu wewnętrznych utarczkach z samym sobą, pragnienie wyzwolenia zagłuszyło wszystkie inne uczucia i postanowiłem dostać w swe ręce jednego z dzikusów, choćby mnie to nie wiedzieć ile kosztowało. Następną myślą było zastanowienie się, jakim sposobem tego dokonać. Ponieważ nie wiedziałem jeszcze, jak to zrobić, postanowiłem na razie wytężyć czujność, by wypatrzyć dzikusów, kiedy przybędą na wyspę, a resztę zostawić biegowi wypadków, od których będzie zależało dalsze moje postępowanie. Zgodnie z tym zamiarem, raz po raz zasiadałem na czatach, a czyniłem to tak często, iż w końcu poczęło mnie to nużyć, albowiem zbiegło mi półtora roku na ciągłym wypatrywaniu. Przez znaczną część onego czasu chadzałem niemal codziennie ku zachodniemu i południowo-zachodniemu cyplowi wyspy, jednakże nie wypatrzyłem ani jednej łodzi. Choć zniechęcało mnie to bardzo i trudziło, jednakże w miarę przedłużania się tych oczekiwań byłem coraz bardziej uparty. Jak dawniej starałem się unikać widoku dzikich i strzegłem się, aby nie być przez nich widzianym, tak teraz pałałem pragnieniem, by się z nimi zetknąć. Wyobrażałem sobie również, że potrafię ujarzmić nie jednego, ale nawet kilku dzikich i uczynić z nich uległych niewolników całkowicie posłusznych mej woli, a niezdolnych mi szkodzić. Długo zabawiałem się podobnymi myślami, ale z tych wszystkich fantazji i projektów nic nie wyszło, gdyż przez cały ten czas ani jeden dziki człowiek nie zjawił się na wyspie. Półtora roku zbiegło mi na snuciu takich planów i zamysłów, i jużem widział ich bezowocność, gdy nagle pewnego wczesnego ranka zostałem poruszony widokiem aż pięciu łodzi leżących razem na brzegu po mojej stronie wyspy. Ci, którzy na nich przybyli, bez wątpienia wyszli już na ląd, lecz nie widziałem ich wcale. Ich liczba od razu pokrzyżowała wszystkie moje zamierzenia. Wiedziałem, że do jednej łodzi wsiadało zwykle czterech, sześciu albo i więcej dzikusów, i trudno mi było myśleć o tym, by w pojedynkę napadać na dwudziestu albo trzydziestu ludzi. Przyczaiłem się więc w mej warowni, zbity z tropu i przygnębiony, sposobiąc się jednak do obmyślenia ataku i gotów do czynu, gdyby zaszła potrzeba. Czekałem przez długą chwilę, nasłuchując każdego głosu z ich strony. W końcu, zniecierpliwiwszy się, ustawiłem muszkiety u stóp drabiny i wspiąłem się na wierzchołek góry przez dwa moje piętra, jak zwykle. Stanąłem tak, iżby głowa moja nie ukazywała się ponad skałą i nie można jej było zauważyć. Z pomocą perspektywy ujrzałem, że dzikich było przeszło trzydziestu, że rozniecili ognisko i coś na nim gotowali. Nie mogłem dostrzec, co takiego gotowali, widziałem tylko, że tańczyli dokoła ogniska w różnych barbarzyńskich podrygach i gestach. Przyglądając się dłużej, wyróżniłem postacie dwóch nieszczęśników, których właśnie wywleczono z łodzi i ciągniono na zabicie. Jeden z nich w tejże chwili padł na ziemię, prawdopodobnie ogłuszony pałką lub drewnianym mieczem; zaraz przyskoczyli ku niemu dwaj siepacze, by go zarżnąć na ucztę. Przez ten czas druga ofiara stała na uboczu czekając, póki z tamtym nie skończą. Ujrzawszy, że zostawiono mu nieco swobody, nagle ów skazaniec, snadź ożywiony nadzieją uratowania życia, zerwał się z miejsca i z niewiarygodną szybkością zaczął biec przez piaszczystą wydmę wprost na mnie, w stronę wybrzeża, gdzie znajdowało się moje domostwo. Wyznać muszę, że strwożony byłem śmiertelnie, gdym go ujrzał tak biegnącego, zwłaszcza żem myślał, iż biegnie za nim cała zgraja. Oczekiwałem, że spełni się część mojego snu i zbieg będzie szukał schronienia w cieniu mych zarośli, atoli nie mogłem mieć pewności, że i reszta snu się sprawdzi, to jest, że tamci nie będą go ścigać i nie schwycą go na miejscu. W każdym razie trwałem wciąż na stanowisku i wielką uczułem ulgę, gdym spostrzegł, że nie goniło go więcej niż trzech ludzi; jeszcze więcej serce mi urosło, gdym się przekonał, że zbieg odsadził się od nich w ucieczce na znaczną odległość, tak daleko, że gdyby jeszcze wytrzymał pół godziny, mógłby im całkiem zniknąć z oczu. Pomiędzy nimi a moją warownią leżało ujście rzeczułki, gdzie niegdyś wyładowywałem rzeczy wyniesione z okrętu. Wiedziałem, że biedak musi ją przepłynąć, inaczej zostanie natychmiast schwytany. Dopadłszy rzeczułki, nic sobie z niej nie robił, choć wezbrała jak zwykle w czasie przypływu, ale dał nura w wodę, przepłynął ją błyskawicznie około trzydziestu ruchami ramion, wdarł się na ląd i biegł dalej z niepospolitą siłą i zręcznością. Gdy trzej prześladowcy dobiegli do wody, okazało się, że tylko dwaj umieją pływać, a trzeci został na brzegu patrząc na towarzyszy, niebawem zaś oddalił się zwolna, co było jego szczęściem, jak wkrótce zobaczymy. Zauważyłem, że dwaj pływacy płynęli przez rzeczkę przeszło dwa razy dłużej niźli ten, który przed nimi uciekał. Wtedy w głowie błysnęła mi myśl nieodparta, że nadszedł czas, bym sobie zdobył sługę i towarzysza, i że zostałem najwidoczniej powołany przez Opatrzność, aby ocalić życie temu nieszczęśnikowi. Nie zwlekając, zbiegłem w dół po drabinach, porwałem dwie strzelby, które leżały u stóp drabiny, jak już wspomniałem, i wspiąwszy się znowu na szczyt wzgórza zacząłem biec na przełaj w stronę morza. Ponieważ biegłem z góry i krótszą drogą, więc niebawem znalazłem się pomiędzy ścigającymi a ściganym. Krzyknąłem głośno na uciekającego, ten odwróciwszy się, przeląkł się mnie zrazu tak samo jak i tamtych, ja jednak skinąłem nań ręką, by się cofnął, a jednocześnie posunąłem się z wolna ku ścigającym i wpadłszy na tego, który był na przedzie, zwaliłem go z nóg kolbą mej strzelby, bałem się bowiem strzelać, żeby mnie reszta zgrai nie posłyszała i żeby nie dostrzeżono dymu, co łacno wydałoby miejsce mego pobytu. Gdym powalił owego draba, drugi ze ścigających zatrzymał się jakby strwożony. Podbiegłem do niego, ale gdym już był niedaleko, spostrzegłem, że ma łuk i strzały i właśnie celuje we mnie. Byłem więc zmuszony go wyprzedzić i jednym sztrzałem położyłem go na miejscu. Biedny dzikus, który uciekał, zatrzymał się na moje skinienie widząc obu swych nieprzyjaciół leżących bez życia (jak sądził) na ziemi, jednakże tak był przerażony ogniem i hukiem mej strzelby, iż stał jak wryty, nie ruszając się z miejsca; skłonny był raczej uciekać niż podejść bliżej. Zawołałem do niego i dawałem mu znaki, aby postąpił naprzód. Zrozumiał, podszedł nieco bliżej i znów się zatrzymał. Wtedy spostrzegłem, że drży cały, jak gdyby był wzięty przeze mnie do niewoli i miał być zabity jak dwaj jego wrogowie. Skinąłem nań znowu i wszelkimi sposoby zachęcałem, by przyszedł do mnie. A on podchodził coraz bliżej, klękając co kilkanaście kroków na znak wdzięczności za uratowanie mu życia. Uśmiechałem się do niego, spojrzałem nań przyjaźnie i znów dałem znak ręką, by podszedł jeszcze bliżej. W końcu znalazł się tuż koło mnie, a wówczas ukląkł, ucałował ziemię, położył na niej głowę i chwy- ciwszy mą stopę położył ją na ciemieniu. Znak ten, jak sądzę, wyrażał przysięgę wierności i wiekuistego poddaństwa. Podniosłem go z ziemi i pocieszałem, jak mogłem. Ale miałem jeszcze coś więcej do roboty, albowiem pierwszy z dzikusów, któregom nie zabił, ale tylko ogłuszył, począł przychodzić do siebie. Wskazałem więc nań ręką, mówiąc uratowanemu, że tamten jeszcze żyje. On na to odrzekł mi kilka słów; chociaż ich nie rozumiałem, przecie miały dla mnie brzmienie przyjemne, gdyż pierwszy to był głos ludzki, jaki posłyszałem od dwudziestu pięciu lat z górą. Ale nie było czasu na takie rozmyślania, gdyż ów powalony dzikus na tyle odzyskał przytomność, że usiadł na ziemi. Obaczyłem, że mój dzikus (tak go odtąd będę nazywał) począł się lękać. Zmierzyłem się do tamtego ze strzelby, ale mój dzikus zrobił ręką ruch, by mu pożyczyć szabli wiszącej bez pochwy u mego boku. Uczyniłem zadość jego życzeniu. Skoro dostał w ręce szablę, zaraz skoczył na nieprzyjaciela i jednym ciosem zdjął mu z karku głowę tak zręcznie, iż żaden kat w Niemczech nie uczyniłby tego prędzej ani lepiej. Rzecz była dla mnie tym dziwniejsza, że nie miał on chyba nigdy prócz drewnianego puginału żadnej siecznej broni w ręku. Lecz przekonałem się później, że dzicy wyrabiają tę broń tak ostrą i ciężką, z tak twardego drzewa, iż za jednym uderzeniem mogą odcinać nią ręce, a nawet głowy. Zrobiwszy to, podbiegł ku mnie śmiejąc się z tryumfem, oddał mi szablę i śród rozlicznych gestów, których nie rozumiałem, położył ją przede mną wraz z głową zabitego nieprzyjaciela. Lecz nade wszystko wprawiło go w zdumienie, jak mogłem zabić drugiego Indianina z tak wielkiej odległości. Wskazał mi go palcem i zdawał się prosić o pozwolenie, aby go mógł zobaczyć. Uczyniłem znak zezwalający. Gdy się zbliżył do ciała, osłupiał z podziwienia, przewracał je z boku na bok oglądając ranę, z której mało co krwi upłynęło, ponieważ kula przeszła powyżej piersi i krew rozlała się do wewnątrz. Mój dzikus zabrał mu łuk i strzały, i wrócił do mnie. Wtedy dałem mu znak, aby udał się za mną, bo nadejść mogą inni i niebezpiecznie jest zostawać na miejscu. Dzikus mi na to odpowiedział na migi, że pragnie naprzód pogrzebać w piasku ciała, żeby dzicy, gdyby chcieli puścić się w pościg, nie zobaczyli trupów. Dałem mu znak, by to uczynił. Wziął się do roboty i po chwili wykopał rękoma jamę dość głęboką, aby pogrzebać pierwszego, zaciągnął go do dołu i przysypał, po czym wziął się z kolei do drugiego. Chyba w kwadrans uwinął się z pogrzebem, wówczas go odwołałem i poprowadziłem, jednak nie do mej warowni, ale do jaskini, na dalszą część wyspy. Tak więc tylko w tym względzie sen mój się nie spełnił, iż zbieg nie szukał schronienia w mym zagajniku. Po przybyciu na miejsce, poczęstowałem go chlebem, suszonymi winogronami i łykiem wody, bo jakom się przekonał, był bardzo spragniony po tak gwałtownym biegu. Tak go posiliwszy dałem mu znak, by położył się na spoczynek w miejscu, gdzie rozesłałem sporą wiązkę ryżowej słomy i derkę, na której sam nieraz sypiałem. Biedak ledwo się położył, usnął natychmiast. Był to młodzieniec miły i przystojny, dobrze zbudowany, o silnych, prostych ramionach i nogach, wysoki, ale nie za wielki. Wyglądał na lat dwadzieścia sześć. Twarz miał dobrotliwą, bez srogości i dzikości w spojrzeniu, a przecie męską i mężną; zwłaszcza kiedy się uśmiechał, miał w sobie coś z Europejczyka. Włosy miał długie i czarne, proste, nie zwełnione, czoło wysokie i duże, w oczach żywość i bystrość. Twarz była smagła, ale nie tej obrzydliwej żółtawej smagłości, jaką mają Indianie w Brazylii lub Wirginii, lecz w jaśniejszym odcieniu barwy oliwkowej, która miała w sobie coś powabnego, choć nie dającego się opisać. Zarys twarzy był okrągły i pucołowaty, nos mały, lecz nie spłaszczony jak u Murzyna, wargi wąskie, ładnie wykrojone, zaś zęby piękne, równo osadzone i białe jak kość słoniowa. Zdrzemnąwszy się raczej niż przespawszy może pół godziny, ocknął się i wybiegł z groty ku mnie. Wyszedłem, by wydoić kozy przebywające w zagrodzeniu, a on ledwie mnie spostrzegł, przybiegł i rzucił mi się do nóg z wszystkimi oznakami dziękczynnego poddania, na jakie się umiał zdobyć. Po czym legł głową na ziemi, tuż przy mojej stopie, a drugą moją stopę położył sobie na głowie, jak to już poprzednio uczynił, dając mi do zrozumienia, że póki życia, będzie mi służył z całkowitym oddaniem. Pojąłem mniej więcej, co mi chce powiedzieć, i zapewniłem go również, że jestem z niego zadowolony. Wkrótce potem zacząłem mówić do niego i uczyć go słów angielskich, a najpierw dałem mu poznać, że będzie nazywał się Piętaszek, bo był piątek, kiedy ocaliłem mu życie; tak go na pamiątkę tego dnia nazwałem. Podobnie nauczyłem go słowa „pan’, dając mu do poznania, że to jest moje imię, a także słów „tak” i „nie”, tłumacząc mu, co one znaczą. Dałem mu trochę mleka w glinianym garnuszku i pokazałem, jak ja sam piję maczając w nim chleb, a potem kawał placka, żeby uczynił tak samo; co też zaraz wypełnił okazując, że bardzo mu to smakuje.Przespałem z nim tam całą noc, a gdy dzień nastał, poleciłem mu iść za mną, dając mu do zrozumienia, że idę po odzież dla niego, z czego zdawał się być bardzo rad, jako że był zupełnie nagi. Gdyśmy przechodzili koło dołu, gdzie zagrzebał owych dwóch zabitych, wskazał na to miejsce i na znaki, jakie tam poczynił, żeby ich znowu odkopać i zjeść. Okazałem mu na to moje najwyższe oburzenie z oznakami obrzydzenia, jak gdybym miał wymiotować na samą myśl o tym, i skinieniem ręki kazałem mu odejść stamtąd, co też uczynił natychmiast z całą uległością. Zaprowadziłem go potem na szczyt wzgórza, aby zobaczyć, czy jego wrogowie oddalili się, i przez perspektywę dokładnie odnalazłem miejsce, gdzie poprzednio byli. Nie można było dojrzeć śladu ani ludzi, ani łodzi. Było rzeczą pewną, że uszli nie zadając sobie trudu poszukiwań swoich dwóch towarzyszów. To mię jednak nie uspokoiło. Czując teraz więcej pewności siebie, a tym samym i ciekawości, wziąłem z sobą Piętaszka, dając mu szablę do ręki, a na plecy łuk i strzały, z którymi umiał się nader zręcznie obchodzić. Kazałem mu ponadto nieść strzelbę dla siebie, sam zaś wziąłem dwie inne i tak pomaszerowaliśmy do koczowiska dzikich. Pragnąłem bowiem zdobyć o nich pewniejsze wiadomości. Gdym przybył na miejsce, krew mi się ścięła w żyłach i serce zamarło. Widok był zaiste straszliwy, przynajmniej dla mnie, bo Piętaszek nic sobie z niego nie robił. Cała przestrzeń dokoła pokryta była kośćmi ludzkimi, ziemia zbrukana krwią, a tu i ówdzie walały się resztki ludzkiego mięsa nie dojedzone, przypieczone i zmiażdżone: słowem, wszelkie ślady hucznej uczty, jaką tu sobie wyprawili po zwyciężeniu nieprzyjaciół. Znalazłem trzy czaszki, pięć rąk, kości trzech czy czterech nóg oraz obfitość innych części ciała. Piętaszek oznajmił mi na migi, że przywieziono tu czterech jeńców, z których trzech zjedzono, a on sam (tu pokazał na siebie) był czwarty. Dalej dowiedziałem się, że odbyła się wielka bitwa między ich królem a królem sąsiednim, do którego poddanych Piętaszek należał. Pojmana została wielka liczba jeńców, ale wleczono ich w różne miejsca, by tak się z nimi rozprawić jak z tymi nieszczęśnikami, których sprowadzono tutaj. Kazałem Piętaszkowi zebrać wszystkie te kości i szczątki na kupę i spalić je na popiół. Widziałem, że on miał jeszcze apetyt na to mięso, będąc z natury ludożercą. Okazałem jednak tyle wstrętu i obrzydzenia na samą myśl o tym, że Piętaszek nie śmiał przyznać się do swych pragnień. Dałem mu w jakiś sposób do zrozumienia, że zabiję go, jeśli zauważę, iż nęci go ludożerstwo. Następnie wróciliśmy do mej warowni i tu zabrałem się do pracy nad moim Piętaszkiem. Najpierw tedy dałem mu parę płóciennych hajdawerów, znalezionych w kufrze biednego puszkarza z rozbitego statku. Po małej poprawce leżały na mym Piętaszku wcale zgrabnie. Potem uszyłem mu kaftan z koziej skóry, ile mi na to pozwalał mój kunszt krawiecki, w którym jużem się bardzo był wyćwiczył. Dałem mu także czapkę zrobioną z zajęczej skórki. Była wygodna i nawet dość zgrabna. Odziałem go więc jako tako, a radowało go to niezmiernie, że był ubrany niemal tak pięknie jak jego pan. Prawda, że zrazu bardzo niezgrabnie się w tym poruszał, trudno mu szło naciąganie hajdawerów, a rękawy kaftana wywoływały swędzenie barków i ramion, ale potem poszerzyłem je nieco tam, gdzie mu dolegały, przyzwyczaił się i bardzo rad w nich chodził. Przyszedłszy nazajutrz do domu, począłem przemyśliwać, gdzieby mego sługę umieścić. Chcąc mu dać wygodę, a i samemu czuć się swobodnie, zrobiłem mu mały namiot na pustej przestrzeni między dwiema liniami mych fortyfikacji. Ponieważ w tym miejscu było wejście do mej jaskini, przeto sporządziłem framugę i prawdziwe drzwi z grubych desek, otwierające się do wewnątrz, które na noc barykadowałem, i wciągałem do wnętrza obie drabiny. Tak więc Piętaszek nie mógł dostać się do mnie w obręb wewnętrznego wału, nie zrobiwszy tyle hałasu, iżby mnie obudził. Albowiem pierwszy mój wał miał teraz nad sobą całkowity dach z długich dyli sięgających do samej skały, a poszytych nadzwyczaj mocną słomą ryżową. W otworze, który zostawiłem, aby móc wchodzić po drabinie, umieściłem spuszczane drzwiczki tak zbudowane, że jeśliby kto się do nich dobierał od zewnątrz, spadłby na dół z wielkim hałasem. Co zaś tyczy się oręża, na każdą noc zabierałem go do mej komory. Wszystkie te środki ostrożności były zresztą zupełnie zbyteczne. Albowiem nigdy nikt nie miał sługi wierniejszego, szczerszego i bardziej przywiązanego. Nie znał uniesień, niezadowolenia ni fanaberii. Uległy i posłuszny, przywiązany był do mnie całym sercem jak dziecię do ojca. Wierzę, że gotów był życie poświęcić, by moje ocalić z opresji. Liczne dowody, jakie mi dawał na to, przekonały mnie wkrótce, że ze strony Piętaszka nie potrzebuję niczego się obawiać. Wyborne jego przymioty dały mi nieraz sposobność do rozmyślań, że jeśli podobało się Bogu tak wielką liczbę istot ludzkich pozbawić możności najlepszego spożytkowania swych zdolności, to przecież, obdzielił je w tej samej mierze co i nas. Równie jak my i one mają swój rozum, uczucia wdzięczności, przychylności i zemsty, pojęcia wierności i przyjaźni - wszystko, co trzeba, aby czynić dobrze i przyjmować dobro; a często nawet lepiej od nas umieją użyć tych darów. Nieraz martwiło mnie, gdym pomyślał, w jakich złych celach używamy często naszych przymiotów, chociaż jesteśmy oświeceni wielkim światłem ducha Boskiego i sama znajomość Jego słowa przyczynia się już do naszego pojmowania. Sam siebie nieraz pytałem, dlaczego Stwórca utaił światło zbawiennej wiary przed tylu milionami ludzi, którzy - gdyby wolno było sądzić po tym biednym dzikusie - odnieśliby z niej większy pożytek niż my. Rozmyślania te skłaniały mnie czasami do zwątpienia we wszechwładzę Opatrzności; zarzucałem Bogu niesprawiedliwość, że oświecając jednych, ukrywa się przed drugimi, a od wszystkich oczekuje jednakowej chwały. Ale zdusiłem w sobie i ukróciłem nawał tych myśli. Po pierwsze, nie wiemy, jakie prawo i jakie światło wiary potępi tych ludzi. Jest rzeczą zrozumiałą, że Bóg jest nieskończenie święty i sprawiedliwy, co wypływa z samej natury Jego istnienia, i inaczej być nie może. A jeżeli ci ludzie zostali Go pozbawieni, to chyba za to, że zgrzeszyli przeciwko światłu wiary, które, jak powiada Pismo Święte, jest właśnie dla nich prawem, zostali odtrąceni przez takie przepisy, które uznali w sumieniu swym za słuszne, choć ich podstawa nie była nam odkryta. Po drugie - nasunął mi się wniosek, że tak długo, jak jesteśmy tylko gliną w ręku Garncarza, nigdy żadne z naczyń przez Niego ulepionych nie może powiedzieć: „Boże, czemuś mnie takim uczynił?” Ale powróćmy do mego nowego towarzysza. Byłem Piętaszkiem zachwycony i postanowiłem nauczyć go wszystkiego, co mogłoby stać mu się przydatne i pożyteczne, a przede wszystkim mówić i rozumieć mnie, gdym do niego mówił. Był on najpojętniejszym uczniem, jakiegom w życiu widział, był tak pogodny, taki wciąż pilny i tak szczęśliwy, gdy mógł mnie zrozumieć albo gdym ja jego rozumiał, że wielką radością było z nim rozmawiać. Odtąd życie poczęło płynąć mi tak przyjemnie, że powiadałem sobie, iż byleby mnie nie nawiedzali inni dzicy, nie starałbym się nigdy zmienić miejsca mego pobytu. Po kilku dniach od mego powrotu do warowni powiedziałem sobie, że muszę odzwyczaić Piętaszka od ohydnego nawyku i upodobania do żywienia się ludzkim mięsem; chciałem, by zasmakował w innym mięsie, toteż pewnego dnia zaprowadziłem go do lasu. Zamierzałem zabić jedno z koźląt mej trzody, przynieść je do domu i oporządzić. Ale po drodze zobaczyłem dziką kozę leżącą z dwojgiem małych w cieniu. - Stój - zawołałem na Piętaszka dając mu znak, by się nie ruszał. Po czym złożyłem się, wystrzeliłem i zabiłem jedno z koźląt. Biedak, który już raz był świadkiem, jak zabiłem z oddali jego nieprzyjaciela, ale nie wiedział, jakim to się stało sposobem, trząsł się, dygotał i wydawał się tak przerażony, iż myślałem, że padnie zemdlony. Nie widział koźlęcia, które zastrzeliłem, ani nie rozumiał, że to ja je zabiłem, tylko począł drzeć na sobie kaftan, by przekonać się, czy nie został zraniony, a zaraz potem sądząc, że chcę go zabić, podbiegł, ukląkł przede mną i obejmując moje kolana mówił do mnie wiele rzeczy, których nie rozumiałem, alem się domyślał, że prosi mnie, bym go nie uśmiercał. Wkrótce znalazłem sposób przekonania go, że nie mam zamiaru czynić mu nic złego. Śmiejąc się, wziąłem go za rękę i wskazując ubite koźlę, dałem mu znak, żeby pobiegł i przyniósł je do mnie. Uczynił to skwapliwie, a kiedy oglądał koziołka na wszystkie strony chcąc dociec, w jaki sposób zwierzątko zostało zabite, nabiłem powtórnie strzelbę i wypatrzyłem wielkiego ptaka, jak mi się zdawało, jastrzębia, siedzącego na drzewie na odległość strzału. Żeby Piętaszkowi wyjaśnić, co zamierzam czynić, przywołałem go znów do siebie, wskazałem mu ptaka (który był nie jastrzębiem, lecz papugą) oraz moją strzelbę, a potem ziemię pod drzewem, na którym siedziała papuga. W ten sposób dałem mu do poznania, że strzelę i trafię ptaka, a ptak upadnie na ziemię. Jakoż strzeliłem i kazałem mu patrzeć: w tejże chwili ujrzał spadającą papugę. Stał znów jak ogłuszony, na przekór wszystkiemu, com mu powiadał, przekonałem się, że był nawet jeszcze bardziej oszołomiony niż poprzednio, gdyż nie widząc, jakobym wkładał coś do strzelby, myślał, że w tym nieznanym przedmiocie musi się kryć jakiś zapas śmierci i zniszczenia zdolny zabić człowieka, zwierzę czy ptaka zarówno z bliska, jak i z daleka. Nie mógł przez długi czas ochłonąć z przerażenia, a myślę, że gdybym mu na to pozwolił, zacząłby darzyć czcią Boską mnie i moją strzelbę. Co się tyczy strzelby, to przez kilka dni nie chciał wziąć jej do ręki, a gdy był sam, przemawiał do niej, jak gdyby mogła mu udzielić odpowiedzi. Dowiedziałem się później, iż prosił ją, żeby go nie zabijała. Gdy już nieco ochłonął z przerażenia, dałem mu znak, by mi przyniósł ustrzelonego ptaka; uczynił to, acz po pewnej zwłoce, gdyż papuga jeszcze żyła i podlatując odfrunęła nieco dalej od miejsca, gdzie ją postrzeliłem. W końcu jednak ją znalazł i przyniósł do mnie. Ponieważ stwierdziłem, że nigdy dotąd nie miewał do czynienia z bronią palną, skorzystałem z jego chwilowej nieobecności i nabiłem strzelbę, żeby być w pogotowiu, jeżeli się jaka zwierzyna nawinie. Ale jużeśmy nic więcej nie napotkali, przeto zaniosłem koziołka do domu, tegoż wieczora ściągnąłem zeń skórę, pokrajałem mięso, jak umiałem, i mając pod ręką odpowiedni garnek, ugotowałem potrawkę oraz sporą porcję dobrego rosołu. Zabrawszy się potem do jedzenia, poczęstowałem i mego Piętaszka, który zdawał się bardzo tym cieszyć, bom widział, że mu to smakowało. Atoli nade wszystko dziwiło go, że soliłem potrawy, dawał mi znaki ostrzegając, że sól nie jest dobra do jedzenia: włożył więc sobie szczyptę jej do ust, udawał nudności, spluwał i odchrząkiwał przepłukując sobie następnie usta czystą wodą. Ja ze swej strony wziąłem do ust kawał mięsa nie solonego i spluwałem w ten sam sposób, jak on czynił po skosztowaniu soli. Na nic się to nie zdało, gdyż Piętaszek nigdy nie miał ochoty solić mięsa czy rosołu. Dopiero po dłuższym czasie nauczył się tego, ale i wtedy brał soli zaledwie szczyptę. Nakarmiwszy go rosołem i potrawką, postanowiłem nazajutrz uraczyć go pieczystem z kozła. Wbiłem więc dwa słupki po obu stronach ogniska, na nich zatknąłem poprzeczkę i przywiązałem do niej kawał mięsa, który jednostajnym ruchem obracałem ponad ogniem, tak jak widziałem, że robią to w Anglii. Piętaszek był pełen podziwu dla tej roboty, a gdy spróbował pieczeni, na niezliczone sposoby opowiadał mi, jak mu to smakuje. W końcu oznajmił, że już nigdy nie będzie jadł ludzkiego mięsa. Wielką radością przejęła mnie ta wiadomość. Następnego dnia zasadziłem go do roboty każąc mu tłuc ziarno i przesiewać je przez sito. Niebawem nauczył się czynić to nie gorzej ode mnie, zwłaszcza odkąd zrozumiał, do czego to służy, i że będzie z tego chleb. Wkrótce nauczyłem go wyrabiać ciasto i wypiekać chleb. Słowem, w niedługim czasie Piętaszek umiał chodzić na równi ze mną koło wszelkiej potrzebnej roboty. Począłem zdawać sobie sprawę, ze mając obecnie dwie gęby do wyżywienia miast jednej, muszę też przysposobić więcej gruntu pod uprawę i zasiewać więcej zboża niż dotychczas. Wytyczyłem więc większy szmat ziemi i ogrodziłem go w ten sam sposób co poprzednio, w czym Piętaszek pomagał mi nie tylko chętnie i wytrwale, ale z wielką radością. Mówiłem mu, że odkąd jest ze mną, musimy mieć więcej zboża na chleb, by wystarczyło dla nas obu. Uczyniło to na nim wielkie wrażenie i dał mi do zrozumienia, że widzi, jak się z jego przyczyny powiększyły moje prace, i jeżeli mu wskażę, co ma robić, z całą usilnością przykładać się będzie do roboty. Rok ów był dla mnie najmilszy ze wszystkich, jakie spędziłem na wyspie. Piętaszek począł już mówić wybornie, rozumiejąc nazwy niemal wszystkich rzeczy, z jakimi spotykałem się w moich warunkach, oraz wszystkich miejsc, do których go posyłałem, a gwarzył ze mną ustawicznie. Tak więc mogłem nareszcie posługiwać się własną mową, do czego wpierw miałem tak mało sposobności. Poza przyjemnością rozmowy, wielką mi radość sprawiała obecność mego towarzysza. Z każdym dniem przekonywałem się coraz bardziej o jego prostej i nieskażonej uczciwości i począłem prawdziwie go miłować. I on też wzajemnie, jak przypuszczam, kochał mnie nad wszystko na świecie. Raz chciałem się przekonać, czy ma ochotę powrócić do swego kraju. Nauczywszy go już mówić po angielsku na tyle, iż mógł mi odpowiadać niemal na wszystkie zadane pytania, zapytałem go, czy plemię, do którego należał, nigdy nie zwyciężyło w bitwie. Uśmiechnął się na to i odrzekł: - Tak, tak! my zawszy walczyć dobrze - co znaczyło, że zawsze odnoszą zwycięstwa. Po czym wywiązał się dyskurs następujący: Pan: Wy walczycie lepiej? A czemuż to ciebie wzięto do niewoli, mój Piętaszku?Piętaszek: Ale moje plemię bić bardzo. Pan: Jakże bić? Jeżeli twoje plemię ich bije, to jakże ciebie wzięto? Piętaszek: Ich więcej niż moje plemię w tym miejscu, gdzie ja być; oni wziąć jeden, dwa, trzy i mnie, moje plemię pobić ich na drugie miejsce, gdzie ja nie być, tam moje plemię wziąć jeden, dwa, wielki tysiąc. Pan: Ale dlaczego twoi ziomkowie nie wyzwolili cię z rąk nieprzyjaciół? Piętaszek: Oni biec jeden, dwa, trzy i ja, i kazać iść do łodzi, moje plemię nie mieć wtedy łódź. Pan: No, ale powiedz, mój Piętaszku, co twoje plemię robi z ludźmi wziętymi do niewoli? Czy ich wywożą daleko i zjadają, jak tamci czynili? Piętaszek: Tak, moje plemię jeść także ludzi, zjadać ludzi! Pan: A dokąd ich wywożą? Piętaszek: Do inne miejsce, gdzie oni chcieć. Pan: A czy tu przyjeżdżają? Piętaszek: Tak, tak, oni tu przyjeżdżać, przyjeżdżać także inne miejsca. Pan: Więc bywałeś tu z nimi dawniej? Piętaszek: Tak, ja być tam! - to mówiąc wskazał północno-zachodnią stronę wyspy. Z tegom wyrozumiał, że mój Piętaszek był niegdyś pośród dzikusów, którzy przybywali na odleglejszy koniec wyspy na ludożercze stypy, na które i jego później tu zaciągnięto. W jakiś czas potem, gdy odważyłem się zaprowadzić go w ową okolicę, natychmiast rozpoznał to miejsce i oznajmił, że był tu kiedyś, gdy zjedli dwudziestu mężczyzn, dwie kobiety i jedno dziecko. Ponieważ nie umiał jeszcze po angielsku wyrazić liczby „dwadzieścia”, przeto ułożył na ziemi dwadzieścia kamyków i dał mi znak, żebym je przeliczył. Przytoczyłem ten urywek rozmowy, ponieważ może on być wstępem do tego, co następuje. Wkrótce po wspomnianej rozmowie zapytałem go, jak daleko jest od wyspy do lądu i czy łodzie nieczęsto ulegają wypadkom. Odpowiedział, że żadne niebezpieczeństwo nie grozi i nigdy żadna łódź nie zginęła, tylko że nieco dalej na morzu był inny kierunek wiatru rankiem, a inny wieczorem. Zrozumiałem, że chodzi o przypływ i odpływ morza. Później dopiero wymiarkowałem, że przyczyna tych zmian leżała w silnych prądach wielkiej rzeki Orinoko, w której ujściu, jak się później dowiedziałem, leżała nasza wyspa, a ląd, który dostrzegłem na zachodzie i północno-zachodzie, była to wielka wyspa Św. Trójcy, położona na północnym krańcu ujścia rzeki. Zadawałem Piętaszkowi tysiące pytań o stan owej krainy, jej mieszkańców, morza, wybrzeży i narodów sąsiednich. Z całą szczerością mówił mi wszystko, co wiedział. Pytałem go o nazwy kilku plemion, ale prócz imienia Karibi nie udało mi się wydobyć innej nazwy. Łatwo zrozumiałem, że chodzi o Karaibów, których nasze mapy umieszczają w obszarze Ameryki sięgającym od ujścia Orinoko do Gujany i dalej do Św. Marty. Następnie dowiedziałem się, że wielki szmat drogi poza księżycem, co miało znaczyć w stronie zachodu księżyca, czyli na zachód od ich kraju, mieszkają ludzie białobrodzi tak jak ja - tu wykazywał na mój zarost - którzy „pozabijali wiele człowieków”, jak się wyraził. Domyślałem się, że miał na myśli Hiszpanów, których okrucieństwa zyskały sobie smutną sławę w owych stronach, i pamięć o nich przechodziła z ojca na syna wśród tubylczych szczepów. Dopytywałem się, czy umiałby mnie objaśnić, jakim sposobem mógłbym wyjechać z tej wyspy i dostać się między białych ludzi. Odpowiedział mi: - Tak, tak! mogę iść dwie łodzie! Nie rozumiałem, co chciał przez to powiedzieć, ale w końcu domyśliłem się z wielkim trudem, że chodzi mu pewnie o łódź tak dużą jak dwie zwykłe łódki. Pokrzepiła mnie na duchu ta rozmowa z Piętaszkiem i żywiłem od tego czasu nadzieję, że kiedyś przecie znajdę sposobność do ucieczki z wyspy, i że ten biedny dzikus mi w tym dopomoże. W owym czasie, gdy już Piętaszek zaczął ze mną rozmawiać i rozumieć moje słowa, nie omieszkałem zaszczepiać w jego umyśle zasad religii. Pewnego dnia zapytałem go, kto go stworzył. Biedak nie pojął mego pytania i myślał, że go pytam, kto był jego ojcem. Przystąpiłem zatem do rzeczy z innej strony, pytając, kto stworzył morze, ziemię, po której stąpamy, góry i lasy? Odpowiedział mi na to, że uczynił to stary Benamuki, który przebywa poza wszystkim. Nie umiał mi jednak nic powiedzieć o tej wielkiej osobistości, wiedział tylko, że Benamuki był bardzo stary, znacznie starszy niż ziemia i morze, księżyc i gwiazdy. Pytam więc dalej Piętaszka, dlaczego jeśli ta stara istota stworzyła świat, nie wszystkie stworzenia oddają jej cześć? Spoważniał i z wyrazem wielkiej prostoty odrzekł: - Wszystko na świecie mówić: „O!” do niego! Pytałem dalej, dokąd odchodzą ludzie, którzy umierają w jego kraju. - Tak, oni wszyscy pójść do Benamuki - odpowiedział mi Piętaszek. Spytałem go, czy idą tam także ci, których oni zjadają. - Tak! - brzmiała krótka odpowiedź. Odtąd począłem go oświecać w poznaniu Boga prawdziwego. Wskazałem na niebo mówiąc, że tam żyje wielki Stwórca wszechrzeczy, że rządzi on światem z tą samą mocą i opatrznością, z jaką świat stworzył, że jest wszechmocny, przeto może dla nas wszystko uczynić, wszystkim nas obdarzyć i wszystko nam odebrać. Tak stopniowo otwierałem mu oczy na te sprawy. Słuchał z uwagą i radością przyjął wiadomość, że Jezus Chrystus został zesłany na ziemię, by nas odkupić, oraz że Bóg nawet z niebios słyszy nasze modły. Pewnego dnia poczciwy chłopak oznajmił mi: - Jeżeli twój Bóg mieszkać wyżej słońca i stamtąd móc nas słyszeć, musi być potężniejszy od Benamuki, bożka mego narodu, co nie być tak daleko od nas, a móc wysłuchać naszych próśb tylko na wysokich górach, gdzie przebywa. Zapytałem go, czy mówił z nim na tych górach. - Nie - odpowiedział Piętaszek. - Młodzi tam nie chodzić, tylko starcy, których nazywamy Uwokaki. Domyśliłem się, że tymi starcami są ich kapłani, którzy wychodzą na poświęcone miejsca, aby mówić: „O!” (w języku Piętaszka oznaczało to modlitwę), i potem wracają, ogłaszając ludowi, co im Benamuki powiedział. To przekonało mnie, że nawet między najgłupszymi bałwochwalcami oszustwo praktykowane jest przez kapłanów, i że umiejętność okrywania religii tajemnicą, aby zapewnić duchowieństwu poszanowanie ludu, stosowana jest nie tylko w Rzymie, ale przez wszystkie religie świata, nawet najbardziej dzikie i barbarzyńskie. Starałem się wyjaśnić Piętaszkowi, że owi starzy ludzie, którzy wchodzą na góry, by mówić „O!” do bożka Benamuki, dopuszczają się oszukaństwa, i że owe wieści, które stamtąd przynoszą, są również nic niewarte, a jeżeli nawet z kim tam rozmawiają i otrzymują odeń wiadomości, może to być tylko duch nieczysty. Po czym wdałem się z nim w długi dyskurs o szatanie, jego początkach, buncie przeciw Bogu, nienawiści ku ludziom i powodach tejże, o tym, jak usadowił się on w ciemnych stronach świata, by doznać czci Bogu tylko należnej, jakie czynił chytrości, by wciągnąć ród człowieczy do zguby, jak podstępnie dobiera się do naszych uczuć i namiętności, jak swe sidła umie przystosować do naszych skłonności, sprawiając nawet, iż sami dla siebie stajemy się kusicielami i z własnej winy dążymy do zguby. Przekonałem się jednak, iż wrazić w umysł Piętaszka pojęcie diabła nie było rzeczą równie łatwą jak nauczyć go o Bogu. Sama natura wspierała moje argumenty o konieczności wielkiej Pierwszej Przyczyny, o potędze, która panuje nad wszystkim, o tajemnej sile Opatrzności, z czego wynikało, iż rzeczą słuszną i sprawiedliwą jest oddawać hołd Temu, który nas stworzył. Atoli nie szło mi tak snadnie z wyjaśnieniem pojęcia złego ducha, jego początków, natury i istoty, a nade wszystko jego skłonności do złego i pokus, którymi ludzi dręczy. Toteż nieborak Piętaszek pewnego razu pytaniem zgoła niewinnym i naturalnym tak mnie zbił z tropu, iż prawie nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Mówiłem mu długo o potędze Boga, o jego wszechmocy i odrazie do grzechu, o ogniu piekielnym, jaki zgotował czyniącym nieprawość, mówiłem, iż Bóg jako nas stworzył, tak może nas i świat cały zniszczyć w jednej chwili. Piętaszek słuchał mnie przez cały czas z wielką powagą. Potem jąłem mu opowiadać, jak diabeł był nieprzyjacielem Boga w sercach ludzkich, jak używa całej swej chytrości i przewrotności, by zniweczyć dobre zamiary Opatrzności i przywieść do zguby królestwo Chrystusa na ziemi. - Dobrze - ozwał się Piętaszek. - Powiadasz, że Bóg być tak wielki i tak silny. Więc on nie być tak silny i taki mocny jak diabeł? - Owszem, owszem, Piętaszku - odrzekłem - Bóg jest silniejszy od diabła, Bóg jest wyższy nad diabła, dlatego modlimy się do Boga, byśmy mogli zdeptać diabła i zdolni byli opierać się jego pokusom oraz odpierać jego ogniste pociski. - Ale kiedy Bóg silniejszy i większy niż diabeł - rzecze mi na to Piętaszek - to czemu Bóg nie zabić diabła i nie sprawić, żeby już nie był zły? Zaskoczyło mnie to pytanie, bo choć byłem człowiekiem dość starym, jednak byłem jeszcze świeżej daty uczonym w Piśmie i nie nawykłem do rozwiązywania trudności. Nie wiedząc więc zrazu, co odpowiedzieć, udałem, żem nie dosłyszał, i spytałem, o co mu chodzi. Ale on zbyt poważnie wziął sobie sprawę do serca, by mógł zapomnieć o swym pytaniu, więc powtórzył je tymi samymi łamanymi słowy co poprzednio. Lecz jam już przez ten czas zdążył się namyślić, więc rzekłem: - Bóg ukarze go w końcu bardzo surowo, zachowując go do dnia Sądu, kiedy wtrąci go w otchłań bezdenną, gdzie ogień piekielny trawić go będzie wiecznie.Piętaszka to nie zadowoliło i znów począł nastawać powtarzając moje słowa: - Zachować go do końca? Ja tego nie rozumieć. Dlaczego nie zabić diabła teraz, nie zabić dawno bardzo? - Równie dobrze mógłbyś mnie zapytać - odparłem - dlaczego Bóg nie zabił ciebie i mnie, gdyśmy się dopuścili złych uczynków, które Go obrażają. On nas zachował, byśmy żałowali i uzyskali przebaczenie. Piętaszek zadumał się przez chwilę. - Dobrze, dobrze! - powiedział z przejęciem - to dobrze! Ty, ja, diabeł, my wszyscy źli, wszystkich zachować, wszyscy żałować, Bóg wszystkim przebaczyć. Znowu mnie w kozi róg zapędził, a było to dla mnie świadectwem, że choć dane nam z natury pojęcia mogą prowadzić istotę rozumną do poznania Boga i oddawania Mu należnej czci, to jednak tylko objawienie może dać nam wiadomość o odkupieniu zdobytym dla nas przez Jezusa Chrystusa, o nowym przymierzu, o pośredniku i orędowniku naszym u tronu Boga Ojca. I powtarzam raz jeszcze, że tylko Ewangelia Pana naszego i Zbawcy, Jezusa Chrystusa, czyli słowo Boże i duch Boży, może zaszczepić te nauki w duszy człowieka i wskazać mu drogi zbawienia. Przerwałem przeto na razie dyskurs mój z Piętaszkiem powstając z miejsca pośpiesznie, jak gdyby coś skłoniło mnie do nagłego wyjścia, po czym odesławszy mego sługę po coś dość daleko, modliłem się gorąco do Boga, by dał mi zdolność zbawiennego pouczenia mego dzikusa i pomógł, za łaską Ducha Świętego, sercu nieoświeconego biedaka przyjąć światło wiary Chrystusowej. - O Boże! - zawołałem - udziel mi słów, iżby sumienie jego było przekonane, oczy otworzone, a dusza zbawiona. Gdy chłopak powrócił do mnie, wdałem się z nim w długą rozmowę o odkupieniu świata przez Chrystusa, o nauce Ewangelii, o skrusze i wierze w przebaczenie, wyjaśniłem mu następnie, czemu nasz Boski Zbawiciel nie wziął na siebie postaci anioła, lecz jednego z potomków Abrahama, wskutek czego upadli aniołowie nie mają żadnego udziału w dobrodziejstwie zbawienia, bo Zbawiciel nasz przyszedł jedynie dla nawrócenia zbłąkanych owieczek z domu Izraela. Bóg wie, żem miał więcej szczerych chęci niż wiedzy. Muszę wyznać, że wykładając mu to wszystko, jednocześnie uczyłem się i oświecałem w wielu rzeczach, których bądź przedtem nie znałem, bądź dotąd nie rozważałem należycie, a które teraz same przez się nasuwały mi się na myśl. I tak gdyby nawet ten biedny dzikus niewiele skorzystał i nie stał się lepszy w moim towarzystwie, to przybycie jego pozostałoby dla mnie jednym z największych dobrodziejstw nieba. Oto z jego przyjściem smutek mój się umniejszył, mieszkanie stawało się coraz milsze i wygodniejsze, a gdy pomyślałem o tym, że w mym życiu samotnym, na jakie zostałem skazany, jam nie tylko zdołał podnieść wzrok swój ku niebu i ku ręce Boskiej, co mnie tu przywiodła, ale stałem się ponadto narzędziem Opatrzności dla uratowania życia i duszy biednego dzikusa, i przywiedzenia go do prawdziwego światła religii i nauki Chrystusowej, do poznania Tego, który jest żywotem wiecznym - gdym rozmyślał, powtarzam, o tym wszystkim, to jakaś tajemna radość przebiegała przez każdą cząstkę mej istoty i nieraz cieszyłem się, żem został wyrzucony na tę wyspę, którą tak często uważałem za miejsce najstraszliwszej udręki, jaka mnie spotkać mogła. W tym usposobieniu pełnym wdzięczności upływał mi ciąg dalszy dni moich. Rozmowy, które całymi godzinami prowadziłem z Piętaszkiem, sprawiały, iż trzy lata przeżyte razem mógłbym nazwać zupełnie szczęśliwymi, gdyby prawdziwe i zupełne szczęście mogło istnieć pod słońcem. Dzikus przeobraził się w dobrego chrześcijanina, o wiele lepszego ode mnie, choć mam prawo spodziewać się błogosławić Boga za to, że obaj jednako pokutowaliśmy za nasze winy i byliśmy pocieszeni i pokrzepieni dzięki tej pokucie.Mieliśmy Pismo Święte i nie mniej byliśmy przejęci duchem Bożym, niż gdybyśmy żyli w Anglii. Z mej strony przykładałem się do czytania Biblii i jak mogłem, tłumaczyłem ją memu uczniowi, on zaś przez natarczywość swoich pytań i dociekań czynił mnie, jak mówię, coraz bieglejszym w Piśmie, do czego bym nie doszedł czytając Biblię sam dla siebie. Zauważyłem przy tym jeszcze jedną rzecz, zdobytą doświadczeniem mego samotnego życia. Jak nieskończonym i niewypowiedzianym błogosławieństwem jest to, że wiedza o Bogu i nauka Jezusa Chrystusa o zbawieniu zawarta jest w Piśmie Świętym w tak prostej i zrozumiałej formie, że chociaż czytałem ją nieprzygotowany, pojąłem dostatecznie wielki obowiązek żałowania za grzechy i wzorowania życia naszego na Zbawicielu. Zrozumiałem również bez żadnej pomocy czy nauki z zewnątrz - oczywiście ludzkiej - że należy słuchać wszelkich przykazań Bożych, a zmianę mego życia uczynić trwałą na zawsze. Sam jeden doszedłem do tego stopnia umiejętności, iż z mego ucznia zrobiłem tak dobrego chrześcijanina, jakich mało znać mogłem w całym moim życiu. Co się tyczy dysput, sprzeczek, kłótni, jakie dzieją się w świecie z przyczyny religii, bądź nad subtelnościami jej wykładów, bądź pod względem rozmaitości pojęć o władzy kościelnej, wszystko to było dla nas wcale niepotrzebne, a podług mnie równie zbędne i dla reszty ludzi. Żeby sobie otworzyć drogę do nieba, najpewniejszego mieliśmy przewodnika w słowie Bożym i dzięki Bogu przekonani byliśmy, że pomoc Ducha Świętego udziela nam siły do pojmowania tego słowa, poznawania prawdy i kornego poddania się naukom księgi świętej. Na co by nam się przydało zgłębienie kontrowersji religijnych, które tak wielkie zamieszanie na kuli ziemskiej sprawiły? Ale czas nam powrócić do mego opowiadania, by opisać wszystko w należytej kolejności. Gdy zaznajomiłem się z Piętaszkiem na dobre, gdy on zrozumiał już niemal wszystko, com do niego mówił, i sam też umiał mówić dość płynnie, choć nieco łamaną angielszczyzną, opowiedziałem mu historię mego własnego życia, a przynajmniej to, co miało związek z moim pobytem na wyspie. Mówiłem mu, jak tu przybyłem i od jak dawna żyję. Wtajemniczyłem go też (bo było to dotąd dla niego tajemnicą) w używanie kul i prochu i nauczyłem strzelania. Dałem mu nóż, którym ucieszył się niezmiernie, sporządziłem mu też pas z pochwą, w której zamiast kordelasa nosił siekierkę, równie pożyteczną jak oręż, a znacznie bardziej przydatną do różnej roboty. Opowiadałem Piętaszkowi o krajach Europy, zwłaszcza zaś o Anglii, skąd pochodziłem. Opisywałem mu, jak żyjemy, jak czcimy Boga, jak odnosimy się jedni do drugich i jak szeroki prowadzimy handel na okrętach płynących do wszystkich części świata. Wspomniałem o rozbitym statku, na którym kiedyś pływałem, i pokazałem z odległości możliwie najbliższe miejsce, gdzie dawniej spoczywały jego szczątki, teraz już rozbite i uniesione przez morze. Pokazałem mu też resztki naszej łodzi okrętowej, której kiedyś nie miałem sił ruszyć, a która teraz, zmurszawszy, rozpadła się całkowicie. Skoro Piętaszek ją zobaczył, stał przez chwilę w zadumie, nic nie mówiąc. Gdym go pytał, nad czym tak rozmyśla, odrzekł mi w końcu: - Ja widzieć taką łódź, ona przybyć do brzegu koło mojego plemienia. Nie pojąłem go w pierwszej chwili. Po dłuższym dopytywaniu zrozumiałem na koniec, że jakaś łódka podobna do tej, jaką mieliśmy przed sobą, przybiła kiedyś do jego ojczyzny, zaniesiona prądem. Zaraz wyobraziłem sobie, że jakiś okręt europejski musiał zapędzić się w owe strony, łódź zaś oderwała się i z prądem dobiła do brzegu. Miałem jednak umysł tak przytępiony, iż ani razu nie przemknęło mi przez myśl, że to ludzie, którzy uciekli z rozbitego nie opodal okrętu. Zapytałem jedynie o wygląd samej łodzi. Piętaszek opisał mi ją dość dokładnie, ale zrozumiałem go lepiej dopiero wtedy, gdy dodał z pewnym ciepłem w głosie:- My wybawić biały człowiek od utopić się. Wówczas zapytałem go od razu, czy w łodzi byli biali ludzie. - Tak - odrzekł skwapliwie - łódź pełna białe ludzie! Zapytałem, ilu ich było. Pokazał na palcach, że siedemnastu. Pytam go znowu, co się z nimi stało. A on na to: - Oni żyć, oni mieszkać z moje plemię. To znów obudziło nowe myśli we mnie. Wyobraziłem sobie od razu, że muszą to być ludzie z okrętu, który rozbił się koło mej wyspy. Snadź ujrzawszy, iż okręt roztrzaskał się o ska- łę i jest już niechybnie stracony, ratowali się ucieczką w łodzi i wylądowali na wybrzeżu pomiędzy dzikimi ludźmi. Toteż z większą już podejrzliwością zapytałem Piętaszka, co się stało z rozbitkami. Jął mnie zapewniać, że oni jeszcze tam żyją, że przeżyli u nich już cztery lata, że dzicy dali im zupełną swobodę i nawet zaopatrzyli w pożywienie. Zapytałem, jak się to stało, że dzicy ich nie zabili i nie zjedli. A on na to: - Nie, oni zrobić z nich braci (co, jak zrozumiałem, oznaczało, że zawarli z nimi przymierze) - po czym dodał: - Oni nie jadać ludzi, tylko gdy walczyć na wojnie - co miało znaczyć, że zjadają tylko takich ludzi, którzy zostali przez nich wzięci do niewoli w bitwie. W jakiś czas później weszliśmy na wierzchołek wzgórza na wschodniej stronie wyspy, skąd niegdyś po raz pierwszy dostrzegłem ląd, czyli kontynent amerykański. Pogoda była piękna i jasna. Piętaszek spojrzawszy w stronę widniejącego lądu, jakby zaskoczony tym widokiem, począł skakać, tańczyć i wołać na mnie z oddali. Zapytałem, co się stało. - O, radość! - zawołał. - O, wesoło! Tam widzieć mój kraj! Tam moje plemię! Zauważyłem, iż niezwykłe zadowolenie odbiło się na jego twarzy, oczy mu błyszczały, a mina wyrażała dziwną tęsknotę, jak gdyby pragnął wrócić do ojczyzny. Spostrzeżenie to uczyniło mię cokolwiek niespokojnym o mego Piętaszka. Nie miałem wątpliwości, że przy pierwszej okazji będzie chciał wrócić do swego kraju i wkrótce zapomni nie tylko zasad religii, ale też wszelkich względem mnie powinności. Wówczas da swym ziomkom wiadomość o mnie, by wrócić w kilkaset ludzi i sporządzić ze mnie ucztę, przy której tak by się uraczył, jak to czynił dawniej, ilekroć wzięto w niewolę którego z nieprzyjaciół. Bardzo pokrzywdziłem biedaka tym posądzeniem, czegom potem prawdziwie żałował. Podejrzliwość moja wzrosła i nie opuszczała mnie przez kilka tygodni, stałem się ostrożniejszy, a tym samym mniej w stosunkach z nim poufały i przyjazny. A myliłem się na pewno, bo poczciwcowi ani się śniło coś podobnego, myśli jego podyktowane były jedynie zasadami religii chrześcijańskiej i przyjaźnią dla mnie, jak to się później okazało, ku memu pełnemu zadowoleniu. Póki trwała wspomniana podejrzliwość, badałem go codziennie, aby się dowiedzieć, czy nie ukrywa zamysłów, o jakie go posądzałem. Ale przekonałem się niebawem, że wszystko, co mówił, tchnęło taką niewinnością i uczciwością, że niepodobna było nadal żywić żadnych podejrzeń. Pewnego dnia, gdyśmy weszli na ten sam wzgórek, ale przy mglistej pogodzie, tak iż nie było widać kontynentu, przywołałem chłopaka do siebie i zapytałem: - Piętaszku, nie pragnąłbyś wrócić do swego kraju, do swego plemienia? - Tak - odpowiedział Piętaszek. - Ja być bardzo szczęśliwy wrócić do mój kraj! - A cóż byś tam robił? - zapytałem. - Czy byłbyś znowu dzikim człowiekiem i jadłbyś ludzkie mięso? Popatrzył na mnie zmartwiony i rzekł potrząsając głową: - Nie, nie! Piętaszek powiedzieć im żyć dobrze, powiedzieć im modlić się do Boga, powiedzieć im jeść chleb, mięso, kozy, mleko, nie jeść ludzi. - Jakże to? - mówię mu na to. - Toż oni cię zabiją! Spojrzał na mnie z powagą, a następnie odrzekł:- Nie, oni mnie nie zabić, oni chcieć kochać uczyć się (co miało znaczyć, że chętnie będą się uczyli). - Po czym dodał, że oni już wiele się nauczyli od brodatych ludzi, którzy przyjechali w łodzi. Wówczas zapytałem go, czy chciałby do nich wrócić. Uśmiechnął się i odparł, że nie potrafi płynąć tak daleko. Zapewniłem go, że zbuduję mu łódkę. Odpowiedział mi na to, że chętnie pojedzie, jeżeli razem z nim zechcę popłynąć. - Mam pojechać? - rzekłem. - Toż oni mnie zjedzą, jeśli do nich przybędę! - Nie, nie! - mówił Piętaszek - ja zrobić, oni ciebie nie zjeść, ja zrobić, oni kochać ciebie! - co miało znaczyć, że on im powie, jak ocaliłem mu życie i zgładziłem jego nieprzyjaciół, i że oni mnie za to pokochają. Potem opowiedział, jak dobrzy byli jego rodacy dla siedemnastu białych, brodatych ludzi, którzy doznawszy nieszczęścia przybyli do ich brzegu. Od tego czasu wyznam, że postanowiłem ważyć się na wyprawę, by spróbować, czy nie uda mi się dostać do owych brodatych ludzi, którzy wedle mego domysłu byli niewątpliwie Hiszpanami lub Portugalczykami. Nie wątpiłem, że jeżeli mi się to uda, tedy znajdując się na kontynencie i w większym towarzystwie łatwiej nam przyjdzie obmyślić jakiś sposób ucieczki aniżeli mnie jednemu, przebywającemu samotnie na odludnej wyspie o czterdzieści mil od lądu i bez żadnej pomocy. W kilka dni później wziąłem Piętaszka znów na spytki i oznajmiłem, że dam mu łódź, która go zawiezie do jego narodu. Zgodnie z zapowiedzią poprowadziłem go do mej „fregaty” znajdującej się po drugiej stronie wyspy; wydostawszy ją spod wody (gdyż ukrywałem ją zawsze w ten sposób) i wyciągnąwszy z zatoki, pokazałem ją Piętaszkowi, po czym razem wsiedliśmy do niej. Okazało się, że był nader zręczny w jej prowadzeniu i umiał wprawić łódź w ruch niemal tak szybko jak ja. Więc gdyśmy już w niej płynęli, zagadnąłem go: - Cóż, Piętaszku, pojedziemy do twego kraju? Słowa te wprawiły go w zadumę, gdyż widział, jak sądzę, że łódź jest za mała, by płynąć tak daleko. Wówczas oznajmiłem mu, że mam drugą, większą. Jakoż nazajutrz udałem się na to miejsce, gdzie leżała pierwsza moja łódź, której nie udało mi się zepchnąć na wodę. Piętaszek oświadczył, że wielkość łodzi jest dostateczna, ale ponieważ przeleżała tu lat dwadzieścia dwa lub trzy w zaniedbaniu, przeto wysłcha, popękała od słońca i stała się prawie nie do użytku. Piętaszek zaręczał, że taka łódź sprawiać się będzie dobrze i udźwignie, jak mówił, „wiele jedzenia, picia, chleba”. W owym czasie tak byłem zdecydowany przeprawić się wraz z Piętaszkiem na ląd, iż oznajmiłem mu, że przystąpimy do zbudowania równie wielkiej łodzi i że on w niej odpłynie do ojczyzny. Nie odrzekł mi na to ani słowa, ale zdawał się być ponury i smutny. Spytałem go, co mu się stało. A on na to mnie pyta: - Czemu pan gniewać się na Piętaszka? Co ja zrobić? Odpowiedziałem, że nie gniewam się na niego wcale i nie rozumiem, o co mu chodzi. - Nie gniewać się, nie gniewać się! - powtarzał kilka razy. - A czemu odsyłać Piętaszka do jego naród? - Jak to, mój Piętaszku? Czyż nie mówiłeś, że pragniesz tam wrócić? - Tak, tak - rzecze mi na to - chcieć pójść obaj. Nie chcieć Piętaszek być tam, a pan tutaj. I nie chciał ani myśleć o tym, by miał jechać tam beze mnie. - Dobrze, Piętaszku, pojadę! - powiadam. - Ale cóż tam będę robił? Oburzył się bardzo na te słowa. - Pan robić tam wiele bardzo dobra! - zawołał. - Uczyć dzikich ludzi być dobry, trzeźwy, oswojony, uczyć ich znać Boga, modlić się do Boga, żyć nowe życie. - Niestety, mój Piętaszku! - rzeknę na to - ty nie wiesz, co mówisz, ja sam jestem człek nieoświecony. - Nie, nie! - rzecze on na to - pan uczyć mnie dobrze, uczyć ich dobrze. - Nie, mój Piętaszku - odparłem. - Pojedziesz sam, pozwól mi tu żyć w samotności, jak żyłem dawniej. On znów wzburzył się na te słowa i porwawszy jedną z siekierek, które zwykł był nosić, podał mi ją skwapliwie. - Cóż ja mam z tym zrobić? - spytałem. - Pan wziąć i zabić Piętaszka - odparł mi na to. - Za cóż mam cię zabijać? Na to rzekł bardzo szybko: - Dlaczego pan odsyłać Piętaszek? Zabić twój Piętaszek, ale nie odsyłać Piętaszek! Mówił to z takim przejęciem, że widziałem łzy błyszczące w jego oczach. Obaczywszy jego wielkie przywiązanie i stałość charakteru, zaręczyłem mu wówczas i kilkakroć później, że nie odprawię go od siebie, jeżeli tylko zechce ze mną zostać. Przekonałem się z tych rozmów, że chłopak jest do mnie szczerze przywiązany i nic go ze mną nie rozłączy, a jego pragnienie powrotu do ojczystego kraju ma swoje źródło w gorącej miłości do ziomków i w nadziei, że uczynię z nich dobrych ludzi. Lecz ja nie myślałem o tym nigdy ani nie miałem ochoty próbować podobnego przedsięwzięcia. Odżyła we mnie chęć ucieczki, oparta na przypuszczeniu zaczerpniętym z rozmowy poprzedniej, iż owych siedemnastu brodatych ludzi jeszcze tam żyje. Przeto bez dalszej zwłoki zakrzątnąłem się z Piętaszkiem koło tego, by znaleźć drzewo nadające się do zrąbania i sporządzenia z niego wielkiej pirogi zdolnej do podjęcia morskiej podróży. Drzew na wyspie nie brakło, można było z nich zbudować nie tylko łódź, ale całą flotyllę wielkich okrętów. Ale rzeczą, na którą należało zważać, było wyszukanie drzewa w pobliżu wody, ażeby można było spuścić pirogę bez trudności, a tym samym uniknąć pomyłki popełnionej poprzednio. W końcu Piętaszek znalazł takie drzewo, bo znał się na odpowiednich gatunkach dużo lepiej ode mnie. Do dzisiejszego dnia nie mogę powiedzieć, jakie to było drzewo, poza tym, że przypominało kolorem i zapachem drzewo zwane „fustic” lub coś pośredniego między tym a drzewem nikaraguańskim. Zamierzał wyrobić łódkę sposobem krajowym, przez wypalenie w drzewie wgłębienia czy wydrążenia, ale gdy mu pokazałem, że można to uczynić za pomocą narzędzi, szybko nauczył się używać ich i posługiwał się nimi bardzo zręcznie. Po ciężkiej całomiesięcznej pracy ukończyliśmy wreszcie łódkę, która była bardzo zgrabna, zwłaszcza gdyśmy ją ociosali i ogładzili toporami, nadając jej kształt należyty. Potem całe dwa tygodnie zabrało nam stoczenie tej łodzi, cal za calem, na drągach ku wodzie. Ale gdy się tam wreszcie znalazła, mogła udźwignąć z łatwością choćby dwudziestu ludzi. Zdumiałem się, widząc, jak zręcznie mój Piętaszek umiał prowadzić tę łódkę mimo wielkich jej rozmiarów, kierować nią i wiosłować. Zapytałem go więc, czy chciałby i potrafił przeprawić się w niej przez morze. - Tak - odpowiedział - Piętaszek odważyć się, choćby wiać wielki wicher. Ale miałem jeszcze inny zamiar, o którym on wcale nie wiedział. Postanowiłem sporządzić maszt i żagiel oraz zaopatrzyć łódź w kotwicę. O maszt było nietrudno: wystarczyło zrąbać młode drzewo cedrowe, których na wyspie było wielkie mnóstwo. Poleciłem Piętaszkowi ściąć je, ociosać z gałęzi i pokazałem, jak ma je wygładzić, by nadać mu kształt właściwy. Z żaglem była sprawa trudniejsza: miałem wprawdzie dość starych płacht żaglowych, ale że leżały już u mnie lat dwadzieścia sześć i nie dość troskliwie je przechowywałem, gdyż nie wyobrażałem sobie, że będą mi jeszcze kiedy do takich celów potrzebne, więc wiele z nich zetlało i przegniło. Znalazłem jedwab i żaglowe płótno dość jeszcze całe, z których po długim a uciążliwym szyciu (bo brakło mi igieł) zrobiłem na koniec trójkątny niezdarny żagiel z rejką u dołu i krótką żerdką u wierzchołka. Podobnych żagli, nazwanych w Anglii „baranią łopatką”, używają zwykle nasi marynarze na szalupach swych okrętów. Nauczyłem się posługiwać takim żaglem podczas mej ucieczki z niewoli w Afryce, jak to na początku niniejszej historii opowiedziałem. Ustawienie masztu i żagli zajęło mi niemal dwa miesiące czasu. Dodałem mały żagielek na przodzie do pomocy, w razie gdybyśmy mieli pod wiatr płynąć; co najważniejsze, umocowałem też mały ster na rufie, a choć byłem dość niewprawnym budowniczym, jednakże znając pożytek tych wszystkich przyborów, nie żałowałem trudów, by wykonać wszystko jak najlepiej. Zważywszy jednak, ile nieudanych prób i pomysłów przy tym zawiodło, sądzę, iż kosztowało mnie to nie mniej czasu i pracy niż budowa samej łodzi. Uporawszy się z tą robotą, zacząłem uczyć Piętaszka zasad żeglugi; chociaż bowiem znał się biegle na wiosłowaniu, jednak o żaglach i sterze nie miał dotąd najmniejszego pojęcia. Toteż stanął w osłupieniu, gdy ujrzał, jak za każdym ruchem steru łódź skręca w inną stronę i jak żagiel wydyma się w ten czy inny sposób, zależnie od kierunku naszej jazdy. Niebawem jednak zaznajomił się ze wszystkim i stał się wcale doświadczonym żeglarzem, jedynie na kompasie nie bardzo się rozumiał, co zresztą nie było koniecznie potrzebne, gdyż w nocy zawsze można się było dobrze orientować według gwiazd, a w dnie pogodne ląd widać było wybornie. W porze dżdżystej zaś i tak nikt nie wybierał się w drogę ani na lądzie, ani po morzu. Zaczął się już dwudziesty siódmy rok mego uwięzienia na wyspie, choć trzy ostatnie lata winienem raczej wytrącić z rachunku, gdyż odkąd miałem Piętaszka przy sobie, mój pobyt przedstawiał mi się w całkiem innych barwach niż poprzednio. Rocznicę mego wylądowania na wyspie obchodziłem z tą samą wdzięcznością względem Boga, co dawniejszymi laty, zwłaszcza żem miał coraz to nowe dowody Bożej nade mną opieki i wielkie nadzieje rychłego wybawienia. Albowiem coś mi w duchu mówiło, że jest to już ostatni rok mego pobytu na wyspie. Mimo to zajmowałem się po dawnemu gospodarstwem, kopiąc, grodząc, siejąc i sadząc jak zwykle. Zbierałem i suszyłem winne grona, słowem, robiłem nadal wszystko, co potrzeba. Tymczasem nadeszła pora deszczowa, gdy trzeba było więcej przebywać pod dachem niż w innym czasie. Zabezpieczyłem więc, jak mogłem, moją łódź, sprowadziwszy ją do zatoczki, kazałem Piętaszkowi wykopać mały basen, w którym statek wygodnie mógł się pomieścić i pływać; gdy zaś nadszedł odpływ, zbudowaliśmy od strony morza silną tamę dla powstrzymania nadmiaru wody. Żeby zabezpieczyć nasz mały okręt od deszczu, nakryliśmy go gałęźmi tak gęsto, iż był jakby pod dachem. Tak czekaliśmy listopada i grudnia, kiedy miałem zamiar rozpocząć moją wyprawę. Gdy nadeszła oznaczona pora wraz z powrotem pogody, począłem z dnia na dzień przygotowywać się do żeglugi. Pierwszą rzeczą, o której pomyślałem, było zaopatrzenie się w odpowiedni zapas żywności na drogę, po czym w ciągu tygodnia lub dwóch miałem nadzieję otworzyć basen i spuścić łódź naszą na wodę. Jednego dnia, gdym był zajęty przygotowaniem niektórych rzeczy do podróży, przywołałem Piętaszka i poleciłem, by poszedł na brzeg morski poszukać żółwi, któreśmy łapali zazwyczaj raz na tydzień, zarówno dla zdobycia jaj, jak i dla mięsa. Niedługo zabawiwszy Piętaszek przyleciał do mnie z powrotem i przeskoczył ogrodzenie, jakby go ziemia paliła pod stopami. Zanim miałem czas go spytać, co się stało, począł krzyczeć: - O panie, panie! O nieszczęście! O źle! - Co się stało, Piętaszku? - zapytałem. - O tam! - odrzekł mi na to - jedna, dwie, trzy łodzie! Jedna, dwie, trzy! Z tego sposobu mówienia wniosłem zrazu, że przyjechało sześć łodzi, ale po dokładniejszym dopytywaniu się zmiarkowałem, że były tylko trzy. - No dobrze, mój Piętaszku - odezwałem się - nie bój się! - i pocieszałem go, jak mogłem. Ale biedny chłopak przerażony był śmiertelnie, bowiem wbił sobie w głowę, że to po niego przypłynęli, aby go odnaleźć, posiekać i zjeść. Biedak tak drżał ze strachu, iżem nie wiedział, co mam z nim począć. Dodawałem mu otuchy, jak mogłem, mówiąc, że sam jestem w podobnym niebezpieczeństwie i równie mogą zjeść mnie jak i jego. - Ale pamiętaj, Piętaszku - dodałem - że musimy się zdecydować na walkę z nimi. Czy ty umiesz walczyć? - Ja strzelać - odrzekł Piętaszek - ale tu móc przyjść ich bardzo duża liczba. - Niechby przyszli - mówię mu na to - nasze strzelby wystraszą tych, których nie zabijemy. - I zapytałem go, czy gotów jest bronić mnie tak, jak ja jego, wspierać mnie i spełniać wszelkie moje rozkazy. Rzekł mi na to: - Ja umrzeć, gdy pan kazać umrzeć. Poczęstowałem go wobec tego sporym łykiem rumu, którego tak oszczędzałem, że mi jeszcze dużo zostało. Potem kazałem mu przynieść dwie fuzje myśliwskie i naładowałem je grubym śrutem, tak prawie wielkim, jak pistoletowe kule. Po czym nabiłem cztery muszkiety, kładąc w każdy pięć dużych kul i dwie małe, a oba pistolety nabiłem dwiema kulami. Przypiąłem sobie do boku moją szeroką szablę bez pochwy, a Piętaszkowi dałem siekierę. Przygotowawszy się w ten sposób, chwyciłem perspektywę i wbiegłem na wierzchołek wzgórza. Rychło przez szkła wypatrzyłem w oddali trzy łodzie, dwudziestu jeden dzikusów i trzech więźniów. Znowu zatem miała się odbyć uczta triumfalna, jaką odprawiali po zwycięstwie. Jedna z tych uczt okropnych, która mnie oburzała, a która u tych ludów była tylko zwyczajem. Zauważyłem też, że wylądowali nie w owym miejscu, w którym z ich rąk wyratowałem Piętaszka, ale bliżej rzeczułki, gdzie brzeg był niższy i gęsty las dochodził niemal do wybrzeża. Ta ich bliskość wraz z obrzydzeniem do nieludzkiego celu, jaki ich tu sprowadził, napełniła mnie takim oburzeniem, iż zbiegłem do Piętaszka oznajmiając mu, że postanowiłem iść ku nim i wystrzelać ich wszystkich. Spytałem też Piętaszka, czy będzie mi towarzyszył. Chłopak już był przemógł trwogę, a łyk rumu, który mu dałem, też go rozochocił, więc zapewnił mnie powtórnie, iż gotów umrzeć, gdy mu każę. W tym przystępie oburzenia i wściekłości podzieliłem między nas nabitą broń, dając Piętaszkowi za pas pistolet i trzy muszkiety na ramię, sam zaś wziąłem drugi pistolet i również trzy muszkiety. Tak uzbrojeni wymaszerowaliśmy. W kieszeni niosłem małą butelkę rumu, a Piętaszka obarczyłem workiem z dodatkowym zapasem kul i prochu. Rozkazałem mu, by trzymał się tuż za mną i nie ruszał się ani strzelał, póki nie zakomenderuję; również zabroniłem mu odzywać się choćby słowem. Wydawszy takie zarządzenia, skręciłem w prawo niemal o milę, by przeprawić się przez rzeczułkę i dostać w głąb lasu; w ten sposób mogłem wyjść przed dzikich na odległość strzału, zanim mnie dostrzegą. W czasie marszu nawiedzać mnie poczęły dawne skrupuły, nie żebym się lękał ich liczby, boć byli nadzy i nieuzbrojeni, tak iż nawet będąc sam, pokonałbym ich z łatwością, ale przychodziło mi na myśl, jakie mam prawo czy obowiązek maczać ręce we krwi i napadać na ludzi, którzy nie uczynili i nie zamierzali uczynić mi nic złego. Ich barbarzyńskie obyczaje były nieszczęsnym piętnem i dowodem, że Bóg naznaczył ich wraz z innymi plemionami tej części świata niepospolitą głupotą i bezmyślnością, iż stali się zdolni do tak nieludzkich czynów. Ale nie byłem powołany na sędziego ani też na wykonawcę Bożej sprawiedliwości. Bowiem gdyby Stwórcy podobało się karać te zbrodnie, zesłałby klęski na całe plemię i karałby ich za zbiorowe przestępstwa. Piętaszka łatwiej mógłbym usprawiedliwić, gdyż był otwartym wrogiem tych ludzi i prowadził z nimi wojnę, ale o sobie nie mogłem tego powiedzieć. Myśli te tak mnie prześladowały przez całą drogę, że postanowiłem jedynie podejść blisko ku dzikim, by widzieć, jak odprawiają swą barbarzyńską ucztę, a resztę zdać na Boga, który najlepiej wszystkim pokieruje i podda mi najodpowiedniejszy sposób postępowania. Dopóki bym od Boga takich wskazówek nie otrzymał, postanowiłem nie mieszać się wcale do onych zdarzeń. Z takim zamiarem wkroczyłem do lasu i maszerowałem w największej ciszy i gotowości bojowej. Piętaszek szedł za mną wiernie krok w krok. Doszedłszy do skraju lasu, tak blisko przybyszów, iż tylko mały skrawek leśny oddzielał mnie od nich, przywołałem po cichu Piętaszka ukazując mu wielkie drzewo, stojące tuż na samej krawędzi; kazałem mu wejść na to drzewo i przyjrzawszy się dobrze, przynieść mi wiadomość, co dzicy porabiają. Spełnił ten rozkaz i wnet wrócił do mnie oznajmiając, że widzi ich stamtąd bardzo wyraźnie; właśnie siedzą przy ognisku spożywając mięso jednego ze swych jeńców, nie opodal zaś leży drugi, związany, którego mają zabić za chwilę. Już to zapaliło ogniem mą duszę, a jeszcze większa zdjęła mnie groza, gdy mi oznajmił, że ów jeniec nie należy do ich plemienia, ale jest jednym z brodatych ludzi, o których mi opowiadał, iż przybili w łodzi do ich kraju. Podbiegłem ku drzewu i przez szkła perspektywy zobaczyłem wyraźnie białego człowieka, który leżał na piasku wybrzeża, mając ręce i nogi związane rośliną z gatunku sitowia. Poznałem, że to Europejczyk, gdyż miał odzież na sobie. Nieopodal rosło drugie drzewo, a za nim kępka zarośli, rozciągająca się na jakie pięćdziesiąt sążni w stronę dzikich. Okrążywszy nieco te zarośla, spostrzegłem, iż mogę podejść ku dzikim na odległość połowy strzału. Pohamowałem więc gniew, który mną miotał, gdyż byłem istotnie wzburzony w najwyższym stopniu, obszedłem owe krzaki i drzewo, po czym wstąpiłem na małe wzniesienie, które pozwalało mi patrzeć na całą scenę z odległości mniej więcej osiemdziesięciu sążni. Nie miałem chwili do stracenia, albowiem dziewiętnastu tych nędzników siadło teraz na ziemi, wysławszy dwu innych, aby zarżnęli nieszczęsnego chrześcijanina i przynieśli do ogniska pokrajane jego członki; właśnie schylali się, by rozwiązać jego pęta. Wtedy zwróciłem się do Piętaszka mówiąc szeptem: - Teraz, Piętaszku, czyń, jako ci każę. - Piętaszek skinął głową na znak, że spełni każdy rozkaz. - Więc czyń, Piętaszku, dokładnie to samo co ja, nie pomiń niczego. To mówiąc, położyłem na ziemi jeden z muszkietów i jedną z fuzji. Piętaszek uczynił to samo ze swoją bronią. Pozostały muszkiet wycelowałem w stronę dzikich dając Piętaszkowi znak, by mnie naśladował. Spytałem go, czy jest gotów. - Tak - odpowiedział. - A więc pal w nich! - zakomenderowałem i sam w tej chwili wystrzeliłem. Piętaszek lepiej wycelował, bo od jego strzału padło dwóch zabitych i trzech rannych, po mojej zaś stronie było dwóch rannych i jeden zabity. Łatwo sobie wyobrazić przerażenie dzikich. Wszyscy, którzy nie byli zranieni, skoczyli na równe nogi, ale nie wiedzieli, w którą stronę uciekać ani w którą stronę patrzeć, nie mogli bowiem się zorientować, skąd zagraża im zguba. Piętaszek nie spuszczał oka ze mnie, by stosownie do rozkazu obserwować, co czynię. Natychmiast po pierwszym strzale rzuciłem muszkiet na ziemię i porwałem fuzję. Piętaszek zrobił to samo. Ujrzawszy, żem się zmierzył ze strzelby, uczynił to samo. - Gotów jesteś, Piętaszku? - pytałem. - Tak - odpowiada. - A więc strzelaj, w imię Boże! - zakomenderowałem. I palnęliśmy znowu w przerażonych hultajów. Dwóch tylko padło, bo fuzje były nabite mniejszymi kulkami i śrutem, jednak tylu zostało rannych, iż gdy biegali oszaleli z bólu, wrzeszcząc i krwią ociekając, widowisko było iście przerażające. Wkrótce trzech jeszcze padło na ziemię, widocznie byli śmiertelnie ranni. - A teraz za mną, Piętaszku! - odezwałem się, odkładając na bok fuzję, a biorąc w rękę nabity muszkiet. I wypadłszy z lasu, ukazałem się dzikusom razem z moim Piętaszkiem, który biegł za mną bardzo odważnie. Ledwo poznałem, że mnie dostrzegli, krzyknąłem, jak mogłem najgłośniej, a Piętaszek tak samo. Potem tak szybko, jakeśmy potrafili będąc obciążeni bronią, pobiegliśmy wprost ku nieszczęsnej ofierze leżącej na piasku pomiędzy ogniskiem a morzem. Dwaj oprawcy, którzy mieli go zamordować, na odgłos pierwszych naszych strzałów uciekli w popłochu ku brzegowi i wskoczyli do łodzi, trzej inni poszli za ich przykładem. Odwróciwszy się do Piętaszka, kazałem mu postąpić naprzód i dać do nich ognia. On, zrozumiawszy rozkaz, podbiegł na jakie czterdzieści sążni i wypalił. Myślałem, że powalił wszystkich tym jednym wystrzałem, albowiem upadli wszyscy na kupę, po chwili jednak dwóch wstało pośpiesznie. W każdym razie dwóch było zabitych, jeden zaś, raniony, leżał jak martwy na dnie łodzi. W czasie gdy Piętaszek strzelał, dobyłem noża i przeciąłem więzy nieszczęsnego jeńca, uwalniając mu ręce i stopy. Podniosłem go z ziemi i spytałem po portugalsku, kto zacz. Był tak słaby, że ledwo mógł ustać na nogach lub mówić. Bąknął tylko jedno słowo po łacinie: - Christianus... Wyciągnąłem z kieszeni flaszkę i wręczyłem mu, dając znaki, żeby się napił. Gdy to uczynił, podałem mu kawałek chleba, który zjadł chciwie. Wówczas zapytałem go, z jakiego kraju pochodzi. Odpowiedział: - Espanole. A czując się już nieco pokrzepiony na siłach, jął mi na migi oznajmiać swą wdzięczność za ratunek. - Seńor - ozwałem się doń, przywołując na pamięć całą znajomość hiszpańskiej mowy - później porozmawiamy, teraz musimy walczyć. Jeśli masz choć odrobinę sił, bierz tę strzelbę i pistolet, i trzymaj je przy sobie. Przyjął je z wdzięcznością, a ledwo poczuł broń w ręce, rzekłbyś, że nowy wigor obudził się w jego żyłach. Zerwał się, natarł z furią na swych morderców i w jednej chwili dwóch z nich poszatkował w kawałki; co prawda byli tak zaskoczeni całym owym wydarzeniem, a szczególnie hukiem naszej ognistej broni, iż od strachu i zdumienia padli na ziemię i równie mało mieli sił do ucieczki, jak ciała ich niezdolne były oprzeć się naszym kulom. Miałem jeszcze w ręku nabitą strzelbę, lecz nie strzelałem, bo oddawszy Hiszpanowi szablę i pistolet chciałem zachować dla siebie możność obrony, przeto przywołałem Piętaszka i kazałem, by skoczył po muszkiety spod drzewa, gdzieśmy strzelali po raz pierwszy. Spełnił ten rozkaz z pośpiechem. Wówczas oddałem mu mój muszkiet, a sam wziąłem się do nabijania pozostałych. Kiedy byłem tym zajęty, wywiązała się zawzięta walka między Hiszpanem a jednym z dzikich, który natarł nań z takim samym mieczem drewnianym, od jakiego Hiszpan zginąłby przed chwilą, gdybym nie był w tym przeszkodził. Hiszpan, dzielny i śmiały, choć osłabiony, bronił się już od dłuższej chwili i zadał Indianinowi dwie rany cięte w głowę, ale ten, przeważając nad nim siłą, zdołał obalić go na ziemię i już mu z rąk wydzierał moją szablę, gdy naraz Hiszpan, acz przywalony, puściwszy umyślnie szablę z dłoni, wydobył pistolet zza pasa i strzeliwszy dzikusowi w piersi, zabił go na miejscu, zanim biegnąc mu na pomoc zdołałem się przybliżyć. Piętaszek, mając teraz wolną rękę w działaniu, ścigał uciekających nędzników. Nie miał w dłoni oręża okrom siekierki, lecz rozpłatał nią trzech, którzy byli zranieni za pierwszym strzałem, i każdego, kogo jeszcze mógł dopaść. Wręczyłem Hiszpanowi jedną z fuzji, z którą począł ścigać dzikich; dwóch zranił, zbiegli mu jednak, bo nie miał sił ich gonić. Puścił się w pościg Piętaszek i zabił jednego, drugi jednak był zwinniejszy: choć ranny, skoczył w morze i popłynął z całej siły ku tym, którzy byli w łodzi. Tak więc z liczby dwudziestu jeden zostało tylko trzech dzikich w łodzi i jeden, o którym nie wiedzieliśmy, czy zginął, czy ocalał. Oto jest rzetelny rachunek tej rozprawy: Za pierwszą salwą zabitych . 3 Za drugą . 2 W łodzi przez Piętaszka zabitych . 2 Rannych, dobitych przez Piętaszka . 2 Przez Piętaszka zabitych w lesie . 1 Zabitych przez Hiszpana . 3 Zmarłych od ran . 4 Umknęło na łodziach (z tych jeden ciężko ranny i kto wie, czy od razu nie umarł) . 4 Razem: 21 Ci, którzy byli w łodzi, robili zawzięcie wiosłami, aby się od nas oddalić i ujść naszym strzałom; chociaż Piętaszek strzelił do nich kilkakrotnie, zdawało mi się, że żadnego już nie trafił. Piętaszek miał ochotę wziąć jedną z ich łodzi i popłynąć w pogoń za nimi, ja też, prawdę powiedziawszy, niepokoiłem się ich ucieczką, by zaniósłszy wieść o nas swoim ziomkom nie sprowadzili nam tu na kark jakich stu lub dwustu łodzi i nie zdusili nas przeważającą liczbą. Zgodziłem się więc tamtych ścigać i wskoczywszy do jednej z łodzi poleciłem Piętaszkowi biec za mną. Ale będąc już w łodzi zdumiałem się nagle, ujrzawszy tam jeszcze jedną nieszczęśliwą ludzką istotę ze związanymi rękami i nogami, jak miał Hiszpan przed chwilą, a więc również przeznaczoną na ludożerczą ucztę. Żyw był jeszcze ten człowiek, acz niemal umierał ze strachu, nie wiedząc, co się dzieje, ponieważ będąc związany nie mógł wychylić się z łodzi, przy tym więzy na szyi, piersiach i stopach krępowały go tak mocno, iż ledwo się dech w nim ostał. Natychmiast przeciąłem te skręcone więzy i chciałem pomóc mu wstać. Ale on nie mógł ani wstać, ani mówić, tylko jęczał żałośnie, myśląc pewno, że po to go rozwiązuję, żeby zabić. W tej chwili zbliżył się do nas Piętaszek, więc kazałem, żeby zagadał do tego nieznajomego i powiedział mu, żeśmy go wyzwolili, sam zaś, wydobywszy butelkę, wlałem mu w usta odrobinę rumu. Trunek wraz z wiadomością o wyzwoleniu widocznie go ożywił i biedak mógł teraz usiąść w łodzi. Ale ledwo Piętaszek podszedł, by głos jego usłyszeć, i spojrzał mu w twarz, stało się coś takiego, co wzruszyłoby do łez każdego z widzów. Oto Piętaszek zarzucił nieznajomemu ręce na szyję, począł go ściskać, całować, krzyczał, śmiał się, nawoływał, skakał dokoła, tańczył, śpiewał, znów pokrzykiwał, zacierał ręce, bił się po twarzy i głowie, potem znów śpiewał, pląsał i skakał w koło jak szalony. Sporo czasu upłynęło, zanim zdołałem wydobyć od niego odpowiedź na pytanie, co się z nim dzieje. Gdy na koniec przyszedł do siebie, oznajmił mi, że ów ocalony człowiek jest jego ojcem. Niełatwo mi wyrazić, jak byłem wzruszony widząc, ile uniesienia i synowskiego afektu okazał ten biedny dzikus na widok swego ojca i jego ocalenia od śmierci. Ale też nie potrafię opisać ani połowy tych szaleństw, do jakich serdeczne uczucie miłości synowskiej przywiodło dobrego Piętaszka. Bez ustanku to wchodził do łodzi, to z niej wychodził, odsłaniał pierś i trzymał przy niej głowę swego ojca, jak matka trzyma dziecię przy piersi, ujmował jego ramiona i łydki, które były zsiniałe i zdrętwiałe od więzów, gładził je i rozcierał rękoma. Widząc to dałem mu z butelki nieco rumu do nacierania, co przyniosło ojcu jego wielką ulgę. To spotkanie położyło kres naszemu pościgowi za łodzią i resztą dzikich, którzy nam już prawie znikli z oczu. I dobrze, żeśmy ich nie ścigali, bo w dwie godziny później, zanim oni przebyli ćwierć drogi, rozszalał się wicher i dął bez przerwy przez całą noc, i to w kierunku dla nich przeciwnym, od północno-zachodu, tak iż nie przypuszczam, by mogli ocalić swą łódź i dotrzeć do rodzinnych wybrzeży. Ale powróćmy do Piętaszka. Był tak zajęty ojcem, iż nie miałem serca zabrać go ze sobą, dopiero gdym mniemał, że można już ojca zostawić samego na chwilę, przywołałem chłopaka do siebie. Przybiegł do mnie skacząc, śmiejąc się i okazując oznaki wielkiej radości. Zapytałem go, czy dał ojcu kawałek chleba. - Nie, ja brzydki pies zjeść wszystko sam. Dałem mu więc bułkę chleba przyniesioną w torbie. Poczęstowałem go też łykiem rumu, ale nie chciał pić, tylko zaniósł ojcu wraz z garścią suszonych winogron, którymi go obdarzyłem. Ledwie to wszystko podał ojcu, gdy ujrzałem, że znów wybiegł z łodzi i popędził przed siebie jak oparzony. Na nic się nie zdały wszystkie moje nawoływania: ani myślał zawrócić, ale gnał pędem przed siebie; był bowiem najszybszym biegaczem, jakiego kiedykolwiek widziałem. W jaki kwadrans później powrócił znacznie wolniejszym krokiem. Zobaczyłem, że coś niesie z sobą. Był widocznie w domu, aby przynieść dzban świeżej wody i dwa bochenki chleba. Chleb oddał mnie, a wodę poniósł ojcu, choć i ja trochę jej przełknąłem, bom był bardzo spragniony. Woda pokrzepiła ojca bardziej niż poprzednio łyk rumu, gdyż prawie umierał z pragnienia. Gdy się napił, przywołałem Piętaszka, pytając, czy zostało trochę wody. Odpowiedział potakująco, prosiłem, by zaniósł ją biednemu Hiszpanowi, który był równie spragniony jak jego ojciec. Wraz z wodą posłałem Hiszpanowi jeden z bochenków chleba. Biedak był bardzo osłabiony i z wolna przychodził do siebie, leżąc na trawie w cieniu drzewa; członki miał zdrętwiałe i obrzękłe od więzów. Widząc podchodzącego Piętaszka usiadł, napił się i począł przegryzać kęs chleba. Podszedłem doń, dając mu garść suszonych winogron. Spojrzał na mnie z wyrazem wielkiej wdzięczności, ale był tak osłabiony niedawną walką, iż nie mógł podnieść się na nogi. Próbował uczynić to kilkakrotnie, ale nie udało mu się, gdyż kostki nóg miał opuchnięte i bardzo obolałe. Poleciłem mu, by siedział spokojnie, a Piętaszkowi przykazałem, żeby nacierał mu nogi rumem, tak jak był postąpił z ojcem. Piętaszek usłuchał, ale co chwila oglądał się za siebie, by zobaczyć, czy ojciec siedzi na tym samym miejscu, gdzie go zostawił. W pewnej chwili ojciec znikł mu z oczu, chłopak zerwał się z miejsca i bez słowa pobiegł ku niemu tak szybko, że stopy jego ledwo dotykały ziemi, aby zobaczyć, co się stało; przekonał się jednak, że ojciec tylko położył się chcąc wypocząć. Gdy Piętaszek wrócił do mnie uspokojony, wówczas odezwałem się do Hiszpana, że chłopak odprowadzi go do łodzi i odwiezie do naszego mieszkania, gdzie roztoczę nad nim opiekę. Piętaszek, jako że był w gorącej wodzie kąpany, porwał mego Hiszpana na plecy i poniósłszy do łodzi, posadził go ostrożnie na burcie pirogi, nogami do jej wnętrza, a potem ułożył tuż koło swego ojca. Po czym zepchnął łódź na wodę i począł wiosłami prowadzić ją tak prędko mimo dość silnego wiatru, iż nie mogłem krokiem za nią nadążyć. Wprowadziwszy łódź do bezpiecznej przystani na rzeczułce pobiegł jak wicher, by przyciągnąć drugą łódkę, co też uczynił niezwykle szybko, prawie jednocześnie z moim przybyciem drogą lądową. Przeprawił mnie więc na drugą stronę i wziął się do pomagania naszym gościom przy wyjściu na brzeg. Ale żaden z nich nie mógł ujść bodaj dwóch kroków, więc Piętaszek stał bezradny. Kazałem mu zostać z chorymi na wybrzeżu i czekać mojego powrotu. Wnet sporządziłem coś w rodzaju noszy i z pomocą Piętaszka przeniosłem ich obu do naszej warowni. Tu czekała nas niemała trudność, gdyż niepodobna było przenieść ich przez ogrodzenie, a nie chciałem niszczyć moich fortyfikacji. Wzięliśmy się więc do roboty razem z Piętaszkiem i po dwóch godzinach zbudowaliśmy poza zewnętrznym murem, w obrębie młodego zagajnika, piękny namiot pokryty starymi płótnami żaglowymi i gałęziami; tam usłałem im leże ze słomy ryżowej, pokładłszy derki do podesłania i okrycia. Teraz moja wyspa była już zaludniona i mogłem się uważać za władcę państwa o trzech poddanych. Nieraz nie mogłem wstrzymać się od śmiechu porównywając mój stan obecny z królewskim. W istocie cały kraj był moją niezaprzeczoną własnością, miałem prawo rządzić nim podług woli, tym bardziej że naród mnie. Była to dla mnie nader pomyślna okoliczność. Inaczej bowiem wylądowaliby, że się tak wyrażę, tuż przed mymi drzwiami i pewno niebawem wygnaliby mnie z mej warowni, a może i ograbili z wszystkiego co posiadałem. Gdy wyszli na brzeg, z zadowoleniem stwierdziłem, że większość z nich stanowią Anglicy, kilku wziąłem za Holendrów, ale okazało się, żem się pomylił. Było ich ogółem jedenastu, z czego trzech bezbronnych i, jak mi się wydało, związanych. Gdy pierwszych pięciu wyskoczyło z łodzi, wówczas wzięli tamtych trzech pod swą straż jak jeńców. Jeden z nich gwałtownymi gestami okazywał usilne błagania, przygnębienie i rozpacz, gdy natomiast dwaj pozostali, choć wznosili czasem ręce, jakby okazując frasunek, zachowywali się o wiele spokojniej. Byłem niepomiernie zmieszany tym widokiem i nie wiedziałem, co by to wszystko znaczyć mogło. Piętaszek zaczął do mnie wołać swoją łamaną angielszczyzną: - Panie! Pan widzieć? Anglicy jeść jeńcy jak dzicy ludzie! - E, Piętaszku! - odparłem. - Naprawdę myślisz, że oni ich zjedzą? - Tak - odpowiedział Piętaszek - oni ich zaraz zjeść! - Nie, nie - rzekłem na to. - Oni nie zjedzą ich na pewno, ale boję się, że chcą ich zamordować. Mimo wszystko nie mogłem jeszcze odgadnąć, o co tu rzecz idzie, lecz drżałem z przerażenia na ten widok, oczekując lada chwila, że trzej więźniowie padną zabici. Dostrzegłem, że jeden z owych drabów podniósł rękę uzbrojoną kordelasem, czyli krótkim mieczem, by uderzyć jednego z więźniów. Sądziłem, że rychło dokona się egzekucja, a na tę myśl krew ścinała mi się w żyłach. Jakże gorąco pragnąłem w tej chwili mieć przy sobie mego Hiszpana i starego Indianina, który z nim odjechał. Chciałem zbliżyć się niepostrzeżenie do przybyszów na odległość strzału, by uratować owych trzech ludzi, nie widziałem bowiem, by który z eskorty miał przy sobie broń palną.Jednakże sprawa wypadła zupełnie inaczej, niż myślałem. Naraz stała się rzecz dziwna. Po wszystkich obelżywych postępkach wobec trzech więźniów brutalni marynarze dali im spokój i rozproszyli się, jakby chcieli obejrzeć okolicę. Zdziwiło mnie, że trzem więźniom zostawiono całkowitą swobodę. Oni jednak siedli w zamyśleniu na ziemi i wyglądali jak ludzie zrozpaczeni. Położenie ich przypominało mi moje własne, kiedy wyrzucony na te brzegi patrzyłem dokoła i sądziłem, że jestem zgubiony. Musiałem mieć podobnie błędne spojrzenie, podobne niepokoje i obawy przed dzikimi zwierzętami, które mogły mnie pożreć, i z tego powodu noc całą przesiedziałem na drzewie. I jak ja wówczas nic nie wiedziałem o rozbitym koło brzegów okręcie, który przez długi czas miał mi dawać żywność i zaopatrzenie, tak samo ci trzej biedni, opuszczeni ludzie nie wiedzieli, jak pewni mogą być żywności i ocalenia i jak bliski jest ich ratunek. Jesteśmy krótkowzroczni i dlatego powinniśmy w pogodzie ducha zaufać Stwórcy, który nigdy nie opuszcza ludzi w nieszczęściu. Nawet w najbardziej beznadziejnych okolicznościach znajdzie się zawsze jakaś okazja do wdzięczności, bo wybawienie czasami jest bliższe, niż można by się tego spodziewać, i przychodzi w nieoczekiwany sposób stąd, skąd oczekujemy nieszczęścia. Przypływ był w całej pełni, gdy owi ludzie przybyli na wyspę, ponieważ jednak dość długo zajmowali się przyprowadzonymi jeńcami, a następnie włóczyli się oglądając wyspę, stracili czasu niemało, aż nadeszła pora odpływu, a z odejściem fali łódź ich osiadła na lądzie. W łodzi zostawili dwóch ludzi, którzy, jak się później dowiedziałem, wypiwszy nieco za wiele gorzałki, posnęli. Jednak jeden z nich zbudził się nieco wcześniej niż drugi, a ujrzawszy, że łódź nazbyt ugrzęzła w piasku, by sam ją zdołał poruszyć, zaczął przywoływać tych, co się włóczyli po brzegu. Przybyli niebawem i zaczęli pomagać, ale mimo wszelkich wysiłków nie mogli łodzi ruszyć, gdyż była ciężka, a piasek po tej stronie wyspy bardzo grząski. Wobec tego postąpili jak prawdziwi marynarze, którzy ze wszystkich ludzi najmniej bywają przezorni. Rozproszyli się znów najspokojniej po wyspie i posłyszałem, jak jeden z nich wołał na innych, odciągając ich od łodzi: - Hej, Jack! Nie możecie jej teraz zostawić w spokoju? Popłynie z najbliższym przypływem! Po tym okrzyku nie miałem już wątpliwości, że mam do czynienia z moimi rodakami. Przez cały ten czas nie odważyłem się wychodzić z mej warowni dalej jak na mój posterunek obserwacyjny pod szczytem wzgórza i z zadowoleniem myślałem, żem dobrze moje siedlisko obwarowł. Wiedziałem, że zanim łódź będzie mogła wypłynąć na morze, minie co najmniej dziesięć godzin, a przez ten czas już się ściemni, co da mi większą swobodę podglądania ruchów marynarzy i podsłuchania ich rozmów. Tymczasem sposobiłem się do walki z ostrożnością większą jak dotychczas, wiedząc, że mam do czynienia z innym niż poprzednio nieprzyjacielem. Piętaszkowi, który wyrobił się na znakomitego strzelca, wydałem rozkaz, by się uzbroił, dałem mu trzy muszkiety, a dwie fuzje wziąłem sam. W okropnym kaftanie z koziej skóry, nie mniej strasznej czapce koziej, mając przy boku obnażoną szablę, za pasem dwa pistolety a strzelby na obu ramionach, wyglądałem naprawdę groźnie i wojowniczo. Zamiarem moim było, jak wspomniałem, nie rozpoczynać żadnych kroków wojennych przed zmierzchem. Ale koło drugiej w południe, gdy upał był nieznośny, obaczyłem, że cała gromada rozsypała się po lesie, i jakem się domyślił, ułożyła do snu. Tylko trzej nieszczęśliwcy nazbyt strapieni, by móc zasnąć, usiedli pod osłoną wielkiego drzewa o jakie ćwierć mili ode mnie, gdzie, jak sądziłem, nie mogli być przez innych widziani. Widząc to, postanowiłem dać się im poznać i dowiedzieć się czegoś o ich losie. Niezwłocznie tedy pomaszerowałem ku nim w pełnym uzbrojeniu, a Piętaszek tuż za mną, nie mniej straszny swym orężem, ale już nie tak podobny do upiora. Podszedłem ku nim, ile tylko można było niepostrzeżenie, potem, zanim który zdążył mnie obaczyć, zawołałem do nich głośno po hiszpańsku: - Kto zacz jesteście, mości panowie? Zerwali się z miejsca na ten okrzyk, ale dziesięćkroć bardziej byli skonsternowani, gdy spojrzeli na mnie i obaczyli mą niesamowitą postać. Nie odpowiedzieli ani słowem, ale widziałem, że mieli ochotę czmychnąć, więc przemówiłem do nich po angielsku: - Nie lękajcie się mnie, waćpanowie! Może, nie spodziewając się tego, znajdziecie koło siebie przyjaciela. - Zatem jest on nam chyba wprost z nieba zesłany - ozwał się jeden z nich poważnie, zdejmując kapelusz z głowy. - Albowiem w położeniu naszym wszelka pomoc ludzka wydaje mi się niemożliwa. - Wszelka pomoc pochodzi z nieba, mości panie! - odpowiedziałem równie uprzejmie. - Ale racz obcego człowieka objaśnić, jakim sposobem ma wam dopomóc, bo wydajecie mi się przybici nieszczęściem. Widziałem, jakeście lądowali i gdyście o coś upraszali owych grubianów, którzy z wami przybyli, jeden z nich podniósł na was szablę i chciał was zabić. Wówczas ów człowiek nieszczęśliwy odparł mi drżąc i wpatrując się we mnie osłupiałymi oczyma, z których łzy rzęsiste ciekły po twarzy: - Zali do człeka mówię czy do Boga? Czy to człowiek żyjący, czy anioł? - Nie miej waść co do tego żadnych obaw - odrzekłem. - Gdyby Bóg zesłał anioła dla twej pociechy, tedy by przyszedł on piękniej odziany i lepiej uzbrojony, niż mię oto przed sobą widzisz. Porzuć, proszę, wszelkie strachy. Jestem zwykły śmiertelnik, do tego Anglik, i gotów przyjść waćpanom z pomocą. Widzisz przy mnie tylko jednego sługę, ale mamy broń i amunicję. Powiedzcież nam szczerze, czym możemy się wam przysłużyć? Jaka spotkała was przygoda? - Nasza przygoda? - powtórzył nieznajomy. - Zbyt długo przyszłoby nam o niej zdawać relację, a nasi katowie są tak blisko. Powiem tylko krótko, żem jest kapitanem okrętu, który opodal stąd widzieć możesz. Załoga zbuntowała się przeciwko mnie i ledwo ktoś ją odwiódł od zamiaru morderstwa. Zamiast mnie zabić, postanowiono wysadzić nas na brzeg w tym pustkowiu wraz z tymi dwoma ludźmi, z których jeden był moim oficerem, drugi podróżnym. Tu oto wyczekiwaliśmy śmierci głodowej mniemając, że okolica jest nie zamieszkała, i nie wiedząc, co począć. - Gdzież są teraz ci nędznicy, wasi wrogowie? - zapytałem. - Wiecie, dokąd poszli? - Tam śpią - odpowiedział kapitan wskazując kępę drzew. - Serce drży mi z trwogi, by nas nie ujrzeli i nie posłyszeli naszej rozmowy, bo jeśli posłyszą, wymordują nas na pewno. - Czy mają broń palną? - spytałem. Odpowiedział, że mają dwie strzelby i jedną jeszcze, którą pozostawili w łodzi. - To dobrze - rzekłem na to - resztę zdajcie na mnie. Widzę, że posnęli, łatwo byłoby ich pozabijać. Ale może lepiej będzie wziąć ich w niewolę? Kapitan wyjaśnił, że między zbuntowanymi było dwóch skończonych łotrów, którym niebezpieczną rzeczą byłoby okazywać łaskę; jeśliby jednak ich unieszkodliwić, reszta, zdaniem jego, rychło dałaby się przywieść do posłuszeństwa. Spytałem go, którzy to są. Powiedział, że z odległości trudno ich będzie opisać, i zapewnił, że będzie mnie słuchał we wszystkim, co rozkażę. - Dobrze więc - powiedziałem - ustąpmy na bok, by nas nie widzieli i nie słyszeli, gdy się ze snu obudzą. Tam naradzimy się, co czynić dalej. Chętnie zgodzili się na moją propozycję i niebawem skryła nas gęstwina leśna. - Słuchajcie, mości panowie - jąłem mówić. - Czy zgodzicie się spełnić dwa warunki, jeżeli podejmę się waszego wybawienia? Kapitan jął mnie z góry zapewniać, że jeżeli tylko ich ocalę, odda siebie i cały swój okręt całkowicie do mego rozporządzenia i dowództwa; jeśli zaś nie odzyska okrętu, gotów będzie żyć i umierać ze mną w każdej części świata, do jakiej go wyślę. To samo powtórzyli za nim dwaj inni. - Zgoda - rzekłem na to. - Stawiam tylko dwa warunki. Pierwszy: póki będziecie przebywać na wyspie, nie będziecie sobie rościć żadnych praw do zwierzchnictwa i będziecie podlegli we wszystkim moim rozkazom, a jeżeli dam wam broń do ręki, to zawsze, skoro tego zażądam, oddacie mi ją bez sprzeciwu. Drugi: jeżeli odzyskacie okręt, macie przewieźć mnie i mojego sługę do Anglii, nie biorąc za to żadnej opłaty. Kapitan zaklął się na wszystkie świętości, że wypełni te moje słuszne żądania. Dodał jeszcze, że w każdym czasie i przy każdej sposobności będzie mi winien wdzięczność dozgonną. - Dobrze więc - rzekłem - macie tu oto trzy muszkiety, proch i kule, a teraz powiedzcie mi, co waszym zdaniem czynić należy? Okazał mi wszelkie dowody wdzięczności, na jakie było go stać, zarazem jednak prosił, bym ja całkowicie nad nimi przewodził. Odpowiedziałem, że nie łatwo tu na coś się ważyć, lecz wedle mego zdania, najlepiej będzie dać salwę do śpiących, a jeśliby który z nich uszedł cało od pierwszego strzału i prosił pardonu, można mu darować życie. Niechże więc Boża Opatrzność kieruje losem strzałów. On na to odrzekł bardzo skromnie, że brzydzi się krwi rozlewem, jeśli po temu nie ma koniecznej potrzeby. W gromadzie przybyłych znajdują się dwaj niepoprawni łotrzy, którzy podżegali do buntu całą załogę; jeśliby ci uciekli, na nic by się zdały nasze trudy, gdyż mogliby zbiec na okręt i sprowadzić nam na kark resztę załogi. - W takim razie konieczność usprawiedliwia moją radę - odezwałem się. - Jest to jedyny sposób ocalenia naszego życia. Widząc jednak, że wciąż jeszcze niechętny jest rozlewowi krwi, żeby położyć raz kres jego wahaniom, poleciłem mu z dwoma towarzyszami pójść i tak przeprowadzić całą sprawę, jak sam uzna za stosowne. W czasie tej dysputy posłyszeliśmy jakiś ruch pomiędzy buntownikami i niebawem spostrzegliśmy, że dwaj z nich powstali na nogi. Spytałem kapitana, czy który z tych dwóch nie należy do hersztów buntu. Dostałem odpowiedź przeczącą. - A więc - rzekłem na to - niechże sobie ujdą cało. Opatrzność widocznie umyślnie ich zbudziła, by im życie ocalić. Ale jeżeli reszta ucieknie, będzie to już tylko wasza wina. Pobudzony tymi słowy kapitan wziął w rękę muszkiet i ruszył w stronę buntowników; przed nim szli dwaj towarzysze, obaj z bronią w ręku. Idąc uczynili szelest; jeden z marynarzy, którzy właśnie się obudzili, odwrócił się i ujrzawszy idących zakrzyknął na resztę kamratów. Lecz już było za późno, bo w chwili gdy krzyknął, dwaj towarzysze kapitana dali ognia (kapitan przezornie zachował swoją broń na późniejszy wypadek). Wycelowali tak świetnie w owych dwóch głównych zbrodniarzy, iż jeden padł martwy na miejscu, a drugi odniósł ciężką ranę. Żyjąc jeszcze, porwał się na równe nogi i wołał o ratunek. Podbiegał do niego kapitan oświadczając, iż już za późno prosić o ratunek i pozostaje mu tylko błagać Boga o przebaczenie mu zbrodni. To mówiąc tak silnie uderzył go kolbą muszkietu, iż ten upadł bez jęku. Było w onej kompanii jeszcze trzech innych, jeden z nich lekko raniony. Wtedy ja właśnie nadszedłem, a oni widząc, że wszelki opór byłby daremny, zaczęli błagać o litość. Kapitan obiecał darować im życie, jeśli będą mu wiernie pomagali w odzyskaniu okrętu i doprowadzeniu go do Jamajki, skąd wyjechali. Jęli go zapewniać o swej szczerości, a on skłonny był wierzyć i darować im życie. Nie byłem temu przeciwny, tylem tylko na nim wymógł, by trzymał ich w łykach, póki byli na wyspie. Jednocześnie wyprawiłem Piętaszka wraz z pomocnikiem kapitana, by pilnowali łodzi i odjęli z niej wiosła i żagiel. Uczynili, jak poleciłem. Niebawem nadciągnęli trzej maruderzy, którzy (dla nich na szczęście) odłączyli się od reszty marynarzy, a teraz wrócili, słysząc salwę muszkietów. Ujrzawszy swego kapitana, który z niedawnego jeńca stał się zwycięzcą, poddali się niezwłocznie i pozwolili się związać. Zwycięstwo nasze było zupełne. Teraz więc kapitan i ja mieliśmy dość czasu, by się bliżej zapoznać i pogwarzyć ze sobą.Najpierw więc ja opowiedziałem mu wszystkie moje przygody, których słuchał z uwagą graniczącą ze zdumieniem, zwłaszcza kiedym doszedł do cudownego sposobu, w jaki zaopatrzony zostałem w żywność i amunicję. A ponieważ cała moja historia była naprawdę pełna cudów, przeto wzruszyła go głęboko. Ale gdy przyszedł do zastanowienia się nad samym sobą i gdy mu się wydało, żem na to został ocalony, by z kolei jego życie ocalić, wówczas łzy pociekły mu po twarzy i przez dłuższy czas nie mógł wymówić ani słowa. Po tej rozmowie wszystkich trzech zaprowadziłem do mego mieszkania tą samą drogą, którą niedawno wyszedłem, a mianowicie przez wierzch domu. Posiliłem ich jadłem, jakie miałem pod ręką, i pokazałem wynalazki i udogodnienia, które poczyniłem przez długie lata mojego przebywania w tym miejscu. Wszystko, co pokazywałem i mówiłem, przejmowało ich niezwykłym zdumieniem, ale kapitan najwięcej podziwiał moją fortecę oraz zasłonę z drzew, które w ciągu lat dwudziestu wyrosły w las gęsty i niedostępny, gdyż drzewa rosły tu o wiele szybciej niż w Anglii; z jednej tylko strony zachowałem sobie kręte dojście. Wyjaśniłem mu, iż jest mój to zamek i rezydencja, ale mam też i siedzibę letnią, tak jak miewają wszyscy panujący, gdzie czasami przebywam i którą mu pokażę przy sposobności. Teraz atoli pilniejszą dla nas rzeczą będzie obmyślić sposób odzyskania okrętu. Zgodził się w tym ze mną, ale przyznał, iż żaden pomysł nie przychodzi mu do głowy. Na okręcie pozostało jeszcze dwudziestu sześciu ludzi, którzy również przystąpili do spisku, przez co narazili się prawu, a wiedząc o tym, że czekać ich może śmierć na szubienicy, jeśliby przybyli do Anglii lub do kolonii angielskich będą przez samą swą desperację zatwardziali w uporze. Zdawało mu się przeto niepodobieństwem uderzyć na tak przewyższającą nas liczbę. Rozmyślałem czas jakiś nad jego słowami i wnioski jego wydały mi się słuszne. Zdawałem sobie przy tym sprawę, że należy działać pośpiesznie i schwytać owych ludzi na okręcie w jakowąś pułapkę, by przeszkodzić ich wylądowaniu i zgubnej dla nas napaści. Przychodziło mi na myśl, że załoga okrętowa niebawem zaniepokoi się, co się stało z łodzią oraz ich towarzyszami, i pośle drugą łódź do brzegu, aby ich poszukiwać. A tym razem mogli przyjechać większą gromadą i uzbrojeni. Kapitan uznał całkowicie słuszność mych przewidywań. Powiedziałem, że pierwszą rzeczą, jaką uczynić powinniśmy, było przedziurawienie leżącej na brzegu łodzi, iżby jej uprowadzić nie mogli, oraz zabranie wszelkich jej sprzętów tak aby stała się niezdatna do pływania. Jakoż poszliśmy na jej pokład i zabraliśmy wszystko, co tylko wziąć się dało: oprócz pozostawionej broni były tam między innymi dwie butelki, jedna z wódką, a druga z rumem, garść sucharów, rożek prochu i wielka bryła cukru wagi około sześciu funtów, owinięta w płótno żaglowe; wszystko to powitałem z radością, zwłaszcza wódkę i cukier, których nie zakosztowałem już od lat wielu. Wyniósłszy to wszystko na brzeg, wywierciliśmy w dnie łodzi wielką dziurę, by uniemożliwić ściągnięcie jej na wodę. Wiosła, maszt, żagiel i ster zabraliśmy z niej już przedtem, jak wspomniałem powyżej. Mało miałem nadziei, że uda nam się opanować okręt, ale liczyłem, iż naprawię tę łódź, by nas przewiozła do mych przyjaciół Hiszpanów, których ciągle miałem w pamięci. W tym celu podciągnęliśmy ją wspólnymi siłami nieco wyżej na brzeg, by nie została zniesiona przypływem. Ledwieśmy się z tym uporali i zaczęli naradzać, co dalej czynić, posłyszeliśmy huk działa z okrętu i obaczyliśmy flagę wywieszoną jako sygnał dla łodzi, żeby wracała. Ponieważ łódź ani myślała powracać, strzelano jeszcze kilka razy. W końcu, gdy cała ta strzelanina i wszystkie sygnały okazały się bezużyteczne, zobaczyłem przez perspektywę, iż spuszczono z okrętu drugą łódź, która skierowała się w stronę brzegu. Skoro się zbliżyła, można było rozpoznać, że siedzi w niej co najmniej dziesięciu ludzi i że wszyscy mieli broń palną. Okręt zakotwiczony był o jakie dwie mile od brzegu, mogliśmy więc odróżnić nawet twarze płynących w szalupie ludzi, gdyż przypływ uniósł ich nieco na wschód od pierwszej łodzi; wiosłowali zatem wzdłuż wybrzeża, chcąc wylądować w tym samym miejscu co tamta. Kapitan rozpoznał każdego z nich wybornie i mówił, że trzech z nich to ludzie porządni, którzy jedynie ze strachu i przemocą zostali wciągnięci do spisku, natomiast bosman, który jak się zdaje, był hersztem tej gromady, oraz reszta jadących, to najwięksi hultaje z całej załogi. Zbyt czują swą winę, aby się nie mieli bronić do upadłego. Kapitan bardzo się lękał, że mogą osiągnąć nad nami wojenną przewagę. Uśmiechnąłem się na to mówiąc, że ludzie w naszym położeniu nie powinni podlegać obawom. Zważywszy, że każde prawie położenie byłoby lepsze od tego, w którym się znajdowaliśmy, powinniśmy oczekiwać, iż jakikolwiek wynik tej walki - czy życie, czy też śmierć - da nam wyzwolenie. Zapytałem go, co sądzi o kolejach mego losu i czy nadzieja oswobodzenia nie warta jest takiego ryzyka. - I gdzież się podziała - dodałem - pańska wiara, iżem został tu zachowany, by ocalić waćpanom życie? Jeżeli o mnie chodzi - rzekłem jeszcze - widzę tylko jedną trudność w tym przedsięwzięciu. - A cóż to takiego? - zapytał. - To właśnie - odparłem - że wedle słów waćpana jest wśród nich trzech czy czterech uczciwych ludzi, których należałoby oszczędzić. Gdyby wszyscy byli niekczemnikami, sądziłbym, że Opatrzność wybrała ich, aby ich wydać w ręce waćpana, bądź bowiem pewien, że każdy z tych, którzy wysiądą, zostanie naszym jeńcem i będzie żył lub zginie, zależnie od tego, jak się zachowa. Widziałem, że słowa te, wypowiedziane głosem podniesionym i z rozjaśnioną twarzą, wielkiej mu przydały otuchy. Wzięliśmy się więc żywo do roboty, żeby przygotować się na powitanie przybyszów. Pierwszą rzeczą, o jakiej pomyśleliśmy po ukazaniu się łodzi spuszczonej z okrętu, było umieszczenie naszych więźniów w bezpiecznym miejscu. Uwinęliśmy się z tym dość prędko. Dwóch więźniów, co do których kapitan miał pewne podejrzenia, wyprawiłem do mojej jaskini pod strażą Piętaszka i jednego z trzech wypuszczonych na wolność ludzi. Tam w dostatecznym znajdowali się oddaleniu, ażeby mogli być odkryci lub dosłyszani, lub żeby mogli sobie znaleźć drogę w lesie, jeśliby się im udało odzyskać wolność. Zostawiłem ich związanych, dając im jednakże pożywienie, obiecując uwolnić po kilku dniach, jeżeli zachowają się spokojnie; w przeciwnym razie, gdyby próbowali ucieczki, zagroziłem im śmiercią bez żadnego pardonu. Jakoż przyrzekli nam, iż zniosą cierpliwie swoje więzienie, okazując wyraźnie wdzięczność, że są zaopatrzeni w żywność i światło. Piętaszek bowiem zostawił im parę świec naszego własnego wyrobu, chcąc ich, ile można, pocieszyć, i dał do zrozumienia, że zostaje na straży przy wejściu do groty. Z innymi jeńcami obszedłem się łaskawiej. Dwaj, co prawda, byli nadal związani, gdyż kapitan nie bardzo im dowierzał, dwaj drudzy jednak, za wstawiennictwem kapitana, zostali przyjęci do mnie na służbę, złożywszy wpierw uroczyste przyrzeczenie, iż zgadzają się z nami żyć i umierać. Tak więc z nimi i trzema zacnymi kawalerami było nas siedmiu ludzi dobrze uzbrojonych i nie miałem wątpliwości, że damy sobie radę z dziesięcioma przybyszami, zważywszy, co mi mówił kapitan, iż między nimi było także trzech czy czterech poczciwych i porządnych ludzi. Tymczasem tamci już dopłynęli do miejsca, gdzie znajdowała się pierwsza łódź. Przybiwszy do brzegu wyszli wszyscy na ląd wyciągając łódź na mieliznę, z czego ucieszyłem się niezmiernie, bałem się bowiem, że może zechcą łódź zakotwiczyć w pewnej od brzegu odległości i zostawią w niej kilku ludzi na straży. W takim przypadku zdobycie łodzi stałoby się dla nas niepodobieństwem. Gdy znaleźli się na lądzie, pobiegli natychmiast ku pierwszej łodzi i łatwo było poznać, jak wielkiej doznali niespodzianki, znalazłszy łódź obrabowaną ze wszystkiego i jej dno przedziurawione. Chwilę dumali nad nią, po czym stanęli i poczęli hukać z całej mocy, by przywołać towarzyszy. Ale nikt im nie odpowiedział. Wówczas ustawili się w krąg i dali salwę z pistoletów. Myśmy ją posłyszeli, rzecz oczywista, bo echo rozniosło ją szeroko po lesie. Ale i to się na nic nie zdało. Ci, co byli w jaskini, nie posłyszeli jej na pewno, a ci, którzy byli z nami, choć usłyszeli, nie ośmielili się na nią odpowiedzieć. Przybyłych ogarnęło tak wielkie zdumienie, iż, jak się później dowiedziałem - postanowili natychmiast powrócić na okręt i oznajmić tam, co się stało, że wszystkich towarzyszy wymordowano, a łódź została zniszczona. Jakoż zaraz zepchnęli łódź na wodę i poczęli do niej wsiadać. Ten widok niezmiernie zaniepokoił kapitana, który był przekonany, iż buntownicy, udawszy się na pokład, zaraz rozwiną żagle i uważając swych towarzyszy za straconych, odpłyną, odejmując nam nadzieję odzyskania statku. Ale wkrótce obawy te zamieniły się na inne, nie mniej poważne. Oto buntownicy po krótkiej naradzie nagle porzucili zamiar odpłynięcia i wyszli na brzeg, aby poszukiwać towarzyszy, pozostawiając jednakże trzech ludzi do pilnowania łodzi. Nie wiedzieliśmy teraz, co czynić. Pokonanie owych siedmiu ludzi znajdujących się na brzegu nie przedstawiało dla nas żadnej korzyści, gdyż trzej pozostali w łodzi zdołaliby uciec, a wówczas reszta załogi niewątpliwie zdecydowałaby się podnieść kotwicę i odpłynąć, kładąc kres naszym nadziejom na odzyskanie statku. Tak czy owak, nie było innego wyjścia jak czekać i obserwować dalszy bieg wypadków. Siedmiu wyszło na brzeg, a trzech pozostałych w łodzi odbiło na dość znaczną odległość od lądu i tam zarzucili kotwicę, by czekać na powrót swych towarzyszy, tak iż żadnym sposobem nie mogliśmy do nich się dostać. Ci, którzy wyszli na ląd, trzymali się w kupie, krocząc ku wierzchołkowi wzgórza, pod którym znajdowało się moje siedlisko. Widzieliśmy ich zatem wyraźnie, choć oni nas dostrzec nie mogli. Bardzośmy pragnęli by podeszli ku nam całkiem blisko, iżbyśmy mogli do nich strzelić, albo odeszli nieco dalej i umożliwili nam wypad. Tymczasem oni doszedłszy do grzbietu wzgórza, skąd roztaczał się szeroki widok na dolinę i lasy po północno-wschodniej stronie wyspy, poczęli nawoływać i krzyczeć na swych towarzyszy, tak że w końcu ochrypli; po czym, nie odważając się widocznie odchodzić zbytnio od brzegu i jeden od drugiego, usiedli razem pod drzewem, by się naradzić, co czynić dalej. Gdyby się zdecydowali obrać nocleg w tym miejscu, byłoby to nam bardzo na rękę, lecz zanadto wielkiego doznali już popłochu, ażeby odważyć się zasnąć, chociaż nie mieli nawet wyobrażenia o niebezpieczeństwie, jakie im zagrażało. Kapitan widząc ich narady wyraził przypuszczenie, że może znowu zechcą dać salwę, aby zawiadomić towarzyszy o miejscu swego przebywania; doradzał, żeby skorzystać z tej chwili, gdy po wystrzale mieć będą broń nie nabitą, i napaść na nich znienacka, co dałoby nam zwycięstwo bez krwi rozlewu. Obiecałem, iż skorzystam z tego planu, o ile będziemy dostatecznie blisko, by ich zaskoczyć, zanim zdążą nabić broń powtórnie. Ale do tego nie doszło i długi jeszcze czas zostawaliśmy w niepewności, co mamy dalej przedsięwziąć. W końcu oświadczyłem, iż, moim zdaniem, nie da się nic uczynić przed nocą, a wtedy, jeśli nie powrócą do łodzi, może uda się nam zajść im tyły i odciąć od wybrzeża; potem zaś, używszy podstępu ściągnąć i tych, co pilnowali łodzi. Czekaliśmy długą chwilę z niecierpliwością. Oni naradzali się jeszcze przez czas jakiś, po czym wstali i poczęli schodzić ku morzu; prawdopodobnie przeczuwali jakieś grożące im niebezpieczeństwo, więc postanowili wrócić na okręt, ogłosić swych towarzyszy za straconych i puścić się dalej w zamierzoną drogę. Podzieliłem się mymi przypuszczeniami z kapitanem, który ledwo nie omdlał z niepokoju, ale ożywił się niebawem, gdym mu odsłonił mój plan ściągnięcia onych ludzi z powrotem i niezawodnego osiągnięcia mych zamiarów. Wydałem rozkaz Piętaszkowi i pomocnikowi kapitana, by udali się na zachód za małą rzeczułkę, ku onemu miejscu, gdziem niegdyś Piętaszka wybawił z opresji. Kazałem, by doszedłszy do małego wzniesienia w odległości pół mili, krzyknęli z całej mocy i czekali, aż majtkowie ich usłyszą. Skoro zaś posłyszą ich odzew, niechaj zawołają ich raz jeszcze, a potem kluczą, schodząc im z oczu i odpowiadając co pewien czas na ich nawoływania, aż zaciągną ich, ile się tylko da, w głąb wyspy i lasu, wtedy zaś niech powrócą do mnie drogą okrężną, którą im wskazałem. Majtkowie mieli już wchodzić do łodzi, kiedy Piętaszek i pomocnik kapitana poczęli na nich wołać. Posłyszeli ich snadź od razu, bo odpowiedzieli na wołanie i zaczęli biec wzdłuż brzegu w kierunku zachodnim, skąd ów głos dochodził. Niebawem napotkali rzeczułkę, której przebrnąć nie mogli, gdyż była wezbrana przypływem, zaczęli więc wołać na tych, co byli w łodzi, żeby podjechali ku nim bliżej i przeprawili ich na drugą stronę. Wszystko więc stało się tak, jak oczekiwałem. Gdy się już przeprawili, obaczyłem, że łódź podjechała nieco w górę rzeczułki, gdzie znalazła wygodną przystań dla siebie; buntownicy przywiązali ją do małego pniaka na wybrzeżu i zostawili tylko dwóch ludzi na jej straży, jednego zabrawszy z sobą. Tegom sobie właśnie życzył. Zostawiwszy Piętaszkowi i oficerowi wolną rękę do dalszego działania, wziąłem z sobą resztę ludzi i przebywszy rzeczułkę w miejscu, gdzie nie mogliśmy być widziani, wpadliśmy znienacka na owych dwóch strażników, z których jeden siedział w łodzi, a drugi drzemał na wybrzeżu. Ten ocknął się wprawdzie i chciał powstać, ale już kapitan wpadł na niego i ogłuszył jednym ciosem, po czym krzyknął na owego w łodzi, by natychmiast się poddał, jeżeli mu życie miłe. Niewiele potrzeba było argumentów, skoro ujrzał towarzysza obalonego na ziemię, a nas pięciu nacierających z bronią w ręku. Był to zresztą jeden z trzech, którzy nie przystąpili do buntu całym sercem, wobec czego nie tylko poddał się nam bez trudu, ale z wielką chęcią przeszedł teraz na naszą stronę. Tymczasem Piętaszek i pomocnik kapitana tak świetnie wywiedli w pole resztę gromady, nawołując i odpowiadając na ich wołania od wzgórza do wzgórza, od boru do boru, że tamci nie tylko byli setnie pomęczeni, ale zaszli tak daleko, iż nie mogli dostać się z powrotem do łodzi przed zmierzchem. Nie pozostało nam nic innego, jak czatować na nich i uderzyć podczas nocy. Kilka godzin zbiegło od chwili powrotu Piętaszka, zanim buntownicy dotarli wreszcie do swej łodzi. Na długo przed ich przybyciem jużeśmy słyszeli, jak naglili tych, co pozostali z tyłu, jak tamci odpowiadając skarżyli się na zbolałe nogi i zmęczenie nie pozwalające im iść prędzej. Bardzo nas to wszystko cieszyło. Trudno opisać ich zmieszanie, gdy zobaczyli łódź zarytą w piasku (właśnie nastąpił odpływ) i nie znaleźli ani śladu obu swych towarzyszy. Słyszeliśmy, jak wołali się wzajemnie żałośnie, oznajmiając jeden drugiego, że dostali się na jakąś wyspę zaczarowaną albo zamieszkaną przez ludzi, którzy gotowi wszystkich wymordować, albo przez diabły i duchy, co porywają i pożerają każdego. Znów zaczęli hukać i nawoływać swych kamratów po imieniu, ale nie otrzymali odpowiedzi. Niedługo potem widzieliśmy w słabym świetle zmroku, iż łamali ręce jak ludzie zrozpaczeni i to wchodzili do łodzi, by w niej odpocząć, to znów z niej wychodzili i przechadzali się po brzegu tam i z powrotem. Moi ludzie pragnęli bym zezwolił im natychmiast po ciemku ruszyć do ataku. Ale skłaniałem się raczej ku temu, aby zyskać jaką dogodną sposobność, dzięki której mógłbym uniknąć rozlewu krwi po obu stronach, a zwłaszcza strat po mojej, bom widział, że tamci są dobrze uzbrojeni. Postanowiłem czekać, czy się nie zaczną odłączać jeden od drugiego. Na wszelki wypadek kazałem kapitanowi i Piętaszkowi podczołgać się niepostrzeżenie jak najbliżej ku nieprzyjaciołom, zanim otworzę na nich ogień. Niedługo pozostawali w tej pozycji, gdyż wyszedł naprzeciwko nich bosman w towarzystwie dwóch ludzi, który jak wpierw był złym duchem załogi, tak teraz tchórzem podszyty najwięcej okazywał przygnębienia. Kapitan, ujrzawszy tego łotra, a raczej usłyszawszy tylko głos jego, zanim się jeszcze upewnił, że ma go przed sobą, zerwał się na nogi i strzelił bez namysłu; Piętaszek zawtórował mu drugim strzałem. Bosman padł na miejscu. Marynarz, który szedł koło niego, również ugodzony, zwalił się na ziemię ciężko ranny w brzuch, ale zmarł dopiero w kilka godzin później. Trzeci marynarz, który szedł z nimi, zbiegł niezwłocznie, widząc, co się święci. Na huk wystrzału ruszyłem natychmiast na czele całej mojej armii, liczącej obecnie ośmiu ludzi, ze mną jako naczelnym wodzem; Piętaszek był moim namiestnikiem generalnym, dalej szedł kapitan z dwoma swoimi przyjaciółmi i trzej jeńcy wojenni, którym daliśmy broń. Podeszliśmy do wrogów w ciemności, tak iż nie mogli widzieć naszej liczby. Człowiekowi, który pozostał w łodzi, a teraz przystał do nas, przykazałem, by wołał swych dawnych kamratów po imieniu, próbując, czy nie uda się ich skłonić do układów, a tym samym narzucić im warunków, jakie były nam dogodne. Byliśmy przekonani, że w obecnym położeniu okażą się skłonni do kapitulacji. Więc też począł wołać na całe gardło: - Tomaszu Smith! Tomaszu Smith! Tomasz Smith odezwał się natychmiast: - Kto to? Czy ty, Robin? - poznał go bowiem po głosie. A ten mu na to: - Tak jest! Tak jest! na miłość Boską, Tomku Smith, rzućcie broń i poddajcie się, bo inaczej czeka was śmierć niechybna. - Komu się mamy poddać? Gdzież oni? - pytał Smith. - Są tu w pobliżu. Nasz kapitan i pięćdziesięciu ludzi przy nim, polują na was już od dwóch godzin. Bosman zabity, Will Fry raniony, a ja wzięty w niewolę. Jeżeli się nie poddacie, jesteście zgubieni. - Poddamy się, jeśli zostaniemy ułaskawieni - odpowiedział Tom Smith. - Pójdę i będę za wami prosił, jeśli obiecacie się poddać - rzekł Robin. Po czym poprosił kapitana, a ten jął wołać sam do siebie: - Hej, Smith, poznajesz chyba mój głos, jeżeli natychmiast złożycie broń i poddacie się, daruję wam wszystkim życie, z wyjątkiem Willa Atkinsa. - Na miłość Boską! Cóżem ja złego zrobił? - rozlegał się głos Willa Atkinsa. - Panie kapitanie, chciejcież i mnie ułaskawić! Ja nie więcej zawiniłem niż inni.Nie było to prawdą, gdyż jak się dowiedziałem, ów Will Atkins był pierwszym, który podniósł rękę na kapitana podczas buntu, wiążąc mu ręce i lżąc go brutalnymi słowy. Kapitan oświadczył mu teraz, że winien złożyć broń i zdać się na łaskę gubernatora. Tym tytułem nazywano obecnie moją osobę. Krótko mówiąc, wszyscy buntownicy złożyli broń i prosili tylko o życie. Posłałem ku nim człowieka, który z nimi parlamentował, oraz dwóch innych, którzy ich powiązali, a wówczas mój wielki oddział, złożony z pięćdziesięciu ludzi, którzy wraz z trzema przybyłymi liczył naprawdę tylko osiem osób, wziął w swe posiadanie jeńców oraz ich łódkę. Jedynie ja, ze względów politycznych, trzymałem się wraz z Piętaszkiem na uboczu. Następnym naszym przedsięwzięciem powinno było być obecnie naprawienie łodzi i opanowanie okrętu. Kapitan miał teraz czas przemówić do buntowników, więc też palnął im surową reprymendę za ich praktyki grożąc, iż podobne postępowanie sprowadzi na nich nędzę i nieszczęście, a w niedalekiej przyszłości może zaprowadzić na szubienicę. Okazali wielką skruchę i błagali o darowanie życia. Odpowiedział, że rzecz ta nie należy do niego, ale do gubernatora wyspy, albowiem wbrew ich oczekiwaniom Bóg w swej łaskawości tak zrządził, że wyspa okazała się zamieszkała, a gubernatorem jest Anglik; ten mógłby ich powywieszać, ale ponieważ dał im parol, więc prawdopodobnie odeśle ich na sąd do Anglii, prócz Willa Atkinsa, który winien na śmierć się przygotować, gdyż nazajutrz czeka go stryczek. Chociaż wszystko to było jedynie wymysłem kapitana, słowa jego osiągnęły pożądany skutek. Atkins padł na kolana prosząc, by kapitan orędował za nim u gubernatora, a wszyscy w imię Boga błagali, aby ich nie odsyłać do Anglii. Wówczas przyszło mi na myśl, że czas naszego wyzwolenia jest bliski i że można by użyć tych drabów do zdobywania okrętu. Cofnąłem się zatem w mrok i zawołałem na kapitana jakby z wielkiej odległości, po czym posłałem jednego z moich ludzi z poleceniem, by poprosił do mnie kapitana.Kapitan zrozumiał moją grę i odpowiedział: - Powiedz jego ekscelencji, że przyjdę za chwilę. Słowa te wywarły wielkie wrażenie wśród jeńców. Byli przekonani, że gubernator z nowymi pięćdziesięcioma ludźmi jest w pobliżu. Zwierzyłem się kapitanowi z mego planu zdobycia okrętu. Był nim zachwycony i postanowił wprowadzić go w czyn nazajutrz rano. Dla sprawniejszego wykonania tego planu należało podzielić więźniów. Atkinsa i dwóch innych, którzy byli między nimi najgorsi, odstawiliśmy związanych do jaskini, gdzie już leżeli trzej poprzedni. Poleciłem to Piętaszkowi i dwóm ludziom, którzy przybyli z kapitanem. Zaprowadzili ich do jaskini jak do więzienia, a było to istotnie ponure miejsce, zwłaszcza dla ludzi w ich położeniu. Resztę skierowałem do mej letniej rezydencji. Opisałem ją już dokładnie, a że była ogrodzona i strażnicy pilnowali ich bez przerwy - miejsce to było dość bezpieczne i miałem pewność, że sami nie umkną. Nazajutrz posłałem do nich kapitana w towarzystwie dwóch ludzi, by wdał się z nimi w rozmowę i wybadał, czy można im zaufać i użyć ich do pomocy w zdobywaniu okrętu. Kapitan przedstawił im krzywdę, którą mu uczynili, oraz położenie, w jakim się znajdują, mówił, że wprawdzie gubernator darował im życie, jednakże, jeśli ich odeśle do Anglii, zostaną tam niewątpliwie powieszeni. Dalej powiedział im, że gdyby chcieli przyłączyć się do wyprawy mającej na celu odzyskanie okrętu, gubernator tej wyspy zobowiąże się uroczyście wyjednać im całkowite ułaskawienie. Nie trudno zgadnąć, że propozycja została przyjęta. Padli na kolana przed kapitanem i przysięgli, że będą mu wierni do ostatniej kropli krwi, że pójdą z nim choćby na koniec świata i będą uważali go za ojca do końca swego żywota. - Dobrze - rzekł kapitan - powiem gubernatorowi o waszym przyrzeczeniu i spróbuję skłonić go, aby wam uwierzył. Jakoż zdał mi o wszystkim sprawę dodając, że liczy na ich dobrą wiarę. W każdym razie, dla większego bezpieczeństwa, poleciłem mu, żeby wybrał z ich liczby tylko pięciu jako swych pomocników, oświadczając im, iż więcej ludzi nie potrzebuje i że gubernator zatrzymał dwu innych oraz owych trzech, którzy byli w jaskini, jako zakładników ich wierności. A gdyby choć jeden z nich okazał się skłonny do zdrady, wszyscy zakładnicy zostaną zaraz nad brzegiem morza powieszeni. Surowe to zarządzenie przekonało ich, że gubernator nie żartuje. Nie mieli zresztą wyboru i musieli się zgodzić. Teraz zadaniem kapitana oraz zakładników było przekonać owych pięciu o konieczności wypełnienia swych obowiązków. W ten sposób siły nasze wzrosły do dwunastu ludzi: 1. Kapitan, porucznik i podróżny. 2. Dwaj jeńcy, w pierwszej potyczce zabrani do niewoli, których na zapewnienie kapitana obdarowałem wolnością i powierzyłem im broń. 3. Dwaj drudzy, których kazałem trzymać związanych w mojej letniej rezydencji, a teraz uwolniłem na stanowcze zaręczenie kapitana. 4. Na koniec pięciu ostatnich, którzy otrzymali przebaczenie. Było ich więc wszystkich dwunastu, oprócz zatrzymanych w mojej jaskini pięciu więźniów oraz dwóch zakładników. Spytałem się kapitana, czy odważy się z tymi ludźmi podjąć wyprawę na okręt; ja sam z Piętaszkiem wolałem się nie ruszać, bo mając na wyspie siedmiu ludzi pod strażą, mieliśmy dość zajęcia zarówno z pilnowaniem ich, jak i z żywieniem. Zamiarem moim było trzymać bardzo ostro moich pięciu więźniów, lecz Piętaszek, chłopak miłosierny, dwa razy na dzień dostarczał im wszystkiego, czego mogli potrzebować. Dwaj inni jeńcy znosili żywność w pobliże jaskini i tam odbierał ją od nich Piętaszek. Gdy pojawiłem się po raz pierwszy przed zakładnikami, towarzyszył mi kapitan, który oznajmił, że jestem człowiekiem przeznaczonym przez gubernatora do ich nadzorowania i że, stosownie do rozkazu gubernatora, nie wolno im nigdzie się oddalać bez mej wiedzy; gdyby to uczynili, wówczas będą zakuci w żelaza i zesłani do twierdzy.Ponieważ nigdy jeszcze nie widzieli mnie w roli gubernatora, przeto łatwo mi było udawać kogo innego i opowiadać im przy każdej okazji o gubernatorze, garnizonie, twierdzy itp. Obecnie kapitan już nie miał żadnej trudności poza zaopatrzeniem obu łodzi w ludzi i żywność, zatkawszy wpierw starannie uczynioną przez nas dziurę. Na jednej łodzi umieścił swego pasażera z czterema ludźmi, do drugiej zaś wsiadł sam z oficerem i sześcioma ludźmi. Około północy podjechali pod okręt. Gdy byli już od niego na odległość głosu, kapitan kazał Robinowi, aby oznajmił załodze, iż przybył z towarzyszami na szalupie i że stracili wiele czasu na ich odszukanie. I tak zwodził pozostałą załogę i zaprzątał rozmową, póki nie przybyli pod sam bok okrętu. Wówczas kapitan z pomocnikiem, wdarłszy się pierwsi na pokład, bez żadnej zwłoki powalili kolbami muszkietów drugiego oficera i cieślę okrętowego. Wsparci przez idących za nimi pięciu ludzi, obezwładnili wszystkich, którzy byli na głównym i tylnych pokładach, i poczęli ryglować zapadnie, by odgrodzić tych, co byli na dole. Tymczasem załoga drugiej łodzi opanowała przód okrętu, aresztując trzech ludzi, których napotkała po drodze. Gdy już na pokładzie wszystko było w ręku zdobywców, kapitan wysłał oficera z trzema ludźmi, by wdarli się do budki sterniczej, gdzie przebywał nowoobrany kapitan buntowniczej załogi; na wszczęty alarm zerwał się z posłania, przywołał dwóch ludzi i chłopaka, gromadząc koło siebie kilka sztuk broni palnej. Gdy pierwszy oficer rozwalił drzwi bosakiem, nowy kapitan i jego ludzie strzelili w nadchodzących: ranili w ramię porucznika oraz dwóch innych, nie zabijając żadnego. Pierwszy oficer, acz miał ramię strzaskane, wzywając pomocy wdarł się do budki sterniczej, jednym pistoletowym strzałem przeszył głowę samozwańca, tak że kula weszła ustami a wyszła za uchem, i nieszczęśnik padł bez słowa; resztę rebeliantów zmusił do poddania. W ten sposób okręt został opanowany bez dalszych strat w ludziach. Wówczas kapitan, stosownie do zawartej ze mną umowy, kazał siedmiokroć dać ognia, by zawiadomić mnie o swym zwycięstwie. Z radością posłyszałem to hasło. Ponieważ byłem setnie zmęczony, gdyż czuwałem do drugiej godziny w nocy na brzegu, położyłem się i zasnąłem twardo. Nazajutrz obudził mnie huk strzelby. Zerwawszy się, posłyszałem wołanie: - Mości gubernatorze! Mości gubernatorze! Poznałem po głosie kapitana. W chwilę później on sam wdarł się za mną na szczyt wzgórza, stanął, wskazał ręką w stronę okrętu i rzucił mi się w objęcia. - Mój przyjacielu i wybawco! - zawołał - Oto twój okręt! On i my wszyscy należymy do ciebie! Rzuciłem okiem w stronę, którą mi wskazywał. Ujrzałem okręt stojący na kotwicy o pół mili od wybrzeża, tuż naprzeciwko ujścia rzeczułki. Ponieważ przypływ wzbierał, kapitan podprowadził swoją łódź niemal do tego miejsca, gdzie kiedyś holowałem moje tratwy, tak iż wylądował nie opodal mego siedliska. Ledwiem nie omdlał na ten niespodziany widok. Oto widziałem przed sobą jasno moje wybawienie: miałem je tuż pod ręką, bez żadnych dalszych trudności. Ten wielki okręt mógł mnie stąd zabrać, dokądkolwiek bym sobie życzył. Przez dłuższą chwilę nie mogłem wydobyć z siebie ani słowa, tylko trzymałem się mocno objęć kapitana, żeby nie upaść. Zrozumiał, co się ze mną dzieje, więc wyciągnąwszy z kieszeni umyślnie przyniesioną butelkę, poczęstował mnie łykiem kordiału. Wypiwszy usiadłem na ziemi, ale sporo czasu minęło, zanim zdołałem przemówić choć słowo, a słysząc życzliwe wyrazy, którymi biedny człowiek mi dziękował i starał się mnie pokrzepić, wybuchnąłem na koniec rzewnymi łzami. Odzyskawszy wreszcie mowę, jąłem z kolei ściskać go i witać jako mego wybawiciela, którego niebo mi zesłało, mówiąc mu, że wszystkie owe wydarzenia wydają mi się łańcuchem cudów, świadectwem i dowodem, że tajemnicza ręka Opatrzności prowadzi świat, a Boski wzrok zdolny jest dojrzeć każdego w najdalszym zakątku ziemi i przyjść z pomocą najmizerniejszemu stworzeniu. Nie omieszkałem też w owej chwili wznieść mego wdzięcznego serca ku niebu, by podziękować Temu, który nie tylko zachował mię w tak cudowny sposób przy życiu w tym dzikim pustkowiu, ale któremu wszelkie wybawienie musi być zawsze przypisane. Po krótkiej rozmowie kapitan oznajmił, że przywiózł mi trochę zapasów, których okręt jego mógł dostarczyć, a buntownicy, gospodarujący tak długo na statku, nie zdołali złupić. Krzyknął głośno do ludzi na szalupie, aby wyładowali rzeczy przeznaczone dla gubernatora. Było tego wszystkiego tyle, jakbym miał zostać nadal na wyspie, a oni mieli odjechać beze mnie. Była tam skrzynia doskonałych wódek, sześć wielkich butli wina madery, każda zawierała po dwie kwarty, dwa funty wybornego tytoniu, dwanaście ćwierci peklowanej wołowiny i sześć wieprzowiny, worek grochu, ze sto funtów sucharów, nadto paka cukru, paka mąki, worek cytryn, dwie butle syropu cytrynowego i mnóstwo innych rzeczy. Prócz tego przywiózł rzecz dla mnie najcenniejszą: sześć czystych, nowych koszul, sześć bardzo dobrych halsztuków, dwie pary rękawiczek, parę trzewików, kapelusz, parę pończoch i cały męski garnitur sukienny, jego własny, prawie nie używany. Krótko mówiąc, ubrał mnie od stóp do głów. Dla kogoś w moim położeniu był to dar niezmiernie przyjemny, lecz trudno sobie wyobrazić, jak dalece czułem się początkowo nieswojo i niewygodnie w tych szatach. Po załatwieniu tych ceremonii i gdy już wszystkie te dobre rzeczy poznoszono do mego szczupłego mieszkania, poczęliśmy się naradzać, co począć z naszymi więźniami, czy zabrać ich z sobą, czy nie. Chodziło przy tym szczególnie o dwóch, których nasz kapitan uznawał za niepoprawnych i krnąbrnych do ostatnich granic i twierdził, że ich łotrostwa niczym uleczyć nie podobna, a jeśliby mieli wracać z nami, to tylko skuci jako zbrodniarze, dla wydania ich w ręce sprawiedliwości w pierwszej kolonii angielskiej. Zauważyłem, że cała ta sprawa bardzo niepokoiła kapitana. Odpowiedziałem mu przeto, że jeżeli pozwoli, spróbuję pomówić z tymi dwoma ludźmi, aby sami poprosili o pozostawienie ich na wyspie. - Z całego serca cieszyłbym się z tego - oświadczył kapitan. - Zatem zgoda - odparłem - poślę po nich i będę z nimi mówił w pańskim imieniu. Posłałem Piętaszka i dwóch zakładników, obecnie już uwolnionych, do jaskini i kazałem im przyprowadzić owych pięciu więźniów, związanych jak byli, do lasku i pilnować ich, póki nie wrócę. Po pewnym czasie przyszedłem tam wdziawszy me nowe ubranie; tytułowano mnie teraz gubernatorem. Gdyśmy się już wszyscy zebrali, a kapitan usiadł przy mnie, kazałem przyprowadzić więźniów przed me oblicze i oświadczyłem im, że wiadomo mi dokładnie o ich niegodnym postępowaniu, o zawładnięciu okrętem i dalszych zamierzonych łotrostwach, ale Opatrzność nie pozwoliła im na rozbój i oto sami wpadli w zasadzkę, którą wykopali dla innych. Oznajmiłem im, że z mego polecenia okręt został zdobyty, że stoi obecnie w przystani i wkrótce ujrzą nowego swego dowódcę powieszonego na głównej rei w odpłacie za jego podły czyn. Nadmieniłem, że takoż mogę uczynić z nimi, jako z korsarzami przyłapanymi na gorącym uczynku rozboju. Wówczas jeden z nich odpowiedział w imieniu wszystkich, że gdy zostali pojmani, kapitan przyrzekł im darowanie życia, przeto pokornie dopraszają się mojej łaski. Odpowiedziałem, że nie wiem, jaką bym mógł okazać im łaskę, skoro postanowiłem sam opuścić wyspę i powrócić na ich okręcie z kapitanem do Anglii. Co się zaś tyczy kapitana, to ten może przewieźć ich do Anglii tylko jako więźniów, których czeka sąd za udział w rokoszu. Przeto najlepszą rzeczą, którą bym im radził, jest pozostanie na wyspie, na co chętnie zgodzić się mogę, gdyż chciałbym darować im życie. Przyjęli z wdzięcznością moją propozycję, bo bardziej im się uśmiechał pobyt na wyspie niż szubienica w Anglii. Na co kapitan zdawał się czynić pewne trudności, jakby projektu mego nie pochwalał i nie chciał ich zostawić. Wtedy udałem, że się nań obruszyłem, i oświadczyłem, iż są moimi, nie jego więźniami, a chcę dochować danego słowa. Jeżeli zaś on się na to nie godzi, to puszczę ich wolno, tak jakem ich tu znalazł, i wówczas niechaj on stara się ich na nowo schwytać, o ile potrafi tego dokonać. Więźniowie wyrazili mi swą wielką wdzięczność, wypuściłem ich więc na wolność, każąc im wycofać się w głąb lasu, i obiecałem, że zostawię im nieco broni palnej i amunicji oraz kilka wskazówek, jak mogą sobie wcale nieźle życie urządzić, jeśli będą mieli ochotę. Po czym poprosiłem kapitana, żeby udał się na pokład i przygotował statek do odjazdu, a nazajutrz przysłał mi łódkę dla zabrania mnie wraz z potrzebnymi rzeczami na pokład. Poleciłem mu jednocześnie, aby zabitego herszta buntowników kazał powiesić na rei, tak aby ludzie na wyspie mogli go widzieć. Po jego odejściu wdałem się z owymi więźniami w poważną rozmowę. Oświadczyłem, iż, zdaniem moim, zrobili trafny wybór, bo gdyby kapitan zabrał ich do ojczyzny, byliby tam niezawodnie powieszeni. Pokazałem im buntowniczego kapitana, wiszącego już na głównym maszcie okrętu, i zapewniłem, że podobny los był i dla nich przeznaczony. Gdy ponownie zapewnili mnie o swej gotowości pozostania na wyspie, wówczas rzekłem, iż wtajemniczę ich w sposoby, jak mogliby sobie tu życie udogodnić. Jakoż opowiedziałem im całą historię mojego tu przybycia, pokazałem moje fortyfikacje, uprawę zboża, wypiekanie chleba, suszenie winogron, słowem, wszystko, co było im tu do życia potrzebne. Wspomniałem też o szesnastu Hiszpanach, których przybycia mieli lada dzień oczekiwać i dla których zostawiłem pismo. Wymogłem na nich obietnicę, iż postępować będą z nimi jak z braćmi i dzielić się wszelkimi zapasami żywności. Zostawiłem im ponadto pięć muszkietów, trzy fuzje i trzy szable oraz blisko półtorej baryłki oszczędzonego prochu, gdyż po upływie pierwszych dwóch lat mało polowałem, a zawsze proch skrupulatnie oszczędzałem. Powiedziałem im, w jaki sposób hodowałem moje kozy i jak je doiłem, wyrabiałem masło i ser. Przyrzekłem, iż zobowiążę kapitana, aby im zostawił jeszcze dwie baryłki prochu oraz nasiona jarzyn, za którymi bardzo tęskniłem przez cały czas mego pobytu na wyspie; wręczyłem im wreszcie worek grochu przywieziony dla mnie przez kapitana i wyraziłem nadzieję, że będą go uprawiali. Nazajutrz pożegnałem się z nimi i udałem na okręt. Przygotowaliśmy się natychmiast do żeglugi, ale nie podnieśliśmy jeszcze kotwicy tego dnia. Rankiem dnia następnego dwóch z pięciu ludzi zostawionych na wyspie przypłynęło do burty okrętu, uskarżając się na tamtych trzech, iż chcieli ich zamordować. Zaklinali nas na miłość Boską, byśmy ich wzięli na pokład, choćby nawet kapitan miał zamiar ich powiesić. Kapitan udawał, że nie ma prawa tego uczynić bez mojego zezwolenia. W końcu po solennych obietnicach poprawy zostali wpuszczeni na okręt, gdzie otrzymawszy tęgą chłostę, okazali się niebawem wcale porządnymi i spokojnymi kompanami. Wkrótce potem, korzystając z przypływu, wysłano na ląd szalupę, aby zawieźć wygnańcom obiecane przedmioty. Na moją prośbę kapitan dołączył jeszcze ich kufry i manatki, co sprawiło im wielką radość. Pocieszając ich wreszcie, zapewniłem, iż jeżeli kiedy będzie w mej mocy przysłać po nich jaki okręt, nie zaniedbam tego uczynić. Opuszczając wyspę, wziąłem z sobą na pamiątkę mój parasol, wielką czapkę skórzaną i jedną z mych papug. Nie zapomniałem też zabrać pieniędzy, zarówno tych, które przez tyle lat leżały u mnie bezużytecznie i tak poczerniały od wilgoci, że dopiero po oczyszczeniu można było poznać, iż są srebrne, jako też i tych, które znalazłem w rozbitym statku hiszpańskim. I tak odpłynęliśmy, jakem się przekonał z obliczeń okrętowych, dnia 19 grudnia roku pańskiego 1686, zatem w dwadzieścia osiem lat, dwa miesiące i dziewiętnaście dni od chwili mego przybycia na wyspę. Z tego wtórnego więzienia zostałem wyzwolony dokładnie w tym samym dniu miesiąca, w którym przed laty zbiegłem z niewoli mauretańskiej w Sale. Dnia 11 czerwca roku 1687 po długiej morskiej podróży przybyłem na onym okręcie do Anglii, którą opuściłem przed trzydziestu pięciu laty. Toteż po mym przybyciu byłem tu wszystkim najzupełniej obcy, jakbym nigdy nie mieszkał w onym kraju. Zacna niewiasta, której niegdyś powierzyłem moje pieniądze, żyła jeszcze, ale doznała wielu niepowodzeń, owdowiała po raz wtóry i zubożała bardzo. Nie dopominałem się więc o to, co mi była winna, owszem, z wdzięczności za jej dawną uczciwość udzieliłem jej małego wsparcia, na jakie pozwalały moje skromne fundusze. Było to w owym czasie bardzo niewiele; zapewniłem ją jednak, iż zawsze pamiętać będę o jej dawnej dla mnie dobroci. Nie zapomniałem o niej i później, kiedy już byłem w stanie ją wesprzeć, jako to się w przyszłości okaże. Następnie udałem się do hrabstwa York, ale nie zastałem przy życiu ani ojca, ani matki, ani nikogo z rodziny prócz dwóch mych sióstr i dwojga dzieci jednego z braci. Ponieważ uważano mnie od dawna za umarłego, więc nie zostawiono należnej mi części z podziału majątku po rodzicach. Słowem, nie znalazłem tu żadnego wsparcia ni pomocy, a drobny zapas pieniędzy, jaki posiadałem, nie starczył na zapewnienie nawet miernego bytu. W tym kłopocie pewnym ratunkiem był mi niespodziewany zgoła objaw wdzięczności. Kapitan okrętu, który udało mi się wraz z jego ładunkiem tak szczęśliwie uratować, zdał właścicielom dokładny i pochlebny raport o moim postępku, o uratowaniu życia ludzi i statku; armatorzy zaprosili mnie do siebie, dziękowali bardzo grzecznym sposobem i na pożegnanie wręczyli mi w podarku dwieście funtów szterlingów. Po różnych a bezskutecznych rozmyślaniach nad mym położeniem i próbach zdobycia jakiegoś stanowiska w świecie, postanowiłem na koniec udać się do Lizbony, by dowiedzieć się, co się stało z moją plantacją w Brazylii oraz z moim wspólnikiem, który jak miałem prawo przypuszczać - od dawna musiał uważać mnie za zmarłego. Jakoż następnego roku w kwietniu przybyłem w towarzystwie nieodstępnego i wiernego Piętaszka do Lizbony. Tu rozpytując się na wszystkie strony, ku mej radości odszukałem wreszcie mego starego przyjaciela, owego kapitana, który niegdyś wziął mnie na pokład przy brzegach Afryki. Postarzał się i dawno porzucił morze, zdawszy swój okręt synowi, który także już był nie pierwszej młodości i równie jak ojciec prowadził handel z Brazylią. Staruszek mnie nie poznał, a i ja ledwie go poznałem, ale niebawem przypomniał sobie mnie, gdym mu powiedział, kim jestem. Po chwili czułych uniesień z okazji wznowienia tak starej przyjaźni zapytałem go, rzecz oczywista, o mego wspólnika i o plantację. Staruszek odrzekł, iż nie był w Brazylii od jakich lat dziewięciu; gdy odjeżdżał stamtąd, mój wspólnik żył jeszcze, natomiast obaj ludzie, którym powierzyłem zastępstwo mego wspólnictwa, już pomarli. Jednakże starzec przypuszczał, że będę mógł odebrać rachunki i osiągnąć poważne zyski z mojej plantacji. Ponieważ uważano mnie za zmarłego lub utopionego, więc owi plenipotenci zdali rachunki z dochodów prokuratorowi skarbowemu, który przysądził, na wypadek gdybym nie przybył zgłosić się o moją własność, jedną trzecią część królowi, dwie trzecie zaś klasztorowi świętego Augustyna na fundusz utrzymania ubogich i krzewienia wiary katolickiej wśród Indian; przeto będzie ona zwrócona prawowitemu spadkobiercy, z wyjątkiem tych rocznych dochodów, które zostały rozdane na cele dobroczynne. Zapewnił mnie nadto, że zarówno prokurator skarbowy, jak przeor zakonu wszelkich dołożyli starań, aby mój wspólnik składał do tego czasu rzetelne obrachunki z dochodów, których połowę do mnie należącą odbierali. Spytałem się go, do jakiej wartości podniosła się moja plantacja i czy warto byłoby się nią zająć oraz jakie miałem trudności do pokonania, udając się w te miejsca, aby odzyskać sprawiedliwe prawa moje do połowy własności. Odpowiedział mi, iż nie może orzec z pewnością, do jakiego stanu podniosła się moja plantacja, lecz mój wspólnik zbogacił się niezmiernie na części, która do niego należała, i jeżeli go pamięć nie zawodzi, trzecia część przyznana królowi i odstąpiona innemu klasztorowi przynosiła przeszło dwieście moidorów rocznego dochodu. Co się tyczy wejścia z powrotem w posiadanie majętności, nie natrafi to na żadne przeszkody, gdyż mój wspólnik zaświadczy słuszność praw moich, zwłaszcza że moje imię i nazwisko zapisane jest w katastrach urzędowych. Zapewnił mnie również, że następcy upoważnionych przeze mnie plenipotentów są to ludzie bardzo uczciwi i majętni, którzy nie tylko dopomogą mi do odzyskania mych praw, ale znajdę w ich ręku znaczną sumę zebraną z dochodów mej plantacji przez ich rodziców, zanim ją swym synom oddali, co miało się stać, jak sobie przypomniał, przed dwunastu laty. Opowiadanie to nieco mnie zatrwożyło i zapytałem starego kapitana, jak mogli plenipotenci rozrządzać moim dobrem, kiedy wiedzieli, iż uczyniłem testament, mocą którego on sam mianowany był moim ogólnym spadkobiercą. Starzec przyznał mi rację, ale dodał, że skoro śmierć moja nie była udowodniona, nie mógł działać jako wykonawca ostatniej mojej woli, a nade wszystko nie chciał mieszać się w czynności tak odległe; kazał tylko zaciągnąć w księgi mój testament i zastrzec swoje prawa na wypadek, gdy będzie mógł złożyć jakiś dowód mojej śmierci lub życia. Wtedy działałby na mocy danego mu upoważnienia i wziąłby w posiadanie ingenio, jak nazywał fabrykę cukru, oraz zobowiązałby syna, przebywającego obecnie w Brazylii, aby stosowne do tego przedsięwziął kroki. - Lecz - dodał w końcu starzec - powiem ci jeszcze jedną rzecz, która mniej może będzie dla ciebie przyjemna: to jest, że twoi wspólnicy i pełnomocnicy uważając cię za zagubionego, jak to wszyscy mniemali, złożyli mi dochód, jaki na ciebie przypadł za sześć czy też osiem pierwszych lat i ja go przyjąłem. Przez ten czas wiele trzeba było łożyć na pomnożenie maszyn i budowli w ingenio oraz na zakup niewolników, tak że dochody były dużo mniejsze niż w latach następnych. W każdym razie zdam ci wierny rachunek z tego, co odebrałem, i usprawiedliwię się z wydatków. W kilka dni potem mój stary przyjaciel złożył mi rachunek z dochodów plantacji w pierwszych sześciu latach, zatwierdzony przez mojego wspólnika i pełnomocników. Dochód ten złożony był w towarach, a mianowicie w belach tytoniu, pakach z cukrem, w rumie, syropie z trzciny cukrowej i innych produktach plantacji i cukrowni. Pokazało się z obrachunków, iż chociaż dochody moje z każdym rokiem rosły, wydatki były wtenczas znaczne, jak to już nadmieniłem, tak że część na mnie przypadająca była bardzo mała. Ale i tak starzec wykazał, że pozostaje mi winien czterysta siedemdziesiąt złotych moidorów, tudzież za sześćdziesiąt pak cukru i za piętnaście podwójnych bel tytoniu, które zaginęły podczas rozbicia się jego okrętu w powrotnej drodze do Lizbony, jedenaście lat po moim odjeździe z Brazylii. Tu poczciwy starzec zaczął użalać się na swoje nieszczęścia, które zmusiły go do użycia moich pieniędzy w celu odbicia strat swoich i wkupienia się do spółki na innym, nowym okręcie. - Jakkolwiek bądź, mój stary przyjacielu - rzekł - nie zabraknie ci zasiłków w tej chwilowej potrzebie i skoro tylko mój syn powróci, uiszczę ci się ze wszystkiego. To mówiąc, przyniósł starą sakiewkę z pieniędzmi, dobył z niej sto sześćdziesiąt złotych moidorów, wyliczył mi je, dołączając do tego papiery świadczące, iż na spółkę z synem jest właścicielem czwartej części okrętu, którym tenże dowodzi. Oddał mi do rąk te papiery jako zabezpieczenie reszty moich należności. Poczciwość i dobroć tego starca wycisnęły mi łzy z oczu, szczególniej gdy sobie przypomniałem wszystko, co dla mnie uczynił: jak kiedyś przyjął mnie na swój pokład, jak zawsze był dla mnie wspaniałomyślny, z jaką na ostatek szczerością i delikatnością postąpił sobie ze mną w tej chwili. Zapytany przeze mnie, czy jego stan teraźniejszy pozwala mu bez uszczerbku ogołacać się z tak znacznej sumy, oświadczył, że zmuszony jest mi wyznać, iż mu to sprawia nieco kłopotu, ale jest to moja własność i może ja więcej potrzebuję tych pieniędzy od niego. Słowa tego zacnego człowieka miały w sobie coś tak wzruszającego, iż nie mogłem się wstrzymać od łez. Krótko mówiąc, wziąłem od niego tylko sto moidorów, zażądałem pióra i atramentu do napisania kwitu z odbioru tej sumy, po czym oddając mu resztę, zapewniłem, że jeżeli kiedyś odbiorę moją plantację, zwrócę mu nawet i to, co wziąłem od niego (w istocie tak uczyniłem). Co się zaś tyczy praw moich do ładunku na okręcie jego syna, przyjęcia tego odmawiam raz na zawsze, zapewniając go, iż gdybym był w potrzebie pieniędzy, wiem aż nadto dobrze, że by mi je wypłacił. Jeżeli natomiast odzyskam moją plantację, ani szeląga nigdy się od niego dopominać nie będę. Wówczas starzec zaczął mnie pytać, czy może mi podsunąć sposób dochodzenia mych roszczeń do owej plantacji. Odpowiedziałem, iż mam zamiar sam tam pojechać. On na to, że mogę to uczynić, jeśli mam ochotę, lecz jest jeszcze dość innych sposobów zabezpieczenia mych praw i szybkiego odebrania dochodów. Oto na Tagu stoi kilka okrętów gotowych do odjazdu do Brazylii, przeto on wstawi moje nazwisko do rejestru publicznego razem z własną swoją przysięgą na piśmie, iż żyję i jestem tą samą osobą, która nabyła niegdyś ów kawał ziemi pod plantację. Gdy akt ów został prawidłowo zaświadczony przez notariusza, starzec polecił mi, abym dołączył do niego upoważnienie i wysłał wraz z jego własnoręcznym listem do znajomego kupca mieszkającego w Brazylii, w okolicy, gdzie znajdowała się moja plantacja. Następnie zaproponował mi u siebie gościnę aż do czasu uzyskania odpowiedzi. Nigdy chyba żadna sprawa nie była uczciwiej załatwiona niż wywiązanie się z tego pełnomocnictwa. W niespełna siedem miesięcy otrzymałem od sukcesorów moich pełnomocników paczkę listów i dokumentów. Po pierwsze: rachunki z dochodów mej plantacji od roku, w którym ojcowie ich obrachowali się ze starym moim przyjacielem, kapitanem portugalskim, to znaczy za sześć lat. Za te lata przypadło na moją część tysiąc sto siedemdziesiąt cztery moidory. Po drugie: obrachunek z czterech lat przeszło, w ciągu których majętność moja została w ich ręku, dopóki rząd nie zaczął się nią opiekować jako należącą do osoby, która zaginęła bez wieści, co prawo nazywa śmiercią cywilną. Wartość mojej plantacji znacznie wzrosła i dochód na mnie przypadający wyniósł sumę 38 892 kruzadów, czyli trzy tysiące dwieście czterdzieści jeden moidorów. Po trzecie: rachunek od przeora klasztoru świętego Augustyna, który pobierał zyski przez przeszło czternaście lat, lecz nie przedkładając obrachunków z tego, co wydał na szpital, z największą zeznał sumiennością, iż pozostało mu tylko osiemset siedemdziesiąt dwa moidory nie wydane, i przyznał, że te do mnie należą. Co się tyczy części królewskiej, z tej nic mi się nie dostało. Był tam też list od mego wspólnika, który bardzo serdecznie winszował mi mego ocalenia i zdawał sprawę z rozrostu mego gospodarstwa: opisywał szczegółowo ilość morgów, sposób pracy, liczbę niewolników należących do plantacji. W końcu zamieścił dwadzieścia dwa krzyżyki, nadmieniając, że tyle zdrowasiek odmówił dziękując Matce Boskiej za moje życie. Zapraszał mnie gorąco, bym przyjechał objąć swoją własność, i prosił jednocześnie o wskazówki, dokąd ma odesłać moje dochody. Zamykając swe pismo wieloma serdecznościami od siebie i swej rodziny, przysłał mi w podarunku siedem pięknych skór lamparcich, przywiezionych z Afryki, pięć skrzynek konfitur i blisko sto sztuk złota trochę mniejszych od moidorów. Tym samym ładunkiem dwaj kupcy, spadkobiercy moich dawnych agentów, przysłali mi dwieście pak cukru, osiemset skrętów tytoniu i resztę mych należności w złocie. Mogłem teraz powiedzieć, że koniec życia Hioba szczęśliwszy jest niż początek. Niepodobna opisać mego wzruszenia podczas czytania tych listów, a nade wszystko na widok tylu bogactw. Okręty brazylijskie, które przybywały zawsze całą flotyllą, przywiozły mi jednocześnie listy i towary. Stały już na rzece, zanim odebrałem te papiery. Teraz, na widok moich bogactw, zbladłem, serce bić we mnie przestało i gdyby stary kapitan nie dał mi pokrzepiającego kordiału, mniemam, że radość i zachwycenie mogły mnie zabić na miejscu. Przez kilka godzin pozostawałem w tak niebezpiecznym stanie; posłano po doktora, wytłumaczyłem mu w części przyczynę mej słabości, a on puścił mi krew, po czym zaraz poczułem się zdrowszy i z wolna przyszedłem do siebie. W rzeczy samej pewny jestem, że bym mego szczęścia nie przeżył, gdyby mnie nie poratowano w tym sposobie.Stałem się naraz panem około pięciu tysięcy funtów szterlingów i miałem w Brazylii majętność przynoszącą mi z górą tysiąc funtów rocznego dochodu. Słowem, byłem w położeniu, które ledwo mogłem ogarnąć rozumem i którym nie wiedziałem, jak się cieszyć. Pierwszą rzeczą, którą uczyniłem, było odwdzięczenie się memu najpierwszemu dobroczyńcy, zacnemu staremu kapitanowi, który tak szlachetnie postąpił ze mną w mych trudnych chwilach i pozostał tak uczciwy do końca. Pokazałem mu wszystko to, co mi przysłano, i powiedziałem, że poza Opatrznością Boską, która wszystkim rządzi, jemu przede wszystkim zawdzięczam me bogactwo. Zwróciłem mu owe sto moidorów, które od niego otrzymałem, potem posłałem po rejenta polecając mu, by skreślił zapisany na moją korzyść przez kapitana dług czterystu siedemdziesięciu moidorów. Następnie sporządziłem nowy akt, w którym uczyniłem kapitana poborcą moich rocznych dochodów z plantacji, polecając memu wspólnikowi, by zdawał mu wszelkie rachunki, za co w osobnej klauzuli wyznaczyłem starcowi sto moidorów rocznie z mych dochodów, a po jego śmierci pięćdziesiąt moidorów dożywotnio jego synowi. W ten sposób odwdzięczyłem się staremu przyjacielowi za jego uczynność. Z kolei musiałem pomyśleć o tym, jak postąpić z majątkiem, który Opatrzność złożyła w moje ręce. Doprawdy, miałem z tym teraz więcej kłopotów niż w mym cichym życiu na wyspie, gdzie miałem tylko to, czego mi było potrzeba, ale też niczego więcej nie potrzebowałem. Teraz byłem obarczony wielką fortuną i kłopotałem się, jak ją zabezpieczyć: nie miałem jaskini, gdzie bym mógł ukryć swe pieniądze, ani też takiego miejsca, gdzie mogłyby leżeć bez zamka i klucza, póki by nie pokryły się śniedzią i nie sczerniały. Nie wiedziałem, ani gdzie je schować, ani komu je powierzyć. Jedyną ucieczką moją był stary kapitan, któremu ufałem całym sercem jako człowiekowi uczciwemu. Poza tym moje interesy w Brazylii wzywały mnie w tamte strony. Nie chciałem jednak wyjeżdżać przed uporządkowaniem mych spraw i ulokowaniem pieniędzy w pewnych rękach. Z początku pomyślałem o mojej starej przyjaciółce, wdowie, która - jak wiedziałem - była uczciwą i życzliwą dla mnie; była to jednak staruszka, i w dodatku biedna, prawdopodobnie też zadłużona. Wobec tego postanowiłem powrócić do Anglii i zabrać pieniądze ze sobą. Jednak kilka miesięcy upłynęło, zanim się na to zdecydowałem. Wynagrodziwszy starego kapitana, mego dobroczyńcę, pomyślałem o zubożałej wdowie, której mąż był moim pierwszym opiekunem, a która znajdowała się obecnie w ciężkich warunkach. Zobowiązałem pewnego kupca z Lizbony, żeby napisał do swego korespondenta w Londynie z prośbą, aby nie tylko wystawił weksel na jej korzyść, ale również, aby jej osobiście wręczył sto funtów gotówką, rozmówił się z nią i zapewnił, że dopóki żyć będę, nie przestanę wszelkimi siłami jej wspierać. Posłałem też po sto funtów każdej z sióstr, które, acz nie były w nędzy, miały przecie kłopoty majątkowe, bo jedna owdowiała, a druga z mężem swoim nie najlepsze miała pożycie. Wszelako wśród wszystkich mych znajomych i krewnych nie miałem nikogo, komu bym mógł powierzyć całą posiadaną przeze mnie sumę pieniędzy, by spokojnie pojechać do Brazylii. Bardzo to mnie niepokoiło. Nieraz myślałem o tym, aby osiąść w Brazylii, której, mogę powiedzieć, byłem obywatelem, lecz pewne względy religijne odwodziły mnie od tego postanowienia. Jednakże nie religia wstrzymywała mnie w owej chwili od wyjazdu, tak jak niegdyś nie przeszkodziła mi udać się w tamte strony. Przez cały czas mego pobytu wśród katolików otwarcie i bez zastrzeżeń wyznawałem religię tego kraju i teraz czyniłem to samo. Lecz z czasem, gdym się lepiej zastanowił nad tym przedmiotem, gdy sobie pomyślałem, że mam resztę dni moich przepędzić między Brazylijczykami, zacząłem żałować, iż zostałem papistą nie będąc pewnym, czyli ta wiara jest najlepszą, żeby w niej umrzeć spokojnie. Jakkolwiek było, nie dlatego nie pojechałem do Brazylii, jedynie to mnie wstrzymywało, że nie wiedziałem, komu powierzyć mój majątek. Postanowiłem na koniec wziąć go ze sobą do Anglii, gdzie spodziewałem się wyszukać jakich krewnych lub poznać osoby, którym mógłbym we wszystkim zaufać. Tak więc przygotowałem się do wyjazdu z całym moim majątkiem. Ponieważ w owym czasie właśnie odchodziły okręty do Brazylii, więc rozpisałem listy do tamtejszych ludzi, aby dać im odpowiedź na przesłane mi rachunki i wierne sprawozdania. Przeorowi podziękowałem za ofiarowaną mi sumę ośmiuset siedemdziesięciu dwóch moidorów, przeznaczając pięćset moidorów na klasztor, a trzysta siedemdziesiąt dwa na ubogich i polecając się jego modłom. Podziękowałem też pełnomocnikom za uczciwe zawiadywanie moją majętnością, lecz podarunku nie dołączyłem żadnego, gdyż ten w ich oczach nie miałby żadnej wartości. Na koniec nadmieniłem mojemu wspólnikowi, jak wysoko oceniam rozsądne jego starania, które ulepszyły moją plantację, i rzetelność, z jaką część dochodów obracał na ulepszenie cukrowni. Posłałem mu instrukcję co do dalszego zarządzania moją częścią majątku w związku z pełnomocnictwem, które dałem staremu kapitanowi. Prosiłem mego wspólnika, aby jemu przesyłał wszelkie należne mi dochody, dopóki nie usłyszy ode mnie bardziej szczegółowych rozporządzeń. Zapewniałem go, że zamiarem moim jest nie tylko przyjechać do niego, lecz osiedlić się na plantacji do końca mego żywota. Do listu tego dołączyłem w prezencie dla jego żony i dwóch córek kilka sztuk włoskiego jedwabiu, dwa postawy sukna angielskiego, najlepszego, jakie mogłem znaleźć w Lizbonie, pięć sztuk czarnej bai i kilka zwojów kosztownych koronek brabanckich. Tak załatwiwszy swe sprawy, sprzedałem wszystek mój towar i zamieniwszy całą brzęczącą monetę na dobre papiery bankowe, jąłem przemyśliwać, jaką drogą dostać się do Anglii. Byłem dość nawykły do morza, a przecie tym razem czułem jakąś dziwną niechęć do morskiej podróży; sam sobie nawet nie mogłem wytłumaczyć tego wstrętu, który stał się tak silny, że dwa lub trzy razy kazałem wynosić na ląd rzeczy już poprzednio załadowane na okręt. Prawda, że tylu doznałem nieszczęść na morzu, iż to samo mogło usprawiedliwić moją odrazę. Ale raz jeszcze powtarzam, że nigdy nie należy lekceważyć podobnych przestróg, bo i w tej chwili nawet miałem tego uderzający dowód. Obydwa statki, na które wsiąść miałem, gdyż na pierwszym złożone już były moje rzeczy, a z kapitanem drugiego zawarłem ugodę, zaginęły na morzu: jeden zabrany został przez Algierczyków, drugi rozbił się niedaleko od Torbay i zaledwie trzech ludzi mogło się wyratować z jego pokładu. Tak więc na jednym czy na drugim, nieodzownie czekało mnie nieszczęście. Które z nich byłoby gorsze - trudno doprawdy powiedzieć. Dręczony tą niepewnością, zwierzyłem się memu staremu żeglarzowi, a on doradził mi, abym się puścił lądem aż do Korunny, przebył Zatokę Biskajską aż do Rochelle, skąd łatwo dostanę się do Paryża a stamtąd do Calais i Dowru; lub też żebym pojechał do Madrytu i stamtąd lądem przez Hiszpanię i Francję aż do Calais. Byłem do tego stopnia niechętny morskiej podróży, iż ta ostatnia droga najwięcej przypadła mi do smaku. Była to zresztą droga przyjemniejsza, jako że nie śpieszyło mi się wcale i nie potrzebowałem liczyć się z pieniędzmi. W dodatku stary kapitan przydał mi za towarzysza pewnego Anglika, syna kupca z Lizbony. Znaleźliśmy ponadto dwóch innych kupców angielskich i dwóch młodych Portugalczyków, którzy udawali się tylko do Paryża. Tak więc było nas razem sześciu i pięciu służących, gdyż dwaj kupcy angielscy i Portugalczycy trzymali po jednym służącym dla zaoszczędzenia wydatków, ja zaś zwerbowałem sobie na sługę starego żeglarza angielskiego oprócz Piętaszka, który, jako obcy w Europie, nie umiał tak łatwo dać sobie rady z obowiązkami swymi podczas podróży. Stanowiliśmy więc karawanę dobrze uzbrojoną i zaopatrzoną w silne wierzchowce, w której mnie przypadły honory kapitana, nie tylko dlatego, że byłem najstarszy i miałem dwóch służących, ale i dlatego, że byłem inicjatorem tej całej wyprawy. Nie będę czytelnika zanudzał dziennikiem onej lądowej podróży, tak samo jak nie nudziłem go notatkami z mych morskich wypraw. Wspomnę tylko ciekawsze jej zdarzenia.Przybywszy do Madrytu, zamierzaliśmy pobyć tu czas jakiś, aby zobaczyć dwór królewski i inne tego miasta osobliwości, gdyż żaden z nas nie znał dotychczas Hiszpanii. Ale już lato miało się ku schyłkowi, więc z nastaniem jesieni, w połowie października, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Gdyśmy dojechali do granic Nawarry, zaniepokojono nas w kilku miastach wiadomościami o śniegach spadłych na francuskiej stronie gór, tak obfitych, iż wielu podróżników po daremnych próbach przebrnięcia musiało zawrócić do Pampeluny. Przybywszy do tego miasta, przekonaliśmy się sami, że mówiono prawdę. Dla mnie szczególnie, który tak długi czas pozostawałem w kraju, gdzie z powodu wielkich upałów nie mogłem znieść odzieży, zimno było teraz nie do wytrzymania, dziesięć dni po opuszczeniu starej Kastylii, gdzie pogoda była nie tylko piękna, ale nawet upalna, było rzeczą równie niespodzianą jak straszną natrafić na przeszywające i lodowate wiatry. Byliśmy nawet w niebezpieczeństwie poodmrażania rąk i nóg w nieznośnych i zimnych Pirenejach. Biedny Piętaszek był przerażony, gdy ujrzał góry śniegiem pokryte i poczuł zimno, jakiego nigdy dotąd nie doświadczył w swym życiu. Niebawem wszczęła się zawieja śnieżna, która wszelkie drogi uczyniła prawie nie do przebycia, gdyż śnieg nie był zamarznięty i twardy, jak to bywa zwykle w północnych krainach, lecz groził nam zasypaniem niemal na każdym kroku. Zmuszeni więc byliśmy zostać dwadzieścia dni w Pampelunie. Ponieważ nie było nadziei, by pogoda miała się odmienić, gdyż nadciągała zima, najgroźniejsza w tym roku w całej Europie ze wszystkich, jakie pamięć ludzka zanotowała, proponowałem, żeby przejść do Fontarabii, stamtąd zaś wziąć okręt do Bordeaux. Tymczasem jednak nadciągnęło czterech Francuzów, którzy zatrzymani po tamtej stronie gór, jak my po stronie hiszpańskiej, zdołali jednak znaleźć przewodnika, co ich bez szwanku przeprowadził, napotkali wprawdzie gdzieniegdzie zwały śniegu, ale tak twardego, iż oni sami i konie ich mogli po nim stąpać bezpiecznie. Kazaliśmy więc przywołać przewodnika, który oświadczył, że podejmie się przeprowadzenia nas tą samą drogą, nie narażając na żadne niebezpieczeństwa, byleśmy tylko byli dobrze uzbrojeni przeciw dzikim zwierzętom. - W czasie trwania wielkich śniegów - mówił - pokazują się często rozjuszone wilki u podnóża gór, bo ziemia pokryta śniegiem nie pozwala im szukać żywności, i to jest jedyna niedogodność, która czasem utrudnia podróż. Powiedzieliśmy mu, że jesteśmy w dostatecznej liczbie, aby nie bać się podobnego spotkania, jeżeli nas tylko zapewni, iż nie napotkamy w drodze pewnego rodzaju dwunożnych wilków, daleko niebezpieczniejszych niż tamte, a bardzo tu zwyczajnych, szczególnie po francuskiej stronie Pirenejów. Zapewnił nas, iż na drodze, którą nas poprowadzić zamierza, żadnej nie powinniśmy mieć obawy. Zgodziliśmy się przeto z nim jechać, równie jak dwunastu innych podróżników, Francuzów i Hiszpanów, ze swymi służącymi, którzy próbowali przejść, lecz musieli wrócić. Wyjechaliśmy z Pampeluny z naszym przewodnikiem dnia 15 listopada i nie bez zdziwienia spostrzegłem, iż zawrócił na drogę, którą przybyliśmy z Madrytu, i postępował nią blisko dwadzieścia mil. Przebywszy dwie rzeki, dostaliśmy się na równiny i ujrzeliśmy się znowu w ciepłym klimacie, wśród pięknych wiosek, gdzie wcale nie było śniegu. Lecz nagle przewodnik nasz zwróciwszy się na lewo zaprowadził nas w góry inną drogą. Szczyty ich i przepaści wyglądały groźnie, on jednak prowadził nas różnymi zakrętami i wijącymi się drogami, dzięki czemu, nie czując stromizny i nie natrafiając na wielkie śniegi, pięliśmy się coraz wyżej. Naraz ukazał nam z daleka piękne i urodzajne prowincje Langwedocji i Gaskonii, zielone i kwitnące, lecz jeszcze w wielkiej będące odległości i niejednym przedzielone niebezpieczeństwem. Tymczasem jechaliśmy dniem i nocą całe dwadzieścia cztery godziny, przez które bez przerwy śnieg padał, i zaczęliśmy się niepokoić; konie nasze ledwo postępować już mogły, lecz przewodnik zapewniał nas, iż tu przeprawa będzie krótka. W istocie, zstępując coraz niżej, przechodziliśmy za naszym przewodnikiem z wolna na północ. Na dwie godziny przed wieczorem, kiedy przewodnik nasz szedł naprzód w takim oddaleniu, że prawie straciliśmy go z oczu, trzy ogromne wilki, za którymi tuż postępował niedźwiedź, wypadły z gęstego lasu. Dwa rzuciły się na nieszczęsnego przewodnika i gdyby cokolwiek bardziej był od nas oddalony, zostałby niezawodnie pożarty, zanim zdążylibyśmy pośpieszyć mu na pomoc. Jeden wilk przyczepił się do konia, drugi rzucił się na człowieka z taką zajadłością, iż ten nie miał czasu czy też przytomności umysłu, aby wystrzelić z pistoletu, lecz tylko wołał nas przeraźliwym głosem. Wysłałem śpiesznie Piętaszka, ażeby zobaczył, co się dzieje. Skoro Piętaszek ujrzał człowieka szarpanego przez wilki, zaczął jeszcze głośniej krzyczeć: „Panie! Panie!” Potem odważny chłopiec wypuścił konia prosto na miejsce walki i strzałem z pistoletu strzaskał łeb wilkowi, który napadł przewodnika. Wielkie szczęście dla przewodnika, że mój Piętaszek pierwszy przybył mu na pomoc, gdyż będąc przyzwyczajony w swoim kraju do dzikich bestii, nie zląkł się i żeby nie chybić, dobrze się wprzód do wilka przybliżył, podczas gdy każdy inny z naszego towarzystwa byłby wystrzelił z oddali i zamiast zwierza mógłby zabić człowieka. Wypadek ten przeraziłby nawet śmielszego ode mnie, toteż wszyscy niezmiernie byliśmy zatrwożeni, usłyszawszy strzał z pistoletu Piętaszka i okropne ze wszystkich stron wycie wilków, które choć w górach jeszcze bardziej zwiększało, tak iż zdawać się mogło, że te drapieżne zwierzęta w niezliczonej tu znajdowały się gromadzie. Było ich może dosyć dużo, żeby nam słusznego napędzić strachu. Jakkolwiek rzecz się miała, skoro tylko mój służący zabił pierwszego, drugi wilk, który przyczepił się do konia, puścił go natychmiast i uciekł nie zrobiwszy mu nic złego, gdyż przyskoczywszy prosto do łba koniowi, uchwycił tylko zębami guzy od munsztuka. Przewodnik był jednak dość poważnie ranny, bowiem zaciekły zwierz ugryzł go dwa razy, naprzód w rękę, potem niżej kolana, i już miał go zwlec z konia, gdy mój służący nadbiegł i zabił wilka, Łatwo sobie wyobrazić, że na strzał Piętaszka pośpieszyliśmy najszybciej, na ile nam zła droga pozwalała, aby zobaczyć, co się dzieje. Skoro tylko minęliśmy drzewa, które nam widok zasłaniały, spostrzegliśmy wyraźnie, że mój Piętaszek wybawił przewodnika, choć nie mogliśmy zrazu rozpoznać, jakiego ubił zwierza. Lecz za chwilę nowa walka, z zadziwiającą odwagą i zręcznością prowadzona, zaczęła się pomiędzy Piętaszkiem a niedźwiedziem. Pojedynek ten niezwykle nas ubawił, choć z początku drżeliśmy o życie młodzieńca. Niedźwiedź, jak wiadomo, zwierz bardzo ociężały, niezgrabny i niezdolny w biegu wyrównać chyżości wilka, ma w zamian dwa przymioty, które zwykle towarzyszą jego działaniu. Naprzód ma tę roztropność, że nigdy nie rzuca się na ludzi (kiedy w nich dla siebie nie upatruje zdobyczy), chyba że sam jest zaczepiony, albo że go głód do tego przynagla, jak się to mogło zdarzyć w obecnym wypadku, kiedy cała ziemia była pokryta śniegiem. W każdym innym razie, jeżeli nie zaczepisz go przy spotkaniu w lesie, niedźwiedź przejdzie spokojnie, byleś mu zostawił wolną drogę, bo jest to jegomość bardzo obraźliwy pod względem etykiety i nawet księciu na piędź ziemi nie ustąpi z drogi. Jeżeli jesteś lękliwy, jeden zostaje ci ratunek, iść prosto i udać, że nie zważasz na niego, zatrzymując się bowiem lub patrząc mu oko w oko możesz godność jego obrazić. Jeszcze większym byłoby nierozsądkiem grozić mu lub rzucić w niego czymkolwiek, choćby nawet kawałkiem kija mniejszym niż koniec palca, gdyż wtedy uważałby się za znieważonego i wszystko odkładając na stronę, żądałby zadośćuczynienia obrażonemu honorowi. Oto jest pierwszy jego przymiot. Drugim jest niezmordowana wytrwałość, z jaką ściga dzień i noc osobę, która go obraziła, dopóki jej nie dostanie w swe szpony. Piętaszek obroniwszy przewodnika, pomagał mu, w chwili kiedyśmy nadciągnęli, wydostać się spod swego konia. Biedak był mocno ranny i jeszcze mocniej wystraszony. Naraz spostrzegliśmy niedźwiedzia wychodzącego z lasu: był to zwierz ogromnej wielkości, nigdy jeszcze tak wielkiego nie widziałem. Widok jego wszystkich nas zdziwił i przeraził lecz twarz Piętaszka zajaśniała radością i odwagą, gdy go spostrzegł. - O! O! O! - zawołał trzykrotnie. - Pan, ty dać mu pozwolenie, ja jemu podać łapa, ja tu narobić śmiech. Zdziwiłem się radosnym zachwytem chłopaka i rzekłem: - Czyś szalony, chłopcze? On cię pożre! - On mnie zjeść? - odpowiedział. - On mnie zjeść! Ja go zjeść prędzej i narobić wam dobry śmiech! Piętaszek usiadł na ziemi, w mgnieniu oka zdjął buty i wdział parę pantofli o cienkiej podeszwie, które miał w kieszeni, oddał swego konia memu drugiemu słudze i z fuzją w ręku pobiegł z szybkością strzały. Niedźwiedź szedł z wolna i zdawało się, iż nikogo nie myśli zaczepiać, lecz Piętaszek zbliżywszy się ku niemu, zaczął go wyzywać, tak jakby niedźwiedź mógł człowieka rozumieć. - Słuchać, ty! słuchać! - zawołał Piętaszek - ja mówić do ciebie! Postępowaliśmy za nim w pewnej odległości. Znajdowaliśmy się teraz po stronie Gaskonii i wchodziliśmy właśnie w obszerny las na równinie, którego rzadko rosnące drzewa nie zasłaniały nam widoku. Piętaszek, jak już mówiłem, deptał niedźwiedziowi po piętach, a kiedy go dopadł, podniósł duży kamień i cisnął nim w łeb zwierza, nie uczyniwszy mu tym więcej złego, niż gdyby w mur uderzył. Jednak to dosyć zadowoliło Piętaszka, gdyż mały hultaj tak był wyzuty z wszelkiej bojaźni, że chciał jedynie zmusić niedźwiedzia do pościgu, aby nam dać „dobry śmiech”, wedle swego sposobu wyrażania. Gdy niedźwiedź poczuł uderzenie i spostrzegł człowieka, zwrócił się zaraz ku niemu, kłusując tak szybko, iż z trudnością koń galopujący by go prześcignął. Piętaszek zaczął uciekać ku nam, jak gdyby szukając ratunku, i wszyscy przygotowaliśmy się do strzału, aby wybawić chłopca. Gniewało mnie, że nam samochcąc sprowadził na kark obmierzłą bestię, zwłaszcza że zwierz szedł spokojnie swoją drogą. Byłem zły, że na nas zwróciwszy zwierza sam uciekł, i dlatego krzyknąłem pełen gniewu: - Głupcze jeden, takim to sposobem chciałeś nas rozśmieszyć? Zmykaj co żywo i siadaj na koń, żebyśmy bez przeszkody mogli wystrzelić!... Na te słowa Piętaszek zawołał: - Nie strzelać, wy stać spokojnie, wy się być dużo śmiać! Piętaszek biegł dwa razy szybciej od niedźwiedzia, a spostrzegłszy wielki dąb, jakiego mu właśnie było trzeba, dał nam znak, abyśmy się zbliżyli, a sam wdrapał się szybko na drzewo, położywszy pierwej strzelbę na ziemi niedaleko od pnia. Niebawem nadbiegł niedźwiedź, a my skradaliśmy się za nim z oddali; zatrzymał się przy fuzji i obwąchał ją, potem zaczął wdrapywać się na drzewo jak kot pomimo swego nadzwyczajnego ciężaru. Przeraziłem się szaleństwem mego sługi i nie mogłem znaleźć nic śmiesznego w jego czynie. Widząc, jak niedźwiedź włazi na drzewo, poskoczyliśmy ku niemu. Zbliżywszy się ujrzeliśmy Piętaszka na najcieńszym krańcu gałęzi, a niedźwiedzia w połowie drogi do niego, jak dochodził do miejsca, gdzie gałąź stawała się bardzo gibka i cienka. - Ach! Ach! - zawołał Piętaszek. - Wy zobaczyć, ja jego uczyć tańcować. Skacząc zaczął trząść gałęzią, na której niedźwiedź chwiał się trzymając się jednak jeszcze niezgorzej choć spoglądał za siebie, żeby sobie odwrót zapewnić. Kłopot zwierza pobudził nas w rzeczy samej do wielkiego śmiechu. Ale Piętaszek nie był jeszcze zadowolony i wołał na niedźwiedzia, jak gdyby ten rozumiał po angielsku: - Dlaczego ty nie iść dalej?... no, chodź! no, chodź!... W pewnej chwili zaprzestał swoich skoków i niedźwiedź podszedł bliżej; wtedy Piętaszek znowu zaczął skakać, a niedźwiedź znowu się zatrzymał. Sądziliśmy, że już czas, aby mu łeb rozkwasić, i wołaliśmy na Piętaszka, aby się nie ruszał, gdyż będziemy strzelać, ale mój chłopiec zawołał: - Och! proszę, ja sam będzie strzelić, ja strzelić sam w ten moment! Krótko mówiąc, Piętaszek tańcował tak długo, a niedźwiedź zdawał się tak zniecierpliwiony, że nie mogliśmy wstrzymać się od śmiechu i przewidzieć, jak się to wszystko skończy. Wystawialiśmy sobie zrazu, że Piętaszek potrząsając gałęzią zwali niedźwiedzia na ziemię, lecz ten zanadto był chytry, żeby się dać wciągnąć w zasadzkę, i ani razu nie posunął się tak daleko, iżby mógł stracić równowagę. Trzymał się mocno gałęzi wielkimi pazurami, tak że nie wiedzieliśmy, jaki będzie koniec tej igraszki. Lecz chłopak wnet położył kres tym wątpliwościom. Widząc, że jego przeciwnik trzyma się uparcie korzystnego dla siebie miejsca, wykrzyknął: - Dobrze! Dobrze! ty nie chcieć iść do mnie, to teraz ja do ciebie iść... - i doszedłszy na sam koniec gałęzi, która zgięła się pod jego ciężarem, zawiesił się na niej zręcznie rękoma i zeskoczył na dół bez szwanku, potem pobiegł po swoją strzelbę i stanął w miejscu. - Cóż teraz zamyślasz robić - krzyknąłem - czemu nie strzelasz do tego zwierza? - Jeszcze nie strzelić - odpowiedział - ja wnet strzelić, ja go zabić, ale dać wam wprzód jeszcze śmiać. W rzeczy samej dokazał, co przedsięwziął, jak to zaraz zobaczymy. Niedźwiedź, widząc swego nieprzyjaciela na ziemi, chciał także zleźć i robił to ze szczególniejszą ostrożnością, za każdym krokiem oglądał się poza siebie, cofał się tyłem po gałęzi, żeby dosięgnąć pnia, stamtąd dopiero spuszczał się niezgrabnie na dół, czepiając się pazurami kory i przekładając z wolna jedną nogę po drugiej. W chwili gdy już miał dotknąć ziemi, Piętaszek przyłożył mu lufę do ucha i trupem go na miejscu położył. Szelma rozejrzał się, czy nas zabawił, a poznawszy z naszej miny, żeśmy zadowoleni, zaczął sam śmiać się na całe gardło, mówiąc: - Tak zabijać niedźwiedź w nasz kraj. - Lecz - rzekłem mu - jakże to potraficie nie mając strzelby?- Nie - odparł - my nie mieć fuzje, my strzelać długie, mocne strzały. Wypadek ten rozweselił nas, lecz w niczym nie polepszył naszego położenia. Przewodnik nasz był poważnie ranny, byliśmy w miejscu dzikim i nie wiedzieliśmy, co z sobą począć. Wycie wilków brzmiało mi jeszcze w głowie i wyjąwszy okropną wrzawę, którą słyszałem owej pamiętnej nocy na brzegach Afryki i która na zawsze utkwiła mi w pamięci, żaden głos nie wydał mi się tak straszliwy. Lęk przed wilkami i zbliżanie się nocy nagliły nas do pośpiesznego odjazdu z tego miejsca, mimo nalegań Piętaszka, aby mu pozwolono zdjąć skórę z ogromnego niedźwiedzia. Warto ją było zabrać z sobą, lecz mieliśmy trzy mile drogi do odbycia, a przewodnik nalegał, aby pośpieszyć, puściliśmy się więc naprzód bez dalszego namysłu. Ziemia wszędzie była pokryta śniegiem, nie tak przecież głęboko i nie tak zdradliwie jak w górach. Wilki zeszedłszy w lasy i doliny, jak nam potem objaśniono, czyniły wielkie szkody po wsiach, trapione głodem, napadały niespodzianie wieśniaków, zjadały mnóstwo owiec i koni, a nawet ludzi. Mieliśmy do przebycia bardzo niebezpieczne miejsce, gdzie, jak nasz przewodnik twierdził - na pewno spotkamy się z wilkami, jeżeli tylko w bliskości gdzieś się znajdują. Była to mała dolina, otoczona dokoła lasem, a za nią ciasny wąwóz prowadzący do wsi, w której mieliśmy nocować. Na pół godziny przed zachodem słońca wjechaliśmy do pierwszego lasku i nieco później, ze zmierzchem dnia, wydostaliśmy się na równinę. W lesie nie spotkało nas nic złego, jedynie na wąskiej ścieżce spostrzegliśmy pięć ogromnych wilków biegnących jeden za drugim przed nami, jak gdyby w pogoni za zdobyczą, ale na nas nie zwróciły uwagi i wnet znikły nam z oczu. Wtedy przewodnik nasz, który był nieco tchórzem podszyty, zapowiedział nam, abyśmy byli gotowi do obrony, gdyż zaraz spotkamy niezawodnie daleko większą gromadę wilków. Ponabijaliśmy broń oglądając się pilnie na wszystkie strony, jednak nic więcej nie spostrzegliśmy w lesie, który ciągnął się na jakie pół mili. Lecz gdy wyjechaliśmy na równinę, słuszna opanowała nas trwoga. Pierwszą rzeczą, która uderzyła nasze oczy, był koń zżarty przez wilki, którego dwanaście tych dzikich bestii obżerało do reszty, gryząc już same kości, bo mięso było do szczętu zjedzone. Nie należało im przeszkadzać w tej biesiadzie, one też nie zwróciły na nas uwagi. Piętaszek chciał do nich strzelić, lecz zakazałem mu surowo, gdyż byłem pewny, iż wkrótce będziemy mieli więcej nieprzyjaciół do pokonania. Zaledwie przejechaliśmy połowę tej równiny, kiedy dało się słyszeć okropne wycie z lewej strony lasku i niebawem wypadło na nas najmniej sto wilków w tak porządnej kolumnie, jak wojsko przez doświadczonych oficerów prowadzone do bitwy. Sam nie wiedziałem zrazu, jak je przyjąć, nareszcie osądziłem, iż najlepiej będzie oczekiwać na nie w ścieśnionym szeregu i tak też uszykowaliśmy się natychmiast. Ażeby uniknąć długich przerw pomiędzy wystrzałami, kazałem dawać ognia co drugiemu z nas, ażeby ci, którzy na pierwszy znak nie wystrzelą, byli gotowi do następnego strzału, jeśli wilki nie przestaną nacierać. Wtedy ci, co pierwsi dali ognia, nie tracąc czasu na nabijanie swych fuzji, mogli chwycić za pistolety, bo wszyscy mieliśmy po jednej fuzji i po parze pistoletów. Tym sposobem mogliśmy dać sześć razy ognia, lecz nie było potrzeby, gdyż na pierwsze strzały nieprzyjaciel się wstrzymał, przerażony zarówno ogniem, jak hukiem. Cztery wilki padły z roztrzaskanymi łbami, kilka zaś pokaleczonych pozostawiło na śniegu krwawe ślady swej porażki. Widziałem, że wilki zatrzymały się tylko, lecz nie cofnęły, i przypomniawszy sobie w tej chwili, co mi opowiadano o przerażeniu, jakie głos ludzki wywołuje u wszystkich zwierząt, kazałem moim towarzyszom podróży wrzeszczeć, ile tylko tchu mieli w piersi. Jakoż przekonałem się o prawdziwości tej przestrogi, albowiem skoro tylko zaczęliśmy krzyczeć, wilki odwróciły się i uciekły. Wtedy kazałem drugi raz dać ognia, co przyśpieszyło ich odwrót, tak że niebawem zniknęły w lesie. Dało to nam czas do nowego nabicia broni i znowu postąpiliśmy naprzód, gdy naraz usłyszeliśmy okropną wrzawę w tym samym lasku na lewo, lecz nieco już od przodu i na tej samej linii, którą mieliśmy do przebycia. Noc się zbliżała i z każdą minutą było coraz ciemniej, a przeto położenie nasze coraz bardziej się pogarszało. Wrzask tymczasem się wzmagał i pochodził widocznie od tych piekielnych bestii. Po chwili spostrzegliśmy trzy nadciągające bandy, jedna szła z lewej strony, druga zachodziła nam z tyłu, a trzecia naprzeciw nas, tak iż zostaliśmy otoczeni. Ponieważ nas jednak nie napastowały, postępowaliśmy szybko swoją drogą, na ile konie mogły nadążyć, to jest truchtem dość żwawym, bo zła droga nie dozwalała jechać prędzej. Nareszcie, na samym krańcu doliny zbliżyliśmy się do drugiego lasku, który nam wypadło koniecznie przebyć. Tutaj przeraził nas znowu widok gromady wilków prawie u wejścia do wąwozu. Naraz przy innym wyjściu z lasu usłyszeliśmy wystrzał, a spojrzawszy w tę stronę, spostrzegliśmy okiełzanego konia z siodłem, który wypadłszy z krzaków pędził jak wiatr, ścigany przez szesnaście lub osiemnaście wilków w trop za nim biegnących. Koń szybszy był od nich, lecz niepodobieństwem było, aby mógł długo wytrwać w tym pędzie. W końcu wilki musiały go dognać. Tak się też wkrótce stało. Po chwili ujrzeliśmy najokropniejsze widowisko: u wejścia do wąwozu, z którego koń ten wybiegł, znaleźliśmy szkielet jednego konia i dwóch ludzi, których te zgłodniałe bestie pożarły. Jeden z nich musiał być tym, którego wystrzał słyszeliśmy, bo na ziemi obok niego leżała strzelba, a twarz i górna część ciała tego nieszczęśliwego człowieka były objedzone do kości. Bardzo nas to przeraziło i nie wiedzieliśmy, co dalej czynić, lecz wrogi nasze wątpliwość tę niebawem rozstrzygnęły. Nadzieja znalezienia nowego łupu zgromadziła ich dokoła nas, a sądzę, że było ich co najmniej trzysta! Szczęściem u wejścia do lasu, w niedalekiej odległości, leżały przy drodze wielkie kloce pościnanych drzew, bez wątpienia w roku przeszłym pozostawione do wywozu. Zaraz za tymi klocami ustawiłem mój batalion i uszykowaliśmy się czym prędzej w trójkąt, umieściwszy w środku konie. Nie było czasu do stracenia, albowiem te zaciekłe potwory obległy nas z niewypowiedzianą szybkością. Zbliżały się ku nam wśród ponurego warczenia i zaczęły włazić na pnie drzew służące nam za przedmurze, rozjątrzone widokiem koni, które zasłanialiśmy sobą. Natenczas kazałem dać ognia w tym samym porządku jak podczas pierwszego ataku. Każdy z nas dobrze wycelował i wiele wilków padło. Zdawało się jednak, że wytrzymają nasz ogień, gdyż tłumnie wdzierały się jak szatany, popychane jedne przez drugie. Za drugą salwą zdawało nam się, iż stanęły na miejscu, i miałem nadzieję, że się oddalą, lecz była to tylko chwilowa zwłoka. Nadeszły nowe tłumy i do tych dwa razy jeszcze daliśmy z pistoletów. Zabiliśmy tym czterokrotnym ogniem siedemnaście lub osiemnaście wilków, a podwójnej może ich liczbie roztrzaskaliśmy łapy lub grzbiety, jednak ciągle jeszcze powiększała się ich gromada. Obawiałem się, żebyśmy zanadto prędko nie wystrzelali naszych ostatnich naboi, zawołałem więc mego służącego - nie Piętaszka, bo ten z większą korzyścią był użyty od samego początku tej rozprawy i z wielką zręcznością nabijał moją i swoją strzelbę - zawołałem, mówię, mojego drugiego służącego i dając mu worek z prochem rozkazałem, ażeby nim wysypał szeroki pas wzdłuż leżącego drzewa. Wypełnił pilnie to zlecenie i ledwo zdążył uciec przed nowym atakiem wilków, które przeskakiwały już przez pnie. Natenczas spuściłem kurek z nie nabitego pistoletu tuż przy samym prochu, zapaliłem go jedną iskrą; nastąpił gwałtowny wybuch i wilki, które już były na klocach, stanęły w ogniu. Wiele z nich, przerażonych blaskiem płomienia, rzuciło się pomiędzy nas ze strachu! Daliśmy sobie z nimi od razu radę, inne zaś odstąpiły nieco spłoszone niespodziewanym widokiem ognia, który w zupełnie już teraz ciemnej nocy wydawał się jeszcze okropniejszy. Wtedy nakazałem wystrzelić na raz ze wszystkich pistoletów, jakie nam jeszcze pozostały. Potem zaczęliśmy krzyczeć przeraźliwie na całe gardło i wilki nam zaraz tył podały, uciekając na wszystkie strony. Natenczas rzuciliśmy się na resztę poranionych i tarzających się po ziemi - a było ich przynajmniej ze dwadzieścia - dobijając je pałaszami, co sprawiło najpomyślniejszy skutek, bo ich żałosne wycie, słyszane przez uciekające tłumy, przyśpieszyło ich haniebną ucieczkę. W dwóch tych potyczkach zabiliśmy do sześćdziesięciu wilków, a gdyby to było we dnie, położylibyśmy ich nierównie więcej. Po oczyszczeniu placu puściliśmy się w dalszą drogę, mając jeszcze blisko milę do przebycia. Słyszeliśmy ciągłe wycie wśród lasu i nieraz nam się zdawało, że widzimy, jak wilki migają wśród drzew, lecz śnieg tak nam zasypywał oczy, iż nie byliśmy pewni, czy nas wzrok nie zwodzi. W godzinę potem nadciągnęliśmy do miasteczka, gdzie wypadło nam zanocować. Tam całą ludność zastaliśmy w poruszeniu i pod bronią, albowiem poprzedniej nocy wilki i kilka niedźwiedzi rzuciło postrach pomiędzy mieszkańców i zmusiło ich do utworzenia straży czuwającej przez noc całą nad bezpieczeństwem bydła, a nawet własnych rodzin. Nazajutrz przewodnik nasz był tak słaby i rany jego tak się zaogniły, że w żaden sposób nie mógł dalej iść z nami; musieliśmy wziąć innego, aby nas do Tuluzy doprowadził. Tam znaleźliśmy się w kraju ciepłym, przyjemnym i urodzajnym, bez śniegów, bez wilków ani też innych dzikich zwierząt. Gdyśmy opowiadali naszą przygodę, zapewniano nas, że podobne spotkania dosyć są zwyczajne u stóp gór porośniętych lasami, osobliwie w porę śnieżną i mroźną. Lecz dziwiono się niezmiernie, że przewodnik odważył się w taki czas nas tamtędy prowadzić, i że nas wilki nie rozszarpały. Opowiadaliśmy, w jaki sposób przygotowaliśmy się na spotkanie z tymi rozbójnikami i jak między siebie wzięliśmy konie, lecz ten właśnie środek wszyscy bardzo zganili, gdyż widok koni pobudza wilki do szczególnej zajadłości i można było stawić sto przeciw jednemu, że w tym położeniu najpewniej powinniśmy zostać pożarci. W innym czasie huk wystrzałów zmusiłby wilki do ucieczki, lecz głód i żądza zdobyczy, podnieceni widokiem koni, uczyniły ich obojętnymi na wszelkie niebezpieczeństwo i tym sposobem, gdybyśmy nie ponawiali strzałów i nie wpadli na szczęśliwy pomysł rozsypania i zapalenia prochu, bylibyśmy wszyscy zginęli. Tymczasem zostając na koniach i strzelając z siodła odebralibyśmy wilkom śmiałość. Nawet gdybyśmy nie mogli odeprzeć ich napadu, dość było porzucić konie i zostawić je na łup tego dzikiego zwierza. Zanimby je pożarły, mielibyśmy dość czasu na ratowanie się ucieczką, zwłaszcza będąc tak dobrze uzbrojeni i w znaczej liczbie. Co do mnie, wyznać muszę, iż nigdy w większym nie znajdowałem się niebezpieczeństwie. Widząc przed sobą trzy setki zaciekłych diabłów, nacierających z rykiem i otwartymi paszczami, aby nas pożreć, nie znajdując żadnej ucieczki, żadnego środka odwrotu, miałem się za zgubionego, i mimo że zdrowo wyszedłem z tej potyczki, drugi raz nie dałbym się skusić na podobną przeprawę przez góry, choćby przyszło przebyć tysiąc mil morzem i co tydzień wytrzymać nową nawałnicę. W drodze przez Francję nie zdarzyło mi się nic godnego uwagi, czego by nie opisali przede mną znacznie lepiej władający piórem podróżnicy. Z Tuluzy udałem się do Paryża, stąd zaś, bez dłuższych postojów, do Calais. Dnia 14 stycznia, po wielce uciążliwej przeprawie z powodu zimy, wylądowałem bezpiecznie w Dover. Tak więc dobiłem do kresu podróży, mając przy sobie niedawno odzyskany majątek, owe papiery bankowe, które wypłacono mi bez przeszkód w gotowiźnie. Głównym mym doradcą w sprawach pieniężnych była owa zacna wdowa, która z wdzięczności za przysłaną jej kwotę nie szczędziła trudów, by sprawy moje pokierować jak najlepiej i dla mnie najbezpieczniej. Nigdy nie zawiodła mego zaufania i miałem w niej zawsze jak najbardziej bezinteresowną przyjaciółkę. Myślałem przez czas pewien zostawić u niej pieniądze i wyjechać do Lizbony, stamtąd zaś udać się do Brazylii, lecz zatrzymały mnie skrupuły religijne. Już w czasie mojej włóczęgi po świecie, a zwłaszcza samotnego pobytu na wyspie, miałem poważne wątpliwości co do religii katolickiej, wiedziałem zaś, że nie mogę myśleć o tym, aby dojść do czegoś w Brazylii, a tym bardziej tam się osiedlić, jeśli bez żadnych zastrzeżeń nie uznam religii rzymskokatolickiej, chyba żebym postanowił stać się ofiarą moich przekonań, być męczennikiem mych zasad i umrzeć w lochach inkwizycji. Zdecydowałem się więc zostać w ojczyźnie i, jeśli to będzie możebne, sprzedać moją plantację. Napisałem więc do starego przyjaciela w Lizbonie, a ten mi odpowiedział, że jeżeli mu pozwolę, przedstawi propozycję tę sukcesorom moich dawnych plenipotentów, ludziom bardzo bogatym, którzy żyją w Brazylii i znają wartość mojej plantacji. Kapitan nie wątpił, że chętnie kupią moją część i dadzą za nią o trzy czy cztery tysiące talarów więcej niż każdy inny kupiec. Zgodziłem się na jego pośrednictwo, poleciłem, aby do nich w tej sprawie napisał, co też niezwłocznie uczynił. W jakie osiem miesięcy później, gdy okręt powrócił z Portugalii, starzec przysłał mi wiadomość, że kupcy przyjęli moją ofertę i przesyłają trzydzieści trzy tysiące talarów przekazem na bank w Lizbonie celem wypłaty. Podpisałem akt sprzedaży mej plantacji, wysłałem go kapitanowi do Lizbony, a on w zamian za to przysłał mi przekazy na Londyn, opiewające na sumę trzydziestu dwóch tysięcy ośmiuset talarów. Równocześnie, stosownie do umowy, nabywcy zobowiązali się płacić dalej roczną rentę stu moidorów memu przyjacielowi kapitanowi, a po jego śmierci pięćdziesiąt moidorów rocznie renty dożywotniej jego synowi. Tak zakończyła się pierwsza część mojego żywota, w której Opatrzność kolejno przesuwała jak na szachownicy dobre i złe przygody, tak różnorodne, jakie trudno byłoby znaleźć na świecie po raz drugi; rozpoczęte lekkomyślnie i nierozważnie, zakończyły się jednak szczęśliwiej, aniżeli marzyć mogłem kiedykolwiek. Może kto pomyśli, że te zmienne skoki fortuny wybiły mi z głowy wszelką chętkę ponownego kuszenia losu. Byłoby tak w istocie w innych okolicznościach. Ale byłem nawykły do włóczęgi, nie miałem rodziny ni licznych krewnych, ani nawet, pomimo bogactwa, nie nawiązałem wielu znajomości. Tak więc, choć sprzedałem posiadłość w Brazylii, jednak nie mogłem opędzić się myśli o owym kraju, do którego pragnąłem się kiedyś wybrać. Nade wszystko zaś nie mogłem oprzeć się chęci ujrzenia jeszcze raz mej wyspy, aby przekonać się, czy biedni Hiszpanie jeszcze na niej żyją i jak się do nich odnieśli łotrzy, których tam zostawiłem. Zacna wdowa, zawsze mi życzliwa, jęła mi odradzać ową wyprawę i taki miała wpływ na mnie, że niemal przez siedem lat nie dopuściła do mego wyjazdu za granicę. W tym czasie zaopiekowałem się dwoma synowcami, sierotami po jednym z mych braci. Starszego, który posiadał niewielki majątek, wychowałem po szlachecku, zapisawszy mu na wypadek mej śmierci nieco mego mienia, by mógł dobra swoje rozszerzyć. Drugiego powierzyłem opiece znajomego kapitana okrętu. Ponieważ okazał się młodzianem roztropnym, śmiałym i przedsiębiorczym, więc wsadziłem go na okręt i posłałem na morze. W późniejszym czasie młokos ten wciągnął mnie pomimo mego dość poważnego wieku w nowe rozliczne przygody. Na razie trochę się ustatkowałem, albowiem ożeniłem się zarówno ku memu zadowoleniu, jak i korzyści. Żona obdarzyła mnie trojgiem dzieci: dwoma synami i córką. Wkrótce żona moja zmarła, a synowiec wrócił w tym czasie z bardzo pomyślnej podróży do Hiszpanii. Żądza puszczenia się znowu na morze opanowała mnie silniej niż kiedykolwiek i po usilnych namowach mego synowca zwyciężyła na koniec. Umyśliłem przedsięwziąć podróż na okręcie mego synowca jako prywatny kupiec i puściłem się do Indii Wschodnich w roku 1694. W podróży tej odwiedziłem moją nową kolonię na wyspie i poznałem Hiszpanów, mych następców; opowiedzieli mi oni zarówno historię swego życia, jak i postępowanie owych hultaji, których zostawiłem w tym kraju: jak łotry te najprzód niegodziwie, z nimi postępowali, jak potem na przemian kłócili się, godzili, rozłączali i znowu łączyli z sobą, jakim sposobem Hiszpanie zmuszeni byli uciec się wreszcie do gwałtu przeciw Anglikom, aby ich upokorzyć, i z jaką uczciwością użyli przewagi swej nad nimi. Opowiadania te zawierały w sobie przypadki równie rozmaite i cudowne jak moje, osobliwie historię walki z dzikusami, którzy kilkakrotnie napadali na wyspę. Pięciu wyspiarzy umyśliło zrobić wycieczkę na stały ląd, skąd zabrali szesnastu jeńców: jedenastu mężczyzn i pięć kobiet. Dlatego po przybyciu moim na wyspę zastałem osadę powiększoną o przeszło dwadzieścioro dzieci. Dwadzieścia dni niemal przepędziłem na wyspie i zostawiłem im zapasy różnych pożytecznych przedmiotów, między innymi broń, proch, ołów, odzież i inne tego rodzaju rzeczy, tudzież dwóch rzemieślników, cieślę i kowala, których przywiozłem z Anglii. Nadto rozdzieliłem grunta między moich poddanych, zastrzegając dla siebie własność całości, a każdemu przeznaczając część, jaka była mu najdogodniejsza. Wydawszy te wszystkie rozporządzenia, zobowiązałem osadników, aby swoich osiedli nie opuszczali, i odjechałem. Potem zatrzymałem się w Brazylii, skąd posłałem moim wyspiarzom zakupioną w tym kraju barkę, na której wraz z różnymi użytecznymi przedmiotami przesłałem im siedem kobiet, bądź do usług, bądź też w celu zaślubienia, gdyby niektórym z nich podobało się pojąć je za żony. Co cię tyczy Anglików, przyrzekłem nadesłać im kobiety z Anglii wraz z dobrym zapasem najpotrzebniejszych przedmiotów, pod warunkiem, że zechcą pilnie przykładać się do uprawy roli. Jak się później okaże, dotrzymałem tej obietnicy. Ludzie ci po ostatnim upokorzeniu stali się pracowici i bardzo uczciwi, z chwilą, gdy jak inni, mieli wydzieloną swą własność. Kazałem im również przesłać z Brazylii pięć krów, z których trzy były cielne, kilka owiec i świń. Po moim następnym powrocie na wyspę zastałem już stada znacznie rozmnożone. Wszystkie szczegóły tego opowiadania odkładam do drugiej części tej historii: jak dzicy w liczbie trzystu najechali na wyspę i zniszczyli plantację, jak wyspiarze dwukrotnie toczyli z nimi bitwy przegrywając pierwszą i tracąc trzech swoich ludzi, jak potem, przy sprzyjającej burzy, która czółna Indian rozpędziła po morzu, wyniszczyli ich głodem lub żelazem, odebrali na powrót wszystkie swoje posiadłości i na koniec żyli spokojnie. Szczegóły te oraz inne niezwykłe wypadki, jakie wydarzyły mi się w ciągu następnych lat dziesięciu, zachowuję do drugiej części mej historii, którą być może, kiedyś napiszę. KONIEC