Bernard Mac Laverty. Cal. Od redakcji. Bernard Mac Laverty urodził się w Belfaście w 1942 roku. Studiów nie skończył, dziesięć lat pracował jako asystent w laboratorium na wydziale anatomii uniwersytetu w rodzinnym mieście, a następnie wraz z żoną i dziećmi osiedlił się na wyspie Islay, by całkowicie poświęcić się pracy literackiej. W roku 1980 wydaje pierwszą powieść "Lamb", która zyskuje wielki rozgłos. Jest również autorem dwóch zbiorów opowiadań, z których kilka adaptowano na sztuki telewizyjne i słuchowiska radiowe. Druga powieść Mac Laverty'ego, "Cal" (1983), została sfilmowana, a aktorka występująca w roli Marcelli otrzymała nagrodę w Cannes. Akcja powieści rozgrywa się współcześnie, w małym miasteczku w Irlandii Północnej. Tytułowy bohater, Cal Mc Crystal, ma lat dziewiętnaście, jest katolikiem i bezrobotnym, utrzymującym się z zasiłku. Zakochany w starszej od siebie o kilka lat Marcelli szuka w tej miłości ucieczki od beznadziejnej egzystencji, od nienawiści protestanckich sąsiadów, od katolickich kolegów, którzy wciągają go coraz głębiej w konspiracyjną działalność. Ale czy można uciec od rzeczywistości? Mojemu bratu, Peterowi 1 Stał przy tylnej bramie prowadzącej do rzeŽni, dłonie miał wepchnięte w kieszenie, żołądek boleśnie ściśnięty z głodu. MężczyŽni w białych fartuchach i baseballowych czapkach gwizdali i pokrzykiwali przechodząc między zwisającymi tuszami ubitych zwierząt. Nigdzie nie mógł dostrzec swego ojca, nie odważył się jednak wejść do środka. Znał dobrze ciepły, słodki i mdlący odór tego miejsca, a nie jadł jeszcze śniadania. Ani nie wypalił pierwszego dzisiaj papierosa. Zawsze wtedy zapachy stawały się o wiele bardziej intensywne. Co pewien czas trzask gilotyny do uśmiercania zwierząt odbijał się echem od szklanego dachu. Z oddali porykiwało czekające na swoją kolej bydło, jakby coś przeczuwając. Zobaczył Kaznodzieję, który stał ze szklanką w dłoni. Była to kuracja, którą miejscowy lekarz stosował wobec każdego anemika o mocnym żołądku. Kaznodzieja był wysoki i chudy, o wydatnym jabłku Adama, a jego skóra w świetle odbijającym się od białych kafelków wydawała się - jeśli to było możliwe - jeszcze bledsza. Kaznodzieja jeŽdził po wsiach rykszą do przewożenia chleba, z małą drabiną przymocowaną do ramy i narzędziami wrzuconymi bezładnie w torbę. Przybijał do drzew i słupów telegraficznych zrobione z cieniutkich deszczułek tabliczki. "Dążność bowiem ciała prowadzi do śmierci - List św. Pawła do Rzymian, #/8f) widniało na drzewie sykomorowym przy drodze do Magherafelt, a trochę dalej: "Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem, Ewangelia według św. Jana, #/11be). Do bramy podszedł Crilly, by naostrzyć noże. - Cześć, Cal! - powiedział. Cal zobaczył, jak przyciska palcami ostrze do krzemienia; usłyszał syczenie. - Jest tam gdzieś mój ojciec? Crilly popatrzył do góry i przerwał ostrzenie. Kiwnął głową przez ramię. - Powiedz mu, że chcę się z nim zobaczyć - poprosił Cal. - Za chwilę. - Crilly zerknął z ukosa na zużyty półksiężyc swego noża i wypróbował go delikatnie opuszką kciuka. Leciutko, jakby go czyszcząc, pogłaskał kilka razy kamień, a potem wszedł do budynku. - Shamie! - wrzasnął. - Shamie! Gilotyna zazgrzytała ponownie i Cal ujrzał, jak ostrze uniosło się, a na podłogę zwaliło się zwierzę z nogami sztywno sterczącymi w kierunku sufitu. Natychmiast zostało uniesione za zadnią nogę i przecięto mu gardło. Kaznodzieja przesunął się do przodu i podstawił szklankę pod chlustającą krew. Cal odwrócił się. Pojawił się ojciec, rozsuwając niczym zasłonę połowy wiszącego kadłuba. Spostrzegł Cala, podszedł do bramy. - Czego chcesz? - Zabrałeś ze sobą papierosy. - Masz - powiedział ojciec wysuwając do przodu biodro. Miał mokre i śliskie ręce, trzymał je więc szeroko, jak gdyby miał być zrewidowany przez patrol wojskowy. Cal uniósł połę białego fartucha, który cały był pochlapany i sztywny od zastygłego tłuszczu. Wsunął dłoń do kieszeni spodni ojca i wyciągnął paczkę Embassy. - WeŽ więcej - powiedział ojciec. Cal wyjął trzy sztuki i włożył paczkę z powrotem. Pogrzebał we własnej kieszeni w poszukiwaniu zapałek. - Do zobaczenia - rzucił odchodząc. Potarł zapałkę, przytknął ją do papierosa i zapalił, zaciągając się głęboko. Prawie natychmiast poczuł, jak rozluŽniły mu się mięśnie żołądka. Stał teraz nieruchomo, kilkakrotnie zaciągając się mocno i wydychając dym, za każdym razem z westchnieniem. Ruszył przed siebie, papieros zwisał mu z kącika ust, ręce trzymał w kieszeniach kurtki. Był jesienny ranek, powietrze tak czyste, aż dzwoniło. Kiedy mijał szeregi bydła, słyszał ich nosowe sapanie i klapanie gnoju. Odwrócił twarz i skierował się w stronę domu, by zaparzyć sobie herbaty i czekać, aż na pocztę wpłynie jego zasiłek. Kiedy skręcił w swoją ulicę, poczuł na sobie spojrzenia wielu par oczu. Szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię. Spojrzenia mogły dobiegać zza firanek lub spoza żywopłotu, za którym jakiś mężczyzna przerwał na chwilę kopanie. Cal nie mógł się zdobyć, by popatrzeć w górę na łopoczącą brytyjską flagę i biało_czerwony krzyż flagi Ulsteru z czerwoną dłonią. Ostatnio w tej dzielnicy pojawiało się ich jeszcze więcej. Był to groŽny znak, że lojaliści stają się coraz bardziej wściekli. Dawno już minął dwunasty lipca, więc wszystkie flagi powinny być zdjęte. A jednak, przez czystą złośliwość, wisiały dalej. Nawet patrząc pod swoje własne nogi Cal nie mógł się pozbyć obrzydzenia, bo krawężniki pomalowano na przemian czerwoną, białą i niebieską farbą. Czuł, że było to wymierzone w nich, w MC Crystalów, ponieważ on i jego ojciec tworzyli jedyną katolicką rodzinę, która pozostała w tej dzielnicy. Inni wynieśli się stąd ze strachu, ale jego ojciec nie chciał się wyprowadzić. Nawet w najlepszych czasach bywał uparty, a kiedy czuł, że ktoś wywiera na niego nacisk, to stawał się uparty dziesięć razy więcej. - íaden skurwysyński lojalista nie wyrzuci mnie z mojego własnego domu. Muszą mnie najpierw zabić. Ale to nie pojedynczy skurwysyn niepokoił Cala, to cała ich gromada. Poczucie wspólnoty, które udało się tamtym osiągnąć, niepokoiło go, a wraz z jej zacieśnieniem, wzrastało poczucie osamotnienia i izolacji MC Crystalów. Rozmawiali przyjaŽnie z sąsiadami, ale wydawało mu się, iż poza nimi każdy inny mieszkaniec tej dzielnicy jest dla nich zagrożeniem. Radcliffowie i Hendersonowie twierdzili, że wstawiliby się za MC Crystalami, gdyby kiedykolwiek doszło do eksmisji. Cala mierziła protekcjonalność protestantów, z którymi widywał się na mieście. - To ty jesteś chłopakiem Shamie'ego Mc Crystala? Równy gość ten Shamie. - Co miało znaczyć, że "równy jak na katolika". Na ich twarzach widoczne było jakby życzliwe zdumienie, że może istnieć katolik, który jest równym gościem, kimś podobnym do nich. Cal otworzył furtkę i poszedł ścieżką przez dobrze utrzymany ogródek ojca. Kluczem otworzył frontowe drzwi. Nalał herbaty do kubka, którą wraz z grzanką zaniósł do swojej sypialni. Wolał zapalić światło niż rozsunąć zasłony. Drzwi sypialni zamknął na małą zasuwkę niedawno kupioną w sklepie z narzędziami. Zrobił to wbrew gorącym protestom ojca, którego jednak przekonał, że ma już dziewiętnaście lat i prawo do pewnego rodzaju odosobnienia. Aby zagłuszyć ciszę, puścił płytę "Rolling Stonesów" i usiadł na łóżku opierając się plecami o ścianę. Pochylił głowę i upił łyk herbaty. Długie włosy zmusiły go do wykształcenia w sobie pewnych kobiecych odruchów, jak przytrzymywanie ich ręką, by nie wpadały do kubka. Przedziałek miał pośrodku, toteż włosy zwieszały mu się po obu stronach twarzy niczym zasłony. Kiedy grywał sobie na gitarze, prawie odruchowo potrząsał głową, tak że włosy rozsypywały mu się po całej twarzy, odgradzając go od świata. Wewnątrz takiego namiotu z włosów, przymknąwszy oczy, wsłuchiwał się w dŽwięki wydobywane ze strun przez jego palce i śpiewał z amerykańskim akcentem znane mu z płyt kawałki. Nie mógł znaleŽć żadnego racjonalnego wytłumaczenia tego odruchu potrząsania włosami. Była to jakby próba schowania się przed czymś, jakby wyraz rozpaczy, właśnie tak się przejawiający. Przeklinał też siebie w koślawej francuszczyŽnie. Niewiele nauczył się tego języka w szkole, ale pamiętał wystarczająco dużo, by mamrotać "hochon, merde" i kręcić głową. Słowa te ciągle przychodziły mu na myśl - było to tak, jakby się coś zacięło w jego mózgu. Miał nawet poważne obawy, czy są aby poprawne gramatycznie. Było to jednak bez większego znaczenia, bo sam tworzył nowe frazy, skomponowane z angielskiego i francuskiego. - Cholerne vache. Ty wielki crotte de chien. Budził się rano z tkwiącym w umyśle takim dziwacznym zdaniem, prześladowało go ono potem przez cały dzień jak niestrawność. Czasami żałował, że nie zna więcej języków, bo mógłby wtedy przeklinać siebie dosadniej. Na myśl o tym aż się uśmiechnął. Nie tknął grzanki. W miarę stygnięcia masło tężało. Na użytek Ruchu próbował nauczyć się gaelickiego z książki kupionej na wyprzedaży, ale nie wiedział, jak wymawiać podane słowa. Jak powiedzieć "bh" czy "dh"? Słowa utrwaliły się w jego umyśle jako wydrukowane symbole, wkrótce potem zapomniał ich znaczenia. Może kiedyś pójdzie na lekcję i posłucha, jak one powinny brzmieć. Wziął następnego papierosa, przesunął po nim palcami i zapalił. W zasłonach była szpara, przez którą wpadł ukośny promyk słońca, sprawiając, że dym począł ospale wirować. Kiedy skończyła się płyta, Cal wstał, podszedł do okna i wyjrzał. Ogródek na tyłach domu prowadził na pole obsiane jęczmieniem i dalej, do widniejącego za nim błękitu gór Slieve Gallon. Wokół panowała kompletna pustka. Otworzył okno, by wypuścić dym, ale zasłony zostawił zasunięte. Kiedy znów usiadł na łóżku, zasłony poruszały się i trzepotały w lekkim podmuchu wiatru. Poprzez otwarte okno docierały do niego odgłosy z zewnątrz. Monotonny świergot wróbli, warkot samochodu, nawoływanie dzieci na odległym boisku szkolnym. Cisza wywoływała w nim napięcie. Kantem papieru ściernego z pudełka od zapałek zaczął piłować paznokcie. Paznokcie u lewej dłoni miał bardzo krótko obcięte, na opuszkach porobiły się twarde odciski w miejscach po bliznach od strun, powstałych długo po tym, jak zaczął je szarpać; paznokcie drugiej dłoni były długie jak plektrony. Przesunął pudełko zapałek w górę paznokcia. Gdy robił to w przeciwnym kierunku, ku nasadzie, doznawał nieprzyjemnego uczucia. Palce, między którymi trzymał papierosa, były lekko pożółkłe od nikotyny. Cisza sprawiła, że Cal nabrał ochoty na puszczenie nowej płyty. Potem usłyszał dochodzący z dołu hałas i zmartwiał. Ktoś był na zewnątrz. Odryglował drzwi i przeszedł szybko do pokoju ojca, znajdującego się od frontu. Kryjąc się za ramą okienną wyjrzał i zobaczył, że to tylko listonosz zamyka furtkę. Zszedł na dół, na wycieraczce znalazł przekaz na zasiłek. Cal stanął na końcu ogonka na poczcie. Zastanawiał się, dlaczego pani Doyle, właścicielka tego urzędu, nie martwi się o bezpieczeństwo. W sąsiednim mieście urząd pocztowy zmodernizowano. Kraty zastąpiły kuloodporne szyby. Tutaj z łatwością można się było dostać do środka, a wokoło leżało mnóstwo pieniędzy. Na tę myśl ścisnął mu się żołądek, więc popatrzył na plakat na ścianie, nawołujący go do zwalczania gzów. Kiedy odebrał pieniądze, kupił paczkę papierosów, obrócił ją w palcach, by znaleŽć czerwony pasek, otwierający celofan. Na ulicy zapalił i przystanął na rogu z rękami w kieszeniach spodni. Arty Mc Glynn, rozradowany, bo też właśnie dostał swój zasiłek, podszedł do niego. Chodzili kiedyś razem do szkoły. - Serwus, Cal! - Cześć! - Cal wyjął jedną rękę, by przytrzymać papierosa, i splunął, trafiając aż na jezdnię. - Co robisz ze sobą przy takiej pogodzie? Cal zastanowił się. - Obijam się - odrzekł. Splunął ponownie i odszedł w górę Main Street do biblioteki. Była przerobiona ze sklepu, na oknie wystawowym rozłożono książki. Wewnątrz kilku staruszków ślęczało nad gazetami, kilku innych znajdowało się w głębi pośród półek. W środku było cicho i ciepło, więc Cal uznał, że to dobre miejsce, by spędzić w nim trochę czasu. Miał abonament, na który czasami wypożyczał kasety magnetofonowe, natomiast rzadko, jeśli w ogóle, książki. Usiadł na krześle i zaczął przeglądać "Timesa". W środku zamieszczono zdjęcia i artykuł o Północnej Irlandii. Poczuł się dziwnie dumny, że tak wiele miejsca w tak poważnej gazecie poświęcono krajowi, w którym mieszka. Kiedy jeszcze chodził do szkoły, było to wielkie wydarzenie, jeśli w wiadomościach znalazła się jakakolwiek wzmianka o Północnej Irlandii. Spojrzał znad gazety i spostrzegł, że za biurkiem siedzi jakaś nowa bibliotekarka. Była niewysoka, miała ciemne włosy i niezwykle brązowe oczy. Wydawała się pasować do drewnianego kolorytu tego miejsca. Przeglądała fiszki kartoteki, wyciągając szufladki i przerzucając kartki. Na chwilę uniosła głowę znad kartoteki i popatrzyła uważnie na Cala. Wytrzymał jej spojrzenie, ale ona odwróciła się do klienta, uśmiechając się do niego i bardzo szybko ostemplowując jego książki. Wyglądała na cudzoziemkę, miała taką karnację, która Calowi skojarzyła się z Francją. Starał się zgadnąć, ile ma lat, ale daremnie. Nie była taka młoda, miała może koło trzydziestki. Taśmy leżały na obrotowym stojaku koło biurka i Cal wstał, by lepiej przyjrzeć się tej kobiecie. Okręcił stojak i obserwował, jak wypełnia karty. Podszedł następny starszy mężczyzna ze stosem kryminałów. Położył książki i zawiesił laskę na biurku. Cal przyglądał się, jak laska kołysze się w tę i z powrotem. Staruszek pochylił się do przodu, oparł łokcie o blat biurka, a kobieta uśmiechając się rozmawiała z nim, jak gdyby był jej znajomym. Cal hałaśliwie okręcił stojak, ale wciąż poprzez półki patrzył na nią; pragnął, by znów na niego spojrzała. Usta miała równie prześliczne jak oczy. Kiedy mówiła, pięknie się poruszały. Ostemplowała książki starszego pana, wzięła jego karty, wsuwając je do kartonika na okładce książki. Kiedy skończyła, wziął laskę. Wydawał się być zakłopotany liczbą wypożyczonych książek. - Wszystkiego najlepszego, Marcello - rzekł. Marcella. - Jezu - westchnął Cal. Marcella. Wyciągnął rękę, by jeszcze raz okręcić stojakiem, który przy obrocie lekko zazgrzytał, i Cal spostrzegł, że jego ręka zastygła w połowie drogi. W tej chwili kobieta popatrzyła na niego i uśmiechnęła się. Poruszył ustami, by jej się odwzajemnić, ale muskuły jego twarzy nie chciały się do tego nagiąć. Marcella. Wyszedł z biblioteki depcząc staruszkowi po piętach, a na ulicy powiedział na głos: - O Jezu! - Potrząsnął głową, jakby pchła gramoliła mu się wewnątrz ucha. Zużył aż trzy zapałki, by przypalić kolejnego papierosa. Skierował się w stronę domu, ale zatrzymał się na rogu przy urzędzie pocztowym. W tej okolicy nie mogło mieszkać wiele kobiet noszących imię Marcella. Zamknął oczy i oparł się głową o ścianę z cegieł. Potem na wpół biegł, na wpół szedł do domu. Stanął na środku sypialni, nie wiedząc, co ma począć. To musiała być ta kobieta. Starał się przywołać w pamięci twarz kobiety, ale nie mógł. Usiadł na łóżku, wstał, by powyglądać przez okno, w końcu zaczął krążyć po pokoju. A może jednak to nie ona. Powinien był to odczytać z jej twarzy. A jeśli tak, to czy zdobędzie się kiedykolwiek na pójście do biblioteki? Im więcej o niej myślał, tym bardziej wzrastała w nim fascynacja i ciekawość. Uczuł wielkie pragnienie przypomnienia sobie rysów jej twarzy. Ale zdołał tylko przywołać w pamięci jakieś wyblakłe szczegóły, o których wiedział, że nie należą do niej. Jeśli kiedykolwiek ma tam wrócić, to tylko teraz. Przerzucił zawartość szuflady, grzebiąc między zużytymi zapalniczkami, aż wyciągnął dwa żółte abonamenty. Pomaszerował szybko do biblioteki. Kiedy już znalazł się wewnątrz, usłyszał w ciszy swój własny oddech. Kobieta o imieniu Marcella piła właśnie kawę. Przyjrzał się uważnie jej twarzy, starając się odgadnąć, czy była właśnie tą Marcellą. Nie mógł oderwać od niej wzroku, nie z powodu tego, kim była, ale z powodu tego, co najprawdopodobniej jej zrobił. Jej gesty, sposób, w jaki unosiła i przytykała krawędŽ filiżanki do ust, nim upiła z niej łyk, każdy grymas jej twarzy hipnotyzowały Cala. Wybrał taśmę z bluesami "Muddy Waters", podszedł do kontuaru i czekał. Upiła duży łyk, odstawiła filiżankę i zwróciła się do niego. - Słucham? Patrzył na nią natarczywie, przesuwając wzrok po tej części ciała, którą mógł dostrzec ponad blatem. Przyszedł do biblioteki, by zyskać trochę czasu. Wskazał na kasetę i abonament. Kobieta miała białe, nie polakierowane paznokcie, na serdecznym palcu nosiła złotą obrączkę. Znalazła to, czego szukała, i przysunęła się lekko. - Dziękuję, panie Mc Crystal - powiedziała i Cal podniósł wzrok, zdumiony. Potem przypomniał sobie, że na abonamencie jest jego nazwisko. Położyła pudełko z kasetą na blacie i Cal przypatrywał się, jak gorące i wilgotne odciski jej palców wyparowują z plastyku. Merde. Crotte de chien. Cholerne świństwo. Kiedy ojciec Cala wracał do domu na herbatę, cuchnął rzeŽnią. Gdy obaj znajdowali się w małej kuchni, Cal starał się nie oddychać przez nos. Ojciec umył swoje wielkie ręce aż po łokcie karbolowym mydłem. Potem, pochylony nad zlewem, umył twarz, głośno parskając. - Daj ręcznik - poprosił z mocno zaciśniętymi powiekami. Cal podał mu ręcznik, a potem wziął się do smażenia jajek, bekonu, kaszanki i kilku grzanek. Kiedy Shamie osuszył twarz, lśniła czerwono, jakby nie była myta, lecz wyszorowana ściernym papierem. - Przed domem są jakieś dzikusy - powiedział. Cal odstawił patelnię, żeby wyjrzeć spomiędzy listewek żaluzji w pokoju frontowym. Czterech wyrostków w drelichach stało opartych o mur ogrodu na przeciwległym krańcu ulicy. Jeden z nich, z szyją obwiązaną czerwono_biało_niebieskim szalikiem, spoglądał w stronę domu Mc Crystalów. Spostrzegł ruch żaluzji i wskazał na nią palcem. Pozostali odwrócili się. Ten wielki, w czarnych butach i ze szkarłatną szarfą, podniósł rękę, wycelował dwa palce prosto w oczy Cala. - Zostaw ich! - krzyknął ojciec. - Jajecznica ci się przypala. Cal pospieszył do patelni i łopatką do ryb przełożył jajka na talerze. Całą kaszankę oddał ojcu. Nie cierpiał tej potrawy, zrobionej z krwi; przypominała mu wielkie kurzajki wepchnięte w czarny flak. Zasiedli przy stole oglądając dziennik telewizyjny. Patrol wojskowy zastrzelił głuchoniemego, twierdząc, że widziano go, jak przenosił broń, ale gdy podeszli do zabitego, jego wspólnik usunął już karabin. Katolicki ojciec trójki dzieci został zakłuty nożem przy wjeŽdzie do Belfastu. Policja twierdzi, że motyw zabójstwa jest nieznany. Gerry Fitt zainstalował w swoim domu żelazne drzwi. - Były w dzisiejszej prasie jakieś ogłoszenia o pracy? - spytał ojciec. Cal, mając pełne usta, skinął tylko głową. Kiedy przełknął, rzekł: - Kilka. W Belfaście. - Bezpieczniej dla ciebie jest trzymać się poza miastem. Kiedy skończyli, Cal sprzątnął ze stołu i zmył naczynia, podczas gdy ojciec siedział czytając gazetę. - W bibliotece pracuje jakaś nowa kobieta! - krzyknął Cal z kuchni. - Tak! - Nazywa się Marcella Jakośtam. - To musi być Marcella Morton. Słyszałem, jak chłopaki mówili, że podjęła pracę, aby uciec z domu. Cal zamknął oczy. Więc to była ona. W gorącej wodzie rozmiękły mu paznokcie, macał palcami wzdłuż metalowego dna zlewozmywaka, żeby znaleŽć ostatnią łyżeczkę. O Jezu! Wytarł ją i odłożył do szuflady. W jakiś sposób, nie wiedział jeszcze jak, powinien jej to wynagrodzić! Wydłubał kawałki kaszanki z sitka w zlewie. Były rozmiękłe i śliskie, więc wzdrygnął się wyrzucając je do kubła na śmieci. Woda przypominała szarą zupę z małymi żółtymi okami tłuszczu. Gwałtownie wypuścił wodę. Zabrzęczała ostatnia łyżeczka od herbaty. - Zawsze znajdzie się jakiś cwany skurwysyn. Wytarł ręce, wyjął trzy papierosy z paczki i wsunął je do marynarki ojca. Potem poszedł do swojej sypialni, by kolejny raz przetrawić to, co uczynił. Następnego dnia Cal musiał wyjść ze swojego pokoju, by dokupić papierosów. Poszedł do centrum miasta, chociaż na przeciwległym rogu znajdował się sklep z wyrobami tytoniowymi. Zmieniła się pogoda, zanosiło się na deszcz. Kruki za kościołem podnosiły wrzawę, a w jego sypialni latała mucha, która wciąż przysiadała na nim, nie zważając, że ciągle ją odganiał. Według ojca oba te zjawiska nieuchronnie wróżyły długotrwały deszcz. Kupił papierosy i wszedł do biblioteki. Dzisiaj Marcella była inaczej ubrana - w białą bluzkę, ze stójką zawiązaną na kokardę. Kiedy wchodził, popatrzyła na niego przelotnie, ale zaraz z powrotem wróciła do tego, co pisała na papierze na kontuarze, zupełnie, jakby go nie było. Czekał z kasetą "Muddy Waters" w ręku. Mimo że kupił papierosy, coraz bardziej ściskało go w żołądku. Miał takie uczucie, jakby chciał wypluć ze środka kamienie. Wokoło nigdzie nie było tabliczek nie zezwalających na palenie papierosów. Tabliczka na ladzie informowała o godzinach otwarcia i zamknięcia biblioteki. Ponownie spojrzał na Marcellę, ale ona była zaabsorbowana tym, co robiła, miała spuszczone oczy. Poprzez bluzkę zauważył delikatny zarys koronki, w miejscu, gdzie stykała się z jej ciałem. Głupotą było przyjście tutaj, by oddać taśmę dopiero wczoraj pożyczoną. To może zwrócić uwagę. Chciał sięgnąć ponad ladą, dotknąć jej dłoni, zapewnić ją, że wszystko się jakoś ułoży. Wzięła od niego taśmę sprawnie i delikatnie, ale nie było w tym nic osobistego. Czytał magazyny i spoglądał na nią, aż chęć na papierosa zmusiła go do wyjścia. Wrócił do domu i położył się na łóżku, paląc i słuchając radia do dwadzieścia po piątej. Kiedy wyszedł na dwór, padał ulewny deszcz, dzwoniąca ściana wody, która nie miała czasu, by spłynąć z chodnika. Naciągnął kaptur kurtki, podgarniając z obu stron włosy. Gdy tak szedł w deszczu, przód jego kurtki szybko przybrał ciemnozielony kolor. Ociekając wodą, stanął w wejściu do sklepu naprzeciwko biblioteki i czekał aż do dwadzieścia po szóstej. Wyszła, naciągając kremowy płaszcz przeciwdeszczowy i odwracając twarz od deszczu. Potem pobiegła do końca Main Street, stawiając dziwacznie zesztywniałe nogi. Cal podążył za nią wielkimi krokami. Podeszła do parkingu za strefą kontroli i wsiadła do żółtego Forda. Gdy przejeżdżała obok niego, z powodu zaparowanych szyb i chlapiących wycieraczek nie mógł dostrzec rysów jej twarzy. Kiedy wreszcie wrócił do domu, był przemoczony do suchej nitki. Ojciec hałasował naczyniami w kuchni przygotowując posiłek, a ze sposobu, w jaki to robił, Cal zorientował się, że jest wściekły. - Gdzieś ty był?! - Na spacerze. - Jezu! Przez całe lato siedziałeś w tym swoim cholernym pokoju, a akurat w dniu, kiedy zaczęło padać, ty postanowiłeś wybrać się na spacer. Cal odwiesił kurtkę i począł ręcznikiem wycierać włosy. - Przed wyjściem mogłeś przynajmniej nastawić ziemniaki. Kiedy mam za sobą cały dzień pracy, nie życzę sobie po powrocie do domu brać się za gotowanie. Gdybyś pracował, to co innego. Ale ty obijasz się cały Boży dzień i jedyne, co masz do roboty, to przygotować obiad na piątą. - Miałem taki zamiar - odparł Cal - ale coś mnie zatrzymało na mieście. Ojciec nakrywał do stołu. Napełnił dzbanek mlekiem, wstawił pustą butelkę pod kran z zimną wodą i nalał trochę do środka. Zamieszał i wylał płyn do dzbanka. - Wolałbym, żebyś tego nie robił - stwierdził Cal. - Ziarnko do ziarnka... - Mleko ma potem dziwny smak. - Osioł z ciebie. Oglądali w telewizji wiadomości czekając, aż ugotują się ziemniaki. Nikogo nie zabito, bo pierwsza informacja była o zwolnieniach z pracy w dokach Belfastu. Na prowincji dokonano trzech napadów na urzędy pocztowe, rabując w sumie 15 tysięcy funtów. - Postaw kiełbaski na wolnym ogniu - rzekł ojciec. Podczas gdy jedli, Shamie oznajmił Calowi, że Crilly prosił, aby wpadł do niego o dziewiątej. - Po co? - Nie wiem. Nie powiedział. - Mogę wziąć furgonetkę? Ojciec Cala popatrzył za okno i powiedział, że może. - Jest w tym chłopaku coś, co mi się nie podoba - stwierdził. - Jakby był za cwany. Nie lubię, kiedy się z nim zadajesz. Cal milczał. Ojciec ciągnął dalej: - Szlag mnie trafia, że on dostał tę robotę, którą ty rzuciłeś, bo nie miałeś wystarczająco odpornego żołądka. Teraz on może sobie przypalać papierosy banknotami, a ty latasz za dorywczą pracą. Nie mówiąc już o tym, ile musiałem się najeść wstydu. Cal przeprosił i wstał od stołu zostawiając prawie cały obiad na talerzu. - Zostaw naczynia. PóŽniej je zmyję. - Już to raz słyszałem! - krzyknął ojciec za Calem. - Jak nie będziesz jadł, to umrzesz z głodu. Cal położył się na łóżku i zapalił. Czegóż ten Crilly chce? Miał nadzieję, że tamten o nim zapomniał, odczepił się od niego, bo stał się bezużyteczny. Był pewien, że wszystko się teraz zacznie od nowa. Chodził do tej samej szkoły, co Crilly, a jednego roku, w trzeciej klasie, trzymali razem. Niegłupio było z nim trzymać, ponieważ już wówczas, gdy chciał, potrafił być nieprzyjemny. Jak na swoje lata, był dużym chłopcem, miał wielkie uszy, które od głowy odstawały mu pod kątem prostym. Ktoś kiedyś stwierdził, że uszy Crilly'ego przypominają otwarte drzwi taksówki, i dostał za swoje. Mimo tego, że był dużo mniejszy, Crilly nie miał żadnych oporów przed wybiciem mu dwóch zębów. Wybrał też kilku chłopaków, od których pożyczał pieniądze, byli to chłopcy w marynarkach i krawatach. Kiedy ich spotykał, przyznawał uprzejmie, że jest im winien pieniądze i że wkrótce je zwróci. Ale nigdy tego nie robił. Jeden z nich poprosił pewnego dnia Crilly'ego o zwrot pieniędzy, na co Crilly schwycił go za krawat i przód koszuli i skręcił materiał w dłoni. - Chcesz powiedzieć, że jestem złodziejem? Przycisnął go do ściany i wykręcił mu rękę. - Możesz poczekać na swoją forsę, synku. Tylko masz się grzecznie zapisać do kolejki od dzisiaj. - Nie uderzył go. Nie musiał. Nawet nauczyciele dostrzegli, że Crilly przejawia umiejętności do różnych rzeczy. Pewien uczeń z czwartego oddziału przyniósł zestaw stykowych zdjęć pornograficznych i pokazywał je wokoło. W tym czasie Cal i Crilly byli jeszcze w trzeciej klasie. Powiedział im o tym na lekcji religii ojciec Durkin. - To sprośne zdjęcia, chłopcy, krzywdzące zarówno znajdujące się na nich kobiety, jak i mężczyzn, którzy na nie patrzą. Gdybym mógł dostać w ręce tego drania, który zatruwa umysły uczniów naszej szkoły, obdarłbym go ze skóry. Istnieje coś takiego jak sprawiedliwy gniew. Wydawał się rzeczywiście wściekły i przejęty. Przechadzając się w tę i z powrotem między ławkami chłostał powietrze swą cienką żółtą trzcinką, aby podkreślić znaczenie swych słów. - Wiemy, że to uczeń z czwartego oddziału, ale jest to tak poważne oskarżenie, że nie ma takiego, kto by zechciał udzielić nam informacji. Zatrzymał się dokładnie naprzeciw Crilly'ego i rzekł: - Inteligentny uczeń mógłby wykryć, kto rozpowszechnia te paskudztwa - uśmiechnął się nieznacznie. - A gdyby się coś wydarzyło, większość ciała pedagogicznego nie będzie się tym interesować. Nie wyobrażacie sobie chyba, że taka glista pójdzie do domu i powie, że ma podbite oczy, bo pokazywał ohydne fotografie młodszym kolegom w szkole? Po lekcji religii Crilly jak zwykle poszedł do toalety na papierosa. Cal zobaczył, jak przyłącza się do czwartoklasistów i rozmawia z nimi. Dorównywał im wzrostem. Potem zawołał Cala, żeby z nim poszedł, i przydybali chłopaka nazywanego Picuś. Crilly wepchnął go ukradkiem do kabiny. íeby zamknąć drzwi, Cal musiał się tam skulić. Crilly chwycił Picusia za ramiona i błyskawicznym ciosem głową w twarz tamtego posadził go na klozecie. Z nosa Picusia poczęły wypływać krew i gile. Potarł ręką górną wargę i wpatrywał się w grzbiet dłoni, na której widniała smuga krwi. Crilly zaczął przeszukiwać jego kieszenie. Ponad ramieniem podał Calowi dwie fotografie wielkości dużych znaczków pocztowych. Miały czarne brzegi o białych perforowanych krawędziach. - Gdzie reszta? - Rozdałem. - Picuś płakał, trzymając się za twarz. Crilly dalej przeszukiwał mu kieszenie. - Sprzedałeś je, sukinsynu - stwierdził i Cal usłyszał brzęk monet znikających w kieszeni Crilly'ego. Potem Crilly uniósł bezwładnego chłopaka z sedesu i uderzył go kolanem w jądra. Picuś zgiął się wpół, niezdolny do złapania oddechu, a Crilly ponownie trzasnął go kolanem w czoło. Chłopak zatoczył się na boki, uderzył uchem i bokiem głowy w ściankę, na którą upadł. Kiedy Picuś osuwał się na muszlę klozetową, Cal usłyszał suchy trzask kości. Na zewnątrz kabiny chłopcy tupali i krzyczeli: "Bójka, bójka, bójka!" Kilku wspięło się na ściankę i przewiesiło przez nią. Picuś leżał skulony w rogu, z kolanami przy klatce piersiowej, trzymając ręce między udami. - Wiejemy! - zawołał Crilly do Cala i uciekli. PóŽniej Crilly oglądał fotografie i śmiał się. Pokazał je Calowi, który do tej pory bał się na nie spojrzeć. Były to nieostre zdjęcia kobiet, w których oczach odbijało się światło flesza. Nagie, z rozchylonymi udami, uśmiechały się niewinnie. Leżały na zwykłej sofie, za nimi widniała zwykła tapeta, której wzór był bardzo podobny do tego, jaki wybrał ojciec Cala do ich saloniku. Aby zobaczyć wszystko dokładnie, Cal musiał trzymać zdjęcia tuż przy twarzy. Trzęsły mu się nogi. Obaj po bójce dostali nerwowego chichotu. Crilly był żądny pochwał, więc wiele razy analizował całe zdarzenie. - Widziałeś jego minę, jak go walnąłem w jaja? Cal przytaknął. W trakcie rozmowy Crilly wsunął fotografie do kieszeni i Cal już ich nigdy więcej nie widział. Kilka tygodni póŽniej, kiedy mijali Picusia na korytarzu, z dziury w jego teczce wypadło pióro. Crilly chciał je zatrzymać, ale Cal je podniósł i pobiegł za czwartoklasistą, by mu oddać. - Lizus - stwierdził Crilly, kiedy zaczerwieniony Cal wrócił. Jeśli to wszystko ma się zacząć na nowo, będzie musiał stawić czoło Crilly'emu, wytłumaczyć mu, że nie chce mieć z tym więcej nic wspólnego. To głównie Crilly ponosi odpowiedzialność za to, że w ciągu roku Cal w miejscu żołądka miał tarę do prania. Na samą myśl o tym poczuł się jeszcze gorzej. Spuścił nogi z łóżka i zszedł na dół do kuchni; ojciec jednak już zmył talerze i teraz chrapał głośno nad "Nationwide". Cal zobaczył, że jego nie dokończony posiłek jest przykryty pokrywką. Shamie wolał raczej odgrzać go póŽniej, niż pozwolić mu się zmarnować. Cal podszedł do okna i wyjrzał poprzez listewki żaluzji. W dalszym ciągu na opustoszałej ulicy lał deszcz. To znaczy, że przynajmniej dziś wieczorem nie będzie żadnych zamieszek. Deszcz zatrzyma protestantów w domach. Z brązowej wazy na kominku wyjął kluczyki od furgonetki i cicho wyszedł. Miał zamiar pojechać w stronę przeciwną od tej, w której znajdował się dom Crilly'ego, ale potem pomyślał, że może lepiej będzie załatwić całą sprawę i mieć to już za sobą. Kiedy zadzwonił do drzwi, pojawił się bosy Crilly we własnej osobie. - Mc Crystal. Co się z tobą dzieje? Do hallu wyjrzała matka Crilly'ego, by zobaczyć, kto przyszedł. Nie miała zębów, jej sweter był różowy jak balonowa guma do żucia. Ponieważ miała nastroszone włosy, Cal nie mógł się zorientować, czy uszy jej odstają. - To tylko Cal - zwrócił się do niej Crilly. Poprowadził Cala do wyściełanego dywanem saloniku. W fotelu koło kominka siedział Finbar Skeffington z wyciągniętymi przed siebie nogami, wpatrując się w wypolerowane do połysku buty. Na palenisku nie było ognia. Finbar spojrzał na Cala, wstał i potrząsnął jego dłonią. - Go mbeannuigh Dia duit - rzekł. - Dia is Muire duit - odparł Cal. Tyle to umiał. Usiedli - Crilly z bosymi stopami na krześle, obejmując dłońmi kostki. Skeffington był niski, o okrągłej twarzy, w okularach - mógł mieć koło trzydziestki. W klapie błyszczała odznaka Pionierów Całkowitej Abstynencji. Jego zęby przypominały Calowi królika, wrażenie to pogłębiał nawyk Skeffingtona do wykrzywiania twarzy przy poprawianiu co chwila okularów spadających na krawędŽ nosa. - Jak się masz, Cahal? - spytał. - W porządku. - A twój ojciec? - Och, on świetnie. Zostawiłem go śpiącego przed telewizorem. - Dobrze. Chyba słyszałeś, iż zeszłej nocy zabrano Gerry'ego Burnsa i Petera Fitzgeralda? Cal skinął głową. - Tracimy zbyt wielu dobrych ludzi. Dlatego chcieliśmy się z tobą widzieć, Cahal. - Ze mną? Nie mam z tym nic wspólnego. Skeffington uśmiechnął się. - Nie, nie to miałem na myśli. Potrzebujemy kierowcy. - Och. - Tak, syneczku - wtrącił Crilly. - Wizg opon i pisk hamulców. - Wciągnął powietrze imitując ten dŽwięk. - Potrzebne są pieniądze - rzekł Skeffington, splatając palce. - Kończą się amerykańskie. Internowany stracił kontakt z tymi, co dawali dolary. Musimy je teraz zdobyć we własnym zakresie. - Jak? - zapytał Cal. Skeffington wzruszył ramionami. - Ludzie ci nie dadzą ich sami, to pewne. - Musimy je zabrać, syneczku - Crilly wycelował w Cala palec wskazujący i zagiął kciuk. - Systemem Dicka Turpina albo starego Robin Hooda. - A propos Robin Hooda, mój ojciec opowiedział mi świetną historyjkę o tym, co zdarzyło się w Belfaście. Słyszeliście? - spytał Skeffington. Pokręcili głowami. - Spodoba się wam. - Kiedy się roześmiał, jego podobieństwo do królika stało się jeszcze bardziej widoczne. - To o ciosie wymierzonym w komorne. Otóż, tak wielu ludzi zalegało z opłatami, że wydawało się im, iż nigdy nie dadzą sobie rady. Ale nasi chłopcy postanowili wykonać dla nich niewielką przyjemną robótkę. Zebrali trochę funduszy z kilku miejsc, chyba to był supermarket i bukmacher, i poszli wzdłuż New Lodge Road ofiarowując każdemu domowi tyle, ile brakowało do zapłacenia czynszu. Potem ktoś poprosił administratora, a ten obszedł domy, uzyskując pełne opłaty. Myślę, że kiedy zapisywał wpływy za czynsz w księdze, jego twarz promieniała szczęściem. Gdy wychodził z ostatniego domu, tam już czekali na niego nasi chłopcy. - Powtórzył gest Crilly'ego z wycelowanym palcem wskazującym i podgiętym kciukiem. - "To dla nas", oznajmili mu. - Wybuchnął śmiechem, klepiąc się po udach. - Czy to nie dobry kawał? Każdy miał zapłacony czynsz, a administrator ani grosza. - Bum, bum - stwierdził Crilly. - Takie historyjki są bardzo cenne dla nas. Nawet, gdyby się nie zdarzyły naprawdę, warto by je rozpowszechniać. Odnieśmy zwycięstwo w wojnie propagandowej, a reszta przyjdzie sama. - Co z tymi pieniędzmi? - spytał Crilly. - Musimy pomyśleć o miejscach, które mogą mieć duże obroty. Stacje benzynowe, bukmacherzy, sklepy monopolowe. Skok na sklep póŽno wieczorem - najlepiej w piątek w nocy. - Co ty, uczysz ojca dzieci robić? - zdziwił się Crilly. Skeffington lekceważąc go mówił dalej: - Potem dostarczycie mi pieniądze najprędzej jak się da. Cal siedział oparty o krzesło i słuchał, podczas gdy tamci dwaj wybierali najlepsze miejsce do napadu. Zapalił papierosa i pstryknął zapałkę na palenisko, na którym leżało kilka papierków po cukierkach. Na dworze zaczął zapadać zmrok. Po głowie krążyła mu melodia z "Ciemnej strony księżyca", ten kawałek z zawodzącą gitarą, i słuchał go przebierając palcami. Crilly wstał i zasunął story. - Cal, co tak cicho siedzisz? Coś się stało? - zapytał Skeffington. Cal zaciągnął się głęboko papierosem. - Chcę się wycofać - oznajmił. Zapadła chwila ciszy, potem Crilly się roześmiał. - Ależ ty nawet nie wpierniczyłeś się do środka. - Czy nie moglibyśmy się obejść bez takich wyrażeń? - Twarz Skeffingtona wykrzywiła się z obrzydzenia. - Jestem wystarczająco zaangażowany, żeby się chcieć wydostać - stwierdził Cal. Skeffington rozważał to przez chwilę. Potem przemówił z grzeczną, niepokojącą energią: - Boisz się? - Niespecjalnie. - Nie znam takiego, który by się nie bał. - To bardziej napięcie niż strach. - Chryste, a kto tego nie ma?! - zawołał Crilly. Podwinął bose stopy i usiadł na nich. - Więc co za problem, Cahal? - spytał Skeffington. - Nie podoba mi się to, co się dzieje. Ta kobieta, Marcella Morton, zaczęła pracować w bibliotece. Widuję ją codziennie. - Kłopot w tym, że zawsze znajdą się jacyś pokrzywdzeni. - Skeffington pochylił się do przodu. - Ale w porównaniu z regularną wojną ich liczba jest mała. Wiem, że zabrzmi to niedelikatnie, ale to prawda. Na Cyprze, na przykład, liczba zabitych rzadko osiąga trzycyfrową liczbę. To tanio jak za wolność. - Mam na to za słaby żołądek - powiedział Cal zmęczonym głosem. - A myślisz, że któryś z nas ma inny? - Skeffington wpatrywał się w niego uporczywie. - Każdy, kto angażuje się w tego typu rzeczy, musi się Žle poczuć. Ale ktoś musi wykonać robotę. Ponieważ oddaliśmy się sprawie, Cahal, to jest nasz obowiązek. Musimy się poświęcić. Nie możesz tak po prostu odwrócić się plecami i stwierdzić, że masz za słaby żołądek. - Ale zabijać faceta na progu jego własnego domu. - Należał do Ochotniczej Rezerwy Policji... był naszym wrogiem. To jest wojna, Cahal. - To było nieuniknione - dodał Crilly. - Mógłby to samo zrobić tobie i jeszcze dostałby medal. Cal strząsnął popiół z papierosa o krawędŽ popielniczki i przypalił od niego następny. Patrzył w sufit. - Inni mogą zbierać nasze laury - powiedział Skeffington. - Ci od Gerry'ego Fitta i Humesa. To przypomina związek. Pewni ludzie wykonują całą robotę, a inni zbierają zaszczyty, nie fatygując się nawet z podziękowaniem. Musisz się wziąć w garść, Cahal. Myśl o celu, nie o ludziach. Pomyśl o Irlandii wolnej od Brytyjczyków. Czy kiedykolwiek będziemy mogli odzyskać wolność przy pomocy polityków? - Nie. - Masz cholerną rację - przytaknął Crilly. Ktoś zapukał do drzwi; wahając się weszła pani Crilly; niosła tacę z zastawą do herbaty. Crilly skoczył z krzesła. - Mamo, przecież mówiłem, że nie chcemy herbaty. Skeffington wstał, zsunąwszy stopy. - To bardzo miło z pani strony, pani Crilly - powiedział. - Niestety, w domu są tylko biskwity - odparła. Taca była cynowa i wszystko na niej hałaśliwie brzęczało. Pani Crilly rozejrzała się wokoło szukając pomocy, więc Skeffington wysunął na środek pokoju mały stolik, którego nogi przypominały wrzeciona, pod szklanym blatem był mały widoczek z błękitnym jeziorem, sosnami i górami w śniegowych czapach. - Dziękuję - powiedziała stawiając tacę. Sięgnęła po czajniczek. - Możemy to już sami zrobić - wtrącił Crilly. - Na pewno? - uśmiechnęła się pani Crilly, skupiając uwagę na gościach, a ignorując syna. Cofnęła się od stołu. Różowy sweter ściągał uwagę na jej piersi, wątłe i zwieszające się prawie do pasa. Cal podziękował jej. - Czyż to nie okropny wieczór? - zagaiła. - Dla tych, co są na urlopach? Kiedy wyszła, Skeffington przyklęknął na podłodze i zaczął nalewać herbatę. - Komu cukier? - spytał. W milczeniu sączyli herbatę. Skeffington ugryzł biskwita wystającymi zębami, przeżuł i rzekł: - Twoja decyzja wycofania się, Cahal, bardzo skomplikuje sprawy. - Pojadę, jeśli chodzi tylko o forsę - odparł Cal. - Ten jeden raz. Potem musicie pomyśleć o kimś innym. - Zuch Cal - pochwalił go Crilly. O wpół do szóstej w piątek wieczorem Cal czekał po tej samej stronie ulicy, co poczta, tak więc Marcella musiała przejść obok niego w drodze na parking. Stał przyglądając się wystawie sklepu ze słodyczami i popatrując raz po raz w prawo. Potem zorientował się, że okno wystawowe jest pod takim kątem, że odbijają się w nim drzwi biblioteki, nie potrzebował więc nawet odwracać głowy. Wyszła z wielkim tekturowym pudłem pełnym zakupów, chyboczącym się jej w ramionach. Kiedy szła szybko chodnikiem, skrzydełko pudełka uderzało ją po twarzy, odchyliła się do tyłu, chcąc zrównoważyć ciężar. Pozwolił jej minąć siebie, potem odwrócił się i podążył za nią. Zatrzymała się przy krawężniku na rogu rozglądając się w lewo i w prawo, czy coś nie nadjeżdża. Stojący za nią Cal zawahał się. Kiedy tak okręcała się, plastykowa torebka z solą stoczyła się ze sterty sprawunków i upadła ciężko u jej stóp. Jęknęła z rozdrażnieniem, wtedy Cal błyskawicznym ruchem nachylił się i podniósł sól. - O, dziękuję - rzekła, odwracając twarz, by zobaczyć, kto to taki. Postawiła pudełko na chodniku i kucnęła obok. - Jest za pełne. - Przepakowała parę zawiniątek i wsunęła sól między torbę z mąką a ściankę pudła. Kiedy przykucnęła, Cal zauważył, że nie nosi pończoch. Miała opalone i lśniące nogi. Na stopach klapki doktora Scholla. - Chyba nie jest pani przesądna? - spytał Cal. - Co ma być, będzie. - Uśmiechnęła się do niego. - Pani pozwoli, że to wezmę? - Ależ skądże. - Próbowała wsunąć palce pod spód kartonu. - Proszę. Cal pochylił się i lekko dŽwignął pudło trzymając za uchwyty. Podobnie jak ona niósł je w ramionach, z dłońmi splecionymi z przodu. - Dokąd? - Bardzo panu dziękuję. - Wydawało się, że straciła głowę. - Na parking. Szli obok siebie, ona z ręką wspartą o torbę przewieszoną przez ramię. - Czy gra pan na gitarze? - spytała. - Trochę. - Ma pan długie paznokcie - wskazała głową. - Zależy z której strony się patrzy - powiedział. Roześmiała się i popatrzyła na niego, chcąc sprawdzić, czy ten żart był zamierzony. Uśmiechnął się widząc jej niepewność, jej obawę przed wyśmianiem go w przypadku, gdyby powiedziało mu się tak tylko przez pomyłkę. - To było dobre. Spodobało mi się - powiedziała. Za kontuarem wydawała się dużo mniejsza. - Jak to uprzejmie z pańskiej strony - dodała. - Nie ma o czym mówić. Zapadła niezręczna cisza. Cal, chociaż dŽwigał pudło, cofnął się o krok i przepuścił ją pierwszą przez bramę parkingu. - Pani pracuje w bibliotece? - spytał. - Tak, zgadza się. - Widziałem panią dzisiaj. - Oczywiście. To już tutaj. - Wyjęła z torby kluczyki. Otworzyła bagażnik, a kiedy Cal wstawił tam pudło, samochód przysiadł na resorach. Odetchnął głęboko. - Im dłużej je niosłem, tym cięższe mi się wydawało. Zamknęła z trzaskiem bagażnik. Znowu się uśmiechnęła, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Cal też się do niej uśmiechnął, wzruszył ramionami i pomógł jej, po prostu odchodząc. - Wpadnę kiedyś do pani. - Dziękuję. Tym razem, kiedy przejeżdżała obok niego, pomachała mu, a on też jej pomachał tak obojętnie, jak tylko go na to było stać. - Widziałem panią dzisiaj. Merde - przeklął spluwając na ulicę. Tego wieczoru, kiedy otworzył drzwi i przecisnął się przez ciężką zasłonę, która spowijała je od środka, znalazł złożoną kartkę, pochwyconą przez metalowy zatrzask skrzynki na listy. Zapalił światło w korytarzu. "Wynoście się stąd, wy feniańskie męty, albo was wykurzymy. To drugie i ostatnie ostrzeżenie." Cal zgasił światło i przeszedł na palcach przez ciemny frontowy pokój. Wyjrzał poprzez listewki żaluzji. Ulica była pusta. Jedyny ruch powodowały strumienie deszczu bijące ukośnie w żółtą oprawę lampy ulicznej. W oddali wszystko spowijał mrok, tylko wzdłuż podnóża Slieve Gallon jaśniało kilkanaście świetlnych punkcików. Tak cicho, jak tylko to było możliwe, otworzył okno i nasłuchiwał. Woda chlupała i chlustała z rynny. W dali zakrzyczał kulik, potem jeszcze raz, bardzo blisko. Z piętra dobiegało go rytmiczne, powolne chrapanie ojca. Stał oczekując, że okno wybuchnie lawiną szkła i ognia, wiedział jednak, że to nie nastąpi. Stanie się to pewnej nocy, kiedy obaj będą spać. Skok z okna w panice. Ujrzał niezgrabną sylwetkę ojca, przebijającą z trzaskiem azbestowy dach szopy. Czy tamci będą czekać na zewnątrz, aby bez trudu zastrzelić Feniańczyków, których spalili? Anonim brzmi groŽnie: "To ostatnie ostrzeżenie". Poszedł do łazienki zapalając światło tylko na osłoniętym podeście. Na myśl o ludziach, których twarzy nie znał, a którzy go nienawidzili, dostał gęsiej skórki. Być znienawidzonym nie za to, co sobą reprezentujesz, ale za to, gdzie należysz. Wszedł do sypialni ojca i delikatnie potrząsnął go za ramię. - Shamie - szepnął. - Shamie. Ojciec, chrapnąwszy raz jeszcze, ocknął się. - Co się stało? Zapalił lampkę nocną i podrapał się po głowie. - O co chodzi? - Zobacz - Cal podał mu list. Ojciec nachylił się do światła i czytał mrugając powiekami; kartkę trzymał tuż przy twarzy. - Skurwysyny. Wstał z łóżka i przyklęknął w kącie pokoju. Sypiał tylko w spodniach od piżamy, toteż Cal widział zwiotczałe, białe i pofałdowane ciało na jego plecach, kiedy odchylał dywan. Podniósł klepkę przybitą gwoŽdziem i zaniósł do łóżka czarną, plastykową torbę. Na puchową kołdrę wytrząsnął pistolet i kilka kul. Był to stary rewolwer, kaliber 38. Shamie naładował go, zostawiając pierwszą komorę pustą. Cichy brzęk kul zbieranych palcami ojca z kołdry wywarł na Calu wrażenie, jakby w zębach miał pełno piasku. - Czy nie powinniśmy nalać wody do wanny? - Napełnij wannę, ale nie wsadzaj do środka koca. Niech będzie suchy. Cal napuścił wody do połowy wanny, wyciągnął spod maglownicy stary koc koloru musztardy i przewiesił go przez krawędŽ jak ręcznik. Kiedy wrócił do sypialni, Shamie wkładał broń pod poduszkę i wchodził do łóżka. - W porządku? - spytał Cal. - Zamknąłeś wszystkie drzwi? - Cal skinął głową. - A zatem dobranoc. - Dobranoc. - To okropne - stwierdził Shamie - że te sukinsyny chcą nas wykurzyć z naszego własnego domu. Calowi przyszło na myśl, żeby spać w butach, jednakże postawił je obok siebie, lewy po lewej stronie, prawy po prawej. Sprawdził po omacku, czy jego kij leży za łóżkiem, potem w ciemnościach rozebrał się do dżinsów. Zwykle sypiał w gatkach. Zapalił i położył się na wznak. Dziwne, jak za każdym razem, gdy zaciągał się dymem, pokój płonął czerwienią. Było tak cicho, że mógł usłyszeć syk spalającego się tytoniu. Pomyślał o kobiecie z biblioteki. Chciał objąć ją ramieniem - tu i teraz - leżeć z nią bez ruchu, wsłuchując się tylko w ciszę. Kiedy szedł za nią, widział jej smukłe, kształtne nogi, jak rozchylają się jej łydki, gdy kucała nad pudłem z zakupami. Pozbawione owłosienia i opalone, zupełnie jakby pochodziła z kontynentu. Marcella - to jest imię kobiet z kontynentu. Wzdrygnął się. Zgasił papierosa z większą energią, niż było to konieczne, i obrócił się na bok, by zasnąć. Ale było za cicho. Tylko raz w oddali zaszczekał pies. Potem jeszcze drugi i trzeci z innych farm. I gdy nagle przestały, powróciła cisza. Miał słuch natężony do tego stopnia, że cisza nabrała cech statyczności - jak szum morza w muszli. Spodziewał się szeptów, skrzypu gumowej podeszwy buta na betonowej ścieżce. Słyszał raz w radio, że świat począł się od niewyobrażalnej eksplozji, a ten bezruch miliony lat póŽniej był jej zamierającym echem. Leżał na wznak i wsłuchiwał się w to echo, czekając aż eksploduje jego okno. Pierwsze ostrzeżenie przyszło w ten sam sposób i napisane było tym samym niewprawnym charakterem pisma, dużymi literami. Ojciec był przestraszony i wściekły. Poinformował o tym kilku kolegów z rzeŽni, w tym Crilly'ego. Tego samego wieczoru przyszedł do nich Crilly z jakimś kolegą. Cala nie było wtedy w domu, ale póŽniej ojciec mu wszystko opowiedział. Zaproponowali ojcu do obrony rewolwer kaliber 38, a on go przyjął. Był zadowolony, gdy wiedział, że ma w domu broń, którą mógł zastraszyć bandę, jak przyjdzie - wiedział to - pewnej nocy pod jego drzwi. Albo zabić na progu mordercę, nim ten zabije jego. Był wdzięczny Crilly'emu i jego przyjacielowi za taką zapobiegliwość. Cal zdawał sobie sprawę, że wszystko to w wyobraŽni jego ojca przypomina westerny, jakie tak lubił oglądać w telewizorze - racja była po jego stronie, więc zginąć muszą czarne charaktery. Wiedział, że ten nie najmłodszy już człowiek czuje się z takim przeświadczeniem bezpiecznie, i nie chciał pozbawiać go złudzeń. Rozumiał dobrze, że jeśli się jest już naznaczonym, to wszystko zdarzy się w oślepiającym błysku i huku, nim zdołasz wyjąć ręce z kieszeni. Upadniesz, krwawiąc, na dywan, a będziesz myślał, że wciąż jeszcze stoisz. Wiedział także, że jeśli Angole chcieliby przeszukać dom, to poszliby w róg sypialni i podnieśli klepkę. Ale mieszkanie w dzielnicy lojalistów chroniło ich przed rewizją. Parę tygodni po tym, jak dostali broń, Crilly przyszedł ponownie i spytał, czy mogliby mu wyświadczyć pewną przysługę. Powiedzieli, że tak, oczywiście, i zanim zorientowali się, co się dzieje, na poddaszu ich domu ukryto trzy kartony wypełnione jakimiś rzeczami. Cal zajrzał do pudeł, ale zawartość ich owinięto w worki i czarny plastyk, więc nie chciał szperać dalej. Podczas nocy, gdy rzeczy te były u nich w domu, zdawało mu się, że płonie nad nim sufit jego sypialni. Dom Mc Crystalów uznano za "bezpieczny" i od czasu do czasu wnoszono tu pakunki, które po paru dniach zabierano z powrotem. Potem, któregoś wieczoru, Crilly wezwał Cala i poprosił, aby ten zawiózł go swoją furgonetką w pewne miejsce. Przewozili coś z jednego domu do drugiego, Cal pomagał dŽwigać za jedno ucho ciężkie torby. Bał się, ale nie powiedział tego. Crilly ciągle rozglądał się wokoło, jakby głowę miał na sprężynie. Potem stało się regułą, że Cal go woził. Zrobili kilka krótkich kursów. Pewnej nocy, gdy odstawili ładunek, patrol wojskowy zatrzymał furgonetkę. Kazano im obu wysiąść, podać nazwiska i adresy. świecono im latarkami prosto w oczy, musieli stać z rękami podniesionymi do góry, podczas gdy ich rewidowano. Potem, gdy wepchnięto ich z powrotem do furgonetki, żołnierze wrzeszczeli, żeby zgasili reflektory. W odbitym świetle latarki Cal zauważył mężczyznę w czarnej masce na twarzy, przyczajonego w rowie, z bronią wycelowaną prosto w swoją głowę. Przeszukanie ciężarówki zajęło patrolowi dziesięć minut - grzebali w silniku, obiciach, siedzeniach. Kiedy odjechali, Crilly był na granicy płaczu. - Jezu Chryste, dlaczego musimy to znosić? - Miał zaciśnięte zęby i pięści. - Jakiś pieprzony skurwysyn z peryferii Londynu czy Glasgow musi mnie obmacywać! Widziałeś, jak na ciebie patrzyli? Jakby grzebali się w gównie. - Uderzył pięścią w deskę rozdzielczą przed sobą i otworzył schowek na rękawiczki, oświetlając jego wnętrze. - Sukinsyny! - krzyczał Crilly. - Ale nasz dzień nadejdzie, Cal, nadejdzie! - Dzięki Bogu, że nie zatrzymali nas pół godziny temu. Cal słyszał, jak ojciec przewraca się na łóżku, potem doszedł go trzask zapalanej zapałki. Wstał, wziął swoje papierosy i poszedł do frontowej sypialni. - Chciałbyś się napić herbaty? - A która godzina? - spytał ojciec. Przysunął budzik do twarzy. Było dwadzieścia po trzeciej. - Czemu nie? Cal zszedł na dół i zanim zapalił w kuchni światło, zasunął firanki. Kiedy czekał, aż woda się zagotuje, dostał gęsiej skórki, nastroszyły mu się włoski na skulonych ramionach. Lato już się skończyło. Gdy wrócił do sypialni, ojciec siedział. Miał na sobie stary sweter w kolorze butelkowej zieleni, z dziurami na łokciach i nadpruty przy szyi. Włosy mu się zmierzwiły, gdyż wkładał sweter przez głowę. - Dzięki, Cal - powiedział, kiedy dostał herbatę. Powiedział to przytłumionym głosem i Cal, z jakiegoś powodu, wzruszył się. Nocna lampka rzucała światło w dół, podkreślając cienie na twarzy Shamie'ego, postarzając go. Bezsenność uwrażliwiła ich obu. Shamie spojrzał na syna i rzekł: - Włóż moją marynarkę, bo zmarzniesz. Cal wzdrygnął się, wkładając ją, nie przywykł do zimnego jedwabiu podszewki dotykającej bezpośrednio skóry. Obiema dłońmi objął filiżankę z herbatą, aby je rozgrzać. Siedział w nogach łóżka. - Bardzo przycichłeś ostatnimi czasy, Cal. Masz kłopoty? - Nie. - Zamykasz się wciąż w swoim pokoju. Wcale ze sobą nie rozmawiamy. - Gdybym pracował, byłoby inaczej. - Nie powinieneś był rzucać rzeŽni. - Ten smród przyprawiał mnie o mdłości. - Przywykłbyś. Cal nic nie odpowiedział. Mówili już o tym wiele razy, ale nigdy tak spokojnie. Shamie ciągnął dalej: - Czy ty zdajesz sobie sprawę, ile musiałem się najeść wstydu? Poruszyłem niebo i ziemię, żeby cię tam wkręcić. Bóg jeden wie, jak mało jest tam katolików. A ty ledwie poszedłeś i już rzuciłeś pracę przed upływem tygodnia. Powinieneś był widzieć, jak pan Loudan na mnie patrzył. - Crilly jest też katolikiem. - Ale nie jest moim synem. Muszę mu jednak przyznać, że wykonuje swoją robotę daleko lepiej niż ty. Cal ujrzał kłąb purpurowo_zielono_szarych flaków, parujących, wypadających z kadłubów na ziemię u jego stóp, nerwowe trzaskanie i ruch w ich wnętrzu. Ciągle jeszcze czuł ich zapach. - On się do tego nadaje. - Dopił herbatę i odstawił filiżankę na podłogę. Poczęstował ojca papierosem i ten, chociaż wcześniej umówili się, że każdy będzie palił swoje, wziął jednego. Shamie odstawił filiżankę na nocny stolik i wyciągnął się na poduszkach. - Czy według ciebie powinniśmy się przeprowadzić? - spytał. - Szlag mnie trafia na myśl, że te sukinsyny mają nade mną przewagę. - Nie wiem - odparł Cal. - Myślałem o Anglii. Może dostałbym tam pracę. - Anglia jest zepsuta do szpiku kości. Cal uśmiechnął się. - Pojechałem tam raz, kiedy tu było bezrobocie, a zasiłki śmiesznie niskie. Nigdy, w całym swoim życiu, nie czułem się tak nieszczęśliwy. Wolverhampton, szlag by je trafił. W norach z rurami prowadzonymi nisko nad kredensem w pokoju. Z dala od twojej matki. Nie, ja dziękuję. Jeśli możesz wyżyć z zasiłku, zostań tutaj. - Zobaczymy. - Cal wstał. - Ile miałeś lat, gdy umarła matka? - Chyba osiem. Shamie ściągnął sweter i rzucił go na podłogę. Ułożył się do snu na zewnętrznej połowie podwójnego łóżka. - Myślę, że teraz będziemy dobrze spać. - Dobranoc - rzekł Cal. Ale Cal nie mógł zasnąć. Kiedy zdarzało mu się rano dłużej pospać, wtedy noce były jeszcze gorsze. Był to cykl, którego nie mógł przerwać. Zmęczony bezsennością, nie mógł się dobudzić. Leżał z rękami podłożonymi pod głowę. Jego matka miała na imię Gracie. Przypomniał sobie, jak do jego klasy wszedł woŽny i jak był zdziwiony, kiedy nauczycielka, pani McLean, popatrzyła wprost na niego i powiedziała, że ma iść do sekretariatu. Ciotka Mollie, której prawie nie znał, siedziała zapłakana na prostym krześle naprzeciw drzwi do gabinetu dyrektora. Powiedziała, że jego matka upadła w kuchni i dostała wylewu, a kiedy ją zabierała karetka, to wciąż miała na sobie fartuch. Przez parę miesięcy potem Cal, za każdym razem, jak o niej pomyślał i był sam, płakał. Nawet po dziś dzień, gdy chce o niej pomyśleć, coś ściska go za gardło. Przypomniał sobie, jak stroiła miny do swego odbicia w łyżce i zaśmiewała się; wspominał dzień, w którym zgubiła obrączkę i w oczekiwaniu na powrót ojca z pracy, stała w kuchni krając biały bochenek upieczonego własnoręcznie chleba i jak dziko wykrzyknęła, kiedy jej palce natrafiły na złoty krążek. Widział ją jak żywą, siedzącą przy stole koło okna, włosy miała spięte do tyłu dwoma tanimi turkusowymi grzebykami, płaczącą bezgłośnie, gdy nadszedł telegram zawiadamiający o śmierci starszego brata Cala, Brendana, w wypadku samochodowym w Baltimore, wiedziała, że nie będzie mogła jechać na pogrzeb. Co rano chodziła na mszę i przystępowała do komunii, a każdego wieczoru zmuszała ich do odmawiania rodzinnego różańca przed sprzątnięciem ze stołu. Miała modlitewnik, wypchany pamiątkowymi obrazkami, nowennami i modlitwami na specjalne okazje. Jeśli ktokolwiek go od niej pożyczał, to nieuchronnie wysypywał niemal wszystko na podłogę kościoła. Małe, kolorowe wstążeczki zakładek były starte ze szczętem do miejsca, w którym powinny wystawać poza stronę. Cal zastanawiał się, czy jedynym powodem, dla którego tak bardzo ją kochał, było to, że zmarła, nim osiągnął wiek dojrzewania. Nie pamiętał żadnego kuksańca, żadnego klapsa od niej. Z ojcem był w nieustannej wojnie od chwili, gdy skończył czternaście lat. Wszystko stanowiło pretekst do awantury - od sposobu, w jaki żuł jedzenie, po liczbę wypalanych przez niego papierosów. A jednak były sprawy, przy których Shamie'emu nie starczało słów. Niedługo po tym, jak Gracie umarła, Shamie odkrył purpurowy, krwawy ślad w zagięciu łokcia Cala. W nocy zrobił sobie miłosną malinkę, wsysając ciało, aż poczuł metaliczny smak krwi poprzez skórę. Ojciec spytał, co się stało. Nie wiedząc czemu, Cal odpowiedział, że uderzył się w szkole - w bójce z jakimś chłopcem. Na to ojciec odpowiedział, że czasami chciałby, żeby żyła jego matka. Wyjaśniłaby mu, co taki ślad znaczy. Na wzmiankę o matce Cal zaczął płakać i ojciec wyszedł z pokoju. Shamie nigdy nie mówił o dziewczynach, a kiedy w telewizji pokazywano jakieś sceny miłosne, to albo wychodził z pokoju, albo zagłębiał się w gazetę niezmiennie leżącą na jego kolanach. Jeśli program stawał się zbyt dosadny - pokazywano dużo nagości - nie wyłączał odbiornika, ale mruczał do siebie coś o Brytanii "zepsutej do szpiku kości". Za niebieską firanką nieskończenie wolno wynurzało się okno. Raptownie zaczął śpiewać jeden ptak, a za nim inne. Po nocnej ciszy hałas czyniony przez ptaki nie pozwalał Calowi zasnąć. W świetle dnia nic się nie wydarzy. Nie są na tyle odważni, by się pokazać ludziom. Teraz mógł spać. Wreszcie, jak owinął głowę poduszką i zatkał uszy, udało mu się. Ale jedynie po to, by śnić ten wciąż powtarzający się sen o młodej dziewczynie. Czasami widywał jej dom z autobusu, czasami z samochodu. Pewnego razu miał w ręku broń. Ona była naga i piękna, zawsze w górnym, wykuszowym oknie. Zawsze była bardzo podniecona, Cal wiedział, że seksualnie, i przebiegała od jednego okna do drugiego ocierając piersi i brzuch o rozwiane siatkowe firanki, jak gdyby tańczyła. Wiedział, że potrzebuje jego pomocy, ale kiedy wskakiwał z furtki na parapet i do jej pokoju, na jej cudownej twarzy pojawiało się przerażenie. Potem wyskakiwała tylnym oknem. Powietrze przepełniał jej krzyk i brzęk tłuczonego szkła. Wyglądał na zewnątrz, a ona, jak zawsze, leżała na dole, nadziana na sztachety, krzycząc wniebogłosy. II Już w chwili, gdy się w niedzielny poranek przebudził, Cal wiedział, że zaspał. Chwycił zegarek i zobaczył, że jest dziesięć po dziesiątej. Wyskoczył z łóżka, a gdy się ubierał, usłyszał, jak przez frontowe drzwi wchodzi ojciec. - Dlaczego mnie nie obudziłeś?! - krzyknął Cal zbiegając po schodach i dopinając koszulę. Ojciec, ubrany w wyjściowy garnitur, trzymał w dłoni mszalik. Spod pachy sterczał mu gruby, zwinięty plik niedzielnych gazet. - Budziłem. Wszedłem, powiedziałem, która godzina, a tyś mi coś odburknął. Pomyślałem, że straciłeś ochotę do pójścia na mecz po mszy. - Byłeś na dziewiątą? - Tak. - Pożycz mi furgonetkę, to pojadę na wpół do jedenastej do Magherafelt. - W żaden sposób nie zdążysz. Cal nalał sobie na talerz owsianki i jadł ją na stojąco, unosząc w pośpiechu łokieć. Resztkę słodkiego mleka wypił wprost z talerza. Paląc pierwszego tego dnia papierosa prowadził furgonetkę z największą szybkością, na jaką ją było stać, po pustych, niedzielnych drogach, przyciskając gaz do deski. Do kościoła wszedł w chwili, gdy właśnie zaczynało się czytanie lekcji. Normalnie, w swoim parafialnym kościele, zostałby z tyłu, ale tutaj, kiedy z pośpiechem minął drzwi, zauważył go zakrystian ze środkowej nawy i skinieniem dłoni, niczym policjant z drogówki, skierował go do przodu. Cal, speszony, z rozwianymi włosami, pomaszerował w kierunku ołtarza i wcisnął się na wolny skrawek ławki wskazanej mu przez zakrystiana. Starał się zrobić sobie miejsce delikatnie rozpychając się ramionami, wpasowując plecy między sąsiadów. Zaczęło się drugie czytanie, ale zupełnie nie mógł się skupić. Jego wzrok wędrował po jasnym kościele. Zbudowano go całkiem niedawno, ale Calowi się nie podobał. Na ścianie wisiał obraz przedstawiający ukrzyżowanego Chrystusa, nowoczesny i skomponowany w takich barwach, by pasował do bladego kolorytu tego miejsca. Cal wolał kościoły z ciemnych kamieni - kościoły o zapachu wieków, z witrażami w oknach. Kilka rzędów przed nim na ławce klęczało jakieś dziecko, które popatrywało na niego. Była to piękna dziewczynka o wielkich orzechowych oczach. Cal puścił do niej oko. Zawstydzona schowała się za matkę, potem znowu wolno się wychyliła. Cal mrugnął raz jeszcze. Matka, w czarnej mantylce, nie odwracając się, dłonią nakierowała twarz dziecka ku ołtarzowi. Ksiądz podszedł do pulpitu i wierni wstali, by wysłuchać Ewangelii. Potem Cal zdążył usiąść pierwszy, więc pozostali, by się pomieścić, musieli się dopasowywać do niego. Usiadł wygodnie, by wysłuchać kazania. Lubił tę część mszy. Był to czas na odpoczynek, kiedy słuchało się słów, ale nie słyszało ich. Szmer chronił go od natłoku czarnych myśli, a same słowa zwykle nie były na tyle interesujące, by się nad nimi zastanawiać. Zapadł jakby w ciepłe odrętwienie. Nie znał tego księdza, który mówił prosto i głosem przyciągającym uwagę. Cal starał się odizolować od niego, ale głos był natrętny. Chciał go odepchnąć, ale on nieustannie do niego wracał. Mówił o Matcie Talbocie, który po dziesięciu latach pijaństwa w Dublinie wrócił do Chrystusa. Resztę swojego życia spędził pokutując za minione lata. - Kiedy znaleziono go martwego w jego skromnym pokoju i przyjaciele ubierali go do trumny, odkryli, że był przepasany łańcuchem. Nosił go tak długo i tak mocno był nim owinięty, że nie sposób go było zdjąć z umęczonego ciała. Tak jak sznur czy drut wrasta w żywe drzewo, tak ciało Matta Talbota wchłonęło ogniwa łańcucha. Któż z nas, pytam, miałby ochotę narazić się na takie cierpienie przez miłość do Jezusa? Któż z nas miałby ochotę zadać sobie tyle bólu, aby naprawić zło? Zdumiewający jest fakt, że Matt Talbot był człowiekiem pracującym, jak ja czy wy. Ale różniła go od nas jego żelazna wola i przeogromna wiara w miłosierdzie Jezusa Chrystusa. Po kazaniu Cal wraz z wszystkimi uklęknął. Miał trudności z modleniem się. Jedyną modlitwą, jaką był w stanie odmawiać szczerze, była modlitwa za duszę matki, chociaż wierzył, że jest ona w niebie i nie potrzebuje jego wsparcia. Ale modlitwa zawsze przemieniała się we wspomnienia o niej - migawki z życia, chwile razem spędzone. Miała ładny głos i znała niezliczoną ilość pieśni na pamięć, były to pieśni powstańcze; brała go na kolana i śpiewała z zapałem: A gdy Roddy Mc Corley szedł na śmierć@ dzisiaj na moście Toome.@ Kiedy był starszy, to zamiast opowiadać mu bajkę, śpiewała na dobranoc "Syna Croppy" albo "Ojca Murphy'ego", o powolnej smętnej nucie: Ręka mściciela rozpali płomień.@ Reszta jego modlitw polegała przede wszystkim na tym, że wyrzucał sobie swoją nikczemność. Jeśli sam czuł do siebie obrzydzenie, to co może czuć do niego Pan Bóg? - Merde. Gówno. Crotte de vache. Nadeszła pora komunii i kobieta w mantylce wstała. Starała się przekonać dziecko, aby zostało w ławce, ale dziewczynka nie chciała być sama i w nagłym przypływie paniki podążyła za matką. Cal, wciąż na kolanach, zanurzył ręce we włosach i spoglądał w dół na jasnożółte sęczki oparcia ławki przed sobą. Jeden przypominał kometę ciągnącą za sobą krwistoczerwony ogon. Inny znów miał ciemniejsze wgłębienie - wyglądało, jakby wpatrywało się w niego oko. Kiedy popatrzył w górę, zobaczył, że kobietą w czarnej mantylce jest Marcella. Wracała wzdłuż nawy ze splecionymi dłońmi i lekko pochyloną głową, za nią podskakując szła mała dziewczynka. Musiał spojrzeć ponownie, aby upewnić się, że to Marcella, bo czarne włosy miała ciasno sczesane do tyłu i ukryte pod mantylką. Wróciła na miejsce, posadziła dziecko i nachyliła się w modlitwie, z twarzą ukrytą w dłoniach. Nie przypuszczał, że jest katoliczką. Była żoną człowieka o nazwisku Robert Morton. Mortonowie od wieków byli protestanckimi farmerami. Wpatrywał się tak intensywnie w jej pochylone plecy, że przed oczyma poczęły mu migać sploty jej robionej na drutach sukienki. Udając, że się modli, przycisnął kostki kciuków do powiek, tak że w oczach zaczęły rozbłyskiwać kolorowe wzory, które po chwili ustąpiły miejsca bólowi, ale Cal nie przestawał naciskać oczu. Trwał tak do końca mszy, mając świadomość, że bicie jego serca może być dosłyszane przez sąsiadów. Nie mógł się jednak powstrzymać przed patrzeniem, jak Marcella opuszcza swoje miejsce, osłaniając sobą dziecko przed napierającym tłumem. Jej oczy prześliznęły się po Calu nie widząc go. Przeszła obok jego rzędu, wtedy wstał z miejsca. Ktoś cofnął się, aby go przepuścić, a on stanął za Marcellą zbolały i przerażony. Zatłoczony kościół pustoszał z wolna, parafianie krok za krokiem przeciskali się wzdłuż rzędów ku drzwiom o podwójnych skrzydłach. Cal miał opuszczone po bokach ręce. Ci z tyłu popychali go do przodu, posuwał się małymi, szurającymi krokami. Wierzchem dłoni dotykał wełnianego materiału jej sukienki. Poprzez czarny jedwab mantyli widział jej włosy upięte w kok przytrzymywany wielką drewnianą szpilką. Między wycięciem sukienki a mantylą mógł podziwiać wypukłość jej szyi, maleńkie wgłębienia porów i delikatny puszek porastający kark. Czuł zapach perfum, nie był jednak pewny, czy od niej. Zwiększył się napór z tyłu, został przyciśnięty do Marcelli, wierzchem dłoni muskał jej jędrne pośladki. Trzymał rękę w tej pozycji tak długo, jak tylko to było możliwe, potem odsunął ją, aby nie wzbudzić podejrzeń. Ten dotyk palił mu dłoń. Nachyliła się, by powiedzieć coś dziecku, a on poczuł, jak jej ciało otarło się o niego. O Jezu! Byli już blisko wyjścia i tłum, uciekając od ścisku w nawie, wylewał się szerokim strumieniem na zewnątrz. Marcella skierowała się na prawo, Cal na lewo. Jędrność jej ciała wciąż paliła mu dłoń. Kiedy minął kropielnicę z wodą święconą, wyjął papierosy. Stał paląc i obserwując, jak przeciska się między samochodami, przytrzymując jedną ręką mantylę na czubku głowy. - Idziesz na mecz? - Był to John Quinn. - Aha - odparł Cal. - Myślisz, że tamci stawią opór? Otworzyła drzwiczki samochodu i pomogła wsiąść dziewczynce. Potem obeszła samochód i otworzyła drzwi od strony kierowcy. - Kto? - "Antrim". A ile, do cholery, gra drużyn! - Rozniesiemy ich - orzekł Cal. Zdjęła mantylę i wśliznęła się na fotel. Cal obrócił głowę i przyglądał się, jak żółty Ford przyspieszając odjeżdża. Spojrzał w dół pod nogi i ujrzał miliony kawałeczków korka zmieszanych z szarym żużlem na ścieżce przy murze. Cal pojechał sześćdziesiąt mil do Clones. Znalazłszy się blisko granicy - jak zawsze doświadczył uczucia wolności. Tam była Irlandia - prawdziwa Irlandia. Czuł, że wydostał się spod ciężaru i mroku protestanckiego Ulsteru i przytłaczającej sieci otaczających go miast Sabatu. Na szczycie drzewa powiewała na wietrze zielono_biało_złota flaga. Im bardziej zbliżał się do Clones, tym większy był ruch na drodze. Autobusy z Derry z czerwono_białymi szarfami wywieszonymi przez okna, samochody kibiców "Antrim" zatłoczone ludŽmi siedzącymi jedni na drugich. Ich barwy były żótło_białe i przypominały Calowi flagi papieskie. Musiał zaparkować w sporej odległości od Breffin Park i resztę drogi pokonać pieszo. Wyszli zawodnicy obu drużyn, a tuż za nimi sędziowie. Zawsze wyglądali tak samo, bez względu na to, gdzie odbywał się mecz - przysadziści, łysiejący faceci, którzy stoją przy bramkach z rękami głęboko wciśniętymi w kieszenie białych kamizelek. RzeŽnicy, rybacy, laboranci. Ich chorągiewki pochylały się ku bocznym siatkom, czerwona, gdy padł gol, biała - gdy punkt. Grzechy śmiertelne i powszednie. Czerwony - to seks i morderstwo, biały - to podjęcie pracy na lewo, gdy dostajesz zasiłek. Wyobraził sobie księdza wychylającego się z konfesjonału z takimi właśnie chorągiewkami. Nie przystępował do spowiedzi od ponad roku i nigdy więcej nie przystąpi. Potrząsnął głową i starał się skoncentrować na grze. Stawał na palcach, krzyczał na sędziów i przez chwilę zapamiętał się w tym. Ale czyn, który popełnił, był teraz solą jego życia, nieustannie obecny, jak syk, który jest echem wydarzenia dającego początek wszechświatu. W przerwie stanął w kolejce do toalety. To miejsce już z daleka cuchnęło moczem, ale kiedy wszedł do środka, smród był przytłaczający. Stał wlepiając oczy w czarną, zagrzybioną ścianę, wstrzymując oddech. Pisuar był przepełniony, zapchany niedopałkami papierosów. - O, jak się masz, Cahal? - usłyszał. To Skeffington przepychał się do niego. - Jak to miło zwyciężać w walce. - Cal nie był pewien, czy odnosił to do wojny, czy do meczu piłki nożnej. Zauważył, że Skeffington tuli swojego ptaszka w dłoni, jak chłopak palący papierosa w szkole, i gapi się na sufit. Cal zapiął się i odwrócił. Skeffington wyszedł za nim. - Adrian Mac Guckin rozgrywa wspaniały mecz. Cal przytaknął. Ziemia po deszczu zmieniła się w czarną, tłustą maŽ z błota i żużlu. - Jesteś z ojcem, Cahal? - Nie, powiedział, że ma coś do zrobienia w ogródku. - A Crilly jest tutaj? - Wątpię. Skeffington uśmiechnął się. Kierowali się z powrotem ku plecom zbitego tłumu. Skeffington szedł nieomal na palcach, aby nie powalać czarnym błotem swoich wyglansowanych butów. - Niewiele kulturalnych rozrywek interesuje pana Crilly'ego. Ale jest pożytecznym człowiekiem. Cal spojrzał na niego. - No, daj spokój, Cahal. Trzeba robić także i przyziemne rzeczy. Jeśli kapie ci woda z rury, wzywasz hydraulika. Kiedy prowadzisz wojnę, wzywasz takich panów Crillych tego świata. To właśnie twardzi faceci i bandyci są prawdziwymi rewolucjonistami, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Oni odwalają całą robotę, wybijają dziurę, przez którą my póŽniej przejdziemy. - W takim razie, do czego ja ci jestem potrzebny? - Ruch, taki jak nasz, potrzebuje rozmaitych ludzi. Crilly'ego, ciebie, nawet mnie. - W dalszym ciągu chcę się wycofać. Skeffington położył rękę na ramieniu Cala. - To stwarza olbrzymi problem, Cahal. Może przerastać moje możliwości. A nie chcemy być świadkiem tego, jak robią ci krzywdę. Siwowłosy mężczyzna piastujący półlitrową butelkę whisky schodził ze schodów. Na jego twarzy widniał głupawy uśmieszek, nie trafił na ostatni schodek, prawym bokiem upadł na ziemię. Popatrzył w górę na Cala i Skeffingtona, zdumiony, w jaki sposób się tu znalazł. Butelkę whisky trzymał w prawej ręce, bezpiecznie uniesioną w górę. Pozdrowił ich i coś zamamrotał. Cal przepchnął się obok Skeffingtona i z pewną trudnością pomógł staremu wstać. Spodnie i bok marynarki były umazane błotem. Błoto oblepiało również rękę, z której sączyła się strużka krwi. Cal wskazał mu drogę do toalety i tamten, zataczając się, odszedł. - Gdzie oni kupują to w niedzielę? - spytał Skeffington. - Szlag mnie trafia, Cahal, gdy pomyślę o pewnych ludziach, za których walczymy. - Ludzie są rozmaici - odrzekł Cal ze śmiechem. - ChodŽ ze mną, przedstawię cię mojemu ojcu. Cal wymówił się, mówiąc, że spotkają się innym razem, że musi wrócić do swoich przyjaciół. Skeffington pomachał mu i krzyknął coś po irlandzku, przeskakując jednocześnie po dwa stopnie w górę. Cal miał wrażenie, że następny tydzień był najdłuższy w jego życiu. Leżał w swoim pokoju, biorąc akordy na gitarze, przegrywał płyty i myślał, że przydałoby mu się kilka nowych, bez przerwy palił. Często zdawało mu się, że jego zegarek stanął albo się spóŽnia. Trzy razy był w bibliotece; gdyby chodził tam codziennie, mógłby przedobrzyć. Ona tylko kiwała mu głową ze słabym uśmiechem, dowodzącym, że poznaje tego, który pomógł jej odnieść zakupy do samochodu. Widywanie Marcelli, wtedy gdy pracowała, było bezcelowe. Któregoś popołudnia stał wypatrując jej, ale się nie pojawiła. Czekał aż do za dziesięć szósta, zanim przypomniał sobie, że przypalą mu się ziemniaki, i pobiegł do domu. Sytuację pogarszało czekanie na wiadomości od Crilly'ego. Co wieczór wracał ojciec i Cal jadł razem z nim albo udawał, że je, oglądał dziennik w telewizji i ciągle bał się, że usłyszy: "Crilly chce, żebyś wpadł do niego". Ale ojciec nic nie mówił, więc za każdym razem wydawało mu się, że jest to odroczenie wyroku. Którejś nocy Cal nie mógł wcale zasnąć, co nie wyszło mu na złe, wstał bowiem wcześnie i następnego wieczoru poszedł do łóżka o jedenastej i spał mocno. Potem, w piątek, przy herbacie, ojciec powiedział mu, że rozmawiał z Pascalem O'Hare. Na ziemi O'Hare'ów jest kilka uschniętych drzew, które mu zawadzają, i Shamie kupił je od niego za bezcen. Tak naprawdę, to zrobił Pascalowi przysługę. Po herbacie daliby radę ściąć ich większą część, a Cal w ciągu dnia mógłby je porąbać. Mogliby też wypożyczyć z rzeŽni ciężarówkę po godzinach pracy i zarobić trochę pieniędzy, gdyby Cal posprzedawał kloce w okolicy. - Odpowiada ci to? Cal kiwnął potakująco głową. - To zostaw naczynia i chodŽ. Wieczór był cichy, na tyle ciepły, że przy pracy zdjęli marynarki. Pierwszym drzewem był wielki wiąz, który runął na skraju zagajnika parę lat temu, jego pień kończył się splątaną masą korzeni zlepionych ziemią. Leżał w poprzek rowu i wystawał nieco na pole. Cal począł siekierą odrąbywać od pnia mniejsze gałęzie. Shamie uruchomił pożyczoną piłę elektryczną. Jej świsty i zgrzyty odbijały się echem po zagajniku. Za każdym razem, gdy starszy mężczyzna odcinał gałąŽ, natężenie wizgu piły wzrastało, a na trawę sypał się kaskadą biały pył. Cal czuł się dobrze w tym hałasie, gdyż nie musiał mówić. Kiedy Shamie wyłączył piłę, aby przeskoczyć przez rów, Cal wsłuchiwał się w ciszę; drozd śpiewał w zagajniku, w oddali na niższym polu muczało bydło, potem znów oszalały warkot piły zagłuszył wszystko. Pracowali aż do zmroku, w drodze do domu wstąpili do pubu i Shamie kupił dwa kufle Guinnessa. Kiedy pili, każdy z nich przyłączył się do innego towarzystwa. Następnego dnia Cal wziął furgonetkę i pojechał na pole Pascala. Zabrał ze sobą młot kowalski i kilka żelaznych klinów, które ojciec trzymał w szopie, a które przez lata składowania pokryły się na ostrzach rdzą i przybrały kształty grzybów. Za ich pomocą rozszczepiał pocięte bale, wbijając jeden klin po drugim coraz głębiej, aż drewno pękło. Metaliczny odgłos młota dŽwięczał jak dzwon i odbijał się w zagajniku echem. Bale nie rozszczepiały się łatwo, trzeszczały i skrzypiały pod naporem, nawet wtedy, gdy mocniej walił młotem. Otwierały się, ale włókna wciąż łączyły obie części i trzeba je było przecinać siekierą. Była to ciężka praca i Cal stwierdził, że w miarę upływu czasu coraz częściej i dłużej odpoczywał. Dłonie zaczerwieniły się i pokryły bąblami, które pękły i teraz w ich miejscu zwisały strzępki skóry. Ale stos szczap rósł. Wkrótce będzie ich wystarczająco dużo, aby zapełnić ciężarówkę. Usiadł na drzewie i zapalił papierosa. Dobrze wiedział, gdzie chciałby zawieŽć pierwszy ładunek, jeśli starczy mu na to odwagi. Ciężarówkę będzie mógł wziąć dopiero po szóstej, ale właśnie o to chodziło. Znaczyło to bowiem, że ona już będzie w domu. Zeskoczył z drzewa, chwycił młot w piekące dłonie i uderzył rozszczepiając od razu kloc równo na dwie części. Zaczął śpiewać pieśń murzyńskich robotników topornym amerykańskim akcentem, waląc młotem przy końcu każdego wersu. WeŽ ten młot - ot,@ kapitanowi zanieś go - o.@ Ale nim doszedł do trzeciego wersu, musiał odpocząć. Chociaż ciężarówka była dokładnie spłukana wodą z ogrodowego węża, w kabinie wciąż śmierdziało rzeŽnią. Cal otworzył oba okna, w nadziei, że podczas jazdy smród wywietrzeje. Shamie pomógł mu załadować drewno, ale Cal orzekł, że nie ma potrzeby, aby razem pukali do drzwi, i wysadził go przed domem, żeby odpoczął. Znał drogę, w myślach przemierzał ją wiele razy, nienawidząc każdy jej zakręt i zakole. Ciężarówkę prowadziło się trudno, musiał mocno trzymać się siedzenia. Kiedy stawiał lewą stopę na podłodze, podskakiwało mu kolano. Cały czas myślał, co powinien powiedzieć. Podjazd do bramy nie był wysypany żużlem, za to pełen kolein. Ciężarówka wolno podskakiwała i chwiała się na boki. Przejeżdżając przez bramę, zobaczył, że na cementowej skrzynce na listy wciąż widnieje smuga czerwonej farby. Z włączonym silnikiem zatrzymał się przed frontowymi drzwiami. W chwilę potem, jak nacisnął dzwonek, bogato zdobiona zasłona z siatki zakołysała się. Otworzono drzwi, ale zamiast Marcelli stanęła w drzwiach szczupła, siwowłosa kobieta w okularach. - Słucham? - Czy nie kupiłaby pani trochę drewna? Cal powiedział jego zdaniem rozsądną cenę. Oprawki okularów kobiety przypominały kształtem skrzydła. Obejrzała go od stóp do głów. Usta miała zaciśnięte w wąską, surową linię. - Obejrzę je wobec tego. Cal poprowadził ją na tył ciężarówki i odchylił nieco plandekę. Kobieta przyjrzała się drewnu, potem jemu. - Czy jest suche? - W granicach rozsądku. Doschnie do reszty w stągach. - Te kloce są bardzo duże. Mogą się nie zmieścić do pieca. Cal wzruszył ramionami. Oczy miał utkwione w drzwiach frontowych, ale nie pokazał się w nich nikt więcej. - Czy nie dałoby się porąbać tych większych kawałków? - O tak. ťatwo się rozszczepiają. - To bardzo miło z pańskiej strony. Wezmę więc wszystko. Cal zawahał się. - Nie powiedziałem, że ja to zrobię. Mówiłem tylko, że jest to możliwe... Kobieta uśmiechnęła się, a to zmieniło wyraz jej surowej twarzy. - Mimo to wezmę cały ładunek - powiedziała. - Gdzie je złożyć? Kobieta wskazała boczną ścianę domu. - Tam będzie im wystarczająco sucho. Cal przestawił ciężarówkę na wskazane przez nią miejsce i z głuchym łomotem wyrzucił drewno. Kobieta wyszła z domu z książeczką czekową w ręku. - Czy nie mógłbym dostać gotówki? - Och, a czyż to nie to samo? Obawiam się, że akurat nie mam w domu tyle pieniędzy. Może mógłby pan przyjść jutro? Cal spojrzał na piramidę bali na ziemi i wzruszył ramionami. Kobieta znowu się uśmiechnęła. - Chwilowo brakuje nam rąk do pracy - powiedziała. - Gdyby zechciał je pan porąbać, zapłaciłabym ekstra. A gdyby pan pociął te większe kloce, dorzuciłabym coś jeszcze. Cal rozejrzał się po dziedzińcu. Usłyszał, że gdzieś zapłakało dziecko. - Czy ma pani piłę? Wskazała na coś, co nazwała schowkiem na narzędzia, i powiedziała, że w środku powinien jakąś znaleŽć. Patrzyła za nim, aż wyszedł z piłą, potem wróciła do domu. Cal począł układać drewno pod okapem dachu, odrzucając na bok większe bale. Zza rogu wyszedł kurczak, kiwając głową i wydając przeciągłe, powolne i podobne do tykania dŽwięki. Za nim podążały następne, przystając wpół kroku. Przedefilowały obok, nie zwracając na niego uwagi. Nigdzie nie mógł dostrzec żółtego Forda, więc może Marcella była poza domem. To pewnie ta pani Morton pilnuje dziecka. Dłonie miał tak obolałe, że drewno musiał układać samymi palcami. Miał wrażenie, że ktoś oskalpował mu dłonie. Nie dał rady dotknąć ponownie piły. Może wrócić tu jutro po pieniądze i wtedy pociąć duże bale. W ten sposób zyskałby jeszcze jedną szansę. Rozprostował plecy i rozejrzał się dokoła. Front domu wychodził na zachód, gdzie sino zachodziło słońce, nie był to kobierzec szkarłatnych chmur, tylko samotna czerwona kula zanurzająca się w jesiennej szarości. Nie robiąc sobie wielkich nadziei, zapukał ponownie do drzwi. Otworzyła pani Morton. - Ułożyłem większość drewna w stągi - oznajmił. - Wrócę tu jutro po południu, by dokończyć robotę... i wziąć należność. - świetnie. Czy odłożył pan piłę na miejsce? - Tak. To, że odstawił ciężarówkę do rzeŽni, oznaczało, iż będzie musiał przejść piechotą spory kawałek dzielnicy. Był czujny, obserwując ogródki, wchodząc na jezdnię, kiedy na rogu była ślepa ściana. Daleko z przodu, na przeciwległym krańcu ulicy, spostrzegł trzy sylwetki. Zmierzch przemienił się teraz w ciemność, uliczne latarnie zaś świeciły jaskrawą czerwienią, zanim rozjarzyły się żółcią. Cal spuścił głowę i szedł dalej w tym samym tempie. Na moment podniósł wzrok, by sprawdzić, co tamci robią. Wszyscy trzej zatrzymali się teraz. Byli to ci sami, ubrani w drelichy, których widział koło swojego domu. Kiedy zorientował się, że powoli przechodzą na tę stronę ulicy, którą on szedł, poczuł skurcz w żołądku. Tak niedbale, jak tylko go było na to stać, spojrzał przez ramię za siebie. Ulica była pusta. Przeszedł więc na drugą stronę, utrzymując to samo tempo. Ich przejście mogło być wyłącznie zbiegiem okoliczności, ale teraz zastanowili się i uczynili to samo. Cal zaczął głębiej oddychać. Miał do wyboru uciekać albo bić się. Obmacał kieszenie szukając czegoś, co mogłoby mu być pomocne, ale nie znalazł nic poza papierosami i drobnymi monetami. Jedynym plusem było to, że na nogach miał ciężkie buty, które musiał włożyć tego ranka jadąc na farmę Pascala. Tamci trzej stanęli w poprzek chodnika, zagradzając mu drogę. Byli mniej więcej w wieku Cala, znał ich twarze, ale nie wiedział, jak się nazywają. - Kiedy się wreszcie wyniesiecie - zaczął największy, stojący w środku - z tego domu, aby mógł się tam wprowadzić ktoś przyzwoity? - Nie mamy takiego zamiaru - odrzekł Cal, schodząc na jezdnię, aby ich obejść. Zawstydził się własnego, zbyt drżącego głosu. - Czy mógłbyś tam zamieszkać po nich? - spytał ten mały. - Feniański skurwysyn. - Największy wyciągnął rękę i złapał Cala za kurtkę. Cal podskoczył nieco i trafił go bykiem w nos. Nagle na wardze tamtego pojawiła się krew, przechylił się do tyłu z twarzą w dłoniach. Cal z całych sił kopał pozostałych butami i poczuł kopniaki na sobie. Tylko to teraz miał w głowie. Ból przyjdzie póŽniej. Strach sprawił, że walił na oślep pięściami i nogami, jakby był pod wpływem narkotyków. Któryś wymierzył mu cios w usta, aż mu głowa odskoczyła do tyłu. Ten duży pozbierał się na tyle, by włączyć się do walki, i walił go czymś twardym po ramionach. Jak dotąd, Cal jeszcze nie upadł, ale wiedział, że to nastąpi, gdy pozostanie tu dłużej. Przeskoczył żywopłot i zaczął uciekać. Z półmroku wynurzył się następny, Cal sprężył się i przeskoczył go również. Podrapał sobie twarz, w środku żywopłotu tkwiło coś twardego, co uderzyło go silnie w rzepkę kolana. Biegł kulejąc wzdłuż krawędzi ścierniska i nasłuchiwał przez ramię, czy tamci go ścigają. Krzyczeli: - Dostaniemy cię następnym razem! - Pieprzony skurwysyn! Problem polegał na tym, że wiedział, iż są w stanie to zrobić. Teraz szanse były równe: pięści i kopniaki. Następnym razem będą kije, kilofy, noże albo i coś gorszego. Nie zwolnił, tylko biegł cały czas, na wypadek, gdyby go wyprzedzili i czekali przed domem. Znalazłszy się w domu, oparł się ciężko o drzwi. Jeszcze nim zapalił światło, musiał przysiąść. Jego oddech był szybki i chrapliwy, niczym zgrzyt piły. Nogi miał jak z galarety, do tego stopnia, że nie był pewien, czy uda mu się przejść do innego pomieszczenia. Potem zorientował się, że płacze, nie ze strachu, powód był całkiem inny. Marzył, że mając broń Shamie'ego, przeżywa jeszcze raz całe zdarzenie, tylko tym razem wyciąga pistolet i wypala w łeb tego dużego, rozwalając go na kawałki. - Czy to ty, Cal?! - Głos ojca przekrzyczał telewizję. - Tak. Poszedł do łazienki i stanął, cały drżący, przed lustrem. Twarz miał woskowoíółtą, podrapaną o żywopłot, widać było wyraŽnie, że zaczynają mu puchnąć wargi. Wydął je i zaczął przemawiać do swojego odbicia murzyńskim akcentem. Splunął krwią i śliną do umywalki i podstawił twarz pod strumień wody. Kciukiem i palcem wskazującym sprawdził stan zębów. BYły nienaruszone. Napięstki na obu dłoniach miał otarte i krwawiące. Obracał dłońmi, przypatrując się odciskom z jednej strony i okaleczeniom z drugiej. Wydmuchał nos i zszedł na dół. Kiedy wrócił do pokoju, ojciec, wpatrzony w telewizor, nie podniósł głowy. - Wydaje mi się, że dobrze by było, gdybyś na dzisiejszą noc wyciągnął znowu naszego przyjaciela. - A to po co? - Dostałem wycisk w drodze do domu. Ojciec spojrzał na niego. - Jezus, Maria, Józefie święty. - Wstał, wpatrując się w twarz syna. - Kto ci to zrobił? - Nie wiem. Ludzie z przeciwnej strony barykady. Shamie już miał zamiar dotknąć skaleczeń, ale Cal odwrócił twarz. - Nie panikuj. Nic mi nie jest. - W dalszym ciągu czuł drżenie w głosie. Shamie podszedł do szafki i brzęczał butelkami. Nalał pełną szklaneczkę sherry i podał Calowi. - Dobrze ci to zrobi! - powiedział. Cal wypił duszkiem, nie smakowała mu ta lepka gorycz, ale trzęsąc się wyciągnął szklankę po jeszcze. Shamie nalał ponownie. - Chyba powinniśmy się zastanowić nad przeprowadzką - stwierdził Cal. Usadowił się wygodnie w fotelu, wyciągając do przodu zesztywniałe nogi. Jego staruszek nic nie odpowiedział, potem nalał sherry dla siebie. - Oni naprawdę są wściekli. Następnym razem pójdą na całość. Może użyją broni. - Gdzie byśmy mogli pójść? - Bezdomnym muszą przydzielić jakieś mieszkanie. Wewnątrz jego organizmu sherry działała szybko i rozgrzewała go. Przestał dygotać. Roześmiał się. - Wielki, ostrzyżony na jeża skurwiel. NieŽle przyładowałem mu w nos. Odegrał dla Shamie'ego cios bykiem, ale ojciec nie roześmiał się. - Może powinieneś wyjechać na tydzień lub dwa - rzekł Shamie. - Do ciotki Betty. - Będę po prostu ostrożny. Z telewizora rozległ się hymn narodowy, na ekranie pojawiło się zdjęcie królowej w galowym wojskowym mundurze, siedzącej na czarnym koniu. Shamie wyłączył obraz nawet nań nie spojrzawszy. - A mówią, że jest to wolny pieprzony kraj. Cal obserwował, jak prostokątny obraz przemienia się w małą jasną kropkę, potem znika. Wstał chwiejnie. - Parę szklaneczek sherry świetnie robi - stwierdził. - Och, a co z drewnem? - Sprzedałem cały ładunek. Ojciec gwizdnął i wyciągnął rękę. - Pięćdziesiąt procent. - Jutro. Następnego ranka Cal spał długo. Kiedy wreszcie wstał, ciało miał obolałe od uderzeń i wczorajszej ciężkiej pracy do tego stopnia, że z trudem się poruszał. Głowa bolała go tak bardzo, że za każdym razem, gdy się pochylił, miał wrażenie, iż mu pęka. Nie wiedział, czy to od sherry, czy od pobicia. Oparł się o toaletkę i wpatrywał w swoje nagie odbicie w lustrze. Opuchlizna na wargach stęchła nieco, za to dolną część ciała pokrywały granatowoczarne sińce. Obrócił się patrząc przez ramię. Na udach i pośladkach też miał siniaki o kształcie i wielkości zelówek butów, na miękkich częściach ramion podłużne pręgi. Okręcił się raz jeszcze i chwycił w dłoń skurczony penis. - Bogu dzięki, że nie dobrali się do ciebie, synu. Włączył termę i zrobił sobie kąpiel, leżał w wodzie prawie pół godziny, zanim zabrał się do namydlania. Siedząc w wannie umył głowę, spłukując się wodą z dzbanka. Kiedy przymknął oczy, by nie dostało się do nich mydło, i polewał wodą, poczuł się nagle bardzo bezbronny. Co by było, gdyby teraz ktoś wdarł się do łazienki? Jakim łatwym byłby celem, taki kompletnie goły, oślepiony, wyciągniętymi rękami szukający po omacku ręcznika? BYło to uczucie, które znał od dzieciństwa. Bał się tych rzeczy, które były mu nieznane. Zawsze bał się tego, czego nie widział. Ale bywały chwile, kiedy doświadczał większego strachu niż kiedykolwiek - była to ciemność sypialni, potem, jak matka i ojciec zgasili już światło na korytarzu i położyli się do łóżka sądząc, że on dawno śpi; schylanie się nad umywalką z namydloną twarzą, chwile tuż przed zaśnięciem, kiedy zwykły wełniany koc na policzku stawał się ciężki i porowaty jak powierzchnia Księżyca, a jednocześnie wiotki i odrażający jak flaki. BYwały noce, kiedy próbował liczyć do miliona. Ogrom tej liczby napawał go lękiem. Pójdzie do piekła na całą wieczność. Pamiętał, jak stał przy kuchennym stole, z brodą na wysokości blatu, podczas gdy matka piekła ciasto, i jak przyglądał się czerwonej puszce Królewskiego Proszku do Pieczenia. Na jej etykietce widniał obrazek Królewskiego Proszku do Pieczenia, na którym był kolejny obrazek Królewskiego Proszku do Pieczenia. Puszki te zmniejszały się stopniowo, aż do zawrotnej nieskończoności. Przysuwał oko bardzo blisko puszki, ale jedyne, co był w stanie dojrzeć, to małe punkciki farby. GDy zmarła matka, myślał, że odeszła na całą wieczność. Gdyby popełnił jakikolwiek grzech, to ona w niebie będzie o tym wiedziała. Czasami, gdy był niegrzeczny, bał się, że przyjdzie do niego diabeł, ale jeszcze gorsza była myśl, że kiedy zrobi dobry uczynek, to w jego sypialni, na ciemnej ścianie, ukaże się Matka Boska. - Moje dziecko - powiedziałaby. Ale kiedy ten strach się ucieleśnił - wielki, z włosami ostrzyżonymi na jeża, wywalający kopniakami drzwi łazienki - był jakby mniejszy. Mógł się przed nim zabezpieczyć, na przykład zaryglować wszystkie drzwi, podczas gdy dla dziecka zamknięcie drzwi nie miało żadnego znaczenia. Po herbacie Cal wypożyczył furgonetkę i pojechał na farmę Mortonów. Kiedy podskakiwał na wybojach, stwierdził, że przed drzwiami wejściowymi, między innymi samochodami, zaparkowany jest żółty Ford. Gdy Cal miał jedenaście lat, podkochiwał się w pięknej dziewczynie z kościelnego chóru, Moirze Erskine, która na Boże Narodzenie śpiewała solo "Adeste fideles". Pewnego dnia, po mszy, na dziedzińcu kościelnym zawołała go z jakiegoś tam powodu, a on się tak speszył, że odwrócił się i uciekł. Teraz powinien zachować się tak samo, ale zamiast tego robi rzecz zupełnie przeciwną. Stara się trzymać w pobliżu osoby, którą powinien był omijać z daleka. Zaparkował furgonetkę pod oknem i podszedł do drzwi. I tym razem powitała go pani Morton. - Przyszedłem pociąć resztę drzewa i wziąć pieniądze. - Dobrze, mój drogi - powiedziała. - Zawołaj mnie znowu, jak skończysz. Wiesz, gdzie jest piła? - Nie będę jej potrzebował. Cal podszedł do ciężarówki i z pudła wyjął młot i metalowe kliny. Dłonie miał wciąż obolałe przy dotyku; zanim zabrał się do pracy, splunął w nie. PO chwili usłyszał mlaskanie czyichś kroków w błocku. Obejrzał się i zobaczył, jak przez podwórze idzie Cyril Dunlop. BYł w wieku ojca Cala i znali się z miasta. Wystawali godzinami na rogu ulicy gawędząc, a potem Shamie wracał do domu i mawiał: - TEn Cyril Dunlop brał udział w każdym marszu pomarańczowych, który tu organizowano. I wierz mi, Cal, cały ten ruch pomarańczowych jest zepsuty do szpiku kości. Gdyby tylko mogli, to zabraliby ci nawet światło dzienne. Cyril nosił czapkę zsuniętą niemal na nos. - Co u ciebie, młodzieńcze? - spytał. - Co cię przyniosło w te strony? CAl wskazał głową stąg drewna. - Tato kupił drzewo i właśnie rąbię je dla nich. - Kiedy wyschnie, będzie się dobrze paliło. - Nie wiedziałem, że pan tutaj pracuje. - Już od sześciu albo i więcej lat - rzekł Cyril. - No, dobrze, jadę na herbatę. - Skinął mu na pożegnanie i wsiadł do jednego z samochodów. Odjechał szybko, rozchlapując brunatne kałuże z dziur podjazdu na żywopłot. Brzęk klina i rozdzierający trzask drewna jakby zahipnotyzowały Cala, kiedy pracował nad kolejnymi klocami. Już prawie kończył, gdy od frontu domu dobiegł go dziecięcy głos. Była to ta sama mała dziewczynka, którą widział w kościele; wybiegła zza rogu nie spodziewając się ujrzeć nikogo, ubrana teraz w wełniany kapturek z wstążką. Stanęła jak wryta wlepiając w niego oczy. - Cześć! - Słowo to aż zabolało CAla w gardle. Odwróciła się i uciekła. Chwilę póŽniej pojawiła się Marcella ubrana w kurtkę z owczej skóry i zielone wellingtony. Dziecko wskazało Cala. Kiwnęła mu uprzejmie głową, potem, rozpoznając w nim chłopaka, który pomógł jej nieść sprawunki, powiedziała "dzień dobry"; jej głos na skutek zdziwienia był podniesiony. Cal przerwał pracę i oparł młot o ziemię. - Dzień dobry, ładny dziś mamy wieczór. - Usłyszał z własnych ust słowa, które tak wyszydzał u ojca. - Wyszłyśmy właśnie zaczerpnąć powietrza. - Położyła dłoń na głowie córki. - Staram się zmęczyć małą, nim pójdzie do łóżka. - Dziecko ukryło twarz w jej spódnicy nie patrząc na Cala. - Teściowa uprzedziła mnie, że ktoś tu jest, ale nie miałam pojęcia, że to właśnie pan. - Czy następnym razem udało się dotrzeć pani do domu bez komplikacji? - spytał Cal. Spojrzała zdziwiona. - Nie rozumiem. - Z zakupami. - O tak. Raz jeszcze dziękuję. Potem zauważyła klin na wpół wbity w drewno i rozszczepiający go. - To bardzo zmyślne - stwierdziła wskazując palcem. - Pierwszy raz widzę taki sposób. - To stara sztuczka mojego ojca. Uśmiechnęła się i przesunęła ciężar ciała z palców na pięty. Cal wyjaśnił jej, w jaki sposób drugi klin głębiej rozcina drewno, podczas gdy pierwszy wypada. - To trochę jak "Dajcie mi odpowiednio duży dŽwig, a poruszę świat". Dajcie mi odpowiednio duży klin, a rozłupię drewno. Roześmiała się. - To zabawne. - Miała bardzo białe zęby. Dziecko chciało już iść dalej i poczęło szarpać ją za spódnicę. - Jeszcze minutkę, kochanie. Cal spocił się z wysiłku, więc miał rozpiętą aż do pasa koszulę, spoza której wynurzała się szczupła, bezwłosa pierś. Zaczął się zapinać. - Wtedy to był mój pierwszy tydzień z powrotem w pracy - powiedziała. - Wszystko szło mi Žle. Tego dnia wydawało mi się, że już dłużej nie dam rady. I wtedy z pomocą pojawił się pan. - "Beadecker dla Dziewcząt" nagrodził mnie złotą gwiazdą. Dziecko nie przestawało szarpać spódnicy matki i zaczęło pojękiwać. Marcella nie dosłyszała jego żartu albo nie wydał się jej zabawny. Jej twarz pozostała poważna. - Muszę iść. Dobrze, dobrze, Lucy, już idziemy. - Odwróciła się. - Miło było pana spotkać - powiedziała. Cal obserwował, jak maszerują przez dziobate błocko, aż zniknęły mu z oczu za stodołą. Uniósł młot nad głowę i opuścił go. Nie trafił w klin i walnął w pień, zostawiając w białym krążku drewna ślad przypominający kształtem podkowę. Przerwał pracę, by zapalić, w obawie, że jeśli będzie dalej rąbał, to rozwali sobie nogę. Usiadł na pudle furgonetki opierając stopy o ziemię. Wyrzucił poza siebie palącą się zapałkę i usłyszał, jak syczy i trzaska w kałuży. W oddali, na głównej drodze, zobaczył pudło policyjnego Land Rovera przejeżdżającego między żywopłotami. Za każdym razem, gdy je widywał, zamierał. Skręciło w podjazd Mortonów i Cal wstał. Jechało chwiejnie w stronę domu. O tym, że on był tutaj, nikt nie wiedział. Ale może ta stara zadzwoniła po nich? Może ktoś go rozpoznał? Odłożył zapalonego papierosa na skrzynię furgonetki i skrył się za okapem. Usłyszał, jak Land Rover zatrzymał się, dobiegły go czyjeś głosy. Były spokojne, dŽwięczał w nich śmiech. Wrócił po papierosa. Jeden policjant stał przy drzwiach. Na czarnym mundurze miał zieloną kuloodporną kamizelkę. Przez gęsto zakratowane okna Cal mógł dostrzec, że wewnątrz Land Rovera siedzi drugi policjant. Sierp światła odbijał się w błyszczącym daszku jego czapki. Cal czuł, że jest obserwowany. Zaciągnął się, odłożył papierosa, potem uniósł młot, wbijając kolejny klin. Usłyszał, jak pani Morton otwiera drzwi. Potem zamknięte drzwi stłumiły głosy. Cal pracował, czując na karku wzrok tego drugiego policjanta. Zszedł mu z oczu pod okap i począł układać dreewno w stągi. Jeżeli syn pani Morton należał do Ochotniczej Rezerwy Policji, to wizyta ta była całkiem naturalna. Jakaś wiadomość, interes, może przyjaciel jej syna. Już prawie skończył układać drewno, kiedy znów usłyszał głosy. Land Rover ruszył, a pani Morton machała na pożegnanie, kiedy odjeżdżali. CAl podszedł do niej. - Właśnie skończyłem. - To dobrze. Niech no zobaczę. Poszła z nim, by skontrolować robotę. - Bardzo porządnie - stwierdziła. - Jak długo musi schnąć? - Przez jakiś tydzień nie powinna go pani ruszać. To drzewo uschło już ponad rok temu, więc tak naprawdę to może go pani użyć w każdej chwili. - Proszę pójść za mną, to panu zapłacę. Cal podążył za nią do drzwi i zawahał się. - Może napiłby się pan piwa? - zapytała przez ramię. Cal kiwnął głową. - A więc, proszę do środka. - Mam zabłocone buty. - Zdjął je, ustawił na ganku. Skarpetki miał całe, tylko na piętach były przetarte i cienkie jak muślin. Wszedł za nią do obszernej kuchni i usiadł na stołku przy stole. Wyjęła z kredensu puszkę piwa i pociągnęła kółko otwieracza. Rozejrzała się za szklanką. - Mogę wypić prosto z puszki - powiedział Cal. Ale ona uparła się i drżącą ręką nalała płyn do szklanki. Szklanka nie była całkiem czysta. Piwo opadło i jak lemoniada puszczało bąbelki, ale nie wytworzyła się piana. Mimo to smakowało Calowi. - Czy pan to stale robi? - spytała. - Co? - Tnie drzewo. - Nie, mój tata kupił drewno i tylko pomagam mu je sprzedać. Jestem na zasiłku. - Jak wielu innych. Po prawej stronie pieca stała puszka herbaty z fotografią królowej. Pani Morton wyjęła z torby portfel i ze zwitka banknotów poczęła odliczać pieniądze. Ułożyła je w wachlarzyk i wręczyła Calowi. Znowu spostrzegł, jak trzęsie się jej ręka - jakby przeszywał ją powolny dreszcz - kiedy wręczała mu banknoty. - Gdyby pan zechciał tu przyjechać, to pojutrze będziemy kopać ziemniaki. Zapłata nie będzie duża, ale zawsze lepsze to niż nic. - Dziękuję - powiedział biorąc pieniądze. Za robotę, którą wykonał, dodała mu ekstra piątaka. Nie było to zbyt wiele, ale i nie tak mało, aby mógł narzekać popijając jej piwo. - No i jak? - Tak, to mi odpowiada. - Zaczynamy o ósmej. - Nie będzie żadnych kłopotów na przykład z zasiłkiem? - Nie sądzę. Ale zależy to także i od pana. - Stała z założonymi rękami, czekając, aż skończy piwo. - Gdyby to pana interesowało, to ciężarówka zabiera wszystkich o wpół do ósmej z rogu przy poczcie. Cal powiedział, że będzie tam, i wstał wysączając piwo. Pani Morton odprowadzała go przez hall, kiedy nagle usłyszał potworny atak kaszlu dochodzący z pokoju po przeciwnej stronie. Pani Morton natychmiast go zostawiła i pospieszyła tam. Przez otwarte drzwi Cal słyszał kaszel jeszcze wyraŽniej. Był mokry i bulgocący - jak w agonii - i nieprzerwany, bez pauzy na oddech. Cal wlepił wzrok w swoje stopy odziane w skarpetki i poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Głos pani Morton oddziaływał kojąco na ten straszny dŽwięk. Wydawało się, że ten ktoś musi albo umrzeć natychmiast, albo wypluć płuca, jeśli to się szybko nie skończy. Starał się zablokować swój zmysł słuchu, wpatrując się intensywnie w ścianę. Musieli położyć nowe tapety w niebieskie kwiatki. Pomyślał, że zaraz stąd wyjdzie, by się odseparować od tego dŽwięku, potem wszystko ucichło. Głos pani Morton nadal był kojący i melodyjny. Powiedziała: - Zaraz wrócę. Pojawiła się w drzwiach, aby odprowadzić Cala. - Mój mąż został niedawno poważnie zraniony. Jedna kula trafiła go w gardło, a druga w płuca. - Wskazała na swoją klatkę piersiową i szyję, żeby dokładnie określić te miejsca. Mówiła do Cala, jak gdyby wiedział o tym wszystkim, co go wytrąciło z równowagi. Skinął współczująco głową, zatrzymując się jedynie po to, by włożyć buty, i nie zawiązując sznurowadeł wyszedł. Kiedy dotarł do kabiny ciężarówki, sznurowadła były ubłocone i nasiąknięte wodą. Gdy zawiązywał je, pozostawiły mu na dłoniach czarne smugi. Poranek był zimny i szary. Cal sennie skinął głową ludziom, do których dołączył na rogu przy poczcie. Kilkoro z nich było w jego wieku, ale przeważali chłopcy i dziewczęta, którzy urwali się ze szkoły, aby zarobić trochę forsy. W ich wieku Cal robił tak samo. Wszyscy mieli na sobie wyświechtane ubrania i wellingtony. Nastrój był wesoły i żartobliwy, kiedy tłoczyli się z tyłu ciężarówki wiozącej ich na farmę. Włosy Cala rozwiewał wiatr i paru młodszych śmiało się na ten widok. Nagle, na główną ulicę za nimi, wjechał piszcząc oponami policyjny Land Rover z wyjącą syreną. Z warkotem minął ich i wyprzedził tak szybko, że samochód przechylił się na bok. - Jezu, jadąc w tym tempie na pewno nie sprzedadzą lodów - stwierdził ktoś. Ale podczas dnia pracy śmiech ucichł. Zaczął mżyć kapuśniaczek, zmieniając ziemię w błoto. Utkwiło ono za długimi paznokciami Cala, który musiał bez przerwy odgarniać w tył wilgotne włosy brudnymi rękoma, więc zabrudził sobie i włosy, i czoło. Po pewnym czasie palce zesztywniały mu z zimna. Traktor, prowadzony przez Cyrila Dunlopa, odwożący oblepione ziemią ziemniaki, zajeżdżał bez przerwy, z nieuchronnością, którą znienawidził. Jedynymi kolorowymi akcentami w tym krajobrazie były czerwone i niebieskie kosze, do których wrzucali ziemniaki. Wszystko inne, począwszy od ubrań aż po samo pole z kopcami obsychających, leżących na ziemi ziemniaków, przybrało brązowy kolor. Od czasu do czasu trafiał się ziemniak rozgnieciony kołami traktora, i jego białość i czystość dawały wytchnienie oczom. Pole leżało na zboczu, więc z tyłu i poniżej widać było zabudowania farmy Mortonów. W miarę zbliżania się pory lunchu kopiący coraz częściej spoglądali w tamtym kierunku. Wydawało się, że Cyril nigdy nie zarządzi przerwy, ale w końcu zatrzymał traktor i gwizdnął na dwóch czystych, suchych palcach. Pani Morton nakarmiła ich wszystkich w obszernej kuchni, której podłoga była wyłożona gazetami. POdała kapustę, bekon i tłuczone ziemniaki polane tłuszczem z bekonu. Calowi, mającemu w takim stanie ręce, palenie na polu nie dawało żadnej przyjemności, więc po jedzeniu wypalił trzy papierosy, przypalając jeden od drugiego. Siedział na stołku, bolały go plecy, wydawało się, że minęło zaledwie kilka minut, kiedy Cyril nakazał im wrócić do pracy. Odpowiedzią były jęki i protesty. Popołudnie wlokło się leniwą mżawką. Cal zauważył, że z powodu monotonności pracy na długie chwile przestaje myśleć, a kiedy uświadomił sobie ten fakt, ucieszył się. W ostatnich miesiącach niezbyt często mu się to udawało. Przez trzy kolejne dni, chociaż pod koniec każdego czuł się fizycznie wykończony, praca działała na niego oczyszczająco. Wyglądało na to, iż na skutek bezczynności brud zagnieŽdził się w jego duszy, zasnuł umysł, a praca pozwoliła mu się z tego wyzwolić. Wieczorem, po kąpieli, oglądał w lustrze swoje siniaki i stwierdził, że zmieniły kolor z czarnosinych na wściekleżółty. Paznokcie do grania na gitarze połamały się i nabiły błotem. Wyglądały obrzydliwie, więc postanowił je obciąć. Czarnymi półksiężycami upadły na wykładzinę, zebrał je potem, wszystkie pięć, i wyrzucił przez okno. Za zarobione pieniądze będzie mógł kupić kostki. Możliwość zapuszczenia długich paznokci była jedną z nielicznych korzyści płynących z bezrobocia. Praca sprawiała, że wieczorami był tak zmęczony, iż zasypiał natychmiast po położeniu się do łóżka. Chociaż robota przy ziemniakach była bezmyślna, cieszył się, gdy go chwalono. Parę razy w ciągu tych trzech dni Cyril, przejeżdżając obok niego traktorem, krzyczał: - Dobrze się sprawiasz, synu! Dwukrotnie w ciągu dnia na pole przywożono wielki czajnik z herbatą, podskakujący z tyłu przyczepy. Siadali na workach wzdłuż wilgotnych bruzd, pijąc z białych, emaliowanych kubków. Podczas przerw na herbatę Cal gawędził z Cyrilem i uznał, że ten jest zupełnie znośny jak na pomarańczowego. Potem, kiedy zakończono już wykopki, a pani Morton płaciła im przy wielkim kuchennym stole, poprosiła wtedy Cala, żeby został jeszcze przez chwilę. Tłumacząc, że wciąż odczuwają brak rąk do pracy, zaproponowała mu robotę na farmie. - Ale musi pan zrezygnować z zasiłku, jeśli mogę prosić. - Trzęsącymi się palcami poprawiła skrzydlaty róg okularów. - Niech się pan porozumie z Cyrilem Dunlopem, moim zarządcą, a on powie, co trzeba robić. Czy mógłby pan zacząć od poniedziałku? Cal, chociaż przedtem o tym nie myślał, wiedział, że właśnie na to czekał, i natychmiast się zgodził.  III W piątek po południu wyskoczył z ciężarówki na bezpieczniejszym krańcu ulicy, resztę drogi przeszedł wolno, ze spuszczoną głową, skostniały z zimna. Z kąpielą musiał poczekać, aż zjadł podwieczorek, żeby woda zdołała się wystarczająco zagrzać. Pracę skończyli wcześniej, więc wrócił na długo przed Shamie'm. Kiedy ojciec stanął w drzwiach, Cal miał już gotowy obiad i podśpiewywał sobie w kuchni bębniąc w suszarkę dwoma giętkimi nożami. Dobre wieści o swojej pracy chciał zachować, aż zasiądą do stołu. Będzie o czym pomówić. W oczekiwaniu na dziennik telewizyjny ściszyli program dla dzieci. Kiedy usiedli do stołu, Cal oznajmił: - Zaproponowano mi pracę. - Równy z ciebie facet! - Shamie klepnął go w ramię, jedyną część ciała Cala, której mógł dosięgnąć poprzez stół. - Jaką? - Na farmie Mortonów. Tam, gdzie kopałem ziemniaki. - Ile zarobisz? - Nie wiem, ale pewnie dużo więcej niż wynosi zasiłek. - No to powodzenia! - ojciec uniósł w jego stronę filiżankę z mlekiem. - Aha, Crilly powiedział, żebyś wpadł do niego po herbacie. Cal przerwał spełnianie toastu. Czy ten sukinsyn nigdy nie zostawi go w spokoju? Tłuczone ziemniaki zmieniły mu się w ustach w kłębek bawełny, miał trudności z ich przeżuciem. Zaczął się dziennik. Kiedy Shamie wstał, by włączyć dŽwięk, Cal wziął swój talerz i wyniósł do kuchni. Wyrzucił jedzenie do kubła na śmiecie, wsłuchując się w spokojny głos spikera czytającego skrót wiadomości dnia. Na przedmieściach Belfastu znaleziono dwa zakapturzone ciała, w Strabane, Derry i Newry eksplodowały bomby, nie raniąc jednak nikogo, kolejna podwyżka cen węgla i na koniec - słoń w zoo w Belle Vue będzie musiał mieć zaplombowany ząb. - Idę się wykąpać - oznajmił Cal. Shamie nie oderwał wzroku od ekranu. Z poczuciem, że jest czysty, z włosami związanymi do tyłu elastyczną opaską, Cal jechał furgonetką do domu Crilly'ego. Crilly, przeżuwając jedzenie, osobiście otworzył mu drzwi i wprowadził do frontowego pokoju, włączając jeden kloc elektrycznego kominka. Powiedział, że za minutkę wróci. Cal osunął się na fotel, rozglądając się dokoła. Z sąsiedniego pokoju dochodziły wybuchające i zamierające salwy nienaturalnego śmiechu z jakiegoś programu telewizyjnego. Na ścianie wisiał portret obdartego dzieciaka z zastygłą łzą, błyszczącą na brudnym policzku. Obok znajdowała się deska z wypalonym gwoŽdziem napisem: "Zrobione w obozie koncentracyjnym Long Kesh" oraz ze Žle wyrysowaną dłonią, spętaną kolczastym drutem, i hasłem: "W podbitej Irlandii nigdy nie zapanuje pokój". Wisiał także obraz wykuty z mosiądzu, tak że słowa i postać były wypukłe. Przedstawiono tam starą kobietę w czepku, siedzącą bokiem, a pod spodem widniał poemat "Matka". Opiewał on wszystkie dobre rzeczy, które matka uczyniła, a kończył się wersem: "Jedynym jej złym uczynkiem jest to, że umarła i ciebie opuściła". Cal pomyślał o matce Crilly'ego, z obwisłym biustem, w różowym sweterku koloru jej dziąseł. Pomyślał o własnej matce i musiał odwrócić wzrok i spojrzeć gdzie indziej. W lustrze nad kominkiem ujrzał własne odbicie. Ramy lustra przystrajały czerwone i żółte róże. Wykrzywił pogardliwie usta. Wrócił Crilly niosąc filiżankę z herbatą i kromkę chleba z dżemem. Usiadł naprzeciw Cala, złożył chleb wpół i odgryzł olbrzymi kęs. W kącikach jego ust przylepiły się grudki dżemu. Głos miał przytłumiony chlebem. - No i co? - spytał. - Co no i co? - Jesteś gotów na dziś wieczór? - Co mamy robić? - Ty prowadzić, ot co. Sklep monopolowy w Magherafelt. - Broń? - Dla samoobrony. Crilly skończył chleb z dżemem i wyrzucił twardą skórkę do pustego paleniska kominka. - Nie bój się, Cal. To będzie proste. - Co z samochodem? - Chyba to załatwiłem. Prowadzisz Cortinę? Cal kiwnął głową. - Ale nie ma powodu do pośpiechu. Im póŽniej wyjedziemy, tym więcej będzie tam forsy. Otworzyły się drzwi, przez które wsadziła głowę matka Crilly'ego. Zaszła w niej jakaś zmiana. - Nie zapytałeś pana Cala, czy nie napiłby się herbaty - zwróciła się do syna. - Dziękuję, niedawno wypiłem - podziękował Cal. Pani Crilly weszła do pokoju i okręciła się na środku podłogi przytrzymując sukienkę jak modelka. - Jak się panu podobają moje nowe zęby? - spytała. Potem uśmiechnęła się, jakby przegryzała żelazo. Cal stwierdził, że są wspaniałe, natomiast jej syn usiadł i wbił wzrok w sufit. O dziesiątej Crilly i Cal wyszli. Cal prowadził furgonetkę pod adres na drugim końcu miasta. Stanął plecami do wyłożonej kamykami ściany z jednej strony drzwi, podczas gdy Crilly nacisnął dzwonek. - Jest twój tata? Crilly obrócił się i mrugnął okiem do Cala. - Ach, to ty, a chara - powiedział jakiś męski głos. Brzęknęły kluczyki i Cal ujrzał, jak czyjaś ręka wyciąga je w ich stronę. - Pamiętaj, że zauważysz kradzież dopiero po jedenastej. - O$k. - W przeciwnym razie porachuję ci kości, a jeśli nie ja, to na pewno zrobi to ktoś inny. Mężczyzna roześmiał się, a Crilly odwzajemnił mu uśmiech. Kiedy drzwi się zamknęły, Cal poszedł ścieżką i wsiadł do furgonetki. Crilly wyprowadził białą Cortinę. Tuż za Magherafelt Crilly włączył kierunkowskaz i skręcił z drogi na szkółkę leśną. W czerwonym blasku świateł hamulcowych drzewa przybrały czarny kolor. Crilly wysiadł i zaczął liczyć drzewa, potem zniknął w młodniaku. Cal, wsparty o biały samochód, zapalił papierosa. Trzymając go w zębach wyciągnął parę cienkich skórzanych rękawiczek. Trzęsły mu się ręce. Słyszał, jak Crilly porusza się z trzaskiem i szelestem między drzewami. Potem wynurzył się z jakąś paczką. Cal wśliznął się za kierownicę Cortiny. Crilly usiadł z drugiej strony. - Jeden dla ciebie, jeden dla mnie - rzekł. - Nie potrzebuję żadnego - odparł Cal. - Ja prowadzę. W świetle płynącym ze schowka na rękawiczki Crilly naładował broń. Cal oparł bolące palce o fotel, który przysunął na odległość odpowiednią dla swoich nóg. - Nosisz szczudła prowadząc samochód? - spytał. - Załadowałem na wszelki wypadek twój pistolet. - Użyję go wyłącznie po to, żeby zastrzelić siebie. Crilly nosił eleganckie rękawiczki kierowcy z otworami na wierzchu dłoni. Cal zawrócił samochód, światła świeciły daleko w głąb, oświetlając suchą brązową leśną ściółkę. Na szosie nie rozmawiali, tylko Crilly mruczał i mlaskał językiem. Cal miał ochotę krzyknąć na niego, by przestał. Wypróbował szybkość i zwrotność samochodu; był w pełni sprawny. Gdy jechali w kierunku Magherafelt, powiedział: Crilly, na miłość Boską, nie rób z tego użytku. - To skłania ludzi do pośpiechu. Aby dostać się do sklepu monopolowego, nie musieli przejeżdżać przez zapory bezpieczeństwa, które blokowały centrum miasta. Cal zaparkował po przeciwnej stronie ulicy i siedzieli obserwując. Wyszedł jakiś klient piastując w obu ramionach plastykową torbę. Nie mogli się zorientować, czy w sklepie jest pusto, ponieważ szyba drzwi wejściowych była matowa. - Czy wiesz, jak jest tam wewnątrz? - spytał Cal. - W tym tygodniu byłem tam dwukrotnie. Cal włączył silnik i przejechał w poprzek ulicy, parkując dokładnie na wprost drzwi sklepu, wzdłuż krawężnika. Crilly włożył przeciwsłoneczne okulary i wysiadł. - Nie gaś silnika - powiedział. Cal podniósł kołnierz kurtki. Crilly stanął na palcach, spoglądając ponad matową i zaklejoną napisami połową szyby drzwi. Cal ujrzał, jak nasuwa kaptur kurtki i wokół twarzy zawiązuje szalik. Pchnął drzwi stopą i wszedł do środka. Wahadłowe drzwi zatrzasnęły się za nim, ale w tej jedynej sekundzie, gdy były otwarte, jakby w zatrzymanym kadrze filmu, Cal dostrzegł dwie klientki patrzące z przerażeniem. Drzwi pozostały zamknięte i Cal zaczął liczyć. Czternaście, piętnaście, szesnaście. Wiedział, że aby policzyć dokładnie sekundy, powinien mówić tysiąc siedemnaście, tysiąc osiemnaście. Zza rogu wyszedł jakiś mężczyzna i zbliżał się w kierunku samochodu. Może to glina? Zakaz parkowania tutaj, proszę pana. Ale człowiek ten prowadził na smyczy psa, który przystawał i obwąchiwał dolne części murów. Po każdym kolejnym wąchaniu podnosił tylną łapę i obsikiwał wizytówki jakichś innych psów. Tysiąc czterdzieści, czterdzieści jeden, czterdzieści dwa. Spojrzał w dół na półkę koło dŽwigni biegów i ku swojemu przerażeniu spostrzegł, że pistolet, który mu zostawił Crilly, był doskonale widoczny w świetle lamp ulicznych. Przykrył go brudną szmatą wyjętą ze schowka na rękawiczki. Mężczyzna teraz prawie zrównał się z jego samochodem. Cal odwrócił głowę udając, że szuka czegoś na tylnym siedzeniu. GDzie, do cholery, podziewa się Crilly? Zastanawia się może nad wyborem wina? Mężczyzna zatrzymał się cierpliwie przy swoim psie, a potem przeszedł w krąg światła kolejnej lampy ulicznej. Cal opuścił szybę, w nadziei, że coś usłyszy. Gdzieś dalej, w głębi ulicy grała cicho płyta z szafy grającej. Cal obserwował drzwi, starając się nie mrugnąć, aż poczuł, że prawie wyschły mu oczy. Gdzie się podziewa ten sukinsyn? Czy to było tysiąc dziewięćdziesiąt? Porzucił pomysł liczenia. Crilly mógł być w środku jakieś dwie, trzy minuty. Potem nagle drzwi otworzyły się i w ułamku sekundy, gdy były otwarte, Cal ujrzał obie kobiety leżące twarzą do podłogi. W pierwszej chwili przydusił gaz, potem popuścił. DŽwigający polietylenową reklamową torbę "Harpa" Crilly uderzył się w piszczel i przeklinał przeciskając się między dwoma samochodami do krawężnika. Wskoczył na siedzenie pasażera. W ręku ciągle trzymał pistolet. Ruszyli, zanim zdążył zatrzasnąć drzwiczki. - Co cię tak długo nie było?! - krzyknął Cal. - Działałem jak błyskawica. - Co zrobiłeś tym dwóm kobietom? - Kazałem im położyć się na podłodze. - Jezu, myślałem, że je zabiłeś. Starając się nie przyciągać niczyjej uwagi wizgiem opon, Cal, tak szybko jak tylko mógł, skręcił za róg i wjechał na główną drogę. - To było proste... pewniak - orzekł Crilly. - Trzęśli się jak baranie ogony. Aż nie mogli dostatecznie szybko wpakować pieniędzy do torby. - śmiał się, ale Cal uznał, że to z nerwów. POchylił się do przodu i poczuł smugę nerwowego potu, coś jakby od cebuli - wydobywającą się zza jego własnej koszuli. Usłyszał, jak Crilly z lekkim trzaskiem złożył okulary i wsadził do kieszeni. - Wskakuj w kalosze, chłopcze. Ale buty Cala stały już na podłodze. W szkółce leśnej wypadli z samochodu i rzucili się do furgonetki. - Pewien jesteś, że wszystko zabrałeś? - spytał Cal. Przekręcił klucz w stacyjce. - Jezu, tamten pistolet. - Szybko wyskoczył i wyciągnął broń spod brudnej szmaty. Przez okno podał ją Crilly'emu. Gdy odjeżdżali z największą prędkością, Crilly owijał pistolet. - Wyrzucimy przy zabudowaniach dworu - rzekł. - Im szybciej, tym lepiej - stwierdził Cal. Mur, ogradzający posiadłość, przez jakieś pięć czy sześć mil biegł wzdłuż prawej strony drogi. W wielu miejscach skruszał i osunął się w dół. Cal zatrzymał się na żądanie Crilly'ego przy pierwszej dziurze za małym mostem, tam gdzie skręcili z głównej drogi. Crilly rozejrzał się dokoła i, nie widząc świateł nadjeżdżających samochodów, wysiadł z furgonetki trzymając swój pakunek. Wrócił prawie natychmiast, zataczając się ze śmiechu. - Co z tobą? - spytał Cal. - Coś mi się przypomniało. - Co? - Ta kobieta za ladą. Z początku odmówiła, więc wycelowałem w nią pistolet. Potem spytała: "A tak, swoją drogą, to dla kogo?" Jakby to, kto ją rabuje, robiło jakąkolwiek różnicę. - Trzeba było powiedzieć, że to na pomoc dla terrorystów - stwierdził Cal. Kiedy zbliżali się do domu, Crilly dalej chichotał cichutko. Potem Cal usłyszał, jak zaszeleścił torbą od "Harpa". Zapalił górne światło i przekładał paczki banknotów. Cal zaprotestował, że nic nie widzi i nie może prowadzić. Crilly zgasił światło i schował część pieniędzy do swojej kieszeni. - Chcesz trochę tej ciężko zarobionej forsy? - spytał. Cal odmówił, ale tamten rzucił mu na kolana kilka banknotów. - Zasłużyłeś na nie - orzekł Crilly. A Sprawa da sobie jakoś radę bez nich. Powiedział Crilly'emu, że to nie jest w porządku, ale kiedy zatrzymał furgonetkę przed domem Skeffingtona i poczuł pieniądze leżące na udach, schował je do kieszeni. - Puby są jeszcze otwarte? - Crilly, spojrzawszy na zegarek, skinął potakująco głową. - To pospiesz się. Skeffington mieszkał w obszernym domu ze żwirowanym podjazdem, i kiedy Crilly szedł ku drzwiom frontowym, a spod jego stóp dobywał się chrzęst, rozległo się w domu zajadłe szczekanie. Drzwi uchyliły się i Cal ujrzał, jak Crilly podaje przez szparę torbę, potem obraca się i macha w stronę furgonetki. Cal zaklął, wysiadł. - Cahal, a chara, proszę do środka! - wołał Skeffington. - Wybieramy się właśnie do pubu. - No jasne, ja też mogę poczęstować was tutaj drinkiem. Wydawało się, że Crilly oślepł i ogłuchł. Skeffington przytrzymał za obrożę owczarka alzackiego i nalegał, by weszli. Cal westchnął, ale podążył za Crillym. Dom był luksusowy, pełen złoconych luster i mechatych tapet. - Poza wszystkim, chcę, aby poznał mojego ojca - rzekł Skeffington. Owczarek obwąchiwał krocze dżinsów Cala. Skeffington pstryknął go w nos, wskazał im pokój i wyprowadził psa. - Dlaczego nie powiedziałeś mu, że mieliśmy iść do pubu? - spytał Cal. - Nie chciałem. - Lizidupek. Stali niepewnie pośrodku pokoju, nie mając odwagi siadać na białych fotelach. Otworzyły się drzwi i wszedł stary Skeffington, za nim jego syn. - To jest mój ojciec, Cal. Człowiek, o którym ci tyle opowiadałem. Dokonali prezentacji. Ojciec był łysy i mały, ale bardzo podobny do syna. Miał nawet ten sam tik twarzy - marszczył nos, chcąc poprawić okulary. Ubrany był w tweedową sportową marynarkę, która wyglądała, jakby była na niego za duża. Cal dostrzegł, że pasek od spodni miał aż pod piersiami. Podczas prezentacji starszy pan kiwnął głową, ale nic nie powiedział. Finbar nakłonił ich, aby usiedli, i zajął się przyrządzaniem drinków. Kiedy starszy pan umościł się w fotelu, wydawało się, że zniknął. Jego syn mówił bez chwili przerwy. - Zanim przyszliście, tata opowiedział mi właśnie wspaniałą historyjkę. - Stary Skeffington przytaknął i uśmiechnął się blado. - O tym, jak przekroczył dzisiaj zaporę bezpieczeństwa. Nasz tranzystor ostatnio coraz gorzej działał. Whisky, Cal? Wody? A tato nie miał już zapasowych baterii. Kupił je poza zaporami bezpieczeństwa, w Hanna, więc musiał być w mieście. A co tobie podać, tato? - Tato palcami pokazał, ile chce whisky. - I jakiś młody Angol go zrewidował. "Co to?" - spytał pokazując na wypchaną kieszeń taty i tato odpowiedział: "Baterie", a tamten: "W porządku, ruszaj". Finbar, ponieważ był skautem i przywykł do soku pomarańczowego, rozlewał potężne porcje whisky do kryształowych szklaneczek. Rozlał drinki, dla siebie nalał toniku. Cal w dalszym ciągu czekał na pointę historyjki. - Możesz mieć nawet bombę w kieszeni, ale kiedy udowodnisz, że ją zadeklarowałeś, nie mam wątpliwości, że cię przepuszczą. Jestem nauczycielem, Cal. Wiem, że w Anglii wcale nie jest inaczej. To wszystko chłopaczki, którym się nie udało w szkole i kończą w wojsku. Idioci, psychopaci - właśnie ten rodzaj ludzi, którym nie powinno się dawać broni. - Finbar, trzymając tonik, przysiadł na poręczy sofy. - Tato przechodząc zaporę mógł mówić, cokolwiek mu przyszło do głowy. Starszy pan uśmiechnął się i pociągnął drinka. - Pamiętasz, tato, tę historię o Devie z ulicy O'Connella? - Tato znowu przytaknął. Zapadła długa chwila milczenia. - Albo tę o Patsy Gribbenie? - Tato raz jeszcze skinął głową. Finbar zwrócił się do pozostałych: - Patsy Gribben to ten stary facet, który miał zwyczaj kręcić się koło sklepu mojego ojca. Każdego dnia stawiał zakłady. Ale jego prawdziwym problemem było picie. A potem, pewnego razu, zdecydowałeś się mu zaufać. Tak było, tato? - Tato zgodził się, że tak właśnie było. - Więc wręczyłeś mu - czy to nie było tysiąc funtów? - żeby wpłacił do banku. No i Patsy Gribben nie powrócił już tego dnia. Nie było w tym nic dziwnego. Będziesz się z tego śmiał, Cal. ZnaleŽli go na Embankment w Belfaście pijanego w drobny mak. I czy wiesz, że policja znalazła w jego kieszeni dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem funtów? Biedny Patsy. Stary Skeffington skończył drinka i uśmiechnął się. POczął wynurzać się ze swego fotela. Finbar wsunął mu rękę pod ramię i pomógł wstać. Ojciec szepnął mu coś na ucho i pomachał na dobranoc Calowi i Crilly'emu. Syn wyprowadził go trzymając delikatnie pod łokieć. - Skrzy dowcipami jak brylant - orzekł Cal. - Co? - Crilly nachylił się ku niemu, ale prawie natychmiast wrócił Skeffington. Cal popatrzył na zegar i stwierdził, że puby zamknęli już dziesięć minut temu. - Ojciec powiedział, że dzisiaj czuje się trochę zmęczony - wyjaśnił Skeffington. - Ale czyż nie jest skarbnicą wspaniałych historyjek? Pozostali dwaj przytaknęli z grzeczności. Skeffington osunął się na poduszki sofy i zapytał: - Ile tego było? Cal wzruszył ramionami. Crilly powiedział, że nie liczył. - Więc zróbmy to teraz. Skeffington wysypał zawartość torby na stół, pomogli mu rozkładać banknoty na kupki. W ciszy, jaka zaległa podczas liczenia, Cal miał już na końcu języka wyznanie, że znalazł pracę, ale zdawał sobie sprawę, że zaraz po tym padłoby pytanie: "Gdzie?", a tego nie chciał im powiedzieć. Gdyby Crilly dowiedział się, że Cal kręci się koło farmy Mortonów, mógłby mu nogi poprzetrącać - nie tylko grozić, ale naprawdę to zrobić. A Skeffington mógłby zrobić mu nawet coś gorszego. Kiedy skończyli liczenie, okazało się, że jest siedemset dwadzieścia dwa funty. Skeffington pogratulował im. - Myślę, tak między nami, że powinniśmy co nieco z tego podrzucić żonie Gerry'ego Burnsa. Ma czwórkę dzieciaków i pewnie jej ciężko. - A co z Peterem Fitzsimmonsem? - spytał Crilly. - Jego żona pracuje. - Jak już, to wszystkim. - O$k. Pomyślę o tym. - Skeffington owinął pojedynczymi banknotami kupki o tej samej wartości i ułożył je porządnie w torbie. - No, jak tam, Cahal, czujesz się trochę lepiej po dzisiejszym wieczorze? - Nie. - Czy w dalszym ciągu masz zamiar... odmówić nam pomocy? - Obawiam się, że tak. - Nie działać, to, jak wiesz, działać. - Crilly popatrzył na niego ogłupiały. - Nic nie robiąc, pomagasz Angolom utrzymać się tutaj. Crilly pokiwał energicznie głową i orzekł: - Jeśli nie jesteś cząstką służącą do rozwiązania, to stajesz się częścią kłopotów. - Ale to wszystko wydaje się tak beznadziejne - stwierdził Cal. Skeffington zawahał się i spojrzał na niego. Mówił wyraŽnie, jakby zwracał się do swoich pierwszaków. - To jest tak, jakby siedzieć na skrzypiącym krześle. W końcu zacznie ich to denerwować do tego stopnia, że wstaną i przeniosą się gdzie indziej. - Jak możesz porównywać rozwalanie czyichś głów do skrzypiącego krzesła? - spytał Cal. Skeffington wzruszył ramionami. - Za sto lat to właśnie tak będzie wyglądało. - Jesteś pozbawiony wszelkich uczuć. - Jak możesz?! To zarozumiałość z twojej strony, Cahal. Nie masz pojęcia o moich uczuciach. - ściszył głos i zapytał: - Znacie wiersz Pearse'a "Matka"? - Obaj młodzi ludzie potrząsnęli głowami. Skeffington zaczął recytować: Nie opłakuję ich, Boże, nie opłakuję@ moich dwóch silnych synów, których widziałam,@ jak odchodzą,@ aby złamać siłę tamtych i umrzeć, oni i tych kilku@ w krwawym proteście za wielką sprawę...@ A wiersz, Cahal, kończy się tak: A jednak się cieszę:@ moi synowie byli wierni i walczyli.@ W przeciwieństwie do ciebie, Cahal. - Ale teraz nie jest tak, jak w 1916. - W 1916 też nie wiedziano, jak będzie. Zapadła długa cisza. - Masz może tu popielniczkę? - spytał Cal. Skeffington wstał i rozejrzał się. - Powinna być jakaś w domu. - Wyszedł z pokoju i Cal powiedział: - ChodŽmy stąd. - Za chwilę. Skeffington wrócił z czystą popielniczką, którą ustawił na poręczy fotela Cala. - O czym to mówiłeś, Cahal? - To ty cały czas mówiłeś. Skeffington dotknął palcem krawędzi szklanki i uśmiechnął się słabo. Cal rzekł cicho: - Mówiliśmy o zastąpieniu mnie kimś innym. - Nie chcemy zastępstw. Potrzebujemy nowych ochotników. I im nas więcej, tym lepiej. Jeśli tylko ośmielą się znów wypuścić wojsko na Derry... - Skurwysyny - wtrącił Crilly. - Nie mógłbyś tego mówić, gdybyś był jednym z trzynastu zabitych. - Pewnie nie. - Pozostałoby po tobie tylko gówno i flaki, i łzy. Skeffington pociągnął mały łyk toniku. - Musimy być dostatecznie mocni, Cahal, żeby to zignorować. To nie jest część historii. - Podczas gdy mówił, patrzył przenikliwie na Cala. - Wiem, o czym myślisz. Ale ja tego dnia byłem w Derry. Musieliśmy kryć się za murem. Na otwartej przestrzeni leżał stary człowiek. Kiedy biegł, spadł mu jeden but i leżał obok niego. W skarpetce na pięcie miał wielką dziurę. Czy możesz w to uwierzyć? Czy odnotują to w podręcznikach historii? Słyszałem, jak umierał, Cahal, widziałem, jak po bruku płynęła jego krew. Potem nadszedł ksiądz, powiewając białą chusteczką, i udzielił mu ostatniego namaszczenia. - Skeffington mówiąc to w dalszym ciągu wpatrywał się w Cala. Opadła mu dolna warga, obnażając zęby. Cal patrzył w bok, ale słyszał jego słowa: - I wszyscy jesteśmy Irlandczykami żyjącymi w naszym własnym kraju. To oni są tutaj przechodniami. W poniedziałek rano Cal zaczął pracę na farmie. Wstydził się, że prawie wszystko tam jest dla niego obce. Chociaż całe życie przemieszkał w prowincjonalnym miasteczku, z pracą nie miał żadnego kontaktu, prócz owego krótkiego tygodnia w rzeŽni, gdzie był zbyt zaabsorbowany tym, żeby nie rzucić tego wszystkiego w diabły, aby nauczyć się czegokolwiek. Musiał więc tego ranka przystawać tu i tam, z rękami w kieszeniach, z bolącymi stopami, podczas gdy Dunlop udzielał mu instrukcji. Dunlop świetnie znał się na wszystkim, ale był kiepskim nauczycielem. Nauki dotyczącej czyszczenia filtrów do mleka udzielał w takim tempie, że Cal bał mu się przerwać. W rezultacie nie miał zielonego pojęcia ani jak to rozebrać, ani tym bardziej jak złożyć. Usłyszał nazwy, z jakimi nigdy przedtem się nie zetknął. Wiedział, że Dunlop się popisuje, ale nic nie mógł na to poradzić. Odkrył, że zapach żywego bydła jest dużo łatwiejszy do zniesienia niż smród w rzeŽni, a po pewnym czasie zaczął go nawet lubić. Oddech zwierząt pachniał mlekiem, zaś woń leżącego wkoło łajna nie była wcale nieprzyjemna. PóŽniej, w ciągu dnia, Dunlop kazał Calowi wyrzucić gnój z obory, ponieważ to akurat mógł robić, a poszedł tam z ochotą. Podczas gdy skrobał i szuflował zaschnięte łajno, przypomniał sobie cytat: "Za długo ulsterscy katolicy pracowali jako drwale i roznosiciele wody". Ojciec Brolley zwracał się w kaplicy do całej szkoły, wtedy na tapecie były prawa obywatelskie. Z kazania Cal nie zapamiętał wiele więcej, ale to właśnie zdanie utkwiło mu w głowie, ponieważ póŽniej robili sobie z niego żarty. "Skurwiele i roznosiciele wódy". Innym wspomnieniem było słońce wpadające przez witraże i to, w jaki sposób plamiło czerwienią białą komżę księdza, gdy ten przechylał się w przód i w tył w zapale kazania. Potem przyszedł Dunlop i wydawało się, że jest zdziwiony i zły, że Cal nie posunął się zbyt daleko w wyrzucaniu gnoju. Cal czuł, że ten mężczyzna poddaje go jakiejś próbie, dając mu do zrozumienia, kto tu jest szefem. Na swoją obronę Cal powiedział, że praca jest ciężka. Wydawało się, że Dunlopowi sprawia ogromną radość przyłapywanie Cala na próżnowaniu. Pewnego wietrznego dnia, kiedy Cal wracał z dolnego pola, poczuł, że musi w spokoju wypalić papierosa. Zaraz za podjazdem do domu i równolegle do niego stała nie zamieszkana chata. Cal zatrzymał się tam i zapalił, osłonięty stłuczonymi szybami oszklonej werandy. Stał paląc, smakując tytoń, mimo zimna, które doskwierało mu w dłonie. Wiatr tarmosił szklane płytki, ale do wewnątrz nie przedostawały się żadne silniejsze podmuchy, chociaż prawie cały kit wypadł wyschniętymi okruchami. Zajrzał do środka przez szparę w skrzynce na listy, która znajdowała się na wewnętrznych drzwiach, i zobaczył niewyraŽnie, że na podłodze leży wykładzina, zaś w korytarzu stoi kredens. Nie próbował otworzyć drzwi, bo dostrzegł, że wisi na nich kłódka w kształcie końskiej podkowy. Właśnie wtedy zza rogu wyłonił się Dunlop. - MC Crystal?! - krzyknął. - Co ty, u diabła, tu robisz? Cal odwrócił się. - Tak sobie patrzę. - Upuścił papierosa i rozgniótł go butem. - Czekam tu na ciebie. Posłałem cię na tamto pole - rzekł wskazując palcem - a nie na jakieś oddalone o dwadzieścia mil. - Wyraz twarzy Dunlopa był gniewny, ale Cal zauważył, że w gruncie rzeczy tamten był zadowolony, iż przyłapał go na paleniu. Przez cały tydzień Dunlop podwoził go do miasta i z miasta rano i wieczorem. Kilkakrotnie Cal widział, jak w przeciwnym kierunku mijał ich żółty Ford, i odprowadzał go wzrokiem. Podczas dnia czasami widywał córkę Marcelli, bawiącą się w ogrodzie na tyłach domu, albo słyszał jej szczebiot z drugiego pokoju, podczas gdy on stał w kuchni pijąc herbatę. Usłyszał raz dobiegający skądś z głębi domu głęboki, dławiący kaszel. Rankiem Dunlop miał niewiele albo w ogóle nic do powiedzenia, natomiast wieczorem, jak Cal się zorientował, wybierał do rozmowy takie tematy, które nie wiązały się ani z religią, ani z polityką. Byli wobec siebie uprzedzająco ostrożni. Aż wreszcie, pewnego wieczoru, Dunlop powiedział: - Miałeś szczęście, synu, że dostałeś tę pracę. - Cal przytaknął. - Nie zrozum mnie Žle, ale jesteś dopiero drugi ze swego rodzaju, którego oni najęli. - Mojego rodzaju? - Wiesz, o co mi chodzi. Osobiście nie mam nic przeciwko katolikom. Nie lubię tylko ich religii. Kiedy stara pani Morton wypytywała mnie o ciebie, wstawiłem się za tobą, ze względu na twojego ojca. To równy facet, ten Shamie. - Dzięki - odparł Cal. - A kim był wasz pierwszy katolik? - To był kompletny skurwysyn. Nie wiedzieli, że jest katolikiem, dopóki nie odszedł. Nazywał się John Harnett, a z takiego nazwiska nic nie można wywnioskować. To było na długo przedtem, nim zaczęły się obecne kłopoty, na długo, nim nawet słyszano o tych waszych tak zwanych prawach obywatelskich. Ale tamten był totalnym próżniakiem, a kiedy od samego rana zaczynał zionąć alkoholem, poradziłem pani Morton, żeby go zwolniła. - To jak dowiedzieliście się, że był katolikiem? - Sam się wydał któregoś dnia. Jak wyciągnął chusteczkę do nosa, to na podłogę wypadł mu różaniec. - Więc zanim został wyrzucony, to ty już o tym wiedziałeś? - Chyba tak. Ale był z niego próżniak pierwszej wody. - To dlaczego pani Morton mnie zatrudniła? - Nie mam pojęcia, szczególnie po tym, co się zdarzyło. Mogłoby się wydawać, że takie coś powinno ją zniechęcić raz na zawsze. Ale ona jest dziwna jak dwie lewe nogi. Na poboczu drogi pojawił się policyjny wóz patrolowy i policjant w kuloodpornej kamizelce ruchem ręki nakazał im się zatrzymać. Za samochodem drugi policjant manipulował przewieszonym przez brzuch Stenem. Cal skrzyżował nogi i niedostrzegalnie osunął się niżej na siedzenie. Dunlop zwolnił, opuszczając jednocześnie okienko. Zrównali się z policjantem, który nachylił się, by zajrzeć do środka. - O, to ty, Cyril - rzekł. - Nie poznałem samochodu. - Jak się masz, Bill? - Ruszaj dalej, Cyril. Policjant klepnął płaską dłonią dach jadącego wciąż samochodu. Za każdym razem, jak mijał ich żółty Ford, wzrastała frustracja Cala. Podjął się pracy, z którą wiązał nadzieje - na co, sam nie wiedział. A gdyby nie pracował, mógłby chodzić do biblioteki i patrzeć na nią, a może nawet, gdyby nie było tłoku, porozmawiałby z nią. Natomiast teraz musiał się zadowolić przelotnym spojrzeniem, podczas gdy mijała ich z oczami utkwionymi w białą linię po swojej stronie drogi. W niedzielę pożyczył furgonetkę i znowu pojechał do Magherafelt na mszę o dziesiątej trzydzieści. Shamie'emu powiedział, że spodobał mu się sposób wygłaszania kazań przez tamtejszego księdza, ale spytany o jego nazwisko, musiał przyznać, że nie ma pojęcia. Marcelli nie było w kościele. Wrócił więc w deszczu do domu, aby spędzić dzień na czytaniu w swojej sypialni wymiętego egzemplarza "Sunday Independent". W czwartki biblioteka była dłużej otwarta, aż do siódmej trzydzieści. Cal ogolił się, umył i wyszedł z domu zaraz po herbacie, wiedząc, że jest jedna szansa na trzy, że dyżur będzie miała właśnie Marcella. Było ciemno i zimno, wiatr zwiewał mu włosy na twarz. W rzędzie ciemnych sklepów jedynie okno biblioteki było oświetlone. Gdy podchodził, zorientował się, że w środku jest właśnie ona, i poczuł przypływ podniecenia. Zatrzymał się na zewnątrz i obserwował ją w oświetlonym pomieszczeniu. Wstała zza biurka, odnosząc na półki stos książek, poruszała się z wdziękiem. Wewnątrz, w bibliotece, było ciepło i Cal rozpiął kurtkę. Podszedł do półek z czasopismami, które stały w pobliżu biurka, i wziął egzemplarz "Puncha". Pomiędzy regałami kilka kobiet wertowało książki, słyszał też kaszel jakiegoś starszego mężczyzny. Usiadł na plastykowym krześle i przeglądał magazyn nie czytając go. W chwili gdy siadał, jego spodnie w zetknięciu z powierzchnią krzesła wydały podejrzany dŽwięk, świetnie słyszalny w ciszy, więc pokręcił się jeszcze kilka razy, na wypadek, gdyby ten dŽwięk był Žle zrozumiany. POdłogę przykrywały duże zielone kwadraty wykładziny. Na jednym kwadracie, tuż przy stopie Cala, leżał przylepiony szary krążek świeżo zżutej gumy. Poprzez półki mógł obserwować zbliżającą się Marcellę - a przynajmniej jej nogi. Przeszła do wypełnionej półkami niszy koło niego, patrzył na jej obcasy. Znowu miała na sobie klapki Scholla. Wspięła się na palce, aby dosięgnąć półki, zobaczył więc podbicie jej stóp w ciemnych pończochach. Wyszła zza rogu do wnęki, gdzie siedział. - Dzień dobry - uśmiechnęła się na jego widok, a on poczuł, jak miękną mu nogi. - Cześć! - Wstał, magazyn zaszeleścił w jego ręku. POzbyła się prawie całego stosu książek, prócz jednej, którą trzymała przyciśniętą płasko do piersi. Obróciła się bokiem do Cala, wodząc wzrokiem po półce. Gdy patrzył teraz na nią, jej wypukłe piersi koniuszkami dotykały książki. Cal chciał zamknąć oczy. Zdławić ten widok, tak jak tych dwóch kobiet leżących twarzą do podłogi w sklepie monopolowym. Wsunęła książkę na miejsce i teraz, mając wolne ręce, założyła jedną na drugą i odwróciła się w stronę Cala. - Jak ci się wiedzie? - NieŽle - rzekł Cal. Poczuł, że zaczyna się czerwienić, i bezskutecznie starał się to zwalczyć. Rumieniec pokrył mu twarz i szyję, uszy go paliły. Jezu, mieć prawie dwudziestkę na karku i wciąż się czerwienić. Nie móc nad sobą zapanować. Od lat mu się to nie przytrafiło. Patrzył w dół, mając nadzieję, że włosami zasłoni najgorsze tego efekty. - Co czytasz? Cal oczami pełnymi łez popatrzył na magazyn. - "Puncha". Dostałem pracę. - Słyszałam. Moja teściowa mi o tym mówiła. - Czasami w ciągu dnia widuję twoją córeczkę. Marcella uśmiechnęła się i mocniej zacisnęła ramiona. Na szczupłej szyi, nad czarnym dekoltem, nosiła medalion. - Ona jest urocza. Marcella przytaknęła, zgodziła się z nim, nie okazując najmniejszego śladu dumy. Podczas tej rozmowy wzrastało zmieszanie Cala. Marcella mówiła normalnym głosem i wszystko mogło być w tej ciszy słyszalne. Kiedy on zabierał głos, szeptał, a ponieważ Marcella mówiła głośno, czuł, że i jego głos powinien brzmieć tak samo. - Tak, to jedna z rzeczy, których najbardziej mi brak, kiedy pracuję, że nie jestem z nią w domu. Szczególnie w czwartki. śpi już, kiedy wracam. - Możesz wśliznąć się po cichutku i popatrzeć na nią w łóżeczku - jak w hollywoodzkim filmie. Marcella roześmiała się i zaczęła porządkować magazyny leżące na blacie stołu. - Wypożyczasz do domu tylko taśmy? - spytała. - Tak. NIewiele czytam. Nachyliła się i ku uldze Cala ściszyła głos. - A wiesz, że do naszych obowiązków należy zachęcanie ludzi do czytania? Oparła rękę na biodrze, trochę jak wychowawczyni w szkole, i już miała stąpnąć na krążek gumy do żucia, kiedy Cal wyciągnął rękę i dotknąwszy jej łokcia skierował ją w bok. POkazał, gdzie było niebezpieczeństwo, więc mu podziękowała. Siedziały tutaj dzieciaki ze szkoły, wyjaśniła. Cal dalej czuł w koniuszkach palców jej dotyk. - Jakiego typu rzeczy cię interesują? Cal wzruszył ramionami. - Nie wiem. Może... Wiele rzeczy. - Czytujesz powieści? Zastanowił się. W szkole czytali coś, co miało tytuł "W cieniu drzewa Greenwood". - Nie - powiedział. - Chciałabym być w twojej sytuacji. To by znaczyło, że mogłabym zacząć wszystko raz jeszcze od początku i wszystko byłoby dla mnie nowe. Cal zastanawiał się, czy ona przypadkiem nie stroi sobie z niego żartów. Czuł się nieswojo. Odłożył egzemplarz "Puncha" na stolik i cofnął się w bok. - Rozejrzę się - rzekł. - Może spróbuję raz jeszcze. Szkoła mnie do tego zniechęciła. Marcella potraktowała to jako koniec rozmowy i z uśmiechem wycofała się za swoje biurko. Cal pomaszerował wzdłuż półek pełnych książek. Mógł obserwować ją niewidoczny spomiędzy nich, z najbardziej odległego działu historii Irlandii. Widział, jak na prośbę jednej z kobiet przejrzała katalog. Jej szybkie ruchy, zgrabne gesty, zwrócona z uśmiechem w górę twarz sprawiły, że zrobiło mu się słabo. Chciał się położyć tutaj w cieple między książkami i nie wstawać, aż ona podejdzie i swymi białymi pięknymi dłońmi przywróci go znowu do życia. Biurko było z przodu odsłonięte, a po odejściu kobiety Marcella skrzyżowała nogi. Pantofel zwisał z jej prawej stopy. Spojrzała w górę i Calowi wydało się, że spotkały się ich spojrzenia. Odwrócił się więc i ukrył głębiej między półkami. Dotknął grzbietów książek i posunął się nawet do tego, że wyjął jedną z nich i zaczął kartkować. Wewnątrz znajdowały się fotografie sir Edwarda Carsona, sir Jamesa Craiga i księdza Iana Paisleya, każda na całą stronę. Ich rzucająca się w oczy brzydota była trudna do pokonania. Trzech mężczyzn o byczych, nalanych twarzach, których walka polityczna doprowadziła do wyglądu emerytowanych bokserów. Było tam też zdjęcie Patrika Pearse'a z profilu. Cal słyszał gdzieś, że Pearse na fotografii nigdy nie patrzył wprost, bo miał przeokropnego zeza. Na sąsiedniej stronie Cal przeczytał słowa Pearse'a, że serce Irlandii ożyje pod wpływem czerwonego wina z pól bitewnych, że Irlandia potrzebuje krwawej ofiary. Zamknął książkę i wsunął ją pomiędzy inne. Zawyła syrena karetki przejeżdżającej w pędzie przez miasto. Stary mężczyzna uniósł głowę, potem znów pochylił ją nad książką. Cal przeszedł do działu beletrystyki. Może ucieszy to Marcellę, gdy wyjdzie stąd z powieścią w ręce. Opuszczając głowę, tak że włosy z jednej strony opadły w dół, odczytywał tytuły na grzbietach książek. Wpadł mu w oko jeden, "Zakochane kobiety", ale pomyślał, że tytuł ten jest zbyt wyraŽny, by uszedł uwagi Marcelli. W końcu wybrał grubą czerwoną księgę, bo słyszał już o niej i wiedział, że jest wysoce intelektualna. Widział także jej dwa sfilmowane fragmenty w telewizji. Wyczekał, aż nie będzie nikogo przy biurku, potem zaniósł jej książkę. Była wyjątkowo ciężka. Marcella ostemplowała ją i powiedziała: - Jutro pewnie przyjdziesz po drugą część. Cal roześmiał się i odparł, że być może. Nadszedł stary mężczyzna ze stosem książek, które chciał wziąć z sobą. - Czy oglądałaś to, kiedy szło w telewizji? - spytał ją Cal. Nie, nie widziała. Ale czytała i uważa, że powieść jest wspaniała. - NIech cię nie zniechęcą imiona - ostrzegła. Przyglądał się, jak jej palce szybko przerzucają karty, aż zatrzymały się na tej z jego nazwiskiem. - Cal MC Crystal - powiedziała i chociaż nienawidził swojego imienia, kiedy ona je wypowiedziała, wydało mu się czyste i piękne. Cal wyszedł na ulicę i przystanął na chwilę po jej zaciemnionej stronie, obserwując Marcellę przez okno, potem pomaszerował w stronę domu. Książka pod jego pachą miała wymiary pudełka śniadaniowego. Może spróbuje ją przeczytać. Dobrze by było pójść w przyszłym tygodniu do biblioteki i rzucić od niechcenia: "Bardzo mi się spodobało. Szalenie inteligentne." A ona powiedziałaby: "Cal MC Crystal". Aż do końca Main Street nie zorientował się, że coś jest nie w porządku. Ponad domami dzielnicy jarzyła się łuna, ale najpierw myślał, że to od ulicznych świateł. Potem spostrzegł, że w blasku kłębi się dym. Kiedy ujrzał pulsujące niebieskie światło ostrzegawcze, począł biec. Ulica była pełna ludzi, na chodniku stał samochód straży pożarnej i policyjny. Wiedział już, że to jego dom, więc przedzierał się przez tłum. Z okna frontowego pokoju buchały płomienie, szkło trzeszczało i dzwoniło pękając od ognia. Skrzypiący głos dobiegał z megafonu z kabiny wozu strażackiego, przebijając się ponad hałas. Cal krzyknął do jednego ze strażaków: - Czy w środku jest mój ojciec?! - Jego głos był niemal wrzaskiem. Strażak szarpał się z sikawką i Cal nie dosłyszał, co odpowiedział. POdszedł tak blisko, jak tylko się dało, aż zaczął mu żar przypiekać skórę twarzy, więc musiał odwrócić głowę. Strażacy pompowali biały strumień wody przez frontowe okno, ale bez widocznego skutku. W dalszym ciągu słychać było małe wybuchy i trzaski. Cofnął się w tłum stojący z tyłu i zaczął rozpytywać, czy ktoś wie cokolwiek o jego ojcu. Potem go zobaczył. Ktoś wyniósł na chodnik krzesło z jadalni i Shamie siedział na nim z twarzą ukrytą w dłoniach, płacząc. Wciąż miał na sobie tylko koszulę. Kiedy usłyszał głos Cala, spojrzał w górę i rzekł: - Bogu dzięki. Bogu dzięki. - Wstał i uścisnął synowi rękę. Cal pomyślał, że to kompletny idiotyzm robić coś takiego. - Nie byłem pewien, czy nie jesteś w sypialni - powiedział Shamie. Przez długą chwilę trzymał Cala obiema dłońmi. Cal poczuł, że ojciec drży. Przyciągnął Cala bliżej i przez jedną straszliwą sekundę Calowi zdawało się, że ojciec chce go pocałować w obecności tłumu, ale on tylko szepnął mu do ucha: - Broń. Znajdą ją potem. - UsiądŽ. Nie martw się tym. Kobieta z sąsiedztwa przyniosła płaszcz i zmusiła Shamie'ego, żeby go włożył, mówiąc: - Zaczynam się wstydzić, że jestem protestantką. - Ona także płakała. - Przynajmniej Cal jest bezpieczny - powiedział Shamie. - Myślałem, że jesteś na górze w zamkniętym pokoju. Nie pamiętałem, jak wychodziłeś. Cal zapalił papierosa i podał ojcu. Shamie, trzęsąc się, wciągnął dym. Jakiś człowiek z tyłu tłumu wrzasnął: - Feniański skurwysyn! - A głos w megafonie trzeszczał i mówił coś, czego nikt nie mógł zrozumieć. Policjant w kuloodpornej kamizelce przepchał się do miejsca, gdzie siedział Shamie na krześle, kucnął, aby z nim porozmawiać, i zaczął go przesłuchiwać. Ubranego wciąż w pożyczony płaszcz i zszokowanego ojca Cal odprowadził do małej kuchenki Dermota Ryana. Dermot, jeden z kuzynów Shamie'ego, mieszkał w domu rencistów w Ardview, i chociaż mieszkanie Shamie'emu ofiarowywał prawie każdy, z kim rozmawiali, on nalegał, aby przyjść tutaj, żeby kłopoty pozostały w rodzinie. Stary Dermot, kiedy posłyszał o pożarze, zażył dwie dodatkowe tabletki na serce. Po zamieszaniu na ulicy usiedli pijąc herbatę i Shamie opowiedział im wszystko, co wiedział. Bomba benzynowa - to była benzynowa bomba; jak Shamie przypuszczał, wlali to przez szparę skrzynki na listy i podłożyli ogień - to musiało iść od frontowych drzwi. Shamie ucinał sobie jak zwykle drzemkę w fotelu i nic nie słyszał. PIerwszą rzeczą, która go ostrzegła, był zapach. Obudził się i z ledwością mógł dostrzec cokolwiek w pokoju. Kiedy otworzył drzwi, ujrzał, że korytarz i schody przypominają płonące piekło. Wybiegł więc przez tylne drzwi i zaczął krzyczeć pod oknem Cala, ale bez odpowiedzi. Takie zdenerwowanie to było za dużo dla Dermota Ryana, który wycofał się do toalety. Shamie szepnął do Cala: - Spodziewałem się tego i wyciągnąłem na wierzch pistolet. Leży na stoliku koło łóżka. - Jezu! - Czy przeszukają dom? - Jeśli już tego nie zrobili. Cal natychmiast ruszył z powrotem do swojej dzielnicy, biegnąc całą drogę. Tłum już się rozproszył i dom spowijała ciemność. W światłach ulicznych mógł zobaczyć czarne, osmolone półksiężyce pod oknami, jak cienie do powiek. Straż pożarna wciąż jeszcze była na posterunku, na wypadek, gdyby pożar wybuchł na nowo. Wyważyli drzwi wejściowe i stąpali ciężko po odłamkach i pokruszonym szkle. Cal wyjaśnił, kim jest, i że chciałby się dostać do sypialni. POkazali mu, że schody się zawaliły. Cal powiedział, że ojcu potrzebne są pastylki na nadciśnienie, w przeciwnym razie jego stan poważnie się pogorszy. Strażacy wzruszyli ramionami mówiąc, że jeśli pójdzie, to na własne ryzyko. Nie mogą mu wzbronić wejścia do jego własnego domu. Ale jeszcze dotychczas nie sprawdzili, w jakim stanie są podłogi na piętrze. Cal pożyczył od nich latarkę i wziął małą drabinę, używaną przy myciu okien, którą Shamie trzymał w komórce. Szyby były wybite i wchodząc do swojego pokoju stanął na wielkim dywanie ze szkła, które trzeszczało i dzwoniło odbijając się dziwnym echem. Smród był okropny. Omiótł pokój światłem latarki. Płomienie tutaj nie dotarły, ale wszystko było osmolone. Kasety magnetofonowe Cala leżały dziwacznie poskręcane. Plastykowy żyrandol zmienił się w stalaktyt zwisający z sufitu. Drzwi prowadzące do sypialni Shamie'ego musiał otworzyć kopnięciem, a kiedy stanął na podłodze, jęczała i trzeszczała pod jego ciężarem. Pistolet leżał na nocnym stoliku; upewniwszy się, że jest zabezpieczony, włożył go do wewnętrznej kieszeni. W swoim pokoju zatrzymał się i latarką odgrzebał gitarę. Korki strojenia były stopione. Podniósł instrument, odlepiony tył zwisał w dół w taki sam sposób, jak oddarta podeszwa od reszty buta, wydając słaby, zgrzytliwy akord. - Jezu, nie. Rzucił gitarę na podłogę, uderzyła głucho i powtórzyła cichutki akord. Wyszedł na dwór przez okno. Brakowało mu tchu, kiedy powróciť do mieszkania Dermota Ryana. Shamie popatrzył na niego niespokojnie, więc Cal puścił oko, że wszystko w porządku. Podczas jego nieobecności tamci ustalili, gdzie który będzie spał. Dermot tam, gdzie zawsze, natomiast Shamie na sofie. Dla Cala pozostała podłoga, na kredensie leżała poduszka i kilka kocy. Napili się jeszcze herbaty, a potem Dermot oświadczył, że jak natychmiast nie pójdzie do łóżka, to przypłaci to następnego dnia atakiem serca, więc powiedział dobranoc i wyszedł. Cal wyjął pistolet z kieszeni i psyknął, żeby zwrócić uwagę Shamie'ego. - Teraz, kiedy już nie ma domu, to chyba tego nie potrzebujesz. Shamie skinął potakująco głową. - POzbędę się tego. - Cal zaczął zawijać broń w brązową, papierową torbę, ale znieruchomiał, kiedy wszedł Dermot w pasiastej piżamie i szetlandzkim swetrze. Dotychczas nie zdjął czapki. - Zegarek - wyjaśnił. - Dobranoc. Kiedy wyszedł, Cal wsunął pistolet do wewnętrznej kieszeni kurtki. Przygotował sobie posłanie na podłodze, Shamie położył się na sofie. - Byliśmy ubezpieczeni? - spytał Cal. - Nie płaciłem od lat. Od czasu, jak zmarła twoja matka. Cal ściągnął koszulę i wsunął ją między posłane przez siebie koce. - No to wspaniale. - Jestem do niczego w prowadzeniu domu. - Może rząd zapłaci odszkodowanie - stwierdził Cal. - To nie był wypadek. - Pójdę jutro i się rozejrzę. Leżeli i palili papierosy. Po raz pierwszy od lat Cal czuł się bezpiecznie. Nikt nie wiedział, że przebywał w domu dla rencistów. Był pewien, że uśnie. Gdyby tylko równie łatwo mógł się pozbyć siebie. Wydawało mu się, jakby to był sen. Ale to także może zostać zniszczone przez marzenia. Krata paleniska poprzez poduszkę zaczęła uwierać go w szyję, więc przesunął się troszkę bliżej sofy. Drzwi otworzyły się ponownie i stanął w nich Dermot. W dalszym ciągu miał na głowie czapkę. - Przepraszam - powiedział. - Muszę wziąć lekarstwo. - Pospieszył do kuchni i wrócił ze szklanką wody. - Dobranoc. - Dermot - rzekł Shamie. - Dziękuję za wszystko. - Tylko starzy ludzie znają swoje przeznaczenie. Dermot wyszedł zamykając delikatnie za sobą drzwi. - Nie powinieneś brać się za nic, co chcesz ukryć w tajemnicy, kiedy już Dermot pójdzie do łóżka - orzekł CAl. - Wierci się w tę i z powrotem, jakby miał robaki. Który z nas zgasi światło? Ojciec i syn spierali się o to przez chwilę. W końcu Shamie, jako że był w uprzywilejowanej pozycji z powodu sofy, zgasił światło. Ogień na kominku dalej jarzył się w ciemności. Cal przez ramię wrzucił do niego papierosa. Uwielbiał sypiać w pokoju z kominkiem. Kiedyś, jeszcze w ich pierwszym domu na Clanchatten Street, zachorował, więc przeniesiono jego łóżko na dół, w pobliże pieca kuchennego. Na noc drzwiczki przeważnie były otwarte, aby utrzymać w pokoju ciepło, więc mógł leżeć wsłuchując się w głos matki rozmawiającej z sąsiadką albo z ojcem, czując ciepło ognia na twarzy. Głosy stawały się nie do rozróżnienia, mieszały się z brzękiem filiżanek do herbaty, skrzypieniem krzesła, przez długą chwilę był na wpół uśpiony, na wpół czujny - słuchając nie tego, o czym się mówiło, ale kojącego dŽwięku głosów. Shamie usiadł na sofie. - Cal? - Słucham? - Zapomniałem ci powiedzieć. Crilly chce cię widzieć. - Kiedy? - W sobotę w porze lunchu. - O$k. Cal założył ręce pod głowę. Im dłużej leżał, tym bardziej twarda wydawała mu się podłoga. Rozmyślał o Matcie Talbocie, o świętych, którzy sypiali na deskach. - Nie mogę tu zostać - oświadczył. - Tu nie ma dość miejsca. - GDzie pójdziesz? Nagle Cal wymyślił miejsce. Gdyby tam zamieszkał, mogłoby to rozwiązać wiele problemów. - Mówiłeś komuś o mojej pracy? - Jasne, że tak. - Mówiłeś Crilly'emu, gdzie to jest? - Nie, w tym tygodniu rozmawiałem z nim tylko raz. W ciemności Cal potarł zapałkę i przypalił następnego papierosa. Shamie odmówił, w świetle płomienia jego twarz wyglądała staro. - Zrób mi pewną przysługę, tato. - Jaką? - Nie mów mu o tym. Powiedz, że wyjechałem gdzieś po pożarze i nie wiesz gdzie. - Dlaczego? - To tylko przysługa. Nie pytaj mnie, dlaczego. Gdyby ktokolwiek mnie szukał, powiedz tylko, że wyjechałem. Do Anglii, jeśli chcesz. Albo zwyczajnie, że nie wiesz. Zapadła długa cisza. Węgiel na palenisku osunął się i trzeszczał. W ciemności w głosie Shamie'ego dawało się słyszeć strach. - Masz jakieś kłopoty? - Nie, nic z tych rzeczy. - Ten przeklęty Crilly. Nigdy mi się nie podobał. - Zrobisz to dla mnie? - Jeśli tego chcesz. Ale gdzie ty pójdziesz? Cal wciągnął i wydmuchał dym nie widząc go. - Lepiej, żebyś nie wiedział - rzekł. - Przyjdę cię tutaj odwiedzić. Usłyszał, jak ojciec obraca się szukając wygodnej pozycji. - Cal? Powiesz mi, jak będziesz w kłopotach? - Jasne. - Nie podoba mi się to, Cal. - Wszystko ci wyjaśnię któregoś dnia. Dobrze? - Dobrze. Wkrótce oddech Shamie'ego stał się regularny. Cal nakłonił go do wzięcia dwóch pigułek Dermota na sen, żeby się uspokoił. Pomyślał o Marcelli i starał się przypomnieć sobie podniecający wyobraŽnię jej obraz z książką dotykającą koniuszków piersi. Potem zastanowiť się, gdzie w tym całym zamieszaniu podział książkę z biblioteki, tę o rozmiarach pudełka śniadaniowego. Następnego ranka, czując się więcej zmęczony niż wypoczęty po niespokojnym, płytkim śnie, Cal jak zwykle stanął na rogu czekając na Cyrila Dunlopa. Nie był zadowolony, że bywał o tej samej porze na tym samym miejscu. Jak twierdziła policja, każdego dnia z nieznanych przyczyn zabijano katolików. Dlaczego byli aż tak głupi? To nie myśl o tym, że może zostać zabity, przerażała go, to był strach, że może stracić swoją godność, gdyby go torturowali. Mężczyzn przed zabiciem kastrowano, jednej ofierze wsadzono głowę w imadło i tak długo ściskano, aż pękła mu czaszka, katolicki rzeŽnik został zamordowany i powieszony na haku do mięsa we własnym sklepie niczym tusza wołowa. To były czyny ludzi o chorych umysłach. Rozglądał się, nieustannie penetrując drogę w obu kierunkach, spodziewając się ujrzeć dwóch facetów na motorowerze. Zwolnią zbliżając się do niego, potem facet na siodełku skieruje coś w jego stronę i Cal będzie martwy. Raz, w pierwszym tygodniu, ujrzał dwoje ludzi na motorowerze, przytulił się więc do ściany, ale przejechali z warkotem. gdyby zdarzyło się to dzisiejszego ranka, byłby gotów na ich przyjęcie. Potem pomyślał o sięgnięciu do wewnętrznej kieszeni, wydobyciu papierowej torby, rozwinięciu jej, wyjęciu pistoletu, zwolnieniu zabezpieczenia i wycelowaniu. Następnie o strzale. Cal uśmiechnął się. Jego zabójcy mogli teraz pić herbatę w Belfaście, jeśli dysponowali czymś lepszym niż motorower. Gdy ktoś chce cię dostać, to dostanie. POsiadanie broni nic nie pomoże. Nadjechał samochód Dunlopa i zatrzymał się przy krawężniku. Cal wsiadł. - Nie spodziewałem się dzisiaj cię ujrzeć - rzekł Cyril. - Słyszałeś więc? - Było o tym głośno w całym mieście. Co się stało? Czy to przypadek? Cal roześmiał się słysząc to pytanie. - Spalono nas. Cyril potrząsnął głową z niedowierzaniem i wydął wargi. - Muszę przyznać, Cal, że po obu stronach trafiają się skurwysyny. - Dzięki. Cal był świadom twardości pistoletu uciskającego jego klatkę piersiową z lewej strony. Gdyby ich zatrzymano i zrewidowano tego ranka, to co by zrobiła z tym policja? Zatwardziały pomarańczowy i republikanin z bronią w tym samym samochodzie! Potem przypomniał sobie z ulgą, że Cyrila Dunlopa nigdy nie zatrzymywano. Kiedy go tylko rozpoznali, machali, by jechał dalej. To śmieszne, pomyślał Cal, że protestanci są "zagorzali", zaś katolicy "rozgorączkowani". Cały ten dzień Cal spędził znowu na wyrzucaniu gnoju i noszeniu zimowej paszy. Dunlop wyjaśnił mu, że obecnie, ponieważ bydło prawie cały czas przebywa w oborze, trzeba to robić codziennie. Cal pracował sam i hałas, który robiły zwierzęta, uspokajał go. Węszyły i oddychały, żuły i zgrzytały zębami. Z nieodgadnionych przyczyn co chwila któreś się kładło. Zastanawiał się, dlaczego dzieciom wmawia się, że krowa mówi "muu". To chyba ostatnie słowo, jakie mogłoby oddać nosowy, wydawany przez nie jęk. Miały takie białe rzęsy, takie wielkie oczy, które zwracały się w jego stronę, kiedy je mijał. Cal przemawiał do nich, uwijając się między ich śliskimi kopytami. Wyrzucanie gnoju było do tego stopnia bezmyślne, że pozostawiało mu zbyt dużo czasu na rozmyślania. Zastanawiał się, czy uda mu się uratować cokolwiek z sypialni. Gitara oczywiście przepadła, tak samo taśmy. Możliwe, że działa jednak magnetofon. Było mu bardzo żal ojca, który stracił wszystko, co zgromadził w ciągu całego życia. Ale dla niego samego to może być pewien rodzaj czystego startu. Coś jak wypalenie rany, by ją odkazić. Podczas pory lunchu wybrał się na spacer do opuszczonej chaty. Upewnił się, że wokół nie ma żywej duszy, i wszedł na oszkloną werandę. Przyniósł z sobą mały, żelazny łom, ale nie był mu potrzebny, ponieważ, kiedy szarpał kłódkę, została mu otwarta w dłoni. Zdjął skobel i wszedł do środka w pośpiechu. Pokój po prawej stronie wypełniała piramida butwiejących mebli, krzesła, których nogi sterczały pod wszystkimi kątami. W jednym rogu piętrzyły się puszki z farbą, na ścianie widniały różnokolorowe smugi w miejscu, gdzie ktoś czyścił pędzle. Na półce przy drzwiach stała butelka denaturatu z nalepką "Nie nadaje się do spożycia". Ktoś dopisał flamastrem "Naprawdę". Pokój na lewo był pusty, podłogę wyłożono linoleum. Dwie szyby w oknie były wybite, do framug ktoś przybił kawałki tektury. Odwinął róg linoleum i za pomocą metalowego prętu obluzował deskę w podłodze. Ľwieki sucho trzeszczały, kiedy napierał na nie całym swoim ciężarem. Dajcie mi odpowiednio duży dŽwig, to poruszę świat. Wcisnął pod podłogę papierową torbę, w której schowany był pistolet, i skoczył na deskę, by znalazła się w poprzedniej pozycji. Tego popołudnia oznajmił Dunlopowi, że nie potrzebuje podwiezienia do miasta. Zabierze go przyjaciel i podrzuci tutaj rano. Dunlop wzruszył ramionami. Wydawało się, że jest niezadowolony, iż Cal nie jest już dłużej od niego zależny. - O$k, jeśli tak będzie ci wygodniej. O szóstej minął Cala chroniącego się od deszczu i wiatru pod okapem dachu. - Zawsze się spóŽnia - mruknął Cal. - Potem, kiedy samochód Dunlopa wykręcił na główną drogę, Cal przeszedł wzdłuż podjazdu. O jakieś pół mili stąd, w dół drogą do Toome, znajdował się pub, "Stray Inn", i Cal powędrował tam, aby spędzić czas aż do zmroku. Siedział samotnie w cieple sącząc kwartę piwa i nie odzywając się do nikogo. Kiedy spostrzegł, że na parkingu zapaliły się latarnie, wyruszył w drogę powrotną do farmy Mortonów. Dotarł do chaty, otworzył drzwi i wszedł do środka. Było tam teraz kompletnie ciemno, poruszał się więc powoli, macając przed sobą rękami jak czułkami. Zlokalizował kredens w korytarzu, wszedł do pustego pokoju i przykucnął na podłodze. Jestem dzikim lokatorem - pomyślał uśmiechając się w ciemności. Fatalnie to wszystko zaplanował. POwinien był przynieść ze sobą latarkę i coś, na czym mógłby spać. Jutro to wszystko zorganizuje. POdczas popołudniowej przerwy na herbatę, spędzonej w kuchni, podkradł z puszki na pieczywo bułki. Był ich tam cały stos, więc na pewno nie zauważą braku dwóch sztuk. W kieszeni kurtki kołysała się ciężko puszka piwa - ostatnia z sześciu, jakie kupił sobie w czwartek. POciągnął za otwieracz i piwo zasyczało w ciemności. Przyłożył usta do otworu, aby nie wylała się piana. Jadł powoli bułki, tak aby starczyły na dłużej, i zachował na póŽniej trochę piwa. Wzrok przywykł mu do ciemności, a kiedy potarł zapałkę, aby zapalić papierosa, oświetliła na moment pokój światłem jakby dziennym. Palił, przechadzając się wzdłuż i wszerz pokoju, pod jego stopami chrzęściły kawałki stłuczonej szyby. Z tylnego okna mógł zobaczyć dom na farmie Mortonów. Znajdował się dostatecznie blisko podjazdu, by usłyszeć, jak przejeżdża Ford. Wyjrzał, ale dostrzegł jedynie jej sylwetkę w oddali, w smudze przenikającej zza drzwi, kiedy wchodziła do domu. Pochylił się i oparł czoło o szybę. W takiej całkowitej ciemności widział każdą zmianę światła i natychmiast zauważył, gdy lampa przesunęła się schodami na piętro domu. Spojrzał w górę. Marcella podeszła do okna i gestem kapłanki zaciągnęła ciężkie zasłony. Teraz przynajmniej wiedział, gdzie jest sypialnia. Myślał o sobie jako odŽwiernym mieszkającym w służbówce, tuż obok domu swojej pani. GDyby nie popękała mu gitara, mógłby stanąć pod jej oknem i śpiewać serenady. Znów uśmiechnął się gorzko w ciemności. Potem stopniowo, w miarę jak zapadał zmierzch, minuta za wlokącą się minutą, popadał w przygnębienie. Wyobrażał sobie, że jest mnichem siedzącym w celi, którego pozbawiono nie tylko światła i wygód, ale także - w nastroju takim, w jakim był Cal - pozbawiono Boga. Skłonny był uznać, że tylko jedna rzecz uszlachetnia jego cierpienie. Matt Talbot żył z łańcuchami wrośniętymi w ciało z miłości dla Boga. Co by było, gdyby nie wierzył w Boga i w dalszym ciągu zadawał sobie ból? Co, gdyby cierpiał dla jakiegoś innego człowieka? Cierpieć za coś, co nie istnieje - tak było w Irlandii. Ludzie umierają każdego dnia, mężczyŽni i kobiety stają się kalekami i wegetują niczym rośliny w imię Irlandii. Jakiejś Irlandii, której nigdy nie było i której nigdy nie będzie. To właśnie mieszkańcy Ulsteru byli bohaterami, schwytanymi między kleszcze dwóch przeciwstawnych ideałów, dążących do starcia w proch strony przeciwnej. Jego grzech dręczył go, domagając się nieustannej uwagi. Walczył z nim w ciemności tak długo, jak tylko się dało, ale prócz zimna niewiele rzeczy mogło odwrócić jego myśli. W nieprzeniknionej ciemnmości oczy, nie mając nic innego do roboty, swobodnie spoglądały w głąb niego samego. Zmęczony dreptaniem Cal położył się na podłodze, z kolanami podciągniętymi do piersi, aby było cieplej. Leżał bezwładnie wśród potłuczonego szkła, jego oczy otwarte były na noc, i jeszcze raz oglądał tę straszliwą rzecz, którą uczynił. Minął już prawie rok od dnia, kiedy Crilly poprosił go, aby przyjechał po niego furgonetką. Czuł, że zbiera mu się na wymioty, ponieważ gdy wcześniej spotkał Crilly'ego na ulicy, ten oznajmił mu, że tym razem to będzie coś naprawdę ekstra. Pojechali do miasta do sali tanecznej. Zespół dopiero stroił instrumenty. Kilka dziewczyn, zawstydzonych tym, że przyszły za wcześnie, stało w cieniu w rogu sali. Było tak pusto, że Cal usłyszał, jak zamykają się drzwi. Poszedł z Crillym do baru, potem z drinkami w rękach zaszyli się w kącie. - No więc, co to takiego ekstra ma być? - Glina. Z Ochotniczej Rezerwy Policji. - A co z nim? - Załatwimy go, ot co. Cal poczuł, jak ściska go coś w żołądku i potnieją mu dłonie. Potarł wolno ręce o siebie. - Czy on tu przyjdzie? - Nie. To my musimy być tutaj widziani. Zrobimy, co mamy zrobić, potem tu wrócimy. - Rozumiem. - "Gdzie spędził pan wczorajszy wieczór?" OdpowiedŽ: "Na tańcach". Bum_bum. Cal kupił kolejne dwa kufle piwa. - Nie denerwuj się, Cal. Ten facet to największy skurwysyn, jaki jeszcze chodzi po ziemi. Skeffington twierdzi, że musimy przycisnąć Ochotniczą Rezerwę Policji. Może to powstrzyma ludzi od wstępowania do nich. Więc wybrał tego gościa - to prawdziwe gówno, mieszka gdzieś za Magherafelt. Dzisiejszego wieczora go załatwimy. - Cal milczał. Potem palcem osuszył krople piwa wewnątrz kufla. - Jakiś miesiąc temu sterroryzował przy użyciu broni dwóch kompletnie niewinnych facetów - ciągnął Crilly. - Siedzą teraz w pudle na Crumlin Road. Co więcej, kazał swoim fagasom skopać ich, jak jeszcze świat nie widział, i oświadczył, że stawiali opór władzy. Znał ich - to dwóch katolickich chłopaków z miasta, skurwysyn jeden. - Ja tylko prowadzę - przypomniał Cal. - Tego dokładnie od ciebie oczekujemy. Po drugim kuflu piwa Crilly ostrzegł go, że nie powinien pić więcej. W ogóle nie powinni pić przed robotą. Cal musi pewnie prowadzić. Orkiestra zaczęła grać. Sala stopniowo się zapełniała. Crilly kupił flaszkę whisky przy barze i wsunął ją do kieszeni. Każdy z nich zatańczył z trzema dziewczynami. - Ktoś powinien cię dobrze zapamiętać - stwierdził Crilly. Cal nie mógł się zdobyć na rozmowę z żadną z dziewczyn. Podczas szybszych kawałków w jego kieszeni brzęczały kluczyki, bał się, że to go może zdradzić. Crilly zerknął na zegarek i powiedział, że musi iść po jakieś narzędzia i że spotkają się za kwadrans na parkingu. - Do tego czasu musisz skombinować dla nas jakiś pojazd. Cal nienawidził Crilly'ego za wyrażenia jakby rodem z Hollywood. Podczas takich wieczorów Crilly'emu wydawało się, że gra w jakimś superfilmie. Cal zgrzytnął zębami i podążył za nim. íeby mogli tu wrócić, musieli ostemplować wnętrza dłoni fioletowym tuszem. - Czuję się jak książka z biblioteki - stwierdził Crilly idąc w dół po schodach. - Nie wygłupiaj się - skarcił go Cal. - Od dawna jest już zamknięta. - Głupio mu się zrobiło, że się roześmiał, ale był zdenerwowany. Cal wciągnął na dłonie cienkie, skórzane rękawiczki i pomaszerował skrajem parkingu. Pomiędzy stojącymi w rzędach samochodami znajdowały się dwie Cortiny. Spróbował otworzyć drzwi jednej z nich, były zamknięte. W drugiej, czerwonej, spostrzegł, że wyciągnięty jest sztyft blokady zamka na tylnych drzwiach. Wsunął się szybko na przednie siedzenie. Wyciągnął z kieszeni plik kluczyków od Forda i zaczął je po kolei próbować. Crilly zorganizował je od pewnego gościa z warsztatu samochodowego w zamian za obietnicę, że go nie podpali. - A tak nawiasem mówiąc, to mój dobry kolega - dodał. Cal wykorzystał osiem kluczyków, lecz bez powodzenia. Jedenasty był dobry i silnik zaskoczył, Cal tak bardzo się tego nie spodziewał, że aż wzdrygnął się słysząc nagły hałas. Włączył światła i wyprowadził wóz spomiędzy innych. Kiedy dozorca pomachał ręką na dobranoc, Cal upewnił się, że patrzy w inną stronę. Zaparkował nie wyłączając silnika i czekał na Crilly'ego. Po wypiciu dwóch kufli piwa powinien był iść do toalety. POmasował żołądek i odbiło mu się cicho. Ze zdenerwowania począł puszczać bąki. Minęło dziesięć minut, zanim z bocznej ulicy wynurzył się Crilly z reklamową torbą na zakupy od Spara w ręku. Kiedy wsiadł do samochodu, Cal poczuł zapach benzyny, ale nic nie powiedział. - ťadna sztuka, Cal - stwierdził Crilly rozglądając się dokoła. - Masz dosyć paliwa? - Trzy czwarte baku. Wjechali w główną ulicę Magherafelt. Crilly pilotował i jednocześnie sprawdzał broń. Od cichego brzęku pocisków Calowi drętwiały zęby. - Uwielbiam ciężar automatycznego pistoletu - powiedział Crilly. - Jest piękny, aż chce się płakać. - Podsunął go pod nos Calowi. - Ma tylko jedną wadę: lubi się zacinać. Cal nie patrzył, wzrok miał utkwiony w drodze. W lusterku dostrzegł blask świateł jakiegoś samochodu, więc zwolnił. Z ulgą ujrzał, jak tamten go minął i jak zniknęły jego tylne światła. Crilly wsunął broń do kieszeni. Z drugiej wyjął półlitrówkę i otworzył ją z trzaskiem. Przytknął do ust i po wypiciu długiego łyka westchnął: - O kurwa, dobre. W lewo, tutaj! Cal przejechał zakręt, musiał więc zawrócić. Głos miał piskliwy i napięty. - Nie dałeś mi znać odpowiednio wcześnie. Uważaj na drogę. - Ho, ho. Cal jest w nerwach. Masz pietra, co? O podjeŽdzie na farmę Crilly powiadomił wystarczająco wcześnie. Cal zwolnił i samochód podskakiwał na wybojach. Z prawej strony minęli nie zamieszkaną chatę i wjechali na dziedziniec farmy. Stał tam wielki kremowy budynek. Gdzieś z tyłu domu zaczęły nerwowo ujadać psy. Crilly pociągnął z butelki jeszcze jeden łyk. - Nie gaś silnika, Cal. To nie potrwa długo. Cal podjechał pod same drzwi wejściowe i Crilly wysiadł. Cal czekał. Bardzo chciało mu się sikać. Przycisnął się do kierownicy. Głaskał ją. Od spodu przypominała mu zarys pofałdowań jego własnych dziąseł. Zwinął język i dotknął ich czubkiem, licząc. Pięć czy sześć. Jak mokry piach na brzegu morza. Zachciało mu się palić, ale zdawał sobie sprawę, że przeszkodziłoby mu to, gdyby musieli szybko wiać. Silnik pracujący na luzie zaczął krztusić się i Cal lekko przycisnął pedał gazu, żeby nie zgasł. Na myśl o zgaśnięciu silnika w tej sytuacji zrobiło mu się słabo. Nie usłyszał dzwonka, kiedy Crilly nacisnął guzik. Było ciemno, ale gdzieś w głębi domu paliło się światło. Cal spróbował puścić bąka. PIwo i nerwy sprawiły, że czuł się jak nadmuchany balon. Nie chciał patrzeć, ale coś go do tego zmuszało. W hallu zapaliło się światło, rozjaśniając przestrzeń przed drzwiami. W tej chwili Cal poczuł, że jego pęcherz moczowy jest na granicy wytrzymałości. Crilly czekał, z jedną ręką w kieszeni. Zakołysała się zasłona z siatki, potem otworzyły się drzwi. Psy w dalszym ciągu zanosiły się nieprzerwanym ujadaniem. Cal zobaczył, jak mężczyzna się uśmiecha. POtem spogląda osłupiały. Crilly wyciągnął z kieszeni pistolet i mężczyzna zamarł. Na stopach miał sukienne kapcie. Crilly strzelił dwukrotnie w jego klatkę piersiową. Strzały zabrzmiały nierealnie - jakby z dziecinnej kapiszonówki. Mężczyzna bardzo powoli osunął się na kolana. Krzyknął, zupełnie jakby otrzymał cios w żołądek. - Mar...cella...a! Przypominało to ryk zwierzęcia. Cal usłyszał stuk i przekleństwa Crilly'ego, który obiema dłońmi walnął w pistolet i usunął zacięcie. - Marcella! - ryknął ponownie mężczyzna. Potem Crilly z odległości kilku cali wystrzelił prosto w jego głowę. Mózg rozbryznął się za nim na tapecie. Crilly oddał jeszcze trzy strzały w głąb korytarza, potem odwrócił się i zaczął biec. Wskoczył do samochodu wrzeszcząc: - Spieprzamy! Cal usłyszał pisk opon, gdy buksowały wyrzucając błoto i żwir, nim wreszcie ruszyły do przodu. Jadąc zbyt szybko pierwszym biegiem, zawadził o bramę. W błocie samochód ślizgał się na boki i z metalicznym odgłosem walnął o cementowy słupek. - JedŽ, jedŽ! - darł się Crilly. Cal zawrócił samochód na podjazd, jadąc z największą prędkością. Przed zakrętem na główną drogę nie zwolnił, ale ściął go, modląc się, aby nic nie nadjechało. - Mówię ci - krzyknął Crilly - ten pieprzony pistolet się zaciął! Calowi zbierało się na wymioty. Miał uczucie, że chce mu się robić wszystkimi otworami. - TEn durny sukinsyn wychylił głowę zza rogu w hallu. Musiałem więc i jego załatwić. - Kto? - Nie wiem, kto to był. Ale na swoje nieszczęście był zbyt wścibski. Drogę powrotną pokonali w o połowę krótszym czasie. Crilly bez przerwy gadał coś bez sensu, do Cala nic z tego nie docierało, i osuszał butelkę, którą wyciągnął z torby. Kazał Calowi zaparkować na pustkowiu za jakąś szopą. Wysiedli, Cal wyjął blaszaną puszkę z torby i oblał całą tapicerkę samochodu. - Masz zapałki? Cal podał mu pudełko i nie mógł już dłużej wytrzymać. Rozpiął spodnie i wysikał się potężnym strumieniem na zardzewiałą blachę szopy. Dudniło jak tętent galopujących zwierząt. Crilly potarł zapałkę i rzucił ją na siedzenie. Zapałka zgasła, zaklął. Zapalił następną. Strumień moczu Cala zdawał się nie mieć końca, parł, by szybciej się z tym uporać. Wtedy samochód eksplodował z głuchym hukiem, płomieniem z początku niebieskim, potem przechodzącym w żółty. Crilly zaczął uciekać. - Jezu, chodŽże wreszcie! Cal, chociaż ciągle jeszcze nie skończył, przerwał siusianie, zapiął się i począł biec. Na ulicy zwolnili, Crilly stwierdził, że wyglądałoby to zbyt podejrzanie. - Wracaj na tańce. Ja się tego pozbędę. Na drżących nogach Cal wspiął się po schodach prowadzących na salę. Chciał jak dziecko wybuchnąć płaczem. Wyciągnął dłoń w kierunku mężczyzny siedzącego u wejścia i okazał mu stempel. Ręka Cala straszliwie się trzęsła. Poszedł do ubikacji, by skończyć siusianie, i w lustrze ujrzał kredowobiałą twarz. Na swój widok poczuł fizyczną odrazę, ale nie przestał się przeglądać, dłońmi wsparty o brzeg umywalki. Nie zwymiotował jednak. POwędrował na salę i prosto do baru. Było tam teraz gorąco, czuło się zapach potu i perfum. Pulsował dŽwięk. Zespół w jednakowych popielatoniebieskich garniturkach podrygiwał w zgodnym rytmie. - "Widziałem twarz - śpiewał wokalista - całą w uśmiechach..." Cal wyczuwał pod stopami drgania podłogi, zrobionej z klepki klonowej. Zamówił dużą whisky, wypił jednym haustem, kupił następną. Za barem było lustro, więc zszedł ze stołka i zaszył się w kącie. Ujrzał Crilly'ego torującego sobie drogę poprzez tłum. Kiedy zbliżył się do Cala, puścił do niego oko. - W porządku, chłopie? Cal skinął głową. - Dobra, idziemy tańczyć. Trzeba się pokazać. Chwycił Cala pod ramię i pchnął prosto w kierunku grupki dziewcząt. Cal zatrzymał się przed jakąś rudowłosą, o jasnych rzęsach. Złapawszy ją za rękę pociągnął do tańca. Poszła z nim na parkiet. TEmpo spowolniało i zdawało się, że wszyscy zaczęli tańczyć jak na jakimś staroświeckim balu. Cal jedną ręką objął kibić dziewczyny, palcami drugiej przytrzymywał jej rękę. Dziewczyna nie była gruba, wyczuwał jednak, że pasek stanika zrobił dołek na jej plecach. Tańczyła, nie mając odwagi spojrzeć mu prosto w oczy, wpatrywała się w dal huczącą melodią. Była ciepła w dotyku, miała wilgotną dłoń. Cal prowadził ją niepewnie wokół parkietu, świadom żywego ruchu ciała pod dłonią. I jeszcze raz ujrzał padającego na kolana mężczyznę, jego piętę wysuwającą się z kapcia, osłupienie w oczach. Marcella. Imię to huczało mu w uszach, zagłuszając muzykę. Ruda dziewczyna żuła gumę, nie bez przerwy, bo spostrzegłby to już wcześniej, ale od czasu do czasu przesuwała ją w ustach, possała kilka razy i przestawała. Pod brodą miała ciemny pieprzyk, z którego wyrastał cienki, wijący się włosek. Dwie szybkie whisky sprawiły, że Cal trzymał się nieco niepewnie na nogach. Był to pierwszy z serii trzech tańców, jednak kiedy melodia ucichła, dziewczyna szybko przygryzła gumę. - Dzięki - powiedziała i skierowała się przez parkiet ku swoim przyjaciółkom. W barze Cal wzdrygnął się na widok kobiety podnoszącej do ust sok pomidorowy. Crilly był już na parkiecie, kołysał ramionami, obie dłonie trzymať na pośladkach swojej partnerki. Zawzięcie coś opowiadał. Cal poczekał, aż dotańczy do krawędzi parkietu, i krzyknął do niego: - Idę do domu! Nie czekając na odpowiedŽ, zaczął ramionami i łokciami torować sobie drogę do wyjścia w taki sposób, że ludzie spoglądali za nim z oburzeniem. Czuł, że na środku czoła ma wypalone piętno i że do końca życia będzie próbował je zmazać. IV Cal w dalszym ciągu mieszkał w chacie, pojawiając się na farmie wcześnie rano, jeszcze przed Dunlopem. Obijał się potem do póŽna, czekając, aż Dunlop odjedzie. W środę Dunlop udał się do miasta po jakieś części zamienne do traktora, więc Cal poszedł do chaty. Przerzucił stertę mebli i wynalazł trzy obszarpane, prostokątne poduchy z sofy. Ułożył je rzędem w rogu pokoju; miały służyć jako łóżko. Przykrył je dwoma cienkimi, szarymi kocami, które chroniły parę lepiej wyglądających krzeseł z jadalni, stojących oddzielnie od głównego stosu. Ze schowka na narzędzia wziął małą szczotkę i wymiótł na korytarz szkło i kurz z podłogi. Pomyślał o leżącej na półce latarce, ale uzmysłowił sobie, że jeśli on widzi dom, to i z domu może być widać jego. POczął więc uczyć się dróg w ciemności. PO tygodniu pogodził się z tym, że musi zapuścić czarną brodę, nie dlatego, że tak chciał, ale nie mógł wymyślić żadnego sposobu na golenie. W małej kuchence był zlew, ale bez kranu. Przez kilka wieczorów wędrował do "Stray Inn", by kupić papierosy. Sprzedawano tam również zakąski, które jadł, gdyż zdawał sobie sprawę, że jeśli nie będzie tego robił, to w końcu zachoruje. Klienci nie rekrutowali się z miejscowej ludności, ale z ekip najmujących się do strzyżenia owiec, które zjeżdżały tu z rozmaitych miast i udawały się w dalszą drogę. Uważał za nieprawdopodobne, by któryś z nich go rozpoznał. Doznawał uczucia, że dom na farmie to kula ziemska, a chata jest Księżycem na jego orbicie. Czasami w nocy, kiedy wiatr wiał z odpowiedniej strony, dochodziło go odległe pobrzękiwanie naczyń kuchennych. Zachowywał pewną czujność, więc widział zapalające się w różnych pomieszczeniach światła i zastanawiał się, czy jest tam Marcella. Chociaż była oddalona od niego o całe lata świetlne, czuł, jak ogromnie go przyciąga. A jednak, tak jak w przypadku Ziemi i Księżyca, wiedział, iż z powodu tego, co uczynił, nigdy nie będą mogli się zejść ze sobą. Jego grzech rozdzielał ich tak nieuchronnie jak lodowata przestrzeń kosmiczna. Wszystko, co mu pozostało, to patrzenie na nią. Pewnego razu słyszał, jak ojciec Brolley powiedział, że grzechem odcinasz się od Boga. Kiedy umrzesz, Bóg nie wskaże cię palcem, tylko powie: "OdejdŽ ode mnie, ty przeklęty". Zdawał sobie sprawę, że jest pełen grzechów, i pozostawał na uboczu. Człowiek potępiony przez samego siebie. Pewnego wieczoru Cal zobaczył, jak Marcella podeszła do okna w swoim pokoju i rozpostarłszy ramiona zaciągnęła zasłony. Potem, z boku domu, jakby nad kuchnią, zapaliło się światło. Jeśli nawet przez swój czyn zamknął sobie możliwość jakiegokolwiek zbliżenia do Marcelli, to mógł przynajmniej popatrzeć. Wymknął się z chaty i poszedł prosto przez dziedziniec farmy. Szyba okna, w którym paliło się światło, zrobiona była z matowego szkła, więc jedyne, co mógł przez nie dojrzeć, to zamazaną sylwetkę Marcelli, przesuwającą się w przód i w tył. Psy za domem zaczęły szczekać, ale Cal cmoknął językiem, znały ten dŽwięk, więc umilkły. Stał wpatrzony w prostokąt światła, wyobrażając sobie, jak Marcella wygląda i co robi. Potem podeszła do okna i otworzyła mały lufcik u góry, pociągając za pręt. W zimnym powietrzu z ust buchała para. Przy bocznej ścianie stał zbiornik na ropę do diesla, i Cal, nienawidząc siebie za to, co robi, wspiął się po nim szybko na płaski dach. NIe odważył się podejść. Gdyby go zobaczyła... o, słodki Jezu, gdyby go zobaczyła... Stał na krawędzi dachu obserwując czyste odbicie słupa ze skrzynką pocztową w zaparowanej szybie. Marcella podniosła w górę ramiona i starała się ściągnąć przez głowę czarny sweter. Dochodził do niego nieprzerwany szum strumienia wody z kranu w łazience. Zawiązała na czubku głowy włosy w węzeł czymś, co wyglądało na jedną z zielonych wstążek jej córki. Pragnienie zobaczenia jej całej sprawiało mu aż ból. KOchał sposób, w jaki podnosiła oczy, sposób, w jaki okazywała, że jest czymś bardzo zajęta, sposób, w jaki jej głowa pojawiała się i znikała z jego pola widzenia. Fakt, iż była całkowicie nieświadoma tego, że ją podgląda, sprawił, że zaczął cały dygotać. Stanął na palcach, próbując zobaczyć jej więcej, co spowodowało, że jeszcze bardziej zaczęły mu się trząść nogi. Wyprostowała się, więc ujrzał jej nagi kark, opalony, z czarnymi, sczesanymi do góry włosami. Poprzez przydymione szkło mógł jedynie domyślać się pozostałych jej ruchów, jak zatrzymuje się, schyla, chodzi. Zrobił kilka kroków w stronę okna i zawahał się. Znów wspiął się na palce. Przeszła do drzwi łazienki, chwyciła ręcznik, a kiedy po niego sięgała, w zasięgu wzroku Cala znalazła się jej pierś. Biała i wydatna - nie tak jak opalone ramię, nie ciężka, ale prężna, poddana ku przodowi. Starał się zapamiętać ten obraz, uchwycić ten widok. Ucichł szum płynącej wody. Usłyszał, jak Marcella nuci pod nosem, i to sprawiło, że poczuł się jak największe pod słońcem ścierwo. Zniknęła z ekranu przydymionego szkła w wannie, usłyszał, jak pluszcze się w wodzie. Gdyby przysunął się bliżej, nie wykluczone, że mogłaby w otworze lufcika zobaczyć jego żarzące się oczy. Co by wtedy czuła? Wszystko mogłoby wziąć w łeb - praca, jego plany, szansa przebywania w jej pobliżu. Nigdy więcej nie mógłby się pokazać w bibliotece, nigdy więcej się do niej nie odezwać. Ociągając się, zszedł ze zbiornika i prędko ruszył ku chacie, niczym złodziej. Merde. Crotte de chien. Gówno MC Crystal. Leżał na swoim posłaniu, wdychając zapach pleśni i rozmyślając o Marcelli; powoli uśmierzał w sobie napięcie. W przygnębieniu, które potem nastąpiło, objawiła mu się cała beznadziejność jego położenia. POkochał kobietę, która jedyna na świecie była dla niego zakazana. Cierpiał za coś, co mogło w ogóle nie zaistnieć. Pomijając jego wiek - któraż wdowa mogłaby się zainteresować długowłosym, o dziesięć lat od siebie młodszym chłopakiem - przez swój czyn przekreślił siebie dla niej. Była dla niego nieosiągalnym marzeniem, ponieważ dopomógł w zabójstwie jej męża. A oprócz tego, każdy jego następny czyn powiększał dzielącą ich przepaść - dotknięcie jej w kościele, podglądanie w łazience. Parsknął śmiechem. Jeśli dotknięcie jej pośladków w kościele wierzchem dłoni dodało cal do dzielącej ich przepaści, to zaszlachtowanie jej męża przeniosło go na drugi kraniec galaktyki. Zapalił papierosa i pokój przez chwilę rozjarzył się żółtym światłem. Mimo całej absurdalności swojej sytuacji, nie mógł opuścić chaty. Teraz musiał walczyć ze Skeffingtonem i Crillym, ponieważ z nimi zerwał. Wiedział, że na razie jest tu bezpieczny; na dzień, w którym pojawi się tutaj węszący za nim Crilly, miał pod podłogą ukrytą broń. Dezerterów rozstrzeliwano - nawet takich, którzy zaprzeczali, że kiedykolwiek się zaciągnęli. Ale Crilly'emu nigdy nie wpadnie do głowy go tutaj szukać. Nie mógł zasnąć, wypalił dwa kolejne papierosy. Było zimno, więc na wierzch dwóch cienkich kocy położył kurtkę. Jedyne, co robił przed położeniem się spać, to zdejmował buty. Czuł, że śmierdzi - jego stopy i koszula; wiedział, że już od dawna przydałaby mu się kąpiel i całkowita zmiana ubrania. Od dwóch tygodni miał na sobie tę samą odzież i zaczynał wyglądać i cuchnąć jak włóczęga. Pewnego dnia musiał wyjść bez skarpetek i kalesonów, które uprał w oborze pod kranem żółtym karbolowym mydłem i wywiesił do wyschnięcia przyciskając do ramy kominka trzema kamieniami. Ale nie wysychały przez noc, więc wolał je wkładać wilgotne i pozwalać im wyschnąć w cieple ciała, niż narazić się na cierpienie obtarcia stóp butami i podrażnienie genitaliów. POwinien iść odwiedzić Shamie'ego, wykąpać się i poprosić o koszulę, skarpetki i takie tam rzeczy. Najlepiej flanelowe koszule. Zastanawiał się, jak długo pustelnicy, noszący włosiennice, muszą się do nich przyzwyczajać. Najbardziej mu jednak dokuczała niemożność mycia zębów. Przez pierwsze kilka dni, za każdym razem, jak przesuwał po zębach językiem, wyczuwał odkładający się osad. Chociaż nie mógł się im przyjrzeć, czuł, że zżółkły. Przypomniał sobie rady swojej matki, podkradł więc trochę soli kuchennej, zmieszał z sadzą z komina chaty - czarne z białym. Nie zrobił się z tego szary proszek, lecz zostały drobiny bieli i czerni. Każdego ranka czyścił zęby palcem oblepionym tą mieszanką i płukał usta, wydzielając sobie jeden haust wody z blaszanej puszki, którą napełnił przy podwórzowym kranie. Wyrzucił niedopałek do kominka i przyglądał się, jak żar powoli przygasa. Ułożył się do snu. Nagle pokój wypełniło sinobiałe światło i gwałtownie otworzono zewnętrzne drzwi. Słychać było krzyki i tupot ciężkich kroków. Kopnięciem otworzono wewnętrzne drzwi, które z trzaskiem odbiły się od ściany. Cal był już w połowie drogi z łóżka, by wiać ze wszystkich sił, kiedy jakiś głos krzyknął: - Stój, bo strzelam! - Ujrzał wycelowane w siebie lufy karabinów. Oślepiło go światło, zainkasował kopniaka w głowę. Upadł plecami na kominek. Zaczął wrzeszczeć, tak jak ludzie w pokoju. Kiedy gramolił się na nogi, zobaczył twarz Murzyna. Rozpłaszczyli Cala na ścianie z rękami do góry, ich dłonie przeszukiwały jego ciało od stóp do głów. - Co tutaj robisz, huju! - spytał Murzyn. Pozostali żołnierze przetrząsali łóżko, przerzucali śmierdzące koce. Murzyn schwycił Cala za włosy i obrócił mu głowę, świecąc prosto w twarz. - Pytałem, co tutaj robisz?! - W porządku, sierżancie - powiedział jakiś inny głos. Cal pozostał twarzą do ściany, z rozpostartymi ramionami, w rozkroku. Coś ciepłego kapnęło mu do oka i zorientował się, że krwawi. Ten ostatni głos brzmiał, jakby należał do kogoś z wyższej sfery: - Czy możesz jakoś wytłumaczyć swoją tutaj obecność? - przemówił ponownie. - Pracuję tutaj - odparł Cal. - Gdzie? - Na farmie Mortonów. - To właśnie oni po nas zadzwonili. - Nie wiedzą, że tu jestem. - Ale my chcemy wiedzieć, dlaczego tu jesteś. Cal spróbował opuścić w dół ramiona, obrócić się i porozmawiać rozsądnie z tym człowiekiem, ale w tej samej chwili, kiedy drgnął, inny głos wrzasnął: - Stać! - i do Cala doszedł trzask wycelowanej w niego broni. Zmartwiał. Oparł się całym ciężarem na dłoniach. Zaczynały mu drętwieć i sztywnieć ramiona. - Dwa tygodnie temu spalono mój dom. Nie miałem gdzie się podziać. - Jaki adres? Cal podał mu i tamten wyszedł z pokoju. Zaćwierkał nadajnik radiowy i przemówił coś na zewnątrz. Kulturalny głos powrócił znowu. - Twierdzisz, że tutaj pracujesz? - Tak. - ChodŽ wobec tego. Murzyn pomagając sobie kolbą karabinu skierował go ku drzwiom. Dwóch innych białych żołnierzy z poczernionymi twarzami wycelowało do niego z karabinów. Cala poprowadzono koło Land Rovera z oślepiającymi światłami, potem podjazdem do domu. Stąpnął na zamarzniętą kałużę i zorientował się, że wciąż jest tylko w samych skarpetkach. Dygotał niepohamowanie, objął się więc ramionami, by mu było cieplej i by powstrzymać drżenie. Szedł nierówno, stając na palce, gdy kamienie raniły mu stopy. Przed domem stał drugi Land Rover z włączonym nadajnikiem. Kulturalny głos wszedł do środka. Wydawało się, że trwa to wieki. Karabiny wciąż były wycelowane w jego pierś. Stopy bolały go z zimna i od ostrych kamieni. Jakiś żołnierz porozmawiał krótko przez radio Land Rovera i potem wszedł do domu. Kulturalny głos wyszedł z Marcellą. Miała na sobie cytrynowożółty szlafrok frote, włosy wciąż związane na czubku głowy dziecinną wstążką. Popatrzyła na Cala i na jej twarzy pojawił się grymas zakłopotania. - Zgadza się. Bardzo mi przykro z tego powodu - zwróciła się do oficera - ale po tym, co się tu stało... Cal, wejdŽ do środka. - Chwileczkę, proszę pani. Wypytali Cala o nazwisko, adres i o wiele innych rzeczy. Potem kazali mu coś podpisać. Spojrzał przez ramię i zobaczył światła i ludzi przesuwających się wewnątrz chaty. Jeśli znaleŽli broń, był kompletnie i na amen pogrążony. Wiedział, że wyduszą z niego prawdę o morderstwie, jeśli przyleją mu dostatecznie mocno. Trzęsąc się złożył na papierze swój podpis. íołnierze załadowali się do Land Rovera i odjechali wzdłuż podjazdu. - Lepiej wejdŽ do środka - powiedziała Marcella. Cal spojrzał na chatę. światła zgasły i oba samochody, z pulsującymi czerwonymi światłami odjechały w kierunku głównej drogi. Cal obrócił się i podążył za Marcellą. Pani Morton siedziała w kuchni, także ubrana w szlafrok. Na włosach miała siatkę, jej twarz wyglądała chorobliwie blado. Kiedy wszedł, spojrzała na niego. - Z pana to głupi chłopak, panie Mc Crystal - rzekła. - Zdaje pan sobie sprawę, ile narobił pan kłopotów? - Przepraszam - powiedział Cal. - Kiedy spostrzegłam, że w chacie zapalają się zapałki, myślałam, że oszaleję ze strachu. - W jej okularach odbijało się jarzące pasmo światła, jaśniało biało. - Pozwól mi opatrzyć sobie głowę - powiedziała Marcella. Cal ruszył z miejsca, gdzie stał, i ujrzał wilgotne ślady, nie tylko od skarpetek, ale także od palców wyłażących ze skarpetek. Posadziła go na krześle. - Mojego męża obudził hałas i umierał prawie ze strachu. Kiedy już taka rzecz ci się przydarzy, to nigdy o niej nie zapomnisz. Cal starał się coś wyjaśnić, ale pani Morton mu przerwała: - Dlaczego pan nie powiedział, że spalono mu dom? Wtedy moglibyśmy może coś pomóc. Ale pan nie, pan wiedział lepiej. - Słyszałyśmy, że spalił się jakiś dom - wtrąciła Marcella - ale nie miałyśmy pojęcia, że to właśnie twój. - Przyniosła do stołu miskę z ciepłą wodą i wsypała do niej jakiś środek odkażający, który zabarwił ją na biało. Odgarnęła długie włosy Cala z rany i przemyła ją tamponem z waty. Czubkami palców lekko przesuwała tam i z powrotem po jego twarzy, w miarę jak badała głowę. - Nie sądzę, żeby wymagało to szycia. To raczej obtarcie i zadrapanie, niż cięta rana. - Mam szczerą ochotę zapłacić panu i zwolnić go natychmiast - stwierdziła pani Morton. - Chodzi mi o to, że pracuje pan tutaj dwa tygodnie, a włamał się do naszej własności i wystraszył nas śmiertelnie. - Przykro mi, tak bardzo mi przykro - powtórzył Cal. - Ale zupełnie nie miałem pojęcia, co mógłbym zrobić innego. - Przymknął oczy i pomyślał, że jeśli tamta mówi takim tonem, to gotowa mu wcale nie zapłacić. Miękkie dotknięcie materiału rękawów szlafroka Marcelli gładziło mu policzki. Czuł zapach talku, który musiała użyć po kąpieli. - íołnierze rozkazali nam - ciągnęła dalej pani Morton - zamurować drzwi do chaty. Inaczej, jeżeli nikt tam nie mieszka, będzie to wbrew przepisom bezpieczeństwa. To znaczy, że przez pana stracimy magazyn. - Mamo, czy mogłabyś nastawić czajnik z wodą? Myślę, że wszystkim nam dobrze zrobi filiżanka herbaty. - Nie będę w stanie zasnąć, jeśli napiję się o tej porze herbaty. Chyba jednak po tym wszystkim i tak nie będę mogła spać. - Wstała i nastawiła wodę. Marcella, odcisnąwszy w palcach świeży tampon waty, obmyła ranę. - Gotowe - orzekła. Uśmiechnęła się do Cala. - Zalepię to plastrem. - Wzięła z półki paczkę Ozo i wyjęła duży opatrunek. ściągnęła połówkę papieru ochronnego i przylepiła plaster nad raną. Naciągnęła go, usuwając jednocześnie drugą połowę papieru, i wygładziła przyciskając kciukami. Pani Morton przestała mówić i herbatę pili w niezręcznym milczeniu. - Dokąd teraz pójdziesz? - spytała Marcella. - Nie wiem. - Może się pan przespać na tapczanie - stwierdziła pani Morton nie patrząc na Cala. - Nie chciałabym, żeby mówiono o mnie, iż wyrzuciłam kogoś na bruk w środku nocy. - Drżącą dłonią odstawiła filiżankę, która brzęknęła o spodeczek. - A co jutro? - spytała Marcella. Cal drgnął i wlepił wzrok w swoją herbatę. - Mamo, czy mogę zamienić z tobą parę słów? - Obie kobiety wstały i przeszły do drugiego pokoju. Cal siedział czekając i wpatrując się w sztuczny uśmieszek królowej na boku puszki z herbatą. Kiedy powróciły, znowu zabrała głos pani Morton. Stanęła z założonymi rękoma, wąskie stopy rozstawiła płasko pod kątem prostym. Nogi miała poznaczone sinymi żyłkami i białe jak świece. - Moja synowa zaproponowała, żebyśmy się ugodzili. íeby zapobiec powrotowi żołnierzy i zamurowaniu wejścia do chaty, wynajmiemy ją panu. Może pan sobie przysposobić to miejsce najlepiej, jak potrafi... ale, jestem pewna, że wie pan już o tym dobrze, nie ma tam żadnych wygód. Nie będę pobierać od pana komornego. - Powinienem jednak coś płacić - wtrącił Cal. - Nie jest to żadna wielkoduszność z mojej strony. Gdyby pan płacił, mógłby pan wymagać. A w ten sposób nie będzie miał prawa do tego. Odejdzie pan, kiedy panu powiem. - Odwdzięczę się w jakiś sposób. - Odbiorę to sobie w pana pracy - oznajmiła pani Morton i po raz pierwszy tej nocy nieomal się uśmiechnęła. Rankiem zbudziło go radio grające w kuchni obok. Wstał i już miał odejść z powrotem do chaty, kiedy do drzwi zastukała pani Morton. - Jeśli ma pan ochotę na filiżankę herbaty, to jest gotowa. Wszedł do kuchni mrucząc pod nosem podziękowania. Pani Morton przyjrzała się jego zaniedbanemu wyglądowi i skierowała go do łazienki. Spiesząc się tak, jakby coś kradł, Cal umył się cały mydłem i ciepłą wodą stojąc w wannie i wytarł włochatym zielonym ręcznikiem, który, jak widział, używała poprzedniego wieczoru Marcella. Zaskoczył go widok własnej brody w lustrze, zobaczył też, że spod plastra wyziera paląca czerwień. Wokół jednego oka widniał nieznaczny siniak. Wyczyścił zęby pastą, używając czyjejś szczoteczki; czystość w ustach podziałała na niego rozweselająco. Starał się zrobić to wszystko w jak najkrótszym czasie, by nie pomyślano, że był naprawdę brudny. Wciągając skarpetki spostrzegł, że są sztywne od błota. Zdjął je więc i wsadził do kieszeni. Przynajmniej miał teraz czyste stopy. Wypił herbatę powtarzając kilkakrotnie, jak przykro mu z powodu ubiegłej nocy. - Kiedy przeżyło się już taką tragedię, to człowiek jest wystraszony na całe życie - rzekła pani MOrton. - Wydaje mi się, że to dopiero wczoraj zabito Roberta. Był takim dobrym chłopcem - i wszyscy go lubili. On i Marcella - chociaż ona jest innego wyznania - byli doskonale dobrani. On był dla niej taki dobry. - Potrząsnęła głową z niedowierzaniem. Na dnie swojej filiżanki Cal zobaczył fusy herbaciane. Nie wiedział, czy zostać i czekać, aż Marcella zejdzie na dół, czy uciekać jak najszybciej od pani Morton. - Niech pan się zobaczy póŽniej z moją synową, a ona postara się poszukać jakichś odpowiednich mebli. Jeszcze leniuchuje. Ma dziś wolny dzień. - To mu wystarczyło - świadomość, że zobaczy ją póŽniej w ciągu dnia. Podziękował pani Morton za wszystko i powiedział, że już pora na niego. Dunlop będzie czekał. Widząc jego bose palce stóp, oplecione wokół nóg stołka, pani Morton zaproponowała mu kalosze do wyboru z szafki kuchennej, aby miał w czym wrócić do chaty. Aż do pory lunchu wyrzucał gnój z obory; kiedy skończył, poszedł do domu i zapukał do kuchennych drzwi. Wpuściła go pani Morton wołając Marcellę. Najpierw jednak weszło jej dziecko, zadzierając głowę, żeby zobaczyć, kto to taki, a za nim Marcella. - Czy możemy wziąć to małe łóżko z pokoju na tyłach domu? Na strychu prawdopodobnie wszystko jest nasiąknięte wilgocią. - WeŽ, cokolwiek ci potrzeba. Ty decydujesz. To był twój pomysł. Cal i Marcella weszli na górę po schodach, za nimi podążyło dziecko wołając: - On jest śmierdziuszek! Marcella uciszyła córkę, a Cal się zaczerwienił, bo wiedział, że to niewątpliwie prawda. Na plecach przydŽwigał do chaty ramę siatkowego łóżka. Marcella towarzyszyła mu z naręczem kocy i poduszek w poszwach w niebieskie pasy. Lucy niosła kilka złożonych powłoczek na poduszki i rozmyślnie wchodziła w środek kałuż rozchlapując je. Całe popołudnie kręcili się tam i z powrotem przenosząc do chaty najrozmaitsze sprzęty. Zasłony, lampę, turystyczny piecyk, czajnik, stolik do gry w karty z nadgryzionym przez mole zielonym suknem. W samej chacie wybrali dwa krzesła - te w dobrym stanie, które były przykryte. Cal zauważył, że w domu, w obecności pani Morton, Marcella była poważna i powściągliwa, ale za każdym razem, jak wychodziła za próg, zmieniał się jej nastrój. Kiedy szli po raz pierwszy, powiedziała: - W porządku, jesteśmy na szlaku - i uśmiechnęťa się do niego, zgiętego wpół pod ciężarem ramy łóżka, z palcami zahaczonymi o oczka siatki. - Operacja "Stajnia". W gospodzie nie było noclegu. - Kiedy ujrzała pomieszczenie, stwierdziła, że jest w lepszym stanie, niż pamiętała. Rozpaliła ogień z papierów, drewna i węgla, które brała z pełnego pudła po płatkach kukurydzianych. Cal przyniósł kilka polan, które uprzednio sam narąbał, aby podtrzymać ogień. Kiedy przenieśli już wszystko, co przyszło im do głowy, włączając w to dywanik przed łóżko, na który mógłby spuścić nogi, Cal zaproponował filiżankę herbaty. Zastanowił się przez chwilę i oznajmił: - Mamy wszystko, co jest potrzebne do herbaty, prócz wody, herbaty, mleka i cukru. - I czajniczka, i filiżanek - dopowiedziała Marcella. - A co ty sobie wyobrażasz? íe gdzie się znajdujesz? W hotelu? Kiedy wrócili do domu, pani Morton zagroziła, że potrąci za to wszystko z jego pensji. Poczuł się nieswojo, nie wiedząc, czy żartuje, czy mówi poważnie. Oznajmiła mu także, że jeśli dobrze poszuka, to na tyłach chaty powinien znaleŽć pompę. Nie była tylko pewna, czy po tylu latach jeszcze działa. Zasiedli w chacie czekając, aż zagotuje się woda. Mała Lucy bawiła się w korytarzu mówiąc coś sama do siebie, polana na kominku syczały i trzeszczały. - Przypomina to dom zabaw - stwierdziła Marcella - z czasów, kiedy byłam dzieckiem. - GDzie to było? Marcella opowiedziała mu co nieco o swoim dzieciństwie w Portstewart. POchodziła z włoskiej rodziny D'Agostino, którzy prowadzili kawiarnię nad morzem, na plaży. Na naukę posłano ją do zakonnic do klasztoru w Portstewart, było to wspaniałe miejsce przypominające Elsinore, wybudowane na skalistym brzegu, z widokiem na Atlantyk. Mówiąc prawdę, to w lecie, w czasie wakacji, przebywały obie z Lucy w Rzymie. Nie były to prawdziwe wakacje, ale pozwoliło jej to oderwać się od tego, co się wydarzyło w domu. Czy słyszał o tej okropnej rzeczy, jaką zrobiono jej mężowi? Cal przytaknął, potem udając, że należy dołożyć do ognia, pochylił się nad paleniskiem odwracając się do niej plecami. Wszystko, co mógł powiedzieć, to: "Hm, hm", jak do kogoś po drugiej stronie słuchawki telefonicznej, podczas gdy ona opowiadała. Czuł, że może się wydać zbyt grubiański, więc kilka razy zmusiť się do obejrzenia przez ramię i popatrzenia jej w oczy. Spróbował zmienić temat rozmowy. - Czy to w Rzymie tak się opaliłaś? Opowiedziała mu, jak czuła się winna leżąc w słońcu, świadoma całej ironii tego, że jedynym jej ustępstwem na rzecz wdowiej żałoby było czarne bikini. Mama zaopatrzyła ją na podróż w pieniądze na przelot samolotem i długą listę adresów. Widziała setki ciotek, wujków i kuzynów, których nie mogła zrozumieć, bo zaniedbała okropnie swój włoski, a oni nie chcieli, czy też nie byli w stanie zwolnić potoku wymowy. Ale bardzo rozpieszczali Lucy, kiedy tam była, i współczująco przytulali Marcellę, a ich oczy wyrażały zrozumienie dla jej tragedii. Siedząc po turecku na łóżku piła herbatę z kubka. Cal usadowił się na krześle z prostym oparciem, jakby w transie słuchając jej opowieści. Miał wrażenie, że jest bardzo spokojna. - Czegoś tu brakuje - orzekła, odfajkowując na palcach obecność w pokoju rozmaitych przedmiotów. - Wiem czego, i, co więcej, wiem, gdzie to zdobyć. - Co mianowicie? - KOmodę. Jest w sąsiednim pokoju. Zeskoczyła z łóżka, a Cal pomógł jej przenieść małą komódkę do swojego pokoju. Szuflady zacinały się, kiedy próbowała je wysunąć, a całość trzęsła się tak, że uchwyty - małe miedziane kołatki - głośno stukały. - Moja matka miała zwyczaj pocierać krawędzie świecą, żeby luŽno chodziły - powiedziała. - Dziękuję bardzo - Cal się roześmiał - ale nie mam nic, co mógłbym włożyć do środka. - Marcella zatrzymała się znów poważna i zasadnicza. - Jasne, przecież was spalono. Wszystko straciłeś? Cal kiwnął głową. - Wróciłem tam tylko raz. Wszystko było zniszczone. - I od tamtego czasu nosisz na sobie to samo ubranie? Cal spłonął rumieńcem. - śmierdziuszek - powiedziała. Roześmiał się razem z nią. Potem spoważniała i usiadła na łóżku trzymając w obu dłoniach kubek. Wydęła wargi i popatrzyła na niego. - Czy łatwo się obrażasz, Cal? - Nie. - To może przyjąłbyś trochę używanej odzieży? - Pewnie. - Jaki jest twój rozmiar? - spytała. - Prawie wszystkie rozmiary używanej odzieży będą na mnie pasować - odparł Cal. Roześmiała się i oznajmiła: - Dobrze więc. Pozwól, że pójdę i się rozejrzę. Miałam zamiar oddać wszystkie rzeczy Roberta na wyprzedaż na cele dobroczynne, ale nie mogłam się dotąd zmobilizować. - Zawahała się na progu. - Nie masz skrupułów, by nosić odzież po zmarłym? Cal siedział na skrzypiącym krześle, wpatrując się w podłogę. - Nie, wcale nie - musiał to powiedzieć. Usłyszał, jak Marcella mówi w korytarzu: - ChodŽ, Lucy. Następna wycieczka do babci. Kiedy wróciła dŽwigając czerwoną skórzaną walizkę z wizytówką linii lotniczych przywiązaną do rączki, siedział wciąż w tej samej pozycji. Otworzyła z trzaskiem walizkę na łóżku. - Pomyślałam - powiedziała, że nie dam ci nic, co teściowa mogłaby rozpoznać. Jest trochę śmieszna na tym punkcie. Jej syn i takie tam rzeczy. Więc nie dostaniesz garniturów ani lepszych swetrów. ChodŽ i zobacz, czy ci się coś z tego przyda. Cal dŽwignął się z krzesła i zajrzał do walizki. Leżały tam wyprasowane koszule w bladozielonym kolorze Rezerwy Policji, dwie pary flanelowych spodni, nie wyróżniające się niczym swetry, rozmaitych kolorów skarpetki i kalesony. - Zastanawiam się, czy będą pasowały - powiedziała, unosząc w górę parę spodni. - Jesteś tego samego wzrostu, co Robert, ale on był dobrze zbudowanym mężczyzną w średnim wieku. Przymierz je. Cal zabrał spodnie do małej kuchenki, a Lucy poszła za nim. Wyprosił ją tak delikatnie, jak tylko potrafił. Wkładając spodnie pomyślał o mnichach i pustelnikach w ich włosiennicach, stworzonych po to, by potęgować cierpienie. Spodnie miały odpowiednią długość, ale były za szerokie w pasie. Wziął więc własny pasek, przeciągnął przez szlufki i zapiął na dobrze wyrobioną ostatnią dziurkę. Nie wyglądały Žle. Trochę jak na fotografii Duńczyków, którą widział w czytance w podstawówce. Wrócił do pokoju. - Byłyby akurat, gdybym był w ciąży - rzekł. - Och, Cal! - wybuchnęła śmiechem i jednocześnie wyglądało na to, że mu współczuje. - Wystarczą do czasu, aż upiorę własne dżinsy. - Dlaczego nie dasz mi wszystkiego, żebym wyprała w pralce? - Nie. - Czemu nie? Uważasz, że nie jestem kobietą wystarczająco obytą ze światem? - One... - Zamilkł, szukając odpowiedniego słowa. - Nie przeszłyby testu. - Co masz na myśli? - Pewien mój znajomy przeprowadził test. Jeśli ciśniesz kalesonami o ścianę i się ześlizną, możesz je włożyć następnego dnia. Jeśli się przykleją, musisz włożyć inne, czyste. Ja właśnie potrzebuję czystych. Marcella zaśmiała się głośno, ale jej twarz wykrzywiła się z obrzydzeniem. - Pozwól, że wpierw je sam przepiorę - poprosił Cal. - Ale jak i gdzie? Pomyślał przez chwilę i rozpromienił się. - Przy pompie. - Włożył z powrotem swoje spodnie i we troje poszli na tyły chaty. Stał tam mur z surowego kamienia, porośnięty krzakami jeżyn i kolcolistów. - Musi być gdzieś tutaj. Marcella zerwała dorodną jeżynę i włożyła Lucy do buzi. Dziecko pożuło trochę, nie smakowała mu, więc wypluło wszystko na brodę. Jej matka zacmokała z naganą, zebrała jeżynę dłonią, którą potem wytarła o trawę. Cal pochylił się, przepatrując gąszcz jeżyn. Wszedł w nie, łamiąc i przyduszając pędy butami. Marcella mogła teraz zajrzeć pod spód. - Jest tutaj - powiedziała. Cal poszedł do składziku na narzędzia, wziął grabie i jakiś przyrząd przypominający rzeŽnicki nóż do mięsa zakończony trzonkiem. Wycinał drogę do pompy, starając się oczyścić przestrzeń dokoła, podczas gdy Marcella wygrabiała długie pędy jeżyn. Przeobraziły się jakby w żywe istoty, niczym węże czepiając się jej nóg w dżinsach, kiedy starała się je odczepić, zwijały się i siekły. Dziecku, żeby się nie podrapało, przykazała stanąć z daleka. Cal zatrzymał się, żeby zaczerpnąć oddechu, i przyglądał się Marcelli. Nie zwracając na niego uwagi pracowała dalej. Za każdym razem, jak sięgała do przodu, jej sweter podjeżdżał do góry odsłaniając mały półksiężyc ciała na plecach. Kiedy pochylała się w ten sposób, mógł widzieć jej kręgosłup. Wyprostowała się, obciągnęła sweter i zadyszana uśmiechnęła się do niego. - W niczym nie przypomina to stemplowania książek w bibliotece - stwierdziła. W końcu oczyścili pewien obszar wokół pompy. Stała przysadzista, szara, z wyżłobionymi bokami i żelaznym hełmem. - Pytanie, czy pracuje - odezwał się Cal. Marcella poszła do pompy i poczęła ruszać rączką w górę i w dół. Pompa zgrzytnęła, posypała się rdza i na tym koniec. - Nie poddawaj się! - zawołał Cal. Ciągle przyciskała ramię pompy. Cal przyłożył ucho do wylotu i usłyszał bulgoty i poświsty. - Dalej, napieraj całym ciałem, Marcello! - Zdał sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu, i zrobiło mu się błogo na duszy. Dyszała z wysiłku. Wytrysnęło trochę rdzawej wody, która rozchlapała się po kamiennym ocembrowaniu. Oboje krzyknęli na wiwat, na co przybiegła Lucy, by się przyglądać. - Nie pozwól jej przestać pracować! - krzyczał Cal. Wkrótce woda wylewała się czystymi kaskadami za każdym razem, gdy Marcella naciskała ramIę pompy. Cal wyprostował się i zwrócił się do niej dla samej przyjemności wypowiedzenia jej imienia: - Brawo, Marcello. Strzeliła palcami i poprawiła wyimaginowaną klapę marynarki. A on już o tym zapomniał. Robili tak w szkole podstawowej, kiedy otrzymywali dobre stopnie. Więc może Marcella nie była jednak tak wiele od niego starsza. - Może poszlibyśmy na jeżyny któregoś dnia? Zanim opadną - zaproponowała. - Dobrze - zgodził się Cal. Potem Lucy zaczęła płakać. Do jej grubych wełnianych rajstop przyczepiały się gałązki wrzośca, a kiedy podskakiwała, by się ich pozbyć, z każdym krokiem coraz bardziej się w nie zaplątywała. Opuściła rączkę, by zdjąć z siebie pęd, i wtedy witka ją ukłuła. Marcella podbiegła do niej, podniosła do góry, mówiąc coś uspokajająco. Dziecko trzymało w górze kciuk, na którym czerwieniła się kropelka krwi, i płakało żałośnie. Marcella tuliła Lucy do siebie. Cal przyglądał się. Matka odchyliła się do tyłu, by móc widzieć twarz dziecka, ale nadal mocno ją przytulała. - Ojej, myślę, że będziemy musiały to zabandażować. - Ale dziecko wciąż płakało. Marcella odwróciła się do Cala. - Chyba jest zmęczona. Lepiej pójdziemy już. Znowu chciał utrwalić w pamięci ten moment, w którym Marcella odwróciła się w jego stronę, z pasmami włosów opadającymi na twarz, obejmując ramionami szlochające dziecko. Kiedy szła ostrożnie między ściętymi pędami, krzyknęła: - A nie zapomnij przynieść mi swoich rzeczy do prania! Cal pomachał ręką. Kiedy został sam, z trudem mógł uwierzyć w to, co się stało. Spędzili razem prawie trzy godziny, rozmawiali, sprawił, że się roześmiała. W jakiś sposób umówili się nawet na randkę - na zbieranie jeżyn; a nawet na dwie - ta druga to w związku z praniem. Wszedł do chaty, by usiąść i zapalić papierosa. Potem pobiegł do obory i wypożyczył sobie wiadro. Napełnił wiadro wodą, która na tle białej emalii przybrała kolor delikatnej, bladej zieleni. Cal przydŽwigał je do pompy, jedną rękę wyciągnął w bok, drugą trzymał sztywno do dołu, aby uchronić wodę przed wylaniem. Drwal i roznosiciel wody, jak w sam raz. Wylał zawartość wiadra do zlewu, zatkawszy przedtem odpływ, i rozebrał się, wrzucając po kolei do wody każdą sztukę odzieży. Całkiem nagi podszedł do stosu ubrań po zabitym mężczyŽnie. Starając się nie myśleć o tym i mieć to już za sobą, szybko się ubrał. Kalesony były obszerne, ale nie na tyle, by opadać, buty i skarpetki pasowały doskonale. Kiedy się całkowicie ubrał, wygniatał w wodzie swoje brudne ciuchy, które po wykręceniu powąchał. Można je było pokazać. Były wystarczająco czyste do prania. Poszedł do domu i zapukał do kuchennych drzwi. Otworzyła mu Marcella i kiedy stał w progu, odebrała od niego wilgotne ubranie. Była zaaferowana i zasadnicza. Zanim Cal zdołał wymyślić, co by tu powiedzieć, zamknęła drzwi. Tego wieczoru zapalił lampę olejową i usiadł przy kominku rozglądając się po pokoju. Szorstkie zachowanie Marcelli w kuchennych drzwiach zepsuło mu cały dzień. Miał wrażenie, że sobie to wszystko wymyślił albo przynajmniej opacznie zrozumiał. Zastanawiał się, gdzie podział to opasłe tomisko z biblioteki. Teraz, kiedy miał przed sobą całą noc, mogłoby mu się przydać. Nie miał do roboty nic poza siedzeniem. To zupełnie tak, jak oglądanie telewizji, tyle tylko, że ktoś zabrał odbiornik. POłożył stopy na gzymsie kominka i odchylił się w tył na krześle. Myślał o wszystkim, co mu się przydarzyło, ale to nic nie pomagało. Czego potrzebował - to samodyscypliny. Jego matka swoim życiem kierowała żelazną ręką. Robiła wszystko, co powinna, wstawała o siódmej i codziennie maszerowała milę na mszę, niezależnie od pogody; jeśli potrzebowała koniecznie jednej rzeczy, to obywała się bez innych. Jeśli to, czego pragnęła, było natury duchowej, umartwiała swoje ciało. W Lent piła gorzką herbatę i odmierzała swoje porcje jedzenia na wadze, a przez sześć tygodni nie tknęła nawet odrobiny słodyczy, które uwielbiała. POsyłała za granicę pieniądze swoim pracującym siostrom, wtedy gdy sama nocami siadywała z drewnianym grzybkiem w ręku cerując swoje pończochy brązową nicią. Ona pracowała, więc jej rodzina nie musiała tego robić, a póki matka żyła, Calowi nie przychodziło to nawet do głowy. Kiedyś jako małe dziecko miał zapalenie ucha - nigdy przedtem ani potem nie odczuł takiego bólu - i kiedy leżał w łóżku z obolałą głową na butelce z gorącą wodą owiniętą w ręcznik, matka pogładziła go po włosach i powiedziała: - Po prostu ofiaruj swoje cierpienie. To była jej odpowiedŽ na wszystko, ofiarować w darze ból i smutek Panu Bogu. Cal nie był pewien co do BOga, ale przyszło mu na myśl, że dar z cierpienia może działać i bez Niego. Nie składać ofiary Niebiosom, ale za kogoś. "Cierpię za ciebie, ty cierpisz za mnie". I osoba ta wcale może nie wiedzieć, w tym tkwi całe piękno. W ten sposób jest nawet mniej egoistyczne. Znalazł nowy sens w życiu, nowy początek, teraz, kiedy oficjalnie wprowadził się do chaty. Narzuci sobie dyscyplinę. POczuł przypływ własnej siły, by pokierować życiem, tak jak sam chce. Zostało mu sześć papierosów, zapalił jednego i zaciągnął się dymem z przewrotną przyjemnością, wiedząc, że ten papieros będzie jego ostatnim. Pozostałe wyrzuci do ognia. Godzinę póŽniej zdecydował się iść do łóżka, częściowo po to, by nacieszyć się luksusem materaca i poduszek, a częśCiowo dlatego, że nie miał już papierosów. Wkrótce potem, jak zasnął, przyśnił mu się kolejny koszmarny sen. Nawiedzały go coraz częściej i były coraz bardziej wyraziste. Teraz, kiedy czuł się bezpieczny od zewnętrznego świata, atakowały go własne myśli. śnił, że znajduje się na dworcu kolejowym w Rzymie i czeka na kogoś, kto ma przyjechać pociągiem. Wszyscy ludzie przechadzający się po peronie byli ubrani tak, jakby brali udział w szkolnym przedstawieniu "Juliusza Cezara". Dopiero po pewnym czasie Cal zauważył, że nie mają oczu tylko gładkie, wypukłe powieki, jak rzymskie statuy, a jednak zachowywali się tak, jakby widzieli przed sobą drogę. Popatrzył na drugą stronę peronu i ujrzał tak samo ubraną Marcellę. Miała jednak oczy, które go widziały, pochyliła głowę, by dać mu znać, że go rozpoznała. Patrzyła w dół na szyny i Cal poszedł za jej wzrokiem. Leżał tam mężczyzna w błękitnym ubraniu, twarzą w dół, między szynami, rozpostarty na kształt krzyża, głowę miał skierowaną w stronę, skąd nadjeżdżał pociąg. Przeguby dłoni leżały bezładnie przerzucone przez lśniące szyny, pociąg zbliżał się powoli, maszynista był wychylony daleko z kabiny. Cal dawał Marcelli rozpaczliwe znaki, ale ta wydawała się być obojętna na los mężczyzny. Uśmiechała się. Kiedy pociąg był tuż, tuż, Cal musiał się odwrócić. Ale chociaż nie patrzył, poczuł na sobie samym krawędzie kół i naprężone szyny wrzynające się w chrząstki przegubów. Z ran chlusnęła krew i trysnęła wysoko pod sufit stacji. Z czarnych stalowych dŽwigarów, z rzeŽbionego wiktoriańskiego szklanego dachu spadały krople krwi, jak deszcz zwiastujący burzę. Chlapały i plamiły białe togi tłumu smugami czerwieni. Ale ludzi zdawało się to nie obchodzić. Cal krzyczał do nich, wrzeszczał i wrzeszczał, aż się obudził. Nie mógł zrozumieć, gdzie się znajduje, dopóki nie uświadomiło mu tego szczekanie psów. Był zbyt przerażony, by spróbować zasnąć ponownie, więc siedział i tęsknił za papierosem.  IV (c.d.) Następnego wieczoru przyszła Marcella, odnosząc mu ubranie. - WejdŽ do środka - zaprosił ją Cal odbierając odzież. Jego koszula była jeszcze ciepła od żelazka. - Przyniosłam ci kilka książek - powiedziała Marcella. W ręku trzymała niewielki drewniany koszyk w kształcie kołyski, w którym leżało kilka broszur. - Według mnie pokój można uznać za umeblowany, dopiero kiedy znajdują się w nim książki. - Dziękuję. UsiądŽ. - Magnezowobiałe światło lampy olejowej rzucało na ścianę ogromne cienie za każdym ich poruszeniem. Cal odłożył koszyk z książkami na blat komody. Marcella przysiadła na brzeżku krzesła. - Zagospodarowałeś się już? - Tak. Tu jest wspaniale. Zapadła niezręczna cisza. CAl zakaszlał. Lampa paląc się wydawała cichy, ale nieprzerwany syk. - Przeczytałeś w końcu "Zbrodnię i karę"? - zapytała. - Nie, spłonęła podczas pożaru. - Ach, tak. Znowu Cal czuł ciszę. Desperacko starał się wymyślić jakiś temat do rozmowy - aby ją zatrzymać. Siedziała, zaciskając puste dłonie. Powiedziała cicho: - Wieczorem, potem, jak położyłam Lucy spać, poczułam się bardzo przygnębiona. Mam wrażenie, że po prostu muszę opuścić ten dom. Chciał objąć ją ramionami, powiedzieć, jak czuje się winny. Potem, w lekkim przypływie podniecenia, zorientował się, że wcale nie musi się wysilać, by ją zatrzymać. Przyszła tu z własnej woli. Ale podniecenie opadło natychmiast. Ona nie przyszła do niego, przyszła, żeby od czegoś uciec. Nie miało żadnego znaczenia, kto mieszka w chacie. Cal zagarnął żar i dorzucił polano do ognia. - Nie mogę wytrzymać, jak słyszę kaszel teścia. NIenawidzę patrzeć na ludzkie cierpienie. Bardzo mnie denerwuje. Byłabym okropną pielęgniarką. - Mnie zupełnie nieŽle załatałaś - stwierdził Cal. Uśmiechnęła się i rozplotła dłonie. Na dworze wiał wiatr, łomotał gałęziami drzew. - Myślę, że byłoby dla niego lepiej, gdyby wtedy umarł. A jest na wpół żywy i przysparza strasznych kłopotów wszystkim dokoła. Jest bardzo żywotny jak na swój wiek. - Czy mógłbym może w czymś pomóc? - NIe. - Oczy jej się zaszkliły, wtuliła brodę w szyję. Usłyszał, jak pociąga nosem, i podszedł, by dotknąć dłonią jej ramienia. Starała się odnaleŽć chusteczkę w kieszeni, nos wytarła zadziwiająco głośno. - Jestem tak nieczuła, że aż mnie to czasami niepokoi. Płaczę tutaj, ale płaczę nad sobą. Czasami myślę, przecież to nie moi krewni. Dlaczego ja muszę czuć się za cokolwiek odpowiedzialna? Są dni, kiedy po prostu chcę zabrać Lucy i odejść. - Więc dlaczego tego nie zrobisz? - Nie wiem. Może któregoś dnia zniknę. Wszystko to stało się tak nagle. Z teściowej nie ma właściwie żadnego pożytku. Nie jest najłatwiejsza we współżyciu. Cierpi na chorobę Parkinsona. Teraz nie jest jeszcze tak Žle, ale będzie gorzej i ona o tym wie. Ogromnie mi ich obojga żal. Robert był ich jedynym dzieckiem. Cal zdjął rękę z jej ramienia, ponieważ zrobiło mu się nieswojo, i usiadł na brzegu paleniska u jej stóp. - To prawdopodobnie było głównym powodem, dla którego poszłam do pracy - żeby uciec z domu. To coś w rodzaju układu. Powiedziałam, że zniosę wszystko, co mi życie tu przyniesie, jeśli pozwolą mi pracować. - Chciałbym ci w jakiś sposób pomóc. - Słuchasz tego, co mówię. To pomaga. - Wstała gwałtownie. - Ale muszę już iść. - Pewna jesteś, że dobrze się czujesz? - Już mi nic nie jest. - Może herbaty albo coś innego? - Co jest innego? - Nic. Wyciągnęła rękę i poprzez rękaw dotknęła jego ramienia. Uśmiechnęła się słabo. - Dziękuję, Cal. To właśnie było coś innego. - Co? - Czy podwieŽć cię na mszę w niedzielę? - Nie myślałem jeszcze o tak odległej przyszłości. Ale powiedział, że się zgadza. Odprowadził ją do drzwi i patrzył, jak biegnie poprzez noc z rękami w kieszeniach, z głową pochyloną przed wiatrem. Kiedy wszedł do środka, stanął klepiąc się po wszystkich kieszeniach w poszukiwaniu papierosów, aż przypomniał sobie, że rzucił palenie. POmaszerował do "Stray Inn" kupić paczkę i przez całą drogę przeklinał się we własnej francuszczyŽnie. W niedzielę Marcella pozwoliła nacisnąć Lucy klakson i Cal wybiegł na podjazd. Bez mówienia czegokolwiek, wiedział, że nie powinien siedzieć z nimi razem w kościele. Strzegł się także przed tym, by go ktoś nie rozpoznał, więc usiadł w sporej odległości od wejścia, gdzie "chłopcy" gromadzili się wokół drzwi. Było raczej nieprawdopodobne, żeby Crilly przyjechał tak daleko na mszę, ale mógł tu mieć kolegów. W drodze powrotnej Marcella spytała go, czy podoba mu się kościół. Odparł, że jest za czysty i za jasny - zbyt przypomina supermarket. - A co sądzisz o fresku? - Którym? - Tym z Ukrzyżowaniem. Pasował do czystości kościoła; wszystko w nim było uproszczone, czarne ciągłe linie, pastelowe kolory. - Jest w porządku. - Och, Cal. Według mnie jest okropny. Jakby wysterylizowany. Cal wzdrygnął się. Zawsze mówił coś nie tak. - Pewnego lata - ciągnęła - pojechaliśmy ze szkołą na wycieczkę wzdłuż doliny Renu. Tam zobaczałam Ukrzyżowanie, przy którym wszystkie inne dla mnie bledną. - To zwykłe wrażenie ze szkolnych wycieczek. - O nie. BądŽ poważny. To był obraz. I była to pierwsza rzecz tego rodzaju, która zrobiła na mnie wrażenie. Malował ten obraz człowiek o nazwisku Gr~unewald. Słyszałeś o nim? - Cal zaprzeczył. - Stałam i wpatrywałam się tak długo, że nauczyciele zgubili mnie i musieli się wracać. Wyraża w straszliwy sposób ból. Nie, jak na naszym disneyowskim fresku. Interesuje cię malarstwo? - W szkole lubiłem przeglądać albumy. Wszyscy uważali, że szukam aktów. Z tylnego siedzenia odezwała się Lucy: - Taktów, taktów. - Marcella popatrzyła przez ramię i roześmiała się. Na podjeŽdzie, nie gasząc silnika, powiedziała Calowi, że jeśli chce, to może go podwozić na mszę co niedziela, a jeśliby miał zamiar odwiedzić ojca, to po pracy w bibliotece przywiezie go z powrotem. Pewnego deszczowego czwartku Cal zapakował do torby czyste ubrania na zmianę i poprosił Dunlopa o podwiezienie do miasta. Mężczyzna mruknął opryskliwie, wyrażając jednak zgodę. Cal czuł, że Dunlop jest na niego wściekły za sposób, w jaki udało mu się ulokować w chacie. Ponieważ była to jedyna okazja, Dunlop dał upust myślom. Odwilżacz w samochodzie się popsuł, więc Dunlop bez ustanku przecierał zaparowaną szybę. W smugach świateł przednich reflektorów Cal widział strumienie deszczu. - TEn cały cholerny biznes można by zakończyć podczas jednej nocy, gdyby tylko przywrócili karę śmierci przez powieszenie. Jeśliby dali wojsku wolną rękę. Ale nie. Nie wolno im tego, nie wolno tamtego, inaczej żołnierze sami pójdą pod sąd. Jeśli uwiąże się psa na łańcuchu, Cal, to nawet szczur będzie wypijał jajka. Zerwać łańcuchy. Wykończyć tych skurwysynów. - Ale skąd możesz wiedzieć, kim oni są? - ONi cholernie dobrze wiedzą. I nawet jeśli rozdepczą parę niewinnych istot, to i tak będzie lepiej, niż dać IRA wolność kraju, czyż nie? Wyrwać ich z korzeniami, ot, co. - Sięgnął ponownie po szmatkę, by przetrzeć szybę. W ciemności Cal poczuł, że zaczyna dygotać. - Wiesz, co bym zrobił, gdyby to ode mnie zależało? - spytał Dunlop. Odczekał tak długo, aż Cal musiał odpowiedzieć, że nie. - W Long Kesh siedzi sporo sławnych więŽniów z IRA, prawda? - Znowu wyczekał na odpowiedŽ Cala, chcąc nadać swoim wywodom logiczny sens. - No więc, za każdym razem, jak zastrzelą policjanta czy żołnierza, postawiłbym dwóch takich skurwysynów pod ścianę i rozwaliłbym ich. - To miło z twojej strony. - To wojna, synu. NIe sądzę, żebyś to zrozumiał. Czasami myślę, że Hitler miał rację. To znaczy, Žle wybrał, uważasz, ale wiedział, jak walczyć. Komu zrobił jakąś krzywdę Robert Morton? Lepszego faceta nie mógłbyś spotkać, a teraz on nie żyje. - Czy za każdym razem, kiedy by zamordowano jakiegoś katolika, zrobiłbyś to samo z więŽniami_lojalistami? - Może. Ale to nie to samo. To bardzo cienka granica. Oni szaleją widząc, jak każdego dnia ginie jakiś dobry człowiek. Wy też. Kiedy znudzi ci się już boksować z cieniem, to czasami odwracasz się i walisz w sędziego. - Swoją drogą, cóż jest aż tak strasznego w zjednoczeniu Irlandii? To jedna wyspa, jeden kraj. - Być rządzonym przez Rzym? Państwo, w którym o wszystkim decydują księża i zakonnice. Czyste voodoo, Cal. Czary_mary. Ulsterczycy raczej zginą, niż mieliby żyć pod pręgierzem rzymskiego katolicyzmu. Nie ustąpią nawet o cal. Taka jest prawda. Cal pochylił się ku przodowi i wytarł swoją połowę szyby wierzchem dłoni. - Mówię poważnie, Cal. Raczej bym umarł, niż pozwolił, żeby się coś takiego wydarzyło. Cal uwierzył i siedział w milczeniu. W tej sekundzie, kiedy Cal ujrzał ojca, wiedział, że zaszła w nim straszna zmiana. W ciągu kilku tygodni Shamie postarzał się o dwadzieścia lat. Siedział w fotelu Dermota Ryana, jego ręce spoczywały bezwładnie na poręczach. Skóra na wychudłej twarzy zwiotczała i obwisła. Na widok wchodzącego Cala nawet się nie uśmiechnął. - Jak się masz, Shamie? - Niezbyt dobrze. - Co ci jest? - Ach, nie wiem. Nie wiem nawet, czy przychodzę, czy odchodzę. - Zaczął płakać, twarz zacisnęła mu się jak pięść. - Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo kochałem tamten dom i tamten ogród. Cal stał nie wiedząc, co począć. W kuchence Dermot Ryan zmywał naczynia. Cal zostawił szlochającego ojca. - Od jak dawna to trwa? - spytał Dermota. - Zaczęło się kilka dni po tym, jak stracił dom. Przyprawia mnie o migrenę. - Cały czas jest taki? - Prawie cały. - Był u lekarza? - Twierdzi, że jest zdrowy. Codziennie chodzi do pracy. Cal wrócił do ojca. - Shamie, jesteś chory. IdŽ do lekarza, leczą za darmo. - Wiem, co mi powie - odparł Shamie. Zmienił mu się nawet głos. Stracił całą swoją siłę. Trząsł się, jak głos starej kobiety użalającej się na swój los. - Przestań o tym myśleć, powie. A ja nie mogę. Nic mnie już nie interesuje, Cal. - Zapisze ci jakieś lekarstwa, lepiej się poczujesz. Są jakieś wieści od zarządu tego domu? - Nie. Chyba czekają, aż przejdę na emeryturę, i wtedy powiedzą, że mogę tu zostać - przestał płakać. - O, widzisz, już żartujesz - stwierdził Cal. - IdŽ jutro do lekarza, dobrze? - I powiem mu, że co mi jest? - íe jesteś przygnębiony. - A któż nie jest w dzisiejszych czasach? - Pójdziesz? Zrób to dla mnie. Shamie nieznacznie skinął głową. Cal spytał Dermota, czy może się wykąpać, i zaoferował pieniądze za podgrzanie wody, ale Dermot odmówił ich przyjęcia. Cal poczęstował ojca papierosem. Palili razem. - Co tam nowego w pracy? - zapytał Cal. - Jak zwykle. - Widziałeś Crilly'ego? - Za każdym razem, jak go spotkam, chce się dowiedzieć, gdzie się podziewasz. To nic nie da, Cal. Martwię się o ciebie. - Co mu powiedziałeś? - íe nie wiem. Bo i nie wiem. GDzie ty mieszkasz, Cal? - Lepiej nie mówić. Nie mam teraz specjalnej ochoty na spotkanie z Crillym. Z czubka papierosa Shamie'ego opadł popiół, ale on nawet nie pofatygował się, by strzepnąć go z kolan. - Nie mów mu, że mnie dzisiaj widziałeś. - Szukał cię też tutaj jakiś facet - powiedział Shamie. - Jakże się on nazywa, zaraz, zaraz... Hetherington czy coś takiego. Nauczyciel w okularach. - Skeffington? - To ten. Bardzo przyjemny człowiek. W łazience Cal brzytwą Dermota wymodelował swoją czarną brodę. Chyba po raz pierwszy od tygodnia ujrzał siebie w lustrze i zdziwił go własny widok. POmyślał, że do twarzy mu z brodą. Ludzie zawsze mówili, że jest przystojnym chłopakiem i teraz, spoglądając na siebie, prawie się z nimi zgodził. Musiał być podobny do matki, bo Shamie nie był zbyt urodziwy. Leżąc w kąpieli zamartwiał się stanem ojca. Powinien podjąć to ryzyko i przychodzić tutaj, by go częściej widywać. Może by valium pomogło, gdyby Shamie zechciał pójść do lekarza. Zastanawiał się, iluż to ludzi załamało się jak Shamie pod ciężarem zmartwień. Trzęsące się resztki ich dawnych osobowości. Te sukinsyny, które podpaliły dom, cieszyłyby się, gdyby wiedziały, że przy okazji złamali ducha Shamie'ego. Cal włożył czyste ubranie, wyszczotkował wilgotne włosy i poczuł się nieprzyzwoicie dobrze. Zanim wyszedł z torbą wypchaną brudnymi rzeczami, wypił z dwoma starcami filiżankę herbaty. - Kiedy cię znowu zobaczę? spytał Shamie. - Niedługo. Ale jutro masz pomaszerować do lekarza, słyszysz? - Tak - odparł Shamie. Zaczął znowu cicho płakać. - Pójdę, nie mogę już dłużej tego znieść. Cal wyszedł zaciskając wargi. Był zmartwiony. Trzymał się bocznych ulic, nasunął kaptur kurtki. Chociaż padało, nie odważył się wejść do środka i stanąć w pełnym świetle biblioteki o dużych oknach. Poczekał, aż Marcella zgasi światło i zamknie, dopiero wtedy wynurzył się z cienia. - O, jesteś - powiedziała. - Myślałam, że już nie przyjdziesz. - Przepraszam, ale ojciec nie czuł się zbyt dobrze. W drodze do samochodu opowiedział jej o zmianie, jaka zaszła w Shamie'm. Odparła, że doskonale wie, co czuje. Deszcz przestał padać, z nieba zniknęły chmury. Prowadziła, Cal przypatrywał się, jak obserwuje uważnie drogę. Obraz cierpiącego ojca wrył mu się na tyle w pamięć, że czuł się winny tego, iż jest szczęśliwy z Marcellą. Powiedział sobie, że ojciec to przezwycięży, jak pójdzie do lekarza. Nie było sensu się zamartwiać. Widział, jak Marcella dłonią z obrączką delikatnie zmienia biegi w samochodzie. Chociaż umierał z tęsknoty za papierosem, powstrzymywał się, nie chcąc skazić atmosfery przesiąkniętej zapachem jej perfum. Była bardzo przygaszona i Cal spytał o powód. Powiedziała, że to na myśl o powrocie do domu, gdzie Lucy nie wybiegnie, żeby ją powitać. - A może byś miała ochotę na drinka? - zaproponował Cal. Z początku odmówiła, tłumacząc, że spodziewają się jej w domu zaraz po zamknięciu biblioteki. Nie musiała wracać, ale będą się niepokoić, jeśli się spóŽni. Potem skapitulowała, mówiąc, do diabła, znajdzie czas na jednego szybkiego. Pojechali do "Stray Inn". Cal pomyślał, jak dobrze Marcella pasuje do otoczenia, otulona kożuszkiem, nawet wtedy, gdy siedzieli obok sztucznego kominka, z którego błyskały żółte płomienie. Stwierdziła, że ma ochotę na Martini i Cal zanotował sobie w pamięci, żeby kupić butelkę do domu. Dla siebie zamówił piwo i whisky. Powiedziała "na zdrowie", a on "slainte". - Czuję się winna siedząc tu niby na wagarach - oznajmiła. - Czemu? - Teściowa traktuje mnie jak uczennicę, tak mi się zdaje. Odgryzam się, ale ona zawsze musi mieć ostatnie słowo. - To dziwna kobieta. - Nie musisz mi tego powtarzać. Nie wiesz nawet połowy. - Dlaczego mnie przyjęła? - Nie wiem. Oni zawsze uważali siebie za liberalnych protestantów. Nie sprzeciwiali się nawet temu, że Robert mnie poślubił. Mówiąc prawdę, największą walkę musiałam stoczyć z własnymi rodzicami. - Zaczęła ich naśladować - "Dlaczego w katolickiej Irlandii chcesz poślubić właśnie protestanta ?" Po tym, jak zabito Roberta, to było bardzo typowe dla jego matki, że chciała zatrudnić katolika. íeby udowodnić światu, że nie jest bigotką. Przed Marcellą stała szklanka, w której nie było już nic, prócz plasterka cytryny. - Boże, to był rzeczywiście jeden szybki - stwierdził Cal i chciał jej postawić następnego, ale nalegała, że teraz jej kolej. - Tęsknisz za szkołą? - spytał. - Nie. Ale uważam, że była taka, jak powinna. - Założę się, że byłaś prymuską? Marcella zaprzeczyła; wypytując jednak dalej dowiedział się, że skończyła kurs bibliotekarski na uniwersytecie w Glasgow. Popracowała rok, a potem wyszła za mąż. Była mężatką przez ponad pięć lat, kiedy zabito Roberta. Cal obliczył w przybliżeniu jej wiek i zorientował się, że dzieli ich nieprawdopodobna różnica dziewięciu lat. Patrzyła na niego ślicznymi oczami i zdawało się, iż zgaduje, o czym on myśli. - Jesteś dla mnie taki dobry, Cal. Przy tobie czuję się młodsza. No, za chwilę naprawdę powinnam już iść. Cal miał ją właśnie poprosić, by się gdzieś z nim wybrała, ale nie mógł znaleŽć odpowiednich słów. Spojrzała na zegarek. - Zobacz, która godzina - rzekła, podnosząc torebkę. - Nie przejmuj się tak. Jesteś stateczną, pełnoletnią osobą. Dla odmiany zafunduj sobie chwilkę szaleństwa. - Zabawne, że to powiedziałeś. Właśnie teraz ulubioną bajką Lucy jest ta uwięziona księżniczka. Muszę jej to czytać co wieczór. Znasz ją? - Nie. - Księżniczkę zamknięto w wieży i jedynym sposobem, w jaki jej miły mógł się tam dostać, było wspięcie się po jej bardzo długim warkoczu. Przybywał co noc i wołał - przyłożyła dłonie do ust - "Księżniczko, opuść warkocz!" Za każdym razem, jak to czytam, myślę, że znaczy to - poszalej trochę, zrób coś naprawdę głupiego, na miłość Boską. Mówię sobie, że to do mnie. - Więc czemu tego nie robisz? - Bo nie ma nic żałośniejszego niż widok ludzi starających się ze wszystkich sił zabawić. Przez lata obserwowałam ich w Portstewart: całe rodziny w plastykowych płaszczach przeciwdeszczowych i z przylepionymi uśmieszkami. No, Cal, lepiej naprawdę już chodŽmy. Na ciemnym parkingu, z dala od świateł pubu, Marcella popatrzyła na bezchmurne niebo. Oboje wypili swoje drinki tak szybko, że zaszumiało im w głowach. - Jaka piękna noc - powiedziała. - To jedna z takich nocy, kiedy można położyć się na plecach i liczyć gwiazdy. Cal spojrzał w górę. - I nie przejmować się, jeśli pomylisz się w rachubach. Przez całą drogę do domu śmiała się z jego dowcipów. CAl orzekł, że Marcella po dwóch Martini jest wspaniałym kompanem. Dobra pogoda utrzymywała się, w sobotę po południu na zimowoniebieskim niebie jaśniało zimne światło zachodzącego słońca. Drzewa były już prawie bezlistne, szpaki na dworze gwizdały przenikliwie "fiuuu!" Przycupnął przy oknie chaty, wymieniając tekturę na szybę i kit, kiedy posłyszał głosy: Marcelli, wyraŽny, dziecka trochę mniej. Przerwał pracę, by posłuchać. Szły okrężną drogą za murem oplecionym jeżynami, słyszał matczyny ton Marcelli, jej czułą powagę. Lucy powiedziała coś, co ją rozśmieszyło. Cal wyjrzał przez wybitą szybę i zobaczył, jak dziecko balansuje na szczycie muru, a matka, z rozpostartymi ramionami, czeka, aż skoczy. Kiedy zrobiła to, Marcella okręciła ją wokoło i postawiła na ziemi. Chwyciły się za ręce i zaczęły ostrożnie iść przez jeżyny, wciąż rozmawiając ze sobą. Nie zauważyły jeszcze Cala, zatrzymały się. Marcella wyciągnęła rękę i przycisnęła czubek nosa Lucy wskazującym palcem wydając bzyczący dŽwięk. Dziecko zanosiło się piskliwym śmiechem. Cal poczuł się tak samo, jak tamtego wieczoru na dachu pod oknem łazienki. To było coś, czego nie powinien był oglądać, w czym nie powinien brać udziału. Odwrócił się od okna i usiadł z płytką szyby w dłoniach. Zadziwiające, jak była czysta, prócz ciemnozielonych krawędzi. Różnica między morską wodą w kuble a samym morzem. - Cal? - usłyszał głos Marcelli zza pustej ramy okiennej, potem wsunęła się tamtędy jej głowa. - Czy jesteś przyzwoity? - Staram się być - odparł Cal. - Cal? - pisnął głos dziecka naśladującego matkę, kiedy Marcella podniosła ją, by włożyła głowę w otwór. - Cześć - rzekł Cal. - śliczny dzień dzisiaj. Czy masz czas, by pójść na jeżyny? - Zaczekaj chwilę, aż przyłożę te szyby. - Co to za dziwna gramatyka? - O co ci chodzi? - Mówi się, że się wkłada jakieś rzeczy, nie przykłada. - To mój prostacki język i twoja ignorancja w kwestii szyb. Lucy powąchała kit i stwierdziła: - śmierdziuszek. - Wezmę koszyki i przyjdę po ciebie. - Zgoda. Kiedy odchodziły, Marcella pochyliła się, słuchając, co dziecko ma jej do powiedzenia, aż głosy ich stłumił mur. POszli polami do długiej ścieżki, która oddzielała farmę Mortonów od sąsiedniej. Dziecko na tyle przywykło do Cala, że maszerowało teraz między nimi, trzymając oboje za ręce. W drugim ręku Marcella niosła kosz. Lucy od czasu do czasu unosiła nogi i nieśli ją wtedy niczym zaśmiewającą się żabę. - Kocham takie dni - oznajmiła Marcella. - Są rześkie. Zupełnie jakbyś patrzył przez soczewkę. - Cal przytaknął. Kiedy weszli na pole, widok przed nimi rozciągał się na mile. - Czy nie jest to piękne miejsce? - Cal znowu skinął głową. - Tylko mi przytakujesz. Czyż taki widok dla ciebie nic nie znaczy? - Wiejski krajobraz, głęboka zimowa zieleń opadała w dal aż do błękitnego masywu gór Slieve Gallon. Przecinały go rzadkie pasma drzew i żywopłotów. Tu i ówdzie widać było czerwone stodoły i białe szczyty dachów, okna z daleka błyszczały jak diamenty. Krowy, wszystkie zwrócone w tym samym kierunku, wyskubywały swoją drogę przez pole. - Nie całkiem. Urodziłem się tutaj. Patrzę na to przez całe życie - odpowiedział Cal. - To zbyt przypomina hodowlany kombinat. Jest w tym za dużo pieniędzy. Lubię patrzeć na Donegal, tam nic nie rośnie. Plaże, moczary i góry. Wspiął się na furtkę i przejął dziecko z rąk Marcelli, potem, kiedy ona sama przechodziła, podał jej dłoń. Kiedy zeskakiwała, wyczuł lekkie drżenie z wysiłku. - Chciałabym wyjechać i zamieszkać gdzieś we Włoszech - powiedziała. - Z powodu takich kłopotów? - Nie, chyba nie dlatego. Tam jest po prostu cudownie. - Nie ma miasta nad Rzym - wtrącił Cal, ale ona nie zwróciła na to uwagi. - Ciepło, dŽwięki, zapachy, wszystko jest inne. Byłeś tam kiedyś? - Nie, ale byłem w Croke Park w Dublinie na Festiwalu Irlandzkim. Uśmiechnęła się, otworzyła koszyk i wyjęła z niego następny. Większy podała Calowi. Otworzyła ten drugi i wyjęła jeszcze jeden, mniejszy. - Ile ich tam masz? - Ten jest ostatni. - Najmniejszy podała LUcy i zaczęli zbierać jagody wśród splątanych krzaków wzdłuż ścieżki. PIerwsze jeżyny zadudniły głucho o dno koszyka Cala. Trzymali się blisko siebie, jak stadko zwierząt pasących się koło krzaków. - Włosi w pewien sposób bardzo przypominają Irlandczyków. Przyjacielskość, religijność, rodzina i to, że zabijają siebie nawzajem. Dlaczego narody, które mają opinię gościnnych, są także najbardziej gwałtowne? - Zbadaj to na moim przykładzie. - Mieszkańcy Glasgow są tacy serdeczni, tak samo mafia. Ale Anglicy są zimni jak ryby, jednakże w Londynie nigdy nie czujesz się zagrożony. - To dlatego, że oni wszyscy są tutaj, noszą mundury i starają się wydusić nas jak pluskwy. - Jesteś bardzo antybrytyjski. - Tak. - Uważałam, że mnie to wszystko nie dotyczy. Noszenie nazwiska D'Agostino stwarza pewien dystans do tego. Ale kiedy zabijają ci męża, musisz się w to włączyć, chcesz czy nie. A co z tobą? - Ja chciałbym zobaczyć zjednoczoną Irlandię, ale jeszcze nie wymyśliłem, w jaki sposób można by to najlepiej zrobić. - Przykro mi z tego powodu. - Jakiego? - Irlandii. Jest jak dziecko. Skupiona tylko na przeszłości i teraŽniejszości. Przyszłość jakby nie miała znaczenia. - Przyszłość będzie miała znaczenie tylko wtedy, gdy wyniosą się stąd Brytyjczycy. Dłonie ich pokłuły kolce, palce zabarwiły się na fioletowo. Lucy zebrała tylko trzy czy cztery twarde zielone kulki jagód, więc Cal po cichu wysypał jej zawartość swego, do połowy wypełnionego koszyczka. Największe jagody przy lekkim dotknięciu nieuchronnie wpadały w gąszcz krzaków. Zbierali tak przez godzinę, rozmawiając i żartując. Im bardziej Cal był szczęśliwy, tym bardziej robiło mu się smutno. Chciał wyznać jej wszystko, wypłakać się i otrzymać rozgrzeszenie. Widział w wyobraŽni taką scenę: ona trzyma go w ramionach, pociesza; ale wiedział jednocześnie, jak wyglądałoby to w rzeczywistości, i taka wizja go przerażała. - Czy popełniłaś kiedykolwiek jakiś naprawdę zły czyn? Wykrzywiła się do niego i odparła: - Tak, właśnie ukłułam się w palec. - Wyssała go i trzymała w pewnej odległości, aby mógł zobaczyć jasny paciorek krwi. - Chyba nie powinienem zadawać kobiecie takiego pytania. - Nie. W porządku. - Zastanowiła się przez chwilę, wciąż wysysając palec. - Owszem. Nawet sporo. - Więc nie mogły być naprawdę złe. NO, na przykład? Usiadła na skrawku kamienia nie oplecionego pędami jeżyn. W głębi ścieżki Lucy mówiła coś do siebie. - Był kiedyś pewien chłopiec, który umówił się ze mną na randkę. - Mówiła tak wolno, jakby wyznawała coś bardzo dla niej ważnego. - Było to w Portstewart. Chyba go lubiłam, dlatego że był bardzo nieśmiały. Powiedziałam o tym kilku swoim przyjaciółkom i one całkiem go ośmieszyły. Dziewczyny, które wszystko lepiej wiedziały, wyśmiewały się i dlatego go spławiłam. Myślę, że właśnie takie pójście za stadem było złe. - Wychyliła się do przodu, zbierając jagody rosnące w jej zasięgu. Cal kiwnął głową. Było gorzej, niż myślał. Grzech ten był tak nieistotny, że uniemożliwił mu jego własne wyznanie. - Jestem okropna w stosunku do Lucy - ciągnęła popatrując znowu badawczo na pokłuty palec. - Taka egoistyczna. A co z tobą? Popełniłeś coś naprawdę okropnego? - Tak... - Wziął głęboki oddech. Przestała zbierać jagody i czekała z utkwionymi w niego oczami. - Grzech powszedni. - Co to było? - Grzechy cielesne. - Wstrętne, ale nie okropne. - Stłukliśmy kiedyś pewnego chłopaka w szkolnej ubikacji. Czułem potem wyrzuty sumienia. Dwóch na jednego. Było to tak, jakby ześlizgiwał się z lodowej ściany, starając się wbić w nią paznokcie, które zamiast się zaczepić, łamały. Lucy zaczęła pokwękiwać i szła w kierunku matki. - Znów więc wracamy do przemocy - powiedziała Marcella. - To mnie przeraża. Ludzie, którzy naprawdę chcą stłamsić fizycznie jedni drugich. Myślę, że w szkole zdarzają się takie rzeczy - młodzi mężczyŽni manifestujący swoją siłę, aby objąć przywództwo stada, ale można by się spodziewać, że powinni z tego wyrosnąć. - Tak. - Znajdował się na dnie wąwozu, przygnieciony lawiną swoich własnych uczynków. Lucy postawiła swój koszyk i wdrapywała się na nogę Marcelli starając się piskiem zwrócić jej uwagę. - Znudziła się, biedactwo. Myślę, że będziemy już wracać. Mamy dosyć na jakieś pięć słoików galaretki. - I to wszystko? - spytał Cal. - To nie było warto. - Poczekaj, aż posmakujesz. ChodŽ, Lucy. Nadęte dziecko stało obok murku. Marcella szła powoli. Objęła ją ramieniem, drugą dłoń włożyła w rękę Cala. Był to odruchowy gest, dotyk trwał zaledwie sekundę, zanim go sobie uświadomiła. Puściła go, wydawała się być zmieszana. - Przepraszam, Cal. Myślałam o dziecku. - To było miłe - orzekł Cal. Mógł pochwycić jej spojrzenie i wytrzymać je, aż do chwili, kiedy nadbiegła Lucy. Przełożyli jagody dziecka do największego koszyka, aby uchronić je przed rozsypaniem. Nagle powietrze rozdarła eksplozja. Cal poczuł falę uderzeniową, która przetoczyła się przez niego jak dudnienie bębna. Marcella krzyknęła i skuliła się, chroniąc dziecko, które wybuchnęło niepowstrzymanym płaczem. - Jezu, co to było?! Marcella podniosła Lucy przytulając ją do siebie. Cal rozejrzał się dokoła. W pewnej odległości zobaczył pióropusz białego, idącego w górę dymu. - Lepiej pójdę i sprawdzę - powiedział. Marcella drżącym głosem stwierdziła, że wraca do domu z Lucy. - BądŽ ostrożny, CAl! - zawołała za nim. Wspiął się na furtkę i pobiegł niezgrabnie przez ściernisko. Kiedy dotarł do pola, na którym zobaczył dym, nie mógł złapać tchu. Czekał i patrzył. Krowy uciekły w najbardziej oddalony kraniec pastwiska, ale teraz zaczęły znowu skubać trawę. Cal zobaczył, że koło furtki leży coś w trawie. Z początku pomyślał, że to krowa. Ociągając się wyłonił się zza żywopłotu i podszedł w kierunku tego czegoś. Była to połowa krowy - wymię, tylna ćwiartka z czerwonym wywalonym na wierzch mięsem, które nie przestawało drgać. Zamarł, obawiając się stąpnąć na kolejną minę. Rozejrzał się wokół i spostrzegł wysoko na drzewie coś czerwonego. Przymrużył oczy i rozpoznał jedną z cynowych, czerwonych tabliczek Kaznodziei: "Królestwo Boże jest w tobie". Na trawie było niewiele krwi. Odwrócił się, mając nadzieję, że nie natknie się na resztę zwierzęcia, i skierował się w stronę farmy Mortonów. Krowy były rasy fryzyjskiej i kiedy koło nich przechodził, zobaczył, że białe łaty mają poplamione krwią. Słyszał, jak żują, szarpią się, muczą. Dwa razy zwymiotował w błotnisty rów, nim miał dość sił, by go przeskoczyć. V Dwa słoiki galaretki jeżynowej, ze schludnie wypisaną datą, stały na półce Cala przez sześć tygodni, zanim odważył się na otworzenie jednego z nich. Drugi zaniósł Shamie'emu. Ojciec był ciągle w stanie depresji i zrezygnował z pracy. Większość dnia spędzał w fotelu Dermota, paląc nerwowo i gapiąc się przez okno na szarą ścianę tylnego podwórza. Cal zauważył, że trudno mu z nim rozmawiać. GDy tylko okazywał najlżejsze zniecierpliwienie zachowaniem ojca, Shamie wybuchał płaczem. Pewnego dnia, wracając od Dermota, musiał się skryć w jakimś ogrodzie, by uniknąć spotkania z matką Crilly'ego. Po tym zdarzeniu postanowił nie ryzykować odwiedzin przez jakiś czas. Teraz, kiedy pogoda się popsuła, wiał wiatr i padało, miał niewiele okazji czy pretekstów, żeby się spotkać z Marcellą. KIlka razy zapukał do kuchennych drzwi pod pozorem pożyczenia czegoś, ale zawsze natykał się na panią Morton. Któregoś wieczoru, po herbacie, spostrzegł, że na ścianie jego pokoju migotają światła. Stracił całkowicie poczucie czasu i dopiero kiedy wyjrzał na zewnątrz i zobaczył kaskady sztucznych ogni, przypomniał sobie, że to Halloween. POszedł na farmę, by przyłączyć się do pani Morton, Marcelli i jej dziecka. RAkiety furczały i syczały w ciemnościach, a jedna, szczególnie okazała, wybuchła fontanną bieli rozświetlając cały dziedziniec. Rzuciła światło na trzy przestraszone twarze, ale jedyną, na którą Cal spoglądał, była twarz Marcelli. Nie mógł uniknąć widoku bladej twarzy pana Mortona, wyglądającej z okna na parterze. Następnego dnia, przechodząc przez dziedziniec, Cal natknął się na zwęglony kij i wypaczoną tulejkę fajerwerku wbite głęboko w błoto. Jedynie w niedzielne poranki był pewien, że zobaczy Marcellę, gdyż podwoziła go wtedy na mszę. W samochodzie mówiła w taki sposób, jakby w tym krótkim czasie chciała wyrzucić z siebie wszystko. CAl pragnął, żeby jechała wolniej, chciał, by Lucy skuliła się na tylnym siedzeniu i zasnęła. Czasami parkowała na podjeŽdzie koło chaty i mówiła Lucy, by pobiegła do domu, podczas gdy ona sama kończyła to, co miała do powiedzenia. CAl rozkoszował się takimi chwilami, kiedy przytrzymywał otwarte drzwiczki samochodu, udając, że chce wysiąść, i słuchał. Pewnej niedzieli opowiadała tak przez bity kwadrans nie wyłączając silnika. Kiedy skończyła jakąś kwestię, dotykała jego ramienia. A jak Cal wystrzelił z jakimś dowcipem, szturchała go żartobliwie w plecy. Potem, któregoś ranka, zupełnie jakby to była tajemnica, wyznała mu, że teściowa wyjeżdża na tydzień. - Gdzie? - Do Belfastu. Teść będzie miał kolejną operację płuc, a ona zatrzyma się u przyjaciół, żeby być blisko niego. - A kto się zaopiekuje Lucy, kiedy ty będziesz w pracy? Uśmiechnęła się, słysząc, że zadaje takie pytanie. - O, wszystko jest już załatwione. Pani Mac Glinchy w mieście. Nie każdy by pomyślał o tym, tak jak ty. Cal był zawstydzony pochwałą i ciepłym spojrzeniem, jakim go obdarzyła. Była pora lunchu, więc Cal zapalił papierosa. Obserwował, jak podjeżdża karetka i wywożą starego Mortona w fotelu inwalidzkim. Pani Morton, w płaszczu i z walizką w ręku, krzątała się wokół załogi karetki, potem wspięła się po schodkach na tył wozu i usiadła obok męża. Odjechali, zostawiając pusty dom. O trzeciej Dunlop i Cal pili herbatę w kuchni, kiedy Dunlop powiedział: - Myślę, że dzisiaj możemy wcześniej odgwizdać fajrant, co, Cal? - A co, nie ma zbyt wiele do roboty? - Nie. Dunlop zostawił w kuchni Cala, gdy ten nalewał sobie kolejną filiżankę herbaty. - Nie zapomnij zamknąć drzwi, jak będziesz wychodził. Zamkną się na zatrzask. Cal usłyszał, jak zapala się silnik, potem, jak jego warkot milknie w oddali. Więc był w domu Marcelli. W rogu brzęczała zamrażarka. Wyłączył się termostat, więc umilkła z szarpnięciem. Cisza w domu była niesamowita. Bardzo tęsknił do powrotu Marcelli, tak bardzo pragnął wyznać jej swoją miłość, zdawał sobie jednak sprawę, że nigdy naprawdę tego nie zrobi. Wiedział, że aby mówić o miłości, trzeba być otwartym i szczerym. A z powodu tego, co uczynił, musiał ją ciągle okłamywać. To, co otrzymywał od niej, było kradzione. Za jej szczerość odpłacał fałszem. Miał obsesję na jej punkcie - nie mogąc się do niej dostatecznie zbliżyć. Przymknął powieki i przywołał na pamięć wzniesione ramię i naprężoną pierś w łazience, dotknięcie jej pośLadków w kościele, sposób, w jaki, przez roztargnienie, chwyciła go za rękę, i jak potem długo i twardo patrzyła w jego oczy. Ale najprawdopodobniej wybuchnęłaby śmiechem w swój niepohamowany sposób, gdyby w najmniejszym stopniu zdradził się, że ją kocha. Albo, co gorsze, powiedziałaby coś szczerze, na przykład, że jej to schlebia. Wyobraził ją sobie jako śpiącą Królewnę w narkotycznym śnie; jak ją całuje i pieści, a ona nawet nie drgnie. Jak rozpina jej bawełnianą bluzkę na piersiach i czuje ciepło jej ciała. Byłaby bezwładna i bezwolna, więc mógłby się jej przyglądać i dotykać każdego miejsca jej ciała. I nie wiedziałaby, że to był on, Cal, zabójca jej męża. Otworzył oczy. Na dworze było wciąż jasno. Czasami w jej obecności czuł się jak Quasimodo - jakby na twarzy odbijała się cała ohyda jego czynu. Piętno pośrodku czoła nigdy nie zniknie, a kiedy Marcella znajdowała się w pobliżu, zdawało się pulsować. Teraz, w samotności, odprężył się w swojej ohydzie. Do diabła, czemu nie? Jeśli nie mógł jej wziąć jako śpiącej Królewny, to wobec tego mógł zaatakować otaczające ją przedmioty. Jego niemoc była czymś, co mógł poczuć i dotknąć. Wstał, wszedł do przedpokoju i zatrzymał się nasłuchując. Stary zegar tykał wolno i statecznie. Wspiął się po wyłożonych dywanem schodach i zastanowił się, który pokój od frontu należy do niej. Na podeście było ciemno, ale gdy otworzył drzwi, prostokąt światła rozjaśnił ścianę za jego plecami. Słońce wyszło zza chmur i leżało tuż nad horyzontem, zalewając pokój powodzią zimnej żółci. To rzeczywiście był jej pokój. Pod oknem, w schludnym rzędzie, stało kilka par butów Scholla. Przy jednej ścianie, starannie zasłane, znajdowało się podwójne łóżko. Podszedł do niego i dotknął poduszki leżącej bliżej okna. Nie wiedział dlaczego, ale był przekonany, że na tej właśnie sypia Marcella. Przytulił do niej twarz i poczuł zapach perfum. Chociaż wiedział, że w domu nie ma poza nim nikogo, na palcach podszedł do toaletki, na której stały kosmetyki. Ujrzał swoje odbicie w lustrze i natychmiast się odwrócił. Dlaczego robi takie rzeczy? Starając się do niej zbliżyć, buduje na swej drodze kolejne przeszkody. Czy kiedykolwiek będzie mógł się przyznać, że szperał w jej pokoju? Z wyplatanego krzesła zwieszał się cytrynowożółty szlafrok, wyczuł palcami jego miękki materiał. Kiedy go uniósł, ujrzał leżący pod nim zwinięty stanik. Wodził palcem po jego delikatnych koronkach, gdy go podniósł w górę, puste miseczki ułożyły się na kształt jej piersi. Pod spodem, na siedzeniu krzesła, bezładnie rzucone, leżały jej majtki. Wyobraził sobie, z jaką niedbałością Marcella rozbierała się ubiegłej nocy i jak musiała się spieszyć tego ranka; czując, że lada chwila wybuchnie płaczem, Cal zanurzył w nie twarz. Przejrzał szafę z rzędami sukienek i dnem zastawionym nieporządnie ułożonymi butami - szpice wysokich obcasów, na łuku pod podbiciem kolor nietkniętej skóry, zelówki poczerniałe od używania. Jedna para składała się tylko z kilku złotych pasków. Potem przyjrzał się sobie w całej okazałości w dużym lustrze na wewnętrznej stronie drzwi szafy i zamknął je z obrzydzeniem. Koło okna stało biurko zarzucone papierami i książkami. Słońce w oddali dotknęło wierzchołków Slieve Gallon, ale wciąż jeszcze jasno świeciło, zalewając pokój żółtym, maślanym blaskiem. Popatrzył na tytuły na grzbietach książek. Wybrał jedną i przerzucał kciukiem kartki. Na pierwszej stronie widniała napisana wyblakłym atramentem dedykacja: "Marcelli - z miłością zamiast obiadu Robert". Odłożył książkę dokładnie na to samo miejsce. W biurku były dwie szuflady, wyciągnął pierwszą i odkrył, że wypełniają ją pióra, spinacze do papieru, ołówki. W drugiej znalazł gruby granatowy zeszyt, z chropowatą okładką, jakby z drewna. Na pierwszej stronie przeczytał: TEn zeszyt jest własnością Marcelli D'Agostino, 4A klasztor Portstewart Odwrócił kartkę i ujrzał napisane dużymi czerwonymi literami słowa: "Zapiski osobiste". Następną stronę wypełniało ścisłe pismo odręczne. Klasztorny styl pisania. Ze starannie umieszczoną datą: 4 sierpień, 1962. Kiedy to pisała, była młodsza niż on teraz. Zaczął czytać, ale nie mógł się połapać, o co tu chodzi: "Byłyśmy z Bernadettą w pokoju siostry Assumpty. Wszystko jest P.ś. i uważałyśmy to za przefajnowane. Poczęstowała nas sokiem pomarańczowym i mówiła takim uroczystym tonem - wszystko to bardzo przypominało Jonatana." Przerzucił kartki, patrząc na daty przed każdym wpisem. Im dalej zagłębiał się w zeszyt, tym krótsze stawały się notatki. Był ciekaw, czy napisała coś o nim, i podekscytowany spojrzał na ostatnią zapisaną stronę. Ale data pochodziła sprzed ponad roku. Przeczytał końcowy wpis: "Niedziela, 16 marca Dzisiaj była cudowna pogoda, rześka i wiosenna. Pojechaliśmy do Slieve Gallon. Ze szczytu rozciąga się wspaniały widok. Większość Lough Neagh i otaczającego krajobrazu było jasne, ale z ciemnymi plamami od przepływających chmur. Robert, jak zwykle, siedział w samochodzie i czytał gazety. Bawiłam się z Lucy w nasłuchiwanie. Stałyśmy zachowując całkowite milczenie i rozpoznawałyśmy dochodzące nas dŽwięki. Nad górą kompletna cisza, nie ma nawet ptaka - oprócz lekkiego świstu wiatru koło naszych uszu. Wczoraj w lesie słyszałyśmy różnorodność ptasich głosów, odległe szczekanie psa, kruki, samochody na drodze. Lucy umiała nazwać większość z nich. Jakże to różne od wieczora, kiedy Robert zabrał mnie do "Forester's Club". Głośno przygrywał ludowy zespół - nie było mowy o jakiejkolwiek rozmowie. Ludzie siedzieli osamotnieni w zgiełku, wlewając w siebie drinki. Wszyscy byli tacy brzydcy w swych brzydkich uczuciach. Robert nie jest lepszy. W drodze powrotnej do domu ja musiałam prowadzić." Zaczął przerzucać w tył kolejne kartki. "Pt., 22 list Wczoraj w nocy w Birmingham zginęło 19 ludzi, a 200 zostało rannych. RzeŽ całkowicie niewinnych istot - nawet bez ordynarnej wymówki, że do pubu chodzili żołnierze. Myślałam, że nigdy nie dojdziemy do tego, iż w okrucieństwie dorównamy arabsko_izraelskim okropnościom. Głęboko wstydzę się za swój kraj. Chyba odtąd będę mówiła, że jestem Włoszką. Przemoc przypomina trochę antyciała. Dostajesz małe dawki, które możesz odrzucać, aż uodpornisz się na najstraszniejsze wydarzenia. Jak dotąd mieszkańcy Birmingham nie mieli antyciał i musi to być dla nich okropne do zniesienia. Sobota, 12 lipca Poszliśmy dzisiaj obejrzeć defiladę pomarańczowych. Nie jestem bigotką, ale zbrzydzili mnie swoją hipokryzją. Defilada zorganizowana przez ewangelików wrzeszczących o grzechu, śmierci i potępieniu. Za nimi rozzuchwalone bandy, tuż na granicy zezwierzęcenia. Derwisze. Nazwali to "Ostatnim Festiwalem w Europie". To prawda, bo oni naprawdę wierzą w to, w imię czego maszerują. Jest to negacja. Maszerują przeciwko Rzymowi i papiestwu. Ich nienawiść jest obłudna. Ich sztandary ładne - krzykliwie kolorowe. Tak mocno walą w bębny, że aż coś dudni w tobie, jak serce po biegu. POwietrze wokół tej całej procesji pulsowało niczym krew, gdy się przestraszysz. Widziałam Cyrila Dunlopa kroczącego dumnie jak kogut. Jest to wielki mężczyzna, a zachowuje się jak dzieciak." Zrobiło się zbyt ciemno na czytanie, a Cal nie chciał ryzykować zapalenia światła. Pokój Marcelli był widoczny z drogi, a ona sama powinna lada chwila wrócić. Przytulił twarz do jej poduszki, potem strzepnął ją i wyszedł. W kuchni zmył filiżanki i posprzątał bałagan, jaki po sobie zostawili. Po dziedzińcu przesunęło się światło reflektorów samochodu, które zaświeciły prosto w kuchenne okno. Usłyszał głos dziecka i trzaśnięcie drzwiczek samochodu. Otworzył im drzwi kuchenne i weszła Marcella z pudłem pełnym zakupów. - Pozwól, że ja to zaniosę - poprosił Cal. - Nie, tamto ciężkie jest w samochodzie. Przyniesiesz je? - Wniósł drugie pudło i położył je na blacie suszarki. Teraz Marcella miała czas, by się do niego uśmiechać. Lucy wybiegła do drugiego pokoju. - To zabawne mieć cały dom dla siebie. - Wydała głośny okrzyk radości, podczas gdy jej twarz pozostawała poważna. Cal roześmiał się. - Więc dla kogo to całe jedzenie? - Zaczynam gromadzić zapasy na Gwiazdkę. - Mnie tu nie będzie. - Och, Cal, lubisz włoskie potrawy? - Nie wiem. Chyba ich nigdy nie jadłem. - Kiedy nie będzie staruszków, mam zamiar sobie dogodzić. Oni nie jedzą nic prócz irlandzkiego steku i kotletów mielonych. Dlaczego miałbyś nie przyjść tutaj na kolację? Zatkało go na chwilę i potem powiedział, że wpadnie. - NIe cierpię jadać w samotności - oznajmiła Marcella. - Więc koło ósmej, bo najpierw muszę wmusić kiełbaski z fasolą w małą. Wróciła Lucy i jednym ramieniem objęła nogę matki. - O$k, dzięki - powiedział Cal. Poszedł do domu - tak teraz nauczył się nazywać chatę - i przeliczył pieniądze w portfelu. POmaszerował dwie mile do "Stray Inn" i po kupieniu butelki wina mógł pozwolić sobie tylko na małą flaszkę whisky. Kiedy barman spytał Cala, jakie specjalnie wino sobie życzy, odparł, że czerwone. Barman wskazał ręką na półkę z winami i spytał: - Po co one panu? Do picia? Cal zachichotał i poprosił barmana o jakiekolwiek w takiej i takiej cenie. Drogę powrotną przeszedł lekko i szybko, chociaż denerwował się, że nie będzie miał o czym z nią rozmawiać przez tak długi czas. Rozebrał się do pasa i umył w zlewie, trzęsąc się i prychając, kiedy spływała mu po ciele zimna woda. Włożył czystą koszulę, czyste skarpetki, wyjął najlepsze buty i spodnie. Za wcześnie był gotowy, musiał więc usiąść na łóżku i palił aż do ósmej. Kiedy podszedł do domu i zapukał do drzwi, Marcella krzyknęła "proszę". Miała na sobie fartuch, ale dostrzegł, że pod spodem była elegancko ubrana. Kasztanowata spódnica i rajstopy, biała bluzka z haftem angielskim, zapięta pod szyję. Krzątała się po kuchni, manewrując dłońmi w grubych rękawiczkach żaroodpornymi półmiskami. - Rozgość się - poprosiła. Cal postawił na stole butelki. Obróciła się w jego stronę, zdejmując fartuch i uśmiechając się. - A teraz, czego byś chciał się napić? - I wtedy spostrzegła butelki owinięte w płomiennoczerwony papier. - Och, Cal. Naprawdę nie powinieneś. Mam już trochę wina. To bardzo miło z twojej strony. Cal powiedział, że chciałby spróbować Martini. Marcella wyglądała prześlicznie. Zupełnie, jakby przygotowała się specjalnie na jego przyjście. Miała inaczej ułożone włosy i wydawało mu się, że ma inny lub mocniejszy makijaż. Cal usiadł za stołem i opowiedział jej o odzywce barmana na temat wina: "Po co one panu? Do wypicia?" Marcella nalała Martini, włożyła lód i cytrynę. Cal wygłupiał się, pijąc z odchylonym na bok małym palcem, zaczesawszy ekstrawagancko w tył swoje długie włosy. - Smakuje bosko - orzekł. - Zupełnie niepodobne do piwa Guinnessa. Uśmiechnęła się. Stała tyłem do kuchenki popijając swoje Martini. - Wspaniale pachnie - stwierdził Cal. - A może mógłbym nakryć do stołu albo co? - Drogi chłopcze, stół jest już nakryty. Chyba nie myślałeś, że będziemy jeść tutaj? - Była podniecona i w żartobliwym nastroju, a kiedy w końcu zasiedli w oświetlonym świecami pokoju, rzuciła: - Czyż to nie wspaniałe? Zupełnie jakbyśmy byli kochankami. Wolałby, żeby nie powiedziała tego na głos. To, że padło takie zdanie, znaczyło, że była to ostatnia rzecz, jaka przyszłaby jej do głowy. Denerwował się, że będzie jadł w jej towarzystwie, ale uspokoiła go swoim zachowaniem. - Minestrone - oznajmiła wnosząc talerze zupy. - Z puszki. Ale powinieneś wiedzieć, że byle gdzie nie znajdziesz czegoś podobnego. W szkole miałyśmy swoją nazwę na zwyczajne rzeczy. P.ś., tak to nazywałyśmy. Plastykowe śmiecie. - Tak. Wiem. - Jakim cudem? To była tajemnica moja i Bernadetty. - To znaczy, wiem, co miałaś na myśli. Podała spaghetti alla carbonara i musiała pouczyć go, żeby nie zachowywał się zbyt wytwornie przy jego jedzeniu. Wytłumaczyła, że powinien zwyczajnie odgryzać kawałki, kiedy miał pełne usta, i pozwolić, by reszta opadła na talerz. We Włoszech serwetki nie służą tylko ku ozdobie. Przy carbonara wypili wino Cala, do costolette di vitello alla modenese otworzyli następne. - Cóż to jest, na miłość Boską? - Cielęcina, szynka i ser. - Cielęcina? - Wiem, to okropne z naszej strony, prawda? - Wiesz, co robi weterynarz, kiedy cielę jest za duże, żeby się urodzić? - Nie. I nie chcę wiedzieć... - Bierze... - Cal, proszę cię, nie teraz. Nie mów tego. - Uniosła butelkę. - Jeszcze wina? Cal schwycił w dłoń swój kieliszek i powiedział Marcelli, żeby się nie przejmowała. Pił dwa kieliszki na jej jeden. Przyszło mu do głowy, że jeśli się upije, to może stracić kontrolę nad sobą i powiedzieć coś, czego póŽniej będzie żałowať. Alkohol rozwiązuje mu język, a kłopoty wydają się nieistotne. Bardzo mi przykro, ale pomogłem w zabójstwie twojego męża w zeszłym roku. Czy mogę prosić o sól? Parsknął śmiechem w kieliszek. - Z czego się śmiejesz? - Z niczego. - Cal, ty się wstawiłeś. Ze świec zwisały sople stopionego wosku. Ich blask rzucał tak łagodne cienie na twarz Marcelli, że wydawała się młodsza. Jedli karmelowy krem "od Spara". - On jest tak podobny do kremu jak ja do Herkulesa - orzekła. Na kawę przeszli do drugiego pokoju, zasiadając przed kominkiem. Usadowiła się nie na krześle, lecz na dywanie, bokiem w stronę Cala. On zajął miejsce w fotelu naprzeciw telewizora, na którym stała lampa w kształcie grzybka, oświetlająca fotografię męża Marcelli. Nie było to zdjęcie portretowe, ale powiększenie amatorskiej fotografii przedstawiającej go w mundurze Ochotniczej Rezerwy Policji. Opierał się o framugę drzwi, na jego twarzy zastygł uśmiech. Cal mówił dalej, ale fotografia irytowała go, więc tracił wątek. Zdjęcie wciąż przyciągało jego wzrok. Marcella obróciła się, żeby zobaczyć, na co on tak patrzy. - To nie mój pomysł - powiedziała. - Co? - spytał Cal odwracając oczy. - Fotografia. Chciała tego jego matka i zapłaciła za nie. Nie wiem dlaczego, ale nie pochwalam takich rzeczy. Od chwili pogrzebu nie odwiedziłam jego grobu. - Wzdrygnęła się, jakby jej było zimno. - Ale nie mówmy o tym. - W porządku - powiedział Cal i pomyślał, że zbyt skwapliwie się zgodził. - Przeczytałeś którąś z tych książek, co ci dałam? - Nie, ale zacząłem jedną. Nie spodobała mi się, więc przerwałem. - Czuł, że mówiąc to, sprawia jej przykrość. - Szczery jesteś. A którą? - Cal starał się ją sobie przypomnieć. POczuł przypływ zdenerwowania jak na egzaminie i rzekł: - Było to o jakimś głuchoniemym facecie w Ameryce. - Carson Mc$cullers? - Tak, chyba jego. - Jej. Więc nie podobała ci się? - BYła dziwna. Może spróbuję jeszcze raz. - Spróbuj, Cal. Kiedy się wciągniesz, to zobaczysz, jaka jest znakomita. Wstał, by przesiąść się na sofę. - Musi cię to strasznie denerwować - zauważyła. - Co? - Fotografia. - Nie. PO prostu nie lubię siedzieć przed wyłączonym telewizorem. Cały czas się na niego gapię. Zamilkła i objęła kolana ramionami. Cal zapalił papierosa. Ku jego zdumieniu poprosiła go o jednego. - Od czasu do czasu, po dobrym jedzeniu, popalam sobie. - Jesteś bardzo zdyscyplinowaną osobą, Marcello. - Robert mnie tego nauczył. - Tak, jedzenie było magico - powiedział Cal. - To po włosku wspaniałe. - Odchyliła się w tył i położyła łokieć na jego kolanie. Wsparł mocno piętę o podłogę, żeby nie zauważyła, jak dygoce mu noga. Wyglądała dziwnie z papierosem - jak gwiazda ze starego filmu. - Dziękuję, że przyszedłeś - powiedziała. - Miło cię mieć tutaj... bez nich. Czuję się znów na tyle człowiekiem, by mieć ochotę na jakąś rozrywkę. - Zawsze możesz na mnie liczyć. - Czasami czuję się tutaj taka samotna. PO tym, jak zabito Roberta, odkryłam nagle, że nie mam przyjaciół. O tak, wpadali tutaj i robili dla mnie wszystko, co w ich mocy przez kilka miesięcy. Ale to byli jego przyjaciele. Potem po prostu zniknęli. Zrozumiałam, że mało mam z nimi wspólnego. To był jeden z powodów, dla którego poszłam do pracy. íeby być wśród ludzi. - Zmieniła pozycję, przybliżając się do jego kolan. Siedziała z nogami skrzyżowanymi po turecku, patrząc w ogień i sącząc kawę. Cal w wyobraŽni widział jej uda wystawione na działanie ciepła i ognia. Zerknął w bok i stwierdził, że Robert na zdjęciu ma dalej przylepiony uśmiech. Marcella ciągnęła dalej: - Myślę, że w małżeństwie jest jedna okropna rzecz. Musisz opuścić rodzinny dom, żeby być z mężem, i porzucić wszystkich swoich przyjaciół. A potem pif_paf i zostajesz sama. A ty masz dużo przyjaciół, Cal? - Niewielu. W szkole to było co innego. - Tak, wszystko było o tyle bardziej intensywne. Byli ludzie, za których oddałbyś życie. Był nawet taki test, który stosowałyśmy w stosunku do ludzi. Czy umarłabym za niego. Albo za nią. To wszystko była robota siostry Assumpty. Słyszałeś kiedyś o Marii Goretti? - O kim? Marcella opowiedziała mu o idee_fix siostry Assumpty na temat świętej Marii Goretti, która wybrała śmierć nad stratę cnoty z okropnym człowiekiem. - W swoim czasie wszystkie uważałyśmy, że to cudowne. - Roześmiała się i dalej ciągnęła swą opowieść. Maria Goretti miała zaledwie dwanaście lat, kiedy pewien mężczyzna zagroził, że ją zabije, jeśli mu się nie odda. A ponieważ nie chciała, zakłuł ją na śmierć. - Ale zawsze uważałam, że najlepsza w tym wszystkim była jej kanonizacja, kiedy facet, który ją zabił, po dwudziestosiedmioletnim pobycie w więzieniu przyjmował Komunię ramię w ramię z matką Marii Goretti. Czyż to nie nieziemskie? Takie nagromadzenie świętości. Uważałyśmy wszystkie, że to matka powinna była zostać świętą. Płakałyśmy przy tym. - Zaśmiała się i klepnęła Cala w kolano, zwracając ku niemu twarz. Chciał się nachylić i pocałować ją. Wino dodało mu odwagi. Chociaż w pokoju było ciepło, wyraŽnie dygotał. Musiał naprężyć mięśnie w kącikach ust, aby powstrzymać je od drgania. - W moim wieku to straszne tak tęsknić za szkołą. - Nie jesteś przecież taka stara - powiedział Cal. Jego głos był drżący i brzmiał ochryple. W tej pozycji Marcelli podwinęła się spódnica, mógł więc w blasku ognia na kominku zobaczyć jej udo. - Ale wystarczająco stara, by odczuwać nostalgię. A ty kiedy skończyłeś szkołę? Cal udawał, że się zastanawia. - O, jakieś sześć czy siedem lat temu. Podniósł rękę i delikatnie, kostkami palców, dotknął jej szyi z tyłu u nasady włosów. Nie mówiąc nic odrzuciła głowę w tył. Cal pochylił się nad nią i wolno, żeby dać jej dosyć czasu na odwrócenie głowy, gdyby tego nie chciała, pocałował ją w usta. I jeszcze raz. Za drugim razem cicho jęknęła. Po długiej chwili właśnie ona przerwała pocałunek. - Chyba nie powinniśmy tego robić, Cal. - Dlaczego? - Nigdy nie myślałam o tobie w ten sposób. W wyobraŽni przeżywał raz jeszcze pocałunek. Wilgotna słodycz jej oddechu, sposób, w jaki rozchyliła dla niego zęby, mimowolny dŽwięk, jaki wydobył się jej z gardła. Ich ciała nie dotykały się nawzajem, a dŽwięk mógł być jedynie spowodowany chęcią odepchnięcia go. - Jestem wdową. Mam kłopoty. Ty jesteś chłopcem bez... Ktoś mógłby zostać zraniony i żałować tego. Ciągle mam wyrzuty sumienia wobec Roberta. - Pocałunek przełamał zaklęcie, wstała, mówiąc, że lepiej zacznie już zmywać naczynia. Chciałaby się także wykąpać i ma co nieco do prasowania. Cal pomógł wytrzeć naczynia oniemiały z rozczarowania i słuchał jej słów. - Wyrzucasz mnie - powiedział. - Nie, wcale nie. Robię jedynie sensowną dla nas obojga rzecz. Cal pomyślał o ekstra makijażu, odświętnym stroju, obiedzie ze świecami, jej dłoni na swoim udzie. Czy było to po prostu tylko kobiece, czy też prowokowała go? - Powiem ci teraz, co robią z cielętami. Rozcinają je ostrym drutem. Weterynarz wkłada drut w krowę i rozcina cielę, nim się urodzi. Więc rodzi się w kawałkach. Marcella całym ciężarem wsparła się o zlew i przemówiła nie odwracając głowy: - Chcesz mnie wprawić w przygnębienie? - Przepraszam - powiedział Cal - ale sądziłem, że powinnaś to wiedzieć. - Nie, nie sądziłeś. Zachowałeś się jak szczeniak i próbowałeś mnie zranić. - Odwróciła się ku niemu. Twarz miała pobrużdżoną. - Cal, proszę cię, nie bądŽ taki. - Bawił się bezmyślnie ścierką do naczyń i mówił, jak mu okropnie przykro. Kiedy wychodził, ujęła w obie dłonie jego twarz i pocałowała go tkliwie w same usta. - Cal, jesteś moim przyjacielem. Nie bądŽ taki nieszczęśliwy. To naprawdę jedyna rozsądna rzecz, jaką możemy zrobić. Chociaż wiedział, że Marcella ma zamiar wziąć kąpiel, to zamiast wspiąć się na dach, pomaszerował do "Stray Inn", wydusił z barmana kredyt i po cichu upił się w czasie, jaki pozostał do zamknięcia pubu. W tym tygodniu Cal był zajęty naprawianiem płotów w odległym krańcu farmy. Było zimno i mokro, ale niewiele go to obchodziło. Myślał o Shamie'm i zastanawiał się, jak on się czuje. POwinien zaryzykować pójście do miasta, aby go odwiedzić. Czy przygnębienie i nieszczęście to to samo? Cal miał wewnętrzne przekonanie, że Shamie jest chory, podczas gdy on sam cierpiał na coś, co w końcu przeminie, jeśli przez dłuższy czas nie będzie na to zwracał uwagi. Cal był po prostu chory na siebie. Gdy jego ręce, czerwone i błyszczące, ciągnęły drut, po nosie i brodzie spływał nieustannie deszcz. Uśmiechnął się, kiedy sobie uprzytomnił, że znajduje się poza granicami farmy i odgradza się od niej. Wieczorem siedział w chacie próbując czytać książki pożyczone mu przez Marcellę. Wymyślił tysiąc wymówek, dzięKi którym mógłby wstać i pójść do domu, by ją zobaczyć - ale nie mógł się na to zdobyć. Całymi godzinami leżał na łóżku gapiąc się w pustkę, wsłuchany w syczenie lampy olejowwej. Wszystko, co robił, aby się czymś zająć, przeciągał do granic możliwości. Przycementował dwie obluzowane płytki kominka, przytrzymując je w odpowiedniej odległości od siebie zapałkami, i to zajęło mu cały wieczór. Następny spędził na wlewaniu między nie zaprawy. W środę zmieniła się pogoda. Rankiem, kiedy szedł przez dziedziniec, wszędzie widniał szron. PObielały pola; obejrzawszy się zobaczył własne ślady, gdy zdążał do miejsca, w którym przerwał grodzenie. Koło południa zaczął sypać śnieg, z początku delikatnie, jakby się snuł dym, potem z szaroniebieskiego nieba spadały ciężkie płatki. Cal pracował odwrócony plecami do kierunku wiatru, ale śnieg wirował wokół niego, unosząc się w górę i w dół. Rozejrzał się dokoła i spostrzegł, że prócz najbliższego żywopłotu nic nie było widać. śnieg zaczął już pokrywać grubą warstwą trawę, pobielił część słupów ogrodzenia. W końcu Cal poddał się i począł z trudem iść w drogę powrotną; buty miał ośnieżone. Dunlopowi oznajmił, że myślał, iż umrze z zimna. Rozpalił ogień na kominku i zdjął ubranie, rozwieszając je na ramie kominka i na oparciach krzeseł; parowało. W pomieszczeniu, w którym był skład mebli, znajdowała się rolka wykładziny dywanowej, więc resztę popołudnia spędził krając ją w paski i utykając wokół okien i drzwi, żeby nie wiało. W dalszym ciągu padało, nieprzerwany strumień płatków wirował w kierunku ziemi. Zobaczył, że Ford przyjechał wcześniej do domu. Musiano zwolnić zawczasu Marcellę w obawie, że potworzą się zaspy. Dunlop także wcześniej odjechał. Cal podgrzał sobie puszkę fasoli i opiekał kolejne kromki chleba nad ogniem kominka. Przysnął, a kiedy się obudził, było już ciemno. Przetarł okno i wyjrzał na dwór. Pomiędzy chatą a światłami domu na farmie szalała zadymka. Było po ósmej i ogień zgasł. Dygocząc z zimna rozdmuchał żar do czerwoności, podłożył parę drobnych szczapek, na to wszystko polana. Przysunął krzesło bliżej ognia i oparł stopy o ramę kominka. Wiedział, że po takiej długiej drzemce czeka go bezsenna i pełna wyrzutów sumienia noc. Rozległo się pukanie do drzwi; wiedząc, kto to, ociągał się z odpowiedzią. - Czy Cal wyjdzie się pobawić? - Na progu stała Marcella otulona szalem, w rękawiczkach, czapce i krótkim kożuszku. NOgawki dżinsów wepchnęła głęboko w cholewki skórzanych botków. Na jej brwi leżał topniejący płatek śniegu. - Nie, nie wyjdzie - odparł. - Za to ty wejdŽ do środka. - Czy nie jest wspaniale? - Cal kiwnął potakująco głową, łaskawie się z nią zgadzając. - Myślisz, że nas zasypie? - Jeżeli tak dłużej popada, to bardzo prawdopodobne. - Niech więc pada, nie sądzisz, że i ich może śnieg odciąć? - Kiedy mają wrócić? - Jutro. TEściowa dzwoniła, by powiedzieć, że wszystko jest w porządku i że jutro go wypuszczają. ściągnęła włóczkową, robioną na drutach czapkę i potrząsnęła włosami, rękawiczki położyła na kracie paleniska, by wyschły. Cal zgarnął swoje wilgotne ubranie i cisnął je w kąt. - GDzie jest Lucy? - śpi. Stracona dla świata. Wcześniej biłyśmy się śnieżkami i ulepiłyśmy bałwana. Była kompletnie wykończona. Marcella usiadła na krześle i szybko pocierała dłonie, zaś Cal spoglądał przez okno na śnieg, który wyścielił półkoliście ramy okna. - Cal, przepraszam cię za tamten wieczór. - PO hałaśliwym wejściu mówiła cicho. - W porządku. To była moja wina. - Nie, po prostu nie przemyślałam tego dostatecznie. To powinno być oczywiste. Przebaczysz mi? Cal kiwnął głową. - Więc co mógłbym dla ciebie zrobić? - Chciałam się usprawiedliwić, to wszystko. Zanim oni wrócą. - W jej głosie znowu dało się słyszeć podniecenie i mówiła, mówiła bez przerwy o tym, jak jest zimno, o swoich teściach, o bibliotece. Przepraszała, że topiący się śnieg z jej butów moczy jego kominek, a potem, uświadomiwszy sobie nagle, że Cal nic nie odpowiada, przepraszała, że gada za dużo. - Popatrz, co przyniosłam na rozgrzewkę - pokazała mu nie otwartą butelkę whisky. - Ale ja mogę to wypić jedynie w postaci ponczu. Więc przyniosłam ze sobą i to. - Wyjęła z kieszeni jakiś papierek i zademonstrowała mu goŽdziki. - Przypominają mi zawsze sterczące końce korony królewskiej - stwierdził CAl. - Bo są podobne. POzwól, że ja to przygotuję. - Nastawiła czajnik, do dwóch kubków włożyła łyżeczki. Kiedy woda się zagotowała, wlała ją do kubków, dodała cukru i whisky i wsypała goŽdziki do wirującego płynu. Odpięła guziki kożuszka i usiadła na podłodze; Cal obejmując kubek dłońmi zajął miejsce na łóżku. - Właściwie to jestem zadowolony, że wyrzuciłaś mnie tamtego wieczoru - oznajmił. - Dlaczego? - Bo możemy to teraz wypić. Schyliła głowę, by wchłonąć zapach ponczu, ale opary gorącego alkoholu dostały się do jej płuc i, jeszcze zanim zaczęła pić, rozkaszlała się. Odgłosy kaszlu mieszały się z jej śmiechem. - Ojej, ten poncz coś mi wyszedł za mocny. - W oczach miała łzy. Stuliwszy wargi sączyła go z łyżeczki. - To jedna z niewielu dobrych rzeczy, jakie Irlandia może zaoferować światu. - Zapadła cisza, podczas której smakowali i delektowali się trunkiem. Na dworze śnieg zdawał się tłumić wszelkie dŽwięki. - Czułam się okropnie nieszczęśliwa przez te kilka dni - wyznała Marcella. - Chcę, żebyś wiedział, jak bardzo cię lubię i jak było mi strasznie głupio, że zrobiłam ci przykrość. - Starannie dobierała słowa. Zwróciła ku niemu twarz i gładziła dywanik przed sobą. Cal usiadł na podłodze, plecami opierając się o łóżko i obracając w dłoniach kubek z whisky. - Ty nigdy nie byłeś żonaty - ciągnęła. - Przywyka się wtedy do różnych rzeczy, a kiedy ci je zabierają, tęsknisz do nich. - Na przykład? - Dotyk, spokojna świadomość tego, że cię ktoś przytuli. Niekoniecznie seksualnie... ale to także. - Obojętne kto? - Dobry Boże, nie. Ty jesteś jedyną osobą, która mi w tym względzie przyszła na myśl. Oparła o niego głowę, zrobiła to tak niezgrabnie, że otoczył ją ramieniem. Odstawił swój kubek na kominek i delikatnie pogłaskał ją po twarzy, odgarniając w tył zwisające pasma włosów. - Coś jak to. - Ręce Cala stały się szorstkie od pracy, czuł skrępowanie na myśl, że może wyczuć ich zgrubienia. Ale Marcella uśmiechnęła się i zamknęła oczy, podczas gdy Cal dalej kreślił linie na jej brodzie, czole, kościach policzkowych. - To dlatego byłaś tak zdenerwowana, kiedy tu przyszłaś? - W jego głosie znów dało się słyszeć owo okropne drżenie. Kiwnęła potakująco głową, uśmiechając się, lecz dalej nie otwierała oczu. Przesunął dłoń ku jej szyi, pocałował w usta, pewny, że tym razem go nie odtrąci. Kiedy odejmował swoje usta, wypowiedziała jego imię. Wsunął rękę w ciepło jej kożuszka i poprzez ubranie objął dłonią jej pierś. Ponownie z jej gardła wydobył się taki sam jęk. - Chyba cię kocham - powiedział Cal. - Czy umarłbyś za mnie? - Otworzyła oczy i uśmiechnęła się. - Tylko jeśli byłoby to rzeczywiście konieczne - odparł Cal, po czym przytulili się do siebie mocno i roześmieli. Nigdy przedtem Cal nie czuł czegoś takiego. Poprzednie kontakty seksualne na tylnych siedzeniach samochodów czy w ciemnych sieniach były aż gęste od pożądania. - Nigdy nie całowałam się z brodatym mężczyzną. To całkiem przyjemne - stwierdziła. - ChodŽmy do łóżka. - Marcella wstała, by zdjąć kożuszek, a Cal ramionami objął jej uda i zanurzył w nie głowę. Zaczęła kolejno zdejmować z siebie ubranie, w pośpiechu, z powodu zimna. Klęczał, patrząc na nią, nie wierząc. Dwa swetry, stanik, buty, wełniane skarpety, rajstopy, wszystko to opadało przed nim na podłogę. Kiedy szamotała się ze skarpetką, zadygotały jej piersi, miała niewielki ciemny zarys włosów łonowych. Nagle znalazła się w łóżku pod kocem ukazując przez chwilę plecy i pośladki, na których odcinał się biały trójkąt po kostiumie bikini. Popatrzyła wprost na Cala. - ChodŽ tutaj - powiedziała. Pomyślał o niebezpieczeństwie, na jakie się narażał, kiedy stał na dachu na trzęsących się nogach, by zobaczyć kawałek ramienia i piersi, a teraz tutaj była cała dla niego. Jej ciało powinno być jak tajemnica, która odsłania się cal po calu, stopniowo, tak jak kciukiem rozkłada się talię kart. Rozebrał się, aż dostał gęsiej skórki, i położył się obok niej, przerażony, że tracąc dziewictwo wystawi się na pośmiewisko. Pocałował ją, otworzyła usta dla niego, wsunął tam język. Jego koniuszkiem wyczuwał, albo tylko tak mu się wydawało, jej podniebienie. I znowu zobaczył siebie samego, jak gładzi palcami krawędŽ kierownicy, jak słyszy zajadłe szczekanie psów i jak widzi Crilly'ego, próbującego wydobyć dŽwięk z dzwonka u drzwi. Marcella przesuwała paznokcie w dół jego pleców, cały czas patrząc na niego bez zmrużenia oczu. Nie mogąc się zdobyć na spojrzenie prosto w jej oczy, zamknął swoje i wtulił twarz w zagłębienie szyi Marcelli. W swojej ciemności ujrzał, jak jej mąż osuwa się na kolana i jak gwałtownie odrywa się za nim tapeta. Nierealny wystrzał rewolweru z tłumikiem. Marcella gładziła go między udami, poczuł wstyd. - Nie denerwuj się - poprosiła. - Mamy przed sobą mnóstwo czasu. Cal próbował odegnać myśli, potrząsając głową, jakby miał tik. Uczynił straszliwy wysiłek, koncentrując uwagę na czubkach swoich palców przesuwających się po jej ciele. - Odpręż się - powiedziała. - Nie stoisz przed sądem. - O, Boże! Gdyby tylko mógł zapomnieć o swojej impotencji, wszystko byłoby dobrze. Bał się straszliwie, że jeśli chodzi o Marcellę, to od tamtej zimowej nocy po prostu się wykastrował. Miała wciąż odchyloną głowę, nie odrywała od niego spojrzenia swoich brązowych oczu. Jej pieszczoty nie wywoływały w nim żadnej reakcji. - Odwróć się - poprosił. Posłusznie położyła się na brzuchu, a on okrakiem usiadł na jej plecach i począł ugniatać jej ramiona. Obserwował, jak marszczy się jej brązowa skóra, jak przesuwa się pod naciskiem jego dłoni. Kciukami pogładził biały ślad po pasku od biustonosza. Kiedy miała odwróconą twarz, poczuł wreszcie podniecenie i przetoczył się na bok koło niej. Ale był napięty do ostatnich granic i spuścił się prawie natychmiast, gdy go dotknęła. - Nie przejmuj się - powiedziała, przyciskając jego zawstydzoną głowę do swojej piersi. Upokorzenie, jakiego doznał z powodu swojej słabości, przysłoniło morderczą wizję osuwającego się na kolana jej męża. Stopniowo poczęło się w nim znów budzić zainteresowanie Marcellą, więc badał jej ciało dotykając w chłopięcym zdumieniu. Miała naprężone sutki. - To z zimna - wyjaśniła, bukiet jej soków w jego dłoni, a nade wszystko świadomość, że sprawia jej rozkosz, to było prawie więcej niż mógł znieść. Jęczała, a on znowu poczuł erekcję i wszedł w nią, powtarzając raz po raz jej imię, gdy delikatnymi palcami uczyła go, że ma się nie spieszyć. PO wszystkim uśmiechnął się i, wspierając na łokciu, chuchnął na palce i strzepnął klapy wyimaginowanej marynarki na swojej klatce piersiowej. - Nareszcie - powiedziała z uśmiechem. Leżeli obejmując się ramionami, rozluŽnieni i przytuleni pod przykryciem. Marcella oznajmiła, że musi wracać, na wypadek, gdyby dzwonili teściowie albo Lucy się obudziła. Ubrali się, zaproponowała, że mogą iść do domu oboje. Nawet kiedy się ubierała, Cal nie przestawał całować jej i pieścić. Na dworze już nie padało, szli zostawiając na śniegu podwójny ślad, trzymała go pod ramię, żeby nie upaść. Było cicho, mroŽno i jasno jak w dzień. Kiedy stawiali kroki, śnieg skrzypiał głucho. Marcella obejrzała się i stwierdziła, że zostawiają ślady. Jeśli już nie popada, mogą ich nakryć. - Co będzie, jeśli zajdziesz w ciążę? - spytał Cal. Uśmiechnęła się do niego. - Odkurzyłam swój kapturek - uspokoiła go. Wydał okrzyk zdumienia. - Cal, ja szłam do ciebie w nadziei, że to się stanie. W domu wypili jeszcze grzanej whisky i kochali się znowu na dywanie przed kominkiem, drzwi były zastawione fotelem, na wypadek gdyby Lucy zeszła na dół. Po wszystkim leżeli na brzuchach, z twarzami zwróconymi ku sobie. Dłoń Cala spoczywała na pośladkach Marcelli, a ona założyła jego długie włosy za ucho. - Jesteś takim uważnym kochankiem - stwierdziła. - Widzisz to wszystko swoimi oczami. - Co masz na myśli? - odwrócił od niej wzrok. - Przywiązujesz wagę do szczegółów, sprawiasz, że wierzę, iż ja to ja. - Nie rozumiem. To przecież jesteś ty. - O to mi właśnie chodzi. - Czy nie jest tak zawsze? - Nie. - Nie mówisz dość jasno. Usiadła, zarzuciła na ramiona swój kożuszek i objęła kolana ramionami. Cal wsunął rękę między jej nogi i delikatnie rozdzielił wargi jej sromu. - Truskawkowy środek - powiedział.- Mój ulubiony. Nie zwracała uwagi na to, co robi, i ciągnęła dalej: - Nie mogę tego wyjaśnić nie mówiąc o Robercie, a w tych okolicznościach nie jest to zbyt przyjemne. Cal wzdrygnął się. - Szkoda, że nie poznałem ciebie przed nim. Roześmiała się. - Prawdopodobnie nosiłeś wtedy jeszcze koszulkę w zębach. - Wyglądał na urażonego, więc pogładziła go po włosach. - Przestaliśmy się kochać na długo przedtem, nim został zabity. Od czasu do czasu szliśmy do łóżka, ale z nim nie czułam, że ja to ja. On uprawiał seks z kimś, kto mieszkał w jego wyobraŽni. Boże, przebacz, nie powinnam Žle mówić o umarłym. - Kochałaś go? - W głosie Cala nadal czuć było drżenie. - Miłość to dziwne pojęcie. Nigdy nie wiedziałam, co to znaczy. Kiedy jesteś młody, wydaje ci się, że wszystko to będzie wielką namiętnością bez żadnej szansy. PóŽniej, kiedy już masz szansę, wygasa cały ogień. - A we mnie nadal się pali - stwierdził Cal. - Bo jesteś ciągle młody. Swoją drogą, to zbyt proste. To musi być mieszanina przyjaŽni i pożądania. Z naszego małżeństwa przyjaŽń wyparowała już dawno temu, a obiekt pożądania Roberta tkwił gdzieś głęboko w jego wyobraŽni. Nie byłam to ja. - I dalej żyliście ze sobą? Roześmiała się. - Na miłość Boską, Cal, ja nadal z nim żyję. Mieszkam z jego rodziną. - Czy ty go chociaż lubiłaś? - Głos Cala był podniecony z niedowierzania. - Ostatnio... niezbyt. Cal roześmiał się głośnym, szorstkim śmiechem, w którym nie było rozbawienia. Trwało to za długo. - Z czego się śmiejesz? Kiedy tylko usłyszał ton jej głosu, natychmiast odechciało mu się śmiać. - Z niczego. To rodzaj żartu. Czy naprawdę to miałaś na myśli? íe go nie lubiłaś? - Tak. - Wydawała się oszołomiona, jej twarz przypominała twarz dziecka, które nic nie rozumie, ale dalej się uśmiecha. - Nigdy tak się nie śmiej. To nie w twoim stylu. - Wyciągnęła rękę i zagarnęła go pod swój kożuszek. - Przepraszam - powiedział. Futro grzało go w plecy. - On był taki przymilny, należał do tych ludzi, których każdy pragnie w towarzystwie. Mógł zaczarować ptaki na drzewach, wszystkich, mężczyzn, kobiety. Był inteligentny i dowcipny, ale nie można było wierzyć żadnemu jego słowu. Kłamał, Cal. Na temat swoich skoków w bok, wiem przynajmniej o dwóch czy trzech, na temat picia, wydawanych przez siebie pieniędzy. Po pewnym czasie, kiedy przestałam mu zadawać pytania, to nawet wtedy raczył mnie kłamstwami. Było już z nim tak Žle, że wydaje mi się, iż w końcu sam uwierzył w to, co mówi. A co gorsza, jego matka popierała go we wszystkim. Wierzyła w jego słowa jak w Ewangelię. Cal kiwnął głową, przyglądając się, jak wpatruje się w ogień. Dłonią gładził wyczuwalne kręgi na jej plecach. - Należał do takich ludzi, w których towarzystwie świetnie się czujesz parę godzin, ale jesteś zadowolony, że nie łączy was małżeństwo. A nas łączyło. - Kochasz mnie? - Cal, ty mnie nie słuchasz. Potrzebuję więcej czasu... aby się z tego wyleczyć. - Oparła brodę o kolana; Cal pomyślał, że zaraz wybuchnie płaczem. POgładził ją po twarzy wierzchem dłoni i pocałował w policzek. Zareagowała na ten gest zrezygnowanym zaciśnięciem ust. - KOcham cię - wyznał. A kiedy to powiedział, poczuł nowe niebezpieczeństwo. Im bardziej ją kochał, im większym stawała się dla niego przyjacielem, tym bardziej obawiał się, że powie jej, co zrobił. Była to jedyna rzecz, o jakiej chciał z nią porozmawiać, żeby uzyskać od niej rozgrzeszenie. Chciał podzielić się swoją winą z osobą, której zrobił krzywdę. Wyspowiadać się i otrzymać przebaczenie. Otworzył usta, by przemówić, a ona czekała z uniesionymi brwiami.Cal zawahał się. - Chciałbym... się jeszcze napić - poprosił. Wstała, zostawiając go samego w zimnie, i podeszła do kredensu. Pochyliła się, przepatrując wnętrze szafki. Wierny swej sztywnej naturze skóry baraniej tył kożuszka podniósł się do góry i Cal mógł podziwiać słodkie kształty tyłeczka Marcelli. - Wyglądasz stąd jak lukrowany pierniczek. - Jestem genialna - stwierdziła i machnęła butelką z resztką koniaku. - Teściowa przechowuje to zawsze na wypadek grypy. - Przewidująca kobieta. Rozmawiali i pili, aż Marcella poczuła się śpiąca. - Cal, czy zdajesz sobie sprawę, że to najdłuższa noc w roku? - I najlepsza - dodał. Oznajmiła mu, że pierwsza rzecz, jaką robi Lucy rano po przebudzeniu, to pakuje się do łóżka matki, więc byłoby nierozsądne z jego strony, gdyby został, że po raz pierwszy od lat czuje się szczęśliwa, że zobaczą się nazajutrz. Kiedy całował ją na dobranoc, poczuł, że jej wargi są wiotkie - ze zmęczenia, z przepicia, albo z tych obu powodów jednocześnie. Wracał do chaty, stawiając stopy szeroko, jak Charlie Chaplin, by zatrzeć ślady, które zrobili wcześniej. Był tak podniecony, że nie mógł usnąć. Zapalił i usiadł z papierosem na łóżku, przywołując na pamięć każdą fałdkę i zakamarek jej ciała, każde spojrzenie, każdy dŽwięk. Potem starał się zajrzeć w przyszłość, ale to, co ujrzał, sprawiło, że zamknął oczy. Wcisnął twarz w dłonie, łokcie wsparł o kolana. Siedział tak, aż poczuł swąd przypalających się jego własnych włosów. Następnego ranka wypadał czwartek i nie zważając na śnieg i przejezdność dróg Cal zabrał się wcześnie z Dunlopem do miasta, by poczynić gwiazdkowe zakupy. Zastanawiał się, co mógły kupić dla Marcelli - coś, co nie sprowokowałoby pytań. NIe mógł sobie na zbyt wiele pozwolić. Kupił jej małą buteleczkę perfum, która kosztowała go większość jego trzydniowego zarobku, a w księgarni zapytał, czy mają jakieś albumy o malarzu, który ją tak zafascynował. Sprzedawca podał mu broszurkę z malarstwem Gr~unewalda i Cal wsunął ją do kieszeni. Shamie'emu kupił butelkę płynu po goleniu i pędzel - odkąd pamiętał, kupował je rokrocznie. Wydawało się, że wystarczają akurat od Gwiazdki do Gwiazdki. Aby rozweselić ojca, nabył też dla niego składającą się z tysiąca części układankę. Kiedy Cal był dzieckiem, Shamie zawsze zaglądał mu przez ramię chcąc pomóc w dopasowywaniu cząsteczek układanki. W sklepie z zabawkami zobaczył lalki zwane "Szmaciane Anny", oparte płasko o ścianę, z głowami podanymi naprzód, jak u pijanego. Kupił jedną taką dla Lucy. Na dworze, na rogu, stał Kaznodzieja, wykrzykując z całych sił coś na temat Boga. Miał na sobie czarny plastykowy fartuch z wypisanym zdaniem: "Powtarzam wam, Królestwo Boże jest w zasięgu ręki". Oprócz paru jego satelitów nikt go nie słuchał, oni także nosili czarne fartuchy i stali oparci o ścianę. Przechodnie pospiesznie szli dalej, niektórzy nawet schodzili z chodnika, aby ich ominąć. Kaznodzieja machał rękami jak wiatrak i krzyczał, kiedy Cal przechodził obok niego: - Bez przelewu krwi nie będzie przebaczenia! - Dobry wieczór - ukłonił się Cal. Kiedy zapukał do drzwi frontowych Dermota Ryana, nikt mu nie odpowiedział, więc przeszedł na drugą stronę domu i znalazł otwarte tylne drzwi. Wszedł, otrząsając śnieg z butów i wołając Shamie'ego, ale nie było odpowiedzi. Usiadł więc i czekał. Może poszli gdzieś obaj na drinka. BYłby to dobry znak. Wyjął z kieszeni broszurę z malarstwem i zaczął przeglądać. Usłyszał, jak otwierają się frontowe drzwi, krzyknął więc, żeby ostrzec, że jest w środku. Wszedł sam Dermot. - Gdzie jest ojciec? - Był w gorszym stanie, niż przypuszczali, Cal. Doktor odesłał go na leczenie. - GDzie? - Do Gransha. - O Boże, nie! - POwiedzieli, że ta kuracja wstrząsami elektrycznymi odniosła zły skutek. To musi być strasznie przykre dla ciebie. - Jak, u diabła, mam się dostać do Derry, żeby go odwiedzić? Dermot wzruszył ramionami i usiadł, zdejmując z głowy czapkę. Przez moment Cal widział odciśniętą obwódkę na prawie łysej czaszce Dermota. - A co się stało z furgonetką? GDzie jest? Wziął ją jakiś chłopak z rzeŽni. - Crilly? - Chyba tak. - Jezu! - Tyle szlachetności dla jego własnego zysku. Twój ojciec to był ktoś. Krajało mi się serce, gdy go widziałem w takim stanie. W ciągu jednej nocy przeistoczył się jakby z żelaza w plastelinę. - Dermot usiadł bliżej ognia. Rozpięte górne guziki rozporka tworzyły białe V na jego podbrzuszu. Jedną rękę trzymał na kolanie, drugą zaczepił o szlufkę. - Cal, świat jest pełen sukinsynów, których nie obchodzi, kogo krzywdzą. - Wypuszczą go na święta? - Wątpię, z tego, co mówił doktor. Cal podszedł do stołu, gdzie wcześniej położył prezenty. - Jeśli będziesz go widział, to oddasz mu to? - poprosił i podał Dermotowi wielkie pudło. - A tu jest prezent dla ciebie, za to, żeś się nim zajmował. - Wręczył Dermotowi opakowany płyn po goleniu i pędzel. - To ten sam gatunek, którego używa Shamie, polubiłem ten zapach. - Dziękuję, Cal. Jesteście podobni do siebie z ojcem jak dwie krople wody. Poszedł do biblioteki, aby zabić czas. Widok postaci kierowniczki w okularach na nosie, siedzącej zamiast Marcelli za biurkiem, rozczarował go i zezłościł. Gdyby choć przez chwilę pomyślał, to wiedziałby, że nie mając kogo zostawić wieczorem z dzieckiem, nie mogła być w pracy. Teraz musiał pomaszerować do domu na piechotę albo złapać jakąś okazję, co nie było bezpieczne. Poszedł do działu z komiksami i otworzył jeden - wybór z "New Yorkera". Jakiś głos za nim powiedział: - Miło cię widzieć, Cal. Zamarł, bez oglądania się wiedział, że to Crilly. - Nie spodziewałem się ujrzeć ciebie w takim miejscu - stwierdził Cal, obracając ku tamtemu twarz. Wielki chłopak stał uśmiechając się, głowę miał zwieszoną, by wydać się niższym. - Czemu nie? - Ja w szkole przeczytałem jedną książkę. O jedną więcej niż ty. - Książki to nie dla mnie. ChodŽ no ze mną. Poprowadził Cala do działu powieści i przechylił głowę na bok. Przebiegł palcem po tytułach i wyciągnął opasły tom. "Middlemarch" napisany przez George Eliot. - No i co? - spytał Cal. - W takiej książce można dużo znaleŽć - stwierdził Crilly. Wyjął ją bardzo delikatnie, rozejrzał się wokoło i nie widząc nikogo w pobliżu odchylił okładkę. Pomiędzy stronami widniała wycięta prostokątna dziura. Wewnątrz tkwiła mała torebka z prochem podłączona do zegara. Crilly zamknął ostrożnie książkę i wsunął ją z powrotem na półkę. - Ja nie wypożyczam książek. Ja je tutaj przynoszę. - Jezu, dlaczego chcesz spalić bibliotekę? - Własność rządowa, nieprawdaż? Rozkazy są rozkazami, Cal. - Kurewskie bagno. Cal odwrócił się od niego, ale Crilly schwycił go za ramię. - Skeffington chciałby zamienić z tobą słówko. To pilna sprawa - dodał. - Nie interesuje mnie to już. - Szukaliśmy cię wszędzie. Słyszałem, że jesteś w Anglii. - Nie, kręcę się tutaj. Dłoń Crilly'ego wciąż spoczywała na jego ramieniu. - GDzie? - No tutaj. Bibliotekarka spojrzała znad okularów, aby sprawdzić, kto tak głośno rozmawia. Crilly uśmiechnął się i zniżył głos do szeptu tuż przy uchu Cala: - No, Cal. Nie rób ze mnie wariata. GDzie mieszkasz? - POza miastem. - ChodŽmy do mnie. Skeffington wpadnie, by się z nami spotkać, dobra? - CAl wzdrygnął się. Głos Crilly'ego brzmiał teraz przyjacielsko, ale Cal wiedział, że tamten nie popuści. Pozwolił się wyprowadzić z biblioteki na ulicę. Crilly szedł tuż obok niego. Zapytał, co tam niesie w paczce, a Cal odpowiedział, że lalkę. Cal zastanawiał się nad ucieczką, ale wydawało mu się, że to głupio wiać od faceta, z którym chodziło się do szkoły. - ále, że tak się stało z Shamie'm. Jak on się miewa? - spytał Crilly. - Zabrali go do Gransha. - Tak, wiem. Wynajął mi furgonetkę. - Chciałeś powiedzieć, że ją sobie wziąłeś. - Coś w tym rodzaju. - Chcę ją z powrotem. Natychmiast. - Jest w użyciu, Cal. - Więc wkrótce. Muszę pojechać do Gransha, żeby zobaczyć ojca. - Nigdy nie widziałem, żeby się ktoś tak zmienił. Słyszałeś już o ojcu Skeffingtona? - O tym dowcipasie? Nie mów mi, że przemówił. - Został potrącony przez samochód. - Odniósł jakieś obrażenia? - Nawet poważne. POczekaj chwilkę. Crilly zatrzymał się przy budce telefonicznej na końcu ulicy i otworzył przed Calem drzwi. Stanęli obaj, niemal stykając się kolanami, podczas gdy Crilly nakręcał numer. Cal usłyszał, jak dzwonek zadzwonił trzy razy, potem Crilly odwiesił słuchawkę. Cal już miał pchnąć drzwi, by wyjść, kiedy Crilly powiedział: - Poczekaj. - Czekali, telefon zadzwonił trzy razy i umilkł. - Sprytne, co? - spytał Crilly. - Oszczędza się pieniądze, oszczędza podsłuchów. - To cud, że telefon jest w porządku. - W porządku, bo chcemy, żeby działał. Troszkę dyscypliny zaprowadzonej w dzielnicy czyni cuda. Zasiedli we frontowym pokoju domu Crilly'ego czekając na Skeffingtona. Na wąskiej ramie kominka stał elektryczny zegar z sekundnikiem przesuwającym się wolno wokół tarczy. Cal pomyślał o zegarze tkwiącym w ciemności biblioteki Marcelli. NIe odważył się spytać Crilly'ego, na jaki jest nastawiony czas, ale przypuszczał, że musi to być grubo po zamknięciu. POżar mógłby zostać zagaszony, gdyby wybuchł wtedy, gdy w środku był jeszcze personel. - Mówiłeś mi o tym dowcipnym starym Skeffingtonie - odezwał się Cal. - A, tak. Przejechał go jakiś pijany szesnastoletni skurwysyn. To nędzne gówno jechało skradzionym samochodem. Rozwalił staremu czaszkę i połamał obie nogi. Chryste, Skeffington szalał. Całą noc przesiedział w szpitalu, a kiedy widziałem się z nim następnego dnia, gryzł ściany. Powiedział, że chciałby przykładnie ukarać tego chłopaka. Nigdy nikomu nie łamałem kolan, ale powiedziałem, że to zrobię. Na co Skeffington: "Zaprowadzę cię. Chcę to widzieć na własne oczy. A co więcej - powiedział - nie używaj broni. WeŽ tasak z pracy. Chcę, żeby ten facet długo nie mógł zrobić użytku ze swoich nóg". Ciach, ciach. Chciał obu kolan, więc facet leżał na ziemi, kwicząc jak zarzynane prosię, a Skeffington siedział mu na głowie. - To było głupie - orzekł Cal. - Dlaczego? - Mogą stwierdzić, od czego odniósł takie rany. - Jezu, o tym nie pomyślałem. - RAna wlotowa bez wylotu i kuli? Odkryją to. - Jezu, masz rację. - Crilly podrapał się w czubek głowy. - CAl, powinieneś z nami trzymać. Do pokoju zajrzała pani Crilly. Na widok Cala odsłoniła w uśmiechu sztuczną szczękę. - Dzień dobry, Cal - powiedziała. - Herbaty czy kawy? - On czeka na Finbara. Będzie tu lada moment. Kiedy Skeffington wszedł, nie potrząsnął jak zwykle dłońmi Cala, ale przemówił do niego przez całą długość pokoju. Wydawał się być poważny i zakłopotany. - Uważam, że mamy podobne problemy, Cahal. - Jakie? - Obaj nasi ojcowie są chorzy. - Tak. Jak ma się twój? - Powiedzieli mi, że będzie żył. Ale złamanie kości w tym wieku... Nigdy nie będzie już taki jak dawniej. - Współczuję ci. Skeffington zasiadł w fotelu. Teraz zwracał się do Crilly'ego. - No i jak? - W porządku. Bez problemu - odparł Crilly. - To tam natknąłem się na naszego przyjaciela. - Cal starał się przypomnieć sobie nazwisko faceta, który napisał książkę. Kiedy Skeffington przemówił do Cala, w tonie jego głosu dało się odczuć głęboką urazę. - Cahal, dlaczego nie dałeś nam znać, gdzie mieszkasz? - Wyjaśniłem ci to już wcześniej. Chcę się wycofać. - Czasami trzeba zapłacić za to jakąś cenę. - TAk. Właśnie mu opowiedziałem - wtrącił Crilly - jak urządziliśmy wczoraj twojego przyjaciela. - Czasami - zwrócił się Skeffington do Crilly'ego - zachowujesz się jak kompletny idiota. - Chciałem go tylko wprawić w nastrój odpowiedni do wysłuchania ciebie. A poza tym, to był twój kretyński pomysł, żeby użyć tasaka. Cal uważa, że przez to mogą nas wyśledzić. - Wysoce nieprawdopodobne. Czy nie zorientowałeś się jeszcze, że Cahal nie jest już po naszej stronie? Nie powinno mu się o niczym mówić. CAhal zmienił swe serce, czyż nie tak? - Nie uważam, żebym się znów tak bardzo zmienił. PO prostu teraz inaczej widzę pewne rzeczy. - To właśnie nazywa się zdradzaniem sprawy. Następnym krokiem będzie donosicielstwo. - Skeffington wciąż miał na sobie płaszcz i szalik, skórzaną rękawiczkę z lewej dłoni trzymał w urękawicznionej prawej. Oparł się w fotelu i westchnął. - Naprawdę, miałem o tobie lepsze zdanie, Cahal. W walce o wolność Irlandii tego rodzaju rzeczy przez wieki niszczyły ruch republikański. To nasi rodacy rozwalali go - bezimienne szczury ze smutnej przeszłości Irlandii. - Nie doniosłem na nikogo - bronił się Cal. - PO prostu czułem się Žle z tym, co zrobiłem. BYło to wbrew mnie samemu. Czy to wasi chłopcy podłożyli bombę przy drodze do Toome? - Nie. To musiały być chłopaki z Ballyronan. A dlaczego pytasz? - Zabili krowę. - Tego rodzaju sarkazm niczemu nie służy, Cahal. Pomyłki są nieuniknione. - Masz na myśli, że gdyby zginął człowiek, to wszystko byłoby w porządku? - Czy słyszałeś kiedykolwiek o arcybiskupie Romero? On mówił o "usankcjonowanym prawie do wyzwoleńczej przemocy". Uciskani ludzie mają prawo podkładać bomby w każdy sposób, jaki wydaje się im odpowiedni - i to powiedział uczony doktor Kościoła. Jeśli ci ktoś staje na gardle, masz prawo złamać mu nogę. - Tasakiem? - Tak. Jeśli to ma być nauczką dla innych. Tu nie ma żadnych reguł, Cahal. Tylko ostateczni zwycięzcy. Ja osobiście wolę Boga ze Starego Testamentu: "Albowiemeś ty uderzył w lice wszystkich nieprzyjaciół moich, a zęby niezbożników pokruszyłeś". Ponownie weszła uśmiechnięta pani Crilly niosąc swoją dygocącą cynową tacę. - Na dworze jest chłodno. Dlaczego nie dołożysz drzewa do ognia? - POstawiła tacę na stole i wypytywała Skeffingtona o ojca, słuchając z powagą jego odpowiedzi. - Och, tak, będzie mu dzisiaj ciepło w szpitalu. Przy centralnym ogrzewaniu w takich miejscach możesz się ugotować na twardo. Myślę, że to dlatego połowa pacjentów umiera. To nie może być dobre. Kiedy miałam operację macicy, wiesz, wszystko mi wycięli, po prostu cały czas spływałam potem. Doktor twierdził, że może to być normalna zmiana w organizmie, ale ja uważałam, że to przez centralne ogrzewanie. - Dziękujemy, mamo - powiedział Crilly przytrzymując jej otwarte drzwi. Kiedy wyszła, Cal podniósł swoją filiżankę i dmuchnął w herbatę. Zapadła niezręczna cisza. Cal spojrzał na zegar. Biblioteka musiała być zamknięta. Przypomniał sobie ryk ognia w swoim własnym domu, grzmiący huk płomieni. Pomyślał o tym, jak nazajutrz Marcella będzie stąpała po stłuczonym szkle i mokrej zrujnowanej podłodze, spoglądając na szczątki swojej biblioteki, czując w nozdrzach smród spalenizny. Jedynymi książkami w domu Crilly'ego były cztery tomy "Reader's Digest", zielone grzbiety ze złotymi literami, zlepione z obu stron taśmą samoprzylepną. W środku. Pamiętaj o środku marca - miesiącu roku. * "Middlemarch", tytuł książki George Eliot, w dosłownym tłumaczeniu znaczy "środek marca". - No i co, Cahal? - O jakiej cenie mówiłeś? - Chcemy wiedzieć, gdzie mieszkasz, żebyśmy mogli nawiązać z tobą kontakt, gdyby zaszła taka potrzeba. - Więc ceną za wycofanie się jest pozostanie z wami? - Mniej więcej. - A co, jeśli odmówię? - Posłuchaj, Cahal. Do tej pory byłem niezwykle cierpliwy w stosunku do ciebie. My nie bawimy się w podchody. To, co zrobiłeś, nazywa się dezercją. Wiesz, jaka jest za to kara w każdej armii podczas wojny? Crilly wstał i przesunął się za plecy Cala. Cal obserwował go kącikiem oka. W dłoni trzymał kurczowo swoją paczkę. - Ale zrozum, zawsze powtarzałem ci, że się nigdy nie zaciągnąłem. Pomogłem tylko raz czy dwa razy... Zapadła długa chwila ciszy. Skeffington rozdzielał palce pustej rękawiczki. Crilly wyjrzał przez zasłony i zakrztusił się pitą właśnie herbatą. Cal usłyszał charakterystyczny warkot silnika Land Rovera i był świadom, jak Crilly zesztywniał. Trzasnęły drzwiczki i Crilly syknął: - To pieprzone gliny. Skeffington zerwał się na równe nogi. - Przez tylne drzwi! Przebiegli szybko przez hall. Zadzwonił dzwonek i prawie jednocześnie z jego zamilknięciem rozległo się walenie pięściami w drzwi. Poprzez szklany owal mrożonej szyby spostrzegli spiczastą czapkę. W pokoju na tyłach matka i ojciec Crilly'ego oglądali telewizję i Skeffington polecił im nie otwierać przez chwilę drzwi. We trójkę tylnymi drzwiami wyśliznęli się do małego ośnieżonego ogródka. Kiedy biegli skuleni ścieżką, Cal znajdował się w środku. Nagle jakiś głos krzyknął: "Stać!" i Cal spostrzedł spiczastą czapkę Ochotniczej Rezerwy Policji wystającą ponad żywopłot z tyłu ogrodu. Skeffington zatrzymał się jak zmartwiały. Cal zrobił jeden krok na bok. Między składem na narzędzia a składem węgla była pusta przestrzeń szerokości jednej stopy. Crilly próbował iść jego śladem, ale głos ponownie krzyknął: "Stać, bo strzelam!" Crilly stanął nieruchomo. Cal słyszał, jak jego własne ubranie ociera się i szarpie między ścianami. Papierowa torba szeleściła, więc szybko wyjął z niej lalkę i upuścił papier na ziemię. Wstrzymał oddech i wspiął się na siatkę oddzielającą go od furtki sąsiedniego ogrodu. Ugięła się pod jego ciężarem. Skulił się za jakimiś krzakami, przerażony, że może być widoczny na tle białego śniegu, potem na czworakach pod żywopłotem przeczołgał się do następnego ogrodu. Od strony domu Crillych dochodziły go gniewne głosy. Domy stały w szeregach po cztery, a z tego ogrodu prowadziło wyjście na ulicę. Skulony we dwoje Cal przesunął się do przodu i stanął u frontowej furtki wyglądając na ulicę. Mieszkańcy domów wylegli przed drzwi i stali obserwując Land Rovera. Ktoś krzyknął coś obraŽliwego w kierunku siedzącego za kierownicą policjanta, od dachu wozu odbiła się ciśnięta tam kula. W ślad za nią poleciały kamienie. Cal odszedł tak obojętnie, jak potrafił, ku głównej ulicy, niosąc na ramieniu jak dziecko "Szmacianą Annę". Na rogu sąsiadującym z pocztą stała budka telefoniczna i Cal wszedł tam, sadzając lalkę na półce. Przechyliła się do przodu, wlepiając oczy w jego kolana. Numer telefonu policji był wypisany na ścianie, ale ktoś zatarł go błotem czy gównem, żeby wyrazić swój do niego stosunek. Cal oczyścił go i wykręcił numer. Komuś po drugiej stronie słuchawki powiedział, że w bibliotece podłożona jest bomba zapalająca w książce zatytułowanej "Middlemarch", napisanej przez kogoś o nazwisku Eliot. NIe, nie wiedział, czy jest to jedyna bomba. Odwiesił słuchawkę z obrzydzeniem, jakby to był czarny ślimak ogrodowy, i wyszedł z budki. Skeffington miał rację. Stał się donosicielem. Powrót do domu zabrał mu prawie godzinę marszu pod bezchmurnym, rozgwieżdżonym niebem. dwukrotnie zobaczył, jak niebo przecina spadająca gwiazda. Było mroŽno, więc żeby się rozgrzać, szedł szybko i rytmicznie czarnym pasem pośrodku drogi, który już odśnieżono. O tej porze przejeżdżało niewiele samochodów i żaden nie zatrzymał się, by go podwieŽć. Zastanawiał się, czy Crilly albo Skeffington załamią się i wydadzą jego nazwisko. Jak długo trwa przesłuchanie? Czy rzeczywiście, jak słyszał, biją tak, że w biały dzień widzisz gwiazdy? Czy może łamią cię nie pozwalając spać i trzymając w ciągłym napięciu? Słyszał o jednej sztuczce, którą stosują, faceta z zawiązanymi oczami ładują do helikoptera, który jednak unosi się zaledwie tylko dwie stopy nad ziemią, a potem go wypychają. Albo ściskają ci jądra - zadają ci ból w taki sposób, żeby potem nie zostawiać śladów. Był pewien, że Skeffington nigdy się nie załamie. Natomiast Crilly nie był zbyt bystry i każdy mógł go łatwo wyprowadzić w pole. Kiedy pokonał zakręt drogi, jego pierwszym odruchem było spojrzenie w kierunku domu; gdy zobaczył, że na dole pali się światło, zaczął biec. Zadzwonił do drzwi i usłyszał, jak Marcella pyta: - Kto tam? - Cal. Drzwi otworzyły się. Była w nocnej koszuli i szlafroku, a kiedy przestąpił próg, poczuł zapach czystości i mydła. - Gdzieś ty się podziewał? Zaglądałam do chaty, ale cię nie było. - Byłem w mieście. Sądziłem, że jesteś w bibliotece - odparł. - Musiałem wracać do domu na piechotę. - Lalka spoczywała w zagłębieniu jego ramienia, dał ją dla Lucy, przepraszając za brak opakowania. POdziękowała mu wylewnie i stali w niezręcznym milczeniu na wprost siebie. Odpiął suwak kurtki i odwrócił się plecami do ognia. Uśmiechnęła się i po chwili wahania wsunęła ręce pod kurtkę; objęła go ramionami i przytuliła głowę do jego piersi i bijącego serca. - Czuję, jak wychodzi z ciebie zimno - powiedziała. Wciągnął zapach jej miękkich włosów i pocałował je, tuląc ją do siebie tak, jakby chciał ją zmiażdżyć. Pragnął jej wyznać, że uratował jej drogocenną bibliotekę, ale wiedział, że byłoby to zbyt zawiłe. Chciał być otwarty i szczery i opowiedzieć jej o wszystkim. Wyjaśnić, że nigdy naprawdę nie chciał tego, co przydarzyło mu się w życiu, i jak wydawało mu się, że nie ma wpływu na to, co dzieje się wokół niego. Miał powtarzający się sen: Siedział za kierownicą i nic się nie działo. Samochód jechał milami z niesprawną kierownicą, a on kręcił nią jak kołem sterowym statku, ale nie miało to żadnego efektu. W końcu uderzył w coś - w ścianę, w inny pojazd; któregoś razu obudził się z krzykiem, gdy przed maską swojego samochodu ujrzał dziecko z jasnymi zdumionymi oczami, znikające pod samochodem, i poczuł, jak koła przejeżdżają przez ciało i kości. - Przytul mnie, Cal - poprosiła Marcella. Zrobił krok do tyłu i pociągnął za tasiemki szlafroka. Wsunął pod spód dłonie i objął jej ramiona. Poprzez cienki materiał wyczuwał ciepłe linie ciała Marcelli. Całował ją od szyi do kolan, nie czując nic, co by przeszkadzało gładkiej pieszczocie jego rąk. A potem kochali się w absolutnej, pełnej napięcia ciszy. - Jutro wracają teściowie - powiedziała - i znowu moje życie stanie się zwyczajnie częścią ich życia. - Dlaczego nie wyjedziesz? Wynajmij mieszkanie, a wtedy mógłbym cię odwiedzać. - No tak, to wydaje się takie proste. Mówiłam jej o tym wiele razy. Chciałabym nie być taka słaba. Chciałabym móc z nią walczyć i zranić ją. Ale kiedy dochodzi do kłótni, ona zawsze jest górą. Jedyny sposób, w jaki mogłabym to zrobić, to wynieść się stąd w czasie ich nieobecności. Minął już prawie rok i za każdym razem, gdy mówię jej, że się wyprowadzam, coś się wydarza i ona nakłania mnie, bym została. Dla dobra Lucy. Dla dobra teścia. Do Wielkiejnocy. Cal powiedział Marcelli, że jego ojca zabrano do szpitala. - Przecież idą święta - rzekła. - Cal, musisz przyjść tutaj na świąteczny obiad. Sprawi mi to pewną ulgę, gdy będę mogła z kimś porozmawiać. A będzie wyglądało, jakbym robiła to wyłącznie z dobrego serca. Zrobisz to dla mnie? Cal skinął głową, a przecież miał przeczucie, że wcale go tutaj nie będzie, do tego stopnia, że nagi przeczołgał się do miejsca, gdzie rzucił kurtkę na krzesło, i wręczył jej gwiazdkowy prezent. - MOgę odpakować go teraz? - spytała. - Nigdy nie umiałam czekać. Skropiła perfumami miejsce między piersiami i pocałowała go. Potem przejrzała książkę, odnalazła obraz Gr~unewalda przedstawiający Ukrzyżowanie i uniosła go, by Cal obejrzał. Ciężar Chrystusa wygiął krzyż do przodu jak łuk, ręce wyciągnięte ku niebu niczym kolczaste rozgwiazdy, ciało z naprężoną klatką piersiową pod ciężarem dolnej połowy wygięło się w kształt kielicha, ciało poznaczone szramami po biczowaniu, usta otwarte i chwytające rozpaczliwie powietrze. Marcella siedziała na podłodze, plecami wsparta o kanapę, miała nogi skrzyżowane po turecku, książkę trzymała na wprost Cala, poniżej piersi. Cal patrzył na ciało Chrystusa zbite i sponiewierane, niemal zadżumione, a potem na gładkie ciało Marcelli i obraz ten utkwił mu na stałe w pamięci. Zjedli kolację i poszli do łóżka znowu się kochać, wymusiła na Calu przyrzeczenie, że wyjdzie jeszcze przed świtem, żeby uniknąć zainteresowania Lucy, kiedy ta się obudzi. Marcella leżała z pupą wtuloną w misę jego brzucha i ud i mówiła. Robiła coraz dłuższe przerwy, aż w końcu całkowicie umilkła. Jej oddech stał się głębszy i regularny, we śnie drgały jej nogi. Cal leżał obok czuwając, dotykając policzkiem jej gołych pleców. Ufność, jaką okazała zasypiając u jego boku, sprawiała, że poczuł się jeszcze gorzej. Czy kiedykolwiek będzie mógł wyznać jej prawdę? Może powienien jej to opisać. W ten sposób powiedziałby jej wszystko, co myśli, i nie speszył się. Mógłby napisać do niej, a gdyby odpisała, to byłaby dla niego jakaś nadzieja. Ale jeśli powiedziałaby o tym policji? List z wyznaniem stanowiłby dowód, żeby go wsadzić na wiele lat. To ona była tym, czego pragnął najbardziej, więc skoro nie może być blisko niej, to równie dobrze może siedzieć w więzieniu. Jeśli kiedykolwiek go złapią - a miał niezachwiane przeczucie, że po tym, jak schwytali Crilly'ego i Skeffingtona, nie potrwa to już długo, napisze do niej i wyzna, jak to było. Teraz miał ją, jak śpiącą Królewnę ze swego snu. Wyciągnął rękę i dotknął jej soków, ale wzdrygnęła się we śnie i skrzyżowała nogi. Pocałował ją w nasadę szyi, wstał, ubrał się i wyszedł w ciemność. Wracając do chaty usłyszał odgłosy odwilży. Kiedy księżyc wyjrzał spoza chmur, przepływających obok niego, wzdłuż kolein ukazał się czarny podjazd. Ociepliło się i roztopiony śnieg spływał poboczem drogi. Wszędzie rozlegały się dŽwięki kapania, cmokania, bulgotania. Następnego dnia, w wigilię Bożego Narodzenia, prawie tak jak się tego spodziewał, przyjechała policja i aresztowała go. Stał w podkoszulku zabitego mężczyzny i wysłuchiwał słów oskarżenia, wdzięczny, że w końcu ktoś wydusi z niego ostatnią kroplę życia. 1 / 1