Ks. Olgierd Nassalski MIC Jak pracować nad charakterem Wstęp W okresie powszechnego kryzysu, który nie ominął także struktury wartości ogólnoludzkich oraz założeń wychowania młodzieży, ukazuje się praca ks. Olgierda Nassalskiego na temat kształcenia charakteru. Stanowi ona wyraz przekonania, że człowiek najpierw musi być prawdziwy i mocny, a dopiero później - posiadać - i działać. Może właśnie odwrócenie kolejności tych spraw jest przyczyną tylu współczesnych niepowodzeń, rozczarowań, a nawet braków materialnych? Może najważniejsze jest budowanie człowieczeństwa, dopiero później fabryk i domów. "Takie będą Rzeczpospolite, jakie jej młodzieży chowanie" - napisał Andrzej Frycz Modrzewski. Słowa te nie straciły na aktualności. I właśnie dlatego książka "Jak pracować nad charakterem" - prosta i rzeczowa, jest bardzo potrzebna dla katolickiej młodzieży szkolnej jako przewodnik samowychowania. Skłania ją do poznania siebie, do ocenienia swego postępowania, a także pomaga w internalizacji systemu norm duszpasterzy, wychowawców i rodziców Zapotrzebowanie na tego typu lekturę jest bardzo duże ze strony wszystkich tych środowisk. Autor przyjął w swojej publikacji formę rozmów z młodym czytelnikiem. W kolejnych rozdziałach książki, będącej praktycznie poradnikiem dotyczącym wychowania, omówione są takie tematy, jak: samopoznanie, ideał osobisty człowieka, samokontrola, ćwiczenia woli, ćwiczenia umysłu, kształtowanie uczuć dziewcząt i chłopców, miłość bliźniego oraz warunki skutecznego samowychowania. Autor książki daje wyraz swemu głębokiemu przekonaniu, że praca nad sobą jest współdziałaniem z Łaską Bożą, a zasady życia chrześcijańskiego stanowią punkt wyjścia i tworzywo charakteru. Każdy rozdział stanowi zwartą całość i pobudza czytelnika do refleksji, a następnie do wniosków osobistych i postanowień dotyczących kolejnych etapów kształcenia charakteru. Tekst książki pisany jest stylem prostym i żywym, dającym czytelnikowi wrażenie osobistej rozmowy. Ułatwia to czytelnikowi kontakt z myślami Autora i angażuje emocjonalnie w problematykę książki. Dodatkowym, ale istotnym sposobem zbliżenia problematyki książki o kształtowaniu charakteru ludzi młodych są przykłady opisane w drugiej części publikacji. Książka "Jak pracować nad charakterem" napisana jest w stylu popularnonaukowym, co uzasadnione jest tym, że główni adresaci, to jest młodzież szkolna, na ogół sięgają po książkę niezbyt obszerną i trudną, za to interesującą i przystępną. Uważam, że winna ona być upowszechniona wśród młodzieży uczęszczającej na lekcje religii, w klasach starszych szkół podstawowych i szkół średnich. Zofia Sękowska Rozmowy "Trzeba, ażeby młodość była wzrastaniem, aby niosła z sobą stopniową akumulację wszystkiego, co prawdziwe, dobre i piękne... "...działanie rodziny, jak i szkoły, pozostanie niekompletne (a może nawet zostać zniweczone) - jeżeli Każdy i Każda z Was, Młodych, sam nie podejmie dzieła swojego samowychowania". "Powtarzam te słowa Bogarodzicy i skierowuję je do Was, do Młodych, do każdego i każdej: "cokolwiek Chrystus wam powie, to czyńcie". I błogosławię Was w imię Trójcy Przenajświętszej. Amen". (wyjątki z listu apostolskiego Ojca Świętego Jana Pawła II do młodych całego świata z dn. 31.03.1985) Młodzi Przyjaciele Często przychodzicie do mnie i pytacie: Jak pracować nad charakterem? W jaki sposób można uczynić swą wolę silną? Jak poprawić swe postępowanie? Jest w Was tęsknota za tym, by życie uczynić pięknym, by go nie zmarnować. Chcę Wam wszystkim: chłopcom i dziewczętom, szukającym właściwej drogi życiowej, odpowiedzieć w tej książce. Będę pisać tak, jakbym mówił do jednego z Was. Musiałem zdecydować się na konkretną formę - przepraszam, że zwracam się na dalszych kartach do chłopca. Myślę jednak o Was wszystkich, o chłopcach i dziewczętach. Autor Słowo do drugiego wydania Pierwsza wersja książki nie ukazała się drukiem, ale w bardzo wielu odpisach powielaczowych i innych dotarła do rąk młodych czytelników poprzez kurie biskupie. Z różnych stron zwracano się do mnie, by pracę tę wydać w formie książkowej. Dokonałem więc szeregu poprawek, dodałem drugą część, zawierającą opowiadania. Składam tę pracę w darze dziewczętom i chłopcom, którzy chcą "wzrastać". "Bądźcie zawsze gotowi do obrony wobec każdego, kto domaga się od Was uzasadnienia tej nadziei, która w Was jest" (I P 3,15). (Cytaty z Pisma Świętego pochodzą z Biblii Tysiąclecia, wyd.4, 1984) Autor Rozmawiamy: czy warto? O pewnej ankiecie Zadałem kilka pytań. Młodzież odpowiadała anonimowo. Oto pytania, na które oczekiwałem szczerej odpowiedzi: Co to jest charakter? Czy można go zmienić? Na czym polega praca nad charakterem? Odpowiedzi były bardzo różne. Prawie wszyscy twierdzili jednak, że zmiana charakteru jest możliwa, choć jest to bardzo trudne. W odpowiedziach było wiele pomylonych pojęć. Niektórzy pisali, że człowiek rodzi się z gotowym charakterem. Ktoś nawet utrzymywał, że zmienić się nie da, a tylko zewnętrzne objawy można trochę "wychować". Inny znów uważał, że charakter zależy tylko od naszej osobistej pracy. Wiele z tych rzeczy wyjaśnimy sobie w dalszych rozmowach. Na razie jedno jest bardzo ważne: wszyscy odpowiadający na ankietę łączyli charakter z postępowaniem człowieka i wyrażali nadzieję, że to postępowanie może być lepsze. Twierdzili, że to od naszego wysiłku, od pracy nad sobą zależy, jacy będziemy w życiu praktycznym, jak spełnimy swe zadania, jacy będziemy wobec innych. Pozwólmy sobie na ustalenie, że praca nad charakterem - to praktycznie praca nad poprawą naszego postępowania. Czy warto nad sobą pracować? O to też pytałem. Właśnie tych, którzy osobiście pytali mnie o radę. - Dlaczego chcesz się zmienić? - Przecież nie mogę taki pozostać. Moje postępowanie jest okropne. - Jeśli się nie zmienię, nie będę prawdziwie szczęśliwy. - Muszę coś w życiu osiągnąć. Nic z moich planów nie będzie, gdy się nie wezmę w garść. - Pragnę dalej studiować, a jeżli tak dalej pójdzie - to nawet średniej szkoły nie skończę. - Jestem gorszy od innych. A w głębi duszy pragnę, by nie być szarym człowiekiem. A i taką otrzymałem odpowiedź, nawet kilka razy: - Nie chcę zmarnować życia. Raz jeden się żyje. Ktoś inny argumentował, że musi nad sobą pracować, bo traci przyjaciół, bo go przestają szanować, bo sam siebie się brzydzi. Jestem pewien, że i Ty rozumiesz konieczność tej pracy. Dlatego wziąłeś tę książkę. Nie będzie tu za wiele teorii i definicji. Tylko takie, które są konieczne, by mądrze i praktycznie wziąć się do tego ważnego zadania. Najwięcej będziemy się zajmować wskazówkami praktycznymi. Bardzo proszę Cię o to, abyś od razu wprowadził je w życie. Chciałbym, by te nasze rozmowy łączyły się z Twoją osobistą pracą. Świat woła o ludzi z charakterem Chyba zastanawiałeś się kiedyś nad przyszłością świata. A może wpadła Ci do ręki książka czy artykuł jakiegoś uczonego na ten temat. Coraz więcej czyta się i słyszy alarmów - bo rzeczywiście sytuacja jest dziwna. Słusznie napawa dumą i radością świadomość, że rozwój nauki jest ogromny, że sięgamy już w przestrzenie międzyplanetarne, że zaczynamy zwiedzać księżyc. Cieszymy się z wynalazków. Szybkości, jakie osiągamy w podróżowaniu, rozwój telewizji, zdobycze naukowe w medycynie, rolnictwie i tylu innych dziedzinach - mogą przyprawić wprost o zawrót głowy. A jednocześnie smutne doświadczenia ostatniej wojny światowej rzucają cień na tę naszą dumę i nadzieję na lepszy świat. Już wiemy, że sama technika i wynalazki nie uczynią ludzi szczęśliwymi. Ta właśnie technika pozwoliła w ostatniej wojnie zgładzić miliony ludzi, zmienić miasta w gruzy. Zdawało się wszystkim, że już nigdy więcej nie będzie wojny, że po tej strasznej lekcji życie na ziemi będzie bezpieczne. Niestety, wiesz dobrze, że w chwili gdy to czytasz, w różnych miejscach globu ziemskiego giną ludzie z ręki swych braci. Gdy my z sobą rozmawiamy, daleko od nas, ale przecież na naszej ziemi, tysiące dzieci umiera z głodu, jedna trzecia ludzkości jest niedożywiona. Są kraje, gdzie z powodu ciężkich warunków życia, średnia wieku nie przekracza czterdziestu lat. A obok tych głodnych, żyją nieraz w przepychu znieczuleni egoizmem bogacze. Nawet już nie umieją odczuć grozy, jaka narasta i nie dostrzegają chmur, jakie gromadzą się na horyzoncie. Bo człowiek ma coraz większe siły w swym ręku, dzięki którym może dokonywać wielkich dzieł, może wielu ludzi uszczęśliwić, przynajmniej częściowo zlikwidować głód i nędzę. Ale też może użyć tej mocy do zniszczenia innych i siebie. Jaka nas czeka przyszłość, zależy właśnie od tego, czy będzie wielu ludzi o pięknym charakterze. Nie wystarczy postęp techniczny. Obok niego musi być postęp moralny. Człowiek powinien być szlachetny, życzliwy, gotowy do poświęcenia. Wtedy tylko będzie budował, tworzył dobro i szczęście. W przeciwnym razie będzie rujnował i zatruwał życie, aż wszystko rozsypie się w gruzy. Alarmujące fakty Niektóre fakty budzą wprost przerażenie. Czy wiesz o tym, że zachodni świat niszczony jest narkotykami. Coraz więcej jest ludzi o starych, smutnych twarzach, czasopisma ujawniają zastraszające postępy tego nałogu. Niestety i u nas pojawiają się sygnały informujące o wypadkach narkomanii wśród naszej młodzieży. Czy słyszałeś, że statystyki lekarskie już nie tają faktu, iż choroby weneryczne wykrywa się nawet wśród dzieci ze szkół podstawowych? Z codziennego doświadczenia i obserwacji wiesz na pewno, jakim nieszczęściem jest alkoholizm. Tysiące rodzin zniszczonych; nieszczęśliwe, przerażone dzieci. Za cenę krótkiej przyjemności marnuje się własne zdrowie, przyszłość i spokój swej rodziny. Obchodzimy z dumą i radością kolejne rocznice odzyskania wolności. Obchody w całym kraju. W miejscach straceń, w obozach koncentracyjnych. W Oświęcimiu. Nigdy więcej wojny! Nigdy więcej śmierci zadanej ludzką ręką! A tymczasem od chwili, gdy umilkły strzały na naszej ziemi - zginęło kilka milionów dzieci uśmierconych na życzenie rodziców. I żniwo śmierci się nie kończy. Trwa nadal. Jest jednak nadzieja Tę listę nieszczęść i okropności można by ciągnąć dalej. Nie będę tego czynić. To, co przypomniałem, wystarczy, byś powiedział sobie stanowczo: Sytuacja jest poważna, nie wolno mi marnować ani chwili. Biorę się za siebie. I ta Twoja postawa, ta twarda decyzja - to jest właśnie nadzieja. Bo ludzkość składa się z poszczególnych ludzi. Nie żyją oni osobno, lecz są ze sobą tak połączeni, że każde dobro podnosi zdrowie w całym organizmie świata. A wszelkie zło, podłość jednego człowieka, pociąga w dół nas wszystkich. Pozornie sytuacja jest beznadziejna. Czymże jest bowiem praca nad sobą jednego człowieka wobec wyliczonych przed chwilą okropności? Jednak na świecie istnieje również wiele dobra. Na smutnym tle, namalowanym przeze mnie, świecą jasne punkty. Trzeba tylko umieć patrzeć. Zło rzuca się w oczy, przeraża. Dobro, poświęcenie, miłość - są ciche, nie szukają reklamy. Istnieje jakaś tajemnicza przeciwwaga tamtych tragedii i cieni. W szarym, ludzkim tłumie są ludzie młodzi i starzy, są całe rodziny żyjące pięknym życiem, cieszące się wolnością. Nie zamykają oczu na choroby świata, na nienawiść, egoizm - dostrzegają to wszystko, ale zwyciężają miłością, wiarą i nadzieją. Wiedzą, po co żyją, widzą przed sobą horyzonty nieskończone i z nich czerpią siłę i ciągłą radość. To nie są ludzie wyjątkowi: są tacy jak Ty i ja. Nieraz mają te same wady, słabości co każdy z nas. Ale pracują nad sobą. Zmieniają powoli siebie, własne postępowanie czynią lepszym i wokół nich przemienia się świat. Ich życie, czyny miłości, ich poświęcenie, nawet te małe niepozorne zwycięstwa łączą się razem w jeden nurt. Stosując tylko nasze ludzkie oceny, trudno nam zrozumieć, że to właśnie oni ratują świat przez miłość, jaka jest w nich zawarta. Bo nad nami ciągle unosi się Krzyż Chrystusa, Jego nieskończona Miłość i moc Jego łaski. Gdy tylko zechcemy, możemy z nich korzystać. Wtedy to, co było nasze, ludzkie, nabiera nieskończonej wartości. I dlatego sytuacja nie jest beznadziejna i dysproporcja między stanem świata a naszym osobistym wkładem pracy jest tylko pozorna. Wśród ludzi ważnych dla świata stajesz i Ty. Wspinaczka w górach jest trudna i uciążliwa, ale osiągnięcie szczytu jest tak wielką radością, że wynagradza poniesione ofiary. Wkraczamy razem na drogę prowadzącą wzwyż. Każde osiągnięcie, każdy krok w górę da Ci wiele zadowolenia. O pewnych proporcjach Nasze rozmowy mają Ci pomóc w osiągnięciu pełnego człowieczeństwa. Zdarza się, że ktoś fizycznie świetnie zbudowany, zdumiewa wprost swoją "krzepą", kondycją sportową. Gdy jednak zaczniesz z nim rozmawiać, szybko zauważysz, że istnieje ogromna dysproporcja między jego rozwojem fizycznym i umysłowym. Nie tylko nie ma wielu wiadomości, ale wprost nie umie logicznie myśleć. Po chwili stwierdzisz, że jego rozwój umysłowy jest nie na poziomie. Nie chcę tym porównaniem dyskwalifikować sportowców. Przeciwnie, martwię się nieraz, gdy mój młody przyjaciel, całkowicie pochłonięty lekturą i studiami, zaniedbuje rozwój fizyczny. Ale chyba przyznasz, że zbytnie zwrócenie uwagi na stronę fizyczną, na rekordy, wyniki sportowe może być szkodliwe dla wszechstronnego rozwoju. Praca nad rozwojem charakteru też jest konieczna do osiągnięcia prawdziwej dojrzałości. Bo pełny człowiek, to nie tylko taki, który osiągnął właściwy stopień rozwoju fizycznego, czyli dojrzałość fizjologiczną. Obok tego musi być dojrzały umysłowo, posiadać pewien zasób wiedzy i umiejętność formowania sądów. Ale to jeszcze nie wszystko. Do pełnej dojrzałości człowieka potrzeba charakteru - dojrzałości moralnej. Dobrze, gdy o kimś możemy powiedzieć: "Na jego słowie polegaj jak na Zawiszy". Gdy natomiast mówi się o kimś wprost przeciwnie, że słowa jego są bez wartości, jak plewy, że nie należy mu wierzyć, że ciągle mija się z prawdą - to wtedy czujemy, że coś jest nie w porządku. Podobnie, gdy opowiadają Ci o człowieku wykształconym, który już w trzecim miejscu pracuje, ponieważ zniechęca się pierwszymi trudnościami i zaraz szuka innego zajęcia - też pokręcisz głową. To nie jest w pełni dojrzały człowiek. Nieraz to bardzo kłuje w oczy. Dobry uczeń, w szkole ma niezłą opinię, panuje nad sobą, ale w domu wobec matki i rodzeństwa pozwala sobie na grubiaństwo. Brutal, złośliwy, widzi tylko siebie i własne sprawy. Jakbyś go ocenił? Nie powiesz o nim, że jest w porządku. Zaniedbał rozwój swego charakteru. A może i Ty odczuwasz w sobie jakiś nieład? Coś Cię łatwo zwycięża: lenistwo, łakomstwo, a może nieskromność? Może i w Tobie budzą się energie, które chcą zawładnąć całym Tobą? Nie chcesz się im poddać. Czujesz, że musisz być wszechstronny, że trzeba zachować proporcje rozwoju. Chcesz sobą kierować, a ślepe siły chciałyby wyrwać z Twoich rąk wodze Twego postępowania. Nie będę Cię więcej przekonywać. Zrozumiałeś już na pewno, że do pełnej dojrzałości człowieka nie wystarczy dojrzałość fizjologiczna ani umysłowa - musi być także dojrzałość moralna - musi być charakter. Nie zdobędziesz go bez pracy i nikt Cię w niej nie zastąpi. Mogę Ci trochę pomóc - ale wyniki zależą od Ciebie. Człowiek infantylny i człowiek dojrzały Kilka razy użyłem już terminu "dojrzałość". Spróbuję wyliczyć cechy człowieka infantylnego, niedojrzałego. Pytano mnie często, co znaczy powiedzenie: "Jesteś zbyt dziecinny na swój wiek". Wyliczę też cechy człowieka dojrzałego. Warto przejrzeć ten "katalog" i spojrzeć na siebie krytycznie. Cechy infantylizmu: 1. Egocentryzm. Zbytnie zajmowanie się sobą. Patrzenie na wszystko pod swoim kątem. Niedostrzeganie drugich. Brak krytycyzmu wobec własnego zdania. 2. Słabość woli i nieopanowanie. Małe przyczyny, słabe bodźce powodują wybuchy złości, smutku, hałaśliwej radości itd. Siły popędowe kierują postępowaniem. 3. Źle ustawiona skala wartości, wskutek przeceniania przyjemności, popularności i efekciarstwa. Poddanie się ideałowi wygodnego urządzenia się, "małej stabilizacji". 4. Brak poczucia odpowiedzialności i przewidywania skutków swoich czynów. Lekceważenie ich. Niepoważne traktowanie swoich obowiązków. Niektóre cechy dojrzałości charakteru: 1. Panowanie nad sobą. Przewaga władz duchowych nad życiem popędowym. Zrozumienie celu życia i kształtowanie swego światopoglądu. 2. Świadome budowanie hierarchii wartości normujących postępowanie. Tworzenie pokoju, ładu i porządku w sobie i wokół siebie. 3. Samodzielność. 4. Poczucie odpowiedzialności za siebie i innych. 5. Indywidualność uspołeczniona. Świadomość własnej odrębności, a jednocześnie świadomość obowiązku brania udziału w życiu społecznym (domu, klasy szkolnej itd.). Solidarność i ofiarność. 6. Rozpoznanie i realizacja swojej drogi życiowej (kierunku kształcenia, zawodu). 7. Dynamizm działania. Umiejętność twórczego działania. 8. Mężny stosunek do niepowodzeń i cierpień. Wytrwanie na wytyczonej sobie drodze życia. Nasze dalsze rozważania mają na celu dopomóc Ci, abyś te cechy dojrzałości w sobie rozwijał. Powodzenie w życiu Aby Cię zachęcić do pracy nad sobą, użyję i takiego argumentu: od tej pracy w wielkiej mierze zależy Twoje życiowe powodzenie. Ludzie powierzchowni nieraz potrafią zabłysnąć. Trwa to jednak krótko. Na dłuższą metę nie wytrzymują oni konkurencji z ludźmi intensywnie pracującymi nad sobą. To ci ostatni zdobywają prawdziwe powodzenie, im powinny przypaść odpowiedzialne stanowiska. Oni nie zawiodą, a to się bardzo liczy. Miej ambicję, by przez swą pracę stawać się takim człowiekiem. Wtedy spełnisz pokładane w Tobie nadzieje. Nie zawiedziesz również kiedyś Twej własnej rodziny, Twych dzieci. Najdalsze perspektywy Teraz chciałbym, na zakończenie naszej rozmowy, wskazać Ci nieskończone horyzonty naszego życia. Czynię to nie dlatego, że jestem księdzem, ale dlatego, że to jest prawda. Prawda i rzeczywistość, która nadaje sens naszym pracom i staraniom. Święty Paweł pisze na początku listu do chrześcijan w Efezie: "W Nim (w Chrystusie) bowiem wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli w święci nieskalani przed Jego obliczem. Z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów przez Jezusa Chrystusa..." (Ef 1,4). To jest właśnie meta, ku której zmierzamy. Słowa duże. Mogą przyprawić o zawrót głowy. Święci? Nieskalani? Czy to realne`? Czy to nie dalekie od życia? Kim jest ten "święty"? To człowiek, który wytrwale idzie wciąż naprzód, który swoje człowieczeństwo doprowadza do szczytu możliwości. To człowiek, który rozwija wszystkie dobre zadatki w nim złożone i korzysta z tego, co Bóg nam ofiaruje. Wie, że Bóg jest najlepszym Ojcem. Sięga po przyjaźń z Synem Bożym, który zstąpił na ziemię i stał się Człowiekiem. Swoje życie jednoczy przez wiarę i miłość z życiem Bożym. To taki, który traktuje siebie i Boga na serio. Na drodze ku świętości jest ten, kto godzina po godzinie uczciwie realizuje swe życie. Walczy o dobro w sobie. Pokonuje egoizm i z coraz większą miłością służy Bogu i każdemu człowiekowi. Nie czyni cudów. Jego dni są na pozór zwykłe. Gdy potyka się, gdy błądzi, zaraz wstaje, powraca na szlak. Choć Boga nie widzi, choć często nie odczuwa Jego obecności, wierzy, że jest z nim Chrystus. Szuka Jego towarzystwa. Wiele od siebie wymaga. Według nauki Pana Jezusa życie jest próbą. Trzeba ją dobrze przebyć, bo nagrodą jest uczestnictwo w pełni radości, w niebie. Wybrani przez Boga, przeznaczeni są na przybranych synów. Wszystko, co do tego nie prowadzi, blednie wobec tej nadziei. Kto prawdy te zrozumie i uwierzy w nie, zaczyna inaczej patrzeć na siebie i na cały świat. Przeważnie też żyje radości. Już tutaj cieszy się wybraniem i zjednoczeniem z Bogiem. Wtedy nie dziwi się słowom Pana Jezusa: "Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkody poniósł" (Mt 16, 20). Dlatego święty Paweł traktuje życie bardzo poważnie, jak sportowiec, który staje do zawodów. Oto jego słowa: "Każdy, który staje do zapasów, wszystkiego sobie odmawia; oni, aby zdobyć przemijającą nagrodę, my zaś nieprzemijającą. Ja przeto biegnę nie jakby na oślep; walczę nie tak, jakbym zadawał ciosy w próżnię, lecz poskramiam moje ciało i biorę je w niewolę, abym innym głosząc naukę, sam przypadkiem nie został uznany za niezdatnego" (1 Kor 9, 25-27). W tej dyscyplinie "sportu" i Ty także, czy chcesz czy nie chcesz, bierzesz udział. To, o czym pisze Wielki Apostoł - to właśnie praca nad sobą, nad swym charakterem. Owo zadanie życia streszcza święty Paweł w następujących słowach: "Trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek zwodniczych żądz, odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego, stworzonego według Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości" (Ef 4, 22-24). Pomyśl: jesteś wezwany do życia bez końca, do szczęścia, które wszystko przewyższa, do świętości, do najściślejszej przyjaźni (aż do zjednoczenia) z samym Bogiem. Bez pracy nad sobą tego nie osiągniesz. I jeszcze jedno: to wszystko, co Ci jest obiecane, czeka w pełni na mecie, ale już tutaj, w trakcie Twoich wysiłków zaczynasz z tego korzystać. Z tego życia, z tego Szczęścia i z tej Przyjaźni. Na chwilę przerwij lekturę - później podejmiesz dalszą rozmowę. Sformułuj w sobie jasne i mocne postanowienie, poweźmij decyzję - chcę nad sobą pracować! Muszę mieć piękny charakter! Chcę być lepszy, chcę zmienić swe postępowanie. Powtarzaj to wiele razy. Niech ta decyzja drąży Cię głęboko. Podbuduj Ją mocnymi argumentami, motywami - dlaczego chcesz tego? Czymże jest - ten charakter? Taki się urodziłem - Ja się nie zmienię, taki się urodziłem. - Trudno, taki już mam charakter. Jakże często słyszę takie tłumaczenie. Może i Ty jesteś zwolennikiem podobnej teorii? Niejednemu odbiera ona chęć do pracy nad sobą. Bo jeśli to wrodzone, to czy warto się trudzić? Coś słyszał i uczył się o genach, o przekaźnikach cech, o dziedziczności. Gotów swoje lenistwo, a także inne wady usprawiedliwiać obciążeniem po przodkach. Trzeba koniecznie porozmawiać o tych zagadnieniach, żeby się nie mylić. Są to tematy praktyczne i powinieneś mieć o nich swe zdanie. Nie obejdziesz się bez kilku definicji Musimy ustalić, co to jest charakter. Bez niego będziemy może mówić i myśleć o innych rzeczach. Tak często słyszałeś to określenie: "To jest człowiek z charakterem". Mówiono też o kimś, że nie ma charakteru. Zgodzisz się, że w potocznej mowie zwracano wtedy uwagę na to, czy ktoś jest zmienny w zasadach swego postępowania, czy może przeciwnie, nawet w trudnych okolicznościach pozostaje im wierny. Choć go to wiele kosztuje - można być pewnym, że się nie załamie. Jeden z Twoich kolegów podczas dyskusji powiedział, że Hitler też miał charakter, ale dodał zaraz, że to był straszny charakter. Takie określenie na pewno ma swój sens. Zwykle jednak używamy słowa "charakter" w znaczeniu dobrym, jako postawę, która skłania człowieka do wierności swoim moralnym oraz społecznym obowiązkom, choćby piętrzyły się przed nim różne trudności i przeszkody. I choćby w nim samym wewnątrz, powstały opory - on wytrwa. "Charakter zły" nie może mieć w sobie stałości, prędzej czy później doprowadzi do wewnętrznego rozbicia i do tragedii. Już w tym, co powiedzieliśmy sobie, odkrywamy dwie cechy. W powszechnym rozumieniu są one konieczne do tego, by można było twierdzić, że ktoś ma charakter. Są nimi: wierność obowiązkom i stałość zasad moralnego postępowania. Przecież niewiele znaczą piękne słowa, gdy nie będzie im towarzyszyć działanie. Nie stanowią o wartości człowieka wygłaszane przez niego wzniosłe hasła. Ileż to słyszałeś od swoich kolegów zachwycających planów, postanowień. Jak rzadko były spełniane. Bo byle przeszkoda, zmiana sytuacji powodowała odejście od nich. "Codziennie przez trzydzieści minut będę się uczył angielskiego". Wiemy, jak mało jest takich, którzy wytrwają. A szkoda. Pomyśl o swych kolegach. Czy są między nimi tacy, do których te dwie cechy: wierność obowiązkowi i stałość mógłbyś zastosować? A Ty sam? Szczerze sobie odpowiedz. Samo słowo "charakter" pochodzi od greckiego charassein, co oznaczać miało "nacinać, oznaczać". W teatrze greckim nazwano również tym słowem maskę aktora inną dla każdej roli. To znaczenie etymologiczne kieruje nas również do rozumienia charakteru jako czegoś stałego: stały sposób kierowania się pewnymi zasadami, jednakowy sposób postępowania. Jakże często słyszę takie skargi: - Gdybym miał silną wolę! - Nie mam charakteru, bo nie mam woli. Rzeczywiście, do stałego dobrego postępowania, do stałości i wytrwania potrzebna jest wola. Będziemy to jeszcze omawiać. Teraz chcę zwrócić uwagę na to, że punkt ciężkości charakteru leży w woli, ponieważ właśnie w działaniu, w stosunku człowieka do rzeczywistości wyraża się jego charakter. Ale i wola nie wyczerpuje treści charakteru. Wszystko, co warunkuje świadomy czyn ludzki, jest też jego składnikiem. Możemy powiedzieć, że wszystkie władze i funkcje psychiczne człowieka są w nim zaangażowane. Jeśli świadomie coś czynisz, musisz znać cel swego działania, musisz ocenić wartość swego zamierzenia. Stąd wielka wartość poznania, które wytwarza skalę wartości i podsuwa motywy postępowania. Ale to nie wszystko, o czym świadczą następujące przykłady: Mój znajomy, uczeń z liceum, nie miał przekonania do nauki języka francuskiego. Któregoś roku wyjechał ze swym ojcem za granicę. Tam przekonał się, jak język obcy jest niezbędny. Gdy wrócił, zupełnie inaczej traktował ten przedmiot. W dodatku poznał w Paryżu dziewczynę. Porozumieć się mogli tylko po francusku. Teraz "francuski" stał się dla niego najważniejszym przedmiotem. Inny chłopak próbował kilka razy porzucić palenie papierosów. Po pewnym czasie znów zaczynał palić. Wreszcie zerwał z tym nałogiem. Powodem stała się ambicja, by zająć pierwsze miejsce w mistrzostwach szkolnych, biegał na krótkich dystansach. Przekonał się, że palenie fatalnie wpływało na jego kondycję. Motywy działania zależą w dużym stopniu od naszych uczuć. Kiedy coś się Tobie podoba, budzi Twoją sympatię, to łatwiej wtedy o wysiłek, aby to zdobyć. Udział pozytywnych uczuć w naszych czynnościach prędzej spowoduje powstanie właśnie takiego postanowienia. A więc i myśl człowieka i jego uczucia są związane z charakterem. Dalsze wnioski same się już nasuwają. Skoro charakter tak ściśle wiąże się z działalnością, a człowiek wciąż działa i jego stosunki ze światem trwają do końca życia - to charakter nie jest nigdy w pełni dojrzały. On się wciąż tworzy i ciągle istnieje możliwość jego przemiany. Pozwolę sobie na pewien przykład, choć każde porównanie tylko pod jakimś względem pasuje do treści, którą chcemy wyrazić. Można porównać pracę nad charakterem do budowy domu. Są pewne elementy, z których tworzy się całość. Ale to też nie jest celne porównanie. Bo charakter nie składa się z cegieł czy gotowych elementów, spojonych ze sobą zaprawą murarską czy w inny sposób. To jakaś konstrukcja powiązana ze sobą wieloma zależnościami, jakaś całość. Organizacja szczególna tego podstawowego tworzywa, konstrukcja, która się ciągle jeszcze modeluje i przemienia. Doskonali się lub rozsypuje. Zresztą i tworzywo nie jest podobne do cegieł. Ono też jest bardzo zróżnicowane i ciągle się przetwarza. Gdy pod kartkę papieru z opiłkami położy się magnes, wszystkie opiłki zajmują ściśle określone miejsce, w poprzednim chaosie następuje porządek. Magnetyczna siła wywiera swój wpływ. Widać koncentrację wokół pewnego ośrodka. To też pewne podobieństwo do charakteru. I w nim są siły, które wywierają swój wpływ na tworzywo charakteru. Tymi siłami są wartości, które człowiek wybiera świadomie, wartości, które wyznaczają cel życia. Gdy taka naczelna wartość jest atrakcyjna, gdy uczuciowo też pociąga, wszystkie elementy charakteru koncentrują się w kierunku przez nią wskazanym. Następuje integracja charakteru. Na pewno miałeś kiedyś w ręku bączka, taką zabawkę. Kręci się wokół swej osi na jednej nóżce. Istnieje i taki rodzaj bączka we wnętrzu którego są paciorki i kolorowe płyny. Gdy bączek jest w spoczynku, panuje zupełny nieład w tych elementach. Ale gdy puścimy go w ruch, paciorki i płyny w harmonijny i symetryczny sposób układają się w zabawce. Tak się dzieje, gdy bączek ma jedną nóżkę. Bo gdyby bączek miał ich dwie lub trzy i gdyby raz na jednej, a za chwilę kręcił się na drugiej, wewnątrz powstałby zupełny chaos, skłócenia i burze. Podobnie i z charakterem człowieka. Gdy nie ma w nim zdecydowania na pewną hierarchię wartości, gdy występuje wahanie co do kierunku życia i postępowania, również powstaje chaos i wewnętrzne rozbicie. To człowiek, który rano chce czego innego niż wieczorem, który wciąż zmienia swe poglądy. Człowiek - chorągiewka na dachu. Nie ma w nim porządkującej siły. Treść charakteru Tę siłę porządkującą, ten system wartości, ten wybrany i przyjęty cel życia nazywamy treścią charakteru. Wartości te ustawione hierarchicznie wokół jednej wartości naczelnej, tworzą element kierunkowy charakteru. Bo nadaje ona kierunek. Tak jak siła magnesu i siła odśrodkowa w kręcącym się bączku. Ten system wartości nie jest czymś gotowym, niezmiennym w życiu. Pamiętasz, że w dzieciństwie pociągały Cię inne wartości niż teraz. Może początkowo dostrzegałeś tylko siebie, własną przyjemność i interes. Później zobaczyłeś obok siebie innych. Już, przynajmniej niekiedy, kierowałeś się pragnieniem, by coś dobrego zrobić Twoim rodzicom, rodzeństwu. Był może okres, gdy pod wpływem kolegów zacząłeś zbierać znaczki i bardzo się tym pasjonowałeś. Aż odkryłeś świat książek, podróże, dalekie kraje. To Cię znów pochłonęło. Zresztą może Twoja historia była inna, ale przyznasz, że różne wartości zapalały się przed Tobą i gasły. A może teraz pojawia się pytanie coraz bardziej natarczywe i niepokojące: czy książki, znaczki, podróże i tyle innych wartości mogłoby stać się naczelną, najważniejszą sprawą życia. Wrócimy jeszcze do tych rozważań. Chciałem Ci tylko pokazać, że element kierunkowy Twego charakteru, treść charakteru z biegiem lat zmienia się. Proces ten przebiega pod wpływem wychowania, środowiska i samowychowania. Znałem kiedyś chłopca, wychowanka zakładu dla sierot. Od dzieciństwa musiał walczyć o wszystko ze swymi kolegami. Wszyscy tam kradli, wprost sobie wyrywali każdą rzecz. Kiedy go poznałem, wydawał się bardzo prymitywny. Interesowało go tylko jedzenie i to, co miał na własność. Była w nim postawa obronna i podejrzliwość. Wokół węszył wrogów. Długo musiał przebywać w innym otoczeniu, aż uwierzył, że są też dobrzy ludzie i przekonał się, że są inne wartości. A oto inny przykład. Do grupy idących na wędrówkę w góry dołączył się jeszcze jeden uczestnik. Świadomie zabrali go ze sobą. Może się zżyje. Oni byli bardzo zgrani, koleżeńscy. Stanowili mocną wspólnotę. Nie było problemów "na kogo kolej". Gdy było coś trudniejszego, wszyscy chcieli to uczynić. Tamten "nowy" początkowo patrzył ze zdumieniem. On do tej pory zawsze się wymigiwał. Uważał, że tylko "frajerzy" pracują. Tu był inny styl. Ale była radość i przyjaźń. To go wzięło. Nie dowierzał najpierw sobie. Próbował. Nikt mu nie zwracał uwagi. Gotowi byli tolerować go takim, jakim był. Ale nie mógł i w końcu nie chciał pozostać trutniem. Powiedziałem Ci już, co to jest treść charakteru, że tworzy ją element kierunkowy charakteru, czyli system wartości uznanych i przyjętych. Ustaliliśmy też, że te wartości kształtuje w nas wychowanie, środowisko i czynnik osobowościowy (samowychowanie, wkład osobisty). Chciałbym, abyś teraz krytycznie spojrzał na siebie i zapytał, co jest Twoją najwyższą wartością? Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym problemem? Czasem na filmie lub w teatrze oglądasz typ człowieka, dla którego celem życia staje się zdobycie pieniędzy. Nawet ich nie wydaje. Taki ciułacz i skąpiec. Te materialne wartości zasłaniają mu wszystkie horyzonty. Czy coś z tej chęci bogactwa za wszelką cenę nie wkradło się do Twego stosunku do życia'? Czy nie planujesz przyszłości pytając: "Co mi to da materialnie, ile zarobię, gdzie najwięcej płacą?" A może gonitwa za znalezieniem jak największej sumy przyjemności jest motorem Twego działania i natchnieniem Twoich planów na przyszłość? Ale o jakie Ci chodzi przyjemności? Wśród nich są też różne stopnie. Czy ubiegasz się o te najniższe, związane ściśle z ciałem, czy o takie na przykład, jak możliwość podróżowania po świecie? Czy dla nich gotów jesteś wszystko poświęcić, czy coś sobie cenisz wyżej? Czy dążysz do wartości, które nazywamy estetycznymi? Czy chcesz być wirtuozem, malarzem, tworzyć piękno w muzyce, malarstwie, poezji? Chodzi Ci przy tym o sławę, czy o coś innego? Czy to już wyczerpuje Twoje aspiracje i niczego wyżej nie stawiasz w hierarchii wartości? Są tacy, którzy wszystko poświęcają dla zdobycia wiedzy. A przecież są jeszcze takie wartości jak dobro, szlachetność, możliwość pomocy drugim ludziom, możliwość przyczyniania się do czyjegoś szczęścia! Byli i są ludzie, którzy rezygnują z wielu wartości, bo to nie godzi się z ich poczuciem sprawiedliwości, bo chcą podzielić się, służyć nimi swoim bliźnim. A czy nie dostrzegasz jeszcze wyższych wartości, które tamte wszystkie porządkują? Czy nie ma Celu, który jest ponad wszystkim? Zapytaj siebie i o to: jaki wpływ na Ciebie do tej pory wywierało wychowanie, warunki w jakich żyłeś'? Czy był też Twój wkład osobisty w tworzenie charakteru, czy rosłeś jak dziczka w ogrodzie, bez kontroli. Kilka wniosków Wróćmy do twierdzenia jednego z chłopców, o którym wspomniałem na wstępie tego rozdziału. Mówił on, że określony charakter przyniósł ze sobą na świat, że "taki się urodził". W świetle tego, co do tej pory omówiliśmy, wiemy już, że na charakter człowieka składa się nie tylko to co wrodzone. Ważną rolę odgrywa w tworzeniu się charakteru również wpływ środowiska, otoczenie człowieka, warunki w jakich żyje, klimat, odżywianie się itd. Ale ostatecznie decyduje sam człowiek, jego rozum i wola. On tworzy tę strukturę, którą nazywamy charakterem. Cechy odziedziczone można przez wychowanie utrwalić albo stłumić, rozwinąć do najwyższych granic albo zrównoważyć inną cechą. Energię tkwiącą w odziedziczonym silnym popędzie można przemienić, wykorzystać jako motor w innej dziedzinie. Wychowanie powinno stworzyć jak najlepsze warunki do rozwinięcia pozytywnych wrodzonych zdolności. Bez ćwiczenia nie rozwiną się one dostatecznie. Rozumiesz, że nawet genialnie uzdolniony sportowiec musi ćwiczyć, trenować. Odziedziczone uzdolnienia zawsze będą punktem wyjścia do pracy nad sobą. Trzeba to podłoże własnego charakteru poznać, aby nie rozwijać ambicji, które nie mogą być spełnione. Gdy ktoś nie ma uzdolnień muzycznych, praca nad sobą w tej dziedzinie ich nie zastąpi. Nie będzie wielkim artystą, choćby poświęcał muzyce całe godziny. Odziedziczone skłonności mogą się rozmaicie rozwinąć w zależności od stopnia ich ćwiczenia i od warunków środowiskowych. Wychowanie powinno obudzić te dobre wrodzone możliwości, które same nie mogłyby się ujawnić. Wychowanie - to oczywiście i samowychowanie. Bez pracy nad sobą pewne możliwości nie dojdą do głosu, a mogą się rozwinąć inne, które przyniosą szkodę, które powinny być świadomie kontrolowane. Musisz sam tworzyć swój charakter. Musisz mieć własne stanowisko wobec podłoża charakteru, wobec tego tworzywa, które przynosisz na świat. Powinieneś też świadomie tworzyć treść swego charakteru. Tą treścią są, jak mówiliśmy, wybrane ideały, wartości cel Twego życia. Charakter będzie wynikiem Twojej pracy, syntezą elementów kierunkowych (treść charakteru) i elementów instrumentalnych (tworzywo charakteru). Charakter - to wypracowana struktura. Charakter nigdy nie będzie w pełni gotowy. Powinieneś zawsze nad nim pracować, nie wolno Ci opuścić rąk. Praca ta będzie coraz łatwiejsza i w miarę osiągnięć będzie przynosić coraz więcej radości, ale nie skończy się nigdy. Ważne potwierdzenie O możliwości zmiany swego postępowania mówi nam, od prawie dwu tysięcy lat, książka, którą nazywamy Ewangelią. Zawiera ona słowa i czyny Nauczyciela, Jezusa Chrystusa. Nie był tylko człowiekiem. Był Bogiem-Człowiekiem. Potwierdza to Jego nauka, życie, śmierć i zmartwychwstanie. Od początku do końca nauka i życie Jezusa, tak samo nauka Jego uczniów, są wezwaniem skierowanym do nas. Abyśmy się zmienili, abyśmy się stale przemieniali. Z rozważań naszych wiemy, że te wołania Ewangelii mają uzasadnienie i że są możliwe do spełnienia. Czytałeś kiedyś Ewangelię? Lub Listy świętego Pawła? Radzę Ci, bierz je do ręki. Wzbudzą w Tobie zapał do pracy nad sobą, ukażą ideały i szczyty do zdobycia. Mamy pokonać w sobie starego człowieka, przemienić się w człowieka nowego. Przezwyciężyć mamy ciemności i stać się synami światłości. Streszczeniem nauki Pana Jezusa jest kazanie na Górze. Te rozdziały świętego Mateusza od piątego do ósmego możemy teraz czytać z nowym przekonaniem. Jest w Tobie możliwość przemiany, nie jesteś skazany na to, aby zostać takim, jakim jesteś w tej chwili. Horyzonty, jakie Ci wskazuje Chrystus, Jego plan, przewyższają możliwości ludzkiej natury. Są nieskończone w swej wielkości i godności. Obiecują szczęście bez miary, udział w życiu samego Boga. Ale według nauki Chrystusa praca nad sobą, Twój własny wysiłek, to tylko początek, włączenie się w energię łaski. Nasz ludzki czyn i nasze otwarcie ku Bogu są potrzebne, aby mógł w nas działać. Nasza praca stanie się już Jego działaniem, nasze ludzkie moce powiększą się o nieskończoność. Jeszcze raz powtórzmy słowa świętego Pawła z listu do Koryntian: "Trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek zwodniczych żądz, odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego, stworzonego według Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości". Słyszałeś nieraz o temperamentach Termin ten jest Ci na pewno znany. Ciekawi Cię, jaki jest związek temperamentu z charakterem. Temperament zaliczamy do naturalnego podłoża charakteru, do jego tworzywa. Pojęciem temperamentu określamy naturalny sposób przyjmowania różnych podniet i sposób reagowania na nie. Tymi bodźcami będą różne zjawiska, spotykani ludzie, doznawane przeżycia. Temperamentem nazywamy sposób reagowania na podniety typowy dla danego systemu nerwowego. Obserwacja uczy, że nie ma dwóch ludzi do siebie zupełnie podobnych. A jednak po zastanowieniu się da się wprowadzić pewną klasyfikację według wspólnych typowych objawów życia moralnego, a szczególnie uczuciowego. Nie są Ci obce nazwy: sangwinik, choleryk, melancholik, flegmatyk. Są to nazwy temperamentów wprowadzone przez rzymskiego lekarza Galenusa w II wieku po Chrystusie. Opierał się on na dawnych kosmologicznych poglądach dotyczycych budowy człowieka (Hipokrates V w. przed Chrystusem). Choć tłumaczenie wskazane przez Galenusa zostało odrzucenie, to te dawne nazwy temperamentów nadal popularne. W oparciu o psychologię Pawłowa rozróżnia się temperamenty na podstawie kryterium siły i szybkości reakcji na bodźce. Wspomniane temperamenty odpowiadają układom nerwowym o następujących cechach: reakcja szybka, mocna, trwała - choleryk reakcja szybka, słaba, zmienna - sangwinik reakcja powolna, mocna, trwała - flegmatyk reakcja powolna, słaba, nietrwała - melancholik Obecnie coraz bardziej są znane nowe próby sprowadzania indywidualnych różnic w usposobieniu ludzi do ich odrębności w budowie ciała, również do procesów endokrynologicznych, czyli wydzielania przez gruczoły hormonów do krwi. Zwraca się też uwagę na właściwości systemu nerwowego, jak wyżej wskazałem (Pawłow). Do przeprowadzania typologii stosowane są też i inne kryteria. Są młodzi ludzie, którzy bardzo się tym interesują do jakiego typu temperamentu można ich zaliczyć. Wiele też sobie obiecują z takiego zakwalifikowania. Istnieje tu jednak pewne niebezpieczeństwo, przed którym chcę Cię ostrzec. Wiele osób po ustaleniu - często bardzo problematycznym - uważa, że takie lub inne właściwości jego charakteru są już definitywnie przesądzone. Uważają je za nieodwracalne, wrodzone, działające fatalistycznie i nie usiłują im wcale się przeciwstawiać. Tymczasem cechy wrodzone są jedynie tendencjami, które ułatwiają lub utrudniają pracę nad sobą, ale wcale nie zwalniają od osobistego wysiłku. Zresztą ludzi idealnie pasujących do danego typu temperamentu nie spotykamy. Najczęściej występują postacie mieszane. Gdy ktoś uznaje siebie za typowego przedstawiciela któregoś z temperamentów, zwykle popełnia błąd. Raczej odkryje w sobie temperament pośredni o cechach przynajmniej dwóch lub więcej typów. Nie to najważniejsze, abyś przydzielił sobie taką czy inną etykietkę z nazwą swego temperamentu. Istotne - abyś ciągle siebie poznawał. W tej pracy musisz być wytrwały i cierpliwy. O procesie samopoznania porozmawiamy w następnym rozdziale. W naszej pracy zależy nam na ciągłym poznawaniu siebie, aby swe postępowanie zmieniać na lepsze. Dlatego nie zajmujemy się tu podawaniem typologii temperamentów i usiłowaniem zaliczenia Ciebie do któregoś typu. Jesteś człowiekiem jedynym w swoim rodzaju i to właśnie siebie samego musisz poznawać. Jak rzeźbiarz - zanim zacznie tworzyć z drzewa, marmuru lub gliny - musi poznać dobrze właściwości danego materiału i z nimi się liczyć, tak i Ty do pracy nad samowychowaniem siebie zabierzesz się tym mądrzej, im lepiej poznasz siebie samego. Badaj siebie pilnie, zauważ, jakie tkwią w Tobie tendencje dobre, jakie złe. Planuj, które trzeba umocnić, które zaś odpowiednio utemperować. Dla przykładu powiem Ci, że my Polacy, jesteśmy przeważnie zdolni, uprzejmi, łatwo się dostosowujemy do ciężkich nawet warunków, nie tracimy ducha w trudnych chwilach, jesteśmy usłużni, gościnni. Łatwo się zapalamy do nowych projektów. Jednocześnie mamy też w sobie wady: lekkomyślność, próżność, brak słowności. Jakże wielu z nas jest nieprawdomównych. zmiennych i niewytrwałych. Może i w Tobie jest coś z tych cech. Na pewno też i inne rozpoznasz. Każdemu z nas może grozić, że swoje zdolności zmarnuje w życiu, a jeśli coś uczyni, może to być bardzo mało w stosunku do tego, co otrzymaliśmy od Boga. Praca nad sobą pozwoli uniknąć tych niebezpieczeństw. Na zakończenie tej rozmowy chcę Ci jeszcze przypomnieć, że każdy człowiek, choćby odkrył w sobie cechy bardzo niekorzystne, ma szanse pięknego życia. Gdy śledzimy na kartach Ewangelii, jacy ludzie poszli za Panem Jezusem, jakich zaprosił do grona apostolskiego, to nie dostrzegamy wśród nich ideałów. Ludzie o różnych temperamentach, o wielu wadach. Gdy jednak poszli za Nim, wszystko w nich zaczęło się porządkować, układać w kierunku, który stał się treścią i celem ich życia. Przez pracę nad sobą słabości, pokonano dla służby Ewangelii. Ci prości, nieuczeni rybacy, jakże z początku bojaźliwi, nieufni i ciaśni, doszli po latach do niezwykłej mocy charakteru. Nie dali się oderwać od Chrystusa, od swej misji. Umierali męczeńską śmiercią, choć za cenę zdrady mogli się od niej uratować. Ich praca nad charakterem, oparta o miłość Tego, który obiecał, że zawsze będzie z nimi, że będzie w nas, a my w Nim, odniosła ostateczne zwycięstwo. Na wycieczce w górach spotykamy nieraz świerki czepiające się rozpaczliwie prawie gołej skały. Widok ten przypomina mi pewne zdarzenie. Takich to drzew poszukiwał sławny konstruktor skrzypiec. Jako materiału do budowy instrumentu używał drzewa ze świerków stojących na urwiskach, narażonych na wichry, zamiecie, lawiny. Świerk taki broni się, walczy i krzepnie w sobie. Jego słoje układają się ciasno, drzewo staje się ścisłe i giętkie. Wykonane z takiego materiału skrzypce wydają ton niezrównany. Grają z mocą i artyzmem. To twarda walka przetworzyła ten materiał. Nie martw się, jeśli już dziś dostrzegasz, że w Ciebie uderzają różne wichry, że Twe młode życie wystawione jest na twarde próby i przeciwności. Nie mów, że to ponad Twe siły. W tej walce okrzepniesz w sobie. Nie smuć się również, gdy poznasz, że tworzywo Twego charakteru wymaga od Ciebie pracy, mocnych uderzeń dłuta. Nie trać nadziei, gdy odkryjesz w sobie wiele wad i dziwne moce, chcące Cię porwać w przepaść. Podejmij pracę! Weź się za siebie! Wytrwałe, codzienne budowanie w sobie Nowego Człowieka przemieni Cię wewnętrznie. Będziesz i Ty mógł kiedyś z mocą i ufnością powiedzieć za świętym Pawłem: "I jestem pewien, że ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani Moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym" (Rz 8,38). Nasze dalsze rozważania mają być praktyczne. Prześledzimy punkt po punkcie cały program pracy nad sobą. Omówimy, co czynić, by się zmienić, by poprawić swe postępowanie. Fakt, że wytrwałeś w lekturze do tej strony, świadczy o tym, że bierzesz się poważnie do roboty, że szczerze szukasz pomocy w kształtowaniu charakteru. Świadomie rozbudowałem poprzednie rozmowy, uzupełniając trochę wiadomości z dziedziny psychologii. Domyślam się, że nie wystarczą ci recepty i hasła bez uzasadnienia. Chciałem więc umocnić Twe zaufanie i przekonanie, że praca nad sobą jest konieczna i jest możliwa. Otacza Cię mnóstwo ludzi o niedojrzałych osobowościach. Kontrola ich rozumu nie rozciąga się na dziedzinę emocji, uczuć i popędów, podobni są do dzieci przez swą nieodpowiedzialność. Nie myślą poważnie, kierują się wrażeniami chwili, nie zajmują się jutrem. Zwróceni ku sobie, ku własnej tylko przyjemności, dochodzą do bezładu i rozbicia duchowego. Nie potrafią wiernie spełniać swych obowiązków. Są wśród nich nawet tacy, których poziom inteligencji jest wprost imponujący, a jednocześnie nie są zdolni pokierować swym życiem emocjonalnym, są niedojrzali w sposobie swego zachowania. Brakuje im jednej, dominującej siły, która pokierowałaby ich wolą. Przypuszczam, że nie chcesz być do nich podobny. Dlatego też musisz poważnie nad sobą pracować. Z poprzednich naszych rozważań wiemy, że trzeba, by siły duchowe objęły władzę nad naturalnym wyposażeniem. To tworzywo charakteru musi być ukierunkowane, nie może stanowić ślepego mechanizmu, działającego tylko w sposób instynktowny. Twoje zdolności i uczucia, całe Twe postępowanie musisz ukierunkować siłami duchowymi, a więc rozumem i wolą. Cały człowiek z ciałem i duszą, może być wprzągnięty w służbę wybranym wartościom. Aby się utrzymać na tej drodze, aby żyć według takiego programu, trzeba nad sobą pracować. Już teraz wspomnę, że istnieje taka siła, która pomoże nam wyjść z chaosu i bezładu zewnętrznego i wewnętrznego. Tą siłą jest nasza odpowiedzialność przed Bogiem, świadomość, że On jest, że jest naszym Ojcem, że wyznaczył nam życie jako zadanie. Gdy kogoś ta rzeczywistość przejmie do głębi, stanie się źródłem jego siły. Rozmowa o samopoznaniu Nie potrzebuję tłumaczyć, jak ważne jest, abyś siebie coraz lepiej poznawał. Nie zbudujesz w sobie nic trwałego, nie zostawisz śladu na świecie, jeżeli będziesz igraszką przypadku, gdy jak łupina na falach morskich miotany będziesz w różne strony. Gdy poznasz siebie, będziesz mógł uniknąć wielu sytuacji, które kładą Ciebie na obie łopatki, wykorzystasz w pełni swe możliwości, łatwiej siebie wychowasz. Wiele z siebie wykrzeszesz i jeszcze innym pomożesz. Zanim się zacznie coś budować, należy dokładnie zmierzyć teren, zbadać jego właściwości, zastanowić się nad materiałem, który ma być użyty, wreszcie narysować plany. Kierownik wyprawy' badawczej do nieznanych jeszcze zakątków świata, długo czymi wstępne rozpoznanie. Przez wiele miesięcy poświęca się badaniom. zgromadzeniu sprzętu. Co by się stało, gdyby wyruszał bez takich przygotowań? Pierwsze trudności i niespodzianki mogłyby przekreślić śmiałe zamiary. Taternik, zanim pójdzie na ścianę, godzinami studiuje przewodniki, uczy się teoretycznie każdego kroku, stara się wszystko przewidzieć. Twoje życie to też wyprawa do niezapisanych na mapie terenów. Nikt nie przeżył jeszcze Twego życia. Jesteś niepowtarzalny. Nie ma na świecie kogoś identycznego z Tobą. Twoje życie to wspinaczka. Mylny krok, nieprzemyślany, może Cię wiele kosztować. Dlatego konieczne jest ciągłe poznawanie siebie. Ciągłe, bo proces życia płynie w Tobie jak rzeka, odkrywa nowe rafy koralowe, napotyka nieznanych do tej pory wrogów i nieprzewidzianych sprzymierzeńców. Nie wystarczy raz siebie "rozgryźć", to badanie ciągle musi być kontynuowane. Niezbędne jest nawet codzienne badanie siebie. W dalszym ciągu naszej rozmowy pomówimy o tym dokładniej. Ale chciałbym, abyś od dziś codziennie wieczorem poświęcał choć kilka chwil na szczere spojrzenie w siebie. Tego rachunku sumienia, tej kontroli wieczornej nie opuszczaj. Powoli przyzwyczaisz się do niej i przekonasz się, ile wnosi w Twoje życie, jak pomaga w poprawie postępowania. Samopoznanie, którym zajmujemy się w tej rozmowie, powinno być dokonywane przez introspekcję, retrospekcję wywiad z innymi ludźmi. Pomówmy o każdym z tych sposobów. Introspekcja, czyli spojrzenie w siebie To takie zwrócenie na siebie uwagi. Jakby rzut oka do środka własnego umysłu, własnej woli i uczuć. Co w tej chwili mnie cieszy, czego się obawiam, jakie mam zamiary? Czego się sam przed sobą wstydzę? Jakie mam przyjaźnie, uczucia wobec innych? Jaki stosunek do rodziców, rodzeństwa, najbliższych? Jakie miejsce w mych myślach zajmują koledzy? Czy zajęty jestem tylko sobą, czy korzystam z okazji, by pomóc innym? W takim spojrzeniu na siebie, nie zadowalaj się tylko powierzchownym badaniem. Gdy ukazuje się na skórze wysypka, nie wystarczy tylko doraźnie interweniować przez miejscowe smarowanie lub posypywanie lekarstwem. Mądry lekarz zadaje sobie pytanie o przyczynę tych widocznych objawów. Szuka ich głębiej i na nie stara się oddziałać swą kuracją. Tak i Ty musisz czynić. Nie poprzestawaj na stwierdzeniu, że miałeś znów wybuchy złości wobec matki, albo że byłeś niegrzeczny dla małego braciszka lub znów nie odrobiłeś lekcji. Zadaj sobie trud poszukiwania motywów powodów tych porażek. Może stałeś się egoistą, nie dostrzegasz zmęczenia i pracy matki, może denerwuje Cię wszystko, co stoi na przeszkodzie uzyskania przyjemności? Może wyznaczone sobie zadanie, cel postawiony przed sobą przysłoniły Ci wszystko? Masz prawo dbać o własny rozwój, o realizację swego życiowego powołania. To jest nawet Twym obowiązkiem. Źle by było, gdybyś z lada powodu odstępował od swego planu. Tego, co sam w sobie masz dokonać, nikt inny za Ciebie nie zrobi. W tym sensie musisz dbać o swe interesy. Nie wolno jednak iść ku temu, jak to się mówi, "po trupach". Przyjdą takie sytuacje, gdy Twoje sprawy będą musiały ustąpić, poczekać. Czy nie można inaczej spojrzeć na matkę, na brata, zauważyć ich i docenić? Oni też mają prawo do życia, a przecież matce tyle zawdzięczasz. Czy nigdy nie starałeś się ją zrozumieć, zatroszczyć o jej zdrowie, wczuć się w jej troski? A Twoje lenistwo może stąd się bierze, że nie zastanowiłeś się poważniej nad swoją przyszłością, że jesteś nieodpowiedzialny, że żyjesz tylko chwilą? Czy sport lub inne zajęcia dodatkowe nie zajęły całego Twego horyzontu, wszystkich myśli? Czy nie można by inaczej ułożyć życia? To bardzo ważne. Zapytaj: czemu to czynię, dlaczego tak się dzieje, jaki jest ukryty motor, siła wewnętrzna mego działania? Choćby to było nieprzyjemne, odważnie odkrywaj właściwe motywy swego postępowania i tam, w tej najgłębszej warstwie, zaprowadzaj ład. Oczyszczaj te motywy, a gdy zajdzie potrzeba, zmieniaj na bardziej szlachetne. Szukaj powodów, dla których tak chcesz i powinieneś czynić, budź w sobie przekonanie, zamiłowanie do swych zamierzeń i planów. Motywy, mocno podbudowane Twoim przekonaniem i uczuciem, będą siłą napędową Twego działania. Samo postanowienie: "nie chcę palić papierosów," - to jeszcze mało. Może być nieskuteczne. Ale gdy przedstawisz sobie dlaczego, gdy ocenisz racje zdrowotne, ekonomiczne i korzyści dla Twego charakteru, to wtedy decyzja nabierze mocy. Retrospekcja, czyli spojrzenie poza siebie To krytyczne badanie dotychczasowego życia. Aby siebie dobrze poznać, trzeba używać i tego sposobu. Na to, jaki dziś jesteś, złożyło się wiele. Nosisz w sobie pewien ślad minionych radości i smutków, niepowodzeń i osiągnięć. Żeby zrozumieć siebie, dostrzec swoje motywy działania, musisz pamiętać, że życie psychiczne jest bogatsze niż świadomość. Na życie psychiczne wpływają bowiem procesy podświadome, z których człowiek nie zdaje sobie sprawy. Procesy te poznajemy dopiero w skutkach, które spowodowały. Nasze przeżycia nie giną bezpowrotnie, ale przechodzą do podświadomości i w pewien sposób odciskają ślad na naszym obecnym życiu. Dlatego ważne jest, abyś co pewien czas krytycznie obejrzał większy odcinek swego życia. Łatwiej poznasz wady, gdy stwierdzisz, że jakiś nieporządek powtarza się częściej. Również swe dominujące upodobania, popędy i dążenia dostrzec możesz tylko przez retrospekcję. Będzie więc konieczne, abyś nie tylko codziennie badał własne postępowanie w rachunku sumienia, ale abyś również co jakiś czas spoglądał na siebie z pewnej perspektywy i taką kontrolą obejmował dłuższy okres. Przyjrzyj się sobie: jaki byłeś w trudnych chwilach, gdy przeżywałeś wielkie wstrząsy wewnętrzne, jakieś konflikty czy kryzysy duchowe, jaki też byłeś w czasie niezwykłych wydarzeń zewnętrznych, jak śmierć bliskich Ci osób, gdy spadła na Ciebie ciężka choroba?. Może jeszcze lepiej poznasz siebie w życiu codziennym, w godzinę odpoczynku, zwykłych zajęć, w drobnych radościach i ciągłych kłopotach. Ten codzienny styl życia stanowi jakby odbicie charakteru. Oczywiście takie samopoznanie, jakie powinieneś przeprowadzać czy to przez introspekcję, czy retrospekcję, nie będzie się kończyć pokiwaniem głową nad sobą: "taki jestem i trudno". Będzie w nim zawsze chęć, aby było inaczej, by wydostać się z mgieł i dolin i pójść wyżej. Słuchaj, co mówią o Tobie Bardzo to pomaga w poznaniu siebie. Ale to niełatwa operacja. Sami nie możemy o sobie wszystkiego powiedzieć, nawet introspekcja i retrospekcja zawsze są narażone na to, że oceniamy siebie bardzo pobłażliwie. Jak często zdarza się to, o czym powiedział Pan Jezus, że nie dostrzegamy belki we własnym oku, a chcemy usuwać drzazgę z oka swego brata? Dlatego bardzo skorzystamy, gdy dowiemy się, jak nas ludzie oceniają. Oni patrzą z zewnątrz, porównują z innymi, ich uwagi mogą być bardzo pomocne, nieraz rewelacyjne. Znałem młodzieńca, który miał sposób chodzenia podobny do kaczki. Kiwał się i kołysał. Wcale nie był kaleką. Koledzy podkpiwali z niego. Wreszcie ktoś zdobył się na odwagę, by mu o tym powiedzieć. Wziął się za siebie. Nie było to łatwe, bo "kaczym chodem" długo już chodził, ale w końcu wadę usunął. Bywa, że ktoś ma zwyczaj ciągłego manipulowania koło nosa, inny przy jedzeniu mlaszcze. Jeśli te śmiesznostki się utrwalą, to mimo wykształcenia, osobistych wartości, mogą bardzo utrudniać życie, odsuwać znajomych. Przytoczyłem Ci takie zewnętrzne wady, ale rozumiem, że ocena z zewnątrz może dotyczyć i ważniejszych naszych czynności. Ktoś np. nie ma przyjaciół, choć bardzo ich pragnie. Nie wie, że jest wprost niemożliwy przy rozmowie, wszystkim przerywa, zaraz mówi o sobie, o swoich przeżyciach. Nazywają go "jajo", bo wciąż to "ja, ja" powtarza. A może kiedyś przy grze w piłkę czy innej okazji zdenerwowany kolega powiedział Ci wiązankę przykrych opinii o Tobie? Czy na pewno nie miał racji? Czy nie warto z tego skorzystać? Bo może naprawdę coś z tego, co mówił istnieje w Twoim usposobieniu? Słuchaj, co mówią o Tobie, by siebie lepiej poznać. Tylko się przygotuj, że nie same pochwały usłyszysz i już naprzód sobie postanów, że z wdzięcznością wszystko przyjmiesz. No i z tego, co usłyszysz, skorzystaj. Kończymy naszą dzisiejszą rozmowę. Wydaje mi się, że nie powinieneś więcej czytać, niż jedną rozmowę dziennie. Inaczej może się zdarzyć, że to wszystko przeleci przez Ciebie jak woda i niewiele w pamięci pozostanie. Od dzisiaj stosuj wieczorny rachunek sumienia. Nie odkładaj tego postanowienia na jutro. Już dzisiaj zapytaj siebie, jak spędziłeś dzień, co było w nim dobrego, a co złego. Najlepiej uczyń to w czasie modlitwy. W rozmowie z Bogiem - bo tak się trzeba modlić - zapytaj, czy On jest z Ciebie zadowolony. Popatrz na swój dzień odważnie i szczerze. Czy taki byłeś dzisiaj, że mógłbyś ten dzień spokojnie złożyć przed Najwyższym Sędzią? Pomyśl chwilę i zadaj te cztery pytania: Czy wykonałem to dobro, które postanowiłem na dzień dzisiejszy? Czy uczyniłem coś dobrego w innych nieprzewidzianych sytuacjach? Czy nie uległem tej wadzie, którą postanowiłem zwalczać? Czy w innych dziedzinach nie było jakichś wykroczeń? Do tego rachunku sumienia trzeba dodać chwilę namysłu. Jest on poprzedzony pewnym ogólnym planem swojego życia i postępowania. Ale o tym jutro. Mimo to nie zwalniaj się z tego rachunku sumienia. Już w czasie czytania tej rozmowy przeprowadziłeś pewną krytykę samego siebie. To na razie wystarczy jako wstęp do wieczornej kontroli, którą zacznij już od dzisiaj. Zakończ rachunek sumienia dwoma postanowieniami na dzień następny: Nie ulegnę tej wadzie (tu sobie postanów dokładnie) Wykonam jutro taką pracę, spełnię dobry czyn (też konkretnie ustalisz). Dzisiejszy trud, tę dobrą wolę dźwigania się wzwyż, ten rachunek sumienia i dobre postanowienia złóż w ręce Tego, do którego tylko my, ludzie, mamy zaszczyt mówić: "Ojcze nasz". A gdy się rano obudzisz, pierwsze swe myśli skieruj do Niego i proś, aby nowy dzień z Nim razem przeżyć. Przypomnij też sobie wieczorne postanowienia. Zastanawiamy się nad Twoim ideałem Dzięki samopoznaniu będziesz miał coraz więcej wiadomości o cechach swego charakteru. Może już choć trochę orientujesz się, ile w Tobie jest nieuporządkowanych dążeń, pragnień, skłonności. Uświadamiasz sobie, że w wielu dziedzinach nie Ty decydujesz, ale dobywające się z Ciebie siły popędowe, działające bez kontroli świadomości. Nieraz działo się z Tobą coś, czego w pełni nie pochwalałeś. Nie potrafisz sobie tego odmówić. Nie znajdowałeś w sobie dość siły, aby ten proces zatrzymać. Może jest to ogarniające Cię lenistwo, które wszystkie Twoje piękne plany tak łatwo niszczy? Czy nie jest to zmysłowość, domagająca się zaspokojenia, przyjemności cielesnej i tak prędko zostawiająca po sobie niesmak i żal do samego siebie? Tyle obiecuje, tak zaciemnia myśl i dopiero później, jakże bardzo żałujesz, że tej nieskromności uległeś. A czy nie podlegasz łakomstwu lub wybuchom gniewu przy lada okazji, na prawo i lewo ranisz swoim słowem, gestem, zachowaniem. Gdy podniecenie minie, palą Cię własne słowa i łzy matki nie dają Ci spokoju, i wstyd Ci, że taki byłeś. Ale nie możesz się opanować, trudno Ci przeprosić, nawet okazać, że żałujesz. Chyba dostrzegasz, że brakuje Ci potężnej siły, która by Ciebie ukierunkowała i zorganizowała wewnętrznie. Pamiętasz, że charakter określamy jako strukturę, budowę skoncentrowaną wokół wybranego ideału, wokół najwyższych wartości. Czas już, abyśmy o tym porozmawiali. Nie dlatego, abym przypuszczał, że nie masz takiego ideału, lecz dlatego, żebyś go sobie bardziej uświadomił, mocniej się nim przejął. Kiedy małe drzewko rośnie na polu, wokół niego pleni się wiele trawy i chwastów. Ale potężne drzewo zabiera wszystko do swych celów. W cieniu jego konarów niewiele roślin się utrzyma. Chciałbym, aby w Tobie cel życia, ideał naczelny, był taką mocną siłą, która inne Twoje emocje podporządkuje swej służbie. To jest możliwe. Ostrzegam przed największym wrogiem Muszę Cię ostrzec, że tego wroga wszędzie powinieneś śledzić i demaskować. Gdy on Tobą zawładnie, to niczego nie zbudujesz. Staniesz się igraszką niekontrolowanych sił. Tym wrogiem charakteru jest egoizm. Egoista na każdym kroku zajmuje się sobą, wszystko czyni pod kątem swojej korzyści, nie dostrzega innych, kocha siebie pozorną miłością. Za wszelką cenę chce się wybić, ambicja kieruje każdym jego krokiem. Gdy ten proces w nim się rozwija, wkrótce stanie się ślepy na własne wady, zarozumiały, wciąż porównuje siebie z innymi i zawsze na swoją korzyść. Wobec drugich superkrytyczny, lekceważy wszystkich. Niedługo ogarnie go pycha, zacznie drugimi pogardzać. Nie tylko będzie obojętny na troski i zmartwienia swych bliźnich, ale stanie się okrutny. Jego miłość własna zaślepi go zupełnie. Wróg charakteru przejawia się też inaczej. W częstej obecnie postaci: w dążności do posiadania, do wzbogacenia się. To już nie chodzi o słuszne zaspokojenie potrzeb, ale o coś więcej. Sam dostrzegasz, że większość ludzi wokół Ciebie tylko tym jest zajęta, aby się dorobić, lepiej urządzić. Ta myśl zajmuje całą ich świadomość, staje się motorem ich pracy i wysiłków. Wielu ludzi dochodzi przez egoizm do nieuczciwości, do oszustwa i innych nadużyć. Ta sama wada egoizmu roznieca w człowieku coraz większą żądzę przyjemności. Dla wielu młodych ludzi celem życia staje się gonitwa za przyjemnością, szukają jej wszędzie, nawet wbrew swemu zdrowiu. Egoizm doprowadza do zupełnego unicestwienia siebie. Jaka tragedia ocknąć się kiedyś i zobaczyć, że to, za czym się goniło, to, czemu się poświęciło życie, było niczym. Kiedyś przychodzi chwila oceny i wielu popada wówczas w depresję. Stoją na końcu swego życia z pustymi rękami, bo to, co zbierali, nie jest już potrzebne. Egoizm to siła, która niszczy charakter, zamiast go budować. Dlatego musisz go śledzić w sobie. W każdym człowieku przejawia się on w jakiejś formie. Od początku trzeba go likwidować. Od przemocy impulsów samolubstwa może nas wyzwolić silne poczucie swego przeznaczenia, umiłowanie celu, najwyższych wartości. Najwyższy cel Pamiętam ze szkolnych lat rekolekcje. Na ambonie kapłan rzucał co kilka zdań na nasze młode głowy hasło mędrca Diogenesa: "Cokolwiek czynisz, czyń rozważnie i zawsze spoglądaj na cel". Po tylu latach zapomniałem już wszystko, co mówił. Tylko to zdanie utkwiło mi w pamięci. Chciałbym, abyś i Ty o tym pamiętał. O swoim celu. Różne cele będziesz miał w życiu, ale wszystkie nie powinny znajdować się na linii generalnego planu, jaki sobie wyznaczysz. Jesteśmy podobni do wędrowców, poszczególne etapy drogi nie powinny skręcać w różnych kierunkach. Jaki jest ten ostateczny cel? Ostateczny: to taki, którego pragnie się dla niego samego, a nie jako środka do nowych pragnień. Ostateczny: znaczy również ponadczasowy, który w chwili śmierci też będzie aktualny, który nie pęknie jak bańka mydlana, ale zawsze będzie istniał. To taki cel, który zaspokoi wszystkie słuszne tendencje i pragnienia człowieka, który dla wszystkich ludzi jest możliwy i wspólny. Takim celem nie może być bogactwo. Nie spełnia powyższych warunków. Nie może nim być i cielesna przyjemność, sława, wiedza, a nawet szczęście przyszłych pokoleń. To wszystko może się zdarzyć w Twoim życiu i być jego wartością, ale nie najwyższą. Dla człowieka wierzącego, takim ostatecznym celem może być tylko Bóg. On jest Twórcą, Przyczyną naszego istnienia i do Niego wszyscy wrócimy. Jest Pełnią życia, miłości i dobra. Jest Wszechmocny, a zarazem jest naszym Ojcem. Ponad Nim nie istnieje nic większego. Będzie istniał zawsze, wszystkie słuszne pragnienia w Nim się wypełnią. Choć ten cel jest ponadczasowy, dążenie ku Niemu nie odrywa od spraw tego świata. Przeciwnie: człowiek skierowany ku Bogu ma iść po ścieżkach tej ziemi i przyczyniać się do szczęścia swych bliźnich. Powinien czynić życie lepszym i sprawiedliwym i służyć bliźnim, bo przez to służy Bogu. Przyjęcie tego celu jako najwyższej wartości, potraktowanie Boga na serio, podnosi godność człowieka do zawrotnych szczytów. Człowiek wierzący wie, że już tu może być Dzieckiem Bożym, Przyjacielem Chrystusa. Z ciągłym zdumieniem i radością może przeżywać swe zjednoczenie z Chrystusem. W pracy nad sobą to wszystko staje się siłą wprowadzającą ład, kierującą ku sobie, wyprowadzającą z chaosu i rozbicia. Staje się mocą, radością i ostateczną nadzieją. Bóg jest Miłością i dla każdego, kto w Nim widzi swój ostateczny cel, może być niewyczerpanym źródłem dobroci, poświęcenia i służby dla drugiego człowieka. Wzór osobisty Skoro masz własne przekonania, skoro przyjmujesz przedstawione Ci wyżej rozumowanie, musisz teraz krytycznie popatrzeć na siebie. Możesz obecnie ustalić, jakie chcesz w sobie rozwinąć cechy, jak się zachować w zmiennej rzeczywistości, co z Twego temperamentu, czyli naturalnego wyposażenia masz rozwinąć, a co może stać się przeszkodą na drodze, którą sobie nakreśliłeś. Twoje różne życiowe cele, dotyczące Twego wykształcenia, zawodu, Twoje stosunki z ludźmi, to wszystko trzeba prześwietlić i zbadać, czy leży na owej drodze do Celu? Czy prowadzi w tym kierunku? Czy może inne motywy decydowały o wyznaczeniu tych pośrednich celów? Jest wielu ludzi, dla których codzienna praca, zawód, są tylko smutną koniecznością. Oni żyją w pełni dopiero na marginesie zwykłej egzystencji. Wtedy czują się wolni, wtedy się rozwijają, stają się twórczy. Do pracy zawodowej wracają ze smutkiem, marząc o uwolnieniu się od niej. To niewłaściwa sytuacja. Czy nie lepiej spojrzeć inaczej na te sprawy, na szare, zwykłe czynności? Czy nie da się ich powiązać z celem swego życia? Już widzisz, że co pewien czas trzeba zastosować taki ogólniejszy namysł nad swym życiem, aby się nie mylić. Gdy wejdziesz do niewłaściwego pociągu, trzeba wysiadać na najbliższej stacji. Gdy zaś podróż przebiega właściwie, nie należy wtedy się niepokoić. Radzę Ci, abyś co pewien czas, może raz na tydzień, wyznaczył sobie choć pół godziny na takie rozmyślanie, które łatwo przeprowadzisz według podanych niżej pytań: 1. Jaki wyznaczam sobie ogólny cel życia i jak powiązać z nim obecne moje zajęcia? 2. Jakie mam wady i które chcę najpierw zwalczyć? 3. Jaką konkretną pracę chcę w najbliższym czasie wykonać? Przynajmniej przez pierwsze tygodnie pytania te powinny być tematem rozmyślań. To nic, że w rozważaniach powrócisz do podobnych stwierdzeń. Takie powtarzanie umocni Cię na właściwej drodze. Odkryjesz nowe argumenty przemawiające za słusznością Twego planu. Będzie to też okazja do kierowania swym życiem i pomoże Ci do wieczornego rachunku sumienia. Łatwo również sformułujesz dwa postanowienia na dzień następny. Tygodniowe rozmyślanie rozpocznij od zwrócenia się ku Temu, który jest ostatecznym celem wszystkiego. Powiedz Mu, że szczerze pragniesz ku Niemu się zbliżać, realizować Jego plan. Przecież tylko On, Najlepszy Ojciec wie co dla Ciebie jest najlepsze. Poproś, abyś mógł ten plan poznać, na ten właśnie tydzień. Spróbuj spełnić moją radę. Nie będziesz żałował. Przekonasz się wkrótce, ile wniesie w Twoje życie. O przebiegu i treści następnych rozmyślań, w dalszych tygodniach Twej pracy, opowiem Ci jeszcze dokładnie. Galeria charakterów Teraz pójdziemy razem do galerii, aby obejrzeć tym razem nie obrazy, ale sylwetki ludzi, którzy chcą mieć charakter. To spotykani przez Ciebie, żyjący obok, Twoi znajomi. Przyjrzyj się tym wzorom, porównaj, zastanów się, czy mogą one zaspokoić Twoje aspiracje. Oto pierwszy z nich. Chce być silny, nieugięty, nawet bezwzględny. Chce wzbudzać szacunek i posłuch, imponować swą wiedzą lub sprawnością zawodową, czy sportową. Inni ludzie liczą się tylko jako pomoc do jego celów. A teraz następny. Jego ideałem jest charakter łagodny, postępowanie skromne i ciche. Poddaje się okolicznościom albo cudzej woli. Może płynie to z pokory, może z poczucia małowartościowości? Przekonał się pewnie, że nie umie decydować o sobie, że często się mylił. Chce być stały i dlatego potrzebuje oparcia. Szuka go u innych ludzi. Trzecia sylwetka. Ideałem jego jest altruizm, życie i praca dla innych, zdolność do współczucia i ofiary dla ludzi. Wyrabia w sobie potrzebne cechy do realizacji tego celu, a więc siłę woli, męstwo, aby przezwyciężyć naturalny egoizm człowieka, wrażliwość emocjonalną, by umieć innym współczuć i dzielić ich troski oraz optymizm, aby dostrzegać skuteczność własnego poświęcenia dla dobra innych. Przyglądamy się następnemu. Charakter jego znamionuje dzielność, zaradność, aktywność. Zapewnia sobie powodzenie życiowe, dobrobyt. Otoczony uznaniem, robi karierę, jest człowiekiem zadowolonym z siebie i ze swej roli społecznej. Idziemy dalej. Oto nowa sylwetka. Człowiek, który stara się przystosować do zmiennych okoliczności, do różnych upodobań ludzi, wśród których żyje. Tak lawiruje, aby się nikomu nie narazić. Dla wszystkich miły, umie ich wykorzystać, potrafi "siedzieć na dwóch stołkach", ma "dwa oblicza". On zawsze na wierzchu. Popatrzmy na następnego. Człowiek niezależny. Nie liczy się z nikim i z niczym. Chce być "inny" od wszystkich. Oryginał, którego trudno zrozumieć. Zwraca na siebie uwagę. Wyraźnie mu na tym zależy. Sieje zamęt wokół swej osoby. Przyjrzyj się im dobrze. Na pewno wiele z tych cech budzi w Tobie zainteresowanie. Chyba jednak trudno, bez zastrzeżeń, zgodzić się na któryś z tych wzorów. Nawet tym najbardziej szlachetnym brak jakiejś perspektywy, tego odniesienia do stałego oparcia. I dlatego posłuchaj mojej propozycji. Przypuszczam, że gdy się nad nią zastanowisz, nic innego nie pociągnie Cię z taką siłą, jak właśnie ona. Tajemniczy plan Twego istnienia Gdy byłeś dzieckiem, z ciekawością słuchałeś bajek. Wyobraźnia podsuwała Ci może marzenia o tym, że jesteś królem, sławnym rycerzem. Później chętnie czytałeś o podróżnikach, odkrywcach, pasjonowały Cię przygody historycznych lub fikcyjnych postaci. Po ciekawym filmie nieraz długo czułeś się podniecony i wydawało Ci się, że jesteś podobny do bohatera widzianego na ekranie. Tymczasem codzienność i szarzyzna życia tak kontrastują z tkwiącym w Tobie głęboko pragnieniem wielkości! Jakże boleśnie odczuwasz różnicę Twych ukrytych aspiracji ze słabością i wadami, jakie często dają o sobie znać. Czy ta tęsknota jest tylko mrzonką i fantazją? Nie. To jest prawda! Jesteś wezwany i wybrany. Dotyczą Ciebie słowa listu świętego Pawła do Efezjan: "W Chrystusie bowiem wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem. Z miłością przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów przez Jezusa Chrystusa". Taki jest plan Boży. Takim masz być. Widzisz sam, że ta wizja człowieka, dziecka, dziedzica nieba, brata Jezusa Chrystusa, nie tylko spełnia wszystkie tęsknoty człowieczego serca, ale niepomiernie je przewyższa. W tym planie masz żyć bez końca. Tu, na ziemi możesz już uczestniczyć w tej propozycji Boga, by stanowić z Nim jedno. Czy kiedyś zastanawiałeś się nad taką możliwością? Ten, którego imię bano się wymawiać, który jest Pełnią Istnienia, Stwórcą wszystkiego, Ten, który wszystko podtrzymuje w bycie, Najwyższy Prawodawca i Sędzia - mówi o nas jako o przybranych przez Jezusa Chrystusa synach. Taką masz szansę. Był upał, nieśli plecaki, przed nimi wiele zakosów ścieżki prowadzącej piargami. Wyżej jeszcze klamry i łańcuchy. Wreszcie szczyt. Widok z jednej strony na sąsiednie wierzchołki, z drugiej na dalekie doliny, wsie i miasta. Serca w nich biły nie tylko z wysiłku. To, co Ci proponuję, przewyższa wszystko. Otwiera przed Tobą nieskończone horyzonty. Tego nie da się wyrazić. Zresztą, to nie ja Ci proponuję taki ideał życia, lecz sam Chrystus. Po to przyszedł na ziemię, po to poniósł śmierć, aby swymi słowami i przykładem ten wzór pokazać. Czterej ewangeliści podają o Nim wiele wiadomości, zapisali Jego słowa. To nie tylko historia Jezusa. Te słowa skierowane są właśnie do Ciebie. Nie tylko gotów Ci zawsze przebaczyć, nie tylko nazywa "przyjacielem" i zachęca, byś Go naśladował, ale i zaprasza do współpracy. Chce, byś Mu pomógł w dziele zbawienia człowieka. Tak! Właśnie Ciebie, mimo wad i nieporządków, jakie może w sobie dostrzegasz. Taki jest tajemniczy plan Boży i w nim zmieszczą się Twoje zamiłowania, dobre aspiracje. Na każdym stanowisku w każdym zawodzie możesz być objęty tym Bożym planem i go realizować. Jeśli się ktoś z tego planu świadomie wyłamuje, marnuje życie. Nowe życie, nowy człowiek W propozycji Boga-Człowieka, skierowanej do Ciebie, zjawia się często pojęcie "nowego życia" i "nowego człowieka". Również pojęcie "nawrócenia", "przemiany wewnętrznej". To nie są tylko ładne przenośnie, ale rzeczywiście chodzi o to, byś stał się nowym człowiekiem. Choć może niewiele masz lat - w Tobie też jest coś ze "starego człowieka". Jego właśnie mamy w sobie pokonywać. Tym "starym człowiekiem" są głęboko tkwiące w każdym z nas tendencje egoistyczne, chęć do spoczynku, do zamykania się w sobie, do traktowania otaczającej nas rzeczywistości w sposób konsumpcyjny: "Co z tego będę miał?". Ten "stary człowiek" chciałby w nas za wszelką cenę zaspokajać pożądania ciała, żebyśmy nie pragnęli niczego, co przekracza sprawy tej ziemi. Chciałby zagarnąć dla siebie jak najwięcej materialnych korzyści i to w sposób bezwzględny, choćby depcząc po innym człowieku. Ten "stary człowiek" pragnie nas przekonać, że jesteśmy najlepsi i najmądrzejsi, że wszystko powinno nam służyć, i że o tym co złe, a co dobre, decydujemy my sami. Rzeczywiście wszyscy, i Ty także, nosimy w sobie tego "starego człowieka". A iść za ideałem Chrystusa, to znaczy uwalniać się od tamtego człowieka i przyjmować nowe życie. To znaczy odkrywać swe prawdziwe powołanie i dostrzegać godność swoją i drugich. Dawać siebie drugim, służyć im, rezygnować z wielu pożądań, aby nie zejść z drogi wiodącej do coraz większej wolności. Nie obejdzie się bez walki między starym człowiekiem i nowym. Musi w nas powstać stała tendencja do przezwyciężania siebie, powstrzymywania odruchów egoistycznych, opanowania miłości własnej i pychy. Każdy z nas musi ćwiczyć się w czynnej miłości bliźniego, w ofiarności. Takiej przemiany oczekuje Chrystus. Wtedy ogarnie nas nowe życie. Powstanie nowy człowiek. To właśnie praca nad sobą ma do tego prowadzić. Zysk czy strata Przypuszczam, że sam mógłbyś przytoczyć przykłady poświęcenia, które dla innych było ratunkiem. Ktoś ginie, aby inni mogli się uratować. Gdy o tym czytasz lub oglądasz na filmie, podziwiasz taki czyn i może po cichu pytasz, czy byłbyś do niego zdolny. Prawo życiodajnej śmierci jest ważne nie tylko w wyjątkowych chwilach. Nie trzeba codziennie skakać w płomienie, by ratować dziecko, rzucać się do wody, lub przy karabinie maszynowym osłaniać wycofujących się kolegów. Stale musimy czegoś się wyrzekać, odmawiać sobie, by realizować plan Boży, by rósł w nas ten nowy człowiek. On wzrasta i rozwija się poprzez krzyż. Kiedyś wszyscy myśleli, że Pan Jezus przegrał. Umierał na krzyżu, zaś Jego wrogowie triumfowali. Było to jednak zwycięstwo, z którego my czerpiemy to nowe życie. Dlatego wyraźnie powiedział Pan Jezus: "Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne" (J 12,24-25). Łatwiej teraz wytłumaczyć, co znaczą słowa, że to życie starego człowieka ma w nas ginąć. Przez pracę nad sobą, w której wiele od siebie trzeba wymagać i nieraz "zadawać sobie śmierć", stajemy się uczestnikami tajemnicy Chrystusa. Z Nim przechodzimy ze śmierci do życia. I te słowa już rozumiemy. "Jeżeliśmy bowiem z Nim współumarli, wespół z Nim i żyć będziemy. Jeśli trwamy w cierpliwości, wespół z Nim też królować będziemy" (2Tm 2,11-12). Najwięcej posiada Nawet w stosunkach szkolnych da się to zauważyć. Ten kto bardzo pilnuje swych rzeczy, niczego nie pożycza, kto żyje tylko swoimi troskami, opowiada ciągle o sobie - jest bez przyjaciół. Przeciwnie, ktoś serdeczny, uczynny, zainteresowany szczerze kłopotami i radościami kolegów - jest otoczony powszechną sympatią. To paradoksalne prawo, ale sprawdza się w codziennej obserwacji: będziesz posiadał najwięcej wtedy, gdy drugim będziesz dawał. Bo wtedy najbardziej zbliżysz się do Boga. On jest Miłością, ciągłym dawaniem siebie. Jeśli Ty służysz, dajesz, otwierasz się ku bliźnim - stajesz się do Niego podobnym, do Niego trafisz. On przebywa w Tobie. Pan Jezus wyraźnie nas zapewnił: "Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili" (Mt 25,40). Dlatego, gdy przekraczamy próg tego życia, zostawiamy wszystko, cośmy zgromadzili, a zabieramy wszystko, cośmy rozdawali. Tym więcej zdobędziesz siebie, będziesz sobą, im więcej będziesz siebie drugim dawać. W różny sposób. Słowem życzliwym, uczynnością, uśmiechem. W tym planie jest i Matka Ukazuję Ci ideał, plan życia objawiony nam przez Boga, i trzeba, aby stał się siłą0budującą Twój charakter. Wielkie są wymagania takiego planu, ale i siły, i pomoc, jaką otrzymasz, umożliwią to dzieło. Nie zadowalaj się namiastką, nie zgadzaj się na niskie loty, buduj w sobie Synostwo Boże. W czasie okupacji prefektem tajnej Solidacji Mariańskiej był młody inżynier, Władysław Domaradzki. Zginął później w czasie powstania. Był to człowiek z charakterem i świetny organizator, budził podziw wśród współpracowników. Kiedyś mówił o modlitwie. Przyznał się, że często modli się bardzo powoli słowami znanej wszystkim modlitwy: "Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko". Tłumaczył, że czyni duże przerwy między poszczególnymi frazami i tam umieszcza całe swoje życie, kłopoty i radości. Wrażenie tych jego słów pozostało do dziś. Tyle było w nich ogromnej i prostej miłości i ufności do Maryi. Bo Ona jest naprawdę naszą Matką, Twoją Matką. Z Niej się narodził Bóg-Człowiek, dawca nowego życia. Maryja jest Matką tego nowego życia. Gdy wejdziesz na drogę Bożego planu, Ona będzie Ci pomagać, by rosło w Tobie życie nowe, nowy Człowiek z Chrystusa biorący istnienie. Gdy Syn Boży przyszedł na ziemię, by wypełnić wielki plan Boży, oddał się Matce jako niemowlę słabe i po ludzku bezbronne. Za Jego przykładem i Ty się Jej oddaj. Jesteśmy Jej dziećmi. Ona najlepszą Matką. Może Ci wszystko uprosić u Syna, co zgodne jest z Jego wolą. Im bardziej się Jej oddasz, tym łatwiej Cię poprowadzi. A jeśli w tej chwili zawstydzony czytasz tę rozmowę, to zapewniam, że Ona i Ciebie do Serca przygarnie. Jeśli trzeba, pomoże Ci powstać, oczyścić się i zacząć nowe życie. Przerwałem dziś na wiele godzin pisanie tego rozdziału i udałem się w góry. Dotarłem do góralskiego kościółka koło Rusinowej Polany. Jest tam mała figurka Matki Bożej, czczona od dawna pod nazwą Królowej Tatr Polskich. Byłem zupełnie sam. O tej porze roku tylko narciarz przemknie czasem szlakiem przez polanę. Zdawało mi się jednak, że drewniane ściany tego sanktuarium odbijają echem setki młodych głosów, które tu od lat mówią Maryi o swej miłości i zupełnym oddaniu. Modliłem się tam za wszystkich, którzy te strony będą czytać. Proponowałem, abyś codziennie rano przy krótkiej modlitwie przypomniał sobie dwa postanowienia: Jakiej wady będę dziś starał się uniknąć? Jaką rzecz mam wykonać? Dodaj do tego, myślą lub słowem, zaofiarowanie się Maryi, oddanie Jej siebie i całego dnia. Nie stracisz na tym. Nie będziesz sam Ukazałem Ci możliwość, aby ideałem Twoim stał się charakter człowieka Bożego. Zarysowałem też model takiego charakteru. Chciałem jeszcze dodać, że nie tylko sam pójdziesz tą drogą. Jest takich wielu i w Polsce, i na całym świecie. Młodych i starszych. Życie swe układają według Chrystusowego ideału, który staje się ich natchnieniem i siłą. Realizują go na różnych stanowiskach, w różnych zawodach. Jest ich więcej, niż się nam zdaje. Tylko trzeba umieć ich dostrzec. Z kim przestajesz, takim się stajesz Charakter często kształtuje się na wzór jakiejś osoby. Szczególnie młody człowiek szuka takiego ideału. Nie jest obojętne, z kim się przyjaźnisz, kogo podziwiasz i co czytasz. Skoro teoretycznie wybierasz ideał swego życia, w swoim praktycznym postępowaniu bądź konsekwentny. Jeśli masz w swym otoczeniu kolegów, którzy ten ideał lekceważy - nie ulegaj ich wpływom. Jeśli książki, po które sięgasz, nie służą Twemu planowi, bądź krytyczny. Poszukaj przyjaciół o podobnym do Twego ideale życia. Takie towarzystwo Ciebie umocni. Poszukaj też żywego Chrystusa, żeby z Nim przebywać, rozmawiać i na Niego patrzeć. To jest możliwe. Gdy weźmiesz do ręki Nowy Testament, tam się z Nim spotkasz. Znam Twoich rówieśników, którzy często sięgają po tę książkę. Bardzo Ci to radzę. Również w modlitwie z Nim się kontaktujesz. Choć Go nie widzisz, On Cię słucha i odpowiada. Pamiętasz chyba, że w Komunii świętej zbliżasz się do Niego najbardziej. Zapewnił nas: "Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim. Jak Mnie posłał żyjący Ojciec, a Ja żyję przez Ojca, tak i ten, kto Mnie spożywa, będzie żył przeze Mnie" (J 6,56-57). A gdy będziesz umiał patrzeć, dostrzeżesz Go i w bliźnich. O samokontroli Zanim pójdziemy naprzód, rzućmy okiem na przebytą już drogę. Dzięki temu dzisiejsza rozmowa będzie powiązana z dotychczasowymi rozważaniami. W pierwszej rozmowie zastanawialiśmy się, czy trzeba pracować nad charakterem. Następnie postawiliśmy sobie pytanie: Co to jest charakter? Zajęliśmy się treścią charakteru, którą stanowią wybrane wartości, przyjęty ideał i cel życia. Osobno zajęliśmy się temperamentem. Po tym wstępnym przygotowaniu zaczęliśmy omawiać pracę nad charakterem. Najpierw zajęła nas sprawa samopoznania i tam mówiliśmy o introspekcji, retrospekcji i wywiadzie na temat swego postępowania. Poznawaliśmy i ustaliliśmy Twój osobisty ideał w następnej rozmowie. Ten ideał ma być siłą, która będzie porządkować i organizować podłoże charakteru. Obecnie zajmiemy się bliżej samokontrolą. Skoro ustaliłeś plan, wybrałeś najwyższy ideał swego życia, trzeba porównać stan obecny z tymi wybranymi wartościami. To właśnie nazywamy samokontrolą. Należy w niej nie tylko przeglądać nieudane zdarzenia, ale też uwzględnić pozytywne osiągnięcia. Tu będzie też miejsce na szczegółowe i konkretne postanowienia. Już trochę mówiliśmy o tym w rozmowie o samopoznaniu. Dla porządku zbiorę wszystkie konkretne postanowienia, jakie dotychczas Ci proponowałem. Postanowienia codzienne: 1. Rano - krótka modlitwa z oddaniem się Matce Bożej i przypomnienie dwóch postanowień na bieżący dzień. 2. Wieczorem - krótka modlitwa i kontrola za pomocą czterech pytań: a) Czy wykonałem to dobro, które postanowiłem na dzień dzisiejszy? b) Czy uczyniłem coś dobrego w innych, nieprzewidzianych sytuacjach? c) Czy nie uległem tej wadzie, którą postanowiłem zwalczać? d) Czy w innych dziedzinach nie było jakichś wykroczeń? 3. Ustalenie dwóch konkretnych postanowień na dzień następny: a) Nie ulegnę tej wadzie. b) Wykonam taką pracę. Radziłem Ci też częstą lekturę Nowego Testamentu. Proponowałem, abyś co pewien czas, najlepiej co tydzień, odbył tak zwane rozmyślanie. Warto przyzwyczaić się do proponowanych praktyk. To wcale nie strata czasu. Pozorna tylko. Gdy zaczniesz nad sobą systematycznie pracować, wtedy zmobilizujesz się, wykorzystasz czas, więcej zmieścisz w tych samych co dawniej ramach. Wieczorna kontrola, czyli codzienny rachunek sumienia Nie opuszczaj tej praktyki. Radzę Ci nawet, abyś odbywał rachunek sumienia w tej samej porze. Nie odkładaj go na ostatnie chwile przed snem. Wtedy zmęczenie nie pozwoli go należycie przeprowadzić. Będzie tylko namiastką. Ustal sobie odpowiedni czas i nie żałuj tych kilku minut. Ma to być bilans, podsumowanie, ale i krótkie rozmyślanie. Z takiego rachunku sumienia odniesiesz korzyść. Niektórzy ludzie lubią zapisywać swe postanowienia, graficznie kontrolować swe wyniki. Mogą wówczas przy rachunku sumienia posłużyć się wykonaną dla własnych potrzeb tabelką i tam wpisywać swe postanowienia, również wstawiać sobie oceny. Nie wszystkim to jednak odpowiada i pomoże. Wprost odradzałbym tę metodę komuś, kto łatwo uspokaja się i cieszy wystawionymi sobie ocenami i nie bada motywów swego postępowania, nie dostrzega, że w najważniejszych sprawach daleki jest od poprawności. Prowadzenie notatek, tabeli, kontrolek, może spowodować zbytnie skoncentrowanie się na sobie, zapomnienie o drugich ludziach, a nawet może przesłonić ogólny cel życia i wybrany ideał. W pracy nad sobą sposób planowania, stopień precyzji tych planów, notowanie czy nie, to sprawa wtórna. Ważne jest, abyś rzeczywiście się kontrolował w taki sposób, jaki wydaje Ci się najskuteczniejszy. W swoich postanowieniach bądź konkretny. Nie lekceważ zwykłych, codziennych spraw jak np. mycie zębów. W pracy nad sobą nie ma małych rzeczy. Właśnie te najzwyklejsze składają się na Twój styl życia, one wytwarzają nawyki, buduj charakter. Nie wierzę w piękny charakter chłopca, który nie myje się porządnie, nie ma zwyczaju sprzątać w swych szufladach, nie czyści butów. Szczególnie ważna jest ta konkretność w dwóch postanowieniach, jakie dobrze jest czynić wieczorem. Dotyczyć powinny zadań szczegółowych, jakie sobie planujesz na dzień następny według poniższych pytań: Co uczynisz jutro? Czego chcesz szczególnie uniknąć, z jaką wadą chcesz walczyć? Spróbuj przewidzieć okoliczności, zdarzenia, jakie czekają Cię w nowym dniu. Gdyby dla kogoś mogło się okazać pomocą zapisywanie postanowień, jakby "rozkazów dziennych", może to oczywiście praktykować. Pamiętaj jednak, że nie są najważniejsze notatki, ale samokontrola i planowanie. Ważnym jest cel, ku któremu zdążasz i Twoja wytrwałość w pracy nad sobą. Codzienne rozmyślanie Rachunek sumienia nie powinien być tylko matematycznym działaniem ani nawet krótkim stwierdzeniem faktów. Powinien łączyć się z krótkim namysłem. Przy wyniku ujemnym - rozmyślaj nad sposobami poprawy. Zastanów się nad przyczyną niepowodzeń. Obmyślaj środki zaradcze. Takie rozmyślanie zwiększy Twoją gotowość do pracy. Twoje motywy działania zostaną ożywione i wzmocnione. Gdy stwierdzisz wieczorem wynik pozytywny, rozraduj się wewnętrznie, pomyśl dlaczego ten dzień tak dobrze wypadł, obudź pragnienie, by nadal tak postępować. Zastanów się, jaką pracę wyznaczysz sobie na dzień następny. Gdy możesz, staraj się przewidzieć okoliczności, dotyczące Twoich trudności. Na przykład: postanowiłeś być uprzejmy dla swoich kolegów i tego dnia Ci się nie udało, ale przewidujesz, że jutro spotkasz znajomego, który specjalnie gra Ci na nerwach. Już z góry postanawiasz, aby na jego głupie przycinki odpowiedzieć pogodnie i nie dać się sprowokować. Wiele wad łatwiej uda Ci się zwalczyć przez takie przewidywanie. Przy codziennym rozmyślaniu złączonym zwykle z rachunkiem sumienia jeszcze raz przypominasz sobie motywy: dlaczego tak chcesz postępować, czemu pragniesz zwalczyć tę wadę, w jakim celu poddałeś się pewnemu regulaminowi. Choć później nie będziesz o tym ciągle myślał - w czasie zwykłych zajęć i różnych okoliczności - wszystko to wywierać będzie swój wpływ na Twoje czyny. Gdyby rozmyślanie łatwiej Ci było zmieścić w ciągu dnia, np. po powrocie ze szkoły, możesz oddzielić je od wieczornego rachunku sumienia. Bardzo Ci jednak radzę znaleźć czas wieczorem, może zaraz po odrobieniu lekcji i wtedy chwilę się pomodlić, i rachunek sumienia z krótkim rozmyślaniem przeprowadzić. Gdyby to miało trwać nawet 15 minut, nie żałuj tego czasu. Jeśli później nie idziesz jeszcze na spoczynek, to przed snem wystarczy Ci się przeżegnać i tak z Bogiem dzień zakończyć. I w tej praktyce ma zastosowanie prawo przyzwyczajenia. Początkowo może będziesz musiał się przełamywać, pokonywać lenistwo. Później stworzy się nawyk. Nabierzesz wprawy w ocenie samego siebie, w wyciąganiu wniosków i w formowaniu skutecznych postanowień. Rozmyślanie tygodniowe O rozmyślaniu tygodniowym już Ci wspomniałem. Chodzi tu o rozmyślanie ogólne. To codzienne, związane z rachunkiem sumienia, możemy nazwać szczegółowym, bo zajmuje się konkretami codziennego życia. Rozmyślanie tygodniowe będzie mieć zakres szerszy. Należy wybrać sobie dzień, w którym masz najwięcej czasu i ustalić godzinę tego rozmyślania. Potrzeba na nie przynajmniej 30 minut. Chcesz postępować według pewnych zasad, pragniesz swoim życiem kierować według wybranego ideału. Będzie to możliwe, gdy spełnisz w swej pracy nad sobą pewne warunki. 1. Twoje postanowienia muszą Ci się co pewien czas przypominać. Tu miejsce na pracę pamięci i intelektu. Trzeba przeglądać argumenty przemawiające za tymi postanowieniami, rozważać przykłady takiego postępowania. Powracać myślami do ogólnego planu życia i przyjętego najwyższego ideału. 2. Myśli te powinny być pociągające. Musi im towarzyszyć przekonanie o wartości tego stylu życia, takiego kierunku postępowania. 3. Trzeba będzie wytwarzać przyzwyczajenia i nawyki, ściśle zgadzające się z przyjętym planem i ideałem. 4. Stworzyć sobie takie warunki zewnętrzne (otoczenie, towarzystwo, zajęcia), aby przynajmniej nie przekreślały Twoich postanowień. 5. Ćwiczyć, wzmacniać swoją wolę. Czynić to nie tylko ogólnie, ale i poszczególne swoje zalety kształcić i po kolei zwalczać swe wady, przez odpowiednie zajęcie się nimi. Przeczytaj jeszcze raz te 5 punktów i chwilę nad nimi pomyśl. Rozumiesz już teraz, że to tygodniowe rozmyślanie jest naprawdę konieczne. Będzie ono dotyczyć przede wszystkim dwóch pierwszych punktów. Jednak i trzy następne też weźmiesz pod uwagę, zastanowisz się nad nimi, poweźmiesz odpowiednie, decyzje, wydasz sobie konkretne polecenia. Kiedyś zdawało Ci się może, że praca nad sobą jest sprawą łatwą. Wystarczy tylko chcieć, postanowić i już wszystko gotowe. Wkrótce się przekonałeś, że tak nie jest. Bo zaczęły się porażki. To, co wydawało Ci się takie łatwe i pociągające w chwili pierwszego zapału, już takim nie było wtedy, gdy spadły na Ciebie pokusy, gdy odezwały się silne popędy, kiedy otoczyła Ciebie chmura lenistwa i zniechęcenia. Mógłbyś tu opowiedzieć wiele przykładów ze swego życia. Na przykład te piękne postanowienia na początku roku, że z nauką będzie inaczej , że systematycznie będziesz pracował. Czy na długo starczyło energii? Ten Twój zapał do języka obcego, najbardziej osobiste postanowienia dotyczące wad, jakie zauważyłeś w sobie? Przecież już wiesz, że nie wystarczy raz tylko powiedzieć "nie", raz tylko je potępić. Powołuję się na Twoje doświadczenia życiowe i nie potrzebuję Ci długo tłumaczyć, że praca nad sobą wymaga pewnego wysiłku, że to nie "chleb z masłem". Koniecznym elementem takiej zdecydowanej pracy jest tygodniowe rozmyślanie. Dla ułatwienia pracy podaję cztery tematy, na kilka pierwszych rozmyślań. Te, które proponuję poniżej, zawierają tamte zagadnienia. Przedstawię Ci tylko schematy. Możesz wiele zmienić w zależności od swych potrzeb, od własnej inwencji. Ważne jest natomiast, abyś przy każdym rozmyślaniu stosował się do trzech zasad: a. Postaraj się o pewne skupienie. Wybierz odpowiednie miejsce. Oczywiście zamknij radio lub odejdź od telewizora. Spróbuj wejść trochę w siebie, zatrzymać się w samym sobie. b. Przy rozmyślaniu możesz pozwolić sobie na pewną grę wyobraźni, aby temat stał się bardziej praktyczny i pociągający. Ale czuwaj, by tę wyobraźnię utrzymać na wodzy, aby nie zaprowadziła Ciebie na takie tereny, gdzie przestaniesz zajmować się ustalonym tematem. c. Zastosuj trzeźwe, logiczne rozważanie. Może Ci to ułatwi kartka papieru. Napisz sobie temat lub sformułuj pytanie. Spróbuj napisać argumenty za i przeciw. Wyciągnij wniosek. Taka forma bardzo niektórym pomaga. Z powyższych wskazówek korzystaj przy każdym temacie. Temat pierwszy Kontynuowanie rozważań nad planem swego życia, nad wybranym ideałem. Czynić to nie tylko teoretycznie, ale praktycznie zastanawiać się nad jego realizacją w swoim życiu. Na przykład wybierasz ideał człowieka Bożego, Przyjaciela Chrystusa, chcesz przejść po drogach tej ziemi Jego śladami. Musisz rozważyć, jak to uczynisz w zawodzie, który Cię pociąga. W jaki sposób staniesz się sportowcem Chrystusowym. Jego lekarzem, nauczycielem, naukowcem, inżynierem Chrystusowym? To trzeba konkretnie analizować. Ujrzeć piękno takiego planu, jego wartości dla Ciebie i dla innych. Zawsze pamiętaj, że wielkie dzieła tworzą się z codziennego drobnego wysiłku. Ten jest większy, kto więcej dla drugich ludzi uczynił. Nie daj się tak opanować swej uczniowskiej, zawodowej egzystencji, abyś nie widział już poza nią swego życia. Oczywiście, powinieneś poddać się rygorom codzienności i spełniać swoje obowiązki, ale nie tracić sprzed oczu drogi i celu. Do tego ma pomagać pierwszy temat. Kiedyś postanowiliśmy przejść na piechotę całe Pieniny i całe Tatry. Na mapie wyznaczyliśmy schroniska, w których mieliśmy się zatrzymać. W ciągu dwóch tygodni realizowaliśmy ten plan. Były etapy łatwiejsze, jak Tatry Zachodnie, były i trudniejsze, jak Orla Perć, w niektóre dni towarzyszyła nam słoneczna pogoda, w inne - plucha zatrzymywała nas w schronisku. Podobnie w ogólnym planie życia ustalasz sobie bliższe etapy, cele pośrednie. Będzie to ukończenie szkoły, ewentualne studia, założenie rodziny, praca zawodowa itd. Ale wszystko na drodze prowadzącej ku coraz większej przyjaźni z Chrystusem. Może nie przejdziesz wszystkich etapów, może nie zdążysz, ale to nie znaczy, że przegrasz. Byleś był na szlaku, bo cel Twego życia niekoniecznie musi się łączyć z przejściem wszystkich zaplanowanych odcinków. Celem jest realizacja wzoru, jaki zostawił nam Syn Boży, nawet niezależnie od całkowitego przejścia ziemskiej trasy. Ta dziedzina łączy się z tajemnicą łaski i Miłosierdzia. Byleś szedł wytrwale i nie zboczył z drogi, On w jednej chwili może uzupełnić to czego Ci brakuje. Kiedy tak, kontynuując pierwszy temat, rozważasz swą drogę, nie możesz zapomnieć o sobie dzisiejszym, o własnej rzeczywistości, że przecież nie wszystko układa się już harmonijnie. Tyle jeszcze dostrzegasz wad, niekonsekwencji, może nawet brzydoty. I właśnie od razu je potępiaj jako niegodne Ciebie i Twego ideału. Ale i popatrz na pozytywy. Na drodze są Twoi bliźni. Nie możesz o nich zapomnieć. Twój ideał realizuje się przez pracę dla drugich. Jeśli chcesz, możesz swój ogólny styl życia, osobisty ideał skonkretyzował w kilku zdaniach i zapisać w specjalnym zeszycie. Można tam dopisywać nowe argumenty, postanowienia sformułowane w czasie następnych rozmyślań tygodniowych. Ta forma zapisywania nie będzie każdemu odpowiadać. Wspomniałem o niej dlatego, że spotyka się ludzi, którym ułatwia ona pracę nad sobą. Temat drugi Mówiliśmy już o tym, że największym wrogiem nad sobą i wybranym ideałem jest egoizm. Przejawia się on w różnej formie: zarozumiałość, próżność, przesadna ambicja, pycha, samouwielbienie, niedostrzeganie drugich. Te egoistyczne cele są marne i bezsensowne. Przy rozważaniu tematu bądź odważny i nie bój się pomyśleć o tym, że życie kiedyś się skończy. Przypominam sobie w tej chwili pewną moją uczennicę, która wypadła z pędzącego pociągu, i ucznia, który na motocyklu uderzył w elektryczny pociąg będący w pełnym biegu. Oboje, poza nieznacznymi obrażeniami, wyszli cało z tych sytuacji. Ale dokonała się w nich wewnętrzna przemiana. Po ocaleniu uważali, że muszą zmienić swe życie. Otarli się o własną śmierć. On mówił, że tak się czuje, jakby się na nowo narodził. Ona twierdziła, że tego "drugiego życia" musi dobrze użyć dla najwartościowszych spraw. Nie czekaj na taki wstrząs. Niech rozważania drugiego tematu przedstawią Ci kruchość życia i niech Ci pomogą szukać prawdziwych wartości. Trwałych, które zostaną mimo śmierci. To Ci bardzo pomoże w uniezależnieniu się od drobiazgów codzienności. Spojrzyj na nie trochę z przymrużeniem oka, z innej perspektywy. Jeśli coś dajesz, nie stajesz się przez to uboższy. Tym więcej posiadasz, im bardziej służysz drugim. Popatrz czasem na Maryję, Twoją Matkę. Ona właśnie w pełni urzeczywistniała ideał, który i Ty wybrałeś. Ona. Służebnica Pańska jest wzorem całkowitego oddania się Bogu i ludziom. Wszystko poświęciła, była i jest nadal naszą Wspomożycielką, Opiekunką i Orędowniczką. Cicha, uboga, milcząca, nie szukała własnej chwały - a stała się Królową Świata i Matką wszystkich ludzi. Zastanów się nad pytaniem: Czy myślę o sobie? Czy pomagam drugim? Co jeszcze mogę dać innym? Temat trzeci Kto się nie zastanawia nad sobą, temu życie przecieknie jak woda przez palce i nic trwałego po nim nie zostanie. Co pewien czas trzeba popatrzeć na przebyty odcinek, aby się łatwiej zorientować, czy podążasz we właściwym kierunku. Po jednym wyskoku trudno przesądzać o istnieniu wady. Gdy jednak dostrzeżesz, że określone trudności zjawiają się częściej - to coś już będzie znaczyć. Dlatego, jak wódz przed bitwą lub w czasie kampanii, rozważaj, analizuj swą pracę nad sobą. Może trzeba przestawić szyki zaatakować teraz inną wadę? Wyznaczyć sobie na najbliższy okres inne postanowienie szczegółowe? Przyjrzyj się też pracy pozytywnej. Co robisz obecnie? Czy to zbliża do celu, czy może oddala, może to strata czasu niewarta Twych wysiłków? Wiesz, że wytworzenie nawyków jest bardzo ważne w budowaniu charakteru. Pomyśl, czy nie zaniedbujesz w tej dziedzinie czegoś ważnego? Czy nie trzeba ćwiczenia, treningu, nawet w jakiejś codziennej drobnostce? A jak jest z planem dnia? Bo taki plan trzeba sobie ustalić. To nic, że nie zawsze będziesz mógł go spełnić. Mogą przecież zajść okoliczności nieprzewidziane, które zmuszą Cię do innego przeżycia dnia, niż to sobie zaplanowałeś. Mimo to sporządzić musisz ramowy program zajęć. Wielu chłopców cieszy się, że ma wolny dzień. Tyle będzie można przeczytać. Tak wiele obiecują sobie po nim. Dopiero wieczorem uświadamiają sobie, że dzień wolny od szkoły przebiegł właściwie bez efektu. Z poprzednich projektów niewiele zrealizowali. Nie mieli konkretnego planu. Dlatego tak się stało. Na biurku u człowieka, który bardzo wiele działał, codziennie widywałem kartkę z planem pracy na dzień następny. Bez tego zgubiłby się w swych rozlicznych pracach lub zapomniałby o czymś ważnym. Radzę Ci ustalić godzinę wstawania czas przewidziany na modlitwę, mycie się, śniadanie. Po obiedzie pół godziny na odpoczynek. Może to być spacer, trochę sportu. Zapisz sobie w planie, które godziny przeznaczasz na odrabianie lekcji. Jeśli skończysz wcześniej, będzie więcej wolnego czasu. Te kilka godzin przedziel, podobnie jak w szkole dziesięciominutowymi przerwami. Jeśli masz zajęcie pozaszkolne, język obcy, muzykę - też je uwzględnij. Inaczej ułóż plan dnia świątecznego. Może potrzebna jest Twoja pomoc w domu? I o tym nie zapominaj. Ustal sobie godzinę, w której należy udać się na spoczynek. W wieku od 13 do 16 lat na pewno potrzeba 8-9 godzin snu. Gdy to zaniedbasz, wiele godzin stracisz później w szkole, niby siedząc w ławce, a właściwie nic nie korzystając. Nawet wtedy, gdy wiele masz zadane - lepiej mniej dokładnie przygotować się w domu, niż zmarnować 6 lub 7 godzin w szkole z powodu senności. Przypuszczam, że od razu nie ułożysz doskonałego planu dnia. Będziesz go wiele razy zmieniał, doskonalił - w miarę doświadczenia i według potrzeb i okoliczności. Ale na pewno lepszy niedoskonały plan, niż żaden. Przy trzecim temacie będzie właśnie okazja, by zastanowić się nad tym, czy nie trzeba wprowadzić pewnych zmian. Stosowanie się do ułożonego rozkładu swych zajęć da Ci wiele satysfakcji, uchroni od zmarnowania wielu godzin. Mocny człowiek żyje według planu. Temat czwarty W trakcie naszych rozmów wspominaliśmy, że poznanie samego siebie jest bardzo ważnym, lecz niełatwym zagadnieniem. Wiele jest w Tobie ukrytych tendencji, popędów, które nie od razu się ujawniają. Może w pierwszych rozmowach już siebie jakoś określiłeś, poznałeś trochę swe wady i zalety. To jeszcze nie jest doskonałe poznanie. Ciągle odkrywasz nowe strony tej tajemniczej książki, jaką sam jesteś. Codzienne kontrolowanie siebie przy wieczornym rachunku sumienia i w ciągu dnia ukazało Ci już nowe światło. Czwartym tematem rozmyślań będzie dokonanie analizy swego postępowania, motywów, które kierowały Twoimi czynami. Spojrzyj krytycznym okiem: poznaj siebie lepiej. Przypominasz sobie, co ktoś mówił o Tobie. Weź to pod uwagę. Skutek Twej pracy nad sobą bardzo zależy od poznania samego siebie. Temu lepszemu poznaniu poświęcony będzie czwarty temat. Przy nim będzie też miejsce na to, aby rozważyć wyniki codziennego rachunku sumienia, swe postępowanie. W ten sposób omówiliśmy cztery tematy, które proponowałem Ci brać jako materiał do tygodniowych rozmyślań. Bardzo bym się cieszył, gdybyś w czasie rozmyślania czytał sobie po fragmencie Ewangelii. Powinno to być pewnego rodzaju wpatrywanie się w słowa i czyny Chrystusa. Dołącz do tego pytanie: "Czego mnie to uczy? Czy ja tak postępuję?" Próbuj obudzić w duszy upodobanie do takiego postępowania, szukaj motywów pomocnych w realizacji. Podsunięte przeze mnie tematy nie wyczerpują możliwości rozmyślań. Po pewnym czasie możesz zająć się poszczególnymi problemami. Podaję Ci kilka tematów: Mój stosunek do Boga. Mój stosunek do bliźnich. Jaki jest mój rozum, czy nie trzeba więcej nad nim pracować? Jaka jest moja wola? Jak kieruję wyobraźnią? Wiele takich tematów możesz wybrać sam, zależnie od Twoich potrzeb. Nie zapomnij łączyć rozmyślań z modlitwą. Dziedzina Twych stosunków z Bogiem może być niewyczerpanym źródłem rozmyślań. Pod koniec rozmowy pragnę Ci zwrócić uwagę na ciekawą rzecz. Te nasze tematy tygodniowych rozmyślań i codzienne rachunki sumienia są bardzo podobne do przygotowania do spowiedzi. Bez wątpienia istnieje między nimi różnica. Rozmyślanie i rachunek sumienia nie zastępują tego sakramentu. Ale na pewno do niego przygotowują. Można powiedzieć o wartościach psychologicznych spowiedzi i o korzyściach pedagogicznych z nią związanych. Spowiedź odpowiada wielu potrzebom psychicznym człowieka. Przytoczę Ci choćby potrzebę wypowiedzenia się zadośćuczynienia, oparcia się na kimś, potrzebę przyjaźni, szacunku do samego siebie, potrzebę radości. Właśnie przez spowiedź te wewnętrzne potrzeby człowieka są najlepiej zaspokajane. Powiesz pewnie, że mimo to istnieje pewien sprzeciw, niechęć w stosunku do spowiedzi. Bo trzeba mówić ukryte, nieraz zawstydzające i upokarzające tajemnice. Tak! Nie przeczę, że i taka trudność istnieje. Ale przecież spowiedź to nie tylko akt psychologiczno-pedagogiczny. Gdyby tamte wszystkie wartości spowiedzi istniały same, nigdy bym nie ośmielił się o tym wspomnieć. Spowiedź - to przede wszystkim spotkanie z żywym Chrystusem, Przyjacielem, który chce nam pomóc. Pragnie przebaczyć nasze winy, oczyścić sumienie i razem z nami podjąć wszystkie problemy. To stanowi istotę spowiedzi i decyduje o jej wartości. Powinniśmy więc pokonywać istniejące w nas opory. To nie jest tylko spotkanie z kapłanem. On tylko zastępuje Chrystusa. Słowa: "Ja Ciebie rozgrzeszam" wymawia w imieniu Chrystusa. Spodziewam się, że codzienne rachunki sumienia, Twoje modlitwy rano i wieczór i tygodniowe rozmyślania sprawią, że nie będziesz sam. On będzie z Tobą, ku Niemu zmierzać będzie Twoje życie. Dlatego bardzo Ci radzę, abyś pracę nad sobą wzmacniał jeszcze przez spotkanie z Chrystusem w spowiedzi. Czyń to co miesiąc. Nie zważaj na to, że nie masz czasem nastroju, odpowiedniego uczucia. O czynie - jego wartości - ma decydować Twój rozum i wola. Przecież w spowiedzi postanowienia, plan dnia, Twoje porażki i sukcesy złożysz przed Najmądrzejszym Doradcą i samym Bogiem. Jakże będziesz spokojny i radosny, że On przebaczył, że dał Ci swą moc i siłę. Przy tej okazji praca nad sobą z pomocą Chrystusa może tylko zyskać. Może wkrótce zapytasz w ten sposób: - Ale ja nie mam ciężkiego grzechu. A już miesiąc minął od ostatniej spowiedzi. Czy też mam pójść? Gdy w przygotowaniu do miesięcznej spowiedzi będziesz mógł sobie tak powiedzieć, będzie to znakiem, że na serio traktujesz pracę nad sobą. Ale to wcale nie przeszkadza w odbyciu spowiedzi. Twoje rachunki sumienia dały Ci na pewno wiele materiału do oskarżenia się z drobnych uchybień, słabości, choć może nic poważnego nie masz na sumieniu. Każda dobra spowiedź powiększy siłę i światło w Tobie. Jeśli żałujesz, postanawiasz poprawić się, wówczas szczera spowiedź przyniesie korzyści niewspółmierne do Twoich osobistych wysiłków. Podniesie je jakby na wyższe piętro. Wzmocni to, co w Tobie dobrego, uciszy wichry i burze. Możesz wiele skorzystać z doświadczenia spowiednika. Gdy trafisz na rozumiejącego Twoje problemy kapłana, dowiedz się, kiedy spowiada, i ustal dzień swej miesięcznej spowiedzi. Wielu młodych ludzi znalazło w takim stałym kierowniku duchowym oparcie w pracy nad charakterem. Raz na rok przeprowadź rozmyślanie o całym tym okresie. Poddaj krytycznej analizie swe osiągnięcia i porażki. Cały świat podziwia życie i działalność papieża Jana XXIII. Choć był już w starszym wieku, choć tylko kilka lat rządził Kościołem, zostawił po sobie wspomnienia bardzo żywe. Ślady Jego działalności zostaną na zawsze. Nawet wyznawcy innych religii i niewierzący pochylali głowy przed jego autorytetem i do dziś go wspominają. Czy wiesz, że był to człowiek, który całe życie pracował nad swym charakterem? Nie urodził się od razu taki, jakim go świat podziwiał i pokochał. Pozostały po nim zapiski, zeszyty. Co roku czynił roczny "bilans". Mamy sprawozdanie pisane jego ręką od młodych lat. Jako 80-letni człowiek nie zaniedbał tych rocznych rekolekcji. I Ty masz okazję co roku brać udział w rekolekcjach. Potraktuj je bardzo poważnie. To będzie świetna okazja do takiego rozmyślania. Ćwiczenie woli W najbliższych kilku rozmowach zajmiemy się zagadnieniem ćwiczenia dyspozycji potrzebnych do kształtowania charakteru. Konkretne postanowienia omówione w poprzednich rozmowach zawierają już te ćwiczenia. Przecież specjalnie ułożony przez nas porządek dnia, z przypomnieniem sobie o dwóch postanowieniach, wieczorny rachunek sumienia według czterech pytań i z krótkim rozmyślaniem, tygodniowe rozmyślanie ogólne, częste czytanie chociażby stronicy Nowego Testamentu i inne postanowienia dotyczące planu dnia, modlitwy, oddania się Matce Bożej, miesięcznej spowiedzi - wszystkie te ćwiczenia i praktyki mają wyszkolić intelekt, wzmocnić wolę, pogłębić uczucia, zbudować mocne motywy postępowania, wytworzyć odpowiednie nawyki. Mimo to będzie bardzo pożyteczne zajęcie się niektórymi dyspozycjami osobno. Dzięki temu nabierzesz większego przekonania do dotychczasowych postanowień i lepiej będziesz z nich korzystał. Poświęcimy też trochę czasu sprawie ćwiczenia i wychowania woli. Nie potrzebuję Ci tłumaczyć, że jest to ważne zagadnienie w kształtowaniu charakteru. Najwięcej kłopotu jest chyba ze słabą wolą. Nasza częsta wada Są pewne cechy wspólne Polakom, są wrodzone zalety, ale są i wady czysto występujące u naszych rodaków. Właśnie wiele naszych niedomagań wypływa ze słabej woli. Ktoś powiedział, że Polak ma dwa serca, dla dziesięciu wystarczy jego fantazji, ale ma pół woli. Łączy się to z powszchnym wśród nas lenistwem. Powoduje niestałość, nietystematyczność, niechęć, a nawet wstręt do długotrwałego wysiłku. Tak powszechna niestety bezplanowość, brak solidności i niepunktualność - u swych źródeł mają właśnie brak silnej woli. Dlatego każdy z nas, i Ty również, w pracy nad charakterem nie może tego pominąć. Co to jest wola Jest to zdolność świadomego, poprzedzonego namysłem i postanowieniem działania oraz panowania nad własnymi reakcjami i dążeniami, nadawania sobie kierunku postępowania. Dzięki niej jesteśmy zdolni do czynnego włączenia się w nurt życia. To wola sprawia, że ślepe naciski popędów nie rządzą naszym życiem. Akt woli to nie jest działanie proste. Przeciwnie, w każdym prawidłowym działaniu będzie pewien namysł, wahanie, ocena i postanowienie. One poprzedzą działanie. Nie jest to prawidłowy akt woli, gdy ktoś idąc za pierwszym impulsem, bez chwili namysłu, przystępuje do działania. Może to okazać się nawet niebezpieczne. Również gdy ktoś, przepraszam za porównanie, jak osiołek, upiera się przy swoim zdaniu, bez zastanowienia odmawia swego działania lub nie może się zdecydować na czyn - trudno pochwalić go za silną wolę. O akcie woli mówimy wtedy, gdy człowiek działa świadomie, gdy jego czyn staje się przedmiotem namysłu, wahania, oceny. Namysł Namysł polega na ocenie i poznaniu dobra. Żadne dobro, tu na świecie, nie może Ciebie zmusić, żebyś się nim zajął wyłącznie. Zawsze więc istnieje możliwość osiągnięcia go lub pominięcia. Wola na etapie namysłu ma dwie możliwości: działać luh nie, pragnąć lub unikać, dążyć lub nie dążyć. Wadliwa wola związku z namysłem ma miejsce wtedy, gdy ktoś pomija namysł, nie uwzględnia motywów, ale ulega każdemu wrażeniu, każdej podniecie. Taki człowiek działa bez zastanowienia, pod wpływem różnych impulsów. Częściej jednak wada woli związana z namysłem występuje w formie niezdecydowania. Taki człowiek ciągle analizuje, namyśla się, ma wątpliwości. Wciąż widzi argumenty za i przeciw. Oczywiście taka wada woli paraliżuje jego działanie. Powodem tej wady może być pesymizm, brak wiary we własne siły, brak odwagi lub dawne niepowodzenia życiowe. Paraliż działania może też płynąć z lęku przed odpowiedzialnością i ryzykiem, a równocześnie ze zbytniego intelektualizmu. W tym ostatnim wypadku namysł zastępuje czyn. W działającej prawidłowo woli musi być moment zamknięcia namysłu i wahania, przecięcia wątpliwości. Ten moment nazywa się postanowieniem. Postanowienie i działanie Postanowienie nie jest też aktem bezmyślnym. Zostaje powzięte w oparciu o wartości, które pociągają. Wartości te nazywamy motywami skłaniającymi do wydania sądu wartościującego. W namyśle następuje ocena motywów. W postanowieniu człowiek opowiada się za pewnymi motywami jako za najważniejszymi. Przy analizie woli staramy się zrozumieć coś z tej tajemnicy działania tej władzy, tak ważnej w kształtowaniu charakteru. Rozważanie to traktuj również praktycznie i od razu pytaj: "Jak jest z moją wolą, czy może właśnie u mnie zachodzi ten wypadek?" Ale wróćmy jeszcze na chwilę do naszych wyjaśnień. Bo przecież postanowienie to jeszcze nie koniec. Gdyby tak było, to większość ludzi mogłaby się chlubić swoją wolą. Postanowienia łatwo uczynić. Pewnie i Ty je podejmujesz. I to nieraz śmiałe i mocne. Trzeba teraz uruchomić energię do działania, skierować w określonym kierunku. Niekiedy wystarczy samo czuwanie woli, by inne treści i pragnienia nie paraliżowały działania. Czasem, gdy zjawią się trudności, wola musi interweniować nowymi nakazami, wzmacniać postanowienie nowymi wysiłkami. Ważnym momentem jest mocne postanowienie. Gdy już zostało powzięte, gdy namysł, ocena, wahanie są zakończone, nie należy się cofać do poprzednich etapów. Nie podważać już własnej decyzji. Bo przemyślny egoizm będzie próbował protestować. Musisz zachować stanowczość i skupić się na zadaniu i działaniu, których postanowienie dotyczy. Nie marnować energii na ponowne analizy, ale całą zużytkować na czyn. Nawet rachunek sumienia i tygodniowe rozmyślanie nie powinny, bez wyjątkowych racji, cofać się do namysłu, oceny i wahania. Należy raczej kontrolować realizowanie postanowień i wzmacniać je nowymi argumentami. Postanowienie powinno być roztropne. Musi się liczyć z własnymi siłami i możliwościami. Nie zapominaj jednak o powiedzeniu świętego Pawła: "Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia". Gdy postanowisz coś, czego wyraźnie żąda od Ciebie Chrystus, możesz liczyć nie tylko na własne siły. Postanowienia Twoje niech będą konkretne. Nie mów tylko, jak wielu Twoich kolegów: "Ja się poprawię. Muszę być inny. Zdobędę mocny charakter". Takie deklaracje są ważne i piękne, lecz nie wystarczą. Dokładnie określ sobie, co postanawiasz. Szczegółowo, a nie tylko ogólnie. Co cheesz w sobie zmienić? Z czego się poprawić? Jaką wadę usunąć? Jaką cechę rozwinąć? I to jeszcze nie wystarczy, bo konkretne postanowienia winny być też terminowe. A więc: co dziś uczynię w związku z moim postanowieniem, jaki spełnię czyn, od czego się powstrzymam? Działanie Twej woli niech będzie początkowo związane z łatwymi postanowieniami. Staraj się je dotrzymać. Niech nie zostaną w sferze projektów, lecz zamienią się w czyn. Odnawiaj, powtarzaj postanowienia. To ma duże znaczenie. Dlatego w naszych ćwiczeniach ustaliliśmy, że nie tylko podejmujesz je wieczorem, ale rano i o nich sobie przypominasz. Dobrze byłoby, gdybyś pamiętał o nich i w ciągu dnia. Wieczorna kontrola i krótkie rozmyślanie wzmocnią je na nowo. Dotychczasowy przebieg rozmowy był potrzebny. Jeszcze bardziej bowiem cenimy sobie nasze, już ustalone, praktyki. Są one świetnym ćwiczeniem woli. Jeśli wytrwasz przy nich, rzeczywiście ukształtujesz swój charakter. Dlaczego - wybierać? W rozmowie ciągle powraca sprawa namyślania się, wybierania, oceny wartości. Jak to jest? Czy w życiu koniecznie trzeba coś odrzucać, czy nie można wyciągnąć rąk do wszystkiego, co nas pociąga? Przypomina mi się w tym miejscu obrazek ze sklepu z zabawkami. Mała dziewczynka. Matka każe jej wybierać jedną zabawkę. Dziecko płacze i zagarnia misie, lalki, pajace. Wszystko chce zabrać. Nie umie wybierać. Jednak musimy wybierać. Po to mamy rozum i wolę. Skłonności wrodzone, jeśli nie są kierowane rozumem, działają w nas na ślepo. Chcą osiągnąć przedmiot, który daje zadowolenie. Nie oglądają się na dobro całości. Tak jest ze skłonnością do jedzenia i picia, z pragnieniem odpoczynku, z dążeniem do posiadania, z popędem seksuaInym. Tak jest i w innych dziedzinach. Nieopanowany pęt do przyjemności może zniszczyć w człowieku najszlachetniejsze jego pierwiastki. Weźmie w niewolę rozum i wolę. Niewolnik tendencji szukania wszystkich przyjemności powoli się odczłowiecza. Życie jest niemożliwe bez ciągłych wyrzeczeń. A jednak nie zaprzeczam prawdziwie doniosłej roli przyjemności. Przyjemność także ma swe miejsce w ogólnym planie Stwórcy i naszego Ojca. Pamiętasz, że celem ostatecznym może być tylko Bóg. Przyjemność ma swe uzasadnienie jako środek do celu. Ma osłodzić spełnianie trudnego niekiedy obowiązku, ma zachęcić na przyszłość do wierności. Ma być pobudką, która nakłoni do czynu. Nie wszystkie jednak przyjemności spełniają te warunki. Dlatego trzeba wybierać i trzeba się wyrzekać. Inaczej wpadniesz w tyranię przyjemności, a ona doprowadzi do przekreślenia Twej wartości. Wyzwalanie siebie, opanowanie rozumem i wolą ślepych tendencji daje radość i prowadzi do pełni życia. Czyni z Ciebie pełnego człowieka. Kształcenie woli ma dopomóc, byś umiał wybierać, odrzucać, wytrwać i działać w kierunku swego ideału. Jeszcze o zadaniach woli Czasem chwilowe upodobanie budzi w człowieku drzemiące popędy. Grozi wtedy działanie niekontrolowane. Wola powinna wówczas opanować impulsywność, uprzytomnić racje, dla których trzeba przeciwstawić się tym dążeniom lub świadomie im się poddać. Postanowiłeś dobrze przygotować się do klasówki. Już usiadłeś do pracy, gdy przychodzi Twój kuzyn z okazyjnym biletem na ciekawy film. Pierwszy impuls powoduje, że zrywasz się gotowy do drogi. Ale wola powinna podsunąć Ci wtedy poprzednie postanowienia i racje, dla których należy odrzucić tę propozycję. Filozofowie greccy, od Sokratesa poczynając, uważali, że wystarczy wiedzieć, poznać prawdę, aby już dobrze czynić. Platon twierdził, że dlatego człowiek idzie za zmysłowymi skłonnościami, bo nie zna piękna idei. Nawet niektórzy nowożytni filozofowie podawali jako najskuteczniejszy środek wychowawczy rozmyślanie o pięknie moralnym cnoty, a temu, kto chciał się wyzwolić od namiętności, zalecali rozważać ich znikomość i nietrwałość. Wiesz o tvm dobrze, że życie tych zasad nie potwierdza. Można znać dohro, a go nie pragnąć. Ktoś np. umie dobrze oceniać, a nawet innym radzić, a sam nie zdobywa się na czyn. Bywa też często, że nasze postanowienia i zamiary bardzo różnią się od wykonania. Bo czyn jest nie tylko wynikiem poznania, ale także dziełem woli. Słaba wola nie może się zdobyć na wysiłek, na większy wkład energii, by przełamać dotychczasowy opór i bierność. Czy można wolę trenować? Jest możliwe spotęgowanie siły woli. W każdym z nas istnieją możliwości, które dopiero uruchamiają trening i systematyczna praca. To trochę tak, jak w sporcie. Nie można myśleć o dobrych rezultatach w jakiejkolwiek dyscyplinie bez treningu. Ponawiane wysiłki, podnoszone wymagania zmuszają mięśnie, płuca, serce do coraz większej pracy i przyzwyczajają do niej. Po pół roku, dwóch, osiąga się wyniki, które przedtem były niemożliwe. Nasze życiowe siły ujawniają się czasem samorzutnie w trudnych chwilach, gdy komuś grozi śmierć, gdy trzeba się zdobyć na większe poświęcenie. Ale nie licz na to, gdy trzeba się zdobyć na bohaterski czyn, jeżeli nigdy nie pracowałeś nad swoją wolą. W krytycznym momencie nie przezwyciężysz tak łatwo lęku i innych oporów. Normalnie, na co dzień, korzysta się tylko z części sił życiowych, dlatego nie wykonuje się swych zadań. Aby wyrobić wolę, a przez nią charakter, trzeba stawiać sobie coraz to większe wymagania, wciąż podejmować nowe zadania, wykonywać dokładnie codzienne obowiązki, nie odkładać na później tego, co pilne, rozwijać uwagę, czuwać nad uczuciami. Nasze codzienne postanowienia, formułowane podczas wieczornego rachunku sumienia, mają, jak widzisz, wielkie znaczenie. Konkretne zadanie do wykonania, choćby drobne, ciągle wyznaczane i w miarę potrzeby zmieniane, wpłyną na Twą wolę. Codzienny rachunek sumienia, cotygodniowe rozmyślanie ogólne, częsta lektura Ewangelii, czuwanie, by rano i wieczór choć na chwilę pomówić z Bogiem, ponawianie porannego oddania się Matce Bożej - poza innymi wartościami, jakie zawierają - są świetnym ćwiczeniem woli. Nie zaniedbuj jednak stopniowego powiększania swych wymagań. Żądaj od siebie coraz więcej. Stawiaj przed sobą zadania, które by wymagały wysiłku. Twoja wola nie może nigdy pozostawać w zastoju, powinna być stale czynna. Nawet gdyby chodziło o sprawy drobniejszej wagi. Widzisz teraz sens planu dnia. Jeśli chcesz go wiernie zachować, z pewnością musisz wkładać wiele wysiłku, kontrolować siebie i panować nad sobą. W czasie wakacji i ferii zimowych nie popełniaj pewnego błędu. Jeden ze znajomych chłopców sam się przekonał o szkodach, jakie ów błąd za sobą pociąga. Wyobrażał sobie, że wakacje są urlopem od wszystkiego. Nawet od pracy nad sobą. Przecież pilnie stosował się do wszystkich postanowień w ciągu roku. Wiele już osiągnął. Teraz wakacje! Zaczął żyć bez planu. Zwolnił się ze wszystkiego. Gdy zaczynał dzień, jeszcze nie wiedział co będzie robił. Żył wrażeniami chwili, znów obudziły się w nim niekontrolowane dążności i popędy. Wrócił po wakacjach zmęczony i smutny. Ta lekcja jednakże sprawiła, że na przyszłość postanowił być roztropniejszy. Bo w czasie wakacji trzeba się rzeczywiście odprężyć. Inaczej zaplanować swój czas. Nawet starać się "odespać", gdy są zaległości. Ale nie pozwolić sobie na zupełne rozleniwienie. Żyć radością z obcowania z przyrodą, cieszyć się możliwością wycieczek, spacerów, uprawiania sportu, turystyki. Doświadczyć zadowolenia obcowania z ciekawymi ludźmi, kontaktu z dobrą książką. Ale zawsze być z Chrystusem, z Nim przeżyć swe wakacje. W pracy nad sobą nie będzie wtedy zastoju. Nie przestaniesz czuwać nad sobą. Już wiesz z poprzednich naszych rozmów, że ćwiczenie woli nie jest celem samym w sobie. To tylko środek do celu. Nie chcę, abyś stał się człowiekiem o żelaznej woli, który łamie wszystkie przeszkody na drodze do swych planów i realizuje je za wszelką cenę, nawet nie patrząc na ludzkie łzy. Podobnie nie pragnę, ahyś stał się uczonym, który nie widzi nic innego na świecie poza studiami i badaniami, i nie potrafi dostrzec obok siebie drugiego człowieka. Naszym ideałem jest pełny człowiek, harmonijnie rozwinięty. Rozum, wola, uczucia przyczyniają się w nim do powstawania najpiękniejszego charakteru Bożego człowieka. Abyś nie miał złudzeń To, co Ci teraz powiem, ma analogie w dziedzinie sportowej. Ktoś trenuje biegi, każdego dnia spędza na bieżni sporo czasu. Rzeczywiście poprawił swój rekord życiowy, myśli nawet o udziale w zawodach. Ten sam sportowiec nie będzie miał dzięki temu bieganiu wybitnych wyników w podnoszeniu ciężarów. Tamten trening może mu tylko ułatwić ćwiczenie się w nowej dyscyplinie. Podobnie w dziedzinie woli. Ktoś przez wytrwałe ćwiczenie opanował lenistwo przy wstawaniu rano. Już bez ociągania na sygnał budzika przerywa spoczynek. Nie znaczy to, że w innych dziedzinach, np. w łakomstwie lub zbytniej porywczości, będzie panem siebie i swoich odruchów. Spotykamy takie przykłady wśród naszych znajomych. Ktoś silny, nieugięty w jednej dziedzinie, okazuje się słaby i wprost dziecinnie nieodpowiedzialny wobec pokus innego rodzaju. Wyniki osiągnięte w szczegółowej sprawie podnoszą nasze zaufanie do samego siebie, budzą pragnienie zaprowadzenia ładu i na innych odcinkach. Jedna uporządkowana szuflada w biurku powoduje, że jeszcze bardziej dostrzegasz bałagan w innych i chcesz go prędko zlikwidować. Usunięcie jednej wady podcina korzenie innym, powoduje, że stają się one bardzo rażące na tle Twojego osiągnięcia. Ale na pewno nie usuwa automatycznie innych trudności. Działanie woli nie jest przejawem jednolitej energii, lecz współistnieniem szeregu mechanizmów, nieraz luźno powiązanych ze sobą. Każdy popęd, każda skłonność ma swe siły napędowe ujawniające się często w różnym natężeniu. Praca nad postępowaniem w każdej dzicdzinie powinna przebiegać według poniższych dwu zasad: 1. Tworzenie dzięki pamięci i uczuciom silnych motywów do właściwego postępowania. Musisz dobrze wiedzieć, dlaczego chcesz tak postępować i mocno tego pragnąć. Przy tym staraj się mieć uczuciowe powiązanie z nowym działaniem, widzieć je jako wartościowe i piękne. Im silniejsze motywy, tym prędzej zmienisz postępowanie. 2. Wykształcenie nawyków. Tu właśnie będzie pole do treningu, do powtarzania danych czynności. Komuś początkowo sprawiało wielką trudność odsuwanie myśli nieskromnych i powstrzymanie niewłaściwych spojrzeń. Zaczął pracować nad sobą, przerzucał się zaraz myślą do interesujących go innych dziedzin, przypominał sobie swe pragnienia czystości, racje, jakie za nią przemawiają. Powoli wytworzył się nawyk takiego reagowania na ślepe podniety wspomnianego instynktu. Znów przypominam, że celowe jest nasze postanowienie zastanawiania się nad sobą w wieczornym rachunku sumienia, poznawanie swych wad, wytwarzanie motywów postępowania, by wywołać odpowiednie nawyki. Ćwiczenie woli, o której rozmawiamy, musisz stosować w każdej dziedzinie, w której zauważysz nieporządek, gdzie zechcesz panować nad sytuacją. Dla łatwiejszego zapamiętania omówimy ćwiczenie woli według następujących zaleceń: Ucz się wytrzymać. Ucz się wyrzekać. Ucz się działać. Ucz się wytrzymać W ćwiczeniu tym chodzi głównie o wytrwałość. Żebyś nie był chorągiewką na dachu. Byle podmuch wiatru przekręca ją w inną stronę. Żeby twoje postanowienia nie były przysłowiowym słomianym ogniem. Zapala się łatwo, ale prędko gaśnie. Wyznaczaj sobie zadania łatwe do spełnienia i staraj się je wykonać. Nie tylko przez jeden dzień. Oznacz sobie między innymi godzinę spoczynku porę wstawania ze snu. Wytrwaj długo w tej praktyce. Ustaliłeś sobie czas na odrabianie lekcji. Wytrzymaj w skupieniu przy książkach, choć przychodzą Ci różne chęci, roztargnienie. Nie zapominaj o 10 minutach przerwy co godzinę. Ułożyłeś sobie program życia, wybrałeś ideał, konsekwentnie zaczynasz pracować nad charakterem, a tu otaczają Cię koledzy spędzający dni bezmyślnie, goniący tylko za przyjemnościami i wrażeniami - wytrwaj mimo to na obranej drodze. Wytrzymaj i wtedy, gdy od wewnątrz uderzają w Ciebie fale zwątpienia i zniechęcenia. Pamiętaj, że w takich próbach wzmacniasz wolę, budujesz charakter. Przypomnij sobie, że i Chrystus przebył te trudności. W Ogrodzie Oliwnym i na krzyżu duszę Jego ogarnęły ciemności. Wołał: "Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich" i "Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił". Przetrwał te chwile zwycięsko: "jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie". Gdy Ci będzie ciężko, wołaj w sercu do Niego. Nie zostawi Ciebie samego. Bądź mężny, gdy spotka Ciebie niesprawiedliwość, gdy ktoś Ciebie skrzywdzi, gdy może doświadczysz jakiegoś fizycznego cierpienia. Nie biegaj wtedy na prawo i na lewo i nie rozgłaszaj, że cierpisz, że jesteś niewinny. Wytrzymaj! Nie rezygnuj z byle powodu z ustalonego sposobu życia. Poleć swój ból Bogu, a drugim okazuj jeszcze pomoc, życzliwość, współczucie. To jest mocny człowiek. Nie roztkliwia się nad sobą, ale idzie naprzód i dobrze czyni. Ucz się czekać, gdy nie od razu dostrzeżesz wyniki swej pracy. Trzeba być cierpliwym. Do Ciebie należy praca, wyniki będą na pewno. Nie chciej gorączkowo, za prędko wszystko osiągnąć. Zdobądź się na planowość w działaniu. Dalekiej drogi nie można inaczej przebyć, jak pokonując poszczególne odcinki. Gdy bardzo przejmujesz się przyjaźnią z Chrystusem, gdy całą pracę nad sobą oprzesz o Niego, Twoje ludzkie możliwości zostaną wsparte Miłością. Wtedy przestaniesz mówić, że jest Ci ciężko, że to za trudne. Ucz się wyrzekać Już wiesz, że popędy wołają w nas o zaspokojenie bez kierowania się dobrem całości. Trzeba koniecznie nauczyć się opanowania ich i podporządkowania kontroli świadomości. Musisz zdobyć sprawność powstrzymania się nie tylko od rzeczy złych, ale również niekoniecznych, a często trzeba będzie wyrzec się rzeczy dobrych dla wyższych celów. Pamiętaj, że nie zdobędziesz się na odsunięcie pokusy skłaniającej Cię do złego, gdy nigdy nie wyrzekłeś się rzeczy dozwolonej. Jest tu wiele miejsca na własną inicjatywę i pomysłowość. Sam wynajduj okazje do ćwiczeń woli. Podsunę Ci kilka przykładów, nie wyczerpując wcale ogromnego wachlarza podobnych możliwości. Ktoś mógłby spać do godziny siódmej. Postanawia mimo to wstawać o 10 minut wcześniej, aby się codziennie kilka minut gimnastykować. To dobre ćwiczenie woli, bo nieraz bardzo będzie się chciało przedłużyć odpoczynek o te 10 minut. W dodatku gimnastyka jest świetna dla zdrowia i samopoczucia w całym dniu. Byłem świadkiem, gdy ktoś otrzymał na wakacjach list od swej sympatii. Przeczytał go wieczorem. Inny postanowił nie jeść w piątek słodyczy, ale oddawać innym. Poczęstowany, chował cukierek do kieszeni. Widziałem jak na ulicy dawał je dzieciom. Powiedział sobie, że w Wielkim Poście rezygnuje z telewizji. Rano do śniadania zachowywał milczenie. Odzywał się tylko z konieczności. Spożywanie posiłków dostarcza wielu okazji do wyrzeczeń. Niełatwo jest hamować swój apetyt i zachować się przy stole powściągliwie, gdy wrócisz głodny do domu. Nie wziąć z półmiska kotleta, który wydaje Ci się najpowabniejszy, zostawić jabłko, które się do Ciebie uśmiecha, nałożyć sobie trochę mniej na talerz, brać udział w rozmowie i nie jeść łapczywie, usłużyć innym, choć i Tobie apetyt dopisuje. Gdy czujesz pragnienie, poczekać 15 minut, zanim je zaspokoisz. Nie będę więcej mnożył przykładów. Gdy chcesz, znajdziesz sam wiele możliwości, by ćwiczyć wolę według tego hasła: Ucz się wyrzekać. Nie szukaj nadzwyczajności. Mogą one schlebiać Twej dumie i próżności. Raczej uważaj na siebie wśród swoich codziennych obowiązków, a znajdziesz dość sposobności do ćwiczenia woli. Twoje odrobienie lekcji, porządki wokół siebie, zachowanie wobec najbliższych - to pole do wyrzeczeń. Zostaje nam jeszcze powiedzieć kilka słów o ostatnim zaleceniu. Ucz się działać To też ważne ćwiczenie woli. Bo jest w nas obok dążenia do działania również pragnienie spoczynku. U niektórych bierze ono górę. Widzisz wtedy człowieka niezdolnego do czynu, chowającego się zawsze w kąt, szukającego takich sytuacji, by móc się oddawać ulubionej bezczynności. Musisz ćwiczyć swoją energię, wyrabiać inicjatywę, samodzielność w działaniu. Wyznaczaj sobie koniecznie coraz trudniejsze zadania do spełniania. Bierz się za pracę nad sobą z przekonaniem, że pomoże Ci ona w wyrobieniu zdolności decydowania, postanawiania i konsekwencji. Nie uchylaj się, gdy w domu proszą Ciebie, abyś coś trudnego załatwił w sklepie, biurze lub szkole. Nie mów: "ja tego nie potrafię, ja się krępuję, ja nie mam śmiałości". Korzystaj z każdej okazji, one Cię bardzo wyrobią. Naucz się działania, wyrobisz właśnie śmiałość i pomysłowość. Również w szkole, zdarzyć się mogą takie okazje. Trzeba np. coś zorganizować, włączyć do współpracy kolegów, przeprowadzić jakąś imprezę. Bierz się do tego chętnie. Nie tłumacz się przed sobą w ten sposób, że ktoś inny lepiej to załatwi. On też musi się uczyć. I Ty nabierzesz wprawy. Omówiliśmy już problem planu dnia. Zachowanie tego planu jest świetnym ćwiczeniem w działaniu. Przecież każda sensowna okazja powinna być zaprojektowana, obmyślona. Tak jak Twój dzień. Układasz plan, realizujesz go i zastanawiaaz się nad wynikiem. Jeszcze raz przypominam Ci o doniosłości małych postanowień i wierności w ich wykonaniu. Właśnie przez drobne, najbardziej codzienne rzeczy, nauczysz się działania. Do jednego mianownika Po jednej z podobnych rozmów, jakie ze sobą prowadzimy, mój młody znajomy wyraził się , że to wszystko wydaje mu się skomplikowane i zawiłe. Bo to i poznanie siebie, i samokontrola, i ustalenie osobistego ideału, bo to tyle kłopotów z tygodniowym rozmyślaniem, codziennym rachunkiem sumienia i konkretnymi postanowieniami, z planem dnia, z czytaniem Ewangelii. A jeszcze zalecana modlitwa poranna i wieczorna, miesięczna spowiedź i Komunia święta, ćwiczenie woli. To dość dużo jak na jednego człowieka. Pochłania wiele czasu. Czy tak jest? Przecież to wszystko powinno być włączone w normalny rytm życia. Nie należy tego "odfajkowywać i mieć z głowy", ale na nich jak na osnowie pleść wszystkie swoje czynności, które będą się wtedy mocno trzymać, nie będą się kłócić jedne z drugimi. W rzeczywistości, gdy tak organizujesz się wewnętrznie przez wyżej podane ćwiczenia pracy nad sobą, będziesz miał więcej czasu niż bez nich. One Cię zmobilizują i uczynią bardziej sprężystym. Naprawdę tylko zyskasz, jeśli zaczniesz postępować w myśl proponowanej Ci metody. Na końcu jednak powiedziałem temu wątpiącemu, że wsystko sprowadza się do jednego mianownika, do jednej najważniejszej sprawy. Do miłości. Bo w gruncie rzeczy chodzi tylko o to jedno. Wszystkie metody, ćwiczenia - mają nauczyć nas prawdziwej miłości. Pytano kiedyś Pana Jezusa, co jest najważniejsze. Odpowiedział, że wszystko się zawiera w przykazaniu miłowania Boga nade wszystko i miłości bliźniego. To przykazanie miłości wzajemnej nazywa nowym przykazaniem. Kazał Siebie naśladować w takim miłowaniu, które czasem życie każe oddać za innych. Tak jak On to uczynił. Może wpadnie Ci do ręki książka o szokującym tytule "Dilige et quod vis, fac" - "Miłuj i czyń, co chcesz". Są tam opisane dziwne dzieje i czyny różnych Świętych. W różnych epokach i warunkach przebiegało ich życie. W jednym byli do siebie podohni - w miłowaniu Boga i bliźniego. Kiedy chce się wykryć obecność kwasu lub zasady w roztworze, używa się do tego lakmusowego papierka. Gdy po pewnym czasie będziesz chciał wiedzieć, czy masz jakieś osiągnięcia w pracy nad sobą, zapytam się Ciebie, jak wygląda Twoja miłość do Boga i do drugiego człowieka. Nawet nie to będzie najważniejsze, czy twoje rachunki sumienia się udają, nawet nie Twoje modlitwy - ale Twoja dobroć, uczynność, serdeczność dla drugich - to się przede wszystkim liczy. Umiejętność służenia innym. Nie ma nawet dwóch miłości: do Boga i do człowieka. Jest tylko jedna miłość. Słyszałeś o świętym Janie Ewangeliście. To ten uczeń, który w czasie Ostatniej Wieczerzy głowę oparł o pierś Pana Jezusa. On to w swym liście napisał: "Bóg jest miłością, kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim" (1J 4,16). Według słów Pana Jezusa, po tym poznają, że jesteśmy Jego uczniami, jeśli będziemy się wzajemnie miłowali. Nie można prawdziwie miłować Boga, jeśli nie kocha się bliźniego. Ten sam święty Jan pisze w swoim liście: "My miłujemy (Boga), ponieważ Bóg sam pierwszy nas umiłował. Jeśliby ktoś mówił: "Miłuję Boga", a brata swego nienawidził, jest kłamcą" (1J 4,19-21). Musisz koniecznie przeczytać kiedyś uważnie pierwszy list świętego Jana. Wiele rzuca światła na tę sprawę. Jest on zresztą tylko komentarzem do słów Pana Jezusa w Wieczerniku. Wezwano mnie kiedyś do ciężko chorego człowieka. Chciano, abym go pocieszył. Była to beznadziejna choroba. Organizm toczył rak. Chory wiedział o swym stanie. Trudno wyrazić jego rozpacz. Nie wiedziałem, co mówić. Wszelkie słowa byłyby niczym wobec tej rzeczywistości. Przypominać mu o ufności, o dobroci Bożej? Ale jak? Rodzina uprzedziła mnie, że chory załamał się i stracił wiarę. I wtedy zacząłem przy jego łóżku czytać rozdziały 14, 15, 16 i 17 z Ewangelii św. Jana. Pan Jezus mówi tam o swej miłości wobec nas. Już po kilku minutach twarz chorego się zmieniła, a z oczu popłynęły łzy, chwycił mnie za rękę i tak słuchał do końca. Znów uwierzył w Miłość. Bo naprawdę tylko o nią w życiu chodzi. O całej wieczności zadecyduje nie bilans grzechów, ale stopień miłości w chwili, gdy Bóg Cię zawoła. Praca nad charakterem, rozwój Twych zalet, opanowanie wad - to wszystko zmierza do tego, by bez przeszkód opanowała Cię miłość. Grupa młodzieży urządziła wieczorek artystyczny. Na program złożyły się deklamacje, popisy śpiewu. Ktoś grał na fortepianie, inny znów na skrzypcach. Kilka utworów mówiło o miłości. Słowo to zjawiało się w różnych odmianach i znaczeniu. Na końcu przed zebranymi stanął jeden z młodych wykonawców. Z przejęciem, wprost z namaszczeniem, wypowiedział najpiękniejszy hymn o miłości, jaki zna świat. Te słowa objęły klamrą cały ten wieczór. Tym hymnem chcę zakończyć dzisiejszą rozmowę. Przeczytaj słowa świętego Pawła do Koryntian. Wracaj do nich często i badaj, czy masz choć trochę tej prawdziwej miłości. Hymn o miłości Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką (możliwą) wiarę, tak iżbym góry przenosił a miłości bym nie miał, byłbym niczym. I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał. Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest, Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje, (nie jest) jak proroctwa, które się skończą, albo jak dar języków, który zniknie, lub jak wiedza, której zabraknie. Po części bowiem tylko poznajemy, i po części prorokujemy. Gdy zaś przyjdzie to, co jest doskonałe, zniknie to, co jest tylko cząstkowe. Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce. Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; wtedy zaś (zobaczymy) twarzą w twarz. Teraz poznaję po części, wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany. Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość - te trzy: z nich zaś największa jest miłość. (1 Kor 13, 1-13) Ćwiczenie umysłu Kolejną rozmowę poświęcimy pracy nad kształtowaniem swego umysłu. Nie możemy tego zagadnienia pominąć. Pamiętasz, co mówiliśmy o człowieku pełnym? Nie będzie taki ten, kto nie podnosi poziomu swego umysłu proporcjonalnie do rozwoju fizycznego, do rozwoju swej woli i uczuć. Silny fizycznie i uparty "jak osioł", a przy tym "kurzy umysł". Na pewno wiele brakuje człowiekowi, który aby się popisać swą siłą, chwyta w pociągu za rączkę hamulca, a nie umie przeczytać, do czego ona służy. Ideałem naszym jest pełny człowiek. Powiedzieliśmy nawet - Przyjaciel Chrystusa. Wybrany cel życia zawiera w sobie poważne wymagania pracy nad swym umysłem. Zauważyłeś chyba, że w naszych ćwiczeniach, jakie do tej pory sobie ustaliliśmy, ta dziedzina nie była pominięta. Codzienny rachunek sumienia połączony z krótkim zastanawianiem się nad sobą, formowanie dwu postanowień na następny dzień, tygodniowe rozmyślanie według podanych Ci wskazówek, są świetnym treningiem również dla umysłu. Nauczą Cię krytycznego badania siebie, oceniania nowych sytuacji i pojawiających się możliwości w świetle wybranego ideału. W tych praktykach pogłębi się Twoje spojrzenie na cel życia i jego zrozumienie. Postanowienie codziennego czytania Nowego Testamentu też nie jest obojętne dla wyrobienia umysłowego. Dzięki temu lepiej poznasz życie i naukę Chrystusa, a to jest konieczne w tej koncepcji życia, jaką podejmujesz. W dalszym ciągu naszej rozmowy chciałbym Ci przedstawić choć kilka uwag na powyższy temat. Wróćmy jeszcze do szkoły. Wspomniałem już o tym i jeszcze raz bardzo Cię namawiam, abyś poważnie traktował te kilka godzin spędzonych w szkole. I tak musisz tam siedzieć. Chyba warto ten czas wykorzystać, wyćwiczyć swój umysł, rozwinąć swą inteligencję. Po co te godziny marnować i później w domu "stękać", że tak wiele zadają. Niektórzy już w szkole wiele się nauczyli i praca domowa nie sprawia im kłopotu. Rzecz jasna, że do tego trzeba być wyspanym i przede wszystkim zainteresowanym oraz mieć pozytywny stosunek do nauki w szkole. Mimo że ten profesor jest taki lub inny, miej w sobie nastawienie, że chcesz na lekcji czegoś się nauczyć. Mówił mi jeden z uczniów, że poważnie traktuje tylko te przedmioty, które mu coś dają, a inne lekceważy. Ponieważ interesował się radiofonią, niewiele mógł wyliczyć przedmiotów łączących się z jego dziedziną. Na lekcjach, do których nie miał przekonania, próbował sobie radzić za pomocą ściągawek i podpowiadań kolegów. Naprawdę nie miał racji. Co prawda wiele wiadomości zdobytych w szkole zapomnisz, nie wszystko będzie Ci rzeczywiście w życiu praktycznym potrzebne. Mimo to wartość ćwiczeń jest niewątpliwa jako trening dla rozwoju Twego umysłu. W tych dziedzinach, które staną się Twoim życiowym powołaniem zdobędziesz powodzenie dzięki sprawnościom umysłu zdobytym przez tamte "niepotrzebne przedmioty". Nie wszystkie ruchy wykonywane podczas ćwiczeń gimnastycznych powtarzasz na co dzień. Nie będziesz po ulicy chodzić na rękach, ani czekając na tramwaj robić przysiadów. A te ćwiczenia mają wielkie znaczenie dla Twego rozwoju fizycznego. Pewne podobieństwa istnieją w dziedzinie umysłowej. Gdy masz zacięcie techniczne, nie lekceważ historii, polskiego czy innych przedmiotów humanistycznych. Miej ambicję stać się człowiekiem kulturalnym, który orientuje się nie tylko w swojej dziedzinie. Przynajmniej ogólna znajomość historii, geografii, najważniejszych pozycji z dziedziny literatury, należy do wyposażenia człowieka, który chce być na poziomie. A jeśli coś Cię nie interesuje? Może dlatego, że nie podchodziłeś do tych zagadnień we właściwy sposób. Wzbogacisz się bardzo wewnętrznie i rozszerzysz swe horyzonty myślowe, gdy i te dziedziny lepiej poznasz. Jakże często słyszy się ubolewanie, że właśnie w tej szkole jest obowiązkowy obcy język, który jest niepotrzebny: "Co mi to da? Po co się uczyć?" Jestem pewny, że i w tym myli się taki "pokrzywdzony". Nawet nie spodziewa się, jak mu znajomość języka może kiedyś ułatwić pracę, podróż czy studia. Choćbyś potem praktycznie z niego nie korzystał, to nawet i wtedy nauka tego nielubianego języka ma znaczenie. Drugi język obcy pójdzie Ci już dużo łatwiej. Znów stawiam Ci poprzednie pytanie: I tak musisz chodzić na te lekcje, czy wobec tego nie warto z nich skorzystać, trochę się przyłożyć i mieć język opanowany? "Ależ mnie nauka idzie tak trudno" Właśnie. Czy dzieje się tak dlatego, że nie jesteś zdolny, czy raczej z tego powodu, że nie umiesz się uczyć? Przeważnie ta druga przyczyna leży u podłoża niepowodzeń szkolnych. Bo umieć się uczyć, to sztuka nie lada. Nie będę Ci wykładać tutaj wszystkich zasad sztuki uczenia się. Zajęłoby to zbyt wiele miejsca i czasu. Odsyłam Cię do książek napisanych na ten temat. Sygnalizuję Ci tylko, że istnieją takie książki i wielu słabych, ledwo ciągnących swój żywot w szkole uczniów, ruszyło naprzód całą parą po przeczytaniu praktycznych uwag o metodzie uczenia się. Na przykład owo nieznośne "na pamięć". Niektórzy mają z tym wiele zmartwień. I to nie z powodu braku pamięci. Tylko dlatego, że nie umieją się uczyć. Chodzą po pokoju, myślą o czym innym i recytują zadaną zwrotkę wiersza. Nieraz wiele czasu na to poświęcają, a i tak zapominają. Może i Ty masz podobne niepowodzenia? Spróbuj najpierw przeczytać te kilka wierszy od razu, przyjrzyj się treści, rozwojowi myśli. Zobacz, co mówi pierwszy wiersz, co drugi, trzeci, czwarty. Jeszcze raz przeczytaj i próbuj od razu powtórzyć z pamięci. Sprawdź teraz, jaki popełniłeś błąd, włącz go do Twego myślenia i jeszcze raz próbuj. Przekonasz się, jak prędko pójdzie. A może masz pamięć wzrokową i łatwiej Ci będzie, gdy przyjrzysz się całej strofce i jakby w wyobraźni ją zapiszesz? A może wykonywanie pewnych ruchów przy recytacji pomoże Ci ją zapamiętać. Gdy zachodzi ten ostatni wypadek, to później po zapamiętaniu powtórz jeszcze raz bez pomocniczych ruchów. Pamiętam ze szkoły kolegę, który budził powszechną wesołość, bo "pamięciówki" mógł tylko zdawać machając rękami. "Nie mogę zabrać się do lekcji" To też częsta skarga. Rzeczywiście tak się dzieje. Jeden siada przy stole i robota wprost pali mu się w rękach. Inny chodzi po mieszkaniu, to przyjrzy się rybkom w akwarium, to chwilę przygląda się programowi w telewizji lub pobłądzi po różnych zakresach fal radiowych. Wreszcie zasiądzie do książek, ale po chwili znów coś innego zaprząta jego uwagę, przegląda album ze znaczkami, list wczoraj już przeczytany. W ten sposób schodzi mu czas do kolacji. Matka narzeka, że ci profesuruwie nie mają litości nad młodzieżą. Tyle zadają. Podobnie dzieje się co dzień. Nie twierdzę, że jesteś taki sam. Ale może czasem jesteś do tej ofirary losu trochę podobny. Radzę Ci zabierać się z innym nastrojem do lekcji. Przypomnij sobie, że to "odrabianie" służy kaztałtowaniu Twego ideału życiowego. Pamiętaj, że w trudzie budujesz swój charakter, że rozwijasz wolę, inteligencję. A ileż siły da Ci myśl, że nie jesteś sam, że spogląda na Ciebie, na Twoją dobrą wolę i chce Ci pomóc sam Chrystus. Zanim zaczniesz pracę, powiedz sobie mocno, że cieszysz się z tego, że masz przed sobą książki, zeszyty i możesz ten czas poświęcić na naukę. Gdy te myśli Cię przejmą, popatrz na biurko czy stół, przy którym masz pracować. Czy nie trzeba czegoś z niego usunąć, co Ci będzie przeszkadzać, rozpraszać? Wreszcie otwierasz książkę, zeszyt. Zacznij od przedmiotu najtrudniejszego. Odsuń wszelkie obce myśli. Tylko ten przedmiot niech Ciebie zajmuje. Bardzo to ważne, co Ci teraz powiem. Zanim zaczniesz wertować nowy materiał, koniecznie przypomnij sobie dwie lub trzy poprzednie lekcje... Naprawdę. To wcale nie strata czasu. Jeśli zapomniałeś, co było poprzednio, przekartkuj notatki czy książkę. Jeśli tego nie zrobisz - nowy materiał będzie "wisiał" w Tobie bez powiązania z dotychczasowymi treściami. Byle wrażenie, a już ucieknie Ci z pamięci. Przeciwnie, gdy go zwiążesz, połączysz, choćby zahaczysz o poprzednie lekcje, będzie się mocniej trzymał i łatwiej przypominał. Wyszukaj powiązania myślowe nowych wiadomości ze starymi. Powtarzanie - konieczne w nauce Za pierwszym razem nie wykujesz "na blachę". Już za godzinę wiele zapomnisz. To zwykłe prawo. Dopiero kilkakrotne odnowienie wiadomości zapisze je trwalej w Twojej pamięci, wytworzy właściwe skojarzenie myślowe. Tak jest z każdym przedmiotem. Pokażę Ci to na przykładzie. Oczywiście, każdy powinien szukać odpowiedniej dla siebie metody. W zależności od rodzaju pamięci, spostrzegania itp. Zadany jest nowy rozdział z geografii poświęcony Rumunii. Przed tym przekartkowałeś sobie i przypomniałeś poprzedni, zajmujący się Bułgarią. Już sobie uświadomiłeś, że oba te kraje graniczą ze sohą. Próbujesz z pamięci wyliczyć sąsiadów. Zanim zaczniesz czytać, bierzesz do ręki atlas i sprawdzasz, czy pamiętałeś o wszystkich sąsiednich krajach. Przyglądasz się mapie Rumunii. Zwracasz uwagę na ogólny zarys kraju, rozmieszczenie gór, rzeki, najważniejsze miasta, dostęp do morza. Już wiele szezegółów rzuca Ci się w oczy. Na przykład to, że granicę z Bułgarią w większości wyznacza rzeka Dunaj, że wschodnią granicę stanowi Prut, dopływ Dunaju. Interesuje Cię nazwa "Karpaty", która oznacza wielkie pasmo gór ciągnące się również przez Polskę. Nazwa "Siedmiogród" przypomina Ci postać Stefana Batorego. Przypominasz sobie kilka pocztówek z Rumunii. Sięgasz do szuflady, oglądasz je i odczytujesz napisy. Szukasz na mapie odpowiednich miejscowości. Upamiętnia Ci się widok Bukaresztu, również nowoczesne hotele przy czarnomorskiej plaży. Dopiero teraz czytasz nowy rozdział w całości, starając się przy tym myśleć. Zamykasz książkę i zastanawiasz się, co tu było najważniejszego, co Ci ten nowy rozdział przypomina, jakie podobne zagadnienie już poznałeś. Wreszcie wracasz do tekstu i teraz go przeglądasz, aby sprawdzić, co rzeczywiście w nim jest najważniejszego. Możesz to sobie bardzo krótko zapisać lub tylko ogarniesz pamięciowo. Jeszcze raz spoglądasz na mapę. Interesuje Cię teraz więcej szczegółów niż za pierwszym razem. Wiele skorzystasz, gdy sięgniesz do encyklopedii i przeczytasz, co tam napisane jest o Rumunii. A może w prasie coś ostatnio pisano o Rumunii? Do tego też warto nawiązać. W końcu zamykasz książkę i notatki i starasz się powtórzyć wszystko. Najlepiej głośno. Sprawdzasz. Powtarzasz jeszcze raz. Kilka, np. pięć minut odpoczynku i bierzesz się za następny przedmiot. Do tej geografii powrócisz na końcu swej pracy po to, by spróbować przypomnieć sobie, czego się nauczyłeś. Ale nie sięgaj zaraz po książkę, gdy nie umiesz sobie przypomnieć. Chwilę się pomęcz, przypomnij sobie wiadomości wcześniej utrwalone i próbuj przez skojarzenie przejść do nowych. Jeśli sobie coś przypominasz powtórz to głośno i dopiero otwórz książkę lub notatki i sprawdź, co zapamiętałeś. Jeszcze raz z pamięci powtórz. Rano przed wyjściem do szkoły wystarczy Ci chwilę pomyśleć, coś sobie przypomnieć, znów przejrzeć notatki. Pewien jestem, że te kilkakrotne próby przypominania utrwlą nowy materiał w pamięci. Wskazane jest, abyś przed samą lekcją jeszcze poświęcił przypomnieniu 2-3 minuty. Chodząca encyklopedia Pochwalił mi się Twój rówieśnik: "Już literę H przeczytałem". Gdy spostrzegł moje zdziwienie, wyjaśnił, że czyta encyklopedię. W ten sposób spodziewał się najprędzej zdobyć wiele wiadomości. Gdy przewertuje ostatnią literę, powinien znać w skrócie całą wiedzę. Chyba i Ty masz zastrzeżenia do takiego sposobu kształcenia. Nawet gdyby młodzieniec obdarzony był fenomenalną pamięcią, to takie encyklopedyczne wiadomości nie są wiedzą. Przez zdobycie wielu definicji, poznanie znaczeń różnych wyrazów nie stanie się prawdziwie inteligentny. Powinien dążyć do tego, by stawać się człowiekiem bystrym i głębokim, a nie tylko błyskotliwym dyletantem, który niczego głębiej nie zna, nie rozumie związków zachodzących między zjawiskami. Opowiadano Ci nieraz o uczonych, którzy są roztargnieni, zapominalscy, nieraz bezradni jak dzieci w zwykłych, codziennych sprawach. Sam może spotkałeś takich teoretyków, rozwiązujących zawiłe problemy na papierze, a w praktycznym życiu nie umiejących sobie radzić. Na pewno możemy sobie pozwolić, by wśród nas tacy żyli i otoczymy ich opieką i troską, ale ideałem naszym jest równowaga między inteligencją teoretyczną a praktyczną. To czego się uczymy, ma nam służyć do lepszego życia, do służenia drugim. do rozumienia świata. Pogłębienie wiedzy w jednej dziedzinie, nie powinno nas odrywać od codziennej rzeczywistości. Nie zaniedbuj, w rozwijaniu swej inteligencji, praktycznej strony życia. Wysoko oceniam tych studentów, z którymi nieraz odbywam turystyczne wędrówki. Mocno zaawansowani w swych studiach, a jednocześnie świetnie radzą sobie z kuchnią polową, z ugotowaniem obiadu i z tylu problemami praktycznymi, jakie niesie ze sobą biwakowe życie. Czegoś brakuje tej uczennicy, która przed chwilą bardzo mądrze dyskutowała, a w czasie przygotowania koleżeńskiej kolacji ledwie herbatę umie przyrządzić. Całe życie była w domu podziwiana, kazano jej się uczyć, wciąż ją obsługiwano. W rozmowie o ćwiczeniu inteligencji, chciałbym dotknąć choć trochę kilku zagadnień, z których każde wymagałoby osobnej rozmowy. Sprawa telewizji Nieraz pytam swych młodych przyjaciół o telewizję. "Ja prawie nie korzystam" - odpowiedział mi jeden z nich. Prosiłem, aby ściśle obliczył, byle szczerze, ile w ostatnim tygodniu siedział przed telewizorem. Sam się zdziwił, że aż tyle wypadło: prawie siedem godzin. Badałem go dalej, czy to był cenny program, wybrany przedtem, specjalnie upatrzony? Okazało się, że zajmował on najwyżej trzy godziny, reszta czasu poświęcona telewizji to było patrzenie na ekran nieplanowane, ot tak - przy okazji. Jak wynika z innych rozmów, bilans ten wygląda czasem dużo gorzej. Czy jestem wrogiem telewizji? Czy nic ona nie wnosi do wykształcenia? Nie, nie jestem przeciwnikiem tej formy rozrywki, zdobywania wiadomości. Tylko chciałem Cię ostrzec przed popełnianiem błędów w korzystaniu z tego wynalazku. Wpatrywanie się w mały ekran ponad dwie godziny bez przerwy ujemnie działa na zdrowie. Prowadzone są specjalne badania nad wpływem korzystania z telewizora na rozwój inteligencji u dzieci i mtodzieży. Pomijam tu szczegółową analizę wyników tych prac. Ogólnie podam Ci, że dodatni wpływ audycji telewizyjnych stwierdzono u tych dzieci, które korzystają z telewizji pod kontrolą, a szczególnie, gdy omawiano oglądany program. Ciekawe, że u dzieci, które wiele czasu poświęcają telewizji w sposób zupełnie dowolny, eksperymentatorzy stwierdzili duży zasób fragmentarycznych wiadomości, bogate słownictwo, ale nie prawdziwie pogłębioną inteligencję. Telewizja niesie ze sobą szereg niebezpieczeństw. Dla wielu staje się złodziejem czasu. Iluż to ludzi nie potrafi się od niej oderwać, ciągle czeka, że następny program będzie "bombowy". W niektórych domach telewizor przekreślił prowadzone dawniej życie towarzyskie. Przedtem były z okazji odwiedzin ciekawe rozmowy i dyskusje, teraz tylko wspólne oglądanie programu. Są również sygnały, że bardzo się zmniejszyło czytanie książek od czasu rozpowszechnienia telewizji. Mimo tych zastrzeżeń, doceniam wartość telewizji i radzę z niej korzystać, ale pod kilku warunkami. Przede wszystkim nie zastąpi ona czytania książek. Następnie nie daj się "porwać" chorobie telewizyjnej, czyli oglądaniu wszystkich programów. Ile czasu możesz poświęcić telewizji? O tym decyduje ilość pracy, jaką masz w domu z przygotowaniem lekcji. Do tego musisz dodać trochę sportu, pomoc w domu, czytanie książek. Na pewno niewiele zostanie czasu. Dlatego najlepiej mieć specjalne pismo omawiające program dokładniej. Mimo miesięcznej opłaty za telewizor, zdobądź się na prenumeratę tego pisma. Zaoszczędzisz więcej czasu. Z recenzji zorientujesz się, czy warto film lub teatr oglądać, czy też inny zapowiedziany program będzie dla Ciebie pożyteczny. Uratujesz w ten sposób wiele godzin dla najważniejszych zajęć, a również nie przeoczysz pożytecznych pozycji programowych. Bardzo Ci radzę, o ile masz trochę czasu, nie korzystaj tylko z programu telewizyjnego, ale zdecyduj się też na rzeczy poważniejsze. Po obejrzanym filmie lub teatrze podyskutuj z innymi o jego wartości, poziomie, problemach. Takie korzystanie z telewizji wiele wniesie w Twój rozwój umysłowy. Wyćwiczy w wypowiadaniu swego zdania, w formowaniu sądów. Ważne jest, abyś wiedział, po co oglądasz ten program; powodem może być chęć rozrywki, pragnienie nauczenia się czegoś, rozwój Twej kultury. Nigdy bezmyślność. Radio Rozmawiałem z córką znanego pisarza. Pytałem, jak to jest możliwe, że wiele pisząc, jednocześnie udbywał liczne podróże, brał udział w życiu społecznym. Dowiedziałem się wtedy o dużej dyscyplinie, jaką narzuca sobie w swym planie dnia, m.in.: nigdy nie słucha radia bez planu. Mówiliśmy o planowaniu dnia. Trzeba, abyś przewidział na każdy dzień, co będziesz oglądał w telewizji i był wierny temu postanowieniu. Moje uwagi o telewizji w wielu punktach stosują się do korzystania z radia. Warto, abyś czuwał nad sobą w tej dziedzinie. Bywało pewnie, że włączyłeś radio tylko dlatego, by zagłuszyć ciszę, z której nie umiałeś skorzystać. Ileż to razy przy innych pracach wmawiałeś w siebie, że radio Ci nie przeszkadza. Niektórym cicho grająca muzyka rzeczywiście pomaga w skupieniu, skoncentrowaniu myśli. Przeważnie jednak powoływanie się na to jest tylko oszukiwaniem samego siebie, marnowaniem czasu, a często ucieczką od poważniejszego potraktowania swych obowiązków lub własnych myśli. Przypomniałem Ci o radiu, bo w wykształceniu umysłu może Ci wiele dopomóc. Są tacy, którzy po wprowadzeniu telewizji nie korzystali już z radia zupełnie. Lektura W pracy nad sobą bardzo ważne jest wytworzenie odpowiednich nawyków postępowania. Wiesz, że powstają one przez powtarzanie danej czynności z dodatnim nastawieniem uczuciowym. Mówiliśmy również o doniosłej roli motywów, czyli powodów Twego postępowania. Tak potrzebne są motywy szlachetne i wartościowe! Cała atmosfera Twego życia powinna łączyć się z zapałem, z uczuciem radości i nadziei. Musisz być przekonany o potrzebie pracy nad charakterem. Zachętę do nowych wysiłków czerpać możnych okoliczności i źródeł, a szczególnie od spotkanych wartościowych ludzi. Właściwe korzystanie z radia, telewizji, kina, teatru może być w tym pomocą. Natomiast nieodpowiednie programy mogą przez działanie na uczucie, swym sugestywnym wpływem zmienić Twój klimat uczuciowy i być powodem smutku, zniechęcenia i opuszczenia się w pracy. To samo można powiedzieć o wpływie lektury. Mógłbym przytoczyć wiele przykładów działania dobrej i złej książki. Przebycie długiej choroby - o ileż jest łatwiejsze dzięki dobrej lekturze. Zła książka stawała się już nieraz przyczyną złych czynów i zmarnowanego życia. Nie powinieneś lekceważyć znaczenia lektury. Znajdziesz w niej bowiem pociągające wzory żywych ludzi. Pamięć Twoja może się przez nią wzbogacić o materiał do naśladowania. W trudnych sytuacjach takie wspomnienia będą wielką pomocą. Dobre książki pomogą Ci wytworzyć pogląd na świat, właściwą ocenę wartości. Dzięki nim powiększy się Twój zasób wiedzy i doświadczenia. Ale już wspominałem o tym że nie wszystkie książki są takie. Niektórych musisz się tak strzec jak bakterii, jak zanieczyszczonej wody. Możemy podzielić książki na: wartościowe, moralnie obojętne, książki szkodliwe. Ten sam podział możesz stosować do wybieranych programów w radiu, telewizji i kinie. Wybieraj tylko książki najlepsze, bądź wybredny. Nie trać czasu na byle co. Nawet najlepszych pozycji nie zdążysz przeczytać. Nie książka, która wpadnie Ci do ręki, pomoże Ci w realizowaniu Twego ideału. Wiele pomocy znajdziesz w biografiach, opisujących życie wybitnych ludzi. Zanim jednak zaczniesz czytać, zasięgnij rady kogoś poważnego. Podobnie z pójściem do kina. Ileż to razy żałowałeś trzech godzin straconych na byle jaki film. Nie połykaj książek, ale czytaj powoli, z zastanowieniem. Stosuj do siebie poznane wzory i przykłady. Bądź przy tym krytyczy - nie idealizuj swego obrazu pod wpływem lektury, konfrontuj go ze swoim życiem osobistym. Zastanawiaj się, czy to co czytasz, pasuje do wzoru wybranego przez Ciebie, czy wartości proponowane przez autora są zgodne z akceptowanymi przez Ciebie. Nie zmieniaj zaraz zdania. To, co kiedyś uznałeś za swój ideał, nie powinno się zmieniać z powodu jednej przeczytanej książki. Poddawaj krytycznej ocenie bohaterów książki, motywy ich postępowania, decyzje. Wiele możesz mieć korzyści z omówienia tej książki z kimś drugim. To bardzo wyrabia umiejętność dyskusji. Uczy wyrażania sądów, obrony swego stanowiska. Ci, którzy prowadzą "Dziennik lektury" bardzo chwalą ten sposób korzystania z książek. Każdą przeczytaną pozycję zapisują tam i wyrażają swą opinię, i swoje uwagi. I Ty, chociaż dawniej nie prowadziłeś "Dziennika", możesz już dziś zacząć notować wrażenia z lektury. Widziałem też inne metody korzystania z książki. O dwóch jeszcze krótko Ci opowiem. Pierwsza z nich to metoda kartkowa. Na kartkach formatu połowy strony zeszytowej wpisuje się ciekawe wiadomości lub cytaty z czytanych książek. U góry wpisuje się hasło, czyli temat danej notatki. Po lewej stronie tytuł książki, nazwisko autora i numer strony, po prawej, też u góry, można jeszcze temat bliżej sprecyzować. Gdy decydujesz się na tę metodę, powinieneś przygotować stosik pociętych, nawet poliniowanych u góry kartek i umieścić w miejscu Twej pracy. Wkrótce zapiszesz sporo takich ciekawych kartek. Ważne, abys temat środkowy zaczynał od wyrazu najbardziej charakterystycznego dla treści zapisanej na kartce. Ten pierwszy wyraz możesz podkreślić. Wyszukaj odpowiednie pudełko, gdzie te kartki mogłyby stać. Umieszczaj je tam w alfabetycznym porządku według podkreślonego hasła. Sposób jest bardzo praktyczny. Pozwala na sprawne posługiwanie się zgromadzonymi notatkami, ułatwia prędką orientację. Trzeba jednak co pewien czac przejrzeć nagromadzony materiał, aby odtworzyć pamięć. Jeśli będziesz pracował nad jakimś artykułem, referatem czy przemówieniem, bez trudu znajdziesz odpowiednie pomoce. Opisana metoda może oddać duże usługi w nauce szkolnej. W ten sposób można sporządzać notatki z podręczników. Kartek kartoteki można użyć również do gromadzenia wzorów z matematyki, chemii, fizyki. W zastosowaniu do naszego przykładu z nauki geografii hasło brzmiałoby "Rumunia". Po stronie prawej bliższe określenie wynotowanych niżej wiadomości: na przykład rzeki, miasta, przemysł itd. Po lewej stronie umieszcza się źródło, skąd te wiadomości zostały zaczerpnięte, a więc: podręcznik (tytuł, autor, strona), encyklopedia, prasa itd. Takie notatki ułatwią wszelkie powtórki. Kiedy kartek zbierze się bardzo dużo, będziesz mógł w swej kartotece ustawić je w kilku działach. Każdy z nich według alfabetu. A oto drugi sposób korzystania z lektury, również często stosowany. Tworzy się własną książkę notatek, cytatów, zdań, które w lekturze szczególnie zwrócą Twoją uwagę. Potrzebny jest w tym celu gruby brulion. Tam notuje się rzeczy, które Twoim zdaniem mogą się kiedyś przydać, do których chciałbyś wrócić, albo zapamiętać. Nie zapomnij przy każdej notatce zapisać, skąd je zaczerpnąłeś. Również na końcu brulionu trzeba sporządzić "Spis rzeczy". Najpierw chronologiczny według kolejności zapisywania, a kiedyś i rzeczowy, według tematów, czyli haseł. Mam znajomego, który od wielu lat pilnie prowadzi takie notatki. Nieraz z nich korzysta. Kiedy zbiera materiały do przemówienia, referatu czy artykułu, w grubym brulionie wynajdzie zwykle kilka bardzo ciekawych zapisków. W związku z lekturą chciałbym omówić pewne niebezpieczeństwo podobne do tego, jakie kryje się w niewłaściwym korzystaniu z telewizji. Może jest nawet gorsze, bo mniej rzuca się w oczy, łatwiej można je ukryć za pięknymi pozorami. Polega ono na tym, że ktoś rozczytuje się w kryminałach lub innych pasjonujących powieściach. Rodzice patrzą ze współczuciem na "zakuwającego" ucznia, a nie wiedzą, że to nie podręczniki szkolne pochłaniają jego czas. Nie tylko całe godziny popołudniowe mijają niepostrzeżenie, nieraz "zarywa" godziny nocne. Wiele argumentów można tu przytoczyć przeciwko takim obyczajom. Oto kilka z nich: nieuczciwość wobec rodziców, brak odpowiedzialności za swe obowiązki szkolne i za swe zdrowie, niekorzystne odrywanie się od realnego życia, ucieczka w świat fikcji od poczucia, że coś "nie gra", zastępowanie potrzeby własnej działalności przez przygody bohaterów książkowych. W wyborze książek, w dysponowaniu swoim czasem też trzeba zachować dyscyplinę. W rozmowie o ćwiczeniu inteligencji, muszę choć kilka zdań powiedzieć Ci o konieczności wykształcenia religijnego. Przyjęliśmy charakter człowieka Bożego jako cel naszych starań w pracy nad sobą. Naukę Chrystusa i tajemniczy plan Boży zbawienia, uznaliśmy jako najwyższą wartość. Ale to nie może być raz na zawsze załatwione. Wybrane, przyjęte i spokój. Ta treść naszego charakteru ma być siłą, która będzie kształtować całe nasze życie duchowe, ale może też tracić na znaczeniu, słabnąć, a nawet zupełnie zginąć, mimo że kiedyś się zdecydowałeś na Bożą koncepcję i plan. Bo życie jest ciągłym procesem i nowe wrażenia przepływają przez Ciebie, zostawiają swój ślad, stale Cię przemieniają. I w Tobie zachodzą decydujące zmiany. Dawniej wystarczyło Ci, że przyjąłeś coś od rodziców, wychowawców. Teraz ustosunkowujesz się do tego krytycznie. Stawiasz znaki zapytania tam, gdzie dawniej nie miałeś żadnych wątpliwości. Podobnie dzieje się również w dziedzinie wiary. Długo Twój stosunek do Boga, do modlitwy, był taki, jaki Ci zaszczepili rodzice. Teraz jest inaczej. Czaa, byś miał do tych najważniejszych zagadnień własny, osobisty stosunek. By odziedziczona, tradycyjna wiara stała się Towją ze świadomego wyboru. Na wiele kwestii patrzysz teraz bardzo krytycznie, nie przyjmujesz wszystkiego na ślepo. I to jest normalny proces. Bardzo cenny. Również niebezpieczny. Dla jednych kryzys religijny kończy się zupełnym odejściem od wiary. Drudzy wracają po pewnym czasie. Są inni, którzy teoretycznie nie zaprzeczają istnieniu Boga, ale praktycznie przestają korzystać z żywej z Nim przyjaźni. Są jednak i tacy, ktbrzy ten okres trudności przebywają w sposóh właściwy. Wychodzą z niego z wiarą pogłębioną, osobiście akceptowaną, z radością z posiadania Prawdy. Dla budowania charakteru według Chrystusowego wzoru, tylko ta ostatnia możliwość jest właściwa. Dlatego nie możesz zaniedbać dokształcania religijnego. Nie rezygnuj z lekcji religii. Zdajesz sobie chyba z tego sprawę, że musi być proporcja między poziomem Twego wykształcenia ogólnego, zawodowego i religijnego. Jeśli religijne wiadomości zostaną na poziomie małego dziecka, trudno się dziwić, że byle jaki argument burzy taką słabą konstrukcję. Również studenci powinni dbać o tę równowagę - pomocą jest duszpasterstwo akademickie. Czasem lekcje religii są nie na poziomie, czy to z winy prefekta, czy zespołu uczestników. Spróbuj wtedy oddziałać w taki sposób, by zmienić sytuację. Nieraz będziesz musiał sięgnąć po odpowiednią książkę. Zapytaj o nią księdza. Oczywiście nie chcę Cię wprowadzać w błąd i twierdzić, że od ilości przeczytanych książek religijnych zależy siła Twej wiary. Tak na pewno nie jest. Wiara jest Bożym Darem, Łaską. Otrzymuje ją każdy, który szczerze szuka i otwiera się na Prawdę. Ale potrzebna jest Ci i ta forma szukania: poprzez książkę. Da ona wiele argumentów rozumowych, rozwiąże niektóre trudności, uwolni od uprzedzeń. Łatwiej otworzysz się na Prawdę. Kończymy rozmowę, w której zajmowaliśmy się nauką szkolną, telewizją, radiem, lekturą. W końcu chwilę mówiliśmy o pogłębieniu wiary. Wszystkie te zagadnienia dotyczyły zdobywania wiedzy, ćwiczenia inteligencji. Szkoda, że nie zmieściliśmy tutaj jeszcze zagadnienia kina, teatru, muzyki. Wiele z naszych uwag stosuje się na pewno i do tych pominiętych tematów. Warto pamiętać o dwóch zasadach. Oto one: Bóg jest Doskonałością i dlatego każde poznanie prawdy, każde dobro i piękno poznawane lub czynione jest zbliżeniem się do Niego. Choćby nie było zewnętrznie dodanej dobrej intencji, aktów strzelistych itd. Bądź taki w Twej pracy i rozrywkach, w trudach i odpoczynku, aby zawsze mógł być z Tobą Chrystus. Nie rezerwuj dla Niego tylko marginesów życia: chwila modlitwy rano i wieczorem, Msza święta w niedzielę - to za mało. Należysz do Niego całkowicie. On swą Mądrością i Potęgą wszystko wypełnia, o wszystkim wie. Nie można się ukryć przed Nim. Wszystko ku Niemu zmierza. Ale jest i Przyjacielem, który interesuje się Tobą. Niech i Twoja praca nad zdobywaniem wiedzy odbywa się w Jego obecności i do Niego prowadzi. Zachęca nas do tego święty Paweł: "Wszystko, cokolwiek działacie słowem lub czynem, wszystko [czyńcie] w imię Pana Jezusa, dziękując Bogu Ojcu przez Niego" (Kol 3,17). Kształtowaaie uczuć W trakcie poprzednich rozmów zwracałem Ci już uwagę na rolę uczuć w naszym życiu. W tej rozmowie zajmiemy się właśnie uczuciami. Powinny one stać się sprzymierzeńcem w pracy nad charakterem. Nie pielęgnowane doprowadzą do katastrofy. Człowiek niedojrzały uczuciowo, nie może być nazwany człowiekiem z charakterem. Zacznę dziś od wspomnienia o Człowieku, który zdumiewa współczesnych Mu ludzi swoją mądrością. Nawet jako dwunastoletni chłopiec w podziw wprawił uczonych w świątyni. Jego słowom nie można się było oprzeć. Stwierdzono, że nikt tak nie mówił. Wszystkie dyskusje z faryzeuszami odbywał zwycięsko. Nauka Jego i dziś jest źródłem ciągłych badań. Postęp wiedzy wcale nie obala słów Chrystusa, ale jeszcze bardziej ukazuje ich prawdę. Wola Chrystusa pokonała wszystkie przeszkody. Przyszedł na ziemię, by spełnić polecenie Ojca i mimo ciągłych przeciwności dzieło życia do końca przeprowadził. W niczym nie odszedł od zamierzonego programu. Powtarzał, że to czy tamto się dzieje, aby się wyełniło Pismo. W Ogrójcu zwycięża wrodzony człowiekowi lęk i niechęć wobec cierpienia. Mógł jednym aktem woli pokonać swych oprawców i upokorzyć ich. Nie czyni tego, bezbronny oddaje się na krzyżową śmierć. Zdumiewa nas swym rozumem, swą wolą i dojrzałością uczuć. Ileż delikatnuści, współczucia i cierpliwości wobec chorych i nieszczęśliwych, którzy Go tłumnie otaczali. Jak przystępny hył dla dzieci. Ile subtelnego odczucia przyrody możemy odczytać z Jego przypowieści. Ileż wielkiego miłosierdzia okazuje grzesznikom. Mądrą przyjaźnią darzy swych uczniów, troszczy się nawet o ich odpoczynek. Ewangelie są przepełnione nieskończoną Miłością Chrystusa do każdego ezłowieka. Gdy jednak zajdzie potrzeba, potrafi Chrystus użyć twardych słów, by zganić obłudę faryzeuszów. Chwyta za powróz, by wypędzić przekupniów ze świątyni. Umie być surowy nawet w stosunku do swoich Apostołów. I Ty nie możesz zapomnieć o uczuciu, gdy chcesz wyrobić w sobie charakter człowieka Bożego. Co nazywamy uczuciami? Zacznijmy od definicji: "Uczucia są osobistym stosunkiem człowieka do rzeczy, zjawisk, osób czy wartości. Wyróżniamy wśród nich uczucia proste, złożone oraz uczucia wyższe". A teraz spróbujemy tę definicję wyjaśnić i poszerzyć uwagami pożytecznymi dla pracy nad charakterem. Nieraz słyszysz w potocznej mowie wiele słów, którymi określa się uczucia, np.: przyjemność, przykrość, wzruszenie, podniecenie, namiętność, afekt, emocja. Jak widzisz wszystkie one oznaczają osobistą reakcję człowieka na różne podniety. Uczucia są więc odpowiedzią na oddziaływania otoczenia. Człowiek nie uświadamia sobie własnej odrębności tak długo, póki nie zajmie stosunku wobec otaczającego świata. Dzieje się to właśnie dzięki uczuciom. Podobnie przez uczucie wyraża się stosunek człowieka do samego siebie, do swoich celów żżciowych, pracy itp. Wiele procesów zachodzi w człowieku bez zwracania na nie uwagi. Dopiero wtedy zaczyna się nimi interesować, gdy stają się one przyjemne luh przykre. Dzięki uczuciom stają się przedmiotem uwagi. Przedstawię Ci kulka przykładów. Kiedyś może długo męczyłeś się nad rozwiązaniem zadania z matematyki. Początkowo nie mogłeś sobic poradzić. Wreszcie rozwiązałeś je prawidłowo. Oddychasz z ulgą, oczy Ci błyszczą. Podnosisz się z miejsca i szeroko rozkładasz ręce. Chętnie byś wszystkim powiedział o swym powodzeniu. Twój sukces wywołał uczucie radości. Czujesz się wzmocniony i jesteś gotowy do dalszych wysiłków. Przy przechodzeniu jezdni nagle widzisz, że wypada zza rogu samochód. W jednej chwili straciłeś zupełnie oddech, ciało Twoje przebiegł dreszcz. Ratujesz się gwałtownym skokiem w bok. Ta niebezpieczna sytuacja wywołała w Tobie uczucie strachu. Inny jeszcze przykład. Ktoś chorował przez miesiąc. Chciał później nadrobić ten czas. Uczył się dużo. Nie było jednak rezultatów. Zawiodły nadzieje, nie ziściły się plany. Ogarnęły go żal i rozpacz. Afekty i nastroje To też uczucia. Gdy wybuchają nagle i gwałtownie, jak gniew, silny przestrach, nazywamy je afektami. Zjawiają się szybko i szybko znikają. Nastroje zaś są długotrwałymi stanami uczuciowymi. Zabarwiają one życie emocjonalnie na dłużej. Czasem na kilka godzin, a czasem i na wiele dni. W nastroju radosnym wszystko jest łatwiejsze i miłe, w smutnym - szare i przykre. Emocje i uczucia Już u noworodka spostrzegamy pewne podstawowe uczucia, a raczej stany uczuciowe związane z pojawianiem się i zaspokajaniem biologicznych potrzeb. Dziecko uśmiecha się przy karmieniu, bo jest mu dobrze. Gdy mu się odbierze zabawkę, zaczyna płakać, a nieraz i złościć się. Przestraszone nagłym hałasem okazuje zaniepokojenie. Gniew, strach, przyjemność są to właśnie trzy podstawowe emocje. Towarzyszy im zwykle nagłość występowania, silne natężenie, krótkotrwałość i pene objawy fizjologiczne. Wśród nich możemy wyliczyć zmianę pulsu, ciśnienia krwi, kurcze żołądka, a nawet zewnętrzne znaki jak blednięcie, czerwienienie, zmiany ruchów i mimiki. Te elementarne emocje są bardzo podobne u wszystkich ludzi, a nawet ich zewnętrzne objawy, gdy są bardzo silne, przypominają zachowanie się przedstawicieli zwierzęcego świata. Miałeś kiedyś w ręku przestraszonego wróbla. Jakże i jemu biło wtedy serduszko. Wraz z rozwojem dziecka, z dojrzewaniem jego organizmu, emocje coraz bardziej się różnicują. Ich zewnętrzne objawy są coraz bogatsze, tak jak i treść ich przeżyć emocjonalnych. Również w miarę nabywania doświadczeń coraz więcej sytuacji wywołuje te emocje. Kiedyś przyjemność związana była tylko z zaspokojeniem głodu, później więcej zjawisk powoduje przyjemność w najrozmaitszych odcieniach. W oparciu o elementarne i podstawowe emocje kształtują się bardziej rozwinięte i złożone, które nazywamy uczuciami. Wyrażają one, jak już wspominałem, albo stosunek do samego siebie, albo do otaczającego świata. Oto przykład tych pierwszych. Uczucie żalu, gdy nie uda się zrealizować swego planu, wstyd, gdy się źle zachowujesz w towarzystwie, poczucie winy, gdy z Twego powodu ktoś miał przykrość lub szkodę, uczucie dumy, kiedy trudne zadanie, odpowiedzialny obowiązek spełniasz lepiej od innych. Wśród uczuć dotyczących stosunku do otaczającego nas świata są miłość, szacunek, litość, pogarda, nienawiść. Uczuciami wyższymi są przede wszystkim uczucia wyrażające nasz stosunek do wartości, do pojęć i do ideałów. Takie uczucia wyższe jakby przerastają człowieka, skierowują go ponad niego samego. Wymieniamy wśród nich uczucia moralne, estetyczne, społeczne, patriotyczne i religijne. Wyższe uczucia mogą częściowo lub całkowiecie zahamować niższe, związane z popędami człowieka. Kultura uczuć człowieka, ich bogactwo, zależy właśnie od uczuć wyższych. Skierowane są one do dobra, prawdy i piękna. Nie możemy ulegać tylko prymitywnym uczuciom gniewu, strachu i przyjemności. Takiego człowieka musielibyśmy nazwać niedojrzałym uczuciowo. Jego charakter miałby wielkie braki. Czy możemy nakazać sobie jakieś uczucie? Nie mamy bezpośredniej władzy nad naszymi uczuciami, nie możesz np. powiedzieć sobie: dziś będę wesoły. Przez samo powiedzenie takim się nie staniesz. Na uczucia możemy mieć wpływ tylko pośredni. Zresztą świetnie ilustrują to nasze codzienne doświadczenia. Może kiedyś bolały Cię zęby. Gdy siedziałeś przy stole lub chodziłeś po pokoju i myślałeś o tym bólu, uczucie to było wprost niemożliwe do zniesienia. Kiedy zmusiłeś się do czytania ciekawej książki, łatwiej przetrwałeś dwie godziny bólu od zatrucia zęba. A oto inny przykład: wstał "lewą nogą". Padał deszcz, bolała go lekko głowa, ogarniało go uczucie smutku i przygnębienia. Wciąż przypominał sobie, że tego dnia siedem godzin lekcji, w tym aż dwie fizyki, której nie lubił. Spostrzegł jednak przy porannej modlitwie, że jest w takim niekorzystnym stanie. Zaczął sobie powtarzać: "muszę być pogodny, radosny, wesoły". Ale czuł, że to nie pomaga. Ta bezsilność jeszcze go bardziej przygnębiała. Wtedy zaczął myśleć o klasówce, która tak świetnie mu wypadła, o planowanej na lato wędrówce w góry, za chwilę uświadomił sobie, że wieczorem odwiedzi go kuzyn, z którym się szczerze przyjaźnił. Podszedł do stołu, gdzie pod szkłem umieścil piękne pocztówki - cała seria górskich widoków. Znów zachwyciły jego wzrok. Na oknie rozwijał się z pąka doniczkowy kwiat. Chwilę popatrzył na misterny, czerwony dzwoneczek. Przyszło mu na myśl, że Chrystus jest z nim, że w swoich trudach jednak wytrwał przy Nim. Powiedział sobie: "Z Nim wszystko mogę, pokonam siebie, drugim też pomogę, by Go poznali". Widział przez okno zachlapane ulice, błoto i smugi deszczu ze śniegiem. Ale wyglądał już inaczej: to teren, gdzie pójdzie, by miłować i służyć, by drugim nieść pogodę. Pójdzie do tych, co nie znają źródeł radości, jakie on odkrył. Smutek minął. Wróciła energia i głęboki spokój. Na powstawanie uczuć i na ich zmianę można mieć wpływ pośredni. Przez przypomnienie sobie pewnych treści, faktów, przez zmianę otoczenia, przez warunki zewnętrzne, przez swoje czynności i zajęcia, możesz wiele w tej dziedzinie osiągnąć. ą trzeba, bo inaczej będziesz mieć wiele kłopotów ze swymi uczuciami i zamiast Ci pomagać, będą przeszkody w pracy nad sobą. O kłopotach z uczuciami Trzeba swe uczucia kształtować, wychowywać. Przedstawię tutaj choć kilka sytuacji jako przykład trudności w tej dziedzinie. Dziecko skaleczyło się nożem. Biegnie do matki. Ta jest tak przerażona, że nie może sobie poradzić. Trzęsą się jej ręce, już sobie wyobraża, że będzie zakażenie, że dziecko straci rękę. Przybiega sąsiadka. Spokojnie dezynfekuje ranę, zakłada opatrunek i uspokaja w kilku słowach dziecko i matkę. W tym wypadku uczucie było przeszkodą we właściwym działaniu. W potocznej mowie używa się kilku zwrotów na określenie tych kłopotów z uczuciami. "Dał się ponieść swoim uczuciom". Również mówi się, że ktoś pod wpływem wielkiej radości "stracił głowę". Doznawane uczucie radości może odebrać zdolność kierowania swym postępowaniem. Człowiek w tym stanie czasem się śmieje, klaszcze, podskakuje. Traci orientację w sytuacji, zachowuje się śmiesznie, może narobić różnych głupstw. Oto inne powiedzenie: ktoś "zapomniał się w gniewie". To znaczy, że uniesiony gniewem popełnił coś niewłaściwego. Również stracił panowanie nad sobą. W normalnym stanie nie użyłby nigdy tych słów, gestów, nie dopuściłby się takich czynów. Później dziwić się będzie sam sobie. O podohnej uczuciowej katastrofie mówi zwrot: "szaleje z ruzpaczy". To powiedzenie określa taki stan emocjonalny, w którym został zburzony normalny porządek, przestawiona została hierarchia wartości. Człowiek w rozpaczy nie jest zdolny do obiektywnej, spokojnej oceny sytuacji. Strata która go spotkała, przesłoniła wszystko. Nie widzi nic innego. Jego rozum i wola są zupełnie sparaliżowane. Warto tak ukształtować swe uczucia, by w trudnych sytuacjach sobie poradzić. Klasycznym przykładem niebezpieczeństwa związanego z gwałtownym wyhuchem uczucia jest tak zwana panika. Oto w kinie wybuchł pożar. Był jeszcze czas na to, by wszyscy opuścili salę. Można hyło uratować wszystkich. Niestety, wybuchła panika. Przy wejściach zadeptano na śmierć kilka osób. W podobnej sytuacji, przy pożarze w teatrze, jeden z mężczyzn spokojnym i mocnym głosem opanował sytuację. Pozwoliło to wszystkim w spokoju opuścić salę. Trochę o uczuciowym dojrzewaniu To nie jest tak, jak z owocami na drzewie. Nawet nie tak, jak z pszenicą rosnącą w pogodne lato na dobrej glebie. A tak termin "dojrzałość uczuciowa" bywa nieraz tłumaczony. Uczucia pozostawione własnemu losowi nie osiągną właściwej dojrzałości godnej człowieka. By mieć właściwy pogląd na to dojrzewanie, przyjrzyjmy się drodze rozwoju uczuć ludzkich. Zaczyna się od płaczu i krzyku niemowlęcia. W ten sposób daje ono znać o przeżywanej przykrości. Poczynając od tych najbardziej elementarnych stopni, człowiek może w swym rozwoju dojść do bardzo złożonych doznań. Mogą one uczynić jego życie pięknym, a mogą też je skomplikować. Uczucia dziecka są pod wielu względami inne niż dorosłych. U dzieci są zwykle płytsze, bardziej chwiejne i prędko znikają. Zmieniają się z chwili na chwilę, trudno na nich polegać. Życie uczuciowe dorosłych powinno być głębokie i stateczne, oparte na poważnym ładunku doświadczeń. Wiemy, że ta reguła nie zawsze się sprawdza. Dorośli także mają poważne kłopoty z przeżyciami uczuciowymi i przez to popełniają różne błędy. Dzieci często ohdarzają silnym uczuciem przedmioty nie posiadające rzeczywistej wartości. Dla małej dziewczynki pluszowy misio z oberwanym uchem może być prawdziwym skarbem. Wspaniałym rumakiem staje się dla niejednego chłopca zwykły kawałek kija. Bronić go będzie przed kolegami jak wiernego przyjaciela. Dziecko nie umie opanować swoich uczuć, czuwać nad ich przebiegiem, nie potrafi powstrzymać wybuchu. Bardzo rzadko spotykamy dzieci, które zamykają w sobie uczucia i usiłują je wygasić, kryjąc się pod maską obojętności. To, co dziecko przeżywa, od razu maluje się na jego twarzy. Wystarczy przyjrzeć się jego zachowaniu, posłyszeć słowa, aby wiedzieć, czy przeżywa radość, smutek czy przykrość. Dziecko nie potrafi odróżnić prawdziwych wartości od nieistotnych, odznacza się brakiem krytycyzmu. Tym się tłumaczy wiele cech dziecięcej uczuciowości. Czy tylko dziecięcej? Gdy zastanowisz się nad sobą, będziesz musiał przyznać, że niejedno podobieństwo dostrzegasz i w Twojej uczuciowości. Zresztą i u dorosłych możemy zauważyć objawy niedojrzałości uczuciowej. Trzeba więc pokierować procesem swego dojrzewania emocjonalnego. Jeszcze kilka praktycznych rad Coraz lepsze poznawanie siebie samego wskaże Ci na uczucia, które trzeba wykorzenić i na te, które warto utrwalić lub wypracować. Kiedy spostrzeżesz w sobie mściwość, zazdrość, napastliwość, niechęć do drugich, przesadną nieufność, obojętność na cudze nieszczęście - staraj się to z siebie usuwać. Nie można uczynić tak od razu, jak się usuwa złą książkę z półki. Mówiłem Ci już o tym, że na uczucia można wpłynąć pośrednio przez rozważanie właściwych tematów, przez zmianę warunków, przez drobne czyny przeciwne złym uczuciom. Oto konkretny przykład. Pewien inżynier doznał w ciągu kilku lat wiele zła od pewnego człowieka. Była to zła wola, krańcowa podłość. Zmieniły się warunki. Tamten już nie mógł szkodzić. Poszkodowany spotykał go na ulicy. Za każdym razem ogarniała go nienawiść, chęć zemsty. Wiedział, że musi z tym walczyć, że te uczucia są niegodne. Próbował - początkowo bezskutecznie. Wreszcie zrozumiał, że tamten zły człowiek jest nieszczęśliwy. Choć sam o tym nie wie, ale w swej złości, przewrotności, jest godnym współczucia. Inżynier doznał bolesnych skutków jego nędzy moralnej, ale to były tylko skutki. Całe złto, nędza, tragedia tkwiła w tamtym. On to ze sobą nosił. Nie mógł być z tym szczęśliwy. Gdy go znów spotkał, nad wspomnieniem doznanych krzywd zapanowało już inne uczucie. To było zdarzenie wyjątkowe. Podobnych jednak metod musisz używać w pracy nad usuwaniem niewłaściwych uczuć. Staraj się rozwijać w sobie uczucia przywiązania, sympatii, życzliwości i ofiarności. Czasem istnieją, ale skierowane są one na niewłaściwy przedmiot lub mają zbyt wąski zakres. Znów przykład: jeden z chłopców miał kilku kolegów, prawdziwych swoich przyjaciół. Umiał się o nich troszczyć. Gdy któryś z nich otrzymał zły stopień, przeżywał to jak własną porażkę, gdy zachorował, troszczył się o niego jak najlepsza pielęgniarka. Jednocześnie w swym domu był szorstki, obojętny dla rodzeństwa i rodziców. Nie dostrzegał ich prawie. Dom, to był hotel, on żył właściwie tylko z kolegami. Pewnej nocy nie mógł zasnąć. Przez uchylone drzwi do drugiego pokoju usłyszał rozmowę rodziców na swój temat. Mówili o nim z miłością i troską. Matka mówiła o swym bólu z powodu jego obojętności, o swym lęku o jego przyszłość. Ojciec pocieszał, że ich trudy i prace tylu lat nie pójdą na marne, że ufa w szlachetność syna. Zrozumiał wtedy swój błąd. Obok niego byli ci, których zapomniał objąć swym uczuciem. A może dostrzegasz w sobie brak opanowania? Czy nie jest to przewaga uczuciowości nad rozumem i wolą? Musisz pracować nad kontrolowaniem swych uczuć. Wszystkie nasze postanowienia związane z pracą zawierają w sobie elementy potrzebne do sprawnego wypowiadania sądu, do powstrzymywania się od działania na ślepo, bez zastanowienia. Rachunki sumienia, rozmyślanie, ułatwią Ci to zadanie. Naucz się odkładać nieraz działanie na pewien czas, aby nie ulegać chwilowym emocjom, ale zastanowić się nad słusznością swej opinii, próbować ją uzasadnić, przemyśleć cel, najlepsze sposoby jego realizacji oraz skutki, jakie to działanie może za sobą pociągnąć. Powoli wyrobisz w sobie cenną zdolność trzymania na wodzy swoich uczuć. Bez tej umiejętności nie zdobędziesz wartościowego charakteru. Zwróć też uwagę na siłę i ruchliwość swoicb uczuć. Czy nie zauważyłeś u siebie wybuchów gniewu, strachu lub przesadnej, nieopanowanej radości. Wcale nie musisz być sztuczny jak posąg, lub wyzbywać się wszelkich uczuć. Gniew też może być wartościowym uczuciem, wtedy gdy sprawa tego wymaga, lecz w takiej mierze, jak to jest właściwe. Sam dostrzegasz, że radość może być źle wyrażona, że są pewne granice, których nie należy przekraczać. I w radości potrzebne jest umiarkowanie. Nieroztropny "rycerz bez strachu" też nie jest ideałem. Bo i strach jest uczuciem wartościowym, gdy związany z właściwym przedmiotem. Iluż to "bohaterów" utonęło z własnej winy lub naraziło się na kalectwo tylko dlatego, że się niczego nie bało. Naturalnie trzeba pokonać w sobie lęk przed ciemną piwnicą lub przed przejściem przez pusty pokój . Wiele z takich "strachów" ma swe źródło w dzieciństwie i próbuj się z nich wyzwolić. Spokojnie tłumacz sobie przyczyny, przełam w sobie lęk. Pierwszy raz będzie trudno, później coraz łatwiej. Inną wadą, o której chcę Ci wspomnieć, jest zbytnia zmienność uczuć. Ulegają jej ci, którzy wciąż zmieniają przyjaciół, którzy łatwo porzucają swą dziedzinę zainteresowań i przenoszą się do drugiej. Może dojść do tego, że wczorajszy przyjaciel - dziś jest już nielubiany. Tu także hrakuje równowagi między uczuciami, rozumem i wolą. Pomoże Ci bardzo kontrolowanie swych uczuć, zastanawianie się nad powodem zmian. W swym rachunku sumienia i w rozmyślaniu pytaj: "Dlaczego on już nie jest moim przyjacielem? Czemu zniechęciłem się do muzyki? Czy to ma realne podstawy?" Takie czuwanie nad zmiennością uczuć, szczególnie w stosunku do innych ludzi jest ogromnie ważne. Jest też sposobnością do wyrobienia w sobie poczucia odpowiedzialności za swe uczynki i uczucia. Bardzo Cię proszę: wyrabiaj w sobie trwałość uczuć. Nie zawieraj zbyt łatwo przyjaźni i nie porzucaj prędko przyjaciół, ideałów i swoich planów. Trwałość uczuć łączy się ze stałością przekonań. O tym wiele już mówiliśmy poprzednio. Najpiękniejsze uczucia człowieka tracą na wartości jeśli są nietrwałe. Gdy zaprzyjaźnisz się mocno z kolegą i gdy nie jest to bezmyślne przywiązanie, ale przemyślałeś je kiedyś i zdecydowałeś się na tę przyjaźń, to wytrwaj nawet wówczas, gdy inni się od niego odwrócą, nawet gdy on sam uczyni coś niewłaściwego. Może się tak zdarzyć, że Twój przyjaciel pójdzie na takie drogi, gdzie nie będziesz chciał mu towarzyszyć. Mimo tego rozstania pamiętaj o nim. Może w modlitwie. A jeśli będzie chciał wrócić, nie odmawiaj mu swej wiary i ufności. Jeszcze jedna uwaga. Gdy kochasz rodziców, gdy masz przyjaciół - to nie znaczy, że te uczucia są stałe i wystarczy tylko pilnować. Życie uczuciowe człowieka to też ciągły rozwój. Jeżeli w jakiejś dziedzinie następuje skostnienie, zastój - grozi to zniszczeniem i śmiercią. Nawet najbardziej utrwalone uczucia powinny w ciągu życia rozwijać się i pogłębiać. Dotyczy to nie tylko Twego związku uczuciowego z rodzicami, z bliskimi, z kolegami, ale także związku uczuciowego z Bogiem. I tu zasadnicza przyjaźń ma zostać trwałą, a jej treść ma się pogłębiać. Jest to nowe uzasadnienie naszych postanowień ciągłej pracy nad sobą. Nie możemy w niej stanąć, powiedzieć sobie: już dosyć. To byłby początek końca. Dbaj o siłę Twych pozytywnych uczuć. Gcy widzisz w sobie coś dobrego: umiłowanie ideału, mocne pragnienie przyjaźni z Chrystusem - hartuj te uczucia, wzmacniaj przez coraz to nowe motywy, przez powtarzanie czynów związanych z nimi. Człowiek o mocnym charakterze to właśnie taki, który ma w sobie silną energię uczuciową. Czas zakończyc rozmowę. O uczuciach napisano wiele książek. Ja przedstawiłem Ci tylko trochę uwag. Tak jak i w innych rozmowach chodziło mi jedynie o to, by skierować Twoją uwagę na tę dziedzinę. Praca należy jedynie do Ciebie: nikt za Ciebie nie może jej wykonać. Zapewniam Cię, że choć trudna, da Ci wiele radości. "Nie mam odpowiednich warunków" Zachęcam kogoś w rozmowie do pracy nad sobą i otrzymuję taką odpowiedź: "Nie mam odpowiednich warunków". Jak często skarżą się młodzi przede mną: "gdybym miał zdrowie, urodę - to wszystko by było inaczej. Ale tak? Głową muru nie przebiję!" W tych sformułowaniach zawarte jest ważne zagadnienie, o którym teraz musimy porozmawiać. Rzeczywiście, warunki zewnętrzne odgrywają dużą rolę w życiu, również w pracy nad charakterem. Boję się luksusu. Postawię najpierw sprawę krańcowo. Czasem słyszę o świetnych warunkach, w jakich żyje mój rozmówca. Znam takie wypadki. Jedynak, rodzice bardzo zamożni, ma swój pokój, książki, adapter, magnetofon, radio do własnej dyspozycji. Samochodem ojca często wyjeżdżają na wycieczki. Był kilka razy za granicą. Cała rodzina wpatrzona w chłopca jak w obrazek, obsypuje go podarkami przy każdej okazji. Boję się, naprawdę lękam się o niego. Tak trudno w podobnych warunkach stać się mocnym człowiekiem, nauczyć się służenia drugiemu, poświęcenia. W cieplarni może wyrosnąć kwiat nieprzystosowany do normalnego życia. Boję się też nędzy Niedożywiony. Mieszkanie ciasne. Wszyscy wciąż zdenerwowani. Słyszy od dziecka utyskiwania, żale, kłótnie. Nie ma kąta do nauki. Co gorsze, w rodzinie alkoholizm. Ojciec i najstarszy brat często wracają z pracy pijani. Musi wtedy wychodzić z domu. Zdarzało się już dwa razy, że musiał bronić własną matkę przed grubiaństwem ojca. W szkole jest senny, zmęczony, spotykają go tam ciągłe niepowodzenia. Takie życie też nie sprzyja pracy nad sobą. Żyjącemu w luksusach radzę, by sam uczynił swe życie bardziej twardym, by nauczył się pokonywać sam siebie, wyrzekać przyjemności, by szukał okazji służenia drugim. Musi więcej od siebie żądać, stawiać sobie większe wymagania. Nie zapomnę radości w oczach jedynaka, gdy pół dnia zwoził węgiel do biednej staruszki i sprzątnął jej izbę. Temu z nędznych warunków trzeba pomóc, by nie załamał się zupełnie w trudach codziennego bytowania. Jaki jest stosunek warunków zewnętrznych do pracy nad sobą? Pominę tutaj dłuższą dyskusję na ten temat. Przypomnę Ci najpierw, że już kiedyś wspominałem o zewnętrznych warunkach. Każdy człowiek przynosi ze sobą pewną spuściznę biologiczną, budulec swego charakteru. To jego organizm, system nerwowy, temperament. Co człowiek z tego zbuduje, zależy od jego woli, od ideału, jaki sobie obiera, od ustawienia hierarchii wartości. Nawet tworzywo charakteru nie jest czymś gotowym, ale może być świadomie modelowane. Oczywiście, że dziedziczność biologiczna wyznacza pewne granice w wyborze ideału. Nie każdy bowiem może być genialnym pianistą lub sławnym malarzem. Otóż warunki zewnętrzne są ważnym czynnikiem wpływającym na tworzenie się charakteru człowieka. Czy warunki decydują o wszystkim? Taki przesadny pogląd byłby błędny. Z dotychczasowych naszych rozmów pamiętamy, jak wiele znaczy osobiste zaangażowanie się w pracy nad sobą, dobra wola człowieka. Czynnik osobisty jest w stanie przezwyciężyć nawet niesprzyjające warunki zewnętrzne. Ale nie możemy nie doceniać wpływu tych warunków na nasz charakter. Kiedy przyjrzymy się warunkom, w jakich rośli najwybitniejsi ludzie naszej epoki, to stwierdzimy, że najczęściej nie mieli oni łatwego życia. Wystawieni byli na trudy. Zwykle musieli pokonywać duże przeciwności, aby się uczyć. Wielu z nich miało dość liczne rodzeństwo i musiało pomagać rodzicom w trudach utrzymania domu. Gdy przejrzysz w myśli swoich znajomych przypuszczam, że potwierdzisz te spostrzeżenia. Były też wyjątki, że z warunków luksusowych, jak i z krańcowej nędzy, potrafił ktoś wydźwignąć się na wyżyny pięknego charakteru. Bo choć postępowanie człowieka kierowane jest w dużej mierze warunkami życiowymi i choć te warunki zewnętrzne mogą nieraz uniemożliwić pewne działanie, to jednak nie wyznaczają konieczności naszego postępowania. Decyduje sam człowiek, jego wola i praca wewnętrzna. Poznać warunki i odpowiednio je zmieniać Gdy pragniemy zmienić nasze postępowanie, często pomocą będzie odpowiednia przemiana zewnętrznych warunków życia. Właśnie w codziennej kontroli wieczornej trzeba badać siebie, poznawać, jakie to warunki łamią nasze dobre postanowienia, powodują nasze złe czyny. Pytać siebie, czy okoliczności nie da się zmienić, uniknąć, zastąpić innymi. Twoje osobiste i świadome oddziaływanie na warunki zewnętrzne i pewne fakty możemy ująć w trzy grupy: a. Oddziaływanie negatywne - będzie konieczne wtedy, gdy na przykład stwierdzisz, że jakiś kolega ma na Ciebie zdecydowanie ujemny wpływ, a Ty nie potrafisz temu przeciwdziałać. Obowiązkiem Twoim będzie zaniechanie kontaktów, przerwanie tej znajomości. Podobnie odrzucenie złej książki, która działa na Ciebie podniecająco, będzie takim koniecznym oddziaływaniem negatywnym. Warto tu pamiętać, że w pracy nad charakterem podobne "ucieczki" są zwycięstwem. Wzmocnią wolę, wytworzą nawyk, pomogą na przyszłość odpowiednio oceniać i wybierać. b. Oddziaływanie pozytywne ma miejsce wtedy, gdy celowo dobierasz warunki zewnętrzne, organizujesz okoliczności, w których się obracasz. Do tego typu zaliczamy staranie o odpowiednie towarzystwo, o dobór wartościowej lektury, ułożenie właściwego planu dnia. Ktoś odczuwał trudności w dziedzinie czystości. Zanalizował swój tryb życia-stwierdził jednostronność i zbytnią jego monotonię. Po wprowadzeniu pewnych rozrywek, po umieszczeniu w swoim programie zajęć sportowych, sytuacja uległa zmianie. Inny znów nie mógł przyzwyczaić się do systematycznej, dodatkowej pracy nad obcym językiem. Brakło mu silnej woli, łatwo usprawiedliwiał się z opuszczenia codziennych ćwiczeń. Postarał się o zabieg sprzyjający ćwiczeniom; omawiał lekcję z zaawansowanym w znajomości języka kolegą. Stało się to dopingiem do większej wytrwałości i pilności. c. Odpowiedni stosunek do przymusowych sytuacji życiowych. Są takie warunki życia, takie okoliczności, których nie możesz zmienić. Stwierdzasz, że one Ci nie pomagają do pracy nad charakterem, że utrudniają życie, a nie masz na nie wpływu. Są przymusowe i niezmienne, przynajmniej na pewien czas. Co wtedy czynić? Wiele tu może znaczyć Twoje odpowiednie nastawienie wewnętrzne. Jeśli się zniechęcisz, poddasz przygnębieniu, ten niewłaściwy wpływ mocno się zaznaczy i może Cię zupełnie sparaliżować! Jeśli spojrzysz spokojnie na niesprzyjające okoliczności, gdy je właściwie ocenisz i wzbudzisz w sobie odpowiednią wewnętrzną postawę wobec nich, to ich wpływ może być minimalny. a nawet zupełnie zniweczony. Pamiętaj, że jesteś odpowiedzialny za to, co od Ciebie zależy. Niech pomocą Ci będzie pewność, że Bóg Ojciec wie o Tobie wszystko i ześle odpowiednią pomoc. Niech szczyty Twej duszy będą zawsze w słońcu. Choć wokół Ciebie smutek, w głębi serca możesz zachować pogodę, choć może otacza Cię nędza materialna, możesz być wewnętrznie bogaty, choćby brud moralny zewsząd na Ciebie napierał, możesz pozostać czysty i nietknięty. Decydujesz ostatecznie sam. Popatrz też na trudne okoliczności jako na próbę dla Ciebie, okazję do wyrobienia charakteru. Jest w Twojej duszy jasny punkt - przyjaźń z Chrystusem. Ten Przyjaciel nie opuści Cię na pewno. A teraz chcę Ci przedstawić kilka problemów związanych z wpływem warunków zewnętrznych na postępowanie. Na przykład: piegi, duży nos, odstające uszy. Nie tylko one. Są i inne szczegóły zewnętrznego wyglądu, które nieraz sprawiają wiele kłopotu i przysparzają zmartwień. Zaliczam je, nie bardzo poprawnie, do zewnętrznych warunków, bo wiążą się z dzisiejszą rozmową. Możemy je traktować jako przymusowe warunki zewnętrzne, których nie można zmienić. Niezadowolony ze swej urody, przeżywa to nieraz bardzo boleśnie. Traktuje jako kalectwo. Wstydzi się. Może i Ty spotkałeś kogoś, kto z powodu dłuższego nosa lub większych uszu stronił od towarzystwa, szukał samotności, uważał się za upośledzonego? Taki szczegół jego fizjonomii można niesłusznie traktować jako znak wyróżniający z tłumu twarzy, jako cechę dopomagającą w zapamiętaniu człowieka, do ujęcia indywidualnego. Jeśli posiadacz dużego nosa będzie mieć piękny charakter, gdy będzie szlachetny, punktualny, uczynny wobec innych, gdy będzie miał dobrze umeblowaną głowę ten szczególny znak nie ma znaczenia. Wiele też zależy od podejścia do tych "kłopotów". Gdy się nimi niesłusznie martwisz, gdy przesadnie uważasz, że każdy zwraca uwagę. gdy czyjś żart na Twój temat przeżywasz jako klęskę, sam sobie szkodzisz. Nawet ten, kto głupio zażartował, nie przykłada do tego wielkiej wagi, wielu Twych znajomych nie myśli w ten sposób, o jaki Ty ich posądzasz. Miej więcej poczucia humoru i staraj się o prawdziwe wartości Twego wnętrza. Tylko one się liczą i decydują o tym, kim jesteś. Znajomy posiadacz rekordowych piegów boleśnie przeżywał każdą aluzję do strusiego jaja, na wspomnienie 0 opalaniu się przez sito płonął serdecznym rumieńcem. Koledzy zauważyli tę jego delikatność i nieraz bawili się jego kosztem. Wreszcie zastosował inną metodę. Gdy ktoś żartował na temat jego piegów, śmiał się razem z nimi i nawet mówił, że ostatnio piegi bardzo zdrożały, że podobno w Paryżu można je nieźle sprzedać. Wkrótce koledzy zostawili go w spokoju. Dzięki jego nowemu podejściu, piegi jakby zmalały, a w każdym razie przestały mu przeszkadzać. "Skromne pochodzenie" Pochodzisz ze wsi? Twój ojciec jest pracownikiem fizycznym? Może z tego powodu odczuwasz jakiś wstyd, może uważasz się za gorszego od syna lekarza? Można by wiele przedstawić argumentów, aby wykazać bezpodstawność takich trudności. Jakże wiele wartości kryje się w rodzinnym życiu wsi. Jak często piękna i zdrowa jest rodzina robotnicza. Dzięki temu pochodzeniu masz kapitał, który bardzo się przyda do budowy charakteru. Oto widok zaobserwowany w mieście na Podlasiu. Dzień targowy, wiele matek przyjechało ze wsi, by przy okazji odwiedzić syna lub córkę w internacie, by doręczyć paczkę. Na ulicy kroczy taki synalek ubrany w ładny, szkolny garnitur, czapka, buty, płaszcz - wszystko jak należy. Za nim dwa kroki z tyłu niesie wiejski koszyk jego matka owinięta w chustkę. Zabiera na wieś do prania jego "brudy". Prosiła , aby odprowadził, więc idzie w stronę PKS-u, ale udaje, że z tą wiejską kobietą nie ma nic wspólnego. Gdybyś zachował się w ten sposób wobec matki, straciłbym do Ciebie szacunek, co więcej uważałbym, że nauka, jaką zdobywasz, nie uczyniła Cię lepszym i mądrzejszym, wprost przeciwnie. Warto przypomnieć, jaki przykład zostawił nam Syn Boży. Nazywany był synem cieśli. Matka, Jego przybrany ojciec i On sam - pracowali fizycznie. Otaczał się prostymi ludźmi. Tak bardzo cenił zwykłe, ubogie życie. Dobór towarzystwa Ma to wielkie znaczenie w pracy nad własnym postępowaniem. Istnieje bardzo silne oddziaływanie jednych ludzi na drugich. Przy współżyciu wzajemnym budzą się takie uczucia, jak ambicja, wstyd, chęć naśladowania, podziw. W dobrym towarzystwie łatwo stać się lepszym. Złe towarzystwo jakże wielu zniszczyło i przekreśliło. Często się zdarzy, że Twoje otoczenie w szkole lub na wakacjach zachowa się niewłaściwie. Bez ważnego powodu nie powinieneś się od niego izolować. Stałbyś się odludkiem, samotnikiem, a rozwój Twego charakteru nie przebiegałby pomyślnie. Pamiętaj jednak, że masz własną drogę, własne ideały. Nie daj sobie narzucić stylu myślenia i wartościowania, który jest sprzeczny z obranym przez Ciebie. Miej ambicję, abyś to Ty innych pociągał za sobą jako ten, który "ma dyszel w głowie" i nie jest chorągiewką na dachu. Czasem znajdziesz się w sytuacjach, gdy przynależność do grupy kolegów pociągać będzie za sobą postępowanie zupełnie nieszlachetne i negatywne. Wówczas miej odwagę całkowitego nawet odejścia od takiego towarzystwa. O ile znajdziesz zespół pozytywny lub sam go dobierzesz, to bardzo wiele możesz skorzystać w pracy nad sobą. Zespołowa praca nad charakterem daje świetne wyniki. Zbierajcie się co pewien czas, omawiajcie swe osiągnięcia i trudności. Dzielcie się uwagami na temat przeczytanych książek. Rola przyjaciela To temat wart osobnej książki. Jeśli znajdziesz przyjaciela pragnącego podobnie jak Ty zdobyć piękny charakter, to skorzystaj z tego całym sercem. Wszystko stanie się łatwiejsze. Rozmowy częste i szczere będą dla Was obu pomocą i zachętą. Takim przyjacielem może być ktoś starszy od Ciebie, którego szlachetność i inne cechy charakteru wzbudzą Twoje zaufanie i szacunek. I taka znajomość wiele może znaczyć. Jeszcze powrócę do tego w ostatniej rozmowie, ale już tutaj nie mogę pominąć uwagi, że takim przyjacielem ponad wszystkie ludzkie przyjaźnie winien być sam Chrystus. Z Nim też możesz rozmawiać, pytać się, radzić. Przede wszystkim z Nim. Chciałbym zajrzeć do Twej szuflady Nie tylko tam, ale i do Twej szafy i teczki, zobaczyć, jaki ład masz na swym stole, czy wszystkie guziki trzymają się w Twym ubraniu, czy buty masz oczyszczone i całe sznurowadła, czy nie zapomniałeś oczyścić spodni zachlapanych błotem. To nie przesada. Otoczenie się porządkiem, pilnowanie ładu w swych rzeczach, troska o czystość zewnętrzną ubrania, rąk, mycie zębów itd. stwarzają pozytywne warunki do pracy nad charakterem. Nie tłumacz się, że nie możesz utrzymać porządku, bo w domu jest mała, wścibska siostrzyczka, która wszystko rozrzuca. Przeważnie to tylko zasłona dymna dla Twego lenistwa i braku porządku. Zwróć uwagę na zewnętrzne ramy swego życia, i tam gdzie możesz, zaprowadź ład i czystość. Nie czekaj, aż ktoś zajmie się Twoim ubraniem, Twym kącikiem w mieszkaniu. Sam czuwaj nad jego czystością. A może masz akwarium, kanarka w klatce? Przyjrzyj się, w jakim są stanie. Podobnie, gdy zbierasz znaczki lub zajmujesz się filumenistyką, niech Twoje zbiory będą uporządkowane. A książki na Twej półce? Nie tylko Twój charakter rzutuje na otaczające Cię drobiazgi, ale i porządek w Twoich rzeczach pomaga w pracy nad charakterem. Gospodarowanie czasem W czuwaniu nad warunkami Twego życia broń się przed ciągłą gonitwą i stałym pośpiechem. Nie jest ideałem takie życie, gdzie jedno zajęcie goni następne, gdzie nie ma czasu na refleksję, na spojrzenie w siebie, na kontrolę, również na konieczny odpoczynek. Ogólny styl życia zarażony jest wtedy gorączkowością, przyspieszonym tempem, ciągłym hałasem, zbytnim nagromadzeniem wrażeń. Już i lekarze wołają na alarm, że to są nienormalne warunki życia. Podejrzewa się, że niektóre choroby trapiące obecnie ludzkość spowodowane są pośpiechem. Chciałbym, abyś, o ile tylko zdołasz, ratował się od tej powszechnej "choroby". Nie bierz na siebie za dużo, nie obiecuj na prawo i na lewo udziału w różnych kółkach, spotkaniach, imprezach. Sam będziesz odczuwał później niesmak, gdy Twoja praca społeczna i udział w życiu towarzyskim będą nieproduktywne i niepoważne. Jeżeli decydujesz się na nowe zajęcia i obowiązki, niech to będzie przemyślane i przyjęte z odpowiedzialnością za swą pracę nad charakterem, za swą naukę. Nie mierz wartości swego postępowania ilością zajęć i swoją ruchliwością. Twoje postępowanie będzie celowe, wartościowe, będzie przemieniać Ciebie samego i wpływać na ulepszenie życia innych tylko wtedy, gdy będzie przemyślane, gdy koncentrować się będzie na najpoważniejszych motywach. Układaj warunki swego życia tak, aby to było możliwe. Rozmowa o pogodzie ducha Domyślasz się pewnie, że nie będziemy tu rozważać zagadnień temperatury, klimatu, ciśnienia i opadów. Zostawmy te sprawy synoptykom z PIHM-u. Nas zajmować będzie pogoda duszy, radość serca. Jest to ważny problem w pracy nad charakterem. Pochwała radości Gdy jesteś radosny, gdy pogoda gości w Twym sercu, wszystko jest wtedy łatwiejsze. Nie przestraszają Cię trudne lekcje, bierzesz się do odrabiania z zapałem, bez trudu rozwiązujesz zawiłe zadania z matematyki i fizyki. Dziwisz się, że tak prędko zapamiętałeś nowy rozdział z historii. Radość jest jak witamina, która wzmacnia, budzi energię i zapał do pracy. W smutku i przygnębieniu z największym wysiłkiem spełniasz swe obowiązki, nie widzisz perspektyw, nie masz inicjatywy. Radość udziela się innym. Gdy spotkasz smutnego, przygaszonego człowieka, postaraj się przeszczepić mu radość jaką odczuwasz. Do pogodnych, uśmiechniętych ludzi inni się garną jak pszczoły do miodu. Od ludzi tragicznie poważnych, zasępionych, instynktownie stronią i unikają. Zapewne sam tego doświadczyłeś. Gdzie szukać radości? Niektórzy sądzą, że radość jest w rzeczach. Trzeba je zdobyć i wtedy będzie się szczęśliwym. Przy takim założeniu ten powinien być szczęśliwy, kto więcej posiada. Właściciel samochodu powinien mieć więcej radości od tego, który go nie posiada. Elegancko ubrany chłopiec, posiadacz magnetofonu, według tej teorii jest szczęśliwszy od swego niezamożnego kolegi. Tymczasem obserwacja tego nie potwierdza. Nieraz jest właśnie wprost przeciwnie. Spotykamy radość i pogodę tam, gdzie się jej wcale nie spodziewaliśmy. Mówimy czasem: "Jesteś szczęśliwy, bo masz to, lub tamto" i ku swemu zdumieniu słyszymy wyznanie, że to mu szczęścia nie przyniosło, że są zmartwienia, kłopoty, a często i tragedie. Radość nie jest w rzeczach, nie zależy wprost od nich. Radość jest w człowieku, w nim się rodzi, rozwija lub gaśnie. Zależy to od jego świadomości, stosunku do świata, do różnych zjawisk. Zależy od Ciebie. Ktoś twierdzi: "Jestem nieszczęśliwy, bo nie mam roweru". To nie brak roweru powoduje jego smutne przeżycie, ale jego stosunek do tej sprawy. Ziarno radości, możliwość jej, jest w Tobie. Możesz sprawić, by ta pogoda usposobienia ogarnęła Ciebie jak powietrze, by zabarwiła Ci życie i dla innych stała się ciepłym promieniem słońca. Fałszywe i prawdziwe radości Mówimy tu o radości prawdziwej, niezafałszowanej. Tylko taka czyni człowieka większym i tylko o nią warto zabiegać. Prawdziwa radość nie zostawia po sobie smutku i wstydu. Nie kończy się tragedią i goryczą. Nie gaśnie też jak świeca. Choć minie jej natężenie, istnieje gdzieś w zakątku duszy jako wspomnienie, jako światło i pokój. Ta radość prawdziwa nie powoduje krzywdy drugiego człowieka. Zawsze łączy się z miłością, tą prawdziwą, o której Ci wcześniej mówiłem. Gdy idziesz do kina na świetny film, a wiesz, że chora matka potrzebuje Cię w domu, lub że pójdziesz następnego dnia. nieprzygotowany do szkoły, to prawdziwej radości i zadowolenia nie doświadczysz. Bo radość nie może iść w poprzek Twoim podstawowym obowiązkom. Przeciwnie: choć kolega wołał Cię na boisko, przemogłeś się i odrobiłeś lekcje. Mocno się nawet namordowałeś z tym zadaniem z dwoma niewiadomymi. Wreszcie wyszło. Sprawdziłeś wyniki. Wstajesz od stołu pełen radości. Choć może nie krzyczysz i nie śpiewasz, promieniuje z Ciebie zadowolenie, wewnątrz sumienie chwali Cię za porządną robotę. Rodzice i rodzeństwo odczuwają tego wieczoru Twą radość. I oni są bardziej radośni. Obiecałeś swemu małemu braciszkowi, że wieczorem rozstawisz mu na szynach kolejkę. Kolega telefonuje i proponuje wspólne porządkowanie znaczków. Jesteś zapalonym filatelistą i dopiero po krótkiej walce ze sobą wymawiasz się od tego atrakcyjnego spotkania. Sam dziwisz się radości i pokojowi, jaki odczuwasz w zabawie z braciszkiem. Prawdziwa radość powstaje często przez ofiarę i poświęcenie. Radość ze świadomości spełnionego obowiązku Radość, o której rozmawiamy, to pokój serca, to wewnętrzne zadowolenie. Niekoniecznie musi objawiać się na zewnątrz, nie zawsze jest widoczna. Bywa i tak, że pojawia się wtedy, gdy inni mówią o klęsce i przegranej. Bo nie jest związana z zewnętrznymi efektami, źródłem jej jest sumienie, świadomość wykonanego zadania. Taki pokój serca, taka radość, choć inna od tej powierzchownej, może przepełnić wnętrze Twoje zawsze, nawet wtedy, gdy spotka Cię niepowodzenie, życiowa klęska. Oczywiście za cenę wierności Twoim przekonaniom, za cenę spełnienia swego obowiązku. Spróbujmy ukazać to na przykładzie. Ostatni dyktator powstania styczniowego, Romuald Traugutt, były oficer carski. Na własną prośbę dymisjonowany z wojska. We dworze na Polesiu zjawiają się wysłannicy sprzysiężenia i błagają, by objął dowództwo nad partią kobryńską. Romuald Traugutt, jako były wojskowy, zdaje sobie sprawę z trudności nierównej walki. Gdy posłowie nalegają, udaje się do kościoła parafialnego i tam po Komunii świętej długo się modli. Przyjmuje dowództwo, bo traktuje to jako wolę Bożą. Po pierwszych sukcesach partia zostaje rozbita. Romuald Traugutt ma prawo schronić się za granicę. Tam mógłby żyć z ukochaną żoną i córkami. On jednak wie, że Ojczyzna go potrzebuje. Zgłasza się do dyspozycji Rządu Narodowego w Warszawie. Zostaje wysłany w stopniu generała do Paryża. Po powrocie, w tragicznej sytuacji obejmuje kierownictwo powstania. Czyni to znów po spowiedzi i Komunii świętej. Pracę na tym stanowisku łączy z modlitwą i ufnością do Matki Bożej. W każdą niedzielę, mimo groźby aresztowania, udaje się do kościoła św. Aleksandra, aby się umocnić udziałem we Mszy świętej. Aresztowany, w czasie badań nikogo nie zdradził. Odpowiedzialność wziął na siebie. Finałem jego życia był dzień 5 sierpnia 1864 roku. Na placu zebrało się około trzydziestu tysięcy milczących i smutnych ludzi. Kończyły się nadzieje, sny o wolności. Dla większej parady obecna była generalicja carska, orkiestra i oddziały wojska. O godzinie 10 przywieziono skazańców. Każdemu towarzyszył o. kapucyn. Otaczali ich kozacy na koniach. Przejeżdżający pod eskortą koło miejsca, gdzie umieszczono ich rodziny, skazaniec znakiem krzyża błogosławił najbliższych. Traugutt nie miał tu swoich ukochanych nie pozwolono im przybyć. Żegnał ich teraz w myślach. Od dawna miłość rodziny ustąpić musiała miłości całego narodu. Nie miał jeszcze 38 lat. A jednak w jego postawie nie było rozpaczy i lęku. Pełen był pokoju i ciszy. Oto doszedł do mety. Spełnił swe zadanie. Wykonanie wyroku zaczęto od Traugutta. Komendant policji spytał: "Kto tu jest Traugutt? Wystąpił wtedy, wzniósł w obu dłoniach krzyż w górę i zawołał jak Chrystus, gdy się wydawał w ręce żołnierzy - "Oto jestem". W ostatniej chwili złożył ręce i podniósł oczy ku niebu. I tak pozostał, gdy stwierdzono śmierć i zdjęto mu z oczu przepaskę. Tłumy upadły na kolana, rozległ się płacz. Buchnęła ku niebu błagalna pieśń "Święty Boże...", ale to wszystko zagłuszyła orkiestra wojskowa. Dla Romualda Traugutta śmierć była zwycięstwem. Szedł ku największemu szczęściu. Może istnieć radość prawdziwa i pogoda ducha, mimo zewnętrznej klęski i tragedii. Muszę jeszcze dodać, że Romuald Traugutt jest kandydatem na ołtarze. A teraz praktyczne rady: Jak zdobywać pogodę serca i jak ją utrzymać? Pragnę Ci przedstawić choć kilka konkretnych sposobów. Skorzystaj z nich, by żyć w radości, mimo trudów życia, mimo deszczowych dni, bólu zęba itd. Cieszyć się z małych rzeczy Jest to ważna umiejętność. Warto się jej nauczyć. Każdego roku spotyka Cię coś miłego, dostrzegasz jakieś piękno, usłyszysz przyjemną wiadomość, przyjdzie Ci do głowy wartościowa myśl. Umiej podejmować ten szczegół jak brylant leżący w pyle codziennej drogi. Miej oczy otwarte, szukaj piękna i radości w zwykłych, szarych czynnościach i zdarzeniach. W brzydki dzień, pełen mgły, może Cię cieszyć pewność, że ponad chmurami jest słońce. Mały kwiatek w doniczce może wiele dni być Twoją radością. Nowy znaczek w zbiorach, ładne melodie też, jeżeli zechcesz, podtrzymają Twą radość. Wiele powodów może Cię zdenerwować, smutek może przyjść od wewnątrz, z Twego organizmu ściśle związanego z Twą psychiką, możesz wstać rano "lewą nogą". I wtedy ratuj się przypomnieniem małej, drobnej rzeczy, sprawy, która Cię raduje, tego kwiatka, tej melodii itd. Można wyrobić w sobie sprawność, by poprzez smutki zawsze świecił taki mały, jasny promień. Nie bądź katastrofistą, nie patrz na wszystko od najczarniejszej strony, nie przewiduj zaraz wszystkich nieszczęść, jakie mogą się zdarzyć. Próbuj znaleźć zawsze coś dobrego i od tej strony oceniać sytuację. Będziesz wtedy jasnym człowiekiem. Nieraz pomożesz innym. Nasuwa mi się takie wspomnienie: deszczowy, mglisty dzień. Idziemy obciążeni plecakami w stronę Rusinowej Polany. Buty już przemakają, impregnowane płaszcze i peleryny też zawodzą. W perspektywie nocleg w szałasie, może i śpiwory też przemoczone? I wtedy jeden z naszych towarzyszy pokazał nam jak cudownie wyglądają krople deszczu na igłach świerku, zwrócił naszą uwagę na pełen czaru widok mgieł snujących się na polanie, na ścianę lasu, jakby wiszącego w oparach wilgoci. Twierdził, że takie widoki ogląda się tylko na arcydziełach malarskich w muzeum, a my mamy tu, w naturze. Już mniej czuliśmy mokre buty i nawet cieszyliśmy się swoją przygodą. Tak niewiele potrzeba, by odnaleźć w sobie radość. Ucz się cieszyć małymi rzeczami, próbuj patrzeć na wszystko od dobrej strony. Przeżywaj radośnie pory roku Czas mija niepostrzeżenie. Pory roku mogą się przesuwać niezauważone przez Ciebie. A przecież zawierają w sobie wielki ładunek piękna i mogą być źródłem radości. Nie tylko mieszczuch, ale może i częściej mieszkaniec wsi, bywa ślepy na barwy wiosny i jesieni, na poezję zimy i lata. "Nie jestem romantykiem ani malarzem" - tłumaczy się niejeden. Niekoniecznie musisz nim być, żeby cieszyć się rozkwitającym na wiosnę życiem, kolorami liści jesienią, ciszą zimy, gdy puch białych płatków osuwa się na ziemię, by chłonąć woń dojrzewającego zboża i słyszeć pomruk biegnącej po niebie burzy. Wystarczy do tego jeden krzak na podwórzu kamienicy, a możesz przecież iść do parku czy wyskoczyć za miasto. Miej oczy i wszystkie zmysły otwarte, by patrzeć, przeżywać zachodzące przemiany pór roku, by czerpać z nich radość i piękno. Czy masz plecak? Bo chcę Cię zachęcić do turystyki. Nie zadowalaj się kinem, telewizją i książką w poznawaniu świata. Kontaktu bezpośredniego nic nie zastąpi. A właśnie turystyka, wędrówki po kraju, mogą być źródłem wielkiej radości. W ciągu roku będziesz miał na każde zawołanie możliwość przeniesienia się myślą nad ciche jezioro, na szczyty górskie. Wspomnienia płonącego ogniska, tatrzańskiej hali, wschodu słońca nad morzem - ubarwią zwykłe dni pracy szkolnej. A przecież tak potrzebny jest ruch, wyrabianie mięśni, szeroki oddech żywicznym lasem. Wzmocnienie organizmu, powiększanie "krzepy", pokonywanie trudu fizycznego, wiele znaczą dla kształcenia charakteru. Małe zwycięstwa Gdy uda Ci się pokonać siebie choć w małej rzeczy - ciesz się. Smak tej radości zachęci Cię do dalszych wysiłków. Nie bądź malkontentem, ciągle niezadowolonym. Gdybyś nawet przyszył dawno oberwany guzik, niech to będzie powodem radości. Pewno, że trzeba patrzeć dalej, mieć wielkie pragnienia i ambicje co do swego charakteru, ale trzeba ku nim iść z radością. Gdy przełamiesz łakomstwo, gdy wstaniesz w odpowiednim czasie, gdy uważnie uczestniczysz w lekcji - to wszystko niech napełnia Cię radością. Wtedy łatwiej przyjdą nowe zwycięstwa. Zakochany z wzajemnością Tu dochodzimy do tajemnicy radości, do sedna naszego zagadnienia. Najpełniejsza radość mieści się w miłości. W tej prawdziwej miłości, która z Boga czerpie swą siłę i piękno, i do Boga prowadzi. Która też naśladuje tę miłość największą, okazaną nam na krzyżu. O tym, że zakochany z wzajemnością człowiek jest szczęśliwy, nie potrzebuję przekonywać. Dziurawe buty, "suchoty kieszonkowe" nie przeszkadzają mu, by na świat patrzył przez różowe okulary, by wszystko go cieszyło. Jakże szczęśliwa jest w swym poświęceniu matka, obarczona wychowaniem gromadki dzieci, choć zmęczona nieraz ponad siły. Zakonnica w zakładzie dla nieuleczalnie chorych lub w schronisku dla trędowatych powie Ci, gdy ją zapytasz, że jest szczęśliwa. Bo kocha tych nieszczęśliwych, bo w nich spotyka się z umęczonym Chrystusem. I Ty musisz kochać, by mieć radość. Egoista jest pusty, próżny, mimo że nieraz tyle w dłoni ściska. Musisz kochać tych, których masz obok siebie, rodziców, rodzeństwo. Prawdziwie kochać, to znaczy pragnąć ich dobra i przyczyniać się do ich szczęścia. Choćby Cię to samego kosztowało. Nie bój się. Nie stracisz. W tej ofiarnej miłości będziesz bardzo szczęśliwy. Największa miłość Chcę Ci teraz przypomnieć, że jest ktoś najbardziej godny miłości. Ktoś, kto na nią czeka od dawna. Ktoś, kto kocha Ciebie może bez wzajemności, choć za Ciebie oddał swe życie. Gdy zrozumiesz, że Chrystus, Bóg-Człowiek, Syn Boży szuka Twej miłości, ofiaruje Ci ją, wówczas Twoje życie i praca nad charakterem mogą się zupełnie zmienić. Wielu pojmuje to tylko teoretycznie, umie nawet o tym mówić, ale trzeba praktycznie uchwycić tę prawdę. Spotkałem nieraz ludzi, którzy to zrozumieli. Nazywali swoje przeżycia nawróceniem lub określali je jako spotkanie z Chrystusem. Twierdzili, że zapaliło się w nich nowe światło, że cały świat ustawił się frontem do nowej prawdy i rzeczywistości. Przyjaźń z Chrystusem, Jego obecność, stały się sprawą najważniejszą. Była też w nich wielka radość. Taki punkt zwrotny, zwykle zapamiętany, nie załatwia jednak wszystkiego. Przyjdą dalsze nawrócenia, następne spotkania. Coraz pełniejsze odkrycie Miłości Chrystusa. Nowe spotkania i nowe radości Choć Chrystus ciągle może być z Tobą, są sposoby nawiązania z Nim jeszcze bliższej wspólnoty. Chcę je wyliczyć. Spotkanie w Komunii świętej Najściślejsze, sakramentalne zjednoczenie. Może być źródłem siły, radości i pokoju. Bo jest to spotkanie bezpośrednie, choć pod osłoną postaci eucharystycznej. To pokarm dla Ciebie. Spotkanie w Piśmie Świętym Dla życia organizmu biologicznego potrzebny jest pokarm i światło. Dla Twego duchowego życia światło w całej pełni zawarte jest w Piśmie Świętym. Szczególnie przez czytanie Ewangelii spotkasz się z Chrystusem. On do Ciebie mówi. Patrzysz na Niego i słuchasz. Spotkanie w modlitwie Jeżeli zwrócisz swą myśl ku Niemu, otworzysz Mu serce, gdy staniesz przed Nim w prawdzie - On zjawi się, pozwoli się poznać, jak wtedy uczniom idącym do Emaus. Spotkanie w liturgii, we wspólnej modlitwie Ludu Bożego Powiedział sam, że gdzie dwóch lub trzech zbierze się w Jego Imię, tam On będzie między nimi. Choć czasem razi tłok, obecność innych, nie lekceważ takiej wspólnoty. Tam Chrystus modli się razem ze swym Kościołem. Spotkanie z Chrystusem w drugim człowieku To spotkanie jest zawsze dla Ciebie dostępne. Cokolwiek uczynisz drugiemu - czynisz to Chrystusowi. Widzisz człowieka, a przez niego możesz docierać do Chrystusa. Możesz Mu świadczyć miłość, składać dowody pamięci. Jeśli to zrozumiesz. wtedy "służenie Bogu w ludziach jest największym szczęściem, wybraniem i radością". Słowa te napisała zmarła w 1970 roku Teresa Strzembosz. Żyła 40 lat. Poświęciła swe siły, czas i serce ludziom opuszczonym i zagrożonym. Dzięki niej 1200 dzieci przyszło na świat w dobrych, rodzinnych warunkach. Około 4000 przy jej pomocy znalazło rodziców. Wielu chorym i starcom zapewniła opiekę. Była pełna wielkiego szacunku i czci dla tej niepojętej godności, jaką nosi w sobie człowiek, bez względu na to, kim jest. Przeszkoda do radości: moje upadki? "Jakże mogę się cieszyć, gdy tak często upadam, gdy doświadczam swej nędzy?". Na pewno nie jest to powód do radości, gdy zdarza się niewierność, niekonsekwencja i porażka. To zniechęca i odbiera spokój . Ale stan smutku nie powinien trwać długo. Chwilowa przegrana może stać się pomocą do postępu i większej ostrożności na przyszłość, do bliższego kontaktu z Chrystusem. Bo On tylko czeka na Twój znak skruchy, na dobrą wolę. Chce przebaczyć i zapomnieć. Nie traci wiary w Ciebie. Czeka na każdego z nas w Sakramencie Pokuty. Czy to nie radość, że możemy znów zaczynać na nowo? Mówiłeś może nieraz: "Już teraz na pewno się zmienię, już ta słabość nie powróci. Pokonam siebie". A teraz po trudnych doświadczeniach może Mu powiesz: "Nie chcę od Ciebie odchodzić. Nie chcę wracać w ciemności. Ale jestem słaby, sam nie mogę niczego obiecać na pewno. Jednak z Tobą, przy Twej pomocy, w oparciu o Twą przyjaźń mogę wszystko. Nie ja, ale Ty ze mną". Może o to właśnie chodzi. Popatrz, co za radość, że to wszystko jest możliwe. Przeszkoda do radości: choroba, cierpienie? Nie będę pisał teoretycznych rozważań. Choćbym sformułował wiele słusznych zasad, będą to jednak tylko słowa wobec konkretnego cierpienia. szarpiącego bólu i łez. Powiem Ci jedynie, że znam wiele wypadków, gdy kalectwo, choroba przekreślały radość. Znam jednak fakty, gdy nawet straszne cierpienia nie przerywały głębokiej pogody ducha, a nawet radości. To nie byli tylko księża i zakonnice. Wśród nich byli młodzi chłopcy i dziewczęta, były dzieci. Jedno mieli wspólne, że w cierpieniu nie tracili wiary i żywej przyjaźni z Chrystusem. Nie byli sami! Rozmowę o radości kończymy poważną refleksją o tajemnicy i próbie cierpienia. Życie jest jednak piękne, zwłaszcza w perspektywie wieczności, czekającej tych, "którzy Go miłują". Na świecie żyją dziewczęta i chłopcy To proste stwierdzenie faktu. Ale różnie bywa on przeżywany w zależności od wieku. Gdybyś sięgnął pamięcią do swoich dziecinnych lat, dostrzegłbyś różnicę w traktowaniu tej sprawy. Przemiany Początkowo było obojętne czy chłopiec, czy dziewczynka jest towarzyszem zabawy. Byle mieć towarzystwo. Oceniało się współrówieśnika według jego przydatności w grach i zabawach. Nieraz dziewczynka zdobywała przewagę i stawała się duszą dziecięcej gromadki. Później sam fakt, że ktoś był chłopcem czy dziewczynką powodował rozejście, więc i poczucie wzajemnej odrębności. "Nie bawię się z Tobą, bo jesteś chłopcem" - usłyszałeś może kiedyś takie dumne stwierdzenie. Na boisku szkolnym w czasie przerwy tworzą się osobne grupy dziewczynek i chłopców. Gdyby ktoś ten naturalny podział przełamywał i kontaktował się z grupą drugiej płci, spotkałby się z wyśmiewaniem, drwinami, a przynajmniej ze zdziwieniem swoich kolegów. Już w klasie siódmej, a czasem i wcześniej, fakt istnienia na świecie chłopców i dziewczynek zaczyna w szczególny sposób niepokoić i interesować. Pojawiają się pierwsze, ukryte jeszcze zerkania ku podobającemu się chłopcu czy dziewczynie. Rodzą się w świadomości oceny, że ktoś jest ładniejszy, milszy, że ten czy tamta bardziej się podobają. Dobrzy przyjaciele i przyjaciółki wspólnie wyrażają te opinie, szepczą, chichoczą między sobą. Po klasie krążą czasem kartki z oświadczeniem, że "Hanka kocha Zbyszka", gdzieś na pulpicie taki zakochany kreśli scyzorykiem serce przebite strzałą i nie zwraca nawet uwagi na wyrządzoną szkodę. Ten okres w wielu szkołach, gdzie przewagę zyskują chłopcy prymitywni i brutalni, zaznacza się zaczepkami wobec dziewcząt. Dla obrony zbierają się one w gromadki, ale znajdą się i takie dziewczynki, którym prymitywne formy zainteresowania imponują. Powoli nieśmiałe i ukrywane sympatie zyskują prawo obywatelskie. Już rówieśnicy nie śmieją się, że "on ma swoją narzeczoną". Coraz częściej zainteresowani sobą prowadzą dłuższe rozmowy, spacery. Staje się po prostu modne, by mieć swego chłopca, swoją dziewczynę, by z kimś chodzić. Chłopcy i dziewczęta nie zaangażowani uczuciowo przeżywają to nieraz jako pewną klęskę i wewnętrznie nad tym cierpią. Sprawy nieobojętne dla kształcenia charakteru Przy świadomym budowaniu swego charakteru nie możemy oczywiście pominąć tych przeżyć. Tym bardziej, że ich właściwe traktowanie może stać się źródłem radości i piękna w życiu, może uskrzydlić ludzkie możliwości, napełnić energią i mocą młode serca. Mądre podejście do spraw płci, do budzących się nowych zainteresowań, pogłębienie tych problemów, stanie się drogą wzwyż, zbliży do wybranego ideału. Powiedzmy sobie nawet: cały człowiek z duszą i ciałem pochodzi od Boga. Właściwe pokierowanie sprawami płci będzie wypełnieniem woli Bożej, a więc drogą do Boga. W pracy nad sobą nie możemy pominąć tego tematu, bo błędy w tej dziedzinie stają się powodem załamania, przerwania systematycznego kształcenia charakteru. Jakże wielu dobrych uczniów pod presją budzących się pragnień i tendencji opuszcza się w nauce. Nie umie sobie poradzić w nowym klimacie wewnętrznych przeżyć, jaki obejmuje powoli chłopców i dziewczynki. Skarżył się ktoś, że uczy się jeszcze więcej niż dawniej, ale cóż z tego, gdy w jego wyobraźni pojawia się ciągle obraz wybranej dziewczyny i tylko jej imię odczytuje na kartach wszystkich podręczników. Dawniej umiał się skupić, skoncentrować, teraz w jego myślach wciąż przelatują jak na taśmie filmowej wspomnienia ostatnich spotkań, spojrzeń, a także marzenia o planowanym spacerze. Analizuje słowa, jakie powiedział i usłyszał, dobiera, układa nowe. Bywa, że nie docierają do jego świadomości niebezpieczeństwa grożące narażeniem zdrowia. Na spotkanie ubiera się jak najbardziej elegancko, nie biorąc pod uwagę niepogody, zimna. "Ogniskowe" strofy o harcerzu, który śpiewa na deszczu pod balkonem wybranej i nie czuje jak prątki wygryzają mu dziury w płucach, stają się w tym czasie mniej lub więcej prawdziwe. Niewłaściwe przeżywanie problemów seksualnych łatwo może sprowadzić Cię na ścieżki, które nie prowadzą do ideału, do wybranego świadomie celu. Do tej pory akceptowałeś je, miały dla Ciebie moc pociągającą, a teraz ich blask i piękno może wydać się zaćmione. Burza namiętności przekreśliła niejedno młode życie, zniweczyła pięknie zapowiadającą się przyszłość. Brak panowania nad sobą w dziedzinie płci wielu chłopcom i dziewczętom odebrał zdrowie, nieraz na długie lata, a czasem na zawsze. Stawał się często powodem ogromnej krzywdy wyrządzonej drugiemu człowiekowi, przekreślał prawdziwą miłość i szczęście wspólnego życia. Bywał powodem zabójstwa nienarodzonego dziecka, obarczał sumienie ciężkimi wyrzutami i serca napełniał goryczą. Jakże wielu młodych, gdyby rozumiało swój stan, powinno zapłakać nad gruzami rozbitej świątyni budowanej świadomie i z trudem przez pierwsze lata swej młodości. Brak pracy nad sobą w tej dziedzinie jest często powodem zupełnego zaprzestania wszelkiego doskonalenia siebie. Staje się też nieraz powodem utraty wiary i zacieśnienia horyzontów myślowych tylko do spraw materialnych. Szczęście jeszcze, gdy poniesiona klęska zabiera tylko kilka lat życia, gorzej, gdy już nigdy nie pozwoli powrócić na ścieżki życia jasnego i pięknego. Chciałbym Ciebie uchronić i zabezpieczyć od tych nieszczęść i tragedii. Są to problemy, którym warto by poświęcić szereg rozmów. Te zagadnienia są tematem wielu książek i publikacji. Jeśli sięgniesz po takie opracowania, to szukaj najlepszych, opartych o ten system wartości, jaki w życiu obrałeś. Moje uwagi to tylko pomoc dla Twych własnych przemyśleń, do uporządkowania treści, jakie już zebrałeś w sobie w związku z tymi problemami. Może tylko pomogą umocnić się w słusznych postanowieniach, które już dawniej poczyniłeś i którymi się kierujesz. Nie zamierzam tutaj uświadamiać Ciebie. Przypuszczam, że już dawniej poznałeś te tajemnice. Jeśli przypominam tu pewne szczegóły, czynię to dlatego, by Twoje wiadomości właściwie uszeregować i odświeżyć. Chcę mieć z Tobą wspólną płaszczyznę porozumienia. Poważnie i pozytywnie Nie chowaj głowy w piasek, twierdząc, że to wszystko Ciebie jeszcze nie dotyczy lub nie interesuje. Prędzej czy później, nawet jeśli dzisiaj panuje w Tobie spokój, będziesz musiał podjąć walkę, stanąć oko w oko z budzącymi się w Tobie nowymi siłami. Każdy człowiek zetknie się z tymi zagadnieniami i zająć musi wobec nich własne stanowisko i to nie tylko raz, ale potwierdzać je w konsekwentnym postępowaniu. Wymagać ono będzie niejednego zwycięstwa nad sobą, częstych wyrzeczeń i dlatego mocno musisz widzieć i rozumieć wartość Twojej postawy. Powiedział kiedyś zmęczony walką ze sobą młody chłopak: "Po cóż to wszystko, gdyby nie to szóste przykazanie, byłbym wzorowym człowiekiem". Spójrzmy na "to wszystko" od strony" pozytywnej. Zagadnienie seksualne dotyczy jednej z największych sił tkwiących w człowieku. Ma ona na celu wielkie wartości: przekazywanie, przedłużanie życia gatunku ludzkiego. Pomyśl jaka to wielka sprawa i jaka ogromna odpowiedzialność. Zarazem Dar Boży. Człowiek wciągnięty w orbitę Bożego działania, wezwany do współpracy z Bogiem w stworzeniu nowego życia. Matka i ojciec dają po jednej komórce ze swego ciała. Bóg stwarza duszę nieśmiertelną człowiekowi, który w połączeniu tych komórek powstaje. Istnienie tych sił stwierdziliśmy i prześledziliśmy na początku tej rozmowy. To właśnie one w miarę rozwoju i ujawnienia się w chłopcu i dziewczynie powodują zmianę w ich wzajemnym stosunku do siebie. Instynktowne siły dane od Boga są ślepe w swym działaniu. Obdarzone wielką mocą muszą być kierowane rozumem i wolą człowieka. Inaczej mogą zamiast pożytku przynieść nieszczęścia, zamiast budowania wielkich wartości, rozbić w gruzy to, co do tej pory istniało. Widziałeś, przynajmniej w telewizji lub w kinie, potężne zbiorniki wody, ujęte w betonowe brzegi i tamy. Wiesz o tym, że są one źródłem energii elektrycznej. Spadająca woda porusza wielkie turbiny, wykorzystana jest do regulacji nawodnienia rozległych terenów. Gdy ta masa wody wyrwie się spod naszej kontroli, choć przeć będzie w tym samym kierunku, przyniesie zagładę i klęskę. To tylko daleka analogia do omawianego tematu. Człowiek też musi panować nad istniejącym w nim żywiołem popędu seksualnego. Obecność jego pozwala na znalezienie drugiego człowieka, który stanie się uzupełnieniem własnej osoby. Ułatwia stworzenie nowej wspólnoty rodzinnej, w której życie nowego człowieka znajdzie najlepsze warunki do rozwoju i która stanie się źródłem szczęścia dla małżonków i ich dzieci. Celowe różnice Dostrzegłeś na pewno, że między dziewczynkami i chłopcami istnieją różnice w ich psychice, w zachowaniu, w zainteresowaniach, w rozmowach, w stosunku do wielu spraw. Ale też dostrzegasz różnice w budowie fizycznej. I te i tamte różnice w miarę rozwoju coraz bardziej się ujawniają. Są one właśnie związane z tymi zadaniami, jakie kiedyś wspólnie będą musieli podjąć. Dopełnieniem mężczyzny jest kobieta, ale też życie kobiety uzupełnia swymi specyficznymi cechami mężczyzna. Razem stanowią pełnię, ich odrębności wzajemnie się ubogacają. W dobrej rodzinie potrzebne są cechy męskie, ale niezbędne są te wartości usposobienia, które wnosi matka. Miej wobec tej inności drugiego człowieka głęboki szacunek. Wiąże się przecież ona z tajemnicą macierzyństwa i ojcostwa, z którą sam Bóg łączy tak wielkie nadzieje. Spotkasz na pewno kolegów, którzy o tych sprawach mówią chętnie, ale w sposób niegodny, nieraz w żartach, a często i brutalnie. Gdy będą się popisywać, pamiętaj, że dają tym dowód, że zagadnienia te znają tylko powierzchownie i przez to nieprawdziwie. Ty wiesz więcej. Umiej swym zachowaniem nakazać właściwy szacunek w poruszaniu tych tematów. Zauważyłeś na pewno, że omawiany dzisiaj problem wszystkich jakoś interesuje. Potwierdza to fakt, że instynkt seksualny łączy się z silnym popędem, z wielką atrakcyjnością, które mają ułatwić spełnianie jego zadań. Dołączona jest do niego również duża doza ludzkiej radości i zmysłowej przyjemności, która ma być, według zamiarów Bożych, nagrodą za właściwe spełnianie obowiązków związanych z małżeństwem, z rodzinnym życiem. A teraz choć trochę bardziej praktycznych uwag, aby pomóc Ci właściwie przeżywać powstające trudności. Abyś mógł te wielkie wartości wykorzystać i ich nie zmarnować. Szacunek wobec samego siebie Skoro jesteś cały własnością Boga, skoro narządy płciowe wiążą się z wielką tajemnicą przekazywania życia należy ciało swoje otaczać szacunkiem, troszczyć się o nie, o jego zdrowie, o odpowiednią higienę, ale nie wolno go nadużywać. Stąd dbać musisz o wyrabianie w sobie właściwej wstydliwości. Nie znaczy to, byś nie mógł się dotykać przy myciu i z potrzeby na siebie spoglądać. Broń się od przesady, ale też nie ulegaj chęciom do jakiejś niewłaściwej zabawy z samym sobą. Takie niepotrzebne dotykanie łatwo może przerodzić się w nałóg trudny do pokonania, który może mieć niewłaściwy wpływ na Twój charakter. Nie pozwól też, aby ktoś Ciebie bez ważnej racji oglądał i dotykał dla zabawy. Gdy spotkasz się z taką propozycją, zdecydowanie musisz się jej przeciwstawić. Zwróć też uwagę na strój, jakiego używasz w sporcie, na plaży, abyś nie był dla drugich okazją do złych myśli i pokus. To wszystko odnosi się też do Twego stosunku do ciała drugiego człowieka. Nigdy nie szukaj przyjemności z dotykania, podglądania drugich. Nie tylko wtedy sam siebie niszczysz, ale możesz być powodem zgorszenia swych bliźnich. Gdy spotkasz się z kolegami, którzy w stosunku do innych kolegów i koleżanek wykraczają w tych sprawach, uczyń wszystko co możesz, by wytłumaczyć, zawstydzić, a jeśli potrzeba obronić słabszych. Czasem trzeba sobie znaleźć dwóch lub trzech mądrzejszych kolegów i razem przeciwstawić się stanowczo istniejącym praktykom. Warto, abyś pamiętał, że Twój organizm jest tak urządzony, że gdy potrzeba, sam reguluje u chłopców powstające napięcia przez tak zwane polucje. Nie trzeba dopomagać. Traktuj tę dziedzinę spokojnie, poważnie i z szacunkiem. Gdy trzeba, poradź się kogoś poważnego i godnego Twego zaufania. Skoro masz kłopoty ze sobą samym, radzę Ci nie ulegać panice. Zapewniam, że systematyczna praca nad sobą omówiona w poprzednich rozdziałach, uwolni Cię wkrótce od tej biedy. Przeczytaj też do końca obecny rozdział. W szczególny sposób radzę Ci więcej wczuwać się w sprawy i potrzeby Twych bliźnich. Dostrzeżesz takie sytuacje, w których będziesz mógł pomóc, zaradzić. Bierz je do serca i bądź uczestnikiem. Oderwie Cię to od niewłaściwego zamknięcia się w kręgu własnych doznań. Właściwe uzupełnienie wiadomości Wiele zła powstaje z przyczyny złych informatorów. Przy okazji uświadomienia uczą niewłaściwego poglądu na te sprawy i są nieraz powodem spaczonych pojęć, a nawet nieskromnych poczynań. Bądź bardzo uważny w uzupełnianiu potrzebnych Ci wiadomości, w szukaniu odpowiedzi na rodzące się pytania. Obdarz zaufaniem swego ojca, matkę, kogoś starszego z rodziny, znajomego kapłana lub wychowawcę ze szkoły. Nie szperaj po byle jakich książkach, bo możesz trafić na takie, które błotem zarzucą Twoją wyobraźnię. Cierpliwość i wytrwałość Nie sądź, że staniesz się wzorowy po jednej pogadance lub dobrej lekturze. To praca na całe życie. Bo siły, o których mówiliśmy, tkwią w człowieku i wymagają ciągłej pracy i czujności. Z czasem będzie Ci łatwiej panować nad sobą, ale walka o czystość nie ustanie nigdy. Również w małżeństwie obowiązuje czystość, inna niż teraz, ale również wymagająca panowania nad sobą i wyrzeczeń. Jeśli teraz nie podejmiesz trwałej pracy, wkrótce staniesz się niewolnikiem popędów. Nie wolno Ci się im poddawać, bo zmarnujesz własne życie i wyrządzisz innym krzywdę. Nieuczesane myśli Wielu skarży się na swe myśli. Czują się nieraz zmiażdżeni naporem nieskromnych myśli i wyobrażeń. Bronią się rozpaczliwie i, jak się im wydaje, nieraz nieskutecznie. Machają rękami, potrząsają głową, biegają po pokoju. Boją się, że ta lub inna myśl przekreśliła już wierność czystości i zjednoczenia z Bogiem. Uspokoję Ciebie: tylko świadome i dobrowolne myśli nie w sposób niewłaściwy, dla zadowolenia złych pożądań obarcza Twe sumienie. Dokąd się nie zgadzasz, nie chcesz nie ponosisz klęski. Najlepiej spokojnie zwróć myśl do tej dziedziny, która Cię specjalnie interesuje. Może modelarstwo, planowana wycieczka, rozgrywka szachowa, ciekawy serial telewizyjny. Pokrzepi Cię myśl o tym, że jesteś w obecności Boga, że chcesz w niej wytrwać. Ale też siebie nie oszukuj. Bądź konsekwentny. Nie taki, jak jeden z moich rozmówców, który z rozpaczą prosił o pomoc w opanowaniu złej wyobraźni. Był na tyle szczery, że przyznał się, że od kilku tygodni polował na pikantniejsze filmy, że od kolegów dostał kilka książek gdzie podkreślone były niewłaściwe opisy, że zaczął z kolegami oglądać pornograficzne fotografie. Jak się decydujesz i wybierasz czystość, to bądź konsekwentny. Nie możesz być czysty i wolny, a jednocześnie świadomie narażać się na utratę panowania nad sobą. Z kim przestajesz, takim się stajesz Powinieneś mieć koniecznie odpowiednie towarzystwo. Nieprawda, że wszyscy Twoi koledzy i koleżanki są źli. Dobrze musisz patrzeć. Na pewno znajdziesz wśród nich prawdziwie wartościowych. Może nawet takich, którzy jak Ty pragną być szlachetni i nad sobą pracują. Zbliż się do nich. Razem będziecie silni. Musisz mieć ambicję nieulegania modzie i sposobom zachowania, których nie akceptujesz. Przecież stać Cię na własny styl, na oryginalność. Jeśli któryś z kolegów zaśmieje się z Ciebie, wiedz, że może w ten sposób tuszuje budzący się w nim podziw dla wej samodzielnej postawy. Tylko wyjątkowo usprawiedliwiony będzie Twój udział w grupie koleżeńskiej, która jest nie na poziomie: wtedy, gdy uważasz, że jesteś na tyle silny, wierny swoim zasadom, że masz szansę oddziaływania na nich w dobrym kierunku. I tylko na czas, dokąd jesteś "w akcji". Radzę Ci, abyś zawsze, przynajmniej z innym kolegą, tak samo jak Ty myślącym, podejmował zadanie. Wzajemnie będziecie się wspierać, omawiać sposób działania, metody. Powoli spróbuj wytworzyć obok siebie grupę podobnych sobie. Wtedy możecie nawet pokusić się o to, by zmienić oblicze waszej klasy. Czy musisz być sportowcem Opowiadał mi ktoś po obozie sportowym, że w tym czasie nie miał żadnych trudności z czystością. Za moją radą po wakacjach tak sobie plan dnia ułożył, że zawsze był zajęty. Na trening chodził dwa razy w tygodniu, a codziennie choć trochę czasu poświęcał gimnastyce lub sportowi. Większych trudności od tej pory nie przeżywał. Nie jest konieczne, abyś był sportowcem, ale w pracy nad opanowaniem siebie w dziedzinie czystości trzeba pamiętać o pewnej wszechstronności. Nie tylko sport i gimnastyka, ale również nie samo siedzenie nad książką. Włącz w swój plan również spacery, może trening sportowy, co pewien czas jakąś wycieczkę. W tej mierze, w jakiej od Ciebie zależy, utrzymaj swe ciało w dobrej kondycji i zdrowiu. To wszystko, co mówiłem Ci o środkach nadprzyrodzonych w pracy nad sobą, ma tu pełne zastosowanie. Wiele przykładów mógłbym Ci przytoczyć, jak w sytuacji bardzo trudnej, zda się beznadziejnej, młody człowiek wydźwignął się ze swoich nałogów przez regularną spowiedź, częstą Komunię świętą, przez ufne oddanie się Niepokalanej Matce. W swej codziennej modlitwie powiedz nieraz Bogu o Twym pragnieniu prawdziwej czystości. W przyszłości matka Twoich dzieci Abyś łatwiej mógł zdobyć się na szacunek dla każdej dziewczynki, pomyśl o takiej sprawie. Gdzieś w tym mieście, a może gdzieś dalej, rośnie dziewczynka, która ma być matką Twych dzieci. Twoją żoną. Ma teraz osiem, dziesięć, może dwanaście lat. Spotyka się z różnymi chłopcami. Na pewno chciałbyś, by tamci, Twoi rówieśnicy, okazali szacunek, nawet pomoc, tej Twojej przyszłej wybranej. Nawet by bronili jej, gdy będzie tego potrzebowała. Dziewczynka, którą spotkasz, też ma być czyjąś żoną i matką. Jaki się wobec niej okażesz? Czy Twoje słowa, gesty, zachowanie pomogą jej do pięknego życia? Nie oceniaj jej tylko swoją miarą. Psychika chłopca trochę inaczej jest skonstruowana niż dziewczynki. Chłopak otrząśnie się z popełnionego grzechu, żalem serdecznym ogarnie swe winy i pójdzie dalej w życie. Dziewczynka, która spotkała się z nieskromnością, ze zgorszeniem, z brutalnością chłopca, przeżywa to najczęściej bardzo głęboko. Nieraz już nigdy nie może odzyskać dawnej świeżości i czystości. Chłopak, który ją skrzywdził, nawet nie wie, że mógł zmarnować jej życie. Bądź prawdziwie rycerski wobec każdej dziewczynki, nawet najmłodszej, nie pozwalaj sobie na najmniejsze nawet uchybienie przeciw czystości. Spotkasz kolegów, którzy chwalą się przed innymi swoimi wyczynami wobec dziewcząt. Na pewno byś ich nie podziwiał, gdybyś wiedział, że ofiarą brutalności tamtych stała się Twoja siostrzyczka. A tak jest w rzeczywistości. Przecież wszyscy mamy być wobec siebie braćmi i siostrami. Przecież Bóg jest Ojcem każdego człowieka. Niech Cię napełni czcią do każdej dziewczynki i ta myśl, że jest ona tak podobna do Matki Chrystusa, tak bliska w swej kobiecości Matce nas wszystkich. Są chłopcy, którzy to rozumieją, są też dziewczęta, które swym zachowaniem pomagają swym kolegom do budowania pięknego charakteru. Zdrowie i szczęście Twych dzieci Zdrowie i szczęście Twych dzieci tworzy się już teraz. Twe zwycięstwo nad sobą, Twoja czystość i panowanie nad popędami, to też dla nich. Jeśli teraz uczysz się szacunku wobec dziewcząt, delikatności i rycerskości w obcowaniu z nimi - założysz kiedyś piękną rodzinę. Twoja małżonka będzie bezpieczna i szczęśliwa przy Tobie, dzieci znajdą u was prawdziwą rodzinę. Twoja obecna troska o zdobycie wiedzy, o rozwój życia religijnego, mocny charakter, to też dla nich. Chłonąć to wszystko będą przez przykład, jaki im dacie przez atmosferę Twego przyszłego domu. Co zrobić, kiedy się już zakochałeś? Nie wyolbrzymiaj tego faktu. Lepiej byłoby, gdybyś lata szkolne spokojnie przeżył bez emocji uczuciowych. Ale cóż? Mówisz , że już nic nie poradzisz, już się zakochałeś. Prawdopodobnie to uczucie, sympatia, choć Ci się wydaje, że to "pierwszy i ostatni raz", że to "już na zawsze", po pewnym czasie minie, nie przetrwa tych lat, które dzielą Ciebie od chwili, gdy będziesz mógł poważnie pomyśleć o założeniu rodziny. Dlatego nie angażuj się za bardzo, nie trać tylu godzin na spotkania, spacery. Nigdy też nie narażaj siebie i jej na niewłaściwą poufałość. Pamiętaj, że łatwo rozpętać w sobie siły, które Cię zniewolą i mogą zniszczyć Twój charakter. Nawet gdyby powstało między wami prawdziwe uczucie i gdybyś rzeczywiście znalazł tę, która ma być towarzyszką Twego życia, trzeba zachować wstrzemięźliwość (opanowanie), nie zniszczyć tego daru i piękna. By nie przeszkodzić, ale dopomóc rozwojowi miłości, która dojrzewać powinna w Was. Przecież już wiesz, że miłość to przede wszystkim pragnienie dobra dla drugiego człowieka, to poświęcenie siebie, by on się rozwijał i był szczęśliwy. Tym dobrem najwyższym to pełnia rozwoju aż do zjednoczenia z Bogiem. Miłość do drugiego człowieka, ta prawdziwa miłość, temu ma właśnie pomagać. Oczywiście nigdy nie można nazwać miłością ślepego pragnienia zaspokojenia swych pożądań, bez względu na wszystko. W prawdziwej miłości radości związane z fizycznym zjednoczeniem dwojga ludzi będą się kiedyś mieścić. Będą nawet wyrazem i pomocą waszej miłości. Ale stanie się to wówczas, gdy przed Bogiem podacie sobie ręce, a On udzieli Wam w sakramencie Małżeństwa prawa do siebie i pomocy do dozgonnej wierności i miłości. Teraz czuwać musicie i wzajemnie sobie pomagać, by niczym nie przeszkodzić w rozwoju tej miłości, która jest przecież Bożym darem i do Boga ma was prowadzić. Będziecie bezpieczniejsi i najwięcej sobie pomożecie przez wspólną i częstą Komunię świętą. Czy wolno się całować? To ciągłe pytanie wrzucane do skrzynek rekolekcyjnych, umieszczane na anonimowych kartkach. Sam odpowiedz. Czy cieszyłbyś się z tego, że Twoja przyszła towarzyszka życia wycałowana była przez Twych kolegów? Pomyśl, czy i jej byłoby przyjemnie, że wybrany jej serca z innymi dziewczętami się całował? "Ale my się prawdziwie kochamy" - tego jeszcze nie wiesz na pewno. Nie możesz z całą pewnością powiedzieć, że właśnie Wy zostaniecie małżeństwem. Nawet gdyby tak było, nie narażaj jej i siebie na utratę czystości. Choćbyś zapewniał, że sam niczego złego nie odczuwasz, to przecież nie wiesz, jak ona przeżywa te pocałunki. Również i tego nie możesz przewidzieć, czy nie rozpęta się w Tobie nagle wielka siła popędu seksualnego i żałować będziecie oboje tego, co się stało. Jeżeli zdołałeś, jak mówisz, podbić jej serce i pewny jesteś jej uczuć, pamiętaj, że ona jest bardziej teraz bezbronna i zależna od Ciebie. A Ty stajesz się przez to bardziej odpowiedzialny za siebie i za nią. Nie nadużywaj jej bezbronności nawet przez pocałunki. Nie przestań być męski W obcowaniu z dziewczętami w szkole, na wycieczkach, w rodzinnym domu traktuj je z prostotą i szacunkiem, tak jak dobre siostry. Zawsze jednak pamiętaj, że to Ty masz być męski, opiekuńczy wobec nich. Nie zamieniaj się z nimi na role, bo nie rozwiniesz właściwie swego charakteru. Słyszałeś, jak chłopcy skarżyli się na to, że ich koleżanki tracą wiele ze swego uroku, bo upodobniają się do chłopców w swym stroju, zachowaniu, rozrywkach i zainteresowaniach. Mieli pewnie rację. Ale czy nie można być również zaniepokojonym o prawdziwą męskość usposobieniem niejednego długowłosego chłopca, w modnej kobiecej salopie. Źle by się działo, gdyby cały świat był męski, ale też biedni będziemy, gdy wszyscy zniewieścieją. Zostań sobą, mimo długiej fryzury, rycerski, opiekuńczy wobec dziewcząt i słabszych, wymagający i twardy wobec siebie. Stary kawaler, stara panna Nie popełniaj tego błędu. Nie nazywaj starym kawalerem i starą panną człowieka tylko dlatego, że nie założył rodziny. Wady, które mieścimy w tej nazwie, dziwactwa i obrzydły egoizm bywają także udziałem kogoś, kto ma żonę czy męża. Jeśli zamyka się w kręgu własnych spraw, odcina od innych ludzi, myśli tylko o sobie, o własnych przyjemnościach, może i w małżeństwie być takim "starym kawalerem" czy "starą panną". Przeciwnie, iluż to ludzi nie zakłada rodziny, a żyje wielką miłością i wypełnia swe życie ofiarną służbą. Czy to będzie poświęcenie wobec starych rodziców, młodszego rodzeństwa lub ofiarna służba lekarki czy nauczycielki. Takich ludzi nie możemy nazwać mianem "starego kawalera" czy "starej panny". Kto by śmiał nazywać starą panną uczoną, która swe życie ofiarnie poświęca bliźnim, by wynaleźć nowy środek na nieuleczalną chorobę, lub zakonnicę, która w swym powołaniu w całkowitym zapomnieniu o sobie, służy chorym w szpitalu lub upośledzonym dzieciom. Dlatego nie bój się zostać sam, ale troszcz się o to, by ofiarować życie wielkiej miłości. Ci, którzy ulegają temu niewłaściwemu lękowi przed samotnością, mogą popełnić błąd, który mści się później przez całe życie - mogą zbyt pochopnie wybrać towarzysza lub towarzyszkę życia. Może jesteś wezwany Teraz już inaczej będziesz patrzył na tych, którzy idą na wezwanie Chrystusa do kapłaństwa lub do życia zakonnego. Są oni na drodze ku tej największej służbie. Realizują zaproszenie, jakie otrzymali, by całkowicie poświęcić się Bogu i bliźnim, by służyć, poświęcać się bez reszty. Mieli kiedyś głębokie przekonanie, że nie wystarczy im tu, co mogą znaleźć i realizować w codziennym życiu, zapragnęli pełni Miłości, bezkompromisowego oddania najwyższym ideałom. Są potrzebni, bo na świecie wciąż jest mnóstwo biedy i nieszczęścia, bo ciągle jeszcze dwie trzecie ludzkości nie zna Dobrej Nowiny. Może i w Tobie odezwie się powołanie, które tylu młodych ludzi skierowało na drogę naśladowania Chrystusa. Nie bój się wtedy. Pójdziesz i Ty drogą powołania wszystkich ludzi: drogą Miłości. Ale tej największej: ku Bogu. Jak kochać drugiego człowieka Nakaz miłowania drugiego człowieka to nie tylko przykazanie naszej wiary lub postulat ogólnoludzkiej moralności. Podjęcie tego zobowiązania lub jego lekceważenie decyduje o pięknie i o szczęściu naszego życia. Gdy mówimy o pracy nad charakterem tego zagadnienia nie możemy pominąć. Już w rozmowach poprzednich tłumaczyliśmy sobie, że egoista i samolub zostanie wreszcie sam, tragicznie samotny. Mimo materialnego zabezpieczenia mieć będzie poczucie zmarnowanego życia. Nie zostawi po sobie trwałego dobra. Podobny będzie do pasożyta żyjącego cudzym kosztem. Aby być w pełni rozwiniętym człowiekiem należy wyrobić w sobie właściwy stosunek do swoich bliźnich. Tylko przez dawanie siebie, tylko przez poświęcenie dla innych i ofiarną służbę, rośnie się prawdziwie i wewnętrznie ubogaca. Doświadczyłeś pewnie tego. że każde spełnione dobro powraca do tego , kto je świadczył. Zauważ tylko, że wielcy ludzie, o których świat nie zapomina, to właśnie tacy, którzy w służbie drugiemu człowiekowi posunęli się do całkowitego daru ze swego czasu, sił, zdolności a nawet życia. Wzorem dla nas pozostanie Chrystus, który oddał siebie i przekreślił całkowicie. Wtedy stał się naszym Zbawicielem i wtedy ostatecznie zwyciężył. Obecna rozmowa to uzupełnienie dotychczasowych rozmów. Praktyczne i konkretne wskazówki. Zawsze musimy się obawiać, by nasze dobre zamiary nie kończyły się jedynie na deklaracjach i słowach. Pytamy: jak praktycznie kochać drugiego człowieka? Uznać prawo do inności Nie ma dwóch ludzi takich samych. Różnice między nimi wystąpią nie tylko w zewnętrznym wyglądzie, ale również w myśleniu, wartościowaniu, w ich odczuwaniu. Na każdego działa jego otoczenie, warunki życia w dzieciństwie, książki, które czytał, ludzie, z którymi się zetknął. U podstaw rozwoju znajduje się wyposażenie biologiczne. Historia życia poprzednich pokoleń nie jest bez wpływu na każdego z nas. O tym musisz pamiętać. Unikaj oceniania drugich własną miarą, z własnego punktu widzenia. To, co dla Ciebie jest oczywiste, może być niezrozumiałe dla innych. Co dla Ciebie łatwe, może być dla kogoś nieosiągalne. Przypomnij sobie i to, że tak jak Ty masz prawo być sobą, realizować w pełni własny rozwój, tak samo ma prawo i drugi człowiek. Twój pogląd na świat, Twoja ocena rzeczywistości nie jest jedyna i na pewno nie najsłuszniejsza. Można te problemy głębiej i wszechstronniej ocenić. Miej szacunek dla inności drugiego człowieka, dla jego poglądów i odmiennego zdania. Nie podejrzewaj go zaraz o głupotę, ograniczoność czy złą wolę. Pomyśl, że w tamtej ocenie też może być ziarno prawdy, że sam możesz być w błędzie, że możesz być jednostronny. Chociaż pewny jesteś, że słuszność jest po Twojej stronie, staraj się zrozumieć i uszanować odmienne od swoich poglądy. Nigdy nie okazuj pogardy dla nich, choć masz obowiązek wytrwać przy swoim stanowisku, szczególnie wtedy, gdy dotyczy zasadniczych kwestii Twego życia. Jeśli spór dotyczy drobnostek, to Twoje ustępstwo, kompromis mogą być nawet konieczne dla zachowania jedności i wzajemnych dobrych stosunków, albo dla dobra sprawy. Wszystko, cośmy sobie teraz powiedzieli, dotyczyć może Twoich rodziców. Oni są inni niż Ty, inaczej oceniają wiele zjawisk. Nowoczesne malarstwo i muzyka nie przemawiają do nich tak, jak do Ciebie. Załamują ręce nad Twoim strojem lub manierami. Chcesz, aby Ciebie zrozumieli. Ale i Ty musisz ich zrozumieć. Staraj się o to. Popatrz na nich poprzez historię ich życia. Kształtowała ich inna rzeczywistość, może lata wojennej grozy, ciężka praca w dzieciństwie, brak tych rozrywek i przyjemności, jakie są Twoim udziałem. Chcą Twego dobra, na pewno. Może widzą je odmiennie od Ciebie, ale Cię kochają. Poświęcili Ci tak wiele. Czy wszystko, przy czym się upierasz, o co walczysz z nimi, jest takie istotne? Czy przez szacunek dla nich nie powinieneś ustąpić? A Twoje żądania, czy są zawsze słuszne? Co jest u ich podłożach? Może tylko Twój egoizm, chęć używania przyjemności. A o nich, o Twych rodzicach nie pomyślałeś? - Że oni też powinni odpocząć, mieć czas na lekturę, kino, że powinieneś okazać im swoją miłość i troskę. Nie odsuwaj się od kolegi, jeśli jest inny niż Ty. Miej szacunek i zrozumienie dla jego inności. Sprawdzaj swoje poglądy i własne oceny w zetknięciu z odmienną wizją świata. Tak jak bogactwem przyrody jest jej różnobarwność, wielkość kształtów i odcieni, tak i ludzie Cię otaczający nie powinni być we wszystkim do siebie podobni. Prędko znudziłbyś się takim kolegą. Kontakty z nim niewiele by Ci dały. A dzięki bogactwu indywidualności ludzkich możesz często skorzystać z nowego spojrzenia na te same fakty, wzbogacić swoje poznanie, poszerzyć swe horyzonty. Gdy będzie trzeba bronić własnego zdania, w polemice umocnisz się i ugruntujesz. Może być ten sam ideał, ta sama koncepcja życia i cel, ale droga ku nim dla każdego człowieka jest inna, realizacja niepowtarzalna i odmienna. Tak jak są różne drogi i sposoby osiągnięcia górskiego szczytu. Musisz to zrozumieć i uszanować ich prawo do tego, aby byli sobą. Umieć wysłuchać Są koledzy i koleżanki, z którymi lubisz rozmawiać. Z innymi znowu nawet nie zaczynasz rozmowy. Wiesz, że to nic nie da, zaraz Ci przerywają. Masz wrażenie, że lekceważą Twoje zdanie, uwagi. Oni wszystko lepiej znają, już z góry wiedzą, co powiesz. Nie pozwolą Ci nawet dokończyć. Twoje wątpliwości dawno już rozwiązali. Już się zniechęciłeś do kontaktów z nimi. Czułeś się zawsze jakoś umniejszony i poniżony przez nich. Ci, których poszukujesz do rozmowy, zachowują się inaczej. Masz wrażenie, że są prawdziwie zainteresowani, jakby otwarci na to, co mówisz. W ich obecności łatwo się wysłowić, formułujesz swe poglądy jasno, precyzujesz, następuje w Tobie proces wyzwolenia się wewnętrznych treści, które były ukryte, dokonują się ciekawe skojarzenia. Czasem kieruje Tobą natchnienie i dokonujesz jakby nowego odkrycia. Chyba masz kogoś takiego? Może to właśnie matka lub ojciec? Może Twój rówieśnik, a może ktoś starszy. To taki przyjaciel, który umie słuchać. Po spotkaniu z nim jesteś wewnętrznie umocniony, tak się czujesz, jakby się coś zmieniło, jakbyś urósł i wyprostował się. A jakim Ty jesteś słuchaczem? Czy wobec Ciebie inni są przygaszeni, przytłumieni Twoimi słowami. Czy przeciwnie-doświadczają wewnętrznego wyzwolenia? Ocierają się o Ciebie różni ludzie. Możesz im pomóc przez swój szacunek dla ich słów, przez słuchanie ich z zainteresowaniem i wewnętrznym zaangażowaniem. Choćbyś nic nie mówił, odczują, gdybyś z obojętnością i lekceważeniem odwrócił od nich swą uwagę. Jakby mur zimny stanie to między wami. Podobnie, choćbyś nic nie mówił, nic nie umiał poradzić, ale serdecznie. ze współczuciem i zrozumieniem wysłuchał - będzie to ogromną pomocą. "Dziękuję ci. Jakże mi bardzo pomogłeś" - usłyszysz kiedyś szczerze i będziesz wiedział, że nawet bez jednego słowa z Twej strony, ktoś odejdzie od Ciebie lepszy, większy, a może cierpienie jego stanie się dzięki Tobie łatwiejsze do znoszenia? Przede wszystkim: ci najbliżsi Niebezpiecznie jest mówić o miłości bliźniego, pisać o tym mądre rozprawy. Może to wszystko zostać w świecie teorii. Bo można mieć rozległą wiedzę, a nie mieć mądrości. Dopiero wtedy powiemy o kimś, że jest prawdziwie mądry, gdy poznane wartości kocha i według nich żyje. Już wiele razy mówiliśmy sobie, że trzeba koniecznie przystępować praktycznie do dzieła. W pracy nad własnym charakterem teoria ma się łączyć z praktyką. W codziennym życiu, w zwykłych sprawach. Nie czekać na wyjątkowe okazje. Podobnie się dzieje z miłością bliźniego. Okazja do niezwykłego poświęcenia może się nigdy nie zdarzyć, a rośnięcie i rozwój miłości, co jest zadaniem całego życia, dokonuje się w codziennych, najprostszych kontaktach. I tu przestrzegam przed częstym błędem. Właściwy stosunek do drugiego człowieka, czyli miłość bliźniego, która jest zasadniczym rysem pięknego charakteru, nie może być tylko "na wynos". We własnym domu, wobec rodzeństwa, rodziców - szorstki, nieprzystępny. pełen krytyki i niechęci, a wobec innych ludzi delikatny, serdeczny i współczujący. Sytuacja taka nie da się utrzymać. Tamta pierwsza postawa jest prawdziwa, ta druga jest na razie tylko zewnętrzną pozą, niestety tylko piękną etykietką. Poligonem ćwiczeń, pólkiem doświadczalnym, właściwym terenem, gdzie rośnie i pogłębia się Twoja miłość bliźniego może być tylko najbliższe Twoje otoczenie przede wszystkim Twoja rodzina. Osiągnięcia wobec najbliższych Ci ludzi będą owocować w kontaktach z innymi. Prawdziwej delikatności i dobroci, wytrwałej cierpliwości i stałego szacunku, czynnej życzliwości i ofiarnego zapominania o sobie możesz się przede wszystkim uczyć w kręgu rodzinnego życia. Dlatego kontroluj uważnie Twe zachowanie, Twoje reakcje wobec rodziców, rodzeństwa, dziadków, o ile są z Wami. Badaj, jakie są Twoje myśli na ich temat, jakimi uczuciami ich darzysz, czy usiłujesz ich rozumieć, czy ich rozumiesz i szanujesz. Tylko w ten sposób nauczyć się można miłości bliźniego. Bo ci najbliżsi też są bliźnimi, oni przede wszystkim. Musi kosztować Ciebie... Mówiliśmy o tym już poprzednio. To, co buduje Twój charakter, co Ciebie rozwija, musi się łączyć z przezwyciężaniem siebie samego. Zawsze będzie przekraczaniem dotychczasowych form postępowania. Porównywaliśmy te procesy do treningu sportowego, w którym też stawiać trzeba coraz większe wymagania. Oczywiście pokonywanie własnego egoizmu, przyzwyczajenia do zajmowania się sobą, do szukania we wszystkim własnej korzyści i przyjemności wymagać będzie wysiłku. Nie będzie to łatwe. Będzie Cię kosztować. Będą chwile wahania, bo trzeba oddawać to, co się ma, co już cieszy. Ale to ryzyko jest konieczne. Zresztą prędko się przekonasz, że radość dawania, służenia drugim, jest wyższego gatunku. Każde poświęcenie powodować będzie Twój wewnętrzny wzrost. W miarę praktycznej miłości bliźniego powstawać będzie w Tobie jakby nowe usposobienie. Już się nie będziesz umiał cieszyć sam. korzystać z przyjemności w zamkniętym kręgu własnego egoizmu. Drugi człowiek dotąd obcy, stanie się kimś bliskim, bratem, za którego poczujesz się odpowiedzialny. Odkryjesz nowy rodzaj radości i już tylko takiej będziesz poszukiwał. Inna Ci nie wystarczy. Twoje otwarcie się na bliźnich, gotowość do poświęcania uczynią Cię pełnym człowiekiem. Prawdziwym chrześcijaninem. Dlatego nie bój się naruszyć "własnej kieszeni". Nie wystarczą przecież dobre słowa, ani też nie wystarczy organizowanie pomocy bliźnim przez drugich. Dokąd osobiście nie uczynisz ofiary, nie poświęcisz tego, do czego jesteś przywiązany, dokąd nie udzielisz pomocy własnymi rękami, własnymi oszczędnościami, dotąd jeszcze nie wszedłeś na drogę prawdziwej miłości bliźniego. Nasze życie, praca nad charakterem ma zbliżać nas do wzoru i ideału. jakim jest Chrystus. On wszystko oddał, niczego dla siebie nie zatrzymał. Zapłacił swoim życiem za zbawienie ludzkości i każdego człowieka. "Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich". Mieć oczy otwarte... Miej oczy szeroko otwarte. Wczuwaj się w potrzeby, w przeżycia drugich. Nie zagłuszaj budzącej się w Tobie delikatności uczuć. Nie chodzi przecież tylko o pomoc materialną. Rzadko jej możesz udzielić. Twoi bliźni oczekują od Ciebie innej pomocy. Są wśród nas ludzie potrzebujący dobrego słowa, szczerego zainteresowania. Nieraz Twoi najbliżsi spragnieni są Twego szacunku. Nie wystarczy pomaganie matce w zakupach, w pracach domowych, jeśli przy tym jesteś szorstki, nieżyczliwy, arogancki w sposobie odzywania się do niej. Może właśnie zwykła grzeczność jest tym, czego Ci najwięcej brakuje? Zdarza się, że ktoś nie dostrzega, jak bardzo przeciwny miłości bliźniego jest jego sposób traktowania kolegi czy koleżanki, a może kogoś z rodzeństwa lub nawet rodziców. Ciągłe żarciki na czyjś temat, ironiczne uwagi, ośmieszanie, mogą stać się powodem wielkiego cierpienia. Ty się wyżywasz, "ostrzysz swój dowcip", może bierzesz odwet na kimś Ci bliskim za niepowodzenia w szkole, a nie widzisz, ile zadajesz bólu. Miłość Twoja musi też przejawiać się w słowach i w Twoim szacunku. Pomyśl nad tym i może od tego właśnie zaczynaj. Twoja czujność sprawi, że prędko dostrzeżesz i inne okazje doświadczenia prawdziwej miłości. Często mieć będziesz sposobność do obrony dobrego imienia drugiego człowieka. Nieraz w Twej obecności zaczną powtarzać o kimś zasłyszane plotki, podejrzenia, może wprost zmyślone historie. Umiej się temu przeciwstawić. Nawet wówczas jest to obowiązkiem, gdy opowiadać będą fakty prawdziwe, ale rzucające cień na jego osobę. Nie możesz zaprzeczyć prawdzie, ale to przecież nie jest pełna prawda o tym człowieku. On nie tylko jest taki, jakim go przedstawiają. Są na pewno w jego życiu też różne wartości, a nie do nas należy osądzanie i potępianie bliźniego. Może w jego sytuacji, w warunkach, w jakich się znalazł, wcale nie bylibyśmy lepsi. Wzięcie w obronę obmawianego człowieka, przerwanie niewłaściwego nicowania czyjegoś postępowania jest też koniecznym znakiem prawdziwej miłości bliźniego. Kto wie, czy za taki Twój czyn, ktoś inny nie weźmie Ciebie w obronę, gdy Twoją osobę wezmą na warsztat przy innej okazji. Dobre imię u ludzi jest wielką wartością. Trzeba jej bronić i nigdy nie przyczyniać się do jej niszczenia. Chorzy i starzy Gdy pilnie rozglądasz się wokół siebie, dostrzeżesz ludzi starych i chorych. Chciałbym Cię uwrażliwić na ich obecność. Zdrowemu i młodemu człowiekowi niełatwo ich zrozumieć i wczuć się w sytuację, problemy starości i długotrwałej choroby. "Takiemu to dobrze" - powiedział ktoś młody o staruszku emerycie, który już nie mógł pracować, prawie nie upuszczał swego pokoju, gdzie żył wśród książek i albumów z fotografiami z dawnych lat. Dopiero bliższe kontakty, kilkakrotne wizyty i rozmowy pozwoliły coś zrozumieć z cichej tragedii człowieka, kiedyś bardzo czynnego i towarzyskiego, a teraz zupełnie samotnego i bezradnego w swej starości. Przynoszenie gazety z kiosku, codzienna wizyta nawet tylko pięciominutowa, były dla niego wielkim dobrodziejstwem. Mówił teraz, że już się nie boi, że umrze nagle i tygodniami nikt nie będzie wiedział o jego śmierci. Zwykłe drobiazgi stać się mogą nie lada problemem dla starego człowieka, który nie może sam przybić gwoździa, przesunąć tapczanu, a nawet nie zdoła zreperować przepalonego bezpiecznika. Jaką ulgą będzie dla niego świadomość, że choć raz w tygodniu, jeśli nie możesz częściej, odwiedzisz go i pomożesz. Dokąd człowiek jest potrzebny, czuje, że życie jego ma sens. Straszne jest poczucie bezużyteczności, wyrzuceni poza nawias społecznego życia, szczególnie dla kogoś, kto był czynny, społecznie zaangażowany. Jakże wiele tu możesz zrobić. Daj do zrozumienia, że rozmowy z nim są dla Ciebie cenne i pożyteczne, że korzystasz z jego doświadczenia. Proś o radę w niektórych problemach. Przekonasz się, że wiele zyskasz dla siebie z takich kontaktów. Problemy ludzi chorych, kalekich, to też dziedzina ogromnie trudna dla zdrowego, tryskającego życiem chłopca czy dziewczynki. Może byłeś sam poważnie chory i spędziłeś w szpitalu kilka tygodni z powodu jakiejś operacji? Na pewno inaczej patrzysz teraz na szpital i w ogóle na chorego człowieka. Jeśli nie miałeś w życiu jeszcze takiej przygody, spróbuj wyobrazić sobie, że to Ty właśnie, tak jak ten chory, już kilka lat leżysz bez nadziei wyzdrowienia. Czego byś pragnął wtedy, co sprawiłoby Ci radość? Szukanie odpowiedzi na te pytania pomoże Ci w delikatnym potraktowaniu ludzkiego nieszczęścia. Niektórzy wprost panicznie boją się tych zagadnień, uciekają od nich. Nawet we własnym domu usiłują nie dostrzegać chorych i starych ludzi. Tłumaczą, że są zbyt wrażliwi i uczuciowi. To przeważnie nie jest prawdą. Czy to raczej nie zwykły egoizm, chowanie głowy w piasek, zamykanie oczu na innych, by móc swobodnie rozkoszować się własną młodością, zdrowiem i swobodą? Nierozsądna jest taka izolacja. Prędzej niż Ci się zdaje, życie postawi Cię w podobnej sytuacji i będziesz wtedy nieprzygotowany. Prawdziwie piękna będzie Twoja młodość tylko wtedy gdy rozegrasz ją na tle rzeczywistego świata, gdy dzielić ją będziesz z innymi. Nie trać tej niezwykłej okazji do kształcenia charakteru. Zauważ na Twej drodze Chrystusa czekającego Twej pomocy w człowieku chorym i starym. Nie bądź jednak przysłowiowym "słomianym ogniem". Wytrwaj w postanowieniu dłuższy czas, nie zniechęcaj się przy pierwszej trudności. Wyrabiaj w sobie rzetelność, wytrwałość i cierpliwość. Twoje odejście może bardzo zranić tych którym w pierwszym zapale okazałeś swą dobroć i zainteresowanie. Twój stosunek do niechętnych Ci i wrogów Chrystus zalecił, by miłować nieprzyjaciół. Często spotykasz się z tym zagadnieniem i nie umiesz sobie z nim poradzić. Przede wszystkim, czy rzeczywiście masz wrogów? Może raczej niechętnych sobie. Bywa, że przesadnie oceniasz czyjąś reakcję, szorstkie odezwanie, że zbyt jednoznacznie i surowo osądzasz fakt. Może nawet własne odczucie przerzucasz na innych i przypisujesz im to, co jest w Tobie. Czy nie lepiej potraktować ich jak życzliwych Ci ludzi, uwierzyć w ich dobre intencje i szlachetność, zbagatelizować fakty świadczące na ich niekorzyść? Zdziwisz się, jak wielu stracisz wrogów, jak wielu odkryjesz nowych przyjaciół. Nie bądź obraźliwy i zawzięty. Do pięknego, wypracowanego charakteru człowieka te wady nie pasują zupełnie. Umiejętność przebaczenia i zapominania urazów świadczy o sile człowieka i jego wewnętrznym bogactwie. Wiele radości przeżyjesz, gdy zwyciężysz w sobie niechęć i wrogość. Nawet dla Twego zdrowia fizycznego i psychicznego byłoby bardzo niekorzystne chowanie w sobie i potęgowanie zawziętości i urazy. Próbuj od rana zaczynać swe stosunki z bliźnimi od nowa, tak jakby nigdy Cię nie urazili, jakby Ci żadnej przykrości nie wyrządzili. Pytaj siebie szczerze i z prostotą, czy może w Tubie właśnie jest coś, co razi, znieważa drugiego, co sprawia, że jest on Ci niechętny, że czuje się pokrzywdzony i zagrożony. Nie przypisuj winy tylko innym. Zawsze zaczynaj od siebie. Kto wie, może gdy zaprzestaniesz żartów, drwinek z kolegi, gdy potraktujesz go poważnie i życzliwie, pozyskasz sobie nowego przyjaciela? Może gdy bardziej przyłożysz się do fizyki, gdy tym przedmiotem zainteresujesz się i zaczniesz brać czynny udział w lekcjach, profesor do tej pory uważany przez Ciebie za "wroga numer jeden", okaże się zupełnie inny. Może to on właśnie wyczuwał w Tobie niechętnego uczestnika swych lekcji? Przeżyjesz cichy triumf, gdy dotychczasowego wroga spacyfikujesz, gdy nastanie pokój, gdy Twe zabiegi odniosą pozytywny skutek. Zemścić się, odegrać na wrogu, upokorzyć go i pognębić - to żadna korzyść. Zło zostaje. Może jeszcze większe niż do tej pory. Wprowadzić na to miejsce pokój, pojednanie, życzliwość - to prawdziwe zwycięstwo. Kto daje, kto korzysta? Postanowiono ciężko chorych, sparaliżowanych, nieraz już długie lata pozostających w mieście, wywieźć na wczasy, na wieś, na zdrowe powietrze. Wybrano odpowiednią miejscowość. Obok fachowej opieki lekarza i pielęgniarek potrzebny był personel pomocniczy, by usługiwać, przenosić, ubierać, wywozić na wózkach do lasu. Zaproszono studentów i studentki. Opowiadał jeden z nich. Zgłosił się, bo uważał to za obowiązek katolika, który chce żyć ewangelią miłości. Dwa tygodnie wakacji może poświęcić. Czuł się trochę jak bohater, kiedy jechał do tej pracy. Pierwsze dni były bardzo ciężkie. Zdawało mu się, że nie wytrzyma. Dotknął takiego morza cierpień, o jakim nie miał nawet pojęcia. Wkrótce poznał bliżej swoich podopiecznych, ich problemy wciągnęły go i do głębi przejęły. Poczuł się bardzo potrzebny, niezbędny dla nich. Przekonał się ile może dać z siebie radości, jak bardzo na niego liczą. Ci chorzy stali się jakby jego rodziną. Pozostał na ochotnika na dalsze dwa tygodnie. Mówił, że wrócił innym człowiekiem. Bogatszym. Żadne wakacje mu tyle siły nie dały. Otworzyły się przed nim nowe horyzonty. Za rok znów się zgłosi. Podejmując praktycznie przykazanie miłości nie myśl, że to Ty będziesz dawał, służył i poświęcał się. Że tylko Ty będziesz tym dającym, a inni będą korzystać z Twojego daru. Może więcej od nich sam skorzystasz i otrzymasz, a przede wszystkim wspomnij na to, że "ochotnego dawcę Bóg miłuje". Rozmowa na zakończenie Maszynopis zawierający poprzednie rozmowy wręczyłem do przejrzenia znajomemu, świeckiemu docentowi. Najważniejsze jego uwagi taką zawierały treść: ważne jest samopoznanie, samokontrola i rozmyślanie. Trzeba pracować nad swą wolą, nad wyrobieniem intelektu i wychowaniem uczuć. Każdy, według własnych potrzeb, skorzysta bardziej z tego lub innego działu. Nie można niczego nakazywać, trudno zmuszać do takiej czy innej metody, bo każdy człowiek jest inny. Ale przy tym trzeba pamiętać, że to tylko nasze ludzkie zabiegi. Choć potrzebne i konieczne, są tylko przygotowaniem, otwarciem się na działanie Boże, które wymyka się już naukowej analizie. To, co czynimy, daje jakby okazję, jest naszym przyzwoleniem, aby On, najlepszy Wychowawca, mógł się nami zająć. Jego dotknięcie, Jego łaska dokonuje w człowieku zmian, których ludzkim przewidywaniem nie jesteśmy w stanie określić. To jest działanie nadprzyrodzone i nasze samowychowanie powinno zmierzać ku temu, by z nim stale współpracować. Tak mniej więcej wyglądała jego wypowiedź. Ucieszyłem się z niej, bo i nasze rozmowy kończyły się nieraz takimi stwierdzeniami. I my nawiązywaliśmy, raz po raz, do modlitwy, sakramentów świętych - czyli do spotkań z Chrystusem. Początkowo zamierzałem umieścić na końcu tej części rozmowę o środkach nadprzyrodzonych w pracy nad sobą. Planowałem osobno omówić zagadnienie modlitwy, Mszy świętej, spowiedzi i Komunii świętej. Nie uważam już tego za konieczne, bo w ostatnich rozdziałach nieraz zajmowaliśmy się tymi zagadnieniami. Pragnę dorzucić jeszcze do tamtych uwag choć kilka zdań. Najważniejsze, byś potraktował sprawę swej wiary i przyjaźni z Chrystusem na serio. Wtedy inaczej wyglądać będzie modlitwa, wtedy i spowiedź, i Komunia święta staną się czymś niezbędnym, nie tylko w pracy nad sobą, ale w całym Twoim życiu. Dla wielu ludzi Msza święta jest zwyczajem, tradycją. Dla Ciebie powinna się stać najważniejszą chwilą tygodnia. Przecież Msza święta utrwala i uobecnia Ofiarę Krzyża. Dzieją się w niej tajemnice naszego Zbawienia, śmierć Chrystusa i Jego Zmartwychwstanie. To nie tylko ksiądz odprawia Mszę świętą. To sam Chrystus składa Najświętszą Ofiarę poprzez ręce kapłana z Tobą i z całym Kościołem. Gdy nie ma Ciebie na Mszy świętej, czegoś brakuje do jej pełni. Pan Jezus chciał, by Jego jedyna ofiara Krzyża utrwalała się, uobecniała się w dziejach świata na wzór Ostatniej Wieczerzy. A w Wielki Czwartek wieczorem Pan Jezus pierwszy raz rozdał Komunię świętą uczestnikom Ostatniej Wieczerzy. Przed tym umył im nogi. Dlatego do pełnego uczestniczenia i korzystania z tej wielkiej tajemnicy należy przyjmowanie Komunii na każdej Mszy świętej i ciągła gotowość pokornej miłości wobec drugich ludzi. Gdybyś tak rozumiał Mszę świętą, stałaby się ona dla pracy nad Twoim charakterem źródłem energii, po ludzku niewymierzalnym. Wielki Apostoł, św. Paweł, ten mocny człowiek, tak dobrze rozumiał, czym jest Łaska Boża w jego życiu, w jego pracy nad sobą. Oto jak pisze w liście do Koryntian: "Jestem bowiem najmniejszy ze wszystkich apostołów i niegodzien zwać się apostołem, bo prześladowałem Kościół Boży. Lecz za łaską Boga jestem tym, czym jestem, a dana mi łaska Jego nie okazała się daremna; przeciwnie, pracowałem więcej od nich wszystkich, nie ja, co prawda, lecz łaska Boża ze mną" (1Kor 15, 9-10). To już ostatnia nasza rozmowa. Jeśli pomoże Ci ona w dalszych rozmowach i spotkaniach z samym Chrystusem, będę szczerze uradowany. Praca nad charakterem jest dziełem całego życia, rodzi problemy, których tu nawet nie tknęliśmy. Mam nadzieję, że wskazany został właściwy kierunek. W rozgrywaniu swego życia, w budowaniu swego charakteru, nigdy nie zostań sam. Tragiczny jest człowiek samotny. Rozpaczliwe byłoby takie życie. Żyj wśród ludzi, dla nich. Ich troski, niepokoje, a także ich radości niech będą Twoimi. Służ innym na miarę swych możliwości. Zawsze bądź z Nim, z Twoim Największym Przyjacielem i z Twoim Bogiem. Ciągle pogłębiaj kontakty i ponawiaj spotkania. Zawsze też bądź z Maryją, Twoją Matką. Wtedy dzieło Twego życia szczęśliwie doprowadzisz do końca, a raczej do Początku. Wtedy najłatwiej tu, na ziemi, rozwiniesz się do pełni człowieczeństwa. Przyczynisz się do budowania miłości, pokoju i jedności. Uczynisz świat szczęśliwszym. Opowiadania Drodzy Młodzi Czytelnicy W czasie Apelu Jasnogórskiego, dnia 18 czerwca 1983 roku, papież Jan Paweł II mówił na Jasnej Górze do zebranej młodzieży. Tłumaczył co znaczą teraz, w tych czasach, słowa Apelu. Słowa "jestem przy Tobie, pamiętam, czuwam" są wyznaniem miłości, którą pragniemy odpowiedzieć na miłość, jaką jesteśmy odwiecznie miłowani. Istotnym członem tej odpowiedzi jest, właśnie to, że Czuwam. Czuwam, to znaczy, że staram się być człowiekiem sumienia, że nazywam po imieniu dobro i zło, że wypracowuję w sobie dobro, a zło przezwyciężam. Mówił Ojciec Święty, że do Was młodych należy położyć zdecydowaną zaporę demoralizacji, wadom społecznym i dlatego musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od Was nie wymagali. Czuwam - to znaczy dalej: dostrzegam drugiego człowieka, nie zamykam się w sobie. Czuwam - to znaczy także: czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. Mówił Jan Paweł II, że nosi w sercu wielką troskę o Was i modli się za Was codziennie. Jesteście bogactwem naszej Ojczyzny i jesteście naszą wspólną nadzieją. Aby pomóc "zdać sprawę z nadziei, która jest w Was" ofiaruję ten zbiór opowiadań o ludziach i zdarzeniach. Pozostawiły one trwały ślad w moim życiu. Może i dla Was staną się one pomocą do pracy nad sobą i materiałem do twórczej refleksji. Autor Miłość nie szuka swego... W dużym mieście prowadziłem rekolekcje dla młodzieży. Kościół farny przepełniony. Czułem coraz silniejsze nici przyjaźni i zrozumienia między mną a słuchaczami. Bardzo chciałem ukazać im doniosłość przyjaźni z Chrystusem. Wiele młodych oczu wpatrzonych we mnie budziło nadzieję, że w sobie i wokół siebie dojrzeli coś nowego. Ogłosiłem, że między naukami będę przyjmował tych, którzy mają coś do powiedzenia. Może trzeba coś wyjaśnić albo zapytać o radę. Stawiło się więcej niż mogłem przyjąć. Czekali w sali przy oddanym mi do dyspozycji pokoju. Sami ustawili kolejkę. Wchodzili, siadali na foteliku i powierzali mi swoje tragedie, trudności, lęki. Młode czupryny, zielone lata, a ileż problemów i cierpień. Ten chce się wyrwać z grzechu, tamten nieszczęśliwie kocha, inny znów boi się spowiedzi, ktoś przeżywa z rozpaczą rozbicie rodziny. Przvchodzili pojedynczo, czasem - po dwóch. Słuchałem głęboko wstrząśnięty. Przeważnie mówiłem niewiele. Obiecywaliśmy sobie wzajemnie modlitwę. Nieraz popłynęły po młodej twarzy łzy żalu, rozpaczy, ale często i łzy radości. Odchodzili, by nigdy może nie zjawić się na mojej drodze. Życie ich znów porywało. A wydawało mi się, że każdy z nich coś mojego ze sobą unosił. Na horyzoncie pojawia się Jurek Wszedł do pokoju jasny, pełen światła w oczach. Uśmiechnął się nieśmiało. -Siadaj. Słucham cię. Chciałeś coś powiedzieć? - mówiłem takie zwykłe słowa. A on się uśmiechał... - Właściwie, to nie wiem, co mówić. Nic mi nie dolega, tak tylko przyszedłem. Poznać Ojca, z bliska zobaczyć. Zadałem kilka pytań. Mówił naturalnie i tak prosto, jakbyśmy znali się od dawna. Już za chwilę wiedziałem o nim wszystko. Jest w ósmej klasie. Ojciec zginął tragicznie, gdy Jurek miał kilka lat. Dzielna matka utrzymywała z pracy biurowej aż trzech synów. Nie tylko karmiła ich i ubierała, umiała ich wychowywać. Jurek mówił o matce z miłością. Był średnim uczniem. Nie uległ dotąd złemu wpływowi kolegów. Mówiłem, że bardzo bym pragnął pomóc, by to dobro, które w nim jest, rosło. Pomóc, aby nie zagubił się w życiu. - Gdy będziesz potrzebował mocnej ręki albo rady, gdy ci będzie potrzebny ktoś bliski, to pamiętaj o mnie. Wymieniliśmy adresy. Przyrzekłem czasem pomodlić się. Jeszcze dwa razy udzieliłem mu Komunii świętej. Klęczał w szeregach chłopców skupiony i promienny. "A którzy Go przyjęli - dał im moc..." Minęły dwa lata. Jurck napisał dwie lub trzy zwykłe karty. Życzenia - i że nadal pamięta. Myślałem kiedyś ze smutkiem, że pewnie i ta przyjaźń zgaśnie i Jurek zaginie w tłumie, jak tylu spotkanych na chwilę w życiu. Stało się inaczej. Posłmo mnie na rok do stałej pracy w mieście Jurka. Nie od razu się zjawił. Któregoś dnia na ulicy omal nie zderzyliśmy się ze sohą. Wyrósł ogromnie. Patrzyłem w jego oczy nadal promienne i jasne. - Jurek, już dwa miesiące tu jestem. - Tak. Wiem o tym. Ale czasu nie było. Teraz Ojca bardzo potrzebuję. Kiedy można przyjść? Zaczęły się spotkania, rozmowy. Wpadał czasem zupełnie nieoczekiwanie. Czasem smutny, czasem płonął wewnętrznym ogniem. Niecierpliwił się, że nie jest tak, jakhy chciał. Żalił się, że ma w sobie napięcia, walki, że skończył się okres pokoju. - Dlaczego tak jest? Zdawało mu się nieraz, że Chrystus oddalił się, że jest sam ze swoim bólem, ze swą męką, ze swym szamocącym się sercem. Dodawałem otuchy, jak umiałem. Mówiłem, że tak trzeba, że to cenny okres. Tłumaczyłem. Nieraz na końcu rozmowy Jurek klękał. Wyciągałem z szuflady stułę i za mym pośrednictwem w duszę jego umęczoną sam Chrystus zsyłał swój pokój i siłę. Czasem chciałem, by coś zjadł. Nigdy nie był głodny. Tyle miał zawsze problemów, tyle chciał opowiedzieć i o tyle rzeczy miał zapytać, że chyba szkoda było mu czasu. Wyciągałem z biurka jakieś ciasto, czasem owoce. Na wyraźne polecenie posłusznie jadł i chyba nieraz, dopiero u mnie, przypominał sobie, że zapomniał o obiedzie lub śniadaniu. Zaczął pożyczać książki. Po przeczytaniu zawsze umiał coś o nich powiedzieć. Dałem mu raz jakąś rzecz o objawieniach w Fatimie. I wtedy stało się... Późnym wieczorem wpadł jak bomba. Już od progu mówił głosem zadyszanym i gorączkowym. - Że ja tego wcześniej nie wiedziałem! Przecież to rewelacyjne rzeczy. Słowa Matki Bożej, przestrogi, prośby. Co się ze mną stało. Ja nie wiem sam. Jakbym się nagle odmienił, obudził. Co to wszystko jest? To rzeczywistość: niebo, Bóg, grzech. Nie można już tak samo żyć, gdy się to pozna. Chciałbym o tym mówić, wołać do innych. Oni nie wiedzą i dlatego tak żyją. Patrzyłem na Jurka z przejęciem. Wiedziałem: to dzień, który rzuci światło na jego drogę... Oto Matka twoja... Kazano mi na pewien czas poświęcić się pracy misyjnej. Miejscem pobytu miała stać się Warszawa. Znów trzeba było odrywać serce od tylu przyjaciół, chorych, dzieci. Chciałem Jurkowi zostawić na pamiątkę coś, co by mu pomogło w trudnych chwilach, co by go zbliżyło do Boga. Sam przeżywałem właśnie, mimo już wielu lat kapłaństwa, odkrycie - jakby na nowo - roli Matki Bożej w naszym życiu i w naszym zbawieniu. Poznałem bliżej kilku kapłanów, co więcej - kilka świeckich osób, które żyły całkowitym oddaniem się Maryi. Nazywali to: niewolnictwem Miłości. Już dawniej czytałem traktat św. Ludwika, ale dopiero poznanie żywych ludzi, naprawdę przejętych i konsekwentnie tym żyjących, bardzo mną wstrząsnęło. Jestem członkiem Maryjnego Zgromadzenia. Od nowicjatu odmawiam codziennie akt całkowitego oddania się Matce Bożej - a ze wstydem stwierdziłem, że daleko mi jeszcze do prawdziwej realizacji tego w życiu, do bezwarunkowego, pełnego ufności i gotowości na wszystko, zawierzenia Maryi. Umówiliśmy się na kilka spotkań. Przychodził wieczorem i uważnie słuchał. Mówiłem to, co mnie samego nurtowało i co budziło we mnie nadzieję na zdobycie nowych sił. Przedstawiłem mu - możliwie przystępnie i prosto - zasadnicze, dogmatyczne podstawy takiego stosunku do Matki Bożej. Przypomniałem też przykład sameyo Jczusa. Przecież On sam tak bardzo uzależnił się w swej misji od swojej Rodzicielki. Wreszcie szukaliśmy sposobów, aby tę nową treść wprowadzić w nasze życie. Od tej pory trzeba Ją pytać, z Nią wszystko czynić, każdy dzień i każdą godzinę ofiarować. - Już nie należysz do siebie - mówiłem i jemu, i sobie - ale ciało twe i duszę, twoje plany i zdolności składasz w Jej ręce. Ona może z nami czynić, co chce i zdolności nasze używać do realizowania swych planów. Mamy być na wszystko gotowi i za wszystko wdzięczni, jeśli zechce uczynić z nas swe narzędzie.. Ostrzegałem Jurka, by nie czynił tego aktu zbyt pospiesznie. - Zastanów się, przemyśl to wszystko. Jeśli poczujesz wewnętrzne przekonanie, że to jest twoja droga, dopiero wtedy śmiało podejmij decyzję. Trzeba też Maryję mocno poprosić, aby zechciała cię przyjąć na całkowitą własność. Pomyśl tylko, że od tej pory twoje i moje życie stanie się Jej szczególną chlubą lub specjalnym bólem. Umówiliśmy się, że ma to być całkowicie osobistym i utajonym przeżyciem każdego z nas. - Dlatego, gdybyś to podejmował, to po moim wyjeździe. Idź wtedy do spowiedzi i Komunii świętej - i zwiąż się z Matką Bożą w ten sposób wyjątkowy. Do mnie napisz o tym, ale dopiero kiedyś. Niech to na razie będzie twoja tajemnica. Minęły znów dwa lata. Czasem myślałem o naszych ostatnich rozmowach. Czy miały dla niego jakieś znaczenie? Wiedziałem, że jest na Politechnice, daleko od Warszawy. Kiedyś przyszedł list. Pisał o swych kłopotach i zajęciach, tak jakbyśmy się dopiero wczoraj pożegnali. A oto kilka zdań z tego listu: "Nigdy nie zapomnę Księdzu, że pomógł mi przed maturą związać się specjalnie z Matką Bożą. Nie pisałem chyba o tym nigdy, ale to jest najważniejsze oparcie w moich perypetiach. Ja naprawdę czuję się Jej własnością. Nie mogę być taki, jak inni koledzy. Nieraz wprost się dziwię, jak Ona mnie tu, w akademickim życiu, prowadzi. Idąc na cały świat, nauczajcie... W duszy Jurka rozwijało się pragnienie, by innym ukazać to, czym sam żył. Chciał innym pomagać. Dośc prędko koledzy w akademiku spostrzegli jego "inność", ale choć czasem przejawy jej kwitowali żartami i uśmieszkali, tolerowali "odmieńca". Miał w sobie przecież tyle koleżeńskości, był tak uczynny i społecznie wyrobiony. Zawsze niepoprawny optymista, radosny nawet w chwilach niepowodzeń. A poważne niepowodzenie spotkało go również. Za bardzo wciągnął się w społeczną pracę w studenckiej organizacji. Zaczął tam pełnić odpowiedzialne funkcje. Koledzy mieli do niego ogromne zaufanie i darzyli go nim nawet wtedy, gdy musiał komuś czegoś odmówić, Kosztowała go ta działalność cały rok studiów. Na pewno wyniósł z niej jakieś doświadczenie, choćby przestrogę, aby roztropniej swoim czasem rozporządzać. Pisał czasem listy. Oto kilka ciekawszych fragmentów: "Dziś rano obudziłem się o 6.30. Jeszcze wszyscy w pokoju spali. Nagle przyszła mi myśl: dlaczego nie mam iść na spotkanie z Nim? Przecież On czeka. Kiedy wracałem na śniadanie, czułem ogromną radość, że On jest ze mną i że Go przyniosłem do naszego Akademika". A w innym: "Proszę mi poradzić, co z tym Andrzejem robić? Udaje mi się czasem zabrać go ze sobą w niedzielę na Mszę świętą, ale swego trybu życia nie zmienia. Nadal traci czas i siły na popijanki. Teoretycznie przyznaje mi rację, ale jest bardzo słaby". A w innym liście pisał: "Leżę teraz na plaży, po niebie płyną chmury. Fale biją o brzeg. Mam ze sobą skrypty. Życie jest jednak piękne, nawet przed egzaminami. O ile jest z nami Chrystus". Niespodziewanie odwiedził mnie w Warszawie. Był już wieczór. - Przyjechałem na zjaz Musi mi Ksiądz pomóc. W czasie podróży wciągnąłem towarzyszy w przedziale w dyskusję religijną. Chyba im wiele ciekawych rzeczy powiedziałem. Teraz, po zjeździe, siedzimy w kawiarni. Mamy jeszcze trzy godziny do odejścia pociągu. Co do jednej poruszonek kwestii mam nieiwele wiadomości. Proszę mi to wyjaśnić... Nawet nie chciał herbaty. Wyciągnął z kieszeni długopis i notes. - Taksówka stoi przed bramą. Proszę mówić, notuję. Odjeżdżał po dziesięciu minutach. Powiedział jeszcze na schodach. - Chyba najbardziej byli zastrzeleni, gdy jeden z nich zapytał, czy ja w to wierzę, co im mówię i czy sam praktykuję. Cieszę się, że mogłem im twierdząco odpowiedzieć. Czułem, że to był najsilniejszy dla nich argument. Od dłuższego już czasu w doniesieniach Jurka zaczęła się pojawiać Irka. Znałem tę dziewczynę. Myśląca zdolna, od kilku lat studiowała anglistykę. Jurek był do niej jeszcze od szkolnych lat, mocno przywiązany. Teraz ta koleżeńska przyjaźń zaczęła się pogłębiać. Co pewien czas Jurek przyjeżdżał nocnym expressem i wyciągał Irkę do kościoła. Tak się już utarło, że szli razem do Komunii świętej. Później cały dzień byli razem. Wieczorem - teatr lub kino. Wracał nocą. Kilka razy omawiał te sprawy ze mną. Miałem wrażenie, że czuje się bardzo odpowiedzialny za Irkę, za jej rozwój duchowy, za jej drogę do Boga. W któreś wakacje wybierałem się z młodymi towarzyszami na "łazęgę" z namiotami. Pomyślałem wtedv o Jurku. Przy pierwszym spotkaniu zaproponowałem: - Wiesz co, stary - jedź z nami w góry. Przydasz mi się. Bardzo na ciebie liczę. To może więcej znaczyć niż moje pogadanki, gdy zobaczą takiego typa jak ty. Chodziło o lipiec. Jurek już go zaplanował. - Co robić - martwił się. - Już wszystko załatwione. Mam dwutygodniowy pobyt na Węgrzech. Może zrezygnować? Nie chciałem oczywiście takiej ofiary. Jeszcze raz w liście wyrażał gotowość przekreślenia wyjazdu za granicę. Pisał: "... bo ten wyjazd to dla mnie - a propozycja Księdza - to możliwość, że coś dla innych uczynię..." Musiałem mu w końcu "nakazać" ten węgierski wyjazd, bo sam by się cofnął. Jedni drugich brzemiona noście... Następnego lata wędrowaliśmy wspólnie po Bieszczadach. Niewielka, dobrana grupa. Na każdego można było liczyć. Plecaki, namioty, kocioł, sporo żywności. Było co dźwigać. Ale cóż znaczy to wobec perspektywy życia w dzikiej przyrodzie, wobec dni i nocy wielkiej przygody. Można by wiele pisać o tych dwu tygodniach, o codziennej Mszy świętej na przygodnych ołtarzach, układanych raz z kamieni na stoku góry, raz na brzegu strumienia lub na ściętym pniu, o wieczornych biwakach zakładanych wciąż na nowym miejscu, o gawędach przy ogniskach. Każda godzina pełna była nowych przeżyć, nowych radości. W słonecznej gromadzie był i Jurek. Ogromnie wyrósł. Przezwano go zaraz Długim. Jasna czupryna, ciągle roześmiany i gotowy do pomocy. Trudno zapomnieć jego drobne usługi, serdeczną troskę, by wszystko "grało", by każdy był zadowolony. O sobie nie myślał. Patrzyłem ze zdumieniem, jak jego przykład po prostu innych zarażał. Nie istniały problemy: kto dzisiaj idzie po drzewo, po wodę, kto niesie kocioł? Trzeba było raczej pilnować, by ponad siły ktoś nie pracował, nie dźwigał zbyt wielkiego ciężaru. Oto kilka zapamiętanych scen. Wstajemy rano na biwaku pod Tarnicą. Wkrótce ołtarz z płyt kamiennych gotowy. Msza święta - wokół kamiennego stołu uczestnicy Ofiary. Jak okiem sięgnąć wspaniały widok na góry i lasy. Wspólna Komunia święta. Ogromna cisza i pokój - tylko Bóg i mv. Na śniadanie jemy wszystko, co zostało. Za kilka godzin odnowimy przecież zapasy. Robi się coraz goręcej. Zwijamy pospiesznie biwak i jeden za drugim wspinamy się ścieżką na Bukowe Berdo. Milkną rozmowy. Krok za krokiem, coraz wyżej. Kocioł przeszkadz - trudno go nieść we dwóch. Jakaś krótka wymiana zdań i znów cisza. Odwracam się: Długi, czyli Jurek, na wicrzchołku swego plecaka ulokował kocioł. Wyglądał jak szczyt w Himalajach. - Człowieku, ty się podźwigasz. - Ależ mówię wam - oponował - ja nic nic czuję. Tak świetnie się idzie. Mimo wszystkich nalegań dopiero na ścieżce, na grani, wśród cudnych skałek, pozwolił się wyręczyć. Droga okazała się dłuższa niż sądziliśmy z mapy. Głód mocno dał się nam we znaki. Żołądek - według zdania chłopców - przysychał do kręgosłupa. Wczesnym wieczorem dotarliśmy do miejsca planowanego biwaku. Dwóch, trzech musi zostać, aby wszystko rozstawić, rozpalić ognisko, zagotować wodę; pozostali - wyskoczą z pustymi plecakami autostopem do Ustrzyk po żywność. Tam - perspektywa wcześniejszego posiłku. Tu - "niewąska" robota na głodniaka. Jurek sam się zgłasza. - Ja chcę koniecznie zostać. Nie chce mi się już drałować. Nikogo nie potrzebuję do pomocy. Sam sobie doskonale poradzę. Taki już był. Po prostu prosił, by mógł innym służyć. Inne wspomnienie. Na biwaku koło Cisnej powstaje projekt całodziennego wypadu na piękną trasę. Wiele godzin marszu granią, ale tu sama przyjemność, bo bez obciążenia. Tylko prowiant na jeden dzień. Wracamy wieczorem. Jurek prosił jak o łaskę: - Wiecie, od dawna czekałem na taką okazję. Jak wrócicie, będziecie mieli wspaniałą kolację z budyniem, według przepisu mamy. Nawet mam trochę kawy specjalnie do tego smakołyku zachowanej. Nie zapomnimy tego budyniu. Tyle było, że każdemu nałożył pełen kubek. Słodki, gęsty, mdlący. Zapewnialiśmy, oczywiście, że jest wspaniały. Może i coś pomylił w przepisie, bo aż dwóch naszych towarzyszy nie sznurowało namiotu w nocy, by móc w każdej chwili startować w kierunku obozowego dołka. "Żniwo wielkie, ale robotników mało..." W wędrówkach naszych spotykaliśmy czasem młodych turystów. Jurka aż korciło aby im coś "zostawić". Nie tylko kawał chleba, jakieś lekarstwo z naszych zapasów sanitarnych, ale i coś z wartości innego rzędu. Oczywiście nikt nieznajomy nie wiedział, że w naszej gromadzie jest kapłan. Dla Jurka to była szansa. Na jednym z biwaków mieliśmy gości. Jakiś wędrowny obóz. Przysiedli się do nas. Jurek kręcił się między chłopakami serdeczny i uczynny. Miałem wrażenie, że coś knuje. Podszedł do mnie. - Proszę iść do tamtej kępy świerków. Powiedziałem gościom, że mamy ze sobą jasnowidza, który o człowieku może powiedzieć wiele na podstawie samego wyglądu. Cóż było robić? Poddałem się grze reżyserowanej przez Jurka. Rzeczywiście, koło dziesięciu chłopaków zgłosiło się kolejno do mnie. Chyba pomogłem im trochę w uświadomieniu konieczności pracy nad sobą. Cztery rozmowy były tak serdeczne i tak intymne, że zdradziłem w zaufaniu swoje incognito. Wyciągnąłem stułę i tam, pod świerkiem, łaska zstępowała do młodych serc. Gdy powiedziałem Jurkowi o wyniku jego akcji, promieniał cały z radości. Następnego dnia, gdy składałem po Mszy świętej polowy ołtarzyk, Jurek poprosił o rozmowę. Dzicń był wolny od wycieczek. Było dużo czasu. Szliśmy ścieżką w gęstym maliniaku. Zaczął mówić o Irce i o tym, że nie wie, co czynić. Chwilami wdaje mu się, że powinien oddać się Chrystusowi w kapłaństwie. Ale ma moc wątpliwości: Irka. studia mocno już zaawansowane - to się chyba liczy. To też jakiś znak Boży. Trudno było radzić. Miałem wewnętrzne przekonanie, że jeśli pójdzie do kapłaństwa, wiele uczyni dobrego, będzie świetnym kapłanem. Ale powołanie to tajemnica między Bogiem i człowiekiem. "Jeśli chcesz iść za Mną..." - tajemnicze wezwanie, ale i wolność decyzji. Trudno orzekać komuś z zewnątrz. - Sam musisz podjąć decyzję. Będę się za ciebie modlić. Cokolwiek zdecydujesz i tak życie twoje będzie oddane Jemu. Na każdej drodze. Nowy rozdział życia Jurek nie zdecydował się na kapłaństwo. Któregoś dnia wezwano mnie do telefonu. Zamiejscowa rozmowa. Mówił Jurek. Prosił, by przyjechać na jego ślub. Nie dało się przełożyć nagromadzonych na ten dzień zajęć. Jurek, jak zwykle, zawiadomił w ostatniej chwili. Znam pewne szczegóły z jego relacji. W rodzinnym mieście byli w urzędzie stanu cywilnego. Bezpośrednio stamtąd udali się pośpiesznym autobusem do miasta, gdzie Jurek studiował. W akademickim kościele czekali już zaproszeni goście. Młodzi przyjęli najpierw Komunię świętą, później stanęli do przysięgi. Już złączeni na całe życie, przed obrazem Matki Bożej, całkowicie oddali się Bogu, przez Jej ręce. Pierwsza próba W kilka miesięcy po ślubie zjawił się nagle Jurek. Był jakiś strapiony. - Gadaj, co ci dolega? - Cóż - odpowiedział - ojcowskie trudności i problemy. Domyśliłem się z listu Irki, że coś nie gra. Przyjechałem w nocy. Przeczucie mnie nie myliło. Irka źle się czuje. Lekarz twierdzi, że grozi samoistne poronienie. - I co zamierzacie robić? - Jasne. Zrobimy wszyatko, żeby ratować. Opowiadał mi później Jurek, że profesorowi w klinice oboje powiedzieli, że proszą o ratowanie dziecka. Zapytał ich o wiek, o studia - i zapewnił z szacunkiem: - Zaimponowaliście mi takim stanowiskiem. Bądźcie spokojni, uczynimy wszystko, co leży w naszej mocy. Nie często słyszy się takie prośby. Po kilku tygodniach leżenia w klinice Irka i nienarodzone dziecię byli już bezpieczni. Pisał Jurek: "Dziękujemy za modlitwę. Podobno niebezpieczeństwo minęło. Polecamy się pamięci przy Mszy świętej". Tą relacją kończę opowiadanie o Jurku. Życie jego płynie dalej. Na pewno napotka nowe trudności i nowe próby, ale już wiem, że żadna z nich nie sprowadzi go z właściwej drogi i nie rozluźni więzów, jakimi złączył się z Matką Bożą. Nie wysłany list Drogi Marku, Piszę do Ciebie, bo osobista wizyta nie dała takiego rezultatu, jakiego oczekiwałem. Powiedziałeś wtedy, że masz różne przeszkody, egzaminy, dodatkowe lekcje - ale obiecałeś, że już będziesz na religię przychodzić. Pamiętasz, że nawet Twoja Matka broniła i usprawiedliwiała Ciebie. Tylko raz byłeś po tej wizycie i znów przestałeś przychodzić. Wiesz Marku, że mieszkam naprzeciwko Twego bloku. Choć nie chcę Cię podpatrywać, nieraz przypadkowo widywałem Cię, jak oparty o poduszkę, wyglądałeś przez okno. Myślałem sobie wtedy: musi pewnie pilnować swej siostry. Raz jednak przed samą lekcją z Twą grupą, widziałem Cię w tej trochę beznadziejnej pozycji. Szkoda, że nie przypomniałeś sobie, że można sisostrzyczkę przyprowadzić na lekcję, że na te kilkadziesiąt minut znajdzie się u mnie w pokoju wiele ciekawiących ją ilustracji i zabawek. Przecież Twoi koledzy czasem właśnie w ten sposób podobne trudności pokonywali. Wiesz co, mnie się zdaje, że istota Twych trudności leży w czym innym. Nie doceniasz lekcji religii jako najważniejszej sprawy Twego obecnego życia. Wciąż nie rozumiesz, że naprawdę żyjemy po to, by poznać Boga, zbliżyć się do Niego przez miłość i tu, na ziemi żyć z Nim w przyjaźni. Choćbyś, Marku, wszystko zdobył, za czym ludzie ubiegają się - i dyplomy, i pieniądze, i wielką sławę - jeśli z Nim nie będziesz tutaj żył, nie zdobędziesz prawa obcowania z Nim w wieczności. Może uważasz te słowa za "mowę - trawę"? Może sądzisz, że Ksiądz tak musi mówić, bo to jego zawód? Nie, Marku, o prawdzie tego, co Ci piszę, jestem głęboko przekonany. Znam Ciebie już drugi rok i wiesz, że Cię polubiłem. Ogromnie o Ciebie się niepokoję. Jeśli teraz nie poznasz Twego Największego Przyjaciela, to później nie wiem, czy znajdziesz lepsze okoliczności. Obawiam się, że będzie Ci trudniej usunąć przeszkody na drodze do Niego. Któregoś dnia wychodziłem z pokoju do sali katechetycznej. Spojrzałem przez ciemne już okno. W Twoim mieszkaniu ujrzałem charakterystyczny blask ekranu telewizyjnego. Dawniej nie było go widać. Zrozumiałem, że kupiliście telewizor. Przed ekranem widać było zarysy kilku twarzy. I Ty tam byłeś, zamiast z kolegami na religii. Zapewniam Cię, że przyjaźń z Bogiem nie odbierze Ci radości. Przeciwnie. Jeszcze większa będzie i prawdziwsza. Bóg wcale nie jest wrogiem Twego szczęścia, chce Ci je właśnie dawać i zabezpieczać. Nie bój się, Marku, poświęcić drobną przyjemność dla poznania Go. To się naprawdę opłaci. Trudno mi o tym więcej pisać. Lepiej się za Ciebie pomodlę. Przemyśl ten list i wyciągnij z niego praktyczne wnioski. Zawsze na Ciebie czekam. Szczcrze Ci oddany Twój prefekt List nie został wysłany. Dp domu Marka zaczął przychodzić na kilka minut przed lekcją Janusz, jego kolega klasowy. Swym przykładem i zachętą sprawił, że Marek już lekcji nie opuszcza. Na religię przychodzą razem. Gdy spotkałem Matkę Janusza powiedziałem o tym osiągnięciu jej syna. Ach, Januszu, gdybyś widział wtedy jej promieniejące radością uczy! Ministrant, powstaniec, kapłan Ta historia zaczyna się przed wojną. Duża, warszawska parafia. Koło ministrantów bardzo liczne, świetnie prowadzone. Chłopcy nie tylko uczą się służyć do Mszy świętej, ale mają wszechstronną pomoc w budowaniu mocnego charakteru. Jest świetlica pełna gier, jest ping-pong. Co pewien czas wycieczki, wspólne rozrywki. Przyjęcia nowych ministrantów urządzane są bardzo uroczyście. Chłopcy ze znaczkiem ministrantów mają w tej dzielnicy dobrą opinię. Jest maj, świeża zieleń, słońce już mocno przygrzewa. Ksiądz Opiekun ogłosił, że w niedzielę urządza wycieczkę do Puszczy Kampinowskiej. Lekcje trzeba odrobić w sobotę. Rano, w niedzielę, idąc na Mszę świętą, należy wziąć z domu prowiant na cały dzień. Powrót wieczorem. Wspaniale! Chyba ze trzydziestu ministrantów zdecydowało się na wycieczkę. Każdy w teczce lub chlebaku przyniósł różne wiktuały. Niejednemu wystawała butelka z herbatą lub innym "piciem", przygotowanym przez mamę. Po Mszy świętej zebrali się w ministranckiej sali. Gwarno jak w ulu. Już układają plany wspaniałych podchodów. Próbują dwóch piłek, z szacunkiem spoglądają na wiatrówkę i przygotowane pudełko ze śrutem. - Ale będzie klawo. I pogoda dopisała. Niektórzy oglądają z ciekawością. co też matka przygotowała na drogę. Co chwilę wybuchy śmiechu. - Franek, poradzisz tym sześciu bułkom? Przecież to na tydzień: kurczak, kotlety, ogórki... - Coś ty, frajer? Ja dla ciebie wziąłem. Znam twoje możliwości - odciął się Franek. Ucichli nagle. Wszedł Ksiądz Opiekun. Od razu poznali, że coś się stało. Był jakiś strapiony. Rozejrzał się po sali. Przywołał gestem trzech najstarszych z grupy seniorów. Przez chwilę coś mówił. Zwrócił się wreszcie do wszystkich. - Nie mogę z wami jechać. Otrzymałem rano telefon spod Warszawy od kolegi-księdza. Zachorował. Muszę zaraz jechać taksówką i zastąpić go w kościele. Chłopcom zrzedły miny. - A wycieczka? - Nie martwcie się. Wyjazdu nie odwołuję. Pojedziecie pod opieką i dowództwem Stefana. Pomogą mu Zenek i Jurek. Uważam, że mogę wam zaufać. Wszystko będzie dobrze. Życzę wam wesołej zabawy. - Dziękujemy. Niech ksiądz będzie spokojny. Gwar i podniecenie wybuchły na nowo. Ksiądz jeszcze chwilę rozmawiał z wybranym sztabem. Dawał instrukcje i rady. Wręczył torbę cukierków. Za chwilę wszyscy byli już przed kościołem. Najpierw tramwajem, później autobusem za miaato. Ledwie się zabrali, taki tłok. Dobrze, że Ksiądz wcześniej zakupił bilety. I wreszcie na swobodzie. Szli gęsiego słoneczną miedzą wśród zboża. rzed nimi czernił się las. Zaczęły się zabawy. Najpierw piłka. Jedni w dwa ognie, inni - w siatkówkę. Początkowo było trochę nieładu przy podziale na partie, ale starsi chłopcy opanowali sytuację. Spróbowali też podchodów. Podzielili się na dwa oddziały. W jednym z nich pozawijali rękawy od koszul. To oni bronić musieli przejścia przez zagajnik. Uatalono zasady gry. Kto z atakujących zostanie dotknięty, odchodzi jako "zabity". Wkładali w tę grę cały młodzieńczy entuzjazm.Wydawało się, że chodzi naprawdę o bronę ojczyzny. Walczyli o zwycięstwo do upadłego. Złapani - odchodzili z gry, ocierając łzy. Sędzia raz po raz musiał rozstrzygać i godzić powaśnionych. - On mnie nie dotknął. Buja tylko. - A co, może jestem nieprzytomny?. Przecież czułem wyraźnie. Przeszło zaledwie trzech. Inni zostali "zabici". - Zmiana partii - ogłosił sędzia. I znów starania, aby się odegrać, aby nikomu nie pozwolić przedostać się przez wyznaczony teren. Partia była nie rozegrana: znowu tylko trzech przeszło szczęśliwie. - Chcecie grać jeszcze raz? - pytał sędzia. - Może później. Odpoczniemy. Chce się już spać, chce się jeść - wołali niektórzy chłopcy. - Tak, tak - siadamy do obiadu! Inni oponowali: - Ależ dopiero dwunasta godzina! Sięgnęli po swe torby: jedni byli świetnie zaopatrzeni, inni biedniejsi - wyciągali kromki ciemnego chleba ze smalcem. Byli też tacy jak Franek, którzy otrzymali takie zapasy, jakby jechali w podróż na kilka dni. - Wszystko składamy w jedno miejsce - wołał Stefan. - Nie pamiętacie, jak to ksiądz zawsze robił? Podzielimy prowianty sprawiedliwie. Nikt nie będzie głodny. Niektórym szkoda było pomarańczy czy banana, ale cóż robić? Jak taki tu zwyczaj... Złożono furę prowiantu. Starczyło dla wszystkich. Starsi chłopcy podzielili smaczniejsze kąski. Inne rzeczy można było brać samemu. Najedli się do syta. Jeszcze wiele zostało. - Będzie na później. Szkoda, że nie ma więcej picia. Leżeli na trawie, siedzidi oparci o drzewa. Słońce mocno już przygrzewało. Zrobiło się gorąco. I wtedy Zenek wyciągnął z plecaka butelkę. Ten chłopak niedawno przeprowadził się z innej dzielnicy. Prawie go nie znali. - Patrzcie - zawołał jeden z chłopców - butelka po wódce. Co tam masz? Pewnie wodę? - Wodę? - powąchaj, tylko żebyś nic upadł. - Rety! Prawdziwa wódka! Zenek triumfował. - A co, nie wiecie? Do lasu zawsze się bierze. Bez tego nie ma wycieczki. No, mogę poczęstować. Ale wy się pewnie boicie - takie maminsynki! - Tylko nie maminsynki - oburzył się Stefan. - Co ty, myślisz, że wódki nie widziałem? - No, to pociągnij. Ale tylko łyk. Dla innych musi starczyć - wspaniałomyślnie ofiarował się Zenek. Przechodził do starszych chłopców. Wśród chichotów i śmiechów przechylali na chwilę butelkę, parskali, ale udawali, że dla nich to zwykła rzecz. - Przecież to tylko kilka kropel, to nic złego - usprawiedliwiał się niejeden. - Będą się śmiać, jeśli odmówię. Zenek rozejrzał się po młodszych chłopcach. Zwrócił uwagę na Szymka. Wyciągnął ku niemu butelkę. - A co? - może i ty spróbujesz. Pewnie nigdy nie miałeś w ustach - kpił wyraźnie. - Nie mam chęci. Dziękuję ci - wymawiał się Szymek. Przez głowę jak błyskawica przebiegła myśl, że jest ministrantem, że przyrzekł nie pić alkoholu. - Chłopaki! Jak mamę kocham, on zbladł ze strachu - szydził Zenek. - Już się chwieje zanim spróbował. Ach, ty tchórzu! To słowo "tchórz" ugodziło Szymka jak sztylet. Wyciągnął szybko rękę. Przechylił butelkę. Łyk palącego trunku wpłynął szybko do gardła. - No, zuch jesteś. Ani mrugnął - pochwalił Zenek. Jeszcze kilku chłopców dostąpiło zaszczytu uczcstniczenia w tym poczęstunku. Żaden z nich nie odważył się odmówić, choć niektórzy, podobnie jak Szymek, sięgali po butelkę z wyraźną niechęcią. Pamiętali przecież o swym przyrzeczeniu, składanym przy uroczystości przyjęcia na ministrantów. Obiecali Bogu, że nie będą pili alkoholu. Potraktowano cały incydent jako żart. Ale coś od tej chwili się zmieniło. Czy to zmęczenie? Czy podziałał obfity obiad? Nie mieli już zapału do planowanych gier. Próbowali tych samych podchodów, ale teraz nic już nie wychodziło. Rozwiesili tarcze. Zawody strzeleckie. Tak się na nie cieszyli. Od razu wybuchły sprzeczki. Kto będzie pierwszy strzelał? - Dlaczego starsi? Co to, wy lepsi? I dla was starczy, co się pchacie? - Nie będziemy strzelać. W takim bałaganie łatwo o wypadek. Stefan nie mógł opanować sytuacji. Jedni chcieli odpoczywać, inni - pójść w głąb lasu. Coś się w gromadzie zepsuło. - Wiecie co, bez księdza to żadna wycieczka - stwierdził jeden. - No pewnie - taka nuda. Do drugiej godziny ledwie wytrzymali. Już przed czwartą wrócili do Warszawy. Matka Szymka była mocno zdziwiona. - Co się stało? Bałam się, że wrócisz za późno, a ty już jesteś. Dobrze, że zostałam w domu. Ojciec z dziewczynkami wybrał się do Świdra. - Jakoś dziś nudziliśmy się - usprawiedliwiał się Szymek - bez księdza nic nam nie wychodziło. Nie był głodny, nie chciał jeść obiadu. Usiadł do ciekawej książki. Cóż to? Perypetie bohaterów Karola Maya nie pociągały go dzisiaj. Próbował przejrzeć odrobione już wcześniej lekcje. I to go nie uspokoiło. W głębi świadomości nurtowało słowo, które go tak zabolało wtedy w lesie. "Tchórz". Tak, naprawdę był tchórzem. Z lęku przed śmiechem i drwinami kolegów popełnił zdradę. Co teraz robić? Jutro ma służyć. W takim stanie? - Co ci jest, synku? - zatroskała się mama - siedzisz taki osowiały? Możeś chory? - Nic takiego. Chyba się trochę tym upałem zmęczyłem. Położę się wcześniej, to mi przejdzie. Nie smakowała mu kolacja. Matka podejrzliwie dotknęła jego czoła. - Nie - chłodny jcsteś. Gorączki nie masz. Nastawił na chwilę radio. Słuchał trochę muzyki. Zaraz wrócą dziewczynki z ojcem. Pełne będą radości i wrażeń. A on?... Zdecydował się nagle: - Mamo! Pójdę jeszcze do księdza. Mam do niego interes. Już chyba wrócił od tego kolegi. - Czy aby nie za późno? Może jutro załatwisz? - Nie, lepiej dzisiaj... Zaraz wrócę. To niedaleko. Wiedział, gdzie ksiądz mieszkał. Druga ulica za kościołem. Gdy skręcił w bramę i szedł po schodach na drugie piętro, ogarnęła go nagła niechęć do powziętego zamiaru. Ostatnie kroki. Może wrócić? Był już przed drzwiami. Prędko, by się nie cofnąć, wyciągnął rękę do dzwonka. W na pół otwartych drzwiach stanęła starsza pani, matka księdza. - Ach, to ty Szymku, już ksiądz wrócił. Wejdź dalej, proszę. Zastukał we wskazane drzwi. Ksiądz siedział przy biurku i coś pisał. Na widok Szymka podniósł się z radosnym gestem. - No, jakże tam było? Wszystko szczęśliwie? - Tak, proszę księdza. Ciągle żałowaliśmy, że nie było księdza z nami. Nagle zmienił ton i cicho, ale zdecydowanie wypowiedział: - Proszę księdza, chciałem prosić o spowiedź. Jakąż ulgę poczuł, gdy zdobył się na to zdanie. Już teraz, przed spowiedzią, napełnił go spokój. Ksiądz nic nie odpowiedział. W spojrzeniu, którym na chwilę dotknął Szymka, nie było nawet zdziwienia, a tylko wielka życzliwość i gotowość. Wyjął z szuflady małą, polową stułę. Wskazał Szymkowi miejsce przy biurku. Obaj uklękli i przez krótką chwilę modlitwy skupili się wewnętrznie. Po chwili ksiądz usiadł, a Szymek, klęcząc, z zamkniętymi oczyma, spowiadał się z prostotą Bogu Wszechmogącemu, Najświętszej Maryi Pannie i całemu niebu, że on, ministrant, wybrany przez Chrystusa, zawiódł zaufanie, stchórzył... Nigdy chyba nie czuł większego żalu i nie był tak mocno świadomy tego, że klęczy oto przed Bogiem, że jest w tej chwili tylko on i Dobry Bóg, który na niego spogląda z Krzyża. - Już chyha po tym nie mogę być ministrantem - wyszeptał na koniec. I wtedy usłyszał słowa kapłana. Zawsze zachowa je w pamięci. - Twoja spowiedź i żal świadczą, synu, że zwyciężyło w tobie dobro. Tamta chwilowa porażka stanie się dla ciebie źródłem mocy i jeszcze bardziej zbliży cię do Chrystusa. Dziękuj za to, że ci pomógł do dzisiejszej spowiedzi. Jako pokutę odmówisz raz jeden "Pod Twoją obronę". Dalsze życie swoje oddaj w ręce Dobrej naszej Matki. Jak na skrzydłach wracał do domu. Wbiegł na drugie piętro, skacząc po kilka stopni. W domu był gwar. Wróciły siostry i roześmiane dzieliły się wrażeniami z mamusią. Szymek zatańczył kilka kółek ze zdziwioną trochę Basią. Wołał, że jest bardzo głodny, że chyby nie jadł jeszcze kolacji. W głębi jego serca świeciła jak tęcza jedna radosna myśl: "Już nie jestem tchórzem. Jutro przyjmę Chrystusa i już nigdy Go nie zdradzę!". Minął rok. Zaczęły się straszne lata okupacji niemieckiej. Warszawska młodzież zdobywała naukę w wielkim trudzie i marzyła o wolności. Szymon przeżył w 1939 roku ciężkie dni biedy, głodu i tygodnie trwogi po aresztowaniu ojca. Tylko Bożej łasce przypisuje, cudowne wprost, jego ocalenie. I wreszcie powstanic warszawskie. Entuzjazm, upojenie wolnością, biało-czerwone flagi... I straszna, beznadziejna walka. Czołgi niemieckie. masy samolotów miażdżyły dom po domu, ulicę po ulicy. Ginęły tysiące ludzi. Okrucieństwo Niemców nie miało granic. W egzekucjach ulicznych rozstrzeliwano tłumy cywilnej ludności. W zburzonych domach palono ocalałych mieszkańców. Szymek, jak i wszyscy jego koledzy, był w akcji. Codziennie, co godzina, co chwila, groziła mu śmierć. Rano, nim Niemcy rozpoczęli walkę i wznowili naloty, służył do Mszy świętej. Już nie w kościele, bo ten w pierwszych dniach został zburzony, ale w piwnicy, gdzie zbierano się na nabożeństwa. Pewnego dnia służył razem ze Zdziśkiem. Zdobyczne hełmy złożyli na boku. Pomagali ubierać się do Mszy śwętej swojemu księdzu, dawnemu opiekunowi ministrantów. Piwnicę wvpełnił tłum. Wiele młodych twarzy. Opaski na ramieniu, u boku granaty. Stół zamiast ołtarza. Palące się świece zaledwie trochę rozpraszały ciemności. Ministrantura. Słowa te same, jakby się nic nie zmieniło. Obecni śpiewali "Serdeczna Matko". Każdy chyba na tej Mszy świętej modlił się jak nigdy w życiu, bo może ostatni raz... Tuż przed Podniesieniem przytłumione, złowrogie dudnienie napełniło piwnicę. Serca ściśnięte trwogą. Niemcy zaczynali dziś naloty wcześniej niż zwykle. Napięła się uwaga, wyostrzył słuch. Za chwilę straszliwe wycie zniżających się maszyn, tragiczne momenty wyczekiwania i wstrząsający huk rozrywających się bomb. Piwnica drżała i wprost kołysała się od wstrząsów. Ze ścian sufitu posypały się kawałki muru. Ksiądz rękami zakrył kielich. Nie było wątpliwości i nie było chwili do stracenia: dywanowe burzenie ulic wzięło sobie dziś za cel te domy, wśród których się znajdowali, Następna fala samolotów może już za moment zamieni to miejsce w ogromną kupę gruzu. Zamęt przy drzwiach, hałas na schodach. Kaplica zupełnie opustoszała. Został tylko kapłam przy ołtarzu i dwaj ministranci. Właśnie ksiądz nachylony przy ułtarzu wymawiał słowa konsekracji, gdy piwnicę napełniło wycie pikujących samolotów i nowe detonacje. Wydawało się, że cały świat wali się w gruzy. Ziemia rozkołysała się pod nogami. - Boże! Gruz nas tu przywali. Giniemy - przebiegło przez myśl Szymkowi. W piwnicy było pełno kurzu, obsypujących się cegieł. Jednak tym razem jeszcze ocaleli. Następny wybuch zakończy wszystko - trzeba uciekać - mówił rozsądek. Ale jest z nami Pan Jezus. Boże, daj siłę - modlił się całym sobą. Wierzę, że stanie się tak, jak Ty chcesz. Ja muszę wytrwać. Boże! Chryste! Matko Najświętsza! - Myśli, słowa modlitwy biegły przez jego świadomość niepowstrzvmanym strumieniem. Dygotał. Przyspieszone bicie serca zapierało mu oddech. Bez zdziwienia i oburzenia zobaczył, że Zdzisiek nagle zdjął komżę, chwycił hełm i wybiegł z piwnicy. Szymek pozostał. Ksiądz przy ołtarzu on obok, wspólnie odmawiali "Ojcze nasz". "Bądź wola Twoja, bądź wola Twoja... jako w niebie, tak i na ziemi..." Komunia święta trwała długo. Szymek na klęczkach przyjmował dziś z rąk kapłana Żywego Boga za tych wszystkich, którzy mieli Go dziś przyjąć. Ksiądz dawał wszystkie komunikanty sobie i Szymkowi. Ustało wewnętrzne drżenie, spokój napełnił chłopca. Już teraz nic nie jest ważniejsze nad to, że jest z Chrystusem. Skończyła się Msza święta. Podeszli do bocznego stolika, gdzie mieli złożyć szaty liturgiczne. Ksiądz spokojnym głosem, jakby wydawał zwykłe polecenie, powiedział wtedy: - Szymku, zdejmij komżę i wyjdź na podwórze. - A ksiądz? - Ja zaraz też wyjdę. Chcę się jeszcze chwilę pomodlić. - Zostanę - oponował Szymek - razem wyjdziemy. - Wyjdziesz w tej chwili - stanowczo i mocno powiedział ksiądz. - To jest rozkaz. - Tak jest - wyprężył się na baczność. Musiał posłuchać. Ksiądz był kapitanem. Wyjście z piwnicy zawalone było kawałkami gruzu. Drzwi zerwane wybuchem. Na podwórzu straszny obraz: część domu nie istniała. Nad piwnicą, gdzie odprawiali Mszę świętą, stały jeszcze ogromne, w połowie zburzone ściany z wiszącymi balkonami, częściami podłóg i sufitów. Wydawało się, że runą lada moment. Całe podwórze było jednym rumowiskiem. Wokól snuł się gryzący dym z pobliskiego pożaru. Jak błyskawica przyszła myśl: "Wrócić, ostrzec, prędko!" Było za późno. Przeszywający świst przygwoździł go do ziemi. Instynktownie osłonił głowę wyrwaną płytą chodnika. Detonacja była tak silna, że na chwilę stracił przytomność. Gdy uświadomił sobie, że żyje i wysunął głowę, nic nie było widać. W powietrzu wisiał gęsty pył i dym. Siedział na wpół ogłuszony. Pył wreszcie opadł. Na miejscu piwnicy zwalone ściany utworzyły wielką górę. Była to mogiła jego księdza. Szymon przeżył powstanie. Niemcy wieźli go wraz z wielu powstańcami towarowym pociągiem. Wtedy odzyskał wolność. Wspólnie z towarzyszami zdołali oderwać dolną deskę wagonu. Był wieczór. Ciemności ułatwiły zadanie. Uciekający kładł się na podłodze. Koledzy spychali go całą siłą, by upadał najdalej od pociągu. Było to koło Krakowa. Przebywał tam kilka dni u ciotki. Którejś nocy zastukali sąsiedzi. - Niemcy w sąsiednim domu. Szukają warszawiaków. Jeśli jest ktoś taki, to przez podwórze i na drugą ulicę. I tym razem ocalał. Przemykał się między domami w stronę Wisły. Wreszcie most dębnicki. Za Wisłą łatwo się ukryć na wsi, ale most jest pilnie strzeżony. I wtedy wewnętrzny, dziwny nakaz skierował go prosto na stojącego na warcie żandarma. Szedł pewnym krokiem, jak zahipnotyzowany. Przeszedł cały most bez przeszkody. Drugi wartownik sądził widocznie, że kolega sprawdził już dokumenty. Na wsi u gospodarzy doczckał wolności. Wrócił do Warszawy jako jeden z pierwszych. Odszukał miejsca, gdzie dawniej żył spokojnie, a później walczył. Na resztkach muru kościoła znalazł kartkę: matka księdza prosiła o udzielenie wiadomości o synu. Według wskazówek Szymona odkopano zawaloną piwnicę. Na schodach odnaleziono zmiażdżone zwłoki kapłana. Taka jest historia Szymka, a właściwie jej początek, bo dotąd żyje. Zastąpił w szeregach kapłańskich swego księdza. Po skończeniu kilku klas gimnazjalnych wstąpił do Zgromadzenia Zakonnego, poświęconego Matce Bożej. Opowiedziawszy swoją historię, oświadczył mi, że według niego więcej wartości w oczach Bożych miała tamta decyzja spowiedzi przed Mszą świętą, niż inne fakty jego życia. Wydaje się mu, że tamto pozornie małe zdarzenie najbardziej przyczyniło się do uświadomienia sobie kapłańskiego powołania. Maciek Przysłano mnie do pracy na nową placówkę. Miasto średniej wielkości, około siedemdziesięciu tysięcy mieszkańców. Od razu zauważyłem Maćka. Codziennie rano, skupiony, przyjmował Komunię świętą. Przeważnie służył do Mszy świętej. Poznaliśmy się prędko. Potrzebowałem pomocników do zleconej mi pracy nad ministrantami. Maciek miał wyraźny autorytet wśród kolegów. Silny, wysportowany, imponował nie tylko młodszym od siebie. Wkrótce zawiązała się między nami serdeczna przyjaźń. Zapytałem raz, czy od dawna przyjmuje codziennie Komunię święty. W odpowiedzi na pytanie opowiedział mi całą historię. Oto ona: Miał wtedy dwanaście lat, gdy rozczytywał się w książkach o Dzikim Zachodzie. Razem z kolegami bawił się w Indian i marzył o tym, by kiedyś w rzeczywistości zaznać podobnych przygód. Szczególnie często rozmawiał o tym ze swoim trochę starszym kolegą, Romkiem. Powoli te marzenia zaczęły przeobrażać się w konkretny plan. Na dworcu kolejowym zatrzymywało się w tym mieście co dzień kilka pociągów jadących do Gdyni. Nieraz patrzyli na fascynujące tabliczki z napisem "Gdynia". Widzieli poprzez nie bijące o brzeg fale morza. Rozkład pociągów znali już na pamięć. Byle dostać się do portu. Tam już wszystko pójdzie łatwo. Początkowo "bawili się" tymi projektami, wyobrażali sobie ze szczegółami wszystkie etapy wielkiej wyprawy. Niebawem nie mogli już myśleć o niczym innym. W domu, w szkole, to jedno mieli w sercu i w głowie. Wyrwać się w świat. Na Dziki Zachód. Zaczęli zbierać suchary, odkładać pieniądze. Wyostrzyli scyzoryki, ćwiczyli się w rzucaniu do celu lassem ze sznura. Uprawiali codziennie gimnastykę, by mieć jak najlepszą kondycję. Pływali zapamiętale w basenie szkolnym. Oczwiście to wszystko odbiło się wkrótce na wynikach w szkole. Po trzecim okresie było już bardzo źle. Powiedziano rodzicom na wywiadówce, że z chłopcami coś się dzieje, że tylko przy wielkich wysiłkach mogą jeszcze liczyć na uratowanie promocji. Zwrócono wtedy na nich w domu baczną uwagę. Maciek miał pięcioro rodzeństwa, dwoje starszych od siebie. Rodziców bardzo kochał. Widział ciężką pracę ojca urzędnika i matki. Bolało go to, że im się tak odwdzięcza. Wtedy właśnie z Romkiem razem przeczytali książkę o poszukiwaczach złota. Maciek wyobraził sobie, jak to wróci do domu z workiem złotego kruszcu, jak udowodni rodzicom, zmartwionym jego obecnym postępowaniem, że ich zawsze kochał i że to dla nich wyruszył w świat. Przestali się wahać. Nie było sensu dalej czekać. Mieszkali w tej samej kamienicy. Woreczki z sucharami i plecaki z osobistymi rzeczymi już mieli wcześniej ukryte w ogrodzie Maćka, w starej szopie. Uklękli jeszcze przed zamkniętymi drzwiami kościoła. Modlił się Maciek, by Matka Boska pocieszyła jego matkę i by pomogła mu wrócić do domu z wielkim skarbem. Ze ściśniętym sercem przemykali się ulicami w stronę stacji. Wszystko wcześniej przemyśleli. Przez znaną im dobrze dziurę w parkanie dostali się na tory. Ukryci między odstawionymi na boczne tory wagonami, oczekiwali swego pociągu. Wiedzieli z obserwacji, że ostatni wagon jest zawsze pusty. Tak było i tym razem. Nie zauważeni przez nikogo, wsliznęli się pod ławki, by uniknąć spotkania z konduktorem. Przeszedł tylko przez pusty wagon i nic nie spostrzegł. Chłopcy wymknęli się na małej stacyjce koło Gdańska. Autobusem i tramwajem dostali się do miasta. Przez kilka dni krążyli po porcie. Wśród pustych pak, nagromadzonych w jakimś składzie portowym, urządzili sobie legowisko. Prędko poznali wszystkie stojące w porcie okręty. Zorientowali się też w obyczajach marynarzy. Wkrótce mieli wśród nich przyjaciół. Jakiś starszy marynarz pokazał im wnętrze okrętu, objaśnił im, jakie rejsy przewidziane są w najbliższym czasie. Skupili swe zainteresowanie na dwóch okrętach handlowych. Jeden należał do marynarki duńskiej, a drugi był pod banderą szwedzką. Oba wyruszyć miały wkrótce przez Atlantyk. Zaczęli pętać się przy tych okrętach. Niby to przyglądali się załadunkowi towarów, zagadywali łamaną niemczyzną do szwedzkich marynarzy. Maciek z jednym z nich udał się nawet do marynarskiej knajpki i postawił rozbawionemu marynarzowi piwo. Sam pił ostrożnie lemoniadę. Po trzecim kuflu zdołał wyjaśnić nowemu przyjacielowi, o co im chodzi. Ten przyrzekł skwapliwie swą pomoc. Następnego dnia marynarz sprowadził swego kolegę i zapoznał z obu chłopcami. Rechocząc ze śmiechu, zapewnili chłopców, że wszystko da się zrobić. Ustalili godzinę, o której pomogą im wejść po cichu na okręt. Tam mieli ukryć chłopców w pustej skrzyni i pomóc im w przetrwaniu długiej podróży. Chłopcy byli ogromnie przejęci. Trochę ich niepokoiło to, że Szwedzi byli tak rozbawieni ciągle się śmiali, ale brali to za przejaw temperamentu starych wilków morskich. Porobili przygotowania. Czujnie unikając spotkań z milicją zakupili trochę konserw. Postarali się powiększyć zapas sucharów. Na wszelki wypadek dużą bańkę napełnili wodą. Późno wieczorem wrócili do swej kryjówki. Ze szczęścia i podniecenia nie spali całą noc. Rankiem, obładowani bagażem, ostrożnie udali się na miejsce, gdzie stał okręt. Straszny zawód. Miejsce było puste. Szwedzi odbili od brzegu już poprzedniego dnia. Zakpili z nich obaj marynarze, dobrze ubawili się ich kosztem. Chłopcy wycofali się z portu z przykrym uzcuciem w sercu. Został im jeszcze duński okręt. Nauczeni doświadczeniem, nie chcieli już nikogo wtajemniczać w swe plany. Sami muszą się dostać na pokład. Mieli jeszcze dwa dni czasu. Tym razem wszystko zdawało się im sprzyjać. Znajomi marynarze wpuszczali chłopców na okręt i chętnie z nimi rozmawiali. Poznali nawet jednego oficera, który im pokazywał fotografie swoich duńskich synków. Planowali, aby najpierw ukryć na statku bagaże, zostawiając ich część za każdą wizytą. Na końcu mieli ukryć się sami. Z bagażami poszło gładko. Jeszcze tylko zostały plecaki. W środku nocy zbudził się Maciek, może z zimna, a może z powodu dziwnego snu. Widział, jak żywą, swą ukochaną matkę z twarzą mokrą od łez. Do rana nie mógł już spać. Zgorszonemu koledze powiedział o świcie, że wraca - nie dał się odwieść od tego postanowienia, choć Romek mówił o zdradzie i tchórzostwie. Pożegnali się, bo Romek nie chciał zrezygnować. Za resztę pieniędzy Maciek kupił na podmiejskiej stacyjce bilet na małą część drogi. Na dworcu gdańskim bał się pokazać, bo przypuszczał, że milicja od kilku dni ich poszukuje. Minęło już dziewięć dni od ucieczki z domu. Tak oto trochę legalnie, trochę na gapę, powracał Maciek do rodzinnego domu. Nie czuł wstydu, że się, jak mówił Romek, załamał. Jakby nagle wytrzeźwiał i uświadomił sobie, co przeżywali w tych dniach jego rodzice. Całą drogę myślał, co im powie, jak przeprosi, wytłumaczy. Gotów był przyjąć każdą karę. Zaczął się modlić. Złożył przyrzeczenie, że jeśli ten powrót przejdzic szczęśliwie, będzie codziennie, przez cały rok przystępować do Komunii świętej. Docierał do domu późnym wicczorem. Wstydził się spotkać znajomych. Przecież wszyscy wiedzieli. Przemykał się ulicami jak złodziej. Stanął wreszcie przed domem. Zadzwonił. W otwartych drzwiach była matka. Na twarzy bladość i ślady szarpiącego niepokoju. Wyciągnęła do niego ręce, jak zawsze, gdy wracał z wycieczki. Powiedziała, siląc się na naturalny głos:t- Jest, Maćku, gorąca woda. Chyba się wykąpiesz? Zaraz zagotuję wodę na herbatę. Ani słowa wymówki, nagany. Wpadł do łazienki, zamknął się i zapłakał. Przy kolacji zjawił się ojciec. Zapytał tylko: - Czy nie jesteś, Maćku, przeziębiony? - a gdy usłyszał zaprzeczenie, dodał - jutro niedziela, idź na późniejszą Mszę świętą, wyśpij się. Rano był u spowiedzi i Komunii świętej. Klęczał obok matki. Gdy wrócił do domu, rzucił się w ramiona rodziców i załkał znowu. Nie czynili wyrzutów. Wyczuwali, że to już niepotrzebne. Na zakończenie tej historii z ucieczką trzeba dodać, że Romek wrócił pod eskortą milicjanta, dzień po Maćku. Został zatrzymany, gdy próbował wśliznąć się na okręt. Mimo "krytycznej sytuacji" w szkole, Maciek - jak mówią - stanął na głowie. Przeszedł do następnej klasy. Od tego czasu minęły trzy lata. Maciek nie zaniedbuje codziennej Komunii świętej. Zdaje sobie sprawę z tego, ile mu daje to spotkanie z Chrystusem. Zauważył, że łatwiej mu walczyć ze sobą, gdy przypomni sobie, że rano przyjął Boga. Stwierdził, że od czasu powzięcia tego postanowienia ma o wiele więcej energii, że każdy dzień stara się dobrze zaplanować i dobrze przeżyć. A koledzy? Czasem robią jakieś aluzje do jego pobożności, ale po cichu podziwiają jego charakter. Zresztą przewyższa ich na każdym polu. Coraz więcej chłopców ulega jego wpływom. Ma w sobie coś z urodzonego przywódcy. W kilka miesięcy po naszym spotkaniu Maciek przeżył ogromny cios. Stracił nagle matkę. Już od pewnego czasu skarżyła się na jakieś bóle, ale nie poddawała się odpowiedniej operacji. Ostatnio przyszły bardzo silne ataki. Lekarze orzekli, że konieczny jest zabieg chirurgiczny. Na dwa dni przed udaniem się do szpitala poprosiła o pozwolenie spędzenia nocy na adoracji w kościcle. Jakby przeczuwała swą śmierć. Nie było trudności z otrzymaniem kluczy, bo matka Maćka znana była księżom i wielu ldziom w mieście jako gorliwa katoliczka. Temu zrobiła opatrunek, tamtemu dała lekarstwo, innemu trzeba było coś przyszyć. Znała kilka języków i była wykształcona, więc spieszyli do niej znajomi i nieznajomi, by przeczytała im lub napisała list w którymś z obcych języków. Pisała podania, radziła w kłopotach. Drzwi ich domu otwarte były dla wszystkich. Po operacji żyła tylko dwa dni. Zdążyła jeszcze pożegnać się przytomnie z mężem i dziećmi. Maćkowi powiedziała, że liczy na niego. Ufa, że będzie dzielny i pomoże ojcu. Na jej pogrzebie był prawdziwy tłum. Trudno było powstrzymać łzy, gdy widziało się sześcioro dzieci i ojca, stojących nad otwartym grobem. Pewnego dnia Maciek pokazał mi różaniec swej matki. Chował go jak relikwie i codziennie odmawiał. - Wiem, że matka o mnie wszystko wie - powiedział. - Lepiej mnie teraz zna niż wtedy, gdy była razem z nami. Nie mogę już być łobuzem. Od śmierci matki życie Maćka uległo dużej zmianie. Razem z ojcem wziął na siebie ciężar utrzymania ładu w domu. Wiele miał teraz obowiązków. Nauczył się prać, szorować, sprzątać. W domu zaprowadzono dyżury. Każde z dzieci miało swój dział pracy. W chwilach wolnych od zajęć i od kolacji chodził do kolegów. Był ich przywódcą. Był ich przywódcą. Na strychu starej szopy mieli swoją "melinę". Wchodziło się po kołkach wbitych w ścianę. Mieli tam dwie gitary, trochę gier i książki. Schodzili się w tym swoim królestwie, by naradzić się, jak pospieszyć komuś z pomocą, by pośpiewać, podyskutować i wspólnie spędzić czas. Maciek był w tamtych czasach bardzo ze mną szczery. Przyznał mi się, że celowo do grona swych kolegów wciąga co pewien czas nowego kumpla, którego trzeba "ratować". I rzeczywiście, od czasu do czasu prosił mnie Maciek, abym o umówionej godzinie był w konfensjonale i abym był cierpliwy. - Mój koleżka - mówiłi raz - nie był już cztery lata u spowiedzi. Zgodził się iść, ale trochę ma "pietra" i nie bardzo wie, jak się spowiadać. Pamiętam jak Maciek eskortował takiego delikwenta do kościoła. Jeszcze w ławce coś mu klarował gestykulując, pomagał znaleźć w książeczce odpowiednie modlitwy. Szedł razem z nim do konfesjonału, by swą obecnością dodać mu otuchy. Gdy to dzisiaj piszę, Maciek jest już inżynierem. Troszczy się teraz o własną rodzinę. Wspomnienie matki jest w nim ciągle żywe. Powiedział nawet, że ta wczesna śmierć uczyniła ją dla nich wszystkich wiecznie młodą, bliską - i chyba świętą. Na rekolekcjach Zgodziłem się prowadzić rekolekcje dla męskiego liceum ogólnokształcącego. Około trzystu chłopców uczęszczało w ciągu roku na lekcje religii i przynajmniej tylu spodziewano się na rekolekcjach. Prefekt postarał się o prawo korzystania przez trzy dni z zacisznej kaplicy zakonnej. Siostry przesunęły swe ćwiczenia, by kaplica była wolna w godzinach nauk dla młodzieży. Warunki zewnętrzne były doskonałe, szatnia w korytarzu, ogrzana kaplica, cisza wokół domu otoczonego ogrodem. Prefekt na ostatnich lekcjach odpowiednio rekolekcje zapropagował. Na spotkaniu z rodzicami prosił ich, aby pomogli młodzieży we wzięciu udziału w dorocznych ćwiczeniach duchwych. Na kilka tygodni przed terminem wszczęto szturm modlitewny o pomoc Bożą. Modlili się księża, rodzice, modliła się część młodzieży. Przekazano też tę intencję siostrom zakonnym. Młodzież dopisała. Przybyło więcej niż się spodziewano. Pomimo że uczestnicy podzieleni zostali na dwie grupy, nie mieścili się w ławkach. Dostawiono krzesła. Po pierwszej nauce miałem przykre wrażenie, że nie trafiłem od razu do słuchaczy. Nie czułem, żeby moje słowa padały wprost w ich serca i umysły. Mówiłem z małego podwyższenia, widziałem wszystkich wyraźnie. Zdawało mi się, że kilku starszych chłopców przybyło na naukę po to, by przeszkadzać innym. W czasie przerwy moje obawy potwierdził prefekt. Tych kilku chłopców przyprowadzili rodzice. Aby nie uciekli z kaplicy, rodzice czekali na nich w sąsiednim korytarzu. Szczególnie ohecność jednego z chłopców budziła wielkie obawy prefekta. Był przekonany, że knuje on coś złego, że szykuje jakiś kawał. Druga nauka wyraźnie "chwyciła". Może sprawiła to wspólna modlitwa po przerwie, może mnie samemu udało się z pomocą Bożą nawiązać psychiczny kontakt z młodymi słuchaczami. Mówiłem teraz zupełnie inaczej, patrzyły we mnie żywe oczy młodzieży, zdawało mi się, że prowadziłem z nimi dialog i odpowiadam na dręczące ich pytania. Zacząłem opowiadać jakąś dobrze wybraną historię. W kaplicy była przejmująca cisza, wzruszenie ogarnęło chłopców. Nagle ów podejrzewany przez prefekta młodzieniec "westchnął" prowokacyjnie: "Jak babcię kocham, jakie to piękne". Wszyscy go usłyszeli. Kilku parsknęło śmiechem, niektórzy odwrócili się na chwilę z gestem zniecierpliwienia. Nastrój prysnął jak bańka mydlana. Z trudem zapanowałem nad sobą. Udałem, że nic nie słyszałem i dalej mówiłem. Po dłuższej chwili powrócił spokój, znów w oczach słuchaczy zapaliły się błyski zrozumienia i głębszego przejścia. I wtedy ten bezczelny chłopak podniósł się z krzesła. Zwrócił się do mnie tyłem i zaczął się drapać w to miejsce, na którym się siada. Uczułem, że krew napłynęła mi do twarzy. Jak błyskawica przyszła myśl, aby wstrętnego ordynusa chwycić za kark i potężnym kopniakiem usunąć z kaplicy. Zamiast tego, jakoś instynktownie przerwałem na moment naukę i słodkim, pewnie nienaturanym głosem poprosiłem chłopców: - Może mu któryś przyjdzie z pomocą, bo biedakowi trudno się tam drapać. Słuchacze zareagowali huraganem śmiechu. Sprawca zamieszania usiadł od razu wyraźnie speszony. Takiej reakcji się nie spodziewał. Do końca nauki dotarłem już szczęśliwie. Mieliśmy się spotkać następnego dnia. Prefekt chłopców był zdania, że tego nieszczęsnego Krzysia trzeba wyprosić z rekolekcj i chciał zawiadomić jego rodziców, że nie życzy sobie widzieć go na dalszych naukach. Prosiłem, aby się jeszcze wstrzymał, szkoda mi było chłopca. Może i jego jakoś Bóg odmieni... Z lękiem zaczynałem drugiego dnia rekolekcyjną pracę. Krzyś siedział na końcu sali w otoczeniu podobnych do siebie dryblasów. Tym razem jednak łatwo i prędko wytworzył się odpowiedni nastrój. Mówiłem z radością, mając to przekonanie, że nie mówię na próżno. Nagle wśród głębokiej ciszy rozległ się świergot dzwonka. Oczywiście od razu spojrzałem na Krzysia. Nie, to nie on był sprawcą nowego kawału. O dziwo, sam Krzyś, z oburzeniem szarpnął za rękę siedzącego obok kolegę. Wyrwał mu dzwonek i zamknął w dłoni. Drugą ręką wymierzył zdumionemu koledze potężnego kuksańca. Wszystko to trwało kilka sekund. Pełen zdziwienia prowadziłem naukę dalej. Przebiegło mi przez myśl, że może Krzyś nie lubi konkurencji, może dla siebie rezerwuje dalsze wyczyny. Nic już więcej jednak nie wydarzyło się ani na tej, ani na żadnej z dalszych konferencji. Przyszedł wreszcie termin spowiedzi; przybyłem do kaplicy o ustalonej godzinie. Gdy wieszałem płaszcz, z cienia wynurzył się Krzyś. Chwycił mnie za rękę... - Proszę Ojca, ja bardzo, naprawdę bardzo przepraszam za moje zachowanie - mówił szczerze wzruszony. Uścisnąłem go serdecznie. Nie umiałem mu nic w owej chwili powiedzieć. Po krótkiej modlitwie przed tabernakulum udałem się do wyznaczonego mi konfensjonału. Jednym z pierwszych w kolejce był Krzyś... Wieczorem tego dnia odbyło się zakończenie rekolekcji. Na Mszy świętej wszyscy mieli przyjąć Komunię świętą. Prowizoryczy ołtarz, właściwie stół, ustawiono pośrodku kaplicy. Przybył ksiądz biskup i odprawiał Mszę świętą, otoczony młodzieżą. Odpowiedni komentarz, recytacja, wspólny śpiew podkreślały, że odbywa się bezkrwawa Ofiara Chrystusa, sprawowana przez nas wszystkich. Staliśmy się sobie bardzo bliscy, zdawało się nam, że cofnęły się wieki i że stoimy razem przed Krzyżem Zbawiciela. W wielkiej ciszy, na kolanach, przeżywaliśmy Przeistoczenie. - Błagajmy Boga - podsunąłem młodzieży - aby upodobnił nas do Swego Syna tak, jak ten chleb i wino zmieniły się w Jego Ciało i Krew. Śpiewaliśmy właśnie "Baranku Boży", gdy usłyszałem obok siebie cichy szloch. Spojrzałem. Oparty o ścianę klęczał tuż przy mnie Krzyś. Twarz ukryta w dłoniach, przez palce biegły łzy i spływały na jego sweter. Ścisnąłem go za łokieć. Spojrzał na mnie przez łzy i szepnął: - O rany, ale mnie wzięło... Po skończonych uroczystościach odprowadziliśmy do bramy księdza biskupa. Choć tyle już razy przeżywałem podobnie chwile, ze zdumieniem i wzruszeniem patrzyłem na żegnających się ze mną chłopców. Ileż to Bóg dokonał w ich sercach, jak przedziwnie przemienił nas wszystkich. Niedawno obcy sobie, staliśmy się w ciągu trzech dni jakby rodziną. Opustoszała kaplica, uciszył się korytarz. Odnalazłem jeszcze Przełożoną. Dziękowałem za gościnę i życzliwość okazane nam w czasie rekolekcji. Wspomniałem o Krzysiu. - Trochę się spodziewałam, że tak będzie - odrzekła z uśmiechem. - Tego krytycznego wieczoru jedna z naszych staruszek, prawie unieruchomiona przez reumatym na bolących kolanach przeszła w jego intencji Drogę Krzyżową. Najważniejsze wspomnienie z wakacji Cały dzień na statku. Pod wieczór mieli już wszystkiego dość: i jezior, i pochylni, i wodnego ptactwa. W Elblągu okazało się, że już nie mamy w tym dniu odpowiedniego pociągu. Trzeba było szukać noclegu i zająć się kolacją. Sytuacja była trudna. Niedzielny wieczór. Jadłodajnie pozamykane, nieznane miasto. I wtedy uratowały nas z opresji Siostry, mimo że nie miały pomieszczeń, bo ich podopieczne nie opuszczają zakładu nawet na wakacje. Chłopcy uprzedzeni, że w domu tym przebywają najbardziej upośledzone dzieci, trochę na korytarzach nasłuchiwali. Rzeczywiście z sypialni dochodziły nieartykułowane dźwięki, jakieś piski, czasem nagły wybuch nienaturalnego śmiechu. Ale tego wieczoru nie to ich głównie interesowało. Przede wszystkim kolacja. Jakże im smakowała! Nie mogli się nadziwić, jak można było w pół godziny to wszystko przygotować. Patrzyli na Siostry chyba tak, jak się patrzy na własne matki po powrocie z męczącej wycieczki. No i nocleg. Na zawsze zapamiętają troskliwość Sióstr, które znosiły materace, dywany, przykrycia różnego rodzaju i kalibru, by tylko było nam wygodnie. Rano, po Mszy świętej i śniadaniu, Siostra Kierowniczka oprowadziła nas po zakładzie. Był piękny dzień, dzieci nie było w salach. Wszystko lśniło czystością. Kolorowe zabawki, kwiaty, pięknie zasłane łóżka. Dopiero gdy wyszliśmy do ogrodu zobaczyć dzieci, doznaliśmy prawdziwego wstrząsu. Nikt z naszych urwisów się nie śmiał. Patrzyli do głębi przejęci na biedne, kalekie dzieci. Niektóre dziewczynki miały zdeformowane ciała. Wielkie głowy, pokraczne członki. Jedne, jakby uśpione, patrzyły przed siebie bez ruchu. Nic ich nie interesowało. Inne znów w nieopanowanym ruchu biegały, przewracały się, wydawały jakieś okrzyki. Niebezpieczne dla otoczenia trzymane były za ogrodzeniem z siatki. Ciągle była przy nich Siostra dyżurna. Podprowadzono do ogrodzenia Iwonkę. Byłaby nawet ładną dziewczynką, gdyby nie ten wyraz zupełnej bezmyślności. Twarz jak maska. Nagle wykrzywiła się, pojawił się na twarzy wyraz żywiołowej złości, ręce jej zaczęły czynić jakieś nieokreślone ruchy. - O, zaczyna się - wyjaśniła Siostra. - Ona nie może nawet przez chwilę nie mieć możliwości wyładowania swoich sił. Gotowa łamać i kaleczyć własne ręce, gdyby jej czegoś nie podać. Iwonka wydawała już jakieś złe pomruki. Zacisnęła ręce wokół ciała i zaczynała zmagać się sama ze sobą. Siostra podała jej żelazny pręt. Twarz biednej dziewczynki przybrała wyraz zwierzęcego zadowolenia. W jednej chwili usiadła na ziemi i zaczęła zginać podany przedmiot. - Może to czynić bez końca - mówiła Siostra. - Trzeba tylko pilnować, by sobie lub innym nie zrobiła jakiej krzywdy. Ona nic nie rozumie i nie jest winna, jeśli coś złego zrobi. - Jaka to choroba, proszę Siostry - pytali chłopcy. - Dlaczego one są takie? - To są ofiary alkoholizmu swoich rodziców lub dziadków. Rodzą się zwykle zdrowe - wyjaśniła Siostra - ale są niezmiernie skłonne do chorób mózgowych. Byle przeziębienie, jakaś niewielka infekcja i zaraz występuje u nich zapalenie opon mózgowych. Skutek tej choroby jest u nich też, niestety, nieodwracalny, zatrzymuje rozwój umysłowy. Żegnaliśmy Siostry z wdzięcznością, nie tylko za ich gościnność, ale i za możliwość zwiedzenia zakładu. Wracaliśmy do siebie okrężną drogą, by poznać jeszcze wspaniały zamek w Malborku. Wieczorem w pociągu słyszałem rozmowy chłopców. Przygody na statku, krzyżacki zamek - nie to dominowało w refleksjach. Uporczywie wracali do tego, co zobaczyli i zrozumieli w Elblągu. Minęły wakacje. Pisali listy, dziękowali, wspominali. Oto urywek jednego z listów: "Chciałbym podziękować za wszystko, co przeżyłem podczas naszych wspólnych wędrówek, wycieczek i pogadanek w czasie ostatnich wakacji. Zawsze miło wspominam wspólne Msze święte, wspólne modlitwy... Chciałbym jeszcze na jedno zwrócić uwagę. Mianowicie nigdy nie zapomnę tego, co zobaczyłem w Elblągu, po pięknej wycieczce statkiem. Chociaż wiem, że tych słów nikt nie usłyszy, apeluję do wszystkich: nie nadużywajcie alkoholu. Widziałem skutki pijaństwa i nikomu nie życzę być jego ofiarą". "Niech mi się stanie..." Poznałem go dość dawno. To było wkrótce po moich święceniach kapłańskich. Przychodził po książki. Zawsze był problem z wyborem lektury. To czytał i tamto już znał... Nie chciałem mu dawać zbyt trudnych pozycji. Miał przecież dopiero trzynaście lat. Już wtedy zorientowałem się, że ten wyrośnięty chłopiec przewyższa inteligencją swych kolegów. Dwa razy prosił o rozmowę. Miał problemy, które zwykle nurtują dużo starszych od niego, myślących młodzieńców. Chciał wiedzieć, dlaczego jest katolikiem, szukał uzasadnienia swej wiary. Czy rzeczywiście urodził się w prawdziwej religii? Chętnie przeczytał podsuniętą mu książkę. Widziałem później w kościele, jak skupiony stał przy konfesjonale i jak poważnie modlił się po Komunii świętej . Nie lubił w tych rzeczach ostentacji. Wybierał kościół mniej uczęszczany przez jego kolegów, unikał "masówki". Oczywiście koledzy stronili od niego. Uważali go za dziwaka, za odludka. Podejrzewali, że się wynosi, że zadziera nosa. Nie brał udziału w ich szaleństwach, hałaśliwej wesołości. Miał raczej swój świat, do którego jego koledzy jeszcze nie dorośli. W kamienicy, gdzie mieszkał, sąsiadował ze starszym od siebie maturzystą. Któregoś dnia umówili się na wspólną wycieczkę rowerową. Opowiadał mi później ten maturzysta, że "odkrył" wtedy Andrzeja. - To bardzo ciekawy chłopak. Ma ogromne zainteresowania. O wszystkim można z nim rozmawiać. Między chłopcami, mimo różnicy wieku, zawiązała się wtedy szczera przyjaźń. Ich kontakty i wycieczki stały się częstsze. Choć na kilka miesięcy znalazł Andrzej kogoś, kto go rozumiał. Niestety, maturzysta wyjechał wkrótce na studia. Andrzej znów został sam, czytał, chodził zamyślony, jakby wyobcowany. Udało się zaprosić go do gromadki młodzieży, której nie wystarczała jedna lekcja religii w tygodniu. Chcieli coś więcej wiedzieć o Kościele, o sprawach religii. Szukali sposobności, by zapytać, podyskutować. Takie dodatkowe spotkania stały się dla nich również okazją do wyrobienia sobie charakteru. Co tydzień jeden z nich omawiał temat przygotowany przez siebie, lub czytał referat. Z trudem próbowaliśmy dyskusji. Właśnie na tych wieczorach Andrzej coraz śmielej zabierał głos. Okazało się, że rzeczywiście wiele już spraw przemyślał i że to naprawdę mocna głowa. Po roku wspólnej pracy związaliśmy się bardziej z Matką Bożą. Na jednym ze spotkań był właśnie referat o roli Maryi w naszym życiu. Wnioskiem, do jakiego doszliśmy tamtego wieczoru, było nasze dobrowolne, całkowite oddanie się Bogu przez ręce Maryi. Zrozumieliśmy, że trzeba to uczynić, że to najlepszy interes, że to wielka szansa. Zabezpieczenie swego życia, wykorzystanie go. Już Matka Boża będzie umiała nami pokierować. Niech czyni z nami, przez nas, co sama zechce. Wychodziliśmy z sali katechetycznej bardzo poważni. Trzeba było iść przed ołtarzem - nie było innej drogi. I wtedy na kolanach przed Tabernakulum, zaofiarowaliśmy się Maryi całkowicie i dobrowolnie. Chcieli tego. Prosili, bym z nimi odmówił głośno akt oddania. Potem długo klęczeli w ciszy przed ołtarzem. Przed kościołem mocno uścisnęliśmy sobie dłonie. Na ulicach była już noc. Rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Do dziś nie zatarło się w mej pamięci żywe wspomnienie o tamtych chwilach. Straciłem go z oczu. Ponad rok pracowałem w Warszawie. Obowiązki zmuszały mnie wtedy do ciągłych wyjazdów. Było lato. Wróciłem właśnie do domu. Na biurku leżała kartka od matki Andrzeja. Uległ wypadkowi na obozie harcerskim. Leży w szpitalu w Warszawie. Stan bardzo poważny. Chory koniecznie chce się ze mną zobaczyć. Pisała, że kilka razy bezskutecznie usiłowała telefonicznie porozumieć się ze mną. Oczywiście zdecydowałem się jechać natychmiast. Gdy wychodziłem z domu, wezwano mnie do telefonu. Dzwonił ktoś z rodziny Andrzeja. Podał kilka szczegółów: chłopiec skoczył z łodzi do wody tak nieszczęśliwie, że uderzył przy nurkowaniu o jakąś przeszkodę na dnie. Gdy nie wynurzał się przez dłuższą chwilę, skoczyli koledzy. Wyłowili go zupełnie sparaliżowanego. Sanitarnym samolotem odwieziony do Warszawy jest właściwie w stanie beznadziejnym. Zdaje sobie sprawę z sytuacji. Jest zupełnie przytomny. - Czy był ksiądz u niego - Był. Ale Andrzej jest raczej zbuntowany. Nie chciał skorzystać ze spowiedzi. Prosił, aby wezwać księdza, swego dawnego prefekta. Jest pewien, że ksiądz przyjedzie. - Ależ tak. Już jestem w drodze. Zaraz przyjeżdżam. Chwyciłem taksówkę. Prędko byłem na miejscu. Jak zwykle, na chirurgii wiele pacjentów. Łóżka stały na korytarzach. Przed wskazaną salą spotkałem matkę chorego. Wyszła, bo nie chciała swymi łzami powiększać zdenerwowania nieszczęśliwego chłopca. - Czy są jakie nadzieje? - Chyba żadnych. To pęknięcie kręgosłupa. W najlepszym wypadku będzie kaleką. Na sali zaraz go zauważyłem. Był przy nim jego ojciec. Andrzej leżał na wysokim łóżku. Przykryty tylko prześcieradłem. Nogi i głowa ujęte w uchwyty obciążone ciężarami. Był naprężony jak struna. Głowa była żywa, rysy te same, mógł mówić, patrzeć - reszta ciała porażona i nieczuła. Usiłował trzymać fason. - Widzi ksiądz, jak dobrze skakać na głowę. Najlepszy skok na naszym obozie. Ale mnie uziemili. Już tylko głowa działa. Pytał jeszcze o moje zajęcia. Nawet pocieszał mnie, że jak wyzdrowieje, to z całą drużyną porwie mnie z Warszawy i znów będę z nimi. Nagle spoważniał. Nie mógł już dłużej skrywać nurtujących go problemów. Stał się bezradnym, skrzywdzonym dzieckiem. - Czemu mnie to spotkało? Dlaczego Bóg dopuścił do tego? Przecież jest dobry. I to teraz, gdy świat uśmiechnął się do mnie. Na obozie zobaczyłem, że mogę z innymi przyjaźnić się, znalazłem tylu serdecznych kolegów. Już nie byłem sam. Patrzył na mnie przejmującym wzrokiem. - Dlaczego tak się stało? Zbuntowałem się. Już nie mogę dłużej. Jak mam wierzyć? Ufać? Tak bardzo chcę żyć. Teraz życie ma dla mnie tyle uroku. Teraz odchodzić? Dlaczego...? Nie mogłem się w tym stanie spowiadać. Niech mnie ksiądz ratuje. Pochyliłem się nad nim i położyłem dłoń na jego głowie. Łzy dławiły w gardle. Całym sercem błagałem Boga o słowa, które teraz właśnie trzeba powiedzieć. I wtedy odżyła we mnie chwila sprzed roku. To nasze oddanie się Maryi. Zacząłem mu szeptać z najgłębszym przekonaniem i z całej duszy. - Pamiętasz, Andrzeju, nasze wieczory? Pamiętasz naszą decyzję poświęcenia swego życia Bogu? Mówiliśmy wtedy, że w ręce Maryi oddajemy przyszłość, że dajemy Jej prawo do nas, że może nas użyć jak sama zechce. - Pamiętasz?... Mówiliśmy, że na przepadłe, na śmierć i życie. Powiedzieliśmy nawet: w niewolę. Dobrowolnie, z miłości. Chcieliśmy swe lata przeżyć najlepiej, nie zmarnować. Chcieliśmy czegoś w życiu dokonać. Dlatego z ufnością poleciliśmy się Matce. Ona wie najlepiej. Ona nas kocha. Myśli o nas. Nie opuszcza nigdy... Nie rozumiemy, czemu tak się stało. Nie wiemy, co będzie dalej. Może masz żyć dalej, może masz swe życie ofiarować. Ona ma prawo do naszego życia i do naszej śmierci. Przecież, Andrzeju, to tylko próg, to tylko przejście. Życie się nie kończy, ale trwa wiecznie... - Andrzeju, to decydująca chwila. Dałeś Bogu, przez ręce Maryi, prawo do siebie i powiedziałeś kiedyś świadomie i dobrowolnie, że zgadzasz się na wszystko. A teraz - gdy Bóg przyjął Twoją ofiarę - to właśnie teraz powiesz "nie" - cofniesz się? W miarę jak mówiłem, twarz Andrzeja odzyskiwała swój dawny wyraz powagi i siły. Patrzył na mnie uważnie. Czułem, że w tych ciemnościach, jakie zaległy jego duszę, dostrzegł już światło. Mówiłem dalej. - Może właśnie za tych, których kochasz, za tę młodzież, z którą żyłeś ostatnio, może to za nich składasz ofiarę. By ich życie było piękne, by wygrali, by nie zmarnowali swych możliwości. Chciałbym i ja, byś żył. Potrzeba mi takiego przyjaciela. Ale wiem i to, że gdyby cię Bóg zabrał, to nasza przyjaźń się nie skończy. Wiem, że i wtedy będziesz mi pomagał. Ale prosić będziemy Boga o cud. Byś wstał, byś jeszcze wiele dobrego tutaj mógł uczynić. - Niech się ksiądz za mnie modli. Ja tak bardzo pragnę żyć - wyszeptał Andrzej. Wyciągnąłem stułę. - Patrz, Andrzeju, przyniosłem stułę. Ale dopiero wtedy będę cię mógł wyspowiadać, wtedy Chrystus przyjdzie do ciebie, gdy powiesz Bogu Ojcu, że na wszystko się zgadzasz... Pamiętasz cierpienia Pana Jezusa w Ogrodzie Oliwnym? Też się wzbraniał też walczył ze sobą, też pragnął, by ten kielich odszedł od, Niego. Ale w końcu powiedział Ojcu: "Nie moja wola, ale Twoja wola niech się stanie". I wziął Krzyż, i dokonało się Odkupienie świata. Czekam, Andrzeju, na twoje słowo. Jedno małe słowo, a w nim wszystko. Czekam, że powiesz "fiat" - niech mi się stanie. Znasz to słowo z "Anioł Pański", z "Ojcze nasz" i z Ogrójca... - Czy możesz, Andrzeju, z całego serca - z gotowości na wszystko powiedzieć Ojcu Niebieskiemu, Matce Jezusa i naszej Matce, całemu niebu i światu - fiat? Zdawałem sobie sprawę, że wiele zależało od tej odpowiedzi. Wydawało mi się, że całe niebo nachyla się nad tym młodym chłopcem i w ciszy i skupieniu czeka znów, podobnie jak kiedyś w Nazarecie, na słowa Dzieweczki Maryi. Bo i tu ma się dokonać Odkupienie, i od jego zgody zależy los może niejednej duszy. Andrzej milczał. Może walczył ze sobą lub zbierał swe siły, by świadomie i z całą odpowiedzialnością stanąć na wezwanie. "Non mihi, non mihi, sed Nomini Tuo da gloriam" - nie mnie, Panie, nie mnie, ale Imieniu Twemu daj chwałę - modliło się we mnie serce. Opuszczone powieki Andrzeja uniosły się powoli. Patrzył na mnie z ogromną powagą, pełen jeszcze bólu. Wreszcie cicho, ale dobitnie wyszeptał: "fiat, fiat voluntas Tua". Nagle z oczu jego pobiegły łzy. Stoczyły się po policzkach. Poruszył głową, jakby się wstydził... Bezwładne ręce nie mogły ich otrzeć. - Nie wstydź się tych łez, to łzy zwycięstwa - sam nie wiedziałem, jak zdołałem powiedzieć te słowa. Założyłem stułę, pomogłem mu odbyć spowiedź. Komunię świętą i Oleje święte miał przynieść kapelan szpitala. Odchodziłem od łóżka Andrzeja taki mały, upokorzony wewnętrznie. Cóż znaczył mój krzyżyk, pod którym tak się wtedy szamotałem, wobec tego bohaterstwa i tej ofiary? Żył jeszcze dwa dni. Nie zdążyłem już go zobaczyć. Pogrzeb odbył się w rodzinnym mieście. Koledzy ze szkoły, wiele drużyn harcerskich, tłum młodych twarzy - stali nad trumną wobec tajemnicy Krzyża, ofiary i zwycięstwa. Pochyliły się sztandary. Na grobowcu wyryto harcerski krzyż. A ja codziennie już od kilku lat, po Mszy świętej, proszę za pośrednictwem Andrzeja, abym umiał zawsze mówić - jak on, to małe, najpiękniejsze słowo: "fiat". Czasem warto pomyśleć... Ksiądz urządził maturę z religii. Trzeba było przygotować sporo tematów na ustny egzamin. Chodzili na lekcje już kilka lat i warto było na zakończenie zdobyć piękny dyplom. Trudno, trzeba będzie zdawać. Zresztą sama satysfakcja też się liczy. A w końcu, dlaczego religia ma być gorsza od innych przedmiotów? Z innych też się zdaje. Zaczęli się przygotowywać. Okazało się, że to wcale nie jest takie proste. Przypomnieli sobie, że matka Janka jest mocno obkuta w zagadnieniach religijnych i że ma spory zbiór książek z tej dziedziny. Kilkakrotne wizyty u Janka dały rezultaty. Egzamin wypadł pomyślnie. Tymczasem matka Janka, pomagając kandydatom do matury, uświadomiła sobie, jak zasadnicze braki mają niektórzy z nich w zakresie wiedzy religijnej. Chodzili na religię tyle lat, ale chyba się do tego przedmiotu należycie nie przykładali i nie byli nim zainteresowani, bo niewiele tych lekcji im zostało. Wprost przerażona była wyobrażając sobie, co będzie, gdy zetkną się z trudnościami w życiu, z koniecznością decydowania o zasadniczych kwestiach. Zrozumiała, że nie można ich tak zostawić - i wtedy zwróciła się do mnie o pomoc. Prosiła, by co pewien czas przyjeżdżać do nich, na ich koleżeńskie spotkania. Forma tych spotkań miała być ustalona w porozumieniu z uczestnikami. Niepewnie się czułem, idąc na pierwszą wizytę. Znałem tylko Janka, z którym kiedyś wędrowałem po górach. Zebrali się już wszyscy. Przy wejściu do pokoju - zdumienie. - Zenek? Skąd się tu wziąłeś? - zawołałem z radością. Ucieszyłem się bardzo. Zenek studiował w innym mieście. Przy okazji pobytu w Warszawie zawsze mnie odwiedzał. Tego dnia przyjechał do stolicy i spotkał przypadkowo Janka. Znał go ze wspólnych wakacji. Dowiedział się, że będę u niego wieczorem. Stąd to spotkanie. Poczułem się pewniej. Ten Zenek to chłopak o gorącym i promiennym sercu. Na pewno się przyda. Zaczęliśmy wspólną rozmowę. Pytałem uczestników o studia, do jakich uczelni się dostali. Trochę żartowaliśmy. Nastrój wytworzył się bardzo swobodny. Kiedy zacząłem mówić, powoli uciszyli się wszyscy. Opowiadałem o wakacyjnych przeżyciach grupy moich znajomych, o więzi, jaka wytworzyła się wtedy między nimi, o radości przebywania z Bogiem. Chciałem im na różnych przykładach z życia pokazać, że Bóg nie jest wrogiem radości, ale jej dawcą, że o prawdziwym szczęściu nie można mówić poza Nim. Słuchali. W pokoju był mrok. Nie zapaliliśmy światła. Trochę się niepokoiłem, jak reagują. Czy to, co mówię do nich trafia? Czy może tylko przez grzeczność potulnie słuchają? Kończyłem swoje uwagi, gdy zauważyłem, że Zenek kręci się na swoim miejscu. Znałem go. Był to znak, że ma coś do powiedzenia. Nie trzeba go było zachęcać. - Wiecie co? To prawda, co nam tu ksiądz mówił - zaczął od razu. - Ja sam się o tym przekonałem. Tyle miałem w życiu ciekawych przygód i studia, i zagranica, i miłość. Jestem szczęściarzem. Zawsze mi się powodziło, ale za najpiękniejsze uważam te chwile, gdy czułem się bliski Boga. Wtedy wszystko inaczej wygląda, inaczej smakuje. A największą radość przeżyłem chyba wczoraj... Na chwilę przerwał i przez moment się zawahał. - A niech tam. Powiem wam wszystko. Od dwóch miesięcy jestem żonaty. Mam wspaniałą dziewczynę. Ona kończy studia w Warszawie, a ja w Poznaniu. Wczoraj przyjechałem rano. Przez cały dzień byliśmy razem. Wieczorem po teatrze wróciliśmy do jej pokoju. Jak zwykle przed spaniem ukląkłem do modlitwy. I wiecie co? Kiedy i ona uklękła obok mnie i powiedziała szeptem: "Dlaczegóż nie mamy modlić się razem?" - mówię wam, odczułem taką radość, że mi dech zapierało. To takie szczęście dla mnie modlić się z nią razem... Naprawdę Pan Bóg nie odbiera radości, ale ją pogłębia, potęguje. Umilkł Zenek. W pokoju było tak cicho, jakby nikogo nie było. Miałem już iść, bardzo się spieszyłem. Ktoś niedyskretnie zapalił na chwilę światło. Zaraz go zgasił, ale zdążyłem spostrzec, że wszyscy byli wzruszeni. W półmroku ściskałem ich ręce. We drzwiach balkonu siedziała Iza. Wtedy przy świetle, spostrzegłem łzy na jej twarzy. Może niezręcznie szepnąłem do niej: - Co się stało? Chwyciła mnie za rękę i zatrzymała w dłuższym uścisku. - No cóż? - warto czasem pomyśleć... Tak zakończyło się nasze pierwsze spotkanie, które wypełniła rozmowa o szczęściu. Pierwszy piątek na wczasach Miejscowość wczasowa, bardzo uczęszczana. W stołówce, prowadzonej przez siostry zakonne, spotykają się wczasowicze z kapłanami, którzy tutaj spędzają swe urlopy. Nastrój bardzo wesoły, planowanie wycieczek, opowiadania o przygodach na trasie. Już po kilku dniach wszyscy się znają, wspólnie organizują różne eskapady. W sąsiedniej kaplicy księża odprawiają rano Msze święte. Sutanny wiszą tam szeregiem na wieszaku. Tylko rano są potrzebne. Wśród młodzieży przychodzącej na posiłki jest i Marek. Długi, wyrośnięty, choć ma dopiero 15 lat. Jest tu razem z matką i siostrą. Dużo chodzi po górach, jest wysportowany, świetnie pływa, w oczach ma wiele światła i takiej promiennej, dziecięcej jeszcze niewinności. Dziewczynki zwracają na niego uwagę, bo jest przystojny, zgrabny i pełen żywiołowej wesołości. On też nie stromi od koleżanek, nawet szuka ich towarzystwa. Przy nich jest jeszcze bardziej promienny, tryska wprost humorem. Matka jest wpatrzona w syna. Na wszystko pozwala. Zresztą Marek nie nadużywa tej sytuacji. Wobec matki czuje się trochę jak kolega. Może to wynik jej wychowania, bo i teraz stara się synowi i córce we wszystkim towarzyszyć. W powszedni dzień tylko niektórzy wczasowicze pamiętają o kaplicy. Są i tacy, którzy i rano, i wieczorem chwilę tam spędzają. Nieliczni codziennie biorą udział we Mszy świętej. Marka nie ma między nimi. W niedzielę tylko, razem z matką i siostrą, gdzieś tam pod drzwiami "spełnia religijny obowiązek". Jest podobno ministrantem, ale teraz, na wakacjach, nie ma czasu. A tak by się przydała jego pomoc rano, na wakacjach, gdy kilku księży odprawia w kaplicy Msze święte. Ale on ma teraz wakacje. Kościół, służenie - to coś, co przypomina rok szkolny. Teraz swoboda, radość. Jest dziś pierwszy piątek miesiąca. Dzień wybrany przez Zbawiciela, który pragnie, by tego dnia okazywać Mu więcej miłości i pamięci - za nieskończoną miłość, okazaną nam na Krzyżu i za to, że został z nami cichy w Komunii świętej. Któryś z księży wspominał już wczoraj przy kolacji, że jutro pierwszy piątek miesiąca. Spojrzałeś, Marku, czystymi oczyma i lekceważąco machnąłeś ręką. - Tak? Jak ten czas szybko leci. Twoja matka zdobyła się nawet na uwagę: "Przecież zbierałeś kiedyś pierwsze piątki". Nie było cię dziś w kaplicy. Serce Jezusa tęskni do ciebie i czeka na ciebie. Nie przyszedłeś, wydawało ci się, że to niepotrzebne na wakacjach, bałeś się może, że Bóg odbierze ci te chwile radości, którymi się teraz upajasz. Pójdę do kaplicy pomodlić się za ciebie, za twą matkę i siostrę, za tylu wam podobnych. Żebyście zrozumieli, że to właśnie Bóg jest dawcą waszych wakacyjnych radości. To On stworzył te góry, lasy, rzeki. To od Niego pochodzą wszystkie cuda przyrody, zaklęte w każdym skrawku świata. Dla nas to wszystko powołał do bytu. Czeka teraz zawiedziony w swej miłości. Na basenie był dziś ogromny ścisk. W góry poszły setki wycieczek. Ulicami miasta płynęły wciąż nowe fale turystów. A w kaplicy czekało pragnące naszej miłości - Serce. "Serce Jezusa, gorejące miłością ku nam, zapal nasze serca miłością ku Tobie..." Pod koniec wakacji Marek pozwolił, by dogonił go Pan Jezus. Ostatniego dnia, gdy wszyscy opuścili kaplicę, poprosił o spowiedź i Komunię świętą. Klęczał później skupiony, adorując Boga, który tak długo na niego czekał. Krysia i miłość Była w siódmej klasie, gdy pierwszy raz przyszła z koleżankami. Trzeba było wówczas porządkować książki. Robota paliła się jej w rękach. Zawsze wesoła, z ogniem w czarnych oczach, ze śmiejącymi się dołeczkami na policzkach; otoczona gronem przyjaciółek, którym wyraźnie przewodziła. Od tej pory była na każde zawołanie. Czy trzeba pomagać w bibliotece, czy trzeba zająć się chorą staruszką - na Krysię można było zawsze liczyć. Kiedy dłuższy czas nie otrzymywała nowych poleceń, zgłaszała się sama z zapytaniem, czy nie ma czego do roboty. Za każdym razem niosła ze sobą radość. Od siebie wiele wymagała. Co dwa tygodnie chodziła do spowiedzi. We wszystko, co czyniła, wkładała całe serce i swój młody zapał. Chłopcom podobała się bardzo. Traktowała ich jednak po koleżeńsku i chyba żaden z nich nie mógł się pochwalić, że jakoś go wyróżnia. W dziesiątej klasie zjawiła się miłość. Po wakacjach, w pierwszych dniach września, zjawiła się u swego księdza. Była trochę skrępowana. - Wejdź dalej - zachęcał ksiądz. - Powiedz, jak spędziłaś wakacje. - Ale ja tylko na chwilę. Właściwie, to chciałam księdzu przedstawić Zbyszka. On ma do księdza pewien interes. Z mrocznej sieni wyłonił się wtedy młodzieniec trochę starszy od Krysi. Od razu zastanowiło księdza to, że nie znał go do tej pory. Pewnie nie chodził na religię. Ksiądz zaprosił gościa do wnętrza mieszkania, Krysia nie chciała wchodzić. - To ja już jestem niepotrzebna - oznajmiła. - Odwiedzę księdza innym razem. Zbiegła prędko po schodach. Widać było, że Zbyszek ma coś ważnego do powiedzenia. Stał przy wskazanym mu foteliku, pobladły i trochę niepewny. - Masz podobno jakąś sprawę do mnie - ksiądz próbował ułatwić początek rozmowy. - Cieszę się, że mogę ci się na coś przydać. Siadaj , powiedz, co cię do mnie sprowadza. Zbyszek usiadł i patrząc na księdza poważnie powiedział: - Niech mi ksiądz pomoże wrócić z dalekiej drogi. Ksiądz mnie nie zna, ale może ksiądz słyszał o mnie od kolegów. Od ósmej klasy nie chodziłem na religię. Wyśmiewałem się z kolegów, dla których te sprawy coś znaczyły. Żyłem zupełnie bez wiary. Nagle przerwał, zwiesił głowę i cicho zapewnił: - Tylko chciałem powiedzieć na początku, że ja nie przyszedłem tutaj dlatego, że lubię Krysię. Nie tylko dla niej to czynie. Przede wszystkim dla siebie. Ja wiele zrozumiałem i wiele przeżyłem tego lata. Pewnie, Krysia bardzo mi pomogła w tym procesie. Ale jestem tu dlatego, że nie mogę już tak dalej żyć. Był wyraźnie wzruszony. Trudno mu było mówić. Ksiądz położył swą dłoń na ręce Zbyszka i bardzo serdecznie nie tłumaczył mu, że dobry Bóg posłużył się pewnie Krysią, aby mu pomóc. Po chwili milczenia Zbyszek opanował się i już spokojnie opowiedział swoją historię. Warunki rodzinne, przykład ojca, sprawiły, że po pierwszej Komunii świętej był jeszcze tylko dwa razy u spowiedzi. Uważał to wtedy za dowód "postępowości", nawet chełpił się przed kolegami, że uwolnił się od starych przesądów. Takie postępowanie pochwalali rodzice. Nic nie sprzyjało temu, by powrócił do wiary. A jednak. Oceniał to sam jako dziwną przygodę. Wyjechał tego lata na kurs szkoleniowy dla drużynowych. Tam zainteresował się Krysią. Znał ją już dawniej. Ale dopiero teraz zauważył jej urodę i poczuł do niej żywą sympatię. Po zajęciach siadali za obozem na zwalonych pniach i zawzięcie dyskutowali. Początkowo lubił się jej przeciwstawiać i prowokował jej oburzenie, jak mówił, swymi herezjami, bo taka była śliczna z błyszczącymi oczyma i zaróżowionymi policzkami. Aż któregoś dnia uświadomił sobie, że to, co Krysia mówi, wcale nie jest głupie. Zaczął się tym interesować. Stwierdził, że jego pozycja "wolnomyśliciela" i "materialisty" słabo wygląda wobec argumentów Krysi. Doszedł do wniosku, że Krysia jest taka, jaka jest, dzięki swojej wierze. To, co w niej było świeże, tak pociągające, co budziło dla niej szacunek i podziw, tkwiło korzeniami w jej koncepcji życia i w jej konsekwencji. Poczuł się mały wobec Krysi, poczuł się trochę śmieszny. Chciał na te tematy poczytać. Krysia dała mu, już tam na obozie, doskonałą książkę. Dowiedział się, że zdobyła ją w sąsiednim probostwie. Już wtedy zaczął mieć poważne wątpliwości, czy nie pomylił się w życiu. Gdy wrócili z obozu, nie zaprzestał lektury. Książki dostarczała mu Krysia. Teraz już jest pewien, że powinien powrócić, że ucieka przed Prawdą. Zbyszek skończył swą opowieść. Ksiądz patrzył na niego życzliwie. Dłuższą chwilę panowała cisza. - Musisz dziękować Bogu za ten cud, który się w tobie dokonał - powiedział wreszcie ksiądz. - Widzę, że wiele przeżyłeś i wiele zrozumiałeś. Jestem pewien, że twoje nawrócenie nie jest tylko nastrojem i że nie będzie krótkotrwałe. To będzie nowe życie. Trzeba je zacząć przez spowiedź, przyjąć Tego, który cię tak cierpliwie szukał i już z Nim żyć dalej. Twoje dalsze postępowanie stać się winno zadośćuczynieniem dla twoich kolegów. Widzieli cię zagubionego, niech cię ujrzą przemienionego. Umówili się na jeszcze jedną rozmowę. W sobotę Zbyszek przystąpił do spowiedzi. W czasie niedzielnej Mszy świętej, w młodzieżowym kościele, jak zwykle zebrało się kilkaset młodych chłopców i dziewcząt. Gdy przyszedł moment Komunii świętej, kilkadziesiąt osób ruszyło z ławek do nakrytej balustrady. Wśród nich szedł z końca kościoła pobladły Zbyszek. Obok niego drżąca z przejęcia i radości Krysia. Koledzy rozsuwali się zdumieni. - Zbyszek. Patrzcie - idzie do Komunii. Ksiądz spostrzegł, że po twarzy Krysi płynęły łzy. Obok klęczał skupiony Zbyszek. Swoją postawą wyrażał męską decyzję nowego życia. Zbyszek zdał maturę o rok wcześniej od Krysi. Poszedł zaraz do pracy. Regularnie zjawiał się co miesiąc z Krysią u spowiedzi. Nieraz rano widać ich było razem w kościele. Krysia, na kilka miesięcy przed końcem szkoły, załamała się i nie chciała stawać tego roku do egzaminu. Zbyszek zajął się nią wtedy z wielką gorliwością. Codziennie pomagał jej w lekcjach, w opracowaniu tematów maturalnych. W jakiejś krytycznej chwili, gdy Krysi wydawało się, że nie ma już nadziei, zaciągnął ją siłą do księdza. - Niech jej ksiądz porządnie wlepi! Nie chce się już uczyć. Mówi, że to wszystko na nic. Razem z księdzem pomógł Krysi przeżyć ten kryzys. Gdy przyszły dni egzaminu, ksiądz był na rekolekcjach w odległym mieście. Lakoniczna depesza zwiastowała radość: "Zdałam. Krysia". Minęły znowu dwa lata. Ksiądz pracował już w innym mieście. Wiedział z ich listów, że pracują i uczą się na zaocznych studiach. Wreszcie przyszło zawiadomienie o ich ślubie. Pisali do księdza, że są pewni, że mają iść razem przez życie. Teraz, ilekroć ich odwiedza, stwierdza, że w domu ich prawdziwie się odpoczywa. Oddycha się tam radością i wielkim pokojem. Są ciągle młodzi i bardzo promienni. Zasmolony kocioł Po kilku dniach biwakowania koło Cisnej kocioł wyglądał niezachęcająco. Trzeba go było jednak oczyścić. Trudno przecież wędrować dalej z takim smoluchem. Śmieliby się mijani turyści, a również trudno by uchronić plecaki i ubrania od zabrudzenia. Ciągnęliśmy losy. Padł na mnie i na Andrzeja. Ze śmiechem wzięliśmy wysłużony kocioł na kij i ścieżką wśród świerków znieśliśmy go nad strumień. Wcale nie byliśmy zmartwieni robotą, jaka na nas spadła. Pokażemy kolegom, jak może wyglądać oczyszczony kocioł. Zresztą to nasze miejsce nad strumieniem tyle miało uroku, że wynagradzało trudy. Szmer kryształowej wody, szum otaczającego lasu zdawały się jeszcze potęgować panującą tam ciszę. Próbowaliśmy różnych znanych sposobów. Jednak najskuteczniejsze okazało się skrobanie miejsca przy miejscu. Zaczęły się ukazywać spod czarnej skorupy kawałki metalu. Robota była mozolna i długa, mogliśmy więc porozmawiać przy niej swobodnie, a na taką sposobność czekaliśmy obaj już od dawna. Andrzej miał do "rozgryzienia" poważne problemy. Właściwie już się zdecydował, ale wciąż wracały wątpliwości, czy dobrze rozstrzygnął. Od kilku lat rosło w nim przekonanie, że Bóg chce, aby został kapłanem. Był bardzo zdolny, rodzina jego stała również na wysokim poziomie moralnym i intelektualnym. Matka, mimo obowiązków zawodowych i rodzinnych, kończyła zaocznie wyższą uczelnię. Obie starsze siostry Andrzeja również studiowały. Sądził, że najpierw powinien skończyć jakiś wydział, na przykład polonistykę, która bardzo go interesowała, a dopiero później iść do seminarium. Taki byt również sąd rodziny. Nie był jednak spokojny, choć złożył już papiery na uniwersytecie. Teraz wrócił do tego zagadnienia, prosił, bym szczerze wyraził swoje zdanie. Powiedziałem mu wtedy takie banalne słowa. Że najważniejsze jest jego osobiste przekonanie, że znam wypadki, gdy po skończeniu studiów ktoś wstępował do seminarium i był bardzo dobrym klerykiem, a później kapłanem. Pamiętam jednak, że wyraziłem też pewne zdziwienie co do takiego planu działań i takiego powołania. Bardziej jest dla mnie zrozumiałe takie zafascynowanie Bogiem, że wszystko na świecie wobec Jego wezwania staje się już mało ważne. Mówiłem, że łaska powołania jest tak wielką szansą i takim wielkim miłosierdziem, że trzeba wszystko uczynić, by jej nie stracić, by odpowiedzieć wezwaniu. Pan Jezus powołuje, uwzględniając naszą wolną wolę: "Jeśli chcesz, pójdź za Mną" - tak powiedział kiedyś do młodzieńca, ale ten nie zdecydował się i odszedł smutny. To się nieraz powtarza. I Boże wezwania bywają daremne, zaniedbywane i niewyzyskiwane. Zauważyłem, że moje słowa trafiły do Andrzeja. Na końcu rozmowy wyraziłem przekonanie, że co do niego, moje obawy są raczej bezpodstawne. Sądziłem, że potrafi ustrzec na studiach i pogłębić tajemnicze wezwanie Chrystusa. Te słowa, wydało mi się, nie uspokoiły go. Do końca roboty z kotłem czułem, że choć zmieniliśmy temat rozmowy, nurtuje go nadal to samo zagadnienie. Następnego rana ubierałem się pod świerkiem do Mszy świętej. Pomagał mi Andrzej. Pochylony z tyłu, układał na mnie albę. Nagle powiedział: - Czy poprze ksiądz prośbę o przyjęcie do nowicjatu? Drgnąłem zdziwiony. - Co się stało? A uniwersytet? - Nie spałem całą noc. Kręciłem się w namiocie do rana, aż Jurek myślał, że jestem chory. Powziąłem decyzję. Nie będę uciekał. Od razu pójdę. Nachyliłem się wtedy nad nim. - Będziemy się razem modlili, by Bóg przyjął to, co się w tobie tej nocy dokonało. W ciągu dnia znaleźliśmy czas na wspólny spacer. Szliśmy wśród dzikich malin, racząc się nimi do syta. Andrzej był naprawdę przemieniony. Skończyły się wahania, wątpliwości. Wiedział już, co ma robić. Rozumiał teraz i oceniał łaskę powołania. Czekała go trudna przeprawa. Po powrocie z wędrówki poinformował rodziców o swej decyzji. Próbowano go przekonać, że powinien iść na polonistykę. Odbyła się istna batalia rodzinna. Po jednej stronie Andrzej, po drugiej - rodzice i siostry. Tłumaczono mu, że bardzo się cieszą z jego decyzji, że nikt mu nie będzie przeszkadzał w realizacji jego postanowień, że od dawna przecież domyślali się tego. Ale twierdzili, że lepiej będzie, gdy jego pragnienie zostanie poddane próbie. - Przecież jeśli masz powołanie - mówili - to nie powinieneś go stracić, gdy jeszcze kilka lat z nami zostaniesz. Zresztą jeszcze lepszym zostaniesz kapłanem, gdy poznasz życie studenckie, gdy zdobędziesz najpierw magisterium. Takie logiczne, rozsądne argumenty. Wydawało się, że trudno coś na nie odpowiedzieć. Gdy już byli pewni swej wygranej, Andrzej zapytał nagle ojca: - Czy tatuś był kiedyś zakochany? Proszę mi na to odpowiedzieć. - No, wiesz - zdziwił się ojciec - takie pytanie... Tak, przynajmniej raz - uśmiechnął się - w twojej matce. Zastrzelił ich takim postawieniem sprawy. - Ja też się zakochałem - kończył. - Ja też nie mogę rozumować, czekać. To jest silniejsze we mnie niż te wszystkie racje. Przestali go wtedy atakować. Zrozumieli, że po stronie Andrzeja jest najważniejsza racja: jest miłość. Pisałem to opowiadanie wkrótce po opisanych wypadkach. Teraz, po latach, należy dodać, że Andrzej został kapłanem-zakonnikiem. Obecnie swą gorliwość apostolską łączy z pracą naukową i zajęciami ze studentami. "Zakochani są wśród nas..." W marcu któregoś roku znalazłem się w opałach. Miałem zaplanowane nauki rekolekcyjne dla dziewcząt z pewnego Domu Dziecka. Opiekunki mówiły, że część słuchaczek jest zbuntowana, że nie wierzy w dobro i miłość. Jak do nich mówić? Wiedziałem, że wiele z nich zostało bardzo skrzywdzonych. Część nie zaznała rodzinnej atmosfery - prawdziwej miłości. Niektóre już bardzo wcześnie spotkały się z brudem życia i jego brutalnością. W pierwszej nauce opowiedziałem historię Stacha. I nastąpiła reakcja. Do późnej nocy wiele dziewczynek płakało w sypialniach. Uwierzyły, że istnieje piękna i bezinteresowna miłość. Płakały z żalu, ale i z radości. Niedługo potem powtórnie pomogło mi poniższe opowiadanie. Miałem przed sobą kościół pełen młodzieży. Pragnąłem przekonać ich, że przyjaźń z Bogiem niczego wartościowego im nie odbierze, że związanie się z Nim daje wielką radość, poszerza horyzonty, upiększa wszystkie przeżycia. Czułem, że boją się Boga, sądząc, że im zagasi te blaski życia, którymi się cieszą, za którymi gonią. Jak ukazać im omyłkę? Jak otworzyć ich serca dla miłości Bożej? I znów opowiedziałem o Stachu. Miałem wrażenie, że pękły wtedy jakieś lody, że usunęły się spiętrzone zapory. Mówiłem później z poczuciem, że mnie rozumieją, że chłoną treść, że korzystają. Może i Ciebie, Czytelniku, ta historia ośmieli, abyś uwierzył Miłości, abyś nie bał się Tego, który daje taki pokój i taką radość, jakich świat dać nie może. Wytrwały przyjaciel On jeden nie przestał pisać. Przynajmniej na święta przysyłał kartkę z życzeniami, czasem garść wiadomości o sobie. Dziwiłem się jego wytrwałości. Inni, poznani wówczas ministranci, przez te pięć lat przerwali w końcu korespondencję. Zarazili się moją opieszałością i lakonicznością w odpowiadaniu na ich listy, zresztą przez tyle czasu inne wrażenia zatarły wspomnienia sprzed kilku lat. Kiedyś obiecywali, że będą pamiętać w modlitwie. Niedługo to pewnie trwało. Nie miałem do nich żalu, bo przecież nie podtrzymywałem tych znajomości. Tylko on, Staś, zapewniał w swych listach, że zawsze się modli i pamięta. Wtedy, gdy go poznałem, choć o to prosił, nie odwiedziłem jego rodziny. Nie starczyło czasu. Wiedziałem, że ma rodzeństwo. Przy kościele poznałem też jego ojca. Wahanie Minęło kilka lat. W mieście, gdzie mieszkał Stach, rozpocząłem kilkudniowe rekolekcje dla zakonnic. Przypomniałem sobie o wiernym przyjacielu. Już nawet nie orientowałem się, w której jest klasie, czy może po maturze. Powiadomiony listem, przyjechał. Wyższy ode mnie, elegancki, bardzo przystojny student. Był już na pierwszym roku leśnictwa. Tryskał świeżością i radością życia. Stwierdziłem od razu, że rozmawiamy jak najbliżsi przyjaciele, jakby nie było tych lat od naszego ostatniego widzenia. Opowiadał z humorem o swym studenckim życiu. Mówił o rodzeństwie i rodzicach. Widać było, że ich serdecznie kocha, że w domu świetnie się czuje. Razem z dwoma braćmi i siostrą tworzą mały zespół. Mają elektryczne gitary i akordeon. Marzą o domowych organach. Wspomniał o przebytej przed dwoma laty chorobie. - To był pewnie nawrót żółtaczki - mówił. Tak mocno był chory, że z trudem go uratowano. Ale teraz tylko na dietę musi uważać i czuje się zupełnie dobrze. Zjedliśmy wspólnie kolację. Stach spoważniał i przeszedł do nurtujących go problemów. Przypomniałem sobie, że kiedyś o nich pisał. Już przed maturą zaczęły trapić go wątpliwości, czy nie powinien poświęcić się kapłaństwu. Od piątego roku życia jest ministrantem. Choć zaczął studia, nie opuszczają go myśli o powołaniu. Niedawno zwiedzali ze starszymi chłopcami Seminarium Duchowne. Został w kaplicy na kolanach, choć inni odeszli. Nie umie wytłumaczyć, co się z nim działo. Chłopcy wrócili po niego. - Chyba byłem wtedy w niebie - uśmiechnął się Stach. - Gdy się ocknąłem, wszystko we mnie wołało, że tam jest moje miejsce, właśnie w tej kaplicy, w seminarium. Co mam robić? Miałem do Księdza pisać. Nawet chciałem się zobaczyć. Tak dobrze się złożyło, że Ksiądz właśnie przyjechał. Niech Ksiądz to rozstrzygnie. Wtedy nie miałem wątpliwości. Jedynie to zdrowie. No, ale jeśli starcza sił na studia, to i w seminarium wytrzyma. Tak mu powiedziałem. Ustaliliśmy, że ten rok musi świetnie zaliczyć, by nikt mu nie powiedział, że odchodzi, ponieważ miał trudności w nauce. Żegnaliśmy się jak bracia. - Gdyby coś się stało i gdybym nie mógł pójść - powiedział nagle - to niech się Ksiądz zainteresuje moim młodszym bratem. Uważam, że on chyba ma powołanie. Już następnego dnia zrozumiałem, że droga Stacha jest inna. Przynajmniej na najbliższe lata. Odwiedziłem kapłana, który kilka lat opiekował się Stachem i znał dobrze jego warunki. Jego zdaniem, stan zdrowia młodego człowieka nie pozwala mu na odejście z domu. - Lekarze uważają - tłumaczył mi - że Stach żyje tylko dlatego, że otoczony jest niezmiernie troskliwą opieką matki. Nie ma mowy, aby podjął się trudu kapłańskich studiów. Dobrze znałem tego księdza. Wiedziałem, że nie mówi na wiatr. Już z Warszawy napisałem do Stacha, że zebrałem trochę wiadomości o jego zdrowiu i rozważyłem jego sprawę na nowo. - Musisz odłożyć myśli o kapłaństwie - pisałem do niego. - Będziesz służyć Chrystusowi tam, gdzie Cię postawi. Wiele uczynisz dla Niego na każdym stanowisku, jakie zajmiesz i, jeśli Bóg pozwoli, w rodzinnym życiu. To też udział w kapłaństwie Chrystusowym. Stach uważał moją decyzję za obowiązującą. Wiosna w sercu Minęło znów kilka miesięcy. Zaraz po wakacjach zaczęły płynąć od Stacha listy. Choć zaczynała się jesień, mówiły o miłości. Stach pisał, że chce, abym znał nawet jego myśli, bo pragnie, by w jego przeżyciach nie było nawet cienia zła. Z Jacqueline korespondował już od kilku lat. Pisali do siebie po angielsku. Dziewczyna, starsza od niego o rok, była przed kilku laty w Polsce ze swą matką. Obie matki, Stacha i Jacqueline, przyjaźniły się ze sobą w młodości. Rozdzieliła ich przemoc okupanta. Matka Stacha została w Polsce, jej koleżankę wywieziono do Francji. Tam założyła rodzinę. Oto kilka zdań z listu Stacha: "Czasem myślę o niej, jako o "swojej dziewczynie", ale zaraz potem dochodzę do wniosku, że przecież na pewno ma swego chłopca we Francji, na uniwersytecie i wtedy śmieję się z siebie. W liście pisała, że przyjedzie na sierpień do Polski, do nas. Ma tutaj rodzinę, ale dwa lata temu była u nas jej siostra i bardzo dobrze się czuła, więc i ona przyjedzie do nas. Oczywiście zgodziliśmy się. Mama trochę się bała, bo rozmawiać mogła z siostrą po francusku, a ze mną - po angielsku. Polskiego nie zna, chociaż jej mama jest Polką. Od tego czasu zacząłem o niej więcej myśleć. Przejrzałem jej listy do mnie, które dziwnym trafem zatrzymywałem". Stach dochodzi do wniosku, że Jacqueline nie jest mu obojętna. "Byłem w kropce - pisze - ale sprawę oddałem Matce Bożej i co środę pytałem się na nowennie, co mam robić". Ponieważ nic mu do głowy nie przychodziło, czekał, ale w jego sercu coraz więcej miejsca zajmowała Jacqueline. Wreszcie ustalono dokładne terminy. Jacqueline przyjedzie piątego sierpnia i odjedzie piątego września. Stach był niepocieszony. Na praktykę musiał odjechać już 1 sierpnia. Pisał: "Byłem wściekły, ale nic nie mogłem zrobić. Do ostatniej chwili nie wiedziałem jak wybrnąć, co uczynić, żeby móc z nią rozmawiać. Aż do 30 lipca byłem niepewny. Nazajutrz była środa, mój ostatni dzień. Pociąg miałem 1 sierpnia o godzinie 4 rano. Spakowałem się wcześniej i poszedłem na nowennę. Czas cały stałem i nie wiedziałem, co się wokoło dzieje. Na końcu poszliśmy do Komunii świętej i wróciliśmy do domu. Dopiero gdy wszedłem do swego pokoju "zstąpiłem na ziemię". Nie wiem, jak to się stało, ale wziąłem pióro, kartkę i napisałem list, w którym najpierw przeprosiłem Jacqueline, że nie jestem na dworcu, aby ją powitać, a potem po prostu napisałem, że nie wiem, jak ona na to zareaguje i że może mnie wyśmieje, ale chciałbym, aby wiedziała, że ją chyba kocham. Zalepiłem kopertę, oddałem siostrze i kazałem oddać Jacqueline na dworcu. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, co napisałem i stwierdziłem, że pisałem częściowo bezwiednie. Nie wycofałem się jednak następnego dnia rano wyjechałem". Aby radość wasza była pełna... Już 8 sierpnia otrzymuje niespodziewanie urlop trzydniowy i jak na skrzydłach wraca do domu. Tak pisze: "Jacqueline podziękowała za list i kwiaty, które Mama dała jej w moim imieniu. I nic poza tym. Przez te dni, w których miałem możność z nią rozmawiać obserwować, stwierdziłem, że jeżeli kiedykolwiek myślałem o dziewczynie, to właśnie o takiej. Byłem pewny, że ją kocham i nie żałowałem tego, co napisałem w ostatnim liście. Te dni przeleciały bardzo prędko, tym bardziej, że pogoda była bardzo ładna i wyskoczyliśmy do Babci, Dziadka i reszty rodzeństwa. W niedzielę, zaraz po powrocie z kościoła musieliśmy się pożegnać, bo siostra i Jacqueline jechały nad morze, a za parę godzin ja - na praktykę. Byłem zdziwiony, gdy przy pożegnaniu ze mną Jacqueline zaczęła płakać, mnie też było niewesoło, ale dało mi to sporo do myślenia. Niedługo po przyjeździe na miejsce praktyki zastałem list, na który czekałem. Proszę sobie wyobrazić, że Jacqueline pisała, żebym jej nie miał za złe, że płakała przy pożegnaniu, ale ona także mnie kocha. Musiałem kilka razy to przeczytać i jeszcze nie wierzyłem. Potem dostawałem listy co drugi dzień, aż do przyjazdu". Po powrocie do domu Stach razem z Ojcem, siostrą i Jacqueline odbywa wycieczkę do Zakopanego, Krakowa i Wieliczki. Te dni - to jedna wielka radość. Stach i Jacqueline promienieją, nic nie mąci ich szczęścia. Ostatnie dwa dni przed wyjazdem Jacqueline są znów w domu. Smutek bliskiej rozłąki zasnuwa ich horyzont jak ciężka chmura. Oto relacja Stacha: "Widziałem, że Jacqueline nieraz popłakiwała i starałem się ją pocieszyć, ale to mi nie wychodziło. W nocy między 4 a 5 września nie spaliśmy, bo o trzeciej rano odjeżdżał pociąg do Paryża. Poszedłem z Tatusiem i siostrą odprowadzić Jacqueline. Jednak nie wytrzymaliśmy. Jacqueline popłakała się, nie mogła już tego ukryć, ja stałem i ledwo się trzymałem. Po powrocie do domu ulżyłem sobie, położyłem się i beczałem jak dzieciak". Ufał Stach, że Matka Boża będzie im pomagać. Był przekonany, że wymodlił sobie taką dziewczynę. Pisał między innymi: "Ale nie zapomniałem o najważniejszym. Codziennie chodziliśmy razem na parę minut do fary, do Matki Boskiej". Stach zamierzał powiedzieć o wszystkim swoim rodzicom, bo nie chciał mieć przed nimi tajemnic. Sądził, że domyślali się ich uczuć, bo ile razy rozmawiali przy nim o Jacqueline, Ojciec mówił: "To jest dziewczyna - kryształ". Stach zaczął się uczyć francuskiego, Jacqueline - języka polskiego. Zapewniał w liście, że to jego pierwsza i ostatnia dziewczyna. Przyrzekł Matce Bożej, że jeżeli Jacqueline będzie miała zostać jego żoną, to ślub wezmą przed Jej obrazem u fary. Prosił w liście o modlitwę za nich oboje, za ich miłość. Dziękował, gdy na jego ręce posłałem dla Jacqueline obrazek z dedykacją. I ona ucieszyła się tym znakiem życzliwości i napisała do mnie list jako do przyjaciela jej Stacha. Prosiła, bym razem z nią modlił się o zdrowie dla niego. Widocznie coś wiedziała od matki Stacha lub siostry. Czuwajcie i bądźcie gotowi... Zaczęła się zima. Grudzień. Święta Bożego Narodzenia. Od Stacha, jak zwykle, i z dalekiej Francji po raz pierwszy nadeszły życzenia. Nic nie zapowiadało ciosu. W początkach stycznia znalazłem się znów na rekolekcjach sióstr zakonnych, blisko rodzinnego miasta Stacha. Postanowiłem odwiedzić go w powrotnej drodze. We czwartek, przed konferencją, otrzymałem telegram przeadresowany z Warszawy: "Mój syn Stanisław nie żyje. Pogrzeb we środę". Z depeszą w ręku wszedłem do kaplicy. Razem z siedemdziesięcioma siostrami modliłem się za duszę zmarłego i za Jacqueline, by otrzymała łaskę i moc, i światło, żeby przeżyć, żeby zrozumieć... Jeszcze z rekolekcji posłałem list do Francji. Pisałem, że miłość się nie kończy, że będzie trwać wiecznie, że Stach żąda od niej bohaterstwa, aby uklękła i powiedziała całym oddaniem - "fiat voluntas Tua" - niech się Twa święta wola stanie. Prosiłem, by choć cierpi i płacze, odmówiła "Magnificat" za piękne życie Stacha i za ich miłość. W powrotnej drodze do Warszawy odwiedziłem rodzinę zmarłego przyjaciela. Uprzedzeni listem, czekali na mnie - rodzice, dwie siostry i dwaj bracia. Od razu poczułem się tak, jak we własnej rodzinie. Nie płakali. Tylko łzy kręciły się w oczach matki, gdy spokojnie opowiadała o śmierci syna. - Niech się ksiądz nie dziwi - tłumaczyła - że my nie płaczemy, nie rozpaczamy. On tak nagle odszedł, tyle w nim było radości, tyle tryskającego życia, tyle prostego i mocnego związania z Bogiem, że jego śmierć jest czymś nierealnym. On jest nadal z nami. Został. Czujemy wprost jego obecność. Według ich opowiadań, w ostatnich tygodniach Stach przeżywał nowe radości. Kilka razy grał w kościele na otrzymanych od rodziców w prezencie, wymarzonych, elektrycznych organach. W sam Nowy Rok Stach wraz z ojcem i braćmi brali czynny udział w "Opłatku" ministranckim. Wieczorem cieszył się, że tak wszystko pomyślnie wypadło. Gdy położył się, ojciec słyszał przez drzwi, że chłopiec długo nie mógł zasnąć. Zapytany, odpowiedział, że źle się czuje. Przeczucie targnęło sercem ojca. Matka kończyła zajęcia w kuchni. Posłał ją do Stacha, a sam na kolanach prosił Maryję o pomoc i opiekę nad synem. Stało się to, co lekarze przewidywali już od kilku lat. Nastąpił nagły krwotok. W chorej, zanikającej wątrobie pękły naczynia krwionośne. - Mamo, ratuj - wyszeptał, gdy krew rzuciła się strumieniem z jego ust. Gdy przenoszono go na nosze karetki pogotowia, zdjął z palca pierścionek. Miał go dać Jacqueline. Położył go przed jej fotografią, na biurku, a w dłoni zamknął różaniec, który zawsze nosił przy sobie. W szpitalu nastąpił drugi krwotok. Stach był przytomny i zdawał sobie sprawę z poważnego stanu. Sztucznymi uciskami udało się krwotok powstrzymać, ale uratować Stacha już nie było można. Po kilku godzinach stracił przytomność. Jego mocne serce biło jeszcze przez cały dzień, jakby chciało świadczyć o tej miłości do Boga i ludzi, jaką było przepełnione. Ostatnia droga W czasie pogrzebu zrobiono wyjątek. Z powodu szczupłości miejsca nie było tu zwyczaju wnosić zmarłego do kościoła. - Wniesiemy trumnę do wewnątrz - zdecydował ksiądz proboszcz. - Zasłużył sobie na to. Tyle lat był ministrantem przy tym ołtarzu. W czasie Mszy świętej wielu przyjaciół Stacha i kolegów przyjęło Komunię świętą. Obok rodziców i rodzeństwa, przy stole Eucharystycznym tym razem zabrakło Stacha. Inną już, jak ufamy, przeżywał Komunię. Twarzą w twarz. Bez zasłony. "Niech aniołowie zawiodą cię do Raju" - zabrzmiały słowa pieśni, gdy trumna ze Stachem spoczęła na ramionach jego kolegów. Tak niedawno szczycili się, że mają takiego kolegę, i malcy, ku zdziwieniu swych rodziców, wołali do niego na ulicy: "Cześć, Stachu", a on, student, z szacunkiem kłaniał się, z wyżyn swego wzrostu wyciągał do nich dłoń i mówił: "Witam cię, kolego". Wielu księży, siostry zakonne, szeregi ministrantów, tłum kolegów i przyjaciół odprowadził Stacha do grobu. Do rodziców zmarłego podchodzili różni ludzie. Jakaś studentka szeptała ze łzami: - Był dla mnie jak brat. Wiedziałam, że kocha Jacqueline, ale on dla nas wszystkich był drogi. Myśmy go naprawdę kochali. Miłość trwać będzie wiecznie Najtrudniej było Jacqueline. Pisałem do niej, że Stach uważał ją za najlepszą na świecie dziewczynę, że chciał być jej godny i dziękował Matce Bożej za ich miłość. Pokornie odpisała, że to jego dobroć i piękno duszy rzuciło na nią swój blask. Oskarżała się, biedna, że nieraz płacze i czasem się buntuje, i pyta: "Dlaczego?" Prosiła, by się modlić, by Bóg jej przebaczył. Ale Dobry Ojciec i o niej pamiętał. W jednym z listów pisała: "Spotykam się ze Stachem często - w Komunii świętej , i wiem, że on czuwa nade mną i myśli o mnie w niebie". Mówiła matka: "Najwięcej to nam chyba brakuje jego żywiołowej wesołości. Gdy był w domu, tak często słychać było jego wybuchy śmiechu. Zarażał nim nas wszystkich". I wspomina jeszcze jeden charakterystyczny szczegół. "Zawsze gdy wychodził z domu, mówił: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Nie opuszczał tego zwyczaju nawet wtedy, gdy czekali na niego koledzy lub gdy w domu byli goście". Na piętrze, w gościnnym pokoju, instrumenty i nuty. Gitara, akordeon i ulubione organy elektryczne. Wolne chwile poświęcał Stach muzyce. W grze na organach osiągnął już wysoki poziom. Spodziewamy się, Stachu, że grasz teraz na najwspanialszych instrumentach wieczną pieśń miłości u tronu tej Matki, którą tak bardzo na ziemi ukochałeś. Człowiek, mój brat Zabiegani w tłumie ludzie, ocierający się w wielkim mieście o anonimowych przechodniów, potrącani w tramwaju, pociągu, łatwo zapominamy, że drugi człowiek, każdy, to mój brat. Potrzeba nieraz nagłego zdarzenia, by to przypomnieć, uświadomić sobie. Wędrowaliśmy w Bieszczadach. Było to przed kilku laty, gdy turystyka na tym terenie nie była jeszcze dostatecznie zorganizowana. Ostatni biwak pod Tarnicą. Według mapy i przewodnika trasa przez Bukowe Berdo do szosy nie wydawała się tak długa. Zebrane informacje pozwalały przypuszczać, że zdążymy jeszcze do ruchomego punktu zaopatrzenia. Rano, na śniadanie, jemy więc wszystko, zresztą niewiele nam już zostało. Opróżniamy plecaki ze wszystkich zapasów, bo przecież lepiej się dźwiga we własnym żołądku. Droga nie była taka krótka. Może i upał "lata stulecia" opóźniał nasze tempo? Dawno minęło południe, a my ciągle jeszcze byliśmy na trasie. Cóż, wyruszyliśmy tego dnia za późno. Grupa była bardzo zgrana. Nikt się nie skarżył na głód, choć rzeczywiście poznawaliśmy wtedy, co znaczy tajemnicze powiedzenie, że "żołądek przyrasta do kręgosłupa". Podziwiałem wtedy chłopców. Co pewien czas, z szeregu idących, buczał ku niebu, jak raca, wybuch śmiechu po dobrym dowcipie. I znów cisza, przerywana tylko szelestem kroków. Sytuacja była trudna, ale cóż było robić? Wreszcie szosa. Ruchomego sklepiku ani śladu. Może był rano? Do Ustrzyk dwadzieścia kilometrów. I wtedy na drodze zobaczyliśmy prowizoryczny barak. Pewnie dla pracowników leśnych. Zostawiłem towarzyszy na szosie. Pchnąłem drzwi od jednej izby. Przy prostej kuchni stała bardzo ubogo wyglądająca niewiasta. Jej fartucha czepiało się troje małych dzieci. Powiedziałem, o co mi chodzi, że tych piętnastu młodzieńców już wiele godzin nie miało nic w ustach, że zanim nasi wysłańcy dotrą do Ustrzyk i wrócą, upłynie jeszcze kilka godzin. Czy może nam pomóc? - Niestety, nic nie mam - powiedziała. - Dla męża i kilku robotników zagotuję tylko kartofle. Prowiant przywiozą jutro. Sięgnęła na półkę. - Mam jeszcze ten jeden bochenek chleba. Podzielę się z wami. Ze wzruszeniem patrzyłem jak nożem czyniła na chlebie znak krzyża i krajała bochen na połowę. - Co jestem winien? - wyszeptałem. - Ależ nie - żachnęła się - za chleb? Niech wam będzie na zdrowie. Bóg wam zapłać, Matko, za dobre serce - nic więcej nie umiałem powiedzieć. W rowie, przy szosie, na rozłożonym płaszczu, rozdzieliliśmy chleb jak relikwię. Ani jeden okruch nie zmarnował się wtedy. A rano, przy Mszy świętej w lesie, pamiętaliśmy o tej Matce i jej rodzinie. A po cichu, niejeden z nas, przedstawił Chrystusowi Panu pragnienie, by umieć ją naśladować. Egzamin z miłości Miasto uniwersyteckie. Jedyna w kraju katolicka uczelnia. Na ulicach spotyka się wielu księży i wiele zakonnic. Zima. Dzień mroźny, po krótkotrwałej odwilży. Na ulicach ślizgawka. W niektórych miejscach trudno przejść. Z biblioteki uniwersyteckiej wraca ksiądz. Spieszy się na uczelnię, bo wyznaczony ma na ten dzień ważny egzamin. Jeśli się spóźni na swoją godzinę, będzie musiał czekać na koniec długiej kolejki zdających. Głowa pełna naukowych problemów, myśl podświadomie "przegląda" materiał zawarty w tezach dzisiejszego egzaminu. Trudno iść prędko, bo chwilami, mimo odpowiedniego obuwia, na lodowej tafli kroki stają się bardzo niepewne. - Jak dobrze - myśli z zadowoleniem, że wziąłem dziś te buty. W innych można by nogi połamać. Już blisko uniwersytetu nagłe spotkanie. Na środku chodnika, wyjątkowo oblodzonego, stoi starzec. Widać wyraźnie, że przyjechał ze wsi. Barania, wysoka czapka, buty wojłokowe, pewnie ostro podkute, bo nie może ani kroku uczynić na lodzie. Nie wiadomo, jak tam się dostał, na środek trotuaru. Podpiera się laską i rozgląda błagalnie po przemykających się pod ścianami przechodniach. - Trzeba mu pomóc - myśli ksiądz prędko. Sam się stamtąd nie ruszy. No tak. Ale egzamin. Już najwyższy czas, aby zdążyć na swój termin. A tego dziadka należałoby pewnie zaprowadzić dalej. Przecież nie jestem tutaj jeden - usprawiedliwia się sam przed sobą. O - tam idą jacyś księża, a dalej siostry zakonne. Pewnie go zauważą. Nie każdy z nich ma dziś egzamin. Myśli biegną szybko. Już minął starca. Zbliża się do bramy uczelni. Głęboko w sercu wstyd i smutek, że nie pomógł. Jeszcze od bramy ogląda się. Może zobaczy, że ktoś troskliwie zajął się staruszkiem. Niestety. Widzi z daleka wyraźnie, jak starzec bezradnie stoi ciągle na lodzie, stuka przed sobą laską i nie może sobie poradzić. Ksiądz wbiega na schody. Zanurza się w zwykłe uniwersyteckie życie. Kolokwia, egzaminy, dyplom... Mijają lata, a on ciągle pamięta, że tamten egzamin na ulicy nie został zaliczony. I nieraz uświadamia sobie, że kiedyś Pan Jezus powie ze smutkiem i wyrzutem, że to On czekał wtedy bezradnie. Powołanie Do parafii przybył misjonarz. W niedzielę na wszystkich mszach miał kazania. Tłumaczył, jak bardzo potrzeba nowych kapłanów i zakonników. Przypomniał, że wszyscy są za brak nowych powołań odpowiedzialni. W następnych dniach ten sam kapłan prowadził lekcje z młodzieżą i dziećmi. Znów mówił o kryzysie powołań. Na lekcji w trzeciej klasie dzieci są bardzo przejęte tym, co mówi misjonarz. Po lekcji zostają jeszcze, zadają pytania, niektóre obiecują nawet, że pojadą na misje. Powoli odchodzą. Zostaje tylko jeden chłopiec, w ostatniej ławce. Ksiądz dostrzega, że chłopiec płacze. - Co się stało? Dlaczego te łzy? - Bo ja chcę być misjonarzem - szepce zapytany. - To się ciesz z tego. Bogu podziękuj za takie myśli. Chłopiec pochylił głowę. Smutnymi oczyma spojrzał na swe biedne nożyny. Ksiądz nagle zrozumiał. To kaleka. Z ławki zwisały maleńkie, nie wyrośnięte nóżki. Ze ściśniętym sercem usiadł przy biedaku. - Powiem ci, jak możesz już teraz być misjonarzem. Posłuchaj tylko. Andrzejek patrzył na księdza swymi wielkimi oczyma. Były w nich jeszcze łzy. Słuchał z przejęciem o tym, że on, właśnie przez swe kalectwo, może wielu ludzi pociągnąć do Boga, że swój krzyżyk i swe zmartwienie złączyć może z Panem Jezusem, który właśnie na Krzyżu otworzył nam niebo. Ksiądz mówił mu, że choć jest jeszcze chłopcem, to już teraz jest na misjach i każdy jego dzień bardzo się liczy. W czasie tej rozmowy przyszła matka chłopca. Przynosiła syna na lekcje religii i odnosiła do domu na własnych rękach. Powstrzymując wzruszenie wyjaśniła, że użyli wszystkich środków, by ratować synka. Teraz stracili już wszelką nadzieję. Nigdy nie będzie chodził. Misjonarz zapisał adres chłopca. Dedykował na pamiątkę obrazek. Umawiał się z Andrzejkiem, że będą sobie wzajemnie pomagać. W swej dłoni uścisnął małą rączkę chłopczyka. Andrzejek już nie płakał. Spojrzeli sobie w oczy mocno, jak towarzysze broni. Minęło kilka miesięcy. Andrzejek przyjął po raz pierwszy Komunię świętą. Misjonarz znów bawił w tym mieście. Odwiedził małego przyjaciela. Zastał go w fotelu, w którym przeważnie spędzał czas. Gdy zostali sami, chłopiec powiedział: - Proszę księdza, słyszałem, że Pan Jezus po pierwszej Komunii świętej niczego nie odmawia. I ja Go o coś prosiłem. - Prosiłeś o zdrowie? - Nie - odpowiedział bardzo cicho. - Prosiłem, abym już nigdy nie był zdrowy. Zgodziłem się na to, żeby nie chodzić. Ofiarowałem to w intencji nowych kapłanów. Wojskowy cmentarz Niezliczone światełka zapalają się w Zaduszny Dzień na cmentarzu wojskowym. Przez dwa dni ten wielki teren żyje, przemawia. Wśród morza płonących zniczów i lampek nagrobnych snują się zadumane tłumy. Słychać szept rozmów, skwierczenie dopalających się świeczek, szelest spadających liści. Jesienne zapachy zasypiającej przyrody łączą się z dymem migocących płomyczków, z aromatem świerkowych wieńców. Zimne nagrobki, mogiłki żołnierskie zakwitają w te dni jak wspaniałe kwietniki. Chwilami przez gałęzie drzew przebija się miarowy odgłos werbli jak krople deszczu, podkreślający cmentarną ciszę. Co pewien czas główną aleją przesuwa się przez tłum przechodniów oddział wojska lub harcerzy, spieszących na zmianę warty przy zbiorowych mogiłach. A nad tym ogrodem śmierci i życia otwiera się w te dni księga historii. Osobne kwatery cmentarne - to rozdziały tej księgi, odrębne mundury, inne bronie. Rok 18633, pierwsza wojna światowa, rok 1920, rok 1939 - obrona Warszawy, lata okupacji - i wreszcie Powstanie Warszawskie. Ucichł szczęk oręża, huk armat, przestały wyć pociski i rozrywać się bomby, nie słychać syren, ogłaszających lotniczy alarm, nie widać krwi. Ziemia i czas zatarły różnice epok, sposoby walki i rodzaje śmierci. Jedno wspólne zostało i nadal woła z tych mogił: to gorące umiłowanie Ojczyzny i Wolności. Ten cmentarz wciąż przypomina, że dla nich wszystkich życie nie było największą wartością. Oni wszyscy zachowują swą młodość choć daty na krzyżach i tabliczkach nagrobnych zdają się temu przeczyć. Przychodzą krewni, rodziny, znajomi i koledzy. Każdego roku są starsi. Przychodzą już posiwiali, przygarbieni, podpierający się laską - a ci tutaj, wciąż są młodzi, pełni sił, entuzjazmu, ich oczy płoną zapałem, jak w te dni, gdy odchodzili. Idą na cmentarz po nowe siły. Idą, by czynić tam rachunek sumienia ze służby Bogu i Ojczyźnie. Przechodzę powoli przez zapomniane i bardziej opuszczone części cmentarza. Tylko gdzieniegdzie znajduję znak ludzkiej pamięci. Przesuwam w palcach różaniec. Kieruję się tam, gdzie las krzyży i morze światła kryje mogiły powstańców. Kwatery harcerskie - na wielu grobach śmieją się z fotografii młode twarze. Tutaj najwięcej osób odwiedzających. Wielu siedzi w zadumie przy grobach. Rozpoznaję rodziców poległych, ich kolegów, którzy swym dzieciom szepcą do ucha wspomnienia. Odszukuję za każdym razem, po tylu już latach, nieznane mi dotąd groby kolegów i przyjaciół. Tylu ich wtedy zginęło. Nieraz długo krążę po alejkach, bo przecież trudno odejść, gdy któregoś z nich: Jurka, Zygmunta lub innych nie odwiedzę. Cieszę się, gdy wreszcie przypomnę sobie, gdzie jest jego grób lub pamiątkowa tabliczka. Zapalam wszędzie na znak mej pamięci skromną lampkę nagrobną. Przeważnie już kilka takich wypalonych lampek znajduję na każdym grobie. Ktoś tu już był. Może właśnie ten, kogo od lat nie widziałem i chciałbym spotkać. Snuję się między grobami i głęboko przeżywam te chwile zadumy nad nimi i nad sobą. Oni polegli, ja zostałem jakby ich przedstawiciel. Żyję z ich kapitału, czerpię z tego, co oni osiągnęli. Dali przykład. Znów słyszę słowa Jurka, wypowiedziane przy pożegnaniu: - Ja wiem, że zginę. Nie żal mi życia, choć żyłem jego pełnią. Bogu potrzebna jest ta ofiara. Ty pewnie przeżyjesz. Dla nowego życia potrzeba, by nasze ziarno padło do ziemi. Przeżyłem. Co roku odnawiam przed Bogiem swe ślubowanie. W waszej obecności: Jurku, Zygmuncie, Władku, Tadziu, Heniu - i w obecności tylu innych powstańców, harcerzy i sodalistów. Jesteście u tronu Maryi, z którą tak związaliście się na ziemi, orędujcie za nami, uproście siły, by nie marnować waszej ofiary. 1/ 1