Wanda Miłaszewska. Cmentarz i sad. Księga umarłych ..."Usłyszałem głos z nieba, mówiący mi, napisz: Błogosławieni Umarli, którzy w Panu umierają. Odtąd już mówi Duch, aby odpoczęli od prac swoich, albowiem uczynki ich za nimi idą..." (Księga Objawienia św. Jana R. 14.) Jadwidze Tomaszewskiej tę książkę, dla Niej i u Niej pisaną, poświęcam Autorka. I. Sięgając pamięcią do lat najwcześniejszego dzieciństwa, widzę zawsze wujaszka Klemensa w szamerowanej wypłowiałej kurtce, w dużym, pstrą materią obitym fotelu przed kominkiem, na którym zimą płonęły wesoło brzozowe polana. Widzę też nierzadko siebie, paroletniego bąka, siedzącego okrakiem na sękatych kolanach tego "wujaszka", który był właściwie tylko dosyć dalekim krewnym mojej matki. Tytułem kuzynostwa, ran, otrzymanych w roku sześćdziesiątym trzecim, lat podeszłych i utraty skonfiskowanego przez Moskali folwarczku, wujaszek zamieszkiwał u nas w charakterze wojskiego i potrosze administratora Bożej Woli. Matka owdowiała wkrótce po mojem urodzeniu, a z pięciorga rodzeństwa pozostałem przy życiu tylko ja jeden. Matka moja była prawdziwym typem piękności kobiecej. Nie mówię tu o piękności fizycznej, choć wyniosłą postawę, szlachetne rysy i pełne słodyczy spojrzenie szarych oczu sławiono w całej okolicy. Przeszedłszy morze cierpienia, utraciwszy kolejno pięć najdroższych istot, matka moja robiła wrażenie wprost nieziemskiego zjawiska. Ciężar smutków nie przytłoczył jej, nie obezwładnił, ale wyrył na twarzy to piętno cichej, chrześcijańskiej rezygnacji, której nie mogli się ludzie nadziwić. O matce nikt nie odzywał się inaczej, jak z bezgranicznem uwielbieniem, a imię jej powtarzano niemal ze czcią, jak imię świętej. Mieszkańcy Bożej Woli, prócz matki, wujaszka Klemensa i mnie, składali się już tylko ze służby, z niemłodą gospodynią Krystyną, osobą zacną, choć nieco wścibską i gadatliwą, na czele. Od śmierci najstarszej mojej siostry, której ciemne warkocze pamiętam jak przez mgłę, matka prowadziła życie zupełnie zamknięte. Nie bywała nigdzie, a i do nas rzadko kto zaglądał, chyba proboszcz z wikarym, lub czasem najbliższy sąsiad z Rosianki, pan Górski, dla naradzenia się w sprawach gospodarskich. Wizyty stryja Karola. którego ojciec mój w przeczuciu przedwczesnej śmierci mianował opiekunem majątku, z początku przypadające parę razy do roku, potem rzadsze, ustały z czasem zupełnie, i byłbym o tym wysokim, wytwornie ubranym jegomościu nader nikłe zachował wspomnienie, gdyby nie lata późniejsze, które mnie z nim zbliżyły. Będąc jeszcze zupełnie małym chłopcem, zdołałem zauważyć, że matka nie lubiła stryja Karola i że każdy jego przyjazd do Bożej Woli witała z ledwo skrywaną niechęcią, jak przykrą konieczność. Gospodarowała sama z pomocą wujaszka Klemensa i zacnych sąsiadów, a potrafiła tak dzielnie stawiać czoło kłopotom, przechodzącym nieraz siły kobiece, że dozór stryja Karola okazał się rzeczywiście zbytecznym. Wujaszek Klemens, potrosze kaleka z powodu przestrzelonej w kostce nogi, sprawował swój urząd nadzorczy z wysokiej bryczki, którą objeżdżał pola. Bryczka ta, zwana w okolicy "Amboną", była jego własnym pomysłem. Dotychczas widzę dokładnie jej niepomiernie wąską ławeczkę z żelaznem oparciem w kształcie liry, jej wysokie koła, oraz krzycząco-szafirową barwę, na jaką malowany był cały ten niezwykły wehikuł, z którego (stąd nazwa Ambony) wujaszek Klemens prawił parobkom kazania podczas roboty. - Gdybym nie miał Ambony - mawiał wujaszek - połowybym tego nie dopatrzył, co trzeba. Z konia, prawda, dojrzysz, co się dzieje za kamieniołomem, ale dla mnie koń, to jak ślepemu okulary. Żeby nie ta przeklęta noga, ho ho! Tak mawiał wujaszek Klemens, gdy go ludzie nagabywali, po co bryczkę dziwaczną skonstruować kazał. Ambonę znali wszyscy w okolicy, Chłopi, orzący swoje zagony, klinowato wzębione w obszar dworski, zdejmowali czapki z daleka i mówili do siebie: - Musi już szósta, bo Ambona wyjeżdża w pole. Albo: - Musi już południe, bo Ambona wraca. Od marca do listopada, rok w rok, wujaszek, punktualny jak zegarek, wyruszał w pole o szóstej, wracał w południe, znów o trzeciej wyjeżdżał i o piątej wracał. Od zwyczaju tego nie odstępował nigdy, nawet wówczas, gdy go w słotne, jesienne dnie reumatyzmy z podwójną siłą gnębiły. Raz jeden tylko powrócił z pola wcześniej i raz w pole wcale nic wyjechał. Było to w dzień śmierci mojej matki. Tego dnia, ani nazajutrz, ani nawet w dni kilka wujaszek nie zasiadł do podwieczorku w swoim pstrokatym fotelu przy kominku, nie zapalił porcelanowej fajki na długim cybuchu i nie ozwał się do mnie, jak zwykle: - Cóż, Jurku, utniemy partyjkę? (Grywaliśmy stale w warcaby, a później, gdy podrosłem, w szachy.),,3 Tego dnia i następnego - i następnego jeszcze, wujaszek Klemens po powrocie z pola zamykał się w swoim pokoju na końcu domu. Punktualnie o ósmej zjawiała się w jadalni Magdusia z samowarem i oznajmieniem: - Pan Klemens dziś na wieczerzę nie przyjdzie i bardzo przeprasza. W godzinę zaś potem: - Pan Klemens przysyła paniczowi dobranoc. Szedłem wówczas do siebie i, mimo całego przygnębienia, mimo rozpaczy, dławiącej za gardło, zasypiałem zdrowym, nieprzerwanym snem, takim, na jaki tylko dziewiętnasloletni młodzieniec zdobyć się potrafi. W oktawę śmierci matki byłem rano na mszy w naszym parafjalnym kościółku. Staruszek ksiądz proboszcz, w czarnym ornacie, głosem bardziej niż zwykle trzęsącym, mówił "Dominus vobiscum", zwracając się ku pustej ławce. Ja tylko jeden w niej siedziałem. Wujaszek już pilnował jesiennej orki. Organista na chórze grał ciszej niż zwykle i mniej fałszował. Może dlatego, że to był dzień powszedni, a on zwykł był upijać się w święta. Przez kolorowe okienka po bokach ołtarza sączyło się jakieś mdłe światło. Na dworze mżył deszcz. Po nabożeństwie wyszedłem z kościoła i włóczyłem się parę godzin po łąkach, brnąc w wodzie do kostek. Wreszcie zawędrowałem w sąsiedztwo, do Górskich. Przyjęto mnie serdeczniej jeszcze niż zwykle, choć z lekkiem zażenowaniem. Wszyscy myśleli o jednem: o tem nieszczęściu, które mnie dotknęło, i czułem, że cała uwaga zgromadzonych skupia się na mnie. Przy obiedzie młodziutka córka domu, panna Olesia, podsunęła mi salaterkę z pomidorami pośpiesznie, mówiąc: - Proszę, proszę jeszcze... Przecież pan zawsze lubił te... Urwała, zarumieniła się nagle, - potem spuściła oczy i usiadła na miejscu z miną bardzo zgnębioną, tak jakgdyby przed chwilą odezwała się z czemś niestosownem. Czułem, że moja obecność cięży wszystkim. Przesiedziałem jednakże do zmroku, podtrzymując utykającą mocno rozmowę. Wolałem to, niż zimną pustkę własnego mieszkania. Wreszcie wieczorem odesłano mnie końmi do domu. Wszedłszy do sieni, starannie wytarłem nogi o słomiankę przy szaragach. Matka tego zawsze przestrzegała. W bawialnym pokoju ktoś się poruszył.,. Był to wujaszek Klemens. Siedział na dawnem miejscu, w fotelu, i pilnie studjował przedwczorajszą gazetę. Udałem, żem go nie zauważył. Stanąłem przy oknie, patrząc w mrok za szybami. Na czarnem tle ogrodu odbijało się wyraźnie wnętrze pokoju, kominek, wujaszek Klemens ze swoją gazetą w ręku. Dostrzegłem, że ogromna płachta papieru drga mu w palcach. Milczenie przeciągało się. Wreszcie wujaszek przerwał je, mówiąc nieswoim, jakby trochę schrypniętym głosem: - Cóż, Jurku? Ciągle pada? - A pada. - Deszcz? - Deszcz, wujaszku. Wujaszek Klemens poruszył się w fotelu. - Dlatego mnie ten reumatyzm łupi. Będzie z tydzień słoty. A możebyśmy tak, Jurku, partyjkę.., Urwał i nagle się rozpłakał. Chciałem podejść ku niemu, ale mnie do najwyższego stopnia onieśmielił ten wstrząsający płacz starca. Śledziłem z pod oka jego twarz, po której spływały duże łzy, jak u dziecka. Nie ocierał ich wcale. Dostrzegłem, że przez tych kilka dni zmizerniał, wychudł jeszcze, wiechowate wąsy niemal zupełnie mu zbielały. Postarzał o dobrych kilkanaście lat, bo dotąd trzymał się krzepko. Wujaszek uspokoił się powoli i wreszcie ozwał się, jakby z usprawiedliwieniem: - Bo widzisz, tak mi stanęło w oczach, że my tu zawsze w warcaby, a Karolina... Znów przerwał, zachłysnął się. Po chwili dodał, machnąwszy ręką: - Et, stary mazgaj ze mnie, aż wstyd! Chodź, Jurku, siadaj. Pogawędzimy... Teraz mnie coś zdławiło w gardle. Usiadłem - i już do końca wieczora milczeliśmy wspólnie. II. Jeszcze nie wówczas jednak zbliżyliśmy się tak bardzo z wujaszkiem Klemensem. Nastąpiło to później, gdy z uniwersytetu wróciłem po raz pierwszy na wakacje do domu. Miałem dwadzieścia dwa lata skończone, trzy semestry wydziału humanistycznego za sobą i wcale niezłe obycie towarzyskie, dzięki zabiegom stryja Karola, który przez cały czas pobytu zagranicą otaczał mię troskliwą opieką. Bywałem ze stryjem w Paryżu i w Wiedniu (choć tego miasta nie lubił), zjeździliśmy wzdłuż i wszerz zachodnią Europę; zawędrowaliśmy do Szwajcarji i na włoską Rivierę. Widziałem Rzym, Neapol, Sorrento. Kochałem się kolejna w pięknych Włoszkach, miedzianowłosych Angielkach i ekscentrycznych Amerykankach, które przyjeżdżały topić nudę i pieniądze w Monte Carlo. Pijałem chianti, patrząc na Wezuwjusz; marzyłem samotnie na gruzach świątyni w Pestum... Zjeździłem na rowerze zatokę Amalfi i zrywałem na Capri ogromne cytryny, wielkości głowy noworodka. Stryj Karol kształcił i rozwijał mój umysł, urabiał moje gusty, miał baczne oko na wszystkie rodzące się we mnie instynkty. Pobłażliwy na młodociane wybryki, strofował mię nierzadko, o ile zbyt silnie poddawałem się jakiemuś wrażeniu. - Mniej egzaltacji, więcej objektywizmu w życiu, mój Jerzy! - mawiał do mnie. - Wszelkie zacietrzewienie się, zarówno w złem, jak w dobrem, jest błędem nie do darowania. Trzeba w życiu harmonizować wrażenia, jak malarz farby w obrazie. Wszelkie przejaskrawienie zawsze w końcu znuży wzrok. Wszystkie barwy tęczy, zmieszane proporcjonalnie, dają ton jednolity, biały. Nie bądź wyłączny zarówno w radościach, jak w smutkach. Byłbyś wówczas tak nieszczęśliwy, jak twoja biedna matka. Często w rozmowę wplatał imię matki mojej. W głosie jego brzmiała wtedy nuta utajonej goryczy: - Karolina była wyłączna we wszystkiem. W miłości, w szczęściu, jak i w żałobie. Ponieważ na drodze jej słało się więcej grobów, niż kwiatów, - zapatrzyła się w te groby, głucha na głos żyjącego Piękna. To także egoizm, choć w odmiennej, niż zwykle, przejawia się formie: zamknąć, zadławić w sobie własny ból i bunt, ale zadławić również głos życia, wołającego o swoje prawa. Zresztą - pustelnia, zaludniona duchami - nie jest pustelnią. Im większe zczasem zdradzać zacząłem zamiłowanie do sztuki, tem więcej nauk słyszałem z ust stryja Karola. Zapał, z jakim czytywałem arcydzieła literatury lub podziwiałem arcydzieła pendzla, zdawał się irytować. Nie przeciwdziałał jednakże tym skłonnościom. Odwrotnie, każde moje pragnienie ujrzenia lub usłyszenia czegoś możliwie szybko urzeczywistniał. Ponieważ interesowała mnie również muzyka, stryj Karol pojechał ze mną do Bayreuth, ażebym mógł usłyszeć rzeczywistego Wagnera. Na "Tristanie" rzekł do mnie w antrakcie: - Wszystko, co nas w życiu zachwyca, wszystko o czym marzymy jawnie czy skrycie, powinniśmy starać się osiągnąć. Należy tylko czerpać Piękno możliwie z pierwszej ręki. Jesteś młody, zamożny. Po mojej śmierci będziesz więcej, niż zamożny. Możesz więc bez wysiłku zdobywać sobie w życiu te wszystkie dziedziny poznania, które dla wielu, jedynie z materjalnych względów, są niedostępne. Możesz objechać świat w osiemdziesiąt dni, choć jabym ci radził najmniej pół roku życia przeznaczyć na Londyn... Czerp zresztą zewsząd wszystko, co uważasz za wartościowe, ale bacz, byś się nie przeładował skarbami, jak ów brat Ali Baby w Sezamie. Szanuj zwłaszcza zaklęcie, które ten Sezam otwiera. Zaklęciem czarodziejskim jest bezwątpienia świeżość odbierania wrażeń. Jeśli ją stracisz - szafiry morza Śródziemnego stracą dla ciebie wartość i blask zarówno, jak rubinowe usta kochanek przyszłych i minionych... Młodość jest tem słońcem, które ustraja w barwy świat, podczas gdy noc je wszystkie zatraca. Strzeż się zmierzchu swych pożądań, gdyż on jest zwiatunem starości. Życie jest, jak złe i dobre wino: jedno i drugie można wypić jednym haustem, ale wysączyć kroplę po kropli, z prawdziwym smakiem - można tylko dobre wino. O ile umiem zdać sobie sprawę obecnie, stryj Karol stosował swoje teorie w praktyce. Nigdy nie sięgał dalej, niż wiedział, że dosięgnąć może. Używał życia w pełni, którą sam sobie odmierzał przez zharmonizowanie pożądań. Słowem - spijał swoje dobre winko życiowe ze smakoszostwem, bacząc, by się przypadkiem nie zachłysnąć, albo co gorsza, nie przepić. Nigdy nie sięgał po niedosięgalne, a wyjątkowem od jego teorji odstępstwem było to, że kochał moją matkę bez wzajemności z jej strony, że jej nie przestał kochać do śmierci, i że miłość ta była jedynym uczuciem, któremu nie zdołał zakreślić granicy. Nie miałem dla stryja Karola tego serdecznego przywiązania, jakie czułem w dzieciństwie dla wujaszka Klemensa. A jednak wysoki ten, czarnobrody pan o rysach arystokraty i najpiękniejszych jakie w życiu widziałem, rękach, miał na mnie wpływ olbrzymi, niemal nieograniczony. Nigdy, ani jednem słowem nie starał się wpłynąć na moje postanowienia, a przecież, jeżeli przez lat kilka ociągałem się z wyjazdem do Bożej Woli, czyniłem to zgodnie z jego życzeniem. Stryj Karol nie lubił wsi. Będąc sam właścicielem dużej posiadłości na Kresach, bawił tam zawsze akurat tyle czasu, ile wymagały najpilniejsze sprawy finansowe. Uważał, że życie prowincjonalne zabija w człowieku indywidualność - jedyną cechę, różniącą go od innych żyjątek. Co do mnie, kochałem Bożą Wolę po swojemu, serdecznie. W czasach uczniowskich wydawała mi się istnym rajem, i niecierpliwie liczyłem dni na kalendarzu, nie mogąc doczekać wakacyj. Później - wobec uroku jezior alpejskich, mały stawek bożywolski, jaśniejący, jak łatka niebieska pośród rozległych, mocno zielonych łąk, wydawał mi się czemś bardzo nieważkiem w dziedzinie piękna. Mimowoli, wspominając sąsiadów matki, porównywałem ich ze stryjem Karolem, a wyniki tych porównań nie przynosiły im zaszczytu. Byli to wszystko ludzie o sercach prostych i umysłach podobnych do gleby, z chłopska uprawnej. Ze słońca, wiatru, deszczu i rosy czerpali swe życiowe doświadczenie. Prawda, że znali nierównie lepiej, niż stryj Karol, odmiany amerykańskich kartofli, ale galerje Luwru były im równie obce, jak długie dysputy i rozmyślania nad przeznaczeniem człowieka w dziejach wszechświata. Od wujaszka Klemensa otrzymywałem od czasu do czasu dość długie listy, zawierające szczegółowe sprawozdania z gospodarskich czynności. Konterfekt poczciwego staruszka z długą fajką porcelanową w jednej, a okutym kijaszkiem w drugiej ręce, przybladł zczasem i poszarzał, oglądany przez krytyczne szkła mego stryja. Gdy po skończeniu szkół średnich wahałem się, czyby nie osiąść na roli, stryj Karol odparł z lekkiem skrzywieniem: - Rób, jak uważasz. Pamiętaj tylko, że na wsi albo zakasać musisz rękawy przy pracy, która cię całego z mózgiem i kościami pochłonie, albo też zostaniesz żywcem pożarty przez nudę, co na jedno wychodzi... Według mnie, szkoda swoich zdolności dla partykularza. W młynie europejskim przyrządzą może z ciebie materjał na jakieś wykwintniejsze pieczywo, podczas gdy wiatrak rodzimy zetrze cię na zwykłą razówkę, która daje ponoć smaczny i zdrowy, ale tylko powszedni chleb... Z upływem czasu listy wujaszka Klemensa stawały się rzadsze i zawierały już tylko treściwe sprawozdania, poparte szeregiem cyfr i towarzyszących im czeków na moje imię. Rozżalony w głębi duszy moją obojętnością względem rodzinnych stron, przestał poruszać kwestję powrotu. Kiedyś tylko wśród życzeń noworocznych odnalazłem misternie wplecioną uwagę, że pracować dla społeczeństwa można w różnoraki sposób, że podróże moje cieszą wujaszka, który życzy mi, abym jak najwięcej korzyści wyciągnął z nich nietylko dla umysłu, lecz i dla charakteru. Wreszcie w czerwcu 1914 roku zdecydowałem się przepędzić wakacje w Bożej Woli. Być może, iż w znacznej mierze przyczyniła się do tej decyzji nieobecność stryja Karola, który od dłuższego czasu leczył w Kairze swoje niedomagające nerki, czy wątrobę, smażąc się w temperaturze tropikalnej... Być może również, iż gdzieś w głębi serca przyczajona tęsknota ozwała się nagle namiętnym szeptem: Dość tej włóczęgi po świecie! Jedź, zobacz, przekonaj się, czy tak samo różowo kwitnie dzięcielina na rodzinnych zagonach... III Telegram, zawiadamiający o moim przyjeździe, spóźnił się. Na stacji nie było koni. Ponieważ jednak dzień zapowiadał się ślicznie, choć nieco upalnie, poszedłem piechotą, zostawiwszy rzeczy na stacji. Już przy trzeciej wiorstowej tabliczce uczułem nagle ogarniające mię wzruszenie, które na widok bramy wjazdowej i szerokiej alei z kasztanów spotęgowało się i doszło do maximum w zalanym słońcem dziedzińcu, gdzie wszystko zastałem niezmienione od czasu, gdym żegnał Bożą Wolę. Trochę mniej bali sosnowych leżało pod ścianami wozowni, trochę, troszeczkę więcej zielska tłoczyło się koło parkanu. Ot, nic nowego poza tem. Tylko dwa wielkie psy podwórzowe, zrodzone widać w czasie mojej nieobecności, poczęły na mnie ujadać, jak na obcego przybysza. Na odgłos szczekania drzwi ganku otwarły się, i stanął w nich wujaszek Klemens. - Wszelki duch Pana Boga chwali! Jurek! - zawołał radośnie i otworzył ramiona. - We własnej osobie... Cóż to, nie poznał mię wujaszek? - Nie poznał, he, nie poznał! Jabym cię, smyku, nie poznał! Ale też zmężniałeś! I bodaj, żeś urósł jeszcze... Chodź, pokażże się! Obrócił mię kilkakrotnie wkółko, całując co chwila w oba policzki i pokrzykując z podziwu. - A wujaszek o tej porze nie w polu, nie na Ambonie"? Cóż to się stało!? - spytałem wreszcie, gdy wziąwszy mię za rękę, prowadzić zaczął ku domowi, zupełnie jak małego chłopczyka, który przyjechał z promocją do pierwszej klasy. Wujaszek Klemens zmarkotniał trochę, poczem rzekł: - Widzisz... "Ambona" w naprawie. A przy tem rana mi się w nodze niedawno otworzyła, i choć "Ambona" niezłe ma resory, ale jak na kamieniach, kochanku, trzęsie, to trochę boli... Jeździ teraz w pole Lisowski na Karej. I teraz zaczął żywo: - Wcale niezły człowiek ten Lisowski. Wiesz, zrobiłem z niego ekonoma. Nie pisałem ci o tem, bo się chciałem przekonać, jak sobie Lisosio pocznie. Ja tu teraz i w domu mam tyle do roboty, że na pole niecodziennie mogę. Ale Lisowski dobrze się sprawia; a ty cóż? Na długo? Może na stałe, Jurku, co? Boże mój, tyle lat! To już przeszło trzy lata, jak Karolina... W bladoniebieskich oczach wujaszka zamigotało coś jak łza i stoczyło się po zgorzałym policzku. - No, no! chodź do swego pokoju. Zaraz podwieczorek dadzą. Ja go zwykle nie jadam teraz, ale dotrzymam ci kompanji. No, cóż, Jurku, cóż? - mówił, wprowadzając mię do pokoju, który znałem tak dobrze. - Wszystko po staremu, prawda? Nic nie zmienione, prawda? Najmniejszy drobiazg tak samo stoi, jak za... - Głos uwiązł mu w gardle. Zamilkł i, stanąwszy pod światło, przypatrywał mi się bacznie. - Aleś ty się zmienił jednakże! Zawsze myślałem, że z ciebie istny ojciec wyrośnie.,. Jedne tylko oczy... A teraz.., teraz... Znów się zająknął. Wzruszenie glos mu tamowało. Zauważyłem później, że ilekroć wspomniał coś o mojej matce, zawsze ogarniało go to nieopanowane wzruszenie. A wspominał często, coraz częściej. Im bliżej było mu do grobu, tem usilniej, jakby z uporem, o matce mojej mówił, szczegóły z jej życia przypominał i do tego jednego tematu najchętniej powracał. Stara Krystyna, jeszcze matki mojej zaufana klucznica, powiedziała któregoś dnia do mnie: - To teraz tak ciągle z panem Klemensem. Pan Klemens tylko aby panią dziedziczkę nieboszczkę wspomni, to mu zaraz pamięć zamroczy, mowę odejmie, i ani rusz dokończyć nie może. Musi pan Klemens lak ze starości troszeczkę tu... I pokazała na czoło. Biedny wujaszek robił szalone wysiłki, by mi wykazać, jak to on gospodaruje, jak się cały dom na jego głowie trzyma... Poznosił mi księgi rachunkowe, oprowadzał po stajniach, oborach, śpichlerzu. Zauważyłem w nim jakąś nerwową drażliwość na punkcie gospodarki. - Staram się, jak mogę - powiedział kiedyś do mnie prawie ze łzami - robię, co mogę... Ale tu już nie to... nie to... Jak Karolina żyła, o.. to było co innego. Spostrzegłem również, iż owa skłonność do łez wzrosła. Zupełnie, jakgdyby owego pamiętnego dnia, w oktawę śmierci mojej matki, otwarły się w oczach Wujaszka obfite śluzy! Tak się łatwo duże, przezroczyste łzy toczyły po wyschłych policzkach. W kilka dni po przyjeździe, któregoś ranka zastałem wujaszka jeszcze w łóżku. Zaniepokoiłem się, czy nie chory, bo zwykle wstawał razem ze świtem. Ale wujaszek rzekł prawie wesoło: - Wiesz co, Jurku? Ty dziś sobie sam towarzystwa dotrzymaj, a ja poleżę. Cóż Chcesz! Stare kości... Trzeba im czasem dać wypocząć. Dziś mogę z czystem sumieniem, bo roboty pilnej niema. Ot, poradziłbym ci coś: pojedź w sąsiedztwo, do Górskich! To się im nawet od ciebie należy. Zacni ludzie. Olesia tu nieraz do mnie zachodzi... Muszę Ci nawet powiedzieć, że gdyby nie ona, byłoby marnie z całem tem kobiecem gospodarstwem. Krystyna stara niedołęga. Przecież dawniej Karolina wszystko... Przerwał i dokończył po chwili: - Powinieneś nawet tam być, podziękować. Bo i Górski poczciwiec! niema tygodnia, żeby nie zajrzał dowiedzieć się, jak sobie radzę. Każ, Jurku, zaprząc do wolancika, pojedź! Pojechałem do państwa Górskich. Głównie dlatego, by zadowolić wujaszka, a trochę może i gnany ciekawością, jak się ci ludzie moim oczom wydadzą po tylu latach niewidzenia. Kiedyś żyliśmy z nimi w przyjaźni. Był to jeden z nielicznych domów, z któremi matka utrzymywała stosunki. Pamiętam, że jeszcze jako uczeń gimnazjalny, chodziłem często w tamte strony na kaczki, a po drodze wstępowałem "na chwilę" i przesiadywałem nieraz do mroku, strużąc dla małej Olesi łódeczki z kory, albo też puszczając na wodę żaglowce z orzechów włoskich, w których pasażerami były schwytane w wysokiej trawie żuki o lśniących pancerzach. Lubiłem zawsze tę jasnowłosą dziewczynkę, chociaż różnica lat była między nami zbyt wielka, bym mógł uważać to dziecko za odpowiednie dla siebie towarzystwo. Gdy wyjeżdżałem na studja, panna Olesia mogła mieć najwyżej czternaście lat i nosiła krótkie sukienki. Podjeżdżając pod ganek, myślałem właśnie, że musiała to już być dorastająca panienka, i z pewną ciekawością wypatrywałem, czy jej gdzie nie ujrzę w ogrodzie. - A może niema jej w domu? - przemknęło mi przez głowę, i poczułem, że w takim razie wizyta moja straciłaby nieco uroku... Ale panna Olesia była w domu. Wyszła na ganek w różowym fartuszku, zawalanym jagodami. W oczach jej mignęła jakby radość, potem lekki przestrach, potem zażenowanie, zapewne z powodu przybrukanego fartuszka. Powitawszy mię, poprowadziła w głąb mieszkania, tłumacząc z pośpiechem, że ojciec w miasteczku, ale zapewne wkrótce powróci, i że ojcu byłoby niewymownie przykro, gdybym na niego nie chciał zaczekać. Potem przeprosiła mię za strój gospodarski i umilkła, siadając na brzeżku krzesła, z dłońmi na kolanach. Przez dłuższą chwilę nie zagajałem rozmowy, przypatrując się bacznie panience. Wyrosła rzeczywiście i zmieniła się, ale była to jednak ta sama Olesia, dla której kleiłem latawce, wywołując wyraz zachwytu w dziecięcych oczach. Te same oczy patrzyły na mnie teraz z pod jasnej kopuły włosów, które panna Olesia zaplatała w warkocz, otaczający głowę. Nie była piękna. Nie nazwałbym jej nawet bardzo ładna, ja, który widywałem osławione piękności europejskie - ale miała w sobie ten niczem niezastąpiony wdzięk, który okraszał rysy niezbyt klasyczne, płeć niezbyt pielęgnowaną, ale zdrową i świeżą, jak wiejskie, rodzime jabłuszko. Nie była to wypieszczona sztamowa róża - raczej krzak polnego głogu, rosnący sobie poprostu, jak Bóg nadarzył, gdzieś na miedzy wśród zboża. Milczenie przeciągało się; przerwałem je, mówiąc: - Słyszałem od wuja Klemensa, że pani często odwiedza Bożą Wolę, i że dzięki jej łaskawej pomocy gospodarstwo jest w stanie kwitnącym... - Ach, to drobnostka przerwała mi, jakby z lękiem, bym nie zaczął prawić zdawkowych grzeczności - to sąsiedzkie usługi... To się samo przez się rozumie... A pan Klemens był taki biedny i taki sam po odjeździe pana... Zatrzymała się jakby dla zebrania myśli, poczem rzekła ze współczuciem: - Bo dla pana Klemensa ten wyjazd to był prawie cios, a jeszcze wtedy... Znowu umilkła i dopiero po chwili dodała, potrząsając głową: - O, my wszyscy odczuliśmy głęboko śmierć matki pańskiej. Z początku jakby się nie wierzyło, ale potem... I tak się naraz zrobiło pusto w Bożej Woli... O, nam wszystkim ogromnie żal było pana Klemensa... Na tem urwał się monolog panny Olesi, bo do pokoju weszła pani Górska, i trzeba było, po powitaniach, opowiadać dużo o podróżach, o życiu zagranicą, o studjach. Górski jakoś nie wracał z miasteczka. Z trudem wyrwałem się po podwieczorku, przyrzekając rychłą wizytę. Panna Olesia odprowadziła mię do furtki. - Czy pan naprawdę wkrótce znowu przyjedzie? - Ma się rozumieć. Jeszcze się paniom uprzykrzę, jak zacznę nachodzić Rosiankę... Ale przecież i pani o wujaszku nie zapomni? - O - rzekła, rumieniąc się - teraz to już ja tam niepotrzebna... I ciszej dodała, jakby z nutą lekkiego żalu w głosie: - Teraz już panu Klemensowi będzie weselej... Teraz już nie jest sam... Przez chwilę jeszcze śledziłem różowy fartuszek, migający pomiędzy krzewami. Dopiero teraz zauważyłem, jak bardzo panna Olesia wyrosła i wysmuklała. Po powrocie zaszedłem natychmiast do wujaszka. Siedział na łóżku, otoczony stertą papierów, które na mój widok pośpiesznie zagarnął pod kołdrę. - I cóż - spytał szybko - byłeś, zastałeś? - Górski pojechał do miasteczka. - Ale Olesia? Olesia była, co? - Tak, zastałem panią Górską i córkę. A cóż wujaszek tymczasem porabiał? - Ja? et, nic... Grzebię sobie w starych papierzyskach... Grzebię we wspomnieniach starych i tyle. Ot, wybrałem się na cmentarzysko, choć to nie Zaduszki. Ale dla mnie, który już prawie wszystkich mam po tamtej stronie, takie rozrywki w sam raz... A co tam jeszcze u Górskich, powiedzże?... Obcęgami ciągnąć trzeba! - No... Byłem... jadłem podwieczorek... Obwoziłem te panie po całej Europie... Potem one pokazały mi ogród. Wujaszek, który zdawał się oczekiwać zeznań niezmiernie ciekawych, ożywił się nieco: - A! ogród widziałeś! i co? Ładny, prawda? A ścieżki równiutko wygracowane, hę? - Równiutko, wujaszku - rzekłem, przypominając sobie mimowoli, że pół roku temu przechadzałem się, pełen zachwytu, po cyprysowych alejach willi d'Este. Wujaszek pokręcił głową. - Co to równiutko! Tam w Rosiance, odkąd Olesia podrosła, jednego kącika niema, żeby widać było zapuszczenie, niedbalstwo! Ona sama nasiona rok rocznie sprowadza, ścieżki wyznacza. Ten klomb w kształcie liry, to jej własny pomysł. A gospodarstwo swoje pokazywała ci? - Nie. - Hm, to szkoda. Jakie ona ma kury! Jakie ona ma gęsi! W całej okolicy podobnych gęsi nie zobaczysz... Że też ci nie pokazała Olesia! Byłem tam wszystkiego z godzinę, wujaszku - roześmiałem się. - Ale to nic straconego. Nie wyjeżdżam przecież jutro z Bożej Woli. - A nie. Chwała Bogu, nie - powtórzył wujaszek i zamilkł. Rozmowa się urwała. Poszedłem do bibljoteki, żeby poszukać jakiej książki. Niebawem zatopiłem się cały w lekturze romansu, któremu brakowało kart początkowych i końcowych. Po upływie kwadransa doleciał mię głos wujaszka: - A jakie ona ma włosy, widziałeś? - Kto? - Olesia, no, Olesia! Któżby? - Prawda. Ładne ma włosy. - E - machnął ręką wujaszek - bo ty to wszystko tak jakoś zimno mówisz. Przecież takie włosy to rzadkość. Jasne, jak promień wiosenny, a jakie gęste! A długie... Takich włosów ze świecą szukać. Jedna może Karolina... Zaszeleścił papierami na kołdrze i dodał: - Tylko, że Karolina była szatynka. Po chwili usłyszałem znowu: - Dawniej, jak spuściła warkocz i biegała po ogrodzie... - Kot? Mama? - spytałem zdumiony. - Skądże! Także coś! Olesia. O Olesi mówiłem przecie. Odłożyłem książkę. - To wujaszek, widzę, nie na żarty zakochany. Od pół godziny słyszę tylko: Olesia i Olesia. Wujaszek Klemens oburzył się. - Et, kpij sobie! Zakochany! Ja? Ha! gdybym miał czterdzieści lat mniej i gdyby... gdyby... I już zupełnie zniecierpliwiony, dorzucił: - Ale z ciebie istny głaz. Cóż ty, oczu nie masz, że pojechałeś, zobaczyłeś i - nic? Począłem się śmiać na dobre. Siadłem na łóżku, przy wujaszku, i głaszcząc go po ramieniu, zawołałem: - Aha! Wujaszek nie bez kozery do Rosianki mię wysłał? Swatać się chciało siostrzeńca, co? - Ej, a czemu nie? Alboż to Olesia nie złoto? Na całym świecie drugiej takiej nie znajdziesz. Chociażbyś i dwa razy tyle objechał ziemi, co objechałeś... Przecie się kiedyś ożenisz i w domu osiądziesz, ustatkujesz się... i... To myślałem sobie... Przestałem się śmiać i rzekłem poważnie: - Mój wujaszku, panna Olesia jest bardzo miła i... swojska i... ładna, jeżeli wujaszek chce, ale z tego projektu małżeńskiego nic nie będzie, bo... - Bo co? - Bo ona nie w moim guście, wujaszku. - Toś kiep - odrzekł krótko. - Nie w jego guście, proszę! Dziewczyna jak kwiat, a gospodarna, a pracowita... A serce przytem złote, żadnych fanaberyj, duszyczka jak kryształ i to "nie w jego guście!" Bardzom ciekaw, kogo też sobie wyszukasz na żonę, jeżeli taka Olesia... Staruszek był nie na żarty rozgniewany, a mnie znów ogarnęła wesołość, bo wyobraziłem sobie minę panny Olesi, gdyby tę rozmowę słyszeć mogła; to też całując wujaszka w oba policzki, rzekłem serdecznie: - Mój drogi, mój kochany wujaszku! Czy wujaszek naprawdę na mnie się gniewa za to, żem jej tak odrazu z punktu nie pokochał? A com ja temu winien? Czy to tak można sercu rozkazywać: "pokochaj" - i już? Żebym ja chociaż lepiej poznał tę pannę Olesię, to kto wie... ale wujaszek tak: łapu - capu i zaraz w gniew. Staruszek poweselał. - No, Jurku, masz rację, moja wina. Co tam... Niema o czem mówić. Ot, nie dziw się tylko. Ja stary, do śmierci trzy ćwierci, nie dziw, że chciałbym zobaczyć twoje gniazdko, a jeszcze i wnuka doczekać... Czasu niewiele przede mną, to i popędzałbym, Ale, jak poznasz lepiej Olesię, sam się przekonasz. Ho ho! Jeszcze ja się na ostatku śmiać będę! No, dobranoc. Wieczerza ci na pewno wystygnie, a ja dziś nic jeść nie będę, bo czegoś apetytu nie mam. Zasnę sobie. Dobranoc. Pocałował mię w oba policzki, dodając: - Słusznie powiadasz. Sercu kochania nie narzuci, nie! I jeszcze za drzwiami doleciało mię głębokie westchnienie: - Tak, tak... IV. Zaniepokojony zdrowiem wujaszka, posłałem po powiatowego lekarza. Wujaszek udawał, że zdrów, i nawet obruszył się na mnie, gdy mu zapowiedziałem doktorską wizytę. - Cóż to, myślisz, że ze mnie niedołęga się zrobił, że już bez doktorów i aptek obejść się nie potrafię? Ho ho! Całe życie obywałem się bez leków, a tem, co z mojej kieszeni w doktorskie ręce przeszło, wróbelby się nie pożywił! Jednakże nie był zdrów. Przybyły lekarz nie znalazł wprawdzie żadnej choroby, tylko ogólne wyczerpanie i osłabienie serca. Zapisał jakieś proszki, kazał więcej sypiać i w wilgotne dnie nie ruszać się wcale z pokoju. Na moje pytania odpowiedział, wzruszając lekko ramionami: - Co pan chce? Organizm zdrów, ale lata najtęższy organizm przetrawić potrafią. Przytem - reumatyzm zadawniony... Z sercem nietęgo... Należałoby oszczędzać siły, wystrzegać się zmęczenia, to i wszystko. Po odjeździe doktora wujaszek ostentacyjnie podarł receptę w kawałki, mówiąc do mnie szyderczo: - Ot, co ja z takim świstkiem zawsze robiłem! Przyjedzie huncwot, weźmie pięć rubli, miksturę zapisze i kontent. A mnie co po tych miksturach? Na moją chorobę, która się starość nazywa, nie wynaleźli jeszcze najwięksi mędrkowie lekarstwa. A to śmiertelna choroba, mój Jurku. - Strasznie wujaszek medycynę spostponował. - Wcale jej nie postponuję, tylko mi ona niepotrzebna. Sam wiem, co mi dolega. Jak mi zacznie w stawach strzykać, to znaczy, że słota pewna. Wówczas, kiedy mi kula moskiewska w kostce utkwiła, tom bez pomocy konowałów nogę owiązał kawałkiem oddartej koszuli i tyle. Ho ho! Wtedy i najlepszy chirurg nicby lepszego nie wymyślił. W lesie było, gdzie nas, z partji Mackiewicza garstka ostatnia... - Dlatego też wujaszek dotychczas na nogę chroma. - Chromam, bo tak Bóg zrządził, że się coś krzywo pozrastało. Wtedy doktora nawet ze świecąby nie znalazł, jak musiałem w gąszczach przez trzy dni pełzać z tą nogą postrzeloną. Ot, Boski dopust i tyle! Machnął ręką i nagle rzekł do mnie z rozczuleniem : - Ale ci, Jurku, z serca dziękuję. Nie za tego eskulapa, nie, tylko za troskliwość. Ot, miło staremu pomyśleć, że jest jeszcze na świecie ktoś bliski... Bo już sobie nieraz myślałem, żem został sam, jak palec... - Co wujaszek znowu! - Ano tak, Jurku, tak. Tyś się po świecie włóczył, myślałem, że o mnie wcale nie pamiętasz, a wszyscy moi już na tamtym brzegu. Karolina ten poczet zamknęła, Karolina... Widocznie nie był tak arcytęgo zdrów, bo się więcej, niż zwykle, rozżalił na wspomnienie jej śmierci. Wcale nie usiłując ukrywać łez, płynących z oczu, dodał z goryczą: - Sam człowiek na świecie, sam, jak ten palec, o !... - A my to się już nie liczymy? Ja... i panna Olesia Górska, co? Wujaszek pokiwał głową. - Kochani jesteście, dobrzy, ale to już co innego. Inne pokolenie, ot... A tamci wszyscy przeszli do Księgi Umarłych, anim się opatrzył,kiedy. Ot, życie minęło i tyle. Melancholijnie nastroiła wujaszka wizyta lekarza. Cały dzień był jakiś markotny. Pod wieczór wstał z łóżka pomimo moich protestów. - Nic mi nie jest, powtarzam ci, nic mi nie jest, - rzekł do mnie, naciągając szamerowaną kurtkę, która służyła mu za rodzaj szlafroka - tylko czasami napadnie mię takie usposobienie... Muszę wtedy odpocząć sobie, poleżeć, pogrzebać się w Księdze Umarłych... Drugi raz wspomniał już o tej Księdze. Zastanowiło mię to. - O czem wujaszek mówi? Spojrzał na mie, jakgdyby zaskoczony pytaniem. Chwilę milczał, potem odparł krótko i prawie niechętnie: - Et, mam sobie taką księgę starą... bardzo już starą. Nie wypytywałem, aby nie popełnić niedyskrecji. Widocznie była to jakaś tajemnica wujaszka. On sam zagaił rozmowę po pewnym czasie: - Pytałeś Jurku, co to za księga? Pokażę ci ją, co tam. Kiedyś myślałem, że jej nie pokażę nikomu, ale teraz... Ot, lżej zawsze człowiekowi, jak się strapieniem podzieli... Ruszył się z fotela, podszedł do komody i długo w niej szperał. Nareszcie wrócił ze sporem zawiniątkiem pod pachą. Drżącemi palcami rozwiązał sznurek, rozwinął papier. Wewnątrz znajdowały się dwie teki zniszczone, stare, zupełnie jednakowe, sklejone z tektury. Wujaszek wziął w rękę jedną z nich. - To jest Księga Umarłych - rzekł, pokazując mi okładkę, na której dużemi, misternemi literami wypisane były te właśnie słowa. - Ta druga - dodał - to była Księga Żywych, chociaż jej dawniej tak nie nazywałem. Ale teraz jest pusta. Prawie pusta. I kładąc na stole Księgę Umarłych, dorzucił: - Mieszkańcy przenieśli się tu. Zapanowało długie milczenie. Wujaszek pogrążył się w myślach, zapewne w odległych, a drogich wspomnieniach, a ja nie chciałem mu przerywać. Zmierzch już zapadał, późny zmierzch czerwcowego wieczoru. Słońce, które w tej porze roku niechętnie żegna się z ziemią, z poza siwego pasa pól słało jeszcze odblask różowy. Odblask ten, przechodząc przez mgły, opadające na łąkach, nabierał fioletowych tonów i już niemal ciemnoszafirowem spojrzeniem ogarniał wnętrze pokoju. Za oknem rechotały żaby, rezydujące w pobliskiej sadzawce. Ptaki zamilkły oddawna. Słowik tylko ze swego gniazdka w krzaku jaśminu odzywał się sennem kląskaniem, jakby przypominając sobie, że były wieczory, które prześpiewał w miłosnem natchnieniu, nie rachując godzin. Czasem wpobliżu okna przelatywała sowa ze skargą w monotonnem nawoływaniu: - Uuuiii... uuuiii.,. uuu... uuu... uuu... Parna, czerwcowa noc rozpanoszyła się już na dobre, gdy wujaszek przerwał milczenie. - Zapalno świecę, Jurku, pokażę ci coś... Przy chybotliwem świetle płomyka otworzył swoją Księgę Żywych. Długo przerzucał puste karty szarego papieru, na którym widniały gdzie niegdzie znaki jakoweś. Czasem rożek zżółkłego papieru, snać nieostrożnie stąd wydartego, czasem przyschnięty, bezbarwny kawałek gałązki, czy kwiatu. Wujaszek nie śpieszył się... Z opustoszałych kart, na których ja nic dostrzec nie mogłem, czytał widocznie historję znajomą i dawną. Każda naddarta stronica, każda najmniejsza plamka wyblakła musiała mieć jakieś swoje ogromne znaczenie. Nad jedną kartą, gdzie widniały wyraźnie ślady kleju po brzegach, wujaszek zatrzymał się długą chwilę, nim ją, jak inne, odwrócił. Mając wzrok bystry, zdołałem wyczytać przez ramię wujaszka wyblakłe słowa, skreślone ołówkiem w miejscu, gdzie znajdowała się przedtem czyjaś podobizna zapewne, "Do końca życia"... widniały tylko trzy słowa. Niewiele już pozostało kart, gdy wujaszek Klemens zawołał: - O, jest tutaj! - i podsunął mi przed oczy stronicę. Widniała tam, naklejona starannie, fotografja moja z lat dziecięcych. - Pamiętasz? - spytał, uśmiechając się. - To ty. A wiesz ile wówczas miałeś lat? Siedm. Widzisz? Przeczytaj: Jurek, z dzieci Karoliny najmłodszy, w wieku lat siedmiu. Boża Wola, kwiecień, 1899... Obok fotografji znajdowały się jeszcze inne rzeczy, promień włosów krótkich, jasnych, jakiś żuk zasuszony, pomięta, zbrudzona karteczka papieru. - Widzisz - mówił dalej wujaszek - takie miałeś włoski dawno, dawno temu, nim ci je zaczęto obcinać. Karolina zawsze myślała, że będziesz blondynem... A ten żuczek błyszczący to pamiątka. Przyniosłeś mi go kiedyś w podarunku, gdy byłeś bardzo malutki... Siedziałem przy tym samym stole, co teraz, a ty z trudnością wdrapałeś mi się na kolana. Stół był wyższy od ciebie... co, Jurku? A ta karteczka to twoja pierwsza kaligrafja... Karolina uczyła cię abecadła, a ty przerysowywałeś z dużej książki te koślawe litery... Na innych stronach były fotografje twojego rodzeństwa i różne po nich pamiątki... Pamiętasz Helę i Adasia? Tamtych dwojga nie możesz pamiętać, byłeś zanadto malutki, gdy pomarli. Mam również ich włoski na pamiątkę. Ale to wszystko znajduje się w Księdze Umarłych; wszyscy oni, wszyscy przewędrowali do Księgi Umarłych... A na ostatku Karolina... Urwał, jak zwykle. I ja byłem wzruszony. Nieśmiało, dość niezgrabnie gładziłem ręką policzki wuja Klemensa, który schylił głowę, jakby przytłoczony ogromem smutnych wspomnień. Podniósłszy na mnie zblakłe oczy, odezwał się cicho: - Jaka ona była! Jaka ona była... I pomyśleć, że ja, o tyle od niej starszy, przeżyłem ją... I po chwili znowu: - Miałaby teraz pięćdziesiąt trzy lata... Za oknem dało się słyszeć pianie koguta. Wujaszek ocknął się i zawołał zupełnie innym głosem: - O, musi już być po północy! Tośmy się zasiedzieli! No, fora ze dwora, mój panie! Trzeba jutro zacząć dzień pracowitszy... Także mię opętało! Ale czasami to tak człowieka... - Wujaszku, więc ja sam jeden zostałem w Księdze Żywych? Staruszek zawahał się. - Nie - odparł -- niezupełnie sam. Jest tam jeszcze Olesia... Kiedyś kazała się sfotografować w miasteczku i podarowała mi jeden egzemplarz. Złote dziewczątko! I listów od niej mam kilka, a jakże! Na Nowy Rok i na moje imieniny zawsze mi życzenia przysyła na piśmie, żeby było uroczyściej... Zawsze już list czeka na moje przebudzenie. Złote dziewczątko! Spojrzał na mnie zukosa i nagle zmrużył oczy: - Ej, Jurku, czy to nie palec Boży, ta Księga? Zostaliście w niej we dwoje, ot, jakby przeznaczeni dla siebie... Nieraz marzyłem... Urwał, jakby nie chcąc mi więcej narzucać swych najgorętszych pragnień. I ja nie przedłużałem już rozmowy. Gniewało mię w duchu, że tutaj, poza memi plecami, robiono plany, nie zapytawszy mię nawet o zdanie. Przemknęło mi przez głowę, że pewno gadatliwy wujaszek napomykał coś pannie Olesi... Ot, mógł poczciwy, zdziwaczały staruszek bąknąć coś mimochodem... A prowincjonalna gąska gotowa naprawdę odprawiać nowennę... Długo jakoś nie mogłem zasnąć tej nocy. Przed oczyma przesuwały mi się kolejno postacie Olesi, wuja Klemensa, to znowu pani Górskiej, nalegającej usilnie, bym zjadł jeszcze porcję poziomek z cukrem. Odtworzyłem w pamięci scenę powitania z panną Olesią: zarumieniła się, prawda. Ale nic nie było w jej słowach, w jej zachowaniu, coby świadczyło, że uważa moją wizytę w Rosiance za coś więcej, niż zwykłą towarzyską formalność. - Ciekawym, coby powiedział stryj Karol, gdyby zobaczył Olesię? - pomyślałem, już usypiając, i zdawało mi się, że widzę dystyngowany uśmiech jego i słyszę głos, skandujący moje własne uwagi: - Panna Olesia jest bardzo miła i... swojska panienka. Tak. V. Wyśnił mi się stryj Karol, ponieważ wkrótce otrzymałem od niego list: "Zmieniłem plan - pisał na wykwintnym papierze z marką hotelową - i siedzę od paru tygodni w La Baule (dolna Loara). Nawet na moje nerki Kair o tej porze za gorący. Tutaj - nudno, jak wszędzie, gdzie zbyt wielu ludzi zjeżdża się dla rozpędzenia nudów... Upał zresztą nie mniejszy chyba jak w Egipcie. Nieznośne to obecne lato! La Baule obfituje we wszystko, oprócz kawałka cienia. Na olbrzymiej płachcie piaszczystej skwarzą się przedstawiciele wszelkich narodowości. Narazie (i na szczęście) jestem jedynym reprezentantem polskiej nacji. (Gdybyś przyjechał tutaj, paryżanki miałyby lepsze wyobrażenie o gorszej połowie naszego narodu.) "Narazie", piszę, jestem sam, ale widziałem już listę hotelową i formalnie się przeraziłem. Wszystkie apartamenty z "widokiem na morze" - zamówione są przez moich kompatrjotów. Skóra mi cierpnie na myśl, będę musiał ich poznawać, kłaniać się im na plaży tytułować przy table d'hocie owem obmierzłem "de", z którego już się cichaczem śmieją Francuzi. A ty - co porabiasz? Nie zbrzydło ci jeszcze kwaśne mleko, ogórki i dziewanna pod parkanami? Cóż wujaszek? Pewnie cię swata z jaką okoliczną pięknością? Strzeż się panien wiejskich, bowiem ich serca są, jako kadź winna: Niechże raz trafi do niej goryczne ziarnko miłości - zatruje z pewnością smak wina aż do dna. Pamiętaj, że Polki, a w szczególności prowincjonalne Polki różnią się zasadniczo od wszystkich kobiet wszystkich narodowości tem, że są zrobione, iż się tak wyrażę, z łatwo palnego materjału. Przy pierwszym zdaniu zdawkowego komplementu gotowe spłonąć, jak chochoł słomiany, a na ich ustach dziewiczych wykwita słowo "ołtarz", jako apoteoza miłosnego szczęścia. Zresztą - niepotrzebnie ci to wszystko zapowiadam, bo jeśli masz zamiar ugrzęznąć na stałe w swej Bożej Woli, w takim razie typ Zosi Tadeuszowskiej chlubnie ukoronuje to zacne postanowienie. Zresztą, mój drogi! Życie tak czy owak przeżyte, jest zawsze tylko szatą zwierzchnią, zesłaną przez Opatrzność. Można je, przykrywając, pocieśnić i skrócić, ale poszerzyć się nie da. Bądź zdrów, drogi chłopcze. Myśl o twym stryju, który zajada langusty, a zatęskniwszy - przyjedź. Otwarte czekają cię zawsze ramiona". Odpisałem, że w żadne sidła nie wpadłem, ale przyjechać nie mogę, ponieważ bawię się w gospodarstwo, a zabawa ta, dobra jak każda inna, jeszcze nie zdołała mię znużyć. Jedno i drugie było prawdą. Drugie o tyle, że sprowadziwszy młodą hunterkę, ujeżdżałem ją na gruntach Bożej Woli, zawadzając nierzadko o Rosiankę. Z początku zawziąłem się ograniczać te wizyty do minimum, aby panience nie przyszło czasem do głowy, iż jej osóbka tak dalece mię ujęła. Ale "panienka" bynajmniej niż zdawała się wyczekiwać jakichś afektów z mej strony. Pełła rankami swoje grządki kwiatowe i, doglądała ptasiej gospodarki, którą to gospodarkę dane mi było wreszcie w całości obejrzeć i podziwiać. Potem zacząłem zajeżdżać częściej, choćby dlatego, że Górscy byli najbliższymi sąsiadami, a hunterka, tresura wyżła i wieczorne gawędy z wujaszkiem nie mogły mi dnia wypełnić. Panna Olesia nie wypełniała go także, ale polubiłem mocno hoże, proste dziewczątko. Może właśnie za tę prostotę, która mię bawiła i zajmowała, jako zupełna nowość. Zczasem tak się już ułożyło samo, że raz w tygodniu jeździłem do Rosianki z wujaszkiem, w niedzielę po sumie zachodzili do nas Górscy z panną Olesią, a ja wpadałem do nich konno rankami i nierzadko zostawałem na obiedzie, który mi proponowała matka Olesi, nieomieszkając zaznaczyć że: "Naturalnie, w domu czeka pana lepszy, ale może poświęci pan podniebienie dla przyjaciół?" Wujaszek, od czasu ostatniej rozmowy, jak najstaranniej unikał tematu małżeństwa mego, nietylko z panną Olesią, ale nawet w ogólności. Widocznie staruszek obarczył Opatrzność kłopotaniem się o moje przyszłe losy, myśląc pocichu, że przecież wdzięki Olesi zrobią swoje, i że ukochany siostrzeniec przyzna się koniec końcem i do porażki w swem sercu... Stan taki trwał mniej więcej przez miesiąc, to znaczy, do pierwszych dni lipca. Rozpoczęły się żniwa. Pomimowoli wciągnąłem się w to życie wiejskie, które dotychczas uważać przywykłem za niewłaściwe dla siebie. Coraz też częściej zajeżdżałem do Rosianki, aby posłuchać wywodów panny Olesi o racjonalnej hodowli drobiu i reprymendy, że w Bożej Woli zanadto wszystko zapuszczone. Poważną dyskusję kończyła zwykle wycieczka w malinowe gąszcze, skąd powracałem niezawsze skruszony i przekonany, ale pełen wesołości i malin, których obfitość w Rosiance była zaiste niezwykła. Któregoś dnia przypomniałem pannie Olesi, jak to kiedyś w dzieciństwie robiłem dla niej latawce z papieru i łódki z kory sosnowej. - Była pani malutka, ot, taka, panno Olesiu, więc wystarczyły łódeczki nie większe, niż łupinka orzecha, do przedsiębrania czarodziejskich podróży... Teraz już pani ogromnie urosła, i niemałą miałbym robotę, gdyby mi pani kazała, jak wówczas, zbudować taką "prawdziwą, zupełnie prawdziwą łódkę". - A tak - odparła, śmiejąc się - trzebaby dużej łódki, bo już przestałam być dzieckiem, które wierzy w niemożliwości i dla którego fantastyczna podróż w marzeniu jest taką samą rzeczywistością, jak naprzykład dla nas... Zawahała się, a mnie skorciło zapytać: - A gdybym zbudował jednak prawdziwą dużą łódkę i zaproponował pani prawdziwą, wielką podróż? Nie bałaby się pani? Pożałowałem zaraz pytania, w którem panienka mogła doszukać się bez trudu ukrytych znaczeń. Ale Olesia odparła spokojnie po chwili namysłu: - Nie myślałam nigdy o wielkich podróżach, więc nie wiem, czybym się bała, czy nie. Ale tak mi się wydaje, że nigdy, nigdzie z Rosianki nie wyjadę. Wszystkie moje marzenia, od chwili, gdy nauczyłam się marzyć (a człowiek wcześnie tego się uczy, nieprawda?), nie wychodziły poza ten kawałek ziemi i dlatego myślę, że tutaj zostanę na zawsze, aż do... Chciała zapewne powiedzieć "do śmierci, ale nie dokończyła, bo w tej chwili nadbiegł zadyszany służący z Bożej Woli. - Proszę pana, pan Klemens prosi, żeby pan koniecznie zaraz przyjechał! - Co się stało? Czy pan Klemens chory? - spytaliśmy jednocześnie, ja i panna Olesia. - Widzi mi się, pan Klemens zdrów, ale telegramę z miasteczka umyślnym przysłali, czy cosi... Chwyciłem za kapelusz. - Mam nadzieję, że to nie żadna zła wiadomość... - rzekła Olesia, żegnając mię z wyrazem niepokoju na twarzy. - Ale proszę, niech pan koniecznie da znać, co to takiego... W kwadrans później byłem już w pokoju wujaszka. - Co się stało? Co za telegram? - Masz, czytaj - odparł wujaszek Klemens, podając mi rozpieczętowany papier. Telegram był z La Baule: "Paraliż. Przyjeżdżaj natychmiast. Stan jeszcze groźny. Karol". VI. - Jedziesz? - spytał wujaszek Klemens, gdy po długiej chwili odrętwienia złożyłem we czworo otrzymany telegram. - Ma się rozumieć, że pojedziesz. Musisz pojechać. Czekajże, która to teraz godzina? - Piąta - odparłem, machinalnie, wyciągając zegarek. - To fatalne! Pociąg odchodzi kwadrans po piątej. Nie zdążysz. Musisz zaczekać do jutra rana. Mój biedny Jurku, żal mi cię serdecznie... Ale co tu słowa! Może da Bóg, że się twój stryj wygrzebie z tej całej biedy. Bywały wypadki... Machnął ręką rozpaczliwie. - "Stan jeszcze groźny"... hm! Miły wynalazek te telegramy! Żeby choć napisali, co i jak... Kto z nas przed godziną mógł się domyślić, że był jakikolwiek groźny stan... Ale ty wrócisz, Jurku, do Bożej Woli? - Wrócę, wujaszku, potem... Wstrząsnąłem się wewnętrznie. Co znaczyło to mimowolne "potem"? Jak dziwnemi drogami krąży myśl ludzka... Zabiega czasem w dziedziny, przed któremi cofa się świadomość. Ale już rozbujała fantazja poddawać zaczęła coraz to niebezpieczniejsze tematy: "Trupa zastanę, czy też jeszcze... Trupa, czy też..." tłukło mi się po głowie męczące zagadnienie, którego nie mogłem przed czasem rozwiązać. Aby odpędzić od siebie tę zmorę, począłem mówić szybko: - Rzeczywiście, fatalnie się złożyło z tym pociągiem. No, trudno. Jeżeli stryjowi się polepszy, to... A, wie wujaszek, wpadnę dziś jeszcze do Rosianki! Obiecałem pannie Olesi, że zawiadomię, co u nas się stało. Ogromnie się zaniepokoiła. - Jedź, naturalnie, jedź. Ale nie zasiaduj się długo, żebym i ja mógł jeszcze na ciebie popatrzeć. Jedź - i niech cię Bóg błogosławi! Zakreślił w powietrzu znak krzyża, co czynił zawsze w chwilach uroczystych. Gdyby nie chaos w głowie, zapewneby mię zastanowiło błogosławieństwo, na drogę do Rosianki dane. Ale myślałem tylko o stryju Karolu, jadąc miedzami i nawet potem, gdy pannę Olesię ujrzałem na ganku. Oczekiwała mię z wyrazem wielkiego niepokoju w oczach. Gdym jej obwieścił smutną nowinę, niepokój ustąpił miejsca trosce. - Pan pewnie pojedzie? - szepnęła tym samym pytającym tonem, za którym kryło się nieco rozżalenia, że tak właśnie trzeba. Zauważyłem, iż trochę przybladła, ale na moją potwierdzającą odpowiedź skinęła głową i rzekła zupełnie spokojnie: - Jak to się źle złożyło z tym pociągiem! Musi pan zaczekać do jutra rana, a w takich razach każda chwila jest droga; rozumiem i serdecznie mi pana żal... Szliśmy powoli w głąb ogrodu, gdy domawiała tych słów. Podniosłem głowę i spojrzałem na nią uważnie; tak mię znienacka uderzyło podobieństwo, zachodzące między nią a wujaszkiem Klemensem. Ten sam sposób rozumowania, ta sama drobiazgowość, troszczenie się o szczegóły w wypadku wielkiej wagi, - te same niemal słowa w zapytaniach i odpowiedziach. - Tak - pomyślałem, patrząc na jej spokojną twarzyczkę, z której wyzierał jednak ogromny smutek - tak, ona jest z tamtego pokolenia. I nagle spytałem krótko: - Pani widziała Księgę Umarłych? Wstrząsnęła się, może wskutek moich niespodziewanych słów, a może poprostu od chłodu, panującego w cienistej alei: - Jaką księgę? szepnęła, podnosząc na mnie zdumione oczy. Dopiero teraz spostrzegłem, żem zdradził tajemnicę wujaszka, ale już było za późno. - Wuj Klemens ma taką Księgę, gdzie mieszkają ci wszyscy, których on pamięta, a którzy już dawno pomarli. Są tam listy jego kolegów szkolnych, listy powstańców, pisane z Sybiru, są drobne pamiąteczki po przyjaciołach i krewnych... Wyblakłe fotografje osób, których żadne z nas nie znało, a wujaszek pamięta z czasów swojej młodości... Urwałem, przypomniałem sobie, że wujaszek nie pokazał mi w Księdze Żywych fotografji Olesi, którą tam miał klejoną. A ona, z zabobonnem zaciekawieniem w oczach, dopytywała: - I co to? I poco? - Widzi pani, wujaszek miał dawniej inną Księgę... Księgę Żywych. Ale, kiedy schodzili ze świata, jeden po drugim, jeden po drugim, - przenosił kolejno pamiątki po nich do innej, smutnej Księgi... I Księga Żywych malała, a Księga Umarłych z każdym rokiem... Aż wreszcie, teraz, zostało w tamtej tylko dwoje żyjących ludzi: Pani... i ja. - Jakie to dziwne, jakie ładne i... jakie strasznie smutne... - szepnęła panna Olesia. - Pamięta pan, co Prus powiada w "Lalce" o dawnem, lepszem pokoleniu: "Jak oni się wynoszą... I któż tu wreszcie zostanie?"... - Pamiętam. Ale w Księdze Żywych wujaszka myśmy zostali, panno Olesiu. "My" - to znaczy pani i ja - odparłem również zniżonym głosem, biorąc ją za rękę. Zauważyłem, że ramię jej drży lekko. Ze wzruszenia, czy z chłodu? Zrobiło mi się nagle nieswojo, bo czułem, że nie jest to chwila do wyznań, o ile wogóle do wyznań dojść miało. Zmieniając ton, spytałem szybko: - Czy pani nie zimno? - Tak, zimno mi trochę. Tutaj tak zawsze o zmierzchu, w tej alei - odpowiedziała, przyśpieszając kroku. Ruchem tym wysunęła rękę z mych dłoni. - Może wrócimy do domu? Mamusia pewno się dziwi, że nas dotąd nie widać... A pan... Pan musi mieć jeszcze sporo zajęcia przed odjazdem. Dlatego nie możemy nalegać, jak zawsze, aby pan dłużej pozostał u nas... Byłem jej prawie wdzięczny, że nie podjęła poruszonego tematu. Bezwiednie zadźwięczał mi w uszach ustęp z listu stryja Karola o sentymentalizmie panien wiejskich, Więc odetchnąłem prawie z ulgą. - A co! Ona nie taka! - uśmiechnąłem się z zadowoleniem - mogła wiele zrozumieć z moich słów, a przecież nie zrozumiała! Nie zrozumiała, czy też udała, że nie rozumie? A może poprostu nie chciała? Czy tak, czy owak, dzięki jej zachowaniu, żegnałem pannę Olesię bardzo serdecznie i z prawdziwym żalem. Wracając do domu, miałem głowę pełną myśli o niej, a oczy pełne jej jasnej postaci, pomimo że na biurku w pokoju wujaszka leżał, jak przedtem, telegram, zawierający posępną wieść. VII. O wszystkiem, co zaszło w mem życiu tak niespodziewanie, mogłem dowoli rozmyślać w ekspresie, który wiózł mię do Paryża. Przedewszystkiem niepokój o stryja Karola owładnął mną na nowo. Myśl, czy go zastanę przy życiu, stukotała mi w mózgu uporczywie, harmonizując z jednostajną piosenką kół wagonowych. Zżymałem się na pociąg, że tak powoli pochłania wiorsty, dzielące mię od Francji, mimo że słupy telegraficzne mijały błyskawicznie w otwartem okienku. Stopniowo jednak, w miarę przechodzących godzin, dominującą troskę poczęły przygłuszać wpomnienia z Bożej Woli. Zdarzenia paru dni ostatnich odżyły w pamięci. Myślałem o wujaszku Klemensie, który mię żegnał ze łzami, jakgdybym odjeżdżał na zawsze. Myślałem o pannie Olesi i o tem, co ona w tej chwili porabia. Czy na podstawie ostatnich rozmów ze mną poczęła budować romantycznie - sielankową chatkę marzenia? ...Nieszczęśliwe te pokoje, Gdzie nas było tylko dwoje... zabrzmiały mi, niewiedzieć czemu, słowa weselnej piosenki ludowej, i głowiłem się nad zagadnieniem, czy też panna Olesia w chatce swych marzeń wyznaczyła miejsce dla mnie i czy wogóle myśli o nas: "my '. Upoważniłem ją niejako do tego. Powtórzyłem kilkakrotnie "my" takim głosem, że nie mogła chyba mieć wątpliwości, czyj świat, czyje imiona w tem słowie zamykam. Gdybyż wiedziała więcej! Gdybyż wiedziała, jak po powrocie do domu wyprosiłem u wuja Klemensa jej fotografję, tę z miasteczka, wklejoną do Księgi! Sam nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy. Zapragnąłem tę fotografję zobaczyć, zobaczyć koniecznie. A potem zapragnąłem koniecznie mieć ją na własność i rzekłem do wuja Klemensa: - To mi wujaszek musi dać na drogę. Przyrzekam, że odwiozę. Z początku wzbraniał się, choć widziałem radość w jego oczach i rozrzewnienie. Wreszcie ustąpił, wzdychając: - No, to już weź, chociaż mi żal, bo jedną mam tylko odbitkę... Chyba powiem Olesi, żem zgubił, zanim poproszę o drugą. Ej, chłopcze, wykrętów uczysz mnie starego, zamiast poprostu powiedzieć Olesi: Daj chociaż fotografję, bo mi samotnie jechać w daleki świat! - A potem, wróciwszy z dalekiego świata, dokończyć: daj rękę, bo mi martwego obrazka za mało; tak, wujaszku? - Jak Bóg pozwoli... Jak Bóg pozwoli... - Wesoły błysk w starych oczach zdawał się mówić: - Ot i wyszło na moje! Sercu, kochanku, nie rozkażesz, samo przemówi, gdy takie Boskie zrządzenie! Nie wiem, czyli Opatrzność chciała mi wówczas przeznaczyć Olesię za żonę, ale wiedziałem już, że się przeznaczeniu opierać nie będę. - Zobaczymy potem, jak wrócę - szepnąłem, mijając rosiański dwór w drodze na pociąg. - Ale ty, panienko, nie zaprzątaj sobie mną głowy, bo ja sam nie wiem, czy we mnie budzi się serce ku tobie, czy tylko chwilowy kaprys. A szkodaby cię dla kaprysu wyrwać z cichego zakątka w daleką podróż, na całe życie. Uczułem, że staję się sentymentalny... Sielskosentymentalny, pfe!... W wagonie, znalazłszy się sam, wyjąłem z pugilaresu fotografję i patrzyłem uważnie. - Ot, taka sobie twarz... takie sobie oczy, usta, nos - krytykowałem mizerną podobiznę, wykonaną w jakiejś Koziej, czy Psiej Wólce, zapewne podczas jarmarku. A jednak "taka sobie twarz" uśmiechała się do mnie dobrym uśmiechem dziewczątka, które, wedle opinji wujaszka Klemensa, miało złote serce i kryształową duszę. - Ciekawym, coby powiedział stryj Karol - przemknęło mi przez głowę, i znów uczułem bolesne ściśnięcie serca na myśl, że może już nic nie powie, nie wydrwi i nie pochwali, bo mu to wszystko będzie zupełnie obojętne, bardziej, niż obojętne - poprostu przestanie egzystować, razem z ostatnim oddechem. Podróż, dłużąca się w tych warunkach bez miary, skończyła się jednak. W Kolonji czekała na mnie druga depesza: Przyjeżdżaj Paryż hotel Ritz. - Więc żyje! - uradowałem się i zaraz nabrałem otuchy. Skoro wyjechał z La Baule, stan nie może być tak groźny. Jednakże widok stryja wstrząsnął mną do głębi i rozwiał moje złudzenia. Nigdy nie przypuszczałem, aby ktoś w ciągu paru zaledwie miesięcy mógł się tak straszliwie zmienić. Żegnałem zdrowego, pełnego sił człowieka - znalazłem na łóżku w lecznicy, której adres podał mi portjer hotelowy, jakiś szczątek ludzki, szkielet, powleczony skórą pożółkłą i wyschłą. W oczodołach tylko paliło się życie. Stryj Karol na powitanie wysunął lewą rękę, jedyną, w której pozostało mu nieco władzy, i odezwał się zmienionym głosem: - Cóż, poznajesz? - Ależ, stryju, co znowu - odrzekłem. Stryj Karol przesunął zdrową ręką po kołdrze. - Mój kochany, nie bawmy się wzajemnie w oszukaństwa. Znam swój prawdziwy stan lepiej, niż sądzisz. Szczęśliwie, pozostało mi nieco władzy w języku, możemy więc pogawędzić jeszcze, zanim... Urwał i z uśmiechem na wykrzywionych nieco ustach dorzucił po chwili: - Widziałeś kiedy maszynę, w której nagle motor się popsuł? Przez jakiś czas idzie jeszcze własnym rozpędem, coś w niej klekocze, kręcą się jakieś tryby, jakieś kółka... aż stanie. I uprzejmym, choć słabym gestem wskazując mi krzesło, dodał jeszcze: - Korzystajmy, póki się w porażonem ciele tak zwana dusza jeszcze kołacze. Co porabiałeś, Jerzy? Jakże tam dom, stodoły? Wujaszek Klemens i Ambona, co? - Ambona poszła do lamusa - odparłem, siląc się na wesoły, niefrasobliwy ton - a wujaszek już po polach rzadko sam jeździ. Nietęgo się czuje, choć udaje, że mu nic nie jest. Postarzał ogromnie przez te trzy lata. - Phi, postarzał! Starszy grubo ode mnie, a przytem, podcięła mu siły życiowe ta... ta niewczesna... Urwał i po chwili rzekł z ukrytą niecierpliwością w głosie: - No, śmierć Karoliny, twojej matki. Zamilkliśmy obaj. Widocznie jednak myśli nasze nad tym samym krążyły tematem, bo nie sprawiły mi niespodzianki słowa, wypowiedziane po bardzo długiej pauzie: - Nie może być inaczej, gdy kto jednem tylko w życiu żyje. Jak tego czegoś zabraknie, musi przyjść krach... Wykonał ręką nieznaczny ruch, jakgdyby z lekceważeniem przekreślając coś w myśli, i dorzucił gorzko: - Krach zresztą może przyjść w każdej chwili i bez tego. - Czy stryj sądzi - spytałem - ze wujaszek Klemens... - Kochał się w twej matce przez całe życie, jak student! - wybuchnął stryj nagle. - To przecież jaśniejsze, niż słońce! Nie myśl tylko, że krył się w tem uczuciu chociaż jeden ton, któryby ubliżał Karolinie... Czcił ją ten stary kuternoga jak relikwję, od jej najmłodszych lat... Modlił się do niej w duchu, jak do świętego obrazka, i pocichu wyznawał swą miłość z pokorą, godną zaiste pierwszych chrześcijan... Ona pewnie i nie wiedziała, co kryje serce rezydenta-kuzyna, bo nigdy nie usłyszała z ust jego nic, coby przypominało bodaj cień miłosnego wyznania. Każda inna kobieta na jej miejscu domyśliłaby się tego, nie bez dumy dołączając ten skromny listek do wieńca swoich wiktoryj.. Ale Karolina! Odetchnął głębiej i dodał z przymieszką ironji w głosie: - Ludzie ją zwali chodzącym po świecie aniołem. Jabym ją raczej nazwał chodzącem po ziemi anielstwem, bo nijaki rodzaj stosowniejszy dla tej kobiety, pozbawionej doszczętnie... Pomimo serdecznej litości uczułem do stryja Karola głęboki żal za sarkastyczny ton, jakim przemawiał. To też przerwałem dosyć szorstko: - Prosiłbym stryja o zarzucenie tego tematu. Pamięć matki zanadto szanuję i kocham, bym mógł bez żywej przykrości słuchać krytycznych uwag o niej. Przepraszam stryja za moją śmiałość. - Słusznie mię przepraszasz, chłopcze, bo, primo, jako starszemu od ciebie, secundo, jako ciężko choremu, wiele mi wolno. Ale mniejsza o to. Co do twej matki zaś, winieneś wiedzieć, że ani jej nie krytykuję, ani też mniej od ciebie kochałem kiedyś i kocham... Co się tu zresztą bawić w omawianie! Takich rzeczy, o ile się je popełnia świadomie, niema sensu ukrywać, czy wręcz się zapierać. Proponowałem kiedyś twojej matce małżeństwo (jedyny w mojem życiu podobny wypadek) i - dostałem kosza. Zostaliśmy w ten sposób kolegami - ja i twój wujaszek Klemens, któremu oby ziemia lekką była w przyszłości. Wprawdzie przez przeciąg blisko trzydziestu lat nie miał nawet odwagi się oświadczyć, ale zato wiem z wszelką pewnością, że osiągnąłby podobny, co ja, rezultat... Dajmy zresztą pokój dawnym dziejom! Te wspomnienia i teraz jeszcze kosztują mię trochę nerwów, a długoletnie cierpienie wątrobiane winienem był, po prawdzie, leczyć na koszt bożywolskich folwarków. Skrzywił się, jakby urażony w bolącą, niezgojoną ranę i mruknął: - Maszynka gotowa stanąć wcześniej, niż się spodziewam... Tak, tak! zielone winogrona to bajka wierutna! Życie dotkliwie uczy, że bez nich obejść się można, gdy trzeba, ale taka nauka dużo kosztuje. Dlatego powtarzam ci, Jerzy; umiarkuj swe apetyty według granic możliwości. To, co powiedział wieszczy poeta o zamiarach i siłach, jest pięknym frazesem... A zresztą, pal licho wszystkie teorje o życiu! Jedno jest pewne, że z naszem zezwoleniem, czy bez, któregoś pięknego dnia przybędzie szara odźwierna upomnieć się o komorne. I będziesz wyeksmitowany, mój drogi z "pałaców, sterczących dumnie", czy też z ubogiej lepianki. Lokatorami jesteśmy wszyscy, ubogimi najemnikami na tym padole... Zajrzy Zwierzchnik do księgi obrachunkowej i wymówi nam lokal, wikt i opierunek. Pozwolisz teraz, że odpocznę. Widzę z przykrością, że i mówienie mię męczy. Wracaj do hotelu, czy zostań tu - rób, jak chcesz. Możesz mi opowiadać o sobie, o wujaszku Klemensie, wszystko jedno... Będę słuchał i tak lewem tylko uchem, ponieważ prawe od tygodnia mi nie służy. VIII Wieczorem po powrocie do hotelu czułem się tak przygnębiony, że nie na list, ale zaledwie na telegram do wujaszka Klemensa się zdobyłem, donosząc mu, com zastał w Paryżu. Poprostu - powtórzyłem automatycznie słowa doktora, który zapowiedział mi, że za nic nie ręczy, gdyż paraliż, narazie częściowy, może ogarnąć resztę ciała, a wówczas nie będzie już ratunku. Doktór ten, młody i poczciwego wyglądu człowieczek, spytał mię następnie: - Czy to pan jest kuzynem chorego? - Tak, doktorze, nawet najbliższym. - Ha! W takim razie zmuszony jestem uprzedzić pana, że każdej godziny spodziewać się można katastrofy. Pod wrażeniem tych słów włóczyłem się długo rzęsiście oświetlonemi bulwarami. Kilkakrotnie skręcałem w stronę lecznicy, by jeszcze chociaż na chwilę wstąpić, dowiedzieć się - ale przy samem wejściu zmieniałem plan. Ogarniało mię nagłe zmęczenie i takie wyczerpanie mózgu, że w głowie kołowała tylko myśl jedna: - Wrócić, położyć się i spać. Nazajutrz o wczesnej godzinie już byłem w lecznicy. Stryj nietylko nie umarł w nocy, ale nawet czuł się znacznie lepiej. - Może maszynka jeszcze się trochę pokręci - zawołał dość rześkim głosem na mój widok. Był świeżo ogolony i nie wyglądał już, tak jak wczoraj, na żyjącego trupa. - Sądzę, że sprzykrzy ci się wkrótce rola gardemalade'y, mój Jerzy. Co do mnie, wolałbym skrócić ostatnie sceny, obciąć je, jak wprawny reżyser obcina balast zbytecznych "kwestyj", bez których całość sztuki znakomicie obejść się może. Epilog zresztą łatwo przewidzieć. Lubiłem zawsze opuszczać teatr przed zapadnięciem żelaznej kurtyny. Jaka szkoda, że mi się to nie uda obecnie. Nudny to spektakl, własne życie, a muszę mu asystować do końca. Mówił tym samym swobodnie drwiącym tonem, jak zawsze zwykł mawiać o rzeczach najpoważniejszych dawniej, kiedy był w pełni sił swoich. Ten człowiek nawet we własnej śmierci doszukiwał się nowych, nieznanych dotychczas wrażeń. Sam to nawet zaznaczał niejednokrotnie, mówiąc naprzykład do mnie w ten sposób: - Nie przypuszczałem, że na utracie władzy w nogach można zyskać cośkolwiek. A przecież tak jest. Stałem się bogatszy o jedno więcej doświadczenie. Nigdy jeszcze nie byłem człowiekiem sparaliżowanym. Niestety, jest to dość monotonny stan. Z początku czułem przygnębienie, potem pewnego rodzaju ciekawość, co będzie dalej. Teraz jestem już tylko znudzony, a wkrótce zacznę się zżymać na dobre, jeśli najbliższe czasy nie przyniosą jakiejkolwiek zmiany. Albo, bawiąc się kreśleniem zygzaków na kołdrze jedyną zdrową ręką, mówił z zadziwiającą swobodą: - Śmierć? Wiem, że przyjdzie, ale myśl o niej nie absorbuje mię tak, jak swego czasu pierwszy egzamin, pierwszy bal, czy pierwsza schadzka miłosna. Tamto mogło mieć rozmaity przebieg, mogło przynieść zadowolenie lub zawód, mogło napotkać nieprzewidziane przeszkody, mogło się wcale nie stać wreszcie... A śmierć? Wiem jedno, że przyjdzie, że przyjść musi, a jaki będzie miała przebieg, ba, to już mniejsza. Nie wierzę, by człowiek, umierając, zachowywał całą przytomność umysłu, cały krytycyzm, konieczny wobec tak poważnych zagadnień. Zresztą - wszystko to jest śmiesznie bezcelowe. Są rzeczy, których nie można się nauczyć a priori. Teorja pozostaje teorją, a gdy ją na własnej skórze wypróbować wypadnie, człowiek przestaje dbać o rezultat. Cóż ci przyjdzie ze świadomości, czem jest właściwie śmierć, kiedyś już umarł? Rozmowy podobne stały się ulubionym tematem stryja Karola w ciągu następnych paru dni. Nie były to właściwie rozmowy, ale raczej monologi człowieka, który na budowaniu kunsztownych gmachów poznania strawił życie całe, a dobiegając kresu, nie martwił się, że gmachy te runąć gotowe każdej minuty. On sam uważał je za bańki mydlane i bawił się tylko ich barwnym połyskiem, zanim prysnąć zdążyły i zamienić się w nicość. Ponieważ przekonałem się, że wszelkie zaprzeczania lub urywanie wpół tematu gniewało stryja, więc wkońcu słuchałem w milczeniu gadaniny drwiącej i żartobliwej, a zawsze przerażająco smutnej, jak droga, wiodąca "do nikąd". - Pozwólże - mawiał stryj Karol - wygadać mi się dowoli. Wprawdzie i to na nic się nie zda, ale muszę mieć przecież jakąś rozrywkę, a stanowi ją bezsprzecznie mój żywy dotąd język. - Ale dlaczego stryj w takie właśnie dziedziny myśli najchętniej się zagłębia? Można przecież z łatwością, będąc tylko rekonwalescentem, wyobrazić sobie, że wkrótce powróci się do zdrowia i że, naprzykład, pojedzie się z pewnym kochającym siostrzeńcem do kraju; że się zamieszka, dajmy na to, w Bożej Woli, że... - Te te te, mój drogi! Są to myśli nieaktualne choćby dlatego, że wkraczają w dziedzinę tego, co ma być, pomijając to, co jest narazie. Zresztą wieś (chociażby nawet Boża Wola) bynajmniej mię nie nęci. Jestem człowiekiem z miasta: lubię dobrze krochmalone kołnierzyki, czego na wsi nigdy mieć nie będę. Lubię ruch i gwar, a na wsi jest cisza. Przytem, obecnie mamy lato. Muchy unoszą się rojami nad stołem, wpadają w szklankę z herbatą, w masło, w miód, we wszystko. Latają, bzycząc monotonnie, i uparcie siadają ci na nos. Robią sobie przyjemność na twoich rękach i kolanach, na obrusie przed tobą, na twoich ramionach i włosach. Przyznasz, że patrzeć na to i znosić to, mając w dodatku jedyną zdrową dłoń do opędzania się, nie należy do rzeczy najmilszych. Nie, mój drogi, choćbym nawet wyzdrowiał, do Bożej Woli nie pojadę, zwłaszcza teraz, gdy na polach i łąkach kwitną macierzanki, których zapachu nie znoszę. Jedyny magnes, który mię do Bożej Woli wbrew własnemu usposobieniu przyciągał - nie istnieje już. Wysłuchawszy takiego monologu, czułem szum w głowie i chaos w myślach nieopisany. Wychodziłem z lecznicy pod pozorem obiadu lub jakiegoś sprawunku i wałęsałem się po zadymionych ulicach. Lubiłem dawniej Paryż za jego galerje, za Notre Dame, Panteon, Inwalidów... Lubiłem życie paryskiej ulicy, huczące, jak olbrzymia kawiarnia, dokąd jedni śpieszą dla rozrywki, a inni dla zysku. Lubiłem ruchliwe magazyny i przystanki Metro. Lubiłem Trianon i zaułki apaszów, powagę łacińskiej dzielnicy i rozhukany zgiełk prawego brzegu. Ale teraz nużyło mię wszystko. Do Luwru nie zajrzałem ani razu, począłem natomiast odwiedzać ogród Luksemburski i - o dziwo, tam, w zakątku, przeznaczonym dla dzieci, odnajdywałem równowagę, odzyskiwałem nieco spokoju, uciszałem rozfalowane nerwy! Jest taki jeden placyk w ogrodzie Luksemburskim, gdzie na ławkach siedzą rozgawędzone bony, młode mateczki ze śniadaniami w koszyczkach, czasem jakiś dziadunio o kiju. A wkoło świergoce, migoce, drga w promieniach słonecznych rój dzieci rozbawionych, śmiejących i barwnych, jak rozsypane po ścieżkach confetti. Cisną się one, przepychają i szczebioczą najgłośniej w miejscu, ogrodzonem niziutkim parkanem, za którym mieści się karuzel. Cóż to za piękny widok, karuzel i dzieci! Doprawdy, najposępniejsze serce mogłoby zadrgać weselem na widok rozczerwienionych twarzyczek, gorejących oczu i na odgłos wykrzykników entuzjastycznych: - Wygra! Na pewno wygra! - Ach, Jacques ma jeszcze dwa toury, szczęśliwy! - Koletta, Koletta chwyciła znowu kółko... - Ja, panie, teraz ja! - Mamo! Jeszcze jedną kolejkę! Moja mamusiu złocista, najlepsza! - Dziadunio zapłaci dwa sous, prawda, dziaduniu? Karuzel bowiem połączony jest z rodzajem konkursu o palmę pierwszeństwa w zręczności. Jadąc na swoich koniach, przypominających zwierzęta z Apokalipsy w minjaturze, dzieci mierzą krótkiemi mieczykami z drzewa w zawieszone u celu kółka. Jeśli kółko dostanie się na patyk - to jedna szansa do uzyskania nagrody. Im więcej tych kółek przyniesie triumfator do okienka przy kasie, tem jaśniej uśmiecha się nadzieja otrzymania wzamian długiego, imponująco długiego i kolorowego cukierka, zwanego sucre d'orge. Oparty o balustradę żelazną, obserwowałem te zapasy zrazu machinalnie, zczasem jednak zgorączkowanie dzieci i mnie się udzielać zaczęło. Naturalnie, nie w takim stopniu, bym krzyczał wraz z niemi, że Germaine'a wygrała, albo wstawiał się do cioci za Danielem, któremu za karę, iż utopił nowiutki kapelusz w sadzawce, wzbroniona została jazda na gniadoszu przez całą rodzinę... Nie porywała mnie naturalnie chętka, by dosiąść wierzchowca z masy papierowej i zmierzyć się na szpady z małymi bohaterami, ale, gdy Koletta miała tylko dziesięć kółek, zawieszonych na rączce, a Pierre pochwycił był właśnie dwunaste z błyskiem triumfu w oczach, - wówczas grałem myślami w cetno i licho, że jednak pomimo wszystko, Koletta wygra,.. W pewnej chwili, niby rozpierzchłe ptactwo, dzieci rzucały się ku wyjściu. Karuzel przestawał się obracać... Z ławek powiewały kolorowe parasolki opiekunek, zbierających manatki... Wybiła godzina obiadowa. Czekałem, aż ostatnia Lolotta, czy ostatni Charles nałoży słomkowy kapelusz z marynarską wstążką i wyjdzie, trzymany mocno za rączkę, z czarodziejskiego ogrodzenia. Czekałem jeszcze, licząc osamotnione wierzchowce, których było dwadzieścia siedm, oprócz wielbłąda i czteroosobowej lektyki dla najmłodszych podróżników... Czekałem, jakby z ukrytą nadzieją, że lada chwila ogród napełni się znów wrzawą i okrzykami wesela, że zobaczę rumianą, jak zorza, twarzyczkę Germaine'y, lub drobne rączki Jacqueline'y, przebierające w barwnych cukierkach... Czekałem, starając się nie myśleć, że tam gdzieś, poza ogrodem istnieje starość, kalectwo i śmierć, że ludzie rozwiązują zagadkę bytu i głowią się nad problematem, czy życie wogóle ma jakikolwiek sens... A potem, siadając w pierwszej lepszej ławce, czekałem jeszcze, sam nie wiem, na co i rozmyślałem, sam nie wiem, o czem... Czasem o małej Olesi, dla której budowałem wiatraki z cienkich deszczułek i kleiłem latawce z imponująco barwnym ogonem; a czasem o dużej pannie Olesi, która przeskakiwała grzędy fasoli, goniąc wścibskie kury, lub, z ustami pełnemi malin, śmiała się do kwiatów, do słońca i do mnie, że świat jest taki piękny. IX. Bywają okresy życia, do których człowiek niechętnie powraca, nawet wówczas, gdy myśli, jak ptaki jesienne zbierają się do odlotu w przeszłość, w jaśniejszą, cieplejszą od rzeczywistości krainę wspomnień. Okresy takie usuwamy z pola widzenia nietylko dlatego, że były ciężkie, że przyniosły nam żałobę i ból. Minionym cierpieniom towarzyszy zwykle przynajmniej ta jedna pociecha, że przeszły, żeśmy przetrwali. Bezwiednie rodzi się smutna refleksja: jeden krzyż za sobą więcej, to jeden krzyż w przyszłość mniej. Jest przecież jakaś równowaga, jakaś teorja wielkich liczb, która pozwala stawiać nam hipotezę, że każdemu ludzkiemu istnieniu towarzyszy zgóry przeznaczona ilość radości i smutków, - kwiatów i cierni. Ale bywają rany głębokie, które po zagojeniu pozostawiają szacowne blizny i - przykre okaleczenia, szpecące ciało. Jedne i drugie sprawiły nam ból, a przecież jakże inaczej cenimy sobie naprzykład utratę nogi, odjętej na wojnie, a nogi, zdruzgotanej przez pędzący samochód! W jednym i drugim wypadku wynik podobny: - kalectwo, a przecież nawet kalectwo znosić można z uśmiechem, z wyrazem dumy... Każda śmierć budzi w nas niezmiennie uczucie grozy i buntu, ale ten bunt może przejść w cichą, nawet słodką rezygnację, albo zostawić na zawsze w sercu posmak piołunowy. Śmierć jest zjawiskiem najpospolitszem na ziemi, bowiem nie pomija nikogo, jak ominąć może ludzi radość, lub troska, ubóstwo lub dobrobyt. Szara odźwierna (jak mawiał stryj Karol) zastuka wkońcu do pałaców, sterczących dumnie, i do najuboższej lepianki. I tylko ludzie niezawsze, niezmiernie nawet rzadko, odpowiadają na to wezwanie słowami Boskiej pokory: "Bądź wola Twoja... Przyjdź Królestwo Twoje", jak powiedział w natchnionej modlitwie Ten, który poddał swe Bóstwo najbardziej człowieczej męce konania. O ileż rzadziej jeszcze wplatają ludzie w ostatni rachunek sumienia cichą ofiarę: "Panie, w ręce Twoje oddaję ducha mego"; ponieważ dnie moje na ziemi skończyły się, a posłannictwo małej mrówki spełniłem, jak umiałem najsumienniej, choć ani w części tak dobrze, jak chciałem... Jednak Ty, który patrzysz w serce ludzkie, przyjąłeś kiedyś z radością grosz wdowi... Zwykle - witamy śmierć z krzykiem rozpaczy, ze złorzeczeniem, albo w najlepszym wypadku, z apatią: Śmierć? Ha, niechaj wchodzi, skoro uniknąć jej nikt na świecie nie zdoła. Daremna walka i bunt!... Niektóre okresy życia ludzkiego mijają jak sen, a po nich następuje przebudzenie. Ale sny bywają rozmaite: jedne krzepią, inne są przykrym koszmarem, który długo spędzać musimy z powiek, zanim ujrzymy wreszcie świat w barwach słonecznych. Takim koszmarem właśnie był w moim życiu pobyt w Paryżu, zakończony śmiercią stryja Karola. Jeżeli cały ten okres wspominam z przykrością, to dlatego jedynie, i śmierć ta, spodziewana zresztą i niemal nieunikniona, wstrząsnęła mną do głębi. Bezwarunkowo kochałem stryja i byłem do niego głęboko przywiązany. Zawdzięczam mu w życiu zbyt wiele, bym nad tą stratą mógł przejść do porządku dziennego, powiedziawszy sobie: - ha, umarł, trudno! Skończyło się... Poza żalem i smutkiem powstała cała gama odcieni buntu i zgryzoty, zostawiających ów właśnie piołunowy smak na długie lata. Po sielankowych wywczasach nastąpił dla mnie okres zmorowato wlokących się dni, nieokraszonych ani jednem tchnieniem pogody. Jeżeli chłonąłem wesołość igraszek dziecięcych w ogrodzie Luksemburskim, to na krótko. Jeśli puszczałem wodze wspomnieniom jaśniejszych chwil, to dlatego jedynie, by spędzić z duszy brzemię ciężkiego przygnębienia i choć na chwilę odetchnąć niezatrutym powietrzem istotnej prawdy. Bo czułem już wówczas wyraźnie, że prawda jest tam, w uciążliwych zabiegach wujaszka Klemensa, w modrym spojrzeniu Olesi, w spokojnym trybie drobniutkich, codziennych spraw, tak, jak bezwątpienia prawdą jest zapach łąki na wiosnę i skrzętna praca mrówek i ożywcze działanie ciepłego deszczu. Stryj Karol z pewnym lekceważeniem odnosił się zawsze do ludzi, przejętych zbożną żądzą wypełniania swoich obowiązków. - Są potrzebni - mawiał - jak robotnice pszczoły, fabrykujące miód, który potem inni spijają. Przyznaję, że wolałem zawsze spijać miód, niż przykładać swoją mikroskopijną cegiełkę do gmachu wydoskonalenia pracy. Idea chleba powszedniego zastraszająco ogarnęła świat. Maluczko, a wszyscy gotowi zapomnieć, że chleb ten jest tylko środkiem do życia, nie jest jego celem. Ja jestem tym trutniem, który całe swe życie wysącza nektar z kwiatów, narówni z pszczołami, z tą różnicą, że nie przerabia go w pokarm dla innych, tylko się nim sam raczy dowoli. Ale wkońcu któż ma spijać dorobek wszelkiej kultury, gromadzonej przez pokolenia, jeżeli wszyscy pracują dlatego tylko, aby gromadzić? Dla innych sama praca jest rozkoszą. Ja wolę rozkoszować się jej wynikiem. A przytem - i trutnie są użyteczne, a nawet bezwzględnie potrzebne w naturze. Nie mówiąc już o zachowaniu gatunku, rasy - przydają one splendoru pszczelnej gromadzie. Kto śledzi rój, odrazu zauważa trutnie. Są wielkie i głośniej brzęczą. Truteń jest jak genjusz, który opiewa chwałę swojego narodu... A że ginie dość marnie i w zapomnieniu... Ha, kąt widzenia! "Lepsza taka pogoda, jak żadna" mawiał jeden z moich kolegów, dobroduszny młodzieniec i, jak sam widzisz, nielada filozof. - Czy myślisz - dowodził innym razem stryj Karol - że pożytek przynosi jedynie zacietrzewienie się w pracy? Muszą być pracownicy dla ludzkości i ci, dla których ludzkość pracuje. Co ja zrobiłem w życiu pożytecznego? Podróżowałem, zwiedziłem, ile mogłem. Poznawałem arcydzieła przyrody i arcydzieła rąk ludzkich. Poznawałem ludzi samych. Wykorzystałem życie, jak tylko mogłem, mój drogi. A co zostanie ze mnie dla innych? TO, żem życie bujnie przeżył. Prawda, nie opisałem tego w powieści, co ty oddawna planujesz, jak sądzę. Poprostu - ująłem ludziom ciężaru. Ciężaru przeładowania kulturą, pięknem, które rozrasta się bujnie, jak bluszcz na starych murach. Nikt tego nie tępi, ale też mało kto się tem zachwyca. Ludzie nie mają na to przeważnie czasu. Czy zdarzyło ci się spotkać rolnika, który patrząc na wspaniale krwawy zachód słońca, oceniłby jego piękno inaczej, jak z praktycznego punktu widzenia? Nie, on ci powie poprostu: "Jutro będzie silny wiatr, a ponieważ ma kierunek zachodni, może napędzić chmury. A ja właśnie zacząłem kosić siano". I zapytaj teraz Pana Boga, komu właściwie przeznaczył rolę barometru Piękna? Ptakom niebieskim, kochanku, tym, którzy nie mają w głowie siana, owsa, czy gryki... Jedni i drudzy spełniają wyśmienicie swoje zadanie. Kukułka istnieje poto, by ród mysikrólików nie zawojował świata. Zżymają się potrosze poczciwi, pracowici ludziska na taki porządek rzeczy, trochę się społeczeństwo buntuje przeciw karmieniu pasożytów - a przecież jest stare, jak świat odwieczne prawo, powiedziałbym, przykazanie... jedyne, które spełniamy skrupulatnie i bez dyskusji: prawo pięści, prawo przepychania się łokciami, zjadania bliźnich w kaszy, lub na surowo, jak się da, byle porcja nie była za skąpa! I to się nie tak łatwo da zmienić, mój drogi. Ziemia cała jest jedną wielką hierarchją pasożytów - wyzyskiwaczy, którzy cudzym kosztem torują sobie własną ścieżkę na tym najpiękniejszym ze światów. Dawniej, słuchając takich wywodów, przyznawałem im rację. Ten wytworny w każdym calu człowiek imponował mi swoją specyficzną filozofią, swoim paradoksalnym światopoglądem. Nikt nie potrafił tak dalece wprowadzać swoich zasad w czyn, jak on to robił. Drwiąc ze wszystkiego i wszystkich potrosze, uczynił sobie z życia widowisko, na którem chwilami bawił się wybornie, a chwilami poziewał, znudzony banalną treścią spektaklu... - Wolę - dowodził stryj Karol - obserwować każde zjawisko, niż je samemu przeżywać. Kto chce wiedzieć, co to jest tłum ludzki, powinien stać na uboczu. Człowiek, którego popchnięto, nie czuje, że popycha również i innych. Z wrażliwością estetyczną jest jak z pożarem: piękny to widok, dopóki nie zaczął ci się palić własny dach nad głową. Wówczas uciekasz, krzycząc, jak twoi sąsiedzi, albo ratujesz dobytek i parzysz ręce. Jeżeli chcesz słyszeć symfonję, nie możesz być jednym z orkiestry. Wówczas widzisz tylko własne nuty. Istotnie, stryj Karol mistrzowsko dobierał sobie orkiestrę i słuchał, ile zapragnął, wszystkich melodyj życia, które huczało na wielkiej scenie Europy. Ponieważ był zamożny, nie kłopotał się nawet o chleb powszedni. Zdobywał sobie wszystko, czego zapragnął, ale coraz częściej wyznawał z niesmakiem, że krąg jego pragnień zacieśnia się i kurczy z zatrważającą szybkością. Ten człowiek nie brał niczego tragicznie. Raz w życiu, jak sam przyznawał, kochał prawdziwie. Kiedy matka moja odmówiła mu ręki, powiedział do kogoś: - Nigdy nie lubiłem typu polskiej kobiety, choć raz jedyny w życiu kochałem właśnie Polkę. Teraz przynajmniej mam to poczucie, że nic mię na uwięzi nie trzyma tu, w kraju. Twierdził bowiem, że "ojczyznę" kocha się, jak każdą abstrakcję, za pośrednictwem kobiet. - Wyzwól się od rządów niewiasty, a zostaniesz panem świata całego - pouczał mnie listownie w czasach, gdy po jakimś sentymentalnym epizodzie zagrzebywałem swą melancholię w Normandii. Drwił z bliźnich, z ich miłostek, małostek, słabostek, z tych wszystkich "drobnostek", jak nazywał wogóle wszystko, co człowiekowi przydarzyć się może. Drwił z siebie na równi z innymi. Czy to mu sprawiało zadowolenie, dawało jakąkolwiek satysfakcję, zapełniało choć w części nudną treść życiowej farsy? Nie wiem. Potrafił uśmiechać się, gdy zechciał, i krzywić usta w ironiczny grymas nawet w najmilszych okolicznościach. Jeżeli podziwiano jego zamiłowanie do sztuki, jego obrazy, które skupował po całym świecie, jego niezmiernie ciekawą bibliotekę, mówił żartobliwie: - Zarzucają mi ludzie, że nie kocham nic i nikogo. A to nieprawda. Kocham Piękno i poszukuję go wszędzie tam, gdzie przypuszczalnie znajdować się może. Jeżeli mały dreszczyk, przechodząc po ciele na widok jakiegoś arcydzieła, jest dowodem i objawem miłości, to znaczy, że kocham sztukę ogromnie po ludzku. Dla tego dreszczyka objeżdżam galerje europejskie i sprowadzam sobie różne graty, a także i potrosze dla mego bratanka Jerzego, który po mnie kiedyś to wszystko odziedziczy! I po chwili dorzucał ironicznie: - A więc nawet nie zejdę ze świata bez sławy, społeczeństwu zostawię zastępcę i chwałę własnego imienia. Wszak splendor artysty, który stworzył arcydzieło, spada w maleńkiej cząstce i na tego, który się na arcydziele owym poznać potrafił. Uczucie przygnębienia i smutku rosło we mnie i potężniało w miarę, jak dostrzegałem, że ten człowiek nawet wobec śmierci nie uchylił czoła przed wielkością. - Żyłeś? Umrzesz kochanku. Wszystko jedno, jak żyłeś, źle czy dobrze. Orałżeś ziemię, czy tylko własny mózg, czyś jedno i drugie zostawił odłogiem, - rachunek się wyrówna. Kto mi zaręczy, że gdybym całe życie siał jęczmień i koniczynę, paraliż nie tknąłby mnie tak samo? A nie paraliż, to skleroza, a nie skleroza, to inny rak, czy choroba pęcherza... Śmierć, jak dobry chirurg, ma pełną szafkę narzędzi dla dokonania swojej niezawodnej operacji. W ostatnich dniach życia stryj Karol wiele rozprawiał na ten temat; wogóle mówił dużo, monologował bez przerwy, jakby chcąc wykorzystać możność wydawania glosu. Codziennie witał mię przyjaznym uśmiechem, rzucając niedbale: - Jeszcze się maszynka kręci. Żal mi cię, doprawdy, mój biedny Jerzy. Któregoś dnia, przyjrzawszy mi się bacznie, zauważył: - Wyglądasz, jak Piotrowin. Czyżbyś miał chętkę w mojem zastępstwie położyć się do trumny? Niestety, mój drogi, są formalności, których człowiek dokonać musi osobiście. Czasem urozmaicał powitalne słowa: - Nietylko żyję, ale czuję się lepiej. Cobyś powiedział, mój chłopcze, gdybym ci taki urządził kawał i powegetował jeszcze, powiedzmy, latek dwadzieścia? Nie patrz tak oburzonym wzrokiem... Wiem, że jesteś sentymentalny i gotóweś na dowód szczerego przywiązania - przywiązać się sznurkiem do mego fotela. Pewnego dnia, gdy rano, jak zwykle przyszedłem do lecznicy, pielęgniarka stryja zatrzymała mię w korytarzu. - Skończone - rzekła - wuj pański umarł tej nocy... A gdy stałem, jak przykuty, do miejsca, zdając się nie rozumieć tych kilku po francusku wypowiedzianych słów, dodała ze szczerym współczuciem: - Atak przyszedł niespodziewanie. Agonja trwała tak krótko, że nie mogliśmy nawet zawiadomić pana. Chory stracił przytomność i nawet niczego nie zażądał. Umarł o trzeciej. Zdaje się, że prawie nie cierpiał. Tak się skończyła "Commedia della vita" stryja Karola. Pochowałem go w Paryżu, ponieważ gromy wojny, zbierające się nad Europą, nie pozwoliły na eksportację ciała do kraju. W kilka dni później rozszalała się już nawałnica europejska na dobre. Rosja wypowiedziała wojnę Austrji, Niemcy posłały ultimatum Rosji... Miałem drogę powrotną prawie że odciętą. Pozostała północ: Norwegia, Szwecja, Finlandia. Tamtędy mogłem się jeszcze bez trudności przedostać do cichej wsi, gdzie wujaszek Klemens doglądał zapewne zwózki pszenicy, a niedaleko, o miedzę, panna Olesia, polewając swe grządki o zmierzchu, musiała myśleć z zadziwieniem: - Wojna? Mój Boże, i poco? Dlaczego? X. Boża Wola, 10 września 1914 r. Kochany Jurku! Piszę ten list, jakby na wiatr. Bóg raczy wiedzieć, jakim spsobem ten świstek papieru dojdzie rąk twoich, przebiegłszy całą Europę. Nigdy nie miałem wielkiego zaufania do poczty, a jeszcze teraz, w czasach wojennych! Ale cóż robić? Muszę się z tobą podzielić wiadomościami, co tu u nas słychać. Ano, Bogu najwyższemu dzięki, żyjemy wszyscy i nawet napozór niewiele się w naszem życiu zmieniło. Urodzaje były piękne, wszystko sprzątnięte z pola wczas. Teraz kopiemy kartofle. Dwanaście fornalek pracuje przy orce od świtu do nocy, bo kto wie, czy wszystkie konie zdołam przez zimę utrzymać. Już się tu przewiadywał jeden i drugi oddział; rekwirują na prawo i lewo. Zwłaszcza twoja hunterka w oczy kole panów oficerów. Zapewne wiesz, żeśmy tu niebardzo daleko frontu. Raz wraz zajeżdża do dworu szwadronik, zakwateruje się na noc, kwitki za owies i siano zostawi i rusza dalej. Chowam te kwitki dla ciebie, może się kiedy co za to wyłuska od rządu? Mój Jurku! Już to jak grom uderzyła we mnie wiadomość, zawarta w twoim liście, który przyszedł popstrzony pieczątkami wszystkich krajów, istne dziwo! Więc umarł pan karol? Świeć panie nad jego duszą. Wieczny mu odpoczynek. Spodziewałem się trochę, ale mi bardzo przykro... Zacny to był człowiek, choć dziwak i w głowie miał nieco poprzewracane wielkim światem, Europą niby, fanaberjami. Ale szlachetny miał i prawy charakter. Dużo dobrego pokryjomu ludziom robił, to i Karolina nieboszczka zawsze mówiła. Ja tam nie znałem go, anim do niego specjalną czuł sympatię, ale mi teraz smutno pomyśleć, że znowu jeden z mojego pokolenia podążył na Tamten świat. Gdybym miał po nim pamiątkę jaką, przeszłaby do Księgi Umarłych... Et, dajmy temu pokój> Zasmuciła mię również inna wiadomość z twego listu: że się zpowrotem do kraju nie wybierasz. Gnatowscy, którzy nad morze, do Zoppot wybrali się, wrócili już przez Sztokholm. Czemu ty tak nie zrobisz, mój chłopcze? Powiada Gnatowski, że droga była ciężka, niech Bóg zachowa. Niemcy gbury, rzeczy poginęły, ale teraz przynajmniej zadowolony, że znów na własne śmieci powrócił. Co ty tam będziesz zagranicą robił? Końca wojny chcesz doczekać? Daj nam Boże jak najrychlej wszystkim. Sobię życzę pocichu, bym chociaż twego powrotu dożył. Już ja nie młodzik, Jurku. Śmierć kiwa na mnie palcem, grozi, przypomina, że siedemdziesiąt lat na barkach noszę. To nie bagatelka! Powtarzam sobie: wszystko w ręku Boga, ale takbym cię chciał przed śmiercią uścisnąć, mój chłopcze drogi! Nie mogę cię namawiać. Rób, jak uważasz, siedź sobie w tym Paryżu, czy gdzie indziej, ale pomyśl, czy nie byłoby lepiej przyjechać, jak ci Gnatowscy, przez Sztokholm? "Wszędzie dobrze, w domu najlepiej" powiada przysłowie. A gdzież ci dom, jak nie tutaj? Był czas, że zwątpiłem o tobie. Myślałem, ot, szaławiła, obcych mądrości się nałykał, poszwędał się po cudzych krajach, to i o swoim kątku zapomniał. Tak myślałem, ale po tych paru tygodniach, cośmy tu razem spędzili, pocieszyłem się wielce. Już, już byłby z ciebie zawołany gospodarz, tylko pracy trochę, doświadczenia. W niejednem gotówbym ci jeszcze dopomóc, chociaż mi zdrowie już nie dopisuje, jak ongi. Nie choruję, ale cherlam. Już nie to, co dawniej, nie to... Ot, parę lat temu naprzykład: przyjdzie jesień, to reumatyzm o sobie przypomni, poharatana noga dokuczać zacznie... Ale niech wiatr ziemię przesuszy, a słoneczko przygrzeje, ba, nawet w mróz, byle sucho, mogłem przepędzić w polu cały dzień. Teraz i latem zastrzyka: to pod łopatką, to w ramieniu, to w tej nodze nieszczęsnej, którą mi przestrzelili pięćdziesiąt temu lat... Już mi Olesia kamasze z psiej wełny sama zrobiła szydełkiem, a i to niebardzo pomaga. Starość nie radość... Wspomniałem Olesię, to ci jeszcze dodam, że i ona, biedaczka, bardzo posmutniała po twoim liście... Dałem przeczytać, bobym spokoju nie miał, zagadywała raz po raz... Muszę ci teraz przyznać, że się przed Olesią troszeczkę wygadałem o fotografji, którą ode mnie świsnąłeś. nie pogniewasz się, Jurku, co? Chyba między wami trochę się sprawy wyjaśniły, prawda? Już ja mam oko i nie darmo uważałem, że coś często do Rosianki zaglądasz! Ciągnęło cię do Olesi, prawda? I słusznie. Najlepiejbyś zrobił, gdybyś przyjechał, oświadczył się, wziął ślub jak najprędzej. Do wojska cię nie wezmą, boś jedynak. Osiadłbyś w Bożej Woli z Olesią, a jakbym doczekał na stare lata pociechy chociaż i z przyszywanych wnucząt... Postarzałem się na dobre, bo mi się łzy pod powiekami na samą myśl o tem kręcą... Gdybyś ty widział, jaką Olesia miała minę, kiedy wspomniałem o tej fotografii! Zaczerwieniła się dziewczyna - i ani be, ani me! Uśmiałem się, jak nie pamiętam, i teraz często żarciki z niej stroję, aby to serduszko wybadać. Kiedyś, powiadam ci, myślałem, że między nami do zwady dojdzie: - Nie uwierzyłabym - powiada do mnie Olesia - że pana Klemensa takie się figle trzymają. To nieładnie! Ja o niczem ani myślę, a pan Klemens żartuje sobie i może jeszcze z siostrzeńcem do spółki... I prawie łzy miała w oczach. Nie gniewaj się na starego, ale nie mogłem wytrzymać i powiedziałem, co myślę o tobie i o niej. Dziewczyna piekła raki, chmurzyła się i znowu uśmiechała do tej mojej gadaniny. - Plecie pan Klemens nie wiedzieć co! - oburzyła się wreszcie, ale takie to i było panieńskie oburzenie. - Nie plotę, jak mi Bóg miły, nie plotę. Sama zobaczysz, że tak będzie, jak mówię. - A nie będzie! - Będzie. - A nie będzie, bo... - Bo co? - Bo... pan Jerzy mnie wcale... Bo ja pana Jerzego... - zaplątała się biedaczka i ani rusz dalej. Potem, jak wojna rozszalała się na dobre, Olesia zaniepokoiła się bardzo, czy też ciebie aby do kraju puszczą. - Czemu nie mają puścić! Ho, ho, niechno się tylko dowiedzą, dlaczego mu tak pilno. Jużci, serce ludzkie nie kamień. Niech tylko Jurek fotografię jednej małej osóbki wyciągnie z zanadrza... Starczy za legitymację, starczy! Kiedy się więc dowiedziałem, że nie wracasz, okropnie mi było żal, Jurku. Jużem przyzwyczaił Olesię do pogawędek o tem, co będzie, jak przyjedziesz. Gwarzyliśmy wieczorami (bo co wieczora prawie do Rosianki zaglądam), że ty pewnie lada dzień, interesy ukończywszy, tutaj się zjawisz. Aż tu trrach! I dostałem kijem po głowie. Zaraz też pomyślałem, jak się Olesia zmartwi. Ale ona nie taka. Przebierała renklody na marmeladę, gdy wszedłem z tym listem. Dałem jej do przeczytania. Przeczytała, złożyła we czworo, oddaje mi powiada: - Widzi pan Klemens! Nie trzeba było zgóry się cieszyć, że siostrzeniec powróci, bo teraz pan Klemens ma przykry zawód. Harda dziewczyna. To mi się podoba. O sobie ani słowa, a widziałem, staremi oczami, a przecież widziałem, że przybladła. Teraz sobie wyrzuty czynię potrosze. Może niepotrzebnie nasuwałem jej myśl o tobie. Może ty naprawdę ani nie pamiętasz ostatnich dni, kiedy to derce ci się ku Olesi rwało... Widziałem przecież... A z fotografią? Może to także był tylko figiel, kaprys, zachcianka, co Jurku? Ej, zdawałoby się, że nie... Strasznie się rozpisałem. Może zły będziesz na mnie, że się w nieswoje sprawy wtrącam. Chłopcze mój drogi! Przecież ja ciebie tylko na świecie mam, (nie mówię o Olesi, bo to co innego, chociaż ją kocham całem sercem), więc szczęście twoje na sercu mi leży, a nie wierzę, abyś to szczęście gdzie indziej znalazł, niż tutaj, w naszym zakątku, przy takim serduszku jak Olesine... W każdym bądź razie, jakikolwiek obrót wezmą te sprawy, niech ci Bóg błogosławi, chłopaku drogi. Tęsknię do ciebie i przypominam, że lata moje policzone, długo już czekać nie mógłbym, choćbym chciał... Nie chcę namawiać cię do powrotu. Rób, jak uważasz, a przedewszystkim, jak czujesz, że trzeba. Jeżeli Opatrzność pozwoli, że twego powrotu doczekam, będę jej wdzięczny z całej duszy. A jeślibym cię nie miał więcej zobaczyć, w godzinie śmierci jeszcze wspominać będę ciebie, mój Jurku, i błogosławić będę i kochać. Niech cię Pan Bóg ma w swojej opiece. Twój wujaszek Klemens. XI. Drugiego stycznia 1915 r. Kochany Jurku! Nie wiem, którędy wędrował twój list, ale wędrował cztery miesiące i w same święta Bożego Narodzenia doszedł do rąk moich. Radość mi sprawił, ale i udrękę ten list, tak długo oczekiwany. Teraz już chwili spokoju mieć nie będę. Ciągle drżę o ciebie, odkąd wiem, że jesteś na froncie... Niech cię Bóg od śmierci uchroni, chłopcze kochany. O to się modlę najgoręcej od chwili, kiedym wyczytał, że do wojska zapisałeś się dobrowolnie jako ochotnik, tam na obcej ziemi. Jeżeli przyjmiesz uwagę od starego wujaszka, który cię bardzo kocha, to pytam, pocoś to zrobił? Mało naszych ginie na wszystkich frontach w całej Europie? Czy to nam korzyść przyniesie jaką, że się bić będziemy za cudze sprawy? My tu z Olesią niebardzo wierzymy w odezwy Wodzów Naczelnych, w te różne manifesty. Otoczeni jesteśmy wrogami; czegoż od wrogów oczekiwać mamy? Jużci chyba niczego dobrego... Wybacz, może ja się mylę. Wy, młodzi, macie zawsze jakąś swoją politykę, która się nam ryzykowną i zbyt lekkomyślną wydaje.Pamiętam, w sześćdziesiątym trzecim było ze mną kubek w kubek to samo. Rwaliśmy się do czynu, choć starzy głowami kręcili, a niektórzy wprost warjatami, gubiącymi ojczyznę, nas nazywali. Ot i teraz. Wydaje mi się, że chyba ta młodzież, która... wiesz... Macie tam pewno wszystko w gazetach francuskich, co Austrja wyrabia. Chociaż... Teraz tak sobie znowu myślę, że może i niesłuszny mój sąd. Każdy czyn, chociażby nieuwieńczony zwycięstwem, pozostaje zawsze czemś chlubnem, czemś, co wpływa ożywczo na następne pokolenie, otuchy mu dodaje i do nowych prób pobudza. Wszystko, co z miłości ojczyzny bierze swe źródło, nie może być szkodliwe, choćby się nawet lekkomyślnem zdawało. Tak my sobie z Olesią rozważamy, patrząc i słuchając, co się dzieje. Cicho w zakątku naszym, ale i my przeszliśmy ciężkie czasy. Niemcy podeszli tuż, tuż prawie, a z nimi podobno sprawa cięższa... Teraz jakoś żyjemy sobie, jakoś bronimy się przed ciężką łapą wojny, która i tutaj dosięga. Tylko nie wiem, czy twoją hunterkę uda mi się długo zachować. Trzymam ją teraz, zgadnij gdzie? W samym budynku dworskim! Tak, kochanku, w oficynie sobie mieszka i zdrowa, tylko nocami bardzo hałasuje, kopytami w podłogę wali, aż huczy. Teraz więcej słomy kazałem podesłać; zobaczymy, jak będzie. Cztery fornalki nam zabrali z rekwizycji, resztę pozostawiono narazie w spokoju. Ale długo tego będzie? Kiedy się skończy ta wojna? Z początku wszyscy mówili: tylko patrzeć, ale teraz zaciągnęła się na dobre. Zupełnie tak czasem z małej na zachodzie chmurki całe niebo się zaciągnie, i gotowa trzydniówka... Daj Boże, żeby to nie była trzylatka, ta straszna wojna. A jakie twoje zdanie? Smutno, że się dogadać nie możemy. Ten list przez pewną przesyłam okazję. N. jedzie do "Petrogradu", stamtąd do Sztokholmu obiecał wysłać prywatnie, dlatego tak swobodnie piszę. Ale czy otrzymasz? Jurku, Jurku... Listy naogół chodzą okropnie. Od tylu miesięcy czekam napróżno. Dopiero teraz nadszedł nareszcie, a i to krótki, urywkowy... Może z okopów pisany, co? Ej, Jurku! O Olesi nie wspomniałeś ani słowa, nawet, czy ode mnie o niej wieści doszły do ciebie. A dziewczyna może i serjo myśli o tobie, bo dwóch konkurentów, jednego po drugim odpaliła, choć zacni byli ludzie, a jeden i majętny bardzo, obywatel z łomżyńskiego, który tu w sprawach lasów przyjeżdżał. Teraz już mało z Olesią rozmawiam o tobie. Tylko, jakeśmy się dzielili opłatkiem (u nich byłem na wilji) powiedziałem Górskiemu, że wojujesz we Francji. Olesia rzekła tylko: "To lepiej, niż tu", ale niebardzo rozumiem, co miała na myśli. Aha, kazała ci jeszcze ukłony przesłać i zapytać, w jakiej służysz formacji, co niniejszem wypełniam. W domu, w gospodarstwie, roboty teraz niewiele. Wszystko wymłócone, czekamy wiosny. Co też nam ona przyniesie? Z Lisowskiego, administratora, dosyć zadowolony jestem... Widzisz, przygotowuję pomalutku zastępcę! Ziemia nie będzie czekać twego powrotu, ją trzeba nakarmić, oczyścić, ustawicznie koło niej chodzić. Tutaj nie może nic stanąć, tak, jak ustaje np. życie ludzkie, z minuty na minutę. Mój Jurku, nie piszę tego, aby cię niepokoić, albo zasmucać. Owszem, zdrów jestem, i nawet reumatyzmy mniej łapią, ale komu pora, temu czas... Kto przeżył tyle lat, co ja, musi zdać sobie jasno sprawę, że jest, jakgdyby na wsiadanem. Modlę się tylko, bym ciebie mógł przed śmiercią zobaczyć. Ha, kto wie? Całuję cię, mój drogi chłopcze, i proszę, pisz jak najczęściej, choćby urywanemi zdaniami, bo ten niepokój jest doprawdy okropny! Twój wujaszek Klemens Boża Wola, 29 lipca 1915 r. Drogi Jurku! Dawno, dawno od ciebie wiadomości nie miałem, a teraz, strach mi pomyśleć, może już i ta droga porozumienia przecięta zostanie! Niemcy... ale musisz to wiedzieć. Codzień prawie pocztą pantoflową przychodzi wiadomość, że Warszawa wzięta. Oficerowie, którzy u nas kwaterują, zapewniają, jak jeden mąż, że prawego brzegu Wisły bronić będą, ale ja teraz nikomu nie wierzę. Mówiono przecież powszechnie, że żadne państwo nie przetrzyma takiej wojny dłużej, jak trzy, cztery miesiące. Tymczasem to już rok. Rozpasały się jakieś złe moce nad światem. I to mnie również zastanawia, że pomimo uspokajających komunikatów wojska cofają się ustawicznie. Odchodzące oddziały zabierają, co się da. Nawet i ludzi ciągną za sobą. Wielu chłopów wędruje w głąb Rosji, taszcząc swoją ruchomą chudobę.Niektórzy sąsiedzi okoliczni też jakby na odlocie. Gnatowscy wyjechali z córkami i synalkiem, który podobno wstąpił do "polskiego wojska" jak tutaj szumnie nazywają pułk, sformowany przez jakiegoś Gorczyńskiego. Strach, co się dzieje! Tu nasi, - tam nasi... Może jedni przeciw drugim? Tłumaczyłem Gnatowskiemu, perswadowałem ten wyjazd, ale zamknął mi usta zwierzeniem, że gdyby, broń Boże, Niemcy, - to on pierwszy pójdzie pod sąd i na rozstrzelanie. W to mi się co prawda niebardzo chce wierzyć, bo Gnatowski spokojny człowiek, do niczego się nie mieszał, nawet do miasteczka rzadziej zaglądał, odkąd mu czwórkę gniadych zdekompletowali. Powiada, że się ludziom pokazywał nie będzie z niedobraną czwórką. Ot, fanberje pańskie! Ale nie wiedzieć, o czem piszę. O głupstwach! Widocznie na starość i zdrowy sen mi nie dopisuje. Nad krajem miecz Damoklesa, a ja o gniadych czwórkach Gnatowskiego, tfu! Nie wiem nawet, czyś zdrów, czyś cały, czy żyjesz... Jestem tu, jak w zamurowanem na głucho więzieniu. Poczta szwankuje, gazet od paru dni nie mieliśmy. Lisowski do miasteczka jeździł po nowiny i powrócił zasępiony. - Wie pan - mówi do mnie - powiadają, że gdyby Niemcy weszli, to zaraz wszystkich mężczyzn do wojska wezmą. Słusznie robią ci, co wyjeżdżają zawczasu. I poskrobał się w głowę. Dopiero ja nasiadłem na niego ostro, że wstyd, że hańba, że wszyscy tylko o ucieczce myślą jak zające - że kto tu wreszcie zostanie? Że w gadaniu każdy mocny, a jak przyjdzie najmniejszą próbę przetrwać, - głowę traci! Takem mu wykładał z pół godziny, utyskując, że jeśli Polacy tchórzostwa się teraz nabrali, to przepadliśmy z kretesem, bo tego jeszcze u nas, chwalić Boga, nie bywało. Lisowski bardzo poczerwieniał i zaczął się tłumaczyć. - Czy ja mówiłem o sobie, że chcę jechać? Czy rzekłem choć słowo? Niech sobie jadą inni, może i dobrze robią, ale ja tu zostanę, bądź pan spokojny, panie Klemensie. Rozumiem dobrze, co to obowiązek i honor Polaka. Aż się zaperzył i podkręcił wąsa. Ten Lisowski poczciwy człowiek, i nie wiem, cobym bez niego tu począł. Ale nie napisałem ci dotąd takiej ważnej nowiny! Widać starość nie na żarty daje mi się we znaki! Zatapiam się w drobiazgach, a wątek tracę. Otóż, Olesia ma tyfus. - Teraz już lepiej i doktór zupełnie uspokoił nas wszystkich, ale cośmy przeżyli! Zaraziła się z pewnością w jakiejś chałupie, bo teraz wszędzie pełno żołdactwa, które zarazę po wsi rozwłócza. Naturalnie, Olesia kurowała baby kaprawe i stare, że pożal się Boże, aż sama przypłaciła to miłosierdzie nieomal życiem. Chwała Najwyższemu, że już niebezpieczeństwo minęło, ale ze dwa tygodnie była, biedotka mała, między życiem i śmiercią. Codzień jeździłem dowiadywać się, nawet w nocy posyłałem konnego. Jednego wieczora myśleliśmy wszyscy, że to już koniec, a to było widać przesilenie, bo gorączka poczęła spadać nad ranem, i teraz Olesia codziennie zdrowsza. Jeszcze biedactwo bardzo bledziutkie, bardzo osłabione, ale już się do nas uśmiecha... Wiesz, Jurku, twarzyczkę ma taką przezroczystą, jak opłatek, a na niej wyraz jakiś anielski. Więc tak sobie pomimowoli myślę, że Bóg dla ciebie tego aniołka przy życiu zachował, żebyś odnalazł Olesię, jak wrócisz, i tak ją pokochał, jak ona na to zasługuje. Jestem pewien, żeście stworzeni dla siebie i że prędzej, czy później... Tylko, że już dziatek waszych kołysać nie będę, czuję to. Bylem tylko powrotu twojego doczekał, mój chłopcze! Tego listu ani weź skończyć nie mogę... Kto wie, czy prędko okazja się zdarzy. Całuję cię, ściskam, błogosławię. O Bożą Wolę bądź spokojny. Póki ja żyję, strzegę tej ziemi, jak własnej, rodzonej. Bom się też z nią zżył, Boże Wielki! Tyle lat... Tyle wspomnień, ile dni upłynionych, a dni tych ogromnie, ogromnie wiele... Et, znów się rozczulam. Trzeba zakończyć wreszcie. Bądź zdrów i pamiętaj zawsze o twoim wujaszku Klemensie. XII. Pięć lat! Jaki to wielki szmat czasu! - myślałem, siedząc w wagonie, który mię wiózł do kraju. - Ile wydarzeń, ile przeżyć w ciągu tych paru tysięcy dni, spędzonych bądź na froncie, bądź w ciszy krótkich odpoczynków, wymierzanych skąpo i zawsze niewystarczających. Jak dawno wyzbyłem się oznak francuskiego uniformu, jak dawno, jak dawno... A już w niezmiernie oddalonej przeszłości spoczęły te chwile, gdy, pełen zniechęcenia i apatji, mówiłem sobie w duchu: Czy to tak długo jeszcze? Czy nigdy nic się nie zmieni? Okopy, okopy - i stukot karabinów maszynowych - i znów okopy... Jedna, druga okazja, w której zdarzyło mi się wykazać odwagę i zimną krew... "Ce brave Polonais"... Szarża oficerska i znowu długi poczet dni, tak niebezpieczeństwem nasiąkłych, że aż monotonnych, nudnych, podobnych do siebie w piekielnym hałasie bitew, w grozie utraty życia, w oczekiwaniu na rychłą, prawie nieuniknioną śmierć... Czasem wśród tego piekła na ziemi, wizja innego jakiegoś życia, pełnego ciszy i całych godzin zadumy... Wizja przeszłości tak odległej, że prawie zagubionej w konturach, tak niepodobnej do rzeczywistości, że prawie fantastycznej. - Czy to możliwe, że kiedyś wałęsałem się godzinami po ulicach gwarnych miast, patrzyłem w twarze przechodniów uśmiechniętych i zadowolonych; że kiedyś czytałem piękne książki, zadziwiająco piękne książki, leżąc na trawie, pełnej stokrotek? Czy to możliwe, że prowadziłem ze starym człowiekiem-kaleką długie dysputy na jeszcze bardziej kaleki temat, któremu na imię: Cel życia? Zaiste, zabawne są to marzenia, tem zabawniejsze, że przecież kiedyś wszystko to było naprawdę - działo się tak, jak się dzieje i odbywa chwila bieżąca... Wtedy to, w czasach zamierzchłych, wyobrażałem sobie, że ot, kieruję własnem życiem, jak własnym wierzchowcem, że trzymam cugle śmiało i pewnie: Teraz, mój osiu, w prawo zwrot, a teraz w lewo i przed siebie, cwałem! Aż tu pewnego pięknego, letniego dnia poczułem nagle, że sam gryzę w zębach wędzidło, że próżno buntuję się i szarpię: wyprzężony jestem w bieg wypadków, mam mocne dyszle po bokach, a okulary na oczach, bym nie patrzył w stronę, nie oglądał się i nie strachał daremnie. I - hajda, zadzierzysty koniku! Skończyłeś ze źrebięctwem, zakonotuj sobie, bacząc zwłaszcza, że wszelki upór na nic się nie przyda! Zrozumiałem, że jakieś straszliwe, tragiczne fatum wkręciło mię w piekielny kołowrót, któremu na imię Wojna Wszechświatowa, że jestem jednym z miljonów, dzielących tę samą dolę, ot, ziarnkiem piasku, niesionem przez tajfun. Setki i setki wiorst dzieliły mię od domu, a czas zacierał powoli umiejętną dłonią nieutrwalony szkic, zarysowany kiedyś w mem sercu: szkic budzących się uczuć dla młodej dziewczyny, którąbym nazwał może towarzyszką, gdyby mi dozwolone było patrzeć na nią dłużej, przebywać z nią więcej, niż kilkanaście dni, skradzionych pogodnemu szczęściu. Owe pięć lat zatarły obraz panny Olesi nie tylko w sercu mojem i pamięci... Nędzna podobizna, którą nosiłem przy sobie z przyzwyczajenia - wyblakła również, a lichy papier wystrzępił się i przybrukał, nadając biednej pamiąteczce wygląd opłakany. Jakieś rysy wyzierały blado z wypłowiałego tła. Oczy, których nie widziałem tak dawno, straciły swój wyraz pogodny i patrzyły już tylko z bezmyślnym, tępym przymusem na wskazany przez fotografa punkt, a więc właściwie nie patrzyły na nic i na nikogo, błąkając się w kierunku nieokreślonym. Blado-różowe zabarwienie ust, tak ładnych w uśmiechu, zastępowała matowa białość papieru... Nic tam nie było z panny Olesi, nawet warkocza, który otaczał jej głowę bogatym wieńcem z włosów jasnych i lśniących w załamaniach całą gamą złotawych odcieni. - Pięć lat. Jak to ogromnie dawno! - myślałem, patrząc z okna wagonu na pola brunatne i puste. Zaledwie wczesne trawki tuliły się do rowów przydrożnych, nieśmiałą, seledynową barwą zwiastując rychły rozkwit zieleni. I nagle stanęła mi w oczach chwila odjazdu. Pełne kłosy niedożętych pól zwisały ciężko na wybujałych źdźbłach słomy żółtej i suchej; kłoniły się ku drodze, po której turkotał powóz, kłoniły się jakgdyby z pożegnaniem. Zdawały się szeptać tajemniczo: - Gdy wrócisz, już nas tu nie zastaniesz. Ale w następnym roku, pamiętaj! w każdym roku następnym, o takiej porze, jak ta, będziemy kołysać się znowu i złocić w słońcu, jak teraz... Na horyzoncie majaczyła kępa wysokich drzew, kryjących dwór rosiański. Spojrzałem w tamtą stronę i zawołałem w duchu: - Dowidzenia! Raz jeszcze dowidzenia, panno Olesiu! Pięć lat... Jak to niedawno! Zdawało mi się przez chwilę, ,ze słyszę jeszcze ostatnie, na drogę dawne przestrogi poczciwego wujaszka Klemensa, który się zerwał o świcie i głośniej niż zwykle stukotał laską. Zdawało mi się, że widzę starą Krystynę, jak na siedzeniu powozu układa okazałe pakunki, mówiąc dobrodusznie: - To śniadanie dla pana na drogę! Wędliny nakrajałam cieniutko, tak jak pan lubi, a osobliwie tej suchej litewskiej. I niech Pan Bóg strzeże i prowadzi, i niech no pan długo w tej zagranicy nie marudzi, a tutaj wraca! Zmarudziłem, moja Krystyno. Bardzo zamarudziłem. Aż mi ogromnie wstyd, aż mię żal trawi. Musiała, poczciwota, niejednego wieprzaka przez ten czas życia pozbawić, aby umiejętnie, wedle niezmiernie starej recepty, z masą korzeni i przypraw, takie wędliny, jakie ja właśnie lubię najbardziej, przysposobić. A nuż przyjadę! A drogi wujaszek! Czy go też jeszcze reumatyzmy łupią, czy noga w dnie słotne dolega?... A może mu już wszystko dolegać przestało? Może oddawna nietylko "Ambona", ale i stary, pstrokaty fotel przed kominkiem świeci pustkami? Jeżeli żyje wujaszek, toż usta otworzy na widok błękitnego munduru i czapki rogatej siostrzeńca! Toż będzie pytał a pytał a wydziwiał... - Więceś ty, kochanku, porucznika dosłużył się, ot historja! Nie doczekałem ja honorów takich, choć zdrowie przecie nie po sypialniach sterałem, Bóg świadkiem. No i patrzeże! Oficer polski, w polskim wojsku służy! Pradziadby się ucieszył, po którym Virtuti w safjanowem pudełeczku ojciec twój przechowywał, jak relikwję świętą... Siadaj, rozpowiedz, a po porządku wszystko, po kolei, jak było. Więc do cudzoziemskiej legii najpierw, a teraz w Hallera korpusie, jakże? Pięć lat... Ale opowiem ci wszystko, wujaszku, wszyściutko, dzień po dniu, co ze mną los dokazywał. Bylebyś tylko mógł słuchać, bylebyś zasiadł na zwykłym miejscu w bawialni, oparł się o poręcz fotela wygodnie i, pykając z długiej fajeczki, patrzył na mnie z pod brwi strzępiastych swojem poczciwem, błękitnem spojrzeniem... Rzecz dziwna. W miarę, jak pociąg posuwał się w głąb kraju, czas począł się dłużyć nieznośnie. Ostatnie pięć kwadransów mieściły, zda się, w sobie całe pięć lat ubiegłych. Przeżyłem w myśli wszystko, aż do epoki dzieciństwa, przeżyłem więcej, bo przyszłość najbliższą. A kiedy pociąg wjeżdżał na Dworzec Warszawski, byłem już tylko śmiertelnie znużony i smutny: zdawało mi się, że teraz dopiero zamknęła się długa epoka mojego życia, i że winienem, nim nową kartę historji własnej odwrócę, napisać na ten temat wszystkiem: Księga Umarłych. XIII. Doczekawszy w bufecie kolejowym jakiejś możliwej godziny (pociąg przyjechał bardzo rano), kazałem się zawieść do domu, który był własnością stryja Karola. Stróż kamienicy, zamiatający właśnie wnętrze bramy, objaśnił mię, że mieszkanie zajęte jest przez jakichś "kuzynów" ś.p. pana gospodarza. Zostawiwszy więc rzeczy w dorożce, poszedłem na górę, dowiedzieć się, czy wogóle będę mógł liczyć na nocleg w mieszkaniu, które po śmierci stryja stało się moją własnością, jak wszystkie ruchome i nieruchome dobra jego na tym padole. Otworzono mi dopiero po długiem i usilnem kołataniu, widocznie godzina była jeszcze, jak na wielkomiejskie zwyczaje, zbyt wczesna. W przerwie pomiędzy jednem a drugiem uderzeniem pięści w drzwi, odczytywałem raz po raz nic nie mówiące nazwiska, wypisane randem na kawałku "bristolu": Melanja Bielawska - oraz krzywo w rogu zatkniętą karteczkę: "Proszę stukać, bo dzwonek zepsuty!!!" Zamorusana sługa wytrzeszczyła szeroko oczy na mój widok i przypatrywała mi się bacznie, z nieufną ciekawością. Widocznie zdetonował ją mój ubiór wojskowy i zakurzone sztylpy. - To ja zara powiem pani - rzekła wreszcie, gdy powtórzyłem swoje nazwisko i cel tak rannej wizyty. Czekałem znowu dłuższą chwilę w przedpokoju. Z głębi mieszkania dochodziły odgłosy szybkich kroków, szmer wody z odkręconego wodociągu, jęk zamykanej i odmykanej co chwila szafy, oraz trzaskanie drzwiami. Wreszcie ukazała się mym oczom dosyć wysoka i chuda panna w krzywo zapiętej bluzce i z olbrzymią kukardą w naprędce zwiniętych włosach. - Przepraszam. Czem mogę służyć? Mama zajęta. Jestem Bielawska! - wyrecytowała jednym tchem, starając się jednocześnie przyprowadzić do porządku zatrzaski i guziczki swej garderoby. Gdy wyjaśniłem (równie pośpiesznie) raz jeszcze, kim jestem, dodając, że przyjechałem, pociągiem prosto z Paryża, panna Bielawska przerwała swą czynność i nagle splotła ręce ruchem tak gwałtownym, że mu towarzyszyło głośne klaśnięcie. - Aaa! - zawołała przeciągle. Dotychczas nie wiem, czy brzmiała wówczas w jej głosie radość, czy skarga, gdyż zaraz dodała gorączkowo: - Aa, to pan porucznik... Wiem, naturalnie... Więc to pan? Tak, proszę bardzo, proszę do salonu. Zaraz sprowadzę mamę. Uśmiechnęła się, wskazując gestem drzwi uchylone, i zniknęła w głębi korytarza. Wszedłem. Znajomy pokój przedstawiał dziwną mieszaninę tego, co się w nim znajdowało poprzednio, z tem, co tu nagromadzono obecnie. Ani jeden sprzęt nie znajdował się na dawnem miejscu, oprócz obrazów, które wisiały na mocnych hakach. W głębi znajdowała się szeroka otomana ze stosem rozrzuconej na niej pościeli, obok na podłodze, stała, a raczej leżała walizka, z której otwartego wnętrza wyzierały rozmaite części garderoby, a szereg drobnych przedmiotów wysypał się wprost na podłogę. Kalekie ramiona Venus Milońskiej, której kopję zrobiono dla stryja w Paryżu, okryte były sporą warstwą kurzu, natomiast głowę antycznej bogini zdobił kapelusz damski z drugiego dziesiątka dwudziestego wieku, pretensjonalny, ugarnirowany wstążkami i girlandą sztucznych kwiatów. Na stoliczku z wenecką mozaiką leżało krągłe, kieszonkowe lusterko i kilka grzebyków celuloidowych, a spora ilość rozsypanego pudru świadczyła o gorliwych zabiegach kosmetycznych osoby, zamieszkującej najwidoczniej te kąty. Kiedy jeszcze dostrzegłem wpółwypróżniony syfon wody sodowej, z którego systematycznie, w odstępach kilkusekundowych, sączyły się kryształowe kropelki na japońską makatę, przykrywającą stół z bardzo pięknego mahoniu, chciało mi się zarazem zgrzytać zębami i śmiać do rozpuku. Stałem tak niezdecydowany, gdy do pokoju wtoczyła się raczej, niż weszła, znacznie niższego wzrostu, lecz zato okazalszej tuszy niewiasta. Domyśliwszy się, że jest to sama pani Bielawska, uczyniłem krok naprzód, a dama, potrącając łokciami stoliki i żardynierki, brnęła przez zagracony pokój, wołając z uniesieniem: - Ach, panie... panie... panie poruczniku! Doprawdy, nie spodziewałyśmy się... I to dziś właśnie... Doprawdy, nikt wogóle nie wiedział, gdzie pan przebywa. Dlatego... Nie zawiadomiłyśmy pana o chwilowym tu naszym pobycie. Uciekinierki jesteśmy, panie poruczniku, nieszczęsne ofiary wojny... Dziękować Bogu, że pan przynajmniej zdrów i cały! Widzę, pan porucznik z armji Hallera?... A, witałyśmy, witałyśmy z córkami pierwsze oddziały! Co za rozczulający był widok! Co za dzień pamiętny!... Ludzie płakali i śmieli się ze szczęścia! A pan porucznik na długo? Zapewne wkrótce pośpieszy pan na front, nieprawdaż? Skorzystawszy z pierwszej pauzy w potoku słów, któremi pani Bielawska żonglowała po mistrzowsku, wyjaśniłem zwięźle, już po raz trzeci od chwili przybycia, że pragnę znaleźć się jak najprędzej w jakimkolwiek pokoju, który te panie łaskawie wyznaczyć mi raczą... Pani Bielawska rozejrzała się wkoło, rozkładając ręce ruchem bezradnym: - Doprawdy, panie poruczniku.,. Ach, naturalnie, żądanie pańskie jest zupełnie słuszne... Całe mieszkanie należy przecież wyłącznie do pana po śmierci tego kochanego Karola! Pan musi wiedzieć, że kiedyś Karol... Ale mniejsza z tem! Dawne to dzieje, oboje byliśmy młodzi, trudno się dziwić, serce nie sługa... Takie młodzieńcze uczucia, przysięgi, zaklęcia, to tylko poto, aby je czas obdarł z uroku, a ludzie pokiwali głową z westchnieniem... Nieprawdaż, panie poruczniku? Widocznie dama miała nawyczkę, każdy dłuższy okres swej paplaniny zamykać, niby klamrą, pytaniem: nieprawdaż? - ponieważ po chwili, nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnęła dalej: - Ale pan porucznik zmęczony pewno...niewyspany! Ma się rozumieć, po takiej podróży! A tu hotele podobno przepełnione, chociaż mówiono mi, że w Saskim można było dostać pokój tydzień temu? - Proszę pani - spytałem wreszcie nieco zniecierpliwionym głosem - sądzę,że w tem mieszkaniu mógłby się znaleźć choć jeden pokój dla mnie... - Pokój? Ach, naturalnie, pokój...Zaraz pomyślałyśmy sobie z Melcią, moją starszą córką, że pan w sprawie pokoju zajechał tu tak raniutko... Naturalnie, jest pan w prawie! To przecież pańskie mieszkanie. Ale.,.chwilowo tak się złożyło, że wszystkie pokoje zajęte... Literalnie w każdym ktoś śpi...Właśnie dwie kuzynki moje i szwagier... O, tu, na otomanie - dodała głosem zrozpaczonym - nocuje mój szwagier, który przyjechał z Podola i ma obiecaną posadę dyrektora w fabryce atramentu... Teraz takie czasy, że każdy chwyta się pracy, jak deski ratunku, nieprawdaż? Uśmiechnąłem się mimowoli, bo wzrok mój padł na stolik z grzebykami i pudrem. W tej chwili drzwi uchyliły się nieco, i dwie głowy niewieście, jedna nad drugą, ukazały się w szparze. - To moje córki! - zawołała mama Bielawska i skinęła ręką. - Melu, Cechno, chodźcieno tutaj. Pan porucznik, którego znacie tak dobrze z opowiadań pana Karola nieboszczyka, zjawił się niespodzianie i właśnie pyta o pokój... Doprawdy, w wielkim jestem kłopocie! Gdyby pan chociaż zawiadomił nas wcześniej... My tu wogóle tymczasowo, dopóki co... Ale teraz... Kuzynki obiecały wprawdzie w tym tygodniu przenieść się... - Możeby mój pokoik, mamo? - wtrąciła owa Mela, z którą zawarłem znajomość już przedtem. - Co mówisz, drogie dziecko? A cóż ty poczniesz? - Możebym z Cechną, mamo... W tej chwili panna Cechna, której dotychczas nie miałem przyjemności poznać, wtrąciła się do rozmowy: - Ach, naturalnie, mamo. Pan porucznik nie może przecież szukać hotelu... - Wiem, wiem westchnęła pani Bielawska takim tonem, jakby chciała zaznaczyć, że przyjazd mój wywołał nader niewygodne komplikacje. Zwróciłem się ku pannom, czując instynktownie, że gotowe są wziąć moją stronę i otoczyć opieką. Jakoż błyskawicznemi spojrzeniami porozumiały się ze sobą, mówiąc te tylko słowa: - Melu? - Cechno? I znikły za drzwiami. Wówczas pani Bielawska z godnością nacisnęła dzwonek przy drzwiach i po chwili ukazał się służący. - Niech Józef zejdzie i przyniesie z dorożki rzeczy pana porucznika - usłyszałem zdanie, najzwięźlejsze, jakie padło dotychczas z ust wielomównej niewiasty. Ale służący się nie ruszał. Mimowoli przyjrzałem mu się bacznie i nagle wykrzyknąłem: - Ależ... to chyba Józef... Co, Józefie? - Tak jest, proszę jaśnie pana. Witam jaśnie pana. Co jaśnie pan rozkaże? - odparł dawny służący mego stryja, stojąc ciągle wyprostowany, jak struna; tylko czarne inteligentne oczy zdradzały żywe zadowolenie - prawie radość. - Przynieść rzeczy, potem wody do mycia. Dużo, dużo wody, mój Józefie. - Zimnej, czy gorącej jaśnie pan życzy? - Zimnej... gorącej, wszystko jedno. Byle prędko. Józef skłonił się i wyszedł. - Do pokoju starszej panienki - krzyknęła za nim mama Bielawska, rzucając mi jadowite spojrzenie. W pięć minut później znalazłem się nareszcie u siebie. Oczekując na wodę do mycia, rozglądałem się po pokoju. Był to ten sam, który zajmowałem niegdyś, ilekroć, między jedną podróżą a drugą, zawadziłem o Warszawę. Dziwnym trafem pokoik nie uległ takiemu przeobrażenia, jak reszta mieszkania. W otwartej szafie tylko widniały barwne suknie kobiece, a za karabelą nad łóżkiem zatknięto reprodukcję z Leonarda: głowa św. Jana. Nawet zasłony u okien były te same, cienki muślin indyjski w deseń wzorzysty, nieco spłowiały od słońca. Obrzucałem rozrzewnionym wzrokiem cenne sztychy angielskie, zawieszane tu jeszcze ręką stryja Karola. Znał moją pasję do koni i starał się choć w taki sposób umilić jednostajność ścian. Przypomniało mi się znienacka, że kiedyś napisałem w rogu pokoju kilka słów ołówkiem na tapecie. Począłem szukać i znalazłem: były to niedorzeczne zupełnie słowa, których znaczenia już sobie wytłumaczyć nie mogłem: "Czwarty marca - pierwszy dzień prawdziwego słońca..." Nie, nie umiałem sobie przypomnieć, co mogła oznaczać owa data, co to był za dzień, - ale musiał to być dzień szczęśliwy. XIV Musiałem się zdrzemnąć, gdyż nie usłyszałem stuknięcia drzwiami, i dopiero otwarłszy oczy, ujrzałem służącego Józefa przed sobą. Stał, jak zawsze, w postawie dobrego służbisty, wyprostowany, poważny i patrzył na mnie przyjaźnie. - Co to... A, Józef. No i cóż słychać, Józefie? Telegram wysłany? - Właśnie przepraszam jaśnie pana, dlatego śmiałem obudzić. Nie chcą przyjąć prywatnie. Powiadają, że na tamtej linji tylko wojskowe depesze się wysyła. Jaśnie pan będzie zmuszony pofatygować się sam. - Dlaczego to tak? Boża Wola nie na froncie przecież! Józef skłonił się w milczeniu i czekał dalej, z kartką w ręku. Siadłem na otomanie i przetarłem oczy, ziewając szeroko. - Która to godzina, mój Józefie? - Piąta. Jaśnie pan spał mocno. Nie śmiałbym obudzić, gdyby nie to, że pan kazał telegram dziś jeszcze wysłać. Co jaśnie pan teraz rozkaże? Zaczęło mię nieco śmieszyć jego zachowanie, pełne uniżonej godności. Ponieważ stał ciągle wyczekująco, rzuciłem odniechcenia: - Może Józef wracać do swoich zajęć. - Moje zajęcie to służyć jaśnie panu - odparł po chwili, znów lekko skłaniając głowę. "Aha, zastanowiłem się w duchu, - po śmierci stryja Karola Józef uznał mię za swego pana. Widocznie uważa że odziedziczyłem go w spadku, wraz z całem inwentarzem żywym i martwym. Przyjąwszy to do wiadomości, postanowiłem wejść w rolę, a przedewszystkiem rozpytać go nieco. - Józef długo był w służbie u mojego stryja? - Dwadzieścia dwa lata, jaśnie panie. - Hm.Kawał czasu. Józef liczy do wybuchu wojny,czy do dnia dzisiejszego? - Do sierpnia 1914 roku, jaśnie panie. Teraz pan plenipotent płaci mi pensję imieniem jaśnie pana. Nieboszczyk starszy pan tak podobnie rozporządził. "Serwitut - pomyślałem - ale miły serwitut". I nagle doznałem, pierwszy raz od przyjazdu, uczucia prawdziwej radości. Mam tu przy sobie chociaż jednego człowieka, który mi jest szczerze życzliwy. Uśmiechnąłem się. - Naturalnie, Józef zostanie u mnie w służbie i nadal, co? - Jeżeli tylko jaśnie pan życzy sobie... Pod nieruchomą maską powagi przebiło wzruszenie. Stary sługa był rad z głębi duszy. - Co tu Józef porabia od tylu lat? - Czyszczę, sprzątam, pilnuję mieszkania, jaśnie panie. Wszystko, co tylko nieboszczyk starszy pan cenił i lubił, chowałem u siebie pod kluczem... Jaśnie pan sam się może przekonać... - Dobrze, dobrze, to później! - mruknąłem dosyć niechętnie, Wydało mi się, że Józef zacznie tłumaczyć i "kręcić" z powodu różnych tam drobiazgów, które mogły ulec zniszczeniu lub zawieruszyć się przez tyle czasu w bezpańskim domu. Ale on rzekł nagle, czyniąc krok naprzód: - Przepraszam najmocniej jaśnie pana za to, co powiem. Śmiem zapytać, czy długo tu będą mieszkały te panie.,. pani Bielawska z córkami? - To ja właśnie chciałbym się od Józefa dowiedzieć, skąd one się tu wzięły? - Tak i ja sobie myślałem - szepnął i nagle, z widoczną determinacją rozgadał się na dobre. Opowiedział, że przyjechały przeszło pół roku temu. Przedtem mieszkanie wyglądało jak cacko, chociaż z rekwizycjami nieraz była bieda. On, Józef, buntował się przeciw temu najazdowi, nawet do pana plenipotenta ze swojem zdaniem wystąpił, ale darmo. Powiedziała podobno pani Bielawska, że krewna, że kuzynka, że sam nieboszczyk mógłby z grobu zaświadczyć, że uciekinierka, że mieszkania nie mają... Ha! Może i kuzynka, bo po imieniu, starszego pana nieboszczyka nazywa, ciągle się na niego powołuje! On, Józef - przeprasza bardzo - niezupełnie chciał wierzyć bo przez dwadzieścia lat nigdy tego nazwiska nie słyszał. - Sprowadziły tu tyle rzeczy, że teraz ładu dojść nie można. Miały sobie mieszkania szukać, te niby tu chwilowo, ale teraz jakoś o tem ucichło... - zakończył wreszcie i spojrzał na mnie pytająco. - Matka i dwie córki, tak? - Tak, jaśnie panie, ale gości przyjmują dużo. I ciągle u nich ktoś mieszka, a to bratowa z dziećmi, a to szwagier, a to dwie kuzynki, te panny Ignatowicz... - A panny Bielawskie co robią? Uczą się pewno jeszcze? Młodsza ma chyba ze siedemnaście lat? - Ma, albo i więcej. Na kursa ogrodnicze chodzi. A panna Melanja na fortepianie gra i też się uczy... filozofji, czy coś... Panienki niczego, nie można powiedzieć, ale mamusia! - No - przerwałem, widząc, że konfidencje ustępują miejsca plotkarstwu - dosyć. Niech mi Józef herbaty tu do pokoju przyniesie. Na obiad pójdę do restauracji później. - Uważam, jaśnie panie - odparł, w oka mgnieniu przybierając postawę correct i wyraz kamiennej powagi. W chwilę go jego wyjściu rozległo się ciche stukanie. - Proszę wejść - rzuciłem, sądząc, że to służący czegoś zapomniał i wraca. We drzwiach stanęła panna Mela Bielawska. Zerwałam się z kanapy, mówiąc "przepraszam" tonem cokolwiek pytającym. - To ja przepraszam - odrzekła panna dość śmiało. Podeszła bliżej i podała mi rękę na powitanie. - Przyszłam zabrać niektóre rzeczy z szafy... U siostry nie dało się to pomieścić. Otworzyła skrzypiący mebel i poczęła wybierać na półkach jakieś przedmioty. Stanąłem pod oknem w postawie wyczekującej, rozważając, czy należałoby z czemś odezwać się do nowej znajomej. - Wyspał się pan przynajmniej? - zagadnęła znienacka, wychylając głowę z za otwartych drzwi szafy. - Tak, dziękuję. Spałem, rzeczywiście, jak kamień... I długo. - Po takiej drodze... I nagle, wychodząc na środek pokoju, rzekła zupełnie innym tonem: - Właściwie... to nam niezmiernie przykro, że zrobiłyśmy panu porucznikowi niemiłą niespodziankę... - Ależ, pani... - No, no - przerwała swobodnie - niech pan nie rzuca zdawkowych słówek uprzejmości towarzyskiej. Wiem, że pan jest bardzo dobrze wychowanym człowiekiem i nie powie wprost tego, co myśli. Co do mnie, rozumiem doskonale, że to wcale niemiło, wróciwszy do siebie po tylu latach, zastać w domu tłum obcych osób, rozgardjasz... Musi pan w duchu złorzeczyć nam porządnie i posyłać "k'czortu", jak to się u nas mawiało, na kresach. - Ależ zapewniam panią... - Zresztą nie będziemy długo zawadzać. Oddawna już szukamy mieszkania. Mama biega w tej sprawie od rana. - Przykro mi, że mama pani się trudzi i to z mojego powodu. Właśnie zamierzam uprzedzić panie, że to ja się stąd wkrótce usunę. Wyjeżdżam na wieś, czekam tylko wiadomości. - Wyjeżdża pan? Na wieś? - Tak. - Do siebie ? - Tak, pani. Panna Mela westchnęła. - Szczęśliwy pan, że ma dokąd wyjechać - rzekła melancholijnie. - Rozumiem doskonale, co to ma znaczyć wrócić do siebie. I myśmy miały swój kąt. - Panie pochodzą z kresów? - Z kresów? Właściwie nie. Urodziłyśmy się w Królestwie, ale pod Koziatynem miałyśmy ładny domek i trochę ogrodu. Ojciec zarządzał jakąś cukrownią, niedaleko. Ładnie tam teraz musi wszystko wyglądać... - szepnęła z goryczą i zaraz zmieniła temat. - Może ja przeszkadzam panu? - Ależ bynajmniej, panno... panno... - Melu! - roześmiała się. - Brzydkie mam imię. Niestety to u nas rodzinne. Każda najstarsza latorośl płci żeńskiej otrzymała na chrzcie imię Melanja, wraz z pudełeczkiem safjanowem, w którem się mieścił pozłacany nóż, łyżka, widelec... - To, mam wrażenie, dosyć zakorzeniony zwyczaj - wtrąciłem wesoło, ujęty jej poufale żartobliwym tonem. - A tak. Dużo jest u nas takich różnych tradycyj. Naprzykład... w wychowaniu młodych panien. Nauczą się trochę malarstwa, trochę gry na fortepianie, czasem nawet dużo filozofji, a potem, jak Fortuna brew zmarszczy, niewiadomo, czego się chwycić białemi rączkami... Wysunęła szczupłe, rzeczywiście dość białe dłonie przed siebie, jakby dla zademonstrowania, że takie właśnie miała na myśli. Dopiero teraz przyjrzałem się jej bacznie. Twarz podłużna o tonie blado-żółtawym, z wąską linją ust brzydko czerwonych... Broda nieco wysunięta i ostra, brwi cienkie, oczy... Tak, oczy miała panna Mela Bielawska niezwykłe: czarne, o ciepłym odcieniu złotawym, głęboko osadzone, w oprawie rzęs krótkich a gęstych. Zdawały się te czarne źrenice co chwila rozszerzać i zwężać, przemawiać jakimś własnym językiem, wdrażać inne myśli niż te, które wypowiadały usta. Cała reszta składała się już tylko na zupełnie przeciętną sylwetkę dość młodej, dość szykownej panny. Olbrzymia kokarda we włosach, rozstrzępionych bezładnie nad czołem, miała w sobie coś wyzywającego, równie jak i nogi w jedwabnych pończochach, tak niepokojąco cienkie w kostce, że zdawały się grozić złamaniem przy lada gwałtowniejszym ruchu. Zaledwie panna Mela skończyła mówić, a ja obserwować, wszedł Józef z herbatą na tacy. Obrzucił pannę Bielawską surowem spojrzeniem i postawił herbatę na stoliku. - To ja już sobie pójdę...- rzekła panna Mela, podając mi znów rękę na pożegnanie. Od jej palców cienkich i białych szedł jakiś prąd dziwnie ciepły i miły. - Pani będzie tak dobra powtórzyć mamie... - Ależ, owszem. Będę tak dobra! Powiem jej nawet, że pan usilnie błaga, abyśmy korzystały jak najdłużej z gościny - roześmiała się znowu i znikła. Zauważyłem dopiero teraz, że Józef pozostał w pokoju. Przez chwilę kręcił się, ocierając z mebli jakieś niewidzialne pyłki, wreszcie rzekł: - Przepraszam, jaśnie panie, że się ośmielę zapytać, ale takbym chciał wiedzieć... Czy nieboszczyk pan mój długo chorował w tym Paryżu? - Wszystkiego razem parę tygodni, Józefie. Służący się zawachał: - A...cierpiał bardzo? - O ile wiem, nie cierpiał długo. Zmarł prawie nagle w nocy. - Ach,tak? To chwała Bogu, że choć tak. I po chwili dorzucił: - Przepraszam jaśnie pana i dziękuję. Zatrzymałem go wychodzącego: - Teraz ja o jedno Józefa poproszę: niechno Józef nie sadzi tak tem jaśnie państwem. Nie lubię tego, a przytem, teraz inne czasy. Józef o tem nie wie? - Przepraszam... jaśnie pana. Ja tak już od młodości przywykłem nazywać jaśnie pana nieboszczyka, a mój ojciec, który był jeszcze stangretem u wielmożnego dziada pańskiego, nigdy inaczej nie mówił. Mogę się, jaśnie panie, postarać, ale trudno z tem będzie... XV. Dopiero coś w dziesięć dni nadeszła oczekiwana przeze mnie odpowiedź. Nie. Nie ta, której oczekiwałem, tylko ta właśnie, przed którą drżałem w głębi duszy. Gdy mi przyniesiono ów list, adresowany obcą ręką - wiedziałem już wszystko, odgadłem, przeczułem treść. "Kochany panie Jerzy! - pisał mój sąsiad Górski szerokiem pismem gospodarskiem, płynącem nieco faliście ku górze na wykwintnym papierze listowym! - Przedewszystkiem w imieniu swojem i sąsiedztwa wyrażam radość, że Pana tu wkrótce ujrzymy. Przykro mi tylko, że, jak sądzę z treści pańskiego telegramu, powiodomię go pierwszy o bolesnej dla niego stracie. Zgon szanownego wujaszka pańskiego nastąpił bowiem już dawno, przeszło rok temu, dokładnie 4-go marca. Nieboszczyk pan Klemens do ostatnich chwil życia wyglądał Pana i o nikim z moją córką i z nami nie mówił, jak tylko o Panu. Nie mogliśmy zawiadomić Pana wcześniej, nie wiedząc, co się z nim dzieje, ani gdzie obecnie przebywa. I teraz odpowiadam listem, bo telegraf u nas tylko na usługach wojska. Cóż, wojnę mamy! - Dla nas to dopiero zaczęło się na dobre! Kiedy się mogę spodziewać pańskiego przyjazdu? Od soboty konie będę na stację wysyłał. Ja tu teraz do bożywolskiej gospodarki trochę swoich trzech groszy wtrącałem, upoważniony przez ś.p. wuja pańskiego, który ogromnie bolał nad tem, że taki piękny majątek bez opieki i dozoru zostanie. Administruje dawny ekonom, obecnie rządca Lisowski... Ale Pan wie o starem przysłowiu: "Pańskie oko konia tuczy!" Wielka to i mądra prawda. Lisowski może i niezły człowiek, ale obcy, więc nieżyczliwy. Jak kto nie na swojem pracuje, zawsze dba mocniej o własną kieszeń, niż o cudze dobro. Nikt tak ziemi-matce dogodzić nie potrafi, jak dziecko jej własne, rodzone... Chciałbym tu Pana widzieć jeszcze z tego względu jak najprędzej, że teraz siewy za pasem, - czas dla nas, rolników, gorący... Niechbym choć trochę odpowiedzialności z bark zrzucił. A Pan się odrazu rozezna potrosze na tem i na owem. Co do mnie; radą życzliwą i pomocą zawsze służę. Raz jeszcze powtarzam, że oczekuję z niecierpliwością wielką i że konie będą czekały codzień na Pana, od soboty począwszy. Pozdrowienia niniejszem załączam serdeczne, do których mię upoważnia z całą rodziną pańską dawna zażyłość. Sługa Tomasz Górski" Zdawało mi się, że byłem oddawna przygotowany na taki właśnie list. Właśnie na taki. A przecież siedziałem zgnębiony, osowiały godzinę, dwie, może znacznie więcej. Zmierzch się zrobił; w przyległym salonie goście pani Bielawskiej poczęli się schodzić, i gwar ożywianej rozmowy przeciskał się przez drzwi zamknięte. Potem ktoś (zapewne panna Mela) zaczął z brawurą grać na fortepianie. Rozeznawałem mazurki Szopena, później nokturn, później jakieś preludjum. O którejś godzinie fortepian ucichł, i wszczęto znowu rozmowę. Siedziałem jeszcze w tym samym skamieniałym ruchu, z głową, opartą na rękach, gdy zastukano od strony korytarza i głos starszej panny Bielawskiej zadźwięczał, już w moim pokoju: - Panie poruczniku... może pan do nas pozwoli? - Dziękuję pani. Dzisiaj nie mogę przyjść - odparłem, wstając. Widocznie w głosie moim brzmiała jakaś szczególna nuta. gdyż panna Mela podeszła bliżej i spytała prawie szeptem: - Co panu? Siedzi pan sam... i pociemku... - A tak, sam siedzę - powtórzyłem jak echo. Panna Bielawska milczała chwilę, może trzy, cztery sekundy. Wreszcie spytała ciepło: - Ma pan zmartwienie... Jakie? Można zapytać? - Dowiedziałem się o śmierci kogoś drogiego - rzekłem, opanowując wzruszenie, - Jeżeli panią to interesuje... - Ach, tak? - szepnęła, spuszczając głowę. - Interesuje mię bardzo... I po chwili dodała jeszcze ciszej: - Proszę mi wierzyć, że bardzo. Było mi ciężko i jakoś nieswojo przyjmować z ust mało znanej istoty słowa współczucia, a jednocześnie czułem, że nawet to stanowi niejako ulgę. Szybko, w milczeniu wziąłem jej rękę i podniosłem do ust z wdzięcznością. Panna Bielawska nie wydawała się zaskoczona tym gestem. Łagodnie, miękko jakoś pozostawiła dłoń swoją w moich. Gdy po chwili uniosłem powieki, w gęstym mroku wieczornym dostrzegłem jej źrenice rozszerzane, pełne złotawych iskierek. Odsunąłem się nieco i, szukając na stoliku zapałek, rzekłem: - Pani tak zostawiła gości... - Et! - machnęła ręką. Siadła na otomanie, podczas gdy zapalałem świece w lichtarza. W słabym blasku chwiejnego płomyka zamajaczyły jej cienkie nogi w jedwabnych szarych pończochach i czarna kokarda, rozpięta na tle ściany, jako motyl żałobny. Uderzając ręką o poręcz kanapy w takt słów, zaczęła mówić: - Gdybym wiedziała, że pan jest w domu tak dawno i sam i taki smutny, wyprawiłabym tych wszystkich gości... k'czortu... Kto to był ta droga osoba? Mężczyzna, czy kobieta? W dziwnych, czarnych oczach świeciła już tylko zwykła, niewieścia ciekawość. Nie miałem wcale zamiaru podsycać jej. - Mój krewny. Staruszek, kuzyn matki. Mieszkał u nas na wsi, odkąd siebie pamiętam. Przypomniał mi się kominek, fajka, stary szlafrok ze szamerowaniem, strzępiaste wąsy. Przypomniały mi się nagle niebieskie, spłowiałe oczy, zapatrzone w tajemną dal, kiedy wujaszek, zgięty nad Księgą Umarłych, mówił cicho: "Karolina zamknęła ten poczet, Karolina... Wspomnienia opłynęły mię zewsząd, jak fala morska opływa samotną, piaszczystą wysepkę. Wyobraziłem sobie, jak to on musiał umierać, sam jeden, z tęsknotą niezaspokojoną, z tęsknotą po mnie... Jedyny człowiek na świecie, który mi mówił jeszcze: "Mój Jurku" i czasem, żartobliwie strofował, często nadmiernie chwalił, a zawsze kochał całą pełnią starego zdziecinniałego serca. Licha, wojenna świeczka spalała się szybko i swędząc, kopcąc, ze drganiem, z potrzaskiwaniem rzucała mdłe błyski światła na pokój. I - nagle, jak to zwykle bywa, niezrozumiale, bezprzyczynowo zastanowiła mię ta drobnostka: dlaczego właściwie stryj Karol nie założył u siebie elektryczności? On, taki dbały o wygodę, taki wrażliwy na komfort wielkomiejski, przywykły do wszystkich udogodnień nowoczesnej techniki - miał tu, w Warszawie, zawsze tylko lampy naftowe, rzucające szeroki krąg światła z pod abażuru - i świece w ciężkich staroświeckich lichtarzach. Takich samych, być może mniej wytwornych lamp używano w Bożej Woli od niepamiętnych czasów. Z mroku przeszłości wykłuło się raptem jakieś wspommienie bardzo odległe. Schylone nad robotą czoło mej matki, w obramowaniu gładkich, lśniących włosów, kłęby dymu z fajki wujaszka i głos stryja Karola, monologujący gdzieś z głębin staromodnego fotela: - Właściwie, takie światło możliwe jest tylko w polskich dworach, gdzie wszystko nasiąkło tradycją. Każda bieliźniarka pachnie lawendą, a każda bawialnia naftą. A jednak w tem niema nic z martwoty sztucznego, elektrycznego światła. Właśnie dlatego, że płomyk drga ustawicznie - cienie żyją. Nawet odwieczne portrety na ścianach zmieniają wyraz i ruch. To ładne, choć czasem aż męczy... Ja, mały bąk kilkuletni, słuchałem wówczas, nie słysząc, cały przejęty klejeniem tekturowych wojaków na zielonych podstawkach. Jakim sposobem każdy szczegół tej chwili przeniknął do wiadomości i teraz, po tylu latach z niej się wyłonił niespamiętanym, a tak wyraźnym obrazem? Panna Bielawska podniosła się z lekkim szelestem swojej taftowej kokardy we włosach i rzekła: - Tak się ładnie przemarzyło tych kilkanaście minut. Oboje myśleliśmy z pewnością o czem innem, a przecież... - Tak - odrzekłem - tak bywa. - Dobranoc, panie Jerzy. W salonie cisza, wszyscy musieli dawno się rozejść. Powinnam iść. - Dobranoc pani. Już nie pocałowałem po raz wtóry wyciągniętej na pożegnanie ręki. Po wyjściu panny Meli dobiegł mię jeszcze urywek rozmowy w przedpokoju. To mama Bielawska przeprowadzała śledztwo: - Gdzieżeś ty była, Melu, tyle czasu? - U siebie, mamo. - U siebie? Cóż to znowu za jakieś nowe wybryki? - Mamo! To tak przyjemnie posiedzieć czasem chwilę sam na sam ze sobą, podumać... Sądzę, że panna Mela nie skłamała wówczas przed matką. Siedziała w swoim pokoju i była naprawdę sama. XVI "Od soboty konie czekają codzień na stacji" - pomyślałem, zbudzony, jak zawsze od pewnego czasu, dźwiękami fortepianu. Panna Mela Bielawska grała codziennie z rana pasaże i gamy po dwie i trzy godziny zrzędu. Nagle, od owej wieczornej godziny, którąśmy razem przemilczeli, pożyteczny, acz niekoniecznie pożądany system uległ kategorycznym reformom. Obowiązkowe gamy nie zamącały ciszy, natomiast dane mi było usłyszeć ten Szopenowski utwór, w którym tak ślicznie przewija się motyw kolędy "Lulajże, Jezuniu". Potem wieko fortepianu opadło z trzaskiem, a przez drzwi zamknięte doleciał głos panny Bielawskiej: - Dzieńdobry panu! - Dzieńdobry. - Co pan zamierza robić ze sobą przed obiadem? Możebyśmy tak poszli na wystawę obrazów? Zgodziłem się odrazu. Właściwie - miałem aż nadto wolnego czasu. O wyjeździe do Bożej Woli przestałem myśleć. Bo i pocóż? Mieszać się do spraw gospodarskich nie miałem zamiaru. Zresztą - służyłem w wojsku, urlop mój kończył się za kilka tygodni. Do rolnictwa nigdy nie czułem wielkiego powołania. Jedynym magnesem, przyciągającym mię ku Bożej Woli, był zawsze i tylko wujaszek Klemens, tak jak dla stryja Karola stanowiła ten magnes moja matka. Jeżeli jechałem do kraju ze drżeniem niecierpliwego wyczekiwania, to dlatego, by prędzej uściskać mojego drogiego, wujaszka. Teraz, po liście Górskiego, wspomnienie samo Bożej Woli, zawsze kochane i prawie święte, stało się tylko bolesne. Nazajutrz po otrzymaniu wieści żałobnej udałem się do sztabu i poprosiłem o jakikolwiek przydział, byle prędko mieć pewność, że nie będę zmuszony myśleć, co robić ze sobą, - że ze mną będą robili, co zechcą... Odpowiedziano mi, że w ciągu dwóch tygodni (dwóch tygodni!) otrzymam zawiadomienie. Tymczasem - miałem jeszcze swobodę, za którą bynajmniej nie czułem wdzięczności do losów. Interesy spadkowe, różne tam formalności, niedopełnione w ciągu ostatnich pięciu lat, nie zapełniały mi dnia całkowicie. Pozostawało grubo za wiele czasu na smutne rozmyślania. Z konieczności zacząłem poszukiwać towarzystwa ludzi, nawet towarzystwa narzucających się mocno pań Bielawskich. "Mamusia" najwidoczniej zmieniła taktykę. Witała mię teraz z cukrowym uśmiechem, a do znajomych nie odzywała się o mnie inaczej, jak "ten drogi, kochany nasz porucznik". Awansowałem nawet na kuzyna. Bo przecież przez tego nieodżałowanego ś.p. Karola"... etc. etc. Zaczęła mnie nawet razić ta nagła serdeczność, chęć doszukiwania się koligacji, zachwyty, wyrażane o całej mojej wymarłej rodzinie, której mama Bielawska, jestem przekonany, nie miała przyjemności znać w swem życiu. - Czy to aby nie wielkie polowanie na dobrą partję? - pomyślałem raz, drugi i począłem baczniej przypatrywać się obu "córkom na wydaniu". Tryb ich życia, zarówno jak charaktery, nawet uroda, był mocno odmienny. Panna Mela dokształcała się na jakichś kursach, chodziła na odczyty z dziedziny literatury i na koncerty. Młodszą zdawało się interesować tylko ogrodownictwo. Nie można z nią było rozmawiać o niczem innem, jak o wczesnych flancach i szczepieniu drzewek. Parokrotnie spotkałem ją na schodach, powracającą ze swoich "ćwiczeń" ogrodowych. Dźwigała prawie zawsze jakieś brzemię gałązek nagich i brzydkich - istną naręcz chróstu na podpałkę. - Zobaczy pan, jak one ślicznie rozwiną się w wazonie! Na Wielkanoc wszędzie pełno tych "bazi" na ulicach, ale wtedy to ja już będę miała u siebie zielone gałązki! Panna Mela z pobłażaniem mówiła zawsze o siostrze. Ona sama była inteligentna i trochę niesamowita... Cechna to tylko zwykłe dziewczątko, bardzo poczciwe, ale bardzo zwyczajne. Kilkakrotnie starała się starsza panna Bielawska wyciągnąć mię na rozmowę "zasadniczą" o różnych kwestjach życiowych. Zostałem powiadomiony, że mocno interesuje ją spirytyzm, medjumizm, okultyzm... wogóle, te różne "izmy" których namnożyło się tyle w ostatnich czasach. Kiedyś, zbadawszy mi z namaszczeniem linje na ręku, oznajmiła uroczyście: - Był pan, czy będzie bardzo nieszczęśliwy. O, tutaj nawet linja szczęścia zupełnie się przerywa, a potem już biegnie inaczej. Czy pan wierzy w chiromancję? - Nie wierzę ani trochę. Panna Mela odparła zamyślona: - Ja wierzę mocno w przeznaczenie. Każdy człowiek ma zapisaną zgóry swą dolę i niedolę, i wszelki bunt jest walką daremną. Mam przepowiednię w horoskopie, że wyjdę zamąż bez miłości. Przedtem będę kochała nieszczęśliwie. To smutne, prawda? - Wszystko dobre, co się kończy dobrze... - Pan uważa małżeństwo za dobre zakończenie wszystkich perypetyj sercowych? Ja nie. Mogłam dotychczas wyjść zamąż... Miałam po temu okazję, no, powiedzmy, dwadzieścia kilka razy. Tyle, ile mam lat. Ale nie chciałam. Zawsze się coś we mnie zawaha... Zawsze mi czegoś żal, i na kogoś czekam jeszcze... - Bunt zatem? Walka z przeznaczeniem? - O, jak pan źle interpretuje moje słowa! Właśnie ja ustawicznie czekam na przeznaczenie moje. Być może również, że wcale zamąż nie wyjdę. - Horoskop mówi inaczej. - Tak. Ale to nieucieszna perspektywa. Nie mogłem sobie zdać sprawy, czy podobne tematy były prowokacją, czy tylko ulubionym konikiem panny Meli. Jej oczy patrzyły czasem chmurnie przed siebie czasami błysnął w nich nagle złotawy płomyk i gasł natychmiast, przysłonięty powiekami. Coś dolegało, coś jej nie dogadzało w życiu. A może to wszystko było rodzajem pozy, której tak często nadużywają młode panny, nie wiedzące zbyt dobrze, co właściwie robić ze sobą i z nadmiarem wolnego czasu? Mama Bielawska zjawiła się w przedpokoju właśnie w chwili, gdy panna Mela kończyła przypinać kapelusz przed lustrem. - A! - zdziwiła się uprzejmie. - Pan porucznik lubi obrazy? Bo Mela pasjami. Ona wogóle ma artystyczną naturę. To rodzinne u nas. Stryj pański, ten nieodżałowany ś.p. Karol nieboszczyk, podobno całe tygodnie spędzał w muzeach. Nieprawdaż? Wymowa jej spoczęła przez moment na ulubionym wyrazie, aby po chwili potoczyć się dalej z nowym rozpędem: - Nie spóźnij się tylko, moja Melu. Pan porucznik pozwoli także na nasz skromny, gospodarski obiadek? Możemy oczekiwać o drugiej, nieprawdaż? - Jeżeli pani taka łaskawa... Przyjdę z miłą chęcią... - O, to lubię. Powinien się pan czuć jak w rodzinie. No, już nie zatrzymuję, chociaż właściwie nie wiem, czy to wypada, moja kochana... Panna Mela podniosła brwi do góry. - Ja wiem, naturalnie. Pan porucznik... To tak, jakgdybyś poszła z bratem... ale bo to dostać się na języki ludzkie nietrudno. Nic tak nie szkodzi młodej pannie, jak kiedy mówią... Resztę zdania przecięły drzwi, które panna Mela zamknęła, wychodząc nieco pośpiesznie. Byłem trochę stropiony jej zachowaniem. Szliśmy w milczeniu, a potem w milczeniu mijaliśmy pstrokate sale z nowoczesnem malarstwem. W jakiejś chwili wzrok mój padł na mały obrazek, bardzo mały, bardzo słoneczny dworek wiejski, śmiejący się pośród klombów różanych i rabatek lewkonij. I nagle obrazek ów przykuł moje oczy na dobre. Wydało mi się, że w jednem z okienek, o małych, kwadratowych szybkach, mignie za chwilę różowy fartuszek panny Olesi, albo jej płowy warkocz, albo para oczu śmiejących i bardzo niebieskich... Panna Bielawska przystanęła wraz ze mną. - Podoba się to panu? Skinąłem tylko głową. Nie chciałem nawet tłumaczyć, jak ogromnie mi się podoba. - A ja nie lubię scen sielsko-anielskich. Sądzę, że jeśli mój nieszczęsny horoskop się sprawdzi i wyjdę zamąż a cuntre coeur i to właśnie za jakiegoś hreczkosieja... Właśnie osiądę w jakiejś zapadłej dziurze, będę siała miętę i "leluje"... I to będzie moja historja, która się "dobrze skończy"... Przyznaję, że jeśli słuchałem, a raczej czyniłem wysiłki, by nadać swej twarzy wyraz uwagi, to tylko przez towarzyską uprzejmość. Wszystkie myśli skupiły się, a potem furknęły, jak ptaki, w te strony odległe, gdzie kiedyś, przed laty została dziewczynka, która może wierzyła, że o niej myślę na obcej ziemi i że do niej, tak, do niej będę się śpieszył zpowrotem. XVII Dojeżdżając do stacji, wychyliłem głowe z przedziału, by zobaczyć, czy konie czekają. Po drewnianym chodniku przechadzał się szybkiemi krokami tęgi, wysoki mężczyzna w bekieszy z nastawionym kołnierzem. Ranek był chłodny. Zaledwie wysiadłem i postawiłem walizkę koło wagonu, mężczyzna ten zbliżył się pośpiesznie, już zdaleka machając rękoma. Dopiero wówczas poznałem ogorzałą twarz pana Górskiego. Padliśmy sobie w objęcia i długą chwilę trwaliśmy w tym serdecznym uścisku, poczem zacny sąsiad puścił mię wreszcie i, ocierając wąsy kolorową chustką, zawołał: - Nareszcie! Jakże się cieszę! Drogi, kochany panie Jerzy! Kopa lat! Kopa lat! O małom pana nie poznał. Phi, phi, co za mundur, co za postawa wojskowa! Chwycił sam walizkę, pomimo moich protestów, mówiąc żywo: - Ale dajże pan spokój, także coś! Chodźmy. Konie czekają. Czy pan nie ma nic cieplejszego, jak to paletko? Ho, ho, tutaj jeszcze wiatr gwiżdże po polach i przewieje człowieka durch! Szczęśliwie, kazałem zapakować burkę na kozioł. Wy, ludzie z miasta, nigdy nie umiecie ubrać się, jak należy. Czy pan nic nie ma na bagażu? - Nie. Przyjechałem na krótko. Za jakie dziesięć dni muszę się stawić do pułku. - Prawda, przecież pan teraz wojak! A dawno pan u Hallera? Morowe chłopy, ci Hallerczycy. Był tu u nas oddziałek, wszystkim żydom brody poobcinali, zuchy! Co, panie? Doszliśmy do koni. Poznałem bryczkę Górskich, malowaną na żółto. Teraz farba oblazła prawie zupełnie, a wyściełane siedzenia przetarły się i zblakły. - Przyjechałem swojemi końmi. Tak mię coś tknęło. Myślałem: a nuż dziś właśnie zjawi się wreszcie. Niedziela, panie kochany, mam czas... Ano, zobaczmyż! Żonę zostawiłem w kościele. Walek po nią zawróci, jak nas odwiezie. Niech się kobieta wymodli. - A to koniska, co? - mówił dalej, sadowiąc się koło mnie na bryczce i okrywając mię burką. - Widział pan kiedy takie chabety w Rosiance? Tak to, panie Jerzy! Zaprzęgi mamy coraz gorzej żydowskich! Wszystko, co lepsze, wybrali Moskale, potem Niemcy, potem - nasi. Ha, juści, szkoda, bo jak tak miało być, niechby przynajmniej nasi wszystko zabrali! Bardzo pan zmęczony? Z kolejami teraz bieda, co? Ja tam unikam tego, jak mogę, bo to nie na moje lata cisnąć się w tłoku, boki sobie o parchów, panie, obtłukiwać:.. O, już widać Rosiankę. Wie pan co? Zajedź wprost do nas, na obiad. Żona zaraz wróci z kościoła, napijemy się po kieliszeczku starki, przetrącimy cokolwiek tymczasem. Zgoda? Walek, zakręcaj do mnie! Uchowałem, mój panie Jerzy, kilka butelczyn przed rabusiami, to teraz czasem, od wielkiego dzwonu... Alboż to nie prawdziwe święto, że pana znowu oglądać możemy, po tylu latach, po takiej, panie, zawierusze? Ot, mówiło się, mówiło często z nieboszczykiem Klemensem... A Olesia to ciągle twierdziła, że pan na pewno z polskiem wojskiem powróci. - Zdrowi wszyscy u pana? Nie spytałem jeszcze o żonę i córkę... He, he! bo pan nie miał kiedy słowa wtrącić! Gadam bez przerwy. Ano, dzięki Bogu, zdrowe teraz obiedwie. Olesi jeszcze w domu niema, siedzi w Kieleckiem, u ciotki. Mieliśmy tu zimą wielkiego stracha o moją żonę, chorowała ze trzy tygodnie, dopiero teraz lepiej jakgdyby. Olesia się nagryzła, przybladła, to i wysłałem. Niech się dziewczyna trochę rozerwie, o domowych kłopotach zapomni, a to u nas nigdyby nie wypoczęła przy gospodarstwie, bo ona nie zniesie, żeby się coś bez jej pomocy obeszło! No, jesteśmy na miejscu. Nie przewiało pana? Dziś, chwalić Boga, wiatr trochę cieplejszy, od południa idzie. Może Bóg wiosnę da wczesną, to ozimina będzie jak się patrzy! Wjeżdżaliśmy w aleję kasztanową, którą Górski na wzór bożywolskiej sadził kilkanaście lat temu. - Jak się te drzewa rozrosły! - wykrzyknąłem zdumiony. - Tak. kasztany prędko rosną. Wszystko, panie Jerzy, rośnie i rozrasta się prędziutko i bujnie, tylko my, ludzie, ledwieśmy od ziemi odstali, do grobu musimy iść, nie o wiele mędrsi, niż kiedy nas matka na świat wydała... Hola! Stop! Zawsze ganek przejedziesz, hultaju! Elżbietka! - zawołał na służącą - Elżbietka, wynoś rzeczy z bryki. Wysiadajmy, panie Jerzy. Witam cię na swoich starych śmieciach. A ty - rzucił furmanowi - ruszaj zaraz po panią dziedziczkę. Tylko przed Abramkiem nie stawaj, a prosto do kościoła, rozumiesz? - Co nie mam rozumieć! - odparł Walek, zbierając lejce w garść. - Elżbietka! Samowar, a duchem! - huknął znów pan Tomasz w mroczną otchłań sieni. Obtarł z hałasem nogi o słomiankę, mówiąc jednocześnie: - Niema, panie, jak herbata z samowara. To jedyna dobra pamiątka, którą nam zostawili Moskale. Chodźmy, chodźmy dalej - ciągnął mię za ramię - co, poznajesz pan te kąty? Niewiele się zmieniło. Wszystko trochę starsze i tyle. No i cóż, panie Jerzy, i cóż? - Tak, poznaję... - rzekłem przez zaciśnięte gardło. Obrzuciłem wzrokiem jadalnię, gdzie tak często zjadałem smaczne wiejskie podwieczorki, będąc jeszcze zupełnie małym uczniakiem. Zaśmiało się coś we mnie na wspomnienie grubych pajd chleba, które pani Górska smarowała masłem i miodem i podtykała mi z dobrym uśmiechem: "Niechno pan Jurek jeszcze zje i to, przecież siły mieć trzeba, żeby w błocie za kaczkami pół dnia brodzić!" Pan Górski wyszedł na chwilę zarządzić ową "przekąskę". Dwie dziewczyny, dudniąc bosemi nogami po drewnianej podłodze, rozkładały z pośpiechem czysty obrus, stawiały hałaśliwie talerze, otwierały i zamykały staroświecki kredens, który, jak dawniej, skrzypiał przeciągle. Przechadzałem się po pokoju, rozpoznając znajome sprzęty i obrazy. Na małym stoliku pomiędzy oknami stała okuta mosiądzem szkatułka, ta sama, którą pani Górska otwierała zawsze, ilekroć matka moja przyjechała do Rosianki na całe popołudnie. W szkatułce mieściły się motki jedwabiu, poowijane w papierki, według kolorów. Obie kobiety siadały na niskich fotelach pod oknem i, gawędząc, haftowały te różne śliczne drobnostki, któremi później zdobiono mieszkanie, a często nawet ołtarz kościoła. Wysoko ponad stolikiem, na ścianie, wyklejonej papierem w drobne bukiety kwiatów polnych, wisiał na dużym haku wieniec z pszenicy, jęczmienia i żyta. Rok rocznie przynosili chłopi taki wieniec w dożynki i rok rocznie umieszczano go w tem samem miejscu pomiędzy oknami. Przemknęło mi znienacka przez głowę, że już pięć razy zmieniono ten wieniec podczas mojej nieobecności, tak, jak pięć razy zasunęła panna 0lesia palemkę wielkanocną za obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, jak pięć razy również święciła wianuszki maleńkie na Zielnej, chodziła na Pasterkę, posypywała jasny warkocz popiołem... Na świecie huczała zawierucha, miljony istnień ludzkich prowadzono na rzeź, a panna Olesia klękała codziennie do wieczornego pacierza, jak za czasów swego dzieciństwa, i może tylko goręcej modliła się o uśmierzenie zła na świecie. Więc tak niewiele zmieniło się tutaj w życiu powszedniem, we wszystkich utartych, uświęconych zwyczajach? Nic prawie.,. Nawet stare meble w czystych pokrowcach czekały poważnie uroczystego święta, wiedząc, że tylko wówczas ukażą oczom ludzkim swój adamaszkowy, nieco przetarty splendor. A w kościele, jak zwykle po sumie, staruszek ksiądz proboszcz intonował Suplikacje, zaś tłum kobiet w białych chusteczkach wyciągał aż pod sklepienie żałosną nutę: "Od powietrza głodu, ognia i wojny Zachowaj nas, Panie!..." Na samo wspomnienie tej dawno niesłyszanej pieśni, którą śpiewali wszyscy u nas w domu, począwszy od matki, a skończywszy na zrzędnej Krystynie i dziewczętach służebnych, uczułem, że mi w sercu topnieć poczyna bryła lodowa, powstała tam podczas tych lat głodu, ognia i wojny. Gdybym miał przed kim, możebym w tej chwili zapłakał, jak dziecko skrzywdzone, któremu niesprawiedliwość ludzka wydarła wszystko ukochane i rzuciła samego jednego na pastwę zawistnym losom, na walkę ze złem, na tęsknotę za dobrem sercem ludzkiem. Ale nie umiałem już płakać, jak dziecko. Przesunąłem tylko rękę po czole, spędzając z oczu mgłę rozrzewnienia, gdyż właśnie wrócił pan Tomasz z butelką obiecywanej starki. - Napijemy się, panie Jerzy, co? Zapijemy stare biedy i nowe. Jak żona wróci z kościoła, podadzą obiad, a tymczasem ot, przekąska iście kawalerska... I pogawędzimy sobie, co? Pogawędziliśmy więc: o gospodarstwie, o tym rządcy Lisowskim, który jest: "chłop nawet z gruntu poczciwy, ale o swoje więcej dba niż o powierzone mu dobro... Podobno hultaj przez zimę, sztuka po sztuce, z piętnaście sosen z lasu wywiózł do miasteczka... A sad zeszłego lata żydowi w dzierżawę wypuścił. Czego jeszcze w Bożej Woli nie bywało..." A potem wróciła pani Górska, i znów nie było końca zapytaniom, opowiadaniom, westchnieniom. Siedzieliśmy przy stole we troje, ale imię Olesi nie schodziło z ust. We wszystkich sprawach bez niej obejść się nie mogło. A to Olesia mówiła przecież, a tamto Olesia zrobiła, a owo znowu jeszcze Olesia... - Ot, szkoda, że pan tak prędko wyjeżdża! - wtrącił w pewnej chwili Górski. - Olesi spodziewamy się dopiero za tydzień. Strasznieby się zmartwiła dziewczyna, gdyby pana tu już nie zastała. - A właśnie, właśnie - dodała żona, potakując siwiejąca głową. - Olesia nawet bardzo wyczekiwała pana, bo ma od nieboszczyka pana Klemensa różne tam zlecenia, papiery.., Musi to panu wszystko osobiście dostarczyć. - Będę tu jeszcze przeszło tydzień. Mam nadzieję, że los nie odmówi mi przyjemności przywitania panny Olesi po tak długiem niewidzeniu. Rzecz dziwna, jak często, w chwilach szczerego wzruszenia, język mi się potyka i mówię jakieś banalne, zdawkowe słowa zamiast tych, które mam na myśli. Z całego serca chciałem powiedzieć do pani Górskiej, że będę czekał, że muszę czekać na pannę Olesię, bo muszę spojrzeć w jej oczy dziecięco dobre i przeczytać wyrok na siebie. Czy naprawdę, naprawdę czekała na mnie przez te lata, czy tylko tak się złożyło, że jej nikt z domu zabrać nie potrafił? Coś mi szeptało cichutko, że jabym to może potrafił wówczas, przed pięciu laty, tylko że najpierw wahałem się głupio, później nie mogłem, a wreszcie już nawet nie chciałem. A teraz, jeżeli zechcę, to - czy potrafię? XVlll W uśmiechnięty wiosenny dzień wróciła panna Olesia do domu. Naturalnie, wyjechałem na stację o wiele za wcześnie i musiałem niezmiernie długo czekać, chodząc tam i zpowrotem po pustym placyku. Podczas tej monotonnej wędrówki mózg mój pracował nad zagadnieniem: czy też mię ona pozna odrazu? Bo przecież mundur ogromnie zmienia, a nie widzieliśmy się już tak dawno! Nie przyszło mi nawet do głowy, że to ja mogę jej nie poznać, co się o mały włos nie stało. Gdyby nie pustka na peronie, a zwłaszcza, gdyby nie Górski, wyładowujący swą atletyczną postać z odrapanego wagonu, byłbym prześlizgnął się wzrokiem po smukłej sylwetce w granatowym kostjumie, w czarnej, pluszowej czapeczce, z pod której wystrzępiało się po bokach nieco zwichrzonych, jasnych kosmyków. To właśnie była panna Olesia, na której przyjazd czekałem niecierpliwie i niemal z utęsknieniem, jak na jakieś niezmiernej wagi zdarzenie... "Zdarzenie" nadeszło, a raczej nadjechało mocno spóźnionym pociągiem i, wyskoczywszy lekko na peron naszej maluchnej stacyjki, poczęło staszczać ze stopni żółtą walizę. W tej chwili w drzwiczkach otwartych ukazał się właśnie pan Górski, który był pojechał po córkę. Nie miałem już wątpliwości, stanąłem więc, z ręką przy czapce rogatej, salutując zdaleka przybyszów. Panna Olesia nie dostrzegła mię zrazu, zwrócona twarzą do pociągu, w którego małych okienkach jaśniało kilka buziaków dziecięcych, z noskami rozpłaszczonemi o szyby. Posyłała tym noskom pocałunki obiema rękami w popielatych rękawiczkach i taka była ową czynnością przejęta, że dopiero głos ojca, śmiejącego się na całe gardło, odwrócił jej uwagę. Obejrzała się wówczas za siebie i nagle znieruchomiała, z jedną ręką wzniesioną jeszcze ku górze. Patrzyła na mnie przez długą chwilę wzrokiem zdumionym, prawie niedowierzającym, w którym radość, zakłopotanie i jakby obawa zdawały się walczyć o lepsze. - Ha ha ha ha! - śmiał się pan Tomasz Górski szeroko i począł witać się ze mną. - Ha ha ha! Nie mówiłem nic dziewczynie przez drogę. Pomyślałem sobie, niechaj ma niespodziankę, niech się ucieszy! Bo pan był przecież oczkiem w głowie nieboszczyka Klemensa, więc i moja Olesia... - Tatusiu... - przerwała żywo, spuszczając gwałtownie rękę. Oczy miała wciąż jeszcze wlepione we mnie, mrugała tylko silnie powiekami, jakby dla upewnienia się, że nie jestem zjawiskiem nadprzyrodzonem i że na pewno nie zniknę. Potem, widocznie wskutek nagłej decyzji, ruszyła z miejsca i szła w moją stronę, wolniutko, krok za krokiem, rozmyślnie widać przewlekając tę pierwszą chwilę powitania po tylu latach. - To pan! - rzekła wreszcie. Kochany, znajomy głosik! Poznałem go odrazu, zadźwięczał mi w uszach tak swojsko, jakgdybym przez długi szereg lat tułaczki słyszał go bezustanku. Jeżeli kiedy w życiu doznałem bardzo słodkiego wzruszenia, to chyba wówczas, kiedym usłyszał owe króciutkie dwa słowa: - To pan? Miałem dość czasu przypatrzeć się pannie Olesi, gdy podchodziła, i potem, gdy stała w milczeniu, nie wysuwając szaro-urękawicznionej dłoni z mego uścisku. Czasem, przez jedno mgnienie zobaczyć można więcej, niż przez całe godziny uważnych studjów. W tej krótkiej sekundzie ogarnąłem spojrzeniem postać jakgdyby zeszczuplałą, oczy jakgdyby jeszcze jaśniejsze, maluchną bliznę na lewym policzku i krótkie, obcięte włosy, wyzierające z pod czapki w niesfornych, trochę wijących się kępkach. - A to pani! To pani! - odparłem z uśmiechem wesołym, ale ogarnął mię prawie żal do siebie samego i do niej, że byłbym jej może nie poznał gdzieś w tłumie, na obcem miejscu. Staliśmy znowu w milczeniu. Cofnęła wreszcie rękę i spoglądała na mnie z zakłopotaniem, nie wiedząc widocznie, co mówić dalej. Wybawił ją z tego kłopotu Górski, który śmiał się nieustannie i gadał za nas oboje. - Jazda, jazda! Jużeście się przywitali chyba? Nie gap się tak, Olesiu, bo pan porucznik gotów pomyśleć, żeś polskiego oficera na oczy nie widziała! Ładny oficer, co? A nie mówiłem, że tylko patrzeć, jak się tu zjawi! Cieszyliśmy się nim, ja i matka, przez cały tydzień. Cieszyłbym się ja dłużej, gdybym po ciebie, makolągwo, nie musiał jechać. Ona się, panie, pociągów boi! Zasiedziała się na wsi dziewczyna, teraz z niej istna dziczka wyrosła! W tej chwili rozległ się gwizdek, i koła wagonów zazgrzytały chrapliwie. Panna Olesia, obróciwszy się znowu w stronę pociągu, przesłała jeszcze kilka całusów rozciekawionym buziakom dziecięcym za szybą. - To państwa znajomi? - spytałem, aby coś rzec. - Tak... To jest, nie... Właściwie poznaliśmy się w podróży. - Od samej Warszawy opowiadała im bajki, dopóki się nie pospały dzieciska. A jedno z nich trzymała przez całą drogę na kolanach. Chwalić Boga, nasze dzieci, katolickie. Uniknęliśmy jakoś tej czarnej zarazy w chałatach. A pan się może z nami teraz zabierze, co? Olesi się chyba usta do wieczora nie zamkną, tyle ma do opowiadania! Podziękowałem ukłonem, mówiąc jednocześnie: - Pani zapewne zmęczona po podróży. Wybrałem się na kolej, żeby panią jak najprędzej powitać, ale teraz wrócę prosto do siebie. Pani zmęczona, prawda? - Tak, trochę. Okropnie odwykłam od hałasu i kurzu; jak tylko pobędę w mieście, wśród ludzi, to mi się aż w głowie kręci! - uśmiechnęła się i zaraz dodała: - ale pan nas odwiedzi niedługo? - Kiedy tylko pani rozkaże. - Dziś... Jutro... - zawahała się. - Nie, już chyba jutro. Muszę troszeczkę wysapać z siebie tę podróż. A jutro przyjdzie pan na pewno? - Przyjdę, pani. - Rano? - Raniutko. - Ale tak naprawdę rano? - Choćby razem ze świtem. Przyjdę o jedenastej, można? - To wtedy u pana świt? - Napatrzyłem się nań z okopów. Nic niezwykłego. Rodzony brat zachodu. Podobni jak bliźnięta. Ale postaram się jutro przyjść jak najwcześniej. Mam już tylko krótkie wakacje... - Ach, to pan znowu wyjeżdża? - Tylko z konieczności, panno Olesiu. Wzywają mię. - Wzywają? Kto? - Wojsko. Jadę niebawem na front. - Prawda... Pan przecież teraz w naszem wojsku służy... - szepnęła, jakby do siebie, i nagle serdecznie podała mi obie ręce: - Więc tak naprawdę, bez żartów, proszę koniecznie jutro przyjść wcześnie. Tyle mam panu do powiedzenia o... wujaszku Klemensie. Ja go tak zawsze nazywałam, ostatniemi czasy. A mam także coś do wręczenia. Coś, co pan Klemens kazał oddać tylko do własnych rąk pana... Górski siedział już na bryce i naglił do pośpiechu. Walek, ten sam, który mię przywiózł, śmignął batem z fantazją, i po chwili kurz na drodze przysłonił wszystko. Takie to moje pierwsze po pięciu latach powitanie z panną Olesią. Jeżeli zapisałem tę rozmowę, to dlatego, że ja pamiętam do dziś dnia słowo po słowie. Są rzeczy, których nigdy niepodobna zapomnieć. Nie dlatego, aby to były specjalnie złe czy dobre zdarzenia... Nie był to jakiś doniosły moment, jedyny w życiu. Ot, poprostu, w chwili, gdy przerzucaliśmy się z panną Olesią słowami banalnych grzecznostek, musiała istnieć w mym mózgu jakaś wolna komórka, w którą to wszystko zapadło, wyryło się na zawsze. Musiała owa komórka być specjalnie czułą kliszą, skoro odbiło się w niej wrażenie tego spotkania aż do najdrobniejszych, mikroskopijnych szczegółów, jak na znakomitem zdjęciu fotograficznem. Po dziś dzień pamiętam i widzę to wszystko tak jasno, tak wyraźnie, jakgdyby czas tę właśnie chwilę pominął zupełnie, nie drasnąwszy jej nawet swem skrzydłem niszczycielskiem, pod którego dotknięciem blakną najżywsze barwy, płowieją najcudniejsze słowa. Widywałem pannę Olesię przedtem i potem, - widywałem ją dzieckiem, podlotkiem i zupełnie dorosłą osobą, a przecież, gdy zamknę oczy znienacka i o niej pomyślę, - jawi mi się pod powiekami sylwetka w granatowym kostjumie, w głęboko nasadzonej czapeczce, - stojąca na tle szyn kolejowych i znikającego w kłębach pary pociągu. Może dzieje się tak właśnie dlatego, że wtedy widziałem pannę Olesię najkrócej w życiu, - po najdłuższem tu, na ziemi, rozstaniu. XIX. Już nieraz uważałem, że ilekroć porobię jakiekolwiek plany na przyszłość najbliższą, zawsze zajść musi coś takiego, co albo te plany zupełnie unicestwi, albo też je odsunie na dalszą metę. Wracałem do siebie w jasnoróżowym humorze, pogwizdując wesoła jakąś żołnierską piosenkę. Było mi lekko na duszy, tak lekko, jak dawno nie pamiętam. Wokoło uśmiechała się wiosna. Zieleniały pola i małe listeczki na drzewach, niebieszczyło się nad głową niebo bez chmurki, rozświergotały się zgodnym chórem wszystkie skowronki. Szedłem raźno przed siebie, myśląc z zadowoleniem, że jednak życie jest piękne, zwłaszcza w taki wiosenny dzień, i że nawet myśl o pustym, wymarłym domu mniej dolega w słoneczne rano, niż zwykła to czynić o dżdżystym zmierzchu. Pogwizdywałem sobie i mówiłem w takt melodji, że nazajutrz pojadę do Rosianki, zobaczę pannę Olesię, że się z nią nagadamy dowoli o wszystkich rzeczach smutnych i radosnych... Wyroki Opatrzności zrządziły jednak inaczej. Pojechałem do Rosianki konno o wczesnej, przedpołudniowej godzinie. Nikt nie wyszedł przed ganek na moje spotkanie. Dopiero, kiedy już stałem w przedpokoju nieco bezradny, wypadła z jadalni bosonoga Elżbietka w chustce na głowie i wypaplała piskliwym głosem, co następuje: - Panienka przeprasza, że nie wyjdzie, aż za chwilę. Nasz pan pojechał po doktora, a panienka musi siedzieć przy pani. Panienka prosi, żeby pan zaczekał w salonie. - Co się stało? - spytałem. - A to nasza pani w nocy zachorowała. Bardzo zachorowała. Panienka caluśką noc siedziała przy pani, aż teraz prawie z nóg leci. Panienka prosi, żeby pan zaczekał... Czekałem bardzo długą chwilę i zabierałem się już właśnie do wyjścia, nie chcąc swoją osobą przysparzać zamętu, gdy otworzyły się drzwi i stanęła w nich panna Olesia. Wyglądała bardzo mizernie w narzuconej naprędce lepszej sukience, którą widocznie przywdziała pośpiesznie na intencję gościa. W ręku trzymała spore zawiniątko, owiązane sznurkiem. Zaraz też od progu zwróciła się do mnie zakłopotana: - Przepraszam, że pan czekał tak długo. Nie mogłam się wcześniej wydostać, bo mama usnęła dopiero teraz. Elżbietka powiedziała panu? Mieliśmy bardzo ciężką noc... Mama zasłabła tak nagle... Podsunąłem jej krzesło, bo szukała ręką jakiegoś oparcia. Najwidoczniej "leciała z nóg" ze zmęczenia. - Dziękuję - szepnęła panna Olesia, kładąc swoje zawiniątko na stole. - Chwała Bogu, teraz jakgdyby trochę lepiej, ale ja się tak boję... Mama miewała już kilka podobnych ataków, ale nigdy nie było tak źle, jak dziś w nocy... Ach, Boże, żeby też ojczuś doktora prędzej przywiózł! - Jakiego to rodzaju cierpienie? - spytałem po krótkiej pauzie, gdyż panna Olesia, przymknąwszy powieki, umilkła i siedziała nieruchomo, z wyrazem wielkiego zatroskania na twarzy. - Właśnie, że niewiadomo. Doktorzy nie mogli powiedzieć nic stanowczego. Jakieś wewnętrzne bóle, bardzo gwałtowne... Tak się boję, tak się strasznie boję, że to bardzo poważna choroba... Może to nawet... Mełła w ustach okrutne słowo, nie śmiejąc go nawet wymówić. Widocznie bała się, że sam dźwięk gotów zabrzmieć, jak wyrok śmierci nieodwołalny, bezwzględny. W tej samej chwili zaturkotało na drodze. - To pewnie doktór! - krzyknęła panna Olesia i zerwała się z miejsca. - Pan pozwoli, zaraz zobaczę. Wybiegła szybko, a po minucie, wsuwając głowę do salonu, oznajmiła półgłosem: - Tak, to doktór. Przepraszam pana, ja teraz muszę iść do mamy. - Cofnęła się, ale po chwili wróciła znowu i rzekła z pewnem zakłopotaniem: - Tyle miałam panu do powiedzenia, ale teraz - widzi pan sam. To już chyba innym razem, prawda? Więc dowidzenia. A, byłabym zapomniała; ta paczka to dla pana. Wujaszek pański zostawił mi dla pana. Proszę to zabrać i... może pan przyjdzie wkrótce. Kiedy pan jedzie? - Jutro, pojutrze. Gdy tylko otrzymam zawiadomienie. - Może jutro znajdę trochę czasu... Tak mi przykro! Niech pan koniecznie zajdzie przed wyjazdem. Jeszcze raz dowidzenia. - Dowidzenia, przyjdę na pewno. I niechże się pani nie martwi za bardzo, droga panno Olesiu. Mamie na pewno będzie lepiej. Podniosła na mnie oczy z wdzięcznością. - Daj Boże, daj Boże... - szepnęła ze łzami w głosie i potrząsnęła czupryną krótkich włosów, jakby dla odpędzenia niepokojących myśli. Zabrałem paczkę i powróciłem do Bożej Woli. Przez drogę myślałem o tem, że znowu coś się odwlokło, coś, co się stać mogło i co się stać powinno. Coś, czego pragnął tak bardzo wujaszek Klemens za życia. - Tak, to przecież będzie moja narzeczona! - powiedziałem sobie prawie głośno i uśmiechnąłem się do tej myśli prawie radośnie. - Panna Olesia, panna Olesia! - Dlaczego ona obcięła włosy? - przypomniało mi się nagle. - Tak jej było ładnie z jasnym, grubym warkoczem. Wujaszek Klemens zachwycał się nim tyle razy. Jakże to było? Aha, oburzył się na mnie, że zbyt obojętnie mówię o tej panience. Jakie to dawne czasy! Muszę teraz przypominać sobie wszystko, od samego początku. Prawda, O)esia przechodziła tyfus! Pisał mi o tem wujaszek. Że też ja nie zapytałem nawet!... Biedactwo, przechorowała porządnie. A teraz wygląda jak pacholątko wiejskie, z tą jasną "chyrą" nad czołem! Jak ona wyrosła i wyładniała. Nigdy nie była bardzo piękna, ale teraz ma jeszcze więcej wdzięku niż wtedy, gdy była zupełnie młodziutką dziewczynką. Zmieniła się. Taka jakaś inna, nie ta, której fotografię wywiozłem ukradkiem ze sobą. "Ale pan wróci do Bożej Woli?" - to były jej słowa przy pożegnaniu. Czy ona mię wtedy kochała trochę dziecięcem nawpół serduszkiem? A czy mię teraz pokocha? Nie wiem i nawet nie wiem, czy tego tak bardzo pragnę? Miła jest, miła i musi być ogromnie dobra. O tem wiedziałem już dawniej. Ale czyby nam było dobrze ze sobą, czy bardzo dobrze, czy tylko znośnie? I jakże to będzie? Oświadczyć się Górskiemu, czy tylko powiedzieć do niej poprostu: "panno Olesiu, niech pani zostanie moją żoną?..." Nie, to za sucho. Ale znowu, powiedzieć: "kocham panią"? Mogłaby popatrzeć ze zdziwieniem, nawet z przestrachem i odrzec: "Przecież pan mię wcale nie zna... Nie widzieliśmy się tyle lat... A i przedtem właściwie niebardzo wiele wiedzieliśmy o sobie..." Tak, to prawda. Nie znaliśmy się i nie znamy. Nie wiemy nic o sobie, albo prawie nic. A jednak to mogłoby być ciche, jasne szczęście. Nie takie, o jakiem marzyłem kiedyś górnie i chmurnie, nawet nie takie, o jakiem myślałby dla mnie stryj Karol, gdyby żył. Tak, to było szczęście wujaszka Klemensa, szczęście mej matki, pogodne, zacne szczęście, - właśnie dlatego zacne, że ciche, właśnie dlatego jasne i pogodne. Z takiemi myślami wszedłem do mieszkania. W gabinecie zastałem starą Krystynę. - Na co Krystyna czeka? - zapytałem, zdziwiony trochę jej obecnością. - A to, jaśnie paniczu, gazety z poczty przyniosłam i listy. A jeden, to tak pachnie, no... Pociągnęła nosem i dorzuciła: - Przez fartuch niosłam, boby mi całe ręce przeszły tym zapachem. Niechno pan zobaczy, to na pewno żeński list... Oj, już ja się dobrze znam na tem. Sześćdziesiąt ośm lat mam, to i na niejednem się wyznam. Tylko, że ja takich listów z perfonami to i niebardzo lubię. Pani starsza, nieboszczka, bywało, listeczek mięty jeden albo drugi do koperty włoży, jak do dzieci pisała do szkół, żeby im pachło. Ale tak, to co inne. Była jedna taka w miasteczku, co sobie na łeb i na bluzkę codziennie z pół flaszeczki wylała... I co? Mówili o niej ludzie niejedno... Wiedziałem z doświadczenia, że z Krystyną niełatwa sprawa. Stara to była sługa, rozpuszczona trochę, lubiąca wszędzie własne trzy grosze wtrącić, a jak zaczęła swoje wywody, nielitościwie kładła każdemu w uszy, co tylko miała na sercu. Jednakże zdecydowałem się przerwać jej gadaninę: - Moja Krystyno, to już może później. A co tam z obiadem słychać? - Obiad wystygł, więc się odgrzewa. Niechno panicz zobaczy ten list, omyliłam się może, co? Wygrzebała. ze stosu papierów wąską, podłużną kopertę, zaadresowaną wielkiem pismem. - O, jak to pachnie. Na pewno od panny. Już niech pan pozwoli, że dokończę swoje. Na rękach paniczka nosiłam, jak był maleńki, to mi chyba wolno powiedzieć czasem dwa słowa... Panieńskie listy, zwykła rzecz. Już tam niejedna na panicza spogląda, niczem kot na szpyrkę. Ha, jest na co. A i paniczowi lata przyszły, można o żeniaczce pomyśleć, nawet i trzeba. Panien to w okolicy mało? A u państwa Gnatowskich dorosło przez wojnę dwie, jak grzyby po deszczu. A znowu w Grabowej Górze... A znalazłaby się i bliżej i wcale niczego... - Moja Krystyno, już dosyć tej rozmowy! Proszę dać znać, jak obiad będzie podany. - Idę, idę - odparła. Pomarszczoną, poczciwą jej twarz powlókł cień urazy. Miała żal do mnie, bo wyszła, mrucząc pod nosem: "wychowaj tu, wypieść, wycackaj, to ci potem powiedzą: idź precz stara, nie wtrącaj się w nieswoje!." Krystyna dobrze odgadła. List był od panny Meli Bielawskiej. Nie zawierał oświadczyn miłosnych, tylko kilkanaście dosyć zawiłych, wyszukanych zdań, skreślonych na wyperfumowanym papierze. Panna Mela pisała o wszystkiem i o niczem. Była i wzmianka pobieżna, że w Warszawie nudy, że ja wybrałem lepszą cząstkę. Było też coś o życiu wogóle, jakiś komunał. Wreszcie, w dopisku, istotny cel tej całej pisaniny: "Kiedy się mamy spodziewać pańskiego powrotu? (przekreślone) przyjazdu! (jeszcze raz przekreślone) tak, powrotu! (podkreślone). Bo przecież pana wkrótce znudzi wiejska sielanka, nieprawdaż?" Odłożyłem list raczej z niesmakiem, niż obojętnie. Ona "leci na mnie", to już jasne. Taki list, ot, niby nic, drobnostka, panieńskie grafomaństwo, a przecież zarazem zuchwałe przypomnienie: Kiedy powracasz? Ja czekam... Zrobiło mi się prawie przykro, że zlekceważyłem przed chwilą starą gospodynię. To też podczas obiadu, który podawała w milczeniu ostentacyjnem, odezwałem, się pojednawczo: - A Krystyna miała słuszność. To był żeński list... - Ja prawie zawsze mam słuszność, mój paniczu - rozkrochmaliła się odrazu, - bo za długo żyję na świecie, żeby koło czego przejść a przeoczyć. A z tem małżeństwem, to mi się tak wypsnęło, żeby niby pan głupstwa nie robił, za daleko nie szukał, swoją żonę znalazł, ot! Już się nie miałem zamiaru gniewać za jej gadulstwo i roześmiałem się wesoło, gdy po chwili dodała z namaszczeniem: - U nas tak zawsze bywało w Bożej Woli, z dziada, pradziada. Żonę sobie każdy brał zbliska, kochał ją i żył z nią po bożemu. Zamorskich cudów nie szukał. Rzecz niesłychana: po tem, co powiedziała Krystyna (choć nie dlatego, rzecz prosta, że ona to powiedziała), uczyniłem silne postanowienie: wybadać serduszko panny Olesi, oświadczyć się. Może nie temi dniami, ponieważ wyjeżdżam, ale już wkrótce. I - zobaczymy... Po tej konkluzji, zasiadłszy znowu w gabinecie, zabrałem się do reszty korespondencji. Prócz kilku gazet i zawiadomienia ze sztabu, nie było tam już nic ważnego. Wzrok mój padł wówczas na zawiniątko, przyniesione z Rosianki. "Trzeba to przejrzeć", pomyślałem i rozwiązałem sznurek. Pierwszym przedmiotem, ułożonym na samym wierzchu, była teczka z tektury, znana mi już teczka w zniszczonej, szarej okładce, a opatrzona starannie wykaligrafowanym napisem: "Księga Umarłych"... XX. Czytałem całą noc, aż do brzasku, którego światło błękitne i czyste stoczyło walkę zwycięską z drgającym, rudym płomieniem lampy. Czytałem stare szpargały wyjaszka Klemensa, listy przyjaciół i znajomych, listy kolegów i towarzyszy, a przedewszystkiem listy mej matki, nieliczne, wklejone misternie brzeżkami na kartach " Księgi". Listy, pisane ogromnie dawno, bodaj, że wtedy jeszcze, gdy wujaszek Klemens odsiadywał w tajgach sybirskich karę za niebłagonadiożnost' swą w latach sześćdziesiątych trzecich... Piętnasty rok patrzył wujaszek tęsknemi oczyma na Zachód, a matka moja pisała te słowa: "Niechaj się Klemens nie martwi o dobroci Boga wątpić nie zacznie. My wszyscy o Klemensie myślimy i modlimy się o Jego powrót szczęśliwy, w który mocno wierzymy. Proszę pamiętać, że dom nasz jest Jego rodzinnym domem i że oboje z Adamem pragniemy, by się w nim Klemens poczuł jak u siebie, kiedy powróci. Urządziliśmy się już w Bożej Woli, i z łaski Najwyższego życie nam płynie spokojnie i szczęśliwie. Zdziwiłby się Klemens niemało, że ja, którą na rękach nosił malutką, teraz w domu własnym gospodaruję, a choć bardzo jeszcze niewprawna jestem, bardzo niedoświadczona, przecież mi jakoś idzie niezgorzej. Adam, który tyle o Klemensie nasłyszał się od moich Rodziców i od Klemensa siostry, Anielki, zasyła Mu pozdrowienie i wielkiej życzliwości wyrazy, a do nich i ja całem sercem przyłączam się"... A w innym liście drobniuchnem pismem kobiecem donosiła matka moja: "...Wszystko u nas po dawnemu, tylko Bóg zesłał błogosławieństwo na nasz dom. Żeby się urodził chłopiec, otrzymałby Adam Klemens na chrzcie św., na pamiątkę tego wujaszka, który na obczyźnie za piękną sprawę cierpi, ale że córeczka, to nazywa się Helenka. Szkoda, że jej Klemens teraz widzieć nie może! Taka milutka, gdy rączki rozkłada i oczkami mruga na światło... A noskiem to rusza, zupełnie, jak młody zajączek!" I znowu dalej na ćwiartce pożółkłej: "Adam, Karolina i Helenka Klemensowi życzenia przesyłają w dniu Narodzenia Pana Jezusa i zapewniają, że przy opłatku myśleć o Nim będą i modlić się, aby prędko powrócił, a małą Helenkę "siostrzeniczkę" swoją poznał i uściskał". I znowu gdzie indziej: "Teraz lepiej Klemensa sprawa stoi, niż kiedykolwiek, więc proszę otuchy nie tracić. Adam polecił mi napisać, żeby Klemens konfiskatą majątku nie gnębił się, bo to najmniejsza. Żeby tylko Bóg pozwolił łaskawie, a jak Klemens powróci, prosimy do nas odrazu przyjechać. Już Adam znajdzie dla Klemensa zajęcie"... A potem kartka maleńka, w pośpiechu widocznym pisana : "A widzi Klemens! Już i opłatkiem tego roku razem się podzielimy! Radość tu u nas wielka z tego powodu. Adam pieniędzy trochę przesyła przez tąż samą okazję; proszę nie dziwaczyć i nie spierać się. Porachujemy się, jak Klemens przyjedzie... Cośniecoś tam z Zaleśnik odratowane. To grunt, że Klemens wraca! Piszę w pośpiechu, bo pan L. po paczkę i list przysyła za chwilę... Ale nagadamy się potem dowoli. Karolina". Niewiele już było tych listów, a wszystkie następne pisane o wiele później, w znacznych odstępach czasu, dorywczo, gdy matka moja dla pilnych spraw musiała na krótka opuścić Bożą Wolę, gdzie wujaszek, powłócząc okaleczałą nogą, chodził po szerokim dziedzińcu, lub z szafirowej Ambony ciskał gromy na parobków za opieszałą robotę. Któryś z tych listów opiewał szczęśliwe kupno nowej żniwiarki, w innym donosiła matka, że ceny papieru tak podskoczyły, iż waha się "czy tapetować w tym roku oba pokoje gościnne i jadalnię, czy tylko jadalnię, dla której znalazłam śliczne obicie orzechowe w jaśniejszy deseń"... Były w tych listach i smutne nowiny. Pisała naprzykład matka z Warszawy: "Doktorzy już co do Stasia nie robią żadnej nadziei... Powtarzam sobie, że uczyniliśmy wszystko, co w naszej mocy i że reszta od Woli Bożej zależy, ale serce się szarpie w kawały na samą myśl... Adama mi strasznie żal. Biedaczysko rozpacza, płacze, jak dziecko, po nocach, a Stasia zupełnie nie odstępuje. On także nie Herkules z sercem niebardzo dobrze... Strasznie mi z tem wszystkiem ciężko. Proszę, niech Klemens pilnuje Krystyny, żeby dzieci ciepło ubierała, gdy idą do ogrodu. Zwłaszcza na Helenkę trzeba uważać, bo Adaś mniej wrażliwy na zaziębienie, a teraz takie chłody. I niech maleńkiego nie wynoszą na ganek, nawet w cieplejsze dnie, póki nie wrócę! Ach, Boże, Boże... daj, żeby ze Stasiem..." Ostatni list, noszący najświeższą, z przed lat piętnastu datę, opiewał moje szkolne triumfy: "Zdał, zdał, Klemensie, do trzeciej klasy! Prawdziwy z niego zuch, bo kandydatów było czterdziestu. Taka jestem szczęśliwa, taka dumna z mojego chłopca. Niedarmo Stopkiewicz powtarzał, że Jurek bardzo zdolny i że nie ma żadnej obawy o rezultat tych egzaminów. Chwała Bogu, skończone! Dziś miał ostatnie dwa egzaminy, ale tylko ustne. Piśmienne wszystkie na piątkę. Zostanę jeszcze w Warszawie do wtorku. W poniedziałek nabożeństwo uroczyste dla całej szkoły, a we wtorek rozpoczynają się lekcje. Muszę przecież zobaczyć, jak tam pójdzie chłopcu pierwszego dnia. Chciałabym także mojego biednego Stasia odwiedzić jeszcze choć parę razy. Taki on tutaj sam... Niby to wszystko jedno, gdzie kto pochowany, gdzie leży, a przecież chciałabym mieć go blisko, tam, gdzie i reszta kochanych moich. Darować sobie nie mogłam nieraz, żeśmy Stasia zostawili w Warszawie, ale taki był wymęczony chorobą, taki wychudły, taki maleńki, takie nic... Myślałam wtedy: będą go trzęśli w wagonie, potem na wozie... będą wieźli takie ciałko zbiedzone... Niech lepiej tu zostanie. Zresztą, tutaj Mu dobrze, a grób bardzo ładny. Gdy przyszłam pierwszy raz po przyjeździe, pełno było chryzantem białych, tak pełno, że płyty nie widać. Pytałam baby cmentarnej, skąd to, kto przynosi. Nie pamiętała nazwiska, ale z opisu poznałam, że to lokaj Karola, Józef. Widzi Klemens, jaki ten Karol jednak poczciwy! Niby niedowiarek, dziwak, niby ze wszystkiego podrwiwa, w nic nie wierzy, a przecież kwiaty Stasiowi posył, co kilka dni świeże. I teraz Karol znalazł się poczciwie. Gdy przyjechaliśmy z Jurkiem, ofiarował mi całe mieszkanie, sam się chciał wyprowadzić do znajomych na ten czas, póki dla Jurka stancji nie znajdę i sama tu będę. Podziękowałam mu bardzo. ale odmówiłam. Mieszkam u Anielki, choć jej zapewne niebardzo wygodnie, bo ma mieszkanie malutkie, ale tak będzie lepiej. Nastawał też Karol bardzo, żebym Jurka zostawiła u niego. Obiecywał, że z nim będzie postępował po ojcowsku, zupełnie, jakgdyby wychował już z pół tuzina dzieci... Nie zgodziłam się i na to, bo nie wierzę w pedagogiczne zdolności Karola. Zresztą, jego dom to prawie pałac, na każdym kroku zbytkowne sprzęty, nieraz chłopiecby coś potłukł czy popsuł, a Karol na pewno przez delikatność zniósłby wszystko, ale nieraz żałowałby swej propozycji. Przytem - Jurkowi lepiej będzie w atmosferze kolegów i szkoły. Musiałam tylko obiecać Karolowi, że będzie mógł zabierać Jurka w niedzielę na spacer, a czasem do teatru, albo na jaki koncert. Bardzo się boję, żeby mi chłopca nie zbałamucił, bośmy z Adamem zawsze marzyli, żeby wychować dzieci na ludzi, umiejących kontentować się małem. Rozpisałam się, jak chyba nigdy. Jurek też siedzi i mozoli się nad listem do "wujaszka"; pewnie go Klemens otrzyma razem z moim, choć Jurek odgraża się, że wyśle list "osobno" i już mię nawet prosił o markę pocztową. Ciężko mi rozstawać się z moim jedynakiem. Jak chłopiec wchodzi w okres szkolny, to już jakby stracony dla matki... Potem go życie porwie i odciągnie daleko, choćby nawet był najlepszym synem. Taka już dola matczyna, że wychowuje dzieci nie dla siebie, lecz dla innych. Oby tylko ci inni, a właściwie ta jedna, z którą los go połączy, dała mu szczęście, o to gorąco się modlę. Zresztą, co tu myśleć o tak dalekich czasach, których pewno nie doczekam. Nie wiem, skąd mi się zebrało na taki długi list. Ot, Warszawa, okropne miasto. Nie lubię tego gwaru, tych ulic, wolę porozmawiać listownie z Klemensem, chociaż niedługo będziemy gawędzili częściej, niż zwykle, o moim chłopcu... Dowidzenia, Klemensie. Proszę o konie na środę rano. Aha, jeszcze jedno: Jurek kazał bardzo podziękować Krystynie za te śliwki suszone na patykach. Ogromną miał niespodziankę, że ich napakowała chyba z pół walizy, i obiecuje, że Krystynie piękny jaki upominek na Boże Narodzenie przywiezie z Warszawy. Karolina". Prócz listów, były w "Księdze Umarłych" fotografje mego rodzeństwa i matki, oraz różne drobne po nich wszystkich pamiątki. Były tam pukle z włosów, wklejone na zblakłych wstążeczkach, była jakaś laurka imieninowa, namalowana przez siostrę moją, Helenkę, która umarła w wieku podlotka na szkarlatynę. Były też różne daty i uwagi, wpisane ręką wujaszka, była wreszcie osobna paczka, owinięta starannie i opatrzona napisem: "Listy Ojca Dobrodzieja". "Ojciec Dobrodziej", cioteczno-cioteczny mój dziad Eustachy, były legjonista napoleoński, pouczał w tych listach syna swego, Klemensa, że "bez Boga nic, a z Bogiem wszystko" i w każdym niemal liście, do jakiegoś "Korpusu" adresowanym, załączał modlitwę po łacinie, której się radził wyuczyć napamięć i odmawiać na klęczkach, przynajmniej raz dziennie. Bywały też w tych listach przestrogi, jako to: "Bacz, aby mowa twoja czystą i zrozumiałą była, gdyż bełkot niewyraźny jest lekceważeniem słuchacza twego i nieposzanowaniem mowy rodzinney, mowy przodków twoich". Albo: "Bydź uprzejmym i wyrozumiałym wobec wszystkich bliźnich, wielką jest zaletą wieku młodzieńczego". Albo: "Pilnuy, abyś się ludziom nie narażał, nie będą się i oni tobie". Wszystkie listy, kolejno, według dat ułożone, opatrzył wuj Klemens uwagą: "Pisane świętą Ręką mojego Ojca Dobrodzieja w dniu... roku Pańskiego..." Czytałem właśnie te listy, gdy płomień lampy zadrgał po raz ostatni i zgasł, a w pokoju rozpanoszył się już na dobre dzień, nieco jeszcze liljowy i tajemniczy od mroków, czających się po kątach. Na rozłożonych papierzyskach jasnobłękitne cienie zdawały się skrywać, to znowu odsłaniać litery, pisane wyblakłym atramentem: "...En ego, o bone et dulcissime Jesu, ante conspectum tuum genibus me provolvo, ac maximo animi ardore te oro atque obtestor, ut meum in cor vividos fidei, spei et caritas sensus, atque veram peccatorum meorum poenitentiam..." - czytało mi się samo bezwiednie, podczas, gdy wszystkie myśli czujące uleciały w przeszłość, w tę "Księgę Umarłych" leżącą przede mną, w Księgę Umarłą, gdzie wszystko tętniało życiem, pulsowało krwią dawnych pokoleń, krwią mego pokolenia, krwią moją własną. Nie wiem, jak. to się stało, ale uczułem nieprzemożone pragnienie klęknąć przed "Księgą Umarłych", jak przed relikwją, i na głos powtarzać słowa modlitwy, wypisanej ręką "Ojca Dobrodzieja", a którą to modlitwę wujaszek Klemens odmawiał uroczyście, ilekroć wybierałem się gdziekolwiek w drogę: "...Sub tuum praesidium confugimus, sancta Dei Genitrix... Nostras deprecationes ne despicias in necessitatibus, sed, a periculis cunctis libera nos semper, Virgo gloriosa et benedicta..." I kląkłem - i powtarzałem, aż pierwszy słoneczny promień padł skośnie przez okno, prześwietlając złotawym blaskiem spiętrzoną stertę papierów na biurku. Ten promień słońca przypomniał mi, że to już dzień, że dziś wyjeżdżam i że winienem jeszcze pożegnać w Rosiance pannę Olesię. XXI. - Wiedziałam, że pan dziś przyjedzie! - mówiła wesoło panna Olesia, idąc obok mnie po ogrodowej ścieżce. - Igła mi dzisiaj rano upadła na podłogę i stanęła sztorcem, a to znaczy, że trzeba spodziewać się gościa. Była rozradowana, gdyż matka czuła się o wiele lepiej. Nie mogąc dopatrzeć się związku między igłą, która stanęła sztorcem, a moją wizytą, uśmiechałem się i potakiwałem głową z zapałem. Śmieliśmy się oboje do słońca, które świeciło jaskrawo poprzez prawie nagie jeszcze gałązki, do siebie i do losu, że zdarzył taki przepiękny, ciepły dzień poto, abyśmy mogli wyjść do ogrodu i wypatrywać, jak z ziemi wychylają się pierwsze źdźbła trawy soczystej i świeżej. Panna Olesia raz po raz potrząsała czupryną jasnych włosów, zwracając ku mnie rozpromienioną weselem twarzyczkę. - Ależ pan się zmienił! - krzyknęła nagle, przystając i składając ręce. - Dopiero teraz widzę! Spoważniał pan i strasznie zmizerniał... Może to ten mundur, czy co, ale taką pan ma bladą twarz, że prawie zielonkawą... - To pani wina. - Jakto, moja? - A tak, Dała mi pani wczoraj paczkę po wujaszku Klemensie... A wie pani, co było w tej paczce? "Księga Umarłych"... Wertowałem tę Księgę przez całą noc, więc, naturalnie nawet oka nie zmrużyłem. Dlatego dziś wyglądam zielono w świetle słonecznem, panno Olesiu... - Biedny wujaszek Klemens szepnęła, posmutniawszy nagle. Wesołe promienie pogody, bijące na jej twarzyczkę od wewnątrz, przygasły, jakby to słońce duchowe ukryło się nagle za chmurą. - Nie, to raczej pan biedny - dodała po chwili milczenia. - Najbiedniejsi są zawsze ci, którzy zostają, bo tęsknią i są sami, a to bardzo smutno, zostać samemu i tęsknić... - A tak, panno Olesiu, a tak. To bardzo smutno. - Wie pan - ciągnęła dalej, zdrapując odruchowo z małego drzewka kępkę siwego mchu - i mnie tak było dziwnie z początku. Poprostu nie mogłam przywyknąć, że dobrego wujaszka już niema... Chodziłam po domu i starałam się zająć robotą, a nic robić nie mogłam... Wszystko mi z rąk leciało... Tak przywykłam zabiegać do niego prawie codziennie, pogawędzić trochę, poradzić się o coś... Poprostu nie mogłam sobie wyobrazić, jak teraz będzie. Aż przyszła mi do głowy myśl, może trochę dziecinna... Postanowiłam, gdy mi będzie bardzo smutno i tęskno, chodzić na cmentarz i głośno opowiadać wujaszkowi o wszystkich swoich zmartwieniach. I to mi ulżyło bardzo. Może to śmiesznie wygląda, bo mówię do niego wyraźnie, głośno, tak, jak w ostatnich czasach, gdy trochę nie dosłyszał. Wiem przecież, że on usłyszy i tak, ale mi się zdaje, że gdy mówię wyraźnie, to słyszy lepiej... Tam jest tak dziwnie na tym cmentarzu, odkąd wujaszka Klemensa pochowali. Tak dziwnie miło. Niema tam nic ze smutku, ze śmierci... Bo śmierć jest chyba smutna? Jak siądę na ławeczce, przed grobem, przychodzą do mnie same dobre, łagodne myśli, i zawsze mi się wydaje, że to stamtąd, z mogiły, wieją te dobre myśli ku mnie... Podoba się panu ten grób? Jesienią przesadzimy jaśminy z ogrodu, to później, każdej wiosny, będzie tam biało i pachnąco od kwiatów. - Nie byłem na cmentarzu, panno Olesiu. - Nie był pan na cmentarzu? - otworzyła szeroko oczy zdumione. Chciała coś jeszcze powiedzieć, usta jej nawet rozchyliły się w jakiemś niedomówionem zapytaniu, ale dopiero po chwili odezwała się, prawie zupełnie cicho: - Dlaczego pan nie był? - Tak jakoś... nie mogłem... nie chciałem... Zanadto smutno. Poczęła poruszać głową przecząco. - Smutno? Nie... Tam jest mniej smutno niż w domu, gdzie go już niema. Tam, w jego domu, w każdym pokoju, na każdym kroku coś przypomina, że był i że go niema... A na cmentarzu on sam o sobie przypomina, że jest. - I tam go niema, panno Olesiu, jest tylko jego trumna. - O nie, nietylko trumna. Jest tam wujaszek Klemens, taki, jakim pamiętamy go wszyscy za życia. W dębowej trumnie leży... Nie trzeba myśleć, że to jest próchno. Trzeba uprzytomnić sobie, że on jest blisko, że wszystko wie i rozumie, że można go odwiedzić w każdej chwili, a on nie powie nigdy: "niema mię w domu". Można go odwiedzić i pomodlić się przy nim i wyżalić na wszystko... To bardzo uspokaja, to daje właśnie tę pełną skupionej powagi dobroć, którą wynosimy z każdego cmentarza. Chce pan, pójdziemy tam razem? Pójdziemy teraz, zaraz... dobrze? - spytała nagle. Przytwierdziłem gorąco: - To ja tylko wpadnę na chwilę do domu, niech pan zaczeka tutaj. Teraz nie można zrobić wianka, chyba świerkowy, bo nic jeszcze nie kwitnie w ogrodzie. Ale nad jarem musi już kwitnąć tarnina. Na pewno już kwitnie! Zabiorę z sobą sekator, natniemy gałązek i zaniesiemy wujaszkowi... Kiwnęła mi głową i puściła się pędem w stronę domu. Stopy jej dotykały ziemi tak lekko, jakgdyby to była dawna Olesia, za którą goniłem, klaszcząc w ręce i strasząc ją "hu, hu!" ochrypłym głosem młodego gimnazisty. - Byłabyś pewnie zadowolona, mamo... - szepnąłem do Nieobecnej, zupełnie, jak czyniła panna Olesia, która głośno zwierzała mogile wujaszka radości swoje i troski. Wracała właśnie, wymachując w powietrzu uzbrojoną w sekator ręką: - Mama usnęła, możemy iść zaraz, do obiadu przeszło godzina czasu! Poszliśmy ścieżką, wśród pól, pokrytych jasną runią, w stronę wiejskiego kościółka, przy którym leżał cmentarz. Wzdłuż maleńkiego jaru piętrzyły, się krzewy tarniny, pokrytej rzeczywiście nawpół rozwitym kwiatem. - Ono zakwitnie zupełnie, trzeba tylko przykryć końce gałązek wilgotną ziemią - zauważyła panna Olesia, zabierając się do dzieła. Chciałem jej dopomóc, ale natychmiast ukłułem się w rękę dotkliwie, aż do krwi. - Ostrożnie - zawołała ze śmiechem - to kole! - Pani także pokłuje ręce! Proszę mi dać sekator, sam natnę! - O, nie. Już niech pan nie przeszkadza, ja to lepiej potrafię, niż pan. Ładny żołnierz, który się boi cierniowej gałązki. Co pan robił na wojnie? - W okopach nie było kwitnącej tarniny - odparłem, owijając chustką krwawiącą rękę. - Prawda - szepnęła w zamyśleniu i nagle, zmieniając ton: - Bardzo się pan pokaleczył? - Straszna, okropna rana, gorsza, niż od bagnetu! - przekomarzałem się wesoło. Śmieliśmy się oboje. - No, teraz już dość. Proszę wyciągnąć ręce, o tak, a ja panu ostrożnie położę tę niebezpieczną wiązankę. Niska, drewniana brama cmentarna skrzypnęła cichutko, gdyśmy wchodzili. Za bramą trzeba było iść bardzo powoli brnąc w błocie po kostki. - Tutaj tak zawsze - ozwała się panna Olesia. - Nieraz na świecie śliczna pogoda, sucho, słońce pali, a ziemia cmentarna przechowuje długo wilgoć po dawno minionych deszczach... Czasem wydaje mi się, że ta wilgoć, to chyba pochodzi od łez, których tu płynie więcej, niż gdziekolwiek indziej... O, to tutaj - zniżyła głos. - Postawiliśmy krzyżyk drewniany, bo tu chyba tymczasowa mogiła. Pewnie pan zechce przenieść wujaszka do rodzinnego grobowca? Są jeszcze podobno dwa miejsca, ojciec zapytywał proboszcza, ale nie chcieliśmy rozporządzać się bez wiedzy pana. Prawda, jaka tu cisza? Świat umarłych jest bardzo cichy... Pochyliła się nad świeżą jeszcze, prawie niezarosłą mogiłą i poczęła rozkładać gałązki tarniny w kształt wieńca. - Prawda, ładnie? Wujaszek na pewno się ucieszy. On tak lubił kwitnienie drzew na wiosnę... Zeszłego roku, w maju, słowik miał gniazdko prawie przy samej mogile. Śpiewał tak ładnie, że przychodziłam nieraz o zmierzchu posłuchać. I słuchaliśmy oboje z wujaszkiem... Teraz zmówimy Anioł Pański, dobrze? Proszę uklęknąć tutaj, bo tu suszej... Ukląkłem nieco poza nią, tak że widziałem tylko chwilami zatracony w gęstwinie włosów profil. -...Anioł Pański zwiastował Pannie Marji, i poczęła z Ducha świętego... Zdrowaś Marja, łaskiś pełna, Pan z Tobą... - mówiła powoli, łącząc niektóre wyrazy w jeden, tak, jak to czynią dzieci, dla których słowa mniej mają wagi, niż sam akt modlitwy, odmawianej na klęczkach. - Wieczne odpocznienie racz mu dać, Panie, - wyrzekła dobitniej i umilkła wyczekująco. - A światłość wiekuista niechaj mu świeci, niechaj odpoczywa w pokoju wiecznym, amen - dokończyła, odwróciwszy na moment twarz w moją stronę. - Teraz siądziemy tu na chwilę - rzekła, powstając z klęczek, i wskazała mi ławeczkę. - Dlaczego pan nie odpowiadał, gdy mówiłam "Wieczne odpocznienie"? - Zapomniałem, że to tak trzeba. Dawno nie odmawiałem tego pacierza. - Ale pan się przecież modli? - Tak... czasem - odparłem, nie chcąc kłamać zupełnie. - Wczoraj, po raz pierwszy od bardzo dawna modliłem się z "Księgi Umarłych". - Myśmy się często modlili razem z wujaszkiem Klemensem. Wujaszek miał zwyczaj odmawiać pacierze łacińskie. Umiem je wszystkie napamięć. Klękaliśmy o zmierzchu przed obrazem Ukrzyżowanego Chrystusa i modliliśmy się razem. - To pani zna łacinę? - Nie. Ale to tak pięknie brzmi i ma w sobie coś uroczystego. Naturalnie, do Boga najlepiej przemawiać swoim własnym, codziennym językiem, ale takie pacierze po łacinie wywołują jakiś podniosły nastrój. Bóg przestaje wówczas na chwilę być nam tak bliski, jak najbliższy z ludzi, a staje się wielki, majestatyczny... Staje się tym Panem, który nietylko za nas cierpiał, ale nas stworzył. A przytem... łacina brzmi tak pięknie... Naprzykład jedna modlitwa, którą ogromnie lubię: En ego, o bone et dulcissime Jesu... Ale poco ja to panu mówię? - Proszę. niech pani mówi, niech pani mówi tę modlitwę i wszystkie inne, które pani pamięta, których panią nauczył wujaszek! - odezwałem się jakimś dziwnym, nieswoim głosem. Panna Olesia spojrzała na mnie uważnie i odparła serdecznym tonem: - Dobrze, powiem, jeżeli pan chce... Słuchałem, słuchałem, słuchałem... Lodowa bryła, zaskorupiała w mej piersi przez lata wojny, klęski i głodu, przez lata, spędzone bez miłości dla Boga w sercu, stopniała doreszty, jak w lipcu topnieją ostatki śniegu w szczelinach skalnych. Słyszałem głos panny Olesi, jak się słyszy głos ludzki przez wodę: zdaleka płyną dźwięki słów przygłuszone, a jednak wyraźne. W duszy mej rozperliło się morze miłości ogromne, falujące przepływem krwi przez serce, a jednak ciche, głębokie, przejrzyste aż do dna, spokojne i wielkie. Z głębi duszy darł się na usta krzyk jeden, pełen triumfu i skruchy zarazem, okrzyk człowieka, którego z ciemnicy wyprowadzono na słońce. Okrzyk radości i uwielbienia, że Bóg jest wielki i miłosierny, bo stworzył światło i oczy ludzkie, aby to światło podziwiać mogły: - Kochałem cię, moja panno Olesiu, teraz wiem, że cię kochałem zawsze, że do ciebie i tylko do ciebie szły moje wszystkie nieugaszone tęsknoty! Teraz już wiem, jak droga moja iść powinna i kędy pójdzie: ku tobie, ku tobie! - wołałem bez słów, ogarniając wzrokiem jej postać, jaśniejącą jak kwiat, wyrosły z mogiły. Nie zauważyłem prawie, że skończyła modlitwy i że już długą chwilę patrzyła na ninie. Dopiero jej głos wyrwał mię z zapamiętania i powrócił samemu sobie. - Co panu? - Mnie? Nic, zamyśliłem się, a teraz mi smutno, że dzisiaj wyjeżdżam i że nie będę mógł przychodzić z panią na mogiłę wujaszka. Czułem, że inne słowa zrywają mi się z ust, lekkie i tęczowe, niby motyle - i że nie trzeba im pozwolić wyfrunąć tu, na cmentarzu. - Będziemy chodzili, jak pan powróci do siebie i zamieszka tu na stałe - odparła z prostotą, powstając z ławki. - Trzeba teraz już iść do domu. A nie mówiłam, że tu tak dobrze i miło, przy tej mogile? Nie chciał pan wierzyć... - Już będę pani zawsze wierzył od tej chwili - odrzekłem z głębokiem przeświadczeniem, że tak będzie. A ona uśmiechnęła się z dziecinną radością i rzekła, żegnając mię już za bramą cmentarną. - Więc dowidzenia, prawda? A jak pan wróci, przyjdziemy znowu tutaj. Muszę się modlić nietylko za wujaszka, ale... i za pana, bo przecież na wojnie, to... może grozić śmierć... - Jak komu sądzone... - odpowiedziałem, nie myśląc ani przez chwilę, że słowa te mogą mieć także inne, niż im nadałem, znaczenie... XXII. Tak, jak za pierwszym razem, powitała mię w warszawskiem mieszkaniu panna Mela Bielawska. Miała nowy, wiosenny kapelusz i jeszcze bardziej "interesujące" oczy. - Czułam, że pan w tych dniach powróci - rzekła bez żadnych wstępów, podając mi rękę. - To było do przewidzenia, ponieważ urlop mój się skończył - odparłem, siląc się na ton uprzejmy. Gniewało mię, że młoda osoba poczęła zdejmować kapelusz przed lustrem. Najwidoczniej postanowiła dotrzymać mi towarzystwa. Skończywszy poprawiać włosy, zwróciła się znowu ku mnie, mówiąc dość obojętnie; - Dostał pan mój list? - Dostałem, pani. - I nie odpowiedział pan ani słowem. Ładnie. - Doprawdy, nie było kiedy pisać. Zbiegł czas, jak z bicza trzasł... - Och, tak było zajmująco na pańskiej zapadłej wsi? - Owszem, było ogromnie zajmująco, choćby dlatego, że po tylu latach... - Wiem, wiem - przerwała. - Przytem, zapewne sąsiedzi, a może... sąsiadki?... Najwyraźniej nie byłem usposobiony do pogawędki w tym stylu. Odpowiedziałem krótko i oschle, tak oschle, że prawie niegrzecznie: - Zgadła pani. I sąsiadki także. Roześmiała się głośno, choć z widocznym przymusem: - Jednem słowem, bawił się pan dobrze! - Nie bawiłem się, pani. Żyłem. Z pod zmrużonych powiek przyjrzała mi się bacznie: - O... Aż tak? Wielkie słowo! Każdy z nas, przeciętnych śmiertelników, spędza 365 dni w roku bawiąc się i nudząc naprzemian. Jeżeli tematu wystarczy na dzień przestępny, to już wiele. A pan żył w pełni przez całe dwa tygodnie? Gratuluję. - Dziękuję. A teraz pozwoli pani, że ją pożegnam. Wyjeżdżam jutro, być może na długo, więc... - Rozumiem: nie przeszkadzaj. Więc się usuwam, ale mówię tylko "dowidzenia!" - wykręciła się na pięcie i odeszła wolnym, kołyszącym krokiem. Na progu zatrzymała się jeszcze: - Bardzo pan wymilał.,. zewnętrznie, z tą opalenizną na twarzy. Czy "słońce" duchowe miało wpływ równie dobroczynny? - Sąd należy do pani - odrzekłem z ukłonem i zamknąłem się w swoim pokoju. Byłem zły. Najwidoczniej zachowanie moje poprzednie upoważniło pannę Bielawską, jeżeli nie do flirtu, to bądź co bądź do nieco poufałych tonów. Przytem - cała ta rozmowa wyglądała na badanie z jej strony i - o zgrozo! - tłumaczenie z mojej... - No, tak - mruknąłem - naturalnie: seanse nastrojowe w moim pokoju, wycieczki na wystawy, do ogrodów, do Lourse'a... Obiadki u mamy Bielawskiej... A teraz śledztwo i pretensje. Słusznie. I gdybyż ona podobała mi się bodaj przez chwilę! Do pokoju wszedł Józef z pękiem kluczy. - Przepraszam jaśnie pana, bo to ja pozamykałem szafy i biurko - wyjaśnił, patrząc na mnie z pod oka. - Niby nie dlatego, żeby broń Boże, coś zginąć mogło, ale zawsze, jak dom pełen obcych... Pokręcił się jeszcze chwilę, milcząc wyczekująco, wreszcie nie wytrzymał: - Bo to niby względem mieszkania. Że tego... jaśnie pan raczył powiedzieć, że mię zatrzyma na służbie, więc... - Powiedziałem. I cóż? - To możebym, jaśnie panie, na wieś pojechał? Bo po prawdzie, przepraszam jaśnie pana, niebardzo tu mam co robić. Póki dom stał pusty, pilnowałem, ale niby tak, teraz... - Widzę, sprzykrzyła się Józefowi Warszawa? - Po prawdzie, jaśnie panie, to się i sprzykrzyła. Ja ze wsi, z Bożej Woli jestem. Ojciec stangretem był. Jak jaśnie pan z tej wojny wróci, to pewnie także na wieś pojedzie, więc mi się wydaje, że tam moje miejsce, nie tutaj. Jeżeli jaśnie pan da pozwolenie, pojadę... - No, dobrze, dobrze. A co tu słychać nowego? - Nowego niewiele. Pani Bielawska wyjechała. - Jakto, wyjechała? - A na wieś, do krewnych, z młodszą córką. Jedna panna Melanja w domu i pewnikiem też prędko jedzie. "Aha - zanotowałem sobie - to ona tu została... dla mnie..." - I pomyślałem jeszcze, że trzeba tę sprawę postawić jasno... "Między nami nic nie było"... i nie będzie. Jeżeli panna Bielawska snuje jakoweś projekty co do mnie, to im prędzej pozbawię ją złudzeń, tem lepiej dla niej. Postanowiłem, że dziś jeszcze, przy pierwszem spotkaniu powiem jej o swoich zaręczynach. Właściwie - to niemal prawda. Trochę prędzej, czy trochę później ożenię się przecież z panną Olesią Górską. Chyba mi nie da kosza. Wprawdzie nie usłyszałem ani jednego słowa, z którego mógłbym o jej uczuciach dla siebie snuć wnioski, a przecież... a przecież... Było coś w jasnem spojrzeniu, w uśmiechu ust różowych, w miłem zakłopotaniu, gdy na mnie patrzyła, coś, co mi pozwalało wierzyć, że mam swój własny kącik w serduszku panieńskiem. Nie spotkałem panny Bielawskiej przez cały dzień. Dopiero nad wieczorem wróciła. Zastukała do mego pokoju i weszła z całą swobodą. - Pan porucznik będzie taki uprzejmy i poczęstuje mnie papierosem. Zabrakło mi, a sklepy już pozamykali - wyjaśniła. Podałem jej pudełko, zapaliłem zapałkę. Skinęła głową i najnaturalniej w świecie zasiadła na zwykłem miejscu w rogu kanapy. Pomyślałem, że oto właśnie odpowiednia chwila, by zawiadomić ją o zaszłych w mem życiu przemianach, ale, prawdziwie, niebardzo wiedziałem od czego zacząć. Powiedzieć poprostu: "zaręczyłem się" byłoby konfidencją, a ja właśnie i przedewszystkiem pragnąłem dać do zrozumienia młodej osobie, że nic nas nie łączyło i nie łączy, nawet przyjaźń. - Podobno mama, pani wyjechała z Warszawy? - zagaiłem rozmowę, patrząc, jak panna Mela wypuszcza krągłe, zgrabne kółka dymu przed siebie. - Ach, tak - odparła. Znowu dwa bardzo foremne kółeczka, potem pauza, wreszcie objaśnienie: - Wyjechała z Cechną. Powolnym, leniwym ruchem otrząsnęła papierosa nad popielniczką i dorzuciła niedbale: - Pana to dziwi, że ja zostałam? - Hm... to jest, ani mię dziwi, ani... - A ja umyślnie zostałam - przerwała, mrużąc znowu czarne oczy. - Umyślnie. Chciałam się z panem zobaczyć. Musiałem mieć bardzo niewyraźną minę, bo roześmiała się przeciągle, wychyliła w mą stronę całą postacią i nagle spytała jakimś innym, prawie wyzywającym tonem: - Co za otwartość, czyż nie? A jednak to prawda. Chciałam zobaczyć pana i... zobaczyłam, aczkolwiek nie odznaczał się pan uprzejmością względem mnie dziś rano. Już to wogóle niebardzo pan przepada za naszą całą rodziną! Proszę nie przeczyć - poco? Ja mam dosyć spostrzegawczości. A wie pan, dlaczego chciałam koniecznie zobaczyć pana? - ... - Bo mi się pan bardzo podobał. Pochylała się wtył i naprzód ruchem rytmicznym, oplótłszy rękoma kolana. Sterczący między palcami papieros wysnuwał cieniutką wstęgę dymu ku górze. W pokoju było już prawie ciemno. Nie mogłem dostrzec wyrazu jej oczu, czułem drażniącą woń mocnych perfum. - Podobał mi się pan tak bardzo, że chciałam sprawdzić własne wrażenie z przed dwóch tygodni - ciągnęła dalej panna Bielawska prawie że obojętnie. - A... teraz? - spytałem głosem zdławionym. Ogarnął mię dziwny niepokój. Poczułem nagłą chęć przybliżenia się do tej dziewczyny, uchwycenia jej za ramiona tak mocno, by zaprzestała monotonnego kołysania się wtył i naprzód, naprzód i wtył... - A teraz? - powtórzyłem, wpijając w nią spojrzenie. - Teraz? Nic. Wiem tylko, że horoskop mówił prawdę. Zapewne wyjdę zamąż bez miłości - rzekła cicho. Gdybym zachował całą przytomność, wystarczyłoby tych kilku słów dla wyrwania mię z "nastroju". Ale właśnie w tej chwili grzywka panny Meli musnęła mój policzek, i uczułem, prócz perfum, ostry, nęcący zapach włosów: zapach mieszany leśnych ziół i rogu, A ona mówiła dalej, ciągle tak samo półcicho i bardzo blisko mej twarzy: - Teraz?... Ot, było i przeszło. Skończyło się. Przeszło mimo coś, co mogło przy mnie pozostać. I trzeba było tak niewiele... Ja przecież pana nie kochałam i nie kocham. A jednak poszłabym za tobą, jak cień... I tak niewiele było trzeba. - Czego było trzeba? - schyliłem się również ku niej, oczekując na słowo, które wybiegnie z ust. - Tylko powiedzieć: Melu - - Melu... - westchnąłem raczej, niż wyszeptałem, i w tem miękkiem, przewlekłem "Mm" spotkały się nasze usta. Był to bardzo długi pocałunek. Prawie tak długi, jak niespodziewany. Gdyby przepowiedziano mi przed pół godziną coś podobnego, śmiałbym się chyba. Teraz - nie śmiałem się. Wcale nie miałem ochoty się śmiać. Zerwałem się na nogi i stałem oszołomiony, niepewny, czując, że ziemia drży mi pod stopami, a pokój cały wiruje. Po jakimś dopiero czasie, ochłonąwszy nieco, przesunąłem odruchowo ręką po czole i wybąknąłem głupio: - Przepraszam panią. Siedziała nieruchoma, z głową na oparciu kanapy, z przechyloną wtył, bielejącą na ciemnem tle ściany twarzą. - Za co? - ozwała się po chwili. - Przecież powiedziałam: nie kocham pana. Kto wie? Maże to była prawda. I pan mię przecież nie kocha. Milczałem. - No,tak - mruknęła, jakby do siebie - trzeba mi już stąd iść. Godzina późna... Jestem w domu sama. To przecież nie wypada... Wstała powoli i podała mi suchą, gorącą dłoń. Oddałem uścisk w milczeniu. Drgające cienkie palce powiedziały mi wyraźnie: Mogłabym nie być sama, jeżeli zechcesz... Nie chciałem. Zamknąłem się na klucz we własnym pokoju, nie wiedząc, czemu to czynię. Chodziłem długo w ciemności, potrącając łokciami sprzęty. Przed oczyma zarysowała mi się na chwilę jasna twarzyczka panny Olesi, a zaraz potem jakiś głos wewnętrzny zadźwięczał ostro i szyderczo: - no, dalej, otwórzże drzwi z klucza! Głupcze... Przejdź tylko korytarz. Tu niedaleko, wiesz dobrze... Trzecie drzwi... Nie usłuchałem, ale dławiłem się poprostu od wstydu, że była chwila, gdy mogłem usłuchać. XXIII. Bywają rozmaite odcienie tęsknoty. Często jest ona wampirem, ssącym duszę aż do zupełnego obezwładnienia, często wybucha jak burza, gwałtowną ulewą, tłukącą po sercu gradem wspomnień, najczęściej jednak wlecze się za człowiekiem, niedostrzegalna prawie, a przyćmiewająca wszystko, niby szkło przydymione, za którem świat wydaje się posępnie szary. Taką właśnie szarą, niewidzialną dla oka tęsknotę zabrałem ze sobą na front. Snuła się ona po, drogach, któremi jeździłem, czatowała w każdem domostwie, które obrałem na nocleg, czaiła się w ziemi wilgotnej okopów... Była wszędzie, choć jej w niczem dopatrzeć nie mogłem. Wałęsała się o zmroku pasmami siwej mgły, witała mię o wschodzie przeciągłym krzykiem wędrownego ptactwa, otulała każdy dzień przeżyty szarym pokrowcem znużenia, upodabniając szereg tych dni do suchych, brzydkich poczwarek motylich. Przejeżdżałem z miejsca na miejsce, przemierzałem wiorstami przebytych marszów olbrzymie połacie kraju - bywałem często w potyczkach, w ospałym ogniu karabinowych kul, których chwilami brakło obydwom stronom walczącym. Starałem się jak najsumienniej pełnić swą służbę, ale nie było we mnie tego wewnętrznego żaru, który nawet na małem polu działania pobudza do wielkich czynów. O wypadkach ostatnich, o Rosiance i o Warszawie starałem się myśleć niewiele, a przecież te myśli właśnie narzucały mi się natarczywie, walczyły o swoje prawo nade mną, opadały mię krzykliwą chmarą w każdej godzinie spoczynku i ciszy. Od chwili wyjazdu z Warszawy (wyjazd ten nieco przypominał ucieczkę) starałem się odwlekać wszelką decyzję. Nawet sperandy urlopu raczej zdawały się zastraszać mię, niż cieszyć. Cóż zrobię ze sobą? Dokąd pojadę? Wiedziałem wprawdzie, dokąd pojechać pragnę, ale - rzecz śmieszna poprostu - bałem się spojrzeć teraz w pogodne oczy panny Olesi. Bałem się jasnego, dobrego wzroku, że spocznie na mnie tak szczerze i ufnie, jak zawsze. Może to dziecinada, może taki głupi sentymentalizm mię ogarnął. Jednakże od pewnego czasu działy się ze mną tak dziwne rzeczy, że się już dziwić czemukolwiek przestałem. Bo pomyśleć tylko - bałem się oczu panny Olesi, że mi powiedzą wprost: czemu kłamałeś i kłamiesz przede mną? A czułem, że nie potrafię wyspowiadać się przed nią i - że się nawet wyspowiadać nie mogę. Bo i jakże jej mogę powiedzieć: Moja panno Olesiu, był taki moment, w którym zgrzeszyłem przeciwko tobie. Jej, która dotychczas nic nie wie o tem, że pragnę złożyć swój los w te drobne ręce. Chwilami tłukło mi się po głowie coś, jakby serdeczny żal, że wtedy na cmentarzu nie miałem odwagi powiedzieć poprostu: "Kocham cię". Byłbym mógł teraz równie poprostu zapytać: "Czy mi wybaczysz?" Chwilami, rzadziej - śmiałem się sam z siebie, z własnych skrupułów. Ostatecznie nic się nie stało, a gdyby nawet się stało - Boże wielki - czy jest na świecie mężczyzna, któryby mógł przysiąc, że nigdy, nawet myślą, ukochanej kobiety nie zdradził? Łajałem się w duchu, że jestem śmieszny, tak, nawet śmieszny z tą urojoną przewiną. Napatoczyła się wyzywająca panna w stylu moderne, rzuciła mi się, prawie dosłownie, na szyję, a ja... uszczknąłem pocałunek. Jeden pocałunek! Tragedja! Wszak sama panna Bielawska określiła ten fakt jako "bez konsekwencji", ot, wybryk chwilowy, a ja, wodzony na pokuszenie mężczyzna... Tak, prawda. Gdyby panna Olesia nie była sobą, gdyby nie była sobą tak, jak jest sobą, wszystko byłoby proste, drobiazgowo śmieszne i nieważkie. Ale panna Olesia jest jedna, właśnie taka, nie inna na świecie. I wobec tej jednej, wobec tej jedynej czułem się złoczyńcą, czułem tę swoją prawdziwą winę, polegającą nie na tem, żem zgrzeszył, ale że mogłem był zgrzeszyć... Mijały tygodnie, nawet miesiące, czas, zamiast polepszyć, pogarszał tylko sytuację. Nie napisałem ani razu do Rosianki i naturalnie - nawzajem nie miałem wieści. Tak się kopała, dzień po dniu, głęboka przepaść i z każdą uchodzącą godziną pytałem sam siebie: jakże ją kiedyś przebędę? Przeszedł kwiecień, maj, czerwiec. Pod koniec lipca spotkało mię coś, co wreszcie, na złe, czy dobre, odmieniło me dalsze losy: zostałem raniony w jakiejś potyczce. Stało się to dość głupio. Sam winien byłem potrosze, bo w owych właśnie tygodniach życie na froncie wlokło się dziwnie sennie. Zachciało mi się jakiegoś rekonesansu - wpakowałem się prosto pod kule. Nie groźnie, ale boleśnie rannego w prawą łopatkę, odwieziono mię do lazaretu w powiatowem mieście N., gdzie przeleżałem w gorączce kilka dni. Wkrótce nastąpiło polepszenie. Wówczas to zacząłem przemyśliwać, że trzeba dać znać do Rosianki. Nie mogłem pisać, z powodu nieruchomej pozycji, nawet lewą ręką. Poczciwa siostra szpitalna wykaligrafowała list i sama odniosła na pocztę. Czekałem na odpowiedź niecierpliwie. Odpowiedź przyszła, ale inna, niespodziewana i nieoczekiwana. Pewnego dnia, w rannych godzinach, zbudził mię z drzemki odgłos rozmowy. Dostrzegłem siostrę, stojącą w uchylonych drzwiach. Po chwili odwróciła się i podeszła do mnie: - Panie poruczniku, ktoś pyta, czy może wejść. Tylko proszę się nie ruszać, proszę spokojnie. - Kto taki, siostrzyczko? - Pańska narzeczona. Szalona myśl przemknęła mi przez głowę: a jeśli to Olesia, jeśli to ona? Nie, nie, majaczę... A jednak... może mój list... - Proszę, niech wejdzie... - wyszeptałem. Weszła... starsza panna Bielawska. Panna Mela we własnej osobie. - To ja państwa zostawię - rzekła siostra uśmiechając się do mnie przyjaźnie. Byłem tak oszołomiony, tak zdumiony, że bąkałem jak uczniak. - To pani? Pani... tu? Pani? - No ja! Tak, ja. Niechże się pan nie kręci na łóżku, bo pójdę sobie. Cóż, zdziwiony pan bardzo? A może bardzo niezadowolony, co? Trzeba znać psychikę chorego. Byłem ranny, leżałem od dwóch tygodni, zupełnie sam. Stęskniłem się do widoku ludzi. Znajoma twarz wydała mi się prawie bliską. Ktoś "z domu"... - Widzi pan - rzekła, usadowiwszy się na krześle. - Mieszkam niedaleko stąd u krewnych. Dowiedziałam się i przyjechałam. Skąd się dowiedziałam? - uśmiechnęła się. - To już moja tajemnica. Można o wszystkiem wiedzieć, kiedy się chce wiedzieć... Dowiedziałam się i - jestem. Dobrze zrobiłam, czy źle? - Dziękuję pani... Doprawdy, zrobiła pani miłosierny uczynek. Uśmiechnęła się znowu: - Zameldowałam się tu jako pańska narzeczona. Bałam się, że mię gotowi nie wpuścić. Zresztą - cóż to szkodzi? Puste słowo, jak tyle innych... Prawda? Śmiała się swobodnie, poprawiając koronki przy bluzce. A mnie ten wyraz "narzeczona", nasunął bolesną myśl: przerachowałem w pamięci, ile minęło dni od wysłania listu do Rosianki. Czyżby nie doszedł? A może nie odpisują, bo im się stałem obcy przez te miesiące milczenia. Jakże? mogłem wejść do rodziny, a jestem tylko dalekim znajomym. Tylko tyle... - Niech pan nie myśli, że go tutaj zostawię samego w chorobie. Mama krzywiła się bardzo na tę eskapadę, ale już ja sobie poradzę z rodziną. Po paru dniach przyjadę znowu, dobrze? I przyjeżdżała ze wsi. Trzy mile jechała końmi, bawiła w mieście kilka godzin i cały ten czas spędzała przy mnie. Nie wiem dotychczas, czy jej winienem dziękować za tę opiekę, czy tylko złorzeczyć. Przychodziła i czytała mi na głos książki. Umiała je wybierać i czytać. A potem, kiedy drzemałem lub udawałem, że drzemię, kładła mi rękę na głowie i delikatnie wodziła palcami po włosach. Nigdy nie otwierałem wówczas oczu, aby jej nie dać poznać, że czuwam. Ale ta cicha pieszczota dłoni kobiecej sprawiała mi przyjemność. Trzeba być chorym, rannym żołnierzem, by to zrozumieć. O tamtej chwili, o pocałunku nie było między nami mowy. Poszło jakby w niepamięć. Tak przeszedł tydzień, dwa. Rana goiła się bardzo powoli. Nie wolno mi było wstawać, nawet poruszać się zbytnio. I znów któregoś dnia - los zesłał gościa. Rozpoznałem z radością tubalny głos Górskiego: - Gdzież on jest, ten wasz porucznik? Na prawo? Na lewo? Mówcie wyraźnie, ludzie kochani! Znalazł mię wreszcie, i rosochate wąsiska przylgnęły do mojej twarzy. Siadł ciężko, wpatrzył się we mnie bacznie, zawołał: "Ależ pan, na psa urok, nieźle sobie wygląda!... - rozłożył ręce, i wówczas na ramieniu dostrzegłem czarną opaskę. - Żona mi, panie, umarła - ozwał się pan Tomasz, spotkawszy mój wzrok - właśnie będzie miesiąc pojutrze. Niedługo później dostałem pański list i... Zatrzymał się, tubalny głos zmiękł mu dziwnie i przycichł. Opuścił głowę na potężne ramiona: - Ciężkie przeszliśmy czasy z Olesią. Żona moja, biedaczka, bardzo cierpiała... W tej chwili weszła panna Mela Bielawska. Zatrzymała się, nieco zdziwiona, i wolno podeszła ku nam. - Mój sąsiad; pan Górski, moja... kuzynka. Nie wiem, czemu to kłamstwo wybiegło mi z ust. Może odruchowo chciałem upozorować te odwiedziny niewieście. Panna Mela spojrzała na mnie z pod rzęs, które zlekka zadrgały. Górski przez chwilę lustrował od stóp do głów jej postać. - A to pani, chwalić Boga, niezupełnie sam tutaj! - i wrócił do przerwanej rozmowy: - To był, panie, rak. Nie pomyliła się Olesia. Ona to dawno podejrzewała. Rak, panie... Rozmowa wlokła się niesporo. Czułem nieznośny ciężar, jakąś nieswojość, którą wniosła ze sobą panna Bielawska. Wkrótce Górski począł się żegnać: - Bo ja, panie, akurat do tego miasta w interesach... Więc obiecałem Olesi... To jest, chciałem się przekonać, jak tam z panem. No, Bogu dzięki, wkrótce będzie zupełnie dobrze - co? Wyciągnął ramiona. - Ostrożnie - syknęła panna Mela, dotąd milcząca - on prawą ręką nie może władać. Rzuciłem jej spojrzenie - złe. Pierwsze od czasu, gdyśmy się rozstali w Warszawie. Zdawała się nie spostrzegać tego. Gdy Górski wychodził, rzekła miękko, ale tak głośno, że musiał usłyszeć: - A teraz leżeć spokojnie i spać... Bo się poskarżę doktorowi... XXlV. Prócz drogi, szumnie przez ludność miejscową nazwanej "soszą", wiedzie do Bożej Woli ze stacji szeroka miedza, ciągnąca się wskroś pokrajanych poletek chłopskich. Miedza, nosząca miano wygonu - może dlatego, że kiedyś wyganiano tędy bydło na pastwiska - dotyka prawie granic Rosianki, od której biegnie, znowu wśród pól, wąziuchna ścieżynka, porosła gęstą darniną. Wzdłuż tej ścieżynki, niby kopce graniczne, znaczące zagon od zagona, rosną przysadkowate, kopulaste grusze i dzikie jabłonie zrzadka, samotnie, jakby odniechcenia zatknięte ręką boską w szeroką płaszczyznę roli. Ten "wygon" właśnie, miękką trawą na nie ubitej ziemi porosły, wybrał służący mój, Józef, po długich ze stangretem debatach. - Musi, soszą bliżej... - upierał się jeszcze tęgi parobas z kozła landary. - Ale szosą trzęsie, a jaśnie pana nie może trząść, bo jaśnie pan jeszcze obandeżowany, rozumiesz, gamoniu? - pouczał go Józef, znosząc rzeczy na kozioł. Wracałem do domu na rekonwalescencję po kilku tygodniach szpitala. Józef, wysłany po mnie aż do Warszawy, przez całą drogę otaczał mię najtroskliwszą opieką. Nawet pełen godności styl kędyś zarzucił, przemawiając do tłoczących się na peronie żydków językiem zwykłego śmiertelnika: - Nie pchać się, hołota! Nie widzicie, że jaśnie pan porucznik z frontu ranny jedzie? Poszli precz, powiadam! A to przeklęta zgraja! Nijakiego uszanowania nie ma! Ze stacji jechaliśmy stępa, gdyż Józef, w ciągłej obawie, abym się nie "utrząsł", strofował co chwila stangreta i najmniejszą nierówność gruntu sygnalizował ostrzeżeniem: - Patrz w prawo! Uważaj na kamienie! Wolniej. W miejscu, gdzie schodzą się dwie drogi: wygon i ścieżka, wysadzana gruszami, dostrzegłem zdaleka jakiś cień czarny, umykający szybko w stronę rosiańskiego ogrodu. - To, zdaje się, jaśnie panienka z Rosianki - zauważył Józef. - Panna Górska? - spytałem żywo. Serce zabiło mi nagle. - Zdaje mi się, jaśnie panie, że ona. Tak, to ona! - powtórzył po chwili. - Ale i biegnie! Tylko co była przy dróżce, a teraz hen, gdzie! "Zobaczyła nas. i ucieka? - pomyślałem. W okamgnieniu radość moja zgasła. - Dlaczego uciekła? Musiała przecież dostrzec powóz. Czemu nie zaczekała chwilę tu, przy tej gruszy?" Czarna sukienka znikła już między drzewami. Zwróciłem się do służącego i zapytałem odniechcenia: - To Józef zna pannę Górską? - Zachodziła nieraz, jaśnie panie, do naszej gospodyni. - Do Krystyny? - Tak, proszę jaśnie pana. Bardzo grzeczna panienka. Zawsze obejrzała drób, czy się zdrów chowa, a i o jaśnie pana wypytywała. - I cóż wypytywała? - O, pytała, czy nie ma jakiej wiadomości z frontu. A wtedy to także sama przyszła powiedzieć, że jaśnie pan raniony, że w szpitalu leży. Dobra panienka. Sama niemało miała strapienia, bo to i śmierć w domu i pogrzeb, a jeszcze do nas wpadła, do Bożej Woli. - A teraz przychodzi jeszcze? Józef pomyślał chwilę, popatrzył na mnie. - Teraz, to już nie przychodziła dawno, jaśnie panie. Będzie ze dwa tygodnie, jeśli nie więcej. - A nie pytała, kiedy przyjadę? - Po prawdzie, jaśnie panie, to ostatnią razą rozmawiała panienka ze mną, bo Krystyna gdzieś poszła. Wypytywała, jak mi tam było w Warszawie... Aha, prawda, pytała jeszcze, czy jaśnie pan ma w Warszawie krewnych. - Krewnych? - Tak, jaśnie panie. Tak pytała. Więc ja powiedziałam, że te panie to żadne kuzynki, że to... Urwał i spojrzał na mnie z zakłopotaniem. - Może źle powiedziałem panience Olesi? Przepraszam jaśnie pana, tutaj wszyscy po imieniu panienkę nazywają. "Aha, więc to tak? - pomyślałem i zrobiło mi się odrazu wesoło na duszy. Przychodziła, bo się czegoś o mnie chciała dowiedzieć, a przestała przychodzić, bo była... zazdrosna. Musiał coś Górski po powrocie wspomnieć o tej "kuzynce", a Olesia Bóg wie co zaraz wyobraziła sobie". Skląłem raz jeszcze w duchu pannę Bielawską za wszystkie jej "eskapady", a zwłaszcza za tę ostatnią rolę siostry miłosierdzia przy rannym poruczniku. Uczułem się wolny, jak ptak. Ostatnie skrupuły rozwiały się w cudowny sposób: Józef wyjawił mi tajemnicę "panienki z Rosianki". Tamto "nieporozumienie" z Melą Bielawską należy do przeszłości. Odbyło się wszystko bardzo poprostu. Zapytałem jej: "Jak się pani podoba Górski? To ojciec panny, o którą się staram". - Ach tak? - rzekła tylko. - Życzę powodzenia. Nie wątpi pan, że szczerze. Ja także wkrótce wychodzę zamąż. Ciekawam, kto kogo pierwszy na wesele zaprosi? - I któż jest tym szczęśliwcem, wolno zapytać? - O, wyczyta pan w faire part - odparła swoim lekceważącym tonem. - Zresztą, mniejsza o nazwisko... Przesądziliśmy zatem nasze losy niemal jednocześnie. Czy to nie ciekawy zbieg okoliczności!? Zbieg... albo raczej wybieg z twej strony, moja pani! Chcesz teraz upozorować własną przegraną... Nie będę jednak pilnował dopełnienia obietnicy, wystarcza mi świadomość, że polowanie par force uznałaś za nieudane... Tak się skończyło z panną Melą. A jak się zacznie z moją Olesią? Hm, przedewszystkiem pojadę tam, naturalnie. Ale nie zaraz. Muszę odpocząć, jestem przecież rekonwalescentem. Po tygodniu czułem się zdrów zupełnie. Tęsknota za panną Olesią dolegała mi mocniej, niż przestrzelone ramię. Zdecydowałem się na krok stanowczy: pchnąłem do Rosianki Józefa z listem. Ku memu zdziwieniu odpowiedzi nie przyniósł. Na zapytanie, czy może nie zastał panienki, odpowiedział: - Owszem, była, jaśnie panie. Zaraz przy mnie otworzyła list i powiedziała po przeczytaniu: proszę powtórzyć panu, że za pamięć dziękuję. Tylko tyle. Musiała jeszcze się gniewać, lub, co gorsza, nie ufać mi. "Jeżeli tak - powiedziałem sobie - to dobrze. To i ja się podrożę". Postanowiłem, chociaż z niemiłym żalem, odwlec wizytę w Rosiance aż do wyjazdu. Przez całe dwa tygodnie tłukłem się po domu, zrzędząc na starą Krystynę, na Józefa, sprzeczając się z rządcą Lisowskim. Fatalny mój humor wszystkim dał się we znaki. Parę razy udałem się na mogiłę wujaszka Klemensa, ze skrytą nadzieją, że spotkam pannę Olesię. Nietylko jednak jej nie spotkałem, ale nie doznałem nawet tego ukojenia, co ongi. Dziwiłem się, że Górski nie daje również znaku życia. Objaśnił mię jednak w tej materji rządca Lisowski, donosząc, że sąsiad mój w ciągłych teraz rozjazdach, do domu wpada, jak po ogień. Wreszcie - sprecyzowałem datę wyjazdu. W przeddzień udałem się do Rosianki. Górskiego nie mogłem nigdzie wypatrzeć, choć powiedziano mi, że jest w majątku. Panna Olesia była w sadzie. Zdaleka już dojrzałem znajomą sylwetkę, tylko bardziej jeszcze wybujałą, wysmukłą w czarnej sukience. Pilnowała zrywania jabłek. Zabierała od chłopców koszyki, pełne owoców, i układała je ostrożnie przy budce sadownika, na słomie. Spostrzegła mię, wyłożyła ostatnie jabłka z pośpiechem i stanęła, trochę jakby niepewna, co począć. - Tak dawno nie widziałem pani! - szepnąłem głosem wzruszonym. Na widok jej zmizerowanej twarzyczki ogarnęło mię wielkie rozrzewnienie. - A tak - odparła panna Olesia. - Dużo się od tego czasu zmieniło... - Jakaś nuta bolesna brzmiała w tych słowach. - Nie otrzymałem odpowiedzi na list... - zacząłem znowu po chwili milczenia. - Pan przysłał mi wyrazy ubolewania... a... mnie tak trudno mówić o tem, nawet pisać... Jeszcze teraz niebardzo mogę. Pan wybaczy... Podniosła ręce do oczu i odeszła tak parę kroków. Widziałem, jak oparłszy ukrytą w dłoniach twarz o chropowaty pień drzewa, płakała. Od bezgłośnego łkania drżały jej szczupłe, bardzo dziewczęce ramiona. - Bo proszę panienki, te kalwile to trzeba osobno! - ozwał się nagle tuż obok chłopiec ogrodnika. Patrzył ukosem na mnie i na swoją "panienkę", płaczącą pod drzewem jabłoni. - Dobrze, dobrze... zaraz... - odrzekła i poczęła szybko ocierać oczy wierzchem dłoni, tak jak to czynią dziewczęta wiejskie w kościele. Usunąłem się, aby jej nie przeszkadzać, i patrzyłem zdaleka na drobne ręce, migające znowu nad wyraz zwinnie wśród sterty owoców. Skończyła wreszcie, wygładziła fałdy sukienki i zwróciła się ku mnie: - Może pójdziemy do domu? Tatko już pewnie wrócił z pola... Nie mogłem tak odjechać bez słowa, pożegnać się, nie powiedziawszy, co mię tutaj przywiodło. Jeżeli, oprócz zrozumiałego powodu, smutek panny Olesi miał jeszcze jakiś inną przyczynę, musiałem ten smutek rozproszyć. - Panno Olesiu - zacząłem. - Przyjechałem do pani i tylko dla pani... Bo czyż doprawdy pani się nie domyśla... - O, proszę nie mówić tak zaraz! - przerwała mi gwałtownie i jakoś bardzo żałośnie. Przyśpieszyła kroku, prawie że biegła ku domowi. Później toczyła się już tylko banalna rozmowa we trójkę, a wreszcie pożegnałem się i odjechałem, nie wiedząc, co właściwie znaczyły te słowa. Mógł je dyktować smutek ciężkiej żałoby, ale mogły też zawierać treść inną: "Nie mów mi teraz, że kochasz... Nie mów tak teraz, kiedy już wiem o tobie niejedno..." XXV. Więc to tak było? Naprawdę tak było wszystko? Siedzę w fotelu przed obłupanym kominkiem i patrzę w ogień z podziwem. Pomarańczowe i żółte płomienie liżą okopcone wnętrze paleniska, od czasu do czasu trzaśnie brzozowe polano, zasyczy wilgotny rdzeń drzewa... Posypią się iskry białe, złote, różowe - i znów zaborczy płomień pnie się ku górze, ku wylotowi, czarnemu od sadzy. Więc to tak było, dzień po dniu, wszystko... Tak właśnie. Przeglądam kartki tej mojej Księgi, obracam je powoli, wpatruję się w poszczególne litery. I znów odkładam na bok stos papierzysków, znów patrzę w ogień. Właściwie na jeden jest zawsze ten sam, nic się nie zmienił. Wydaje mi się, że to doprawdy było niedawno. Ogień syczał, jak teraz, płomienie skakały w górę, a przed kominkiem wujaszek Klemens z fajką porcelanową, zatopiony w czytaniu gazety i matka moja, schylona nad jakąś robotą. Zaraz, za chwilę wejdzie Krystyna, popatrzy, powie, jak codzień: "Bo to, proszę państwa, wieczerza na stole"... Może prócz tego pogładzi mię po głowie i doda: "A panicz urwis pewnie znów jeść nie chce... Jakoś mi ze śpiżarni śliwki poznikali, niby kamfora, czy co? Nie Jureczka to aby sprawka?" Szorstka dłoń zawadzi o ucho, wytarga trochę, ot, tak, na żarty i znów przejedzie po włosach: - "Jedz, gołąbeczku, ja ci nie bronię, tylko, żeby nie przed samą wieczerzą, bo to żołądek oszukasz, nic więcej "... A wtedy cudna twarz w koronie gładkich warkoczy podnosi się ku górze, a usta mówią z uśmiechem trochę smutnawym: - "Już niech Krystysia nie burczy. Niedługo, za niecały rok pojedzie biedaczysko w świat i tyle będzie widział tych śliwek"... A potem matka powstaje, wujaszek Klemens składa fajkę na stoliczku, ogląda się za nieodłącznym kijaszkiem. - "To chodźmy, Klemensie - mówi matka - herbata wystygnie, a Klemens lubi gorącą".. W tej chwili drzwi skrzypnęły naprawdę, i naprawdę stanęła w nich Krystyna. Ach, jaka stara, jaka przygarbiona! Oczy w obwisłych, lekko czerwonych powiekach szukają mię przez chwilę w mrocznawym pokoju (bo tylko ogień rzuca niepewne blaski z kominka), wreszcie znajdują w głębi staroświeckiego fotela: - Bo to, proszę pana, wieczerza na stole... Teraz ja, zupełnie jak wujaszek Klemens, oglądam się za laską. A, jest. Gruba, solidna podpora dla inwalidy. Opierając się na niej, przechodzę do następnego pokoju, który jest prawie pusty. Na jakichś szczątkach stołu buzuje widmo samowaru. Upiór z dawnych czasów syczy i podśpiewuje cienkim głosikiem, a czyni tem dziwaczniejsze wrażenie, że pogięty kształt jego lśni złotem w blasku wiszącej lampy. Oczyszczony starannie przez dziewczynę służebną, pod osobistem kierownictwem Krystyny, odbija we wklęsłych i wypukłych załamaniach zgniecionej blachy mosiężnej jakieś fragmenty pokoju: szeroki piec, w którym brak kilku kafli, i niską sofę, odartą z obicia. Za moim krzesłem stoi już Józef, wyprostowany jak struna, i podaje mi z miną dostojną wyszczerbiony półmisek. - Cóż tam nowego, moja Krystyno? - pytam, albowiem jest to uświęcona już zwyczajem chwila pogawędki o różnych nowych radościach i starych strapieniach. - Ano, znalazły się, paniczu, portjery po nieboszczce pani Domaniewskiej. U Olesiuka fornala się znalazły. Brudne to to, kazałam poprać, a wyłatam, to już chyba sama... Można już panu nalać herbaty? - Można, moja Krystyno. - Żeby ich, szelmów, połamało! Już oni z piekła nie wyjrzą, te bolszewiki, jeśli jest sprawiedliwość na świecie... - mruczy staruszka, niosąc ostrożnie na spodeczku filiżankę z odtłuczonem uchem. - Niczego nawet do pary nie dobierzesz. To do sasa, to do lasa... Ot, i piękny los! Józef nie mówi nic, ale czuję wyraźnie, że jego poczciwe, wierne oczy wpatrują się we mnie z niepokojem, z troską. Czuję, że jeśli nie teraz zaraz, to wieczorem, pomagając mi się rozbierać, zapyta: - Jak jaśnie panu porucznikowi dzień przeszedł? Chyba, że lepiej? Po herbacie, wiem, zasiądę znowu przy kominku, do którego czyjaś usłużna dłoń, zapewne Józefa, drew dorzuciła. I wiem, że będę myślał o jednem, zawsze o jednem: Kiedy to ja ją ostatni raz widziałem? Aha, tak, prawda... To było na wiosnę... na wiosnę... Już blisko rok temu... Jak ten czas leci. I wiem, że będę o tem pisał. Muszę pisać... Tak, to było na wiosnę. Drzewa zieleniły się już, jak wówczas, kiedy wróciłem z długiej tułaczki do kraju. I tak, jak wówczas, miało się ku Wielkiejnocy. Olesia sama rozczyniała ciasto na baby, żeby się na pewno udały. Wyszła do mnie ze śladami mąki na czarnej sukience i z cieniem rumieńca na bladej jeszcze twarzyczce. Uśmiechnęła się do mnie poczciwie, po swojemu, po dawnemu, i zaraz zaczęła mówić prędko, jakby pragnęła zagadać to, co mi się rwało na usta, co musiało się wkońcu, kiedyś, zerwać na dobre i frunąć wprost ku jej sercu. Bo teraz przecież musiała wiedzieć, że ją kocham. Musiała wiedzieć, choć nie mówiłem jej o tem słowami. Jakieś onieśmielenie wkradło się między nas dwoje, zdawało się szeptać z palcem na ustach: Cyt! Jeszcze nie pora. Cicho. Zamilczcie... zamilczcie... I teraz także panna Olesia mówiła prędko, łykając w pośpiechu całe sylaby: - Akurat baby zaczęły rosnąć w piecu. Pan wie... Będą na pewno ogromne, ogrom... A tatuś zaraz z pola przyjedzie, tylko patrzeć... Już Szymek pobiegł do stajni. Jak dobrze, że pan teraz przyszedł. Pokażę panu te baby. Tylko trzeba cicho, na palcach... Pan wie?... Bo jeszcze opadną... Więc się zacząłem przekomarzać i prosić, by chociaż jedna była z zakalcem. - Ja strasznie lubię zakalec, panno Olesiu, pasjami lubię zakalec! Gdy byłem mały, zakradałem się nieraz do kuchni z kijaszkiem i pęc, pęc, pęc po formach... Baby siadły, Krystyna wytargała porządnie za uszy, ale taki zakalec był! Śmieliśmy się oboje. Olesia starała się przewlec ten śmiech, spoglądając ukradkiem na drzwi. Popatrzyłem za nią z nagłym żalem i rzekłem w duchu: Już ty się nie bój, już ja ci nic w tej chwili nie powiem, biedna, spłoszona ptaszynko... W tej chwyli wszedł Górski, zbrojny kijem sękatym. Wołał, a raczej krzyczał już od progu, wymachując ową maczugą: - To, panie kochany, połamię na ich grzbietach własnoręcznie, jak mi Bóg miły! Niech tylko zdybię którego, co to zrobił! A, bydło! A, bydło! Ci ludzie, panie, sumienia chyba nie mają, żeby spasać takie piękne żyto! Wycałował mnie w oba policzki i siadł, posapując: - Oleśka, przynieś wody szklaneczkę, córuchno! A to, panie, o mało mię szlak nie trafił! Jadę sobie konno popod lasem, tą oziminką serce rozradować, bo to, panie, cud, jak powschodziło. Aż tu nagle, patrzę.,. Co u Boga Ojca? Ażem konia osadził w miejscu. Z pół morga, panie kochany, stratowane, spasione! Widać nocą złodziejstwo podprowadziło, bo teraz noce ciemne! I co tu sądy, ceregiele, panie kochany? Takie żyto, jeżeli raz na pięć lat urodzi, to już łaska Boska. A oni bydłem taką ruń trawią... A, łotry! Wtedy to pomyślałem nagle, że nim panna Olesia ze szklanką wody powróci, akurat mam czas. Sprawa poważna i pilna. "Pilna? Poważna? A to chodźmy do mnie, panie kochany. Nikt nie przeszkodzi". Wyjaśniłem, wytłumaczyłem wszystko. Że tak dawno ją kocham, że to się wtedy jeszcze, przed wojną, zaczynało, a rozkwitło na dobre zeszłej wiosny. Że nigdy nikogo tak nie kochałem i kochać nie będę i że o rękę panny Olesi proszę, jak o najwyższe szczęście. Że na to szczęście postaram się zasłużyć, że... - Ja też tak sobie myślałem, że do tego przyjdzie. Jeszcze Klemens nieboszczyk powtarzał, świeć Panie nad jego duszą... - powiedział Górski poważnie, patrząc mi w oczy. Wyciągnął prawicę, Chwyciłem ją, potrząsnąłem gorąco. Jeszcze jakieś zdanie przybłąkało mi się na usta.. - Et, panie - machnął ręką. - Głupstwo! Zbiedzona była dziewczyna, a jeszcze uwidziało jej się to i owo. Ja sam, przyznaję, zawiniłem, bom niepotrzebnie wtedy, po powrocie z N. bąknął, że niby... tego... Ot, chciałem się podroczyć. Widocznie musi tam ona coś chować w sercu do pana, skoro się zacięła. Z kobietami to tak nieraz. A i panu niepotrzebnie było szast, prast, niby, na gorąco... Z Olesią, panie drogi, to nie tak. Ona, jak sobie co w głowie ułoży, to amen. Niby cicha, potulna, jagniątko, a ot! Pamiętam, miała kilku konkurentów. Wcale niczego ludzie. A ona sobie umyśliła, że wcale zamąż nie pójdzie i koniec. Odpaliła pokolei. Taka już jest. - A jeśli i mnie "odpali"? - próbowałem uśmiechnąć się, ale nikły to był uśmiech. - Ee? Nie myślę. Ona, widzi pan, tak: co Klemens powiedział - święte. A już Klemens nieboszczyk niebardzo pana przed nią oczernił, to pewna! Może i chodziło jej po głowinie... Kto tam dojdzie z kobietami. A że nieśmiała jest... Ułożyliśmy się, że nic Olesi nie wspomnę, aż Górski wybada, grunt przygotuje. Ciężko mi było czekać te trzy dni... W dzień Zmartwychwstania, po nabożeństwie, pojechałem wprost do Rosianki. Górski zaprosił mię na bryczkę. Jechaliśmy w milczeniu. Panna Olesia umykała ze wzrokiem, a ja ważyłem w myśli, że rozmawiała z ojcem, że wszystko wie, że się mój los przesili, tak, albo owak. W sieni szepnął mi pan Tomasz, korzystając z chwili, kiedyśmy sami zostali: - Napomknąłem Olesi... że tego... - I?... - Ano, niech pan z nią teraz pogada. Ja bo sam nie wiem. Wykręca się, że tak nagle, że mało wiecie o sobie... hm. Co do mnie, daję pozwolenie, błogosławieństwo w dodatku. Twoją rodzinę znam nie od dziś... Ot, powiem ci szczerze, prosto z mostu, panie Jerzy: radbym widział jedynaczkę moją u ołtarza z tobą. Toć i ja wieczny przecie nie jestem... Zrobiło mi się gorzko, poprostu gorzko. Dlaczego, panno Olesiu, tyle niewiary, tyle wahania? Dlaczego? I czułem, że zasłużyłem. O ileż dłużej kazałem jej żyć w niepewności. Całe lata namyślałem się, drożyłem z własną wolnością. Jeżeli ona teraz się tylko droży, to słuszna kara. Panna Olesia wezwała nas do stołu. Trzymała w rękach tradycyjny talerzyk z jajkiem. Podeszła do ojca, pocałowała go w rękę. Potem zwróciła się ku mnie: - Życzę panu... szczęścia... - Zależy ono tylko od pani - szepnąłem cicho, ale musiała dosłyszeć, bo się zaczerwieniła aż po białka i prędko odwróciła głowę. - A ja ci życzę, kochany porucznik - huknął Górski - dobrej żony, ładnych dzieci, a przedewszystkiem, żebyś cały z wojny powrócił! - O, tatusiu... - krzyknęła Olesia. - A co, moja panno? Myślisz, że tam, na wojnie, marcepanami strzelają? Musiały te marcepany ustrzęgnąć głęboko w myśli panny Olesi, ponieważ, gdyśmy po święconem wyszli do ogrodu, patrzyła na mnie inaczej: bardzo serdecznie i bardzo niespokojnie. Wówczas ozwałem się, patrząc na nią: - Rozmawiałem z ojcem pani. Wkrótce wyjeżdżam. Czy mam naprawdę wyjechać, nie usłyszawszy od pani dobrego słowa nadziei? Milczała zakłopotana. Usta jej drżały, jak od hamowanego płaczu. Wtedy nie wytrzymałem: - Kocham panią oddawna i pani dobrze wie o tem. Dlaczego pani, taka dobra i słodka dla wszystkich, nade mną jednym się znęca? Niech pani odpowie poprostu: kocha mię pani choć troszkę, czy też... - Ja przecież... pana,.. bardzo... - wyszeptała tak cicho, że pochyliłem głowę, aby te słowa uchwycić. Wtedy nagłym ruchem wyciągnęła do mnie obie dłonie... Olesiu, Olesiu... XXVI Wałęsam się po polach, chociaż mi noga jeszcze dolega i bez kija chodzić nie mogę. Wałęsam się bez celu, ot, poprostu, aby czas zabić. Wiosna ogromnie wczesna w tym roku. Przed Wielkanocą wróciły bociany i kłócą się między sobą o gniazda. Poza tą, przejściową zresztą, niezgodą ptaków, cisza w przyrodzie wielka, prawie uroczysta. Ziemia, potratowana przez hordy najeźdźców, zda się oddychać z ulgą i wszystkie swe siły wytężać ku najszybszej naprawie szkód i spustoszeń. Wąskiemi, długiemi aż po nieboskłon pasami zielenią się zagony żyta chłopskiego, lub gra fioletem przygotowana pod kartofle gleba. Wałęsam się i śledzę ze zdumieniem, jak szybko zabliźniają się rany, zadane ziemi. Na świeżych jeszcze mogiłach żołnierzy, którzy tu w okolicy polegli, zieleni się, rozrasta bujna i soczysta trawa. Na porytych okopami zboczach lasu kwitną całe kępy fiołków, jakby je kto posiał umyślnie, by zamaskować świeże ślady zbrodniczych pazurów wojny. Nad fiołkami szumią drzewa, rozprostowując poprzestrzelane konary, a wśród drzew świergocą ptaki. Pewnie to inne, niż zeszłej wiosny, ale śpiewają tak samo. I co mię właśnie uderza najbardziej w przyrodzie, to owa dążność do zapełniania luk... Na miejsce kwiatów, w ziemię wdeptanych, kwitną już nowe, kto wie, czy nie obficiej. Zniszczone podczas walk rudery obrósł mech i powój opasał - niebawem rozpadną się w proch, przytłoczone triumfującą roślinnością. Za rok, za dwa śladu nie będzie z tych wyrw i dołów po granatach - już teraz obrosły je pokrzywy... W tem wszystkiem jedno serce ludzkie świeci żywym szkarłatem wiecznie otwartej, nigdy niezabliźnionej rany... Wieczorem powracam do domu i siedzę sam z własnemi myślami, które wiernie dotrzymują mi towarzystwa. Są to myśli ogromnie smutne i monotonne, jak plusk jesiennych deszczów. A jednak nie odganiam ich precz, raczej przygarniam te smutne towarzyszki moje. I rozmyślam, rozmyślam, rozpamiętywam... Przeżywam odnowa wszystko dobre i złe, wszystko, od kolebki, aż po dzień dzisiejszy. I - piszę. Piszę mą smutną książkę, pierwszą i zapewne ostatnią opowieść, którą oddawna przywykłem nazywać Księgą Umarłych. Tamtej prawdziwej, wujaszkowej Księgi już niema. Zginęła, jak tyle innych pamiątek drogich, bezcennych. Podarły ją na strzępy barbarzyńskie ręce - poco, zrozumieć nie mogę. Ot, bezcelowo, bezmyślnie, w dzikiej pasji niszczenia zdeptały buty sołdackie coś, co nie miało żadnej wartości realnej, nie dało się zjeść, ni na grzbiet włożyć, tylko drażniło żądne pastwienia się oczy tajemną swej zawartości... Wróciwszy wówczas do domu - tak, wówczas - długo szukałem. Zdawało mi się, że jeśli Księgę odnajdę, odnajdę jakby cząstkę samego siebie. Ta szara, spłowiała teczka, której przetarte brzegi i każdy rożek naddarty mam w oczach, zdawała mi się czemś niezmiernie żywem, a w każdym razie - mnie do życia niezbędnem. Nie odnalazła się jednak w starym, ograbionym dworze, tak, jak odnalazło się nic i nikt z czasów minionych. Dzisiaj, gdy patrzę już z oddalenia na mój ból własny, jakoś mi dziwnie pomyśleć, że to wszystko przeszedłem, przebyłem i - żyję. Bo jednak żyję. Smutne to życie, zdławione, zamknięte w sobie, jednak życie. Rano przychodzi Lisowski po dyspozycje. Staram się wmówić w siebie, że mię ogromnie interesuje poważna sprawa tylu a tylu obsianych włók, stan inwentarza (Boże, jak opłakany!), brak paszy, słowem, te wszystkie mizerne kłopoty zniszczonej gospodarki. Staram się wmówić w siebie, że trzeba ratować resztki, naprawiać, łatać, dźwignąć majątek z ruiny. Czasami przemknie przez głowę myśl beznadziejna: Dla kogo - poco? Ale ją precz odpędzam, bo wówczas nie miałbym już żadnego celu, musiałby runąć ostatni pomost, łączący mię z żywymi. Później przychodzi Józef, pomaga mi się ubierać, przynosi śniadanie i ranną pocztę. Przeglądam spóźnione gazety i dowiaduję się, zawsze z niejakiem zdziwieniem, że tam na świecie wciąż kipi i wre, jak w wielkim kotle czarownic. Bulgocą namiętności ludzkie: pycha, łakomstwo, zazdrość - i znowu pycha i znowu śmieszna zaborczość żądza władztwa i żądza sławy. Uczucia niskie, nikczemne, gorszące - czasami tylko śmieszne. A potem biorę laskę i idę na pola. Słucham świergotu skowronków i słucham, "jak trawa rośnie". Słucham, jak pod kopułą niebieską i na powierzchni ziemi i gdzieś w jej wnętrzu rozbrzmiewa wszechmocna pieśń życia, wielka, potężna pieśń, olbrzymi, a jednak korny psalm potęgi i siły, psalm nadziei, miłości i wiary w sens wszelakiego tworzenia. A potem wracam i wtedy siadam nad moją Księgą. Piszę ją bardzo powoli. Miesiące przeszły, całe miesiące, zanim urosło w stos zapisanych kartek to, co było uderzeniami serca, co drgało żywemi słowami na wargach. Kiedyś, kiedyś... I - dziwna rzecz - wszystko, co było najdawniej, wydaje mi się, że zgasła przed chwilą, a wszystko świeże, najświeższe pogrążyło się w zmierzchu przeszłości. A jednak... Nie, nie. Okaleczałą nogę i połamane żebra wyniosłem nie z pola bitwy, nie z ostatniej pogoni za uchodzącym wrogiem, nie z wojny. Poturbowała mię ślepa siła, przeciwko której podniosłem w zapamiętaniu mściwą pięść. Poturbowała mię ślepa siła Przeznaczenia za głupi, człowieczy bunt. O, jakże łaknąłem zemsty, jakże łaknąłem krwi! Pragnąłem wziąć krwawy odwet. Na nim i za co? Na owe¦ ślepej sile, za Przeznaczenie, którego była narzędziem. Ale narzędzie - to hordy barbarzyńców, ludzie żyjący, z których wytoczyć można krew. Więc wytaczałem krew. Zdawało mi się, że tylko potoki cudzej i własnej krwi mogą zmyć ze mnie okrutną żałość, opłókać mię z uczuć bluźnierczych, napoić na nowo wiarą w sprawiedliwość, w celowość Bożych wyroków. Tak, mordowałem z rozkosznem prawie uczuciem zemsty. Każdy trup, położony mą ręką, każde ciało ludzkie, rozciągnięte bezwładnie na ziemi, było cząstką mojego odwetu. Słuchałem jęku konających, jakgdybym słuchał pieśni pogrzebnej; coś we mnie szeptało złowrogo: To za tamtą zbrodnię, za tamtą, za tamtą! Nad każdą twarzą nieznajomą pochylałem się, patrzyłem badawczo; może to ty paliłeś białe ściany dworku? Może to ty brutalną, chamską łapą... tak, właśnie tą łapą... Może to właśnie ty... Syciłem płomień swej zemsty i nie nasyciłem go. Opadł i zgasł pośród rumowisk, do których biegłem zpowrotem, nie mając dokąd już biec przed siebie... Pozostał popiół, tak, tylko popiół. We mnie i wkoło mnie. XXVII. Dlaczego tak się stało? Dlaczego nie pojechałem sam, nie zabrałem Olesi, choćby przemocą. Mogłem ją jakoś przekonać, wykazać cały bezsens uporu... Dlaczego? Zadręczam się teraz tem pytaniem. Teraz, kiedy została już tylko jedna odpowiedź: Za późno. I przecież dobrze wiem, że wówczas pojechać nie mogłem. To wszystko stało się tak nagle. Bolszewicy wkradli się w serce kraju, jak huragan. Byłem o setki wiorst od domu, od Rosianki, od mojej biednej Olesi. Uczyniłem, co mogłem, wysyłając przez umyślnego list błagalny, aby czem prędzej wyjeżdżała z ojcem do Warszawy. Wiedziałem, że to napróżno, że nie usłucha, że nie wyjedzie. Wiedziałem, że ona właśnie tego nie zrobi. Jedyny krótki liścik, otrzymany od niej w odpowiedzi, zawierał wyjaśnienie: "Proszę nie gniewać się na mnie i zrozumieć, że to nie żadne nieposłuszeństwo, ani upór, ale że poprostu nie mogę uciekać. Jakże zostawić cały dom, całą służbę na łasce niepewnego losu? Wierzę w Opatrzność Bożą, że wszystko będzie dobrze. Będę się bardzo gorąco modliła, może Bóg pozwoli, że wcale nie przyjdą? Ale ani ja, ani tatuś nie ruszymy się stąd, tośmy sobie przysięgli. Bardzo, bardzo wdzięczna jestem za pamięć, za troskliwość, za wszystko. Proszę się nie bać o nas - damy sobie chyba radę z tatusiem..." Nie bać się! Olesiu, Olesiu! Nie bać się o ciebie! Byłem jak nieprzytomny po otrzymaniu tego listu. I nic już nie mogłem zaradzić. Minął miesiąc... Bolszewicy zostali pod Warszawą powstrzymani i odparci, zaczął się ich odwrót w popłochu. Na umęczonych koniach goniliśmy dniem i nocą, nie mogąc dopędzić umykających hord. Szeroki, kilkuwiorstowy pas kładł się zawsze pomiędzy nami... Tylko widoczne ślady zniszczenia świadczyły, że tu byli niedawno, że tędy przestali, grabiąc i łupiąc wszystko po drodze. Zrządzenia losu sprawiły, że właśnie pierwszy z moim oddziałem znalazłem się w rodzinnych stronach... Boże, Ty mi wybaczysz te dwie godziny życia, skradzione ojczyźnie! Czyż mogłem ominąć dom, pędzić wciąż dalej, tropiąc uciekających bezładnie krasnoarmiejców, nie dowiedziawszy się nawet, co porabiają moi najbliżsi? Trzeba być wielkim bohaterem, by do takich granic wyrzec się własnych spraw. Ja byłem tylko człowiekiem. Wysłałem naprzód swój oddział, a sam zjechałem z drogi i znajomą ścieżką pokłusowałem ku Rosiance. Nie pamiętam, by kiedykolwiek, w największem niebezpieczeństwie, serce biło mi tak mocno. Starałem się przywrócić myślom spokój, powtarzając półgłosem: - Wszystko dobrze, wszystko musi być dobrze... Za parę minut przekonam się o tem... Zobaczę Olesię... Zdaleka już dojrzałem znajomą kępę drzew, otaczających domek. Jechałbym szybciej, gdyby to było możliwe, gdyby mój biedny zdrożony kasztan nie gnał jak wicher. Wpadłem w galopie na dziedziniec i nagle - zdarłem konia za uzdę. Ogarnęło mię w pierwszej chwili tylko zdumienie. Cały dziedziniec był jednem wielkiem popieliskiem. Ani śladu budynków, ani śladu białego dworku. Pomiędzy drzewami majaczyła tylko sterta kamieni, bali zwęglonych i wielki, nawpół rozwalony komin. To wszystko. Wiatr zerwał się nagle od pól i przywiał ku mnie wyraźną, świeżą jeszcze woń spalenizny... Trwałem tak - może ogromnie długo, a może tylko kilkanaście sekund. Nie spokojne parskanie konia wyrwało mię z osłupienia. Zawróciłem i pocwałowałem przez łąki, naprzełaj. Możliwe, że Górski po spaleniu domu zamieszkał w Bożej Woli. Przecież się chyba nic złego nie stało! Zajechałem przed dom niepostrzeżony. Okiennice były przymknięte, ale drzwi od ganku otwarte szeroko. Przywiązałem konia do słupka i wszedłem. W pierwszej chwili nie mogłem się zorjentować, gdzie jestem właściwie. Cała sień zawalona była stertą brudnych i postrzępionych papierów, glinianych skorup, gałganów, słomy. Pod ścianami stały oparte obrazy bez ram, lub ramy bez obrazów. Wszystko to przedstawiało tak straszliwy nieład, piętrzyło się tak wysoko, że z trudem przebrnąłem do dalszych pokoi. Były równie, jak i sień, obszarpane, brudne, pełne śmiecia, połamanych mebli, papierów. Dotarłem wreszcie do oficyny, gdzie spodziewałem się znależć kogoś ze służby. Jakoż w tej chwili usłyszałem w sąsiedniej izdebce suchy kaszel Krystyny. Wpadłem jak furjat, wołając od progu: - Pan Górski... z Rosianki... gdzie?... - Chryste, ratuj! -- krzyknęła przeraźliwie staruszka, zrywając się z krzesła. Z kolan jej upadł na ziemię cały stos rupieci, które przebierała widocznie. Zasłoniła oczy rękami i stała, chwiejąc się na nogach. Po chwili dopiero, ochłonąwszy nieco, spojrzała na mnie przytomniej. - Jezu! Panienko Przenajświętsza! Toż to paniczyk! Panicz mój! Pan!... Rzuciła się ku drzwiom, wołając: - Hej, Magdzia, Elżbietka! A jest tam która? Nasz pan powrócił! Pan! I nagle przypadła ku mnie, staremi rękoma objęła za głowę, poczęła całować po włosach, po oczach i skroniach. Płakała i tuliła się do mnie, to znowu uśmiechała się przez łzy, mówiąc przerywanym głosem: - Ot, nie myślała ja, co panicza mojego jeszcze zobaczę! Boże mój, Boże mój, co tu się działo! Istne piekło... Sąd ostateczny... A toż my z życiem ledwo uszli, a w domu, ot, jak! Czysta ruina! Na podwórzu strzelali... w pokojach strzelali... Bitwy byli... Ot, śmiertelna godzina przyszła na wszystkich... Bóg łaskaw, że chociaż panicza... Poprowadziłem ją łagodnie do krzesła, usadowiłem staruszkę, sam usiadłem naprzeciw: - Moja Krystyno, proszę mi zaraz powiedzieć, gdzie jest pan Górski? Utkwiła we mnie spłowiałe, stare oczy, jakby nie rozumiejąc, czego chcę od niej. Dopiero po pewnym czasie powiedziała wolno, z namysłem: - Niema pana Górskiego. Wywieźli. - Jakto, wywieźli? - Bolszewiki wywieźli. Na zakładnika go zabrali, jak tylko przyszli, a później wzięli i wywieźli. - A panna Olesia? Czy ją wywieźli także? Gdzież ona? - A ot, tam... - szepnęła staruszka i wskazała ręką za okno. Z oczu jej popłynęły jeszcze rzęsistsze łzy. Wycierała je wierzchem dłoni, wzdychając i jęcząc cichutko. Już mi nie trzeba było więcej słów. Już zrozumiałem wszystko. Daleko, na horyzoncie, widnieje jak na dłoni kamienny murek cmentarza. Tam jest Olesia. Siedziałem cicho, w obawie, że jeszcze straszniejsze rzeczy usłyszę. Nie mogłem Krystynie nakazać milczenia. Po chwili, chlipiąc, zaczęła długie, bezładne opowiadanie. Urywane zdania dolatywały do moich uszu: -...to on powiada: oddaj!.. A ona tylko rączyny zacisnęła na piersi i mówi, że krzyżyka nie odda. Wszystko odda, a tego krzyżyka nie odda... Nie dlatego, że złoty, ale że to po matce pamiątka. To wtedy on ją za te rączyny - i tak się szamotali! Byli tam niedaleko chłopiec ogrodnika i jeszcze drugi, widzieli... Ale jakże? Każdy się bał o własną skórę... Wtedy ona się jakoś wymknęła i zaczęła uciekać... To on ją wtedy tą kolbą... Raz tylko pchnął... A ona, jak upadła, tak ani drgnęła. Musi serce, czy co?... Okrutny w całej wsi był lament. Do ich tam komisarza chodzili, ze skargą... Cały naród... Kochana była panienka i dobra, jak anioł. Komisarz długo myślał, nim po chrześcijańsku pochować pozwolił... Tyle wyprosili... Tak, tyle wyprosili, że Olesia na naszym cmentarzu leży, że jej trumienkę stary proboszcz wodą święconą pokropił. Zabił ją czerwonoarmiejec za to, że krzyżyka oddać nie chciała. Właśnie za to ją zabił. Kolbą pchnął raz - i już po wszystkiem. Niema cię, Olesiu... XXVIII. - Ciężko cię Bóg doświadczył, mój chłopcze, to prawda, ale na żal daremny, a zwłaszcza na bunt niemasz tu miejsca! - powiedział mu proboszcz, którego odwiedziłem pewnego ranka. Przyszedłem się z nim naradzić w sprawie ogromnie dla mnie ważnej: postanowiłem oddawna przenieść Olesię do naszych grobów rodzinnych. Myśl ta powstała we mnie już wówczas, gdy pierwsza fala rozpaczy minęła, ustępując miejsca ciężkiej monotonji smutku. Zdawało mi się, że jakoś mi będzie lżej myśleć, iż moja Olesia leży wpobliżu wszystkich kochanych, których straciłem. Postanowiłem kazać odnowić grób, ale musiałem porozumieć się z proboszczem co do różnych tam terminów, praw i zakazów, związanych z inhumacją zwłok. Zastałem staruszka na plebanji. Popijał właśnie kawę z fajansowego kubka i zagryzał bułeczką, maczaną poprzednio w tej kawie. Ujrzawszy mię, pokiwał głową: - Oj, młodzież, młodzież! W kościele cię nie widzę, do spowiedzi pewno nie chodzisz... No, przyznaj się, nie chodzisz, prawda? A ja ci mówię, źle robisz. Nigdzie pociechy nie znajdziesz, krom w Bogu. Modliszże się chociaż? Bodaj przez pamięć matki twojej, osoby zacnej i pobożnej, winieneś nie zaniedbywać praktyk religijnych. Modlisz się, powiedz, kochanku? - Modliłem się kiedyś, księże proboszczu, i Bóg wszystkie moje modlitwy odrzucił. Proboszcz poruszył się w fotelu, popatrzył na mnie, znów głową pokiwał. - O to, to! Spodziewam się takiej odpowiedzi po tobie. A pamiętasz ty aby, kochanku, że ludzką rzeczą sądzić, a Boską rozsądzać? Ty sobie w swoim człowieczym rozumie ułożyłeś wszystko tak, jakbyś pragnął. A Bóg tak czyni, jak trzeba, aby było. - Więc, według księdza proboszcza... śmierć młodej, niewinnej dziewczyny to sprawiedliwy sąd Boski? I chciałbym wiedzieć, poco, dlaczego ją właśnie zabili... Ją jedną w całej okolicy, ją, najlepszą ze wszystkich, zamordowano nikczemnie, że broniła świętości swojej, krzyżyka po matce... I to jest sprawiedliwość Boska?... O, księże proboszczu... - Cicho! Nie bluźnij! - krzyknął ostro. Powstał z fotela, zbliżył się ku mnie. Położył wyschłe dłonie na moich ramionach. Żywe, czarne źrenice wpił w moją twarz: - Więc to tak? - rzekł wreszcie. - Poczekaj, siądź tu, porozmawiamy. Rozumiałbym rozgoryczenie twoje, gdybyś naprzykład był poganinem, heretykiem jakimś. Ale nie mogę uwierzyć, byś stracił wiarę. Słuchajno, Jurku, ty mi nie opowiadaj, czem była twoja Olesia. Chrzciłem ją, tak jak i ciebie, uczyłem katechizmu, tak jak i ciebie, a znam ją lepiej, niż ciebie, bo tyś wyjechał do szkół, potem gdzieś we świat, a ona rosła w moich oczach. Wiem, jakie to było serduszko. Tę czystą, jasną duszę powołał Pan Bóg do siebie. Ty się oburzasz na taką niesprawiedliwość, miotasz się swoim człowieczym rozumem przeciwko Boskim wyrokom... A mógłbyś na pewno powiedzieć, że ta śmierć męczeńska nikomu na nic przydatna nie była? Umilkł i zapatrzył się w okno. Olbrzymi krzew jaśminu przysłaniał je w połowie, wdzierał się do pokoju, bielał i pachniał w słońcu porannem. - Widzisz - mówił dalej ksiądz proboszcz, skubiąc palcami jedne z gałązek, pokrytych kwieciem - po śmierci Olesi i mnie się strasznie żałośnie zrobiło, że niby...tego... Takie, ot, starocie, jak ja, łazi po świecie, a ten kwiatek zginął przedwcześnie... Już to nie śmiałem sprzeczać się ze Stwórcą,lecz powtarzałem z bólem: Panie, czemuś tak rozkazał? I odpowiedział mi Bóg miłosierny, dlaczego. W kilka tygodni po Olesinym pogrzebie, w pierwszą niedzielę po ustąpieniu bolszewików, mnóstwo się zeszło narodu na sumę. A trzeba ci wiedzieć, mój Jurku, że rozmaicie tutaj bywało. Nie mówię, żeby lud był zły, czy popsuty, był tylko głupi. A głupi zawsze prędzej złego podszeptu usłucha. To i znaleźli się tacy, którzy słuchali różnych agitatorów. Było tu tego, było, niczem kruków, wietrzących padlinę. To się i znaleźli tacy, co wiarę tym wszystkim gadaniom dawali: że niby pod sowietami lepiej, że równość, sprawiedliwość będzie, że się ziemię akuratniutko między wszystkich rozdzieli... Nie mówię, żeby łaska Boska spłynęła na mnie, ale kto wie... Bóg miłosierny, gdy zechce, przez usta takiego prostego człowieka, jak ja, prawdę objawi... Zamyślił się proboszcz, znów drobne, białe kwiatuszki palcami pomuskał i ciągnął dalej: - Mówiłem im: kto między wami tu chodził, jak ta siostrzyczka najmilsza, jak matka rodzona? Kto leczył was, gdyście niedomagali? Kto dzieci wasze uczył na książce? Do kogo, córki moje, chodziłyście po radę, po pociechę w strapieniu, po wspomożenie? Do niej, do waszej panienki, do dworu chodziłyście, córki moje! I powiedzcie, jest między wami choć jedna taka, któraby krzywdy od niej zaznała, a nie zaznała dobrego? Ileż to razy, gospodarze, kiedyście na przykazanie Boskie nie pomnąć, szkodę w lesie dworskim czy w polu czynili, wyprosiła was ona od kary, od więzienie może? Była ona jak siostra wasza, jak przyjaciółka - a oto wróg tę siostrę, tę przyjaciółkę w oczach waszych zamęczył! Ona jedna, jak gołąbek niewinna i czysta, zginęła, a wy, ludzie grzeszni, parobcy leniwi, kłótliwe kobiety, ocaleliście z waszym dobytkiem. I za co, myślicie, zabrał ją Pan Jezus z tej ziemi? Boć przecie nie za grzechy własne poniosła śmierć męczeńską. Otóż ja mówię wam, ludzie moi - za wasze grzechy zabrał ją Bóg! Za wasze życie sromotne, kłamliwe, pogańskie!. Stanęła ona przed Majestatem Najwyższym i wyprosiła wam uchylenie kary za winy wasze, tak, jak za życia ratowała was i wspomagała zawsze... Odszedł wróg z wiosek waszych i ocaleliście, a wiecie chyba, ile gdzie indziej spłonęło chat, ilu zginęło ludzi. Otóż wam mówię, módlcie się Bogu w pokorze. Chowaliście waszą panienkę, a który z was pomyślał, że najlepszą, najłagodniejszą, najpobożniejszą do ziemi składa?... Mówię wam, w niebiesiech zapisane jest wszystko, więc także i to, że jedna była owieczka czysta pośród parszywych i ona obstaje za was przed Panem! Staruszek zapalił się. Twarz mu zbielała, oczy jarzyły się, wargi drżały. Dopowiedziawszy ostatnie zdanie, zamilkł nagle, głowę pochylił, skurczył się w sobie... Drobna gałązka jaśminu, którą wypuścił z palców, chybotała się nad jego głową, muskając włosy białe, jak te kwiateczki. Długo trwało milczenie. - Widzisz - ozwał się wreszcie ksiądz - w jakie to wpadłem zapamiętanie! O, ale wtedy mówiłem lepiej! Mówiłem tak, jak nigdy w życiu. Czułem, że każde słowo porywa się z ust, niby strzała ognista, i wdziera się do serc tych ludzi. Nie stoję o ten płacz, co buchnął w kościele i długo, kiedy już grać na chórze zaczęli, przygłuszał organy. Baby wiejskie płaczą, bo muszą. Ten płacz, to jak ulewny, krótki deszcz, co choć głęboko nie sięga, spłókuje przecież grudę z serc, zaskorupiałych w grzechu, powszednim jak chleb. Ale, widzisz, mogiła Olesi pełna jest zawsze świeżych wianuszków co święto, a każdy taki wianuszek, przez wiejską dziewczynę spleciony, to znak widomy, że pomyślała o tej, która zginęła niewinnie z rąk barbarzyńskich... Chcesz - ciągnął po chwili - pójdziemy na cmentarz. Lubię chodzić o tej godzinie, gdy nie zobaczysz ludzi, a tylko świergot ptactwa usłyszysz i szelest traw, który jest mową umarłych. Skinąłem głową, poszliśmy. Błądziłem długo za starym księdzem, od jednej mogiły do drugiej, od grobu wujaszka Klemensa, nad którym chyliły się krzaki jaśminu białe i pełne woni przesłodkiej - do grobów z rodziny mojej i wreszcie do tego małego kopczyka, porośniętego młodziutką trawą. Jak zawsze, pełen był kwiatów. Tych, które nosiłem sam z mojego ogrodu, i różnych innych, pstrych wiejskich wianuszków. - Klęknij - powiedział ksiądz -- i módl się razem ze mną: Anioł Pański zwiastował Pannie Marji... Nie mogłem mówić. Płakałem. Skończywszy swoje pacierze, proboszcz wstał z trudem z klęczek, odszedł cokolwiek na bok i czekał cierpliwie. Pozwolił mi się wyszlochać, jak dziecku, a gdy, minęła powrotna fala żałości, gdy oderwałem dłonie od twarzy i patrzyłem na mały krzyżyk, tkwiący w mogile, podszedł znów ku mnie, rękę mi na ramieniu oparł łagodnie: - Zostaw ją tutaj - rzekł. - Poco przenosić prostą trumienkę do murowanych lochów grobowca? Niech sobie leży tu, gdzie jej dobrze. Cała jej wiara była, ot, jak ten krzyżyk: jasna i prosta. Niech sobie leży tak, jak wierzyła, że kiedyś spocznie: w cichym zakątku cmentarza, pod darnią, w bliskości swojej Rosianki... XXIX. W początkach lipca powrócił Górski. Wrócił z tułaczki zmieniony do niepoznania. Z tęgiego, pełnego sił mężczyzny zrobił się w ciągu roku starzec zgrzybiały prawie. Czerstwa, spalona zawsze od słońca twarz nabrała jakiejś szarej barwy. Policzki wklęsły, wąsy obwisły; szerokie bary zgarbiły się, jakby pod wielkim ciężarem. Robił ten kolos wrażenie, że zmalał, przychylił się ku ziemi. Wróciłem właśnie z pola, gdy oznajmiono mi, że Górski czeka w jadalni. Zatrząsłem się cały na tę wieść, wpadłem do domu. Pan Tomasz wiedział już, naturalnie, o wszystkiem. Powiedziano mu w miasteczku. Na mój widok podniósł się z krzesła, wyciągnął rękę: - Cóż, panie Jerzy, muszę cię prosić o gościnę na jakiś czas, dopóki się nie pobuduję... Zmarszczył brwi przy tych słowach, zdławił ciężkie westchnienie, dłoń jego mocniej ścisnęła moją. Potem znów usiadł ciężko, jak człowiek stary, znużony. - Lato... he he... niczego? Podobno urodzaje macie dobre? A cóż tam u nas... u mnie? - poprawił się - zasiano choć cokolwiek? Nie wiem, nie byłem jeszcze... - Dopilnowałem w Rosiance wiosennych siewów. Na oziminę ziarna nie miałem sam... - Hm... pewnie. Wszystko zabrali łotry. Wszystko... Zawahał się, poczem dorzucił twardo: - Wszystko. Weszła Krystyna po dyspozycje. Zjawienie się staruszki było, jak miłosierny uczynek, spełniony w porę. Kazałem podawać wieczerzę, a potem posłać panu Górskiemu w gabinecie. Kiedy zamknęła drzwi za sobą, zapytał: - Toż to wasza odwieczna gospodyni,.. jakże jej?... - Krystyna. - A prawda, Krystyna! Żem też zapomniał. A cóż u ciebie, panie? Dom, widzę, ocalał... - Rzeczy po stryju sprowadziłem z Warszawy. Z tutejszych prawie wszystko zniszczone. Ot, matki serwantka znalazła się u żyda w miasteczku. Wykupiłem, bo się po sądach o to włóczyć nie chciałem. Szyby tylko wprawione i - stoi. Podszedłem do czeczotkowego mebelka, stuknąłem weń dłonią. - Cóż to, panie Jerzy, o kiju chodzisz? - zawołał Górski. - A tak. Inwalida ze mnie... - Niczem wujaszek Klemens, co? - A tak, niczem wujaszek Klemens - uśmiechnąłem się smutnie. Pierwszy raz uderzył mię tak silnie ów zbieg okoliczności. - Ale - dodałem go chwili - to minie. Doktorzy mówili, że minie, zczasem. Nogę miałem w dwóch miejscach złamaną, kolana przestrzelone... Drenowali... i dlatego. - Aha... - szepnął Górski w zamyśleniu. - Które to już pokolenie? Musi, piąte?... - O czem pan mówi? - Ano, liczę. Bo tak: prapradziad nad Berezyną... a przedtem w kościuszkowskiem, panie. To jeden. Pradziad w trzydziestym pierwszym, to drugi... Dziad... nie pamiętam go, smyk byłem; ojca twojego, sztubaka, opiekunem rodziny mianował, sam na Syberję poszedł. To już trzeci. Twój ojciec pewno dlatego losu podobnego uniknął, że nie dożył rewolucji. A ty piąty zkolei, tak... Pokiwał głową: - Rachunek prosty: sto pięćdziesiąt lat niewoli, znaczy się pięć pokoleń. A w każdem pokoleniu - wojna. A w każdej wojnie chociaż po jednym z rodu... tak... Ot, i dożyliśmy swobody... Wywalczyłeś ją, panie oficerze, z pokolenia niewolników ostatni... O kijku chodzisz, panie... Ale to nic... Znowu zamilkł, brwi zmarszczył i znowu powtórzył: - To nic. Widać trzeba było. A Polska taki jest! Po wczesnej wieczerzy zasiadł pan Tomasz pod oknem. Podsunąłem mu tytoń i wujaszkową fajkę z porcelany. - A, jest fajeczka? - zawołał - ot, dziwo. I zachowała się... Zapalił, puścił kłąb dymu na pokój. Nagle odłożył na bok staruszkę fajkę i zaczął z zakłopotaniem: - Bo widzisz, panie Jerzy... Nie, już ci będę mówił "ty", pozwolisz? Bo widzisz, muszę pogadać z tobą. Ty nie zacząłeś i sam nie zaczniesz... Przez delikatność, przez współczucie, wiem... A przecież pogadać trzeba. Zanim wróciłeś z pola, pytałem tutaj o ciebie. Objaśnił mię twój służący, który o tobie, jakby o synu rodzonym, ze łzami w oczach mówi, że ciągle smęcisz, że osowiały chodzisz, bardziej do cienia, niż do żywego człowieka podobny... Toś ty tak moją Olesię... Et, słuchaj, posłuchaj trochę: powiem ci prosto. Ja nie dziś powróciłem z niewoli, a jeszcze onegdaj. Kiedy mi powiedzieli w miasteczku, myślałem: nie strzymam! Myślałem... głowę o mur roztłukę... czy ja wiem co? Siadłem w tej izbie u żyda i pomyślałem sobie: nie ruszę się. Zawaliło się wszystko, runęło wkoło mnie, to niechaj i mnie diabli biorą... Myślałem: nie ruszę się, zdechnę, tak w miejscu siedząc, naco mi życie? Myślałem... Ale co tam! Ot, zrozum tylko: ty młody, tobie się życie jeszcze uśmiechnie, chociaż i cierpisz, wiem. Ale ja tylko ją jedną miałem na ziemi, kruszynkę moją, córuchnę... Więc wszystko we mnie zamarło z żalu, ze zgrozy. Bo i jakże? Ja, stary, żyję, a ona... Ej, chłopcze, nie miałeś dziecka, nie wiesz, co to takiego dziecko rodzone utracić! Bo to jest przeciw naturze. Prawa, rządzące światem, są mądre i proste: żyjesz, pracujesz dla swoich następców, a oni znowu dla swoich czynią to samo. Człowiek, panie, śmiertelny jest. Nieśmiertelna jest tylko ludzkość. Przeminą jedni, to przyjdą drudzy, i ludzkość egzystuje. Z mogiły życie powstaje i ku mogile podąża. To zwykła rzecz... A tylko to jedno niezwykłe, straszliwe... że nie ja pierwszy, lecz ona... Urwał. Chwilę oddychał ciężko, tarł czoło, jakby spędzając zeń nawał myśli dręczących. Po jakimś czasie, opanowawszy wzruszenie, zaczął znów głosem pewniejszym: - Siedziałem tak calutki dzień, bez ruchu. Żydy zaglądały przez szpary, nie śmiały wejść. Wieczorem wsunął się karczmarz, cichutko podszedł: Może jasnemu panu jajecznicy zgotować? Może co inne? Co jasny pan rozkaże? Krzyknąłem mu: won! więc umknął, drzwi zasuwając ostrożnie. Rzuciłem się na łóżko, zasnąłem. Jakem się zbudził, było coś blisko południa. Przetrwałem kilkanaście godzin, nie myśląc i nie śniąc. A kiedym się wreszcie obudził, wiedziałem już, co mam uczynić. Zupełnie, jakgdyby ktoś drogi i bliski (pewnie Olesia?) przypomniał mi łagodnie mój obowiązek na ziemi. Bo przecież, dopóki życia człowieka, dopóty konto jego nie zamknięte u Boga. Z każdej godziny zdać trzeba rachunek. Zrozumiałem, że obowiązkiem moim jest wrócić i dalej trwać na stanowisku, na tym kawałku ziemi, który przejąłem z rąk ojca, tak, jak mój ojciec przejął go z rąk dziada. Nie moja rzecz rozsądzać, moja rzecz słuchać. Każdy z nas zawsze i tylko jest stróżem cudzej własności, jest sługą czasowym i winien jak najuczciwiej ze służby się wywiązać... Każdemu przeznaczone jest z góry, co ma na ziemi wykonać... Zmierzch już zapadał głęboki. Zdaleka tylko, na horyzoncie, majaczyły widmowo krzyżyki cmentarne. Lipy przed domem szumiały cicho, zrzucając na ziemię ostatki słodko pachnących owoców. Jeden taki, porwany łagodnym podmuchem, zakołysał się chwilę w powietrzu i przyległ wątłem skrzydełkiem do parapetu okna. Goniąc oczyma ten lot, prawie motyli, szepnąłem: - Oto kwiat nato stworzony, by się rozrosnął w drzewo, które zkolei wydawać będzie owoce. A jednak rzucił go tutaj zły los, i nigdy już ten kwiatek nie odrodzi się z nową wiosną. To się nazywa Celowość! - To się nazywa Wola Boża... - odparł pan Tomasz głosem wzruszonym i ukrył twarz w obu dłoniach. XXX. Żyję w rzeczywistości, jak we śnie. Niby fragmenty fantastycznego snu przyjmuję do świadomości realne fakty życiowe. Gdy mię od czasu do czasu dobiegają wieści ze świata, doznaję zawsze uczucia, że już to wszystko kiedyś słyszałem i znam, że nic się nie stało nowego, tak, nic się stało nowego. Pewnego dnia przyniesiono mi z poczty list. Z niewymownem zdumieniem obracałem w rękach kopertę. Nie mam już ludzi bliskich, którzyby do mnie pisali. Musiałem prawie się przemóc, by list otworzyć. Zawierał litografowaną wiadomość o czyimś ślubie. Musiałem, przyznaję, zmobilizować całą uwagę i pamięć, aby przypomnieć sobie, że owa Melanja z Bielawskich to przecież moja dawna znajoma. A list... Było to właśnie zapowiedziane faire part, pokwitowanie naszej ostatniej rozmowy. Spełniła swą obietnicę panna Mela Bielawska. Nie zapomniała o mnie przy rozsyłaniu zaproszeń. Gdy tego samego wieczora odwiedził mię, jak zwykle, Górski, bystry wzrok jego padł przedewszystkiem na porzuconą wśród papierów kartę. - Czy to ta sama panna Bielawska, ta, którą wtedy w szpitalu... - Ta sama. Wyszła nareszcie zamąż w tym karnawale. Pan Tomasz pochylił się, odczytał nazwisko oblubieńca, poczem odłożył na bok wytworny świstek papieru i spojrzał na mnie. - Myślałem sobie, że jednak to ty się z nią wkońcu ożenisz. - Z panną Bielawską? - uśmiechnąłem się na samą myśl. - Nie, nigdy nawet nie pomyślałem o tem. - Słuchajno, Jerzy - zaczął znienacka pan Tomasz, prostując się w fotelu. - Chciałem już dawno pomówić z tobą poważnie. - Pomówić o czem? - O tobie. Powiedz mi, ile ty masz lat? - Trzydzieści... a może trzysta. Nie wiem sam. Czas jest fikcją. - Może w zaświatach, ale nie tu, na ziemi. Słuchaj, ty przecież wiecznie żałoby w sercu nosić nie możesz. To nonsens. Ja wiem, że bardzo kochałeś Olesię, ale to nonsens zawiązać sobie całe życie, zakopać się na zawsze w melancholji. Czyś ty pomyślał kiedy o przyszłości? - Sądzę, że przyszłość sama pomyśli o mnie, gdy zechce. I, drogi panie... błagam na wszystko, nie mówmy więcej o tem. - Dobrze, jeżeli cię temat drażni - odparł pan Tomasz po chwili wahania. - Muszę ci tylko jeszcze jedno powiedzieć... Wybacz staremu, który cię kocha, jak syna... Toż miałeś zostać mym synem... Otóż... mnie się wydaje, że Olesia, gdyby widziała, co się zrobiło z tobą, martwiłaby się bardzo. Kochałeś ją, wiem. Ale czy myślisz kiedy, dlaczego ją pokochałeś? To ja ci powiem: bo to był taki typ, jakiego poszukiwałeś może bezwiednie, może instynktownie. W tobie, mój, Jerzy, trudno i darmo, pokutuje tradycja pokoleń; wydała cię na świat kobieta, która tak żyła dla obowiązku, jak inni żyją dla zachcianki, dla widzimisię... Wszystko, cokolwiek czyniła w życiu, wypływało z wewnętrznego poczucia, że tak należy, tak trzeba. To samo właśnie budziło się ogromnie silnie w Olesi w ostatnich latach. Przytem, twoja matka miała głęboką wiarę, i Olesia miała również tę wiarę. Czy ty przypuszczasz, że znalazłoby się na świecie wiele kobiet, które, jak matka twoja, przecierpiawszy tyle, zdobyłyby się nietylko na to, by żyć, ale by żyć z pogodnym uśmiechem, nie dręcząc innych własnem cierpieniem? Taką pogodę, taką moc ducha daje tylko poczucie wypełnionego obowiązku. Otóż ci mówię i jestem pewien, że gdyby Olesia żyła, poszłaby właśnie w ślady twej matki. Bo to był ten sam typ. Olesia była z tamtego pokolenia, z pokolenia ludzi zbożnych, z pokolenia cichych i wiernych pracowników winnicy Pańskiej. Powiada święty Jan (Księga Objawień): "Usłyszałem głos z nieba, mówiący mi: napisz: Błogosławieni Umarli, którzy w Panu umierają. Odtąd już mówi Duch, aby odpoczęli od prac swoich, albowiem uczynki ich za nimi idą"... Otóż pomarli wszyscy twoi i odpoczywają od prac swoich w pokoju, bo ich uczynki idą za nimi. Ale dla ciebie, jak dla mnie, nie skończył się ten łańcuch obowiązków, który jest długi, jak życie. Póki żyjemy, gromadzić musimy uczynki nasze, aby, umarłszy w Panu, odpocząć spokojnie... Na tem zamykam opowieść moją, którą nazwałem Księgą Umarłych, na podobieństwo innej, istniejącej ongiś w tym domu. Wszystko, com tu spisywał, zrazu bez żadnej myśli przewodniej, lecz dla zmniejszenia ciężaru własnych wspomnień, stało się historją wierną o ludziach minionych, o ludziach z dawnego pokolenia. Coraz ich mniej. Właściwie już ich niema. Wielka wojna ogromem okropności swoich zmiotła ze świata garstkę weteranów dawnej obyczajowości, dawnych kierunków, dawnych poglądów na życie. Zostałem sam - ostatni potomek starego rodu - jakgdyby na rubieży dwóch epok: tej czcigodnej minionej i tej, która powstanie dopiero z potoków krwi, z chaosu zbrodni. Zostałem sam, lecz oto Anioł przeszłości, odchodząc, musnął mi skrzydłem powieki. Dlatego z żalem patrzę za siebie. Co mi przyniesie dalszy los, wiedzieć nie mogę i nie chcę. Narazie żyję tą wielką ciszą, jaka panuje zawsze w domu, skąd wyniesiono zmarłego. Niema już we mnie buntu, choć niema jeszcze pokory, która przywodzi na pamięć cudowne słowa modlitwy Pańskiej: Bądź Wola Twoja... Wielka Bobra, - Warszawa, 1921-1922 r. Ogrodniczka I. - Przecież ty masz dopiero dwadzieścia jeden lat... - Dwadzieścia jeden i pół - wtrąciła panna Cesia, patrząc rozbawionemi oczyma na zirytowaną twarz siostry. - Wszystko jedno. To mała różnica. I proszę mię, nie przerywać. Otóż nie wiem, czy to poprostu wypada tak młodej osobie przyjmować posadę z majątku samotnego wdowca, jak słyszę... "Młoda osoba" przestała obskubywać pożółkłe listki pelargonji, stojącej w doniczce na stole, i wybuchnęła nagłym, niepowstrzymanym śmiechem. - Ha ha hal Melu! Nie, to paradne! Ha ha ha! Dopiero po chwili, uspokoiwszy się nieco, zaczęła innym tonem: - Moja droga, przedewszystkiem, proszę cię, daj spokój z tem wypadaniem... To śmieszne. Strasznie ci nie do twarzy rola mentorki. Powtóre - pan Górski, chociaż jest rzeczywiście "samotnym wdowcem", ma zgórą sześćdziesiąt lat. Na upartego, mógłby być moim dziadkiem. A po trzecie... po trzecie to już zdecydowane. Ja tam pojadę. - Górski... Górski... - powtórzyła pani Mela w zamyśleniu. - Poczekaj... znajome nazwisko... Czy to nie ten stary jegomość, barczysty, z wąsami jak wiechcie... Górski... tak. - Nie wiem, czy ma wąsy jak wiechcie, nie widziałam go nigdy w życiu, ale to ten sam, o którym myślisz, siostruniu: Pan Tomasz Górski z Rosianki. Sąsiad... twojego porucznika... Pani Melanja chciała rzucić siostrze spojrzenie karcące, ale po chwili, jakby dając za wygraną, oparła głowę o poduszkę bujającego fotela. Jej czarne źrenice, prześwietlane złotemi iskierkami, zamgliły się na chwilę odległem wspomnieniem. Nieduże, za czerwone usta rozwarły się lekko w trochę smutnym, trochę ironicznym uśmiechu. Pani Melanja Grabowicka, de domo Bielawska, była w tej chwili niemal skończenie piękna, pomimo zbyt szczupłej twarzy, wąskiego wykroju warg i cery ciemnej, o tonie żółtawym. Jakaś chwila ongiś przeżyta, miła a niepowrotna, stanęła żywo w jej myśli. Ocknąwszy się, przesunęła ręką po spiętrzonej, ufryzowanej grzywce ciemnych włosów i spojrzała przenikliwie na siostrę. - Więc to już twoje nieodwołalne postanowienie, tak? Ha, jesteś pełnoletnia, możesz kierować swem życiem. Nie warto tracić słów. Dziwi mię tylko, że decydujesz się opuścić Warszawę dla głuchej prowincji. Nie było ci chyba źle u nas przez te dwa lata. Moja kochana, przyznaj, że my oboje z Romanem... Po twarzy Cechny Bielawskiej przebiegło leciuchne drgnienie. - Ależ tak, ależ tak! - rzuciła szybko - jesteście dla mnie bardzo dobrzy... A co do tego wyjazdu... Przecież prędzej, czy później do tego dojść musiało. Pocóż siedziałam kilka lat na kursach, poco przechodziłam praktykę? Chyba nie dlatego, by tu na oknie hodować prymule, albo przesadzać palmy z salonu. Wieś - to mój teren pracy. Zawsze marzyłam o wsi. Jeszcze u nas, pod Koziatynem, pamiętasz? Byłam dzieckiem, a już wtedy wiedziałam dokładnie o swojem powołaniu. Ciebie, Melu, zawsze coś ciągnęło do miasta, mnie od niego odpycha. Jestem stworzona do sadu, do warzywnika, tak, jak ty do... Ugryzła się w język. O mało nie powiedziała "do buduaru". Zastanowiło ją to niesmaczne, trywjalne określenie. Skąd przyszło na myśl tak nagle, jako ostateczna definicja trybu życia i charakteru pani Grabowickiej? Może podsunął je widok tych szczupłych stóp siostrzynych, obutych wytwornie, wysuwających się arogancko z fałdów sukni domowej; stóp kształtnych, wyzywająco kokieteryjnych w swej ruchliwości, niepokojąco cienkich w kostce, przesubtelnionych jeszcze połyskiem jedwabnej pończochy. Mimowoli Cesia skierowała wzrok na swoje własne kończyny, wciśnięte od rana w żółte chromowe buciki o noskach okaleczałych i zawalanych błotem... jak zawsze, niestety. Pani Melanja podchwyciła to spojrzenie, bo nagle ozwała się niechętnie: - Mogłabyś też, Cesiu, wycierać nogi, wchodząc do mieszkania. Przecież pod drzwiami jest słomianka. I wogóle, czemu nie zmieniłaś trzewików? - Bo zaraz wyruszam. - Na miasto? W taki czas? Nie będziesz na obiedzie, czy tylko się spóźnisz? - Przetrącę coś u którejś z koleżanek. Mam jeszcze tyle spraw do załatwienia, a dni niewiele. Pa, Melu! Wyszła do przedpokoju. Włożyła kapelusz, nucąc pod nosem jakąś piosenkę, i właśnie szukała rękawiczek w kieszeniach palta, gdy dobiegł ją głos siostry: - A nie zapomnij, że ta dziś nasz fixe. Kolację wcześniej podadzą. Nie marudź, jak zwykle! Krzyknąwszy: "Dobrze, dobrze!" Cesia Bielawska zamknęła drzwi za sobą i zbiegła ze schodów. "Co za pech z tym fiksem dzisiejszym - myślała, starając się wyminąć kałużę błota przed bramą - znów się naschodzi Bóg wie jakich typów i Bóg wie skąd. Że też Mela gustuje w takiem życiu!" Wskoczywszy do przejeżdżającego tramwaju, obróciła na chwilę głowę w stronę domu. Zdawało się jej, że w bramie mignął kapelusz Romana i pociemniałe, przemokłe na plecach piaskowe palto. "Biedny Roman - pomyślała serdecznie - będzie bardzo samotny, gdy ja wyjadę..." I nagle uprzytomniła sobie, że to już tydzień minął, jak się ostatni raz widzieli. Albo ona spóźniała się dobrą godzinę i jadła przestygłą zupę jednym tchem, a potem wychodziła na palcach, by nie przerywać popołudniowej drzemki szwagra, albo znowu on wracał wcześniej, gwałtował o obiad, śpiesząc się, denerwując Melę i służącą, która wzruszała ramionami: "Ładne porządki, tak wszystko na łapu-capu!" Tak, Cesia przypomniała sobie dokładnie, że to akurat tydzień od ostatniej partyjki szachów, którą ucięli sobie we dwójkę po skończonym obiedzie. - To dzisiaj na mnie kolej. Dostaniesz w skórę - rzekł Roman. - Zobaczymy! - Nie mogę zrozumieć, że was zajmuje takie nudziarstwo! - skrzywiła się, jak zwykle, Mela. Odeszła ostentacyjnie w najdalszy kąt pokoju i ułożyła się na otomance z książką w ręku. Niebawem ostry, błękitny dymek papierosowy dosięgnął nozdrzy grających. Cesia kichnęła i poczęła nieznacznie dmuchać przed siebie. Roman uśmiechnął się, zadowolony, że w roztargnieniu zrobiła złe posunięcie. - Szach królowej - rzekł. - A to byłabym wpadła! - krzyknęła Cesia i dodała z pociesznie zrozpaczoną miną: - Ale bo też od tego dymu w głowie się kręci. Co ty za szkaradzieństwo palisz, Melu? - To są angielskie papierosy - odparła tamta tonem wzgardliwym - wy, naturalnie, nie poznacie się na tem. Przywieziono mi je wprost z Londynu. "Aha... Kapitan George Smith!..." pomyślała Cesia i nagle podniosła oczy na Romana. Pospolicie przystojną, dobroduszną twarz jego mącił w tej chwili jakiś wyraz obcy. "Czy on miał dawniej tę zmarszczkę pomiędzy brwiami? - zastanowiła się - nie, nie miał. To nowy nabytek". - Szach królowi! - ozwała się znienacka i pożałowała tego natychmiast, bo Roman drgnął, jakby zbudzony ze snu. - Gdzie? co? -- spytał nieprzytomny. - Ależ tutaj, na szachownicy, roztrzepańcze! - roześmiała się trochę głośno. - Przecież ja teraz mam ruch wieżą... - Ach, tak, wieżą... powtórzył Roman i westchnął. Pani Mela rozgniotła ogarek papierosa na popielniczce, przeciągnęła się lekko i rzekła, ziewając: - Skończyliście już to nudziarstwo? Ziewnęła jeszcze raz, wstała i podeszła do stołu. - Patrz, Melu: przegrać tak pięknie zapowiadającą się partję! Dostałem mata na początek! - Uważaj, żebyś nie dostał bziczka na starość - uśmiechnęła się pani Mela i przesunęła ręką po szachownicy, przewracając pionki. II. Przyćmiona jedwabnym abażurem lampa rzucała nikłe różowe światło; pokojówka krzątała się cicho, roznosząc mikroskopijne filiżaneczki z kawą i misterne piramidy petit four'ów w srebrnych koszyczkach. Wszyscy już byli zebrani, gdy Cesia wsunęła głowę w szparę drzwi uchylonych. Jednem, błyskawicznem spojrzeniem ogarnęła ten cały pokój, przesiąknięty zapachem Trefle Incarnat, tytuniowego dymu i dobrej kawy. Gwar głosów zmieszanych, wykrzykniki, śmiechy i przyciszone szepty zlewały się w jeden huczący akord. Ktoś, stojący obok pianina, wystukiwał na niem od czasu do czasu kilka pojedyńczych nut modnego tańca. Wpobliżu drzwi pani Mela rozmawiała po angielsku z dymisjonowanym kapitanem armji wielkobrytańskiej, mister George Smith'em. - Oh, do not be silly... I'm so tired... - dobiegł do ucha Cesi urywek zdania. Wychyliła nieco bardziej głowę i ujrzała siostrę, opartą plecami o marmurowy kominek. Od podniesionych nieco ku górze, spowitych w tiul ramion spływały niesamowitą linją białe smugi rąk. Szczupłe palce o błyszczących paznokciach bawiły się przywiędłym kwiatem róży na długiej łodydze. W napół przymkniętych oczach pani Meli złote iskierki zapalały się na chwilę, tańczyły i gasły pod osłoną krótkich, czarnych i gęstych rzęs. "You are so tired, darling?" - pomyślała Cesia, z uśmiechem powątpiewania przypatrując się wiotkiej sylwetce siostry, artystycznie upozowanej na tle dość banalnego mieszkania. Ale w tej samej chwili oczy pani Melanji dojrzały ją: - To ty! - krzyknęła prawie ostro i natychmiast dodała innym, cieplejszym tonem: - przebierzże się prędzej... tak późno wracasz, a prosiłam... Kapitan Smith obrócił głowę. Długie, brytyjskie zęby błysnęły w uśmiechu: - A! It's miss Ceshia! Good evening, miss Ceshia! Skierował się ku drzwiom z wyciągniętą ręką. Podała mu swoją, z której nie zdjęła jeszcze przemokłej rękawiczki. - Dobrywieczór. I natychmiast dodała poważnie: - Przywitaliśmy się przez próg. To zły omen. - ?! - To znaczy, że nie będziemy ze sobą w przyjaźni, mister Smith. - O, brzydki przesąd - odparł, śmiejąc się. - My mamy dużo przesądów, w które wierzymy. Muszę teraz uważać, by się z panem nie posprzeczać przed odjazdem. Kiwnęła mu głową z uśmiechem konwencjonalnym i poszła do swego pokoju. Duży kufer, obity skórą na rogach, i dwie ręczne walizki, zniesione ze strychu, stały tam już, oczekując podróży. Cesia powiodła wzrokiem po ścianach, gdzie wisiały jeszcze jej wszystkie ulubione obrazki: barwne reprodukcje dzieł sztuki i fotografje rodzinne. - Trzeba to będzie dobrze zapakować, żeby się nie potłukło - szepnęła i zabrała się do roboty. Zdjęła tylko kapelusz i zmoczone palto, które rozwiesiła wpobliżu pieca, na krześle. Uwijała się teraz po swojem niewielkiem królestwie, niepomna na obietnicę, daną siostrze. Wszyscy goście z różowego salonu zatarli się w jej pamięci, poprostu znikli, nie było ich. Nawet ten śmieszny, białoróżowy Janek Zwoliński, jedyny i wytrwały wielbiciel, który co tydzień mniej więcej klął się, że nigdy nikogo, prócz niej, kochać nie będzie. Nawet ci ludzie przeciętni i mili, śmiejący się serdecznie z niczego, a o byle czem mówiący bardzo wiele. Nawet... kapitan George Smith ze swemi zębami, ze swą sympatją do Polski, no - i do Meli Grabowickiej, ma się rozumieć. - Więc ja naprawdę wyjadę? Wyjadę! Wyjadę! - powtarzała sobie półgłosem, owijając w papier jakąś drobnostkę z biurka. Pomyślała nagle, po raz pierwszy dopiero, że to będzie zupełnie inne życie. Może lepsze, może gorsze, ale nic niepodobne do tego, jakie tu wiodła dotychczas. - Będę miała swój ogród warzywny, swój sad... Sześć morgów! - Poczęła sobie przypominać szczegóły umowy. "To pierwsze odpowiedzialne stanowisko w praktyce pani - powiedział Jabłoński, jej dotychczasowy "zwierzchnik" i protektor. - Rosianka jest wprawdzie mocno zniszczona przez wojnę, ale tem większe pole do pracy otwiera się przed panią... I przytem - wiele się pani może nauczyć. Górski. to świetny gospodarz, doświadczony. Nie z podręczników, ale z praktyki czterdziestoletniej w swojej Rosiance czerpał naukę, jak obchodzić się z ziemią. Żal mi żegnać się z panią, ale taka posada to szczęście". Poczciwy Jabłoński. Pewnie, że dwumorgowy warzywnik pod Warszawą i tych kilkadziesiąt drzewek czereśniowych, to nie Rosianka. Ile tam będzie kłopotu w pierwszych czasach! Czy ona aby wszystkiemu podoła? Czy dosyć umie? Ogarnęły ją wątpliwości co do tej wiedzy, którą przez kilka lat wchłaniała w siebie, studjując pokolei wszystkie działy gospodarki kobiecej. Cóż ona robiła dotychczas? Flancowała kwiaty i warzywa, przycinała gałązki grusz i jabłoni... A tam w Rosiance duży, stary sad. Podobno zapuszczony przez lata ostatnie. Jak tylko przyjedzie, obejrzy go dokładnie, zapozna się z każdem drzewem zosobna... O, staną się wkrótce wielkimi przyjaciółmi! A patem, na wiosnę... Uśmiechnęła się znowu do własnych myśli. Wybiegła niemi daleko, daleko poza chwilę obecną, tkwiła już całą duszą, gorącą i młodą, w tej odległej, nieznanej Rosiance. Nagle - zastukano do drzwi. Zanim ocknęła się, by odpowiedzieć: "proszę", Grabowicki ukazał się na progu. - To ty, Romanie! - wyciągnęła ku niemu obie zakurzone ręce. - Jak dobrze, że tu przyszedłeś, Patrz, pakuję właśnie różne drobiazgi i myślę, co też mię czeka w tej bliskiej, nieznanej przyszłości... - Ale o mnie nie pomyślałaś wcale, ty trzpiotko! - uśmiechnął się z przymusem. Widok porozrzucanych bezładnie przedmiotów i wielki kufer z otwartą, otchłanną paszczą czyniły smutne wrażenie. Przypominały, że zwykły, codzienny tryb życia ulegnie zmianie - i to wkrótce. - Więc ty naprawdę myślisz o wyjeździe... - szepnął Grabowicki, siadając na jakiemś względnie pustem krześle. A ty myślałeś, że żartuję? Ej, Romku, to jest przecież coś bardzo serjo. Pierwszy poważny i samodzielny krok w mem życiu. - Chyba na brak swobody nie możesz narzekać. Powiedz - zaczął serdecznie - źle ci było z nami? Dlaczego zgodziłaś się wziąć tę posadę, tak niestosowną w dodatku... - Oho! Duch Meli przemawia przez twoje usta w tej chwili. W długiej, bardzo nudnej dyskusji dziś rano poważna twa małżonka wyjaśniła mi, że nie wypada jechać młodej pannie do obcego domu, notabene do wdowca!! Musi to być jakiś niebezpieczny jegomość, ten pan Górski, skoro oboje tak zgodnie... - Nie, Cesiu. Ty wiesz, o co mnie przedewszystkiem chodzi. Mogłaś przecież podobną pracę znaleźć gdzieś bliżej. Czy nie wystarczał ci ogródek pod miastem? Jeździłaś tam codziennie, ale wracałaś na obiad do domu. Smutno i pusto nam będzie bez ciebie... Cesia potrząsnęła głową. - I mnie będzie smutno i tęskno, szczególnie z początku, zanim oswoję się z nowem otoczeniem i ułożę swój dzień powszedni. Ale pojadę. To moje nieodwołalne postanowienie. I tak trzeba. A przytem - kto wie? Wydaje mi się, że dobrze jest czasem oderwać się nawet od kąta, z którym się zżyło, przejść w całkiem inną atmosferę, pomiędzy innych ludzi... O, to nie znaczy wcale, Romku, że gardzę obecnem otoczeniem, lub że mi ono nie wystarcza... Wcale nie... tylko... Zamyśliła się, oparła głowę na ręku. - Widzisz, dochodzę coraz częściej do wniosku, że ten świat, w którym wy żyjecie z Melą - to nie dla mnie. Patrz - dorzuciła, śmiejąc się - jakie ja noszę buciki! Dziś za nie dostałam burę i powinnam była ją dostać. Mela jest tak wrażliwa na wszystkie drobne szczegóły, których ja wcale nie zauważam. Ona jest taka... dama ze stolicy, podczas, gdy ja byłam i pewnie zawsze zostanę prowincjonalną panną z pod Koziatyna. Melę drażni to, co dla mnie jest obojętne... Mnie nie zajmuje to, co lubi Mela: cały ten świat gwarny, błyskotliwy, rozfalowany. Ot, różowy salon... To nawet ładne, ale to nie dla mnie. Dla mego szczęścia potrzeba inspektów, pełnych sałaty i młodziutkich flancy kwiatowych... Sadu, pełnego owocu, wszelkich gatunków... Zawsze marzyłam o wsi i na wieś jadę nareszcie. Na prawdziwą, zapadłą wieś, prawie bezludną... Z jednym samotnym staruszkiem i zgrają dziewcząt folwarcznych. Zdaje mi się, że potrafię tam żyć. - A jak nie potrafisz? - No to... wrócę. I zaraz dodała uroczyście: - Jak mi się nie powiedzie, to przysięgam: wrócę pod skrzydło Meli i poddam się jej w zupełności. Nauczę się porządnie czesać, nosić cienkie trzewiki, nie trzaskać drzwiami, wchodząc... Nauczę się nawet rozmawiać o okultyzmie... Czy to tak trudno zostać wzorową panną moderne?... Jak się tam na miejscu przekonam, że źle wybrałam, to wrócę. Dobrze? - Ale wewnętrznie się nie zmieniaj. Ładnie ci z tem. - Z czem, Romanie? Popatrzył na nią przyjaźnie i dobrotliwie, jak na dziecko, które najprostszych słów nie rozumie, i odparł: - Z sercem, naturalnie. III - On jest nieznośny, ale on czasem coś tak zabawnie powie, że trzeba się śmiać! - wołała pani Mela, śmiejąc się nieco przesadnie do mister Smith'a, który stał w progu salonu z miną zadowoloną i z bukietem wszelkiego śmiecia, jakie tylko za drogie pieniądze można było w tej porze roku dostać w Warszawie. - "Ogrodniczki" jeszcze niema, ale ona zaraz przyjść i bardzo pana podziękować! No, niechże pan odda służącej te kwiaty i zdecyduje się wreszcie wejść do pokoju - ciągnęła dalej po angielsku, uśmiechając się do niego. Miała na sobie śliczny podróżny kostjum, chociaż wcale nie wybierała się w drogę. Pani Mela lubiła wogóle inscenizację drobiazgową. W programie dnia był wyjazd, mniejsza z tem, że cudzy - dość, że dawało to pole do popisania się wyszukaną "smart" toaletą, w której pani Grabowickiej było niezmiernie do twarzy. Wydłużone linje żakietu uwydatniały jeszcze smukłość, strzelistość sylwetki. Z pod sukni wysuwały się stopy, obciśnięte w przepyszny zamsz. Całość musiała chwycić za serce Anglika, bo zmierzywszy młodą kobietę od stóp do głów spojrzeniem znawcy, rzekł: - Bardzo ładny kostjum. - A ja? - spytała, wyzywając komplement. - Zawsze ładna, tylko niedobra. Czemu pani wyśmiewa się z mojej polszczyzny? Ja nie krytykuję pani wymowy. Nie przedrzeźniam, gdy pani mówi low zamiast law (love), a to jest brzydko, z amerykańska... - Love jest to słowo, którego nie wymawiałam wogóle zbyt często, a po angielsku w szczególności... Nie mogłam nabrać wprawy... - odparła, mrużąc oczy. - To niech pani powtórzy za mną: I love you (kocham cię). - I do not love you... - odparła z ślicznym uśmiechem. - Źle pani powtórzyła. Proszę jeszcze raz! - I do not love you, mister Smith! (Nie kocham pana.) - Czy naprawdę? - Naprawdę. Mr. George żachnął się niecierpliwie. - Z wami, Polkami, rzeczywiście nigdy niewiadomo, kiedy mówicie prawdę, a kiedy kłamiecie! - Oh, co za brzydkie słowo... Zaraz "kłamstwo"! Kobiety nie kłamią, bo kłamią zbyt często z uczuciem, że mówią prawdę... Kłamstwo wogóle nie istnieje. Wasz Oscar Wilde powiada... - Oscar Wilde jest shocking, i o nim się wogóle nie mówi. - Ach, dobrze. Możemy nie rozmawiać wcale. Dla pana wszystko jest albo kłamstwo, albo shocking, albo... Przekrzywiła głowę i rzekła tonem miłej przekory: - I love you... A teraz dobrze wymówiłam? - Lepiej. Czy pani prowadzi nadal dyskurs o kłamstwie? - Niee... Ja prowadzę dialog, który się u nas, po polsku nazywa... "flirt"! W tej chwili dzwonek zadźwięczał ostro. Pani Mela odruchowo podniosła ręce do włosów, chociaż nie zachodziła bynajmniej potrzeba poprawienia wzorowej koafjury. - To Cesia - rzekła - będzie pan mógł powtórzyć wkrótce swoje misterne zdanie... Jak to było? Aha: Ja przychodzić pożegnać mila ogrodniczka. Gdzie pan wynalazł ten piękny przymiotnik? - W słowniku. Na następnej stronie znajdzie pani słowo "love" po polsku - odparł George, kłaniając się z powagą. Weszła Cesia Bielawska z pękiem jesiennych bratków w ręku. - Mogłaś bodaj ostatnie popołudnie nam poświęcić - pieszczotliwą wymówką powitała ją Mela. - Patrz, jak wszyscy pamiętają o tobie... Wskazała moknący w wazonie bukiet kapitana. Cesia z roztargnieniem podała rękę Anglikowi. - Wiesz - rzekła cicho do siostry - oświadczył mi się przed chwilą Janek Zwoliński. - Któryż to raz? - Zapewne ostatni. Odmówiłam. - Dobrze zrobiłaś, bo to nie dla ciebie partja. - Nie kocham go - szepnęła Cesia. Pani Mela skinęła głową pobłażliwie: - No tak, naturalnie, to ważne. Te bratki zapewne od niego? Rozumiem: postillon... d'amitie... - Mylisz się, kupiłam je sama. Lubię bratki, a przytem... to już może ostatnie w tym roku. - Jak widzę, stajesz się liryczna. Nie poznaję cię, Cesiu. Ale dość tej poufnej gawędy. Mister Smith przyniósł ci śliczne kwiaty, należy mu się podziękowanie od ciebie. - Ach, prawda... I thank you... I thank you very much! - wypowiedziała Cesia twardą swą angielszczyzną, brzmiącą w ustach jak przymus. Pani Mela była dziś w usposobieniu rozbawionem. Uśmiechając się wdzięcznie i zapalając jednocześnie angielskiego papierosa, rzekła: - Mister Smith nazwał cię przed chwilą tak ślicznie... Powiedział: "nasza mila ogrodniczka"... Czy to nie ładne imię? Powinniśmy cię tak od dzisiaj nazywać. - ...Listownie... - wtrąciła Cesia mimochodem, szperając między książkami. - O, byłabym zapomniała! "Księga Ubogich", to moja własność przecież... - Ona się tak pakuje, jakby tu nigdy nie miała wrócić - zauważyła Mela. - Kto wie. Może ugrzęznę tam na długo. - No, w każdym razie przyjedziesz podczas karnawału, prawda? Muszę cię wydać zamąż. Koniecznie. Mały stojący zegar wydzwonił godzinę. Dźwięk metaliczny rozproszył ciszę salonu miarowemi, srebrnemi uderzeniami: tiń, tiń, tiń, - tiń tiń tiń... - Szósta... - szepnęła Cesia. - Za dwie godziny jadę. Czy Roman jeszcze nie wrócił? - Jest pewnie u siebie - obojętnie odparła pani Mela. Cesia westchnęla cichutko. - W takim razie pójdę zobaczyć. Żegnam pana - zwróciła się do mr. George'a. - Dziękuję raz jeszcze za kwiaty... Nie posprzeczałam się z panem przed wyjazdem! To bardzo szczęśliwie... - dodała, patrząc na małą wiązankę bratków, których dotychczas nie wypuściła z ręki. Anglik skłonił się głęboko. Idąc przez długi, ciemny korytarz, Cesia zawadziła suknią o własny swój kufer, zamknięty już i obwiązany sznurem. Ten kufer przypomniał jej nagle, że to naprawdę ona dziś wyjeżdża, wkrótce, za parę godzin, i kto wie, na jak długo. Może na zawsze?.. Ogarnęło ją w tej chwili uczucie żalu i lęku. Już dzisiaj... Poczęła gorączkowo przypominać sobie, gdzie schowała bilety i paszport, czy dorożka zamówiona... Wszystkie te drobiazgi, takie męczące i nudne. - Romanie, jesteś? Z za drzwi zamkniętych doleciał odgłos przesuniętego krzesła i zapytanie radosne: - To ty? - Tak, to ja. Wkrótce trzeba będzie jechać na stację... Chciałabym spędzić z tobą tych kilka ostatnich chwil. - Czy w domu niema nikogo? - W salonie jest Mela i... kapitan George Smith - rzekła Cesia, starając się tym słowom narzucić ton obojętny. Po twarzy Grabowickiego przeleciał cień. - Naturalnie, tak, naturalnie... - rzekł cicho. - To dobrze, Cesiu, że przyszłaś. - Jakżebym mogła nie wpaść tu, przechodząc mimo tych drzwi? - zdziwiła się. Podeszła bliżej i usiadła naprzeciw niego, na wyplatanem krzesełku. Patrzyli na siebie przez długą chwilę, milcząc. Mieli oboje tak wiele do powiedzenia, więcej, niż zwykle. Tysiące drobnych spraw, poleceń... Tysiące myśli, których nie zdążyli wymienić, tysiące uwag, których nie wypowiedzieli. Teraźniejszość, uwięziona zgodnym nakazem obojga, szarpnęła się nagle i pomknęła w głąb własną, w przeszłość. - Pamiętasz - zaczęła Cesia - jak tutaj w tym samym pokoju uczyliśmy się razem botaniki? Kułam do egzaminu, a ty zawsze lubiłeś słuchać, jak czytam... Ale byłeś tępym uczniem, Romanie. Ręczę, że już nic nie pamiętasz z tych powiastek o roślinach, któreśmy układali wspólnie. Uśmiechnął się. - Camellia... Piękna, kapryśna królewna... Wymagająca wielu starań, usługi... Trudno ją więzić w ciasnej przestrzeni, wymaga dużo powietrza. Często liście kamelji pokrywa czarny, brzydki osad: jest to pleospora, grzybek szkodliwy... Umilkł. Powoli uśmiech na jego twarzy rozproszył się, aż zgasł zupełnie. - Oj, ty, ty, wspaniały botaniku. A zresztą... poco upierać się przy kwiatach, które czarną niewdzięcznością płacą za trudy, przy nich podjęte. Kto nie umie poradzić sobie z kamelją, niechaj hoduje bratki. A, prawda, przyniosłam ich tu cały pęczek. Patrz, już nawet troszeczkę przywiędły, ale odżyją poczciwe, trwałe kwiatki. Te są niestety jesienne, ostatnie... Francuzi nazywają je tak ładnie: Pensees... Przypomnij sobie czasem, Romanie, o ich francuskiem imieniu, gdy będziesz siedział sam, jak przed chwilą, w pustym pokoju... Grabowicki nagle wtulił twarz w dłonie i westchnął krótko, boleśnie, jak człowiek znienacka raniony. Po długiej chwili szepnął, podnosząc głowę: - Nie myśl, że mię obchodzi mister George Smith, albo ci inni obcy ludzie, od których się roi mój dom... Ja wiem, że przejdą ci, a przyjdą inni... Tutaj zawsze musi być bardzo przewiewnie. Kamelja nie znosi zamkniętej, ciasnej przestrzeni... Nie to mię boli, że Mr. Smith czuje się tutaj, w mym domu, bardzo wygodnie... Ze mną się przecież nikt, nigdy nie liczył... nikt... Oparł znów czoło na ręku i siedział milczący, skulony, z wyrazem twarzy człowieka, który się wstydzi własnej słabości. Cesia spojrzała w okno, za którem oddawna połyskiwały latarnie. - Muszę już iść, Romanie. Zaraz podadzą herbatę, a potem... Szła wolno ku drzwiom, lecz nagle zatrzymała się, wróciła. W jej roziskrzonym wzroku migotał prawie gniew, zanim ustąpił miejsca litości. Wówczas schyliła się lekko i, kładąc rękę na głowie szwagrowskiej, szepnęła niemal ze smutkiem: - Jak ty ją kochasz, Romanie, jak ty ją kochasz... IV. W ostatniej chwili pani Mela szepnęła siostrze na ucho: - Jeżeli go tam spotkasz kiedy, napiszesz mi, prawda? Ciekawam, jak on teraz wygląda... - Kto? - spytała z roztargnieniem Cesia. - Porucznik Jerzy Darnowski... Pan Jerzy, naturalnie - odparła tamta ze zdziwieniem, że można było nie zgadnąć. - Ach, prawda. Dobrze, napiszę - zgodziła się Cesia obojętnie. Zapomniała oddawna o "eksfebliku" siostry. Nareszcie pociąg ruszył. Roman Grabowicki szedł jeszcze obok wagonu, prosząc o listy. Zdaleka pani Mela, mister Smith i "mały" Janek Zwoliński wymachiwali rękami. Latarnia... druga latarnia... Odcinek peromu zwężał się w oknie, kurczył coraz to bardziej. Cesia spuściła szybę i wysunęła głowę, nazewnątrz. Dojrzała jeszcze całą grupę, stojącą w tem samem miejscu. Postać Anglika górowała ponad wszystkimi, a pani Mela wymachiwała chusteczką, dając jakieś rozpaczliwe znaki. Pociąg mknął coraz szybciej w czarny odmęt nocy jesiennej. - Nareszcie - szepnęła Cesia. Zamknęła okno i usiadła na swojem miejscu z uczuciem wielkiego znużenia. Czuła nieomal ulgę, że to się już skończyło, że wagon coraz pośpieszniej wystukuje swe heksametry. Nareszcie, nareszcie! Dopiero teraz ujawniło się w całej pełni przemęczenie tych kilku godzin ostatnich. Podniecenie, pośpiech, gorączkowe zlecenia, tkliwość ostatnich pożegnań... Cesia oparła głowę o wyświechtaną poręcz i przymknęła oczy. Zdawało jej się, że uśnie natychmiast kamiennym snem, lecz przekonała się wkrótce, że nawet tego nie potrafi. Bolały ją wszystkie mięśnie, w nogach czuła jakieś łamanie i ciężar, jakby w trzewikach był ołów. Nie mogąc zasnąć, oddawała się całem ciałem drganiom wagonu i pozwoliła myślom kołysać się rytmicznie. "Jadę - już jadę - jestem w pociągu... ta ta ta... tha ta ta... Niedługo będzie stacja... Ciekawe, jak się nazywa? Pewnie Wołomin. Tak, tak, tak - Wołomin... Zrobiło jej się nagle smutno, ogromnie smutno i nieswojo. W tej chwili żałowała prawie własnej decyzji. Czemu zgodziła się jechać teraz, jesienią, gdy praca w ogrodzie zamiera, a zato nadciągają długie wieczory, bezkreśnie długie wieczory w obcym domu, wśród samych obcych... Ech, ech - zasapał pociąg, zgrzytnęło jakieś żelastwo, wagon się zatrząsł i stanął. Cesia otworzyła oczy. Z przeciwległej półki zwieszał się koniec czyjegoś palta czy pledu i rzucał zabawny, ostry cień na twarz rozespanego sąsiada. Był to jakiś zażywny jegomość z łysiejącą czaszką i tęgim podbródkiem, który się wspierał w tej chwili na sztywnym, nie pierwszej świeżości kołnierzyku. Z mięsistych, rozchylonych warg wydobywało się miarowe chrapanie. Siedząca opodal młoda dziewczyna o jasnopopielatych włosach i dosyć pospolitej twarzy raz po raz rzucała niechętne i niespokojne spojrzenia ku łysej głowie, chwiejącej się z wyraźnym zamiarem spoczęcia na jej ramieniu. - Przepraszam... czy pani nie wie, jaka to stacja? - spytała Cesia. Młoda osoba wyjrzała przez okno, badając okolicę: - Łapy, proszę pani. - Ach, tak? A więc przespała kawałek drogi, nie zdając sobie sprawy, kiedy usnęła. Teraz czuła się wytrzeźwiona zupełnie. Sięgnęła do neseseru i wydobyła paczkę z jedzeniem. "Boże, jakaż to długa i nudna jazda" - pomyślała niechętnie, patrząc już trzeci czy czwarty raz na zegarek i konstatując, że wskazówki poruszają się niezmiernie powoli. - Pani daleko jedzie? - zagadnęła nagle sąsiadka. - Do N... - odpowiedziała Cesia. Tamta ucieszyła się najwidoczniej. - Do N.? O, to jedziemy razem! Ja także tam wysiadam. - I szybko poczęła objaśniać Cesię, że ma wpobliżu N. stryjecznego dziadka, proboszcza, który zaniemógł i do którego udaje się właśnie. - A pani z tamtych okolic? To dziwne, że nie widziałam pani dotychczas... Znam wszystkich w okolicy, z kościoła. Tyle wakacyj spędziłam na probostwie w Bożej Woli... - W Bożej Woli? - szepnęła Cesia. - To majątek Darnowskich, prawda? - Tak, ale i wieś tak się nazywa. Tam właśnie stryjko jest proboszczem. To pani do Bożej Woli jedzie? - Nie, jadę do Rosianki, do pana Górskiego z Rosianki. Nowa znajoma klasnęła w ręce: - Rosianka! Toż to kwadrans drogi na probostwo! Więc pani do Rosianki jedzie! - powtórzyła z podziwem. - No, patrzcie... A na długo, wolno wiedzieć? - Tak, pewnie na długo. - Pani pozwoli, że się przedstawię. Midowiczówna jestem. Tak się cieszę, że jedziemy w jedne strony! Do Rosianki od nas bliziutko... Teraz tam wprawdzie smutno... i w Bożej Woli smutno... pani zapewne wie... - Nie, nie wiem nic - przyznała się Cesia, wymieniwszy swoje nazwisko. - Jadę tam pierwszy raz w życiu. Znałam kiedyś porucznika Darnowskiego, ale to dawne czasy, kilka lat minęło. Mieszkałyśmy wówczas w jego domu, w Warszawie. A pan Darnowski teraz u siebie? Nie w wojsku? Midowiczówna skinęła głową. - O, już dawno wycofał się z wojska. Wkrótce po śmierci narzeczonej. A zresztą - jest inwalidą. Ma nogę w kolanie przestrzeloną, czy coś podobnego, dość, że kuleje. Tam teraz bardzo smutno w Bożej Woli. No... i w Rosiance tem bardziej... Jak pannę Olesię bolszewicy zamordowali, pana Górskiego już nie było. Wywieźli go. Wrócił po roku jak inny człowiek. Oni tam straszne rzeczy przeszli, straszne... Podobno, jak bolszewicy następowali, Górski chciał nawet wyjechać, ale panna Olesia uparła się. Nie i nie. I została, na swoje nieszczęście... Co to była za słodka, dobra istota! Pani ją znała? Nie? Och, cała okolica wspomina pannę Olesię, jak świętą... A pan Darnowski dopiero! Niema dnia, żeby na grób kwiatów nie przyniósł! Jak sam nie może przyjść, to choć wiązankę przez służącego przyśle! Codziennie... Co się z niego przez te dwa lata zrobiło, to niech Bóg broni. Przecież to całkiem młody człowiek, a skronie ma zupełnie siwe. I chodzi taki milczący, na lasce się opiera... jakby miał ze sześćdziesiąt lat. Pan Górski, chociaż strasznie postarzał po śmierci córki, ale się jeszcze nieźle trzyma. Naturalnie, bardzo jest przygnębiony... Ale jak się czasami roześmieje - zupełnie po dawnemu. A pan Darnowski to się chyba nigdy nie śmieje teraz. To pani dopiero pierwszy raz będzie w Rosiance? Pewno pani jest krewną pana Tomasza? - Nie, przyjęłam tam posadę. - Aha... - szepnęła stryjeczna wnuczka proboszcza. - To rozumiem. Tam w Rosiance pusto, ogród zapuszczony, że Panie Boże ratuj. Nie dziw!... Kto się tem będzie zajmował, jak panny Olesi nie stało! Pan Górski i tak z majątkiem dość kramu ma. Jak wrócił z Rosji, od tych bolszewików, nic nie znalazł, nic... tylko gruzy. W stajni ani konika, w oborze ani krówki... powiadam pani - pustka. Tak go urządzili. I jeszcze córkę mu zatłukli kolbami. Stryjko powiada, że to wielkie miłosierdzie Boskie, taką wiarę mieć, jak pan Górski, bo innyby na życie się targnął, albo rozumby mu się pomieszał w takiem nieszczęściu. A pan Górski powiedział: Wola Boska, i zabrał się do roboty. Odbudowuje, obsiewa... Jeszcze tego lata ugoru trochę było, a teraz wszystko zaorane. Niktby Rosianki nie poznał, dwa lata temu, a teraz. ho ho! Pociąg znów się zatrzymał na jakiejś stacji. Jeden z podróżnych, zbudzony nagle, spojrzał przez okno, schwycił walizkę i wyskoczył, jak oparzony. - Niewiele brakowało, żeby się trochę za darmo przejechał! - zauważyła panna Midowiczówna, śmiejąc się. Twarz jej w uśmiechu nabierała wdzięku, stawała się prawie ładna. - O której będziemy w N.? - spytała Cesia po chwili milczenia. - O ho hol Koło dziewiątej rano dopiero! Jeszcze nam się uprzykrzy ta jazda! Pani pozwoli, że ja się tutaj przesiądę? Mój sąsiad sapie, jak miechy, i jeszcze mi niedługo głowę na ramieniu położy! Zebrała swoje manatki, przeniosła je i usadowiła się obok Cesi. Wsparta wygodnie o poduszki, szepnęła jeszcze parę razy: "Bardzo się cieszę, że razem jedziemy" - poczem usnęła głęboko. Myśli Cesi Bielawskiej czas jakiś jeszcze krążyły dokoła zasłyszanych wieści. Potem rytmiczne drganie wagonu poczęło mącić ich bieg, splątywać fakty w najdziwaczniejsze kombinacje, wreszcie wszystko ustąpiło miejsca słodkiej nirwanie, z której wyrywał tylko od czasu do czasu śpiących podróżnych świst lokomotywy, albo gwałtowny wstrząs, poprzedzający zatrzymanie się pociągu na jakiejś małej stacyjce, wtopionej w mroki nocy. V. Stając na stopniu wagonu, Cesia rozejrzała się trochę bezradnie. W tej samej jednak chwili zbliżył się ku niej zamaszystym krokiem jegomość wysoki, barczysty, siwy, ale o czerstwej twarzy wieśniaka. - Zapewne... panna Biał... Bie... Co, u kaduka, zapomniałem. Jestem Górski, Tomasz Górski. - A ja Bielawska - odparła, śmiejąc się, i wyciągnęła rękę, którą on krzepko uścisnął. - Pani wybaczy. Taką mam teraz kurzą pamięć do nazwisk. Zupełnie mi z głowy wyleciało, choć przecie ten poczciwy Jabłoński pisał mi, a jakże... Ha, to jedziemy, prawda? Walek, a ruszno się - huknął nagle tubalnym głosem na parobczaka, który stał we drzwiach stacyjnego budynku z miną wyczekującą. Cesia wyjęła kwit bagażowy i podała go chłopcu. W tej samej chwili ukazała się na peronie panna Midowiczówna, obładowana mnóstwem drobniutkich paczuszek, których zbieraniem parała się do tej pory. Górski powitał ją serdecznie: - A, jest panna Stasia! Jak się masz moje dziecko? Cóż, zabierzesz się z nami, prawda? Twój stryjaszek strachu nam napędził, ale teraz już dobrze. W jego wieku nawet katar jest niebezpieczeństwem, a księżunio pozwolił sobie na małe,.. tego... zapalonko oskrzeli... hm... Pan Tomasz śmiał się i podżartowywał, ale na jego czole raz po raz jawiła się szeroka, poprzeczna brózda. Spoglądał też trochę niespokojnym wzrokiem na Cesię, wreszcie rzekł zupełnie otwarcie: - Co prawda, myślałem, że pani trochę starsza. Z referencyj, które mi przysłał Jabłoński, tak wyglądało. Widocznie teraz dzieci tam u was chodzą na uniwersytet. - Mam lat dwadzieścia jeden i pół - oświadczyła Cesia skromnie, ale w skrytości ducha czuła się nieco dotknięta aluzją do swego młodocianego wyglądu. - O ho ho!... - zadziwił się Górski. - To dopiero poważny wiek. Miałem córkę, starszą od pani. Ale ona już nie żyje... Od dwóch lat... Wąsy mu nagle zadrgały. Obrócił się, mrugając oczyma, i huknął znowu na Walka: - Ruszysz ty się nareszcie, wałkoniu? - Kiedy ciężko, panoczku... - zaśpiewał tamten, starając się władować kufer na plecy. - Kamieńmi napakowane, widzi się... Górski spojrzał na Cesię: - E? Pewno to nie sukienki takiej wagi przydają, a książki. Sapientia, panie kochany, hm... Widzi pani, i ja łaciny nie zapomniałem! Było się w szkołach. było! Ale to wszystko licha warte, jak się tu - wskazał na czoło - klepki porządnie nie schodzą. Cesia zauważyła już w duchu, że pan Górski lubi mówić dużo i długo. Zanim się umieścili z rzeczami na bryczce, opowiedział już obu pannom o wszystkiem, co się podczas lata zdarzyło. Bo to stajnię żyd, jucha, gontami pokrywał i spartolił. Cieknie. A w domu znowu wszystko pachnie wilgotnem wapnem. - Odbudowane, panie kochany, na starych gruzach odbudowane... Nie do pałacu, ale do chaty raczej podobne. Żeby nie Jerzy poczciwiec, tobym z tem do jesieni nie zdążył... Ale my sobie obaj tak, ręka w rękę... i jakoś idzie. - Pan Darnowski? - wtrąciła Cesia. - Pani go zna? A, Boże drogi... Teraz przypominam sobie... Panna Bielawska... Bielawska... Toż ja chyba panią poznałem kiedyś, w szpitalu w N... To było w roku... w roku... - Pan myśli pewnie o mojej siostrze Meli - odparła żywo Cesia, i lekki rumieniec przebiegł jej po twarzy. - No, naturalnie! Że to człowiek na starość rachować nawet nie potrafi! Siostra musi być starsza o dobrych kilka lat od pani. Prawda, tak teraz przypominam sobie doskonale! To pani z tych Bielawskich... no!... Cisza zaległa na bryczce. Panna Midowiczówna nie mieszała się wcale do rozmowy, wpatrzona w Górskiego, jak w tęczę, bladoniebieskiemi oczyma. Siedząc tak nieruchomo, robiła wrażenie, że cały czas przemyśliwała, jakby najmniej miejsca zabrać swoją osobą. Starała się nawet tamować oddech, onieśmielona i olśniona tą niespodziewaną przejażdżką w bryczuszce samego pana Tomasza... Cesia zastanawiała się, w jakim to szpitalu i kiedy Górski mógł spotkać Melę - a on sam ruszał wąsami i przypatrywał się swej towarzyszce z pod oka. - Nie, niepodobna pani do siostry. Wcale nie. Włosy chyba jaśniejsze o wiele, a oczy całkiem inne. Może coś, tego... w sylwetce... chociaż tamta była jak szparag. A siostra zamąż wyszła? Za kogo to? - Za Grabowickiego. Mieszkają stale w Warszawie. - Hm... kiedyś, wtedy, gdy ją poznałem, myślałem, że to będzie przyszła pani Darnowska... He he... Ale Bóg zrządził inaczej... Urwał znowu i patrzył na Cesię z zakłopotaniem. Nagle jakiś ciepły promyk zajaśniał mu w oczach. Powtórzył, ważąc każde słowo: - Ani ani podobieństwa do siostry... Prędzej już do mojej biednej Olesi... Chociaż nie... I oczy zupełnie inne, Olesia miała niebieskie... Zamyślił się. - Niebieskie, tak... - szepnął i raptownie zmienił się cały, zmalał, postarzał, twarz poorała się w brózdy głębokie. - O, już Rosiankę widać! - krzyknęła panna Midowiczówna. - Państwo pozwolą, ja tu wysiądę. Stąd bliziutko, naprzełaj, a państwu poco drogi nadkładać? - Ale skądże znów! Odwieziemy, odwieziemy na miejsce, prawda, panno... - Mnie na imię Celina - szepnęła Cesia głosem zdławionym. - Prawda, panno Celino? Zgadza się pani? Skinęła głową myśląc, że jeśli przypomina Górskiemu córkę, to może będzie mu bolesnem przypomnieniem. W milczeniu zajechali przed mały domek proboszcza. Na ganek wypadła zamorusana dziewczyna, piszcząc: - Aj, panna Stasia. Aj, jak dobrze! Proboszcz od rana czeka i czeka, a rozpytuje się... - Nie zapomnij powiedzieć księdzu, że ja tu wpadnę, może jeszcze dziś przed wieczorem, a najdalej jutro - upominał Midowiczównę pan Tomasz, podając jej paczki, jedną po drugiej. - A sama też zajrzyj do Rosianki. Będzie teraz do kogo zagadać... - To moja chrześniaczka - objaśnił, gdy już ruszyli. Po sekundzie milczenia zaczął znowu gawędę, właściwie monolog, gdyż Cesia ruchami głowy tylko odpowiadała, że słyszy i rozumie. - Widzi pani, tu u nas poprostu się żyje. Naokół sami bliscy, dawni znajomi... Tę smerdę do chrztu trzymałem, a proboszcz, dziad jej stryjeczny, chrzcił moją Oleśkę... Nie wiem, jak pani tu będzie, ale Bóg widzi, chciałbym, żeby było jaknajlepiej. Po domowemu, po rodzinnemu... Umyśliłem teraz panią sprowadzić, bo tak, powoli, pomalutku... Niechaj się pani oswoi z domem, z ogrodem, z ludźmi. Pracy się znajdzie dosyć i teraz, ale zawsze będzie czas pogadać, poczytać... A kiedy rolnikowi czas po temu, jak nie w zimie? Prawdziwie, to się ogromnie cieszę, że pani tu już jest. Każdemu człowiekowi raźniej, gdy ma do kogo usta otworzyć. Ot i Rosianka. Wygód wielkich nie będzie pani miała, ale zrobimy, co się da. Gdzie pani życzy śniadanie zjeść? Pewno u siebie, prawda? Zmęczyła panią droga, co? - Trochę - odparła Cesia, mrugając powiekami, które kleiły się ze snu. VI "Moi drodzy - pisała Cesia - trudno odrazu określić, jak mi tu jest, a jeszcze trudniej przesądzać, jak będzie. Przyjechałam dopiero wczoraj. Zaledwie miałam czas rozpakować rzeczy i rozejrzeć się trochę po domu. Pokoik mam nieduży, ale miły, z oknem na ogród. Widzę stąd właśnie w tej chwili rząd starych jabłoni, z konarami wykręconemi w jakiś kształt żywy, przypominający ludzkie ramiona, wzniesione ku niebu. Wszystko tu jest odwieczne, trochę przedpotopowe: sad, ludzie, nawet sprzęty w mieszkaniu. Tylko dom nowy, odbudowany na zgliszczach. Sześć pokoi niedużych, pobielonych niedawno, bo jeszcze wilgotne plamy widnieją na ścianach. Jest mała jadalnia z kredensem, zajmującym pół ściany, i trochę obszerniejszy salonik, pełen mniej lub więcej zniszczonych gratów. Pianina niema wcale. Myśląc o Tobie, Melu, przypomniałam sobie ten brak. Zresztą - nie byłoby tu komu grać mazurków Szopena. Zato - o szóstej zrana huczy centryfuga, jedyny sprzęt, który aż bije w oczy swoim nowym wyglądem. Ustawiono ją też na honorowem miejscu w przestronnej sieni, której nietylko Mela, ale nawet ja nie nazwałabym hallem, pomimo że cały domek czyni na mnie wrażenie właśnie takiego zacisznego home, przeniesionego na szczerą, polską wieś. Ludzie prości i mili... - zresztą - nie znam ich bliżej. Sam Górski robi wrażenie sympatyczne. Prawdziwy wieśniak z krwi i kości, taki, jakich Ty, Melu, niecierpisz. Nosi wysokie buty, pachnące oborą, i bardzo staromodny kołnierzyk z krawatem w centki. Dość hałaśliwie wyciera nos w chustkę, mówi tubalnym głosem i często powtarza "panie kochany" - zupełnie, jak w powieści. Właściwie, na tem mogłabym zakończyć opis mieszkańców, bo oprócz "Pana Dziedzica" jest już tylko 1) Antosia gospodyni, 2) inna Antosia od krów, 3) zażywna, jak wielkanocne prosiątko, krągła, głupowata Elżbieta, zwana w miejscowem narzeczu Halżbietką, dziewica "do wszystkiego" w pokojach. No - i chyba już wszyscy... Ach, prawda: 4) ogrodnik, którego nazwiska nie pamiętam. Chłopisko stare, przysadkowate, ciągnące strasznie z "litwińska", mój bezpośredni wasal. Tak, to już wszyscy, nie licząc parobków i dziewcząt dworskich, których nawet liczby nie znam dotychczas. We dworze cicho przeważnie. Rano tylko wrzask Antosi, tej numer pierwszy, użerającej się o coś z "Halżbietką". Potem - centryfuga i znowu wrzask Antosi. Potem - względna, półtoragodzinna cisza i głos tubalny pana Tomasza Górskiego. Dawać śniadanie! Potem... trochę łomotu za ścianą mego pokoju, do którego przylega kuchnia. Czasem zadźwięczy nuta monotonnej piosenki, ale nie głośniej od brzęku much, polatujqcych, mimo spóźnionej pory, gdzieś pod sufitem. Obiad podają o dwunastej, kolację o siódmej. Talerze każdy inny) poszczerbione, filiżanki przeważnie bez lub z resztkami ucha. Znać brak ręki kobiecej, lecz przedewszystkiem wojnę, która przeszła tędy i zmiotła, od jednego zamachu, dobrobyt całych pokoleń, zdobywany pracą. Moje dotychczasowe zajęcie - to nadzór ogólny nad wszystkiem, począwszy od grządek warzywnych (właśnie na nich dostają w jesiennem słońcu resztki kapusty i cebula nasienna), sadu, a skończywszy na nielicznej oborze, kurniku i domu, którego wygląd zewnętrzny przypomina potrosze zamożną chatę, ozdobioną ganeczkiem, a wewnętrzny - przy całej białości ścian, opuszczenie i smutek zniszczonego, rozgrabionego siedliska. Za duże to pomieszczenie dla tak nielicznych mieszkańców. Po jednej stronie Górski, po drugiej ja - i dwie Antosie za ścianą. Oto kompletne sprawozdanie z moich dotychczasowych spostrzeżeń... Po żmudnej i nudnej podróży spałam, jak kamień, na wąskiem łóżeczku, wybrukowanem (inaczej się to nie da określić) twardym siennikiem ze słomy. Twoje "ach" słyszę aż tutaj, Melu... Czy nie zemdlejesz, gdy dodam, że na tą pierwszą noc otrzymałam szarawe, zgrzebne prześcieradło domowej roboty, ale tem niemniej szorstkie w dotknięciu, jak włosiennica. Oj, spałam dobrze, wierzajcie mi, pomimo tego siennika i centryfugi i krzyków Antosi za ścianą... Jak mi tu życie popłynie dalej? - nie wiem. Zdaje się, że wcale nieźle. Książek trochę brak, a te, które są, to przeważnie zniszczone, niekompletne wydania naszych trzech wieszczów. Trochę literatury rolniczej, trochę pożółkłych tygodników, trącących epoką Króla Ćwieczka. Pośród tego jedna jedyna, wspaniała "prachtausgabe": Grottger. Gdybym wiedziała, Romanie, że Cię tem nie utrudzę, prosiłabym o przesłanie od czasu do czasu jakiejś nowości. Ty wiesz, co ja lubię, tyle czytaliśmy razem w ostatnim roku!... Oprócz specjalnych dzieł, podpierających moją wiedzę, mało co wzięłam do czytania "dla przyjemności", a wieczory teraz już długie... Ot, i w tej chwili: zmierzch zbliża się szybko, jakby mu śpieszno było skraść te ostatnie, liliowe poblaski dnia... Dowidzenia, moi drodzy - kiedy? sama nie wyobrażam sobie... wkrótce napiszę znowu i opowiem, jak tutaj żyje i pracuje wasza Cesia. ...Skończywszy pisać, zdumiała się nad rozmiarami, jakie przybrał ten list, i pomyślała z uśmiechem, jak wiele materiału dostarczyć może nawet takie niewielkie pole: cichy dworek z garstką mieszkańców. Spojrzała teraz w okno, na sad, zszarzały w mroku, i dorzuciła w myśli, że o tych drzewach, tak fantastycznie majaczących wpobliżu, możnaby drugi list napisać - może nawet nietylko dłuższy, ale ciekawszy. Wczoraj, błądząc po ścieżkach, wysadzonych rzędami grusz i jabłoni, patrzyła Cesia na zgrzybiałe drzewa okiem fachowem i myślała, jak wiele miejsca zajmują napróżno pokręcone. bezlistne półtrupy, jeszcze smutniejsze w swojej nagości jesiennej. Liczyła wzrokiem obumarłe, bezpłodne gałęzie, puszczone samopas i rosnące, jak się nadarzy, w dziwacznych skrętach i przegięciach, oplatające się wzajem, wrośnięte jedna w drugą, wszystkie pełne blizn i obrażeń, kalekie... Teraz, widziane z okna, drzewa te wydały jej się nagle znajome i bliskie, niemal kochane. Łagodny zmierzch o barwie ciepłego fioletu otaczał miękkim konturem każdy konar zosobna, łagodził ostre, chropawe linje załamań - upodabniając każdą sędziwą jabłoń do ludzkiej sylwety, zastygłej w niemym geście przerażenia, czy grozy, bezsilnej rozpaczy, lub martwej rezygnacji. "Żywe dramaty..." - przemknęło Cesi przez głowę porównanie, gdzieś, kiedyś zasłyszane, a będące najlepszem, najistotniejszem określeniem dla tych skamieniałych posągów z krążącą kędyś, pod spękaną korą - krwią soków wiecznie żywych. I stało się, że młoda dyplomowana ogrodniczka poczuła coś, jakby wstyd z powodu swojej wiedzy, nakazującej twardym głosem logiki ściąć, unicestwić te drzewa bezpłodne, jałowe ze starości, zabierające niepotrzebnie miejsce nowym, wydajnym i silnym... W ciszy nadchodzącego wieczora tai się czar, który niewoli trzeźwy mózg człowieczy i każe mu przez chwilę rozważać realizm uczuć oderwanych - podczas gdy stary sad, rozkrzyżowany na słupach gasnącej zorzy, jest poematem sam w sobie, cudownym tworem Boskiej miłości ku wieczystemu pięknu. VII. Minęło kilka ciepłych, złotych dni. Takich, któremi tylko polską jesień obdarza ziemię, jakby na pociechę i zachętę do przetrwania listopadowych szarug, grudniowych zamieci, długich mrozów i przedwiosennej "brejdugi", kiedy to pola chlapią się w błocie wpółroztopionych śniegów, wiatr zimny za kołnierz dmucha, a z nieba patrzy słońce uśmiechnięte, ale bezsilne, wątłe i nieporadne, jako nowonarodzona dziecina. Spędzając długie godziny w ogrodzie, Cesia wchłaniała w siebie to piękno ziemi, grzejącej się w ostatnich uśmiechach pogody. Podnosiła ku słońcu twarz i piła poprzez zamknięte powieki dobroczynne ciepło, płynące złotemi strugami z jasnego, lecz już chłodnego w barwach nieba. Ostatnie pasemka babiego lata płynęły przez czyste powietrze, czepiały się gałązek drzew, czepiały się i twarzy dziewcząt, pracujących w ogrodzie, przylegały do włosów, przydając srebrną nitkę płowej, lub ciemnej głowie, schylonej nad grządką. Cesia pełną piersią wdychała ostry zapach jesieni, który bił z liści uschniętych, gnijących powoli na ziemi, przetrawianych kolejno rosą wieczorną i rannem słońcem. Tej woni pełen był cały ogród i nawet dom, którego wszystkie otwarte okienka wchłaniały również słoneczne podmuchy wiatru. Krzykliwa gospodyni Antosia przygotowała już była ogromny sagan klajstru, którym to klajstrem przyklejać się miało cienkie listewki papieru do szczelin w ramach okiennych... Dzięki jednak niespodziewanej pogodzie, zabiegi te okazały się przedwczesne. Sagan powrócił na półkę, a skisły klajster wyrzucono na śmietnik, gdzie go świnie zżerały potrosze, chrząkając z zadowolenia i podziwu nad marnotrawstwem ludzkiem. Pracując nieustannie wpobliżu domu, Cesia zżywała się z otoczeniem. Nauczyła się rozpoznawać spotykanych w ogrodzie parobków, rozróżniać głosy, dobiegające z oddali. Nieskomplikowane to były dźwięki. Z podwórza dolatywało, jak długi dzień, monotonne charczenie piły, którą od rana do nocy rżnięto deski. Na tle tego charczenia, jak na tle rytmicznego akompanjamentu, wybijały się dopiero inne melodje podwórza: zarżał koń, prowadzony do studni, beknęła owca, zakrzyknął któryś z fornali, a echo głosu, odbiwszy się o ścianę stodoły, wracało urywaną falą... W ciasnem zagrodzeniu około kuchni czeladnej gdakały kury, pracowicie grzebiąc dzień cały w zdeptanej ziemi. Od czasu do czasu zakrzyczał ochrypłym głosem młody podrostek koguci, zaniosła się histerycznym wrzaskiem perliczka, lub warknął pies, zbudzony znienacka. Wszystko to razem tworzyło całą gamę tonów, drgających pod błękitną kopułą gigantycznego dzwonu, którego serce zda się, właśnie ów dworek szemrzący życiem - uderzało w cieńsze i grubsze warstwy powietrzne, przenosząc głos dalej, aż na skraj ziemi, gdzie za rzadkim borkiem sosnowym widniał i połyskiwał rudawy pasek spełzłych na słońcu rżysk. Wsłuchując się w tę ciszę, tętniącą życiem, Cesia prawie, z pogardą myślała o nikczemnym stukocie miejskim, w którym nic nie jest dźwiękiem, a wszystko tylko hałasem, nieznośnie męczącym uszy. Tydzień pobytu w Rosiance dobiegał końca. Przeminął dziwnie szybko i przyniósł mnóstwo wrażeń, w które obfitowały bliźniaczo napozór podobne dni, upływające niepostrzeżenie, pomiędzy wschodem i zachodem, otwarciem i zamknięciem powiek... W sobotę po południu, przy podwieczorku pan Tomasz Górski zagadnął nagle: - Jakże się pani czuje tu u nas? Cesia podniosła oczy z nad filiżanki, którą właśnie trzymała przy ustach. We wzroku jej przemknęło zdziwienie. Postawiła filiżankę, dotknęła końcami palców serwety i dopiero wówczas rzekła spokojnym głosem: - Bardzo dobrze. - Szczerze to pani mówi? - Szczerze. - W takim razie miło mi bardzo, że pani się z temi kątami oswaja. Pragnąłbym, aby tu pani było jak najlepiej. Bardzobym tego pragnął. Zatargał wąsa, chrząknął i znowu spojrzał na dziewczynę : - A wygodnie pani w tym maciupeńkim pokoiku? To jest chciałem zapytać, czy chociaż jako tako? - Dziękuję panu. Bardzo mi wygodnie - odparła Cesia tonem konwencjonalnej grzeczności, i nagle ogarnął ją gniew na samą siebie. Dlaczego jest ciągle, nieustannie taka jakaś sztywna wobec człowieka, który z całą prostotą okazuje jej swoją serdeczność i dbałość? Dlaczego nie odpowiedziała mu szczerze, z całego serca: jest mi tu ogromnie dobrze, tak dobrze, jak nie myślałam, że będzie... Czemu nie potrafiła wymowniej opisać swoich codziennych radości z powodu słońca i ciszy, którą się dotychczas nacieszyć jeszcze nie zdołała? Czemu zamiast prawdziwych, szczerych słów zachwytu, wyrzucała z krtani zdania płaskie, obojętne niemal... Słowa zdawkowych grzecznostek. Czyż się tutaj nie czuła doprawdy jak w domu? Lepiej nawet, o, stokroć lepiej... Przed oczami zamigotał jej obrazek codziennego życia w Warszawie. Tych nielicznych dni, spędzonych w rodzinie, bez uczestnictwa licznych "przyjaciół" i "przyjaciółek" Meli. Wieczór. Lampa wisząca nad stołem z niesprzątniętemi resztkami kolacji. Gdzieś, w głębi pokoju Mela, wpółrozłożona na kanapce, z nieodstępną książką w ręku i nudą na twarzy. A przy stole ona i Roman, oboje zajęci swoją robotą, czasem pogawędką o charakterze dyskusji, często partyjką szachów, które bywały ich najmilszą rozrywką. Czy to był ów zakątek, o którym Cesia powiedzieć mogła: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej... Czyż to był rzeczywiście jej dom? Znalazła się tam przygodnie, zamieszkała u siostry po śmierci matki. A przedtem mieszkała to tu, to tam... Zależnie od warunków, zależnie od kaprysu rodziny... Przez kilka lat kształciła się w klasztorze, potem chodziła na kursy, na ćwiczenia praktyczne... Nigdy nie miała domu, o którym mogłaby powiedzieć: swój. A, nie. Był taki, kiedyś, w przeszłości, dawno... Nieduży dworek, wyzierający z gęstwiny malw i słoneczników. Na terkoczącej bryczce przyjeżdżał ktoś zdrożony, ktoś, czyje rysy zatarły się w pamięci... Mówiło się do niego "tatka ' - brał na kolana i huśtał wysoko, pod belkowany sufit; małą córeczkę, którą widywał przelotnie, zwykle co kilka tygodni i zwykle przez kilka godzin. To było dzieciństwo i... dom. Wspomnienie pierzchło. Cesia poczęła mrugać powiekami, potem przetarła je wierzchem dłoni, jakby dla spędzenia ostatnich widziadeł i spojrzała na swego chlebodawcę. Górski siedział, nieco zgarbiony, na krześle i patrzał w okno, za którem błękitniał zmierzch. Wiechowate wąsy poruszały się zlekka, jakgdyby przeżuwał jeszcze ostatni kąsek niedojedzonej kromki, A może tylko przeżuwał własne myśli, bo nagle rzekł, nawpół do siebie: - Tak. Pusto tutaj chwilami. Ogromnie pusto. Obrócił głowę ku Cesi, uśmiechnął się z dobrocią i zaraz dodał weselszym tonem: - Ale jutro przekona się pani, że i do mojej pustelni zaglądają ludzie. Będziemy mieli gościa. - Gościa? - powtórzyła machinalnie. - Częsty gość, ale zawsze mile tu u nas widziany. Pani go zresztą zna. Cesia miała już spytać, kto taki, ale w tej samej chwili przyszedł jej na myśl Jerzy Darnowski, więc milczała, siedząc sztywna, z obojętnie uprzejmym wyrazem twarzy. Tylko przez usta przewinął się uśmiech, niepozbawiony ironii. "Porucznik Meli" przemknęła drwiąca myśl przez głowę i natychmiast zawtórowała jej następna: "nie pierwszy pewno i nie ostatni "flirt" starszej siostry". Uśmiech na twarzy zgasł nagle, a przed oczyma zarysowała się wyraźnym konturem głowa Romana Grabowickiego. Ta ładna głowa z wyrazem cierpienia w głębokich oczach. Pan Tomasz znów zaczął mówić, wpadłszy na ulubiony i nigdy niewyczerpany temat swego sąsiada i niedoszłego zięcia. Rozwodził się, swoim zwyczajem szeroko i długo, o zaletach Jerzego Darnowskiego. Cesia westchnęła z ulgą. Tubalny głos starego szlachcica rozproszył koszmar, skradający się ołowianym krokiem wprost ku niej. Mogła znowu zapomnieć, bodaj na chwilę, że tam, daleko żyją istoty lekkie, jak puch i puste - i głupcy, którzy przez nie prawdziwie cierpią. VIII. Zaprzęgaj, zaprzęgaj, a żywo! - huczał pan Tomasz z ganku, zwinąwszy dłonie w trąbkę. W ciemnym, odświętnym surducie wyglądał okazale i nawet znacznie młodziej. Olśniewającej bieli kołnierzyk odcinał się zabawnie jasną pręgą od reszty ubrania i ogorzałej twarzy. Wąsy, starannie wyczesane, straszyły się na policzkach mniej zadzierzyście. Dziedzic Rosianki od wczesnego rana był już gotów i czekał tylko godziny, a której, jak rok długi, co święto jeździł na sumę. Pomimo, że do kościoła nie było dalej, jak kwadrans drogi naprzełaj przez pola, pan Górski wyruszał bryczką zaprzężoną w dwa najlepsze, cugowe konie. Osobiście zwykł był przedtem lustrować pojazd i uprząż, łając przytem furmana za byle niedopatrzenie. Cesia Bielawska kończyła w jadalni śniadanie. Usłyszawszy donośny głos z ganku, drgnęła, zerwała się z krzesła i dopiero po chwili usiadła znowu, śmiejąc się z własnych nerwów... Nie przywykła jeszcze do sposobu wydawania poleceń, jakim posługiwał się Górski. Huczący bas starego poczciwca przerażał ją stale. - Najdalej za dziesięć minut musimy wyjeżdżać! - zawołał pan Tomasz, wracając do pokoju. - Ten hultaj powinien już stać przed gankiem. Czy pani aby gotowa? Cesia była oddawna zupełnie gotowa, ale zerwała się z miejsca, by szukać kapelusza i rękawiczek, które się często w ostatniej chwili gdzieś zapodziewały. Wkrótce czekali już oboje na ganku, spowici w burki. Górski niecierpliwie wyglądał w stronę stajni, wreszcie krzyknął na przechodzącą dziewczynę: - Skoczno, Halżbietka, zobacz, czemu ten Walek marudzi jeszcze! "Halżbietka" skoczyła, ale w tej samej chwili rozległ się turkot bryczki w podwórzu. - Czemu ty, Walek, marudzisz, ha? - zrzędził pan Tomasz, pomagając wsiąść Cesi, która już doreszty zaplątała się w swe nieco za obszerne szaty. - Jaż nie marudzę... Taż jeszcze nie dzwonili nawet w kościele - przekładał Walek. - No no - zrzędził wciąż Górski - nie rozumuj, a ruszaj. Żebym ja się na ciebie oglądał, tobyśmy akurat świece gasić zdążyli! - A Bożeż mój, kiedy w kościele jeszcze nie dzwonili! Wczas jedziem mamrotał Walek swoje pod nosem. Jakoż, wbrew czarnym horoskopom, w kościele zaledwie zaczynano świece zapalać. Mimo to ścisk już był ogromny, ludzie tłoczyli się zwartą gromadą, usiłując dotrzeć jak najbliżej do wielkiego ołtarza. Wszystkie ławki były szczelnie pozajmowane, prócz jednej, umieszczonej na podniesieniu. Ku niej skierował się pan Tomasz, szerokim rozmachem ramion torując przejście dla swej towarzyszki. Gdy doszli, Cesia zauważyła, że ławka nie była zupełnie pusta. Siedział w niej szczupły mężczyzna, który na widok wchodzących podniósł oczy z nad książki. Przez chwilę spojrzenie szarych, nadzwyczaj pięknych oczu zatrzymało się na twarzy dziewczyny, poczem powieki opadły znowu. Mężczyzna oparł czoło na dłoni i znów się pogrążył w modlitwie, czy rozmyślaniu. - Jerzy Darnowski... - pomyślała Cesia, klękając. Wyjęła z torebki swoją książeczkę i starała się czytać uważnie, ale musiała panować nad sobą, by nie odwracać głowy w stronę sąsiada. Ujrzawszy tak nagle "porucznika", nie mogła oprzeć się ciekawości, jak on teraz wygląda. Przed chwilą jeszcze nie myślała o nim, nie pamiętała jego egzystencji. Teraz śledziła z pod rzęs znajome rysy, konstatując zmiany, jakie w nich zaszły. Była to ta sama twarz i jakby zupełnie obca zarazem. Cechował ją przedewszystkiem wyraz głębokiej powagi, graniczącej ze smutkiem. Z pod palców, kryjących czoło, wymykało się na skroni pasemko szpakowatych włosów. - To jest Jerzy Darnowski... - pomyślała znów Cesia i w tej samej chwili uświadomiła sobie jasno, że człowiek, siedzący obok niej, jest przecież tym samym Jerzym Darnowskim, w którym tak niedorzecznie durzyła się swego czasu Mela. Dzwonek przy drzwiach zakrystji zajęczał, i fala ludzka zakołysała się nagle. Cesia podniosła oczy, przelotnem spojrzeniem ogarniając kościół. Młody wikary, w zastępstwie chorego proboszcza odprawiający nabożeństwo, klęczał już przed ołtarzem. Za balaskami kłonił się łan głów kobiecych w białych chusteczkach. Po prawej stronie stali gromadą mężczyźni, odziani przeważnie w kożuchy z powodu rannych przymrozków. Powietrze nasiąkało powoli wonią tych kożuchów, potu ludzkiego i ziela, którego garstkę prawie każda z dziewcząt dusiła w ręku, pospołu z różańcem i chusteczką do nosa. Nabożeństwo ciągnęło się bez końca. W jakiejś chwili wikary ukazał się na małej ambonie, oplecionej girlandą bibułkowych kwiatów, i rozpoczął kazanie na temat ewangelii. Cesia chwytała pojedyńcze zdania, starając się wniknąć w ich treść. Przeszkadzał jej głos księdza i jego wymowa tutejsza, nieco przewlekła. "Onego czasu - czytał wikary z książki - mówił Jezus uczniom swoim: Gdy ujrzycie brzydkość spustoszenia, która jest przepowiedziana przez Daniela Proroka..." Zdania padały miarowo, nieco jękliwie. Uderzały w wysokie sklepienie i spływały ku zbitej gromadzie. - "...Tedy, jeśliby wam kto rzekł: oto jest Chrystus, albo indziej, nie wierzcie. Albowiem powstaną fałszywi Chrystusowie i fałszywi prorocy i czynić będą znaki i cuda..." Baby wzdychały, gdzie niegdzie od czasu do czasu któraś chlipnęła głośniej, gdy ksiądz na siatce wieczyście żywych słów haftował zdania prostej, do serca idącej nauki. Mężczyźni pokasływali. W głębi, wpobliżu chóru, jakieś dziecko, zbudziwszy się nagle, poczęło wrzeszczeć, zagłuszając na chwilę głos kapłana. "...Zaprawdę powiadam wam, iż nie przeminie ten naród, ażby się stało wszystko. Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą". Cesię ogarnęło nieopanowane, wszechmocne znużenie. Głowa poczęła jej ciężyć ołowiem, usta wdychały z trudem duszne powietrze. Usiłowała czas jakiś jeszcze skupić pobożnie myśl, wreszcie poczęła powtarzać w duchu pytanie: "Kiedyż to się skończy? Kiedyż to się nareszcie skończy?" Młody ksiądz wrócił znowu przed ołtarz. Znowu zabrzmiały organy i piskliwe głosiki dziewcząt na chórze. "Kiedy to się skończy?" - myślała Cesia z rozpaczą. Czarne płatki poczęły latać jej przed oczyma. W pewnej chwili Górski nachylił się w jej stronę: - Zmęczona pani? - szepnął. Nie mogła nawet odpowiedzieć, czując gwałtowne tętno w skroniach i coraz silniejsze nudności. Skinęła tylko głową. - Podczas ostatniej ewangelii wyjdziemy - oznajmił jej pocichu na pocieszenie. Jakoż po "Ite Missa est" skinął na nią. Wysunęli się z ławki. Zaledwie dobrnęli do drzwi zakrystji, buchnął w kościele śpiew tłumu. "Święty Boże, Święty mocny"... - grzmiała potężna melodia Suplikacyj, wydarta z tysiąca piersi. Cesia ostatkiem woli pchnęła zewnętrzne drzwi. Fala chłodnego, jesiennego wiatru ogarnęła ją całą odrazu. Nogi dziewczyny drżały, musiała oprzeć się plecami o mur, aby nie upaść. Przez długą chwilę łapała ustami ożywcze powietrze, przymknąwszy oczy. - Cóż, lepiej pani teraz? - zapytał Górski, biorąc ją za rękę, jak dziecko. Ujął silnie jej ramię, oparł łokieć o własną szeroką dłoń i prowadził ostrożnie w kierunku plebanji. - He he! myślałem, że mi pani zemdleje! - śmiał się, patrząc jej w oczy cokolwiek niespokojnie. Cesia spróbowała się również uśmiechnąć i nagle poczuła się rzeźwiejsza. - Aż mi wstyd... - śmiała się sama do siebie. - Ano, nie dziw - ciągnął pan Tomasz - pani nieprzyzwyczajona do naszych wiejskich obyczajów. U was tam łapu-capu, do kościoła się wpadnie na pacierz, jeżeli się wogóle wpadnie... Bo i to ze zwyczaju pono wychodzi. A my tu sobie starym trybem: im nabożeństwo dłuższe, tem lepsze. Jak się chłop ze trzy albo cztery godziny na sumie i na nieszporach wydusi w tłoku, to przynajmniej czuje, że był w kościele, że Pana Boga uczcił, jak należy. Niech ksiądz najpiękniejsze kazanie powie, a krótkie - na nic! Dopiero kiedy z godzinkę, panie kochany, łupnie, kiedy się baby, niczem bobry, pobeczą, wtedy powiada niejeden: dobrze mówił! Tak tu zawsze u nas bywało i musi być, panie kochany. Chłop nie bibuła, wodą nie nasiąknie. Dopiero jak go dobrze zmaglujesz, poddusisz, przetrzepiesz, poczuje chamska dusza, że jej grzechy garbują. Tak to już jest na świecie, panie kochany... A "panienka" do takich modłów nie przywykłszy... Rozumiem, rozumiem, no... Byli już na plebanji. Cesia wysunęła rękę z żelaznych dłoni pana Tomasza i, siadłszy na pierwszem napotkanem w saloniku krześle, powtórzyła z uśmiechem: - Nie przywykłszy... - E, przyzwyczai się pani zczasem. Do wszystkiego się można przyzwyczaić, a do dobrego zawsze zdrowiej, niż do złego. Już to nie zaszkodzi raz na tydzień ofiarować Panu Bogu godzinkę... "Ładną godzinkę!" - pomyślała, patrząc ukradkiem na zegarek. - Trzeba pani wiedzieć, że tu nikt wcześniej się z kościoła nie ruszy, aż suplikacje odśpiewają. Pewno się dziwi ksiądz proboszcz, słysząc mój głos o tej porze na plebanji. Niechno pani odpocznie, pójdę tymczasem staruszka odwiedzić, a potem jeszcze tylko na chwileczkę na cmentarz wpadnę... Na grób mojej biedaczki kochanej... Odwrócił głowę pan Tomasz, by ukryć łzy, które znienacka napłynęły do oczu przy tych słowach. Odwrócił się i zamaszystym krokiem przeszedł do sąsiedniego pokoju, gdzie już od dłuższej chwili staruszek ksiądz nadsłuchiwał, z kim też jego przyjaciel rozprawia. IX. - A, pani kochana u nas! Jakże się cieszę! Ja się wciąż do Rosianki wybieram wpaść, ale w powszedni dzieli tyle zawsze roboty. Przytem, proboszcza nie chcę zostawiać samego... Niechże pani kapelusz zdejmie, rozgości się... A może pójdziemy do ogrodu? Cesia siedziała jeszcze ciągle na tem samem miejscu, patrząc w zalane słońcem okno. Na dźwięk głosu panny Midowiczówny wstała i podeszła przywitać znajomą z wagonu. Panna Stasia w odświętnej sukience i w kapeluszu, którego nie zdjęła po powrocie z kościoła, wyglądała okazalej i ładniej, niż wówczas, w zakurzonym przedziale. Zdawała się też bardziej ożywiona i wymowna. Czuła się tutaj na plebanji, jakby u siebie i czyniła honory domu. - Chce pani, to zaprowadzę ją do proboszcza. Albo może lepiej dzisiaj nie. Proboszcz zmęczony, znowu bardzo źle spał tej nocy. Pójdziemy do ogrodu, dobrze? Niech pani nie wkłada palta. Teraz już słońce dobrze przygrzało. O, tu jest moja chustka, leciutka, a ciepła... Czysto wełniana. Niechno ją pani narzuci na ramiona, o tak. Więc idziemy? Cesia zgodziła się biernie. Czuła już wielkie zmęczenie i marzyła skrycie o rychłym powrocie do domu. W tej chwili mały pokoik z widokiem na sad wydawał jej się nietylko zacisznym kątkiem, ale czemś swojem, czemś bliskiem. Tymczasem panna Stasia nie przestawała gawędzić. Oczy jej śmiały się do tej nowej znajomej, przed którą mogła pochwalić się mikroskopijnem gospodarstwem, klombem, na którym sterczało jeszcze kilka niezupełnie zwiędłych badyli, a przedewszystkiem znajomością okolicy i jej mieszkańców. - Wie pani - trzepała prędko, poufale prowadząc Cesię pod rękę czysto wygracowaną alejką - wie pani, przyjechali dziś do kościoła wszyscy Gnatowscy. Cała rodzina: on, ona, obie panny i syn. Pani ich nie zna jeszcze? To bardzo mili ludzie, tylko panienki trochę nosa zadzierają, zwłaszcza starsza. Żeby choć miała czego... Wcale nie lepsza rodzina od Górskich, nie mówiąc już o panu Darnowskim. Że tam panny Gnatowskie kawał świata zjeździły, to też niewielka rzecz. Takich, co do Rosji przed Niemcami uciekali, więcej się znajdzie... Młodsza, panna Irena, milsza. Ale i ona potrafi popatrzeć na człowieka z góry... O, panna Olesia Górska, to było zupełnie co innego. Niema tu chyba w okolicy człowieka, któryby jej nie kochał, nie wielbił,.. Nic dziwnego, że pan Darnowski zapomnieć o niej nie może... Panna Maneta Gnatowska słodkie oczy do niego robi, cała rodzina mu nadskakuje... Pewnoby ją za niego wydali z pocałowaniem ręki. Niechby tylko palcem kiwnął. Ale pana Jerzego na piękne uśmiechy nie złapać. To jest dopiero człowiek, ten pan Darnowski! Jaki szlachetny, jaki dzielny! O, jego też tu wszyscy kochają, i cała służba i sąsiedzi i nawet urzędnicy z miasteczka, chociaż z obywatelstwem nieraz koty drą. Złoty człowiek, pan Darnowski... Tylko, że zawsze smutny... "Jeszcze jedna wielbicielka! - pomyślała Cesia z lekkim przekąsem. - Czy oni tu wszyscy dostali bzika na punkcie porucznika? Górski przecie od rana do nocy odmienia przez wszystkie przypadki: Jerzy, Jerzego, Jerzemu... A teraz znowu ta gąska panna Stasia! No no!" Doszły do furtki. Po przeciwnej stronie drogi widniał niski murek z kamieni, a za nim krzyże wśród drzew. - Może zajdziemy na chwileczkę na cmentarz? - zaproponowała Midowiczówna. - Pewnie tam teraz obaj są: i pan Darnowski i pan Górski. W tej samej chwili obaj wymienieni mężczyźni ukazali się na zakręcie. Szli wolno, rozprawiając z ożywieniem. "Porucznik" wspierał się na grubej, trzcinowej lasce. Mimo powolnych ruchów znać było, że zlekka prawą nogą powłóczy. - Chodźmy - szepnęła Cesia do towarzyszki. - Wróćmy już na plebanję... - O, niechże pani popatrzy! Właśnie idą. Zaczekajmy chwileczkę, oni tędy muszą przejść, przez furtkę... Niechno pani popatrzy, jak ten biedny pan Jerzy nogą pociąga. To mu bolszewicy taką zostawili pamiątkę. Ale ich przedtem łupił, o, zdrowo łupił! W tej samej chwili Górski otworzył furtkę. - Dobrze, że panią tu spotykam - krzyknął wesoło - a to porucznik chciał mi brzydkiego figla wypłatać i zemknąć. Ale go nie puścimy, co, panno Cesiu? Nie puścimy go. Chodźno tu, Jerzy, przywitajże się z dawną znajomą. I już się nie wykręcaj. Do Gnatowskich pojedziesz sobie później, a teraz z nami, na obiad. - Dzieńdobry pani - rzekł tamten, podchodząc. Złożył Cesi głęboki ukłon, a potem, wsparłszy się silniej na lasce, stał chwilę w milczeniu i patrzył na nią badawczo. - Zmieniła się pani - zaczął - byłbym może nie poznał. Wydoroślała pani i urosła chyba, od czasu... Urwał i dokończył z lekkiem zakłopotaniem: - Pani wybaczy, że tak bez ceremonji wygłaszam swe spostrzeżenia. Pamiętam panią z czasów, gdy była prawie dzieckiem. Człowiek z pewnem zdziwieniem konstatuje zawsze, że lata płyną! - A tak - uśmiechnęła się Cesia -- to już przeszło trzy lata!... - Więc jakże będzie - wtrącił pan Tomasz - pojedziesz z nami? Przecież mi nie zrobisz takiej niemiłej siurpryzy?... Utniemy sobie partyjkę szachów. Jedną, tylko jedną! Sam cię później do Gnatowskich wyprawię, zobaczysz. - Obiecałem... - I pojedziesz. Na podwieczorek pojedziesz. Przecież cię zawsze namawiam, jedź, rozerwij się, utrzymuj stosunki z sąsiedztwem. Ale teraz przyznaję, że się stęskniłem za tobą. Cały tydzień bujałeś po świecie... - Pan wie przecież. Jeździłem w sprawie tych krów. - A, prawda. No i jakże? No i cóż? Na jaką się wreszcie oborę decydujesz? Jabym tam głosował za naszem czerwonem bydełkiem. Zawsze pewniejsza nasza poczciwa krówka, niż te zagraniczne grymaśnice... Zjechawszy na ten temat, mężczyźni utonęli w rozprawach o gospodarstwie. Toczyły się one, z małemi przerwami, przez cały czas pobytu Darnowskiego w Rosiance. Wyruszono tam nareszcie we trójkę po pożegnaniach i uroczystej przysiędze, złożonej pannie Stasi, że na przyszłą niedzielę wszyscy na obiedzie w plebanji zostaną. W drodze do domu panna Cesia milcząco przysłuchiwała się dyskusjom na temat cen zboża, poprawy inwentarza, ostatnich posiedzeń w kółku rolniczem... Potem - udała się do kuchni, by osobiście dopilnować podania obiadu, który z racji święta był o godzinę spóźniony. Ułagodziwszy rozindyczoną Antosię, wyrzekającą, że wszystko się przypaliło i wysuszyło "do tych pór", Cesia wróciła do jadalni. Panowie stali już przy zakąskach. - Niech pani wybaczy, że tak "wcinamy" nie zaczekawszy, ale głód, panie kochany, aż kiszki skręca - huknął pan Tomasz, którego humor powszedni zdopingowała obecność Jerzego w Rosiance. Po obiedzie pogawędzono jeszcze chwilę o gospodarstwie, poczem obaj mężczyźni zasiedli do szachów. Korzystając z tego, Cesia wymknęła się z pokoju. Znalazłszy się u siebie, wydobyła arkusik papieru i zaczęła pisać list do siostry. Po umieszczeniu nagłówka: "kochana Melu!" zamyśliła się, o czem właściwie ma pisać. Zdecydowała się wreszcie opowiedzieć poprostu historję niedzielnego dnia. Opisała najpierw wyjazd z domu, potem kościół i nabożeństwo, swój brak wytrzymałości na duchotę, wreszcie odmalowała swoją przechadzkę z Midowiczówną, starając się wiernie, choć nieco satyrycznie naszkicować portrecik bratanicy proboszcza. Zamyśliła się znowu. Z sąsiedniego pokoju dobiegały od czasu do czasu urywane zdania: - Roszuję! - huczał pan Tomasz swym głosem "od podwórza", a po chwili dogadywał Jerzemu: - I gdzie ty się pchasz z tym laufrem, kochanku? Noga stołowaby tak nie zagrała, jak ty grasz dzisiaj, mój chłopcze. Baczność, szachuję! Potem zapadło głuche, głębokie milczenie, przerywane zrzadka stukotem pionków, rozstawionych na szachownicy. Cesia umoczyła znów pióro i przy dogasających blaskach dnia dopisała na czwartej stronicy: "Widziałam też Jerzego Darnowskiego. Był tutaj na obiedzie, a teraz z panem Tomaszem gra w szachy. Anibyś go poznała, Melu, tak się zmienił. Postarzał, nogą trochę powłóczy. Jest przeważnie milczący, a mówi tylko o gospodarstwie. Powiadam ci, typowy hreczkosiej z niego się zrobił..." X. Roman Grabowicki siedział przy biurku i pisał. Starał się nie myśleć o tem, że już dochodzi czwarta, a Meli jak niema, tak niema. Starał się nie nadsłuchiwać, czyje kroki dzwonią na schodach. Skupiał całą uwagę na kawałku papieru, zapisanym cyframi. Jednakże mimowoli wzrok biegł co chwila ku wskazówkom ściennego zegara, poruszających się dziwnie powoli - a ucho chwytało każdy szelest, każde trzaśnięcie frontowych drzwi na dole. Zastukotano - i weszła służąca z listem na tacce. - Proszę pana, listonosz przyniósł. - Dobrze, dobrze, połóż tu - mruknął Roman, nie odwracając głowy. - Proszę pana... Może obiad podawać? - Podasz, jak pani przyjdzie. - Ee - uśmiechnęła się pobłażliwie - pani może i za godzinę nie wróci, a obiad tymczasem przestygnie. - Powiedziałem: zaczekasz. Widzisz, że jestem zajęty. Sam zawołam, kiedy masz podawać! - rzucił już trochę zniecierpliwionym głosem. Dziewczyna wyszła, wzruszając za progiem ramionami. Zawsze ta sama historja. Pani się spóźnia, pan zły i głodny, a czeka. Tymczasem Roman znów spojrzał na zegar, zmęczonym ruchem przetarł powieki i wreszcie sięgnął po list. Nagle coś, jakby radość, rozjaśniło mu oczy. List był od Cesi, adresowany jej dużym, czytelnym, cokolwiek pensjonarskim charakterem. Roman rozerwał kopertę i chciwym wzrokiem przebiegał wiersz po wierszu. Listy z Rosianki przychodziły często, czasem dwa razy w tygodniu, i były zawsze jasnym uśmiechem dnia. Barwnie, nieraz cokolwiek ironicznie, ale zawsze pogodnie opisywała Cesia swe nowe życie. "Jestem zakochana - pisała w którymś z ostatnich listów - jestem zakochana... w tutejszym proboszczu. Ale nie gorszcie się przedwcześnie. Proboszcz ma blisko ośmdziesiąt lat, jest siwiuteńki jak gołąb i taki strasznie, strasznie poczciwy! Wogóle, dochodzi do wniosku, że poczciwość jest główną cechą tutejszych ludzi. Poczciwy "z kościami", jak się to mówi, jest Górski, poczciwi są ci sąsiedzi, których potrosze poznaję, poczciwa jest nawet, acz nieco pyskata, moja najbliższa sąsiadka - gospodyni Antosia. Chwilami rozkoszuję się tą poczciwością, jak wdziękiem polnego kwiatka, którego dotychczas nie umiałam należycie ocenić. Chwilami mię ona aż drażni... Dziwni są ludzie tutejsi. Dziwni w swojej prostocie. Starałam się posiąść tajemnicę ich pogody, wiary, dobroduszności... I nabieram powoli przekonania, że tajemnica ta leży nie w nich samych, ale w trybie życia, jaki prowadzą. Wieś czyni człowieka dobrym, tak jak miasto czyni go złym... Czasami się ta prosta dobroć może wydawać prostaczą, pospolitą i nudną, a przecież tak nie jest. Ci ludzie pracują, czują i myślą tyle, co inni. Może nawet myślą więcej, niż się napozór wydaje. Tylko inaczej rozumują, myślą innemi kategorjami. Są może bardziej pokorni, mniej dufni w siebie - a może tylko poprostu mniej wymagają od życia, inaczej, prościej pojmują jego cel. Rozmyślam o tem wszystkiem w długie wieczory, gdy wicher wyje za oknem, a śnieg, zmieszany z deszczem, tłucze w maleńkie szybki dworu... I wcale się nie nudzę..." Ostatni list był innej treści. Ledwie go Grabowicki przebiegł oczyma, gdy dał się w przedpokoju słyszeć głos dzwonka. Krótki, urywany, nerwowy dźwięk. Roman zerwał się z krzesła i skoczył otwierać. Na progu stała Mela w woalce nasuniętej na twarz. Oddychała z trudnością po przebyciu pośpiesznem dwóch pięter. - Co za pogoda! - krzyknęła, zdzierając woalkę. - Upadam ze zmęczenia. Ten wiatr nieznośny o mało mię nie zwiał z trotuaru... Mówiła prędko, głosem swobodnym, choć jeszcze nieco zadyszanym, nie dając Romanowi dojść do słowa. Było to zresztą zbyteczne. Jedyne pytanie, dręczące go od godziny: "gdzie byłaś?" - nie padło z jego ust. Patrzył z czułością i niepokojem w prześliczne czarne oczy, pełne złotawych iskier, i chwytał niemal wlot rzucane niedbale przedmioty: torebkę, jakąś paczuszkę, jeszcze jakąś paczuszkę, rękawiczki... - Czekałem tak długo... - rzekł wreszcie tonem nieśmiałej wymówki, podczas gdy stała przed lustrem, poprawiając zwichrzone włosy. - Obiad wystygł zapewne. - Ech - odparła niechętnie - mówiłam tyle razy: nie czekać. To sensu niema. Nie mogę przecież wiecznie być skrępowana godziną... - To też ty, Melu... - Wiem, wiem, co powiesz... że się nią wcale nie krępuję. Mój drogi, dajmy raz temu pokój. Ja się nie skarżę, gdy godzinami czekam na ciebie wieczorem z powodu tych rozlicznych posiedzeń, albo kiedy mi zrobisz taki ładny kawał, jak przed tygodniem: siedziałam ubrana i uczesana, i wkońcu nie poszliśmy do Barskich, bo ty raczyłeś na śmierć zapomnieć, że to ich czwartek fixe po pierwszym... Czemu tak patrzysz na mnie? Jak ja nie znoszę tych min, to przechodzi ludzkie pojęcie! I o co ci chodzi właściwie? Że do tej pory nie zjadłeś obiadu? Biedny męczenniku! Mój drogi, przyznasz, że to twoja własna wina... - Słuchaj, Melu... - Aj, dosyć o tem! Jeśli ci chodzi o powód spóźnienia, mogę ci go wyjaśnić. Krawcowa przetrzymała mię do tej pory. No cóż, zadowolony jesteś? Roman wzruszył ramionami i przeszedł do jadalnego pokoju. Służąca wnosiła właśnie zupę. Pani Grabowicka zwróciła się do niej z wymówką: - Czemu nie podawałaś beze mnie? Ile razy mówiłam ci... - Pan nie kazał - odparła dziewczyna, rozstawiając talerze. Zabrała tacę i wyniosła się z pośpiechem do kuchni. - Pan nie kazał, pan nie kazał!... - powtórzyła Mela, rozkładając na kolanach serwetę. Nagle roześmiała się wesoło: - Ach, Romku, przyznaj, że to zabawne. Gdybym ci chciała kłamać, kłamałabym od rana do nocy, i nicbyś o tem nie wiedział. Dziś było to, wczoraj tamto... I cóż? zacząłbyś może szpiclować mnie? Sprawdzać, że rzeczywiście we wtorek mierzyłam kostium, a w piątek spotkałam dawno niewidzianą przyjaciółkę z dziecinnych lat? Mój drogi, kobieta, która chce męża oszukać, zawsze znajdzie sposoby. Może znów podejrzewasz, że cię zdradzam? Ha ha!... Gdyby tak było istotnie, nie domyślałbyś się może... Ale uspokój się. Nie zdradzam cię, bo nie chcę, bo się tem brzydzę, bo... - Proszę, mów dalej - szepnął. - No, bo cię... kocham, ty mały głuptasie... - dokończyła i nagle wyciągnęła przez stół rękę o długich, wąskich palcach. Ujął tę ciepłą, miękką dłoń i chwilę trzymał przy ustach: - Kochaj mię... Powinnaś zawsze mię kochać... - szepnął tak cicho, że ledwo dosłyszała. Cofnęła delikatnie rękę i wreszcie zaczęła jeść. - Rzeczywiście, zupa jak lód. Ale ja taką lubię. A cóż tam słychać u ciebie w biurze? Jak interesy? - spytała, mrużąc oczy. - W biurze? Nic szczególnego. Praca, jak zawsze. Ale prawda, był list od Cesi. Zaraz ci go przyniosę... - Zaczekaj, to potem - zatrzymała go, bo już chciał wstawać. - Nie znoszę tej krętaniny przy obiedzie. Powiedz mi lepiej, co pisze? - Pisze, że pewno nie przyjedzie na święta. Pani Mela opuściła zpowrotem łyżkę, którą właśnie niosła do ust. - Nie przyjedzie na święta? Cóż to znowu za pomysł? - Nie wiem. Pisze, że tam powinna zostać. Że ten Górski jest sam, jak palec, że jej go żal tak zostawić, że... Czy ja wiem, co jeszcze? Obiecuje, że może potem, w początkach stycznia wpadnie tu. Ona ma jednak bardzo dobre serce. Wolałaby przecież być z nami, jak dawniej... Pani Mela poruszyła głową przecząco. Usta jej drgnęły, jakgdyby chciała coś powiedzieć. Zatrzymała się jednak, znów pokręciła głową: - Czy wiesz - zaczęła nagle, śmiejąc się - ja byłam prawie pewna, że ona nie przyjedzie. A wiesz, dlaczego? - ?... - Podejrzewałam oddawna, że ona się trochę... podkochuje... w tobie... Ha ha! Nie wybałuszaj oczu tak zabawnie... Myślałam nawet, że ona trochę dlatego wyjeżdża tak daleko... Mała ucieczka... Ha ha!... Ale teraz obawiam się... to jest, przypuszczam, że co innego trzyma ją w tej Rosiance... - Wiesz, Melu, ty masz czasem pomysły... poprostu dziwaczne... - Mój drogi, życie jest czasem bardziej dziwaczne, niż najfantastyczniejszy pomysł, wylęgły w głowie ludzkiej - odparła z nagłą powagą, a w oczach jej, zapatrzonych w jakiś nieruchomy punkt na ścianie, przestały tańczyć i drgać złote iskierki. XI. Z dziennika Cesi. "Sama nie wiem, jak to się stało, że tak chętnie przyrzekłam Górskiemu pozostać tutaj na święta. Właściwie - przyczyną było moje "miękkie serce", jakby powiedział Roman. Może doprawdy czasami ulegam rzewnym nastrojom - ale nie mogłam znieść myśli, że ten zacny człowiek znowu zostanie sam, w puściutkim domu, w tak uroczysty dzień... Było tak: parę tygodni temu, w jakiś bardzo chmurny i wietrzny wieczór, prawdziwie listopadowy, siedzieliśmy z Górskim po herbacie w jadalni. Z kuchni dolatywało poszczękiwanie talerzy, które Halżbietka ze specjalnym talentem tłucze przy każdej sposobności. Wiatr targał za oknem pogięte konary drzew, wydzierając z nich monotonną, żałosną skargę. W pokoju było cicho. Rozmowa nie kleiła się. Nawet nasza codzienna partyjka (Górski mię stale ogrywa w szachy) wlokła się tego wieczora ospale. - O, jak to świszcze! - zauważył pan Tomasz po długiej chwili milczenia. - Miły akompaniament, niema co mówić! Zeszłego roku o tej porze myślałem, że nic wytrzymam, wścieknę się, czy co? Jak zaczęło jęczeć a wyć w kominku, a siekać w szyby ostrym deszczem, chwytałem za czapkę i uciekałem z domu. Na podwórze, w pole - gdzie bądź. Byle nie siedzieć tu, w tym pustym pokoju... Zamilkł i przyglądał się z wielką uwagą trzymanej w ręku figurce szachowej. Milczałam również, bo co tu odpowiedzieć człowiekowi, który zatrąca o strunę przebytych cierpień? Monolog ciągnął się dalej: - Ot, dawniej, po skończonych zajęciach, siadywaliśmy z moją Oleśką, jak teraz z panią, naprzeciw siebie. Nie w tej samej jadalni, bo tamta już nie istnieje, lecz w takiej samej. Czasami przemilczeliśmy cały wieczór. Ona brała robótkę, bo lubiła zawsze coś ściubić przy lampie, a ja - gazetę. Czy tu koniecznie trzeba słów, aby o sobie wiedzieć wszystko? Ludzie, zżyci ze sobą, potrafią się rozumieć bez gadaniny, która jest często balastem. Człowiek, zmęczony całodzienną pracą, rozkoszuje się ciszą wieczorną, jak kubkiem krynicznej wody po dniu upalnym. Dopiero, gdy tę ciszę zastąpi pustka, gdy trzeba milczeć dlatego, że niema do kogo słowa powiedzieć, dopiero wtedy... Znów umilkł. Przez chwilę zdawał się wsłuchiwać w jękliwą skargę wiatru. Potem rzekł ciszej, jakby do siebie: - W zeszłe święta uciekłem z domu. Z początku myślałem: wytrzymam. Ale nie wytrzymałem i uciekłem. Pojechałem do Bożej Woli. Spędziliśmy z Jerzym ten wigilijny wieczór, siedząc do późnej nocy przy stole, który był dla nas o wiele za duży... Przełamaliśmy się opłatkiem, gdy pierwsza gwiazdka zabłysła. Olesia zawsze pilnowała tego zwyczaju. I płakaliśmy obaj, aż wstyd. Smutne to, były Święta. Spojrzał na mnie. - W tym roku, jeśli pani zostanie, urządzimy wigilję w Rosiance. Przecież pani chyba zostanie, co? Skinęłam głową, bo głupie, śmieszne łzy dławiły mię w gardle. Nigdy nie byłam beksą... Wówczas Górski ożywił się nagle. - Zobaczy pani, jakie ładne będziemy mieli święta! Znajdą się i łamańce z makiem. W tym roku mamy już nasz własny mak. I szczupaka hycel Mordko z miasteczka przywiezie. Niechby nie przywiózł, no!... Naturalnie, zaprosimy Jerzego. Po wieczerzy przyjdą chłopaki z zapaloną gwiazdą. Będą śpiewali pod oknami. A potem pojedziemy na pasterkę. Da Bóg porządny śnieg, to pojedziemy saniami... - Tak, tak - zgadzałam się na wszystko. Biedny pan Tomasz. Zaczynam kochać go, jak ojca. A przecież nigdy nie zdołam zastąpić mu Olesi. 17 grudnia. Przyjechał niespodziewanie siostrzeniec Górskiego. Cały dzień miałam mnóstwo roboty, bo przecież trzeba przygotować wilję naszą i "ludzką", to znaczy dla czeladzi. Pod wieczór zjawił się pieszo ze stacji wysoki, barczysty drab. Domyśliłam się odrazu, że ktoś z rodziny, bo taki do Górskiego podobny! Tylko wąsy o połowę krótsze, no - i lat pewno mniej, niż połowa. Przyjęłam go sama. Trzeba było widzieć, jaką zrobił minę, ujrzawszy mię. - Wuja - powiada - niema w domu? - Wuja - powiadam - niema, ale niebawem nadejdzie. Dopiero wtedy opanował zdumienie. Zato się zmieszał ogromnie i poczerwieniał, jak burak. - Pani pozwoli, że się przedstawię. Jestem Szeliga, Stanisław Szeliga. Wuja Tomasza siostrzeniec. - Domyśliłam się tego ze słów pana - odparłam z miną poważną, ale pod pierwszym lepszym pretekstem uciekłam z pokoju, aby się wyśmiać dowoli. Ten młody Szeliga jest może jeszcze poczciwszy, niż stary Górski, ale i na tem koniec. Inteligencją nie grzeszy. Miałam okazję stwierdzić to przy herbacie. A może moja skromna persona spowodowała ferment w myślach sympatycznego młodzieńca? Pan Tomasz rozpytywał szeroko i długo, pan Stanisław bąkał coś w odpowiedzi, czerwieniąc się i łypiąc okiem raz po raz w mą stronę. Nie przypuszczałam, że człowiek o tak rumianem z przyrodzenia obliczu może się jeszcze bardziej zarumienić, objaśniając, że jacyś "chłopcy" lepiej się uczą w tym roku, jakaś Helenka przechodziła dyfteryt, mama zdrowa, a ciocia Marcysia też zdrowa i przesyła ukłony. Nawet Górskiego uderzyła widocznie nieśmiałość siostrzeńca, bo nagle, w połowie relacji o zdrowostanie rodziny Szeligów, zauważył: - Co ty, Staszek, tak jakoś, ani be, ani me? Język ci skołowaciał? A może przemarzłeś? A może śpiący jesteś, hę? To powiedz. Nagadamy się jeszcze. Przecież na święta zostajesz? - Właśnie, wujaszku.,. ja, tego... właśnie, o ile... - O ile, o ile! Nawet mowy niema, żebym cię puścił. U was rodziny kupa, w domu tłok, ledwo spostrzegą, że kogoś tam brakuje. A tu w sam raz się zjawiłeś. Co, panno Cesiu, będziemy teraz do pary przy wilji. Akurat czworo. Swobodny ton, jakim Górski zwykle przemawia do mnie, przestał mię dawno razić. Ale teraz, wobec obcego mi człowieka... Spytałam urzędowym głosem: - Gdzie ulokować pana? W gabinecie, czy w saloniku? - W gabinecie, w gabinecie! I niechno pani wszystkie drzwi pozamyka, bo gotów cały dom rozbudzić chrapaniem. To już u nas rodzinne, prawda, Staszku? Wyszłam, by wydać odpowiednie polecenia Halżbietce, nie czekając, aż "Staszek", czerwony po uszy, wybąka stosowną odpowiedź. 21 grudnia. Dwie miłe niespodzianki miałam dziś po obudzeniu. Spadł świeży śnieg i cudownie ubielił drzewa, a z poczty przyniesiono mi aż dwa listy Romana. Oba pełne wymówek, ale kochane, bo wieje z każdego słowa prawdziwy, szczery żal... Może, zostając tu, zrobiłam im większą przykrość, niż przypuszczałam. Ach, mniejsza z tem. Nie jestem przecież tak dziecinnie naiwna, by wyobrażać sobie, że naprawdę ważę tak bardzo w ich życiu. W domu Grabowickich również panuje to tłok. A jeśli nawet Roman "spostrzeże" brak mojej osoby... Niewdzięczna jestem i wiem, że to, co napisałam w tej chwili, jest złe i głupie. Przecież wiem, że w uczuciach Romana zajmuję akurat tyle miejsca, ile może go dla mnie poświęcić. Niewielki to skrawek, ale czegoż chcę więcej? Niemądra, niemądra Cesiu! Czyż nie jest mojem największem, najgorętszem pragnieniem, aby Roman czuł się szczęśliwy? On, taki dobry, taki wart szczęścia! Gdybyż je tylko potrafił umocnić i trzymać w dłoniach ostrożnie a pewnie, tak, jak się trzyma bezcenny i kruchy zarazem przedmiot. Dosyć na dzisiaj. Jutro pieczemy strucle, i trzeba wcześnie wstać. Że też ja zawsze w swoim dzienniku napiszę coś, co potem albo wykreślić trzeba, albo się tego wstydzić... Podobno każda młoda panna, pisząca dziennik, czyni to z podświadomą intencją, by był czytany. Przychodzi taka chwila... (moment psychologiczny, jak się to po literacku określa) i daje się komuś ("kochanemu" i "wybranemu", to chyba jasne) do przeczytania kartki, które miały być i powinny były pozostać wyłączną własnością autorki. Myślę, że gdyby ten dziennik przestał być kiedy dla mnie czemś tak potrzebnem i niepodzielnem, jak jest - mogłabym go pokazać każdemu... Chociaż... Kto wie? Ludzie są tak drażliwi na punkcie swoich słabości... Nawet tych, których się już wyzbyli. XII. Jeszcze z dziennika Cesi. 23 grudnia. Roboty huk. Nawet nie przypuszczałam, że z odrobiną pieczywa i przysmaków będzie tyle kłopotu. Na dobitkę młody Szeliga włóczy się za mną, jak cień. Okazały cień, metr ośmdziesiąt co najmniej, a bary, jak u atlety. Zaglądał nawet do kuchni, tego niepodzielnego królestwa Antosi. Gospodyni, która go widać od dziecka zna, bo pewno niejedne wakacje w Rosiance spędził, fuknęła na niego, jak na smarkacza: - Potrzebny tu pan Staś jak dziura w moście. Wynosić mi się zaraz, bo ścierkę przypaszę! Wyszedł potulnie, a ona dalej tarła mak, śmiejąc się i mrugając ku mnie jednem okiem znacząco. Zabawny jest ten młody człowiek, lecz zaczyna mię niecierpliwić chwilami. Czyżby w jego okolicach nie było ani jednej młodej panny, do której warto smalić cholewki? 24 grudnia. Dopiero dziś rano poszłam z chłopakiem stajennym do lasu wybrać choinkę. Świerki stały nieruchome i ciche w świeżej, iskrzącej szacie ze śniegu. Dziwny majestat ma w sobie las zimową porą, zwłaszcza w taki pogodny dzień. Ani jedna gałąź nie drgnęła u góry, tylko z tych, któreśmy przechodząc trącali, posypał się pył brylantowy i tańczył przez chwilę w promieniach słonecznych, przesianych niby przez gęste sito przez ciemną, jędrną zieloność iglastego sklepienia. Wybrałam niewielkie, lecz zdrowe i kształtne drzewko, a mój Marcinek ściął je zakrzywionym nożem ogrodowym i przerzucił sobie przez plecy. Mieliśmy właśnie wychodzić z lasu, gdy wzrok mój zatrzymał się na maleńkim świerczku, ledwo odrosłym od ziemi. Pomyślałam, że taką minjaturową choinkę mogłabym, z łatwością udźwignąć sama i zanieść na grób Olesi Górskiej... O trzeciej po południu skończyłyśmy z Antosią przygotawania do wilji. Sama nakryłam stół pięknym, nowym obrusem. Talerze i szklanki stały na stole krzywo, z powodu mnóstwa siana, którego nie pożałowała Halżbietka. Potem narzuciłam palto, wzięłam swoje maleńkie drzewko pod pachę i wyruszyłam z domu. Pomimo wczesnej godziny niebo poczynało różowieć na zachodzie. Cienie drzew kładły się szafirowe i długie na śniegu. Mróz, którego we dnie nawet nie czułam, wyszczypał mi srodze policzki... Jak dobrze iść tak przed siebie, raźnym krokiem, naprzełaj, przez pola!... Nogi toną w miękkim, puszystym śniegu. Wokoło cicho, tylko zdaleka dobiega stłumiony dźwięk dzwoneczków. Pewnie jakieś zapóźnione sanie wracają do domu. Życie jest bardzo piękne. Nawet w swym smutku, w swej melancholji... Idę oto na grób umarłej dziewczyny, którą kochałabym jak siostrę, gdybym ją znała, a którą nauczyłam się, nie znając, czcić i podziwiać. Idę i - śpiewam. Jest mi trochę smutno i trochę wesoło. Ale piosenka, którą śpiewam, smutna jest. Nauczyłam się jej tu na miejscu. Czerwonaja kalinońka Czerwonaja ka-a-linońka Na zielonyj łuh (łąka) schyliłaś, Ooo... Ta małoda zżuriłasia (jestem zmartwiona, zgnębiona) Szczo od roda odbiłasia, Szczo od roda odbiłasia... Ooo... Z każdą zwrotką prześpiewaną smutek przygłusza uczucie szczęścia, ciszy i tej cudownej, samotnej przechadzki, tak jak krwawiąca czerwień nieba przygłusza niepokalaną biel śniegu. Zwalniam cokolwiek kroku i śpiewam dalej: Ciażko drieucu bez ziaziuli (ciężkie drzewo bez kukułki) Mnie ściażelej bez matuli Mnie ściażelej bez ma-a-tuli Ooo... Ciażko rybcy bez wodicy, Mnie ściażelej bez siastricy, Mnie ściażelej bez siastricy... Ooo". Ta piosenka to trochę moja dola. To trochę moich myśli... czasami. Idę coraz wolniej, coraz to wolniej i ciszej kończę ostatnią zwrotkę: Oj pajdu la ukajuczy, (łkając) Lepszej doli szukajuczy... Lepszej doli szu-u-kajuczy... Ooo... Dochodząc do furtki cmentarnej, jestem już bardzo znużona i smutna. Jak łatwo utopić radość w chłodnej otchłani śnieżnej, w monotonnej melodji prostej, chłopskiej piosenki! Od pól nadleciał wiatr i wstrząsnął drzewami za murem. Ocknęły się z uśpienia. Dotknęłam ręką drzwiczek: skrzypnęły i otworzyły się. Ktoś jest na cmentarzu w tej chwili. Kto? Naturalnie Jerzy Darnowski. On również ma klucz od bocznej furtki. Poszłam okólną ścieżką, starając się stąpać jak najciszej. Zdaleka już dostrzegłam "porucznika". Klęczał przy mogile Olesi. Klęczał tak może już bardzo długo, nieporuszony. Obie dłonie oparł na lasce i wpatrywał się w mały, śniegiem okryty krzyżyk. Ile razy uświadomię sobie, jak on bardzo kocha tę zmarłą, ogarnia mię uczucie lęku. Jest coś przerażającego w miłości, która stanęła na martwym punkcie. Fala jej rozbija się o grób, jak o skałę z granitu. Darnowski poruszył się i wolno powstał z klęczek. Poprzez cienkie, nagie gałązki widziałam, jak z trudem rozprostowywał chorą nogę. Wreszcie odszedł krokiem zmęczonym, jak człowiek bardzo stary, albo śmiertelnie smutny. Gdy skręcił w jedną z alejek, podsunęłam się ku mogile Olesi. Widocznie jednak Darnowski posłyszał skrzypnięcie śniegu, lub szelest trąconej gałązki, bo nagle przystanął i obrócił głowę. Wsunęłam swoją choinkę pomiędzy wieńce świerkowe i uklękłam przy grobie. Schowałam twarz w dłoniach i zaczęłam się modlić. Ale przez palce dojrzałam siwe oczy "porucznika", patrzące na mnie badawczo. Modliłam się, modliłam. Powtórzyłam parokrotnie wszystkie modlitwy, jakie znam, nie wyłączając dziecięcej: "Aniele Stróżu mój". Po każdem Zdrowaś Marja myślałam: może już sobie poszedł? Wreszcie odszedł. Niebo, do niedawna czerwone jeszcze, zszarzało nagle. Od pola znowu nadleciał zimny, kolący wiatr. Dopiero teraz poczułam, że mi zimno. Ruszyłam zpowrotem, tupiąc nogami i rozcierając sine, zmarznięte ręce. Jak zimno! Jak szybko zapada czarna, grudniowa noc! O, gdyby już być w domu... Wpobliżu furtki dostrzegłam jakiś cień, rysujący się niewyraźnym konturem na tle zszarzałej płaszczyzny śniegu. Darnowski stał, oparty na swojej grubej lasce. Kiedy zrównałam się z nim, wziął mię pod rękę i rzekł takim tonem, jakgdyby wspólny nasz powrót do Rosianki był zdawna umówiony: - Już późno, ale zdążymy jeszcze przed pierwszą gwiazdą. Przez całą drogę nie mówiliśmy więcej ani słowa. Dął coraz silniejszy wiatr, napędzając z północy groźne, brzemienne śnieżycą chmury. Zdala zamigotały światełka w oknach dworu, przebłyskujące różowo między drzewami. Czekano nas. Na ganku Darnowski przystanął, by strzepnąć z mego ubrania drobne, mokre płateczki śniegu, który zaczynał już prószyć. W jasnej smudze światła, bijącej z oszklonych drzwi, dostrzegłam nagle ten sam badawczy wzrok, jak wówczas na cmentarzu. Trwało to jedną sekundę. - Pewno pani przeziębła? - spytał Darnowski. W głosie jego brzmiał ciepły, prawie serdeczny akcent. Podczas przełamywania się opłatkiem podeszłam do "porucznika" z białą okruszyną w wyciągniętej ręce. Jeszcze raz spojrzał na mnie tego wieczora bez słowa, ale szare, piękne oczy mówiły wyraźnie: - Dziękuję, że tam byłaś, że pamiętałaś dziś o niej... XIII Sylwestrowy wieczór wesoło spędzono u Grabowickich. Gdy się nareszcie drzwi za ostatnim gościem zamknęły, Roman pochwycił Cesię za rękę, jak małą dziewczynkę, usadowił ją na kanapie i zawołał: - A teraz mów, opowiadaj o sobie! - Kiedy nawet nie wiem, od czego zacząć! Wszystko opisywałam przecież w listach! - śmiała się, mrugając powiekami, które bolały ją jeszcze po nieprzespanej nocy poprzedniej. - Co tam listy! To zawsze tylko martwy kawałek papieru. Opowiedz wszystko, od początku. - Od samego początku? - Tak, tak! Od chwili, gdy stopa twa dotknęła ziemi rosiańskiej... - Bój się Boga, Romanie! Już blisko trzecia... Patrz, Mela ziewa ukradkiem. Ja sama też niebardzo jestem przytomna! Pomyśl, dziś przyjechałam, tłukłam się całą noc w wagonie... Potem znowu ci goście... - O, jeśli tylko nie jesteś zanadto zmęczona, możemy jeszcze posiedzieć. Nigdy nie kładziemy się wcześniej - uprzejmie wtrąciła Mela. Poprawiła włosy przed lustrem i siadła na kanapie, obok siostry. Cesia popatrzyła na nią uważnie: - Jakoś inaczej wyglądasz, Melu - zauważyła. - Zmieniłaś się. - Zmieniłam tylko uczesanie. Ale to wiele znaczy u kobiety. I cóż - in plus, czy in minus, jak uważasz? - Wiesz, doprawdy... Trudno mi osądzić. Tylko mam wrażenie, że twarz wydaje się w tej koafjurze jeszcze szczuplejsza, węższa... - Należy zawsze uwydatniać, podkreślać cechy charakterystyczne swojej urody. - A może naprawdę jesteś bardzo zmęczona, Cechno? W takim razie powiedzmy sobie dobranoc. Chociaż... Tak miło posiedzieć trochę. Teraz, gdy wreszcie jesteśmy sami... - rzekł Roman. Pani Grabowicka przeciągnęła się lekko i oparła stopy na najbliższem krzesełku. - Istotnie... Urocze "en famille", spełniły się nareszcie marzenia Romana! Gdybyś wiedziała, Cesiu, jak często wzdychał za tobą, jak czule tęsknił do waszych tete. a tete przy szachach! Mogłabym być zazdrosna... - O szachy, czy o mnie? - spytała żartobliwie panna Bielawska i uśmiechnęła się do szwagra. - Ale, a propos, jeżeli już wtrącamy co trzecie słówko francuskie... Wyobraźcie sobie, że i tam grywam w szachy prawie codziennie. A jakże, z panem Tomaszem Górskim! Jedna do trzech wieczornych partyjek wchodzi niemal w zakres mych obowiązków, które obecnie, z racji zimy, zredukowały się do minimum. - Właściwie, co ty tam robisz teraz? - Jesienią przycinałam trochę uschłych jabłoni (naturalnie, nie własnoręcznie!), poprzesadzałam trochę agrestu... To prawie wszystko. Poza tem - zajmuję się gospodarstwem, czynię honory domu, gdy są goście, trochę czytuję na głos Górskiemu, który to bardzo lubi... Właściwa moja praca rozpocznie się dopiero z wiosną. - Jacyż to goście bywają w Rosiance? - wtrąciła Mela. - Sami sąsiedzi. Z najbliższych Darnowski, który "z nami" sąsiaduje przez miedzę, z nieco dalszych państwo Gnatowscy... Bratanica proboszcza zachodzi, gdy znajdzie godzinkę czasu... - Aaa, tak? Darnowski często bywa? - Dosyć często - ciągnęła Cesia, nie zwracając uwagi na nieco ironiczny ton siostry. - Poza tem, na same święta przyjechał krewniak pana Tomasza, młody obywatelczuk... Nazywa się Szeliga. Ha Ha! wyobraźcie sobie, to nawet paradne... Zdaje się, że zrobiłam w Rosiance konkietę... - Na kim? - spytała Mela. - No, na tym młodym Szelidze, ma się rozumieć. Mało mam doświadczenia w tych sprawach, lecz podejrzewam, że pan Stanisław... troszkę... - O, nawet już pan Stanisław! - podkreślił Roman, mrugając okiem w stronę Meli. - Śmieszny jesteś - zaperzyła się Cesia - powiedziałam: pan Stanisław, bo go tak wszyscy w Rosiance nazywają. - Przystojny? - spytała Mela. - O, bardzo! Wzrost, jak wieża Eiffel, włosy, jak strzecha słomiana, oczy, jak duże niezapominajki... Ogromne niezapominajki... Bary, jak u atlety, a serce, jak u jagniątka... - A to pięknie odmalowała portret wielbiciela! - oburzył się niby to Roman. - Słyszysz, Melitto? - Nie to ładne, co ładne, ale co się komu podoba... - Żebyście jednak wiedzieli, że pan Szeliga bardzo mi się podoba. Ogromnie miły chłopiec i naprawdę... troszkę się we mnie zakochał. Och, troszeczkę! Tyle tylko miejsca zajęłam w jego sercu, ile go zostawiły: seradela, koniczyna, gryka i tym podobne rywalki moje. - Nie, ta Cesia skorzystała z czasu, jak widzę... Ostrzysz sobie języczek na Bogu ducha winnym chłopcu, który pewno w tej chwili śpi, marząc o tobie... - Nieznośny jesteś, Romanie! Już nic więcej o panu Szelidze nie powiem. - To teraz o poruczniku. Słuchamy. - Skąd ci porucznik na myśl przyszedł, Melu? A zresztą, jeśli chcesz wiedzieć, pan Darnowski dawno wycofał się z wojska. Pisałam ci chyba o tem. - Och, nie zwróciłam uwagi. - To szkoda. Gdybyś zwróciła, nie potrzebowałabym powtarzać drugi raz. - Stałaś się, widzę, mocno oszczędna w słowach - szepnęła Mela, mrużąc oczy. - O, to zależy od tematu. O sadzie rosiańskim, naprzykład, mogłabym mówić godzinami. Żebyście widzieli, co tam za drzewa! Nigdy nie spotkałam nic równie pięknego. Trzy czwarte staruszków rośnie sobie bezkarnie i będzie rosło, bo Górski nie da ich dotknąć. Zresztą, dzisiaj i ja już nie miałabym serca pozbyć się ich. To są poprostu cuda. - Które nie dają owoców? - rzekł Roman. Cesia uśmiechnęła się. - Dużo się we mnie zmieniło przez ten czas... Naprzykład, niedawno miałam zupełnie inne, niż dziś, pojęcia o pożytku i pięknie. Jadąc do Rosianki, wiedziałam, że sad jest przeważnie stary i bardzo zapuszczony. Układałam sobie, że choć narazie trudno myśleć o szkółce, wytnę przynajmniej stare rupiecie, oczyszczę grunt, przygotuję go pod nowe drzewka... Tymczasem przyjechałam, zobaczyłam... - A sad zwyciężył? - No, trochę także Górski, Romanie. Przyznaję szczerze, iż mocno mię zbuntował przeciw teorjom, któremi miałam wybrukowaną głowę... W tej chwili zegar w sąsiednim pokoju zadźwięczał. - Czwarta... - zauważyła Mela. Sięgnęła po papierosa i oglądała go przed zapaleniem z taką uwagą, jakgdyby spodziewała się odkryć w nim coś nader szczególnego. - Rzeczywiście, już czwarta! Co też my wyrabiamy! I kiedy ty się wyśpisz, Melu, jeżeli od jutra zaczynasz na dobre karnawałować? - Och, w poście wystarczy czasu! - odparła pani Grabowicka, puszczając z całą powagą zgrabne kółeczka dymu. - Proszę nie przerywajcie sobie miłej gawędki. Jeśli się przy niej zdrzemnę, nie weźmiecie mi tego za złe? Dotychczas drzemałam tylko przy szachach, ale spestrzegłam, że ogrodnicze dyskusje równie mię mało obchodzą... Roman zerwał się z krzesła: - Rzeczywiście, rozejdźmy się lepiej. Melu, masz przecież znowu gości jutro wieczorem, bo to twój dzień. Zapewne zechcą potańczyć, będziesz zmęczona, będziesz wyglądała mizernie. Dobranoc, Cechno! Nagadamy się jeszcze. Doprawdy, tak się cieszę z twego przyjazdu. Brakowało nam ciebie, ty niepoczciwe, niewdzięczne stworzenie! Uścisnął Cesię serdecznie i podszedł ku żonie: - Meluśka - szepnął - rzuć ten ogarek. Palisz w ostatnich czasach za wiele. Cesię skorciło coś zapytać: - Czy to ciągle te same papierosy z Londynu? - Nie - rzekła Mela, starannie rozgniatając niedopałek na popielniczce. - Zmieniłam tytuń. Palę teraz gdańskie. -...które przywozi zapewne ten czarnooki lotnik... - pomyślała Cesia, przypominając sobie nagle, że Mr. George Smith "świecił nieobecnością" pomiędzy gośćmi siostry. XIV - Pójdziemy na dancing - zdecydowała Mela po krótkim namyśle. Był to pierwszy "wolny dzień". Po trzech balach, dwóch proszonych kolacjach i kilku premjerach teatralnych znalazł się jakiś wieczór, na który, dziwnym trafem, nie przysłano żadnego zaproszenia, żadnych biletów, a nawet nikt ze znajomych nie zapowiedział swojej wizyty. - Aj, Melu, przesiedźmy raz w domu - odparła Cesia, spoglądając ukradkiem na Romana, którego twarz po kilku bezsennych lub niedospanych nocach nosiła cechy zmęczenia. Ale Mela była nieubłagana. - Mamy nareszcie karnawał, trzeba się trochę rozerwać. A przytem Barscy się również wybierają. Będzie nam razem weselej. Cesia westchnęła cichutko. Od szeregu dni brała czynny udział w tem dziwnem życiu, które absorbowało czas, nie zostawiając nawet miejsca na rozważenie całej marności tych ustawicznych "rozrywek". Wprawdzie postanowiła poddać się zupełnie woli starszej siostry i wypełniać jak najsumienniej dzień wedle ułożonego przez nią programu, ale miała już dosyć tych przebierań, przeczesywań, uśmiechów, któremi trzeba było obdarzać obojętnych, ledwie znanych ludzi, słowem - tych wszystkich towarzyskich obrządków, które dla Meli stanowiły główną treść życia. Roman bez słowa protestu przyjmował każdy nowy projekt żony. Chodził do biura niewyspany, nie dojadał, zrywając się od stołu dla dokończenia jakichś pilnych robót, aby nie zawalały wieczora, darowanego Meli. Cesia buntowała się w duchu na tę uległość. Jednocześnie z gniewem ogarniała ją głęboka litość dla tego człowieka, który z bezmiernem poddaniem przyjmował każdy kaprys, każdą zachciankę za cenę jednego uśmiechu, jednego słowa, wymówionego cieplejszym tonem... "Taka miłość jest jednak poniżeniem" - myślała Cesia, Było jej bardzo żal Romana, bo wiedziała, że za tysiące ustępstw i wyrzeczeń zbierał bardzo mizerny plon szczęścia w pożyciu z Melą, ale wstydziła się w jego imieniu jeszcze bardziej. Gdyby Roman miał trochę więcej charakteru, nigdyby nie dopuścił do tego, co się dzieje... Właściwie nie działo się nic, a przynajmniej nazewnątrz nic się nie działo. Mela prowadziła ten sam tryb życia, składała i przyjmowała wizyty, bawiła się, jak rok długi, w gronie swoich przyjaciół, którzy zjawiali się i znikali tak szybko, jak obrazki na filmie: dziś państwo Iks, nazajutrz państwo Igrek... Ten przemiły rotmistrz, ten kochany kapitan... (armja miała zawsze specjalne przywileje i cieszyła się szczególną sympatją uroczej rozdawczyni łask). Ci wszyscy kochani i mili ludzie ustępowali miejsca innym, równie kochanym i miłym. - Naturalnie prócz Barskich nadciągnie tu cała falanga znajomych - szepnęła Cesia Grabowickiemu na ucho, wchodząc na salę, w której już o tej godzinie panowało nieznośne gorąco. Cztery wentylatory pracowały nieustannie, zda się jedynie poto by przemieszać dokładnie woń dymu tytuniowego z zapachem perfum, walczących o palmę pierwszeństwa. Pomiędzy stolikami, na ciasnej przestrzeni pośrodku sali kilkanaście par kręciło się sennie. Gwar rozmów, prowadzonych w różnych językach, przytłumiał chwilami orkiestrę, chwilami znowu orkiestra zagłuszała wszystko. Kilku metysów, jakiś amerykański żydziak z bezczelną twarzą i dwaj zupełnie autentyczni murzyni sprawiali swoim jazz-bandem hałas mogący zadowolić najdziksze plemię środkowej Afryki. To też na europejskich (o ile nie mało-azjatyckich) obliczach słuchaczy malowało się uczucie szczerego zadowolenia i dumy. Nareszcie Warszawa zdobyła się na prawdziwy dancing z cocktailem, śmietanką towarzystwa, murzynami, jazz-bandem, likierami Bolsa, słonym rachunkiem etc. etc... - Cóż to za nudna rozrywka - zauważyła Cesia, popijając z wysokiego kieliszka jakąś nieznaną sobie ingredjencję. - Nie rozumiem, jak można dłużej niż godzinę wytrzymać w tej atmosferze, nie narażając się na migrenę. Co za piekielny hałas! Czy ta orkiestra zawsze tak grywa? - Na miłość Boską, niech pani nie krytykuje tak głośno najmodniejszych foxtrottów, świeżutko importowanych z Anglii - szepnął Janek Zwoliński, który znalazł się obok niej i, wierny przyzwyczajeniu, asystował gorliwie swemu niewdzięcznemu ideałowi. - Co za prowincja, prawda? Przyjechałam z zapadłej wsi, widzę europejski dancing i nawet nie umiem ukryć, że mi się nie podoba! - śmiała się Cesia. - De gustibus non est disputandum... - Naturalnie, i tempora mutantur. Ja też lubię przysłowia łacińskie. Czy jednak ten chrzęst, brzęk, szczęk można ochrzcić, bez świętokradztwa, mianem muzyki? Proszę popatrzeć na tego murzyna, który podrygując w dziwny sposób, wydaje od czasu do czasu przeraźliwy okrzyk, rozdzierający uszy. Obserwuję go od godziny: jego znudzoną minę, jego apatyczny wzrok, błądzący po sali; sprowadzono go tutaj, aby dodawał charakteru tej zabawie, która jest jakby syntezą naszych czasów. Europa jest bardzo stara. Spowszedniało jej wszystko... Zziębniętą, skostniałą, trzęsącą od starości ręką sięgnęła do tropikalnych stref... Sądzi, biedaczka, że tempo jakiegoś gigg'a powróci elastyczność jej własnym członkom, schorzałym, zmęczonym stopom, które już tyle świata zdeptały. Europa jest bardzo stara. To też śmieszne, boleśnie śmieszne wrażenie czyni na mnie taniec, który jest nędzną karykaturą tutaj, tak jak ten murzyn jest również tutaj tylko swą własną karykaturą! - Co ty tam za wykład prowadzisz, Cesiu? - zapytał Roman, który dotychczas patrzył na tańczących, szukając między nimi żony. - Reasumuję moje wrażenia... Ot, myślę głośno i droczę się z panem Jankiem, który mi nie chce przebaczyć, że z nim nie tańczę one stepa! Ale pan przecież wie nie od dzisiaj, że tańczyć one stepa nie umiem, Ani one stepa, ani foxtrotta, ani shimmy... Straszliwie jestem zacofana! Ot, gdyby zagrali teraz oberka. - Nie umiem tańczyć oberka - wyznał ze skruchą Zwoliński. - Szkoda! - zaśmiała się - zatańczyłabym z panem, Co to za młodzież teraz, prawda, Romanie? Ni do tańca, ni do różańca... - Prawda, babciu Cesiu... W tej chwili jazz-band zcichł. Mela wróciła do stolika ze swym tancerzem. Czarne jej oczy miały jakiś wilgotny połysk. W jednej chwili nadbiegli z różnych stron znajomi. Dopominali się o następnego foxtrotta, błagali o następne shimmy... - Jakaś ty ładna! - szepnęła Cesia z zachwytem. I zaraz zwróciła się do Zwolińskiego: - Prawda, jaka ona śliczna? I stylowa. - Wolę patrzeć na panią... - odrzekł równie cicho, podczas gdy pani Grabowicka, przy dźwiękach nowego shimmy, w ramionach nowego tancerza odpływała na salę. - Już się zaczyna? - mruknęła gniewnie Cesia, karcąc surowem spojrzeniem niezrażonego wielbiciela. - Nie może się zaczynać, skoro się wcale nie skończyło! - odciął ostro i spojrzał na nią z wyrzutem. Po chwili dodał ponuro: - Że też ten świat tak licho jest urządzony! Gdybym nie był tak zakochany, jak jestem, możeby mię pani więcej lubiła... - Może - odparła Cesia, w zamyśleniu patrząc na Romana, który gonił oczami smukłą sylwetkę Meli, migającą od czasu do czasu wśród par tańczących. XV. - Wychodzisz? - Nie, jeszcze nie zaraz. Andzia spóźniła się dziś z kąpielą o całą godzinę, a przytem fatalnie umyła mi głowę. Przy tych słowach Mela sięgnęła ręką do włosów, jakgdyby dla przekonania się, czy są jeszcze na swojem miejscu. Ziewnęła i odłożyła książkę. - Może ci przeszkadzam? - spytała Cesia, rozglądając się po pokoju, w którym panował jeszcze poranny nieład; poszczególne części garderoby leżały tu i ówdzie, tak jak zostały porzucone przy rozbieraniu. - Ale co znowu! Proszę cię, siadaj. Rzadki to ewenement, twoja wizyta u mnie. Zwykle cię nie ma w domu, zjawiasz się dopiero koło obiadu! - A tak. Przywykłam wstawać wcześnie, a ty pijesz śniadanie dopiero o jedenastej i to przeważnie leżąc w łóżku. Ja o tej porze już zwykle bujam po świecie. Ranki są takie cudowne teraz! Mróz szczypie w policzki, na rzęsach osiada koronka ze szronu... Człowiek się czuje zdrów i rześki po takiej przechadzce. Żal mi cię, Melu. Nieraz się dziwię, że możesz tak żyć, jak żyjesz! Gdyby mi przyszło dłużej, niż przez dwa tygodnie, chodzić z balu na bal, z wizyty na wizytę - uważałabym się za najnieszczęśliwszą istotę pod słońcem. - Gdyby mi przyszło dłużej, niż tydzień, peckać się w ziemi, na zapadłej wsi, mając za całe towarzystwo starego szlagona, pachnącego oborą - osiwiałabym chyba! - odparła pani Mela, potrząsając nastroszoną grzywką. - Ten stary szlagon, pachnący oborą, jak się wyrażasz... - Przepraszam, to twoje własne określenie. - Może być. Ale nie uważam, aby ten stary szlagun był mniej ciekawym okazem od twoich gości naprzykład. Przeciwnie, jest bardzo interesujący. Daleko więcej interesujący, niż panowie Ypsylon i Zet, których zaledwie rozróżniam w salonie, tak są do siebie podobni, a na ulicy nie ręczę, czybym ich wogóle poznała... Pani Grabowicka wzruszyła lekko ramionami przy pierwszych słowach siostry, a przy ostatnich zmarszczyła brwi. - Zauważyłam - rzekła sucho - że ty wogóle mało uwagi poświęcasz nietylko moim gościom, choć cię o to prosiłam, ale nawet mnie samej. Nasz stosunek wzajemny bardzo się zmienił w ostatnich czasach. Nie przecz. Wiemy o tem obie aż nadto dobrze. I przyznam, że mię to boli. Chyba ci zawsze okazywałam dość serca... - Ależ tak, Melu, ależ tak! Tylko nie znoszę swatania. To jest poprostu komiczne i tak do ciebie nie pasuje. I teraz znowu. Ten jakiś Szmugiel, czy Szeląg... Co to za nowa zasadzka na moją wolność? - Schenker. Zapewne o nim mówisz? - Niech będzie Schenker, nawet z dodatkiem von. Bardzo bogaty przemysłowiec, wiem. Nie potrzebujesz raz jeszcze mi tego powtarzać. Ma jakąś fabrykę i dwa domy, czy dom i dwie fabryki... Wiem, słyszałam. Nie, to jednakże zabawne! Czy ty doprawdy wyobrażasz sobie, że ja. poślubię pana Schenkera dlatego, że się tobie spodobało widzieć w nim swego szwagra? Bogaty szwagierek, hm... Ze stanowiskiem. Mogliby na spółkę z Romanem założyć trzecią fabryczkę... "Von" Schenker i Grabowicki... To nawet dobrze brzmiałoby... w Łodzi. Źrenice Meli zwężyły się. Patrzyła na siostrę z zaciekawieniem, poprzez zmrużone powieki. Wreszcie rzekła: - Bardzo dobra partja. W każdym razie lepszej pewno nie znajdziesz. - I wcale nie myślę szukać. Jeżeli nawet wyszłabym kiedy zamąż, to na pewno żadna matematyka nie będzie w tem grać roli. Chyba... uczuciowa. Ale teraz ani mi w głowie małżeństwo. - Tak mówi każda młoda panna w dzisiejszych czasach. Nowe wydanie pieśni bez słów... A jednak. "Un jour viendra!" - szepnęła Mela. - Ja także kiedyś mówiłam, że wcale zamąż nie wyjdę, a przynajmniej nieprędko. - Zato się prędko zdecydowałaś potem - odparła Cesia z przekąsem. - W takich. sprawach, jak małżeństwo, decyzja powinna być szybka. Gdyby zacząć roztrząsać, rozważać... hm. Ale nie o tem chciałam mówić. Odrzucasz zatem ewentualne oświadczyny pana Schenkera? Pięknie. Co myślisz dalej robić ze sobą ? - Jakto, co myślę robić? Mela poruszyła się niecierpliwie. - Chyba jasno stawiam pytanie. Co myślisz robić ze sobą? Przecież w Rosiance wiecznie siedzieć nie będziesz. Jeszcze, powiedzmy, rok, dwa... A potem? Ach, kiedy pomyślę, jakie się głupstwo stało! Cesia spojrzała na siostrę ze szczerem zdumieniem. - O co chodzi? Czego ty chcesz ode mnie? Do czego prowadzi ta cała rozmowa? - pytały szeroko otwarte oczy. - Naturalnie, zrobiłaś kapitalne głupstwo. Twój pomysł był poprostu szalony, i może kiedyś przyjdzie ci gorzko żałować. Czy nie rozumiesz, że nietylko sama narażasz się na plotki, na obmowę, ale nawet nas stawiasz w położeniu dość przykrem. Doprawdy, nieraz nie mam pojęcia, co odpowiadać znajomym, którzy pytają o ciebie. Moja siostra wyjechała na posadę... Panna Bielawska została... Czem? Nawet śmiesznie określić... Została ogrodniczką... Jakto, ogrodniczką? U kogo? Dlaczego? - Najlepiej chyba mówić prawdę. Wzięłam posadę, bo nie jestem zamożna. -...I pracuję na chleb... Co za poezja! To rzeczywiście stawia nas w pięknem świetle! Jesteś moją młodszą siostrą. Mieszkałaś u nas od śmierci mamy. Czy doprawdy każesz mi sądzić, że ci tu z nami było źle? Ha, skoro wyniosłaś się na koniec świata, skoro wolałaś obcych ludzi... - Och, Rosianka i jej mieszkańcy nie są już dla mnie obcy. Dobrze mi tam. Powiem ci więcej: czuję się tam szczęśliwa. To takie słodkie uczucie, myśl, że się nie jest nikomu ciężarem, że się pracuje w dziedzinie znanej i lubianej, że się ma w ręku fach... I tak musiałabym opuścić kiedyś wasz dom. Tyle razy poruszałyśmy ten temat, Melu. Może mu wreszcie dać pokój? Czyż naprawdę jest w tem coś nienormalnego, coś gorszącego, że siostra pani Grabowickiej sama zarabia na życie? Trudno, moja kochana, ale ja takich skrupułów z twej strony nie mogę brać w rachubę. - Gdyby chociaż ten Górski - jęknęła Mela - miał rodzinę, prowadził dom... Ale w takich warunkach... Cesiu, ty się nawet nie domyślasz, na jakie plotki się narażasz. Ludzie są źli, podejrzliwi, ludzie sądzą z pozorów. Przykro mi zwracać ci na to uwagę, ale pozory są skandaliczne. - Mało mię to obchodzi, co myślą państwo Barscy, lub im podobni. Górski - to najzacniejszy człowiek pod słońcem. Znalazłam w nim nietylko chlebodawcę, ale doradcę, opiekuna, niemal drugiego ojca. Znalazłam w Rosiance prawdziwy dom, taki, jakiego nie posiadałyśmy obydwie przez długie, długie lata. Kiedyś tylko, w dzieciństwie, pamiętasz? Więc mi w Rosiance dobrze, tak bardzo dobrze... Na ustach Meli pojawił się nieco ironiczny, drapieżny uśmieszek. Spytała wolno, bawiąc się okładką książki: - Czy tylko o Rosiance myślisz w tej chwili? Cesia drgnęła. Powieki jej zatrzepotały, nim odsłoniły jasny, pytający wzrok. Wówczas Mela przysunęła się ku siostrze i, ujmując w obie dłonie jej głowę, rzekła miękko, serdecznie: - Powiedz... bardzo go kochasz? - Kogo? - szepnęła Cesia niepewnym głosem. - No, tego, za którym tęsknisz zapewne... Uspokój się, myślę o Jerzym Darnowskim. - Ach, tak... Zapanowało milczenie. Wreszcie Mela przerwała je pierwsza: - Zrobiłam ci przykrość. Przepraszam. - To nic - odparła Cesia, spuszczając oczy. - Każdy ma swoje czułe struny. Teraz ci mogę dać szczerą odpowiedź: gdybym czuła, że kogoś naprawdę, mocno kocham - wyznałabym mu to. Mela spojrzała na siostrę z politowaniem. - Biedna, mała dziewczynko - rzekła, przesuwając ręką po lśniących włosach Cesi ruchem macierzyńskim. - Biedna dziewczynko... Nie tak to proste, jak ci się zdaje, powiedzieć komuś: kocham. - Dlaczego? Dłoń pani Grabowickiej znieruchomiała. Odpowiedź, która padła po chwili, brzmiała inaczej, prawie twardo: - Ten ktoś może być tknięty głuchotą i niedosłyszeć. XVI. Z dziennika Cesi. 23 marca. Dziś rano usłyszałam przypadkiem zdanie, z pewnością nie dla moich uszu przeznaczone: - Czort waźmi hetu "Bielausku". Ona, każe, na śmierćby zamuczyla. Zdanie to było raczej gorzkiem westchnieniem, wydartem z piersi pewnego młodego, zdrowego jak rzepa, a czerwonego jak piwonja dziewczęcia. Dziewczęciu temu nie pozwoliłam gapić się dowoli na przelatujące stada dzikich gęsi i kaczek, stąd owa uraza i pobożne życzenie, by "tę Bielawską czart porwał" za to, że każe pracować i jeszcze sama pilnuje, aby "rabota" szła sprawnie. Mamy więc wiosnę. Zakwaterowała się na dobre, przybywszy z zamorskich krajów na skrzydłach ciepłego wiatru. Przebiegła najpierw lekkiemi stopami martwe pola, budząc do życia pożółkłe źdźbła oziminy. Potem zajrzała do lasów i kochającą dłonią dotknęła nagich gałązek brzozowych. Osnuły się natychmiast lekką, jak mgła, niepewnej barwy zielenią. A potem wiosna uklękła na ziemi świeżym oddechem jęła zachęcać pierwsze kwiaty, aby wyjrzały ku słońcu. Ciepły wiatr szumi w suchych trzcinach i raz wraz mąci szklistą powierzchnię stawu. Po wodzie przebiega rozkoszny dreszcz. Drobne zmarszczki rozsuwają się szybko ku brzegom, a wówczas gładka znów tafla odbija błękitne niebo z jakąś zbłąkaną, samotną chmurką, lub stadem ciągnących długiemi sznurami ptaków przelotnych. Te, które wróciły wcześniej lub wcale w podróż nie wyruszały, krzątają się koło gniazd, piskiem, krzykiem, świstem i gwizdem napełniając powietrze. Zda się, zabrakło miejsca na ciszę pod jasną kopułą nieba. Każde stworzenie wypowiada, jak umie, gwarą prostacką lub wyszukaną piosenką zachwyt i radość z powrotu wiosny... Taką bezkresną, niemądrą radością przepełnione jest wszystko wokoło. Czai się ona w każdym zawiązku kwiatowym wyrasta z pod ziemi w każdem wątlem ździebełku trawy, ścieka po białej korze brzóz ożywczych cierpkawym sokiem. Jest wszędzie i zewsząd nadpływa. Spada na ziemię z pierwszym ulewnym, ciepłym deszczem, unosi się ku górze w białych oparach mgły, leci z podmuchem wiatru, nieruchomieje w słonecznej ciszy południa, dzwoni w śpiewie skowronka i w sercu ludzkiem tętni tą samą pieśnią wesela. Może ta właśnie radość niemądra, z tysiąca przyczyn i bez przyczyny, jest synonimem dziwnego słowa szczęście, nad którem wielcy myśliciele łamali, łamią i nadal pewnie będą łamali uczone głowy. Jest mi jeszcze lekko na duszy. Upajam się każdą godziną przeżytą, bo każda godzina przynosi nowy cud. Wiosna jest cudem zmartwychwstania - dostępnym dla oczu ludzkich cudem wiecznego życia. Całe dnie prawie spędzam w ogrodzie, pilnując moich sześciu podwładnych dziewic, aby raźniej drapały ziemię. Ale często przymykam oczy i wówczas myślę tylko o tem, jak dobrze jest mieć pod stopami spulchniony, wypoczęty zagon, a nad głową złote ciepło słoneczne i lekki szelest gałązek brunatnych od pąków, które rosną w oczach, ukazując z pod połyskliwych pancerzy zielone wnętrze pierwszych listeczków. Moje dziewczęta nie są takie wrażliwe na "piękno natury!" Zato lepiej, niż ja, znają zegar słoneczny. Gdy tylko roziskrzony wóz Feba dosięga zenitu swej drogi, składają łopaty i grabie, rozprostowują zgięty krzyż i, ocierając wierzchem dłoni spocone oblicza, pośpiesznie opuszczają rozkopane grzędy. Wówczas chcąc niechcąc i ja wracam do domu. Jaka to rozkosz zanurzyć w chłodnej wodzie opalone, straszliwie brudne ręce! Zmywając z palców przyschnięte grudki ziemi, dziękuję Bogu po raz tysiączny pierwszy, że spodobało mu się uczynić ze mnie to, czem jestem: ogrodniczkę. Zwyczajną ogrodniczkę, która nieraz własnoręcznie przesadza flance, przycina młode pędy na drzewach i babrze się w ziemi od świtu do zmierzchu. O, dobry Boże! Mogłam przecież, posłuszna Twej woli, siedzieć schylona przy biurku, tonąć w powodzi cyfr i korespondencji handlowej... Mogłam wystawać za ladą, odmierzając kaszę i ryż, albo towary łokciowe... Mogłam uczyć jakieś cudze dzieci, przepisywać na hałaśliwej maszynie cudze rękopisy, wysługiwać się obcym ludziom za garść pieniędzy i dach nad głową... Mogłam wreszcie stać się światową damą, utopić duszę w tym wirze, który pochłania wszystkie myśli i wszystek czas... 26 marca. Spotykamy się z panem Tomaszem jedynie w porach "jedzeniowych". O wspólnem czytaniu nawet się nie wspomina. Szachy leżą nietknięte. Po wczesnej wieczerzy powieki zaczynają ciężyć, jak ołów. Pan Tomasz z przyzwyczajenia przelicza przyniesione gazety, rozcina opaski i otwiera, na chybił trafił, pierwsze lepsze pismo. Po dwóch lub pięciu minutach przebiega po jego twarzy charakterystyczny skurcz, znamionujący dyskretne ziewnięcie. Ja sama również poziewam. Milczymy jeszcze minutę, jeszcze dwie, wreszcie Górski odzywa się pierwszy: - Ano, pójdziemy chyba spać. Jak pani myśli? - Myślę, że tak! - odpowiadam z gorliwością osoby, która wstała o piątej i cały dzień była na nogach. Pan Tomasz rzuca na stół niedoczytaną gazetę i wstaje, szurając krzesłem. - Człowiek, panie kochany, ledwo litery rozróżnia, taki zmęczony, a tu mu każą czytać całe szpalty, zadrukowane bzdurstwami, i to w dodatku takim drukiem, że Boże odpuść! Po tej uwadze mówimy sobie dobranoc, rozchodzimy się. Dzień skończony. Przy obiedzie rozmowa bywa bardziej urozmaicona. Nie jesteśmy tak senni, więc gawędzimy o gospodarstwie. Nie bez uczucia dumy składam raport z dnia ubiegłego. Wyliczam, co posiane, co zaczyna wschodzić, ile mi jeszcze potrzeba nasion i jakich. Pewnego dnia bezczelna świnia przedarła się zdradziecko do królestwa Flory. Ten karygodny fakt posłużył za temat do długiej dysputy. Jedząc zupę, rozważaliśmy z czyjej właściwie przyczyny wynikła szkoda, kto tu zawinił bardziej: Antosia, czy rzeczony okaz nierogacizny? W połowie deseru wyłoniła się sprawa płotu, mającego stanowić gwarancję ochronną od podobnych ekscesów na przyszłość. Upierałam się stanowczo przy płocie - Górski radził skarcić Antosię. Przy czarnej kawie rzecz została rozstrzygnięta kompromisowo: Antosia otrzyma napomnienie za słaby dozór nad swemi wychowankami, a nowy płot stanie, skoro tylko pilniejsze roboty w polu się ukończy. Ponieważ "pilniejsze roboty" trwają nieprzerwanie do późnej jesieni, mam poważne obawy o wygląd moich rabatek kwiatowych... Po obiedzie Górski udaje się na drzemkę. - Tylko kwadransik - oznajmia pokornie, starając się usprawiedliwić przede mną stare przyzwyczajenie. "Kwadransik" trwa zwykle około godziny. Wychodzę z jadalni na palcach, aby nie budzić staruszka, którego "drzemkę" obwieszcza donośne chrapanie, dobiegające z sąsiedniego pokoju. Wykradam się z domu i biegnę odwiedzić innego staruszka, drzemiącego również w fotelu o szerokich poręczach: ksiądz proboszcz otwiera oczy, a na mój widok wyciąga obie ręce, trzęsące i pomarszczone. - Przyszłaś, córuchno moja! To dobrze... - mówi cicho, gasnącym głosem, w którym brzmi jednak nuta szczerej radości. Przez niedomknięte okno wpada ożywczy, wiosenny wiatr. - Może zamknąć okno? - pytam proboszcza, który bardzo wystrzegać się winien przeciągów. - Nie trzeba, nie trzeba... - odpowiada mi z łagodnym uśmiechem - niech się choć trochę tego ciepła nałykam, nim oczy zamknę... Ostatnia to już wiosna dla mnie... A potem gawędzimy o dawnych czasach. Proboszcz, który chrzcił Olesię Górską opowiada mi o niej, a wyblakłe oczy szklą się raz po raz od starczych, bezradnych łez. Opowiada o "poruczniku", którego też od urodzenia pamięta. Nazywa go Jurkiem i twierdzi, że "zawsze sensat był z niego, chociaż zbytkować także potrafił". Opowiada wreszcie o matce Jerzego, o tych wszystkich ludziach, którzy tu żyli, rodzili się i umierali, pozostawiając po sobie żal i dobrą pamięć ludzką... Gdy moja "rekreacja" zbliża się ku końcowi żegnam proboszcza, całując pomarszczoną rękę. Ta sama ręka błogosławi mię, nakreśla krzyż na czole. - Dowidzenia, córuchno. A odwiedź znów kiedy starego! To "kiedy" nazywa się: jutro. Pod drzwiami czyha już na mnie Stasia Midowiczówna. Jesteśmy z sobą w wielkiej przyjaźni oddawna. Przecież już blisko pół roku mieszkam w Rosiance... - Witam, droga, kochana pani! - woła moja Stasia z lekkim patosem - jak się cieszę! Zostanie pani chwileczkę? - Moje dziewczęta pewno posnęły w ogrodzie, ale... pięć minut... Przez owych minut pięć bratanica proboszcza opycha mię konfiturami, których koniecznie muszę spróbować, bo są jej własnej roboty, jeszcze z zeszłych wakacyj. Wysłuchuję przez ten czas opowiadania o dolach i niedolach małego gospodarstwa. Oto zdechło pięcioro kurcząt z pierwszego lęgu. - Jest jeszcze czternaścioro - z westchnieniem mówi panna Midowiczówna i zaraz dodaje weselej: - Ale jakie śliczniutkie! Pokażę pani... - To już chyba jutro odpowiadam, całując serdecznie mą przyjaciółkę z plebanji. XVII. - I pomyśleć, że pani dotąd w Bożej Woli nie była! Cesia podniosła oczy na mówiącego. - Prawda - odparła - nie byłam. - Samo przyznanie faktu nie zadowala mię bynajmniej. Czyż można tak bojkotować najbliższe sąsiedztwo? - ozwał się znowu Darnowski. - Ja przecież nie bojkotuję. Ot, poprostu... Czas zeszedł... nie było kiedy... _ Nie było kiedy! Mój Boże! Przez pół roku nie było kiedy! To są wykręty, panno Celino. Na plebanię zachodzi pani codziennie. Wiem o tem. - O, do proboszcza, tak. Biedny staruszek przywykł do moich odwiedzin, i byłoby mu pewnie markotno, gdybym któregoś dnia nie zajrzała, choć na kwadransik. A zresztą - do plebanji tak blisko od nas. - No, i Boża Wola nie za górami. Stoimy właśnie przy kopcu granicznym. - Jakto? - krzyknęła Cesia, zdumiona. - Tośmy już przeszli blisko trzy wiorsty? Jerzy skłonił się w odpowiedzi. Przełożywszy laskę do prawej ręki, wyciągnął z kieszeni zegarek. - Jeżeli chodzi pani o ścisłe obliczenie, szliśmy blisko czterdzieści minut. Niechże mi pani wynagrodzi teraz krzywdę i wstąpi do Bożej Woli. Stąd do folwarku niecały kilometr. Jesteśmy prawie na miejscu. - Ale... - Czemu się pani namyśla? Odwiozę panią, będziemy w Rosiance przed podwieczorkiem. Cała ta ekskursja zajmie nam najwyżej godzinkę. Chyba Antosia nie przypali przez ten czas mleka do kawy? Nie widzę przeszkód poważniejszych. Proszę mi nie odmawiać. Pokażę pani ogród. Przed chwilą mówiła pani, że zajrzeć do Bożej Woli "nie było kiedy". Teraz się brakiem czasu nie może pani zasłonić. Mamy przecież niedzielę, dzień wypoczynku. A więc? - Doprawdy - szepnęła - doprawdy... Tak mię zaskoczyła ta pańska propozycja... Więc dobrze - zdecydowała się nagle - ale co sobie pan Górski pomyśli? - Promo, pan Tomasz nie obudzi się wcześniej, niż za godzinę. W świąteczne dni pozwala sobie na dłuższą poobiednią drzemkę. Secundo, wątpię, by się obawiał, że panią wilki w lesie napadły. Wilków tu niema, a pani wyszła pod dobrą opieką. Po trzecie zaś... ma pani przecież wolną wolę, prawda? Nie chcę zanudzać prośbami, ale powtarzam, że czułbym się dotknięty... bardzo dotknięty. - Chodźmy - przerwała krótko i ruszyła naprzód energicznym krokiem. Darnowski podążył za nią, opierając się mocno na lasce. - To rozumiem - rzekł, usiłując dotrzymać tempa - to rozumiem. Decyzja raz powzięta - ruszamy do ataku. Oto "forteca" wynurza się już z za drzew. Widzi pani tę aleję kasztanową? Przysłoniła oczy dłonią, gdyż słońce mocno świeciło. - Widzę kasztany. Całe w kwiatach! - Oho, ma pani dobry wzrok! To droga wjazdowa. My wejdziemy inną, od ogrodu. Z Rosianki do Bożej Woli jest jeszcze jedna droga, znacznie bliższa, miedzami. Gdybyśmy odrazu poszli tamtędy... - Stracilibyśmy ten cudny widok drzew, rozciągniętych w jednym szeregu, jak żołnierze na paradzie. Co to za wspaniałe okazy! - Sadził je ojciec mój blisko czterdzieści lat temu. Nie było mię jeszcze na świecie, ale pamiętam te drzewa mniejsze niż o połowę. Umilkł i wpatrzył się w zieloną ścianę, najeżoną stożkami żółtoróżowych kwiatów. Po twarzy przeleciał mu cień; dalekie wspomnienie jasnych, dziecięcych lat musnęło ją w locie swem skrzydłem błękitnem. Szepnął, jakby do siebie: - Kasztany prędko rosną... Ale natychmiast ocknął się z zamyślenia i rzekł do Cesi, przystając: - Lipy, tworzące drugą aleję, pod kątem prostym do tamtej, sadził mój dziad. A jest taka jedna staruszka w ogrodzie, której wieku nie zna nikt z nas, a pewno i z tych pokoleń, które tu żyły i marły przed nami. - Tak, stare drzewa pamiętają odległe czasy... - ozwała się Cesia, gdy podchodzili do wąskiej ścieżynki, wiodącej między kilku wyłamanemi deskami parkanu w głąb ogrodu. - Żyją ogromnie długo, a jeśli wziąć pod uwagę, że odradzają się w postaci nowych, młodziutkich sadzonek - są wiecznotrwałe. Nie giną. - W tem znaczeniu, panno Cesiu, nie ginie nic. Wszystko się odradza. Nietylko duch ludzki, ludzka myśl, lecz nawet jego ciało. Babka moja twierdziła, że jestem żywą kopją portretu, który ma blisko sto lat, a którego oryginał pamięta żywy i chodzący po świecie... Każdy z nas jest także gałązką, jedną maleńką gałązką, odłamkiem wielkiej lipy, czy dębu, któremu na imię: ród. Konary rosną powoli, ale młodych gałązek przybywa mnóstwo rok rocznie. Doszli do szerokiego, niskiego domu, który pod swym ogromnym, przełamanym w połowie dachem zdawał się przytłoczony ku ziemi ciężarem sędziwych lat i drzew-olbrzymów, rosnących w pobliżu. Od strony ogrodu nie było ganku, tylko niewielki, kamienny taras, wiodący ku drzwiom półotwartym. Jerzy Darnowski wszedł pierwszy po schodach i otworzył obie połowy tych drzwi. - Witam panią w niskich progach mego domu - powiedział z uśmiechem, wskazując ogromny, staroświecki próg, będący zabawną ilustracją ostatnich słów. W głębi znajdował się pokój jadalny, obszerny i mroczny. Z szarego obicia na ścianach wyzierało kilka portretów w zniszczonych, poczerniałych i obtłuczonych ramach. Przez trzy niewielkie, pokratkowane drobnemi szybami okna padał z ogrodu odblask zieleni, nadając całemu wnętrzu łagodną barwę starej patyny. Pod jedną ścianą stał wyciągnięty sznur krzeseł z ciemnego dębu, obitych przetartą na rogach skórą. Cały niemal środek pokoju zajmował stół ciężki, masywny, również z czarnego dębu. Cesia oglądała to wszystko z podziwem, obchodząc zwolna ściany, na których wisiały obrazy. W pewnej chwili stara wypaczona podłoga skrzypnęła głośniej pod jej stopami, a wielki kredens zaszczękał w odpowiedzi stosem talerzy i szkła. Stanęła przed dużym, starym portretem i spytała, przenosząc wzrok na "porucznika": - To ten pradziadek, do którego pan jest taki podobny? W tej samej chwili otworzyły się przeciwległe drzwi, i do pokoju weszła niska, siwiuteńka, staruszka w fałdowanej sukni i wielkim, pasiastym fartuchu. Zatrzymała się nagle jak wryta, wydając okrzyk zdziwienia, graniczącego z przestrachem: - Mamy gościa, moja Krystyno - objaśnił podniesionym głosem Darnowski. - Panna Bielawska z Rosianki zaszła obejrzeć nasz dom... - Wszelki duch Pana Boga chwali - jęknęła staruszka, drżącą ręką czyniąc znak krzyża na piersiach. - A ja myślałam w pierwszej chwili, że... - Podwieczorku nie będzie - przerwał jej dość gwałtownie Jerzy - wracamy zaraz do Rosianki. Niechaj Krystyna powie, aby zaprzęgli konie. Może pani zechce obejrzeć sad? - dodał, zwracając się do Cesi. - Naturalnie, teraz tylko pobieżnie. Gdybym miał pani pokazać całe gospodarstwo, zabrałoby to nam kilka dobrych godzin, a pani przecież śpieszno. Widzi pani, nie nalegam... Przeciwnie, pilnuję warunków naszej umowy. Ale następnym razem nie puszczę pani z Bożej Woli tak prędko. Zresztą, jako zamiłowana ogrodniczka, znajdzie tu pani duże pole do obserwacji i do... krytyki. Darnowski mówił trochę nerwowo, sprowadzając znów Cesię po schodkach do ogrodu. Gdy się znaleźli przed domem, rzekł w formie wyjaśnienia: - Krystyna jest ochmistrzynią jeszcze z czasów dzieciństwa mej matki. Jest bardzo stara, trochę niedosłyszy, a przytem ostatnie, smutne zdarzenia pozostawiły w jej umyśle pewien ślad... Przytrafia jej się zapominać o różnych wypadkach... Pamięć nie dopisuje często biedaczce... Czasem do tego stopnia, że miesza umarłych z żywymi... - Jakie to piękne jabłonie, szkoda, że tak marnieją! Nie widziały ręki ogrodnika chyba od lat! - ozwała się nagle Cesia, wyczuwając zmianę w głosie Jerzego. - A tak. To prawda. Ten ogród, widzi pani, dłużej jeszcze nie zaznał opieki, niż sad rosiański. Drzewom, niosącym owoce, potrzeba umiejętnej, rozumnej ręki, któraby kierowała ich rozwojem. Tak samo dzieje się z ludźmi. Czasem Bóg cofa swą litościwą dłoń... - A wówczas... - szepnęła Cesia mimowoli. - A wówczas taki człowiek żyje bez jutra... Zatraca powoli linje swojego rozwoju, a wreszcie, ot, jak to drzewo... zamiera. XVIII. - To wprost niewiarogodne - rzekła Cesia, gdy już siedzieli w powozie - ile we mnie przez te pół roku zaszło zmian zasadniczych. I muszę przyznać, że nowy światopogląd zawdzięczam, niemal w całości, staremu proboszczowi. - A więc owe codzienne odwiedziny przyniosły pani korzyść? - Tak, wielką. Nauczyłam się... Czy ja wiem, jak to określić? Widzi pan, wyrosłam w środowisku, dziwnie niesprzyjającem kształtowaniu się rzetelnych, zdrowych pojęć. Teraz rozumiem, że to miasto wypacza człowieka. Miasto, jeżeli nawet nie zakorzenia w duszy złych instynktów, skrzywionych wyobrażeń - w każdym razie nie dopomaga do prostego, normalnego rozwoju. Jakie ja do niedawna miałam pojęcie, co to jest nienawiść i miłość, kłamstwo i prawda, wina i zasługa? W mieście, które jest wielkiem nagromadzeniem mrowia ludzkiego, wszelkie instynkty, dobre i złe, ścierają się ze sobą, walczą - a rezultatem tych ustawicznych starć jest właśnie owa średnia proporcjonalna etyki, która ma może więcej pobłażliwości dla występków ludzkich, ale stanowczo mniej szacunku dla cnoty. Biorę za przykład siebie... Najłatwiej zawsze mówić o sobie, prawda? Otóż byłam typowym okazem tej przeciętności etycznej, której nauczycielem jest miasto. Wierzyłam święcie, że jestem dobrą katoliczką, choć moje praktyki religijne ograniczały się często do krótkiego pacierza, odmawianego raczej z przyzwyczajenia. Kto spędził kilka lat w klasztorze, jak ja, ten wie, jaką rutyną może tchnąć modlitwa młodej dziewczyny, w którą wpojono wiele dogmatów, nie nauczywszy ich zgłębiać i pojmować. Tak samo z innemi obowiązkami: spełniałam je, ot tak, potrosze mechanicznie. Sądziłam, że nie czynić źle jest już cnotą. Dopiero ksiądz Midowicz uprzytomnił mi, że nie istnieje nic pośredniego między winą a zasługą. Wszystko, co nie jest Dobrem, jest Złem: nie wystarcza nauczyć się rozróżniać piękno od brzydoty. Z chwilą, gdy człowiek jest zdolny rozgraniczyć we własnem pojęciu te dwa przeciwieństwa, niema dróg do wyboru. Jest tylko jedna, w kierunku Piękna. - I pani znalazła tę swoją ścieżkę? - Zdaje mi się, że tak - odparła - teraz tylko trzeba nie tracić jej z oczu. Człowiek, dążąc do udoskonalenia, powinien ustawicznie mieć przed oczami ideał, prawda? Naturalnie, że nauka Chrystusa zamyka w sobie wszystkie zdobycze duszy... Ale zbyt jestem ułomna, zbyt uboga, aby o własnych siłach iść za najdoskonalszym wzorem człowieczeństwa... I tutaj również przyszedł mi z pomocą kochany, stary proboszcz... - Co pani doradził? - Pokazał mi na żywych ludziach, na moich bliźnich, do jakich, rezultatów doprowadza praca nad sobą, dokonywana z pobudek miłości, nadziei i wiary. Opowiadał mi dużo o pańskiej matce... Darnowski patrzył pilnie na drogę, po której bokach falowało niskie, zielone żyto. Nagle zwrócił twarz w stronę Cesi i uważnie spojrzał jej w oczy. - Ma pani słuszność - rzekł. - Od takiej kobiety, jak moja matka, można się wiele nauczyć. Dojeżdżali już do Rosianki. Dwa psy podwórzowe poczęły głośno ujadać, ale poznawszy swoich, umilkły. Jerzy ocknął się i powtórzył głośno myśl, snującą się jeszcze wkoło poruszonego przez Cesię tematu. - Tak, one umiały żyć. - Niech pan spojrzy - krzyknęła Cesia nagle - ktoś przyjechał przed chwilą! Kilka osób, bo stoją aż dwa wehikuły! - To konie z Kątów. Gnatowscy zjechali całym taborem! - zauważył Darnowski głosem, zdradzającym znudzenie. Jakoż na ganku siedzieli wszyscy w komplecie: podtatusiały jegomość z łysą jak kolano czaszką, okazałej tuszy matrona, której strój zdradzał staranne podtrzymywanie dogasających wdzięków, dwie panny w wielkich, słomkowych kapeluszach i synalek, uderzająco podobny do ojca, nawet z mocno przerzedzonej czupryny. Całą tę gromadkę zabawiał rozmową Górski w śmiesznie, widocznie naprędce związanym krawacie i krzywo zapiętej marynarce. - O, są zbiegowie! - huknął na widok zbliżającej się pary. - Honor podwieczorku uratowany! Panno Cesiu, błagamy o herbatę! O całe morze herbaty! - W tej chwili - odpowiedziała, witając się z gośćmi. Panna Maneta Gnatowska chłodno podała jej rękę, młodsza jej siostra, Irena, szepnęła: - Ja pani pomogę, dobrze? Wchodząc do przedpokoju, Cesia usłyszała głos "pani matki", nieco trzeszczący i akcentujący z cudzoziemska sylaby: - Odwiedzając Rosiankę, myśleliśmy właśnie, że i kochanego pana Jerzego tutaj znajdziemy. Kochany pan Jerzy zapomniał o naszych Kątach... - Łaskawa pani... doprawdy... - odpowiedział Darnowski. Resztę zdania pochłonęła wymowa panny Irenki, która udała się za Cesią do kredensu: - Jaka pani opalona! - zawołała z dziwną mieszaniną podziwu i litości nad takiem kalectwem, poczem dodała tajemniczo: - Podobno tego roku opalenizna uchodzi w Paryżu za shocking? Podobno strasznie modne są teraz blade cery z podkrążonemi oczami... Słyszała pani o tem? - Na szczęście, nie jesteśmy w Paryżu - uśmiechnęła się Cesia, a panna Irenka dorzuciła jeszcze bardziej tajemniczym tonem: - Jestem pewna, że Maneta używa daleko więcej pudru, niż zwykle. Dlatego jest taka blada. Mama niepokoi się i narzeka, że Maneta nie je, a ja dobrze wiem, czemu! Chce koniecznie mieć płaską figurę, jak na żurnalach, a tymczasem, ha ha ha, biedaczka ma taki... wydatny biust! Młodsza panna Gnatowska wybuchnęła niepochamowanym, dziecięcym śmiechem. Układając na talerzyku drobnemi, zwinnemi rączkami wędliny, paplała dalej, czując najwidoczniej gwałtowną chęć podzielenia się z Cesią całym zasobem swych wiadomości "światowych". - Co do mnie, jestem strasznie zadowolona, że jeszcze nie noszę gorsetów. Przyznam się pani, że ja strasznie lubię wszelkie sporty... Jazdę konno, wiosłowanie, wogóle ruch... Ja nawet lubię gospodarstwo... To strasznie przyjemnie karmić kury, indyki i brać do ręki maluchne, żółte kaczęta! Perliczek zato nie znoszę! Gdy wyjdę zamąż, nie będę miała ani jednej perliczki u siebie! Mają takie brzydkie trupie główki i przeraźliwie krzyczą... Czy pani lubi drób? Ja - bo przepadam za nim. Na szczęście gospodarstwo podobno wchodzi w modę zagranicą! Widziałam w angielskiej ilustracji nowy fason fartuszków. Bardzo elegancki, bardzo "smart..." Muszę koniecznie sprawić sobie podobny. Będę go kładła do wyrabiania ciasta. Ja strasznie lubię miesić ciasto! To takie zabawne!... Maneta mówi, że ja mam wulgarne upodobania, ale to tak przyjemnie wylepiać malutkie, okrągłe placuszki, albo zaglądać do pieca, czy baby rosną... Kiedy byłyśmy w Mińsku, wie pani, podczas wojny, mama z Manetą chodziła na bale, a ja byłam za mała, więc zostawiali mię w domu. Wtedy Walerja, nasza kucharka, dawała mi na pociechę trochę mąki, cukru i masła. Strasznie lubiłam robić kruche ciasteczka z konfiturami. To wtedy, właśnie od Walerki, nauczyłam się piec wszystkie ciasta: i kruche, i drożdżowe, i nawet francuskie. Pani umie robić francuskie ciasto? - Niestety, nie - rzekła Cesia, uśmiechając się do tej siedemnastoletniej dziewczynki, w której główce panował tak wdzięczny chaos. Zamiłowania młodziutkiej gospodyni walczyły w niej z teorjami, wpajanemi przez starszą siostrę. Stół nakryto na ganku. Pani Gnatowska, chcąc widocznie podkreślić niestosowność tego zarządzenia, co chwila zwracała się do syna: - Zdziś, mon cher, przynieś mi z przedpokoju etolę. Tu jest trochę przewiewnie... A po sekundzie: - Zdziś, mon ami, zawieś swoje palto na tych gałązkach. To słońce tak piecze... Po godzinie ogólnej rozmowy, przeważnie o pobycie w Mińsku (był to ulubiony, nigdy niewyczerpany temat dla całej rodziny), mama Gnatowska dała hasło do wyruszenia w drogę. - Mam nadzieję, że kochany sąsiad - zwróciła się do Górskiego - przypomni sobie czasem o starych przyjaciołach. Zaproszenie podobnej treści, acz z nieco większą afektacją wypowiedziane, otrzymał Jerzy: - Mam nadzieję, że nasz kochany pan Jerzy nie będzie o nas również zapominał. Czekamy. - Czekamy - powtórzyła panna Maneta, wyciągając urękawicznioną dłoń do uścisku. - Prosimy, prosimy! - dorzucił pater familiae, a łysawy Zdziś kłaniał się tylko w prawo i w lewo, w czem mu nieco przeszkadzał przewieszony przez ramię pudermantel. - Ano, jak Bóg zdarzy ładną pogodę i trochę wolnego czasu, pojedziemy do Kątów, jak pani myśli? - zwrócił się Górski do stojącej na uboczu Cesi. - A, to się samo przez się rozumie, że i pani również. To się samo przez się rozumie! - zawołała "maman" Gnatowska, lokując w wygodnym powozie swe okazałe kształty. Panna Irena siedziała już w amerykanie, zbierając lejce i wołając na brata: - Zdziś, chodźże prędzej! Ty przecież wiesz, że Ikar strasznie się niecierpliwi i musimy jechać na przedzie! XIX. - Znów jakiś kłopot? - spytał Górski na widok Cesi, o niezwykłej porze wchodzącej do kancelarii. - I jaki jeszcze! - odparła z komicznie zgnębioną miną, rozkładając ręce. - No no, niechże się pani poskarży. Może coś poradzimy. I o cóż idzie tym razem? Kury zdziobały flance, czy jakiś pies ladaco wykopał jamę na klombie? - Gorzej. Przyszła znowu baba ze wsi po poradę lekarską. To już trzecia w tym tygodniu. O tamtych nie wspominałam panu, bo chodziło o głupstwo: Jedna miała palec stłuczony. Zrobiłam okład z arniki. Druga przyszła spuchnięta, jak nieboskie stworzenie, naturalnie od zęba. Wysmarowałam dziąsła, nie żałując jodyny - i przeszło. Ale moja dzisiejsza pacjentka narzeka, że ją "w dołku gniecie". Co ja jej poradzę. Na medycynie się przecież nie znam, a... - W dołku, powiada? Hm... - Górski zamyślił się, potarł czoło, jak ktoś mocno zafrasowany, a widząc pytające, błagalne spojrzenie panny Bielawskiej, zaczął z uśmiechem: - Widzi pani, z niemi tak zawsze: do doktora nie pójdzie, bo drogo, bo daleko, a przytem, panie kochany, baby wiejskie nie lubią lekarzy... lubią tylko lekarstwa. Ale zato mają ich mnóstwo i takich, o jakich się doktorom nie śniło... Niema rady, musi pani kurować... To moja biedna Oleśka zaprowadziła ten zwyczaj. Lgnęły też baby do niej, jak muchy do miodu, a im która starsza i koślawsza, tem cudowniej skutkowały leki. Jest w domu... tego... oleum ricini? Niech weźmie chora porządną dawkę, to nigdy nie zaszkodzi. Objadła się pewno kobieta czegoś niestrawnego, stąd i "gniecenie" w dołku. Daj jej pani rycyny. - Rycyny mogę dać, ale co będzie na przyszłość? Miałam już trzy pacjentki, mogę mieć więcej. Trudno mi przecie udawać doktora. Drzewa leczyć potrafię, ale nie ludzi... To już chyba nie wchodzi w zakres mych obowiązków - zauważyła Cesia, patrząc na pana Tomasza błagalnie, jakby od niego spodziewała się ratunku. Ale Górski bezlitośnie potrząsnął głową: - Jeżeli pani chce mieszkać na wsi, musi pani znać się na wszystkiem potrosze, nawet na babskich lekach. One panią zresztą szybko obznajmią z tajnikami swej medycyny. Niech pani tylko Krystynę z Bożej Woli pociągnie kiedy za język, albo naszą Antosię. Słyszałem, że ta ostatnia ma nawet wielką sławę w okolicy. "Zamawia" różę, czy też bóle wątroby, bo jużem zapomniał. Do niej udadzą się baby z większą biedą. Dla pani zostaną spuchnięte zęby, pokaleczone palce, lub, co najczęściej letnią porą się zdarza, boleści żołądkowe. A na takie dolegliwości zawsze się znajdą lekarstwa w domowej apteczce: jodyna, aspiryna, woda gulardowa i olej... W miarę potrzeby. No, głowę do góry i marsz do swojej pacjentki. Ja także muszę dokończyć rachunki. Ludzie się zaczną schodzić po wypłatę, bo to sobota dzisiaj. Skończywszy, Górski przyjaźnie poklepał cesię po ramieniu, jak towarzysza, którego skrzepił otuchą. W chwilę potem siedział już zagłębiony w wertowaniu księgi kasowej, a wielkie wąsy ruszały się raz po raz, znamionując bacznie skupienie uwagi. Przewidywania pana Tomasza sprawdziły się. Cesia miała coraz więcej pacjentek. Baby wiejskie szybko rozpowszechniły wiadomość, że "nowa panienka" we dworze daje lekarstwa, które cudownie skutkują. Biedna Cesia jednakże, przypisując kurację, mniej była pewna jej wyników, a to z powodu dziwnego zapatrywania kobiet wiejskich na własności lecznicze niektórych zabiegów. Zdarzały się wskutek tego sceny komiczne, z których Cesia śmiała się do łez w samotności albo pospołu z Górskim, usiłując w "godzinach przyjęć" zachować konieczną przy swej nowej roli powagę. Pewnego dnia przyszła kobieta zafrasowana, że "patyczek", który panienka przepisała wkładać dziecku pod pachę trzy razy dziennie, wcale jakoś "nie pomahaje" (nie pomaga). Trzymali więcej niż trzeba, nawet i po godzinie, a gorączka nie ustąpiła. Innym razem zjawiła się baba ze skargą, że jej półroczny "Miciek" drze się całemi nocami, spać nikomu nie dając. - Pewnie go brzuszek boli - pomyślała Cesia i doradziła okłady gorące. Dała nawet w tym celu butelkę z wrzątkiem owiniętą w gałganek. Nazajutrz kobieta przybiegła rozpromieniona: - Niech wam Bóg błogosławi, panienko! Bardzo pomogło, bardzo! - zawołała, wyjmując rzeczoną butelkę z połową zawartości o dziwnie mętnej barwie. - A cóżeście z tem robili? - spytała Cesia, w której zrodziło się nagłe podejrzenie, co do sposobu zastosowania kuracji. Jakoż podejrzenie okazało się słuszne: ilekroć dziecko zaczęło płakać, zabiegliwa matka maczała gałganek w dawno wystygłej wodzie i smarowała nim brzuszek chorego maleństwa, po każdej takiej operacji wyciskając starannie resztkę drogocennego lekarstwa zpowrotem do butelki. Takie cudowne uzdrowienia niebardzo zachwycały Cesię, która wręczając każdą maść, każdy proszek czyniła to zawsze z obawą, by jej zlecenie nie było przekręcone. A cóż dopiero mówić o gusłach i zabobonach, o "zamawianiu" róży, w którem celowała Antosia, leczeniu febry przy pomocy pieczonych... z przeproszeniem... wszy, które dawano choremu potajemnie, i dopiero, gdy przełknął ów specjał, obwieszczano mu o tem, wierząc święcie, że w tej samej chwili chorobę z niego obrzydzenie wytrzęsie! Raz, czasem dwa razy w tygodniu gospodyni przyjmowała u siebie baby wiejskie. Zamykała się z niemi w oficynie, paliła dziewięć obrączek, skręconych z cieniutkiego lnu i rozłożonych "trzy po trzy" na pasiastym fartuchu. Albo znowu obrysowywała kredą na ścianie stodoły kontury osób, chorych na padaczkę czy taniec św. Wita. Podobnych bohomazów widniało tam zwykle kilka, dopóki nie spłókał ich deszcz, co jednak było niepożądane i mogło zaszkodzić kuracji. Przy leczeniu tak delikatnych organów, jak np. oczy, posługiwano się we wsi środkami, których nietylko nie zna medycyna, ale nawet wymienić ich tu nie przystoi. Ciemnota z głupotą podały sobie ręce w siostrzanym uścisku. - I pomyśleć - mówiła kiedyś Cesia do Darnowskiego, który dość często do Rosianki zaglądał i zawsze z zainteresowaniem wypytywał o nowe wydarzenia. - Pomyśleć, ile to trzeba lat nauki, pracy nad tymi ludźmi, by zwalczyć i wytępić przez wieki zakorzenione gusła, często śmieszne, lecz częściej, niestety, szkodliwe dla zdrowia. Czasem mi ręce opadają od wyrywania chwastu przesądów, który o wiele łatwiej się pleni niż ten, który tępię w moim ogrodzie... - Jest pani tedy prawdziwą ogrodniczką - wtrącił Jerzy, patrząc z upodobaniem na rozognioną twarz młodej dziewczyny. - Ogrodniczka... ogrodniczka... - szepnęła, zamyślając się nagle. W pamięci jej zamajaczyło dalekie wspomnienie: w dzień wyjazdu z Warszawy tak samo właśnie nazwał ją cudzoziemiec, kapitan George Smith, który ten rzeczownik znalazł w słowniku. Za przykładem Anglika tak samo nazywała ją czasem Mela, choć w ustach pani Grabowickiej słowo "ogrodniczka" brzmiało trochę pogardliwie. Jakże odmienne znaczenie nadawał temu pojęciu Darnowski, jakże inaczej patrzyła teraz Cesia na swoją pracę! Ogród warzywny i sad - to była tylko maleńka cząstka tej rozległej Bożej Winnicy, na której dane jej było pracować owocnie... Jak pięknie, jak bujnie rozkrzewiało się życie! Jak szybko rozrastał się plon! Każdy dzień przynosił nowe obowiązki i nowe doświadczenie, każdy dzień stawał się ogniwem łańcucha, który opasywał Cesię i przykuwał ją do tego kawałka ziemi, na którym do niedawna czuła się samotnie i obco. - Ogrodniczka... - szepnęła raz jeszcze i uśmiechnęła się do Jerzego. - Alboż nią pani nie jest? Śliczne to powołanie, zwłaszcza dla kobiet takich, jak pani, które je szerzej, głębiej pojmują. - Staram się... - szepnęła, podnosząc na Darnowskiego jasny wzrok. Doznała w tej chwili uczucia, że czyta w jej myślach, i to uczucie napełniło jej duszę radosną dumą i jakimś dziwnym, błogim spokojem. XX. Chromająca od dłuższego czasu korespondencja z Grabowickimi ustała prawie zupełnie. Cesia, zajęta przez cały tydzień ogrodem i gospodarstwem, leniła się i ociągała z pisaniem listów w niedzielę, która była dla niej obecnie prawdziwym dniem wypoczynku. "Wymiana myśli" pomiędzy siostrami ograniczała się też zwykle do kilku skreślonych na pocztówce zdań, które z łatwością dałoby się zastąpić typowem: jestem zdrowa, czego i tobie życzę. To też list, otrzymany pod koniec wiosny, wprawił Cesię w zdumienie zgoła nieoczekiwaną propozycją, którą zawierał. "Jeżeli obecność moja - pisała pani Grabowicka - nie wstrząśnie i nie naruszy zbytnio sielsko-anielskiego trybu życia w Rosiance, gotowa jestem spaść ci na kark w tych czasach. Co o tem myślisz? Odpisz mi..." Naturalnie list składał się z mnóstwa dopisków, które dopiero wyjaśniały szczegółowiej ów pomysł... "spadnięcia na kark" siostry - wieśniaczki. Treść tych dopisków brzmiała, jak następuje: "Znudziła mię Warszawa. Wyścigi na ukończeniu, znajomi na wyjezdnem, a ten nieznośny Roman, pochłonięty interesami, nie może nawet znaleźć tyle czasu, by mię odwieźć i ulokować w jakiejś Gdyni, czy innych Sopotach. Obiecuje wprawdzie solennie przejażdżkę nad morze (niestety, Bałtyckie), ale dopiero na sierpień, to znaczy wtedy, gdy śmietankę sezonu spiją inne, szczęśliwsze ode mnie żony zapracowanych mężów. Ściskam cię. O kąpiel moją się nie kłopocz: "tub" przywiozę ze sobą." Cesia uśmiechnęła się, czytając tę zapowiedź. Mimowoli przyszła jej na myśl złośliwa uwaga, że prócz tubu należałoby doradzić Meli przywiezienie panny służącej, fryzjera, manicurzystki i przynajmniej kilku znajomych, bez których zanudzi się tu śmiertelnie... Narazie jednak należało zawiadomić Górskiego o tej niespodziewanej wizycie. Cesia uczyniła to tegoż wieczora, z pewnem zażenowaniem streszczając list, najeżony pustemi frazesami, nasiąkły nudą, jak gąbka. Pan Tomasz przyjął wiadomość z takim wylewem radości, jakgdyby przybycie pani Grabowickiej było jego utajonem pragnieniem, mającem się nareszcie urzeczywistnić. Poczciwiec sądził, iż w ten sposób okaże swą życzliwość dla Cesi, którą ogromnie polubił i której pragnął okazać, iż jej bliskich za swoich uważa. Zaproszenie, poparte serdecznym dopiskiem pana Tomasza, wysłano natychmiast. W odpowiedzi przyszedł telegram, oznaczający dzień przyjazdu, potem drugi, odwołujący ów termin, i wreszcie trzeci z ustaloną "na pewno" datą, ale nie ustaloną godziną przybycia. - Ha, trzeba będzie posłać konie na oba pociągi! - zdecydował Górski, starając się ukryć przed Cesią niezadowolenie z takiego obrotu spraw. Korzystając z pięknej pogody, rozpoczął zwózkę koniczyny, i markotno mu było w takiej chwili odrywać konie od roboty na cały dzień. Jakoż Mela zjawiła się dopiero wieczorem, co pocieszyło Cesię, mogła bowiem i tym razem nie przyjechać, donosząc w czwartej depeszy o nowej zmianie projektów. Było to w sobotę, i Cesia nie wyjechała na stację, pragnąc przed świętem dokończyć roboty w ogrodzie. Zdąrzyła zaledwie ogarnąć się trochę i rzucić raz jeszcze okiem na pokój, przygotowany dla siostry, gdy bryczka zaturkotała przed gankiem. - Uf, co za droga! Myślałam, że to się nigdy nie skończy... - jęknęła pani Grabowicka po pierwszych powitaniach - a i ten wasz wehikuł omal ze mnie duszy nie wytrząsł! Czuję, że sobie naderwałam przynajmniej jedną nerkę... - Jak się ma Roman? - spytała Cesia. - Roman? Dziękuję, zdrów. To jest, właściwie chorował trochę, ale już przeszło. Nie pisał ci o tem? To dziwne. On przecież zawsze spowiada się przed tobą ze wszystkich swoich dolegliwości moralnych... Sądziłam, że jesteś również au courant jego fizycznego zdrowia. Tak, tak, chorował trochę... Ischias, czy coś podobnego... Ale przedewszystkiem stetryczał, stetryczał! Nie masz pojęcia, jaki się zrobił nudny! Poprostu nie do zniesienia! Nawet twój Janek Zwoliński podziwiał moją cierpliwość. Przesiedziałam coś cztery dni przy jego boku (Romana, ma się rozumieć), jak siostra miłosierdzia... Przeczytałam mu z połowę bibljoteki, bo sam nawet kartek nie mógł obracać, taki był podobno zbolały. Pewnie przesadzał. Mężczyźni wogóle przesadzają w chorobie i z najmniejszej drobnostki robią wielkie "coś". A ty - jak się czujesz? Pokażno się do światła. Fe, istna cyganka! Jak można się tak opalić! To wpływa fatalnie na cerę... Ty już nigdy nie wybielejesz, zobaczysz! - Mój Boże! Nie pomyślałam o tem!.. - odrzekła Cesia, śmiejąc się. Poprowadziła siostrę do swego pokoju, który jej odstępowała na czas pobytu, sama przenosząc się do kancelarji. Mela rozglądała się wkoło z dobrotliwą pobłażliwością osoby, przygotowanej na najgorsze. - Ile tu much! - zauważyła jednak. - Nie będę mogła rozłożyć neseseru, bo mi go popstrzą. I w oknie rolety niema... Ja tu chyba oka nie zmrużę... - Moja kochana - zauważyła sucho Cesia, podrażniona tą krytyką. - Pisałam ci przecież, że wiele cię tu czeka niewygód... To nie Warszawa, a przytem... Chciała dodać: a przytem, pamiętaj, te jesteś w obcym domu... lecz powstrzymała się od tej uwagi i dorzuciła po chwili łagodniej: - Okno można zawiesić pledem, a muchy sama wypędzę. Przylatują tutaj z jadalni. Zapomniałam, że lubisz sypiać w ciemnościach. Ja wstaję zwykle o świcie, więc mi słońce nie przeszkadza, a zresztą - słońca chyba nigdy za wiele... - Ha, zawiesimy pled. Naogół pokoik jest wcale milutki, tylko jeszcze mniejszy, niż sobie wyobrażałam. I rzeczywiście bardzo ładny stąd widok. Szkoda, że się już zmierzcha, poszłybyśmy obejrzeć ogród... - mówiła uprzejmie pani Mela, wyjmując z sakwojażu przybory do mycia. Mały stoliczek nocny, służący Cesi za toaletę, zapełnił się w okamgnieniu stosem pudełek i pudełeczek, nożyczek, pilniczków i flakonów z pięknego, rżniętego szkła. - A gdzież twój szlagon? - spytała Mela, szczękając metalowemi przykrywkami puzderek i rozsypując na stoliku puder. - Mój szlagun nie wrócił jeszcze z pola. Zwożą dziś koniczynę, a że para koni chodziła cały dzień na stację, widocznie dotąd roboty nie skończono. - Oj, to szlachciura pewnie zły na mnie... Ci wieśniacy skąpią zawsze koni, choćby wyjazdowa para miała zatyć na śmierć... - W Rosiance niema o to obawy. Przecież tu do niedawna jeszcze były pustki, ruina... Górski nie ma dosyć fornalek, a ty mówisz o stajni cugowej - roześmiała się Cesia. - W każdym razie, bardzo mi przykro... Ale nie bój się, udobrucham staruszka! Nie mogłam was zawiadomić dokładnie o godzinie przybycia, bo do ostatniej chwili sama nie byłam pewna, którym pociągiem pojadę... To nie zależało ode mnie... - A od kogoż? - Poprostu - od krawcowej. Nie odesłała mi w porę kostjumu. A teraz pokaż mi dom. Muszę się przyjrzeć penatom, bo lary, jak widzę, przywędrowały za tobą. Jak widzę, sentyment do "omieszkanych pokoi" hodujesz nadal. Udały się do jadalni, potem do saloniku, wreszcie zajrzały do gabinetu pana Tomasza. - Zalatuje fajką o milę... Marny tytoń pali twój zwierzchnik. Muszę mu z Warszawy przysłać coś wybredniejszego... - Czy zawsze mister George Smith jest twoim nadwornym dostawcą "paliwa"? - spytała Cesia. - Zawsze? O, nie. Lubię zmieniać dostawców. To najlepszy środek, aby mieć zawsze towar w najprzedniejszym gatunku - odparła Mela, śmiejąc się nieco drwiąco. Wyjęła z kieszonki minjaturową papierośnicę i rzuciła okiem na biurko, szukając zapałek. Nagle wzrok jej zatrzymał się na dużej fotografji, otoczonej girlandą nieśmiertelników. - Kto to? - spytała krótko. - To jest portret Olesi Górskiej, narzeczonej Darnowskiego, którą zamordowali bolszewicy. - Ach, tak? Źrenice pani Grabowickiej zwężyły się i znowu rozszerzyły nadmiernie. Przez chwilę patrzyła na fotografję z dziwnem, przenikliwym, trochę drapieżnym wyrazem, wreszcie powtórzyła szeptem: - Ach, tak?... Nie wiedziałam... - Że ją zamordowano? - podchwyciła Cesia, dziwiąc się w duchu uczuciu gniewu i żalu, które nią nagle owładnęło. Ale Mela zdawała się nie słyszeć. Przez chwilę jeszcze przypatrywała się jasnej czuprynie, z pod której wyglądały ogromne, słodkie, trochę dziecięce oczy. - Niebrzydka twarz, ale dość pospolita - rzekła wreszcie, zapalając z uwagą cienkiego papierosa. Zaciągnęła się raz i drugi. Błękitny dymek owiał ją i począł się sączyć wąską smugą ku oknu, za którem liljowiał późny zmierzch czerwcowego wieczora. W ogrodzie pojękiwały sowy i czasem, zrzadka, nieśmiałym trylem odezwał się słowik, wspominając piosenki miłosne, prześpiewane w kwitnącym sadzie. Daleko, za łąkami, otulonemi w mgły, hen na granicy rosiańskiej, rozrechotały się żaby w maleńkim stawku, do którego w tej chwili zaglądał już pewnie ciekawy sierp księżyca. - Aaa... - ziewnęła Mela, rzucając niedopałek przez okno. - Chodźmy stąd. Taki nastrój działa usypiająco. XXI. Nazajutrz była niedziela, i Cesia wybrała się do kościoła raniutko, licząc, że po pierwsze, Mela nie wstanie wcześniej, niż zazwyczaj, po drugie zaś, z pewnością nie będzie miała ochoty jechać na sumę, trwającą bardzo długo. Mały kościołek był prawie pusty. Kilka bab klęczało pośrodku, mamrocząc pacierze i raz po raz całując kamienne płyty posadzki. Dwie jaskółki, których gniazdo znajdowało się gdzieś pod sklepieniem, przecinały główną nawę cudownym, śmigłym lotem, ćwierkając rozgłośnie. Przez kolorowe szybki wąskich okien wpadały ukośne promienie słońca, oświetlając figury na ołtarzu i malując niebiesko, różowo i złociście niepokalaną biel ścian, gdzie niegdzie tylko przeciętą kwadratem poczerniałego obrazu. W świergot jaskółczy, w szept odmawianych przez baby pacierzy wpadł nagle cienki głos dzwonka, i jednocześnie ukazał się we drzwiach zakrystji siwiuteńki, zgarbiony proboszcz, który od kilku tygodni, czując się lepiej, codziennie cichą mszę odprawiał. Poprzedzało go dwóch ministrantów. Starszy, wysoki i pleczysty podrostek niósł wielką księgę i co chwila oglądał się na towarzysza, mierząc go ostrem, karcącem spojrzeniem. Msza rozpoczęła się. Sędziwy proboszcz ukląkł z trudnościa i począł się modlić przed ołtarzem. Po chwili duży chłopiec dał leciutkiego szturchańca młodszemu, a tamten zaczął natychmiast nieśmiałym, zająkliwym głosikiem odmawiać swe "confiteor", które w dziecięcych jego ustach, nieświadomych łaciny, brzmiało, niby coś pośredniego między konfraternią a konfiturą. - Confiteor Deo Omnipotenti, sancta Maria semper Virginae... - zasyczał wówczas wyrostek i jął płynnie recytować wyuczone na pamięć zdania. Cesia nie mogła jakoś skupić pobożnej uwagi. Napróżno książeczka leżała przed nią otwarta: senna myśl zaczęła błądzić po pustych zakamarkach kościoła, aż wreszcie zawisła na złotej smudze, płynącej od okna, i ważyła się tam, niby jeden jeszcze maleńki pyłek, drgający i jasny w blaskiu słonecznym. Dobrze, zacisznie było w tym małym kościołku. Ile już chwil przesiedziała tak Cesia z głową wspartą na rękach splecionych... Ile godzin przepędziła tu w samotności, nie modląc się nawet, ale rozpamiętując wszystkie troski i radości swoje... Proboszcz odwrócił się twarzą do wiernych i, rozkładając drżące dłonie, wymówił: Dominus vobiscum, - a znużony głos jego zdawał się nabierać mocy przy tych słowach. - I z duchem Twoim... - szepnęła Cesia, spoglądając serdecznie na siwą głowę staruszka. Po skończonej mszy siedziała jeszcze jakiś czas w ławce, dopiero, gdy ludzie poczęli powoli napływać na sumę, wyszła z kościoła. Słońce świeciło już zwysoka i dzień się zapowiadał upalny. Drogą przejeżdżały furmanki, pełne bab wiejskich, przybranych odświętnie. Nagle z tumanów kurzu wyłonił się amerykan Gnatowskich. - Dzieńdobry! - krzyknęła panna Irenka, rzucając lejce chłopakowi i zeskakując lekko na ziemię. Jasna, różowa jej twarzyczka była, jak zwykle, rozpromieniona uśmiechem. Uściskawszy Cesię serdecznie, młoda osóbka jęła trzepać prędko, prawie bez odetchnienia: - Strrasznie gorąco, prawda? Skąd pani wraca, z kościoła? Ja myślę, że na sumę jeszcze strrasznie wcześnie, ale przysięgłam Manecie rozmówić się z panem Jerzym, żeby dziś do nas na obiad przyjechał. Biedna Maneta skręciła wczoraj troszeczkę nogę, grając w tennisa, więc siedzi w domu. Nie wie pani, gdzie on może być? Pewnie już na plebanji, prawda? On zawsze przed sumą na plebanję zachodzi, a po nabożeństwie strrasznie się zawsze śpieszy, i trudno go złapać. Nie widziała go pani? - Może jest na cmentarzu? - O, to najpewniejsze. On zawsze co święto kwiaty na mogiłę przynosi. Jak on ją kochał, co? To zupełnie historja z powieści... Strrasznie romantyczna i strrasznie smutna... Czy pani myśli, że on się kiedy pocieszy? Maneta mówi, że z pewnością. Ona twierdzi, że mężczyźni pocieszają się prędko, daleko prędzej, niż kobiety... Może to prawda, bo jabym się naprzykład nigdy nie mogła gocieszyć, gdyby mi kto kochany umarł... I nagle, zwracając ku Cesi krągłą twarzyczkę z błyszczącemi ciekawością oczyma, spytała: - Jak pani myśli, czy on się jeszcze ożeni? - Trudno zgadywać... - szepnęła tamta. - Pewnie, że się ożeni... Powinien się ożenić... - Aha! Mama też mówi to samo. Powinien! Mama uważa, że to poprostu wstyd dla okolicy, że pan Jerzy dotychczas jest kawalerem. Taki rozumny człowiek, taki dobry, taki zamożny... Czy pani wie, że on jest najlepszą partją w powiecie? Powiedziałabym pani jedną rzecz, tylko... hi hi!... tylko niech pani nikomu nie powtórzy, dobrze, moja złociutka? Cesia z powagą skinęła głową, a panna Gnatowska, zniżywszy głos, trzepała dalej: - Mama wierzy... (odprowadzę panią jeszcze kawałek, można?) Mama wierzy, że Darnowski wkońcu ożeni się z Manetą... I nawet... hi hi!... potroszku, pocichutku wyprawę szykuje... Oho! ja wiem, że Maneta rzuciłaby mu się na szyję, gdyby się jej oświadczył! Ona mówi, że to "jej typ". A mnie się zdaje, że to wcale nie jej typ, tylko bogaty i nawet podobno ma tytuł hrabiowski, chociaż go nie używa! Maneta lubi się bawić, a już pewno w Bożej Woli balów nie będzie. Pan Jerzy taki poważny, taki... nudny... Ha, jeżeli się Manecie taki podoba... Ale wolałabym mieć weselszego szwagra! I w dodatku on przecież kuleje... To chyba strrasznie smutno mieć męża kalekę. - Pan Darnowski nie jest kaleką - wtrąciła Cesia. - No... kaleką może nie, ale się laską podpiera i pewno już nigdy nie będzie konno jeździł. Panna Irena zamyśliła się i dodała po chwili: - Swoją drogą strrasznie mi go żal!... - Że konno nie może jeździć? - E, co znowu! Żal mi go, że Oleńka Górska nie żyje. Gdy ona żyła, pan Jerzy był całkiem inny... Czy pani znała go dawniej? - Tak, znałam. - I co? Prawda? Był inny? Mama mówi, że on mógłby łatwiej zapomnieć, gdyby tak ciągle nie żył przeszłością. Ale już na mnie chyba czas. Dowidzenia, panno Celino! Kiedy pani przyjedzie do Kątów? Przecież pani obiecała przyjechać? - Teraz nie mogę, panno Irenko! - Czemu? Pani zawsze to samo powtarza. Czy pani taka zajęta? Ale przecież w niedzielę ma pani czas? - Od wczoraj mam gościa. Przyjechała tu moja siostra. - Pani Grabowicka? Z Warszawy? - krzyknęła panienka i nagle rzuciła się Cesi na szyję. - Moja panno Cesiu, to niech pani z siostrą przyjedzie! Mama będzie rada, i Maneta się strrasznie ucieszy! Ona tak lubi widzieć kogoś z Warszawy! Ona taka ciekawa tamtejszych ludzi... A pani siostra to pewnie dużo bywa, prawda? - Ogromnie dużo - odparła Cesia, śmiejąc się - według mnie nawet trochę za dużo... Młodsza panna Gnatowska przekrzywiła głowę, jak ptaszek, który się czemuś bardzo dziwi: - Czy można za dużo bywać na balach, w teatrach, albo gości przyjmować? Maneta z pewnością nie uwierzyłaby temu. O, z Manety byłaby bardzo światowa osoba! - A z pani? - Czy ja wiem... Ja się jeszcze nie liczę. W grudniu dopiero skończę ośmnaście lat. Mama obiecała, że na cały karnawał pojedziemy do Warszawy tej zimy. To będzie mój pierwszy występ. Okropnie jestem ciekawa... A wie pani, czasem, jak pomyślę, że już jestem taka dorosła, to mi tak żal... Srebrny głosik dźwięczał jeszcze w Cesinych uszach, gdy wchodziła na ganek. Panna Irenka odprowadziła ją prawie do samej Rosianki, gwarząc jak rozkoszny dzieciak, o wszystkiem i o niczem. W jadalni siedział pan Tomasz z Melą, która właśnie kończyła śniadanie. Mieli oboje zadowolone miny i rozmawiali z ożywieniem. Pan Tomasz tubalnym swoim głosem, odświętnym kołnierzykiem i szerokiemi gestami wprawił snać Melę w doskonały humor, gdyż śmiała się co chwila tym swoim dyskretnym, przyciszonym śmiechem. - Już ubrana? - zdziwiła się Cesia, ujrzawszy tę scenę ode drzwi. - Jakże się czujesz? Dobrze spałaś? - Jak księżniczka z bajki Andersena! - odparła pani Grabowicka, mrugając jednem okiem w stronę pana Tomasza, który jednak, nie będąc tęgim znawcą literatury pięknej, a bajek Andersena w szczególności, zatarł tylko ręce i huknął: - A to chwała Bogu, panie kochany! To chwała Bogu! - Spotkałam pannę Irenę Gnatowską, wracając z kościoła - rzekła Cesia. - Byłaś już dzisiaj w kościele? A my się właśnie z panem Górskim wybieramy na sumę. Nieprawdaż? Cesia opanowała wyraz zdumienia i zwróciła się do pana Tomasza: - W takim razie radzę się śpieszyć, ha już dzwonili, a Walek czeka przed gankiem. - Czeka hultaj? A to już tak późno? - zafrasował się Górski i wydobył z kieszeni ogromną niklową cebulę: - Trzy kwadranse, tylko nie wiem, na którą... - mruknął. - Zegarek mi, panie kochany, wypadł onegdaj z kieszeni, i mała wskazówka odleciała. To pech! Więc jakże, pani Melanjo, ruszamy? Ze staroświecką galanterją zaokrąglił ramię, na którym pani Grabowicka wsparła się z wdziękiem, rzucając swemu towarzyszowi figlarne wejrzenie z pod rzęs czarnych i gęstych. "Czy ona, w braku innych adoratorów, starego szlagona skokietować zamierza?" - pomyślała Cesia, odprowadzając wzrokiem tę dziwną parę. XXII - Co robisz po południu? - To samo, co zawsze. Idę do ogrodu pilnować moich dziewcząt, aby raźniej pełły. - H! - westchnęła Mela. - W takim razie i ja zrobię to samo, co zawsze: usnę nad nudną książką. Z sadu dolatywały piskliwe głosy, śpiewające na wysoką nutę: U młynoczka dwie siastry, da dwie siastry... Ciri-biri łapcium ciapcium U młynoczka dwie siastry... Adna wyszła za pana, da za pana... Ciri-biri łapcium ciapcium, Adna wyszła za pana... - Zabierz pled - poddała Cesia siostrze - i połóż się na trawie. Będziemy przynajmniej wpobliżu. - Dziękuję ci. Już i tak opaliłam szyję. A przytem, nie lubię takich koncertów, od których uszy puchną i bębenki pękają... Wolę trzymać się zdala od twoich muzykalnych dziewic. Adio, carissima, idę na spacer. - Twierdziłaś, że upał, że kurz, gdy ci rano proponowałam przechadzkę. - A teraz mam ochotę się przejść. Trzeba przecież "użyć wsi", zwłaszcza, że tu już długo popasać nie będę. - Czemu? Pogoda ładna, nawet za ładna, jak dla mnie, bo przydałby się deszcz... Czereśnie zaczynają dojrzewać. Może się gniewasz, że tak mało ci dotrzymuję towarzystwa, ale, widzisz sama... - Non posso! - zaśpiewała Mela. - Wiem. Ty jesteś przecież wzorem obowiązkowości. Akuratność, chodząca między grzędami pietruszki! Rosiański zegar słoneczny. To też jak widzisz, usiłuję sama zapełnić sobie czas... A rivederla, signorina laboriosita... - Uczysz się teraz po włosku? - Teraz się uczę po białorusku - odparła Mela, wskazując dziewczęta, które śpiewały dalej fałszywemi głosami: A druhaja za chama, da za chama, Ciri-biri łapcium ciapcium, A druhaja za chama... A za panom bieduje, da bieduje, Ciri-biri łapcium ciapcium, A za panom bieduje... A za chamom panuje, da panuje... Mela wyszła przez furtkę ogrodową i ruszyła miedzą prosto przed siebie. Mijała wielkie, przysadziste grusze, rachując je w przejściu: szósta, siódma, dziesiąta... Nagle miedzę przecięła piaszczysta droga, za którą ciągnął się znowu łan dojrzewającego żyta. Pani Grabowicka przystanęła na chwilę, medytując, którędy pójść: w prawo, czy w lewo? Spojrzała na swe biało obute stopy i spostrzegła, że śliczny zamsz pantofelków zazielenił się od krótkiej, soczystej trawy, porastającej miedzę. Usiadła tedy na przydrożnym kamieniu i jęła ścierać końcem haftowanej husteczki owe szpetne plamy. W powietrzu brzęczały roje owadów. Drobne muszki wirowały nad głową, niekiedy przelatywała pszczoła, dążąc z dalekich stron ze słodką zdobyczą. To znów pojawiał się tuż nad ziemią aksamitny, prążkowany bąk, hucząc groźnie i w ciężkiem, niepewnem krążeniu zawadzając o smukłe trawy. Nad całem zaś polem, jak długie i szerokie, unosił się nieustający świergot skowronków. - Zniszczone! - szepnęła z żalem Mela, przerywając niefortunną próbę odratowania zzieleniałych nosków. Istotnie, pantofelki miały wygląd opłakany, gdyż na nierównym gruncie obcasy wykręciły się i starły. W tej chwili Mela z tęsknotą myślała o gładkich, asfaltowych chodnikach, po których umiała tak ślicznie stąpać, budząc podziw w oczach przechodniów. Westchnęła. Rozśpiewanym skowronkom i gniewnym pszczołom ani się śniło podziwiać ślicznych nóżek warszawianki, która w swym wielkim kapeluszu, nasuniętym głęboko, i w białej sukni wyglądała zdaleka, pośród mocnej zieleni, jak gigantyczny muchomor. Na drodze rozległ się turkot. Mela podniosła głowę i nagle zawołała z radosnem ożywieniem: - Hop hop! Tutaj! - Co pani tu robi? - spytał Darnowski, schodząc ze swojej "linijki". - Siedzę, siedzę na gorącym kamieniu, kto mię kocha ten mię zmieni... - odparła tonem małej, rozbawionej dziewczynki. Podniosła jeszcze wyżej głowę i dodała z półnadąsanym, półfiluternym, a wogóle prześlicznym uśmiechem: - Ładnie to nie pokazać się przez tyle czasu! Pół dnia na miedzy czatować muszę, czekając na tę minutę... - Pani... - skłonił się Jerzy. - No no! Widzę, że trzeba powiedzieć prawdę, bo gotów pan uwierzyć, że tęskniłam za jego widokiem. Mężczyźni są tacy zarozumiali! A więc siedzę tu i czyszczę pantofle. O, niech pan spojrzy! Wysunęła stopy z pod sukni. Słońce zalśniło na jedwabnej pończoszce. Przez chwilę pani Mela przypatrywała się z upodobaniem swym własnym, trzeba przyznać, nader foremnym kończynom, poruszając to jedną, to drugą, wreszcie dodała tonem skargi: - A właściwie... niebardzo wiem, co robić ze sobą... Trzeba przyznać, że wy wszyscy straszliwie nudni jesteście. Górski w polu, Cesia w ogrodzie cały Boży dzień, pan ani zajrzy... - Ha! - Ma się rozumieć, obowiązek, et caetera... Zgadłam? Doprawdy, w korcu maku dobraliście się z Cesią. Ona też otacza się obowiązkiem, jak fosą. Co do mnie, uznaję tylko te, które nie stają się koniecznością. Wszelka konieczność jest nudna. Wie pan co? Proszę mię zabrać na linijkę, zmieścimy się, prawda? Obowiązkiem pana w tej chwili jest przychylić się do mej prośby, a moim - jak najmniej zawadzać... Siądę sobie skromniutko za panem... O, tak. Dokąd jedziemy? - Dokąd pani rozkaże. - Och, wszystko jedno. Byle prędko. Pasjami lubię taką jazdę, żeby aż wiatr gwizdał w uszach! - Dobrze - odparł krótko Darnowski i mocno zebrał lejce. Ruszyli z miejsca tak gwałtownie, że Mela zachwiała się i pochyliła naprzód. Na chwilę jej wąskie palce wpiły się kurczowo w ramiona Jerzego, potem uścisk ów osłabł, lecz ręce nie cofnęły się zpowrotem. Jechali szybko, rzeczywiście tak szybko, że wiatr gwizdał w uszach i walczył zaciekle z ogromnem rondem kapelusza, który wyginał się z wyraźną tendencją opuszczenia głowy właścicielki. - Aj, dosyć... tchu złapać nie mogę... - krzyknęła Mela przerywanym głosem, linijka bowiem podskakiwała na kamieniach, jak piłka. - Dobrze - odparł znowu Darnowski i wstrzymał nieco konia. Minęli mały, klekoczący mostek i wjechali w kasztanową aleję. - To dopiero Rosianka? - zawołała pani Grabowicka zdumiona. - Nie, to już Rosianka. Niestety, muszę panią odwieźć do domu. Skończył się obowiązek przyjemny, zaczyna - się ten konieczny, którego muszę dopełnić... Objazd folwarków, nim ludzie z pola nie zejdą - rzekł Jerzy uprzejmym, lecz stanowczym tonem. Na ganku stała Cesia z koszykiem, pełnym blado-różowych peonij w ręku. - A, to ty! - zawołała. - Nie mogłam zdaleka rozpoznać, kogo pan Jerzy przywiózł ze sobą. Taki kurz! Mela weszła w milczeniu do przedpokoju, otrzepując po drodze zmiętą i zapyloną suknię. - Ładnie wyglądam - mruknęła, stanąwszy przed lustrem, i jęła przeczesywać roztargane włosy. - Zostanie pan na wieczerzy? - zwróciła się Cesia do Darnowskiego. - Niestety, mam jeszcze dzisiaj sporo roboty. Ale zaproszenie zachowam na przyszłość. - A ja skończyłam "swój dzień" - i widzi pan, jak mile! - rzekła, pokazując kwiaty. - Prawda, co za prześliczne peonje? Jestem z nich taka dumna, jakby to było moje dzieło. nie Boskie! - Czy mogę prosić o małą wiązankę? - Ma się rozumieć, ale ja już przed chwilą zaniosłam je na cmentarz - odparła z prostotą, patrząc mu w oczy. - W takim razie proszę o jeden kwiat dla mnie. - Ciekawam, o czem wy rozmawiacie ze sobą? - ozwała się Mela po odjeździe Darnowskiego. - Jakto... o czem? - No, przecież o flirt was trudno posądzać... - Och, tyle jest ciekawszych tematów na świecie! - Naprzykład... marchew, albo cebula nasienna... Prawda? - Albo i te peonje... - dodała Cesia, układając troskliwie w wazoniku cudowne, bujne kwiaty. XXIII. - Niebo się chmurzy - zauważyła Mela, odwracając głowę od okna, przez które wyglądała już od kwadransa - niedość, że suknie się pomną w drodze, jeszcze nas gotów deszcz przemoczyć. - Mojej toalecie on nie zaszkodzi! - roześmiała się Cesia - ale twojej plisowanej mgiełce na pewno nie wyjdzie na korzyść tych ośm wiorst po wyboistej drodze. Te chmury jednak przejdą szybko. Pogoda zapowiada się raczej dobrze. Naturalnie, biorę pod uwagę naszą wycieczkę, bo ze względu na kartofle przydałaby się porządna ulewa. Pan Tomasz już od kilku dni biada, że słabo rosną. - Jakoż twój Darnowski nie jest zbyt punktualny - rzekła Mela z przekąsem, patrząc na zegar. - Mieliśmy wyruszyć o trzeciej. - Przedewszystkiem niepotrzebny ten "twój", a powtóre, pan Jerzy jeszcze się nie spóźnił dotychczas. To nasz zegar wskazuje "rosiańską" godzinę. W istocie jest dopiero wpół do trzeciej. - Czemu więc nie przesuniecie wskazówek? - Ha! To już wyrachowanie pana Tomasza. Twierdzi on, że tym sposobem wcześniej wyprawia ludzi do roboty. W tej chwili wszedł Górski. - O wilku mowa! - zawołała pani Grabowicka. - Cesia tłumaczy mi właśnie, że to pan naumyślnie fałszuje godzinę. - He he, ja wiem, co robię! Hycle się lubią wylegiwać w pierzynach, marudzą rano... Zanim wyruszą w pole, zawsze zmitrężą sporo czasu... - Ależ w takim razie i z pola schodzą wcześniej? - A od czegoż jest słońce? Słońce ich trzyma do zachodu, a teraz zwłaszcza długo każe czekać na siebie! - odparł pan Tomasz i począł się śmiać, zadowolony z dowcipu. Zaturkotało przed domem. - O, jest Darnowski. Jak się masz, Jurku! Rzadziej teraz zaglądasz. Cóż to, słyszę, zabierasz panie do Kątów? - Sądziłem, że i pan z nami pojedzie. Nie widziano tam pana od zimy, i "mama" Gnatowska mocno narzeka. - Niech "ponarzeka" jeszcze do przyszłej zimy, bo teraz czasu nie mam. Powszedni dzień, panie kochany, to dla mnie nie zabawka. Nie mam rządcy, sam wszystkiego dopatrzyć muszę. Ale wy jedźcie, jedźcie i bawcie się dobrze. I kłaniajcie się ode mnie całej familji. Lubię starego, choć ma rozum trochę nabakier, ale baby, przyznam, że znieść nie mogę, odkąd wróciła z Mińska. Po francusku bez potrzeby szwargotała i przedtem, jak wyuczona papuga, bo już takie odebrała wykształcenie... Lepiejewska z domu, panie kochany, he he!... Ale nie mogę spokojnie słuchać o tych tam karnawałach. Krew się lała, panie kochany, a oni sobie tańczyli... Już raz Polska schodziła do grobu, a nasze piękne wypudrowane panie rosyjskimi oficerkami garnirowały salony... Tfu! ale jedźcie, nie zatrzymuję was. Jak wizyta, to wizyta, trzeba być punktualnym. - Pan Tomasz niecierpi Gnatowskiej ozwał się Jerzy, gdy powóz wyjechał za bramę a złośliwi komentują, że jakoby starał się ongiś o nią, dostał kosza i... stąd owa niechęć do ekspanny Lepiejewskiej, która wolała być Gnatowską na dwóch folwarkach, niż Górską na jednym. - Czemu on mówił, że Gnatowski ma "rozum nabakier"? - spytała Mela. - A, to inna sprawa. Gnatowski jest nowatorem, zaprowadza gospodarcze reformy w swoich Kątach, czego mu pan Tomasz darować nie może. I słusznie, bo reformy te niezawsze wypadają szczęśliwie. - Naprzykład? - Naprzykład, już podczas wojny, kupił pług motorowy. Podobno ze względu na rekwizycję koni, ale właściwie głównie dlatego, by wywołać sensację i zazdrość wśród sąsiedztwa. Sensacja była rzeczywiście, zwłaszcza wśród chłopów, którzy nigdy takiej piekielnej machiny nie widzieli na oczy, ale traktor, nieprzystosowany do tutejszej gleby, obfitującej w kamieniste i pagórkowate pola - poszedł w kawałki. Ile przytem fornale nakradli benzyny, Bóg raczy wiedzieć, bo na pewno nie wie tego Gnatowski. - Ależ pan dziś złośliwie usposobiony! - wtrąciła Cesia. - Złośliwie? Nie. Cenię bardzo pana Januarego, bo to zacny człowiek i jako sąsiad nadzwyczaj miły w stosunkach, ale mi zawsze żal ludzi, którzy nie potrafią we właściwy sposób zużytkować swojej energji. Kąty to bardzo ładny folwark i mógłby być jednem z pierwszych gospodarstw w powiecie, gdyby nie ustawiczne próby ozłocenia tego jabłka, które ma swoją wartość i którego smak przez takie próby raczej zepsuć można, niż polepszyć. Słusznie powiadają, że lepiej jest wrogiem dobrego. Prawda, panno Celino? - Prawda, jeżeli chodzi tylko o efekt, a nie o istotę rzeczy. - Istotą rzeczy w Kątach jest przedewszystkiem surowa, mrówcza praca. Aby zbierać, trzeba posiać. Dlaczego pani nie założyła dotychczas szkółek owocowych w Rosiance? Mówi się o tem przecież od miesięcy. Albo dlaczego nie odbudowano dotąd cieplarni? - Pan przecież dobrze wie, czemu! - odparła Cesia porywczo. - Tyle jest jeszcze wstępnej, przygotowawczej roboty! Dla szkółek muszę mieć dobrą ziemię. Żeby mieć dobrą ziemię, muszę ją dobrze uprawić... A pan wie, jak się przedstawia sprawa koni w Rosiance! Ho, ho! do moich szkółek jeszcze daleko! - Widzi pani! A w Kątach jest właśnie naodwrót: najpierw sprowadza się sadzonki, a potem... kopie się doły, et ceatera, et ceatera... I dlatego każdy "kulturalny" poryw pana Gnatowskiego jest z gruntu chybiony. Rozbija się o takie nieusunięte w porę kamienie, zupełnie jak ów traktor. - Co to jest traktor? - spytała Mela, która przez cały czas wzrokiem ztrudzonym wodziła po polach. - Pług motorowy. Gnatowski byłby sprowadził ich więcej, ale nie wystarczyło mu pieniędzy. A zresztą, właśnie w tym czasie uciekał przed Niemcami do Rosji. Majątek obyłby się na pewno wyśmienicie bez tego pługa, ale na braku gospodarza ucierpiał mocno. Ha! Po powrocie "wielki człowiek" przywiózł ze sobą gotowy projekt: stawy rybne. Projekt w zasadzie dobry, bo warunki w Kątach wymarzone: łąki o łagodnym spadku, rzeczka płynie równiuteńko ich skrajem. Należało usypać kilka grobli, postawić kilka mnichów, i byłby dochód pewny, a zachodu mało. Ale Gnatowski zabrał się do tego swoją metodą: wszystko na wielką skalę, wszystko podług najnowszej, "zagranicznej" techniki, wszystko najkosztowniejsze i wszystko, przemędrkowane. I cóż? Groble usypano tak okazałe, jakby przez Kąty przepływała Missisipi, a nie ten strumyk, którego nazwa nie figuruje nawet na mapach. Upusty w mnichach żelbetowe, jakieś kanały, jakieś wodospady, jakieś sztuczne wylęgarnie dla ryb! Same roboty ziemne kosztowały majątek, zapewne cały posag żony. A potem przyszli bolszewicy. Gnatowscy znów wyjechali, tym razem na zachód, chłopstwo zdemolowało wylęgarnię, bo cegły to zawsze łakoma rzecz. Pozostały nieuszkodzone groble, ale niestety... dopływ wody okazał się niedostateczny dla tak wielkich terenów. Ba, na dobitkę rzeczka poczyna wysychać, sprzykrzywszy sobie widocznie przeciekanie przez betonowe mnichy... Ot i cała ta olbrzymia robota poszła na marne. Są tam teraz swa stawki, pokryte rzęsą tak, że można się omylić i wpaść do wody, sądząc, że to trawnik. Zobaczą panie te wszystkie cuda niebawem, bo Gnatowski, pomimo niepowodzeń, nie przestał chełpić się swem dziełem. Rzeczywiście - jeżeli beton ma być wyrazem kultury, to kultura w Kątach stoi wysoko. Nawet podłogi w chlewach wykonano z tego cennego materjału. Szkoda tylko, że trzody mało, bo tego, co pozostało po bolszewickim najeździe, nie było czem karmić zimą. Trudno! Zeszłego roku fornalki miały tam pilną robotę: zamiast kartofli do dołów, zwożono ziemię pod taras, z którego widok się piękny roztacza na owe stawy i na młyn, istniejący dotychczas w ruchliwej wyobraźni naszego sąsiada... Tymczasem wypadły deszcze i kartofle wygniły w polu. Gnatowski zrazu się zmartwił, ale wkrótce machnął ręką i pocieszył się, urządzając wspaniałe polowanie, na które sproszono całe sąsiedztwo. Polowanie trwało trzy dni. - Pewnie były i tańce? - przerwała Mela z ożywieniem. - Naturalnie. U Gnatowskich tańczy się przy każdej okazji. Tańczono przez trzy dni do upadłego. Samo polowanie mniej się udało, z powodu braku zwierzyny, którą może również odstraszył beton... Byłem na tem przyjęciu przez kilka godzin, ale widząc, że się zanosi na długotrwały bal, zwiałem z moją flintą do domu. Nie byłem tam zresztą niezbędny, jako inwalida niezdolny do tańca... Darnowski Uśmiechnął się trochę smutno, lecz bardzo łagodnie i spojrzał na Cesię. Siedziała, zatulona w głąb powozu, a oczy jej, odbijające wypogodzone niebo, były w tej chwili szafirowe, nie szare, jak zwykle. - Otóż i Kąty widać! - zauważył po chwili milczenia - pani Melanjo, będzie pani miała foxtrotta i lody, bo te dwa dania są tam chlebem powszednim. Raduje to panią? - Proszę mię nie nazywać panią Melanją - odparła nadąsana. - Niecierpię tego imienia, i pan chyba oddawna wie o tem. XXIV. Z dziennika Cesi. Moje uczucia względem Meli dałyby się tak sformułować: Kocham ją, ale jej nie lubię. Gdyby nie była moją siostrą... O, gdyby nie była moją siostrą, patrzałabym na nią daleko obojętniej, jak na obcy, nieinteresujący mię typ. To jednak zadziwiające, jak ona szybko potrafi wytwarzać swoją atmosferę wszędzie, gdziekolwiek się zjawi. Sądziłem, że tu, w Rosiance zanudzi się na śmierć, ale stało się właśnie odwrotnie: to ona mię na śmierć zanudza. Potrafiła wynaleźć sobie rozrywki, potrafiła zorganizować sąsiedztwo... Przed kilku dniami byliśmy u Gnatowskich w Kątach, a dziś znowu Rosianka roiła się od gości. Rozbawiona młodzież przypomniała sobie o istnieniu "tego ślicznego zakątka". Najechali dwór całą kawalkatą... Sześciu jeźdźców, w tem dwie amazonki, naturalnie panny Gnatowskie, z których starsza tak przylgnęła do Meli, że już sobie poprzysięgły wieczystą przyjaźń i "bywanie" w Warszawie. U Gnatowskich trafiliśmy na zjazd. Podobno tam tak zawsze co lato, bo na zimowe miesiące rodzina wyrusza zwykle do stolicy. Podczas, gdy mama Gnatowska zabawiała nas opowiadaniem o jakiejś dobroczynnej loterji, urządzonej przez nią w Mińsku (naturalnie, akcja każdej narracji musi się toczyć w Mińsku), do salonu wsuwały się, jedno po drugiem, jakieś indywidua wojskowe i cywilne. Panna Maneta z wdziękiem prezentowała nowoprzybyłych, tak dyskretnie wymawiając nazwiska, że zapamiętałam tylko czterech "skich", dwóch "iczów" i jakąś rozchichotaną panienkę, którą połowa towarzystwa darzyła mianem kuzyneczki, połowa zaś tak spieszczonem imieniem, że nie jestem zdolna odgadnąć, jakie w rzeczywistości otrzymała była na chrzcie św. Otóż wszystko odbyło się tak, jak przepowiadał Darnowski. Po podwieczorku, podanym "ze wszystkiemi szykanami" (były i lody), gospodarz zaprowadził nas do stawów, przez całą drogę opowiadając o hodowli karpi w sposób nietyle fachowy, co arcynudny. Zaledwie znaleźliśmy się w ogrodzie, towarzystwo rozbiło się na grupki. Irenka Gnatowska, korzystając z resztek pięknej pogody (niebo zaczęło się chmurzyć na zachodzie), poszła grać w tennisa z dwoma "iczami" i z bratem. Maneta zagarnęła Darnowskiego, jak niepodzielną własność, Mela zaś, twierdząc, że jej gorąco i że ją gryzą komary, została daleko wtyle, naturalnie również nie sama, tylko z wysokim i jak śmierć angielska wyblakłym osobnikiem, który nazywa się Krzemski i okazał się jej dawnym, dobrym znajomym (czytaj: wielbicielem). Pozostali, to jest wesoła kuzyneczka Nana i reszta "skich" (z tych jeden czterosylabowy i zaopatrzony w ogromny sygnet na piątym palcu), słuchali z roztargnieniem wyjaśnień Gnatowskiego, tyczących się robót ziemnych, oraz smętnie uczynionego wyznania, że ryby znowu w tym roku się nie wytarły. W tem miejscu panna Nana, zajęta obskubywaniem margerytki, parsknęła krótkim, urwanym śmieszkiem i upuściła na ziemię batystową chusteczkę. Schylił się po nią natychmiast jeden z młodzianów. Gnatowski widząc, że mu ubywa słuchaczy, zwracał się wreszcie tylko do mnie, wskazując bezczynne "mnichy" i resztki gruzów, pozostałych po sztucznej wylęgarni dla ryb. - Pochlebiam sobie, że takich wzorowych urządzeń niema nietylko nikt w powiecie, ale nawet w całem województwie - zakończył, stając nad stawem, który istotnie do złudzenia naśladował zdaleka łączkę. Na ten widok nie mogłam powstrzymać uwagi: - Co za wspaniały plankton! Toż to istny raj dla botaników! Miałam kolegę, któryby pół życia oddał za takie pole do badań! Nasze towarzystwo zaczęło jednak nawoływać do pośpiesznego powrotu, a to z powodu zalatujących od tego "stawu" zgniłych wyziewów. - Jak tu uroczo... - orzekła Mela, nadciągnąwszy wreszcie ze swym mizernym towarzyszem. Wyjęła z torebki uperfumowaną chusteczkę i, manewrując nią koło oblicza, zwróciła się do Gnatowskiego: - Czy to rybami tak pachnie? Zupełnie morskie powietrze... - Ryb jeszcze niema - odparł zażenowany. - Sprowadziłem w zeszłym roku kilka pudów "kroczków", ale, niestety, wyginęły z niezrozumiałej przyczyny. - Ja się im wcale nie dziwię - szepnęła "kuzyneczka" do jegomościa z sygnetem. - Tu pewnie nawet ryby wytrzymać nie mogą... Tak brzydko pachnie... I parsknęła śmiechem. Wróciliśmy do domu. Gnatowski wydawał się zgorszony brakiem uznania, którego spodziewał się od swoich gości. Usiłowałam wzbudzić w sobie sztuczny entuzjazm i kilkakrotnie zdobyłam się na pochwalną uwagę o jakimś mnichu lub grobli, widocznie jednak czyniłam to z zupełną ignorancją, gdyż nawet nie raczył mi już wyjaśniać znaczenia poszczególnych stawów, a wkrótce skierował rozmowę na inne tory. - Pani studjowała w Krakowie? - Skończyłam w Warszawie kurs ogrodniczy, ale byłam również przez rok w Krakowie, na botanice. - Kraków... piękne miasto... - zaczął pan January, goniąc wzrokiem drobne chmurki na horyzoncie. - Stare mury..! Wawel... Wieża Marjacka... -...i ciastka u Michalika! - chciałam dorzucić, ale w porę przygryzłam język. Stanęliśmy przed domem, gdzie powitała nas panna Irenka z rakietą w opalonych rączkach, zarumieniona, wesoła i śliczna. Z salonu dochodziły dźwięki fortepianu. Ktoś z wielką brawurą wybębniał najmodniejszego foxtrotta. - Panno Cesiu, potańczymy, prawda? A gdzie siostra pani? Mela nadeszła wkrótce, ze swym przygodnym "cavaliere servente", obarczonym parasolką, torebką, szalem (dlaczego ona bierze ze sobą tę pajęczynkę, która ani od chłodu, ani od słońca chronić nie może?) i tak zmęczonym, że ledwo wlókł chude nogi za sobą. W salonie jednak mogłam ocenić istotne walory tego pana, jako wyśmienitego "shimmisty". Tańczył tak niestrudzenie, jakgdyby zamierzał trenować się do konkursu na wytrwałość. Naturalnie - prawie ciągle z Melą. Snuli się po sali w głębokim skupieniu, odrabiając swoje skomplikowane "figury". 'Twarze obojętne, prawie bez wyrazu, oczy niewidzące i senne, ale w ruchach ekspresja!... Nie jestem przecież purytanką, nie "szokuję się" z lada powodu, a przecież ten ich taniec miał w sobie coś wstrętnego... Usiadłam w najdalszym kącie, na szczęście sama, bo nikt nie troszczył się o mnie i nawet nie spytał, czy tańczę. Zresztą - tancerzy było tylko trzech, reszta zasiadła do bridge'a w dalszych pokojach. Kuzyneczka z panną Irenką kręciły się ze sobą, do taktu i bez taktu, ale przynajmniej z werwą i humorem. Pan z wielkim pierścieniem przesunął się z Manetą w objęciach tak blisko mnie, że usłyszałam ciche, prawie szeptem rzucone pytanie: - Więc nawet wówczas, w alei, to było tylko "na niby?" A w następnym tour inny strzęp konwersacji wpadł mi do ucha: -...to ogrodniczka Górskiego. Dobre stworzenie, ale tak niepodobna do siostry... Tym razem mówiono więc o mnie. W tej samej chwili podszedł Darnowski i spytał, wskazując wolne krzesło wpobliżu: - Można? - Ależ ma się rozumieć! Jesteśmy teraz oboje w podobnem położeniu: niepotrzebni tutaj nikomu. - Co do mnie, to kwestia zupełnie jasna i dla każdego zrozumiała: nie tańczę choćby dlatego, że jestem inwalidą. Chociaż, mój Boże! - Obecne tańce!... Krzemski wygląda, jakby się cały składał z protez... - Nie wyłączając głowy... - O, jaka pani złośliwa! Szczęściem dla niego, głowa tu nie gra tak wielkiej roli. Ale wracajmy do poprzedniego tematu, to znaczy: do nas. Więc ja nie tańczę, ponieważ nie mogę. Ale pani?... - A ja dlatego, że nie chcę. Ale w tej samej chwili przyszło mi na myśl, że gdybym nawet rwała się teraz do tańca, nie miałabym partnera, więc dorzuciłam prędko: - A zresztą... Jak pan widzi... nie mam wielkiego powodzenia. Czemże właściwie jestem dla tych wszystkich ludzi? Ogrodniczką, tout court... Znam już to jego spojrzenie: krótkie, badawcze, rozumne i dobre. I to spojrzenie cenię sto razy więcej od wszystkich miłych rzeczy, które słyszała zapewne Mela w swym triumfalnym, pochodzie przez życie... sali balowej. XXV Mela opuściła Rosiankę prawie tak niespodzianie, jak przyjechała. Przyczynił się do tego list Grabowickiego z doniesieniem, że udało mu się uzyskać kilka dni urlopu i że wobec tego wycieczka do Gdańska przybrała kształt realny. Pokoik Cesi przesycała jeszcze przez kilka dni subtelna, odurzająca woń "Trefle Incarnat", a na podłodze i na półkach błąkały się bibułkowe papiloty, oraz kilka zapomnianych, do połowy zużytych, słoików z różnemi "mastyksami", które Cesia wyrzucała systematycznie do pieca, ilekroć znalazła taki rzeczowy dowód pobytu siostry. Dnie płynęły znów ciche i jasne, podobne jeden do drugiego, a bardzo różne, wypełnione po brzegi szeregiem drobnych zajęć, związanych ściśle z porą roku. Był to okres smażenia konfitur z porzeczek i agrestu, a później i z malin. Ogrodniczka zmieniła się na jakiś czas w kucharkę, szumując, cedząc i przelewając do słoików arcydzieła swej kulinarnej wiedzy. Pan Tomasz, wróciwszy z pola, zastawał obok swojego nakrycia spodeczek z jakimś przetworem owocowym "do pokosztowania". Próbował więc, kiwając głową z uznaniem, i ruszał wielkiemi wąsami na znak zadowolenia. - Majster klepka z tej ogrodniczki! - chwalił Cesię, jak zwykle nieco za silnie podnosząc głos. - Nietylko, że warzywa będziemy mieli piękne, choć na wystawę posyłaj, ale i na konfiturach zna się pani, jak stara gospodyni. Moja żona nieboszczka i biedna Oleśka nie zrobiłyby lepszych! Dużo tam tego ma pani w śpiżarni? - Wystarczy na całą zimę! - odparła z dumą i wielkiem zadowoleniem, że praca jej została oceniona aż tak wysoko. Dla Górskiego dwie tylko bowiem były na świecie istoty, obdarzone geniuszem gospodarskim: żona i córka. Stawiał je wszystkim kobietom za przykład, a porównanie z niemi stanowiło najwyższą pochwałę. Obserwując oddawna Cesię, jej równy charakter, zamiłowanie do wsi i konsekwentną pracę, począł sobie pan Tomasz pocichu układać plan, który długo dojrzewał w jego umyśle, aż wreszcie dojrzał i stał się ulubionem marzeniem na przyszłość najbliższą. - Chodźno, mój Jurku - ozwał się pewnej niedzieli do Darnowskiego, gdy siedzieli we dwójkę przy czarnej kawie, a Cesia krzątała się po pokoju, chowając do kredensu resztki zakąsek i salaterkę z kompotem. - Przejdźmy do gabinetu. Mam z tobą do pomówienia. Takie pogadanki zdarzały się często i dotyczyły przeważnie spraw gospodarskich, ale tym razem brzmiała w głosie pana Tomasza nuta szczególna, więc zarówno Jerzy, jak Cesia spojrzeli nań ze zdziwieniem i ciekawością. - Bo to widzisz, tak... - zaczął Górski, rozsiadłszy się na starym, wytartym fotelu i zapalając poobiednią fajkę: - Bo to widzisz, mój drogi... Przyszedł mi jeden pomysł do głowy. Urodził się ten pomysł już dawno, ale wyznaję szczerze, niebardzo jakoś wierzyłem, że z tej naszej Cesi wyrośnie taka dzielna, zacna, rozumna dziewczyna. To moja prawa ręka i otwarcie mogę powiedzieć przed tobą, że od czasu, gdy ona tu jest, wszystko w domu idzie inaczej, lepiej, składniej. Młode to, a rękę ma silną... Przyznam ci, że gdy przyjechała, miałem trochę obawy... Ot, znałem przecie kiedyś jej siostrę i pomyślałem zaraz: pewnie to ten sam typ. O starej Bielawskiej mało co wiem, tylko z tego, coś ty mi opowiadał, ale z tej Meli - to ziółko. Już ja się na niej trochę poznałem wtedy, w szpitalu, pamiętasz? A teraz patrzyłem tu na nią i widzę, żem się nie mylił. Boże nas broń od takich kobiet... Ona swoim uśmiechem więcej biedy może narobić na świecie, niż inna dąsami i gniewem... Darnowski poprawił się na krześle i chrząknął. Górski, swoim zwyczajem, mówił rozwlekle, okrążając temat, jak myśliwi zwierzynę, by się im nie wymknęła. - Otóż - prawił dalej pan Tomasz, pykając z fajki i delektując się, każdem słowem, równie jak dymem - otóż, myślę sobie, że panna Bielawska młodsza jest całkiem z innej gliny. To kobieta, która rozumie obowiązek, bo go sumiennie wypełniać potrafi, a przytem lubi pracę, nie ma w głowie żadnych fiu-fiu, jest spokojna, łagodna, rozumna, dobra... Wszyscy ją polubili, każdego potrafi uchwycić za serce. Co tu w bawełnę owijać, panie kochany: umie być panią w domu i basta. - Do czego on zmierza? - pomyślał Jerzy Darnowski. - Otóż więc - ciągnął Górski, wytrząsając tytoń z fajki wprost na podłogę - zważywszy to wszystko, sądzę, że kto ją dostanie za żonę, to jakby wygrał wielki los, i dlatego mam zamiar... W tem miejscu uczynił tak efektowną pauzę, jakiejby się nie powstydził, pierwszorzędny artysta na scenie, a po chwili rzekł uroczyście: ...mam zamiar ją wyswatać. Był tu zimą, o ile sobie przypominasz, mój siostrzeniec, Staszek Szeliga. Zauważyłem już wtedy, że mu się dziewczyna bardzo podoba. Każdy to zresztą widział, kto miał oczy, więc i ona zapewne również... Otóż, kalkuluję sobie tak: panna Bielawska posagu nie ma, a jeśli coś tam posiada, to jakby kot napłakał. Ale zato ma zalety, których za największy posag nie kupisz. Staszek coprawda też goły, bo ich tam kupa rodzeństwa na jednym folwarku siedzi, w tem trzech niedorostków, do szkół jeszcze chodzą. Co tu dużo gadać, panie kochany! Siostra od owdowienia ręce po łokcie urabia, żeby to wszystko odchować, na ludzi wyprowadzić. Trochę im dopomagam, ale niewiele, bo wiesz, że ledwo na nogi staję i sam niedawno potrzebowałem pomocy od ciebie. Ale do rzeczy. Otóż... O czem to ja mówiłem? - O projektach matrymonjalnych względem siostrzeńca... - A prawda. Widzisz, jak to ja pamięć tracę? Otóż Staszek teraz nic nie ma, ale mieć będzie. Stary jestem. Coraz częściej muszę o tem pamiętać, że życie nie żartuje, tylko ucieka z każdym dniem. Im dalej od kołyski, tem bliżej ku mogile... ha! Prędzej, później, przyjdzie i na mnie kreska, a Rosianki przecież do grobu z sobą nie wezmę. Było komu zostawić, było... Pan Tomasz pokiwał głową, łzy mu w oczach błysnęły, ale je wpędził zpowrotem silnem mrugnięciem powiek. Wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu Jerzego: - Tobie chciałem zapisać, bobyś przecież Rosiankę wziął za Olesię po mojej śmierci. A że Bóg zrządził inaczej... - Drogi panie, proszę, niemówmy nawet o tem. - Wiem, wiem. Tybyś nie przyjął. Zresztą swojego masz dość. Więc umyśliłem Staszka sukcesorem głównym uczynić. Andrzejek właśnie, jego brat, w tym roku agronomię ukończył i na praktykę chce iść, na posadę płatną. Ale po co mu tam praktyka, kiedy od dziecka z ziemią obeznany. Niech lepiej w domu gospodarzy, a Staszka wezmę do siebie. Już nawet pisałem siostrze o tem. Andrzej da sobie radę, a Staszek niech tu przyjedzie, ze wszystkiem się zapozna. Potem - Rosiankę weźmie, rodzeństwo pomalutku pospłaca. Nie przyjdzie mu to ciężko, bo dzięki Bogu, teraz wszystko zaczyna iść normalnie, i jeszcze rok, dwa... A niech dostanie taką Cesię za żonę, ho, ho! Ogród już dziś przynosi dochód. Dadzą sobie radę we dwoje. - Czy pan rozmawiał z panną Bielawską o tych projektach? - Nie jeszcze. Tobie pierwszemu mówię. Ale myślę, że ona nie będzie od tego. Lubi Rosiankę... - Lubi Rosiankę... - powtórzył Jerzy. - Dobrze wszystko obmyśliłem, co? Przyznasz chyba, że lepszej żony dla Staszka wybrać nie mogłem? Czemu milczysz? Mam słuszność, czy nie mam? - Tak, ma pan słuszność. Charakter panny Bielawskiej jest rękojmią na przyszłość. Znajdzie pan w niej prawdziwą córkę. Górski potrząsnął głową. - Tej mi nikt nie zdoła zastąpić, ale jeżeli... trochę... to chyba właśnie ona. Ot, co tu gadać! Przywiązałem się do dziewczyny, i miło mi pomyśleć, że ona tutaj zostanie. Jerzy podniósł się z miejsca powoli, jakby z trudem. Na twarzy jego zarysował się wyraz bólu. Syknął zlekka i sięgnął po laskę, zawieszoną na poręczy. - Co ci to? - spytał pan Tomasz. - Wyglądasz, jakbyś był chory. - Noga mi trochę dolega. Widocznie zanosi się na słotę. Moje kolano to teraz najlepszy barometr. - Barometr... Barometr... Po djabła ta cała medycyna, jeżeli ci tej nogi wyleczyć nie mogli! - huknął nagle. - Mówili, że przejdzie zczasem, pieniędzy do kieszeni napchali... I żeby chociaż pomogli! - Nie pomogli. Ale to nie ich wina, tylko tego, który mi kolano tak paskudnie przestrzelił. I nawet nie jego to wina, lecz losu. Los ze mnie inwalidę zrobił, oto wszystko... - Et, głupstwa gadasz! Inwalida, patrzcie go! Może jeszcze powiesz, żeś się dlatego dotychczas nie ożenił, co? Tfu! Inwalida! Gdzie się obejrzysz, siedzi panna i tylko patrzy na ciebie, jak w tęczę... - Może i patrzy, ale nie ta, którejbym pragnął - odparł Jerzy ze smutnym uśmiechem i potrząsnął głową. Przedwcześnie siwiejące włosy osypały mu się na czoło. Wyciągnął rękę do pana Tomasza i dodał: - No, pora na mnie. Czas jechać. - Dokąd? Do Gnatowskich? Czekają dziś na ciebie? - Nie do Gnatowskich, tylko do domu, gdzie nikt na mnie nie czeka... Oprócz Krystyny, ma się rozumieć, która jak zwykle, czeka z herbatą. XXVI. W sobotę, czwartego sierpnia, przybiegła do Rosianki Stasia Midowiczówna o niezwykle wczesnej godzinie. - Aj, proszę pani, nieszczęście! - krzyknęła, nie witając się nawet z Cesią, która kończyła upinać włosy. - Co się stało? - Proboszcz zachorował w nocy - i bardzo zachorował! Już nawet po doktora posłałam. Aj, bieda! A mówiłam stryjkowi wczoraj: niech proboszcz po zachodzie w ogródku nie siedzi! Potrzeba też było goździki obrywać... Za dużo, mówi, w kępie, przez to źle rosną. Ma teraz goździki, żeby tylko nie do trumny! Mój Boże! Niech pani idzie prędko! - Bardzo chory? - spytała Cesia, pośpiesznie wkładając suknię. - Bardzo, bardzo... Oddech ma taki, że w kuchni słychać. O mój Boże! Żeby Pan Jezus powrócił zdrowie proboszczowi! Cesia już była gotowa, więc wyszły z domu. Panna Stasia biadała dalej przez drogę: - Jeszcze wczoraj czuł się tak dobrze! Patrz, mówi do mnie, ośmdziesiąt lat blisko mam, a jeszcze tę konewkę z wodą udźwignę i sam wszyściutkie grządki popodlewam. I polewał, do samego zachodu. A potem jeszcze goździki zrywał. Aj, taka bieda! Żeby dziś słońca choć trochę, pewnieby mu ulżyło. Ale, powiadam pani, w piersiach mu gra, zupełnie, jak organy. I chyba niebardzo przytomny. Mówi coś, ale po łacinie. Oj, chodźmy prędzej! Przyśpieszyły jeszcze kroku, aż Cesia czuła tętno w skroniach, ale pomimo to przestrzeń pomiędzy Rosianką i plebanją wydłużała się tym razem niepomiernie. Dotarły wreszcie do bielonego domku, skacząc przez owe kępy goździków, które proboszcz zrywał dnia poprzedniego, i weszły do pokoju na palcach. Chory leżał z zamkniętemi oczyma i oddychał głośno. - Śpi - szepnęła Stasia Midowiczówna. Ale w tej samej chwili proboszcz otworzył oczy. Widocznie był zupełnie przytomny, bo poznał Cesię odrazu i uśmiechnął się do niej. Usiłował nawet powiedzieć coś, ale mu zabrakło oddechu, więc tylko wyszeptał z trudem: - Jesteś... dziecko,.. to dobrze... Około dwunastej dopiero przyjechał doktór z miasteczka. Na samym wstępie sklął pogodę od ostatnich słów, poczem poprosił o gorącą herbatę. Midowiczówna pobiegła do kuchni, a Cesia wprowadziła doktora do pokoju chorego. Po niejakim czasie wyszedł stamtąd jeszcze bardziej nachmurzony i rzekł opryskliwie: - Zapalenie płuc. Nie mogę taić przed paniami, że stan jest bardzo groźny. W takim podeszłym wieku... Panna Stasia rozpłakała się, wylewając na spodeczek herbatę. którą właśnie przyniosła. Cesia spytała krótko: - Niema nadziei? - Nadzieja zawsze jest, dopóki człowiek żyje - odparł lekarz łagodniej, spoglądając na pobladłą twarz młodej dziewczyny, i dodał po chwili: - Czy pani jest krewną proboszcza? - Ja? Nie, Ale panna Midowiczówna jest jego bratanicą. Więc pan doktór twierdzi, że... - Ja nic nie twierdzę. Zostawię paniom recepty i przepis na kartce, jak pielęgnować chorego. Panie są dwie, to dobrze. Trzeba czuwać na zmianę. Do ośmiu dni niebezpieczeństwo jest wielkie. Potem - może nastąpić kryzys. - Kryzys? szepnęła z przerażeniem Midowiczówna, nie rozumiejąc znaczenia tego słowa. - To znaczy przesilenie choroby - wyjaśnił doktór, zapijając herbatą ogromne kęsy chleba. Kazał sobie słono zapłacić i odjechał, nie dając nawet wypocząć koniom. Zaczęło się czuwanie przy chorym, który oddychał prędko, nierówno i wciąż się uskarżał na duszność. Okno. "Otwórzcie okno... prosił. - Tu brak powietrza... Nad wieczorem przyszedł pan Tomasz i Darnowski. Cesia wyszła do nich z palcem na ustach. - Teraz znowu śpi... - szepnęła. - Zdaje się, że gorączka jest mniejsza. - Kto tu zostanie na noc? - spytał Jerzy. - Właśnie chciałam prosić - zwróciła się Cesia do Górskiego - by mi pan pozwolił pozostać tutaj przez kilka dni... najcięższych. Biedna Stasia straciła zupełnie głowę i tylko płacze... - Ależ ma się rozumieć, ma się rozumieć! - odrzekł pan Tomasz, a Jerzy dorzucił: - Może potrzeba czego z apteki? Moje konie są do dyspozycji. Zaraz przyślę Józefa z bryczką. W razie pogorszenia będzie można odrazu posłać do miasteczka. - Tak, tak będzie najlepiej. Jaki pan dobry. - To nie dobroć, to prosty obowiązek - odparł krótko. Minęło kilka dni. Choroba, zda się, stanęła na martwym punkcie. Chwilami proboszcz tracił przytomność, to znowu odzyskiwał ją: czuł się jakgdyby lepiej. Często rozmawiał z Cesią, jak dawniej, nawet podżartowywał, odgrażał się, że nazajutrz już wstanie. Często jednak popadał w długie drzemki, a wówczas jego woskowa twarz nie miała w sobie nic z życia: możnaby sądzić, że umarł, gdyby nie lekki ruch kołdry, poruszanej oddechem. - Kiedyś, ocknąwszy się nagle, popatrzył na Cesię, westchnął, potem rzekł: - Dawno cię nie widziałem, moja Oleśko... - To ja... - szepnęła z drżeniem - proboszcz mię nie poznaje? - Poznaję cię, Olesiu, poznaję... Dobrze, że jesteś... podaj mi wody. Wstała cicho i podsunęła mu szklankę do ust. Wypił łyk, popatrzył na nią łagodnie, uśmiechnął się i znów powiedział: - Olesiu... - Co, proboszczu? - odparła Cesia głosem wzruszonym. - Czy Jerzy wie, że tu jesteś? - Wie... proboszczu. - To dobrze. Pewno się bardzo ucieszył? Cesia milczała. - Olesiu? - Słucham, proboszczu. - Ucieszył się bardzo? Odpowiedzże mi... - Tak, proboszczu... - On ciebie tak długo wyglądał... szepnął po chwili staruszek. - Dobrze, że już wróciłaś... Przesunął ręką po kołdrze. - Dobrze, że już wróciłaś - powtórzył. - Schyl główkę, niech ją pogładzę... Bo widzisz... moje dziecko kochane... Nie trzeba go tak samego zostawiać... On bardzo biedny... A ty masz przecież dobre serduszko... Nie trzeba go zostawiać. Westchnął. - Którego to dziś mamy? - Ósmego sierpnia, proboszczu. - Ósmego... aha... To już niedługo Matka Boska Zielna... Olesiu? Gdzie ty jesteś? - Tutaj, proboszczu. Tu klęczę, obok... - Tutaj? Tak, dobrze... Bo widzisz... moje dziecko... może naznaczyć ślub, nie odkładając... Na Matkę Boską Zielną za wcześnie... zapowiedzi nie wyjdą... Ale na Siewną, co? Bóg widzi, chciałem wam dawać ślub... Zawsze marzyłem, że Jerzemu pobłogosławię... I tobie... Ale jestem bardzo chory. Nie trzeba zwlekać... powiedz mu... - Co, proboszczu? - Powiedz mu, że jeśli prędko nie wyzdrowieję... to i tak... nie zwlekajcie... Powtórzysz mu? - Powtórzę. - Pamiętaj - szepnął staruszek i przymknął oczy. Cesia klęczała jeszcze długo, nieruchoma. Serce jej przeniknął nagły lęk, po głowie snuła się myśl, ciągle ta sama: on umrze, on na pewno umrze... Stało się to ósmego dnia choroby. Umarł tak cicho, że obie dziewczyny nie zdały sobie w pierwszej chwili sprawy, co się stało. Usnął - i nie obudził się więcej. Przestał oddychać we śnie. Było to nad wieczorem w sobotę. We wtorek, w wigilję Matki Boskiej Zielnej, odbył się pogrzeb. Trumnę przenieśli z kościoła na cmentarz najbliżsi przyjaciele zmarłego: Górski, Darnowski i jeszcze dwóch obywateli z sąsiedztwa. Panna Stasia szła półprzytomna, zanosząc się od płaczu. Dla niej ta śmierć była prawdziwym ciosem. To był koniec wszystkiego: koniec cichego życia na plebanji, koniec dzieciństwa, które jej tutaj zbiegło, koniec tych niezliczonych, drobniutkich trosk i radości, związanych z jej małem gospodarstwem. Będzie musiała wyjechać stąd, by nigdy, nigdy więcej nie wrócić... Gdy każdy z obecnych rzucił już garstkę ziemi na trumnę, gdy zmilkły śpiewy i ludzie zaczęli się rozchodzić, Darnowski zbliżył się ku Cesi. - Trzeba wracać - rzekł, biorąc ją pod rękę. - Już późno, a pani bardzo zmęczona. Ruszyli w milczeniu dróżką cmentarną, w pole. Zachodzące słońce rzucało różowe blaski na niebo, wypogodzone i jasne. Cesi stanęła w pamięci chwila, do tej podobna: tak samo szli obok siebie, tak samo wracali z cmentarza, tak samo niebo paliło się na zachodzie. Tylko wówczas skrzypiał pod nogami przemarzły śnieg, a teraz chrobotały rżyska. - Jakie to dziwne pomyślała - że nas zawsze przybliża śmierć... Wtedy mogiła a i teraz mogiła... Z krainy zmarłych wracamy do świata żywych - razem. XXVII Kochana Cesiu! Pewnie wykrzykniesz straszne "och!", przeczytawszy ten list. "Och!" oburzenia i grozy. Już widzę Twój wzrok, pełen wyrzutu i słyszę słowa, pełne gorzkich wymówek. Ha, trudno. Trzeba przekroczyć ten Rubikon i donieść Ci - w najprostszych słowach - wielką nowinę. Rozchodzę się z Romanem. Nie myśl, że uczyniłam to postanowienie tak lekkomyślnie, jak teraz piszę o tem. Zastanawiałam się długo i nawet walczyłam ze sobą. Ale trudno, moja kochana. Życie ma swoje prawa, a ja - mam chyba prawo do życia. Przyznasz, że nie było bardziej niedobranej pary, niż ja i Roman. Nasze małżeństwo to największa omyłka, jaką mogło popełnić dwoje ludzi niedoświadczonych i młodych. Za takie omyłki płaci się drogo: szeregiem zmarnowanych lat, które już nie powrócą. Powiedziałam sobie jednak: lepiej późno, niż nigdy. Trzeba ratować, co się da... Les beaux restes młodości i szczęścia. Nie sądź, że myślę tylko egoistycznie o sobie. Myślałam i o Romanie, och, nawet bardzo wiele, decydując się na krok ten. Wiem, co mi powiesz: że on mię kocha, a ja mu łamię życie. Moja droga! Wypalają się większe uczucia, niż takie, do których zdolny jest Roman (mówię to z własnego, gorzkiego doświadczenia), a złamać komuś życie nie jest tak łatwo, jak się wydaje. Mężczyźni pocieszają się prędko, daleko prędzej, niż my kobiety, wierz mi. Twój mazgaj z Bożej Woli jest w tym wypadku wyjątkiem, przedpotopowym okazem jakiegoś zaśniedziałego romantyzmu. Wybacz mi ten zwrot - wiem, że się zżymasz, ilekroć wspomnę coś o Twoim Darnowskim, ale, siostrzyczko, mam przecież prawo tak mówić, bo Ci go przecież nie zabrałam. Entre nous soit dil - stał się on arcynudny, i pojąć nie mogę, gdzie miałam oczy, durząc się w nim przed laty... Wracając do Romana: mieliśmy długą i wyczerpującą rozmowę, w której nie obeszło się bez patetycznych momentów... Ha, może jestem w błędzie, ale nic sobie nie wyrzucam. Przez parę lat byłam dla niego, bądź co bądź, niezłą żoną. W każdym razie niejeden mu z całego serca zazdrościł. Pochlebiam sobie, że połowę swojej karjery Roman zawdzięcza mnie. Prowadziłam nasz dom na wysokiej stopie; gdyby miał więcej energji i zdolności obracania się między ludźmi, mógłby zajść wyżej niż zaszedł. Nie chowam do niego o to urazy. Każdy ptak śpiewa, jak mu dziób urósł. Jego dziób urósł do platerowanego półmiska, chociaż mógł jadać na srebrnym. Zapewne wkrótce wyjadę z Warszawy, być może - zagranicę. Dokąd - nie wiem jeszcze. Będzie to zależało od okoliczności, od... Zresztą, poco mam taić przed Tobą: jeśli otrzymasz z Londynu lub Paryża wiadomość, że... wyszłam zamąż - nie dziw się zbytnio. Ostatecznie - jedna decyzja pociąga drugą. Którą powzięłam pierwej - już dobrze nie zdaję sobie sprawy, w każdym razie, czy chcesz mi wierzyć, czy nie, rozstaję się z Romanem dla prostej, banalnej przyczyny: różnica charakterów - tout court!... Bądź zdrowa. Nie zobaczymy się zapewne długo. Niebawem przyślę Ci nowy adres, może napiszesz kiedy do twojej "Lekkomyślnej siostry"? Jeśli zachowasz do mnie bardzo głęboką rancune, zasmucisz mnie, ale potrafię to przeżyć. Życie uczy boleśnie, że każde przywiązanie, choćby siostrzane, jest luksusem, na który niezawsze sobie można pozwolić. W gruncie rzeczy, kochałam Cię może więcej, niż Ty mnie, bo byłam dla Ciebie wyrozumialsza. Zresztą - nie pora targować się o uczucia. Addio, Katonie. Zdław święte oburzenie... Nie takie rzeczy dzieją się na tym pięknym świecie. Baw się dobrze między starym szlagonem i młodym hipochondrykiem, zbieraj ogórki i pomidory, ale nie siej za długo rutki, bo szkoda na to takiej zdrowej makówki, jak Ty. Bądź zdrowa i "nie psiocz" bardzo na Twoją biedną siostrę Melę. P.S. Resztę swych rzeczy możesz w każdej chwili odebrać u Romana. Mam nadzieję, że nie ucichnie z Warszawy, skoro już ja podjęłam się tego. P.S. II. Przyszło mi na myśl, że jeszcze rok temu Tybyś go potrafiła pocieszyć. Ale mam podejrzenie, że wypisałaś się już stanowczo z zakonu "bratnich dusz"... P.S. III. Takiego długiego listu nie napisałam jeszcze nigdy w życiu. Dotychczas - najdłuższy był zawsze za krótki dla tych, którzy go otrzymywali. Ale to były zupełnie inne listy. Przyznaj, że jesteś przejęta zgrozą. Przyznaj, że chętnie rzuciłabyś anatemę na moją skromną osobę. Och, ty kwakierko, ty kaznodziejo, ty... Pomyśl: przecież i mnie się coś od życia należy..." Cesia złożyła list i wsunęła go do tej samej koperty, którą niedawno rozcięła z takim spokojem. Spojrzała w okno. Drzewa stały nieruchome i ciche. Miały te same kształty, te same znajome kształty, liście tylko przerzedły nieco, nie były już tak bujne, takie soczyste, jak w pełni lata. Na szerokiej rabatce przed domem rozpanoszyły się ogniste nasturcje, rzucając złoty poblask aż do wnętrza pokoju. - Właściwie... to było do przewidzenia. Spodziewałam się, prędzej czy później takiego listu... - pomyślała Cesia z gorzkiem uczuciem, że list był właśnie zupełnie inny. Ten ton! Ten lekki, sarkastyczny ton Meli, malujący zarówno płytkość jej duszy, jak zupełny brak serca. Frazesy, przykrojone na modłę oryginalności w stylu moderne... I dlaczego, dlaczego? Przecież to wszystko mogło się nawet stać, ale inaczej, bez karłowatych kłamstw, bez tego wzgardliwego uśmiechu, który z dramatu dwojga serc uczynił niesmaczną groteskę. Biedny Roman. Z jaką rozpaczliwą determinacją naginał całe swe życie do przelotnego kaprysu istoty, która nie potrafiła w nim nic docenić, nawet tej bezgranicznej, ślepej miłości, przyjmując ją jako rzecz najzupełniej powszednią i sobie należną. Co mu zostanie teraz, gdy piękne, drapieżne ręce zmięły i odrzuciły, jak niepotrzebny, zblakły łachmanek, serce, złożone u stóp najdroższych? Ileż razy w rozmowach z Cesią, w tych smutnych zwierzeniach, czynionych półsłówkami, powtarzał, niby żałosny refren, to jedno zdanie: "A jednak ona jest dla mnie wszystkiem, ja bez niej żyć nie mogę..." Jakże potrafi teraz? Cesia ocknęła się z zamyślenia i potrząsnęła głową. Nie, nie. Trzeba zapomnieć o tym liście, o Romanie, o Meli, o wszystkich bolesnych, lecz cudzych sprawach. Po raz pierwszy tak żywo odczuła swą obcość, swe oddalenie, swoje zupełne, ostateczne odejście. Mały ogrodniczek podsunął się kociemi krokami pod okno i, zadzierając jak najwyżej potarganą głowę, zapytał: - Proszę panienki? To dzisiaj śliwki obierać będziem? - Tak, dziś będziemy obierać renklody. - To ja, proszę panienki, koszyk przyniosę. Zaraz będziemy obierać? - Tak, naturalnie, zaraz. Uśmiechnęła się, patrząc na chłopaka, biegnącego co sił w chudych, opalonych nogach. Niebawem zastukała Antosia. - Proszę panienki, bo nie wiem: na jutro zamówić szklarza, czy dopiero na poniedzieli? - Myślę, że od jutra w dwa dni wydąży? - Pojutrze szabas, panienko, a to przecie żyd. - Prawda. Ha, w takim razie niech przyjdzie dopiero w poniedziałek. Nie wie Antosia, pan Górski jeszcze śpi od obiadu? - Gdzie tam śpi, panieneczko! Zaraz, jak tylko panienka od stołu wstała, w pole pojechał. Teraz właśnie na spanie czas! Żeby tylko z tą orką przed kartoflami zdążyli! - A tak. Moja Antosiu, to my niedługo będziemy smażyć renklody. - Panienka Mićkowi zrywać kazała? Chwycił mi koszyk z kuchni... - Tak. Dziś się wszystkie z drzew pozdejmuje, a jutro od rana będziemy smażyć. A pojutrze... - Oho, roboty nigdy nie zabraknie! Już my teraz do samych mrozów robotę mamy... Niewiadomo, do czego prędzej się brać... Co, panienko? A to i chwalić Pana Boga. Bez roboty człowiek jak głupi... - Prawda... - szepnęła Cesia i dorzuciła, wstając: - Już i na mnie dawno czas. Miciek gotów za dużo zjeść śliwek... XXVIII. Przez otworzone okno wpłynęła do pokoju chłodna fala powietrza, i Cesia wyczuła w niej po raz pierwszy tak wyraźnie ostry, przenikliwy zapach jesieni. - Więc to już... - pomyślała z żalem. Wzrok jej padł na wierzchołki drzew, smutne i nagie, zarysowane na czystem tle nieba subtelną siatką bezlistnych gałązek. Pamiętała te liście, gdy nieśmiało i trwożnie roztulały się z brunatnych obsłonek, pamiętała je potem soczyste i bujne, w pełnym rozkwicie lata. A oto opadają z drzew z suchym szelestem, coraz gęściej i gęściej zaścielając trawnik. - Tak, to już jesień prawdziwa - powtórzyła Cesia w zamyśleniu. Uświadomiła sobie, że właśnie rok dobiega od chwili, gdy przyjechała tu, pomiędzy obcych ludzi, sama obca i nieznana nikomu. Jakże się wiele od tamtych czasów zmieniło! Nie jest już obca, ma tutaj samych przyjaciół, od pana Tomasza począwszy, a skończywszy na gospodyni Antosi, krągłej Halżbietce i na małym ogrodniczku Mićku, który tak bardzo lubi owoce, że trudno się nawet gniewać na niego za drobne szkody, czynione w sadzie. Oto i teraz Cesia spostrzegła drobną postać, wspinającą się chyżo i zwinnie, jak małpka, po gałęziach osypanych owocem jabłoni. Zwinęła dłonie w trąbkę i krzyknęła przez okno: - Miciek, hej, Miciek! Postać znieruchomiała, przycupnęła na drzewie, a po chwili jęła się szybko zsuwać wdół, migając gołemi piętami. Wkrótce chłopiec stanął przed oknem i spytał z najniewinniejszą miną: - Panienka wołała? - Wołałam. A tyś co na jabłoni robił? A? - rzekła Cesia, śmiejąc się w duchu z własnych słów, które nabrały przeciągłego, miejscowego akcentu. - Ja tak, panienko... popatrzeć chciał... Ale nic nie rwał!... - wyjaśniał Mieciek gorąco, na dowód prawdy swych słów wywracając dziurawe kieszenie. - Na drugi raz nie przypatruj im się tak zbliska! - A wczoraj, panienka wie? Wczoraj Odyńcowej Oleś na drzewo wlazł i gruszek natrząsł, o tyle... Z tamtego drzewa, co blisko płotu... Panienka wie? Broniś... - No no, już ty nie zagaduj! A teraz biegnij po koszyki i Hardzieja zawołaj. Trzeba dziś antonówki zdjąć, wszystkie, rozumiesz, i do "sklepu" pozanosić. Jak będziesz pilnie pracował, jabłek dostaniesz. Idź! Mieciek nie dał sobie dwa razy powtarzać i pognał jak wicher, a Cesia, zamknąwszy okno, udała się do jadalni. Pana Tomasza nie było, ale Staszek Szeliga kręcił się po pokoju, udając, że czegoś pilnie szuka na stoliku. Ujrzawszy Cesię, zmieszał się, zaczerwienił i bąknął: - Dzieńdobry... Już pani wstała? - Oho, od kiedy! A pan śniadanie jadł przecież? - Tak, naturalnie, jadłem... Ja tylko tutaj szukam... bo mi się zapodziało... - Cóż się zapodziało? - Kurjer wczorajszy... - wykrztusił młody człowiek z determinacją. - A nacóż panu kurjer, kiedy pan idzie w pole, do kartofli? - zauważyła złośliwie Cesia. - Prawda... To ja później poszukam. Moje uszanowanie pani. Tak, tak, poszukam przed obiadem. A pani dokąd idzie? - Do roboty - ucięła krótko. Siostrzeniec pana Tomasza spuścił głowę i wyszedł cicho z jadalni. - Głuptas - szepnęła Cesia - pod oknami łazi od świtu, wyczekuje tu na mnie i myśli, że ja tego nie widzę! Ale zaraz zrobiło jej się żal chłopca. - Ostatecznie, czemu ja się na niego irytuję? Zakochany... troszeczkę. Ha, trudno. Ja temu winna nie jestem. Zresztą, nie ja go tutaj sprowadziłam, tylko pan Tomasz. To pana Tomasza zasługa, jeżeli ten jego Staszek pilniej sadu dogląda, niż swoich fornali. Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie rumieniec młodego Szeligi. I pomyśleć, że ten "młodzieniec" skończył dwadzieścia siedem lat! Poczciwy, bo poczciwy, jak to mówią, z kościami, ale co za głuptas. Boże jedyny. Wypiła duszkiem szklankę mleka, wsunęła kromkę chleba w kieszeń fartuszka i poszła do sadu. Słońce stało już wysoko, ale na trawie błyszczała wszystkiemi kolorami tęczy rosa poranna. Białawy opar podnosił się z ziemi w jaskrawym, lecz chłodnym blasku jesiennego dnia. - Trzeba się śpieszyć - szepnęła Cesia - mogą lada dzień chwycić przymrozki, a połowa owocu jeszcze na drzewach! Czas mijał szybko. Kilkadziesiąt kobiałek zawędrowało do "sklepu", gdzie Antosia z Halżbietką ostrożnie rozkładały jabłka na półkach, zasłanych słomą. ...Alibo wodki dajcie, Alibo pocałujcie... - zanucił ochryple Hardziej, stawiając pleciony koszyk na ziemi, i zerknął na Halżbietkę, ale ta ofuknęła ostro, popierając słowa szturchańcem. ...A to wodki niema u domu, A całować niema komu!... - dokończył złośliwie, schylając się po pustą kobiałkę, lecz w tej samej chwili wielkie, przegniłe jabłko ugodziło go w plecy. - Ach ty, hadziuka - pogroził pięścią dziewczynie, ale już z poza węgła domu. Gdy wrócił do sadu, panna Bielawska pogroziła mu palcem: - Ej, Hardziej coś zadługo marudził! Pewnie Halżbietka jest w "sklepie"? - Ja nie marudził, panieneczko, tylko ot, w plecy dostał,.. Ot, tu... - odwrócił się, ukazując wilgotną plamę od jabłka na kurtce. - Pewnie to nie od Antosi. I kiedyż Hardziej na zapowiedzi daje? - Aj, panieneczko, jaby i dziś dał... Tylko Halżbietka... To chocze, to nie chocze. Ot, pana nie dostanie, wiadomo, tylko takiego, jak ja, a za czem lepszem ogląda się! Poskrobał się w głowę i jął układać w kobiałce jabłka, które mu pokolei podawał Miciek. O zachodzie zjawił się w sadzie Szeliga. Krążył długo po ścieżkach, wpobliżu malowniczej grupy, od której zdaleka zalatywało świeżym, czerstwym zapachem jabłek; wreszcie Cesia zlitowała się nad nim. - Już pan skończył z kartoflami? - spytała, odgarniając z czoła niesforne kosmyki włosów. - Skończyłem - krzyknął radośnie i podszedł natychmiast ku drzewu, z którego wierzchołka Miciek spuszczał ostrożnie koszyczek z owocami. - Może teraz pani dopomóc? - Dziękuję... I owszem! Proszę zrywać jabłka z niższych gałęzi, tylko ostrożnie, żeby ich nie obtłuc. Siostrzeniec pana Tomasza zabrał się do roboty, ale co chwila przystawał i patrzył na Cesię, której smukła sylwetka w słońcu zdawała się obwiedziona złotym konturem. - Zły pracownik z pana - zauważyła po jakimś czasie, w głębi duszy odczuwając lekkie zadowolenie z powodu tego zachwytu, który czytała w oczach młodego człowieka. Roześmiała się i dorzuciła: - Nie wzięłabym pana na dniówkę, tylko na akord. - A jabym panią... jabym panią... Zaplątał się i nie mógł wybrnąć. - Lepiej proszę dać spokój. Baczność! - krzyknęła i rzuciła weń jabłkiem. Chwycił je w powietrzu i schował do kieszeni: - To będzie pamiątka... - Ta pamiątka szybko zgnije! - zaśmiała się - radzę lepiej jabłko zjeść, bo wyśmienite. - I mnie się zdaje, że to byłoby wskazane... Przestała się śmiać i odwróciła głowę w bok. Jerzy Darnowski stał pod drzewem, oparty na lasce. - To pan? Kiedy pan przyszedł? Nie słyszałam nawet, jak pan podchodził... - Byłem w mieszkaniu, ale tam pustki. Usłyszałem wesołe głosy z ogrodu, więc tu przyszedłem... Śmiech tłumił moje kroki. Dobrze trafiłem, bo tutaj jest wesoło. Można się trochę ogrzać cudzą radością... - Rzadko pan teraz zagląda do Rosianki. Czemu? - Zajęcia... brak czasu... A zresztą nie chciałbym się naprzykrzać... - Pan? - krzyknęła ze zdumieniem. Umilkła nagle, zawstydzona i zła na siebie: - Panie Stanisławie - zwróciła się do Szeligi - proszę wziąć ten koszyk na ramię, i wracamy do domu. Już późno. - Pani pozwoli, że ją przedtem pożegnam. - Odchodzi pan? - Tak. Słońce już zaszło. - Zwykle zostawał pan i po zachodzie. Co panu jest, panie Jerzy? Bo panu przecież coś jest? - rzekła cicho, podczas gdy młody agronom ruszył naprzód z kobiałką, przewieszoną przez ramię. - Mnie? Ależ myli się pani,.. Zapewniam, że nic mi nie jest. Najwyżej reumatyzm. Tak, reumatyzm, przywieziony z okopów. I dlatego zdrowiej mi siedzieć w domu o tej porze, niż tu, gdzie jest tak miło... Spojrzał na nią i dodał: - A zresztą nic tu po mnie. - Jak pan uważa - odparła sucho, podając mu rękę na pożegnanie. - Zatrzymując, mogłabym być natrętna. XXIX. Ostatnie kartki z dziennika Cesi. 10 października. Tyle, tyle przykrych rzeczy zdarzyło się w ostatnich czasach, że mam wrażenie, jakby żelazna obręcz smutku ścisnęła mię i trzymała mocno, nie dając swobodniej odetchnąć. A szkoda... Jesień jest taka cudowna, świat jest tak piękny, pomimo wszystko, co na nim dzieje się złego... Od ostatniej rozmowy z panem Tomaszem jest mi samotnie, pusto w Rosiance. Tu, gdzie mi było tak dobrze, gdzie czułam się taka szczęśliwa! Górski najwidoczniej gniewa się na mnie. Może się nawet nie gniewa, ale się boczy. Spogląda na mnie jakby z wymówką, z żalem... Mało kiedy zagada... Wydaje się bardziej przejęty, niż sam pretendent do mojej ręki - niefortunny konkurent Szeliga. Mój Boże! Cóż mogłam uczynić innego, jak odpowiedzieć na oświadczyny, których przecież nie spodziewałam się i - nie pragnęłam wcale. Dlaczego stało się to wszystko?... Kiedy po śmiesznej, tak bardzo śmiesznej oracji tego biednego Staszka uciekłam do swego pokoju, by napadem szalonej wesołości nie zranić jego dumy - zjawił się u mnie pan Tomasz, uroczysty, w odświętnym kołnierzyku i bardzo oficjalnie poprosił o moją rękę dla siostrzeńca. Odmówiłam wręcz, bez wahania. Postąpiłam przecież uczciwie i szczerze, ale pan Tomasz spojrzał na mnie ze zdumieniem i spytał: - Czy pani się zastanowiła? Czy to pani stanowcza decyzja? Niech pani jeszcze pomyśli... - Zastanowiłam się, i to jest moja ostateczna odpowiedź. Wówczas Górski rzekł smutnie: - Jednem, krótkiem zdaniem zmarnowała pani moje serdeczne marzenia. Przekreśliła je pani. Dlaczego? Sądziłem, że pani dobrze tu było z nami... - Och!, to przecież zupełnie co innego! Było mi tutaj bardzo, bardzo dobrze - i jest mi dobrze... Pan Tomasz popatrzył na mnie z pod oka: - Sądziłem także - mruknął - że serce pani jest wolne. To ja poniekąd upoważniłem Staszka... - Serce moje... serce moje jest wolne, i nie dlatego wcale zmuszona byłam odmówić prośbie pańskiego siostrzeńca. Bardzo mi przykro, że mimowoli sprawiłam zawód. Bardzo mi przykro, ale czyż mogłam inaczej postąpić, nie żywiąc dla pana Szeligi innych uczuć, jak... - I mnie jest przykro - westchnął pan Tomasz. - Ogromnie przykro, lecz na to rady niema. Bądź co bądź jesteśmy pani zawsze bardzo, bardzo życzliwi. Czy moje serce doprawdy jest wolne? Śmieszna, niemądra Cesiu, powiedzże sobie poprostu, otwarcie... Wyznaj przed samą sobą... Czy to doprawdy kosztuje tak wiele, zdać sobie jasno sprawę z faktów, które się dokonały poza naszą świadomością i wolą? Tak, tak. To się już stało, wiem dobrze. Teraz, gdy go tu niema, gdy mi go codzień tak bardzo brak. Póki przychodził, nie czułam swego szczęścia; teraz, odkąd go niema, odkąd nie mówi do mnie spokojnym głosem o zwykłych, codziennych sprawach - wiem już, co znaczy słowo: tęsknota. 15 października. Górski z Szeligą pojechali na imieniny do Kątów. Pani Gnatowska ma na imię Teresa. Nie pojechałam z nimi, choć pan Tomasz namawiał. Może dlatego, że to czynił trochę za sztywno, za grzecznie, jakby dla formy. Od owej nieszczęsnej rozmowy nie jestem już dla niego tą dawną, Cesią, bez której obejść się nie mógł. Ma do mnie żal... Po podwieczorku poszłam na cmentarz. Brzózki nad mogiłą Olesi są już zupełnie złote. I klony na plebanji są złote, a kasztany z bożywolskiej alei palą się w słońcu, jak wielkie, płomienne pochodnie. Przyniosłam cały pęk ostatnich liljowych astrów i długo klęczałam przy grobie, ale modliłam się z roztargnieniem. Pod czaszką ciągle krążyła myśl: gdzie jest w tej chwili Jerzy? Może w Darnówce, bo tam podobno pojechał, a może w Kątach - kto wie? I zaczęłam prawie żałować, że tam nie pojechałam. Mam wrażenie, że spojrzawszy mu w oczy, wyczytałabym wszystko: czy to prawda, i czy on się kiedy ożeni z panną Manetą? Ach! jaka śmieszna jestem, jaka dziecinna! Przecież to nic nie znaczy, przecież się przez to nie zmieni nic... A jednak, patrząc dziś na tę mogiłę, czułam znowu wyraźnie, że nie ona nas dzieli. Nie. Kiedyś stała się nawet łącznikiem pomiędzy mną a nim, ale to było dawno. Czy ja tak dawno kochałam go, nie wiedząc o tem wcale? 22 października. Jerzy nie wrócił jeszcze z Darnówki. Wstyd mi, ale zapytałam wczoraj Krystynę, spotkawszy ją w kościele. Odpowiedziała, że "panicz" nieraz tam jeździ dla załatwienia rachunków z rządcą, ale nigdy nie przesiadywał tak długo. Przy sposobności zaczęła narzekać, że w domu pusto, że życie coraz smutniejsze... - A i jemu, biednemu, nie jest z tem dobrze, oj, nie - dokończyła, kiwając głową. - Niechby się raz ożenił. Dałby mi Pan Bóg doczekać tej chwili, mnie, com go na rękach niańczyła... Przy pożegnaniu zaprosiła mię do Bożej Woli: - Niechaj panienka zajrzy kiedy, choć na króciutko! Ciężko mi samej, a jeszcze jak wspomnienia oblecą... Człowiek się im opędzić nie może... Zajdzie panienka? - Tak, tak, moja dobra Krystyno. Zajdę na pewno. 24 października. Zrobiłam już postanowienie. Za tydzień opuszczę Rosiankę. Myślałam o tem oddawna, ale tak ciężko powiedzieć sobie: odjadę, pożegnam na zawsze ten cichy kąt, gdzie mi było bardzo dobrze, gdzie tyle zostawię drogich, tętniących życiem wspomnień. Chodziłam dziś długo po sadzie, po ogrodzie warzywnym, gdzie już tylko gdzie niegdzie suche badyle sterczą, po ścieżkach, które myślałam obsadzić agrestem jeszcze przed zimą... Truskawki, moje truskawki już na przyszłą wiosnę dadzą owoce, a mnie tu nie będzie. I te wszystkie drzewa, te kochane, stare drzewa, które tak dobrze znam, których sylwetki wywiozę tutaj, pod powiekami - te wszystkie drzewa okryją się znów kwiatem, a ja będę wówczas daleko... Wstyd mi, wstyd mi... a przecież płakałam, oglądając każdą gałązkę, każdy konar zosobna, czy nie okaleczony, czy mu się krzywda nie dzieje... Cóż mi z tego, że jestem ogrodniczką, że znajdę sobie inną posadę, w innej, obcej stronie. Ten ogród zabrał mi duszę. Moja dusza zostanie tu... A jednak wiem, że trzeba jechać. Powinnam stąd odjechać i to prędko. Nie jestem już w Rosiance taka niezbędna, jak byłam. Niedługo - może stanę się zbyteczna. Przyjechała tu wczoraj konno Irenka Gnatowska. Jej słodki, nawpół dziecięcy szczebiot wyjaśnił mi tak wiele! Wyjaśnił mi, że pan Stanisław nie będzie pewnie zbyt długo niepocieszonym konkurentem, który od "ogrodniczki" dostał harbuza... Wyjaśnił mi także ów szczebiot, nieco bezładny, lecz jakże przejrzyście szczery, że ośmnastoletnie serduszko nie pozostało obojętne na widok czerstwej, rumianej twarzy i jasnych wąsików... Pobiorą się i będą strasznie szczęśliwi. To dobrze. A jednak... smutno mi. To ta niemądra, czysto kobieca logika, która każe się cieszyć z porażek, a opłakiwać zwycięstwa serca ludzkiego... 25 października. Dziś powiedziałam Górskiemu... Nie mogłam dłużej zwlekać. Powiedziałam mu wprost, że muszę opuścić Rosiankę i wobec tego proszę o zwolnienie z posady... Takie proste słowa: posada... zwolnienie... wyjazd... Górski popatrzył na mnie, zaskoczony widocznie i może nawet zmartwiony. - Jakto? Pani chce stąd wyjechać? Pani? - Rok mój się kończy... - odparłam, siląc się na uśmiech. Muszę wyjechać. Starałam się pracować jak najsumienniej. Jeżeli nie wszystko spełniłam, co mogłam... Pan mi wybaczy, prawda? Chciałabym bardzo zostawić tutaj po sobie dobre wspomnienie... Wstrętny sentymentalizm, mazgajstwo! Górski miał słuszność, że mię ofuknął: - A to co znowu? Duby smalone! Bzdury jakieś, panie kochany, babskie faramuszki, ot! Patrzcie, i zaraz wyjechać! Krzywdził kto panią, dokuczył kto? Możem ja pani nie traktował, jak córkę? Jak mi Bóg miły, ale to głupstwa, co pani plecie... Dobre wspomnienie! Dobre wspomnienie!... - Może pan ma słuszność, lecz już się stało. Zresztą, nie będę tu chyba konieczna. Zastąpi mię z łatwością kto inny... Jak brnąć, to brnąć... Pan Tomasz popatrzył na mnie tak, jakby dopiero pierwszy raz w życiu mię widział. - No no - mruknął - nic nie rozumiem, panie kochany. Ale zobaczymy jeszcze, zobaczymy. Przecież pani nie myśli wyjechać tak łapucapu, z dnia na dzień? Ostatnie słowa powiedział jakoś miękko. Może to tylko moje przeczulone ucho pochwyciło ten ton... Stało się. Klamka zapadła. Jadę. XXX. Furtka w ogrodzie była otwarta, a od niej tylko kilka kroków do oficyny. Cesia uchyliła drzwi i cicho wsunęła się do wnętrza małego, schludnego pokoiku. - Kto to? - zapytał starszy, trzęsący głos. - Kto tam, bo niedowidzę... - Moja Krystyno, to ja... Panna Bielawska z Rosianki. - O! - zawołała staruszka, a stos gałganków posypał się z jej kolan na podłogę. - Panienka przyszła! - Przyszłam Krystynę pożegnać. - Jak to pożegnać? - spytała ze zdumieniem. - Bo już wkrótce wyjeżdżam. - O, mój Boże! Wyjeżdża panienka? Na długo? - Na zawsze, moja Krystyno. - W imię Ojca i Syna... Jakto? Panienka odjeżdża stąd na zawsze? A to się dopiero Jurek zmartwi... Chciałam powiedzieć: nasz pan... Cesia uczuła w sercu bolesny skurcz. Przysunęła do okna krzesło i szepnęła, siadając: - Nie tak znów bardzo, jak się Krystynie wydaje. - A ja panience powiadam, że bardzo. Już ja wiem dobrze, co mówię. Panienka myśli, ja stara, to już niczego nie dojrzę? Oho! Niejedno przeżyła Krystyna, to i niejedno lepiej od młodych rozumie. Panicz się przede mną nie zwierzał, a przecież ja swoje wiem... - Moja Krystyno... Pan Darnowski o nikim nie myśli, bo wciąż jeszcze żałobę w sercu nosi... po tamtej. - Żal żalem, moja panienko - odparła stara kobieta, kiwając głową. - Żałoba żałobą, a życie swoje prawo taki ma... Albo to mój panicz grat jaki, niedołęga, żeby miał swój cały wiek przepłakać? Dobra była panienka, świeć Panie nad jej duszyczką... Złota była panienka, ot, wspomnieć żałośnie... Ale jej niemasz na ziemi. Serce boli pomyśleć, ale jej niema. Do grobu to iść za nią? Wszystkich nas jedna mogiła czeka... Ale przedtem swoje przeżyć trzeba. Ot, w niebie nasza Olesia pomiędzy aniołkami pewnie zasiada... A na ziemi są inne. - Tak też ja myślę, że się pan Darnowski z panną Manetą ożeni. - Ej, co to, to chyba nie. Z inną toby się prędzej ożenił, od której kwiatek przyniósł do domu... - Kwiatek? - A tak. Różową piwonję. Dawno to było, jeszcze na wiosnę, ale ja dobrze pamiętam, jak dziś. Przyniósł ten kwiatek i mówi do mnie: "Niechno Krystyna zaraz we wodę włoży, bo to prezent." "Prezent? - pytam, - A od kogo?" "Od panny Bielawskiej z Rosianki" - powiada. Moja panienko, już ja się na tem znam. Ze dwa tygodnie ta piwonja w pokoju u niego stała, wodę zmieniałam codzień... A jeszcze kiedyś wrócił mój panicz z Rosianki smutny jakiś, zgarbiony. Ot, jakby mu dwadzieścia lat odrazu przybyło. Co tam w Rosiance słychać? - pytam (bo my często ze sobą gadamy, na rękach go przecież niańczyłam). A on powiada: "Nic, zdrowi wszyscy". A potem w okno popatrzył i mówi; "Panna Bielawska pewnie zamąż pójdzie niedługo". Prawdaż to, moja panienko? Idzie panienka zamaż? - Nie... nie... - szepnęła Cesia. - To nieprawda. - A panicz mówił, że za pana Szeligę. Ej, moja droga panienko! Już ja się chyba nie pomyliłam. Miał on serce do niej, niebogi, ale i do panienki ma serce... Przecież to człowiek żyjący... - Żyjący... - powtórzyła Cesia jak echo, i nagle w duszy jej stało się jasno, a z oczu jęły płynąć łzy... Perliste, wielkie, niemądre łzy ukojenia. Tak może płacze więzień, którego na wolność puszczono, lub człowiek, któremu wróciła dawna, dziecinna wiara w Opatrzność. W malutkim pokoiku zapanowała taka cisza, że słychać było wyraźnie brzęczenie ostatniej, zbłąkanej muchy. Nagle w tę ciszę wpadł turkot za oknem. Cesia podniosła głowę, a stara Krystyna krzyknęła: - To chyba nasz pan wraca? Bo któżby inny? Pan... panicz! I ruszyła ku drzwiom drobnemi, niecierpliwemi krokami, lecz Cesia wstrzymała ją za rękę: - Cicho... - szepnęła i położyła palec na ustach. Oczy jej miały dziwny, wilgotny blask. Zdawały się prawie czarne od rozszerzonych nadmiernie źrenic. - Cicho... - Powtórzyła z uśmiechem i sama wyszła z pokoju. Serce jej biło mocno, mocno, gdy przebiegła długi korytarz. Zdyszana, prawie drżąca, stanęła na ganku w chwili, gdy Jerzy Darnowski zwolna wstępował na schody, opierając się silnie na lasce. - To pani! - krzyknął, ujrzawszy ją, i nagle zamilkł. Nie witali się nawet. Stali naprzeciw siebie cicho, bez słów. Dopiero po długiej chwili Darnowski powtórzył niepewnie: - Pani?... tu?... - Tak, to ja - odparła Cesia poprostu. Uczuła, że na jej twarz, pobladłą ze wzruszenia, wracają zwolna rumieńce. Serce przestało się tłuc jak oszalałe i biło równo, choć mocno. W duszę wszedł spokój, jasny spokój świadomości, że wszystko musiało się stać tak właśnie, jak się stało. Wyciągnęła powoli rękę, a gdy ujął jej dłoń krzepko i miękko zarazem, powtórzyła dźwięcznym, prawie radosnym głosem: - Tak, to ja... I zaraz dodała ciszej: - Przyszłam... pożegnać Bożą Wolę, bo już wkrótce wyjeżdżam stąd. Nie wiedziałam, że pana spotkam, chociaż... wierzyłam w to... trochę... To dobrze, że pan teraz właśnie powrócił. To bardzo dobrze. - Pani wyjeżdża? - spytał i nagle powtórzył z troską głęboką: - Pani wyjeżdża? - Tak... myślałam, że odjadę, nie zobaczywszy pana więcej, i było mi ciężko z tą myślą... To smutno, nie móc pożegnać przyjaciela... Bo przecież byliśmy przyjaciółmi, prawda? - Przyjaciółmi? O, tak. Pani nawet nie wie, pani się nawet nie domyśla, jak wielka jest moja przyjaźń dla pani. Nie potrafiłem nigdy okazać jej... Ale pani odjeżdża... Dlaczegóż? Sądziłem, że pani pozostanie tutaj na zawsze. Sądziłem, że... - I ja nie przypuszczałam, że tyle rzeczy się zmieni. Właściwie - nigdy nie myślałam o tem, że będę zmuszona pożegnać Rosiankę, pana Tomasza... wszystkich. A jednak - stało się... Wysunęła rękę z dłoni Jerzego i splotła palce z nagłą dziecinną rozpaczą. - Dlaczego pan odjechał? Dlaczego pan mię zostawił samą? Przecież ja jednak jestem tylko kobietą, istotą słabą i nieporadną... Przeszłam tu bardzo przykre chwile i nawet nie mogłam panu powiedzieć... Nie mogłam panu przed odjazdem powiedzieć... Gwałtownym ruchem Darnowski odrzucił precz laskę i chwycił ramiona dziewczyny. Ramiona te drżały, jak od hamowanego płaczu. Opuścił ręce i szepnął, schylając głowę: - Czego pani nie mogła mi powiedzieć? - Że... przecież ja pana kocham. Są słowa, które, wypowiedziane głośno, proszą o ciszę... Czasem jednakże, jak tama zerwana, wywołują potoki słów innych. Cesia mówiła teraz bezładnie, gorączkowo, jakby nagle rozpętała się burza, długo tłumiona w jej sercu: - Ja pana dawno kochałam. Teraz już wiem... Kochałam pana, że pan był smutny i że pana pocieszyć nie mogłam... Że pan codziennie chodził tam, na jej grób... Cierpiałam nad tem i jeszcze bardziej kochałam pana. Było mi nieraz smutno, boleśnie, obco przy panu... I właśnie, tem bardziej musiałam pana kochać... Pana... I wiedziałam, że muszę to panu powiedzieć, zanim odjadę... Że muszę to panu powiedzieć... - Teraz już pani nie odjedzie - rzekł cicho Jerzy. - Tylko niech pani powtórzy jeszcze raz: więc to prawda? Więc pani zechciałaby pozostać przy mnie... ze mną... Na całe życie? - Tak, tak... - Niech pani raz jeszcze pomyśli. Co ja pani dać mogę wzamian za jej promienną, bujną młodość. Niech pani spojrzy na moje włosy: są prawie siwe na skroniach. Niech pani pomyśli, że mnie zniszczyła wojna i wiele, wiele nieszczęść. Że jestem prawie kaleką. Niech pani pamięta, że to, co ja przeszedłem w życiu, w dwójnasób dodaje lat. Ja jestem stary, panno Cesiu, dwa razy starszy, niż mój wiek... A pani jest taka młoda. Pani jest prawie dzieckiem. - Kocham pana - odparła z mocą. - Czyż się nie wszystko zamyka w tem słowie: i pańskie posiwiałe skronie i moja bujna, promienna młodość, jak pan powiedział? Czyż można obrachować, ile lat liczy dusza człowiecza? Jeżeli tylko mogę być panu potrzebna... Jeżeli pan mię nie odtrąci... Jeżeli pan mię chce widzieć przy sobie zawsze... - Czy ja chcę widzieć panią przy sobie? Słońce zniżyło się ku ziemi, i poprzez nagie gałązki drzew, wśród podnoszących się oparów świeciło mocno czerwonym blaskiem, jak wielki lampion Nipponu. Jerzy Darnowski pochylił się ku Cesi i patrzył, długo patrzył na jej spokojną twarz o mądrych, łagodnych oczach. - Chodźmy - szepnęła - zejdźmy na chwilę tam, do ogrodu. Niech pan nie szuka laski. Czyż ja nie mogę choć raz, ten jeden raz być pańską podporą? O, proszę spojrzeć: tu, na tem miejscu mówił pan kiedyś o duszy ludzkiej, która zamiera, bo Stwórca cofnął wszechmocną dłoń. Czyż nie należy nam wierzyć, że łaska została wrócona i że nad nami czuwa dziś znowu Ten, który jest Panem życia ludzkiego... Panem życia i śmierci. Mówiła cicho, ale głos jej przenikał do głębi to serce, które od lat zdawało się znieczulone przez ból, ukołysane do jakiegoś martwego półsnu przez mękę tęsknoty. Jerzy Darnowski znów spojrzał na jasną twarz w obramowaniu gładkich, lśniących włosów i rzekł: - Niech pani mówi... Niech pani mówi dalej. To tak słodko odnaleźć własne myśli na cudzych wargach. Od strony domu dobiegło nawoływanie: - Proszę pana! Paniczu! Jurku! Herbat przecie podałam i dawno stygnie! Trzeba się ogrzać po drodze! Jerzy się zwrócił ku Cesi: - Pójdziemy, prawda? Niechaj staruszka nie czeka za długo. Jaki ja jestem nierozważny!... Nie chłodno pani? Przecież pani nie wzięła nawet palta! - Ciepło mi, ale wracajmy... - odparła z uśmiechem. Wchodząc na stopnie tarasu, wsparty na silnem ramieniu Ogrodniczki, Jerzy Darnowski rzekł do staruszki, która czekała w otwartych drzwiach: - To moja narzeczona, Krystyno. Warszawa - październik 1923 r. Spis rzeczy I. Księga umarłych II. Ogrodniczka 32 / 1