Autor: Prentice Mulford Tytul: MOC DUCHA. MOC ŻYCIA BÓG W TOBIE Jako istota duchem obdarzona jesteœ czšstkš Nieskończonej Œwiadomoœci i Nieprzebranej Mšdroœci. Jako ta jej czšstka jesteœ bez przerwy wzrastajšcš siłš. Siła ta może tylko zwiększać się, nigdy - maleć. Ona to, z otchłani czasu się dŸwigajšc i wcišż się potęgujšc, ukształtowała umysł twój i tym, czym jest dziœ, uczyniła. Do siły tej każdy z żywotów twoich nieœwiadomie dorzucił coœ nowego. Każde zmaganie się duchowe - czy to w walce z bólem, nałogiem lub występkiem, czy w dšżeniu do jakiejœ władzy, umiejętnoœci, kunsztu albo sztuki - zmaganie się z samym sobš, z niezadowolenia z siebie pochodzšce, z poczucia braków własnych - wszystko to było czynnikiem postępu w głšb ku rosnšcej mocy, wzwyż ku względnemu udoskonaleniu, a przez nie ku szczęœciu. Albowiem sensem żywota jest szczęœcie. Dziœ rozporzšdzasz większš iloœciš sił duchowych niż kiedykolwiek przedtem; dowodzi tego właœnie twoje z siebie niezadowolenie, wzrastajšcy krytycyzm w stosunku do siebie. Gdyby bowiem duch twój nie był się stał jaœniejszym, nie dostrzegłby tych braków w sobie, a już zwłaszcza nie bolałby nad nimi. Ale na wahadłowej drodze uœwiadomień może w tej chwili właœnie mijasz punkt najniższy. Przeceniasz swe usterki pod pierwszym wstrzšsajšcym wrażeniem ich odkrycia. Przypuszczasz, że wzrastajš, ale to tylko twoje złudzenie optyczne, to rezultat tego, żeœ zbliżył się do prawdy. Bóg w tobie, czyli wiecznie kwitnšca w łonie twoim siła, otworzył ci oczy na wady charakteru twego; ale też nigdy jeszcze wady te nie były tak bliskie usunięcia, jak właœnie w tej chwili. Oto pod domem znajdowała się zapowietrzona jama, stanowišca Ÿródło ukryte zarazy. Odkrycie jej - zapewne - nie było dla nikogo przyjemnš niespodziankš, ale obecnie już mieszkańcy domu czujš się pewniejsi niż przed tym odkryciem, bo teraz nie ulega najmniejszej wštpliwoœci, że gniazdo zarazy zostanie zniszczone. Ta czarodziejska różdżka rabdomanty, poznaniem zwana, gdy zamiast żyły złota odkrywa gnojowisko zaskórne, nie mniejszej, lecz tym większej pochwały jest godna. Nikt niech się nie przeraża swoimi błędami: sš one w nim - zapewne; ale i Bóg też w nim jest, i on mu je wskazuje, chcšc, by się doskonalił. Od dziewiętnastu wieków powtarzano cišgle człowiekowi, że niegodny zeń grzesznik, a ten œwiat to padół nędzy i upadku. Wbijano mu to w głowę tak długo, aż w końcu stał się tym "grzesznikiem", a przez owš "grzesznoœć" jego życie i œwiat stały się "padołem". Ale oto pierwsze zdanie pierwszej ksišżki, z której dziecko chińskie naukę w szkole rozpoczyna, brzmi: "Człowiek jest dobry". Traktować każdego zawsze i z założenia jako dżentelmena - to znaczy tak weń to dżentelmeństwo wmówić, zasugerować mu je, aż stanie się ono dla niego tš "drugš naturš" z przysłowia, a z czasem w końcu nawet po prostu "naturš". Nikt niechaj nie narzeka: "Jakże mam przezwyciężyć wszystkie swe słaboœci? Nie! lepiej już dam spokój; trudno, już się nie poprawię". Przecież mówišc to, właœnie poprawiasz się w tej chwili. Każdy protest w duszy jest jakšœ jej przemianš. Tylko że, oczywiœcie, nie wszystko może stać się w jednym dniu, tygodniu ani nawet roku. I w przyszłych twych wcieleniach nigdy nie nastšpi taki dla ciebie okres, kiedy już nic do poprawienia w sobie nie będziesz mógł znaleŸć. Każda zaœ poprawa z koniecznoœci przypuszcza, że istnieje to właœnie, co ma być poprawione. Każdy wcišż od nowa buduje sam siebie z nowych barw, sił i kształtów, jako żywy chram bóstwa; a kamieniem węgielnym, założonym dlań przez Budowniczego, jest szacunek dla samego siebie - wielkie, œwięte JA nasze; ale nie to małe i marne, dzisiejsze, tylko ten idealny obraz samego siebie, który każdy z nas w sobie nosi i do końca żywym nosić winien. Podobnie jak drzewo nie przestaje rosnšć w zimie, żaden talent nigdy wzrastać nie ustaje. Uczšc się deklamacji, malarstwa, gry w bilard lub czegoœ podobnego, łatwo jest zauważyć, że po przerwie miesięcznej, rocznej, a nawet czasami dłuższej, gdy tylko nam powróci utracona wprawa, gramy, malujemy lub deklamujemy o wiele lepiej niż poprzednio; sami o tym nie wiedzšc, zgoła nie myœlšc o tym ani tego pragnšc, wzbogaciliœmy się o nowe punkty widzenia i nowe metody. "Jakiż więc sens ma życie?" Sensu własnego życia okreœlić nikt nie może - ten sens zostaje zawsze okreœlany przez szerszy los zbiorowy, przez prawo, które nami rzšdzi i wiedzie nas. Dokšd?... Oto ku coraz bardziej wzrastajšcej, po prostu bezgranicznej zdolnoœci do szczęœcia. Co dnia i co godziny wszyscy - niech sobie pozory, jak chcš, przeciwko temu przemawiajš - wrastamy coraz głębiej w szczęœcie przy pomocy coraz to czulszych naszych i coraz mšdrzejszych, coraz œwietlistszych organów. Cierpienia, które wypada nam znosić, pochodzš z tego samego narastania duchem, które sprawia, że chcšc nie chcšc znajdujemy się coraz bliżej Ÿródła niedoli naszej tak, iż je wreszcie musimy zauważyć i uznać udrękę naszš za niezbity dowód, żeœmy zbłšdzili na manowce, skšd za wszelkš cenę musimy zawrócić. Na tego zaœ, kto z głębi duszy, z powagš œmiertelnš domaga się poznania właœciwej swej drogi, zstšpi coœ zawsze, co go poprowadzi; jest to bowiem jedno z najgłębszych i najsubtelniej pomyœlanych praw bytowych, iż żadne prawdziwe wołanie o pomoc bez odpowiedzi nie będzie zostawione. Wszelkie mocne i szczere pragnienie lub modlitwa musi nam przynieœć w darze to, o co się modlimy, czego pożšdamy. Ludzie, których los zda się szczególnie przeœladować, mogš być najlepsi nawet i najporzšdniejsi, ale sš widać krnšbrni i zakamieniali wobec własnej duszy: nie widzš, a - co gorsza - nie chcš widzieć, dokšd los pragnie ich zaprowadzić; sš jak ten koń oporny, który przed przeszkodš wcišż się wyłamuje, choć go szpicruta jeŸdŸca boleœnie przynagla. Gdzie ból, tam i błšd jest; gdzie cierpienie, tam musi być coœ fałszywego. Cierpienie to busola, która wskazuje drogę ku Wyspom Szczęœliwoœci. W szczupłym kółku tych, którzy osišgnęli mšdroœć, znajdzie się dzisiaj kilku, żyjšcych w tak doskonałej harmonii z Nieskończonoœciš, iż droga ich przeznaczeń nie prowadzi już nigdy przez cierpienia, pochodzšce z poważniejszych jakichœ zboczeń na manowce. Ci najnieliczniejsi z rozmysłem zachowujš w sobie jakiœ brak niewielki, jakiœ "słaby punkt" w cielesnej swojej organizacji, aby dla drobniutkich odchyleń swych od prawdy posiadać w sobie jeszcze jakšœ busolę ziemskš, coœ, przez co każdy najmniejszy brak w nich mógłby ujawniać się wyraŸnie i, że tak powiemy, namacalnie. Sens życia?!... Tak się naucz żyć, aby każdy nowy twój dzień cechowała pewnoœć coraz to większej pełni bytu, coraz to czystszych i subtelniejszych uciech - aby to, co się zowie "czasem do zabicia", nie istniało dla ciebie, aby nawet myœl o tym była ci całkiem obca. Naucz się doznawać czysto fizycznej błogoœci, po prostu zwierzęcej uciechy ze słońca, ekstazy oddychania, jak to umiejš tutaj wszyscy ci, co życie wzwyż w sobie dŸwigajš. Trzeba potrafić wznieœć się nad ból i chorobę, stać się na tyle panem swoich myœli, aby one, dowolnie, kędy zechcesz, wysłane - panu swemu przyniosły, czego tylko zapragnie: i dom, i ojczyznę, odzież i pożywienie,druha i ukochanš... Myœl powinna stać się podobna do owego dżina z arabskiej bajki: wszystko zdobywać winna, nie grabišc przy tym ani nie krzywdzšc bliŸnich, bo dżin tylko stwarza, lecz nic nie odbiera. Tak wzmóc się trzeba na siłach, aby nasz duch dowolnie zdolny był ciało swoje odmładzać, przemieniać i uszlachetniać, podtrzymujšc je, jak długo zechce, w takim stanie, że żadna z jego częœci nie osłabnie,nie zwiędnie ani nie ulegnie rozkładowi. Pić z cišgle nowych studzien radoœci i napój uciech podawać innym; być zawsze tym, co daje; nie mieć wrogów i nie czuć się wrogiem niczyim, ale być zawsze mile przez wszystkich widziaa kolację i posiada, jak ambasadorowie, znak specjalny, by pojazd jego nie musiał czekać na skrzyżowaniach ulic.nym - oto istotny sens życia, którego się nauczyli i uczš codziennie ludzie równie jak my "realni", lecz bardziej od nas żywi. Mówišc innymi słowy, ziemię zmieniać należy w niebo. Podobna doskonałoœć to zresztš odległy dziœ jeszcze, co prawda, ale nieunikniony los każdej duszy indywidualnej, nikt bowiem ujœć nie zdoła przed ostatecznym szczęœciem. W miarę jak kroczšc poprzez swe kolejne ciała, duch urasta, uczy się on właœciwie oceniać wszystkie męki, które zniósł lub znosi, jako życzliwe i mšdre szturchańce, które go wypychajš ze œlepych uliczek, aby w nich nie utknšł, zwracajš go natomiast w kierunku, w którym idšc, uniknie wreszcie wszelkiego cierpienia i stanie na wyżynie życia. Wówczas w porywajšcym wirze szczęœcia zniknie dla niego wszelkie poczucie czasu, jak na pochłaniajšcym uwagę widowisku lub w ekstazie miłosnej, podczas muzyki albo podczas niebezpieczeństw, fascynujšcych przygód. I hinduska nirwana nie stanowi również nic spoza człowieka. Jest ona, przeciwnie, rodem z tego œwiata i w kwiecie lotosu serca ludzkiego spoczywa: "Duch jest jej tworzywem, życie - jej ciałem, œwiatło - kształtem". A tak oto przebiega szereg rozwojowy: jaŸń, składajšca się tylko z pokarmu; w tej jaŸni, jak w otoczce, tkwi jaŸń oddechowa; w niej - emocjonalna; w tej znów - poznawcza, i w niej dopiero, jako najwewnętrzniejsza - jaŸń, będšca rozkoszš! I ta jest zaiste istotš człowieka; kto bowiem dociera do istoty rzeczy, tego przenika rozkosz; a gdyby tej rozkoszy nie było na œwiecie, któż by chciał żyć, oddychać? On (duch, atman) jš stwarza; kto raz już znajdzie spokój i punkt oparcia dla siebie w tym, co Ponadcielesne, Niewypowiedzialne, Niezgłębione, ten już tego spokoju dostšpił na zawsze; jeœli jednak poza tym jest w nim i coœ innego, gdy jest w nim jakaœ próżnia, nie zazna on spokoju, lecz będzie w nim niepokój zwykły tym, co mylnie sšdzš się być mšdrymi (Wedanta). Niepodobna nigdy za często powtarzać, że tylko w pogodzie ducha leży tajemnica wszelkiego ziszczenia. Wystrzegać się nadziei, co wrzawę i hałas dokoła siebie czyni - i pożšdania, szarpišcego nerwy - nie dać się trawić tęsknocie! We œnie i na jawie podtrzymywać w sobie tylko łagodnš pewnoœć, że wszelki trud i praca muszš się nam opłacić, wszelkie przedsięwzięcie powieœć; że dzisiejsze nasze dŸwignięcie się wzwyż na drodze rozwoju jest tylko stopniem do następnego jutra. Marzona przez cię podróż do krainy cudów ma być dla serca twego czymœ tak niezbicie pewnym, jak to, że jutro znowu wzejdzie słońce. Niepokój i troska stajš się słowami bez treœci dla tego, kto wie, bo poznał prawdę; a jego posłannictwo i ostateczny triumf - czy to jako malarza, rzeŸbiarza, mówcy, kupca, architekta czy wynalazcy - sš dlań rzeczš tak łatwš i samš przez się zrozumiałš, jak wejœcie na piętro po wygodnych schodach. W życiu, nawet niezupełnie, lecz chociażby względnie doskonałym, dojœć do tego musi, jeżeli tylko prawidłowe i owocne używanie substancji myœlowej, posługiwanie się jej siłami przycišgajšcymi i odpychajšcymi, stanš się dla nas czymœ tak naturalnym i przyrodzonym, jak oddech albo bicie serca. Potrzeba na to tylko, abyœmy doszli do tego istotnie żywego poznania z ducha, że nasze pragnienia, we właœciwej objawiajšce się postaci, sš czymœ w rodzaju liny duchowego przycišgania ku nam z matematycznš pewnoœciš wszystkich potrzebnych nam sił, œrodków, pomocy, sposobnoœci - podobnie jak muskuły naszych ramion potrafiš œcišgać ku brzegowi łódŸ, którš holujemy. Wszak już dziœ nadajemy spokojnie depeszę, nie troszczšc się bynajmniej o to, że nie dojdzie do miejsca przeznaczenia z tej racji, iż o istocie elektrycznoœci my dotychczas prawie nic nie wiemy. Czy elektrycznoœć stanowi jakiœ magnetyczny wir w eterze, czy wszechœwiatowy eter w ogóle istnieje, czy też jest jedynie naszš hipotezš pomocniczš: a jeœli istnieje, to czy mamy go sobie wyobrażać jako ciecz idealnš, czy jako substancję o konsystencji stali? Wszystko to sš dzisiajjeszcze zagadnienia z dziedziny fizyki matematycznej; a ponieważ nauka ta - i to właœnie stanowi o jej charakterze i wielkoœci - mniej więcej co lat dwadzieœcia z gruntu się odmienia, więc czym jest elektrycznoœć, wiemy dziœ równie mało, jak za czasów Franklina; tylko że już umiemy niš się posługiwać, i właœnie jednš z posług, które nam oddaje, jest przesyłanie depesz. Zupełnie tak samo i posługiwanie się siłš myœlowš jest zagadnieniem czysto praktycznej natury, kwestiš prostego doœwiadczenia, które każdemu podjšć wolno. A nawet każdy na swój swoisty sposób spróbować go powinien. Kto, nie zbadawszy tej sprawy osobiœcie w sposób doœwiadczalny, odrzuca zjawiska psychiczne w tej postaci, jak je tu wykładamy, po prostu dlatego tylko, że wydajš mu się niezrozumiałe, ten - gdyby chciał być konsekwentny - musiałby odkładać zapoznanie się z telefonem i telegrafem aż do czasu, gdy sama istota elektrycznoœci przestanie dlań być rzeczš niepojętš. Właœciwie zaœ ostrożniœ tego rodzaju również i żyć by nie powinien - bo wszak co to jest życie, nikt dotychczas nie wie. Zanim ludzie nauczyli się korzystać z elektrycznoœci, było jej w przyrodzie tyleż, co i dzisiaj, i była ona również jak dzisiaj zdolna służyć naszej wygodzie; lecz władza nasza nad niš jeszcze nie istniała, bo brakło nam sposobów i umiejętnoœci nadawania jej kierunku dla nas pożšdanego. Przemożnš potęgę pršdów myœlowych aż po dzień dzisiejszy nie tylko się trwoni, ale nawet gorzej: przez ignorancję i złe przyzwyczajenia, nabywane i umacniane w cišgu całego życia, nasze baterie pracujš tutaj w kierunku wręcz przeciwnym, niżby należało. Gromadzimy w sobie i wyładowujemy raz po raz nieżyczliwoœć, zazdroœć, szyderstwo, uršgania, gminnoœć i brzydotę pod wszelkimi postaciami; a przecież to wszystko stanowi realnš substancję myœlowš, tylko przepuszczonš przez złe transformatory, szkodzi więc nam na pewno, a może i innym. Kamieniem węgielnym owocnoœci wszystkich naszych usiłowań i w tym, i we wszelkim innym istnieniu naszym jest: nigdy o niczym w myœlach nie mówić - niemożliwe. Nigdypod wpływem pierwszego popędu nie odrzucać żadnejidei, jakkolwiekby się dziwnš albo zuchwałš zdała. Zawsze najpierw poczekać, niech się instynkty skupiš w nas i zbiorš - często sš nieobecne. Dopiero wtedy może się zjawi w nas ten dziwnie subtelny dreszcz zarania, będšcy udziałem wyłšcznie tych, co stojš u poczštków rzeczy. Największy, najoczywistszy cud, gdyby nawet był dla wszystkich widoczny, ale trwał tylko jednš chwilę, zeœlizgnšłby się gładko i bez œladu po mózgu ludzkoœci. Im fantastyczniejsza i bardziej oszałamiajšca jest jakaœ myœl, tym więcej czasu należy jej zostawi描do działania. Wołać "niemożliwe!", ponieważ coœ się niemożliwym zdaje, znaczy to w ogóle hodować w sobie fatalny nawyk do negacji. Œwiadomoœć staje się wtedy jak gdyby więzieniem o drzwiach zaryglowanych przed nieskończonoœciš z zewnštrz, podczas gdy wewnštrz zostaje sam, sam jeden maleńki człowieczek. Mówić "niepodobieństwo!" o jakimœ celu do osišgnięcia w sobie - czy będzie nim wieczna młodoœć, czy cielesna nieœmiertelnoœć - jest grzechem, popełnianym przeciwko Duchowi, albowiem nie daje mu to urzeczywistniać samego siebie za naszym poœrednictwem. Albo, właœciwiej mówišc, będzie to dla niego tylko zwłokš, tylko opóŸnieniem. Bo, jak chcesz się opieraj, stawaj okoniem i wierzgaj na próżno przeciw oœcieniowi - na dłuższšmetę nie ma, ani być nie może, skutecznego oporu przeciw doskonaleniu się wszechrzeczy (nie wyłšczajšc ciebie), i wszelkie twoje krzykliwe "to niepodobieństwo!" oznaczajš co najwyżej wzniesienie chwilowej przegrody. Mawiaj do siebie zawsze: wszystko jest możliwe - ja mogę stać się wszystkim, co budzi mój podziw. Mogę zostać pisarzem, artystš, wynalazcš, mówcš; mogę się zrobić jak chcę, pięknym, gibkim, zda się już tylko: "kawiarniš". Powiedzenia Nestora Roqueplana, Rogera de Beauvoira, Alfonsa Karra i de Vallesa wystarrowym i szczęœliwym. A wtedy stanš przed tobš otworem drzwi do niewidzialnej œwištyni wnętrza ducha. Twoje "nie mogę" było tš zaporš, która cię odgradzała od ciebie samego. "Żywić nadzieję wbrew wszelkiej nadziei" jest wielkš mšdroœciš; a mšdroœć tę osišgać umiała dotychczas jedna tylko miłoœć. Białej magii pragnienia nikt na zasadzie cudzych doœwiadczeń nie posišdzie, choćby œwiadectwo i przykład były dla niego jak najbardziej przekonujšce, a cud obcego życia jak najoczywistszy. Te mogš zawsze służyć tylko jako zachęta i podnieta, nigdy - jako wzór właœciwy do naœladowania; podobnie bowiem, jak sš ogólne prawa, którym podlegajš wszyscy, tak sš też prawa indywidualne, jako że każdy człowiek jest jedyny, niezastšpiony i z nikim nie da się porównać. Ani ja po twej drodze szczęœcia dojœć nie mogę, ani ty po mojej, przychodzimy bowiem z dwu zupełnie różnych okolic wiecznoœci. Najgłębszy rdzeń mego i twego życia noszš na sobie piętna dwóch zgoła obcych istnień. Nie ma dwóch słów, które by dla dwóch ludzi to samo znaczenie posiadały, a cóż dopiero mówić o dwóch różnych i obcych sobie doœwiadczeniach. Gdzie niedŸwiedŸ polarny w najlepsze używa życia i pławi się w rozkoszy, tam tygrys odmraża sobie łapy. Każda istota musi znaleŸć odrębny swój wyraz jednostkowy dla praw ogólnych. Znane jest na przykład to powszechne prawo, że wiatr napędza żaglowce; ale przecież nie na każdym statku jednakowo ustawia się żagle. Podobnież, według powszechnie obowišzujšcego prawa, myœli nasze poza obrębem organizmu działajš jedne na drugie tudzież na œwiat fizyczny, tak że ciała nasze zależš w znacznej mierze od zabarwienia myœlowego tych, z którymi - sami o tym nie wiedzšc - obcujemy w Oceanie Ducha. Ale właœnie dlatego byłoby to z mej strony krokiem zupełnie chybionym, gdybym ja, widzšc kogoœ o duchu znacznie mój duch przewyższajšcym, a kto swš drogš cišgle idzie naprzód, chciał naœladować niewolniczo jego sposób życia, jego metody i stosunek do œwiata i ludzi. Organizm nasz zawiera żelazo, fosfor, siarkę, zwišzki mineralne w tysišcznych odmianach tak różnorodnych i subtelnych, że chemia fizjologiczna daleka jest jeszcze od ich dokładnej znajomoœci. A duchowa nasza istota składa się ze swej strony z niewidocznych odpowiedników tych wszystkich pierwiastków i ich połšczeń, w niesłychanie delikatny i nieskończenie rozmaity sposób w każdej jednostce ze sobš pomieszanych i uwarstwionych. Któż więc, prócz ciebie samego, zdoła ocenić należycie, kto zdoła właœciwie pokierować wszystkimi poszczególnymi akcjami i reakcjami tego jedynego na œwiecie ich zespołu, który twe JA stanowi? Ty sam musisz wyszukać sobie odpowiadajšcych twojej naturze przyjaciół, okreœlić właœciwe dla ciebie pożywienie tudzież potrzebnš iloœć ruchu - słowem, instynkty w sobie wyćwiczywszy, wykryć musisz, jakich ci trzeba zabiegów higienicznych, by żyć możliwie dobrze. A tu człowiek dzisiejszy lekarza dopiero pytać musi, co jeœć powinien - lekarza, który równie mało, jak on sam, wie o tym. Taki zanik instynktów spotyka się na całej przestrzeni natury chyba jeszcze tylko u pewnych zwyrodniałych mrówek rozbójniczych, które nie sš zdolne nawet pożywienia znajdować same sobie i muszš się kazać karmić niewolnicom. Lekarze w najlepszym razie wiedzš to i owo o chorobach, ale na zdrowiu zgoła się nie znajš, chociażby z tego względu, że istotne zdrowie trafia się bardzo rzadko. Lekarz przez całe życie nie styka się nigdy z ludŸmi zdrowymi, normalnymi. Stšd zjawiajš się potem takie wariackie obliczenia, jak te na przykład, które spotykamy u wielkiego chemika Liebiga, dowodzšcego, że człowiek potrzebuje dziennie tyle a tyle substancji białkowych. Znakomity ten uczony przeprowadzał swe doœwiadczenia wyłšcznie na obrzmiałych i napęczniałych korporantach o brzuchach piwoszy, a więc na niesłychanie nędznych motorach ludzkich, potrzebujšcych potrójnej iloœci paliwa. I wskutek tych badań nad tak nieodpowiednimi obiektami przez lat trzydzieœci potem w całej Europie po prostu hodowano zapalenia wyrostka robaczkowego, artretyzm i inne choroby przemiany materii, przekarmiajšc ludzi, a zwłaszcza dzieci, i krew im zatruwajšc. Każdy lepszy człowiek ma w każdej gałęzi swojej działalnoœci, czy to będzie sztuka, nauka czy handel, swoje własne metody, tak odmienne, swoiste i zróżnicowane, że chcšc je wytłumaczyć, nie byłby w stanie dobrać słów dosyć subtelnych; a co się tyczy jego ciała, tego siedliska wszystkich jego zmysłów, czyż miałby dopiero być zmuszonym kogo innego o nie pytać? Należy zawczasu ćwiczyć powonienie, smak i czucie na pokarmach delikatnych; a przy lada drobnostce, która nam doskwiera, nie można pozwalać, aby do organizmu wlewano nam kwartami lekarstwa - czyli właœciwie te substancje regulujšce, które w niewielkich dawkach ustrój sam na własny użytek wytwarzać może i powinien. Niewštpliwie, ludzie z większym doœwiadczeniem w zakresie praw ogólnych mogš być innym bardzo przydatni i pomocni, dodajšc im bodŸca, podtrzymujšc odwagę, krzepišc siły i, że tak powiemy, zarażajšc ich nadziejš. Spotykać się z takimi ludŸmi o okreœlonej porze, możliwie w tym samym miejscu, i toczyć poważne, przyjemne rozmowy - rzecz to wysoce pożyteczna, która może mieć dla nas skutki wręcz nieobliczalne. Kto jednak bierze sobie jakiegoœ człowieka, mężczyznę czy kobietę, choćby nawet proroka czy œwiętego, za autorytet i nieomylnego w œwiecie duchowym przewodnika, ten oczywiœcie zbacza z właœciwej drogi, żyje bowiem doœwiadczeniem cudzym - doœwiadczeniem człowieka inaczej z pierwiastków jemu swoistych złożonego, inaczej reagujšcego na œwiat i na którego œwiat też inaczej oddziaływa. Czepianie się poły innego człowieka jest grzechem tchórzostwa. Lgnšć do czegoœ małego, pozornie pewnego, ponieważ widocznego, zamiast się powierzyć samej niewyczerpanej, nieskończonej Mocy - cóż to za małodusznoœć! Zamiast w nieskończonoœci jak ptak zawisłszy na jej skrzydłach w promienne dać się ponosić kraje... Tej nieskończonej siły samej w sobie nikt z nas nie ujrzy nigdy, widzimy zawsze tylko jej wiecznie zmienne kształty, jako to słońce, gwiazdy lub zwierzęta; lecz naszym jest zadaniem ucieleœniać jš w nowej postaci w samych sobie - w postaci przyszłego ziemskiego archanioła. Siła ta działa w każdym - w mężczyŸnie czy kobiecie, dorosłym czy dziecku. I na jakimkolwiek stopniu drabiny życia stojš, na jakimkolwiek poziomie moralnym albo umysłowym, dziœ sš oni wszyscy mšdrzejsi, silniejsi, a więc i lepsi, niż byli wczoraj i kiedykolwiek przedtem, choćby wszelkie pozory mówiły co innego. We wszystkich postaciach natury i ducha, wyzwalajšcych się z więzów materii, pęd do subtelnej doskonałoœci, zanim pewien stopień rozwoju osišgnie, pozostaje sam sobie nie znany, nieœwiadomy. Tęsknišcy Bóg przebywa wszędzie, wiecznie czynny, nawet w pijaczynie, który się w rynsztok stoczył. Duch pragnie się zewszšd wydobyć i wzbić w górę: z najpodlejszego kłamcy, z najbardziej pogardy godnego łajdaka. I wielkim to jest błędem powiedzieć o kimkolwiek, jakoby "na psy zszedł"; takich słów raz na zawsze poniechać wypada. Podobna myœl o kimœ działa jak cios psychiczny, który, skroœ Niewidzialne idšc, uderza w piersi tego, do kogo się odnosi, wstecz go odrzuca i cofa w rozwoju; stanowi ona dla każdego czynnik hamujšcy w tym ciężkim, œlepym trudzie wydobycia się jeszcze w cišgu tego wcielenia z okrutnej wilczej jamy, w którš wpadamy tak często. I zupełnie tak samo, jak nasze myœli nieraz cios zadajš innym, tak też czyjaœ myœl niema, nie wypowiedziana, nie ujęta w słowa, z pewnoœciš i nam często bezwiednie przeszkodziła wybrnšć z jakiegoœ bagna, w którym brodziliœmy właœnie: z jakiegoœ stanu niezdecydowania albo zależnoœci, złego usposobienia, myœli drwišcych i szyderczych lub nienawiœciš tchnšcych. Wszelki sšd wzgardliwy albo potępiajšcy szkodzi nie tylko tym, o których jest wypowiaobnych wypadków wymiany tej dokonuje się w sposób oficjalny. Któryż dziennik mógłby wysyłać reporterów do wszysdany, ale pogarsza również w ogóle "aurę" œwiata i, chociaż odrobinę, lecz zawsze jš uwstecznia. "Co mi nie zadaje œmiertelnego ciosu, to mnie silniejszym czyni" (Nietzsche). Pasowanie się cišgłe z wiecznym promieniowaniem ku nam z otaczajšcego œwiata wyziewów szyderstwa i pogardy, uwłaczajšcej krytyki i szarpania czci ludzkiej, może doprowadzić człowieka do tego, że nagle stanie się on siłš pozytywnš i - jak stal hartowny - na kształt twardego miecza pójdzie przez œwiat i życie. Siła istoty ludzkiej, która w ten sposób nagle stała się pozytywnš, jest niezmierna, i niezmierny jest wir ten w eterze duchowym, który wytwarza ona niespodzianie przez odruch sprzeciwu. Tylko że taki człowiek musi raz gdzieœ kiedyœ znaleŸć i takš wyspę, dla siebie odpowiedniš, gdzie negatywnie odbiorczym stać się może. Bo być przez całe życie bez przerwy po-zytywnym - tego nikt znieœć nie zdoła. Każdy człowiek ma prawo rzec do otoczenia, które go krytykuje: "Wolałbym słowa aprobaty - prawda - lecz nie zależę od niczyjego 'tak' i niczyjego 'nie' . Jedynš instancjš, którš uznaję, jest Bóg w sercu moim. Przed Jego sšdem w nicoœć pada sofizmat wszelki, a od zmarszczenia brwi Jego nie masz ucieczki". Nikomu nic nie przyjdzie - w najdosłowniejszym realnym znaczeniu tego słowa - i na nic mu się nie zda tłumaczyć się z morderstwa, oszustwa czy kradzieży nieodpartym przymusem, neurozš, psychozš i innymi tego rodzaju terminami fachowymi oraz powoływaniem się na przeróżnych ekspertów i biegłych. To może dobre w sšdzie dla prawników, lecz zgoła i na wieki wieków bezskuteczne ze stanowiska prawa naturalnego i nieskończonego, które ma własne sankcje przeciw wszelkiemu zboczeniu z drogi prawdy. Ludzkoœć dzisiejsza przechodzi w rozwoju swoim przez stadium krytyczne: ma już doœć siły ducha, aby popełniać niebotyczne błędy, ale i cierpi, może więcej niż kiedykolwiek, od wyżej wymienionych, a nieubłaganych sankcji naturalnych i wskutek tego żyje w piekle wzajemnych nienawiœci. Tylu i tak różnorodnych form nienawidzenia się nie było z pewnoœciš jeszcze nigdy: nienawidzi się już nie tylko warstwami i kastami, poziomo i pionowo, ale i po przekštnej, od narodu do narodu, "patriotycznie", i w poprzek, od partii do partii... Pomiędzy zaœ tymi głównymi nienawistnych uczuć kierunkami biegnš zygzakowate, jak żyłki poboczne na ciele ludzkoœci, niezliczone nienawiœci między jednostkami, od serca do serca, sposobem prywatnym. I wszystko dlatego, że duch już tak się wzmocnił, iż jego opór przeciw nieskończonym prawom zdolny jest wywoływać o wiele większe skutki niż u zwierzšt lub istot natury pierwotnej. Lecz oto już się tyle nagromadziło cierpień, a fałsz - choć nie wiadomo, na czym on polega - cišży nam tak nieznoœnie, że i tęsknota, nawet w najtępszych duszach, przepotężnš stawać się zaczyna, aby się czegoœ więcej dowiedzieć o prawach, które tym wszystkim rzšdzš. I dlatego tęsknocie tej stanie się zadoœć i na pytania te przyjdzie odpowiedŸ; albowiem jest to prawo natury nad prawami, że czego duch ludzki pragnie, to prędzej czy póŸniej, zależnie od siły pragnień, ziœcić się musi. Im większa jest liczba pytajšcych, tym rychlejsza też będzie odpowiedŸ na pytania i tym dokładniejsza. Istnieje magiczne słowo, które zniewala wszechœwiat: słowo "chcę" - gdy wypowiada się je krwiš serdecznš, mišższem komórek rozrodczych, całš istotš swojš, całš duszš. Poprzednie pokolenie tęskniło do przezwyciężenia przestrzeni, odległoœci - i oto siła pary objawiła mu się. My w naszym pokoleniu urzeczywistniliœmy mówienie i słyszenie na odległoœć za pomocš elektrycznoœci. Obie te siły istniały w przyrodzie zawsze, lecz brakło białej magii pragnień milionów ludzi, aby w kilku mózgach przetworzyły się one w ducha wynalazczego i tš drogš ziœciły tęsknotę milionów. A przecież para i elektrycznoœć to ledwie drobniutkie wskazówki, jak człowiek odkryć może siły pomocnicze o wiele dlań ważniejsze, o wiele potężniejsze, i nie na zewnštrz niego leżšce, lecz wewnętrzne - niewidzialne czynniki, które mnie i ciebie, czytelniku, tworzš. Niepokój, złe samopoczucie, niezadowolenie, owo "Na miłoœć boskš! niech się co odmieni" i owo "Tak przecież dłużej trwać nie może!", wypowiadane dzisiaj z krzykiem przez miliony ludzi, jako ich modlitwa i klštwa zarazem, te głosy, te pragnienia - one to wydzierajš gwałtem gatunek ludzki spod panowania złego albo - co to samo znaczy - z niższych, bardziej głuchych i tępych form istnienia. Wstrzšsajšce nami głębokie wzruszenia, które powodujš, że człowiek wychodzi poza samego siebie i ponad siebie wzwyż się dŸwiga, dwojakiego sš rodzaju i dwiema drogami do doskonałoœci nas prowadzš: drogš udręki i drogš radoœci. Droga radoœci otwiera się przed nami z chwilš, gdy tylko zaczynamy stosować się do czystych, instynktownie poznanych praw Nieskończonej Œwiadomoœci i gdy czynimy to nie ze strachu przed dobrze nam znanym cierpieniem, które jest następstwem każdego najmniejszego przeciw nim sprzeciwu, ale z najgłębszego wewnętrznego o ich słusznoœci przekonania. Schiller okreœla cnotę jako "skłonnoœć do spełniania obowišzku". Gdy "obowišzek" pojmować doœć szeroko, w sensie harmonii z nieskończonoœciš, to cnota będzie właœnie tš drogš radoœci, o której mówimy. Innymi słowy, ludzkoœć wejdzie na tę drogę wtedy, gdy da się nakłonić do większej mšdroœci w swoich poczynaniach, powodowana pragnieniem zachwytów, które mšdroœci stanowiš nagrodę, oraz uciechš wynalazcy, odkrywcy na widok odsłaniajšcych się przed jego wzrokiem nowych sił i mocy. Subtelne smakołyki je się z umiarkowaniem, gdyż doœwiadczenie uczy, jak bardzo ten umiar pobudza zmysł smaku, a więc i zwiększa rozkosz. Smak zaœ i zapach wyzwalajš w nas też instynkty lecznicze, które dobrowolnie zatracił organizm, stępiony użyciem krwi zwierzęcej, alkoholu i nikotyny. Mili i delikatni będziemy dla przyjaciół nie z egoistycznej obawy, aby ich nie utracić, lecz dlatego, że uprzejme i delikatne zachowanie stanie się dla nas Ÿródłem tak przyjemnych wzruszeń, jak oddychanie czystym i œwieżym powietrzem. Wszystko zawisło od wyczulenia i uduchowienia i wszystko ku takiemu wysubtelnieniu zmierza, że przegrody, wznoszone pomiędzy ludŸmi przez materię, stanš się nieuchwytne, a każde drgnienie jednakowo przenikać będzie wszystkich w myœl "tat twam asi": tym ty jesteœ. Strach był od wieków podstawš wszelkich praw, ale na przyszłoœć ma niš być tylko radoœć. Cały kompleks obaw, zgrupowanych dokoła wyobrażenia "grzechu", ma być wymazany ze œwiadomoœci ludzkiej. "Kusiciel" będzie występował na przyszłoœć w zgoła odmiennej roli - będzie "uwodził" do dobroci, mšdroœci i wysubtelnienia, a posługiwać będzie się przynętš potęgujšcej się w duszach radoœci. Cierpienie, jako znak ostrzegajšcy, miało cel dopóty, dopóki ludzkoœć była w stanie barbarzyństwa - bicz na niš był potrzebny. Jej œlepota duchowa sprawiała, że tylko bolesnymi œrodkami można jš było chociaż w przybliżeniu kierować na właœciwš drogę. Lecz gdy przejrzy na oczy - a jej subtelniejsi przedstawiciele i bystrzejsi już się nauczyli patrzeć - wówczas cierpienie stanie się zbyteczne. Albowiem czyż na ucztę potrzeba zapędzać kogo pałkš? PRAWO POWODZENIA We wszelkich przedsięwzięciach, natury praktycznej zarówno jak idealnej, powodzenie nie bywa nigdy dziełem œlepego przypadku, ale przychodzi zawsze jako wynik prawa: przypadek bowiem byłby przejawem dowolnoœci, na którš nie ma miejsca w prawidłowym biegu zjawisk przyrodzenia. Wszystko w nieubłagany sposób wišże się ze sobš w jeden łańcuch przyczynowy; inaczej niż jako przyczyna lub skutek, nic w ogóle na œwiecie pomyœleć się nie da: gdy małym palcem od ręki poruszę, musi to spowodować zmianę konfiguracji całego wszechœwiata, jakkolwiek oczywiœcie gdzieœ tam na Syriuszu albo na Drodze Mlecznej niesłychanie nikłš. Ponieważ prawa natu w którym żyjemy, ona sama nie może już wskrzesić życia politycznego, którego nam brak; umiemy więc być wdzięcznry nie mogš przestawać działać tam, gdzie się zaczyna kora wielkiego mózgu, przeto i nasze losy wewnętrzne, duchowe równie mało pod wpływem przypadku się kształtujš, jak - dajmy na to - rozwój roœliny z ziarna. Los nasz jest produktem działania praw bytu, a w miarę tego, jak wzrasta nasze tych praw poznanie, uczymy się posługiwać nimi, jak siłš wodospadu, parš lub elektrycznoœciš. Naszš istotnš jaŸniš jest nie ciało, lecz całkowity zespół myœli, chceń i uczuć. Substancja duchowa, z nich złożona, wypływa z nas i tworzy koło nas atmosferę - od człowieka do człowieka kršży, porusza, oddziaływa. A jak mówi poeta: "Co tak odróżnia bogów od ludzi? To, że sprzed bogów bijš wielkie fale; Nas fala wznosi, nas fala dŸwiga - My w niej toniemy". W tym oto sensie z ludzi czynić bogów - tego te drobne szkice nauczyć pragnš. Wszelka moc prawdziwa polega na sile fal, które od nas i do nas, ku nam i w nas idš. W miarę tego, jak będziemy uczyli się wzbudzać je, potęgować i kierować nimi, będziemy stawali się zdolni w godzinę dokonać więcej rzeczy niż obecnie w tydzień. A moc ta dzięki wprawie będzie w nas dalej jeszcze wzrastać. W tym i tylko w tym opanowaniu fal duchowych jest Ÿródło wszelkich cudów, magii i sił tajemniczych, o których wspomnienie zachowała nam starożytnoœć. Cud bowiem nie stoi w sprzecznoœci z naturš, ale z tym jedynie, co my dotšd o naturze wiemy. A ponadzmysłowoœć nie musi jeszcze bynajmniej oznaczać nadnaturalnoœci. Powodzenie lub niepowodzenie każdego naszego przedsięwzięcia więcej zależy od przeważajšcego w nas nastroju niż od czego bšdŸ innego - więcej nawet niż od sił do pracy, od inteligencji, bystroœci i pilnoœci. Każdy duch jest zbiorem substancji psychicznej, pochodzšcej z nieskończonej otchłaniwszechczasów, a na którš składa się doœwiadczenie i wspomnienia bardzo wielu ciał. Ta substancja psychiczna działa na kształt magnesu. Posiada ona zdolnoœć przycišgania myœli i ze swej strony promieniowania ich z siebie, a na podobieństwo magnesu przez samo swe działanie staje się silniejszš. Podobnie jak kawałek zwykłego żelaza magnetyzuje się przez zetknięcie z magnesem, tak i zwyczajny człowiek, pozornie żadnymi nie obdarzony zdolnoœciami, władny jest przycišgać do siebie siły duchowe i stawać się przez to twórczym z ducha. Jakie zaœ pršdy będš miały do niego dostęp, to znowu zależy od tego, jakie w nim samym tkwiš pierwiastki. Jeœli zeń promieniujš nadzieja, radosnoœć i zdecydowanie, siła, sprawiedliwoœć, dokładnoœć i porzšdek, to z biegiem czasu musi on coraz więcej tych właœnie czynników wbierać w siebie z otoczenia, a te czynniki sš już same przez się częœciami składowymi powodzenia w życiu. Wytwarza się wówczas wokół danej jednostki wir magnetyczny w Niewidzialnym, który coraz szybciej doprowadza do centrum siły, zmierzajšce w tym samym kierunku, gdyż własne pierwiastki składowe danej duszy znajdujš się wówczas na zewnštrz niej w przestrzeni i œcišgajš ku niej tego samego rodzaju pierwiastki z ciał, których nigdy nawet nie widzieliœmy. Ludzie, z którymi mamy w przyszłoœci się spotkać i którym przeznaczone jest wspomagać nas lub zwalczać, sš to ci właœnie, z którymi już od dawna fluidy nasze zmieszały się z dala od naszego ciała. Gdy myœl stanowcza na swej drodze równie stanowczš myœl napotka i gdy takie dwie myœli zawrš ze sobš przymierze dla wspólnego celu, to w połšczeniu muszš osišgnšć dwa razy tak wielkie powodzenie, niezależnie od tego, czy ciała, przez które działajš, pod jednym przebywajš dachem, czy też dzielš je morza i dalekie lšdy. Lecz kto hoduje w duszy, jako dominujšcy nastrój, gniew, zniechęcenie lub jakšœ innš formę złego samopoczucia, ten na tysišce mil dokoła siebie rozsyła, jako czšstki realne swej istoty, coœ w rodzaju magnesów do przycišgania beznadziejnoœci, małodusznoœci i zniecierpliwienia, i te jego nieszczęsne własnoœci duchowe zlewajš się wówczas z podobnymi do siebie własnoœciami innych ludzi, a rosnšc przez to i nabierajšc mocy, sprowadzajš wreszcie i stykajš ze sobš in persona tych nieszczęœników, co to muszš tutaj szkodzić sobie wzajemnie na zdrowiu i szczęœciu. Jeżeli jesteœ w stanie wyraŸnie i stanowczo w pogodzie ducha dšżyć do okreœlonego celu, na uczciwych zasadach opartego - (brzmi ci to może jak kazanko, traktacik umoralniajšcy?... chwileczkę cierpliwoœci, to tylko pozory) - w takim razie wprawiłeœ w ruch największš siłę milczšcš, jaka tylko w ogóle istnieje wœród tych, które sš zdolne ustanowić łšcznoœć pomiędzy tobš a okolicznoœciami, ludŸmi i stosunkami, potrzebnymi ci do urzeczywistnienia twego celu. Jeœli jednak oparłeœ plan swój na czym innym niż na uczciwoœci, owa siła duchowa, raz w ruch wprawiona, sama przez się dalej działać będzie, tylko że jej rezultat ostateczny mniej się korzystny dla ciebie okaże, niż gdyby cel twój pozostawał w zgodzie z najwyższymi twymi ideałami etycznymi. Zamierzasz cel swój osišgnšć oszustwem i podejœciem? Zapewne - i tak można. Będziesz w takim razie, na mocy tego samego prawa i na tej samej drodze, przycišgał do siebie myœli oszukańcze i podstępne, jako wysłanniczki innych ciał - ciał przyszłych towarzyszy twoich i współwinnych; albowiem, wskutek naturalnego prawa przycišgania, i nieczyste myœli również gromadzš się w skupiska, ułatwiajšce ich działanie i... wykrycie. Dlatego to w ostatecznym rezultacie oszuœci i nicponie zawsze jakoœ szkodzš sobie wzajem. Sporo ludzi na œwiecie jest wprawdzie nie od tego, aby kiedyœ, czasem uciec się w interesach do metod wštpliwej wartoœci moralnej, skoro tylko im one rokujš powodzenie; wszelako w œciœle prywatnych swoich, osobistych sprawach stanowczo wolš mieć do czynienia z ludŸmi szlachetnego ducha - po prostu dlatego, że tacy ludzie zawsze sš tymi, co dajš, co innych pobudzajš naprawdę do czynu i obdarzajš szczęœciem, no i... dlatego także, że się z nimi nic nie ryzykuje. To przyjemne i pocieszajšce odróżnianie pomiędzy stosunkami w interesach a osobistymi nie da się jednak a la longue utrzymać ze względu na powyżej sformułowane prawo obcowania psychicznego. Pršdy myœlowe nie trzymajš się godzin biurowych, a stosunki prywatne muszš w tych warunkach w końcu też znicponieć. Oszustwo popełniane jedynie z przyjemnoœci oszukiwania jest niewštpliwie rzeczš stosunkowo rzadkš. Najczęœciej służy ono tylko za œrodek do celu. Gdyby się przeto stało dla wszystkich oczywiste, że właœciwe zużytkowanie wirów woli, pršdów energii w wolnym oceanie myœli prowadzi do powodzenia równie szybko, jak oszukiwanie, a przy tym daje wszystkie korzyœci promiennej, radosnej twórczoœci, wówczas doprawdy nie wiadomo, dlaczego by ludzie nie mieli dać pierwszeństwa metodzie uczciwej. Tak, jak dziœ sprawy stojš, majš oni istotnie do wyboru tylko albo tępš, bezbronnš i biernš przyzwoitoœć, albo też chytre, ruchliwe oszustwo. Nie oœmielajš się po prostu wierzyć samym sobie, aby byli zdolni postępować przyzwoicie, a jednoczeœnie twórczo w dziedzinie wartoœci, promiennie, genialnie. Większoœć postępuje Ÿle po prostu i wyłšcznie z fałszywej skromnoœci. A przecież ta promienna i wartoœciotwórcza, genialna porzšdnoœć (jak o tym tutaj właœnie chcemy przekonać wszystkich) nie jest bynajmniej jakimœ darem dobrej wróżki zsyłanym dla uprzywilejowanych od samej kolebki; jest ona, przeciwnie, czymœ jednakowo dla wszystkich dostępnym - czymœ, co osišgnšć można najzwyczajniej w œwiecie, dzięki białej magii spragnionej tęsknoty. Zdarza się, że czasami ludzie zupełnie młodzi w oszałamiajšco krótkim czasie, na pozór wręcz z dnia na dzień, osišgajš w życiu zdumiewajšce powodzenie. Pochodzi to stšd, że młoda wyobraŸnia, zmierzajšca wprost do celu, działa w œwiecie duchowym w sposób o wiele wyrazistszy, nie ulega bowiem żadnym załamaniom; mniej bruŸdzi jej jeszcze kłamliwe póŸniejsze pseudodoœwiadczenie, i stšd jest ona w stanie ze œwiata złud różanych przenieœć niezmšcone do rzeczywistoœci, jak brzoskwinia, puszkiem dziewiczym okryte, marzenie dni dziecięcych, od dawna wyœnione, a nikomu nie znane, tak że nie zdołał jeszcze porysować go i splugawić pazur żadnego "wychowawcy". Wszystko bowiem, co w jasnym, słonecznym marzeniu, w zwycięskiej i promiennej mocy postanawiamy sobie niechybnie osišgnšć, staje się przez to natychmiast delikatnym myœlowym zarysem przyszłej budowli urzeczywistnienia, mglisto majaczšcej w dalach niewiadomego życia, i na gwałt zaczyna przycišgać do siebie wszelakie siły twórcze - lubych pomocników swoich. Eter wkoło nas roi się od takich subtelnych konstrukcji, od połyskujšcych marzennych zarysów nie zbudowanych jeszcze gmachów rzeczywistoœci. Lecz jakże z nich niewiele wznosimy do końca - my, ludzie słabi i niekonsekwentni, którzy jednakże uważalibyœmy za niemożliwe i jawne szaleństwo, za marnotrawienie naszych kapitałów, gdybyœmy mieli zostawić niedokończonš budowę choćby jedynego tylko drapacza niebios. A jednak na te dzielne i żywe minutki, co z takš wesołš i beztroskš radoœciš krzštajš się dokoła nieocenionego dla nas skarbu, wysyłamy, niczym na wrogów, wcišż od nowa niszczšce zastępy zgryŸliwoœci i zwštpień, i kwaœnych humorów, aż wszystko znowu z ziemiš "szczęœliwie" zrównamy. A wtedy znów gdzie indziej wszystko zaczynamy budować od poczštku, klnšc i złorzeczšc głoœno na nasz "brak szczęœcia". Gdybyż ludzie nareszcie zechcieli raz zrozumieć, że wznoszenie zamków na lodzie aż do końca jest najsolidniejszym, realnym zajęciem, a grunt pod tę budowę dostaje się na domiar zupełnie za darmo! Ten, kto dostęp do siebie daje nastrojowi (a to znaczy myœli), że jakieœ przedsięwzięcie nie może się powieœć, ten przez ów nastrój, który go tak otacza, jak mglista powłoka jšdro komety twarde, będzie przycišgał ku sobie z przestworzy inne podobnie tchórzliwe, małoduszne, niewolnicze myœli z rodzaju "ja nie mogę" i będzie przez to zbliżał się do słabych, niewolniczych ciał, przed którymi zazwyczaj myœli podobne rojnie chadzajš przodem; będzie działał na szkodę słonecznych swych przyjaciół, będzie niszczył sobie zdrowie, umniejszał talent przedsiębiorczy, aż wreszcie ograniczy swoje stosunki osobiste tylko do tych ludzi, którzy się wzajemnie o zgubę przyprawiajš. Albowiem siłš myœli posługiwać się można zupełnie tak samo jak lokomotywš: dać się jej zawieŸć w cudowne okolice albo kark na niej skręcić - jak komu się podoba. Kto w cichoœci serca niezachwianie żywi jakieœ pragnienie stałe, kto zdecydował w duszy, że zwyciężyć musi, ten z niewidocznie przed nim falujšcego Oceanu Ducha œcišga ku sobie siły pomocnicze z równš niezawodnoœciš wzmacniajšce jego poczštkowy zmysł, jak zarodek z krwi matki bezwiednie, a przecież planowo wysysa te wszystkie pierwiastki, których mu właœnie w każdym danym stadium rozwoju potrzeba. Chcšcemu cały wszechœwiat jest, że tak powiem, placentš, macierzystym łonem jego czynu. Przez "siły pomocnicze" rozumiemy przede wszystkim duchowš płodnoœć, czyli wcišż wzrastajšcš zdolnoœć wynajdywania nowych dróg, nowych œrodków: "coœ" nam przychodzi na myœl... "coœ" "się" urzeczywistnia... Mowa nasza fakt ten zna już od bardzo dawna i gramatycznie wszyscy zupełnie prawidłowo tych "coœ" i tych "się" używamy - gramatycznie, powiadam, ale nie praktycznie, w czynie. "Siły pomocnicze" będš z kolei polegały dalej na wcišż potęgujšcej się umiejętnoœci napotykania zawsze najodpowiedniejszego człowieka do poparcia i urzeczywistnienia naszych celów. Nie trać nigdy czasu na wyszukiwanie tych sił i osób pomocniczych za poœrednictwem swych cielesnych zmysłów. Pozwól, niech to za ciebie załatwi podœwiadomoœć, a ty staraj się tylko podtrzymywać w sobie odpowiedni nastrój. Przyszła matka również zostawia zarodkowi w łonie swym możliwie niekrępowanš wolnoœć, aby mógł się rozwijać według tajemniczych, przyrodzonych praw swych, które nareszcie sprawiš, że ujrzy œwiatło dzienne. Ona sama nic, tylko ma być "przy nadziei" - "dobrej" lub jeszcze lepiej "radosnej nadziei". Tak też i duch, gdy mocnym ciężarny jest zamiarem. Myœl nieustannie, że "postanowione!", żeœ zdecydowany; myœl nieustannie: "Naprzód!" - nic, tylko wcišż myœl o tym, i to nie tylko mózgiem, lecz sercem, komórkš każdš twego ciała, każdym twoim ruchem; a myœl ta zrodzi siłę, musi jš zrodzić w tobie takš, że równie pewnie, jak żuraw okrętowy podnosi swój ładunek, wydŸwignie ona wreszcie mocne twe zamiary z głębin Niewidzialnego ku rzeczywistoœci. Moce, pochodzšce z tego Niewidzialnego, a duchowi naszemu przyrodzone, będš też nieustannie działały i wtedy, kiedy ciało uœpione bez pamięci leży: "swoich Pan obdarza we œnie" - budzš się i widzš drzwi wszystkie przed sobš otworem stojšce; widzš, jak nowe plany, sposoby i metody ku umiłowanemu przez nich celowi zgodnie wiodš. I dopiero widok tych nowych dróg-sposobów ciało nasze w ruch wprawia, nikt bowiem nie może usiedzieć w bezczynnoœci, gdy widzi przed sobš ziszczone w żywym kształcie wszystkie swe pragnienia; nastaje dlań niechybny czas działania, czas wzięcia się do pracy szybkš i pewnš dłoniš. Lecz z drugiej strony, przez nieumiejętne zachowanie się, można już, zanim do takiego dojrzało się czynu, być tak znużonym i tak na ciele wyczerpanym przez bezmyœlne uganianie się za "sprzyjajšcymi okolicznoœciami", że zabraknie nam siły i œwieżoœci ducha, aby godnie przyjšć owš ideę zbawczš, kiedy naprawdę przyjdzie. Wszelkie zaœ powodzenie w interesach opiera się, jak wiadomo, na cišgłym przypływie nowych planów, pomysłów, kombinacji. Nasze niewidzialne "ja" używa naszego ciała do spełniania czynnoœci materialnych zupełnie tak samo, jak dajmy na to, przy œcinaniu drzewa drwal posługuje się siekierš: gdy mianowicie skończy, odkłada jš na bok i idzie na przechadzkę - korzysta z wolnej chwili. Nasze "ja" duchowe - ten wolny zespół myœli, dšżnoœci i uczuć - przechadza się podobnież swobodnie i bez troski po przestworzach bytu, gdy ciało leży we œnie; to "ja" zdolne jest wówczas osišgnšć całkowity rozwój swej istoty, będšc przycišgane i odpychane przez inne jaŸnie, stanowišce, jak i ono, oœrodki zgęszczonego ducha w nieskończonoœci eteru psychicznego. Wprawdzie myœl nasza i na jawie również działa na naszš korzyœć lub niekorzyœć, czy to z dala, czy z bliska, u tych, ku którym cišży; jednakże jej siła wtedy, kiedy ciało leży bezwładnie pogršżone we œnie, jest o wiele większa, gdyż mniej jš wówczas krępujš te drobne codzienne przeszkody, konwenanse i przesšdy, od których nie jest zdolna oswobodzić się całkowicie nawet najtęższa i najdzielniejsza wola. Stšd też, jak się zdaje, o wiele jest lepiej nie przywišzywać na jawie zbyt wielkiego znaczenia do tych, a nie innych osób, i nie upierać się przy ich wyłšcznym współdziałaniu, nie wplatać ich zanadto do naszych snów za dnia, ponieważ "ja" nasze, wyzwolone we œnie, posiada zakres działania o wiele większy i, że tak powiemy, większe "koło znajomych" niż wtedy, gdy czuwamy. Pochłonięci maniacko kilkoma osobami, cały nasz fluid ku nim skierowujemy i może nie dajemy mu przez to łšczyć się z innymi, o wiele potężniejszymi, a jeszcze nam nie znanymi pomocnikami, albo przynajmniej od nich go odcišgamy: szarpie się go w dwie strony zamiast pozwolić, aby podšżał prosto jak strzała do celu. I jeszcze jedna sprawa jest tu nie mniej istotna: duch owych nam nie znanych pomocników jest we œnie również wolniejszy i silniejszy; zaleca się przeto, o ile możnoœci, przeznaczać te same godziny na spoczynek; kto z nocy dzień sobie robi, tego omijajš najważniejsze rendez-vous w Nieœwiadomym. Sympatia jest siłš. Istnieje przysłuchiwanie się czynne temu, co ktoœ mówi, które na mówišcego działa zapładniajšco; a życzliwoœć jednego jedynego człowieka bez cienia szyderstwa ni zazdroœci jest pršdem, niepowstrzymanie naprzód popychajšcym naszš sprawę, a którego wartoœci na pienišdze okreœlić się nie da. Z tej samej racji nieżyczliwoœć jest wrogim żywiołem oporu, który na kształt niewidzialnego muru przeciwstawia wszystkim dšżeniom twoim ten, kto jš ku tobie choćby tylko w skrytoœci ducha żywi, a nigdy żadnym słówkiem ani spojrzeniem nawet przeciwko tobie nie wystšpił. I tylko nieprzerwany pršd uprzejmej życzliwoœci, z ciebie wypływajšcy, zdolny będzie szczęœliwie odwrócić od ciebie złe tego oporu skutki. Dlatego to jest tak niebezpiecznš rzeczš robić sobie wrogów, choćby z powodów najsłuszniejszych. Każde burzliwe zgromadzenie, każda kłótnia w rodzinie, każde wystšpienie człowieka przeciw człowiekowi przepełnia Niewidzialne substancjš niszczšcš. A kto sam przypadkowo jest podrażniony jakimœ bodajby drobiazgiem, automatycznie podstawia sam siebie, jak pod kierunek wiatru, pod działanie tej właœnie niszczšcej substancji; każdy najmniejszy zły humor zostaje natychmiast ze wszech stron obficie podsycony, tak że o wiele łatwiej jest weń wpaœć, niż wyjœć zeń. Rada jest na to tylko jedna: osišgnšć wprawę w odwracaniu myœli. W takich złych chwilach należy natychmiast zmienić kierunek ducha, pozwalajšc sobie co najwyżej na drobnš przyjemnoœć obejrzenia się za siebie przez ramię, jak to też wyglšda ta wszystka złoœć ludzka, która miała chętkę podchwycić nasz zły humor, podsycić, podtrzymać go z hałasem, a teraz oto stoi razem z nim za drzwiami, jak wodš zlany pudel. Gdy uprzejmoœć, sympatia i dobra wola spotkajš się ze sobš, aby przyjacielsko pogawędzić godzinkę na okreœlony temat w okreœlonym celu, promieniuje wówczas od takiej oazy wyższego życia fluid, który w każdym umyœle, blisko będšcym czy daleko, budzi i wprawia w drżenie pokrewne struny, nowe zainteresowania do życia powołuje albo odœwieża dawne i, stosownie do tego, jak kto jest zdolny wyczuwać i przyjmować myœli, zachęca do powzięcia podobnych zamiarów. Albowiem żadna myœl na œwiecie nie jest całkowicie i bezwzględnie oryginalna, żadna nie jest odkryciem jednego człowieka. Ta sama idea w cišgu jednej godziny w tysišcu mózgów - więc w tysišcu odcieni, lecz w gruncie jednakowa - pojawić się może. Jej odkrywcš zaœ zwie się tę antenę ludzkš, która jest już właœnie doœć czule nastrojona na pewien specjalny rodzaj dotšd jeszcze nie pochwyconych fal duchowych. Harmonijna wspólnota ludzi jednakowo myœlšcych działa tu jak szczególnie potężny nadawca, wysyłajšcy górš ponad wszystkim fale nie do odparcia, nie do pokrzyżowania. Kiedy w tej harmonijnej wspólnocie duchowej omawia się zgodnie jakieœ ulepszenie w tej czy innej maszynie, jakiœ postęp techniczny, słowem coœ, co pożytek ludziom przynieœć może, wówczas drgania nad tym debatujšcych myœli, falami kulistymi rozchodzšc się dokoła, w niezliczonych istotach budzš wkrótce sympatię, zainteresowanie i tęsknotę ku dojrzewajšcej tej idei. Ludzie zaœ, w których ta sama, co w nas, zapala się idea, stanowiš zastęp naszych pomocników, odbiorców, nabywców, interesantów - a może i rywali; jest bowiem rzeczš zupełnie możliwš i nawet zapewne nie do uniknięcia, iż wszystkie te niczym nie skrępowane pršdy myœli w przestworzach œwiata, trafiajšc na mózgi ludzi obcych, mogš być i przez nich również zużytkowywane. Powietrze jest pełne rzekomych sekretów. Przed prawem tym nie ujdzie największy nawet sknera duchowy i odludek, i tylko przez samotnictwo swoje pozbawi się poparcia sił współbraci, które by w razie cichej, ale œwiadomej wspólnoty z nimi mogły o wiele prędzej zamierzony przezeń czyn zrealizować. Kto więc chce dokonać jakiegoœ wynalazku, urzeczywistnić jakiœ plan, zrobić interes lub coœ podobnego, ten niechaj bez wytchnienia przywołuje w sercu swym na pomoc przyjazne współdziałanie najlepszych spoœród nie znanych mu ludzi, a w moc przycišgajšcego oddziaływania pragnień przybędš do niego, wraz z nimi zaœ zstšpi nań i ten stan duchowy, to zamiłowanie do danego dzieła, którego potrzeba, by je urzeczywistnić. Ubóstwo pochodzi przeważnie z dwóch przyczyn: z lęku przed ludŸmi i z obawy odpowiedzialnoœci. Na powodzenie zaœ składajš się dwie rzeczy różne i odrębne: co innego jest stworzyć jakšœ nowš wartoœć artystycznš albo dokonać jakiegoœ wynalazku technicznego, a co innego - znaleŸć dla nich uznanie u ludzi. Kto chce mieć powodzenie, ten obie te umiejętnoœci posiadać powinien. Sztuki pozyskiwania uznania ludzkiego można się nauczyć, trzeba tylko zajšć w wyobraŸni własnej należne sobie miejsce odważnie, uczciwie i z nieugiętoœciš wobec zakusów ludzkich, nie kłócšc się z nikim, nie sprzeczajšc i nie prowadzšc wojny na argumenty. Tak postępujšc, nawet człowiek niepewny siebie i przygnębiony już po niedługim czasie zauważy, iż tego rodzaju ćwiczenie duchowe dodaje mu męstwa i sił nerwowych, a i kształci jego takt w postępowaniu oraz potęguje skłonnoœć do nawišzywania stosunków z najrozmaitszymi ludŸmi, do brania się po prostu za bary ze œwiatem i do zdobywania na nim tego, co nam się należy. W œwiecie jest bowiem zawsze popyt na lepszy towar, na trafniejszy poglšd, na większš umiejętnoœć; kto więc jest przekonany, że z tym czymœ lepszym do ludzi przychodzi, ten ma zarazem obowišzek uznanie sobie u nich zdobyć. Znosić pokornie krzywdę - to może jeszcze bardziej godne jest potępienia i pogardy, niż krzywdę wyrzšdzać. Pozwolić sobie ukraœć zasługę jakšœ, wynalazek czy udoskonalenie, toż to znaczy przeszkodzić temu, co je nam kradnie, aby i on ze swej strony także tworzył nowe, swoje wartoœci dla œwiata; a przecież wszelka istota po to żyje, aby wzbogacała œwiat, a przez to i siebie. Każdy staje się takim, jakim siebie samego zwykł najczęœciej widzieć. Nikt nie powinien pozwalać, aby go kształtowali inni według tego obrazu jego, który oni majš, a więc tak, jak im się to najdogodniejsze zdaje. Że jednak takie urabianie bliŸnich według naszego własnego o nich zdania jest na porzšdku dziennym, tego najlepiej dowodzi istnienie ideału tzw. "grzecznego" dziecka albo "cnotliwej" kobiety. Co jest prawdziwš "kobiecoœciš", tego dopiero wtedy się dowiemy, gdy kobiety zacznš być wreszcie same sobš; œwiat stanie się wówczas nagle dwa razy bogatszy, niż jest dzisiaj, kiedy to mężczyzna - ten mężczyzna, który miałby przecież co najwyżej prawo okreœlać tylko własny ideał "męskoœci" - według swojego widzimisię rozstrzyga również bezapelacyjnie o tym, co jest prawdziwš "kobiecoœciš" i ten swój kiepski ideał kobiety narzuca kobietom samym. Ludzie ostrożni, wszystko przewidujšcy i lękajšcy się wszystkiego, narażeni sš cišgle na niepowodzenia, gdyż ten, kto się wiecznie liczy z trudnoœciami, ten sam je sobie stwarza. Jest to jednak przyzwyczajenie tak w ludziach zakorzenione, że wydaje się bodaj nie do przezwyciężenia. W przeciwnoœciach losu nie masz nic do zrobienia, jak tylko skierować ducha na kształt magnesu ku tej stronie, skšd przyjœć powinny siły, sposoby i plany wybrnięcia z trudnoœci. Gdy nadasz ciału swemu równowagę i spokój skupienia, wychynš na powierzchnię twojej œwiadomoœci natchnienia, z tak otchłannej głębiny pochodzšce i tak wyraziste, że dadzš się one całkowicie w czyn wprowadzić. Jeœli zaœ brak ci czasu do tych duchowych ćwiczeń i skupienia, to pożšdaj ich tylko spokojnie, uporczywie. Okazja wreszcie przyjdzie, że będziesz mógł zarabiać na życie bez tylu godzin harowania i mozołu na dzień. Przyjdzie ona na mocy tego tajemniczego przycišgania się wzajemnego ludzi i rzeczy, które obdarza każdego wedle siły jego pragnień i wytrwałoœci w pożšdaniu. W ten oto sposób przychodzi na nas wszystko, co nas spotyka w życiu, zarówno złe jak dobre; albowiem to właœnie, czegoœmy zrazu płomiennie pożšdali, może się dla nas złym okazać. Dlatego też pesymiœci sš zdania, że bezpowrotnie stracone jest to tylko, co już zostało osišgnięte. Kto jednak nie żywi w sobie pragnień na chybił trafił, ale pożšda przede wszystkim mšdroœci oraz poznania tego, w czym spoczywa dla niego szczęœcie istotnie długotrwałe, tego ominš rozczarowane "dni jutrzejsze" jego ziszczonych pragnień - "les lendemains du bonheur". Kiedy nadejdzie wreszcie ten czas upragniony, że będziesz miał dla siebie cztery, pięć godzin dziennie, nie poœwięcaj ich zaraz na zajęcia uboczne, aby zarobić kilka dolarów dodatkowo, bo może ten czas wolny stanie się dla ciebie pierwszym stopniem do wyższego życia wewnętrznego. Czas wolny jest twórczy. Nie lękaj się rozrywek. Obecna przyjemnoœć nosi w swoim łonie przyszłe powodzenie. Zamiary, z głębi Nieœwiadomego zrodzone z wesołoœci, same przez się ciało za sobš pocišgajš, aby je w czyn wcieliło. Dobra posada z prawem do emerytury w tej czy innej gałęzi pracy nie jest to droga do trwałego i rosnšcego z czasem powodzenia. Tylko stanowisko wolne i odpowiedzialne, gdzie jest się samemu czynnikiem kierujšcym i decydujšcym, może nam zapewnić istotne powodzenie. Tylko odpowiedzialnoœć pozwala na rozwinięcie wszystkich sił, a z nimi - na pełnię szczęœcia. JAK WYRABIAĆ W SOBIE ODWAGĘ Odwaga i przytomnoœć umysłu sš tym samym. Podobnież - tchórzostwo i niepanowanie nad sobš. ródłem tchórzostwa jest podrażnienie, pewien wewnętrzny niepokój i płynšcy zeń zbytni, nieopatrzny poœpiech. Wszystkie zaœ rodzaje i stopnie powodzenia polegajš na odwadze fizycznej i duchowej. A znów niepowodzenie jest identyczne z zastraszonš nieœmiałoœciš. Odwagę można ćwiczyć w sobie o każdej godzinie, tak że co godzinę będzie się w nas wzmagała, przy czym osišgać będziemy podwójne zadowolenie z siebie: bo nie tylko z tego, żeœmy oto czegoœ dokonali, ale i z tego, że przez sam sposób, w jaki to zrobiliœmy, dorzuciliœmy znowu do skarbca swego ducha atom substancji odwagi. W tym celu należy tylko kultywować w sobie to, co zwie się rozwagš (a czego nie trzeba, broń Boże, utożsamiać z powolnoœciš i wygodnictwem). Gdzie poœpiech, tam zawsze też i lęk, obawa. Kto œpieszy się na pocišg, czyni to z obawy, że nie pojedzie; a ten lęk pocišga za sobš strach przed wszystkimi następstwami pozostania. Kto pędzi na rendez-vous lub na przyjęcie, œpieszy przed szkodliwymi skutkami spóŸnienia. Zdumiewajšca to rzecz, ile porcyjek lęku i obawy codziennie nam wychodzi, ile kapitału duchowego dzień w dzień wydajemy pod postaciš "drobnych" strachu. Te maleńkie psychozy, nieœwiadomie a cišgle przez nas podsycane, mogš do tego stopnia człowieka opanować, że po prostu nie może on bez przerwy nie lękać się czegoœ, co wcale mu nie grozi. Pędzi na przykład za tramwajem, z przystanku ruszajšcym, jak za czymœ na wieki utraconym, co nigdy już nie wróci - zdyszany, z zawziętoœci oblany zimnym potem i tak rozgoryczony, jakby pochował właœnie kogoœ najdroższego, gdy tymczasem następny tramwaj nadjedzie za chwilę, za jakieœ najdalej pięć, dziesięć minut. Ale obawa, że trzeba będzie oto te pięć minut czekać, urasta do rozmiarów potwornej góry, jak te stosy poduszek duszšcych nas w goršczce. Możliwoœć czekania straszy nas jak zmora. Taki katastrofalny nastrój, gdy raz się w kimœ zagnieŸdzi, dzięki przyzwyczajeniu zaczyna nieodstępnie zawsze mu towarzyszyć - podczas jedzenia, na spacerze, przy zajęciu, podczas wypoczynku - i ogarniętemu nim coraz bardziej uniemożliwia zachowanie jasnej i przytomnej myœli. Uczucie zaœ, leżšce u podłoża całego tego zgonionego, udręczonego nastroju i niespokojnych, zbyt poœpiesznych myœli - to najzwyklejszy w œwiecie strach. Strach bowiem jest tylko innš nazwš dla niezdolnoœci do panowania nad procesem rodzenia się w nas myœli. Z naszego bezradnego, rozklekotanego "ja", niczym z błotnego gejzeru, wytryskuje - potrzebnie czy niepotrzebnie - cała jego zawartoœć, obryzgujšc dni nasze i pokrywajšc je szarš skorupš. Tego rodzaju bezwiedne, podœwiadome ćwiczenie się w obawie rodzi w nas taki właœnie chroniczny stan duchowy, w którym bezbronni stajemy się ofiarš panicznego strachu przy lada okazji i sami sobie stwarzamy dobrowolnie rozczarowania i zawody nawet tam, gdzie zupełnie mogłoby ich nie być. Kto bowiem hoduje w sobie bojaŸń w jakiejkolwiek formie, toruje w duszy drogę, którš następnie w ciężkich momentach losowych wdziera się do niej przerażona zgroza. Kto dopuszcza do tego, że przez pół godziny siedzi i czeka z lękiem w sercu, czy też aby auto, majšce odwieŸć go na stację, przyjedzie na czas, ten staje się przez to nie tylko o wiele mniej odporny na pospolite trudnoœci i przeszkody, które go może w tej podróży czekajš, ale - i co ważniejsze - na wszelkie istotne niebezpieczeństwo, jak podczas katastrofy kolejowej czy okrętowej, które zastanie go pozbawionego potrzebnej w takich chwilach całkowitej przytomnoœci umysłu. Albo na przykład taka scenka: Pisze się, pracuje, myœli o czymœ niesłychanie przykuwajšcym uwagę, chce się, by nam nie przeszkadzano; nagle spada nam na ziemię bestia cyrkiel, pióro czy jakiœ inny nieodzowny drobiazg. Wœciekli, schylamy się po niego ruchem nieudolnym i niezręcznym, bo niezadowolonym, jako że duch nasz bawi zupełnie gdzie indziej. Dla jakiegoœ tam głupiego cyrkla czy ołówka nie chcielibyœmy się odrywać od zajmujšcego nas tematu, staramy się przeto podnieœć przedmiot, kontynuujšc poprzednie zajęcie. Oczywiœcie, że przez to nasz ruch schylenia staje się niezdarny, bo niechętny, bo nie opłaca nam się na tę krótkš chwilę przenosić do niego tej iloœci energii zajętego czym innym ducha, którš by nim właœciwie zaprzštnšć należało. A każda nasza czynnoœć - i właœnie najzwyklejsza więcej od innych nawet, ponieważ jest najczęstsza i stanowi dla nas po prostu treœć dnia powszedniego - powinna być radoœciš i może niš być zawsze, byle jš wykonywać z wdziękiem, bystroœciš i precyzjš każdego ruchu wszystkich potrzebnych do niej mięœni. Kto myœli te wyœmieje twierdzšc, że sš dziecinne, kto nie zechce na serio traktować tego szkicu o podnoszeniu cyrkla, który spadł ze stołu, ten niechże raz to sobie wyraŸnie uœwiadomi, jakie œwiadectwo ubóstwa duchowego wystawia sobie człowiek, który nie chce zaryzykować przestawienia swego aparatu myœlowego dla dokonania jednominutowej pracy! Po pierwsze, składa on przez to dowód, że myœli jego trzymajš się tak słabo jedna drugiej i tak płyciutko sš w nim ugruntowane, iż z minuty na minutę nie może być pewny, czy jest jeszcze geniuszem, czy już kapuœcianš głowš; po drugie zaœ, pozwala wycišgać nader opłakane wnioski co do jego tzw. równania osobistego. To wyrażenie fachowe psychofizjologów oznacza miarę bystroœci umysłowej albo, krótko mówišc, to, co Anglik nazywa "bright", berlińczyk "Helle", a łobuz warszawski - dodajmy od siebie [przypisek tłumacza] - "kapš" lub "pomyœlunkiem". Jest to czas, którego potrzebuje wrażenie, aby idšc od obwodów zmysłów, uœwiadomić się ostatecznie w mózgu. Do mierzenia tego czasu psycholog posługuje się częstokroć zdarzeniami astronomicznymi, na przykład przejœciem jednej gwiazdy przez dany punkt. Przejœcie to, którego moment obliczono z góry na podstawie formuł matematycznych, jest automatycznie rejestrowane przez odpowiednio nastawione przyrzšdy; jednoczeœnie zaœ każe się komuœ obserwować gwiazdę i zaznaczyć moment jej przejœcia przez ten sam punkt za pomocš naciœnięcia na guziczek specjalnego aparatu. Różnica w czasie między automatycznš rejestracjš a spostrzeżeniem danej osoby nazywa się jej równaniem osobistym i tym jest mniejsza, im szybciej ktoœ spostrzega, iż moment naciœnięcia guzika już nastšpił. U ludzi wysoko stojšcych pod względem umysłowym wynosizaledwie nieznaczny ułamek sekundy; u cymbałów - 20 sekund (mierzone innymi sposobami), a u niejednego fachowca - nawet 22 sekundy. Wybredny czytelnik, którego równanie osobiste każe mu uważać, że nie opłaci mu się ruchem wykonanym jak należy podnosić nożyczek, niechże teraz sam sobie zechce wycišgnšć wnioski ze swych drwin z tych myœli. awniajšca do poszukiwania ojcostwa, czyż musi stosować niewzruszenie dawne prawo, które będzie tego zabraniać jeszcze tylko Zdolnoœć błyskawicznie szybkiego przerzucania swych sił duchowych z jednego oœrodka do drugiego roœnie - jak zresztš wszystko, do czego raz się uważnie zabierzemy - przez odpowiednie ćwiczenie i wprawę. Kto poœpiesznie i niedbale podnosi z ziemi szpilkę lub zawišzuje sznurowadła, robi to nie tylko dlatego, że sama czynnoœć jest dla niego przykra, ale również z obawy, że przez te właœnie momenty straci jakšœ czšstkę przyjemnoœci, której skšdinšd wówczas doznaje. A więc już znów oto rozwarł drzwi swego serca na pršdy lękliwoœci, już przejšł się obawš, że go coœ ominie. Hodowanie w sobie odwagi zaczyna się od dbania o roztropnoœć w tych najpospolitszych codziennych drobnostkach. Odwaga i roztropnoœć tak samo œciœle sš zwišzane, jak lęk i poœpiech. Kto nie ćwiczy się w panowaniu nad swymi siłami i w zręcznoœci ruchów na rzeczach najdrobniejszych, nie będzie umiał władać sobš i w rzeczach większej wagi. Gdy poddać analizie poważniejsze formy strachu, staje się widoczne, że człowiek przelękniony zawsze pragnie zmierzyć się naraz ze zbyt wielu rzeczami, których się obawia. Rozłożyć przedmiot strachu na względnie niewielkie czšstki i przezwyciężać każdš po kolei oddzielnie, nie wydatkujšc na to więcej siły, niż za każdym razem niezbędnie potrzeba - oto właœciwa droga. Wraz z wyrabiajšcym się w nas przyzwy-czajeniem do postępowania w ten sposób, czyli stopniowo, w każdym niebezpieczeństwie, wzrasta też i zdolnoœć błyskawicznego zwracania wszystkich skoncentrowanych sił naszego ducha w kierunku pożšdanym. A siły te ćwiczyć należy w sobie właœnie na najpospolitszych sprawach, aż panowanie nad sobš stanie się naszš drugš - nie, pierwszš naturš. Kto udaje się na rozmowę, której się bardzo lęka, z osobš wyniosłš, szorstkš i nieubłaganš, przeżywa zazwyczaj już naprzód w wyobraŸni całš scenę, stawiajšc się z góry w położeniu dla siebie ciężkim i kłopotliwym. Przypuœćmy, że już z rana, kiedy się ubierał, wyobrażał sobie tę nieprzyjemnoœć, która go oto czeka... Ale przecież wtedy miał przed sobš inne, œciœle okreœlone zadanie: miał się ubrać, i to w dodatku dobrze, właœnie ze względu na owš rozmowę. A może zajmowała ona jego myœli i podczas jedzenia; ale wszak wówczas właœnie jedzenie zadaniem jego było, a nawet jeœć powinien był specjalnie mšdrze, specjalnie uważnie, aby jak najwięcej pożytku z posiłku dla siebie wycišgnšć. Im spokojniej bowiem, z im większym smakiem i zadowoleniem spożywa się potrawy, tym gruntowniej przyswaja je sobie organizm, czynišc krew naszš tym zasobniejszš w siły. To więc powinno być jego troskš. A może po drodze, idšc na tę rozmowę, już naprzód niš się dręczył; tymczasem wówczas zadaniem jego było raczej postarać się o to, aby ta droga jak najwięcej przyjemnoœci mu sprawiła. I tak oto, jak najkorzystniej wyglšdajšc, najedzony, wolny od wszelkich dolegliwoœci natury fizycznej, po ożywczej przechadzce zdrowiem tryskajšcy - w takiej postaci powinien był stanšć przed owym zadaniem, którego się lękał. Przyjemnoœć jest wynikiem odpowiedniego unerwienia; z każdej czynnoœci zrobić można małe arcydzieło przez właœciwe zastosowanie podniet i hamulców, przeplatajšcych się ze sobš, jak w czarodziejskiej tkaninie, w duchu ludzkim. Tymczasem, gdy wysyłamy siłę życiowš tam, gdzie nie ma ona nic do wykonania, œcišgamy na siebie z koniecznoœci- prędzej czy póŸniej, wskutek zubożenia danego momentu, w którym będzie nam ona najbardziej potrzebna - niezadowolenie i udrękę. Kto jedzšc, ubierajšc się, spacerujšc, jest myœlš gdzie indziej, ten robi z tych czynnoœci coœ, co go krępuje i jest mu nieprzyjemne - ba! w końcu nieprzyjemnoœciš musi się stać dla niego wszystko, gdy tak się będzie dłużej ćwiczył i trenował w stawianiu woli swojej w poprzek rzeczywistoœci. Do czego dšżš wszyscy? Do szczęœcia. A szczęœcie - to znaczy, że zawsze i wszędzie jest się niezależnym od nikogo i niczego, panem swoich myœli i przez to ma się możnoœć stwarzania nastrojów. Lecz do tego dojœć można tylko przez trening w drobnostkach. Aby armia mogła odbyć z całš œcisłoœciš i punktualnoœciš ogromne manewry, trzeba na to, aby każdy żołnierz pilnował swego miejsca w szeregu i dotrzymywał innym kroku. Tylko wiedza, na zawołanie będšca do rozporzšdzenia, jest istotnš wiedzš: tylko umiejętnoœć działania w każdej chwili - istotnš umiejętnoœciš. Gdy jakaœ myœl przychodzi mi do głowy zawsze tylko w œrodę wieczorem, a mnie raz kiedyœ potrzeba jej będzie niespodzianie we wtorek rano, to na jedno wychodzi, jak gdybym był w tej sprawie zupełnie bezmyœlnym. A życie przecież cišgle składa się z samych takich rzeczy najmniej spodziewanych i właœnie tym więcej taki nosi charakter, im bardziej jest żywe; kto chce ni z tego, ni z owego mieć jakieœ popołudnie zagwarantowane przed powszechnš zmiennoœciš, ten w ogóle nie wie, czym jest szczęœcie. Czuć, że się żyje - oto istota szczęœcia! że się żyje całš swš wytężonš jaŸniš, w każdym momencie i na każdym miejscu, kiedykolwiek, gdziekolwiek byœmy się znaleŸli. Stšd będzie rzeczš zupełnie niewłaœciwš zawišzywać sznurowadło i myœleć o czymœ o milę odległym - temperować ołówek i grzebać się myœlš w jutrzejszych swych kłopotach. Zastarzałe przyzwyczajenie do myœlowego włóczęgostwa, błškanie się myœlami wiecznie z dala od tego, co się właœnie robi, sprawia, że jest nam coraz trudniej przywołać z powrotem energię myœlowš i skupiać jš we właœciwym punkcie; bo nawet gdy na wezwanie nasze raczy się ona pofatygować, nie jest już wtedy zdolna funkcjonować jak należy. Ale i odwrotnie, wszelkš dowolnš sumę energii można tak długo i tak intensywnie skupiać na danej sprawie, jak komu się podoba; a wtedy jest się panem wszelkiej myœli, wszelkiego nastroju, władcš snu i marzeń. Zresztš to wszystko jest zaledwie niesłychanie drobnš czšstkš tego, co duchowi ludzkiemu osišgnšć przeznaczono. Osišgalne jest bowiem wszystko, co tylko wymyœli wyobraŸnia. Władza nasza jest tutaj bez końca i granic. Kroki zaœ, które ku tej potędze prowadzš, sš tak drobne, tak proste i tak względnie łatwe, że stšd zapewne poszło, iż można je było zlekceważyć. Nie ulega wštpliwoœci, że ćwiczenia koncentracji i unerwiania mięœni, o których tu mówimy, oraz ich wyniki były już od wieków znane niektórym, nielicznym, tylko mówili oni o tych sprawach prawie zawsze przenoœniami, posługujšc się wyrażeniami wcišż zmiennymi i tajemniczymi; przy tym drogi mistycyzmu różnych ras sš różne. Ludzkoœć rasy białej właœnie w tej dziedzinie nie posiada dotšd słowa "budzšcego œpišce", a zrozumiałego tylko dla niej. Indianie i Azjaci, jak tego dowodzš tysišce sprawdzonych faktów, umieli i dotšd umiejš dowolnie przerzucać swš œwiadomoœć i na czym chcš jš skupiać i zeœrodkować, by doszczętnie zatracać wrażliwoœć na ból i obawę. Człowiekowi białemu upraszcza te sprawy jego wybitna próżnoœć: oznajmia on po prostu, że niewrażliwoœć jest cechš niższego poziomu duchowego; lecz zapomina przy tym, że rasy, które w ten sposób postponuje, gdy chcš, potrafiš reagować na wrażenia z takš ostroœciš i czułkat rzeczywiœcie służy Sprawiedliwoœci, to dlaczego wynaoœciš zmysłów, które nam się nieomal cudowne wydajš. Tylko bowiem jeden jedyny człowiek biały przykładem swym dowodzi, jak można być zarazem tępym i boleœciwym - on kształcił i ulepszył wszystko z wyjštkiem... siebie. Czerwonoskóry Ameryki Północnej wzięty do niewoli znosi cierpliwie wszelkie męki i na torturach, w ogniu donoœnym głosem intonuje pieœń o własnej œmierci; a sš to męczarnie tak wielkie, że słów dla nich braknie - przyprawiłyby one o obłęd każdego Europejczyka. Indianinowi siłę do ich znoszenia daje właœnie owa zdolnoœć do wprawiania się dowolnie w ten lub inny stan duchowy. Indianie sš w ruchach o wiele spokojniejsi, ale przy tym o wiele żywsi, niż większoœć białych ludzi. Z daleka już można poznać Indianina po jego cudownie swobodnym chodzie, sprawiajšcym jak gdyby jemu samemu rozkosz. Indianin bowiem, żyjšc życiem naturalnym, bezwiednie wykształcił w sobie geniusz zwierzęcoœci i opanował wolę, a możnoœć tłumienia cierpień z tego opanowania jedynie wynika. Niezręcznoœć, niezdarnoœć, nietakt pochodzš zawsze z tej po prostu hodowanej w sobie samym niezdolnoœci do robienia czegokolwiek we właœciwym czasie. Człowiek chronicznie panikš ogarnięty, w razie nagłego niebezpieczeństwa, na przykład na okręcie, biega po pokładzie to tu, to tam, bezładnie, i to jego "zachowanie się" odbija najdokładniej stan ducha, w którym znajduje się stale, przez całe swe życie, gdyż człowiek taki pozwala cišgle na to, aby myœli jego, jak psy Ÿle ułożone, szwendały się bez celu, to tu, to ówdzie, wszystko obwšchujšc, wszystko obgryzajšc i zanieczyszajšc. Natomiast człowiek o duchu skupionym, który wie, jak niesłychanie długo trwa dziesięć sekund, gdy sš właœciwie użyte, ile w cišgu nich można po kolei zdziałać, znajdzie i podczas katastrofy czas, aby rozejrzeć się systematycznie, jak by się tu ratować. Lecz ci tak różni ludzie i szpilkę z ziemi również podniosš w różny sposób. Spokój w niebezpieczeństwie polega właœnie na tym, aby z błyskawicznš szybkoœciš zobaczyć dwadzieœcia rzeczy po kolei i z dokładnoœciš maszyny po kolei je wykonać. Tchórz widzi nie tylko fakt niebezpieczeństwa, ale i różne jego możliwe następstwa, widzi wszystko, co go może i nie może spotkać - ogarnia umysłem naraz całš bezdeń rzeczy przerażajšcych. Tymczasem nie ma zalety ważniejszej i potrzebniejszej, gdy chce się osišgnšć powodzenie, jak odwaga, odwaga i jeszcze raz odwaga. Człowiek nie wyćwiczony w panowaniu nad sobš, w momencie decydujšcym zupełnie tak samo pozwoli, aby myœl zbawienna wypadła mu z mózgu, jak kiedy indziej cyrkiel z ręki. Odwaga bowiem jest w myœleniu równie istotnš cechš, jak w działaniu; nowš myœl trzeba umieć zachować w swej mocy tak długo, aż przejdzie pierwszy moment strachu na widok jej nowoœci, i zamiast dać jej przeminšć bez pożytku, należy się raczej przez ten czas zastanowić, czyby nie opłaciło się poszukać dróg do jej realizacji właœnie dlatego, iż jest aż tak œmiała, aż tak nowa i niezwykła. Tu jednak ostrzec muszę przed nieporozumieniem: nie cała siła ducha winna się skupiać na każdej bagatelce z codziennego życia, na zamknięciu drzwi, nawleczeniu igły, otwarciu szuflady itp. - nie, bynajmniej! tylko tyle siły właœnie, ile jej dana czynnoœć naprawdę wymaga. A umieć to od razu i trafnie okreœlić, resztę sił zostawiajšc na nieprzewidziane wypadki w rezerwie - nazywa się cielesnš doskonałoœciš. Kto ma podŸwignšć ciężar, będzie się inaczej zabierał do rzeczy, gdy o pięć funtów chodzi, a zupełnie inaczej, gdy o pięćdziesišt funtów. Kto by jednakże myœlał przy tym o czym innym, ten zawsze Ÿle obliczy potrzebnš iloœć siły. Lecz jakżeby wyglšdał kupiec, gdyby w podobnie nielogiczny sposób obchodził się ze swym składem? Tu - prawda - trwoni się jedynie życie, jednorazowe, niepowrotne życie... o takiej bagatelce nie warto nawet myœleć! Tymczasem przesycenie ciepłš krwiš uwagi, ożywienie i opanowanie choćby jednego jedynego dnia w jego tysięcznych tak zmiennych momentach mogłoby w znacznej mierze zastšpić człowiekowi, pędzšcemu życie miejskie i siedzšce, ten sport, który przecież nie jest niczym innym, jak tylko wyjštkowym stosowaniem naszej recepty na życie. Przypomnijmy też sobie, jak wiele sił marnotrawimy na to, że wiele rzeczy robimy podwójnie: raz umysłowo, w duchu, drugi raz fizycznie, w czynie. Oto co rano leżš ludzie w łóżku i dreszcz ich przechodzi na myœl, że trzeba będzie wstać, œniadanie zrobić, mieszkanie sprzštnšć, iœć do miasta po sprawunki albo do zajęcia... Leżš - i myœlš - i dręczš się tym wszystkim, co póŸniej w rzeczywistoœci po raz drugi przeżywać będš, podwójnie siły tracšc. Umieć każdej czynnoœci wyznaczyć odpowiedniš dla niej iloœć siły jest tajemnicš żywotnoœci. Tym, co jš posiadajš, zazdroœcić należy - zdajš się oni czerpać pokarm czarodziejski z zapasów spiżarni nieprzebranej. Żadna "witamina", żaden flakon namiastki ambrozji "Speiofix", ze œwiadectwami wszystkich fakultetów œwiata na opakowaniu, mienišcym się jak tęcza, nie zdoła nigdy osišgnšć skutecznoœci bezpłatnej tej metody. Oznakš żywotnoœci jest zresztš nie tylko odwaga, lecz w nie mniejszej mierze takt i zręcznoœć. One to pozwoliły temu amerykańskiemu oficerowi z czasów wojen o niepodległoœć, kiedy w wirze bitwy znalazł się nagle sam jeden jak palec wobec wojsk angielskich, zapytać spokojnie: "A co to jest za pułk?" - "Szkoci królewscy", brzmiała odpowiedŸ nieprzyjaciół. "No, to Szkoci królewscy, stój!" - rzucił nonszalancko rozkaz, który wykonano, i cofnšł się spokojnie do własnych szeregów. Fechtmistrze, tancerze, dyrygenci odznaczajš się często tš trafnš pewnoœciš unerwienia, ale i oni w rzeczach wychodzšcych poza granice ich zawodu sš często tak samo kapryœni, niedbali i niepewni siebie, jak większoœć innych ludzi. Należy wychowywać w sobie całkowitego ("all round") człowieka, a nie tylko ćwiczyć bicepsy, słuch lub lędŸwie, jak by tego chciał podział pracy, będšcy właœciwie tylko podziałem ludzi. Może nie dla gospodarki i produkcji, ale dla ludzi jest z pewoœciš lepiej rozwijać się wszechstronnie i symetrycznie, niż przekształcać w potwory nadmiernie rozwinięte pod jakimœ jednym względem, jakkolwiek podobne monstrum jednostronnoœci częstokroć nazywajš fałszywie... geniuszem. Setki, ale to setki takich drobnych ruchów, z których się składa życie, jako to: ubieranie się i czesanie, zamykanie czegoœ i otwieranie, branie i podawanie, podnoszenie i odkładanie itd. wykonujemy niezręcznie, nieuważnie, więc też bez przyjemnoœci, zwłaszcza gdy czeka na nas albo nam zagraża coœ poważniejszego. A takie obijanie się pomiędzy przedmiotami przyprawia nas o zmęczenie, czyni nas brzydkimi, a w końcu i tchórzami, gdyż nastrój paniczny powstaje w nas najczęœciej z przyczyn poczštkowo całkiem drobnych. Długotrwałego przyzwyczajenia nie sposób oczywiœcie zmóc w sobie w cišgu jednego dnia ani nawet roku, a umysłowych i ogólnoduchowych jego skutków niepodobna uleczyć tak od razu - może być tutaj mowa jedynie o powolnym i stopniowym ze złego "wyrastaniu" - o nie się starać trzeba. Kto, czytajšc szkic ten, będzie miał uczucie, że "może coœ w tym jest", że bodaj jakiœ jeden ustęp stšd stosuje się do niego, ten już przez to samo zacznie sam siebie leczyć. Przekonanie, żywe przeœwiadczenie może przyjœć tylko z wewnštrz, ale gdy przyjdzie, to już nie przestanie wzrastać. Nikt nie wynajduje, nie wymyœla prawdy i nie potrzebuje jej wymyœlać, bo prawda - jakkolwiek trudno ludziom dzisiaj w to uwierzyć - jest najbardziej rozpowszechnionš z rzeczy tego œwiata, jest "dobrem niczyim", jak woda, powietrze albo dzienne œwiatło. Ten, kto pomaga innym, pomaga im tylko odnaleŸć samych siebie, podobnie jak zapalacz latarni ulicznych nie stwarza ognia ani jasnoœci, gdy przytyka swój œwietlik do mechanizmu lampy. NARODZINY MYŒLI Nowe myœli stanowiš Ÿródło nowego życia. Gdy pomysł wynalazku jakiegoœ lub odkrycia zaœwita w głowie twórcy, radoœciš go napełnia, rozkoszš i zachwytem; krew w jego żyłach w nowym kršży rytmie, i każda komórka zda się odrodzona. Pisarza lub artystę nowa koncepcja unosi na zawrotne wyżyny ekstazy. Mam tu na myœli oczywiœcie tylko duchy istotnie twórcze, rzadko spotykane, a nie tych licznych "twórców" w cudzysłowie, którzy zapalajš swojš latarenkę od cudzego ognia i tylko szkło w niej nieco inaczej zabarwiajš. Dobra wiadomoœć, otrzymana w okresie smutku i przygnębienia, uœmiechajšce się nam ziszczenie nadziei, zażegnanie grożšcego nam niebezpieczeństwa - to wszystko ostatecznie jest też tylko rzeczš duchowš, danš nam w myœli, obrazem, do którego tęsknimy z upragnieniem, nie zaœ samym przedmiotem naszego pożšdania; a przecież jakże ciału naszemu sił dodaje! Przykuwajšce nasz wzrok widowisko, spotkanie z kimœ, kto bardzo silny ma dla nas urok, dšżenie, czyn, dzieło, które nas zachwycajš i bodŸca nam dodajš - wszystko to jest dla ciała żywym pokarmem i podnietš. W podnieceniu i kontemplacji znika poczucie potrzeb ziemskich - znika naprawdę, a nie tylko zostaje zagłuszone. Albowiem nie samym chlebem człowiek żyje - istota nasza domaga się wcišż od nowa strawy duchowej coraz œwieższej. Dzieło sztuki, jakkolwiek ponętne i pełne czaru wtedy, kiedy je widzimy albo słyszymy po raz pierwszy, urok swój z czasem traci, a tęsknota do zmiany, do różnorodnoœci opanowuje każdego człowieka uczciwego, nawet gdyby miał przez to oderwać się od duszy najbardziej wartoœciowej, od osoby najmilszej, od której doznaje wyłšcznie dobrego. Tęsknota to może tylko przemijajšca, do zmiany chwilowej. Albowiem sztuka, dramat, opera, artysta, podobnie jak człowiek kochany, mogš po pewnej przerwie w obcowaniu z nimi dostarczyć nam znowu wrażeń tym silniejszych, zwłaszcza jeœli tymczasem zmieni się i rozroœnie własna istota nasza lub ich (gdy o artystę chodzi). W tym sensie krzepišce nas na duchu wzruszenie można nazwać pokarmem lub strawš, i od rodzaju tej strawy duchowej zależy w ludzkoœci więcej, nawet gdy chodzi o drogę do cielesnej jej doskonałoœci, niż od zjadanych przez niš œniadań i obiadów. Dopiero bowiem to jest prawdziwy "chleb żywota". Podobnie, jak zawsze ma człowiek chęć na œwieże i smaczne potrawy, tak też i myœli potrzeba mu cišgle w treœci i formie œwieżych - albo przynajmniej powinien ich pragnšć. Tej podstawowej i zdrowej potrzebie ludzkiej zawdzięcza też swój niesłychany rozkwit i prasa codzienna; a temu rozkwitowi ludzkoœć ma z kolei do zawdzięczenia czšstkę upadku swego, gdyż w tym wcišż jednakowym korowodzie zabójstw, kłamstw, oszczerstw, tandety, partactwa i marnoœci nowš jest co dzień tylko data, a biedny znarowiony tłum wiecznie oszukiwanych czytelników kupuje czarnš farbę drukarskš zamiast żywego słowa życia, nie zauważajšc, że zabójstwo przy ulicy X tym tylko się różni od zabójstwa przy ulicy Y, iż jedno było w œrodę, a drugie we czwartek. W ten sposób prasa wyrzuca codziennie miliony egzemplarzy swoich dosłownie jednodniówek w błoto, z którego pełznie zawsze to samo robactwo. Wieczne bowiem powtarzanie tej samej starej myœli upadek w sobie kryje, sprowadza rozkład gnilny ciała i rozkład ducha. Czy nie byłoby to możliwe, abyœmy co dzień rano budzili się z pewnoœciš, że i ten dzień, i wszelki, który przyjdzie po nim, przyniesie nam w darze spotęgowanie życia? Jakaœ radoœć odkrywcy: coœ pożytecznego i darzšcego szczęœciem - nas i bliŸnich naszych - coœ, co posiada trwałoœć - albo ten fakt, że jakieœ gotowe poznanie, które wczoraj jeszcze sprawiało wrażenie czegoœ bez reszty skostniałego, nagle znów ku podziwowi naszemu rozkwita i zupełnie gdzie indziej, niżeœmy przypuszczać kiedykolwiek mogli; to zaœ poznanie wskazuje nam drogę do całego mnóstwa niewinnych i silnych, a trwałych radoœci... Oto Ÿródła szczęœcia. Jakieœ prawo natury, wielkie zarazem i proste, odsłania się przed nami po raz pierwszy - delikatne, miłe a nieskończone - i przy tym objawia nam się ono w jakiejœ "drobnostce", jak dotšd zwykliœmy byli mówić: w oblatywaniu liœci z drzew, w zmianie zabarwienia jakiegoœ żyjštka... Wszystkiemu, co żyje, natura bez przerwy czyni miliardy propozycji i stosownie do tego, czy zostanš one przyjęte czy odrzucone, powstaje z nich słoń, skrzeczek, orzeł, palma, baobab, albo jakiœ œwięty. Meduza (że bliżej wchodzić tu w jej życie i ustrój nie będziemy) ma jeszcze stosunkowo niewiele organów, a z nimi doœć też skromnš możliwoœć wyboru pomiędzy miriadami owych propozycji - a jednak i jej jakoœ życie się udaje. My o ileż większym rozporzšdzamy polem do odczuć, prób i myœli! Jak wypełniony treœciš, jak bogaty być mógłby każdy nasz poranek, gdybyœmy tylko mieli do rozporzšdzenia dosyć wielkš i czułš membranę duchowš, aby swobodnie i wrażliwie reagowała na te oferty przyrody. I gdybyœmy miast tego od dziecka nie woleli pozwalać zabazgrywać jš zabobonami, przesšdami, dogmatami, zdaniami martwymi. Cóż za szaleństwo - dopuszczać do tego, aby nam w ten sposób żywe nasze wnętrze na głucho zamurowywano! Wiecznie jakiœ rytuał, jakieœ obłškanie głupstewkiem bombastycznym, jakieœ twory fałszywe, sztuczne i niezdarne przekładamy nad siebie samych i jasnš, czystš, wyraŸnš jaŸń własnš! Nie, jeszczeœmy się nie zbudzili do tej pełni œwiadomoœci, by stać się odbiorcami myœli, z nieskończonoœci do nas spływajšcych i wraz z myœlami tymi osišgnšć istoty rzeczy zrozumienie, a wraz ze zrozumieniem posišœć potęgę bez granic; bo przecież nieskończonoœć na tym właœnie polega, że jest jak bank, który wypłaca i wypłaca, a nawet najbardziej wytrwały gracz nigdy rozbić go nie zdoła. Kiedyż nareszcie przestaniemy podpatrywać się wzajemnie, zazdroœcić sobie swoich wynalazków, dóbr, stanu posiadania, polować na siebie, by je sobie wydrzeć; my - œmieszni i godni litoœci, jak ci głupcy, którzy by, nad brzegiem Missisipi stojšc, bić się chcieli o marnš szklankę brudnej wody, zamiast zanurzyć dłonie w wiekuisty strumień. Kto chce w ten sposób twórczo czerpać, ten musi przede wszystkim uwolnić sobie ręce i pozbyć się skurczu w nich, wywołanego dŸwiganiem brzemienia przeszłoœci. W każdym, chociażby najszczęœlięcznoœciš przyjmuje zalecenie przełożonego, który iwszym życiu sš tysišce rzeczy, tysišce scen, wydarzeń, o których lepiej byłoby zapomnieć; należš do nich również, i może przede wszystkim nawet te tzw. szczęœliwe wspomnienia; albowiem i szczęœcie starzeje się, jełczeje. Poziom radoœci również powinien móc się z roku na rok wznosić, by ponętniejsze dla nas było każde jutro od każdego wczoraj. Ten, kto zapomina, robi sobie miejsce dla nowych myœli w duszy, więc dla nowego życia. Lecz kto się hermetycznie zasklepia w szczęœciu własnym, minionym czy obecnym, ten się też z nim razem starzeje, szarzeje. "Zapominanie" nie jest jednoznaczne z zupełnym wygasaniem, które by zresztš nawet niepodobieństwem było, bo wszak jesteœmy wszyscy sumš swych doœwiadczeń. Każde słowo, zapach, sceneria, pocałunek sš organicznymi częœciami nas samych, zrosły się z naszš jaŸniš, jakkolwiek niewidoczne sš może w tej chwili, zatarte i w odległej przeszłoœci pogrzebane, zawsze jednak gotowe wyłonić się, mocš jakichœ praw kojarzenia, nad próg œwiadomoœci. Przestrzegać należy jedynie przed upartym, maniackim odœwieżaniem i odgrzebywaniem jakiejœ okreœlonej jednej grupy wspomnień, bo to wytwarza skłonnoœć do ich przeceniania. Istotnym doœwiadczeniem jest to, co zapomniane, co tkwi w niepamięci. Kto chce w tempie zwycięskim prosto jak strzała zmierzać do doskonałoœci, temu nie wolno wlec za sobš wozu nierównomiernie, Ÿle obcišżonego. Sš ludzie, co od nowa wcišż przeżywajš w myœli dawno przebrzmiałe walki ze starymi swymi przeciwnikami, a te trwajšce całymi latami homerowskie boje "duchów" za każdym razem kończš się z zasady druzgoczšcš porażkš ich nieobecnych wrogów. Sami ze sobš i dla siebie nawišzujš oni wcišż od nowa tę samš nieskończenie bogatš w przyjemne dla nich warianty historię, której punktem kulminacyjnym jest rozkoszne zakończenie: oto stoi przed nimi pobity przeciwnik, jak pies pokorny z podkulonym ogonem, trzęsšcy się z żalu, doszczętnie zdruzgotany i unicestwiony postawieniem mu przed oczy wszystkich jego nieprawoœci. Kto by zaœ przypuszczał, że tego rodzaju taniutkie szukanie sobie solipsystycznego samozadoœćuczynienia za coœ, co już się stało i odstać się nie może, jest rzeczš niewinnš, zabawkš bez znaczenia, ogromnie by się mylił. Przeciwnie, jest to bodaj największy zbytek, na jaki tutaj pozwolić sobie można: okupuje się go kosztem własnego życia. Kto w ten nałóg popadnie, chodzi jak gdyby w chmurze trupiej trucizny psychicznej; ten pogršża sam siebie w autohipnotyczny stan życia pozornego, życia w czasie przeszłym, od dawna zbutwiałym; ten dla urojonych triumfów w przeszłoœci poœwięca możliwe do odniesienia, rzeczywiste swe zwycięstwa przyszłe. Mœcić się w ten sposób - to działać w imię rzeczy przebrzmiałych, czyli fałszywie nastawiać energię o całe 180 stopni. Nikt też nie zdoła zachować ciała swego rzeœkim, zdrowym i pięknym, kto nakarmi je myœlami wyjałowionymi - wydzielinami swych przestarzałych jaŸni. Nowy przypływ ducha, rodzšca się przyszłoœć zastaje komórki duszy jego zaklajstrowane. Mięœnie, krew, koœci, szpik w nich zmieniły się oto w zdrętwiałš otoczkę na pół martwego ducha; a tak wcišż na nim narastajšca kora musi ciężarem swoim sprowadzić w końcu słaboœć i udrękę. Tylko kto zrzuca z siebie zużyte swe skorupy, pršc naprzód w œwiat nowoœci, na tego spływa życie młode z młodymi myœlami, a te z kolei stwarzajš w nim sobie nowe, dla siebie odpowiednie ciało. "Móc każdego dnia umrzeć" - znaczy, że jakaœ nasza wczorajsza myœl już dzisiaj na pewno należy do rzędu umarłych. Zdrowo rosnšcy duch musi pod koniec każdego dnia na zawsze zakończyć rachunki z jakšœ czšstkš samego siebie, która się przeżyła; chcieć z niej dalszy robić użytek - to tylko rzeczš szkodliwš być może. Substancja psychiczna raz po raz musi być odnawiana, podobnie jak naskórek, który codziennie zrzuca z siebie zużyte komórki, bo w przeciwnym razie cierpiałoby na tym oddychanie skórne, obieg krwi, odżywianie i cały organizm. Kto potrafi spotęgować w sobie odnawianie myœli, ten w cišgu dni niewielu przeżywa całe œwiaty. Dla takiego człowieka szczęœcie stanie się niemal niezależnym od miejsca, czasu i okolicznoœci; może on je zmusić, by mu towarzyszyło nawet do więzienia, gdy tymczasem inni więdnš po pałacach, zamknięci w więzieniu dawnych swych wyobrażeń. Jest to droga do osišgnięcia prawie całkowitej niezależnoœci ducha od materii - a niezależnoœć to potęga. Dopóki nie umiemy obchodzić się zupełnie bez jakiegoœ człowieka, potrawy, lekarstwa czy œrodka podniecajšcego, dopóty jesteœmy ich niewolnikami. Z kazamat podobnego ubóstwa cielesnego tudzież duchowego wydostanie się jest możliwe tylko na skrzydłach nowych myœli, i to takich, nad których rodzeniem się w nas panujemy. Nikt nie może długo pozostawać ubogim w zwykłym znaczeniu tego słowa, kto w naszym znaczeniu bogaty jest na duchu. Ale duchowy bogacz nie pożšda nigdy więcej, niż mu potrzeba po to, aby z każdej godziny dnia każdego wypić całš zawartš w niej rozkosz. Nie troszczy się o staroœć, bo poznał, że samo zabieganie o niš zapobiegliwego już postarza, jako że ten wtedy na całe dziesištki lat naprzód z koniecznoœci wyobraża sobie siebie jako zwiędłego, zniedołężniałego, niesamodzielnego. Przeciwko tym właœnie nieszczęœciom staroœci tytułem rekompensaty ma on gromadzić pienišdze, więc coœ materialnego; tymczasem te nieszczęœcia już teraz, pod postaciš maniackiej troski i niepokoju, opanowujš całkowicie myœl tego zapobiegliwca. Typowy to przykład złego stosowania siły myœli - wręcz podstawowy, klasyczny - arcyprzykład! Tylko wzrost - rozwój - irradiacja, czyli promieniowanie siły ducha na sferę materialnš mogš zatriumfować nad tego typu złymi przyzwyczajeniami i ciało podtrzymać, odmłodzić je, odmienić. Nie w tym leży nadzieja ocalenia od hańby staroœci i œmierci, że się marnuje młodoœć w niewoli u myœli o staroœci, ale w tym jedynie, że to "ja" swoje, dziœ jeszcze małostkowe, politowania godne, ciska się w olbrzymi odradzajšcy pršd stajšcych się cudów i nadchodzšcej wiedzy. Takš moc ducha zaczynamy hodować w sobie i rozwijać, gdy tylko przeniknie nas wiara w jej przewagę nad œwiatem materii - gdy zdobędziemy przekonanie, że cokolwiek, jako czšstka tej mocy, wytrwale marzymy, myœlimy i pod postaciš woli z siebie wypromieniowujemy, to wszystko przez ten proces myœli i woli naprawdę realnie stwarzamy. Marzenia i myœli, a więc i twórczoœć ludzka, wskutek niewiedzy naszej, szły dotychczas zawsze w fałszywym kierunku. "Głowy jak u chrabšszczy" mamy i wrzynamy się nimi coraz głębiej i głębiej w zbutwiałoœć gleby ziemskiej. Przytoczę jeden przykład. Pierwsze zdanie, którego uczy się dziecko europejskie na lekcjach logiki, brzmi: "Wszyscy ludzie sš œmiertelni, Caius jest człowiekiem, więc Caius umrzeć musi". Wszelako "wszyscy" ludzie jeszcze się dotychczas nawet nie urodzili, a cóż dopiero mówić o tym, że umarli, że sš œmiertelni; jakże więc można ludzi dotšd nie istniejšcych, co do których nie ma dotychczas żadnych danych, podcišgać fałszywie, ukrytš kontrabandš, pod pojęcie "wszystkich"! I to w ten sposób dzieci logiki się uczy!... Jednakże wiele osób tkwi dotychczas w pierwotnych, błędnych wyobrażeniach szóstego dziesištka lat zeszłego wieku, kiedy to ducha dobrze, jeœli co najwyżej raczono tolerować, a i to niechętnie, jako że uważano za zjawisko uboczne i za rodzaj przeszkody w mechanice œwiata; wiele osób nie nauczyło się dotšd widzieć cudu niepojętego już w tym, że tlen i wodór wzajem się przycišgajš, że między pewnymi pierwiastkami chemicznymi zachodzi powinowactwo, a między innymi nie zachodzi: Empedokles nazywał to "miłoœciš i nienawiœciš", które przekształcajš œwiat chaosu w uporzšdkowany kosmos. Lecz zbyt wielu jest jeszcze na œwiecie płaskogłowców i ćwierćwykształconych (a to znaczy gorzej niż niewykształconych); ci kamieniejš w swojej dogmatycznej filozofii kieszonkowej dla ubogich duchem, jak gdyby miała ona wartoœć po wieki wieczne. Wszyscy oni, w miarę swoich sił drobniutkich, mogš opóŸnić przyjœcie cudownej epoki - wstrzymać jej nikt nie zdoła. Jej przyjœcie jest już bliskie i nie dlatego bliskie, że ja albo kto inny coœ na ten temat twierdzi, mówi albo pisze, lecz dlatego, że istnieje cała moc duchów ludzkich, burzliwie wzrastajšcych i rwšcych się naprzód - miliardy mózgów, stojšcych dziœ u progu każdego pragnienia, życzenia i tęsknoty, w przeciwieństwie do poprzednich, słabo zaludnionych epok. Szóste stulecie przed Chrystusem było z całš pewnoœciš bogatsze w ludzi nader wybitnych niż jakiekolwiek inne (Konfucjusz, Budda, Pitagoras, Heraklit, eleaci), lecz były to jednostki, a narody, które ich wydały, choć na bardzo wysokim poziomie stojšce, były jednak wówczas zbyt rzadko rozsiane po powierzchni globu, by móc wywierać trwałe działanie materialne. To, co dziœ jeden człowiek, bodajby przeciętny, wypromieniowuje z siebie, jako swojš wolę, znajduje dokoła o wiele więcej czynników, życzenie jego podtrzymujšcych i rozpowszechniajšcych, bo wskutek przeludnienia ziemi eter duchowy zgęstniał. Jeszcze nigdy œwiat otaczajšcy nas oraz œwiat działajšcy na nas i przez nas nie były tak jak dzisiaj gotowe do poczęcia. Wystarczy, aby nieliczni, jako straż przednia, parli naprzód i niestrudzenie zwiastowali: "Przecież tak sprawa stoi, że oto tutaj - tuż, tylko rękš sięgnšć - leży nie wyzyskana najpotężniejsza z wszystkich sił przeistaczajšcych: chcšca myœl - realnoœć, coœ rzeczywistego i działajšcego; wzbiera ona, pęcznieje i wytryskuje, skrzy się poprzez przestrzeń - budujšca i burzšca, uzdrawiajšca i zabijajšca, mnożšca bogactwa i niweczšca je - czynna i w złym, i w dobrym o wszelkiej godzinie dnia i nocy - we œnie i w czas czuwania - rzeŸbišca oblicza ludzkie i ciała, barwišca je i kształtujšca na trwałš doskonałoœć lub chwilowy rozkład". Drogi mój bliŸni, zanim się poœwięcisz całkowicie interpelacjom w parlamencie, rozdawaniu zupy między inteligencję podupadłš, dostarczaniu wełnianych pończoch Murzyništkom, zbieraniu znaczków pocztowych lub szczoteczek do zębów z epoki Karolingów, albo uganianiu się za nowym rodzajem plamki pod ogonem u dzikiego słonia, spytaj samego siebie, czybyœ też nie poœwięcił czšstki swego życia na to, aby na własnym ciele wypróbować proponowane tu metody chcenia i myœlenia. Próba ta nie wymaga żadnego specjalnego wykształcenia, żadnego zdawania egzaminów, żadnych wydatków pieniężnych - ba! nie potrzeba po temu nawet wiary, aby jš przedsięwzišć. Nie głosimy też żadnych dogmatów, mówimy ci tylko: spróbuj sam. Gdyby jednakże, jako rezultat tej próby, zaczęły występować u ciebie jakieœ bodajby zaczštkowe objawy w oczekiwanym sensie, czyż byłoby rozsšdne chcieć zakreœlać granicę dalszym ich możliwoœciom, mówišc: dotšd, lecz nie dalej? Wiara i zaufanie zrodzš się w twej duszy jako elementarny wynik, prosty cišg dalszy uczynionego doœwiadczenia. Jakiż czyn lub cel inny mógłby się pod względem znaczenia dla ludzkoœci równać z perspektywami, które się tutaj otwierajš! A że celu tego dotšd nikt jeszcze nie osišgnšł, to właœnie ty bšdŸ pierwszym! Pokaż, jak można siebie samego przeistoczyć w żywš wszechpotęgę - jak w spólnictwie z innymi, do tego samego zmierzajšcymi celu, można na własnym ciele udowodnić, że siła i zdrowie zdolne sš skutecznie opierać się staroœci - że chorobę można usunšć raz na zawsze - że bogactwo i geniusz wypływajš, jako naturalne skutki, z metod i praw dotychczas stosowanych tylko w sposób niedoskonały albo nieœwiadomy. Życie zaœ nie jest rzeczš przelotnš, beznadziejnš, za jakš dotychczas uchodziło nawet w wypadkach najszczęœliwszych, najrzadszych, wyjštkowych. Dopóki bowiem człowiek musi umierać wtedy, kiedy ledwie zaczyna coœ z życia rozumieć, dopóty wszyscy ci geniusze, uczeni, filozofowie, artyœci i wieszcze - sš tylko czymœ chybionym, czymœ poronionym - to wyspy zapomnienia po drodze ku œmierci. A ludzkoœć pragnie przecież wcišż czegoœ lepszego. To jej pragnienie, ten jej krzyk wzbiera stale poprzez cišg stuleci - i własne ziszczenie swe kształtuje z Rzeczy Niewidocznych. Doskonałoœć stanie się zrazu udziałem niewielu - potem wielu - w końcu wszystkich. Ludzkoœć podšża ku nowemu œwiatłu, nowej wiedzy, nowym, żywym rezultatom. Czas ma tylko jeden wymiar, jeden kierunek: naprzód! Że zaœ i my z nim razem naprzód się posuwamy, tedy lepiej też będzie spoglšdać przed siebie. Wiekuista, potężna, tajemnicza siła popycha nas goœcińcem czasu wprost ku rzeczom dotšd nie przeżytym. Przeistoczeniu w czasie nie zdołajš się oprzeć nawet najbierniejsi i najbezwładniejsi, najbardziej nieokrzesani lub skostniali. Wielu jednak podšża wraz z czasem, obróconych plecami do przyszłoœci, z wzrokiem utkwionym w przeszłoœć. Przez tę fałszywš swš postawę wzmagajš oni tylko zło, chorobę, cierpienie i upadek. Brzmi to bardzo niezwykle, kiedy powiadamy, że cały los nasz w życiu, i szczęœcie, i nieszczęœcie, zależš, jak mówimy,od tak prostych zwyczajów: od kierunku ducha. Ale tzw. rzeczy "proste" przy dokładniejszym w nie wniknięciu okazywały się dotšd zawsze jako najgłębsze - rdzeń i prazjawiska. Nie żadna spekulacja nad atrybutami "praprzyczyny" ma nas zajmować przede wszystkim - chodzi o to, by odkryć w przyrodzie takie œrodki, które prowadzš w okreœlonym kierunku do okreœlonych rezultatów. Gdy tylko wyrobimy w sobie żywo tętnišcš pewnoœć, że co się tyczy zdrowia, wdzięku, bogactwa, umysłu, stanowiska, zdolni jesteœmy przetwarzać w rzeczywistoœć myœli nasze i pragnienia, w takim razie pierwszy naczelny cel nasz zostanie osišgnięty - posišdziemy "perłę wysokiej wartoœci"; na dowód zaœ, żeœmy się stali przez to naprawdę mšdrzejsi i żeœmy dojrzeli do następnego kroku, poœpieszymy z pomocš naszemu sšsiadowi, aby i on odszukał w sobie owš "wysokiej wartoœci perłę", gdyż każdy tylko to tutaj znajduje, co jemu jednemu znaleŸć jest przeznaczone; i nic nikt nikomu w ten sposób nie odbiera, a wszyscy się bogacš, gdyż wraz z liczbš wiedzšcych i wtajemniczonych wzrasta ogólna siła: każdy, któremu pomożono, automatycznie staje się pomocnikiem innych. Codzażę, ani jednego przedsiębiorcy ogłoszeniowego, któryienny napływ nowych idei przynosi z sobš nowš moc i władzę. Jej milczšca w nas siła zachęca, pobudza do czynu i doskonalenia się inne jestestwa, które w ten sposób œwiadomie czy bezwiednie współpracujš z nami. Na wyższych szczeblach uduchowienia wszyscy sš radoœni, żywotni, pogodni i pewni zwycięstwa. Wznieœli się oni w swym rozwoju do pojęcia prawa i dowiedli samym sobie jego słusznoœci. Wiedzš, że pewne przywišzania duchowe, rodzšce pragnienia, tudzież z nich powstajšce opanowanie myœli wywołujš trwały przypływ szczęœcia, władzy i potęgi - bo szczęœcie i potęga muszš iœć ze sobš w parze. Potęga nie jako niewolenie innych, lecz jako możnoœć wolnego działania, jako swoboda i przestwór dla życia. Wiedzš oni, że wszelkie przedsięwzięcie, zgodne z kierunkiem Nieskończonego Prawa, musi mieć powodzenie. Życie stanowi dla nich jedno pasmo zwycięstw, a serca ich tak sš pełne pewnoœci siebie, jak pewnikiem jest dla nas to, że ogień płonie, a woda go gasi. Z tš oazš wyższego życia w stycznoœć wejœć możemy przez głębokie, trwałe uporczywe pożšdanie (nie przez żebraninę ani nieokreœlone parcie naprzód) - i z tej oazy czerpać możemy nowy, życiodajny fluid. Drogę do tego tak wartoœciowego obcowania z umysłami najczystszymi toruje nam wysiłek, zmierzajšcy do pozbycia się wszystkiego tego z istoty naszej, co mętne, zazdrosne i kłótliwe. Myœl, która nam szkodzi, jest zawsze nieczysta. Złe przyzwyczajenia całego dotychczasowego życia naszego sprawiajš, że w poczštkach trudne nam się wydaje władcze opanowanie samych siebie, lecz wytrwałe dšżenie, wyższe aspiracje z czasem coraz łatwiej będš niweczyły wszelkie skłonnoœci przeciwne. Nieczyste myœli sš jak wysypka eteryczna na Ÿle pielęgnowanej duszy - zamykajš nam wstęp do "dobrego towarzystwa". Na wyższe instynkty, na delikatniejszych pomocników aura danego człowieka oddziałać może jak powietrze kloaki, albo też przeciwnie, jak gaj kwitnšcych krzewów. Ten i ów wielki pisarz, artysta, wódz - w ogóle przewodnik ludzkoœci w jakiejkolwiek dziedzinie życia - wielkoœć swš osišgnšł, być może, w znacznej częœci na drodze mediumicznej, jako tuba, przez którš przemawiały takie właœnie wyższe inteligencje, tacy niewidzialni pomocnicy nasi. Może dusza jego pozostała skšdinšd małš, próżnš, pospolitš i trywialnš, lecz w jakiœ sposób, bliżej nam nie znany, miał on w wielkoœci udział. W pewnych, wybranych chwilach coœ się w nim rozwierało, zstępowało na niego bezgraniczne oddanie się duchom, i stawał się medium, wybranym nosicielem cudzych uduchowień. W tych momentach odbiorczych wystawiał on czułš membranę swej duszy całš jej powierzchniš na działanie promieni i wirów o wiele potężniejszych i delikatniejszych, niż było to dane jego dniom powszednim. Obładowany darami astralnymi, wracał potem do siebie. Albowiem: "Niedaleko doprawdy zaszedł ten w sztuce swojej, kto w dziele dał nie więcej, niż napisane stoi". Były to podpowiedzi, sugestie, podszepty, na które miał podatne i wrażliwe ucho. Dla istot duchowych, a więc pławišcych się w bogactwie, jest nieodzownš koniecznoœciš podzielić się z innymi swoimi wizjami słodyczy i siły, uczynić bliŸnich wizji tych uczestnikami. Bogacze ducha gotowi sš w tym celu uciec się do wszelkiego rodzaju poœrednika, do wszelkiego œrodka, który im jako tako skutecznym się wyda. Szukajš oni drogi najmniejszego oporu - takie jest prawo natury. Wszystkie umysły wyższe sš jak ocembrowane Ÿródła: woda z nich bije, tryska i tryska bez ustanku. Dla umysłów tych dawanie nie jest obowišzkiem, ale uwolnieniem się od nadmiaru, ulgš. Gdy myœli osišgnš odpowiedni stopień dojrzałoœci, muszš się oderwać od macierzystego łona ducha, jak zbyt ciężkie owoce od zwisajšcej pod ich brzemieniem gałęzi. Te siły, dusza, "duchy" - nazwa jest obojętna - pochodzšce ze sfer wyższych, znajdujš sobie tedy na tej ziemskiej glebie wrażliwy organizm, działajš na niego w pojedynkę lub, w kršg go otoczywszy, tworzš dokoła niego właœciwš sobie atmosferę, w której on, wywyższony ponad swš codziennoœć i szczupłe swe siły, na jakiœ czas potrafi unosić się i bujać "swobodnie", jak ów magnes, pomiędzy potężnymi szpulami zawieszony, które go swym działaniem na odległoœć w doskonałej utrzymujš równowadze. Taki kršg duchowej atmosfery działa jak podnieta na wszelki wrażliwszy, podatny organizm. Wznosi go, dŸwiga i podtrzymuje, wywyższa nie na miarę drobnych jego sił własnych. Przez chwilę widzi on rzeczy i sprawy tego œwiata w œwietle wyższego życia, a więc czystszymi niż w tym życiu, które go zazwyczaj otacza. Staje się upojony, natchniony, rozœwietlony również i z tego względu, że subtelna i mocna substancja myœlowa "pomocników" jest rozpłomieniajšcym narkotykiem, który działa proporcjonalnie do delikatnoœci i ognistoœci osobnika działaniu poddanego. Podnietę takš nazywa się zazwyczaj "magnetyzmem osobowym". W nim leży tajemnica tego zagadkowego, nie dajšcego się niczym wytłumaczyć pocišgu, jaki niekiedy czujš do siebie ludzie. Sš wprost pijani sobš, upojeni fluidem, który wzajemnie jeden z drugiego wchłaniajš. "Dwóch chorych oto miłoœć wspaniała Jednego drugiemu na lekarstwo dała". Na każdym stopniu i w każdej dziedzinie, w dšżeniu do celów wielkich, czy to wzniosłych, czy niskich, działa któryœ z rodzajów narkotyku "ducha". Ani jedno zdarzenie na większš miarę, ani jeden czyn, wynalazek czy dzieło sztuki nie powstaje nigdy całkowicie dzięki tylko jakiejœ istocie pojedynczej, poza obrębem zapładniajšcego eteru œrodowiska. Jesteœmy wszyscy częœciami całoœci: co powstaje bez jej pomocnej rady, bywa "bezradne", niedołężne. Komu się zdaje, że w istocie jest inaczej, ten ulega złudzeniu przez zarozumiałoœć. Natchniony poeta, uczony, wynalazca czy mšż stanu może chadzać w glorii wielkiego imienia, chociaż nie całkowicie zasłużył na swš sławę. Jego dzieła i czyny były częœciowo wynikiem skoncentrowanych na nim sił współdziałajšcych z nim umysłów, rodem z niewidzialnego œwiata. Wyładowały się one na niego, który był chętnym, życzliwym ich odbiorcš i przeszkód im nie stawiał; a potem, ulgi w ten sposób doznawszy, uniosły się wzwyż, w sfery, gdzie eter duchowy jest już zapewne zbyt subtelny, aby móc się udzielać ziemskiemu œrodowisku. W œwiecie ducha im szybciej, im szczodrzej się daje i udziela innym, tym rychlej napływajš ku nam z powrotem nowe pršdy. Kto drży o swš duchowš własnoœć, ten osłabia przez to i zubaża swš zdolnoœć odbiorczš. Kto jest poœrednikiem, który przekazuje innym siły, przezeń przepływajšce, ten musi też dbać o to, aby w nim nic nie hamowało wolnego tych sił przepływu. Z chwilš gdy tylko zmagazynuje w sobie jakšœ ideę, prawdę, wynalazek, postanawiajšc je zachować wyłšcznie dla siebie, zagważdża się i zatarasowuje w sobie drogę przewodnictwu. Tego rodzaju skšpstwo i nieużytoœć zubażajš człowieka pod wszelkim względem. Kto hojnie obdarza, hojnie odbierać będzie, i z tego nadmiaru łacno w każdej chwili będzie mógł doœć dla siebie zatrzymać na kat rzeczywiœcie służy Sprawiedliwoœci, to dlaczego wynapokrycie swych materialnych potrzeb. Idee, pomysłowoœć sš u niektórych ludzi rzeczš po prostu przyrodzonš. Twórcami i wraz wchłaniaczami sš oni z natury. Idee, w nich żyjšce, starajš się wzlecieć ku najwyższej formie istoty œwiata i zmuszajš ich, swych twórców, do jak największej wielostronnoœci i ducha, i czynu. Radosna koniecznoœć, której podlega taki człowiek, ów twórczy w nim pierwiastek, który go zmusza do rozwinięcia całkowitej jego osobowoœci, przynosi mu też co najlepsze czšstki z całego œwiata, aby je sobie przyswoił i na wzniesienie gmachu własnego "ja" zużył. A ponieważ jest on nie tylko poœrednikiem, medium, a więc czymœ przepuszczalnym, biernie dostosowanym i wrażliwym na pewne okreœlone wpływy, ale zarazem stanowi sam w sobie mały, lecz całkowity kosmos, zdolny jest przeto, na zasadzie prawa o odpowiednikach, przycišgać ku sobie i wchłaniać z wszystkiego jakšœ każdej rzeczy czšstkę - uczestniczy we wszystkim, albowiem sam jest wszystkim, i nawet wchłaniajšc w siebie pierwiastki obce, pozostaje twórczym i oryginalnym. Myœli innych istot z jego myœlami w nowe zwišzki "chemiczne" wstępujš; wszystko, cokolwiek z nim się zetknie, zostaje przezeń przerodzone i w nowym ukazane œwietle - zyskuje młodoœć, œwieżoœć i zarazem godnoœć. Im czystsze i naiwniejsze jest czyjeœ spojrzenie na œwiat, im bardziej bezinteresowne jego stanowisko duchowe w stosunku do zapładniajšcych go i uzupełniajšcych rzeczy, tym szybciej powstajš w nim nowe połšczenia myœli, tym oryginalniejsze jest wszystko, czegokolwiek się dotknie. Jest to fakt, nie dajšcy się co prawda niczym dotychczas wytłumaczyć, lecz niemniej fakt niezbity, że prawoœć i niewinnoœć stanowiš samodzielne pierwiastki oraz czynniki działajšce w takich właœnie duchowo-chemicznych procesach. Medium-poœrednik, przez słaboœć lub egoizm, zadowala się rolš strony wyłšcznie odbiorczej. Posługuje się cudzymi myœlami, nie troszczšc się zgoła o ich prawowitego właœciciela albo twórcę, a nawet nie zdajšc sobie w ogóle sprawy, jakiego pochodzenia sš owe skšdœ mu zesłane idee. Ale nie zawsze sš pod rękš duchy, u których tak łatwo można się zapożyczać, przychodzšc, że tak powiem, wprost do gotowego i nie poddajšc nawet zapożyczonego materiału własnej "przeróbce uszlachetniajšcej". Dla każdego kiedyœ, w tym czy innym życiu, musi nastšpić taki okres, gdy duch, zdany zupełnie na samego siebie, ocknie się nagle bez wszelkich œrodków do istnienia, kaleki, zubożały przez tę jednostronnoœć, którš wytwarza zawsze trudnienie się wyłšcznie i tylko poœrednictwem. I gorzko odczuje wówczas brak zdolnoœci do przetapiania surowca duchowego we własnym swoim centralnym ognisku. Nasza rada głosi: starać się usilnie o moc twórczš w rzeczach ducha, otoczyć troskliwš opiekš najniklejsze jej zaczštki, a zrzec się jak najwczeœniej wszelkich, nawet najoczywistszych korzyœci płynšcych z poœrednictwa. Tak - odpowiedzš na to - ale po czym to poznać, że jest się poœrednikiem? Po jednostronnoœci myœli, idei, pomysłów - odpowiemy. U poœrednika zdajš się one zawsze, jak rój gwiazd spadajšcych, wychodzić wszystkie tylko z jakiegoœ jednego okreœlonego punktu, jakkolwiek wielkš przestrzeń na niebie zajmujš. Probierzem istotnej siły twórczej będzie zawsze to, że występuje ona we wszystkich dziedzinach życia, i w jakimkolwiek jego punkcie się znajdujemy, wszędzie jest w gotowoœci. Przebiega serce nasze jak goniec z pochodniš, we wszelkich kierunkach. Poœrednik zaœ przeciwnie, musi utknšć w jakiejœ jednej strefie ducha, pod jednym okreœlonym kštem pomysłowoœci na wszystko reagować - i to stanowi jego zasadniczš cechę. Dopisek. Pozwolimy sobie zwrócić tutaj uwagę na zachwycajšcš ksišżkę Aleksandra Moszkowskiego Der Sprung uber den Schatten. Z niej wzięte zostało spostrzeżenie o nie udowodnionej przesłance w cytowanym powyżej przykładzie z logiki szkolnej o nieœmiertelnym "œmiertelnym Caiusie". O WIELKIEJ SZTUCE ZAPOMINANIA Chemia przyszłoœci będzie zapewne równie œwiadomie i celowo wytwarzała nowe połšczenia myœli, jak dzisiejsza wytwarza po laboratoriach zwišzki tlenu, azotu, węgla i wodoru. Możliwe nawet, że będziemy znali chemiczne wartoœci połšczeniowe myœli i ujmiemy je w nowy jakiœ układ Mendelejewa; a w ten sposób ze znanych nam pierwiastków - z banalnych komunałów - będziemy umieli tworzyć idee genialne. Nie ma przedziału między tym, co zwykliœmy nazywać materialnym, a niematerialnym: jedno przechodzi nieznacznie w drugie. Materia jest w istocie tylko widzialnš postaciš pierwiastków subtelniejszych, które zwiemy duchem. Nasza myœl niewidzialna i nie wypowiedziana wypływa z nas jako substancja równie rzeczywista, jak widzialny pršd wodny lub niewidzialny, niedostrzegalny - elektryczny. Myœl ta łšczy się z myœlš jakiegoœ człowieka; ze stopu tych dwóch myœli tworzy się pewna nowa odmienna idea, podobnie jak z pierwiastków chemicznych nowe ciało. Gdy pod postaciš myœli promieniujemy z siebie i rozsyłamy pierwiastki nienawiœci, troski i zgryzoty, uruchamiamy przez to i wprowadzamy w czyn siły szkodliwe dla ciała i duszy. Zdolnoœć zapominania zawiera w sobie jednoczeœnie zdolnoœć odpędzania od siebie myœli albo pierwiastków niepożšdanych i szkodliwych i powoływania na ich miejsce pożytecznych, które miast niszczyć niosš odrodzenie. Rodzaj wysyłanych przez nas myœli wpływa dodatnio lub ujemnie na nasze sprawy i interesy: usposabia innych na naszš korzyœć lub niekorzyœć, napełnia ich zaufaniem w stosunku do nas lub podejrzliwoœciš. Przeważajšcy w nas stan duchowy, jego dominujšce zabarwienie uczuciowe nadaje kształt ciału naszemu i członkom. Ono nas czyni brzydkimi lub ładnymi, pocišgajšcymi lub odpychajšcymi dla innych, a co ważniejsze - dla nas samych; wyrabia w nas ruchy, sposób chodzenia, maniery i wzięcie. Najmniejsze drgnięcie jakiegokolwiek w nas muskułu zależy zawsze od takiego lub innego naszego nastroju, takiej lub innej myœli. Człowiek stanowczy ma chód pewny siebie; przeciwnie, wštpišcy, niezdecydowany, lawirujšcy, zmienny chodzi chyłkiem, chwiejnie, powłóczy nogami, sprawia wrażenie "Ÿle na pniu osadzonego". Stanowczoœć napina każdy mięsień i napełnia go w cudowny sposób ożywczym fluidem, zwłaszcza gdy zdecydowanie nasze zmierza do celu, który przez swe wypromieniowanie może wyjœć na dobre nie tylko nam samym, lecz i innym. Mšdry to egoizm, który do spraw własnych wplata cudze dobro; bo przecież w Duchu wszystkie sprawy tworzš jednš całoœć, i gdy pragniemy wspomóc coœ takiego, co posiada wartoœć dla wielu osób, wówczas napływajš ku nam zupełnie inne ożywiajšce, twórcze promienie pomocnicze. A na ich rzeŸwišcym i budujšcym pršdzie, który idzie ku nam z niewidzialnego "wszędzie", płynie też i drobne czółenko naszej jaŸni ku osobistym swym ziszczeniom. Wszyscy bowiem jesteœmy członkami jednego Ciała. Niewidzialne nerwy łšczš poprzez przestrzeń jednš istotę z drugš: jedna zła myœl czyjaœ bije, jak puls dręczšcy, w całych miliardach stworzeń. Aby ułatwić te procesy płodnego łšc, ktorš Franciszkowi Magnardowi udało się niegdyœ wprzenia się ze sobš myœli cudzych i naszych, musimy te ostatnie utrzymywać zawsze w stanie możliwie czystym i - jeœli tak można się wyrazić - chemicznie czynnym. To zaœ osišgnšć można jedynie za pomocš sztuki zapominania, która nie jest niczym innym, jak tylko wydalaniem we właœciwym czasie zużytej lub zepsutej substancji psychicznej. Nauka zapominania jest sztukš równie ważnš, jak nauka zapamiętywania. Na innym miejscu zwróciliœmy już kiedyœ uwagę na niesłychane korzyœci, które płynš ze sztuki zapominania choćby przez to samo, że pozwala nam ona usuwać dowolnie z pola œwiadomoœci rzeczy przykre, posępne i niepokojšce, zwłaszcza tuż przed zaœnięciem, tak aby duch nasz nie kołatał się we œnie godzinami po ciemnych dziedzinach Bytu, lecz przepojony œwiatłem i swobodny, powracał rankiem z miejsc jaœniejszych niż wszystkie, które zna dzienna pora. Zdarza się jednak czasem, że i żywa, radosna i płodna idea powinna całkowicie zniknšć na pewien czas z pamięci. Chcšc z możliwie najlepszym skutkiem prowadzić jakieœ przedsiębiorstwo, uprawiać jakšœ sztukę albo oddawać się studiom naukowym, trzeba, abyœmy codziennie na pewien okreœlony czas całkowicie o tych rzeczach zapominali. W przeciwnym razie wydepczemy sobie jakšœ jedynš utorowanš raz na zawsze œcieżkę i wówczas zaczniemy za cel brać drogę, do niego wiodšcš, co przecież nigdy nam się zdarzać nie powinno, jeœli nie chcemy się zrutynizować. A zresztš, może milczšcy orszak naszych niewidzialnych pomocników sięga wzrokiem dalej od nas i dostrzega jakiœ krok nieodzowny, jakiœ czyn konieczny, abyœmy mogli tutaj osišgnšć najwyższe i trwałe powodzenie; my zaœ jesteœmy œlepi na te zgoła niezwykłe i nieoczekiwane dla nas rzeczy i nie umiemy sami przez się wstšpić na obcš nam drogę, ponieważ jak maniacy wiecznie to samo myœlšc, wpędziliœmy się w wšskš uliczkę bez wyjœcia. A czasami znowu wszystko na pozór idzie jak po grudzie i nie chce ruszyć z miejsca, gdy tymczasem wypadki tylko czekajš na to, abyœmy nareszcie przejrzeli na oczy. Ktoœ, przedsięwzišwszy na przykład coœ istotnie wartoœciowego i w dšżeniu do swego chwalebnego celu uczyniwszy wszystko, co w jego leży mocy, mimo to napotyka cišgle niepojęte jakieœ przeszkody i przykroœci. W takim razie niechże natychmiast porzuci niewdzięcznš swš działalnoœć, podtrzymujšc z niej tylko najkonieczniejsze rzeczy - te, bez których całe przedsięwzięcie musiałoby od razu wniwecz się obrócić. Niech zaniecha stanowczo projektów, namysłów, œlęczenia, dochodzenia i przemyœliwania, niech zaufa wyłšcznie tajemniczej sile, tkwišcej we wszystkim, co szczere i rzetelne. Niechaj sypia, jada, rozrywek nie unika... Jeœli ma przekonanie, że uczynił wszystko, co było w jego mocy, niechaj się usunie od sprawy całkowicie, niech przestanie chcieć w niej zrobić coœ sam z siebie. Oszczędzi mu to olbrzymiego wydatku sił, które w takich chwilach stagnacji przymusowej przez niezdecydowanie zwykle na próżno się trwoni. Jeżeli uda mu się "wycofać myœlowo" ze sprawy, wówczas pewnego pięknego poranku, poœród błogiego zapomnienia, gdy zajmować się będzie zupełnie czym innym, zdarzy się coœ takiego, co doda mu bodŸca do działania i pozwoli mu wznieœć się nagle o szczebel wyżej i w tamtej pozornie zaniedbanej sprawie. A stanie się to w formie jakiejœ niespodziewanie nadarzajšcej się sposobnoœci, jakiejœ propozycji, czegoœ, czego nie mógł nikt tutaj przewidzieć. Wtedy niech się na nowo weŸmie z zapałem do pracy, niechaj okazję uchwyci za włosy, niech jej z ršk nie wypuszcza i niech czyni wszystko, co będzie mógł i umiał. Ale cišgle to samo od nowa wałkować, rozpamiętywać, co trzeba było zrobić, a czego zaniechać, znaczy to właœciwie powtarzać wcišż to samo, ustawiać w szereg wiecznie te same stany myœli, z tej samej zużytej materii psychicznej wznosić te same konstrukcje myœlowe, a nie być zdolnym do jedynej rzeczy, do której w danym wypadku dšżyć trzeba - do zmiany kierunku i nastawienia ducha. Gdy raz przywykniemy przemawiać na ten sam znany temat, nigdy o nim nie zapominać i stawiać go wiecznie przy każdej okazji na porzšdku dziennym, staniemy się niezdolni -i to bardzo prędko - do brania udziału w toczšcej się dokoła nas rozmowie. Kto się nie nauczył zapominać o sobie samym i dzięki temu interesować się naprawdę tym, co mówiš inni dokoła niego, a zdecydowany jest natomiast rozprawiać tylko o tym, co wyłšcznie jego dotyczy i obchodzi, ten naraża się na istotne niebezpieczeństwo, że ludzie mieć go będš za sobkowatego dziwaka i cudaka. Każdy monoman sam sobie jest winien, jest to bowiem człowiek, który oduczył się zapominania. Jakaœ jedna idea, do której nadmiernš przywišzuje wagę, tamuje w nim swobodne kršżenie i wymianę materii psychicznej, na podobieństwo obrzęku czy przerostu tkanek. Otoczenie odczuwa tę jego jednostronnoœć, tę cichš w nim manię, pod postaciš nieokreœlonego przykrego uczucia, które taki maniak wokół siebie szerzy, i to niezależnie od tego, czy hoduje swoje dziwactwa w ciszy i w ukryciu, czy też je rozgłasza; każdy z nas bowiem zarabia na miłoœć lub nienawiœć ludzkš, nawet gdy nie wychodzi z samotni swojego pokoju. Dziwak staje się często męczennikiem, lub przynajmniej wydaje mu się, że nim jest. Lecz do męczeństwa nie ma tutaj nigdy powodu, którego by się uniknšć nie dało, chyba że ten powód stanowi niewiedza. W gruncie rzeczy w męczeństwie jest zawsze brak taktu. Kryje się za nim zawsze zanik delikatniejszego poczucia formy, w której coœ niezwykłego powinno być obwieszczane œwiatu. Analizujšc głębiej męczeństwo, znajduje się zazwyczaj w męczenniku uparte, zawzięte i gwałtowne, nie cofajšce się nawet przed przemocš dšżenie do narzucenia innym jakiejœ idei w sposób dla nich wrogi i obrażajšcy. I Chrystus nie stanowił w tym względzie wyjštku. Przypomnijmy sobie, jakie przekleństwa i pogróżki miotał on na przykład przeciwko tym, którzy nie chcieli przyjmować u siebie jego uczniów - i nie bez racji zresztš ich towarzystwa unikali, jako że uczniowie Chrystusa nie mieli w zwyczaju mycia sobie ršk przed jedzeniem, jak to czynili inni Żydzi. "Będzie tam płacz i zgrzytanie zębów" - czytamy - "dla takich lepiej byłoby zaiste"... itd. Chrystus powiedział również: "Nie przynoszę spokoju, ale miecz". Lecz oto dziœ nareszcie nastał w dziejach ludzkoœci okres, kiedy miecz już w pochwie spoczywać powinien. Niektórzy poczciwcy nieœwiadomie dla samych siebie używajš mieczy, gdy chcš przekonać innych o czymœ według ich zdania dobrym. Postępujš tak zelanci i reformatorzy, mieczem odrazy grożšcy każdemu, kto nie zechce słuchać tego, czego, ich zdaniem, słuchać bezwzględnie powinien - mieczem przesšdów wygrażajšcy œwiatu i całym arsenałem barbarzyńskiego oręża przeszłoœci. Nadchodzšce państwo pokoju i tolerancji powstanie głęokiej dla ludzi życzliwoœci - lub nie powstanie wcale. Ludziom mówić należy o dobru, które w głębi ich dusz się kryje; jako pierwszš zasadę wpajać w ich dzieci przekonanie, że "każdy jest szlachetny", a nie, że "wszyscy tutaj niegodnymi jesteœmy grzesznikami". PRZYCIĽGAJĽCA SIŁA DUCHA Człowiek może osišgnšć taki stan duchowy, który - byle go umiał utrzymać na stałe - musi mu dać majštek, zdolnoœci, zdrowie, szczęœcie. Jest to stan łagodnoœci, ale zarazem i zdecydowania, pewnoœci siebie, panowania nad sobš, lecz i pogody ducha - przy tym stan wytrwałoœci w zdšżaniu do celu, majšcego bezwzględnie wyjœć na dobre przede wszystkim innym, a następnie i nam samym. A jest też i inny stan umysłu, który, gdy w nas się na dłużej utrwali, musi pozbawiać nas zdrowia i szczęœcia, musi czynić złudzeniem wszystko, co nam wywalczš zapał nasz i talent. Tylko minimalna czšstka wszystkiego istniejšcego we wszechœwiecie może być widziana, słyszana, dotykana - słowem, ujęta za pomocš pięciu prostackich naszych zmysłów. Bytujš poza tymi rzeczami zmysłowymi delikatniejsze emanacje istnień: aura minerałów, roœlin, zwierzšt, ludzi; obecnoœć tych emanacji odczuwamy instynktownie jako działanie zbawienne, czyli sympatię, lub jako awersję, czyli bezwiednš odrazę. O wiele wyżej nad emanacjami tymi i odczuciami stojš funkcje takie, jak inteligencja, jak czyny duchowe; i te funkcje tworzš niejako continuum eteryczne, posiadajšce oœrodki skupienia, miejsca wysokiego lub niższego ciœnienia duchowego, strefy błogiej ciszy i orgiastycznych huraganów - albowiem wszystko pomyœlane lub odczute JEST, istnieje realnie. Chemia i fizyka nasza nie znajš dotychczas tak subtelnych odczynników i narzędzi, aby zdołały przetransponować, albo lepiej powiedzieć: zredukować do poziomu pięciu zmysłów wszystkie zdarzenia z eteru duchowego, i zresztš nie jest to bodaj potrzebne ani pożšdane, bo przecież my sami tym wszystkim jesteœmy. Gnothi seauton: poznaj samego siebie: zamiast ulepszać delikatne, lecz martwe instrumenty, ulepszaj i oczyszczaj swe zmysły wewnętrzne, aby œwiat, dostępny twojemu poznaniu, wrósł całkowicie w œwiat twego działania. Stan dziœ istniejšcy jest dziwny i przykry: działania, których ani się nie zna, ani się ich wywierać nie zamierza, ani się nad nimi zgoła nie panuje, jest się jednak zmuszonym wysyłać nieustannie, jak plemniki, w wielkie i nieznane łono eteru, skšd one następnie, dojrzawszy i wyrósłszy na Bóg wie jakie twory, mogš znów znienacka wpaœć w pierwszej lepszej chwili do œwiata, dostępnego naszemu poznaniu. Gdybyœmy nie byli tak nierównomiernie rozwinięci, jak jeszcze dziœ jesteœmy, mielibyœmy wolny dostęp do wszystkiego, co realne w œwiecie działań; moglibyœmy wówczas przepowiadać przyszłoœć, i nie byłoby w tym nic dziwnego, podobnie jak jest rzeczš zupełnie naturalnš, że człowiek, który wyglšda przez okno przy zbiegu kilku ulic, "przepowiada" zderzenie się dwu pojazdów, którego nie przewidujš ani pędzšcy na siebie woŸnice, ani osoby w pokojach wewnętrznych, przez okna nie patrzšce. W miarę jak przez dšżenia, poszukiwania i pragnienia nasze potęguje się w nas intuicja (otwiera sobie okna), objawia nam się coraz więcej tego rodzaju realnoœci. Stwarzamy zawsze wszystko, cokolwiek myœlimy. Wiedz, że myœlšc, wytwarzasz bez przerwy rzeczywistoœć. Co przez sekundę myœlisz, to przez tę sekundę posiada realnoœć. A to, co myœlisz przez dni, godziny, lata, będzie musiało zjawić się w końcu w œwiecie materialnym, jako że mocne się stało i ciężkie od twego fluidu. Wszystko, cokolwiek myœlisz, przycišga ku sobie zawsze z niewidzialnego œwiata rzeczy do siebie podobne. Wystarczy, abyœ skupił myœl na jakiejœ zbrodni, a różne zbrodnicze formy rzeczywistoœci œcišgniesz ku sobie przez to z ciemnych regionów bytu. I dopiero one - dopiero te ukryte, niewidzialne siły stworzš dla ciebie - po jasnej, widzialnej stronie egzystencji - materialne warunki zbrodni. Jeœli co rano z chciwoœciš czytujesz w codziennej gazetce opisy zabójstw, włamań, skandali i w ogóle wszelakich okropnoœci na lšdzie i morzu, przycišgasz ku sobie tego samego rodzaju rzeczy niewidzialne; wchodzisz przez to w stosunki ze zdarzeniami duchowymi niższego rzędu i nimi przepojony, nastawiony w tym samym co one kierunku, stajesz się też dostępniejszy dla ich oddziaływania w œwiecie materialnym. Zwiększa się przez to prawdopodobieństwo, że i ciebie coœ spotka z tej sfery okropnoœci, zwłaszcza jeœli rokrocznie, czy zimš, czy latem, podczas jedzenia (i to już od razu przy pierwszym œniadaniu) - a więc w stanie odbiorczej biernoœci - poddajesz się tym wpływom. Może bowiem nie jest to aż takim znów przeżytkiem, jak przypuszcza na cztery nogi kuty biały barbarzyńca, że "dziecinne", jego zdaniem, a tak pełne uczucia ludy Wschodu rozpoczynajš dzień od porannego hymnu do słońca, lub poœwięcajš ranek na modlitewne "Om mani padme hum" - zamiast się zaczytywać "Błotnikiem codziennym". Wszystko jest pršdem rzeczywistoœci w œwiecie Niewidzialnego. W potok rzeczy okropnych i ordynarnych - rzeczy niższego rzędu - dostaje się każdy, kto się w nie zagłębia chociażby tylko myœlš, chociażby jedynie jako słuchacz, zainteresowany i przyjemnie, leciutko podniecony w tym błędnym przekonaniu, że przecież on jest z dala, "poza niebezpieczeństwem". A tymczasem już sama myœl jego wystarczyła, aby nawišzać z tymi zjawiskami kontakt, i przez otwartš œluzę płynš do jego duszy pierwiastki zła i zbrodni. Kto lubi czytywać o kradzieżach, włamaniach i napadach, tego mieszkanie prędzej od innych zostanie okradzione, a on napadnięty. On i złoczyńca zejdš się, bo obydwaj płynš w tym samym pršdzie myœli, jakkolwiek żaden z nich nie uœwiadamia sobie, jaka to jest siła, co ich ku sobie sprowadza. A wiadomo, że nie ma siły potężniejszej i bardziej nieodpartej niż właœnie ta, o której działaniu - ba! o której istnieniu nawet - nic nie wiemy; bo wtedy po prostu nie może przyjœć nam na myœl, że powinni byœmy jej się przeciwstawić. Kto przez dziesięć sekund wyobraża sobie coœ okropnego i odrażajšcego - coœ, co komu innemu ma sprawić ból albo napełnić go rozpaczš, ten wprawił w ruch siłę, która te okropnoœci, bodajby w drobnej czšstce, i na niego samego również œcišgnšć musi. Kto przez dziesięć sekund wyobraża sobie coœ przyjemnego, miłego i słodkiego, co komu innemu radoœć bez cienia goryczy ma sprawić, ten wprowadził w ruch siłę, która te przyjemnoœci, bodajby w drobnej czšstce, i ku niemu œcišgnie. Im dłużej kto skierowuje ducha ku jakiemuœ - dobremu czy złemu - przedmiotowi, tym bardziej wzmaga on i potęguje niewidzialnš tego przedmiotu rzeczywistoœć. W końcu przedmiot, zrazu jedynie myœlany, przez to, że cišgle podsyca się go nowš substancjš duchowš, musi dojrzeć do tego, że stanie się czynnikiem smutku lub radoœci również i w œwiecie widzialnym, jako że œwiat "widzialny" to tylko najwyższy stopień zgęszczenia "niewidzialnego" œwiata. Niezbyt to częsty w naszych czasach objaw, aby kto potrafił œwiadomie, z własnej woli kierować niezmiennie ducha ku jakiemuœ jednemu celowi, aby umiał przez czas dowolnie długi utrzymać w sobie jakiœ jeden œwiadomie obrany nastrój, na przykład pogodnej stanowczoœci. O czymże to na ogół myœli olbrzymia większoœć ludzi dokoła? O tym, by pensję dostać większš, albo gdzie lepsze piwo, gdzie mile spędzić wieczór. A kobiety wiecznie tylko polujš na coœ: na nowy dziennik mód lub krawcowš, na partyjkę brydża albo na wycieczkę... Zawsze sš czymœ zajęte "w braku czegoœ lepszego" - wcišż faute de mieux coœ robiš... Tak przynajmniej wyglšda u nich pierwszy plan życia - główny; a na drugim, w głębi, snujš się w nich niejasne jakieœ, nieokreœlone dšżenia erotyczne - nigdy nie doœć silne, aby zmusić kobietę do stanowczego kroku w życiu... Ot, byle dni przewlekać - ranki i poobiedzia, które jakoœ powoli udaje im się zepchnšć, spędzić bez zbytniej nudy. A sš też i takie - i tacy, dodajmy - których by się chciało porównać do małp w klatce: skacze to nagle z wariackš chciwoœciš na jakiœ odpadek, licho wie po co, na co - szarpie - kawałek tu - rzuca - kawałek tam znowu - i znów rzuca!... Tygrysim skokiem dopada nagle kšta, gdzie nic zgoła nie ma - zaczyna gonić w kółko, namiętnie, własny ogon - niespodziewanie ukšsi w kark któregoœ ze swych towarzyszy, na stronie siedzšcego... A wszystko to z rozpędem, z rozmachem, z zapałem - tylko bez żadnego, zgoła żadnego rezultatu. Wyższe, górne pršdy niewidzialnego œwiata pełne sš rzeczy jasnych, miłych i łagodnych, będšcych odpowiednikami wszystkich wartoœci i dóbr ziemskich, a ponadto takich, których nie oglšdało jeszcze żadne ziemskie oko. Gdy ludzie raz nareszcie nauczš się ufać tym wyższym formom rzeczywistoœci i wchodzić z nimi w stycznoœć za pomocš œrodka tak prostego, jakim jest nastrój, wówczas nie będš już więcej ani chętni, ani nawet zdolni do odwracania myœli od jasnej strony życia. Zrozumiejš wówczas, jak coraz łatwiejszym staje się i coraz mniej wymaga trudu utrzymanie właœciwego kierunku w dobroczynnym pršdzie, skoro się raz już stanie na jego poziomie, skoro odbiorcy ludzkiemu uda się nastawić na tę potrzebnš tutaj długoœć fali, której nie zdoła mu już pokrzyżować żadna gmatwanina pršdów niższego rzędu; gdy wzniesie się wysoko tak, że dostępny będzie dla oddziaływań tylko istot sobie równych! Ten, dla kogo drugš stało się naturš, albo lepiej będzie rzec "pierwszš naturš" - życie w tej wyższej dziedzinie istnienia, życie rozpłomienione całe wewnętrznš słonecznoœciš, ten sam przez się zdobędzie też zdrowie i dobrobyt. O tym nie będzie można mówić, że jest wesoły, radosny i pogodny, bo mu się dobrze dzieje, ale przeciwnie, dzieje mu się dobrze właœnie dlatego, że jest pogodny i radosny. O wszelkim złym tak tylko długo pamiętać trzeba, póki jest to konieczne, aby je wyplenić; któż by tu zresztš zechciał dłużej przebywać w lochu kanałów piwnicznych, niż wystarczy, aby dokładnie oczyœcić biegnšce tamtędy przewody elektryczne? Ostatni katar, ostatnie stłuczenie, ostatnia krzywda, którejœmy doznali, powinny jak najprędzej znikać z pamięci naszej, a nie - żebyœmy mieli wcišż je od nowa galwanizować i powoływać do pozornego życia przez cišgłe myœlenie o nich, przeżuwanie ich i skargi na nie przy każdej sposobnoœci. Piękne zaimki dzierżawcze przed niedomaganiami w rodzaju: mój katar, moje łamanie w koœciach, mój artretyzm, powinny zniknšć nie tylko z języka, z mowy, lecz i ze œwiadomoœci. Ta cišgła gadanina i przemyœliwanie o nędzy, ułomnoœciach i przestępstwach umniejsza w nas tylko zdolnoœć przycišgania ku sobie rzeczy dobrych - jest to bezwzględnie niezawodny sposób na wykradanie pieniędzy z własnej kieszeni i zdrowia z własnego organizmu. Dobre samopoczucie może potęgować się niemal nieograniczenie w człowieku, który się otacza - jeœli nie w rzeczywistoœci, to chociaż w wyobraŸni - rzeczami zdrowymi i silnymi, wolnymi, młodymi zwierzętami, lasem, łškami, morzem. Jeœli kto nie jest w tym szczęœliwym położeniu, aby móc mieć dokoła za przyjaciół psy, sarny, piękne ptaki, to niechże chociaż w myœlach przebywa między nimi. Kto przygnębionym i słabym się czuje, a miasta opuœcić nie może, ten niech chociaż myœlš pogršży się w burzy potężnej i wichrze - lub niech do cyrku idzie, niechaj się rozkoszuje widokiem tego, do czego sš zdolni akrobaci, klowni, żonglerzy, pięknie tresowane konie; niech obserwuje, jak w tej atmosferze rozkwitu fizycznego troski znikajš mimo woli z twarzy zaciekawionych widzów. To, co nazywajš tutaj "siłš przycišgajšcš ducha", nie jest bynajmniej tęsknotš ku czemuœ, bo w tęsknocie mieœci się zawsze niecierpliwoœć, tęsknota to cierpienie, niecierpliwoœć zaœ albo odpędza od nas to, czego pragniemy, albo co najmniej opóŸnia jego przyjœcie. Gdy myœl twa biegnie mniej więcej takim torem: "Chcę to mieć tutaj, zaraz, w tej chwili, natychmiast!... Ach, to wieczne czekanie, jak ono mi obrzydło... Mam go już doœć - stanowczo!... Teraz albo nigdy!..." - o, to wtedy jesteœ w nastroju niewłaœciwym. Wtedy trwonisz siły na sprzeczki i kłótnie z losem, wyrzucajšc mu, że pragnienia twoje nie ziszczajš się, i nadajesz siłom twoim w sobie kierunek zgoła nieodpowiedni: wzmacniasz nie pragnienia swoje, jak to być powinno, lecz myœli o nieistnieniu tego, czego pragniesz, a wskutek tego nieistnienie owo tylko tym mocniej utwierdzasz. Nigdy się nie roztęskniać - nigdy nie trawić serca w sobie niecierpliwym wyczekiwaniem na coœ! Błędne i szkodliwe te nastroje sš zupełnie tym samym, co jakby ktoœ z wœciekłoœci chciał rozbić swój pojazd za to, że ugrzšzł w błocie; czyż nie lepiej tę siłę, na wœciekłoœć marnowanš, obrócić na wycišgnięcie wozu? Kto uniknšł szczęœliwie tęsknoty-niszczycielki, niechże nie wpada w inny błšd bardzo naturalny: niechaj oczyma ducha nie oglšda siebie u wymarzonego celu i w upragnionej sytuacji, że tak powiemy, jedynie zewnętrznie, płasko, jako obraz i nic, tylko obraz, bodajby idealny. Przypuœćmy, że ktoœ życzy sobie posiadać na własnoœć piękny dom i mieszkać w nim z istotš ukochanš; nic mu to nie pomoże, jeœli będzie oglšdał siebie w tym domu i swe życie, przecišgajšce, jak na filmie, przed wzrokiem jego duszy. Nie wolno mu patrzeć na siebie samego tylko z zewnštrz, widzieć siebie na kształt odbicia w zwierciadle - musi się znaleŸć wewnštrz, niejako w samym rdzeniu swego spodziewanego "ja"; w przeciwnym razie pozostanie zawsze tylko swym własnym widzem. Istotna, wewnętrzna siła ducha, ujęta w słowa, tak by mniej więcej brzmieć powinna: "Moje radosne i czyste istnienie ma się uzupełnić jeszcze i tymi rzeczami. Takiego domu, takiej drogiej duszy ludzkiej trzeba mi koło mnie, i mieć je będę, muszę! jeżeli tylko wola, mędrsza od mojej, uzna, że tak być powinno". Aby cel osišgnšć, konieczny jest po temu taki oto stan serca: na wskroœ pozytywny, ale zarazem łagodny i spokojny - słoneczny, lecz przy tym i stanowczy. Nigdy zaœ - wštpišcy, niecierpliwy, spazmatyczny ani roztęskniony. Chcšc podtrzymać w sobie ten właœciwy nastrój, przycišgajšcy dobre wpływy ducha, nie jest wcale konieczne, ni nawet pożšdane - mieć wcišż na myœli to, czego się pragnie. Powodzenie, piękno i radoœć spływajš na nas, przycišgane jedynie przez ogólne nastawienie ducha, cišgłe zaœ i nieustanne myœlenie o upragnionej rzeczy bynajmniej im nie sprzyja. Jeżeli tylko zdołasz ugruntować w sercu swoim ten właœciwy nastrój i jeœli przy tym umiesz zupełnie spokojnie powiedzieć sobie od wewnštrz, dajmy na to: "Odbędę tę podróż - zobaczę te cudowne podzwrotnikowe kraje", lub coœ podobnego, to możesz œmiało zapomnieć na jakiœ czas o tym swoim celu, możesz zajmować się czymœ innym i w innych dziedzinach dodatnie osišgać wyniki, a nie opóŸnisz przez to ani trochę działania tej siły, która cię wyprawi w twš upragnionš podróż dookoła œwiata. Tylko za każdym razem, gdy znowu się odezwie w tobie to pragnienie widzenia obcych krain, łšcz je zawsze od nowa z nastrojem niewzruszonej pewnoœci postanowienia swego. Zawieszaj za każdym razem twe pragnienia, jak na szkarłatnym sznurze, na zasadniczo pogodnym nastroju twego serca. Nie należy natomiast nigdy tak postępować, aby co kwadrans albo co godzina, albo choćby raz na dzień podrywać się nagle, jak człowiek znienacka przez żmiję ukšszony, i oczy uporczywie wybałuszywszy w próżnię, wrzeszczeć rozkazujšco swe życzenia do Nieskończonej Œwiadomoœci, jak polecenie na giełdę przez telefon - aby za chwilę znowu podjšć przerwane na moment certowanie się z kucharkš, stróżem lub z dostawcš węgla. Przez drażliwoœć umniejszasz w sobie siłę przycišgajšcš dobro; umniejszasz jš również, jeœli pozwalasz sobie czuć się przygnębionym lub mieć poczucie zależnoœci. Siła ta działa wówczas w kierunku odwrotnym, ku złej zwraca się stronie. Również Ÿle działa na niš wszelki niepokój i dygotanie nerwów. Nie należy też nigdy nikomu zazdroœcić ani pożšdać cudzej własnoœci - nabijać sobie głowy podstępnymi zamiarami wyłudzenia spadku - hodować w duszy troski lub broń Boże! zawiœć i nienawiœć ku tym, o których w testamencie więcej pamiętano - spoglšdać z zachłannš chciwoœciš na cudze dobro - czepiać się poły ludzi bogatych, w nadziei, że coœ nam z tego przyjdzie. Wszystko to tylko wzmacnia w nas te stany ducha, które przeszkadzajš naszemu łšczeniu się z największš przycišgajšcš siłš. Spychajš nas one w łożysko myœli ciasnych, gminnych i przyziemnych. Ze stratš dla ciebie będzie również, gdy dasz się wcišgnšć w kłótliwe uprzedzenia i waœnie między ludŸmi, gdy choć w głębi duszy będziesz brał, jako strona, udział w głupich sprzeczkach "Vielzuvielów". Ubywa ci na wadze duchowej, na mocy, jeœli się wdajesz w jakieœ rozmowy z osobami stojšcymi na niższym od ciebie poziomie, choćby nawet przewaga twoja pozwoliła ci przy tym na łatwe triumfy. Tracisz tę siłę również, wdajšc się - choćby w najdowcipniejszy sposób - w obgadywanie cudzych spraw lub charakterów, ponieważ wówczas wydajesz i wysyłasz z siebie siły mentalne, które ci przeszkadzajš, a nawet wręcz przeciwstawiajš się powstawaniu w tobie owego innego, o wiele potężniejszego stanowiska wobec bliŸnich: nie dajš ci wyłonić z siebie emanacji, zmierzajšcej wprost do najlepszych pierwiastków w ich duszach, pozostawiajšc poza sobš hen! w dole wszystko inne... Wszak chodzi zawsze tylko o stycznoœć rdzenia naszej duszy z rdzeniem duszy innych. Gdy to się osišgnie, ignoruje się wtedy, o ile tylko można, myœli "kochanych bliŸnich", mówi się jak najmniej i z nimi, i o nich - odgradza się od nich i zastawia przed nimi tarczš dobrej woli - zwalcza się w sobie najlżejszy nawet cień pogardy, oburzenia albo nienawiœci, który by mógł służyć za poœrednika między nami a ogółem ludzi takich, jakimi sš dzisiaj. Albowiem poœrednik ten mógłby nam przynosić jedynie ich zawistnš niechęć, ich zaciętš i fanatycznš złoœć przeciw człowiekowi wytworniejszemu, delikatniejszemu, którego i tak "kochani bliŸni" zwietrzš z dala, nawet w jego kryjówce i odosobnieniu. Wystarczy, aby ten człowiek lepszy przerzucił tylko linę swej nienawiœci na brzeg bliŸnich swoich, a wnet zgubiony będzie. Jedynie mur z czynnej dla ludzi życzliwoœci zdolny jest izolować od nich w dostatecznej mierze jego czystš duszę. Sił ci potrzeba, abyœ mógł osišgnšć i zdrowie najtęższe, i największe powodzenie materialne - byœ zdołał wrosnšć w bezkres duchowych możliwoœci! A nic tak pod wszelkimi względami nie osłabia, jak zniżanie się do małostkowoœci i nieżyczliwoœci. Wchodzi się przez nie do sfery złej krwi, niepowodzeń, chybionych zamierzeń, i po prostu porasta się słaboœciš na podobieństwo wielu dzisiejszych ludzi, którzy skłonni sš przypisywać swój nędzny stan zdrowia i wieczne swe niepowodzenie raczej wszystkiemu innemu, tylko nie istotnej ich przyczynie. Trzymaj się przeto, jak możesz, najdalej od osób, które łatwo poddajš się wpływom, które nie znajš miary, od osób niepewnych swego celu, a utrzymasz swš siłę przycišgajšcš w doskonałej formie, nie zmšconš i nie rozcieńczonš przez żadne niespokojne, zbłškane fluidy. A gdy zetknięcia się z takimi osobami niepożšdanymi żadnš miarš uniknšć nie możesz, to z góry się przedtem nastrój pozytywnie, czyli wysyłajšco, nie pochłaniajšco w stosunku do promieni eteru myœlowego - z góry postanów sobie w duszy, że nic ze złego otoczenia do wnętrza swojego nie wpuœcisz; bo gdy tylko za swoje w jakikolwiek sposób uznasz te ich małpie troski, twa siła przycišgajšca zmieni się na wprost przeciwnš, jako że będziesz zbierał do siebie ich defekty, mieszał swš ufnoœć z ich niewiarš. I wahaniami ich zarazisz swš stanowczoœć. Nie bšdŸ nigdy niewolnikiem motłochu pod żadnš postaciš: ani motłochu ulicznego, ani eleganckiego, ani umysłowego, ani rzšdzšcego motłochu władców. Zwierzaj się ze swych myœli tylko prawdziwym przyjaciołom - czyli może jednej osobie na œwiecie, a prawdopodobnie żadnej... tylko ten, kto nie żywišc ku tobie zazdroœci, twojego dobra pragnie, a nie swych własnych o twym pożytku wyobrażeń (błšd wielu rodziców), jest ci istotnie pomocnym, ale też za to wówczas w bardzo wysokim stopniu. Jeœli kto umie zachować tajemnicę, powiększa przez to ogromnie jej moc przycišgajšcš. Bo œciany majš uszy - i to nawet bardzo długie. Twe tajemnice, wymykajšc ci się, idš do eteru - uzewnętrzniajš się - mówi "się" o nich wokół, nawet jeżeli nie ma w pobliżu nikogo. Jeœli chcesz całkowicie dochować tajemnicy, to zapomnij o niej - pozwól, by jak najbardziej zbladła w twej œwiadomoœci - przypominaj sobie o niej tylko w razie potrzeby absolutnie nie do uniknięcia - nie igraj niš w myœlach. Wszystko bowiem, co myœlisz, to zarazem czynisz i niejako stawiasz chwilowo na zewnštrz siebie, w substancji dla wszystkich dostępnej. A wtedy, kto wie, myœl twoja popłynie może z pršdem eteru do cudzego mózgu, wyłoni się w nim jako przelotne przeczucie, jako podejrzenie, i może nawet stać się pewnoœciš w cudzej głowie, gdy swoim wiecznym powtarzaniem jej będziesz jej dopomagał do osišgnięcia stanu dojrzałoœci. Ta okolicznoœć tłumaczy nam nawet, dlaczego to częstokroć już na długo przedtem, nim dwoje ludzi zakochanych zacznie żyć ze sobš de facto, ludzie, niekiedy całkowicie obcy, uporczywie już to utrzymujš; tego częstego faktu nie da się sprowadzić całkowicie do pospolitego plotkarstwa - wszak rdzeń duchowy dwojga ludzi, jeszcze płciowo nie połšczonych, lecz już zakochanych w sobie, niczym nie zajmuje się w myœlach częœciej, jak właœnie pragnieniem tego połšczenia; a czyni to œwiadomie albo nieœwiadomie, na jawie i we œnie, chociażby nawet tacy zakochani żyli od siebie z dala i, powierzchownie bioršc rzeczy, zwaœnieni ze sobš byli i jedno wobec drugiego usposobieni wrogo. Warunkiem wszelkiego wielkiego powodzenia jest dochowanie sekretu; gdy bowiem rzecz się wyda, przeciwko siłom przycišgajšcym zaczyna działać natychmiast œwiadoma czy bezwiedna niechęć, która na to tylko czeka, by spenetrować, w jakim ma się zwrócić kierunku. Tysišce ludzi zmarnowało szczęœcie przez tego rodzaju przedwczesnš otwartoœć. Dalej, aby wyrobić w sobie ten najpotężniejszy stan ducha, potrzebne jest też umiarkowanie w przejawach doznawanych wzruszeń. Należy unikać wszelkiego rodzaju ascezy, nie wyrzekać się niczego, wyrzeczenie bowiem podtrzymuje w nas wiecznš tęsknotę ku temu, czego sobie odmawiamy; a ta tęsknota odcišga oczywiœcie siły nasze od pierwotnego celu, dla którego osišgnięcia właœnie podjęliœmy ascezę. Gdy nagabuje cię coœ dręczšcego, postanów sobie, że dręczyć się nie pozwolisz - uczyń swš duszę pustš, niech dolegajšca ci myœl tak przez niš przeleci, jak przez mgłę ciężki kamień; niezauważona, niech przemknie i zniknie. Już samo postanowienie z twojej strony, że tak właœnie będzie, zwiększy siłę przycišgajšcš w tobie. Kto posiada skłonnoœć do poddawania się biernie udrękom, ten tylko potęguje ich siłę dręczšcš i formalnie sam je na siebie sprowadza. Wyższego typu człowieka rasy białej po prostu po tym się dzisiaj poznaje, że coœ mu wcišż dolega. I właœnie dolega mu słusznie. Wobec rozpaczliwie niskiego poziomu rzeczywistoœci wzrokowej i w ogóle zmysłowej, na którym stoi Zachód, już każdy przeciętny nasz pokój mieszkalny musi budzić tysišce dreszczy obrzydzenia w oku. Czy jednak jest to mšdre, gdy sobie samemu dowodzi się swojej wyższoœci nad plebsem o duszach ociężałych i w mroku tonšcych wyłšcznie przez wieczne swoje złe samopoczucie? Człowieka wyższego cechować powinna właœnie umiejętnoœć czynienia subtelnych spostrzeżeń, gdy potrzeba, ale gdy potrzeba, to i niedostrzegania. Nie o to oczywiœcie chodzi, aby się stać nieczułym, lecz aby rozwinšć w sobie organ wewnętrznej odpornoœci. Postępuj jak natura: ta się postarała, abyœmy mogli unikać najpospolitszych krzywd dla oczu przez zamykanie powiek; a ty jš uzupełniaj i, mówišc obrazowo, zamykaj powieki twych uszu. Izoluj w miarę potrzeby zmysł smaku, zmysł dotyku! Wszystko to pójdzie ci o wiele łatwiej, niżby się zdawać mogło, byleby tylko przezwyciężyć rozkoszowanie się własnymi udręczeniami estetycznymi i próżnoœć z nim zwišzanš. Opieraj się ty diabłu, a i on będzie również przed tobš uciekał. "Zły" gnieŸdzi się częstokroć nader osobliwie! Siedzi w skrzypišcych ramach okiennych, w rozeschniętych szufladach (jeden z jego patentowanych wynalazków), w smakowitym mlaskaniu wargami przez drogiego naszego bliŸniego przy jedzeniu - a jest też i w pogodzie. Kto raz się przyzwyczaił, że jest mu to "za zimno", a to znów "za goršco", to "za wietrzno", a to "za wilgotno", ten w końcu zawsze jakieœ "zanadto" sobie znajdzie. I właœnie człowiek wyższy bywa o wiele łatwiej od innych narażony na niebezpieczeństwo stania się z własnej winy jednym pęczkiem idiosynkrazji. Jakaœ odrażajšca przywara bliŸniego, jakaœ impertynencja z jego strony lub grubiaństwo, głos zbyt prostacki albo skrzypišce buty - słowem, trywialnoœć otoczenia, w którym nam żyć wypada, może stać się dla nas bezapelacyjnie tyranem-dręczycielem, jeœli się kiedykolwiek naprawdę zgodzimy uznać za słusznš - pretensję jej manii wielkoœci do tego, iż w rzeczy samej może nam ona dokuczyć. Co bowiem nam dokucza, to ma nad nami władzę. Któż by jednak pozwolił jakiemuœ chamusiowi panoszyć się nad nami? A przecież to się zdarza, jeœli na przykład chamuœ złymi manierami swymi zdoła wypędzić nas z pokoju, a ON w nim zostanie, albo gdy w jego obecnoœci nie jesteœmy zdolni postępować z innymi uprzejmie jak zwykle; lub gdy ten cymbał zmusi nas do milczenia z irytacji albo, co gorsza, do nagadania mu głupstw. Nie o to przecież chodzi, aby zatriumfować nad nim i jego brakiem wychowania, lecz aby przemóc w sobie samych nastrój odczuwania jego obecnoœci jako czegoœ dokuczliwego; i dopiero gdy go już psychicznie dla siebie unieszkodliwimy, możemy przystšpić, niejako w maskę gazowš uzbrojeni, do dania mu chłodno słownej lub czynnej lekcji przyzwoitego zachowania się wobec nas. Tylko w ten sposób można się uwolnić od natrętów, grubianów i ludzi ucišżliwych. Nie żšdamy od nikogo, ani nie twierdzimy, by dało się z dnia na dzień wyzbyć obraŸliwoœci, wrażliwoœci na impertynencję albo upodobania w opisach chorobliwych, zamiłowania do romansideł z życia detektywów, słowem, do wszystkiego, co zmniejsza przycišgajšce siły ducha. Nic podobnego spodziewać się nie można po żadnej skłonnoœci, której rozwój trwał lata albo może nawet całe uprzednie życie. Jakiż jest przeto sposób, by takš skłonnoœć zmienić? Nie należy nigdy próbować działać gwałtem, kurczowo, spazmatycznie. I od swych przywar w myœlach odchodzić trzeba z wolna i stopniowo; w przeciwnym razie tuczš się one uwagš, której im udzielamy. Ludzkoœć jeszcze nigdy nie zachowywała się tak grubiańsko, złoœliwie, prostacko i nikczemnie, jak podczas głębokiego swojego "skruszenia" w epoce chrystianizmu. Nawet ludzie skšdinšd zupełnie przyzwoici, wskutek wyłšcznego zaabsorbowania kajaniem się i skruchš za swe rzekome "grzechy", zmieniali się w kanalie. Niecierpliwoœć - to siła marnowana na petardowe wybuchy gniewu. Niecierpliwienie się, iż pożšdanš zmianę w sobie samym nie doœć szybko udaje ci się przeprowadzić, oznacza zmniejszanie się w tej samej mierze twej siły przycišgajšcej. W ten sposób szkoda wypływa z pobudek zarówno złych, jak dobrych. Albowiem "dobra wola", w której popełniliœmy błšd, następstw jego, niestety, bynajmniej nie usuwa. Jeżeli pragnienie, wołajšce w nas o pomoc, pochodzi z wewnętrznej potrzeby naszej, "siły przycišgajšce" bardzo się wskutek tego w nas zwiększajš. Istnieje przecież ogromna różnica pomiędzy "chcieć" a "potrzebować" czegoœ. Sš tacy, którzy chcš po prostu wszystkiego, co widzš, tymczasem zaledwie bardzo niewiele z tego, czego pragnš, byłoby im potrzebne, a jeszcze mniej - niezbędne. Tym, czego nam najpilniej potrzeba, nie zawsze sš rzeczy bliskie i codzienne, jakkolwiek na przykład ciepłe ubranie w zimie jest niewštpliwie rzeczš najpierwszej potrzeby. Istnieje swego rodzaju bardzo głęboki nakaz œmiałych i fantastycznych pragnień! Dopiero bowiem wraz z ich ziszczeniem osobowoœć nasza może rozwinšć się aż do końca, a w ich pozornym egoizmie wyzwala się i objawia w nas właœnie pewien czyn, specjalnie nam właœciwy, pewna jedynoœć natury naszej. Kto więc z takiego najgłębszego nakazu duszy domaga się czegoœ - pozornie najdalszego odeń, najniemożliwszego, ten ma za sobš niesłychanš siłę; mówimy to jednak zawsze w tym przypuszczeniu, że pragnšcemu uda się przetrwać w nastroju słonecznej pewnoœci siebie, pewnoœć ta bowiem jest tu nieodzowna. Sš dwa rodzaje domagania się tego, co dla nas najlepsze. Jeœli nasze "pożšdam" i "muszę mieć" wyrastajš z podłoża despotyzmu i arogancji, mało posiadajš one siły dŸwigajšcej, mało duchowej siły pędnej. Ale oddziaływanie pożšdań i domagań się naszych staje się nadzwyczaj skuteczne, gdy nastrój nasz przy tym da się mniej więcej w takie ujšć słowa: "Żšdam tej właœnie rzeczy, gdyż tej mi potrzeba; gdyż słusznym jest, by ona mojš się właœnie stała; gdyż czuję, że dopiero przez niš i dzięki niej będę mógł rozwinšć całš mojš zdolnoœć do dobrego". W takim nastroju z miesišca na miesišc, z roku na rok trwać trzeba, aż nastrój ten bezwiednym w nas się stanie, aż w krew nam w końcu wejdzie. Jeœli tylko odczuwasz, że w tym wszystkim, co tu powiedziałem, tkwi bodajby odrobinka prawdy, to już ci zapadło w duszę ziarenko przekonania. To ziarenko, nasionko - ta intuicja czy ta siła - będš teraz za ciebie dla ciebie pracowały - ty sam względnie niewiele masz tu do roboty: potrzebujesz tylko nie przeszkadzać i nie pozwolić, by ci przeszkadzali inni. Będziesz zrazu raczej przeczuwał, niż odczuwał tendencję do polepszenia się twojej sytuacji - będzie to coœ w rodzaju ogólnego rozœwietlenia się życia, pewne jak gdyby jasnowidztwo w stosunku do niebezpieczeństw; zacznie przemijać też w tobie strach, a i upodobanie do rzeczy posępnych i dreszczem przejmujšcych zmniejszać się będzie w miarę tego, jak uœwiadamiać sobie będziesz coraz wyraŸniej przyjemnoœć i pożytek, płynšce z cišgłego podtrzymywania w sobie myœli pogodnych, jasnych i niewinnych. Podaję tu naturalnie zaledwie schemat tego, co i w jaki sposób myœleć trzeba: ten schemat każdy sam za siebie i dla siebie wypełnić musi możliwie indywidualnie, możliwie całkowicie. Kto tę moc posišdzie, kto się nauczy zwracać przycišgajšcš siłę ducha w kierunku właœciwym (bo w jakimœ kierunku działa ona zawsze), ten po raz pierwszy w życiu może coœ nazwać istotnš swš własnoœciš, której mu nikt już odjšć nie potrafi; nikt też prócz niego samego przeszkodzić nie zdoła, aby duch rozrastał się w nim odtšd stale i regularnie. Jest to już jego własnoœć, nie będšca kradzieżš nawet w znaczeniu Proudhonowskim. A kiedy raz rozpoczniesz pracować nad sobš w kierunku właœciwym, czyli tym, który prowadzi do powodzenia, zdrowia, szczęœcia, to już na przyszłoœć od nikogo zależeć nie będziesz, jak tylko od siebie samego i Nieskończonej Œwiadomoœci. Żadnej już wówczas podpórki nie będziesz potrzebował - uczujesz w sobie siłę do doskonalenia wszystkiego, cokolwiek przedsięweŸmiesz. Już się wówczas nie będziesz żenił dla pieniędzy ani oczekiwał na œmierć bogatych krewnych, ani się czepiał poły możnych tego œwiata. Bo i po co zresztš? Ciało twoje wówczas nabierze również wyglšdu wdzięczniejszego i stanie się silniejsze, bo oto wstšpisz odtšd w pršd, który jest zdolny wynieœć cię całkowicie poza sferę chorób. Stale trwajšcy spokój i pogoda ducha sš dowodem, że siła, o której tu mówimy, podšża w kierunku właœciwym. Cierpienie jest błędem. Od czasu do czasu mogš w twym doskonaleniu się zachodzić przerwy, powstajšce z zakłóceń w eterze duchowym; siła próbuje wrócić w swe dawne łożysko, pomna bezwładu dziedzicznego i zastarzałych przyzwyczajeń - sš to nawroty do umysłowoœci niższego rzędu; lecz z biegiem czasu stawać się one będš coraz rzadsze i trwać coraz krócej, przezwyciężane przez wpływy sfer wyższych i najwyższych, zawsze potężniejszych, byleby działaniu ich tutaj raz utorować drogę. Adept wiedzy Wschodu, fakir indyjski, nie posługuje się również niczym innym, jeno przycišgajšcš siłš ducha, tylko że kieruje jš wyłšcznie ku celom transcendentnym, zaœwiatowym, obcym ziemskiemu szczęœciu. Niepodobny w tym do nas, ludzi z tego œwiata, którzy pragniemy ducha i jego rozkosz smakować cieleœnie, odczuwać szczęœcie jako obowišzek i hołd mu składać wdziękiem. Fakiryzm polega całkowicie na gromadzeniu sił przez koncentrację, na docieraniu człowieka do najgłębszych w nim Ÿródeł ducha, jednakże podsycanych z zewnštrz przez milczšce potęgi spokoju, niewzruszonoœci, łagodnoœci i dufnoœci. W jednej też jeszcze sprawie zbliżamy się wielce do poglšdów Wschodu: i dla nas mianowicie, tak samo jak dla Hindusów, nieœmiertelnoœć - w przeciwieństwie do jej pojmowania pospolitego na Zachodzie - oznacza "nie tyle niezniszczalnoœć przez œmierć, ile raczej wyzwolenie od koniecznoœci umierania wcišż od nowa". Fakir stara się ujœć od przekleństwa cišgłej reinkarnacji za pomocš refleksji, rozmyœlania - cofa się w głšb siebie samego aż do bezkształtnej zasady wszystkiego, kształt posiadajšcego: do "atmana" - "tak aby, gdy ciało przeminie, on go, jak inni ludzie, nie opuœcił, ale pozostał, gdzie jest, czym jest i czym był od wieków: prazasadš wszystkiego, dla której nie istniejš wieloœć i różnice, która wydaje z siebie, jak œnišcy widzenia senne, cały ten szeroko przed niš rozpostarty œwiat nazw i kształtów" (Wedanta w przekładzie Deussena). My ze swej strony również nauczamy wyzwolenia spod klštwy "koniecznoœci cišgłego od nowa umierania", lecz nie przez zgaszenie przed naszymi oczyma całego œwiata rzeczy, który nam się jeszcze nie wydaje bynajmniej godnym opuszczenia, przeżytym do końca, ale w którym raczej uczymy się hodować œwiadomie, za pomocš przycišgajšcej siły ducha regenerację, czyli odnawianie własnego ciała, zamiast reinkarnacji, czyli wstępowania w inne ciało; regeneracja bowiem stanowi krok niezbędny na drodze duchowo--cielesnego rozwoju œwiata organicznego. Już i dzisiaj życie, jeœli tylko zasługuje istotnie na tę nazwę swojš, jest szeregiem odnowień: co siedem lat wszystkie komórki naszego ciała odnawiajš się, co siedem lat przywdziewamy na siebie, jeœli tak rzec można, zupełnie nowe ciało, w siedem lat wydzielamy z siebie całego jednego własnego trupa, a zachowujemy jednak przy tym œwiadomoœć i nic nawet nie zauważamy z tej całej "umieraniny" naszej - mówimy wcišż, jak dawniej, o tym samym naszym ciele, nie zastanawiajšc się zgoła, że to już jego jakiœ trzeci, czwarty czy pišty egzemplarz, któregoœmy sobie dostarczyli sami, albo który nam raczej ukształtowała œwiadomoœć nasza, który ona zużywa i zużyty raz w raz z siebie zrzuca. Z wiekiem, na staroœć te odnowy cielesne stajš się coraz mniej doskonałe, nowe komórki powstajš opornie, zdegenerowane; jest to następstwo ubocznych produktów przemiany materii - martwe jej odpadki dostajš się mianowicie pomiędzy żywe komórki ciała i hamujš funkcje tych szlachetnych nosicielek życia. To nie my umieramy - to ciała obce, że się tak wyrażę, "umierajš w nas". A te produkty uboczne stanowiš tylko dowód, że nie doszliœmy jeszcze do stanu "całkowitego życia", żeœmy nie umieli jeszcze w zupełnoœci w sobie go "zorganizować"; wskazujš one, że jeszcze błędnie w czymœ postępujemy, że żyjšc, sami wbudowujemy błędy do œwietlanego, bez reszty żywego naszego organizmu, i dopiero te błędy umożliwiajš owe nawroty do rzeczy w nas nieorganicznych (rola zabójczych odpadków), nawroty do tego martwego œwiata, z któregoœmy wyszli. Œwiat zaœ nieorganiczny, będšcy najniższym stopniem œwiadomoœci, nie jest jeszcze zdolny do regeneracji: skała wietrzeje, żelazo rdza zżera. Œwiat organiczny natomiast, wraz z zasadniczš swš własnoœciš: przemianš materii, tworzywa - rozwinšł też w sobie i zarodek do nieœmiertelnoœci ciała. Regeneracja zatem jest to droga do utrwalenia na wieki wieczne wcišż doskonalšcego się materialnego ciała naszego, złożonego z komórek, a rosnšcego w moc i trwałoœć wraz z potęgowaniem się i przejawianiem œwiadomoœci; reinkarnacja zaœ, przeciwnie, oznacza całkowitš utratę ciała, jeszcze niedostatecznie zdolnego do przemian, i stšd mogšcego ulec zagładzie; a wraz z utratš ciała oznacza ona również utratę pamięci. Na co się jednak zdadzš nawet tysišce wcieleń (czyli inkarnacji), w których nam braknie cišgłoœci samowiedzy? Co mi po nieœmiertelnoœci, o której nic nie wiem - która się przeto składa z samych poszczególnych "œmiertelnoœci"? Co mi z tych inkarnacji przyjdzie, skoro moje "ja", rzekomo w nich tożsame, nie rozpoznaje samo siebie?! Im słabszy, im bardziej głuchy i stłumiony jest nasz duch żywotny, tym dłuższe okresy upłynšć musiały, zanim przez reinkarnację zdołał on utworzyć sobie cielesnego swego nosiciela, ożywić go i tchnieniem swym przeniknšć. W miarę jak duch zyskiwał na sile i na tętnie rytmu życiowego, okresy te skracały się i wynosiły już zaledwie lata, gdy przedtem trwały lat tych setki lub nawet tysišce. Gdy zaœ duch dojdzie wreszcie do największego rozkwitu swej potęgi, zacznie się posługiwać już nie reinkarnacjš, lecz regeneracjš (jak to już obecnie robi w cišgu życia), aby ostatecznie udoskonalić i uwiecznić swe istnienie zmysłowe - ciało. Albowiem trzeba wiedzieć, że pewna siła wysubtelniajšca i uduchowiajšca od niepamiętnych czasów oddziaływała na naszš planetę i spowodowała na niej tak wielkie metamorfozy, iż wobec nich ogromnie traci na niepodobieństwie i fantastycznoœci ta ostatnia przemiana, która nas jeszcze, jak mówimy, czeka: trwała regeneracja komórek bez "atawistycznych nawrotów" do nieorganicznego odpadków wytwarzania, tzn. bez podlegania œmierci. Proszę pomyœleć, czym się już tutaj nie stał ten kawałek œluzu: orłem, gdy tak wypadło, a kiedy indziej słoniem, albo znowu czymœ takim, co IX symfonię stworzyło i Tristana. Ta wysubtelniajšca, uduchowiajšca, a nieznana siła - do której i biologia ostatnich dziesištków lat, po załamaniu się darwinizmu, jako neowitalizm, powracać zaczyna - działa w człowieku zupełnie tak samo, jak w całej pozostałej naturze: przemienia go stopniowo z tworu materialnego w twór duchowy - dŸwiga go w szeregu kolejnych jego istnień z jednego stopnia doskonałoœci na następny - trzyma dlań w pogotowiu nowe moce, nowe życie, nowe możliwoœci bytu... Gdybyż tylko sam człowiek nie był tak uparty jak cap, tak zawzięty w umieraniu, taki z powołania wstecz-spoglšdacz!... Wielka nieznana siła dała mu już dotychczas potężne wynalazki; w odpowiedzi na jego palšce potrzeby zewnętrzne oœwieciła go, otworzyła mu oczy na możliwoœć zmechanizowania œwiata tak, że zdołał nagle dojrzeć Ÿródła energii ruchu w parze, elektrycznoœci i innych siłach œwiata fizycznego; a dojrzał je dlatego, że wydało mu się w pewnej chwili koniecznoœciš, wydało mu się po prostu nieodpartym przymusem posišœć ruch i siłę do przezwyciężania odległoœci i nocy, i zimna. Dopiero uprzytomnienie sobie przezeń tych potrzeb swoich pozwoliło mu "odkryć" to, co przecież i przedtem zawsze istniało wokół niego. W ten sposób, za pomocš zmechanizowania œwiata, człowiek zdołał przemóc zewnętrznie czas i przestrzeń. Dziœ pozostaje mu jeszcze tylko zbudzić się do poczucia najgłębszej swojej potrzeby wewnętrznej, aby z pomocš immanentnych pršdów fal, z pomocš wibracji i potęg duchowych przezwyciężyć również i w sercu swoim czas, noc, i chłód, i zimno. A kiedy, dzięki przycišgajšcej sile ducha, już i to osišgnie, gdy zniknš stal, para i pršd elektryczny, wówczas nie będzie potrzebował więcej żadnego wehikułu, żadnej mechanicznej projekcji cielesnych swych narzšdów, albowiem nowe siły, zrodzone z jego duchowego życia, uczyniš dlań zbytecznš większš częœć jego dzisiejszych pomocy materialnych. Człowiek wówczas nie tylko, co zechce, robić będzie, ale i sam w sobie, czym zechce, zostanie, jakim chce, takim będzie. To cišgłe przekształcanie się ciała pochodzić będzie z przemian ducha, z jego wcišż zmiennych stadiów, przy czym przeobrażenia cielesne występować będš tylko i wyłšcznie wskutek przeobrażeń ducha, a nie pod wpływem lekarstw jakichœ albo eliksirów, lub w ogóle zabiegów natury materialnej. Zmieni się oblicze duchowe człowieka, nabierze on samorzutnie zgoła nowych przyzwyczajeń, i na tym cielesna jego nieœmiertelnoœć opierać się będzie - z zewnštrz i tylko z zewnštrz dać mu jej niepodobna. Wszystkie zewnętrzne sztuczki, kruczki i reformy będš w tym względzie bezskuteczne, dopóki wznoszšcy się poziom ducha w sposób naturalny nieœmiertelnymi nas nie zrobi. "Duchowe odrodzenie!" - oto, czego ludziom trzeba. Wszystkie te szkice nie o czym innym przecież traktujš i nic innego nie chcš, jak wskazać ludziom, czym życie naprawdę w przyszłoœci stać się może i jak pierwiastek myœlowy na wyższym stopniu "uduchowienia" zdolny jest opanować w nas materię, kształtować jš i doskonalić. Życie i œmierć takie, jak dzisiaj kolejno w œwiecie organicznym po sobie następujš, sš również szeregiem pewnych regeneracji, tylko że dzisiejsza metoda, polegajšca na "umieraniu", jest bardzo jeszcze ciężka i niezręczna, nieekonomiczna; można by nawet rzec o niej, że stanowi zgoła nieeleganckie rozwišzanie problemu przemian. Wszak i jaŸń nasza odradza się również, gdy stopniowo porzuca swoje stare ciało, to zużyte narzędzie, organ niezdolny ani odbierać wrażeń, ani im dawać wyrazu. Starzec ma tyleż "ducha", co i człowiek młody, ale duch ten, że się tak wyrażę, odcięty od narzšdów zmysłów, wycofuje się coraz bardziej z ciała, które stało się niezdatne do użytku, zmurszałe i stępiałe, i które duch zamierza wkrótce opuœcić całkowicie. A musi i chce to uczynić dlatego, że już nad ciałem panować nie potrafi, że pozwala, aby z roku na rok coraz niższe pierwiastki z ciała jego ku niemu płynęły, wrażenia wcišż te same, zatęchłe i zbutwiałe. Tak mszczš się na nim jego błędne usiłowania przebudowy ciała z własnych tegoż ekskrementów. To stanowi o procesie zwyrodnienia życia takiego, jak jest dzisiaj; to jest jedynš przyczynš butwienia w nas zmysłów i w rezultacie - œmierci. Duch oœwiecony, mocniejszy i bardziej postępowy, znajdzie drogi i œrodki, aby ciało nowym przepoić fluidem, tak aby ono, jako idealny ducha tego nosiciel, tworzyło poœrednika pomiędzy widzialnym œwiatem a niewidzialnym. Z życiem rozstajemy się przecież nie przez zwykłš utratę fizycznej naszej formy egzystencji; to prawda - lecz jakiœ rodzaj życia jednak istotnie tu tracimy, a jak powiada Emerson, "w tym rodzaju lepszego nic nie posiadamy" (we have nothing better in the same line). Przez œmierć tracimy zmysły, które ziemskimi nazywamy. Tracimy zdolnoœć do życia w bliskiej z rzeczami zmysłowymi stycznoœci, a duch odcieleœniony prawdopodobnie pełen jest tęsknoty za nimi i usiłuje zachować kontakt z nimi albo na nowo go nawišzać za poœrednictwem ludzi, którzy jeszcze posiadajš ciała, a którymi ma możnoœć posługiwać się i oddziaływać na nich. Wszyscy jesteœmy tu zresztš narażeni na takie oddziaływania natury psychicznej - na takie próby gwałcenia nas ze strony niewidzialnego œwiata. Odpowiednio do rodzaju naszych własnych dšżeń przycišgamy tedy najrozmaitsze wolne psychiki bezcielesne. Kto się odgradza od wszystkiego œmiałego i subtelnego, a wszystko, co niezwykłe, odrzuca bez sprawdzenia, jako "œmieszne bzdury", ten œcišga ku sobie i oœmiela do "opętania" go duchy tak samo, jak i on prostackie, duchy "nieregenerowane", które przez podobnš jak jego ignorancję traciły i tracić musiały i muszš jedno ciało za drugim, aż wreszcie i one wcišgnięte zostanš w powszechnego udoskonalenia kršg nieunikniony! Dlaczegoż by żyjšca entelechia miała nagle być mšdrzejsza poza obrębem ciała, niż kiedy w nim była? Czy złodziej, zdjšwszy palto, przestaje być złodziejem? "Pozafiołkowy dudek" jest tylko sobš i niczym więcej. Bezcielesnych idiotów nie brak również. Jak wyłożyliœmy to szerzej w szkicu Tajemnica snu albo nasze podwójne istnienie, my ludzie dwie posiadamy grupy zmysłów: zmysły cielesne oraz "te subtelniejsze, duchowe, których zaledwie prostackim odbiciem sš wzrok, słuch, dotyk, smak i powonienie takie, jakie znamy z ciała fizycznego". Na jawie żyjemy zmysłami cielesnymi, we œnie - duchowymi. Dopiero wtedy, gdy te dwa rodzaje życia potrafiš, jak należy, wzajemnie się przenikać i, że się tak wyrażę, odżywiać jedne drugie, powstaje owa idealna wyœmiana żywotnoœci i uduchowienia, na której i może, i musi wyłšcznie spoczywać doskonałoœć. Tego rodzaju życie przyszłe polega na tym, aby móc się posługiwać obu grupami zmysłów jednakowo: zmysłami życiowymi tudzież psychicznymi - aby przebywać jednoczeœnie w obu œwiatach. "Zapłatš grzechu œmierć jest", mówi Pismo œwięte. Lecz nam się raczej zdaje, że œmierć jest rezultatem życia niedoskonałego. Organizmy ludzi słabych, pomarszczonych, drżšcych sš ucieleœnionš ignorancjš. Ich grzechem to było, że błędnie myœleli; dopiero bowiem z myœli, które do siebie przycišga, duch buduje swe niematerialne ciało. A ciało ziemskie jest właœnie materialnym odpowiednikiem tego ciała duchowego. Gdy duch żyje w błędzie, to błšd ten wrabia, wbudowuje w ciało. Następstwem jest upadek, dekadencja. Nie znaczy to jednak, abym zamierzał czynić choćby najmniejsze wyrzuty tym, którzy podobnie cierpiš. I oni również żyli, wzwyż dšżšc do jak największego œwiatła i wiedzy, do jakich byli zdolni. A wraz z rozwojem i ta ich wiedza będzie również wzrastała w tej czy innej formie. Każda zmarszczka jest błędem, który się stał widomym. Wszyscy my jesteœmy portretami Doriana Graya. Miłoœć bliŸniego ma Ÿródło swe w poznaniu, że wszyscy ludzie żyjš, jak mogš najlepiej, i tylko Nieskończona Œwiadomoœć może coœ w nich - i w nas - polepszyć. Zostawmy przeto w spokoju błędy innych, z głębi poczucia naszych własnych braków pożšdajmy oœwiecenia i umiejętnoœci dostrzegania naszych błędów i poprawienia ich, bo tylko w ten sposób i sobie, i innym dopomóc możemy. Z iluż to i jak różnorodnych substancji budujemy nasze ciała! Czyż więc duch nasz miałby trzymać się przy życiu tylko tak niewielkš liczbš myœli? Czyż miałby wcišż od nowa przeżuwać kilka starych zmurszałych przesšdów?... Prawo wiekuistego życia nie chce podobnych przeżuwań, powtarzań bez końca. Prawo to powiada: nie po to cię stworzono, abyœ jak wahadło poruszał się wiecznie w tę stronę i z powrotem po tej samej drodze wcišż jednakowych myœli. Nie jest twoim zadaniem, na kształt kamienia przydrożnego, trwać po wieki wieczne bez zmiany i bez ruchu, jako ten oto jakiœ John Smith, John Brown, czy inny. Chciałbyœ może wiecznoœć całš wypełnić tš twojš John- -Smithowoœciš czy John-Brownowoœciš? Nie, mój kochanku, to ci się nie uda! Masz na tym odcinku mieć nowego ducha, a na następnym - jeszcze doskonalszego, ze wzmocnionymi władzami percepcji. Za poœrednictwem przycišgajšcej siły ducha poprzez wcišż nowe indywidualnoœci masz życiem swym wzwyż dšżyć - móc być na "ja" z wszystkimi tymi wcieleniami - przez regenerację przeobrażać się w kolejne typy bytowania, coraz to subtelniejsze, coraz to œwietlistsze. A gdybyœ jeszcze może i potem zapragnšł mówić "ja" do tego pana Johna Smitha czy pana Johna Browna tam hen daleko w tyle, wstecz się wczuwajšc krok za krokiem w kolejne ogniwa nieprzerwanego łańcucha œwiadomoœci - ha, to cóż, wolna wola... De gustibus, jak mówiš... Zregenerowane życie w cielesnoœci jest życiem œwiadomie spotęgowanym. Regeneracja oznacza: z każdym nowym dniem budzić się z coraz œwieższš zdolnoœciš widzenia wszystkiego zawsze tak, jak po raz pierwszy. Pielęgnować troskliwie i rozkoszować się cudem własnego oddechu. Móc siedzieć bez ruchu w ożywionym spokoju i nieustannie się radować. Szeroko otwartym sercem czuć, jak oto żyjš dusze strumieni, zwierzšt, drzew, kwiatów i wszystkich czystych kształtów Nieskończonej Œwiadomoœci. Czuć, jak talenty twoje rosnš w tobie aż do genialnoœci. Szaleć z radoœci, będšc niezachwianie pewnym, iż ma się jeszcze przed sobš wszelkie możliwoœci nieskończonego dalszego rozwoju, tak że w każdej chwili radoœć z tego, coœmy już osišgnęli, zlewa się z radoœciš z tego, czego oczekujemy, w jedno wielkie południe bez kresu, bez końca. Z jeszcze nie osišgniętego dotšd napięcia szczęœcia powstanie w nas magia. Magia ta - to dziœ jeszcze skryta w sercu ludzkim siła wydawania z siebie myœli tak potężnych, że to, czego pragniemy, musi dla nas i przez nas powstać, bo nie może nie wykrystalizować się materialnie z myœli naszych pod postaciš gęstszej substancji duchowej, czyli przedmiotów fizycznych. Zachwyt jest czymœ substancjalnym: coœ nas zachwyca - to znaczy wydobywa się ono z nas jako promienista siła. Wycišgać z wszystkiego przyjemnoœć dla siebie to to samo, co z wszystkiego wycišgać życie. A umieć wydobyć życie z wszystkich rzeczy tego œwiata znaczy to rosnšć w potęgę. Potęga zaœ to opanowanie warunków fizycznych, władza i zachowanie wiecznie odnawianego naszego materialnego ciała. Nuda jest chorobš. Nudzić się to nie wiedzieć, co z sobš poczšć, to bezczynnie wdychać w siebie wcišż od nowa własne swoje ekskrementy myœli, aż wszystko nam się wyda zużyte i płaskie wskutek zatarcia jaŸni. Kto stara się czas zabić, ten zabija życie; kto to naprawdę umie, ten zatracił na chwilę łšcznoœć z Wielkim ródłem, stycznoœć z Nieskończonš Œwiadomoœciš. Ta ci jest zaiste najcięższa ze wszystkich istniejšcych chorób. Stary Salomon nie był mędrcem - ani trochę nim nie był, gdy wyrzekł słynne swoje "wszystko jest marnoœciš". Nie pomoże harem, pełny młodych ciał dziewczęcych - trzeba umieć chłonšć w siebie duchowy fluid młodzieńczoœci, bo tylko to odmładza. Kogo modlitwa i korne oddanie się Nieskończonej Œwiadomoœci z Niš złšczyły, na tego wszystko żywe będzie wcišż od nowa w odmładzajšcy oddziaływało sposób. Regeneracja ciała przychodzi też z odwagi! Ryzyko brać na siebie - los swój z ufnoœciš składać całkowicie w ręce Nieskończonej Œwiadomoœci! Sš tacy, co próbujš robić to chwilami; lecz niech się sytuacja odrobinę pogorszy, a znów się uciekajš do starych, oklepanych, materialnych sposobów odwracania złego. Można jednak osišgnšć ufnoœć bez zastrzeżeń, a wraz z niš œwiat przyczyn i skutków całkiem nowy, inny, nam nie znany. A to gdy się osišgnie, ludzie stanš się wówczas czymœ więcej niż zwykłymi tylko œmiertelnikami. Posiadajšcy odwagę do końca zostanie odrodzony. Ten i ów z czytelników myœli sobie może: Co mnie po tym wszystkim? Może to prawda, a może nieprawda. W każdym razie to rzeczy nazbyt odległe od nas i zbyt nieokreœlone. A mnie potrzeba czegoœ, co by mi dziœ pomogło, natychmiast, w tej chwili; bo pojutrze, na przykład, trzeba komorne płacić, a ja tu mam oto usišœć sobie w skupieniu i zaczšć się wprawiać w "zostanie nieœmiertelnym"! A jednak mimo wszystko idea regeneracji jest właœnie już dzisiaj błogosławieństwem dla każdego, kto chce i może bodajby tylko tolerować jš w sobie, jako to żywe i urodzajne ziarno. Ona już sama przez się nigdy w nim nie zginie, lecz raczej działać będzie nie zauważana, w jego podœwiadomoœci, miesišcami, latami, jak maleńki zarodek błogosławionej magii; i wcišż więcej miejsca będzie zajmowała i przetwarzała przy tym łagodnie, bez wstrzšœnień, sam typ umysłowoœci jego i, że tak powiemy, samš barwę myœli, aż oto one same przez się nabiorš kiedyœ nagle do siebie zaufania, i stanš się różowe, i zabarwiš w końcu na ten kolor zdarzenia otaczajšcego œwiata. Duch bez wysiłku znajdzie się na linii procesu odrodzenia. A już to samo jest dla człowieka czymœ tak błogim i tak dobroczynnym, że posuwanie się po tej drodze staje się z każdym krokiem rosnšcš rozkoszš, chociażby to jedno nasze krótkie życie miało nie wystarczyć, by dojrzeć jej koniec. Albowiem cokolwiek spotyka nas w tej drodze, stracone nic nie będzie. SIŁA Gdyby wynaleziono lekarstwo, które by zażywajšcym je zapewniało moc i stałoœć charakteru, silnš wolę, dzielnoœć oraz wpływ na innych - dopieroż by lekarstwo takie znalazło tu popyt! Otóż zauważ sobie: to wszystko - siłę, dzielnoœć, charakter - osišgnšć i utrzymać możesz, bylebyœ ducha swego zdołał zachować w pewnym okreœlonym stanie! Musisz stale w duchu mieć pragnienie siły! Pragnienie czegoœ jest już siłš, która to coœ - ku pożytkowi czy szkodzie naszej - zdobywa dla nas. Siła jest substancjš wprawdzie niewidzialnš, lecz równie rzeczywistš, jak wszelka widzialna. Im więcej chcesz jej osišgnšć, tym bardziej potęgujesz w sobie zdolnoœć przycišgania substancji siły. Albowiem podobne przycišga podobne: zdanie to jest prawdš o wszystkich widzialnych i niewidzialnych elementach. Kulki żywego srebra łšczš się i zlewajš w jednš masę. Drzewa tego samego gatunku rosnš razem. Owce garnš się do owiec, a nie do krów lub koni; włóczęgi - do włóczęgów. Słaby, małoduszny, zniechęcony do życia człowiek, niezdolny do żadnego œmiałego porywu, zrzesza się z podobnymi sobie, a mšż o zdecydowanej woli czynu znajdzie na pewno towarzyszy tego co on ducha. Czym jest siła? Jeżeli zdolny jesteœ zachować energię, zaufanie do siebie i zapał dla swych planów wbrew wszelkim przestrogom i krzyworogim diabłom, które ci kłody pod nogi rzucajš, to znaczy, że masz siłę. Jeżeli zaœ łatwo zniechęcasz się, opuszczasz i po kilku próbach dajesz za wygranš, to siły nie posiadasz. Przekupień domokršżny, co od drzwi do drzwi idšc, choć go z niechęciš odprawiajš, choć go ofuknš nieraz, a czasami mu nawet zatrzasnš drzwi przed nosem, mimo to niezrażony i w dobrym wcišż humorze towar swój precz zachwala i do kupowania go co chwila od nowa zachęca - taki przekupień ma naprawdę siłę; zostanie on z czasem kupcem na wielkš skalę. Uporczywa, żelazna siła Cyrusa West Fielda zdołała to osišgnšć, że kabel transatlantycki jednak w końcu założono, pomimo iż niepowodzenie zrazu szło za niepowodzeniem, zrywały się i plštały druty, łamały urzšdzenia, a zrozpaczeni udziałowcy wrzaskliwymi obelgami inicjatora obrzucali. Zaletš Fielda była ta właœnie siła ducha, która to wszystko zmogła. Wszelka w ogóle siła, która, przedsięwzięcie jakieœ uplanowawszy i założywszy, do szczęœliwego je doprowadza końca, jest zawsze tylko siłš natury duchowej. A rdzeń, podstawa i Ÿródło takiej siły leży w wytrwałym, pełnym spokoju postanowieniu: chcieć mieć siłę! Albo innymi słowy leży ona w tym, że oto, człowiecze, wiesz, iż jesteœ stale wzrastajšcš siłš, że czujesz, iż niš jesteœ, i siebie samego, jako tę siłę, oczyma ducha swego widzisz. Siła jest zdolnoœciš do szybkiego otrzšsania się ze zniechęcenia. Siła jest tš mocš, która po nocy spędzonej w łzach rozpaczy napełnia cię nowš nadziejš i otuchš: która cię darzy nowymi pomysłami, nowymi planami, otwiera przed tobš nowe możliwoœci i nowe widoki. Siła - to zdolnoœć, która sprawia, że się otrzšsasz z bezpłodnego przeżuwania gorzkich refleksji o błędach swoich i rozczarowaniach, że znów nabierasz ducha i, prowadzony przez niš za rękę, pewnym krokiem na drogę powodzenia wchodzisz. Siła to właœnie, a nie co innego, wzrok twój ku szczęœciu kieruje, a zawody przed tobš przesłania. Tym najważniejszym z pierwiastków rozporzšdza każdy, komu się powodzi. I zawsze będzie to siła duchowa - innej nie ma - ktokolwiek niš się posługuje, człowiek najlepszy czy najgorszy, samarytanin czy też faryzeusz, kółko plociuchów, kobiecych czy męskich, co obgaduje czyjœ charakter tak, że zeń strzępy lecš, i w ten sposób posyła obgadywanemu pršd duchowy wielce dla niego szkodliwy (bo i to też jest siła), czy też grono szlachetnych przyjaciół, co w rozmowie dobra całego œwiata pragnš. Możesz, samotnym będšc, coraz więcej siły otrzymywać, jeœli jej pożšdasz. Lecz kiedy błagasz o niš pospołu z innymi, w prawdę i prawo wierzšcymi, wówczas otrzymasz jej o wiele więcej. A im was będzie więcej, tym bardziej zostanie wysłuchane wasze pospólne wołanie o siłę. Chrystus powiedział kiedyœ: "Gdzie dwóch lub trzech zbierze się w imię moje, tam będę między nimi". Siła jest pierwiastkiem strach odpędzajšcym - pierwiastkiem, który nam daje zachowanie się pewne siebie. Gdy jš pomnożysz w sobie, możesz dać odpór wszystkim, którzy cię zastraszyli kiedyœ i poniżyli, korzystajšc z przeważajšcej swojej, a tyrańskiej woli. Albowiem wola tyranizowania zmobilizowana zostaje na tym œwiecie przeciwko każdemu, kto się wybić pragnie. A jakkolwiek życzliwym i łagodnym dla innych będziesz, jeżeli brak ci siły, by im się opierać i mocno stawać w obronie praw swoich, jeżeli wytršca cię z równowagi œmiech wzgardliwy i ofuknięcie lub groŸne brwi zmarszczenie, wybić się tu nie zdołasz i nie uzyskasz nawet tego, co ci się słusznie i z prawa należy. Siła jest pierwiastkiem, który ci pozwoli, w razie nagłego, ciężkiego wypadku, nieszczęœcia lub niepowodzenia, odzyskać równowagę, przyjœć do siebie, zapomnieć o wszystkim złym, które cię spotkało, i z otuchš na nowo kroczyć dalej po drodze życia. Siła - to element, przed którym musi w końcu ugišć się materia. Dlaczego siła zostaje nam dana, gdy się jej domagamy w duchu albo modlimy się o niš, jest to tajemnica i tajemnicš pewnie na wieki pozostanie. (A pamiętajmy, że nie jest to bynajmniej rzeczš pożšdanš zajmować się wiecznie zgłębianiem tajemnic. Zagadka życia staje się z dniem każdym bardziej nieprzeniknionš; a ten, kto jš zbadać i przeniknšć pragnie, próbuje dotrzeć aż do granic bezgranicza!). Nam wystarczy, gdy wiedzieć będziemy, co jest dla nas dobre i potrzebne dzisiaj, w tym dniu i godzinie: jest pomiędzy nami zdumiewajšco mało takich, którzy by choć okruch tej właœnie najbliższej wiedzy posiadali. Prawdš zaœ jest, że przez prostš proœbę o siłę możemy siłę tę osišgnšć w rozmiarach coraz większych. A nawet więcej, bo do rzeczy osišgalnych dla ducha ludzkiego i to należy, że człowiek do tego stopnia może napełnić się siłš, iż zdoła całkowicie poddać œwiat materialny pod wpływ swojej woli i stać się œwiata tego niepodzielnym panem. Najgłębsza prawda kryje się w słowach Pisma, że kto ma w sobie wiarę, jak ziarnko gorczyczne, rzec może do góry, aby się przed nim usunęła, a usunie się - lub że moc posiadamy, by zdeptać skorpiony. Widok potężnej maszyny parowej w ruchu budzi w nas entuzjazm - widok, jak całe tony żelaza, których setki ludzi unieœć by nie zdołały, wznoszš się i opadajš z prężnoœciš kauczuku. Entuzjazm w nas budzi spadek wód Niagary... Albowiem ukochanie siły i potęgi leży w naturze ludzkiej. Gdy pogršżamy się w kontemplacji takich potężnych widowisk, duch nasz jednoczy się niejako z elementem siły i coraz więcej z niego w siebie wchłania. Nasz entuzjazm dla siły jest też zarazem naszym pożšdaniem siły, naszš proœbš, naszš modlitwš o siłę - modlitwš, która w tym samym momencie zostaje wysłuchana. Pozornie bezcelowe przyglšdanie się nad morzem, jak fale wzbierajš, piętrzš się, nadpływajš i tłukš o œciany skał nadbrzeżnych, z ogromnš jest dla ducha naszego korzyœciš. Uczucie odpoczynku, spokój i marzycielski nastrój, którym cię morze darzy, œwiadczš, że wchłaniasz w siebie pierwiastki jego siły. Właœciwoœci jego ducha wstępujš w ciebie; a kiedy odjedziesz, przekonasz się dopiero, że ono siłš cię obdarzyło, którš zużytkować możesz w nie majšcym pozornie z morzem nic wspólnego zawodzie twoim. A nocš, gdy choćby na chwilę wznosisz oczy ku sklepieniu nieba z jego morzem gwiazd bez liku i gdy usiłujesz uprzytomnić sobie, że sš to wszystko słońca, około których kršżš jakieœ inne ziemie, gdy wyobrażasz sobie, jak to ta cała w jedno zebrana siła wszystkich Niagar, oceanów, pršdów na naszej planetce, w porównaniu z siłš, która tam na górze działa w przestworzach nad nami, nie więcej stanowi niż znikoma energia brzęczenia skrzydeł muszych - wówczas przeżywasz również bogatš w skutki chwilę istotnego zstępowania na cię upragnionego elementu siły. I to jest właœnie droga do jej osišgnięcia. O siłę błagasz wówczas we wszystkich tych momentach entuzjazmu dla niej. Albowiem wszelki podziw pełen jest oddania się temu, co podziwiamy, a tym samym adorację stanowi, modlitwę i jedynie skuteczne, istotne błaganie. Adoracja wszelka jest zawsze pożšdaniem i domaganiem się dla siebie istoty tego, co w adorowanym przedmiocie podziwiamy. A w ten sposób znasz drogę do siły. SIŁA, DUCH I MĽDROŒĆ Wszechœwiatem rzšdzš Siła i Mšdroœć Najwyższa. Duch niezmierzony przepływa przestrzeń nieskończonš. We wszystkim, co istnieje, od atomu do planety, objawia się największa Moc, Mšdroœć i Rozum. Duch - ta największa siła i mšdroœć - jest jednak nie tylko we wszystkim - jest zarazem wszystkim, co istnieje. Duchem jest każdy pyłek góry, każda kropla morza, każdy liœć na drzewie, każdy ptak, każde zwierzę, każdy mężczyzna i każda kobieta. Najwyższa Mšdroœć - Duch Dobrego nie może być całkowicie zrozumiany przez człowieka, ani nawet przez istotę od człowieka wyższš. Lecz człowiekowi danym jest moc i szczęœcie czerpać z Ducha i Mšdroœci Jego. I wolno człowiekowi stawać się przez to szczęœliwym; nie troszczšc się o zgłębienie aż do dna tajni Najwyższego Ducha i Jego Mšdroœci. Moc nas w opiekę swojš wzięła tak, jak to uczyniła ze słońcami i niezliczonymi œwiatami w przestworzach. I im bardziej roœniemy w poznanie najwyższej i niewyczerpanej Jej mšdroœci, tym więcej uczymy się i uczyć się będziemy Jej pożšdać, Jš ku sobie przycišgać, częœciš nas samych Jš czynić i w ten sposób stale się odnawiać. Ta zaœ odnowa oznacza dla nas zdrowie coraz doskonalsze - siłę, którš wszystko stworzone cieszy się coraz żywiej - stopniowš przemianę w wyższš formę bytu - i rozwój zdolnoœci, których dzisiaj jeszcze wcale nie znamy w sobie. Jesteœmy wprawdzie ograniczonymi, ale nieustannie rosnšcymi czšstkami Najwyższej Wieczystej Całoœci. A taki jest los wszystkiego, co bytuje w czasie, a więc i przemija, że uœwiadamia ono sobie swój stosunek do tego, co wieczne, że poznaje, jak oto ta wšska, lecz prosta œcieżyna, która do coraz większej prowadzi szczęœliwoœci, jest dziełem doskonałego zaufania i oddania się temu, co Najwyższe - Nieskończonej Œwiadomoœci Ducha Dobra, i że tylko w ten sposób osišgnšć można harmonijnš mšdroœć planowych zamiarów, którš dokoła siebie wszędzie spostrzegamy, ale której dać wyrazu sami z siebie nie jesteœmy zdolni. A przeto pożšdajmy i domagajmy się co dzień ufnoœci. Ufnoœć jest siłš wiary i siłš kontemplacji, które nam poznać dajš, że wszystkie rzeczy tego œwiata Nieskończonej Œwiadomoœci sš czšstkami, że wszystkie majš w sobie dobro, sš więc natury boskiej, i że wszystkie tutaj, skoro tylko poznamy w nich te czšstki bóstwa, dobru naszemu wiernie służyć muszš. A N I O Ł Z M O C Z A R Ó W I ALFA Nosiłem się już od dawna z zamiarem wybudowania sobie własnymi rękoma domu poœród lasów, by w nim zamieszkać w samotnoœci - cieœla i król zarazem. Nie dlatego, broń Boże! bym miał być odludkiem jakimœ czy ascetš, albo abym się był poróżnił ze œwiatem. Nie! nie mam po temu najmniejszych powodów, aby na œwiat narzekać. Dał mi on moc rozrywek - w przerwach między bólami głowy, napadami skruchy i robieniem dobrych postanowień. Ostatnich najczęœciej dlatego nie zdołałem urzeczywistniać w czynie, że mi tak jakoœ prędko z ršk się wymykały, znikajšc jak kamfora. Usiłowałem dobrze obchodzić się z życiem, i ono ze swej strony tym samym odwzajemniło mi się. Życie bowiem uœmiechem na uœmiech odpowiada, szturchańcem na szturchaniec - to niezawodna prawda! Jeżeli czytelniczka moja jest młodš dziewczynš, niechże pamięta, proszę, że pięknoœć swš znacznie dłużej zachować zdoła, skoro miłš i wdzięcznš będzie ot po prostu dlatego, że żyje, a nie dla towarzystwa; gdy nie w powierzchowny grymas uprzejmoœci twarz swojš przystroi, lecz gdy raczej wewnętrznie uœmiechać się będzie do swojej przyszłoœci, bo wtedy i przyszłoœć uœmiechnie się do niej. W New Jersey znalazłem po dłuższym szukaniu kawałek lasu, Ÿródło, bagienko, strumyk i dšb rozłożysty. Pod tym wspaniałym dębem zaczšłem się budować. Było to przed pięciu laty. Miałem wówczas lat czterdzieœci dziewięć. Dziœ nie czuję się starszy - raczej nieco młodszy. Jak inni o tym myœlš i wiek mój oceniajš, nie wiem - to pytanie zgoła odmiennej natury. Wszelako decydujšcym œwiadkiem pozostanie chyba własne odczucie nasze. Gdy flaszka szampana kršży w czyichœ żyłach, co go wtedy obchodzi, jak tam inni o nim i jego latach myœlš! Takiego stanu z lekka podochoconej beztroski powinno się móc zawsze zaczerpnšć z czary życia. Z tych czterdziestu dziewięciu lat mego życia dwa bezbarwne lata spędziłem jako marynarz na statku handlowym i na szkunerze do połowu wielorybów. Na ostatnim byłem, ku utrapieniu całej załogi, kucharzem; cierpieli, bo cierpieli wszyscy, co się dostali w sferę wpływów moich przestępstw kulinarnych. Dopiero gdyœmy byli na pełnym morzu, odkryto, że nie miałem pojęcia ani wyobrażenia o tej szlachetnej i zwłaszcza pożytecznej sztuce gotowania. Ale cóż, wtedy było już za póŸno. A znowu lat dwanaœcie spędziłem w Kalifornii, gdzie z trudem wygrzebałem odrobinę złota i całe góry œmiecia. Prowadziłem tam szkołę, miałem bar i sklepik, kruszyłem pod siodłem mięso dla przemywaczy złota nad rzekš Tuolamne, kandydowałem na posła, założyłem hodowlę œwiń, które wyzdychały, służyłem w policji, byłem poborcš podatkowym i listonoszem, szukałem srebra w górach Newady i nie znalazłem tam nic prócz œniegu, nędzy i pięknych widoków - kreœliłem plany miast nowo zakładanych, doprowadzałem swojš gospodarkš kwitnšce fermy do stanu pustyni i ugorów wrzeœnych, wygłaszałem odczyty i pisywałem do miejscowych gazet. Dokonałem próby mego organizmu i praw nim rzš-dzšcych w sposób zgodny z dobrš reputacjš człowieka i w inny, mniej z niš zgodny. Jestem dotychczas zdrów i rzeœki, jakkolwiek mogłem wówczas mieć tyle chorób, ile bym tylko zechciał, gdyby mi przyszła była ochota płacić za nie przeróżnym specjalistom od lekarstw, doktorom oraz aptekarzom. Widziałem w swym życiu przylšdek Horn, Londyn, Paryż, Wiedeń, wieloryba na brzeg wyrzuconego z morza - załogę zbuntowanš - a także pewnš damę, której nowy kapelusz nie był potrzebny, jako że... umarła. Mieszkałem dwa lata w Anglii - miałem tam œwietnš pogodę i bardzo niewiele gotówki; obejrzałem kraj ten od granicy Szkocji aż do Dover; bywałem w przeszło trzydziestu rodzinach, wysoko i nisko stojšcych na drabinie hierarchii społecznej, ubogich i bogatych, patrycjuszowskich i plebejuszowskich. A zanim jeszcze w œwiat wyfrunšłem, prowadziłem, jako czternastoletni wyrostek, zajazd na prowincji i w cztery lata wykończyłem go gruntownie; lecz rówieœników moich oraz rówieœnice ujeżdżanie mych koni nigdy nie kosztowało ani grosza. Dobre to były dla mnie czasy, gdy zarzšdzałem tym zajazdem, który mój ojciec, umierajšc, matce mej zostawił. Okolicznoœci zaœ zmusiły jš do tego, by zarzšd ten złożyła w przeważajšcej częœci w ręce najstarszego swego i jedynego syna. Tym synem ja byłem. Matka moja, kobieta trzeŸwego umysłu, nie miała przekonania ani chęci do prowadzenia samej tego interesu, toteż jš prędko odeń uwolniłem, co było po jej myœli, a i mnie również przyjemnoœć sprawiało. Trzymaliœmy w tym zajeŸdzie bar, który wydatnie popierali chłopcy w moim wieku, jako że poczęstunki w nim, jeœli nie nic, to tylko bardzo mało ich kosztowały. Najczęœciej nawet to pierwsze - okolicznoœć, która ogromnie powiększała powszechnš wesołoœć, lecz nie dochody z baru. Moje miasto rodzinne była to miejscowoœć, w której niech no by tylko jakiœ chłopiec zechciał bodajby spróbować opowiedzieć swojej matce, co myœlał, robił i co mu się zdarzyło w cišgu jednych jakichœ dwudziestu czterech godzin, to próba tego rodzaju wywołałaby tyle kłótni, tyle przerażenia i pogardy dla niego, że byłoby go to na długie miesišce od wszelkiej odstraszyło cnoty. W mieœcie tym wszyscy chłopcy okłamywali swoich ojców sumiennie, systematycznie i bez najmniejszych oznak skruchy - zupełnie tak samo, jak ojcowie ci ongiœ okłamywali dziadków. Połowa tego miasta byli to abstynenci, którzy więcej niż samej wódki nienawidzili pijšcych jš, a tych, którzy byli odmiennego odnichzdania, obrzucali ciężkimi wymysłami w nieumiarkowanych towarzystwach umiarkowania i trzeŸwoœci. W mieœcie tym mówcy publiczni bywali pijani przesšdami, zelantyzmem i zapamiętałš chęciš nawracania w nie mniejszym stopniu, jak gdzie indziej pijacy nieodkażonym spirytusem. Ale wracajšc do mnie - bar nasz doprowadziłem do stanu zasłużonego spoczynku w ten sposób, iż tak to jakoœ umiałem urzšdzić, że wydatki w tym przedsiębiorstwie stale przewyższały dochód z niego. Miało to ten błogosławiony skutek, że młodzież miejscowa szukała odtšd podniet w pewnym innym lokalu, w którym musiała płacić, a to, jak wiadomo, jest potężnym bodŸcem, jeœli nie do umoralnienia w ogóle, to w każdym razie do umiarkowania. Gdym już dokonał tego dzieła zniszczenia - a nie jest to tak mało, jak na lat siedemnaœcie - ruszyłem w œwiat po szczęœcie, no i szukam go jeszcze do dziœ dnia z wynikami, które częœciowo przemawiajš za mnš, a częœciowo przeciw mnie, przyznaję. Lecz miałem dobre czasy w życiu i zamierzam miewać jeszcze lepsze. II ZAŁOŻENIE KAMIENIA WĘGIELNEGO Zakupiłem za jakieœ pięćdziesišt dolarów desek i budulca - loco mój dšb, gdzie zwieŸć je i złożyć kazałem. Żadna ręka prócz mojej nie zakładała fundamentów. Ułożyłem naprzód podłogę. Architektów o radę nie pytałem. Nie miałem żadnego planu budowy, który by mógł przeszkodzić mi w ułożeniu sobie najpierw podłogi w ten sposób, w jaki to było najwygodniejsze dla mnie. Com zrobił, tom zrobił, a w każdym razie ta częœć domu była wybudowana ostatecznie. Dalej pozwoliłem budynkowi memu narastać, że tak powiem, w sposób naturalny. Fachowy cieœla byłby oczywiœcie wzniósł przede wszystkim jakiœ szkielet domu; ja wszelako miałem odmienne wyczucie: niech no mi tylko ta podłoga spadnie z głowy, to już reszta budynku w jakiœ sposób sama wyroœnie na podłodze. No i wyrosła w rzeczy samej. Wiem, że mym budowaniem zadałem oczywisty gwałt wszystkim przepisom przyzwoitoœci architektonicznej i sto razy więcej pracy w dom włożyłem, niż było jej potrzeba, lecz praca ta była dla mnie tylko radoœciš i zabawš. Dała ona w ostatecznym wyniku niewiele więcej, jak duże drewniane pudło, zbite z desek dwunastostopowej długoœci, które to pudło nawet po wykończeniu dalekie było od precyzji i dokładnoœci wykonania bodaj tych skrzyń, co to służš do przewożenia za morze samochodów i innych przedmiotów o większych rozmiarach. Ale ja przecież dom mój budowałem nie dla precyzji wykonania i nie dla innych ludzi - budowałem go dla siebie, dla własnej przyjemnoœci samego budowania. Ten jeden raz w życiu zapragnšłem mieć całkowitš, nieograniczonš i niczym nie skrępowanš wolnoœć zmagania się z trudnoœciami, borykania się i potykania, popełniania błędów, robienia głupstw nawet, lecz bez kontroli bliŸnich, bez ich czułego opiekowania się mnš, krytykowania, ganienia, zachęcania, wystawiania mi dobrego lub złego œwiadectwa. Tę wolnoœć osišgnšłem i na błędach do woli użyłem sobie. Chwyt i zasięg miałem w robocie daleki - nie żałowałem sobie przyjemnoœci. Przez całe dwa miesišce, podczas których majstrowałem tę krzywonogš i jakby od wiatru na jeden bok przechylonš arkę, ani razu żywa dusza nie pojawiła się w pobliżu, aby się na mnie gapić, szczerzyć zęby i mówić, jak ja Ÿle wszystko robię. A kiedy taka, uczciwszy uszy, bestia nawet nic nie mówi, co złego myœli o nas i o naszej robocie, to ma szelma taki sposób przyglšdania nam się, jakby to złe myœlała - czyli innymi słowy, tylko myœlšc i nic nie mówišc, daje człowiekowi odczuć, że tak myœli. Ludzie tego rodzaju sš jak morowe powietrze. Ja chcę robić wszystko na swój własny sposób i, robišc coraz dalej, uczyć się z własnych błędów; a gdy już skończę, spytać się kogoœ kompetentnego, jak się to lepiej robi; ale dopiero wtedy życzę sobie zasięgnšć rady - broń Boże! nie wczeœniej niż po ukończeniu. Tego rodzaju kuœtykanie naprzód jest to pewien subtelny i wyszukany zbytek. Na niego właœnie chciałem sobie pozwolić i odpowiednio za niego zapłacić. Nikomu nic do tego. Posiadłoœć moja leżała na skraju ogromnego pola, zasianego zbożem. Na horyzoncie widać było jeden jedyny dom w oddali. Drogi nie było żadnej. Wszelki taki "pouczacz", o jakich mówiłem, musiałby całš milę brnšć poprzez moczary, aby się do mnie dostać. I tak oto na deszczu i œniegu, i w błocie, błšdzšc, partolšc i poprawiajšc, budowałem w ustroniu, na œwieżym powietrzu przez styczeń i luty. Nocowałem w sšsiedztwie, właœnie w owym dalekim domu na horyzoncie. Drałowałem co rano milę drogi do najbliższej stacji kolejowej; przyjeżdżałem do miasta już w pół do ósmej, po czym odrabiałem moje kilkugodzinne pensum w redakcji pewnego dziennika miejscowego. Praca moja w piœmie polegała na wyliczaniu tych wiecznie jednakowych zdarzeń z dnia poprzedniego, jako to w szczególnoœci różnego rodzaju, a zawsze do siebie podobnych: zabójstw, włamań, wybuchów, samobójstw (rewolwer, brzytwa, stryczek lub trucizna), kradzieży po domach, bankach, sklepach, złodziejstw kieszonkowych, pożarów, pękajšcych kotłów, spadajšcych wind, nieszczęœliwych wypadków (gaz, nafta, benzyna - goršco lub zimno - góry, morze), konkursów, bójek, ucieczek z więzienia, i co tam jeszcze w ogóle się zdarza, wiecznie na to samo kopyto, w społeczeństwach cywilizowanych rok w rok, jak zapisał - z tš jedynie różnicš, że owi złoczyńcy oraz ich ofiary noszš coraz to odmienne nazwiska; a zresztš, czasem nawet i tej rozmaitoœci zły los dać nie raczy. Zdumiewam się, doprawdy, jak ludzi nie znudziło codzienne odczytywanie tego monotonnego katalogu okropnoœci, który im sporzšdzałem. Może przez całš wiecznoœć będš to czytywali co rano do œniadania?... Może niezbadana w wyrokach swoich Opatrznoœć ma zamiar zakonserwować tak mało ponętne ich ciała do tej tak mało ponętnej działalnoœci?... Nic nie rozumiem, na czym polega koniecznoœć czy pożytek dowiadywania się przy rannej kawie z bułeczkami, że znaleziono w nocy jakiegoœ tam włóczęgę powieszonego w parku, lub że jakiœ idiota truł się karbolem na ławce w ogrodzie, na której ja może jutro siedzieć będę, i zmarł, ponieważ dziewczyna, którš chce poœlubić i unieszczęœliwić, wolała wyjœć za mšż za jakiegoœ innego, również jak on idiotę, i przez niego zostać unieszczęœliwiona. Pisywałem też wówczas fachowe artykuły i obwieszczałem œwiatu, jak to w dziedzinach społecznej, politycznej i rozmaitych innych sprawy strasznie Ÿle stojš, i jak ich stan w przyszoœci poprawić by można. Zajmowałem się wtedy znacznie częœciej i więcej reformowaniem œwiata niż siebie samego, żarówkę intelektu mego skierowywałem o wiele cierpliwiej i wytrwalej na błędy innych ludzi niż na swoje własne. Byłem zbyt długo dziennikarzem, abym mógł nie wiedzieć, że sš publicyœci trojakiego rodzaju: tacy, którzy potrafiš pisać o wszelkich wspaniałoœciach, lecz przy tym nie doœć majš zmysłu praktycznego, by gwóŸdŸ wbić w œcianę prosto albo odróżnić dziesięciomiesięczne oskubane kurczę od dziesięcioletniej starej, łykowatej kury; dalej tacy, którzy i pisać umiejš, i - oprócz tego - rozum majš; a wreszcie tacy, którzy sami pisać nie umiejšc, posiadajš talent zaprzęgania do pióra innych i nakręcania cudzych mózgów jak zegarków, ku korzyœci własnej - co zresztš jest ich dobrym prawem, kto bowiem ma zdolnoœci, lecz nie jest obdarzony zmysłem do interesów, ten wczeœniej czy póŸniej musi doczekać się tego, że ktoœ inny, umiejšcy ożywiać, organizować i urzeczywistniać idee, za niego zbierać będzie dojrzałe w słońcu życia owoce z drzewa jego własnego talentu. Siadywałem po redakcjach obok różnych mężów wysoce wykształconych i na wszystkie boki wyegzaminowanych, których mózgi były hurtowymi składami miejscowoœci, ale też niczym więcej, i którzy przeto gorliwie orali za marne osiem dolarów tygodniowo, pisali, co im szef kazał, gryzmolili biedacy, skrobali piórami, bazgrali i bazgrali i gorzko się żalili, że| ich kwalifikacje oraz zdolnoœci nie znajdowały większego uznania w oczach œwiata. I rozprawiali wiecznie o tym, czego by to oni dopiero dokazali, gdyby im się tylko raz kiedyœ jakaœ lepsza "sposobnoœć" przytrafiła. Piorunowali na tę naszš kupieckš, sprzedajnš epokę i na czysto handlowy kierunek przedsiębiorstwa, w którym pracowali, i nigdy nie rozjaœniło się im nieborakom na tyle w głowach, aby zdołali poznać tę oczywistš prawdę, że jedynš "sposobnoœciš", jakš ma na tym œwiecie człowiek, aby dać poznać swe idee, jest wzišć na siebie odpowiedzialnoœć i samemu sobie "sposobnoœc" stwarzać - tak jak to właœnie zrobił ich szef z pierwszego piętra, który im wypłacał tygodniowe pensje i wyzyskiwał ich, jak te ksišżkowe mole literackie, ponieważ sami z siebie nigdy się oni nie odważyli być czymœ innym. Co się mnie tyczy, to z sumieniem względnie czystym pitrasiłem swe codzienne ragout umysłowe z ingrediencji barbarzyńskiej cywilizacji naszej, ponieważ dobrze mi za to płacono, robota mnie bawiła, a publicznoœć lubiła i domagała się swych codziennych potwornoœci akurat w tej postaci, w jakiej je podawałem. Lecz o godzinie jedenastej rano już znów, uciekłszy z redakcji, pędziłem kolejš do siebie, na me ulubione moczary koło dębu, i pracowałem tam aż do zmroku, czasami okazyjnie pod okiem jakiejœ wrony, która przycupnęła na sšsiednim drzewie, zmęczona, zła i głodna, bo nie było w pobliżu ani ŸdŸbła młodego zboża do wyskubywania. III O KUPNIE NARZĘDZI - I O KUPOWANIU W OGÓLE Zanim zabrałem się do budowania, sprawiłem sobie różne przyrzšdy do ciesiołki, aby mieć czym budować. Nabywałem też narzędzia przez cały czas budowy - kupowałem ich wiele więcej niż potrzeba. Każdy terminator od stolarza byłby zmajstrował mojš chałupinę za pomocš młotka, piły i odpowiedniej liczby gwoŸdzi. Ale sztamajzy, dłuta, piły i winkle z nowiutkimi ršczkami i ostrzami błyszczšcymi były tak kuszšcš i fascynujšcš nowoœciš dla mnie nowicjusza!... Kupujšc, wcišgany byłem coraz głębiej w ten wir, w ten specjalny lej chłonšcy kupowania coraz to nowych narzędzi. Nie mogłem po prostu przejœć około żadnego składu z nimi, by się nie okazało, że mi najnieodzowniej trzeba jakiejœ co najmniej połowy całej wystawy w oknie. No i potrzebowałem ich istotnie - potrzebowałem przyjemnoœci, leżšcej w kupowaniu... oraz... w oglšdaniu; ale same narzędzia nie były mi potrzebne. Kupowanie nowych rzeczy, czy się ich potrzebuje czy nie, ma dla nas wielki urok. Goršczka kupowania wybucha znienacka, przy pierwszej lepszej okazji, zupełnie niespodzianie, i opróżnia sakiewkę naszš w jednej chwili, często o wiele prędzej, niż zaskoczony tym zakupywacz zdoła napełnić jš znowu. Rozumiem doskonale panie, które wychodzš na łów "po sprawunki" i wracajš do domu dosłownie obwieszone paczkami, jak choinki - kupiwszy dziesięć razy więcej rzeczy, niż zamierzały, niż marzyły nawet. Wielkie magazyny wywierajš na dusze nasze wpływ tajemniczy i niebezpieczny: majš one takie jakieœ dziwne działanie na nas, iż rzeczy zgoła nie do użytku zdajš się pożšdane. Z czasem wynalazłem jedynš skutecznš metodę obrony przed tymi czarami. Trzeba rozpostrzeć żagle woli i ruszać prosto naprzód, z mocnym postanowieniem kupienia tylko pewnej okreœlonej rzeczy - dać nurka skroœ ocean zbytecznej tandety i wypłynšć na powierzchnię po drugiej stronie ze swym sprawunkiem w zębach! W ten sposób nauczyłem się wchodzić do sklepów i wychodzić z nich, nie obładowany żadnymi zbytecznymi sprawunkami. Poczštkowo kupowałem moc różnych faramuszek, ulegajšc urokowi i namowie tych małych magów handlu - subiektów sklepowych. Ci z góry wpajajš w człowieka przekonanie, albo raczej poczucie, że z chęciš czy bez chęci, ale coœ kupić musi, bo w przeciwnym razie oglšdanie choćby przez pięć minut towarów byłoby marnowaniem drogocennego czasu tych magów-subiektów. Trzeba więc wchodzić do sklepu z jak najostrzejszš przytomnoœciš umysłu i znajdować się pod jak najsilniejszš presjš skoncentrowanej woli nic nie kupowania prócz rzeczy upatrzonej, aby móc skutecznie stawić czoło milczšcej potędze tych ludzi. Atmosfera niektórych magazynów jest na wskroœ przesycona i formalnie przeładowana przymusem nagabujšcych myœli o kupowaniu, wzmocniona porażkami wszystkich ofiar - sš to po prostu wyjeżdżone i utorowane duchowe koleiny, prowadzšce do wszelkiego rodzaju tandety na sprzedaż. Poczynajšc od szefa, a kończšc na ostatnim chłopaku od windy, wszyscy sš w sklepie głęboko przekonani i zdecydowani bez pardonu, że klientowi nie wolno wyjœć, nic nie kupiwszy. Z góry przeto szanse sprzedajšcych i kupujšcego sš nierówne, a gdy w dodatku kupujšcy jest głodny, zmęczony albo zdyszany, lub, co najgorsze, roztargniony, to oczywiœcie wpada od razu w sieci tych magów handlu, którzy mu wmówiš i wpakujš wszystko, czego chcš się pozbyć. Na domiar złego jest się jeszcze przy tym przekonanym - i w tym już leży diabelski pierwiastek tej sprawy - że się działa z własnej nieprzymuszonej woli, gdy tymczasem w istocie maszeruje się posłusznie œladem cudzych myœli. Albowiem duch sprzedajšcych jest skoncentrowany na jednej tylko rzeczy: na sprzedawaniu, i to im daje w tym kierunku moc i władzę. Duch zaœ kupujšcego nie jest zeœrodkowany na niczym poszczególnym, i to go czyni słabym. Dlatego kupuje on to, co mu tamci wmówiš, i dopiero znalazłszy się w domu i wyzwoliwszy się spod uroku sprzedajšcych, człowiek stoi oklapły na duchu przed głupstwami, które nakupował. Któż by miał zresztš sprzedajšcemu za złe, że tak a nie inaczej postępuje! Sprzedajšcy jest od tego, aby sprzedał to, co on chce sprzedać, a nie to, co nam jest potrzebne. Naszš jest rzeczš, gdy się stajemy nabywcami, abyœmy po pierwsze, stawali przed sprzedawcš z mniej więcej jasnym wyobrażeniem o tym, co kupić chcemy; po drugie, abyœmy nie byli podówczas w usposobieniu "szusowatym"; a po trzecie, abyœmy już na pół godziny przedtem, zanim ciałem znajdziemy się w sklepie, nie przebywali i nie przerzucali w nim towarów w duchu, jak to musi się często zdarzać wobec tak powszechnej dziœ wady poœpiechu i goršczkowoœci. A wtedy może, wróciwszy do domu, stwierdzimy, żeœmy kupili tylko rzeczy, któreœmy kupić chcieli, a nie te, które nam sprzedać pragnšł mag towarów piœmiennych, żelaznych lub łokciowych, a które duch i umysł, po wyjœciu ze sklepu znów stawszy się normalnym, uznaje za tak właœnie mało pożšdane, pożyteczne i ponętne, jakimi sš w istocie. Że sprzedajšcy czaruje, zaklina towary i w ogóle uprawia czarnš magię, to - œciœle rzeczy bioršc - jest ostatecznie z jego strony koniecznš obronš. Gdyby chciał zamiast tego współczuć, sympatyzować z nami, naraziłâ by się przez to na niebezpieczeństwo popadnięcia w ten niezdecydowany stan oklapnięcia i braku œwiadomoœci celu, w którym my najczęœciej w sklepach się znajdujemy, a więc musiałby nam się poddać i nas naœladować. A przez sympatię do nas stawszy się w ten sposób na chwilę półidiotš, mógłby nam z łatwoœciš cały sklep za półdarmo sprzedać. Cud to doprawdy, że sprzedawcy i sprzedawczynie po sklepach i magazynach w mniejszym lub większym stopniu nie wariujš, jeœli wzišć pod uwagę, z jakim bezradnym, zbłškanym i ogłupiałym, zbaraniałym stadem majš oni od rana do nocy do czynienia - bo przecież kto w domu wariatów mieszkać musi, ten z natury rzeczy jest narażony na to, że w końcu poniesie przynajmniej częœciowš szkodę na umyœle. A dom wariatów i sklep, jeżeli chodzi o zachowanie się ludzi, dla bezstronnego widza wielce sš do siebie podobne. Gdybym ja był kupcem, sprzedałbym ludziom ich rodzonego ojca, matkę i całe społeczeństwo do czwartego i pištego pokolenia włšcznie, a blaszane zegarki za prawdziwe złote, i to wszystko z najczystszym w œwiecie sumieniem, gdyby przyszli do mnie w tym swoim grzesznym, nieumiarkowanym stanie uczuć, który wywodzi się z poœpiechu, niezdecydowania i nieokreœlonej a wielkiej chciwoœci, chcšcej coœ za nic nabyć. W takim usposobieniu biegać po œwiecie i zarażać ludzi jest rzeczš niegodnš i publicznie szkodliwš, zupełnie tak samo, jak iœć pomiędzy dzieci z odrš albo ospš. A ja sam w takim stanie chodziłem po œwiecie, i grzeszyłem, i krzywdę bliŸnim wyrzšdzałem, i to tyle razy... IV MOJE KURY Chciałbym tu opowiedzieć wszystko, całš resztę moichbudowlanych, a i budujšcych dla ducha doœwiadczeń. Nie wiem dlaczego, ale czyni mi to bliższymi me własne przeżycia. Otóż zbudowałem sobie kurnik i hoduję kury. Kurnik kleciłem, bogaty doœwiadczeniem i umiejętnoœciami technicznymi, których nabyłem przy budowie domu. Toteż pod względem planowoœci konstrukcji, symetrii i wykończenia wypadł znacznie lepiej. A kury lubiłem od małego dziecka. Rosłem pomiędzy nimi u babki mej, wdowy, która mieszkała z całš gromadš kur i kotów, i zarzšdzała ze spokojem ducha tš szczególnš symbiozš chłopca, drobiu i drapieżników. Była to dziwaczka - cicha, stara kobieta, która nie chodziła nigdy do koœcioła, czytywała w niedzielę Biblię sama sobie, nie znosiła w domu węgla kamiennego, uznajšc jako materiał opałowy tylko drzewo, nigdy nie widziała kolei żelaznej, nie jechała parostatkiem, nie przyjmowała wizyt, przyrzšdzała zdumiewajšce ciasteczka miętowe i codziennie punkt o godzinie dziewištej wieczorem zjadała sama jedno i jedno mnie dawała, tudzież nienawidziła do szpiku koœci starego T., ekspedytora, który był jej sšsiadem: jego hałaœliwe przedsiębiorstwo od rana do nocy słychać było na jej podwórzu, i hałas ten zdawał się do tego podwórza tak samo należeć, jak zapełniajšce je połamane dyszle, stare siodła, beczułki, skrzynie, wióry, opiłki i przeróżne rupiecie, które, zdało się, sam diabeł po nim porozrzucał. Babka moja nie miała większej przyjemnoœci nad obserwowanie w dni targowe, jak chłopu konie z wozem uciekały, co się zdarzało dosyć często, przy czym osełki masła z pluskiem bac! wpadały do kałuż na drodze, a woŸnica, wrzeszczšc "prrr!", pędził co sił za rozbieganymi z wozem końmi i za każdym susem schylał się z poœpiechem, łowišc masło po kałużach. A kury swoje babka umiała namawiać, aby niosły jaj więcej niż wszystkie inne w mieœcie; była u nas po prostu jakaœ fabryka jajek. Dzielnych małych chłopców babka nie znosiła; byłem jednym jedynym z całej rodziny, którego pragnęła mieć u siebie - wbrew woli i chęci mych rodziców. Ja jednak chętnie u babki przebywałem - miałem u niej więcej swobody i ciastek, no i tyle siniaków, ile tylko zdołałem sobie nabić w popołudniowych bójkach na żarty z chłopakami. Hersztem tych łobuziaków był "Nigger Hen", Murzyn Henryk, który nami rzšdził i gdy trzeba było, bił nas, ale miał zawsze więcej gotówki w kieszeni od nas wszystkich razem. Był mym od serca przyjacielem przez całe dzieciństwo, aż do tego pamiętnego dnia, gdy podbechtany przez złoœliwych pracowników ojca, namówiłem Hena, aby pocišgnšł powietrza z podstępnie wypełnionego mškš wiatraczka dziecinnego. Chmura pyłu mšcznego wpadła do ust, nosa, gardła i płuc Hena. I odtšd znać mnie nie chciał! Z koniecznoœci musiałem zbliżyć się z "Hen Hillem", czyli Henrykiem z Pagórka. Życie tego chłopca wypełnione było noszeniem wielkiego kosza z mieszkania jego matki do sklepiku ojca, który handlował wodš sodowš, sokiem i ciastkami. Lubiłem Henryka, bo przechodzšc koło nas, pozwalał mi zawsze próbować swoich ciastek. Chowaliœmy się w cieniu wielkiej, pustej skrzyni i wynajdowaliœmy nader pomysłowe sposoby nieznacznego zdejmowania łyżeczkš z ciastek polewy cukrowej, wydłubywania z wnętrza niewielkich rozmiarów - zgodnie z rozsšdkiem - porcyjek kremu lub nadzienia i przekazywania ich naszym chłopięcym, zawsze gotowym do odbioru apetytom. Gdy ja zajadałem, Henryk zazwyczaj odpoczywał. Był on zewnętrznie podobny do ciastka, albo przynajmniej lepił się od ciastek; a w miejscach, w których nie był ciastkowaty, sprawiał wrażenie pstrokatego od œmietankowych lodów, z rozkazu matki bowiem kręcił je w piwnicy. I otóż tam mieliœmy też schowanš pewnš starš łyżkę, którš podczas krótkich przerw w kręceniu maszynki próbowaliœmy jej zawartoœci, gdy ta ze stanu ciekłego przechodziła w stały. Miejscowa arystokracja, jedzšc lody w salonie mister Hilla, ani nie przypuszczała, czyje to palce przede wszystkim w nich grzebały. Palce - powiadam; bo gdy czas i okolicznoœci nagliły, uważaliœmy, że sš one jednak od łyżki praktyczniejsze. Ponieważ mówię właœnie - albo raczej miałem zamiar mówić - o kurach, wydało mi się nie od rzeczy tytułem wstępu opowiedzieć o "Nigger Henie" i o "Hen Hillu" ["hen" po an- gielsku - "kura", a zarazem skrót imienia Henry. Przyp. tłum.]. Jakkolwiek zresztš te rzeczy się majš, namiętnoœć i talent do hodowania kur odziedziczyłem po mej babce - do dziœ dnia jeszcze przechodzi mnie dreszcz, tego samego co ongiœ podniecenia i radoœci, gdy znajdę w gniazdach tuzin czystych, bielutkich, œwieżo zniesionych jajek: pod tym względem pozostałem dotšd dwunastoletnim chłopcem. A piękno i wartoœć życia w tym sš właœnie, by tak samo jak dziecko radować się cišgle tym samym co ono i tak jak ono silnie, by łšczyć nie więdnšce nigdy uciechy dziecięce ze z wolna rozkwitajšcymi uciechami wieku dojrzałego; rozkoszować się tym, czym się człowiek rozkoszował, gdy ciało miał młodziutkie, pacholęce, a więc gdy duch jego, œwieżo w nie odziany, raz jeszcze wstępował w życie pełen wiary. W wieku pomiędzy czwartym a czternastym rokiem słońce œwieci w glorii, księżyc jest pełen baœni, a trawa tak zielona, jak już nie bywa nigdy, nigdy póŸniej... Skšd, czemu to "nigdy"?... V TRUDNOŒCI UMYSŁOWE Dom mój ma cztery œciany, pochyły dach, dwa wielkie okna od południa, dziurę na drzwi, drugš - na rurę od pieca, i mniej więcej około stu pięćdziesięciu szczelin; z nich większoœć, przypadkowo lub naumyœlnie, ja zrobiłem przy niefortunnych próbach pozbijania jak się patrzy końców desek na narożnikach; reszta zrobiła się sama przez pękanie i inne nieodpowiednioœci œwieżutkiego drzewa, z którego dom skleciłem. Gdy przyszło goršce słońce wiosenne, nie było końca mojemu zdumieniu, co za trzaski, wygięcia i spękania zewszšd powstawać w nim zaczęły. Jęły też oczywiœcie wyskakiwać ze zbyt œwieżego drzewa sęki, pozostawiajšc po sobie wielkie albo małe dziury, tzw. "gałęziowe"; tylko czemu u licha nie mogły były tego od razu powiedzieć? Na dziurawe miejsca poprzybijałem łaty i w ten sposób opanowałem sytuację. Nie miałem przedtem najmniejszego wyobrażenia nawet, że tyle i tak różnorodnych sił natury czyhało gotowych krzyżować plany ludzkie. Gdy zamróz wyszedł z ziemi, podłoga moja zaczęła kłębić się jak fale. Przez sympatię dla niej dach i œciany również jęły osiadać, trzaskać, pęcznieć - dom skręcał się i zmieniał w jakiegoœ "człowieka z gumy". Szczelinami w podłodze wchodzić zaczęło powietrze. Porozcišgałem płótna woskowane. Deszcz zaczšł kapać przez szczeliny z góry. Porozcišgałem i na dachu takie same płótna - nowiutkie, w pięknych, radosnych kolorach. Był to doprawdy bardzo wesoły dach, weselszy od całego wnętrza domu - przypominał raglan w kratki, zakrywajšcy stare, odwieczne ubranie, pełne dziur, œwiadków wielu lat, doœwiadczeń... Ludzie œmiali się z mego płóciennego dachu! Mówili: "Czemu nie blacha lub dachówka?" Dlatego, że płótno woskowane jest o połowę tańsze, a i tak wytrzyma tyle czasu, na ile ja tego dachu potrzebuję. Lecz ludzie mówili dalej: "To nie jest we zwyczaju". Cóż, być może, lecz ktoœ poczštek zrobić musi - ja właœnie tym kimœ jestem. Nie było to również zwyczajnš ani powszedniš rzeczš - Amerykę odkryć. Wszyscy wy się jak ognia boicie najmniejszej rzeczy niezwyczajnej, a w rok potem wszyscy jš naœladujecie - zwłaszcza wtedy, gdy możecie na niej choćby dwa centy zarobić. Tego natomiast materiału na budowę, którego najwięcej miałem - czasu - właœnie najmniej zużyłem. Duch mój stale wyprzedzał mš pracę, zamiast tkwić w niej wewnštrz. Uważam, że aby coœ zrobić - i to najlepiej, jak się umie -człowiek musi skupić całš siłę ducha, którš rozporzšdza, niezwłocznie i wyłšcznie na tej swojej pracy, choćby nie wiem jak była zwyczajnš, pospolitš! Choćby to było proste wbicie gwoŸdzia w œcianę lub napisanie szkicu (o którym, notabene, przypuszcza się, że włosy na głowie ludzkoœci dębem od niego stanš, a tu tymczasem - nie drgnie ani jeden włosek). Pozwalanie na to, aby wola-energia nasza sšczyła się obok pracy, którš spełniamy, przypomina kiepskie urzšdzenia wodne, kiedy to woda, będšca siłš pędnš, płynie bez użytku dla roboty boczkiem, a i żadnej innej pracy również nie wykonuje. Doszedłem do wniosku: myœli człowieka stanowiš w rzeczywistoœci o sile jego mięœni; możliwie najdoskonalsze unerwienie jest przy wszelkiej robocie największš oszczędnoœciš. Kto mi nie wierzy, ten niech, proszę, œcišgnie tytułem próby choćby najmniejszy żagiel podczas wichury z deszczem na rzece La Placie. W chwili kiedy w najlepsze zmagać się będzie z nadętym buntownikiem, aby go jakoœ zwinšć; gdy ten, ciężki od deszczu, walić go zacznie po łbie ociekajšcymi od wody pięœciami ze zmoczonego płótna i robić będzie wszystko, na co go stać tylko, byle stršcić z masztu w fale tego œmiałka, co go okiełznać pragnie - wtedy niechaj się, proszę, zechce zastanowić, czy jest to czas i miejsce, by sobie jednoczeœnie przypominać przy tej milutkiej robótce, co właœciwie był on rzekł na pożegnanie owej pięknej pannie, którš przedwczoraj odprowadzał, albo co rzekła ona - lub jakaœ inna, nie mniej piękna dama, gdy się z nim witała... lub niechaj może sobie pomarzy z luboœciš o kolorze i kroju spodni, które w przyszłoœci ma zamiar sobie zrobić. Stšd, że przy łatwiejszych do spełnienia zadaniach następstwa jednoczesnego myœlenia o czym innym nie sš od razu tak tragiczne, nie wynika bynajmniej, by ich nie było wcale. Najlepszym ćwiczeniem w skupianiu uwagi jest wbijanie gwoŸdzi, tu bowiem wszelkie zapomnienie się i zamedytowanie o czym innym powoduje natychmiast bolesne uderzenie młotkiem w palec miast w łepek gwoŸdzia. Cierpiałem nieludzko od obijania sobie kciuka młotkiem, od krzywo, bo w rękę, piłowanych desek, od potykania się i zawadzania o różne przedmioty itd., albowiem wskutek grzechu pierworodnego, idšcego w parze ze złym przyzwyczajeniem całego życia, duch mój przebywał zawsze w towarzystwie rzeczy, które miałem lub mogłem mieć zamiar robić, nigdy zaœ tych, którem w tej chwili właœnie robił. Chcšc się uleczyć z tego, chcšc się uwolnić od codziennych cierpień, bazgrałem kopciem z nafty z terpentynš na wszystkich œcianach domu sentencje w rodzaju: "Nie œpiesz się niepotrzebnie!", "Nigdy dwóch rzeczy naraz nie rób!", "Wszystko we właœciwym czasie!" itp. I oto czasem nawet w trakcie malowania jakiejœ podobnej sentencji zdarzało mi się, że zapominałem, com właœnie malował, jaki to miało sens mieć, po co to malowałem, i... zaczynałem medytować, czy też demokraci dojdš tym razem do rzšdów - aż jakaœ litera zupełnie krzywa z szeregu mi wyłaziła, a sadze z terpentynš powolutku kapać zaczynały na ostatniš parę mych białych jedenastek. Czemu? Bo zamiast w pędzlu, gdzie było jej właœciwe miejsce, siła, której zadaniem było nim kierować, bawiła o setki mil od niego. A bawišc w Waszyngtonie, jakże mogła spełniać należycie swój obowišzek tu, przy malowaniu?... VI CZYM JEST WŁASNOŒĆ Posiadam tedy - jestem właœcicielem tego Ÿle skleconego, pięćdziesięciodolarowego domu wœród moczarów w Jersey. Bardzo niewiele osób w tak wysokiej mierze posiada swš siedzibę, jak ja posiadam mojš. Najczęœciej bowiem siedziba ich posiada. Panuję nad tym domem. Gdy chcę, mogę go podpalić - nie zubożałbym przez to, a sšsiadów nie mam, dla których posiadłoœci pożar mego domu mógłby stać się groŸnym. Nie mieszkam we wsi żadnej ani mieœcie, których mieszkańcy, zaalarmowani przez pożar, mogliby mi się narzucać i naprzykrzać swymi usiłowaniami ugaszenia ognia. Mogę, gdzie tylko zechcę, powywiercać na wylot dziury w œcianach domu, nie pytajšc o pozwolenie gospodarza. Gospodarzem ja sam sobie jestem. Mogę narobić dymu, ile zechcę, zakopcić całš budę - nikomu to w niczym zawadzać nie będzie. Mogę wstać o północy i zaczšć wbijać gwoŸdzie, piłować drzewo, lub w jakiœ inny sposób piekielny wszczšć hałas, i przez myœl mi nie przejdzie, że ktokolwiek w domu lub w mieszkaniu obok zerwie się przez to ze snu. Mogę zostawić swe pantofle akurat w tej pozycji, w jakiej je z nóg zdjšłem - jeden wielkim palcem ku północy, drugi ku południowi - i w tydzień póŸniej powróciwszy, znajdę je absolutnie tak samo stojšce, nie wetknięte dla porzšdku w żaden kšt najciemniejszy, jak to zazwyczaj bywa. Mogę sobie pozwolić na zostawienie œmieci na własnym dywanie. Nikt mnie nie zmusza do jadania o okreœlonych porach dnia. Od wizyt jestem wprost gwarantowany. Jakiekolwiek posiadam wady, tu w moich czterech œcianach obchodzš one tylko mnie jednego i nikogo więcej. Wejœcie jest tylko dla mnie. Nie ma nade mnš władzy żadna pani domu - nie da mi bury za to, że w salonie jem włoskie orzechy i rzucam skorupy na podłogę. Mogę ponabijać całe œciany gwoŸdziami wszelkich możliwych formatów, mogę te œciany pooklejać rycinami albo nawet samemu porobić na nich freski własnego pomysłu i nie mniej własnoręcznego wykonania, a nikt mnie nie zaskarży o odszkodowanie. Mogę założyć w domu menażerię. Nie doskwierajš mi żadne miłe kuchenne zapachy od sšsiadów. Żadne przepisy dla lokatorów domu ani rozporzšdzenia przeœwietnego magistratu nie zazierajš mi bez przerwy w oczy z wysokoœci tablic swoich, ani mi grożš karš za to, że na przykład fusy od kawy do zlewu spodoba mi się wylać. Mogę swój pokój zatopić pod wodš, akwarium z niego zrobić lub basen do pływania i pluskać się w nim, nie drżšc, iż komuœ tam woda przez sufit przecieknie i uszkodzony zostanie garniturek mebli w saloniku o pięterko niżej. Nie trzymam służšcego, by spełniał u mnie funkcje szpiega domowego, wymyœlał na złe masło, żywił mym kosztem wszystkich swoich krewnych, tłukł ulubione me wazony i łaskawie pozwalał wnosić się nad ranem ze schodów do mieszkania, pijany jak bela. Lecz w jeszcze wyższym stopniu, niż ja posiadam dom mój, Diogenes był właœcicielem swojej beczki, mógł bowiem, kiedy chciał i dokšd chciał, potoczyć jš dalej, gdy mu się w danym miejscu sšsiedztwo nie widziało - uciec z niš przed powodziš, gdy rzeka wzbierała - w zimie przenieœć się z niš na słońce - w lecie w cień: słowem, był pod tym względem jeszcze bogatszy ode mnie. Bo cóż to jest takiego własnoœć? Czy ma ona oznaczać tylko tyle, że płaci się za coœ, czego używanie jest regulowane przez poglšdy i zwyczaje innych? Jakżeż niewielu ludzi posiada w tym sensie ubrania, które nosi! Czy to ja jestem posiadaczem tej pary lakierków, które mnie tak uwierajš, że przyszedłszy do domu, natychmiast je zdejmuję; czy też sš one tylko œrodkiem do władania mnš, narzędziem tego eleganckiego towarzystwa, które mnie w jarzmie trzyma? Czy istotnie posiadam stojšcy kołnierzyk, który za każdym poruszeniem głowš usiłuje poderżnšć mi gardło; czy też to również tylko jeden ze straszaków "dobrego towarzystwa"? Czy posiadam wreszcie chociaż samego siebie, czy też jestem tylko karmiony, ubierany i "lożowany" stosownie do życzeń i kaprysów pewnych osób, których stosunek do mnie i mój do nich wyraża się w dobitnym, a tak smętnie przeze mnie odczuwanym nakazie: takim właœnie być muszę albo będę niczym! Niedawno widziałem pewnš paniš, która wracała do domu ze sprawunkami - dŸwigała szeœć paczek. Z oczu jej przeglšdała troska, a ruch ramion zmęczenie zdradzał, wsiadała do tramwaju, pełna niepokoju, że jakaœ paczka może jej wylecieć. Usiadła wreszcie, porozkładała koło siebie paczki i liczyć je zaczęła, czy której nie braknie. Gdy w drodze chwilę kiedy zapomniała o nich, a wyraz beztroski i zadowolenia na krótko zagoœcił na jej twarzy, ze strachem nagle wracała jej œwiadomoœć ciężkiego brzemienia, którym obładowana była. Czy miała wszystkie paczki?... Gdzie?... Żadnej nie skradziono? żadna pod ławkę nie spadła? nie stało się z żadnš nic z tego, co stanowi zwykły los tylu paczek?... Przy wysiadaniu z tramwaju, przy przechodzeniu przez ulicę "męka paczek" trwała. A zawierały one przecież tylko sprawunki okazyjne - Ÿródło tylu kłopotów, które wytrysnęło dla tej zacnej osoby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej subiekta-maga w sklepie konfekcji damskiej. Zaledwie kupiła te podejrzane rzeczy, zaledwie, jak mniemała, weszła w ich posiadanie, a tu już one zabrały jš jak swojš, w niewolę zagarnęły, rabš swš uczyniły i tyranizować zaczęły. Był to sobotni wieczór. Nie wštpię, że niektóre z tych paczek w niedzielę nie wypuœciły tej pani do koœcioła, że jej nie pozwoliły skupić się i pomodlić. Mówię to z całkowitš sympatiš dla tej biedaczki, bo i ja sam częstokroć dawałem się usidlać paczkom ze sprawunkami, paczkom drobiazgów w interesach, paczkom urojonych potrzeb, zapożyczonych, nie moich trosk, snobizmów. Co za brzemię kłopotów niosła sobie do domu ta pani w paczkach swoich! Były tam na przykład rzeczy do zrobienia, do wykończenia. Lecz szwaczka czy krawcowa nie przyszła na umówiony termin. Kłopot i irytacja. Nr 1. Gdy przyszła, Ÿle zmierzyła. Nr 2. Gdy skończyła robotę, postawiła cenę wyższš niż zazwyczaj. Nr 3. Trzeba więc było prosić męża o więcej pieniędzy. Nr 4. Naturalnie, suknia pomimo to nie była gotowa na czas, na wieczorek. Nr 5... Zmartwienie za zmartwieniem, irytacja za irytacjš, kłopot za kłopotem... Czy ta nieszczęsna osoba wobec tego miała owš suknię, czy suknia jš miała? Czy jakakolwiek suknia może być doœć ładna, doœć twarzowa, aby wynagrodzić tak olbrzymie straty w humorze, czasie, siłach?... A jakże najczęœciej wyglšdajš dla oczu, które umiejš patrzeć, owoce tylu trudów? Jakże niewymownie smętnie, żałoœnie, jak bez stylu?... Budujšc swój dom, pozwoliłem kiedyœ przez pewien czas deskom, aby mnie posiadały: deski te bowiem nie nadeszły na czas, co mi sprawiło kłopot. Podobnież moje dwie ławki władały mnš przez całe trzy dni, podczas których, zawieruszone przy wyładowywaniu, stały sobie gdzieœ tam na jakiejœ bocznej linii. Czuję i dzisiaj jeszcze, jak wiele rzeczy koło mnie stara się mnie usidlić. Niech tylko zacznš uwagę mojš zbytnio do siebie przykuwać, panoszyć się we mnie i rozpierać w mojej œwiadomoœci, a czuję grożšce mi niebezpieczeństwo. Co mi kłopot sprawia, to jest moim panem, to mnie posiada. Gdy œpieszę się i haruję, aby kurnik mój stanšł na jutro gotowy, kurnik mnie posiada. A gdy nie obchodzi mnie to ani odrobinę, czy kurnik będzie gotów za tydzień czy za miesišc, ja posiadam kurnik. Widziałem raz, jak człowiek, którego nieubezpieczony dom się palił, usiadł przed nim i napawał się widokiem morza ognia, rozœwietlajšcego dokoła kršg nocy. Ten człowiek wówczas jeszcze wcišż posiadał dom swój. VII RELIGIA W CZYNACH Przeszkody, które napotykałem przy budowie mego "hotelu na jednego goœcia", leżš we mnie, a nie poza mnš. "Poza mnš" też tylko ja sam jestem, a przeto spróbuję wstšpić w siebie. Wszystko według mnie powinno być zawsze zrobione wprzód, nim ja się do tego zabiorę. Ja oznaczam zawsze czas, kiedy coœ - moim zdaniem - powinno nastšpić, i bardzo się niecierpliwię, gdy Pan Bóg upiera się przy swoim terminie wydarzeń. Dlaczego aż tyle czynnoœci w mym życiu musi odbywać się aż tak nie w porę i tak nie po mej myœli? Dlaczego ubieranie się rano musi być dla mnie połšczone z takim poœpiechem i tak ucišżliwe? Słyszałem o pewnym Anglosasie, który się zastrzelił, ponieważ nie mógł dłużej znosić codziennego kieratu robienia toalety. Czemuż i ja zmuszony jestem bez radoœci włazić w swoje szmatki, niczym do wšskiego i ciemnego lochu? Czemu palenie w piecu jest tak mozolne? Dlaczego nie potrafię nigdy ułożyć drewek i węgli na przemian tak starannie, z takim, że się tak wyrażę, nabożeństwem i wkładajšc w tę pracę choć odrobinę myœli, aby ogień rozpalił się z łatwoœciš i płonšł w najlepsze ku pożytkowi memu? Codzienne drobiazgi (które, nawiasem mówišc, stanowiš dziewięćdziesišt dziewięć procent naszego życia) dręczš nas tak bardzo, bo my sami Ÿle się do nich odnosimy; stajš się więc nieznoœne, jak znarowione szkapy lub dzieci bezdomne. Czyż nie ma grzesznego tudzież "zbożnego" sposobu palenia w piecu? Czy istotna religijnoœć pozwala na niedbalstwo? Czyliż religia - a to znaczy œwiatło, łagodnoœć i przystań - nie powinna przenikać każdego aktu życia? Dlaczego marnuję w niecierpliwej złoœci dwa lub trzy razy tyle sił, ile należy, na wzucie kamaszków, przy czym się zasapię i na długie godziny humor stracę, gdy trochę uwagi i zastanowienia pozwoliłoby mi zgłębić całkowicie prawa, które rzšdzš œwiatem sznurowadeł, po czym już cała ta sprawa zabawš stałaby się dla mnie? Wyznaczajš oto œwiatowe nagrody za to, by przepędzić piłkę pomiędzy dwoma palikami, przerzucić jš nad siatkš lub wypchnšć z dołka z piaskiem. I cała ludzkoœć czeka na rezultaty walk tych z zapartym oddechem! Z nabożeństwem traktuje ten cały œwiat fikcji! Nagrody konkursowe ogłaszać się powinno na cały œwiat dla tego, kto wynajdzie najlepszy sposób czyszczenia zębów, najgenialniejsze sznurowadła, aby ta nasza szatańska codziennoœć żšdło swe straciła i stała się dla nas radoœciš i sportem. Ludzie wyobrażajš sobie, że to i tak potrafiš! Czemu więc przy najmniejszym poœpiechu tak im fatalnie idzie? Techniki w rzeczach codziennych, banalnych stanowczo nam braknie. Rzeczy drobne, nieznaczne sš zawsze niebezpieczne. Niewyspanie kosztowało Napoleona przegranš bitwę o tron francuski i władzę nad œwiatem. Gdyby tylko nie te kamaszki moje rano, jakże mógłbym czuć się podobny do bogów! Te pięciominutówki, które dzień w dzień tracę na walkę z butami, nagromadzajš się, dajš w końcu niejeden dzień, który mógłbym radoœnie spędzić. A wszystko to nie przez co innego, jak przez głupotę, lenistwo i bezbożnoœć. Lenistwo jest Ÿródłem wszelkiego mozołu. Przyjrzyjcie się tylko państwo, jeœli łaska, ubraniu w tym pokoju. Złoœliwie porozrzucane - niewłaœciwie posegregowane - dwa miejsca na tę samš rzecz albo dwie rzeczy w jednym miejscu (tylko nigdy nie dwie skarpetki razem). Dlaczegóż czasem rano tak nieludzko dużo potrzeba mi czasu, aby być gotowym, choć pocę się z poœpiechu? Bo, myœlšc o czym innym, upuœciłem spinkę od kołnierzyka do miedniczki od golenia. Jeden z moich przyjaciół ma na ten przypadek całš wazkę zapasowych spinek na toaletce. Ale jest to droga zgoła niewłaœciwa! Można by całš przędzalnię obsłużyć siłš tych koni parowych, które ja już straciłem na poszukiwanie łyżki do wkładania butów! Zresztš, sš to drobiazgi: gorzej, że ta niedbałoœć duszę na wskroœ mi przeniknęła i drugš naturš mš się stała. Nie szanujšc nic œwiętego, jak buntownica, występuje ona, gdy węgle w piec kładę albo gdy wodę nalewam do czajnika. Częœć węgli do pieca idzie, częœć pod piec, reszta jest największa. A co do czajnika, to woda po częœci leje się do niego, po częœci dokoła, bo upieram się przy tym, aby napełnianie pieca lub czajnika odczuwać jako pracę wysoce ucišżliwš, którš byle jak, byle prędzej odbębnić należy. I w ten oto sposób dopuszczam się grzechu. A grzech, już w tym samym momencie, gdy się rodzi, brzemienny jest karš. Kara ta polega właœnie na cierpieniu, które mi sprawia moja niecierpliwoœć. A jest to kara z procentem składanym, bo muszę wcišż odrabiać "pozaminutówki"; zbierać rozsypane węgle, œcierać rozlanš wodę, na co bezmyœlnie tracę siły, humor - i co w rezultacie jeszcze więcej zajmuje mi czasu. Po co tu jestem na tej planecie? Dla szczęœcia. Œlicznie. Ale szczęœcie przyrzeczono nam, jeżeli Panu swemu wiernie służyć będziem. A czyliż do tej służby bożej nie należš i najdrobniejsze sprawy tzw. codziennoœci powszedniego życia? Naprzeciw mnie na stole znajduje się kilka nie zmytych talerzy. Doprawdy czyż mam im dłużej pozwalać obrażać w ten sposób mój wzrok brudem swoim? Czyż czystoœć nie jest rzeczš, podobieństwu bożemu ze wszystkich najbliższš? Lecz do ich zmywania w jakimż mam się zabrać nastroju? Czy tak to byle prędzej zrobić, byle się pozbyć - przy czym ten brud z talerzy w duszę będę sobie wcierał, jako złoœć i poœpiech; a w takim razie któż mi wyczyœci mój humor? Czy też do tego zmywania talerzy przystšpię z takš samš powagš i przykładać się do niego będę z takš samš starannoœciš, z jakš bym rzeŸbił lub malował obraz? Czyż nie ogarnie mnie uczucie zadowolenia, gdy z całš łatwoœciš, pewnoœciš i dokładnoœciš ów obrzydliwy przedmiot zmieni się znów w mój dawny czysty, kochany talerz? I czy to nie jest również aktem modlitewnym, objawem adoracji? Adoracja zaœ czy jest cierpieniem, czy radoœciš? I myjšc talerze, służyć można diabłu lub Zbawicielowi. Czy piekło nie triumfuje, gdy zostawiam na przykład żółtko przyschnięte do brzegów szklanek, i, za mało ciepłej wody używajšc, bezmyœlnie walam potem œcierkę do wycierania, a przez to wszystko rzucam liczne nasiona drobnych nieszczęœć na dzień jutrzejszy? Czemu nie przeznaczyłem żadnego okreœlonego miejsca na przechowywanie szmaty do zmywania? Czemu to samotne, bezdomne i smutne szmacisko zawsze czemuœ na zawadzie stoi, po to, by uprzštnięte z drogi, natychmiast czemu innemu znów wejœć w drogę? Czemu stała się ona mękš oczu moich? Ile razy spojrzę na niš, zmartwieniem mi się staje. Leży jak mokre brzemię na mej duszy. Czemu?... Czemu? - Bo grzeszny jestem... Bo lenię się znaleŸć te wolne kilka minut, aby obrać dla niej jakieœ stałe miejsce, wygodne i rozsšdne. Bo odmawiam włšczenia tej szmaty od zmywania do mojej religii, a przecież ta religia œwiat ma obejmować cały. Bo niesłusznie gardzę rzeczami poziomymi i drobnymi. Bo codziennie wypadam ze stanu łaski i nie oddaję każdemu i wszystkiemu "tego, co jego jest" (obacz wypadek ze szmatš). No, teraz już wiem zaprawdę, dlaczego jestem najgorszym z grzeszników. VIII TROSKI TEGO ŒWIATA Pomimo wszelkich moich usiłowań "troski i kłopoty tego œwiata" przedostajš się jednak do mojej warowni - do tej reduty, którš własnymi rękam*rB&f1S*r0A*b0W&f0S*rB*p18i wybudowałem sobie na moczarach w Jersey. Po większej częœci - jak to z kłopotami i troskami zawsze bywa - nie sš one tego warte, by się zajmować nimi. Czy mam kazać pokryć mój dach, który przecieka, blachš lub dachówkš, czy też mam go sam dalej reperować płótnem woskowanym; czy w pewnym rogu przybić jeszcze kilka listew, i w jakim celu - sš to rzeczy dla mnie samego niejasne. Podobnie - jak i to, czy na następne lato mam sobie sprawić zwykłš kuchenkę gazowš, czy też może lepiej ładniejszš niklowanš, za siedem i pół dolara; czy mam zboże zasiać, czy zasadzić kartofle; a jeżeli zboże, to czy lepiej kupić, czy pożyczyć miarkę; kto będzie doglšdał mych kur i gołębi, gdy pojadę do Bostonu; czy będę miał jeszcze dosyć czasu, aby się nie tylko ogolić, lecz i ostrzyc, nim pocišg odejdzie, czy mam jeœć na œniadanie chleb przypiekany sam, czy też z jajkami; czy dam sobie radę, czy nie dam jej sobie z tysišcem spraw, o których codziennie myœleć trzeba i których doprawdy wstydzę się przed obcymi?! Cały ten plebs myœli, te plany, kombinacje, życzenia i kaprysy, troski i przesšdy - duże i małe, potrzebne i zbyteczne - czasami całym tłumem mnie nachodzš i duszę mi na poziom motłochu œcišgajš podczas tej półgodzinki, gdy od moczarów brnę na stację, a bóstwo w swej dobroci czyni, co tylko może, aby mnie zajšć i rozerwać promiennym widokiem wschodu słońca. Ach! a jakże pomykam w tę stronę i z powrotem po tej pustej, odludnej, wyjeżdżonej drodze myœli! Od czasu do czasu najeżdżam wcišż od nowa na jakšœ jednš, a cišgle tę samš, starš zjełczałš kwestię, troskę lub zły humor, i raczej pozwalam, żeby mnie to całe pospólstwo myœlowe zanudzało, niżbym miał raz na zawsze pozbyć się energicznie bodajby jednej zbędnej i natrętnej impertynentki-myœli. Jakże wymijajšce daję odpowiedzi i wypracowuję myœlowe wybiegi niezdecydowania, zamiast natychmiast postanowić, co mam przez cały dzień odrobić. Jak ja sobie samemu przekładam i tłumaczę: "Och, tam na miejscu w sklepie zobaczę, co mi też przyjdzie na myœl w sprawie tej nowej miotły" - lub - "możliwe, że kupię sobie wiosenne palto, a może go nie kupię" - tej zaœ myœli, która pytanie mi zadaje, odpowiadam: "Dobrze, dobrze, proszę znów kiedy zgłosić się do mnie przy okazji". A w trzy minuty póŸniej już ona jest z powrotem; ja zaœ jakże namiętnie i uporczywie oglšdam oczyma ducha moje biedne kury, nie karmione, nie oprzštane, zdychajšce podczas bytnoœci mej w Bostonie!... Sšdzę, że może dusza Marty biblijnej w ten sam sposób pełna była trosk i myœli o posługach. Jest przecież wszystko jedno, o co się człowiek kłopoce, czemu służy: czy chodzi mu o to, aby "do glansu wypucować" starš pokrywkę od garnczka z roku trzydziestego po Chrystusie, czy wyszczotkować surdut z 1900 roku tejże ery. Maria nie przez to obrała sobie "lepszš czšstkę", aby obowišzki swoje zaniedbywać miała, ale dlatego, że się nie zgodziła, aby to one jš opanowały i myœli jej na poziom pospólstwa sprowadziły. Ja zaœ nie jestem nigdy zabezpieczony od takich najœć z ich strony - ze strony kłopotów i trosk, jak obdarte włóczęgi kršżšcych dokoła. Wczoraj szedłem do miasta w pogodnym, słonecznym nastroju. Œmiał się do mnie pierwszy dzień prawdziwej wiosny. Wszelkie żywioły wokół były w najłagodniejszym, najmilszym humorze, a ja naœladowałem je w pokorze ducha. Kroczyłem niedbale ulicš Chambers w górę; dałem sobie oczyœcić buty pewnemu włoskiemu nowicjuszowi w tym niełatwym fachu; czułem przez chwilę oburzenie w sercu na widok nader mizernego ich połysku po tej operacji, ale natychmiast pożałowałem mej zapalczywoœci, przywołałem na pomoc łagodnoœć i względnoœć dla tego biedaka, który z trudem i uczciwie, jak mógł, szedł przez życie; wczułem się w jego położenie (zrobiło mi się zaraz lepiej), zapłaciłem mu i poszedłem dalej z każdym kamaszkiem inaczej oczyszczonym; powinszowałem sobie samemu dobrotliwoœci własnej, wypchałem się tš pychš po dziurki od nosa i przechwalałem się przed samym sobš, co to za delicje, nie człowiek jest ze mnie w porównaniu z tymi wszystkimi twardymi, bezwzględnymi egoistami dokoła. Pełni trosk, wštpliwoœci i kłopotów swoich mijali mnie ludzie, œpieszšc się, snujšc w duszy plany, projekty, kombinacje, jak to jest w ich zwyczaju. Ich twarze skupione, z wyrazem natężenia, œcišgały się w twarde węzły finansowe; pędzili co sił w nogach; ich niespokojne myœli przynaglały ciała do coraz to szybszego ruchu; a dusze ich były w niewoli całkowitej u "trosk tego œwiata". I oto rzekłem sobie "w lubym sercu moim": "Jakże to dobrze, że nie mam nic wspólnego z tymi grzesznikami. Stoję, dzięki Bogu, ponad wszelkimi tego rodzaju sprawami - mnie już nie oblegnš nigdy kłopoty tego œwiata i w jarzmo swe nie wprzęgnš. Jestem zadowolony, szczęœliwy i bogaty tym, że się oto cieszę danš chwilš". Lecz niechże ten, co stoi, baczy, by nie upadł! Wszystko to, oczywiœcie, było znów nieprawdš. Ja siebie nigdy nie znam. Od czterdziestu dziewięciu lat staram się wprawdzie poznać tego draba, którego we wnętrzu swym noszę - i już niejednokrotnie wydawało mi się, że go na wskroœ przenikam, a jednak w końcu doznawałem zawsze rozczarowania i zawodu! Zawsze jakiœ niespodziewany rys mój wychodzi na jaw, nowa jakaœ wada, albo nawet i stara, lecz w nowym przebraniu. Czasami mam wrażenie, że w mojej skórze tkwi chyba z tuzin osób, jak łupiny cebuli jedna w drugiej, a każde z tych indywiduów ma swe prywatne, osobiste widzimisię, ma swe niewłaœciwoœci, przesšdy, wady, żšdze - i każde oddzielnie domaga się "urlopu, aby się móc wyszumieć", podobnie jak marynarze, co dopominajš się o "wolny dzień" na lšdzie. Zrezygnowałem już z nadziei, że kiedykolwiek poznam tę całš menażerię. W godzinach zaœlepienia nazywam to w sobie "bogactwem życia wewnętrznego". Pełen spokoju i pogody ducha, mniemajšc się wywyższonym ponad "kłopoty tego œwiata", sšdziłem, że nie mam innego przed sobš zadania, jak tylko rozkoszować się wszystkim, co istnieje. Nagle ni z tego, ni z owego przyszła mi do głowy myœl, aby pozostałš jeszcze godzinę pobytu mego w mieœcie obrócić na pójœcie i zabranie z mego miejskiego mieszkania mahoniowego pulpitu z okuciem, który tam zostawiłem. Nie wiem dokładnie, co z nim w mej pustelni pocznę. Nie mam dla niego żadnego przeznaczenia w Jersey. W mieœcie stałby sobie zupełnie spokojnie i bezpiecznie. Z nadejœciem zimy będę prawdopodobnie zmuszony przenieœć go znów z letniego mieszkania do Nowego Jorku. Był to tylko przelotny kaprys z mojej strony, albo ze strony jakiegoœ jednego z wielu głupców we mnie. Kaprys ten, który - jak się wkrótce okazało - wiele miał mi kłopotu sprawić, porwał mnie znienacka, opętał, usidlił, pognał na stację kolei miejskiej, potem jak szalonego pędził po schodach na górę, by jeszcze pocišg złapać, a na drugim końcu ulicy znów mnie do biegu zmusił. Wplštanego w zbity kłšb innych jeńców życia, przynaglał mnie tak skutecznie, żem dostał się na czas do pocišgu podmiejskiego kolejki południowej. A gdym się wreszcie znalazł już w swoim pokoju, przekonałem się, że pozostaje mi czasu o pół godziny mniej, niż przypuszczałem, aby zdšżyć na pocišg, o godzinie 3 minut 50 idšcy w stronę mych moczarów. Nie było to właœciwie żadnš istotnš koniecznoœciš dla mnie, abym musiał pojechać właœnie tym pocišgiem, a nie póŸniejszym; był to po prostu tylko mus mego kaprysu. I to był jeszcze jeden "kłopot z tego œwiata". Nic by nie było straconego, nikt by nie został poszkodowany ani nie doznałby zawodu, status quo ante œwiata nie byłby naruszony, gdybym był wyjechał jednym z wielu pocišgów, które odchodziły po godzinie 3.50. Lecz poœpiech i niecierpliwoœć już mnie trzymały w swych szponach! Miotałem się jak wariat we wszystkie strony i nigdzie nie mogłem znaleŸć sznurka do zawišzania; zbiegłem po niego z trzech pięter do najbliższego sklepu; wpadłem znów na górę, stoczyłem oczywiœcie walkę z bronišcym się pulpitem - boksował się ze mnš i jak mógł opierał; opakowanie rozluŸniało się i rozwijało; inne zaœ przedmioty - taki to już mój los - regularnie podstawiały mi nogę w tym całym alarmie i galimatiasie. Podrapałem się do krwi w palce o okucie mosiężne pulpitu, pociłem się zdyszany, klšłem w duchu, wrzałem z niecierpliwoœci... Ten nędznik-pulpit nadšł się i spęczniał, gdy go obcišgałem sznurkiem, a potem schudł nagle i wyœlizgnšł się z opakowania; wreszcie na dobitkę wszystkiego sznurek pękł. W zawalanym ubraniu wywlokłem pulpit z mieszkania i na stację; wdrapałem się na niewłaœciwy peron, czekałem dziesięć minut na pocišg, który, jak się okazało, szedł za Harlem, a nie do City Hall; kuksańcami przeto zepchnšłem złoœliwy sprzęt ze schodów na dół i znów wydŸwignšłem go po schodach w górę; znowu wyczekiwałem kilka pełnych udręki minut na jakiœ inny pocišg, przybyłem na ulicę Chambers pięć minut za póŸno; aż wreszcie wyczerpany znalazłem się oto bez tchu na peronie osobowym w charakterze pasażera, który ma odjechać ekspresem o godzinie 6 minut 20, a więc z perspektywš dwu długich pustych godzin czekania przed sobš i dwudziestoma funtami pulpitu na sobie. Stojšcy niechże baczy, aby zaœ nie upadł! Co do mnie, ja upadłem! Wypadłem ze stanu łaski - uległem pokusie tego œwiata, i to w dodatku pokusie urojonej, którš sam sobie wyimaginowałem. Jeszcze na moment przedtem, nim mnie ten chochlik skusił, bogaczem byłem! Bogaczem - przez swš œwiadomoœć tego, że nic do roboty nie mam, a czasu przed sobš aż nadto wiele, aby to nic zrobić. Bogaczem - bo zasobnym w spokój serca i w zadowolenie duszy. Nie troszczšc się ani nie kłopoczšc o nic, jak tylko o wydarzenia wokół mnie, duch mój płynšł z pršdem tych właœnie wydarzeń wewnętrznych i zewnętrznych, spokojny, a przecież pulsujšcy życiem. Czyż to nie stan błogoœci? Czyż brat mój w Panu, Jay Gould, o którym większoœć ludzi tak Ÿle się odzywa przez zwyczajnš zazdroœć, może doznawać większej niŸli ta rozkoszy? Czy miliony w skarbcu zapewniajš spokój? Czy zawsze pienišdze i tylko pienišdze sš przyczynš wszystkich "kłopotów tego œwiata"? Nie można było grosza złamanego zarobić na tej historii z pulpitem, a włożyłem w niš za jakieœ co najmniej pięć dolarów siły, ducha i kłopotów! Kłopoty tego œwiata obejmujš sobš ubrania balowe nie gotowe na czas, pióra strusie - i inne - rozfryzowane, pocišgi, które odchodzš nam przed nosem - a więc rzeczy i sprawy nic nie majšce wspólnego z zarobkiem lub troskš o życie. Ale cóż to wszystko mnie może obchodzić?! Czyż nie mam doœć roboty i doœć wolnego czasu, aby móc się oprzeć "troskom i kłopotom tego œwiata"? A jednak czy z tym wszystkim nie łapię się codziennie na tym, iż właœnie wtedy, gdy jestem przekonany, że najmocniej stoję, tracę równowagę i wypadam oto nagle ze stanu łaski?... IX ZA WYSOKIE PÓŁKI Budujšc dom swój, rozmyœlajšc nad jego wewnętrznym urzšdzeniem - zwłaszcza że jest to dom jednopokojowy, a ja sam osobiœcie wszystko w nim sobie robię - musiałem z koniecznoœci stanšć przed zadaniem: tak go urzšdzić, aby można w nim było sięgnšć po wszystko z minimalnym trudem i w jak najkrótszym czasie. Człowiekowi bowiem potrzebna jest zawsze wszystka siła, którš dała mu przyroda. Kto oszczędza życia, oszczędza człowieka! Dlaczego za objaw nienormalnego stanu umysłowego uważane jest tylko trwonienie pieniędzy, a nie marnowanie sił? Ileż oszczędnych gospodyń musiałoby się wtedy dostać pod kuratelę! A z nimi i ci wszyscy, którzy poszukujš jakiegoœ "przepędzenia czasu"! Czas - to coœ najdroższego, coœ jednorazowego; spędzać go, zabijać znaczy to jednoczeœnie zabijać samych siebie! Siła oznacza możnoœć radowania się, uciechy; obchodzić się z niš, jako z monetš do płacenia za drobne czynnoœci życia codziennego, należy tak oględnie, jak oględnie obchodzi się człowiek, będšcy w obcym kraju, z ostatniš setkš dolarów, która mu pozostała. Gdy wracałem dawniej zmęczony do cywilizowanego mego mieszkania w mieœcie, musiałem nieraz długo szukać swych pantofli, bo specjalnie za to opłacane osoby wysyłały je raz po raz do tej lub innej, lecz zawsze odległej szafy. A przecież w tego rodzaju sprawach o życie chodzi - życie się na nie traci. Dlatego też obniżyłem wczoraj swš umywalkę o 19 centymetrów. Chcę bowiem mieć możnoœć myć się na siedzšco. Chcę to robić gruntownie, zbożnie i w skupieniu - wygodnie, a zarazem nie bez przyjemnoœci. Gdy zaœ pragnę ruch mieć, to się gimnastykuję. Ale żebym ja miał stać przed umywalkš!... Któż to nam narzucił ten sposób mycia się koniecznie na stojšco? Prawdopodobnie ktoœ, komu ta procedura codziennego mycia zdawała się być tylko zabójczš koniecznoœciš, czšstkš obowišzków ludzkich do odrobienia szybko i bez radoœci. Lecz czy to tak być musi? Czy przez kulturę nie można uszlachetniać wszystkich naszych cielesnych potrzeb - odzwierzęcić je, że się tak wyrażę? Czyż pod tym względem nie stoimy dziœ wyżej od wszystkich królów zamierzchłej przeszłoœci? Czymże jest przepych i zbytek wszelki w porównaniu ze spokojnš godnoœciš odzwierzęcenia ciała w rzeczach codziennej potrzeby! Uskutecznić to w całoœci i aż do najdrobniejszych szczegółów u siebie w domu byłoby dobrodziejstwem, przed którym, jak przed cudem, ludzie by stawali. Odcišżenie życia przez dom, tę œwištynię wyzwolenia - oto hasło! Tymczasem przyjrzyjmy się na przykład kuchni w mieszczańskim domu. Całe gospodarstwo zda się być tylko jednym dšżeniem ogarnięte: aby przy maksymalnym zużyciu siły osišgnšć minimum rezultatów. Jakże znamienny jest już sam fakt, że garnczki, patelnie i w ogóle wszystkie utensylia kuchenne przechowywane sš zawsze w szafie możliwie najdalej od komina i przy tym tak porozmieszczane, iż za każdym razem z tuzin rzeczy przestawić trzeba, zanim natrafi się na to, co nam potrzebne. Inne przedmioty wiszš pod sufitem, a w każdym razie gdzieœ tam w górze poza obrębem dosięgalnoœci, a na odległoœć ręki znajduje się zawsze tylko to, o co się można sparzyć lub skaleczyć. Cała działalnoœć kuchenna stylizowana jest na żyrafę - na jakšœ istotę o ponadludzkiej możliwoœci wycišgania lub wyginania członków. (Jeszcze jeden przykład przemawiajšcy przeciw wycišganiu wniosków ze znaków i œladów!). Ileż HP (koni parowych) siły dziennie marnuje się wskutek zbyt wysokich półek! Czyœcie zauważyli, jak rzeczy, które znalazły się w miejscu przekraczajšcym długoœć ramienia ludzkiego, majš uporczywš skłonnoœć do trwania na tym miejscu usque ad infinitum? Czemu? Bo każdy mimo woli cofa się przed nimi, odstraszony zbyt wysokš półkš, i uczy się obywać bez nich, a w ten sposób rzecz taka zostaje usunięta z jego życia tak samo, jak z obrębu jego dosięgalnoœci. Tysišce rzeczy, których ludzie skšdinšd potrzebujš, o które się kłopocš, których szukajš często i dziwiš się, kto im mógł je zabrać lub gdzie im się zapodziały - te rzeczy leżš sobie oto spokojnie i pokrywajš się kurzem na zbyt wysokich półkach. Czyœcie zauważyli, jak natrętny staje się w sypialni lub kuchni taki przedmiot, z którym na razie nie wiecie, co poczšć, na który nie macie miejsca i który zawsze tam się właœnie poniewiera, gdzie wam przeszkadza? Może to być ksišżka, pusty kosz do papierów, albo kosztowny gracik, nabyty w drogim sklepie, jakiœ kielich Graala lub coœ w tym rodzaju. Stoi on zawsze na jakiejœ innej rzeczy właœnie wtedy, gdy tej rzeczy potrzebujemy. Zdejmujemy go więc i stawiamy na czymœ innym... czego właœnie w pięć minut potem będziemy potrzebowali. Taki dręczšcy nas przedmiot potrafi z bardzo wielkš zręcznoœciš pozostawać jak gdyby zgoła nam nie znany, istnieje - że tak powiem incognito: z trudnoœciš zdajemy sobie sprawę z tego, co to właœciwie tak nam cišgle w drogę wchodzi, zawadza i dokucza. A to właœnie ten przedmiot tułacz, wiecznie z miejsca na miejsce przenoszony, bo wszędzie zbyteczny. Gdy jest to taki przedmiot, który się wiesza, to wisi on zawsze, jak na złoœć, na dwóch, trzech innych - na przykład ubraniach - lub jeszcze częœciej paltach, bo tych się na pewno częœciej potrzebuje. A potem rrrmss!... jak meteor spada z hukiem, gdy się chce palto zręcznie spod niego wycišgnšć. Aż wreszcie traci się kiedyœ cierpliwoœć i ciska się nim na wysokš półkę - a na następny tydzień, gdy się go potrzebuje, wydziwić się nie można, że znikł tak tajemniczo, wpadł jak kamień w wodę. I to ma się nazywać życie! dwie trzecie życia tym mamy zajęte! A wszystko dlatego, że rzeczy, znajdujšce się w danej przestrzeni, nie posiadajš każda swego własnego prywatnego miejsca. Każde mieszkanie powinno się właœciwie rozpadać na podmieszkanka, przeznaczone również i dla nieożywionych mieszkańców jego; należy przewidywać "pokoje służbowe" również i dla rzeczy, tak aby żadnych rzeczy "bezdomnych" nie posiadać. Szanowny czytelniku tych stronic, jesteœ może wielkim mężem stanu, badaczem, uczonym, albo czymœ innym wielkim, lub przynajmniej przypuszczasz, że jesteœ czymœ niezwykłym. I odnosisz wrażenie, że ksišżka moja jest dziecinna, a wszystko, co w niej mówię, to coœ banalnego czy nawet trywialnego. O takich rzeczach przecież nie pisze się ksišżek! A ty - ty jesteœ wzniosły! Ale, czcigodny panie, przecież i ty wiesz chyba, że czymkolwiek jesteœ, godziny, a może nawet całe dni tracisz na to, aby upolować wreszcie własny swój scyzoryk lub ołówek; szukasz go naprzód w prawej kieszeni od spodni, potem w lewej - następnie poprzez liczne kieszenie w kamizelce pomykasz wzdłuż surduta albo marynarki - znów do kieszeni w spodniach - z poczštku do prawej - to znowu do lewej; a dzieje się to zazwyczaj w jakiejœ bardzo ważnej okolicznoœci życia, gdy ołówek niezmiernie ci jest potrzebny. I całš moc i siłę potężnej umysłowoœci swojej obracasz - broń Boże! nie na dzieło, które ma wstrzšsnšć œwiatem, ale na skrzywiony grymas zdumionego przemyœliwania nad tym, gdzie też u wszystkich œwiętych! mógł się podziać ołówek twój albo binokle, które się w chwilę potem znajdujš najspokojniej - gdy już ich nie potrzeba, gdy wielka chwila już minęła - pod arkusikiem papieru na biurku... X WSZYSTKO NA SWOIM MIEJSCU Jednš z największych trudnoœci sprawia mi przeprowadzenie całkowite i bezwzględne w mym domu zasady "wszystko na swoim miejscu". Grozi mi niebezpieczeństwo posiadania częstokroć dwóch, trzech i aż do tuzina miejsc na jakiœ jeden przedmiot. Pod tym względem w mym państwie osišgnšłem dopiero bardzo niewielkš władzę, a przecież to państwo to tylko jeden pokój, przeze mnie samego i dla mnie samego zbudowany i urzšdzony. Często wyznaczam rzeczom miejsca i zapominam jakie. Wieszam na przykład brytfankę na szeœciu rozmaitych gwoŸdziach. Albo znów innym razem przynoszę do domu rzeczy, które majš mi być pomocne w gospodarstwie, i pozwalam im się gdzie bšdŸ poniewierać. Filiżanka, łyżka, szmatka lub butelka bez stałego miejsca zamieszkania, mogę być pewny, iż będzie wcišż bruŸdziła innym porzšdnym i przykładnym rzeczom, iż będzie się znajdowała w staniechronicznego buntu przeciw spokojnemu pożyciu domowemu. Im więcej takich rzeczy koczowniczych, tym bardziej zażarta wojna - i tym więcej kosztuje trudu stłumienie takiej rewolucji. Jest u mnie na przykład pewna łyżka do gotowania - notabene żelazna. Pomiędzy nami panuje już od tygodnia bez przerwy stan wojny podjazdowej. Już co najmniej z pół tuzina razy wyznaczałem tej łyżce miejsce pobytu i znów zapominałem, na jakim gwoŸdziu mam jš wieszać. Wynik: wisi na wszystkich gwoŸdziach - ten kulinarny Izmael - albo leży na wszystkich miejscach po kolei. Nie ma też ona właœciwie nic do roboty u mnie - potera się po domu, po prostu włóczy się i jest do niczego. W tej samej sytuacji znajduje się pewien pusty szklany kubek - bez miejsca, zbuntowany. Nie przydzieliłem mu od razu żadnej okreœlonej roli, więc włóczy się po domu bezcelowo i przeszkadza porzšdnym i spokojnym kubkom, które posiadajš cel przed sobš i obowišzki do spełnienia i naturalnie pragnš, aby im dawać spokój. W najgłębszym podłożu tego zła leży moja skłonnoœć do kupowania wszelkich możliwych i niemożliwych rzeczy, do kolekcjonowania ich, chociaż nie wiem, co z nimi pocznę póŸniej, kiedy mnie już ominie chwilowa goršczka i radoœć nabywcy. Mam mianowicie doskonałe i bystre oczy. Zawsze gdy jestem w mieœcie, widzę bez przerwy rzeczy, o których mówię sobie: "To byłoby dobrze mieć". Może to być na przykład jakaœ wanna gumowa, jakiœ stół, filiżanka, czajnik - wszystko - co bšdŸ w ogóle oraz w szczególnoœci. "Dobrze byłoby mieć"... Hm, dobrze... Ale do czego dobrze; tego właœnie nie wiem. W to nie lubię nawet wnikać - nie dowierzam sobie. W takich razach schodzę zazwyczaj z drogi memu bardziej oględnemu i rozumnemu "ja", omijam je, unikam go starannie. Gdy tylko zobaczę, że się do mnie zbliża, zmiatam za najbliższy róg! Chcę bowiem posiadać to "coœ" właœnie dla samej przyjemnoœci posiadania. Chcę "posiadania" właœnie, a nie rzeczy. Jest to po prostu instynkt do nagromadzania. Może byłem ongi, w innym wcieleniu, srokš i rozkoszowałem się kupš starych koœci, gałganów i nawozu. Szczęœliwy, żem przeparł swojš wolę przeciw zdaniu innych, rozsšdnych istot we mnie (które zresztš w takich razach bardzo niechętnie za swoje "ja" uznaję), wlokę swój skarb do domu. I teraz oto zaczyna się tragedia. "Skarb" chce, by się nim opiekować - chce mieć swoje miejsce, dozór i pielęgnację - chce, aby kurz zeń œcierać... Bo mógłby się stłuc, zepsuć i o ból przyprawić duszę mojš. Tak albo inaczej, ale żšda, abym zwracał nań uwagę; domaga się częœci mego ducha, mej siły życiowej - jak pasożyt, wżera się w mišższ mojej istoty - ssie ze mnie soki do końca dni moich. Tego rodzaju nabytek, przez kaprys do domu sprowadzony, natychmiast wyrodnieje, staje się wręcz zarazš. Trzeba go w każdym razie odosobnić, zamknšć i unieszkodliwić. "Więzienia" dla takich rzeczy nie na czasie i nie na swoim miejscu znajdujš się w każdym niemal domu w dowolnej iloœci pod postaciš piwnic, strychów lub schowków na rupiecie, gdzie wszelkie rodzaje "przestępców", od kulejšcych stołków i wyszczerbionych, nieodbijajšcych luster aż do pękniętych jajeczników, pędzš żywot w zapomnieniu. Stos podobnych "wyrzutków" leży w mym pokoju w kšcie. Jest tam pewien kosz nie do użytku, wielkie cynowe puzderko, takież małe, pokrywka bez garnuszka. Do tych buntowników przyłšczyła się cebula wraz z dwoma kartoflami, które to zamarznš, to znowu odtajš - no i pewien abażur, który starannie przechowuję aż do dnia, gdy w moc przeznaczonego mu od Boga powinowactwa predestynowana, tych samych co on rozmiarów lampa, kiedyœ się z nim wreszcie niechybnie skojarzy. W szczelinach tego stosu gnieżdżš się różne gwoŸdzie, kawałki szpagatu i tym podobne "rzeczy". Ilekroć wzrok mój padnie na ten stos, tylekroć coœ się obrywa we mnie. Leży on nie tylko w rogu pokoju, ale i w mej duszy. I ciężko jš przygniata - zajmuje w niej dużo miejsca, które odbiera innym œwiatlejszym i większej miary myœlom. To samo robiš koczownicze łyżki, kubki, filiżanki... Pożytecznie byłoby po prostu je zniszczyć. Jeœli o rzeczy chodzi, jestem za karš œmierci. Mam na przykład pewien kufer, pełny starych ubrań... Lecz nie - niestety, niezupełnie jeszcze starych - tak coœ entre deux ages. Po co je przechowuję? Przez oszczędnoœć - aby, jak to się mówi, jeszcze je doniszczyć. Lecz tymczasem to one mnie niszczš, zjadajš, trujš... Dwa-trzy razy na tydzień odwiedzam ten kufer, by w nim poszukać czegoœ, o czym nie jestem pewny, czy w nim jest, czy nie jest. Na przekładanie i przeszukiwanie tych starych ubrań tracę niemało sił i czasu. Czy sš tego warte? Podnoszę i wyjmuję tę samš parę starych spodni przynajmniej dwadzieœcia pięć razy do roku, aby je potem znowu do kufra zapakować. Podobnież - kamizelkę, hełm podzwrotnikowy, którego od lat czterech już nie miałem na głowie ani razu i może nigdy w życiu więcej go nie włożę. Ditto - trzy, cztery jakieœ marynarki, bielizna dolna mocno wštpliwej konsystencji... Z biegiem czasu, kiedy już dobrze tym wszystkim się zmęczę, rzecz cała skończy się zapewne na tym, że w pojedynkę - "kroplami" - wyrzucę marynarki. Albo w odpowiednio długich odstępach czasu będę uchylał szparkę w moim skšpym sercu i... podaruję może mój hełm tropikalny jakiemuœ żebrakowi, który spuœci go na sznapsa, gdy ja tymczasem będę krzepił się na duchu i nieomal buzi sobię poœlę za mš wspaniałomyœlnoœć, że tak oto rozporzšdziłem się mojš własnoœciš, która mi cišżyła. Albo wezmę do siebie handlarza starzyzny i jego targowanie się i handryczenie tak mi zapowietrzš ten kawałek przestrzeni w czterech œcianach z drzewa, które po to sobie własnymi rękami zbudowałem, aby był mój i czysty, że najlepiej bym zrobił, abym mu po tym targu wraz ze starym ubraniem na dodatek i cały dom odstšpił. Czy nie wyszedłbym na tym o wiele lepiej, gdybym dziœ natychmiast rozdarował lub zniszczył to wszystko, z czym nie wiem ani nawet wymyœlić nie mogę, co zrobić? Czybym w ten sposób nie ulżył zarówno swojej œwiadomoœci, jak kufrowi? A gdy się raz gruntownie to miejsce oczyœci i uwolni, to może pojawiš się tam bardziej wartoœciowe rzeczy. Morał, który stšd - lecz zresztš tylko dla siebie - wywodzę, brzmi (jestem za moralnoœciš domowego, własnego wyrobu, a nie nabywanš z fabryk wyznaniowych): nie mieć nigdy na oczach więcej rzeczy, niż przypuszczalnie będzie się potrzebowało w cišgu najbliższych dwóch tygodni (wyjšwszy dzieła sztuki)! Lecz czy nauka moralna ma na tym już poprzestać? Ileż nieużytecznych odpadków dat, ileż rozpadajšcych się przekonań, ileż faktów, zdarzeń błška się po mej głowie, a nie wiem zupełnie, na co by je zużyć! Czyż, chcšc uchodzić za mšdrego, mam już dziœ gromadzić w swojej œwiadomoœci zapatrywania, poglšdy i fakty, które może jutro fałszywe się okażš? Jak drobnš czšstkę z chaotycznego zbiorowiska tego wszystkiego, co zwie się "wykształceniem", jest rzeczš pożšdanš zachować w pamięci! Czy wszystkich tych "danych" i "faktów" nie powinni byœmy tak z siebie wydzielić, jak "substancje zmęczenie powodujšce" z mięœni? Zasadniczš rzeczš jest tylko to, by mięsień - ruchliwy był i giętki. Dlaczego nie wykłada się i nie uczy raczej sztuki zapominania, miast tego, by pozwalać wiadomoœciom wszelkiej wartoœci pozbawionym po prostu przelatywać przez mózg bez wszelkich œladów? Czy dusza nasza nie jest wręcz pokryta bliznami powstałymi przez to, że musieliœmy brutalnie wyrywać z myœli rzeczy, o których przekonaliœmy się, że sš szkodliwe dla życia? A wszak tam, gdzie sš blizny, tępieje uczucie. Cóż mi przyjdzie z tego, że będę znał nazwy wszystkich rzek na ziemi i długoœć ich pamiętał - i wododziały, i wszystkie jeziora, i stawy, i baseny, i prawo rzymskie, i dynastie chińskie, i kiedy Sycylia przeszła pod panowanie domu andegaweńskiego - i że mieć będę w głowie na podorędziu w każdej chwili to wszystko, co zwie się "wiedzš aktualnš"? Po co człowiek sam ma to robić, co może uczynić za niego każdy słownik i encyklopedia - przy czym te księgi majš jeszcze w dodatku i tę dobrš stronę, że można je przecież zamknšć w każdej chwili, gdy ma się ich dosyć. Nigdy nie robić nic takiego, co kto inny może zrobić za nas. Całš siłę gromadzić i obracać na to, co tylko my jedni robić potrafimy. Z jakiej racji człowiek ma dšżyć do osišgnięcia rezultatów jakiegoœ memorandum, kursbuchu albo podręcznika? Czyœcie zauważyli, że ludzie, którzy wiedzš od a do zet wszystko - i skšd co pochodzi, i w jaki sposób trwa, i dokšd zmierza - że te mitraliezy mšdroœci, co to za najlżejszym dotknięciem prażš otoczenie huraganowym ogniem wiadomoœci i pouczeń, najczęœciej zajmujš w życiu zgoła podrzędne stanowiska? Zbytek wiedzy tak im na mózg uderza i taki powoduje ucisk, że brak im wprost energii na użytek codzienny, na chwilę bieżšcš, która domaga się wysiłku, na to cudowne "teraz" - tak że w momencie decydujšcym sprawiajš oni zawód i sobie, i innym. Czy naprawdę potrzeba uczyć się tylu rzeczy naprzód, na wszelkie możliwe i niemożliwe w życiu sytuacje i wypadki? Gdybym posiadał kiedy konia i ten koń mi zachorował, czy nie miałbym doœć czasu na to, aby dopiero wtedy się dowiedzieć, gdzie mieszka weterynarz. Ale że teraz oto konia jeszcze nie mam, a koń, którego nie posiadam, może właœnie wcale nie zachoruje, to chociaż nie wiem, gdzie weterynarz mieszka, nie pragnę się trudzić dowiadywaniem tego, ani dowiedziawszy się, póŸniej suszyć sobie głowę przypominaniem zapamiętywanego i zapominanego jego adresu. Widziałem przecież nieraz na własne oczy tych krzepkich, jak dziczki wyrosłych młodych mężczyzn, którzy nie posiadali żadnego "wykształcenia" w zwykłym filisterskim znaczeniu tego słowa i ze wzruszajšcym szacunkiem spoglšdali na każdego dudka, który znał jakieœ cytaty łacińskie; a jednak zawierali oni kontrakty i podpisawszy umowy, budowali wielkie drogi poprzez góry, a wszystkich tych potężnych rzeczy, których się podjęli, œwięcie dokonywali. I trzeba było widzieć, jak zaopatrywali oni w żywnoœć tysišce ludzi i jak umiejętnie posługiwali się mózgownicami dyplomowanych inżynierów! A gdy im potrzeba było jakiegoœ faktu, narzędzia albo specjalisty, to szli wprost do Ÿródła, brali rzecz żšdanš, zapewniali sobie jej istotne posiadanie, robili z niej właœciwy użytek i rozstawali się z niš. Nie potrzebuję dwóch teorii do jednej rzeczy - ani dwóch pokrywek do jednego garnczka. Nie mogę też nosić trzech par spodni naraz, jakkolwiek pożyteczna to częœć garderoby. Czy mam bez końca dosztukowywać u siebie rury od pieca - Ossę na Pelion piętrzyć, z tej jedynie racji, że rury od pieca sš rzeczš bezsprzecznie pożytecznš? Ileż z młodzieńczych mych mšdroœci szkolnych było takimi właœnie bez końca rurami od pieca! Czy istotnie przydała mi się na co ta wiadomoœć, że Kolumb odkrył Amerykę w roku 1492? Czy mnie to zrobiło szlachetniejszym? Czy mnie wywyższyło w hierarchii społecznej? Czy pogłębiło mš siłę myœlowš? Uczyniło mnie uczciwszym, moralniejszym? Umocniło mnie może w mym poczuciu człowieczeństwa? Wlało we mnie otuchę albo radoœć życia? Zwiększyło mš zdolnoœć kredytowš choć o dziesięć centów? Czyż było to w końcu czym innym, czymœ więcej, niż tylko zbędnym kawałkiem historycznej rury od pieca, której utrzymanie w stanie należytym przez całe życie było dla mnie tylko ucišżliwym trudem? Ile też jeszcze tysięcy lat - przypuœciwszy, że Ziemia będzie tak długo trwała - dzieci będš musiały uczyć się i uczyć, że w roku 1492 Kolumb Amerykę odkrył - w ty-sišc czte-ry-sta dzie-więć-dzie-siš-tym dru-gim?... Notabene póŸniej dowiedziałem się przecież, że i ten kawałek rury uszczelniony nie był! To nie Kolumb Amerykę odkrył. Czytałem, że na wiele stuleci przed nim zrobili to Normanowie; a zresztš jeszcze dawniej niż oni, przeprawiano się przez Cieœninę Beringa do Alaski... tak iż może kiedyœ niezadługo się dowiemy, że najpierwszymi Amerykanami byli w ogóle... Egipcjanie! Od czasu do czasu bardzo chętnie się bawię takimi teoriami, podobnie jak ten żongler, co to dla samego sportu balansuje setkš metrów rury od pieca na nosie. Ale broń Boże! nie godzę się na to, aby coœ podobnego, gdy zechcę uchodzić za człowieka naprawdę kulturalnego, miało stać się dla mnie obowišzkowym, bym miał co roku w panicznym przerażeniu biegać do historii sprawdzać, czy to istotnie jeszcze Kolumb, a nie kto inny, w roku 1492 Amerykę odkrył... i czy to naprawdę jeszcze się trzyma ten sam rok 1492! Wydaje mi się rzeczš niewypowiedzianie niesmacznš, abym miał być obowišzany przez całe życie nosić wypalone na mózgu te cztery cyfry w tym właœnie porzšdku, podobnie jak jakaœ sztuka bydła nosi swój znak, wypalony na przeciwległej mózgowi częœci ciała. Wykształcenie wydaje mi się bardzo często tylko systematycznym gromadzeniem wielu przykrywek do jednego garnczka - wielu ršczek do jednej miotły - i kilometrowej długoœci zapasowych rur do pieca! Czyż umysł jest jakimœ koszem do papierów, jakšœ rupieciarniš, graciarniš, strychem, wiecznie zapchanym wszelkimi sprzętami, co do których inni niż ja uważajš za właœciwe, aby tam jedne na drugie się pchały? Czy nie powinien on być raczej jak zwierciadło, które wykształcenie ma czyœcić, przecierać, aby wcišż wyraŸniej odbijało ono wszystko, co istnieje. Czyż życie nasze ma cišgle, tak jak dotšd, na dwie rozpadać się połowy, z których pierwsza zajęta jest napychaniem mózgu, druga - wyrzucaniem z niego, a żadna radoœci niezna?... XI SPRZECZKA Z PEWNYM DRZEWEM Jakieœ pół godzinki roboty, nie więcej, wydawało mi się, że mnie kosztować będzie umocowanie kilku drewnianych domków dla szpaków wœród gałęzi wspaniałego dębu, który mój dom ocienia. Dšb ten stanowi chlubę mojej posiadłoœci. Jest prosty, symetryczny, jak na dšb, bardzo lekki i strzelisty; znajduje się u szczytu sił i zdrowia; jest jak œwištynia, wzniesiona rękami nieziemskimi, cudowniejszy od wszystkich pałaców; a według oceny moich bliŸnich - znakomity opał albo podkłady kolejowe. Wszelako, gdym się zajšł założeniem gniazd na nim, doszedłem do wniosku, że w konarach jego przewrotnoœć zamieszkała. Albo może to tylko z jego strony życzenie, aby mu w niczym nie przeszkadzać - a więc rys silnego charakteru i wybitnej indywidualnoœci, jednakowy w mężczyznach, kobietach czy dębach. Domki dla szpaków pragnšłem umieœcić mniej więcej na wysokoœci dwudziestu stóp nad ziemiš. Oparłem drabinę o pień drzewa. Dšb stanowczo odmawiał zezwolenia na to, aby się o jego podstawę marna drabina wspierała. W jakikolwiek sposób obracałem jš i przystawiałem, zawsze odskakiwała od maleńkich, lecz twardych gałšzek, prawie jak od stalowych, odpychajšcych sprężyn. Zwalczały drabinę z całš stanowczoœciš i odpierały zwycięsko wszelki atak z bliska. Usiłowałem wkręcić drabinę kontrabandš pomiędzy te uparte jak koziołki, a drobne gałšzki. Z całš inteligencjš oparły się najchytrzejszej nawet taktyce z mej strony. Gdy jeden bok drabiny jakoœ tam się wœlizgnšł, udawało się zawsze tej czy innej gałšzce wielkoœci kociego pazurka drugi bok w lot zatrzymać. Przez cały ten czas zmagań ja - ruchomy motor ludzki, u stóp drabiny działajšcy - zmarnowałem wiele sił na te daremne próby. Była to bowiem staroœwiecka i bardzo ciężka drabina malarska. W końcu doszedłem do przekonania, że te gałęzie, trudno, trzeba odpiłować. Z ziemi dostać ich nie mogłem, a z drugiej strony drabiny, oparłszy jš o nie, też nie sposób było ich piłować, wtedy bowiem niejako sam siebie byłbym podcišł. Niepodobieństwem okazało się również poobcinanie gałšzek tych siekierš, bo nie miałem gdzie stanšć i wesprzeć się doœć silnie na nogach, aby móc zadawać im skuteczne ciosy. Uciekłem się ostatecznie do piłki ręcznej. Stojšc na innej mojej, małej, rozkracznej drabince, mniemałem, że zdołam poodpiłowywać uparte gałęzie. Ustawić drabinkę doœć blisko drzewa okazało się zadaniem nieprzewidzianie trudnym, bo grunt był po temu zbyt nierówny i trzeba go było dopiero zniwelować, aby mógł on stać się doœć pewnš podstawš do tej operacji. I wtedy nagle uœwiadomiło mi się, że jestem jeszcze o dobry szmat drogi oddalony od chwili, gdy domki te założę. Zaczęło mi się zdawać, że każdy krok ku temu, jakkolwiek konieczny i z samej natury mego celu wynikajšcy, odwodzi mnie od niego coraz dalej - przybicie domków zniknęło w perspektywie nieznanej przyszłoœci. Zaczęło się od usiłowań oparcia drabiny o pień dębu. Upór owych gałšzek na nieprzezwyciężonej stanšł mi przeszkodzie. Dałem więc gałęziom spokój i oto znalazłem się teraz ze szpadlem i szuflš w ręku, zajęty kopaniem i równaniem gruntu. Myœlałem sobie: "Ciekawy też jestem, jak daleko jeszcze będę musiał odejœć od moich domków, aby dojœć w końcu do nich". Czy i to zajęcie jest z rodzaju tych, co to nas kuszš w życiu udawanš swš prostotš, a maskujš się zręcznie, wyglšdajš na robotę do ukończenia w cišgu jednego dnia, aby nas potem kosztować lata pracy i mozołu? Jakkolwiek zresztš te rzeczy się miały, sprawa sprowadzała się ostatecznie do pojedynku między mnš a tym oto - właœciwie raczej sympatycznym niż niesympatycznym dżentelmenem - dębem. Odłożę przeto na bok - mówiłem sobie - wszelki poœpiech, gniew i zniecierpliwienie, zobaczę po prostu, kto z nas dwóch weŸmie górę. Prosta linia powietrzna pomiędzy mnš a mym zadaniem okazała się złudzeniem; wypada mi oto walczyć pierœ w pierœ, krok za krokiem. Drabinka rozkraczna sympatyzowała z dębem i zgoła nierozsšdnie grymasiła, różne pod względem gruntu robišc mi trudnoœci; chybotała się i chwiała, gdy tylko stanšłem na niej, to w prawo, to w lewo, a to znów nagle w jakšœ zupełnie innš stronę, w sposób całkiem bezradny i jakiœ zgrzybiały, kiedy tymczasem w domu potrafi stać zupełnie pewnie i za- chowywać się spokojnie i z zadowoleniem. Cała ta historia z ustawianiem nóg od drabiny była po prostu klasycznym przykładem tego, co jeden z mych przyjaciół nazywa "absolutnym bezwstydem rzeczy nieożywionych"! Wreszcie udało mi się jakoœ wdrapać na drabinkę i zaczšłem dokonywać piłkš operacji na gałęzi nr 1. Ponieważ gałšŸ była zielona i soczysta, piłka rżnšc jakby przyklejała się do niej, nieustannie utykajšc i zacinajšc się uparcie. Stałem na najwyższym stopniu drabinki, a więc chwiejnie i niepewnie. Piłowałem wprawdzie, ale jednoczeœnie zaprzštała mnie troska o ewentualne złamanie nogi lub skręcenie karku; to zaœ drażniło mnie i denerwowało aż do wyczerpania. Następna gałšŸ nr 2 wymagała przeniesienia drabiny w inne miejsce i nowego niwelowania gruntu. To samo było z gałęziš nr 3. Mniej więcej w tym czasie, kiedy te trzy gałęzie odcięte spoczęły już na ziemi, ja zdšżyłem nieomal zapomnieć o poczštkowym celu całego tego mego przedsięwzięcia - zdumiewałem się raczej od czasu do czasu, po co ja właœciwie trudzę się nad tym wszystkim. Aż wreszcie gałęzie zostały usunięte - droga była otwarta. Podniosłem ciężkš drabinę, przysunšłem jš do drzewa - z całš pewnoœciš siebie oparła się o nie. Wtedy trzymajšc jeden z domków w ręce, wszedłem na niš do dwóch trzecich wysokoœci. Usłyszałem, jak coœ pode mnš podejrzanie zatrzeszczało, a obejrzawszy się, ujrzałem, że lewy bok drabiny pękł po przekštnej od góry do dołu i spoglšdał ku mnie otwartš szczelinš. Mój kark był w większym niebezpieczeństwie niż kiedykolwiek przedtem. Szybko, choć ostrożnie zlazłem na dół. Teraz nie pozostawało mi nic innego, jak zreperować drabinę. A założenie gniazd dla szpaków zapadało w coraz głębszy mrok oddali. Rzekłem do siebie: "Ciekawa rzecz, dokšd też mnie jeszcze ten zamiar zaprowadzi - ostatecznie nie wydaje mi się to żadnš znów tak wielkš zuchwałoœciš chcieć mieć szpaki koło domu. Przybić na dębie kilka gniazd-domków czyż to coœ tak zdrożnego? Czy za to teraz domki przygwożdżš mnie do siebie i każš mi się męczyć aż do skończenia œwiata? Czegóż ja tu jeszcze nie będę musiał robić! Może te domki zmuszš mnie do zreperowania przede wszystkim mego kurnika - a może każš mi wrócić do miasta - albo kto wie, czy mnie nie zaprowadzš znów aż do Europy? A w końcu wpadnę może w ręce bandy dzikich adwokatów - dzięki rozwojowi jakichœ okolicznoœci ubocznych - jakiemuœ postronnemu posunięciu - czemuœ poœredniemu, co się wyłoni ze sprawy tych domków-gniazd dla szpaków. Już teraz oto sprawa ta kosztuje mnie półczwartej godziny pracy za- miast przeznaczonych na niš w pierwotnym zamiarze trzydziestu minut. Lecz oto duch walki wstšpił we mnie. Jestem na wszystko gotów! Chcę niepodzielnie poœwięcić się osišgnięciu zamierzonego celu, służšc mu z całych sił moich i wedle najlepszej mej wiedzy i woli. Stało się to punktem honoru dla mnie. W porównaniu z tym same te domki czy gniazda niech sobie licho porwie. O mój ambit chodzi!" Starannie naprawiłem drabinę, obiwszy jš od zewnštrz i od wewnštrz listwami z metalu - i ustawiłem jš wreszcie na pozycji. I oto znowu wdrapałem się na niš - z domkiem dla szpaka w ręku. Gdym się już znalazł na najwyższym stopniu, przekonałem się, że jest niepodobieństwem dostać się w ten sposób z domkiem w rękach aż na samo miejsce, gdzie go należało przybić. Zszedłem więc znów na dół, położyłem domek na ziemi, wlazłem na nowo na najwyższy szczebel i zaczšłem stamtšd drapać się dalej na czworakach. Lecz napotkałem przy tym jeszcze więcej przeszkód. Całe jakieœ konary przybywały z daleka, aby mi zagrodzić drogę - gałęzie usiłowały wydrapać mi oczy! Okruchy suchej kory spadały wcišż z góry i oœlepiały mnie! Jeszcze więcej - więcej trzeba poobcinać! Zszedłem przeto znowu na dół po siekierę i znów wdrapawszy się na drzewo, siekierš torowałem sobie wœród gałęzi drogę w górę. A kiedy już wszystko zdawało się gotowe, zszedłem raz jeszcze na dół po moje domki i z nimi udałem się znów na drzewo. Okazało się przy tym, oczywiœcie, nieodzowne zabrać ze sobš młotek, obcęgi i garœć gwoŸdzi. Młotek powiesiłem sobie na sznurku na szyi, a obcęgi i gwoŸdzie wpakowałem do kieszeni od kamizelki. Zwykły zdrowy rozsšdek, ewentualnie kilka chwil namysłu (co zresztš na jedno wychodzi: rozsšdek zabiera czas) byłyby mi podpowiedziały, że siekierę należy na wszelki wypadek zostawić utkwionš w pniu. Ale cóż, właœnie nie zrobiłem tego - zrzuciłem jš od razu prosto z drzewa na dół. No więc też zszedłem po niš znowu po drabinie. To nieustanne wchodzenie i schodzenie zaczęło mnie w końcu po prostu niepokoić. Wydało mi się ono czymœ wręcz nieskończonym. Jeœli w tym tempie sprawa pójdzie dalej, nabierze cech wiecznoœci, na kształt wstępowania i zstępowania aniołów po drabinie Jakubowej w Piœmie œwiętym - tylko bez gniazd dla szpaków, o których dotychczas mowy nawet nie ma. Skończyłem za pomocš siekiery robotę w gałęziach i właœnie zamierzałem zwrócić zaaferowane myœli znów w stronę młotka, gdy narzędzie to, które miałem uwišzane na sznurku koło szyi, przy jakimœ gwałtowniejszym nachyleniu się nagle koziołka wywinęło, wysunęło się z pętlicy i spadło wprost na ziemię. Zdumiewajšca rzecz, jak ten młotek leciał prosto przez gałęzie - co jak co, lecz to już należy mu przyznać; i leżał sobie potem spokojnie pod dębem z upartš i nadšsanš minš, która zdała się mówić: "ZejdŸ no tu, mój panie, bšdŸ łaskaw mnie podnieœć". Nie zaraz poń zszedłem. Oparłem się o gałšŸ i wymyœlałem mu czas dłuższy. Lecz on się nie podnosił - ani drgnšł nawet! Rzecz zdumiewajšca, jak one - te przedmioty - potrafiš być bez życia, gdy im się tak podoba! Po czym przyszło mi na myœl, jak bardzo zabawne musiałoby się to wszystko wydać komuœ postronnemu, który by miał doœć czasu, aby mi się, niczym w teatrze, przyglšdać. Pomyœlałem przeto: "A dlaczego to ja sam nie mógłbym być tym widzem?" Ale się rozmyœliłem, że przecież ten obcy nie ma nic do roboty, jak tylko bawić się mym widokiem, gdy tymczasem ja mam prócz tego dostarczać mu właœnie widoku tego wchodzenia i schodzenia. Pole działania było za szerokie! Nie mogłem przecież jednoczeœnie bawić się serdecznie i na dodatek wykonywać całš pracę. A więc znów zszedłem w dół majšc tyle cierpliwoœci, ile w poœpiechu można wykrzesać z siebie. Schwyciłem młotek w szpony. Byłbym mu najchętniej łeb wtedy ukręcił. Lecz co komu przyjdzie z tego, że młotkowi swemu łeb ukręci? Co najwyżej będzie musiał kupić sobie nowy. Młotek został więc podniesiony, tak jak sobie tego niegodziwiec życzył. I znów z nim zaczšłem drapać się na drabinę. W samym œrodku roboty, właœnie gdy zdała się ona żwawo posuwać naprzód, na horyzoncie pojawiła się nowa, nieprzewidziana trudnoœć. Dšb taktykę zmienił i przywołał na pomoc niespodziewanego sprzymierzeńca. I to kogo... kurę! Jednš z mych kur kochanych! Drzwi do domu pozostały otwarte. Kura weszła przez nie do mego pokoju i skoczyła przez stół, pożarła resztki mojego œniadania i groziła, że potłucze swoimi łapskami wszystkie przedmioty kruche i łamliwe na stole i w pokoju. Była to kura, która sekowała mnie specjalnie, sama jedna więcej niż wszystkie inne razem. Gdy bowiem inne robiły szkody tylko na pólkach sšsiadów, ona kršżyła wiecznie koło domu, czatujšc, co by tu spsocić. "Sio!" zawołałem na niš kilkakrotnie z góry. Lecz bez żadnego skutku. Nie chciała się przestraszyć mojego "sio!" Bynajmniej. I nawet pokwitowała ten mój rozkaz w sposób zdradzajšcy całkowity brak szacunku dla mnie. Wiedziała niegodziwa, że ma aż nadto czasu, aby się ulotnić, zanim zgramolę się z dębu. Poczyniłem tedy pod jej adresem pewne inne jeszcze, gróŸb pełne, uwagi. W odpowiedzi na to przekręciła głowę, łysnęła okršgłš kurzš swš Ÿrenicš, mrugnęła raz i drugi w sposób jawnie mnie lekceważšcy i skoczyła obiema łapami prosto w kawę. Nadaremnie rzucałem gałęŸmi do pokoju. A przeto zlazłem z dębu i wœciekły wygnałem kurę z domu. Oddaliła się w sposób, którego zazwyczaj używajš kury, aby odejœć z miejsca, gdzie ich nie potrzeba - drogš możliwie najdłuższš, ku największemu dla wszelkich rzeczy kruchych niebezpieczeństwu ze strony łopocšcych skrzydeł i głupich łap kurzych, z wielkim gdakaniem i miotaniem się, jakby to było z mej strony oburzajšcym przestępstwem przeszkadzać jej w spokojnym tym zajęciu przetwarzania resztek mojego œniadania w piękne œwieże jajka - i to w dodatku na mój własny użytek. Sekundowały jej w piekielnym tym hałasie wszystkie krewne i kumy, głoœno i z całego serca zgodnie wtórujšc jej poglšdom na oburzajšcš karygodnoœć mego postępowania. Takš otrzymawszy od mych kur nauczkę, wszedłem znów na drabinę i stanšłem w pozycji do przybijania domków. Było to ciężkie przedsięwzięcie. Musiałem dostosowywać swoje ciało do kształtów drzewa, do rozwidleń konarów, konturów, gałęzi. I gdy w jednej pozycji nie mogłem nabrać rozmachu do porzšdnego uderzenia młotkiem, inna uniemożliwiała mi wyjmowanie gwoŸdzi z kieszeni od kamizelki, do której dostęp zagradzał mi nagle jakiœ mały, ale uparty członek dębu. Do przybijania gwoŸdzi cišgle mi brakowało to ręki, to nogi. Miałem wrażenie, że przy tej robocie mógłbym stale zatrudniać w różnych miejscach szeœć do oœmiu kończyn. W pewnej chwili naraz uœwiadomiłem sobie, jak wielkš przewagę przy tego rodzaju pracach mogłyby mieć pewne gatunki małp. Z wdziękiem i gracjš ich giętkie i mocne, w powietrzu merdajšce przedłużenie kolumny pacierzowej owijałoby się około gałęzi, gdy tymczasem cały zapas ich ršk i nóg byłby wolny do jakichœ innych celów. Zagrzawszy się na duchu tego rodzaju rozważaniami, gdy dalej pracowałem, usłyszałem po chwili jakiœ szelest czegoœ małego i skromnie spadajšcego z lekkim hałasem na ziemię. Były to obcęgi, których w tej samej chwili właœnie potrzebowałem. Wyœlizgnęły mi się one z kieszeni w kamizelce. Za nimi, jak krople, zleciało kilka gwoŸdzi. Zawrzałem wœciekłoœciš. Lecz obcęgi, zupełnie tak samo jak młotek, nie podnoszš się same z ziemi i nie wędrujš w górę. Starš, znajomš drogš zszedłem tedy z drzewa, ażeby je podnieœć, i medytowałem, gdym znów zmęczony znalazł się na górze, czy "tat twam asi" i "kochaj bliŸniego swego, jak siebie samego" odnosi się również do młotków, obcęgów i gwoŸdzi. Przybijałem gniazdka na właœciwych miejscach. Wszystko zdawało się iœć gładko. Dokończyłem dzieła i zszedłem z drabiny, jak mniemałem, już po raz ostatni. Spoglšdałem na te cztery domki dla szpaków z podziwem i dumš, odstawiłem drabinę i odniosłem jš w kšt daleko, gdzie zazwyczaj stała. Po czym raz jeszcze zlustrowałem oczyma domki i zobaczyłem, że najwyższy z nich wisiał na włosku, zaledwie na kawałku kory, kołyszšc się bezwładnie z każdym podmuchem wiatru, gdyż gwóŸdŸ nie sięgnšł drewna i nie wszedł w pień dębu. Nie chciałem ulec w walce. Zebrałem się z siłami - cały upór zbił się w klębek w mym "wnętrzu" - byłem twardy jak kamień od tej zawziętoœci. Pragnšłem przeprzeć wolę swš mimo wszystko; to nie domki dla szpaków, lecz ten dšb zmóc musiałem. Z błyskawicznš szybkoœciš wyrychtowałem znów drabinę i przybiłem domek, jak to mówiš, na amen, na wieki wieczne. A potem czekałem w ciszy ducha, co też się znowu zdarzy! Jakie też œwiństewko dšb znów mi zrobić raczy! Lecz nic się już nie zdarzyło. Zwyciężyłem ostatecznie! W cišgu najbliższego tygodnia kilka poszukujšcych siedziby parek ptasich obejrzało domki. Ptaki, jak mi się zdaje, sš bardzo wybredne i ogromnie trudno się decydujš. Gdy rozpoczynałem spisywać tę historię, wydawało mi się, że jakiœ morał da się z niej w końcu wycišgnšć czy wycisnšć. Teraz, gdym jš już skończył, nie widzę żadnego. Sšdzę przeto, że będzie to z mej strony delikatniej i taktowniej, gdy pozostawię to samemu czytelnikowi, aby znalazł sobie tutaj jakšœ własnš naukę moralnš i ewentualnie zrobił z niej użytek. Byłem poprzednio nazbyt o ludzi troskliwy i przykładałem im wizykatorie moralne - pac! jednš po drugiej, ani się troszczšc o to, czy chcieli, czy nie chcieli. Na domiar tego wszystkiego żadne szpaki ani żadne wilgi, ani żaden najmarniejszy ptaszek nie chciał nigdy zamieszkać w tych domkach na dębie. XII MOTŁOCH W DUSZY Jest zawsze w każdym domu - jak zwykło się mówić - "sto rzeczy do zrobienia". Czajnik cieknie i zdałoby się oddać go do blacharza. Podłogę należałoby wyfroterować. Kaleki fotel na biegunach kark sobie znowu skręcił. Sš dziury ziejšce na piętach wielu par posępnych mych skarpetek. Jedno z pudełek z konserwami ma biały nalot pleœni, trzeba by je oczyœcić. Półki wypada wytrzeć z kurzu. Brak żerdzi w kurniku. Projekty architektury ogrodowej z wolna dojrzewajš w moim umyœle, a jedna z kur zaczyna już siedzieć na jajach. Mam do napisania dwa listy - do poršbania drzewo - muszę przynieœć wody. Chleb trzeba obstalować u piekarza przede wszystkim (ważniejsze od chleba!) wielki i gruby kołacz malinowy. Trzeba też koniecznie wstawić stłuczonš szybę. Potrzeb więc jest bez końca: w cišgu pięciu minut mogę dla ršk moich więcej znaleŸć pracy, niż będš one zdolne wykonać jej przez miesišc. No i oczywiœcie trzeba napełnić lampę. A gdzie się też nóż podział?... A drzewa nie przywieŸli... Każda z tych koniecznoœci jest jakby osobnikiem - wymaga czasu dla siebie, uwagi, roboty... Nasiadajšc na mnie całš hurmš, tworzš one w duszy pospólstwo, czerń, motłoch i - przeszkadzajš mi w ogóle coœ robić. Chwilami rzuca się na mnie cała ta wrzaskliwa zgraja - każde piszczy mi o potrzebach i żšdaniach, każde domaga się, by najpierw je uwzględnić. Starałem się ułagodzić tę zgraję gorliwoœciš, jakš jej okazywałem, i zaspokajałem żšdania po kolei, jak mogłem najprędzej. Metoda ta nie została uwieńczona żadnym powodzeniem. Nie zaspokoiłem żadnego z wymagań - nie zrobiłem nic, jak się należy - ani mnie, ani im nic z pracy mej nie przyszło. Pociłem się nad reperacjš kurnika, gdy tymczasem duch mój do kuchni ulatywał, do potraw w piecyku. Ponieważ odwróciłem uwagę od młotka, ten trafił w mój palec zamiast w gwóŸdŸ wbijany i mocno mnie skaleczył. A w chwilę potem zapach spalenizny doleciał mnie z kuchni. Ciało w kurniku, duch w piecyku - to tylko zamieszanie wprowadza do wszystkiego; a z tej kotłowaniny wynikł skrwawiony palec, spalone jedzenie, Ÿle zreperowny kurnik, a co najgorsze - utrata pogody ducha, otuchy, sił, energii. Spróbowałem napisać zaległy list prywatny. Umysł mój, jak włóczęga, wymknšł mi się i powędrował w œlad za miotłš, która leżała na podłodze. Układajšc zdanie, wstałem, by miotłę podnieœć, i przy pewnej konstrukcji imiesłowowej przewróciłem garnczek z czerwonš olejnš farbš. Znów przeklęte splštanie ducha i materii. Następnego dnia rano ten sam motłoch raz jeszcze, dršc się i popychajšc, otoczył mnie kołem. Na to podniosłem się, wyprostowałem jak wysoki i stanšłem na wysokoœci zadania. Powiedziałem: "Ten harmider ma natychmiast ustać, i to przede wszystkim w moim mózgu! Niech sobie chaos, jaki chce, panuje w moim domu - niech istotnie to wszystko będzie do zrobienia i na zrobienie czeka - a jednak od tej chwili zawsze tylko jedna rzecz będzie robiona naraz, i to robiona tylko takim nakładem sił ciała mego i umysłu, jaki jestem zdolny naprawdę skontrolować. Wynoœcie się! Apage! Zniknijcie aż do czasu, póki nie dojdę i nie ustalę, kto z was jest koniecznoœciš, a kto nie; kto oznacza mus, a kto potrzebę; co należy do moich obowišzków tej godziny, a co bez szkody może być załatwione jutro". Tłum zmalał. Pozostało kilku osobników. Oprócz naršbania drew, przyniesienia wody i jeszcze jakichœ dwóch- -trzech "musów", okazało się, że nie ma nic takiego, co by nie mogło czekać. Odrobiwszy koniecznoœci, zwróciłem się do rzeczy niekoniecznych, dopuszczałem przed swe oblicze jednš z nich za drugš, pocišgałem je do raportu, zadawałem pytania, wysłuchiwałem odpowiedzi i potem - przez lewo zwrot w tył! marsz z powrotem! Jednym z tych kwestionowanych był mój ogród. Uszlachetniam w nim kilka dziko rosnšcych roœlin z okolicy, wygrzebuję je z pobliskiego gšszczu i przesadzam na mš działkę gruntu. Mam zamiar pozwolić tym kwiecistym dziczkom rozrosnšć się do woli i zobaczę, co z tego wyniknie. Przesadziłem cztery młode cedry i zasadziłem poœrodku pewien gatunek cudownie dzikiej łozy winnej, której nazwy potocznej nie znam, a botanicznej dowiedzieć się nie pragnę. Jak dotšd, wszystko dobrze. Pracowałem w spokoju, nie œpieszšc się i z zadowoleniem; odczuwałem tę pracę raczej jako czynnoœć od œwięta niż robotę, gdy wtem nowa ambicja wstšpiła we mnie - zapragnšłem urzšdzić cały szereg kolistych alei z młodych cedrów i zapełnić ogromnš przestrzeń niezliczonš liczbš innych roœlin. Ani się obejrzałem, jak już ambitne zamiary dojrzały, objęły mnie i opanowały. I nagle zobaczyłem się, jak z wœciekłym poœpiechem kursuję pomiędzy gšszczem leœnym a ogrodem, dŸwigajšc całe naręcza powyrywanych roœlin, wygrzebujšc je i sadzšc namiętnie. Umysł mój, pędzšc hen daleko przodem, pokrzykiwał i ponaglał członki mego spoconego ciała, jak właœciciel popędza swoich niewolników. Znów więc, aby rzec prawdę, jeden z tego pospólstwa życzeń, kaprysów, zamiarów, projektów, planów - albo jak tam kto zechce to wszystko nazywać - pojmał mnie ukradkiem, uplštał w swe sieci i uczynił rabem swoim. Wszystko z ršk mi wypadło - œwiadomie zezwoliłem na to - usiadłem natychmiast spokojnie i rzekłem: "Ten bunt ma ustać!... Tak... I ten rozruch również niech się uspokoi! Porzšdek ma zapanować we mnie! Nie chcę, aby mnš komenderowały tego rodzaju pragnienia, ani wszystkie razem, ani jedno z nich". Wyrwałem z korzeniem moje wielkie ambicje ogrodowe i sprowadziłem wszystko do rozmiarów poczštkowych. Wówczas zrobiło mi się lepiej. Ten bunt stłumiłem w sobie. Lecz jeszcze nie wszystkie bunty opanowałem - pozostały inne. Moje państwo ducha było przez czas długi bardzo Ÿle rzšdzone, daje się w nim odczuwać pewnego rodzaju niesubordynacja, która za węgłem się czai. Starzy napastnicy czatujš u granic, wiecznie gotowi do ataku, by wedrzeć się do œrodka. XIII TACZKA ZGRYZOT Był dżdżysty dzień. Bardzo wilgotny. Bardzo czarny. Uporczywa, przemoknięta nędza œwiata. Niebo wprost bestialskie. Byłem skwaœniały, doszczętnie bez humoru. Z jeszcze ciepłego popiołu przeszłoœci wygrzebałem pewne stare zgryzoty swoje; pożyczyłem do tego od przyszłoœci kilka nowych trosk i włożyłem to wszystko razem pod potężny i œwietnie skonstruowany mikroskop chorobliwej wyobraŸni, dajšcy powiększenie dziesięciu tysięcy razy, gdy chodzi o mš nędzę fizycznš i duchowš, a przy odpowiednim przestawieniu szkieł - takież pomniejszenie, gdy chodzi o myœli radosne, przyjemne. Instrument pierwszorzędny! Po czym powiedziałem temu naszemu œwiatu prosto w oczy, że najpodlejszy pies nie chciałby żyć na nim, że jest on nic nie wartš ohydš i gałgaństwem: że pomimo iż z Sšdem Ostatecznym łšczy się ta mizerna i nędzna nieœmiertelnoœć, to życzę sobie jednak stanšć na nim jedynie i wyłšcznie po to, aby raz wreszcie móc kiedyœ powiedzieć właœciwej władzy kilka gorzkich a mocnych słów prawdy. W niespełna godzinę urzšdziłem sobie szerokie i przestronne piekło - Hades - o œcianach od dołu aż do samej góry wykładanych mozaikš ze szczštków wszystkich ludzkich nadziei - rozbitych; szczęœcie - w kuble z nieczystoœciami; miłoœć - kopcšca sadzš stajenna latarka w jakimœ obskurnym kšcie... Aż wreszcie przybrało to wszystko charakter tak okropny, że mimo woli przyszła mi do głowy myœl: "Teraz jest to już doœć okropne". A w każdym razie w okropnoœci swojej przekroczyło to miarę mej wytrzymałoœci. I powiedziałem sobie wówczas w miłym serduszku swoim: "No, mam czego chciałem. Jestem zadowolony!" Wydobyłem wszystko, co było do wydobycia z przeklętej strony życia. Zakosztowałem wszystkich otchłani zgryzoty. Po cóż teraz jeszcze w ogóle ten posępek? Wszakże wczoraj słońce œwieciło jak zwykle. To samo słońce w ten sam sposób przecież i dzisiaj gdzieœ œwieci. Nawet te bestialskie chmurzyska deszczowe oœwieca ono blaskiem swym od tamtej strony. I ja mam dziœ tę samš œwiadomoœć co wczoraj. Czyż jestem heliometrem, aby trochę œwiatła albo odrobina wilgoci w powietrzu całkowicie zmieniały moje stanowisko? Zapewne, œmierć oraz brud pejzażu przenikajš i w człowieka... Nikt nie wchodzi do ciemnej piwnicy po to, aby zgotować sobie dzień radosny. Lecz sš przecież istoty, które potrafiš stawiać opór podobnemu naciskowi z zewnštrz i to istoty bliższe natury ode mnie. Tamten oto ptaszek œpiewa sobie na deszczu całkiem zadowolony. Jakżeż on to robi, że zachowuje cały swój dobry humor? Wœród ludzi, z których ja się składam, jest też jeden, lubišcy udzielać rad i czasem to i owo mi proponujšcy. Nie jest on bynajmniej moim ulubieńcem! Brak mu przede wszystkim taktu. Jest coœ natrętnego w sposobie, w jaki stale pojawia się właœnie wtedy, gdy mam coœ zgoła innego na myœli, o czym on zwłaszcza nic by nie powinien wiedzieć. "Gdyby pan był tak łaskaw i zgodził się na to, uczyniłbym panu pewnš propozycję", mówi. "Chociaż, jak mi Bóg miły, nie chciałbym narzucać się panu z mojš radš. Wiem, jak to nieprzyjemnie. Sam znieœć tego nie mogę. Ma to w sobie coœ tak kaznodziejskiego, wyglšda na 'ja-jestem-znacznie-od- -ciebie-mšdrzejszy-lepszy' i w ogóle jest bardzo trudne do przełknięcia. Przy tym jest tego tyle!... Każdy bliŸni zda się nosić w kieszeni pakiet rad i propozycji - tylko że nie dla siebie, ale dla innych. Jednakże mimo to pragnšłbym bardzo pozwolić sobie na pewnš uwagę... Niechże pan, proszę, tak mnie posłucha tylko, jak œpiewu tego ptaszka - nic więcej i nie inaczej. Należy pan do tych, którzy wiedzš, czego chcš. To już dobrze - to bardzo wiele - to nawet rzecz wyborna! To jawna wygrana. Chce pan wydobyć myœli swoje z tej posępnej bruzdy, którš w tej chwili biegnš. W pańskim wypadku jest to w ogóle rzadkie szczęœcie, jeœli się może czegoœ podobnego pragnšć. Po większej częœci ludzie sš zbyt spragnieni przyjemnoœci, aby się na to zdobyć - pozwalajš oni swemu umysłowi kršżyć w tę i w tę stronę wcišż po tej samej mrocznej i posępnej drodze - sprawia im to pewnš swoistš przyjemnoœć - sš perypatetykami zgryzoty i jej orgii. Podobnie bowiem, jak zgrzybiała tygrysica strzeże ostatniego swojego małego, tak i człowiek broni uraz swoich do œwiata i ludzi przeciwko każdemu, kto by mu groził ich odjęciem. Œwiat dlatego tak jest przepełniony nie odkupionymi winami, ponieważ ludzie za żadne skarby nie chcš odstšpić krzywd, których tu doznali. A wszak już Pismo œwięte mówi, że 'kto posiada, temu jeszcze dodane będzie'. Rzeczy podobne do siebie w sposób tajemniczy wzajem się przycišgajš: i dlatego niech smakosz strzeże się cierpienia - jego namiętnoœć jest z wszystkich istniejšcych najbardziej rujnujšca. A oto pan chce jednak wycišgnšć swój nastrój z posępku i mroku, aby otworzyć sobie miejsce dla lepszej, jaœniejszej przyszłoœci. Niechże pan tedy jedzie z tš taczkš na plac z drzewem: niech jš pan powiezie z największš uwagš i starannoœciš, na jakš może się pan zdobyć. Niech pan uczyni sobie z tego sport - tę rzecz najbardziej na serio na œwiecie. Niech pan pcha taczkę swojš przez œciernia na rynek z możliwie jak najmniejszym nakładem sił i pracy, inteligentnie, chytrze i przemyœlnie, z całš umiejętnoœciš omijajšc wszystkie dołki, kamienie i kałuże w bruŸdzie. Niech pan do taczki tej wrzuci całš swš œwiadomoœć! Przybywszy na plac z drzewem, niech pan jš naładuje drwami, niech pan ułoży z nich stos możliwie jak najwyższy mšdrze i ostrożnie, tak aby żadne drewno nie oœlizgnęło się i nie wypadło panu. A wtedy niech pan z tš samš uwagš przywiezie przez pole tę pełnš taczkę z powrotem do domu. Kiedy zaœ pan już będzie drwa do izby znosił, niechże ich pan nie ciska około komina, jakby pan obrzydliwš żmiję z siebie strzšsał. Ułóż pan z nich statecznš i szanownš, równš kupkę i zobacz pan potem, czy razem z tymi drwami z taczki nie wyładował pan przypadkiem z duszy dużej wewnętrznej porcji okropnoœci". "Ma to w sobie coœ z recepty siedmiu kšpieli w Jordanie, które miał przepisane na swoje cierpienia ów wódz biblijny", pomyœlałem w duchu, "ale że ostatecznie kšpiele te poskutkowały, czemuż bym i ja nie miał spróbować takiej kuracji z taczkš?" Był to najtrudniejszy czyn w całym mym życiu! Przez pewien czas, nieduży kawałeczek drogi, popychałem taczkę w poważnym skupieniu, jakby to była zabawka tylko i nic więcej; taczka zaœ sprawiała się, jak mogła najlepiej - rasowa taczka - omijała kamienie, rozpadliny, jamy - szła po terenie niczym irlandzki folblut. Zrobiło mi się od razu o wiele lżej. Miałem wrażenie, że ta taczka wypycha mnie z Hadesu. Ale to poczštkowe napięcie moje zaczęło słabnšć tak jakoœ przypadkowo, nieznacznie, nieœwiadomie - aż powoli przestałem czuwać nad mš pracš. I znowu oto pobiegliœmy - ja i moja taczka - dwiema różnymi bruzdami: ona swojš dróżkš, a myœli moje dawnš swojš kamienistš, pełnš wybojów œcieżš żalów, strachów, obaw. "Te dawne dobre dni nie wrócš nigdy już..." Jak nieobecni, którzy nie powracajš nigdy, albo nawet gorzej: wracajš zmienieni! Po co to wszystko, na co? Cała ta bezcelowoœć, bezsens... Lata, które mijajš, staroœć, co nadchodzi - i te "O, mój Boże!" i te "Tak, tak, to życie"!..., którymi zawsze w końcu jakieœ opowiadanie, od smutku zjełczałe, przyskrzyni nam palce... "No i cóż", powiedział mój mentor, "znów taczka pańska znalazła się w jakimœ wyboju, a humor w piekle. Ale to nie szkodzi, to pańskie stare i sercu miłe przyzwyczajenie! Drzwi do Hadesu tak się łatwo otwierajš, sš one zawsze œwieżo naoliwione. A drzwi do radoœci, przeciwnie, majš zawiasy zardzewiałe. Przed panem jest jeszcze bardzo dużo pracy. Próbować i chybiać - chybiać i próbować - i chybiać, chybiać, chybiać - i znów ponawiać próbę - i znowu, i znowu - i tak czas dłuższy, długi... Bo innej drogi nie ma. Ozdrowienie ma pan w końcu zapewnione, lecz wiele trzeba czasu, by je uczynić trwałym. To próbka tego, jak się osišga zbawienie. Skoro raz wreszcie dojdzie się już do tej umiejętnoœci, że potrafi się w cišgu, powiedzmy, dziesięciu do piętnastu minut kierować myœli na dowolnie obrany przedmiot, to już one na nim pozostanš same przez się aż do odwołania". I znów zabrałem się do dzieła - popchnšłem taczkę o jakieœ dwanaœcie kroków naprzód - a wtedy stanęła jej oto na drodze moja ulubiona uraza do ludzi. W tej tak rozmiłowany jestem!... Popychanie taczki i czuwanie nad niš zdałem na wolę losu... Uraza mówiła (a ma tak œwiętš rację): "Gdyby tylko ten a ten nie był tego a tego powiedział... Wiem, że po częœci i ja nie miałem słusznoœci (jestem tak sprawiedliwy!). Ale nigdy bym przecież nie był się posunšł aż do tego, aby rzec - albo aby pomyœleć - lub aby tak postšpić..." "Ba, ba, ba!... i gdzież to pan znów bawił, czym pan się zajmuje?", ozwał się mój doradca. "Z pewnoœciš nie popychaniem taczki". Więc znów zabrałem się do pracy. Przecież to wstyd doprawdy, żeby przez dziesięć sekund nie móc zapanować nad swš własnš myœlš. Jakaż to słaboœć, jakie rozlazłe niedołęstwo!... "Już pan znów skręcił z drogi", upomniał mnie mój mentor. "Myœl pan o pracy, którš pan masz wykonać, a nie o swych słabostkach". "Wszakże myœlałem przed chwilš tylko o tym, jak bardzo pan ma rację". "I to również niech pana nic teraz nie obchodzi, czy ja mam słusznoœć, czy jej nie mam. Pan się powinien interesować taczkš i tylko taczkš. Przy niej pan myœlš zostań. Niech pan przez niš się stara osišgnšć swe zbawienie - zbawienie tej godziny - tej oto minuty". Pchałem taczkę znowu przez jakiœ tuzin kroków. Wtedy stanęła przede mnš ulubiona obawa moja - tak czarna, jak nawałnica w górach; a dusza moja, objęta mrokiem szacunku i lęku, marzyła: "Wszystko mi Ÿle pójdzie - zawsze Ÿle wszystko idzie. Przy moim braku szczęœcia... Znalazłem się dziœ w takim fałszywym położeniu - nikt mi nie będzie wierzył! Co mam powiedzieć! Co mam"... "Taczka, taczka!", głos upomnienia znowu rozległ się nade mnš. "Do diabła z taczkš!", jawnie się zbuntowałem. "Żšdam, aby mi wolno było zastanowić się w spokoju nad mymi przykroœciami, bo w przeciwnym razie nic z nich mieć nie będę. I w ogóle zresztš... cóż to za głupia idea, aby całš uwagę zwracać tylko na rzecz tak podrzędnš, jak to bezcelowe popychadło, i zaniedbywać z tej racji naprawdę ważne sprawy!" "O, œwięty Kalasanty!", powiedział znów mój mentor. "Więc za pozwoleniem pańskim, niechże raz panu powiem, że ważne sprawy życiowe sš to właœnie te, które pan zwiesz małymi. ' Rzecz w wielkim stylu' - oto słynne słowa, z którymi występować i paradować lubiš dyletanci. 'Myœlenie o przyszłoœci' - oto pięknobrzmišce omówienie dla niezdolnoœci myœlenia o teraŸniejszoœci. Teraz zaraz... TERAZ... TERAZ... TERAZ... oto jedyna znana nam rzeczywistoœć - jedyna, która rzeczywiœcie działa. Los splata się z oczek rzeczy codziennych, cogodzinnych. Żwir na szynach nieraz wykoleja pocišg. Trochę arszeniku, przez niedbałoœć zapomniane w szafce i zamiast proszku do ciasta użyte, całš rodzinę truje. Przez drabinę, której pan z lenistwa i wygodnictwa nie ustawił należycie, kark pan skręci. Łyżka jedzenia, którš pan w siebie wrzuca, jak zboże w pytel młyński, przyprawia pana o niestrawnoœć, a przez to potem spełzajš na niczym wielkie radoœci pańskie i wielkie przedsięwzięcia. NiewyraŸnie napisane kilka liter, przez które z igły robiš się widły, naraża pana na poważny konflikt z najlepszym przyjacielem". Tak gderał dalej mentor, kiedy tymczasem ja, odbiegłszy znowu myœlš od mych taczek, wdałem się w marzeniach w rozmowę - wprawdzie w rzeczywistoœci zaledwie możliwš, ale na pewno bardzo przykrš - z pewnym mym znajomym: "Gdy go zobaczę, gdy będę do niego szedł, muszę być w łagodnym, cierpliwym nastroju, w usposobieniu pojednawczym - z góry już muszę wprawić się w ten stan ducha i nie dać się zeń wytršcić". "Nie masz pan po co wprawiać się naprzód w żadne stany ducha", mówił mentor. "Nie masz pan co teraz przygotowywać sobie tego, co pan pomyœli lub powie dopiero za dni dziesięć. Jest pan człowiekiem żyjšcym i ma pan za kilka centów temperamentu, a więc w każdym razie będziesz pan myœlał wtedy i mówił zupełnie co innego - tylko że szanowny pan woli teraz oto zabawiać się w teatr i urzšdzać sobie samotne przedstawienia w pojedynkę, gdy przeciwnika nie ma, aby móc być zupełnie pewnym swej roli bohatera. Tymczasem pan masz teraz pchać tylko tę taczkę. I na to obrócić wszystkie swe zdolnoœci. Pozwól pan, niech się przyszłoœć sama o siebie troszczy. Miejże pan, na Boga! wzglšd na swe pożałowania godne członki - ręce, nogi. Jakież bóle w mięœniach szykujesz pan sobie przez te rozmowy urojone! Niechże się pan przestanie troszczyć o to, co kiedyœ tam będzie - myœl pan o taczkach, tylko i wyłšcznie, i o niczym więcej". Lecz tego jednego właœnie uczynić nie zdołałem. Po prostu przekraczało to mojš możliwoœć. Nie uszedłem dziesięciu kroków, a już znów zjawiała się ukradkiem w mojej głowie taka jakaœ nędzna, mizerna myœl postronna, kaprys lub troska z ubocza, i wysadzały z zawiasów to, co zwę swym duchem. W tej grze nie mogłem wygrać. Lecz zaufanie moje do sposobu z taczkš jest, jak poprzednio, niezachwiane. Należy tylko tę metodę taczkowš stosować dostatecznie długo. XIV OMEGA A jednak, wbrew wszystkim i wszystkiemu, stało się w końcu oczywistym, iż moja budowa była chybionym krokiem - przynajmniej jeœli miało w niej chodzić o osišgnięcie przeze mnie jakiegoœ trwałego szczęœcia. Gdy bowiem wszystko zdawało się już być gotowe, gdy zboże wyrosło i kury się niosły, że lepiej nie trzeba - trzy z nich siedziały już nawet na jajach - gdy dzikim winem obrosło mi okno i jak aureola zielona uœmiechać się do mnie zaczynało - wówczas ja sam znienacka jšłem tracić humor i smętnym toczyć okiem po mojej pustelni. Samotnoœć nie mogła dać mi tego szczęœcia, którem wymarzył sobie. Zdawało mi się przedtem, że będę zdolny zawrzeć jakieœ monogamiczne małżeństwo z naturš, i tylko z niš wyłšcznie, zgoła niezależnie i w całkowitym oderwaniu od reszty ludzkoœci. Lecz, jak się okazało, danych do tego nie miałem, albo przynajmniej życie tego rodzaju nie mogło szkody mi nie wyrzšdzać. Myœlę, że zupełnie to samo spotkać musi każdego, kto jest naprawdę żywy. O tym mnie zresztš sama natura pouczała. Wszystko żyjšce chadzało w niej parami. Roœliny i drzewa kwitły kępami, rodzinami, a mrówki i wszystko inne dšżyło do tego, aby się kojarzyć z podobnymi do siebie. I tylko ja jeden oto - okruszyna, od społecznoœci oderwana - usiłowałem żyć całkiem samotnie. Cóż, ptakom i zwierzętom może to pochlebiało, że je podziwiałem, ale całkowicie do swojego życia one mnie jednak nie przyjęły... może dlatego, że nie potrafiłem ocenić właœciwie i w całej rozcišgłoœci wybornego smaku młodziutkich pędraków... a może... doœć że uczucie pewnej obcoœci pozostało. Coœ takiego było w powietrzu, jak gdyby: "Ty do nas nie należysz. To pozˆD˙ćD;ÇrňŒÚX_^‹ĺ]Ëa z twojej strony, gdy o to zabiegasz. IdŸ do podobnych sobie i przychodŸ tu do nas jedynie z wizytš. Do naszego życia całkowicie i tak się nie dostaniesz. Nie jesteœ przecież ptakiem, który mieszka w gnieŸdzie i żywi się robakami, ani wiewiórkš w dziupli, ani drzewem, abyœ mógł zapuœcić korzenie na jednym miejscu i tak pozostać". Pustelnik jest człowiekiem, który usiłuje stać się drzewem i z jednego tylko miejsca czerpać pokarm. A przecież jest on o wiele więcej niż tylko drzewem, i musi swe wysoce zróżnicowane życie podsycać sokami z wielu miejsc, a podniety musi mu dostarczać wielu różnych ludzi. NiedŸwiedŸ nie bywa nigdy tak nierozsšdny, aby chcieć żyć tylko pomiędzy wilkami - niechże i człowiek nie próbuje mieszkać poœród drzew wyłšcznie i obcować z tym tylko, co zowie się naturš - nie mogš mu one dać wszystkiego, czego potrzebuje do swego najbardziej osobistego życia. Sš ludzie typu roœlinnego - i typu zwierzęcego - i typu boskiego. Człowiek boskiego typu potrzebuje aury tego, co najbardziej duchowe na ziemi - czyli człowieka - aby móc osišgnšć całkowity rozwój. A przeto opuœciłem wkrótce mš samotnię - jak sšdzę, już na zawsze - i przetransportowałem łóżko, patelnię i garnczki do Nowego Jorku, do domu jednego z mych przyjaciół, który mieszka... Lecz co ma jego adres do powyższej przygody mej z próbš pustelnictwa? Od wydawcy Prentice Mulford urodził się 5 kwietnia 1834 roku w Sag Harbour, mieœcie położonym na Long Island, czyli w pobliżu nowojorskiej metropolii. Tam też się wychował. Solidnych szkół nie kończył, a poziom intelektualny, do którego doszedł, zdobył jako samouk. Przewodnikiem w samokształceniu była mu własna wrażliwoœć i własne bogate obserwacje społeczeństwa Ameryki dokonujšcej właœnie skoku cywilizacyjnego. Życiowe doœwiadczenia zbierał między innymi jako: kucharz okrętowy, poławiacz wielorybów, poszukiwacz złota w Kalifornii. Kiedy w roku 1863 w kalifornijskim piœmie ogłasza pierwszy swój szkic, posiada już dowcip i znajomoœć charakterów ludzkich, cechy obecne w całej jego póŸniejszej twórczoœci. Podoba się czytelnikom, wydaje jeszcze kilka szkiców i od około 1866 roku jest już dziennikarzem w piœmie "Wiek Złoty" w San Francisco. Przez krótki czas udaje mu się wydawać własne pismo - "Gazetę Stocktońskš". W roku 1872 jedzie do Europy jako agent reklamowy. Dwa lata mieszka w Anglii i wraca bogatszy o nowe przemyœlenia. Po powrocie jest znowu dziennikarzem. Otrzymuje stałš pracę w nowojorskim piœmie "Graphic". Takie ustabilizowane życie nie zadowala go. W New Jersey, w lesie buduje sobie chatkę, zktórej codziennie dojeżdża do pracy. Tam też pisze większoœć swoich szkiców. Wydaje je własnym nakładem. Bez żadnej reklamy osišga wielkš popularnoœć. Czytany jest na całym œwiecie, wszędzie tam, gdzie żywe sš ideały bliskie amerykańskiej wierze człowieka w siebie. Umiera w roku 1891 w łódce, którš właœnie miał wyruszyć w podróż do miejsca urodzenia - Sag Harbour. Pierwsze eseje Mulforda ukazywały się w czasopismach amerykańskich. PóŸniejsze drukowane były nakładem autora jako "Biblioteka białego krzyża" ("White Cross Library"), a następnie zebrane zostały przez niego pod wspólnym tytułem "Jakie posiadasz siły i jak ich masz używać" ("Your Forces and how to use them"). Kolejni wydawcy drukujšc zbiorki szkiców Mulforda nadawali ksišżeczkom własne tytuły. Eseje w tych ksišżkach częœciowo powtarzały się. Wydawany przez nas zbiorek zawiera większoœć szkiców objętych dwoma przedwojennymi tomikami "Moc ducha" i "Moc życia" [Trzaska, Evert i Michalski, Warszawa]. Razem z pozostałymi tytułami - "Przeciw œmierci", "Niewyzyskane siły życia", "ródło twojej siły" - stanowi pełnš reprezentację żywych do dziœ myœli Mulforda. Zdzisław Słowiński TREŒĆ Bóg w tobie 5 Prawo powodzenia 23 Jak wyrabiać w sobie odwagę 38 Narodziny myœli 51 O wielkiej sztuce zapominania 70 Przycišgajšca siła ducha 77 Siła 108 Siła, duch i mšdroœć 114 ANIOŁ Z MOCZARÓW I Alfa 118 II Założenie kamienia węgielnego 123 III O kupnie narzędzi - i o kupowaniu w ogóle 129 IV Moje kury134 V Trudnoœci umysłowe 138 VI Czym jest własnoœć 142 VII Religia w czynach147 VIII Troski tego œwiata 152 IX Za wysokie półki159 X Wszystko na swoim miejscu 164 XI Sprzeczka z pewnym drzewem 173 XII Motłoch w duszy 184 XIII Taczka zgryzot 188 XIV Omega 197 Od wydawcy 200 Okładkę projektował Jacek Kożuszek Opracowanie redakcyjne Anna Tymes Korekta Zbigniew Adamski ISBN 83-85559-08-6 Wydawnictwo "TOPORZEŁ" 50-950 Wrocław 2 skr. pocztowa 81 Ark. wyd. 9. ark. druk 7