Józefowicz Tadeusz Matczyna miłość I Krótki, październikowy dzień szybko zasunął nad światem ciężką zasłonę z ołowianych chmur, przez którą tu i ówdzie przedzierały się jaśniejsze plamki światła, jak blady uśmiech kończącego się dnia. Wkrótce też razem ze zmierzchem zaczął spływać dokuczliwy jesienny deszcz. Zrazu niezdecydowany, jakby próbował swoich sił, a potem monotonnie i uparcie począł wlewać się do wszelkich wgłębień na chodnikach, do dołków po kamieniach wyrwanych z bruku, i rozlewał się po wszystkich niżej położonych miejscach, tworząc kałuże, w których niczym w małych, przyćmionych lusterkach przeglądał się dogasający dzień. Wraz z tym deszczem wlewał się w ludzkie serca smutek i piekący ból beznadziejności. Dorota szła mechanicznie obok swojej sąsiadki. Nie mówiły do siebie ni słowa. Nie miały o czym rozmawiać. Jeszcze przed godziną nie wiedziały o swoim istnieniu. Zaledwie popatrzyły na siebie przez chwilę w sali, gdzie Niemcy zgromadzili grupę wysiedleńców z Warszawy i mieszkańców Pruszkowa. Tam Dorota dowiedziała się, że będzie mieszkać u tej starszej, na ciemno ubranej kobiety, obok której teraz szła w nieznanym kierunku wśród deszczu i ciemności. Zresztą nawet gdyby chciały nawiązać rozmowę, to i tak byłoby to niemożliwe. Szum deszczu, wycie wiatru i chlupotanie nóg w kałużach zagłuszało wszelkie inne odgłosy. Toteż Dorota nie myślała o nawiązywaniu znajomości w tych warunkach. Pragnęła tylko wypoczynku. Po nieprzespanej nocy musiała przebyć kilkanaście kilometrów wśród ruin kochanego miasta. Kontrola dokumentów, rewizja, ciągłe podchwytliwe pytania, niepewność, długie wyczekiwanie, przyjazd w nieznane i ta pogoda - wszystko to sprawiło, że Dorota stała się jakaś nieczuła i obojętna. W tej chwili nie myślała o tragicznej przeszłości ostatnich tygodni, o znajomych, przyjaciołach, o swoim mieszkaniu i o tym wszystkim, co utraciła. Jeżeli coś odczuwała, to chyba tylko to, że zamknęły się za nią jakby olbrzymie wrota, które oddzieliły ją od dotychczasowego życia i że znalazła się w innym, nieznanym świecie. Najchętniej usiadłaby gdzieś na mokrym chodniku i oddała się pod opiekę Morfeusza. Może przespałaby ten straszny koszmar. Tymczasem brnęły po kałużach wąskimi ciemnymi uliczkami, coraz bardziej oddalając się od centrum miasta. Wreszcie towarzyszka jej pchnęła niewielką furtkę, która ze zgrzytem otwarła się na wysypaną żwirem ścieżkę, odbijającą się jaśniejszym pasem od podwórka, w głębi którego majaczyły kontury niskiego domku. Wkrótce znalazły się w wąskiej sieni, gdzie powitało je żałosne miałczenie kota. Na głos swojego ulubieńca gospodyni jakby się ożywiła. Przemówiła do niego pieszczotliwie i pogłaskała po grzbiecie. Potem otworzyła drzwi i wprowadziła Dorotę do niedużego pomieszczenia, które, sądząc po zapachu jarzyn i suszonych grzybów, musiało być kuchnią. Gospodyni szybko zamknęła drzwi i, sprawdziwszy roletę w oknie, zapaliła niedużą lampę naftową. W nikłym jej świetle Dorota mogła przyjrzeć się swojej gospodyni. Była to może sześćdziesięcioletnia kobieta średniego wzrostu. Gęste, niegdyś czarne włosy przyprószył szron siwizny. Tylko oczy pozostały czarne, przenikliwe i jakieś niezgłębione. Dorota mimo woli odczuwała dziwny strach. W tej kobiecie było coś niezwykłego, tajemniczego, coś, co wzbraniało zbliżyć się do niej. Jak się jednak wkrótce okazało, ta nieznajoma starsza kobieta, mimo pozornego chłodu, zatroszczyła się o swoją sublokatorkę. Naszykowała jej wanienkę z ciepłą wodą, którą zaczerpnęła ze zbiornika wmontowanego w kaflową kuchnię, podała mydło i ręcznik i zaprowadziła do pokoju, aby mogła się w nim rozgościć. Potem zabrała się do rozpalania ognia pod płytą kuchenną i do podgrzewania przygotowanego uprzednio krupniku. Tymczasem Dorota poczęła gospodarzyć w swoim pokoju. Właściwie to było tylko pół pokoju. Gospodyni widać była uprzedzona, że będzie miała sublokatorkę, bo przygotowała swoje małe mieszkanie na jej przyjęcie. Pokój był przedzielony parawanem na dwie części, z których jedna była przeznaczona dla Doroty. Stało tam łóżko, krzesło i coś w rodzaju nocnej szafki. Na wprost wejścia do pokoju było okno zasłonięte roletą tak samo, jak pozostałe, a obok przy ścianie stała dwudrzwiowa szafa, ustawiona w taki sposób, że jedna połowa otwierała się na stronę Doroty, a druga na stronę jej gospodyni. Upewniwszy się, że może korzystać ze swojej części szafy, Dorota przystąpiła do zaprowadzenia ładu wokół siebie. Najpierw mokry płaszcz założyła na wieszak i zawiesiła po zewnętrznej stronie szafy. Potem otworzyła walizkę i poczęła wydobywać z niej cały swój majątek, jaki udało się jej uratować ze zburzonego mieszkania. W pokoju nie było lampy, ale światło docierające z kuchni przez uchylone drzwi dostatecznie rozpraszało mrok. Dorota z rozkoszą zanurzyła twarz i ręce, a potem całe ciało polewała wodą. Nawet nie zwróciła uwagi, że wanienka nie mogła się równać z jej wanną w Warszawie. Ta kąpiel była dla niej największą rozkoszą. Na szczęście miała w walizce trochę bielizny, toteż mogła nareszcie założyć ją i pozbyć się brudnej, przepoconej, noszonej od wielu tygodni. Po tym gruntownym odświeżeniu poczuła się lepiej. Pozostałą zawartość walizki umieściła w szafie i nocnej szafce. Z radością zauważyła przy tym, że w walizce znalazła się jej torebka, a w niej złoty zegarek i broszka ozdobiona szmaragdem, pamiątki po matce, oraz kilkadziesiąt złotych. Nie pamiętała nawet, kiedy umieściła torebkę w walizce i jak to się stało, że jej tego nie odebrali podczas rewizji. Tym większa teraz była jej radość. Kiedy gospodyni krzątająca się w kuchni oznajmiła, że krupnik czeka na stole, Dorota przypomniała sobie, że od poprzedniego dnia, kiedy to zjadła ostatnie suchary czerstwego chleba i popiła zimną wodą, nie miała nic w ustach i poczuła głód. Apetyt zwiększył się jeszcze bardziej, kiedy usiadła przy stole i uderzył w nią silny zapach gorącej zupy, w której pływały jarzyny, grzybki, a nawet drobne kawałki mięsa. Po wielotygodniowej głodówce kolacja ta wydała się jej prawdziwą ucztą królewską. Mimo to nie mogła jeść. Już po przełknięciu kilku łyżek poczuła nienaturalną sytość i zmęczenie. Resztę zupy jadła z wielkim wysiłkiem, by nie okazać się niegrzeczną wobec gospodyni. Ta jednak, widząc wysiłek Doroty, powiedziała spokojnie: - Niech się pani nie krępuje. Jeśli pani nie może, niech pani zostawi. Dorota zmieszała się i poczęła tłumaczyć, że zupa bardzo smaczna, tylko ona się zmęczyła i... Gospodyni nie dała jej jednak dokończyć. - Ja rozumiem. Za bardzo się przegłodziłaś, moja droga, ale jutro już będzie lepiej. Biedni ci ludzie, ile musieli wycierpieć. I po co to było robić to całe powstanie. Ja tam jestem prosta kobieta, a przecież wiedziałam, że to się nie może udać. Pytałam marszałka Piłsudskiego, generała Sikorskiego i mojego syna lotnika, który zginął w bitwie o Anglię i wszyscy odradzali. Jeszcze pod koniec lipca ostrzegałam jednego znajomego chłopca z tej armii podziemnej, ale kto tam posłucha starej. Ten chłopiec też zginął w powstaniu. Rozmawiałam z nim wczorajszej nocy. Mówił, że Warszawa zniszczona, że pełno trupów i rannych. Zgroza! W tym momencie Dorota rzeczywiście odczuła zgrozę. Na nowo stanęła przed nią cała tragedia, na nowo odczuła rozpacz i bezradność. Bezradność była tym większa, że oto znalazła się w nieznanym miejscu, w towarzystwie osoby chorej psychicznie, która w swojej chorej wyobraźni przyjmowała nieżyjących ludzi. Prawda, że była łagodna, opanowana i troskliwa, ale była jakaś tajemnicza. Co będzie, jak uzna siebie samą za królową Marysieńkę albo za jakąś inną królową czy świętą? Co robić? Wkrótce jednak miejsce strachu zastąpiła niepewność. Że kobieta, u której przyszło jej zamieszkać, była jakaś dziwna i tajemnicza, nie ulegało wątpliwości, ale nie wyglądała na osobę obłąkaną. Na pewno była dziwaczką, a może oszustką, która zajmowała się przepowiadaniem dla zysku. Dorota doszła do tego przekonania, kiedy gospodyni spytała ją, czym się zajmowała w Warszawie, a kiedy dowiedziała się, że jest filologiem i zna kilka języków, ożywiła się na dobre. - Kochana pani, to pani mi spadła jak z nieba. Widzi pani, ja prawie co noc kogoś do siebie zapraszam. Tylko niech mnie pani źle nie sądzi. Przecież już jestem stara baba i co mój mąż by powiedział, którego dawno pochowałam. - Gdzieżbym śmiała - zaoponowała Dorota. - Ja zapraszam tych, którzy od nas odeszli i przebywają po tamtej stronie. Późnym wieczorem kładę na stole kartkę papieru i ołówek i zapraszam różnych gości. Jak się taki duch zgłosi, zadaję mu pytanie, a on mi pisze odpowiedź na kartce. Czasem nikt się nie zgłosi, a czasem przyjdzie kto inny. Najwięcej mam kłopotu, kiedy przychodzi ktoś z cudzoziemców. Ja nie znam obcych języków. Trochę po niemiecku i po żydowsku, ale to za mało, żeby odczytać i zrozumieć. Muszę prosić tych, co znają obce języki. Z niemieckim, francuskim jeszcze pół biedy, bo są tu tacy, co znają te języki, ale gorzej z łaciną czy greckim. Łacinę zna wprawdzie ksiądz, ale on nie chce mi tłumaczyć, bo mówi, że to grzech i tylko każe się modlić za nieboszczyków. A jaki to grzech. Po chwili upewniła się jeszcze czy Dorota zna łacinę, a kiedy dowiedziała się, że nie tylko łacinę, ale grecki i sanskryt, o którym nigdy nie słyszała, angielski, hiszpański i włoski, nie mówiąc już o rosyjskim, niemieckim czy francuskim, rozpromieniła się i oprócz współczucia nabrała szacunku do Doroty. II Nazajutrz, kiedy Dorota się obudziła, długo leżała w zaciemnionym pokoju, usiłując przypomnieć sobie wydarzenia ubiegłego dnia, a zwłaszcza wieczoru. Spała smacznie i czuła, że sen ją pokrzepił. Teraz starała się ponownie przeanalizować wszystko, co usłyszała od tej nieznajomej kobiety, z którą miała mieszkać nie wiadomo jak długo. Nigdy nie zetknęła się z tak zwanymi duchami i nie wyobrażała sobie, by można je przywoływać. Skoro rozumiały, co się do nich mówiło po polsku, to czemu odpowiadały w swoich językach. To zakrawało na jakieś wielkie krętactwo. Tylko po co to wszystko. Czym ta kobieta chciała jej zaimponować. Co powie, jak duchy nie będą dawać odpowiedzi na piśmie. Za drzwiami było słychać krzątaninę. To gospodyni była na posterunku. Mimo opuszczonej rolety w pokoju nie było całkiem ciemno, bo przez szpary w drzwiach wpadało jasne światło. Widocznie dzień był słoneczny. Spojrzała na zegarek. Dochodziła ósma, a więc spała chyba 12 godzin. Nie miała ochoty dłużej leżeć w łóżku. Poczęła się szybko ubierać. Trochę czuła się nieswojo, że odpoczywała tu jakby była na wczasach, gdy może trzeba było w czymś pomóc pani domu. Z drugiej strony była ciekawa, jak się dzisiaj zachowa ta tajemnicza kobieta. Może jej kontakt z duchami, o jakim wczoraj opowiadała, to tylko chwilowe urojenie, do którego już dzisiaj nie będzie wracać? Kiedy weszła do kuchni, okazało się jednak, że nic się nie zmieniło. Gospodyni wręczyła jej z dumną miną zapisaną kartkę. Dorota w pierwszej chwili stanęła jak skamieniała. Kartka zapisana była pięknym pismem starogreckim. Treść pisma była niejasna, a raczej dwuznaczna, niczym przepowiednia pityjska, ale pod względem gramatycznym nienaganna. Dorota z miejsca przetłumaczyła tekst, nie pytając o nic. Natomiast gospodyni wiedziała, o co chodzi, bo dziękując, z zadowoleniem kiwnęła głową. - Jak to dobrze, że pani u mnie zamieszkała. Nie muszę szukać tłumaczy. Zresztą gdzie bym znalazła kogoś takiego. Dorota nic z tego nie rozumiała. Nie chciała jednak pytać. Powróciły tylko do niej te same wątpliwości, co wczoraj. Po co ta cała mistyfikacja? Oszustwo czy obłęd? Że gospodyni nie znała starogreckiego, nie ulegało wątpliwości. Po co miałaby się kryć z czymś, z czego raczej mogłaby być dumna. Zresztą tłumaczenia Doroty słuchała z uwagą i widać było z wyrazu jej twarzy, że zrozumiała wszystko, dopiero kiedy Dorota skończyła tłumaczyć. Potem wyjaśniła, że na tej kartce był przepis na nacieranie bolących nóg, który przekazał jej Hipokrates, o co go wczoraj prosiła. Dorota miałaby wiele pytań, ale uznała, że nie warto ich zadawać. Przecież ta dziwna kobieta niczego jej nie wytłumaczy. Nie powie, kto tu w Pruszkowie jest takim poliglotą i wypisuje odpowiedzi, które ona przedstawia na dowód kontaktu z duchami. Nie powie, po co to robi. Toteż Dorota postanowiła o nic nie pytać i zachowywać się obojętnie do praktyk spirytystycznych tej kobiety. Będzie jej tłumaczyć wszelkie pisma, jakie się pojawią i niech się cieszy. Dobrze byłoby poznać kogoś, kto zna tyle języków, ale wiedziała, że na razie było to niemożliwe. I tak zaczął się monotonny czas oczekiwania. Dorota jak mogła starała się pomagać gospodyni w jej drobnym gospodarstwie. Posypała kurom ziarna, dorzuciła królikom siana, ale właściwie nie miała zajęcia. W ciągu dnia przychodziły jakieś interesantki po poradę, a w nocy przychodziły duchy, które odpowiadały na zadawane pytania. Wprawdzie żadnego z nich Dorota nie widziała, ale każdej nocy słyszała za parawanem jakieś ciche szepty i skrobanie ołówka po kartce, którą wraz z ołówkiem spirytystka kładła na stoliku co wieczora. Każdego dnia z rana Dorota odczytywała wiadomości przekazywane w nocy przez jakiegoś ducha. Nie wszystkie były pisane w obcym języku, ale weszło w zwyczaj, że Dorota odczytywała wszystkie kartki. Gospodyni miała słaby wzrok i wolała korzystać z pomocy Doroty. Tymczasem Dorocie sprzykrzyło się udawanie i postanowiła pokazać, że zna tajemnicę wywoływania duchów i zdemaskować, jak się jej wydawało, gospodynię. Wprawdzie mogła w ten sposób zrazić ją do siebie, ale może poznałaby dzięki temu osobę, która wypisywała za duchy odpowiedzi i dostarczała je spirytystce. Gospodynię jakoś ułagodzi. Zresztą nie zastanawiała się bliżej nad konsekwencjami. Obmyśliła plan i czekała na okazję. Wreszcie okazja się nadarzyła. Któregoś wieczoru gospodyni naszykowała jak zwykle na swoim stole kartkę i ołówek, po czym poszła do kuchni, by namoczyć fasoli na jutrzejszy obiad. Na taką chwilę tylko czekała Dorota. Szybko prześliznęła się na drugą stronę pokoju, zabrała kartkę leżącą na stole i na jej miejsce położyła swoją, z dawna naszykowaną, i w mgnieniu oka znalazła się na swoim łóżku. Teraz dopiero zdała sobie sprawę z tego co zrobiła. Co będzie, jak gospodyni zamiast swojej zapisanej uprzednio kartki znajdzie inną kartkę całkiem czystą. Przeraziła się na tę myśl. Przez moment chciała nawet z powrotem wymienić kartki, lecz było już za późno. Gospodyni właśnie wracała z kuchni. Co będzie, jeśli zechce sprawdzić podłożoną kartkę? Obawa była jednak niepotrzebna. Przez długi czas po drugiej stronie pokoju panowała cisza. Wreszcie dał się słyszeć cichy szept i rozpoczęło się skrobanie ołówka. Dorota prawie nie spała tej nocy. Kiedy przez szparę po usunięciu rolety zobaczyła pierwsze światło i przysunęła do oczu kartkę zabraną ze stołu, zamrugała powiekami z wrażenia. Na kartce nie było żadnego napisu. A więc gospodyni nie podkładała zapisanych kartek. Co to mogło znaczyć? Z biciem serca czekała na przebudzenie gospodyni, spoglądając co chwila na zegarek. Ubrała się i czekała w napięciu. Wreszcie gospodyni wstała i wyszła do kuchni. W ślad za nią podążyła Dorota z bijącym sercem. Gospodyni również była jakaś podniecona. Skoro tylko ujrzała Dorotę, podała jej zapisaną kartkę ze słowami: - Zobaczymy, co Napoleon mówi o zakończeniu wojny. Kiedy to się skończy. Dorota drżącą ręką wzięła kartkę. Ukradkiem spojrzała na lekko naddarty rożek i bladą kreseczkę na brzegu. Aby nie mieć żadnych wątpliwości czy i jej kartka nie została wymieniona, Dorota naznaczyła ją przed zamianą. To na pewno była jej kartka. Widniał na niej wykaligrafowany napis w języku francuskim: - Hitler odejdzie znad Wisły, jak ja znad Berezyny, za dwa miesiące. III Po tym wydarzeniu Dorota zaniechała wszelkich dociekań. Poczuła się zdruzgotana. Jej trzeźwy umysł odrzucał wszelkie zjawiska nadprzyrodzone. Wszystko to, czego była świadkiem, starała się tłumaczyć na wszelkie sposoby, ale jej zmysły i wrażenia mówiły jej podświadomie, że w tym kryła się jakaś wielka tajemnica, której nie potrafiła wyjaśnić. Swojej gospodyni już nie uważała ani za obłąkaną ani za oszustkę. Nawet kartki, które nadal odczytywała, traktowała z jakimś szacunkiem. O ile dawniej szepty i skrobanie ołówka wprawiało ją w stan małego rozdrażnienia, o tyle teraz to wszystko stało się dla niej jakimś misterium. Niekiedy odczuwała nawet zabobonny lęk, zwłaszcza kiedy na dworze hulał wiatr, tłukący o szyby strugami deszczu, a dokoła roztaczały się nieprzeniknione ciemności. Wtedy cichy, niezrozumiały szept, szelest papieru i odgłosy tańczącego po nim ołówka brzmiały jak tajemnicza mowa z innego świata. Nareszcie nadeszła oczekiwana zmiana i spełniła się przepowiednia Napoleona. Mroźne wichry i śnieżyce wyparły jesienną pluchę, a w ślad za nimi ruszyła od wschodu niczym zimowa burza armia radziecka, która w błyskawicznym tempie oczyściła olbrzymi szmat polskiej ziemi z hitlerowców i przesunęła front daleko na zachód. Warszawa była wolna. Zaczął się powrót wygnańców do zrujnowanego miasta, ale wracać z początku mogły tylko jednostki. Olbrzymia część warszawiaków osiedlała się w innych miastach. Dorota również nie miała po co wracać. Nie było domu, w którym mieszkała, nie było uczelni, w której pracowała, nie miała nikogo z bliskich w Warszawie. Tak jak jej matka urodziła się i wychowała w Łodzi. Ojca nie pamiętała, gdyż zginął na froncie podczas pierwszej wojny, kiedy była małą dziewczynką. Była jedynaczką i cały czas mieszkała z matką aż do jej śmierci. Na łódzkim cmentarzu spoczęła jej matka. W Łodzi też miała dalszą rodzinę. Na kilka lat przed wojną dostała pracę w Warszawie, gdzie mieszkała aż do powstania. Z rodziną nie widziała się przez cały czas wojny, toteż teraz czekała tylko na moment, kiedy będzie mogła się dostać do Łodzi. Wreszcie uruchomiono pierwsze pociągi i Dorota nie czekała dłużej. Ostatniego dnia przed wyjazdem była z lekka podniecona. Wprawdzie wiedziała, że w Łodzi nie było walk i nie przypuszczała, by kogoś z krewnych miało spotkać coś złego, ale przecież nie miała pewności. Poza tym podróż koleją w tamtych czasach była wyczynem nie lada. Położyła się wcześniej w nadziei, że prześpi te długie godziny oczekiwania, lecz wprost przeciwnie, nie mogła zasnąć. Tylko gospodyni jak zwykle rozmawiała z jakimś duchem. Musiała to być niezwykła rozmowa, bo nie było słychać piszącego ołówka, tylko głośniejszy niż zwykle, ożywiony szept. Dorota odczuwała jakieś napięcie i ciekawość. W jaki sposób odpowiadał duch, skoro nie pisał? Tego jednak nigdy się nie dowiedziała. Wreszcie ucichły szepty i w tej ciszy zadźwięczały delikatne struny harfy. Na próżno Dorota starała się zorientować, skąd płynęła ta muzyka. Ogarnął ją jakiś błogi spokój i zapomnienie. Było jej po prostu dobrze. Nagle coś lekkiego spadło na jej kołdrę i rozlał się dokoła zapach świerku. Przesunęła ręką i chwyciła wilgotną gałązkę świerkową. Nie wiedziała, kiedy zapadła w głęboki sen. Obudziła się spokojna i wypoczęta z gałązką świerkową w dłoni. Przypomniała się jej ostatnia noc i ten cudny sen, jak się jej przez chwilę wydawało. Tylko skąd ta świerkowa gałązka. Kiedy weszła do kuchni, krzątała się tam już gospodyni. Zwykle poważna i zamyślona, tym razem zdradzała ożywienie. Dorota nigdy nie zadawała pytań dotyczących seansów spirytystycznych, ograniczając się jedynie do czytania i tłumaczenia tekstów. Tym razem jednak nie wytrzymała i po śniadaniu spytała, co to działo się w nocy i w jaki sposób znalazła się ta gałązka na jej pościeli. Choć po owej wymianie kartek przestała się zajmować poszukiwaniem prawdy o działaniu spirytystki, to jednak w ostatniej chwili przyszło jej na myśl, że ten kawałek świerku podrzuciła jej gospodyni. Przypuszczenie to było jedynym realnym rozwiązaniem całej zagadki. Gospodyni widać czekała na pytanie Doroty, bo natychmiast zaczęła objaśniać wydarzenia ostatniej nocy pewnym głosem osoby, dla której nie było tajemnicy w tym, co zaszło. - W tym, co tu się działo, nie było nic nadzwyczajnego, choć przyznaję, że takie zdarzenia występują rzadko. Niech pani sobie wyobrazi, że w poprzednim wcieleniu pani była również córką tej samej matki, co teraz, w tym wcieleniu. Matka panią wtedy bardzo kochała, tak zresztą jak tym razem. Otóż wówczas, kiedy pani była małą dziewczynką, mama usypiała panią graniem na harfie. Kiedy dowiedziała się, że czeka panią ciężka podróż i żyje pani w napięciu, przyszła panią pocieszyć i utulić do snu, jak to bywało w waszym poprzednim wcieleniu. Tę gałązkę ułamała mama ze świerku znad swojego grobu w Łodzi i przyniosła pani na pamiątkę i w dowód swojej matczynej miłości. Dorota była oszołomiona tym wyjaśnieniem. Już nie podważała prawdziwości słów spirytystki i w głębi serca nie kwestionowała ich, ale to co przeżywała było tak fantastyczne i nieprawdopodobne, że czuła się, jakby była w jakimś niezwykłym śnie. Bez słowa spojrzała na zegarek i poszła do swojego pokoju. Po chwili wróciła ubrana w płaszcz i gotowa do drogi. Postawiła walizkę na podłodze i ze złotym zegarkiem, pamiątką po matce, którą udało się jej ocalić, podeszła do gospodyni. - Na mnie już czas. Wprawdzie nie wiem, kiedy odejdzie pociąg, ale lepiej być wcześniej na miejscu. Chciałam się pożegnać i podziękować pani za wszystko. Niech pani weźmie to na pamiątkę. To mówiąc, podała złoty zegarek. Stara kobieta ze łzami w oczach przytuliła ją do siebie i pocałowała w czoło. - Jedź z Bogiem, moje dziecko. IV Długo Dorota czekała na pociąg. W głowie miała szum i nie mogła zebrać myśli. Stała oparta o ścianę stacyjnego budynku i wpatrywała się w swoją gałązkę, której igiełki lśniły w ostrym marcowym słońcu niczym drobne szmaragdy. Wreszcie nadszedł pociąg i drzwi jednego z wagonów otwarły się wprost na Dorotę. Jedną ręką złapała za uchwyt drzwi, a drugą trzymała walizkę. I tak, z gałązką świerkową przypiętą do płaszcza, wcisnęła się, a raczej została wepchnięta przez napierających z tyłu ludzi do przeładowanego pociągu. Stała całą drogę. Nie czuła zmęczenia, nie czuła tłoku napierającego na nią ze wszystkich stron. A jeżeli nie upadła, to tylko dlatego, że w ścisku było to niemożliwe. Kiedy wyjeżdżała z Pruszkowa, świeciło jasne promienne słońce, za to Łódź powitała ją ostrym zimnym wiatrem, który miotał mokrymi płatami śniegu. Po niebie przewalały się ciężkie szare chmury, sypiące na przemian płatami śniegu, to znów roniące gęste krople deszczu. Od czasu do czasu silny porywisty wiatr rozdzierał chmurzystą zasłonę i odsłaniał skrawek bladobłękitnego nieba jaśniejszy po zachodniej stronie, gdzie promieniste słońce udało się już na spoczynek. Dorota mechanicznie szła wąskimi błotnistymi ulicami, nie zważając na mokry śnieg i przejmujący wiatr. Do domu, w którym zamieszkiwała jej rodzina, było zaledwie około pół kilometra. Dorota jednak kierowała się w innym kierunku. Trzymając w jednej ręce walizkę, a w drugiej świerkową gałązkę, która jak czarodziejska różdżka wskazywała drogę, szła na cmentarz. Szybko zapadał zmierzch, toteż zanim dotarła do cmentarza, zrobiło się zupełnie ciemno. Niepewna co ma robić, stała chwilę. Przez ten czas przyzwyczaiła się do ciemności, zwłaszcza że rozwarły się na chwilę gęste chmury i wyjrzał spoza nich blady sierp księżyca. Przypomniała sobie drogę. Szła teraz nie zważając na kałuże rozpryskujące się pod jej stopami. W ciszy omijała smutne groby i pochylone nad nimi krzyże, które zdawały się wyciągać ku niej swe ramiona. Wreszcie ujrzała niebieskawobiały marmurowy krzyż. Była u grobu matki. Znowu zapanowała ciemność, bo księżyc skrył się za chmurami, a stojące dokoła drzewa uzupełniały mrok. Dorota długo stała, bezradnie wpatrując się w ciemny gąszcz świerkowych gałęzi zwisających nad grobem. Wreszcie znów ukazał się księżyc i w ciemnozielonym tle ujrzała jasny punkcik. Pochyliła się nad nim. Był to ślad po odłamanej gałązce. Przyłożyła do niego swoją. To była gałązka z grobu jej matki. 24