Giowanni Guareschi Don Camillo Od Wydawcy W Roncole Verdi, w domu, gdzie Giovannino Guareschi spędził ostatnie lata i gdzie wciąż jeszcze istnieją żywe świadect- wa jego obecności, na obszernym i zalanym światłem poddaszu kryje się cały dorobek twórczy, jaki powstał podczas jego bardzo intensywnej działalności pisarskiej. Każdego, kto przekracza próg tego domu i wchodzi na podda- sze, ogarnia stopniowo trudne do opisania wrażenie łączące w so- bie niejako paradoksalne odczucie niesłychanej skromności a jed- nocześnie niezmiernej wielkości Guareschiego. Tu na górze jasnym staje się powód owego oczarowania. Na dwóch dużych stołach stojących pośrodku i w wielu szafach otaczających pomieszczenie ze wszystkich stron leżą w najle- pszym porządku setki i tysiące cierpliwie skatalogowanych stro- nic, na które Guareschi przelewał przez lata swoją namiętność do pisania, do swoich bohaterów, do swojego świata. Tego świata, który lubił nazywać małym światkiem (może to właśnie z owej skromności?), i który narzucił całemu wielkiemu światu, od Ame- ryki po Japonię, omijając granice ideologii niczym bariery celne, dzięki okruchem wiecznej prawdy obecnym w jego twórczości - a osiągnął to jako jedyny z wielkich pisarzy. To, co dziś możemy nazywać "archiwum Guareschiego" za- wdzięczamy pełnemu miłości wysiłkowi jego dzieci. Z uwagi na bogactwo materiału (całe roczniki czasopism, wycinki z gazet, maszynopisy i rękopisy) uporządkowanie całości zabrało lata pra- cy. I teraz, kiedy dobiega ona już końca, wydawca dostąpił za- szczytu wzięcia udziału w otwarciu owego archiwum. W ten właśnie sposób narodził się pomysł powstania niniejszej książki. Większa część z obszernej spuścizny Guareschiego została opu- blikowana w czasopismach i gazetach. W porównaniu z tym sto- sunkowo niewiele materiału doczekało się wydania w formie książkowej. Przegląd kolejnych smakowitych epizodów z toczącej się odwiecznej braterskiej walki między don Camillem a Peppo- nem nasunął myśl, że jest tu zgromadzony materiał wystarczający do stworzenia książki, która w sposób całościowy mogłaby stano- wić wyraz hołdu dla życia "Niziny" i jej bohaterów, tak lubianych przez czytelników, oraz dla samego autora. Stąd też wziął się tytuł, mający w sobie coś odświętnego: "Czte- ry pory roku don Camilla". Brzmi on tak również z innego powodu. Podczas tworzenia wyboru opowiadań, które mogłyby się złożyć w jeden ciąg, oka- zało się, że właśnie przedstawienie historii roku kalendarzowego, z następującymi po sobie jego porami, będzie najlepszym sposo- bem uczczenia pamięci Autora i wyjściem naprzeciw jego ewen- tualnym oczekiwaniom. Tak jak "Don Camillo" z 1948 r., tak i ten tom opisuje wydarzenia, które miały miejsce między grud- niem jednego a grudniem następnego roku. Przedstawiając czytelnikom niniejszą książkę, wydawca jest pewien, że sprawił nią przyjemność Autorowi, Jego Dzieciom i milionom czytelników, którzy wciąż niezmiennie kochają Gua- reschiego. Mediolan, kwiecień 1986 Droga Dobra Atmosfera nagle zaczęła się rozgrzewać. Tak się zawsze działo w tych stronach: miesiącami wszystko szło jak po maśle i zdawało się, że już będzie trwało wiecznie. Aż nagle Pepponowi skakało ciśnienie i zaczynały się kłopoty. Peppone został wezwany przez szefa z miasta, a po powrocie minę miał rozeźloną, co zwiastowało burzę. Najpewniej obarczyli go kampanią wyborczą; wracała ta sama śpiewka, co przed pięciu laty. Pierwszy wiec wyborczy został starannie zorganizowany i pew- nego sobotniego popołudnia plac był zapchany czerwonymi, którzy zwalili się ze wszystkich stron. Don Camillo znalazł się w środku tego zamieszania zupełnie nieszczęśliwym trafem: miał odebrać worek mąki kukurydzianej w Castelletto, więc zaprzągł do małego wózka swoją starą szkapę, która nazywała się Peppo. To też był przypadek, bo don Camillo przyczepił jej to imię bez najmniejszego zamiaru czynienia aluzji i, jak opowiadał wszem i wobec, nieraz było mu przykro, że z powodu dialektu, który nie robił różnicy między Pepó-koniem a Pepó-Pepponem, można by sobie pomyśleć o Bóg wie jakich ukrytych zamiarach. Tłumaczył, że sto razy próbował zmienić imię zwierzęciu, ale koń, jeśli się na niego nie wołało Pepó, nie reagował. - Trzeba by było, żeby pan wójt zmienił imię - mawiał za każdym razem don Camillo. Tak więc don Camillo zaprzągł szkapę do dwukółki, zarzucił na plecy obowiązkową baranicę i wyszedł z podwórza plebanii ze szczerym zamiarem przejechnia przez plac i skręcenia na drogę do Castelletto. Ale natknął się na mrowie ludzi, i kiedy don Camillo mówił "przepraszam", oni odwracali się i obrzucali go spojrzeniem, które mówiło: "Kim jest ten przeklęty, co chciałby, żebym się przesunął?" A potem nagle pojawił się Chudy będący w służbie porządko- wej. - Stać! - powiedział. - Muszę jechać do Castelletto - wyjaśnił don Camillo. - Jeżeli mógłbyś mi powiedzieć, jak mogę tam dotrzeć, nie przecinając placu... - Poczekajcie, aż skończy się wiec, a potem pojedziecie! - od- parł kategorycznym tonem Chudy. Don Camillo rozłożył ręce i stał spokojniutko, paląc połówkę swojego toskańskiego i czekając, aż go przepuszczą. Właśnie zabrał głos Peppone; to jasne, że dostrzegł don Camilla przyblokowanego w tłumie, więc nie pozwolił sobie na zmarnowa- nie okazji i dał mu do zrozumienia, jakie to czasy teraz nadeszły. - Nawet jeśli jakiś reakcjonista, który ma zatkane uszy i nie dostrzega tego, to jednak bliski jest jak nigdy czas odwetu proleta- riatu! Wielu łudzi się widząc, że lud pracujący od jakiegoś czasu nie burzy się i nie robi wrzawy. Proletariat jest jak działo, które strzela nie dla przyjemności strzelania, ale tylko wtedy, kiedy wybrany został obiekt ostrzału! Wkrótce usłyszycie huk armatni! Tak zwana klasa rządząca, która wyzyskuje i tyranizuje proletariat, właśnie kończy swoją dochodową gierkę. Klasą rządzącą jest lud, który pracuje i produkuje i który musi mieć należne sobie miejsce... Peppone przemawiał jeszcze dobrą chwilę w tym samym tonie, a w pewnym momencie zakrzyknął: - Nikt nigdy nie potrafi zatrzymać tryumfalnego pochodu idei proletariackiej, nikt! Nawet jeżeli umie myśleć po amerykańsku i mówić po łacinie! Kto ma uszy, niechaj słucha! Wszyscy chichocząc odwrócili się w stronę don Camilla, a on spytał głośno, zwracając się w kierunku trybuny: - Do mnie pan mówi? - Nie, mówię do pańskiego konia, który ma lepszy słuch i le- piej rozumie! - wykrzyknął Peppone. Don Camillo przestał się czymkolwiek przejmować, bo stwier- dził: - To logiczne: konie łatwo się rozumieją... Po Pepponie zabrał głos ktoś inny, więc don Camillo zobaczyw- szy, że to się chyba nigdy nie skończy, uruchomił Peppa i wrócił na podwórze plebanii. Po kwadransie skończyły się przemówienia, ale ludzie stali na placu i gadali, a Peppone i jego sztab generalny prowadzili uzu- pełniający wiec w cieniu trybuny. Aż tu nagle pojawił się don Camillo, ale nie miał już swojej dwukółki, tylko wózek z wysokimi burtami i między dyszlami nie było konia, tylko on sam. Koń stał na wózku, a na karku miał zawiązaną wielką czerwoną chustę. Ludzie stanęli z rozdziawionymi gębami zadziwieni tym wido- kiem, a don Camillo w dalszym ciągu ciągnąc swój wózek, rozpoczął przejazd przez plac. Kiedy dotarł do trybuny, zatrzymał się, oparł się na dyszlu i wyciągnął z kieszeni chusteczkę do wytarcia potu. Napotkał spojrzenie Peppona. - Widzi pan? - tłumaczył don Camillo, sapiąc z wysiłku -jaką siłę ma propaganda, kiedy jest tak dobrze robiona jak pańska? Koń, który ma dobry słuch, po usłyszeniu pańskiego przemówie- nia nie chce więcej słyszeć o ciągnięciu dwukółki. Teraz na ciebie kolej! - mówi. No i musiałem stanąć przy dyszlu. Trzeba się z tym pogodzić, że świat schodzi nieuchronnie na lewo. Peppone zbliżył się na kilka kroków i ująwszy się pod boki, stanął z groźną miną przed don Camillem. - No właśnie - powiedział don Camillo uśmiechając się - kło- pot z tym, że teraz trudno pojąć, dokąd chce zmierzać koń. Peppone odsunął kapelusz na tył głowy. - A więc dla was proletariat to bydło? - spytał złowrogo Pep- pone. - Nie mam pewności - odparł don Camillo. - Niech pan spróbuje zapytać konia, który ma lepszy słuch od mojego i rozu- mie więcej ode mnie. Na szczęście w tym momencie przybył sierżant karabinierów i nie stało się to, co się miało stać. Sierżanta aż zatkało, kiedy zobaczył don Camilla tak umiejscowionego. - Co to za rozróba? - spytał sierżant. - Żadna rozróba - odpowiedział don Camillo, stając ponownie między dyszlami i manewrując, żeby zawrócić na podwórze ple- banii. - To rewolucja proletariacka, która wsiadła na dwukółkę, zajęła miejsce starej klasy rządzącej i prowadzi kraj do promien- nego celu. Po odstawieniu konia do stajni don Camillo poszedł rzucić okiem do kościoła, a mijając główny ołtarz, usłyszał głos Ukrzyżowanego Chrystusa. - Don Camillo, po coś wyczyniał takie dziwactwa? - To nie dziwactwa - odpowiedział don Camillo - tylko figura- tywna alegoria dla wykazania głupoty w tezach Peppona. - Ta alegoria tu nie pasuje. Postępując w ten sposób, roz- jątrzyłeś jeszcze bardziej serca tych ludzi. Sprowokowałeś ich. - Nie - stwierdził don Camillo. - To ja zostałem sprowokowa- ny. To Peppone wyskoczył z tą historią z koniem. Powiedział, że nie mówi do mnie, tylko do konia, który rozumie lepiej ode mnie. Więc wsadziłem na wózek konia i zająłem jego miejsce między dyszlami. - I zasługujesz na to, żeby tam zostać, don Camillo. Ty nie reprezentujesz frakcji opozycyjnej wobec Peppona, ty musisz re- prezentować mądrość, która interweniuje u dwóch opozycyjnych stronnictw i doprowadza je do poszanowania wiecznego Prawa. Jeśli występujesz pod sztandarami jednej z frakcji, to jak możesz pokazywać tablice wiecznego Prawa ludziom z drugiej frakcji 10 i mówić im: "To są Prawa Boga"? Bo oni wtedy na to: "Nie, to są prawa wrogiej frakcji!" Don Camillo rozłożył ręce. - Jezu, frakcje są dwie: Chrystusa i antychrysta. Ja nie mogę stać pomiędzy nimi dwiema, bo muszę walczyć w szeregach Chrystusa. - Don Camillo, bluźnisz, czyniąc ze swojego Boga szefa partii. Bluźnisz podwójnie, dlatego że wystawiasz los Boga na łaskę ostatecznego rezultatu walki pomiędzy dwiema frakcjami, oraz dlatego że uważasz, iż twój Bóg może walczyć po stronie jednej frakcji, a przeciwko drugiej. Patrząc przez pryzmat prawa stwo- rzonego przez ludzi można stwierdzić, że istnieją tacy, którzy go strzegą albo je łamią. Ale człowiek sprawiedliwy nie mówi: jes- tem po stronie prawa, a więc muszę walczyć w szeregach obrońców prawa. Człowiek sprawiedliwy trwa przy prawie i stoi na straży jego czystości i doskonałości, ażeby nie dopuścić do tego, że jego obrońcy będą chronić prawo aktami, które mu się sprzeciwiają. Istnieje Prawo Boga i istnieją ludzie, którzy działają przeciwko Prawu Boskiemu, jak i ludzie, którzy walczą o jego zwycięstwo. Ale twoje miejsce jest poza frakcjami; masz stać na straży Prawa Boskiego, aby nikt go nie naruszył, aby zachowało swoją czystość i aby czyste, nieskalane, pełne blasku mogło być przedstawiane członkom jednej i drugiej strony jako najwyższe upomnienie. Don Camillo podniósł oczy do nieba. - Jezu, więc co mogę teraz zrobić? Stać nieruchomo, kiedy inni idą? - Idź, don Camillo, idź prostą drogą Boga. I jeżeli stwierdzisz, że ktoś inny idzie tą samą drogą co i ty, rozraduj się w głębi twego serca. Ale jeśli w pewnej chwili zostaniesz sam, bo inni, którzy szli u twego boku, zejdą z drogi Pana, żeby pójść na skróty, smuć się, lecz pozostań na drodze Pana. Przywołuj ich pełnym głosem, błagaj, by weszli z powrotem na słuszną drogę, ale ty sam nie schodź z drogi Pana. Nigdy, don Camillo, nigdy! Niech cię nie kusi fakt, że droga na skróty, którą poszedł ten, co z tobą maszero- wał, wkrótce połączy się z drogą Pana i skróci marsz. Droga Pana 11 nie ma skrótów..Ten, kto choćby na małą chwilę schodzi z drogi Dobra, kroczy drogami Zła. Jeśli zawsze będziesz szedł po drodze Dobra, będziesz głosem przywołującym na właściwą drogę tych wędrowców, którzy pobłądzili. Don Camillo pochylił głowę. - Jezu - wyszeptał - spraw, abym nigdy nie stracił orientacji. - Jeżeli zawsze będziesz wpatrzony w Znak, który wskazuje szczyt góry, tam gdzie kończy się ziemska droga Dobra, a zaczyna droga Niebios, nie pomylisz się nigdy, don Camillo. Jeżeli zaś w pewnym momencie nie będziesz widział tego Znaku, będzie znaczyło, że jesteś poza drogą. Kto idzie dobrą drogą, w» każdym momencie widzi ten Znak. Wróć na dobrą drogę, a ponownie Go zobaczysz. In hoc signo vinces. - Zwyciężymy - szepnął z pokorą don Camillo. Atmosfera w dalszym ciągu podgrzewała się, bo historia prole- tariusza - Peppo, ciągniętego przez pseudoklasę rządzącą - don Camilla, odbiła się szerokim echem w miasteczku i okolicy. Ale don Camillo chciał pozostać na dobrej drodze i dlatego, choć cierpiał męki piekielne, odmówił sobie pozwolenia na wyjście z domu i na mieszanie się w całą sprawę. Ale pewnego dnia nie mógł już dłużej wytrzymać, a było to wtedy, kiedy zdarzyła się afera z tablicą pamiątkową. Tablicę wmurowano na jednej z ulic Castelletto, u wylotu na plac, w 1942 roku, i od tego momentu ulica zmieniła nazwę na tę, jaka wynikała z napisu. LUIGI BRAMBELLI Odznaczony złotym medalem poległ bohatersko na froncie rosyjskim. Ten Luigi Brambelli był jedynym synem wdowy Brambelli, Desoliny z Crocilone. Kiedy zginął walcząc w Rosji, zostawił na barkach Desoliny kilkuletniego dzieciaka i żonę. Na mocnych barkach, bo przez całe swoje życie Desolina zawsze pracowała solidnie. Desolina rzadko chodziła do miasteczka i za każdym 12 razem, kiedy tam szła, wybierała najdłuższą drogę, tę od Castellet- to, bo głównym celem jej podróży było przejście przed tablicą upamiętniającą imię jej chłopca. Tymczasem dzieciak podrósł i zaczął chodzić do szkoły w mia- steczku. Desolina odczekała, aż skończył pierwszą klasę, a potem któregoś dnia poszła z nim przed tablicę i rozkazała: - Czytaj! Chłopaczek sylabizując przeczytał na głos to, co było wyryte na marmurowym prostokącie. - No właśnie - wyjaśniła mu wtedy Desolina. - To był twój ojciec. Odcisnęło się to w umyśle chłopca mocnym piętnem. I często samotnie powracał przed tablicę, za każdym razem odczytując to, co było wyryte w marmurze. Potem, kiedy zaczęła się szkoła, chodził regularnie drogą pro- wadzącą do Castelletto, dzięki czemu przechodził przez ulicę Lui- giego Brambelli dwa razy dziennie. Nie wiadomo po co; czysta dziecinada. W każdym razie naj- pierw chodził piechotą, a kiedy doszedł do czwartej klasy, przy- jeżdżał na rowerze. Któregoś dnia w południe wrócił do domu bardzo przygnębiony, a ponieważ matka i Desolina nalegały, żeby wyjaśnił, co się stało, zaczął płakać i powiedział, że nie ma już tabliczki z nazwiskiem taty. Desolina zwinęła fartuch i przewiązawszy się nim w pasie, poszła sprawdzić. Chłopczyk miał rację: w miejscu tabliczki z imieniem Luigiego Brambelli była wmurowana jakaś inna. Desolina poleciała do gminy, a tam sekretarz ograniczył się do rozłożenia rąk: - To była decyzja rady; tutaj jest orzeczenie. Zmienili również inne nazwy placów i ulic. Nic więcej nie wiem. Desolina nie nalegała; wróciła do domu, włożyła odświętne ubranie i wyruszyła do miasta. Wróciła ściętą nocą z dużym to- bołkiem przywiązanym do kierownicy roweru. Desolina była zaradną kobietą, przyzwyczajoną do robienia najróżniejszych rzeczy; następnego ranka z tobołkiem pod pachą wyruszyła w stronę miasteczka w towarzystwie chłopca. 13 Na miejscu pożyczyła drabinę, oparła ją o ścianę pod tabliczką i, wyciągnąwszy z torby młotek i dłuto, wlazła na drabinę i spo- kojnie zaczęła odbijać tynk dookoła nowej tablicy. Po kilku minutach przyleciał z wrzaskiem dowódca straży miej- skiej, ale Desolina nie miała najmniejszego zamiaru schodzić. Wokół drabiny uformowało się spore kółko gapiów, a wkrótce potem w pośpiechu zjawił się Peppone. - Można wiedzieć, co wyrabiacie? - zawołał. - Odkuwam tę tabliczkę i wstawiam z powrotem tablicę moje- go syna - odrzekła Desolina. - Pojechałam do miasta, żeby ją zrobili od nowa. Chłopiec stał u stóp drabiny na straży tablicy, którą odpakował i oparł o ścianę. - Zejdźcie na dół i przestańcie robić głupstwa! - wrzasnął Peppone. Desolina odwróciła się w jego stronę. - Nie robię głupstw - odparła. - Imię mojego syna było tutaj i musi wrócić na swoje miejsce. Głupstwo zrobił ten, kto zmienił tablicę. - To decyzja rady - odrzekł Peppone. - To rada postanowiła ją zmienić. - A dlaczego? Co złego zrobił mój syn? Peppone wzruszył ramionami. - Proszę, zejdźcie i dajcie spokój - powiedział. - Jesteście jego matką, a matkom wszystko się wybacza, wiecie jednak doskonale, kim był wasz syn. - Mój syn był jednym z tych, co zginęli na wojnie. - Tak, zginął na wojnie - odparł Peppone. - Ale był również jednym z tych szaleńców, którzy chcieli wojny. Pamiętajmy o tym. - Mój syn był młodym chłopakiem, kiedy pojechał do Rosji walczyć w piechocie. Był chłopakiem jak sto tysięcy innych i jak sto tysięcy innych walczył i przynosił chwałę swojemu Krajowi. Peppone zrobił gest zniecierpliwienia. - Chwała! Chwała przegranej wojny! Niesłusznej wojny! - Mój syn wojnę wygrał. Nie daje się złotego krzyża temu, kto 14 f przegrywa. Wy ją przegraliście, a nie mój syn. Walczył w słusznej wojnie i dlatego Król dał mu krzyż. Królowie nie dają krzyży, jeśli fe, żołnierz nie walczy w słusznej sprawie. - Sprawiedliwi królowie! - wykrzyknął Peppone. - Problem ! w tym, że ten król był do niczego i właśnie dlatego teraz już go nie ? ma, bo go wygnano. - Ale Włochy są takie same. Nie zmieniły się. - A właśnie, że się zmieniły! - zawołał Peppone. - Na szczęście się zmieniły. Skończyło się już podżeganie do wojny i teraz postępuje się rozumnie, a nie bezrozumnie. Desolina popatrzyła na tablicę tkwiącą jeszcze w murze. - A niby kim był ten Gramsci, który zajął miejsce mojego syna? Podczas jakiej wojny umarł, jeśli mój syn zginął w czasie tej niedobrej? - Podczas tej słusznej! W wojnie, którą lud prowadził, walcząc | o wolność i postęp! - krzyknął Peppone. - O wolność, postęp i pokój! ? - Nie wyznaję się na tym - odrzekła Desolina. - Wiem tylko, że Gramsci to nie jest tutejsze nazwisko. - Gramsci to jest nazwisko światowe, ogólnoświatowe - zawołał Peppone - i w całych Włoszech nie ma miasta ani wsi, które nie poświęciłoby mu jakiejś ulicy czy jakiegoś placu. - A nie ma ich już dość? - zaprotestowała Desolina. - Musiał przyjść i zabrać miejsce akurat mojemu chłopcu? Peppone wciągnął głęboko powietrze, bo miał powiedzieć coś nieprzyjemnego, i rzekł: - To dla was smutne, ale tak jest. To nemezis historii, moja droga dzielna kobieto. To ład, który zastępuje nieład. To prawdzi- wa historia, która zastępuje tę fałszywą. Desolina nie wiedziała, co odpowiedzieć. Westchnęła, rozłoży- ła ręce i rzekła głosem pełnym strapienia: - Więc jeżeli wszystko się zmieniło, to tak jakby mój chłopiec zabił się, zlatując ze stodoły. Zwykłe nieszczęście. Ale tych, co spadają ze stodoły, to przynajmniej tutaj pochowają. A mój syn został nie wiadomo gdzie, tutaj było tylko jego imię. A teraz już całkiem zaginął. 15 Chłopiec ani pisnął; z tabliczką ściskaną w rękach wciąż patrzył na Peppona. I Peppone od jakiegoś czasu czuł na sobie jego oczy, a teraz je zobaczył. Oczy bez jednej łzy, ale za to pełne prze- rażenia. Oczy syna, który widzi tego, kto mu zamordował ojca. Peppone z trudem odrywał wzrok od tych oczu. W końcu udało mu się i spojrzał w górę, a ze ściany, z marmurowej tabliczki ponad drabiną, lodowaty głos Partii rozkazywał mu: "Bądź posłuszny!" Do przodu wysunął się don Camillo. - Desolino, bądźcie rozsądna. Nie możecie przeciwstawiać się prawu. Prawa się nie kwestionuje, tylko jest się mu posłusznym. Kobieta zeszła i oddaliła się, żeby oddać drabinę. Don Camillo ruszył z miejsca i dał znak chłopcu, wciąż ścis- kającemu w rękach swoją tabliczkę, żeby poszedł za nim. Mijając Peppona chłopiec na moment spojrzał w górę. Kiedy don Camillo dotarł do drzwi plebanii, przystanął i odwrócił się. - Teraz idź do szkoły, bo już późno, zostaw to wszystko, a w południe wróć tutaj. Chłopiec oddał don Camillowi tabliczkę i poszedł. A don Ca- millo stał na progu z marmurową tabliczką w dłoniach. - Jezu - szepnął po dłuższych rozmyślaniach - nie wiem, czy pójdę teraz dalej drogą Dobra, czy zniesie mnie na złą. Przebacz mi, jeśli błądzę, ale muszę znaleźć jeszcze inną drogę. A ta droga była tuż-tuż, między ścianą plebanii a bokiem kościoła, długa na osiem, może dziewięć metrów. Dróżka, która za ogródkiem plebanii stawała się polną ścieżką i ginęła między polami. Nie używana do tego stopnia, że don Camillo zamknął ją żelazną furtką. Don Camillo wszedł na plebanię poszukać drabiny i narzędzi. Oparł drabinę o ścianę domu i znalazłszy miejsce, gdzie mur był w miarę równy, wymierzył i zrobił młotkiem i dłutem cztery dziury. Teraz jednak pojawiła się gorsza sprawa, bo potrzebny był cement i cztery żelazne zaczepy. Zszedł z drabiny i natknął się na Peppona. - Przyniosę wszystko za pięć minut - burknął tamten. 16 Don Camillo o nic nie prosił, ale nie zdziwił się, że ktoś wie o tym, o czym on tylko pomyślał. Peppone wrócił po chwili z czterema zaczepami i torebką szyb- ko wiążącego cementu. Chudy został dziesięć metrów z tyłu, na strategicznej pozycji, pilnując, żeby nie nadeszli ludzie. Peppone wlazł na drabinę i przymocował marmurową tabliczkę. Chudy gwizdnął i tamten ledwo zdążył na czas złapać drabinę i zanieść ją do przedsionka na plebanii. Don Camillo był już w pomieszczeniu, którego okno znajdo- wało się akurat pod tabliczką. Okno było przymknięte, więc mógł przez szparę śledzić, kto przechodzi. Peppone też podszedł zerknąć ukradkiem, żeby usłyszeć, jak się komentuje tę nowość. Chłopiec przyjechał na rowerze. Doszedł do drzwi i miał już wejść, kiedy coś zwróciło jego uwagę. Przesunął się pod samo okno i spojrzał w górę. Zobaczył tabliczkę i uśmiechnął się. - Cześć, tato - powiedział. Potem wskoczył na rower, przejechał przez furtkę i zniknął na ścieżce wśród pól. Ulica Luigiego Brambelli została oficjalnie otwarta. Była to początkowo taka zwykła wiejska dróżka, której od co najmniej dwudziestu lat nikt nie używał. Ale prowadziła do Croci- lone, skracając drogę o dobre pół kilometra. A Crocilone było małą osadą, leżącą na uboczu, w której wielką sensację stanowiło pojawienie się furgonetki czy motocykla. Dlatego też Peppone palnął straszne głupstwo, kiedy zakomunikował don Camillowi: - Ten skrót może posłużyć do rozładowania ruchu na drodze do Crocilone. Przyślę paru mężczyzn, żeby ją uporządkowali. - Dziś jeszcze zdejmę furtkę - dodał don Camillo. Don Camillo pomyślał, że droga Dobra może się w pewnym miejscu nazywać nawet Ulicą Luigiego Brambelli, i że może nią iść przez pewien czas u boku Peppona. Uśmiechnął się. Peppone źle zrozumiał ten uśmiech i kierując się do wyjścia, zawołał: 17 - Proletariat nie jest koniem, który nie wie, dokąd ma iść. Proletariat składa się z ludzi, którzy doskonale znają swój cel. - Powiem to Peppowi - odparł spokojnie don Camillo. - Dzięki temu złoży dymisję jako proletariat i wróci do roli konia. - To dobrze - odparł twardo Peppone. - A gdybyście tak jesz- cze wrócili do roli księdza, byłoby jeszcze lepiej. - Zrobione - wyjaśnił spokojnie don Camillo. - Niech Bóg będzie z tobą i niech cię oświeci, towarzyszu wójcie, dzięki czemu pewnego dnia, kiedy zakończy się nasza ziemska wędrówka, będziemy mogli spotkać się ramię w ramię na początku drogi, która prowadzi do wieczności. Ton głosu don Camilla był tak pokorny i wzruszony, że Pep- pone zdumiał się. - Wariactwa! - burknął. - Widać teraz, to i z prałata robi się chrześcijanin! Ciężarówka trojańska W sobotę rano zaczęło padać i lało bez przerwy przez całe siedem dni. Nigdy nie widziano takiego okropnego kwietnia: kanały wez- brały i woda wylała bardzo szybko; albo przerwała małe groble, albo podmyła ściany śluz i pozalewała niżej położone drogi i ty- siące mórg ziemi uprawnej. Potop skończył się nagle koło południa w sobotę; wiatr rozpę- dził chmury i na czystym niebie pojawiło się, zupełnie jakby cudem, ciepłe i błyszczące słońce. Już od dawna don Camillo miał się wybrać w pewnej sprawie za rzekę, więc tej soboty, po obiedzie, wsiadł na rower i wyruszył. Rzeka podniosła się znacznie i mętna woda płynęła wartko, ale jeden ze straży miejskiej uspokoił don Camilla, który minąwszy groblę zatrzymał się z wahaniem przed wjazdem na most pontono- wy. - Tutaj nie ma żadnego niebezpieczeństwa, poziom wody wciąż się obniża. Niebezpiecznie jest tam dalej. Obawiam się, że jeśli się ksiądz nie pospieszy, to przemoknie. 19 W ciągu kilku minut niebo zmieniło całkowicie swoje oblicze i pokryło się groźnymi chmurami; don Camillo wsiadł na siodełko i ruszył w dalszą drogę. W takim momencie wielka rzeka staje się jeszcze szersza i wy- daje się być kawałkiem morza, most jest długi i kiedy trzeba po nim przejechać, jak woda jest wysoka, to robi to pewne wrażenie. Don Camillo przejmował się jednak głównie wielką ciężarówką, która deptała mu po piętach i która, sądząc po piekielnym skrzypieniu czynionym przez jej koła na deskach mostu, musiała być prowa- dzona przez jakiegoś szaleńca, któremu strasznie się spieszyło. Don Camillo nacisnął mocno na pedały, ale kiedy dojechał na sam środek mostu ciężko tego pożałował. Ledwie zdążył zahamo- wać i zatrzymać się na parę centymetrów od wyrwy, która nagle otworzyła się przed nim i szybko się powiększała. Pod naporem wody mocowanie któregoś pontonu puściło i most zaczął się rwać. Don Camillo pozwolił, by rower przewrócił się na deski, a sam podniósł oczy do nieba, chcąc podziękować Panu Bogu, ale nagły pisk hamulców i towarzyszący mu piekielny zgiełk, jaki może stworzyć klakson na spółkę z rozwścieczonym kierowcą, sprawi- ły, że aż podskoczył. Ciężarówka zatrzymała się kilka centymetrów od roweru i z szoferki wyskoczył kawał chłopa, który rycząc i wymachując rękami ruszył na don Camilla. Typ przeszedł zaledwie kawałek, bo zaraz spostrzegł, co zmu- siło don Camilla do hamowania, a wtedy stanął osłupiały, patrząc na mulistą wodę, która kotłowała się trochę więcej niż metr od przednich kół jego ciężarówki. Poszło jedno oczko, a po nim następne; woda przerwała most i trzeba się było spieszyć, żeby zawrócić. Ale kiedy don Camillo schylił się po rower, a kierowca odwrócił się, by wsiąść do szofe- rki, było już za późno. Dał się słyszeć trzask łamanych dźwigarów i chwilę później betonowe przęsło, na którym stali don Camillo i ciężarówka, oderwało się od reszty mostu. To były sekundy; porwane przez prąd pontony oderwały się od mostu i przepłynęły z dziesięć metrów, zanim don Camillo i kiero- wca ciężarówki zdali sobie sprawę z tego, co się dzieje. 20 - No a teraz - wyjęczał przerażony kierowca - co zrobimy? - Jeżeli pan wójt nie dysponuje biegiem do góry - odparł don Camillo - to nie wiem, co można by zrobić. - Ale przecież coś trzeba zrobić - zawołał zdesperowany Pep- pone. - Minęły dopiero dwa miesiące, jak kupiłem tę ciężarówkę i jestem zadłużony po same uszy! Don Camillo wzruszył ramionami: - Spróbuj polecić swoją duszę sowieckiemu ministrowi gospo- , darki morskiej - odparł. | Peppone nie zareagował; odwrócił się do niego plecami i po- | szedł zamknąć się w szoferce. ! Tratwa trzymała się dobrze na wodzie; platforma spoczywała ' na sześciu cementowych belkach, a ponieważ Boska Opatrzność zatrzymała ciężarówkę dokładnie na środku platformy, wyszło na to, że ładunek jest dobrze rozłożony. Nie było czym się zbytnio przejmować, choćby i dlatego że ciężarówka przewoziła towar o dużych gabarytach, ale małej wadze. Siano luzem, niesprasowane, przykryte wielką nieprzemakalną płachtą. Deszcz zaczął z powrotem gwałtownie padać i don Camillo po- myślał, żeby schronić się pod lewą burtą ciężarówki. Tu doszedł do wniosku, że sytuacja jest mniej wesoła, niż sądził do tej pory. Belek nie było sześć, lecz dwie grupy po trzy, nie można było więc mówić o jednej platformie, ale o dwóch, z których każda wspierała się na dźwigarach łączących po trzy pontony. A te dwa elementy mostu były spięte żelaznymi klamrami umieszczonymi na końcach skrajnych dźwigarów. Klamry te rozczepiły się i powoli dwie połówki platformy zaczęły oddalać się od siebie. Na razie rozsunięte były na pół metra, ale ponieważ przednie koła ciężarówki opierały się na jed- nej platformie a tylne na drugiej, istniało ryzyko, że jeśli ta prze- rwa powiększy się, to ciężarówka wyląduje w wodzie. Nie było czasu na pogawędki; don Camillo otworzył drzwiczki szoferki i złapawszy Peppona za nogę, ściągnął go na dół. - Towarzyszu - tłumaczył mu, pokazując na dziurę, która po- szerzała się pod ciężarówką - albo scalisz z powrotem platformę, 21 albo skończysz w wodzie ze wszystkimi wiktuałami dla twoich bojówkarzy. Peppone zrobił się blady; jednym susem znalazł się na tyle ciężarówki i przeklinając na czym świat stoi, rozluźnił liny, które przytrzymywały nieprzemakalną plandekę. Otworzył zaczepy i opuścił burtę, ale nie wyleciało siano, tylko ludzie. Wyskoczyli Chudy, Ostry, Długi i inne zakazane gęby z bandy Peppona, w sumie dwudziestu bojówkarzy. Jasne, że nie byli uszczęśliwieni tą sytuacją, nie robili jednak szumu, tylko czekali na rozkazy. Niestety Peppone wypuściwszy zgraję spod siana, nie wiedział, co dalej począć, więc do akcji musiał wkroczyć don Camillo: - Zablokuj przednie koła i wrzuć wsteczny! - wrzasnął. A kiedy to do wszystkich dotarło, zaczęli odrywać deski i klam- ry z platformy i unieruchomili przednie koła ciężarówki, tak żeby nie mogły się poruszyć. Potem Peppone włączył silnik, wrzucił wsteczny i wciskając z wyczuciem sprzęgło i gaz, i pocąc się przy tym odpowiednio, zdołał przyciągnąć do siebie obie części mostu. Pozostali spięli je klamrami i linami i w ten sposób dokonano ponownego scalenia platformy. W czasie gdy cała banda męczyła się nad likwidacją pęknięcia, don Camillo nie mógł się powstrzymać, żeby nie wetknąć głowy w czarną czeluść powstałą po otwarciu burty. To była dobrze wykonana robota; na skrzyni ciężarówki zmon- towano potężną drewnianą klatkę, obłożono ją zewsząd sianem, które z kolei przykryto nieprzemakalną plandeką. Wejście do kla- tki opatulonej sianem było z tym i opuszczana burta służyła za drzwi. - Ciężarówka prosto z Troi! - wykrzyknął don Camillo, wy- chylając głowę z klatki. A ponieważ Peppone był obok, uważał za słuszne dodać jesz- cze: - Szkoda. Gdybym wiedział, co za towar wieziesz, wcale bym cię nie ostrzegł. Nie nadarzy mi się już więcej taka okazja. Szko- da. Peppone nie odpowiedział, a don Camillo mówił dalej: 22 - Naprawdę szkoda; szef z całym sztabem głównym i bojówką. (Jechaliście obrobić jakiś bank? - Jechaliśmy bronić praw pracowników z Yiarany - odrzekł Peppone. - Ukryci w sianie? - Wszystko się nada, kiedy trzeba wykiwać policję. Połowni- kom z Yiarany zabroniono demonstrować i specjalne siły policji pilnują wszystkich dróg dojazdowych do Viarany. Trzeba się tam dostać niepostrzeżenie. Platforma płynęła dalej w mętnej wodzie i ulewnym deszczu; mężczyźni wrócili do swojej klatki osłoniętej płachtą z ceraty, ale zrobili prześwity we wszystkich ścianach, żeby mieć oko na sytu- ację. Peppone wsiadł do szoferki, a don Camillo udał się za nim. - Jeśli Pan Bóg nam nie pomoże, to czeka nas katastrofa - mruknął Peppone po długim milczeniu. - Już wam pomógł i to aż nadto - odparł don Camillo. - Chyba ksiądz nie wie, ile kosztuje nowiuteńki Fiat 82 - stwierdził Peppone. - Jeśli Pan Bóg pozwoli mi go doprowadzić bez uszczerbku do domu, przysięgam, że... - Że co? - Już ja sam wiem, co. W tym momencie wybuchła okropna wrzawa; banda wysypała się z klatki i wszyscy machali rękami zwróceni w stronę grobli, na której wrzeszczał i machał niewielki tłumek. Wieść rozniosła się błyskawicznie po wsiach wzdłuż rzeki i lu- dzie na pewno nie będą się ociągać z pomocą. Peppone otrząsnął się: - Wyrzućcie obciążenie! - rozkazał, wyskakując z szoferki. W dziesięć minut skrzynia ciężarówki została opróżniona i szczątki klatki razem z sianem popłynęły w dół rzeki. - Teraz wielebny ksiądz będzie mógł opowiadać, co zechce - wyjaśnił na koniec Peppone. - Dowody rzeczowe zostały znisz- czone i zawsze będziemy mogli odpowiedzieć księdzu, że zwario- wał. Don Camillo pokiwał głową i wzniósł oczy do nieba: 23 - Jezu - powiedział głośno - oto jest wdzięczność za przysługę, którą im uczyniłem. - Przysługa, którą nam oddaliście, nie daje księdzu prawa do tego, żeby nas ośmieszać przed ludźmi - odparł Peppone. Jakiś holownik odbił od brzegu i kiedy w końcu dopłynął do platformy, ustawił się do niej bokiem. Ludzie z holownika próbowali przyczepić ją liną, ale musieli zrezygnować w obawie, że rozleci się na dwie części. - Ratujmy na razie ludzi - powiedział w końcu kapitan holow- nika. - Potem, jeśli się da, spróbujemy uratować ciężarówkę. Ludzie z bandy nie dali się prosić i przeszli na holownik, ale kiedy nadeszła kolej Peppona, ten pokręcił głową: - Ja zostaję. To moja ciężarówka i nie zostawię jej. Wszyscy wzdłuż rzeki znali Peppona i wiedzieli, że nikt nie zmusi go, by zmienił zdanie. - W porządku - odrzekli. Don Camillo, który stał już na holowniku, zeskoczył na plat- formę i ci z holownika spytali go, czy nie zwariował. - Ja też zostaję. Rower jest mój i go nie zostawię - wyjaśnił. - Niech się ksiądz nie martwi o rower, na pewno się uratuje - nalegał kapitan. - Zależy mi również na tym, żeby uratowała się dusza tego nieszczęśnika. Załóżmy, że zdarzy się jakiś wypadek i będzie musiał okazać skruchę in extremis za swoje zbrodnie; moim obowiązkiem jest wysłać go z tego świata z papierami w po- rządku. Holownik oddalił się, a platforma płynęła dalej. Peppone siedział na przedzie platformy i patrzył niemo przed siebie. - Tam jest wyspa - mruknął w pewnym momencie. - Jeżeli pontony trafią na nią, to most się rozwali i koniec z ciężarówką. - Pomyśl o własnej skórze - odpowiedział mu don Camillo. - Ciężarówki wciąż jeszcze robią. - Ale ja już nie mogę robić więcej długów. Wyspa na środku wielkiej rzeki była prawie całkiem zanurzona; wystawał jedynie czubek jakiejś kępy trzciny i barka płynęła 24 prościuteńko na nią. Peppone patrzył przerażonym wzrokiem na przybliżające się trzciny i gryzł palce. Wydawało się, że los platformy został już przesądzony, ale kilka metrów przed wyspą wpadła w wir, który zmienił jej kieru- nek, popychając w stronę brzegu. Przeszkoda została ominięta. - Pan Bóg mi dopomógł - wysapał Peppone, ocierając czoło zlane potem. - Z pewnością nie zrobił tego dla ciebie, ale ze względu na fiata - uściślił don Camillo i także starł z czoła zimny pot. Zaczął zapadać wieczór, a platforma wciąż płynęła z prądem. Potem nagle jakby zmieniła zdanie i stanowczo skręciła w stronę brzegu, gdzie włączyła się do skomplikowanej gry prądu i wirów. A tam dogoniły ją po jakimś czasie trzy holowniki i zdołały po- chwycić tak, że nie mogła się rozlecieć. Rozpoczęła się podróż pod prąd i dopiero w nocy platforma dotarła do swojej przystani. Rzeka uspokoiła się, a prąd robił się coraz słabszy, ale trzeba było ciężkiej harówki aż do trzeciej w nocy, żeby zakotwiczyć platformę i połączyć ją z dwiema częściami mostu. Żeby pomóc Pepponowi w usunięciu przeklętej ciężarówki, zaczepiono platformę w ten sposób, że dziób miała teraz tam, gdzie poprzed- nio była rufa. Dzięki temu, kiedy wszystko było już gotowe i koła zostały odblokowane, Peppone wsiadł do szoferki, zapuścił silnik i odje- chał. Zaś don Camillo, zabrawszy swój rower, dotarł do drogi na grobli i popedałował w stronę miasteczka. Ciężarówka Peppona zachowywała miłosierną prędkość, więc don Camillo mijając ją, zjechał na lewo i uczepił się. Na tyle ciężarówki widniała tabliczka ostrzegawcza: "Czepia- nie zabronione" i faktycznie, Peppone nie czepiał się. Złodzieje rowerów Peppone, który w trakcie całej inspekcji występował jed- nocześnie jako wójt i jako kierowca, zatrzymał samochód przed jakimś parterowym domkiem i zwrócił się do szczupłego i dystyn- gowanego pana w okularach, który siedział obok niego. - To jest, panie inspektorze, szkoła w Castorcie. We wszystkim ostatnia. Inspektor spojrzał na chatkę i odrzekł po chwili: - Tak, widzę. - Najgorszego to jeszcze nie widać - mruknął Peppone, marszcząc brwi z niezadowolenia. Inspektor odwrócił się do pana raczej starszego i korpulentnego, który, wraz z jakimś młodym człowiekiem, zajmował tylne sie- dzenie w Fiacie 1100. - Jest coś specjalnego, panie dyrektorze? - Mianowana jest tutaj owa Diva Canetti, która po wyzwoleniu została odsunięta na rok od nauczania, a potem dopuszczona na nowo, jako że nie znaleziono nic, co by ją obciążało. Peppone pokręcił głową i zaśmiał się szyderczo: 26 - Nic! Inspektor spytał dyrektora szkoły podstawowej, jak to rzeczy- wiście było, a ten rozłożył ręce. - Dochodzenie zostało przeprowadzone prawidłowo. Diva Ca- netti zdobyła uprawnienia do nauczania w 1929 roku z najwyższą notą i pochwałą, uczyła nieprzerwanie od 1930 roku do kwietnia 1945 w szkołach powiatu, wykazując niewątpliwą kompetencję i ogromną gorliwość... - Zwłaszcza w tym, że wyszła za wicepodestę! - zawołał za- czepnie Peppone. - Fakt wyjścia za mąż za wicepodestę - zaoponował uprzejmie dyrektor - nie może być uznany za przestępstwo. - Bóg ich stwarza, a potem łączy - zawyrokował Peppone. - Tacy to łączą się w związkach z podobnymi do siebie. W każdym razie komisja dochodzeniowa mogła przynajmniej przenieść tę Canetti, by choć taką satysfakcję dać ludowi. - Panie wójcie - zaprotestował dyrektor. - Canetti została przeniesiona! - Trzeba ją było przenieść do Kalabrii, a nie z gminy do miejs- ca odległego o sześć kilometrów, a może i to nawet nie - powie- dział Peppone. - Wie pan lepiej ode mnie, jak to było - usprawiedliwiał się dyrektor. - Miała sześcioletnie dziecko i męża, który nie wrócił jeszcze z więzienia w Indiach... - Dajmy spokój! - zawołał Peppone. - Właśnie, że nie damy spokoju - stwierdził kategorycznie inspektor. - Jeżeli pan, panie wójcie, ma się na co użalać, to proszę do mnie napisać podanie ze wszystkimi szczegółami. - Nie ma potrzeby - powiedział Peppone wysiadając. - Sam pan zobaczy, co to za typek z tej nauczycielki z Castorty. Castorta była najmniejszą z siedmiu osad w gminie i jedna nauczycielka wystarczała aż nadto jako osoba do spraw oświaty podstawowej, pracując z pierwszą i drugą klasą rano, a trzecią i czwartą po południu. Signora Canetti przynosiła sobie z domu coś do zjedzenia w okolicach obiadu i to bardzo ułatwiało całą sprawę. Kiedy 27 owego popołudnia do szkoły w Castorcie wszedł inspektor, a za nim wójt i ci dwaj, była właśnie zmiana trzeciej i czwartej klasy i wyglądało na to, że wszystko odbywa się prawidłowo. Nauczycielka zbladła na widok kogoś tak nadzwyczajnie ważnego jak wizytator do spraw oświatowych. Ale kiedy usłysza- ła, jaki jest powód tej wizyty, odzyskała spokój. - Pierwszą troską ustroju demokratycznego - wyjaśnił surowo inspektor - jest umocnienie potencjału szkoły, z jednoczesnym przystosowaniem jej do dzisiejszych potrzeb. W kraju brak jest budynków szkolnych, a te istniejące pozostawiają wiele do życze- nia. Na podstawie pani osobistego doświadczenia, proszę mi więc powiedzieć, jak wygląda sprawa z tym budynkiem szkolnym. Nauczycielka rozłożyła ręce: - Odczuwa się brak wszystkiego - odpowiedziała. Peppone podskoczył, bo poczuł się wywołany do tablicy. - Szkoła jest taka, jaka jest! - wykrzyknął. - Ale trzeba przy- znać, że gmina robi, co może. Budynek ponaprawiano i wysprzą- tano, sanitariat został wyposażony w nowoczesne instalacje, a szkole kupiono nawet radioodbiornik! Nauczycielka przytaknęła. - Dokładnie tak - powiedziała - szkoda jednak, że radio nie może grać, bo brak prądu elektrycznego, i że urządzenia sanitarne nie mogą działać, bo brak jest zbiornika na wodę i pompy, która by go napełniła. Ton głosu nauczycielki miał lekkie sarkastyczne zabarwienie, co sprawiło, że Peppone stracił cierpliwość: - Jeżeli w ciągu dwudziestu lat faszyzm nie zdołał doprowa- dzić prądu i wody, i nikt nigdy nie odważył się narzekać - zawołał - to teraz nie czas na robienie afery, że w ciągu czterech lat nie daliśmy rady tego zrobić, a trzeba mieć jeszcze na względzie opłakany stan zwyciężonego narodu! Nauczycielka nie przejęła się: - Pan inspektor pytał mnie, jaka jest tutaj sytuacja, więc ogra- niczyłam się do odpowiedzi na jego pytanie. Peppone wrzucił już czwarty bieg i inspektor, patrząc na to wielkie chłopisko, nie czuł się na siłach, żeby się wtrącać. 28 - Różne są sposoby odpowiadania na pytania! - zawołał Pep- pone. - Ale faktem jest, że wtedy nie miała pani czasu zauważyć, że brak tu światła i wody, bo była pani strasznie zajęta szkoleniem nowych pokoleń faszystowskiego plemienia! Nauczycielka rozłożyła ręce. - Przerabiałam program, jaki Państwo mi dało dopizerabiania. Ograniczyłam się do zdyscyplinowanego służenia Państwu, tak jak karnie służę mu teraz. - Różne są sposoby służenia Państwu, droga pani! -zaśmiał się Peppone. - Inne nauczycielki zachowywały się wtedy zupełnie inaczej niż pani. - Jest tylko jeden sposób służenia Państwu - odrzekła oschle nauczycielka. - Jeśli inne nauczycielki służyły mu inaczej, to źle mu służyły i prawdopodobnie źle mu służą również teraz. Dał się słyszeć władczy głos inspektora: - Proszę pani, proszę ograniczyć swoje odpowiedzi do tego, co konieczne! Pytałem panią, jaka jest dokładnie sytuacja w szkole. - Wszystkiego brak - powiedziała nauczycielka. - Niech pani nie przesadza z czystego zamiłowania do polemi- ki - odparł szorstko inspektor. - Proszę powiedzieć dokładnie, czego brakuje. - Ja panu powiem, panie inspektorze - zawołał Peppone głosem pełnym ironii. - Pani odczuwa przede wszystkim brak dwóch portretów, które wisiały na ścianie nad katedrą, gdzie teraz widać jedynie ślady po nich, na prawo i lewo od krucyfiksu. Nauczycielka uśmiechnęła się: - Ważne, że został krucyfiks - wyjaśniła. - Gdyby go zdjęli, to tak bardzo odczułabym jego brak, że ja też bym sobie poszła. Inspektor zirytował się, bo to był inspektor polityczny i miał poglądy, które od pewnego miejsca zaczynały się zgadzać z poglądami Peppona. - Proszę pani - polecił kategorycznie - proszę odpowiadać na moje pytania i wyliczyć mi rzeczy, których brakuje w tym budyn- ku szkolnym. - Brakuje światła, brakuje działających urządzeń sanitarnych, kubatura sali jest niewystarczająca, ogrzewanie jest nieodpowied- 29 nie do powierzchni pomieszczeń, ławki są połamane, tablica jest prawie nie do użytku. Nie ma biblioteki, nie ma map do geogra- fii... - Z ilu pomieszczeń składa się szkoła? - Z sali i korytarza, który służy jako szatnia i na końcu którego, za przepierzeniem, zostały wygospodarowane składzik drewna i wygódka. - Czy w budynku nie istnieje możliwość stworzenia mieszka- nia dla nauczyciela? - Nie, proszę pana - odparła nauczycielka. - Także i woźna mieszka prawie kilometr stąd. W czasie gdy młodzieniec i dyrektor robili dokładne notatki, inspektor skierował się w głąb sali: - Pójdziemy zobaczyć, jak się naprawdę rzeczy mają - powie- dział. Jakiś chłopiec szmyrgnął ze swojej ławki i błyskawicznie wpadł w drzwi wychodzące na korytarz. Inspektor pomyślał, że chłopiec, posłuszny jakiemuś znakowi nauczycielki, pospieszył otworzyć przed nim drzwi, ale kiedy wy- szedł na korytarz, zauważył, że chłopiec z jakimś zawiniątkiem w rękach pędem leciał do drzwi od składzika, więc zaniepokoił się: - Gdzie on leci? Ej, ty! Ale chłopiec był już w składziku i zamknął się na łańcuch. Inspektor złapał klamkę i naciskał nadaremnie. A wtedy odwrócił się oburzony: - Proszę pani, zechciałaby pani powiedzieć, co się tu dzieje? Co ten chłopiec poszedł ukryć? Nauczycielka zbliżyła się do drzwiczek. - Gino - powiedziała spokojnie - to ja, otwórz. Drzwiczki otworzyły się. Chłopiec stał w nich, odwrócony ple- cami, żeby nie pokazywać swego zawiniątka. Peppone złapał go za kołnierz i wyciągnął na zewnątrz. Zawiniątko kryło w sobie jakieś pięcio- sześciomiesięczne dziecko i wydało się wszystkim najdziwniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widzieli. - Co to? - krzyknął oszołomiony inspektor. 30 - To mój brat - odpowiedział chłopiec ze spuszczoną głową. Na to wtrąciła się nauczycielka i wziąwszy dziecko z rąk ucznia, położyła je w koszu na winogrona, który stał w kącie korytarza obok drzwi do salki szkolnej. - To mój syn - powiedziała nauczycielka dochodząc do siebie. - Pani syn? - zawołał inspektor. - A dlaczego jest tutaj? - Mój mąż jest od dwóch miesięcy w mieście, gdzie znalazł ; posadę, drugie dziecko jest u babci na wsi. Ja biorę rano małego ze , sobą i zabieram z powrotem wieczorem. Dzięki temu jestem spo- | kojna, a poza tym mogę go karmić. j Inspektor spojrzał na dyrektora i Peppona, a potem odwrócił się • do nauczycielki. | - Pani karmi go tutaj? - Nie, proszę pana, kiedy słyszę, że płacze, przychodzę tutaj, wyjmuję go z koszyka i idę karmić do składziku. - Wspaniale! - zachichotał inspektor. - Kto wie, co to za ra- | dość dla dzieci, kiedy je pani zostawia same! Możemy sobie tylko wyobrazić, co też wyrabiają. - Nie ruszają się i ani pisną. To są wiejskie dzieci, dobrze wychowane i gdyby nawet nie uszanowały we mnie nauczycielki, to szanują we mnie matkę. ' Inspektor wzruszył ramionami. - Rozumiem, rozumiem, zdaję sobie sprawę. Ale mogłaby pani przecież zostawić dziecko komuś we wsi. - Nie, bo byłabym niespokojna. - Ale ma pani matkę! Niech go pani jej zostawia. - A kto go będzie karmił? - Niech go pani sztucznie karmi. Większość dzieci jest dzisiaj sztucznie karmiona. - Jeżeli matka może, to ma obowiązek karmić swoje dziecko. W przeciwnym razie Pan Bóg nie skonstruowałby kobiet tak, jak skonstruował. Inspektor poczuł się zakłopotany i swoją irytację skierował na inny obiekt. Odwrócił się do chłopca, który wciąż jeszcze stał przed drzwiami do składziku, i powiedział lodowatym głosem: - Rzeczą, która w całej tej sprawie zasługuje na najwyższą 31 uwagę jest zachowanie tego chłopca. Daje to pojęcie, jakiego rodzaju edukacji moralnej został poddany. Nie ma nic zbrodniczego w tym, że nauczycielka bierze swojego syna do szkoły, żeby go karmić piersią, ale to, co zrobił ten uczniak, ma tylko jedną nazwę: zmowa milczenia. Peppone, który od jakiegoś czasu miał zgaszony silnik, niezbyt dobrze pojął sens tych słów i męczył się strasznie nad zrozumie- niem "zmowy milczenia". - No jasne! - wykrzyknął. - Ktoś, kto się tak zachowuje, postępuje jak prawdziwy mężczyzna! Przypomina to wydarzenie z Garronem, który powiedział: "To ja!"* Brawo chłopcze! Inspektor zerknął na dyrektora, potem pospiesznie powiedział: "Do widzenia" i skierował się do wyjścia. Przechodząc przez salę, widział milczące i nieruchome dzieci, jakby były z kamienia, i ta cisza i martwota wydały mu się nie do wytrzymania. Peppone odwiózł inspektora i tamtych dwóch aż do pociągu, a wracając do domu zahaczył o szkołę w Castorcie. Już dawno minęła pora wyjścia, ale wszystkie dzieci stały przed drzwiami, jakby na kogoś czekały. Peppone zatrzymał samochód; ze szkoły wyszła jakaś kobieci- na, która zastępowała woźną, i stanąwszy przed Pepponem, zała- mała ręce: - Przeklęty świat, panie wójcie! - Co się dzieje? - Kiedy nauczycielka była zajęta inspektorem, jakiś łobuz ukradł jej rower, który stał za szkołą pod daszkiem. Po chwili ukazała się nauczycielka z dzieckiem na ręku. - Proszę pani - powiedział do niej Peppone, kiedy mijała sa- mochód - wiem już o rowerze. Proszę wsiąść, odwiozę panią do miasta. - Nie, dziękuję, wolę iść piechotą - odpowiedziała twardym głosem. I szła dalej w swoją stronę, a dzieci maszerowały za nią. Po pewnym czasie któremuś z nich udało się odebrać jej małego i wziąć go na ręce. * Por. E. De Amicis, Szlachetny postępek [w:] Serce. 32 Dziecko po stu metrach, tyle było między słupami telegraficz- nymi, przekazało małego następnemu, a tamto trzeciemu i tak dalej. Po dwóch kilometrach wmieszała się w to nauczycielka; ode- brała swoje dziecko i kazała, żeby szybko wracali do domów. Ale nikt nie ustąpił i cała trzydziestka szła za nią, póki nie pokazały się pierwsze zabudowania miasteczka. A wtedy dzieci zrobiły w tył zwrot; część wróciła drogą, a część na skróty przez pola. Następnego dnia ludzie z Castorty zebrali już połowę pieniędzy, żeby kupić nowy rower nauczycielce. Ale ona dowiedziała się o tym i poprosiła na rozmowę matki wszystkich dzieci. - To, co sobie zamyśliłyście, jest piękne i jestem wam za .to wdzięczna - wyjaśniła kobietom nauczycielka. - Mimo to proszę was, żeby wszystkiego zaniechać, bo ja w żaden sposób nie mogę pozwolić na coś podobnego. Złożyłam meldunek o kradzieży; jeżeli mam mieć znowu rower, to może to być tylko tamten mój rower. Wszyscy wiedzieli, że naleganie było bezcelowe. Kobiety wciągnęły w to don Celestyna, proboszcza z Castorty, ale również jemu nauczycielka odpowiedziała tak samo jak kobietom. - Gdybym przyjęła rower - zakończyła - zniweczyłabym ich piękny gest. Jeżeli znowu mam mieć rower, to może być to tylko ten, który mi ukradziono. Albo ten, albo żaden. Do szkoły przyszła piechotą z dzieckiem na rękach. Wróciła do miasteczka też piechotą i z dzieckiem na rękach, i to sama, bo dzieciom, gdyby chciały iść za nią, zagroziła okropnymi konsek- wencjami. W następne dni było tak samo; wywoływało to jedno- cześnie wściekłość i poruszenie. Don Camillo, spotkawszy ją po raz trzeci, próbował grzecznie przemówić jej do rozsądku. Powiedział, że w rezultacie zachowu- je się w sposób sprzeczny z elementarną logiką. - Jeżeli nie chce pani roweru w prezencie, to proszę go przyjąć jako pożyczkę. Albo niech go pani wynajmie, żeby uniknąć wszel- kich zobowiązań. 33 - Albo mój, albo żaden - odparła nauczycielka. - Na razie chodzę piechotą. Ten, kto mi go ukradł, zobaczy mnie kilka razy i to mu się przyda. Nawet jeżeli mi go nie odda, to nie ma znacze- nia. Ważne, żeby poczuł wstyd za to, co zrobił. Peppone za każdym razem kiedy widział nauczycielkę, wście- kał się i gdyby tylko mógł postukać ją parę razy w głowę, zrobiłby to z taką samą ochotą, z jaką połamałby kości złodziejowi tego przeklętego roweru. Któregoś dnia nie mógł już wytrzymać, udał się do don Camilla i powiedział, że trzeba znaleźć jakiś sposób na zakończenie tej historii. Don Camillo był tego samego zdania, a nawet już coś obmyślił. - Wiemy z danych, które dostałem od sierżanta, że ukradziony rower to czarny Stucchi z zieloną siatką i o numerze P34468. Znajdziemy pieniądze, kupimy identyczny rower, ty przerobisz numery, a ja pomyślę o reszcie. Pieniądze szybko się znalazły, bo jedną połowę dał Peppone a drugą don Camillo. Ale kiedy mieli już rower, don Camilla naszły wątpliwości. - Jeżeli nie oddamy tamtego jej roweru, to ona na ten nawet i nie spojrzy. Musi być doskonale podrobiony. Dane z meldunku nie wystarczą. Trzeba znaleźć jakieś inne. W czwartej klasie było dwunastu chłopców. Pewnego niedziel- nego popołudnia Peppone pojechał furgonetką do Castorty, pozbierał ich i przywiózł na plebanię. Zastali tam don Camilla, który przemówił do nich bardzo po- ważnym tonem: - Tej sprawy nie można lekko traktować, a ten, kto się wygada, będzie zdrajcą. Mamy podejrzenia co do kradzieży roweru waszej nauczycielki. Krótko mówiąc znaleźliśmy typa, co ma jakiś rower, który nam się wydaje być tym ukradzionym. Ale zanim złożymy doniesienie, musimy być absolutnie przekonani, żeby nie wyrządzić krzywdy przyzwoitemu człowiekowi. Udało nam się zdobyć tamten podejrzany rower. Tego typa nie ma teraz w miasteczku, więc mamy czas, żeby obejrzeć rower. Potraficie go rozpoznać? 34 - Tak - odpowiedzieli chłopcy. I z ogromnym napięciem przeszli wszyscy do pokoju obok, gdzie stał nowy rower Stucchi kupiony przez Peppona i don Ca- milla. - Przyjrzyjcie się, to ten? - spytał chłopców don Camillo. - Marka jest ta sama i kolor też - odpowiedzieli. - Ale to nie jest rower pani nauczycielki. - Przyjrzyjcie się dobrze, kawałek po kawałeczku, zanim po- wiecie! - zawołał don Camillo. Więc oglądali go kawałek po kawałeczku. - Póki co, to numer jest nie taki, bo tamten był 34468 - powie- dział pierwszy chłopiec. - A tutaj było wgniecenie i odpryśnięty lakier - dodał drugi. Peppone zaznaczył kredą wskazane miejsca. - Musimy zebrać wszystkie szczegóły i doskonale je zapa- miętać - wyjaśnił. - Dzięki temu, jak wpadnie nam w ręce ten prawdziwy, to zadziałamy na pewniaka. Coś jeszcze? - Siatka była porozrywana tu, tu i tu. A tu była zszyta - stwier- dził trzeci. Pozostała dziewiątka dokonała dalszych spostrzeżeń. - Reflektor był marki Lux 34 A, a dynamo Lux D extra... - Miał oponę Pirelli z tyłu a Michelin z przodu... - To koło zębate miało wszystkie zęby wytarte z jednej strony... - Dzwonek był marki TCI z chorągiewką. - Łańcuch robił "tryk", kiedy pedał dotykał o tutaj... - Rączki były czarne i w tej brakowało śrubki, a ta była obtłuczona... - Kiedy się jechało bez trzymanki, to strasznie ściągał na pra- wo i trzeba się było przechylać... - Przedni hamulec był spawany tutaj... - Kierownica była obdrapana tu, tu i tu... Potem nastąpiła następna seria szczegółów i Peppone wszystkie notował. W końcu dwunastu chłopców zamilkło. - Więc jesteście pewni, że nie było już więcej nic szczególnego. Chłopcy spojrzeli po sobie trochę zakłopotani. Potem naj- większy odpowiedział: 35 - Już nic. Widać było, że nie mówi prawdy i don Camillo nalegał, żeby mówili dalej, żeby wszystko opowiedzieli. Przecież, do licha, miało to się przyczynić do odnalezienia roweru nauczycielki. Chłopcy spojrzeli po sobie, a potem jeden z nich bąknął: - Jest coś jeszcze, ale nie można tego powiedzieć, bo to sekret. Don Camillo przez dobrą chwilę wysilał się jak tylko mógł, bo dwunastu chłopców było twardych jak stal. W końcu, po naradzie, największy powiedział z wahaniem: - Sekret był z magicznym słowem "RAS 3". Peppone i don Camillo spojrzeli po sobie. - Tutaj na tylnych widełkach, w tym miejscu, była kłódka i żeby ją otworzyć, trzeba było przekręcić cztery kółka, aż ułożyło się słowo "RAS 3". Kłódka była marki Sicur model nr 5. Zanim Peppone odwiózł chłopców do domu, don Camillo ostrzegł ich: - Biada temu, kto piśnie słówko. Jeżeli jeden z was się wygada, wszystko pójdzie na marne. Chłopcy splunęli w otwarte prawe dłonie i klepnęli nimi o czoła. - To jest przysięga czwartej - wyjaśnił jeden z nich. - W przysiędze z trzeciej krzyżuje się palce i krzyż z palców całuje trzy razy. - W porządku - stwierdził don Camillo - możemy być pewni. Peppone pracował w warsztacie całymi godzinami palnikiem, śrubokrętem, papierem ściernym, piaskiem. Przerobił numer na ramie, zrekonstruował wgniecenia, obtarcia i spawy. Przerzucił chyba z tonę złomu, żeby znaleźć i złożyć dynamo, reflektor, kłódkę i dzwonek tego typu jak w opisie. - Jutro sprawdzimy w praktyce - westchnął don Camillo,wy- chodząc z warsztatu ściętą nocą i udając się w stronę plebanii. - Jak będzie źle, to rozwalę go młotem - burknął Peppone. W powrotnej drodze don Camillo puścił na chwilę kierownicę, żeby poprawić sobie płaszcz na ramionach. Rower niemiłosiernie ściągał na prawo, ale kiedy don Camillo to spostrzegł, leżał już na ziemi. To było pocieszające. Wszystko się zgadzało. 36 Kiedy wsiadł z powrotem, usłyszał, że pedał robi "tryk", jak dochodzi do pewnego miejsca i to też było bardzo pocieszające. Koło południa Peppone pojechał do Castorty złapać najstarsze- |go chłopca z czwartej klasy, żeby zawieźć go na plebanię. - Popatrz no, to ten? - spytał go, kiedy don Camillo podniósł zasłonę przykrywającą podrobiony rower marki Stucchi. Chłopiec wybałuszył oczy. - Tak! Tak! -powiedział niezmiernie podniecony. Don Camillo kazał mu złożyć przysięgę czwartej klasy i trzeciej też. - Nikomu nie wolno ci o tym mówić. Innym chłopcom też. Ani teraz, ani nigdy. - Nie powiem - odrzekł chłopiec, składając również przysięgę i'z drugiej. Don Camillo po przyjechaniu przed posterunek karabinierów zsiadł i zbliżył się do sierżanta zażywającego świeżego powietrza. W tej samej chwili, zupełnie przypadkowo, podjechał również Peppone swoją furgonetką. - O, pan wójt przychodzi w samą porę - zawołał radośnie don Camillo - odwiezie mnie pan do domu. Pod warunkiem, że nie ma przeciwnych rozkazów z politbiura. Docinek z politbiurem był poza uzgodnieniami i stanowił jedną ze stałych prowokacji don Camilla. Ale Peppone przełknął to i odparł: - A nie jest ksiądz rowerem? - I tak, i nie - wyjaśnił don Camillo. - To jest rower tej Canetti; ten kto go ukradł, pożałował tego i podrzucił go na plebanię. Oto i on, panie sierżancie. Proszę popatrzeć, czy wszystko się zgadza. Sierżant uważnie obejrzał rower, a potem wszedł do środka dając obydwu znak, żeby poszli za nim. - Nie ma wątpliwości - stwierdził - to jest właśnie ten ukra- dziony pani Canetti. Wystarczy go porównać z tym, który zna- lazłem dziś rano oparty o drzwi, a przy nim karteczkę z ob- jaśnieniem: "Oddać Canetti". Don Camillo i Peppone patrzyli osłupiali na rower oparty o biu- 37 rko. Był dokładnie taki sam jak ich. Identyczny do nieprzyzwoi- tości. Don Camillo otarł czoło zlane potem. - Myślę o spostrzegawczości tych chłopaków - szepnął do Peppona. - Ja też - odpowiedział szeptem Peppone. - Oczy dzieciaków wszystko widzą. Aż strach pomyśleć. Sierżant westchnął. - Przysięgam, że nic nie rozumiem. Co mam zrobić? Wtrącił się don Camillo: - Czy to sprzeczne z regulaminem szukać ukradzionego rowe- ru i odkryć, że są dwa? - Rzeczywiście... Muszę się nad tym zastanowić. - Nie ma się co zastanawiać: weźcie jeden i oddajcie nauczy- cielce ten, który wam przynieśliśmy, a ten drugi zatrzymajcie w rezerwie, jakby jeszcze raz jej ktoś ukradł. Zaskoczycie ją jeszcze bardziej niż tym razem. Sierżant rozłożył ręce. - Ech - powiedział - najważniejsze, żebym nie widział już tej pani, jak idzie piechotą z dzieckiem na ręku do szkoły i z powro- tem. Za każdym razem, kiedy ją spotykałem, miałem wrażenie, że dostaję ochrzan od Głównego Komendanta Karabinierów. - Zawieziemy go jej od razu, zanim skończą się lekcje - za- wołał Peppone. - Zdążymy na czas. Wsiedli we czwórkę do furgonetki. Peppone i sierżant z przodu, a don Camillo i rower na skrzyni. Podjechali przed szkołę na kilka minut przed finis. Sierżant wysiadł, złapał rower i wszedł do środ- ka zdecydowanym krokiem. Potem wrócił, a za nim wyszły dzieci z trzeciej i czwartej i wszyscy stali na drodze w oczekiwaniu. Chwilę potem zza domku wyłoniła się nauczycielka. Pro- wadziła swój rower, a do kierownicy przyczepiony był koszyk z dzieckiem w środku. Kiedy wsiadła na rower i odjechała, dzieciaki wydały z siebie niesamowity wrzask radości i cała trzydziestka zaczęła biec, jedni z tyłu, drudzy z przodu, a jeszcze inni po bokach nauczycielki. 38 Aż nauczycielka musiała po dwustu metrach zsiąść i prowadzić swój rower wśród okrzyków szalejących wokół niej dzieci. Peppone, don Camillo i sierżant patrzyli z rozdziawionymi usta- mi. - To jeszcze bardziej imponujące niż marsz triumfalny z Aidy - zauważył Peppone. Hałastra zniknęła za zakrętem, ale wrzaski wciąż jeszcze było słychać. - Ja wracam na piechotę - odezwał się don Camillo. - Ja też - powiedział Peppone, wysiadając z furgonetki. Sierżant, który został w samochodzie, długo myślał nad dziw- nym zdarzeniem, a potem, ponieważ nie umiał prowadzić, też wysiadł i ruszył powoli w stronę miasteczka, mrucząc pod nosem: - Jeżeli zwariowali proboszcz i wójt, to dlaczego nie miałby zwariować również sierżant karabinierów? Czerwony goździk i biały goździk To jest banalna historia miłosna, która zakończyła się w dość niezwykły sposób na głównym placu miasteczka. A zdarzyło się to w najbliższym sąsiedztwie jednego z kamiennych słupków, oddzielających właściwy plac od placyku przykościelnego. Pełno tam było gapiących się ludzi, bo na tym właściwym placu stali ludzie Peppona świętujący pierwszego maja z czerwonymi goździkami, a tymczasem przed kościołem stali ludzie don Camil- la, którzy świętowali pierwszego maja z białymi goździkami. W jakiejś wiekowej ruderze, gdzieś na Nizinie, można jeszcze dziś znaleźć egzemplarz starego oleodruku, przedstawiającego Je- zusa i świętego Józefa ubranych, co nie ulega żadnej wątpliwości, na czerwono i pracujących przy warsztacie stolarskim. Z punktu widzenia propagandy był to dobry pomysł i podchwy- cili go starzy socjaliści, ale potem z niego zrezygnowali. Po jakimś czasie inni wrócili do idei Chrystusa robotnika i z pomocą Świętego Józefa rzemieślnika mistrzowskim posunięciem zrobili z pierwszego maja święto pracowników katolickich. 40 Ostateczne rozstrzygnięcie naszej historii miłosnej i wojującej propagandy miało miejsce dokładnie wtedy, kiedy po raz pierwszy na placu obchodzono podwójne święto pracy, jednocześnie po stronie czerwonych i po stronie białych. I rozumie się, że choć dzień był raczej rześki, to atmosfera była raczej gorąca. Do najbardziej zdolnych ludzi ze strony białych należała Gilda Marossi, dziewczyna młoda i ładna, ale jeśli chodzi o zaangażowanie w politykę, to warta była tyle, co dwóch chłopów razem wziętych. Wśród ludzi Peppona jednym z najzdolniejszych był Angiolino Grisotti, zwany Gioli, młody chłopak z wielkimi łapskami, który mógłby uchodzić za normalnego przystojnego chłopaka, gdyby nie to, że był tak piekielnie czerwony. Historia nie byłaby banalna, gdyby Gilda i Gioli nie spotkali się. No, ale oczywiście spotkali się. Najpierw w ławach szkolnych, kiedy jeszcze żadne z nich nie wiedziało, co to polityka. Później na festynach, kiedy już wiedzieli, co to polityka, ale interesowali się przede wszystkim tańcem. Zaczęli unikać spotkań dopiero wtedy, gdy nasiąknięci aż po czubki włosów polityką, spostrzegli, że są zdeklarowanymi i nie- przejednanymi przeciwnikami. Ale pewnego razu spotkali się twarzą w twarz i musieli siłą rzeczy patrzeć na siebie, bo siedzieli w autobusie jedno naprzeci- wko drugiego. Spoglądali na siebie przez dobrą chwilę, aż Gilda wściekła się i powiedziała: - Gdyby niektóre osoby miały choć trochę przyzwoitości, to powinny się wstydzić, że gapią się na porządnych ludzi. - I ja tak myślę - odparł. Wszystko, co można było powiedzieć, zostało powiedziane, ale nie aż tak, żeby tamtemu przeszkodziło to w zauważeniu, że ona zrobiła się jeszcze piękniejsza, a jej w spostrzeżeniu, że tamten ani trochę nie zbrzydł, choć walczył w szeregach czerwonych. Kiedy dojechali do miasta, rozstali się bez pożegnania. Ale kiedy Gioli został sam, miał ochotę sprać się po gębie. 41 Gioli chodził na kursy do szkoły partyjnej i tam wyłożono mu jasno, jak należy działać na rzecz propagandy. I Gioli, przed którym pojawiła się wspaniała okazja, żeby umiejętnie rozpraco- wać przeciwnika i wykorzystując do tego starą przyjaźń, wkręcić się w szeregi nieprzyjaciela, zachowywał się niczym dywersant. Należało koniecznie naprawić sytuację i Gioli z zimną krwią przygotował plan ataku. Towarzysz, którego wszyscy szanują - pomyślał sobie - musi być przede wszystkim psychologiem. A co mówi psychologia? Mówi na przykład, że jeżeli jakaś dziewczyna decyduje się jechać z miasteczka do miasta, czyni tak dlatego, bo ma zrobić zakupy. A robiąc zakupy, kobieta nie zadowala się wejściem do pierwsze- go sklepu, jaki napotka, ale chce obejrzeć co najmniej dwadzieścia witryn, żeby porównać ceny, jakość i tak dalej. Tak więc traci mnóstwo czasu i przychodzi do autobusu w najostatniejszej chwi- li. Muszę ten fakt wykorzystać. Dlatego więc Angiolino Grisotti, zwany Gioll, przyszedł do autobusu pierwszy przed wszystkimi i usiadłszy zajął paczką miej- sce naprzeciwko siebie i czekał. Zgodnie z psychologią Gilda powinna przyjść ostatnia, to zna- czy wtedy, jak już wszystkie miejsca będą zajęte, oprócz tego zaklepanego przez Giolego. Ale Gilda przyszła kilka minut po nim. Kiedy ją zobaczył, zbladł. Gilda, jak tylko wsiadła do autobusu, rozejrzała się w poszuki- waniu wolnego miejsca. Wszystkie były wolne, wyjąwszy to, które zarezerwował Gioll, ale Gilda (zwróć uwagę na te psycho- logiczne subtelności) uznała, że jedynym miejscem, które można było wziąć pod uwagę, było właśnie to naprzeciwko towarzysza Gioli. - Wolne? - spytała bardzo wyniośle Gilda, wskazując na miej- sce, gdzie Gioli położył swoją paczkę. Gioli zabrał więc paczkę i Gilda usiadła. Przez parę minut siedzieli jak manekiny, aż nagle Gioll, oświe- cony błyskiem geniuszu, wyciągnął paczkę papierosów i podsunął niemej sąsiadce z naprzeciwka. - My nie palimy w miejscach publicznych - odpowiedziała 42 Gilda, kładąc akcent na my. - Wasze dziewczyny mogą robić, co chcą w miejscu publicznym i prywatnym; nas uczą zachowywać się przyzwoicie. Gioli schował papierosy. - A gdybyśmy tak zostawili politykę i porozmawiali o nas dwojgu? - zaproponował młodzieniec. - Porozmawiali? A w jakim sensie? - zapytała Gilda głosem lodowatym i agresywnym zarazem. - W takim sensie, w jakim rozmawiało się na przykład wtedy, kiedy chodziło się razem tańczyć. Gilda najeżyła się. - Tylko źle wychowany komunistyczny bezbożnik może mieć czelność publicznie wypominać kobiecie, że miała chwilę słabości - zawołała z pogardą. - Dlaczego nie napiszesz o tym w tej twojej łajdackiej gazetce ściennej z tymi twoimi głupotami, w które przez jakiś czas wierzyłam. - A po co? - odparł Gioli. - To jest sprawa, która dotyczy tylko mnie, a nie Partii. Chyba, że przeszkadza ci rozmowa ze mną z powodu narzeczonego, którego przydzielił ci proboszcz; jak tak, to co innego. - Nie mam narzeczonych - odparła Gilda. - To raczej ty uważaj, żeby nie zrobiła się zazdrosna towarzyszka Gisella Cibatti! Gioll przysiągł, że między nim a towarzyszką Cibatti nie było nic a nic. Zwykła sympatia. A Gilda odpowiedziała mu na to, że ona doskonale wie, jak się kończyły sympatie w partii wolnej miłości. Gioli zaprotestował dotknięty, Gilda docięła mu jeszcze i na dobrą sprawę trwało tak przez całą drogę. A ponieważ temat nie został wyczerpany, dyskusja ciągnęła się aż do domu Gildy. Był już wieczór i rozmawiali jeszcze dobrych parę chwil, aż Gilda pozwoliła mu wejść do domu. Ale zanim go wpuściła, po- wiedziała z wielkim żalem: - Szkoda, że dzieli nas polityka! Słowa głupie i nieszczere, bo kiedy trzy minuty wcześniej Gilda i towarzysz Angiolino, zwany Gioli, obejmowali się, to z pe- wnością nie było między nimi polityki. 43 Te historie miłosne są zawsze takie same, identycznie takie same i nie można zrozumieć, dlaczego ludzkość wciąż interesuje się tym wątkiem powtarzanym od setek tysięcy lat. Faktem jest, że wieczorem dwa dni później Gilda, wyglądając oknem ze swojego pokoju, zobaczyła towarzysza Angiolino siedzącego na mostku. Postała przez chwilę patrząc na niego, aż się rozeźliła i zeszła zapytać chłopaka, czego szuka w tych stro- nach. Była zdecydowana na wszystko, nawet na to, żeby go zdrowo objechać, ale kiedy odpowiedział z prostotą, że szuka właśnie jej, Gildę zatkało, a on skorzystał z tego i ją objął. A wtedy Gilda, zamiast obrazić się i zwymyślać gbura, postano- wiła wykorzystać tę interesującą sytuację. "Ten kretyn - pomyślała - jest we mnie zadurzony. Ja mu pomogę i w ten sposób przerobię go, aż doprowadzę do tego, że się wypisze z tej swojej przeklętej partii. A potem puszczę go kantem." W kolejne wieczory Gilda sekundowała nicponiowi, a kiedy według niej nadszedł odpowiedni moment, wypaliła: - Gioli, przysięgasz i zaklinasz się, że mnie kochasz? Jesteś gotów mi to udowodnić? - Jestem gotów na wszystko. - Więc odejdź z tej twojej przeklętej partii. Ja nie wyjdę nigdy za ekskomunikowanego. Gioli najeżył się. - Gilda, a ty przysięgasz i zaklinasz się, że mnie kochasz? Daj mi na to dowód i odejdź z tej twojej obrzydliwej partii. Ja nigdy nie ożenię się z klechą w spódnicy. A wtedy Gilda błyskawicznie zmieniła front: - Więc idź do diabła ty i cała Rosja! - krzyknęła. - W porządku - odparł spokojnie Gioli. - Jak mam tam iść, to ty też idź do diabła razem z Watykanem i Ameryką! Rozstali się jak dwoje najzacieklej szych wrogów. Ale Bóg za- kochanych czuwał. Jednocześnie przeciw Gildzie i Giolemu rozpętała się nagonka rodzinna. 44 Rodzice Gildy i Giolego zaczęli swoją śpiewkę, jakby się umówili. Zdaniem rodziców i przyjaciół Giolego, jeśli miał on odrobinę godności, nie powinien nawet spojrzeć na tę świętoszkę Gildę. Zdaniem rodziców i przyjaciół Gildy, powinna ona natychmiast zerwać wszelkie kontakty z tym bolszewickim nicponiem Giolim. Ciosanie kołków na dwóch frontach trwało z dużym natężeniem przez cały tydzień, aż w końcu Gioli, który miał głowę twardą jak z marmuru, napisał liścik do Gildy: "Jeżeli jutro wieczorem będę czekał na ciebie przy moście koło twojego domu, to będę mógł cię zobaczyć?" A Gilda za pośrednictwem tajnego kuriera odpowiedziała: "Nie. Jeżeli chcesz ze mną mówić, bądź dziś wieczór na moście w Molinetto, dzięki czemu zobaczą nas ci wszyscy z miasteczka." O ósmej byli na moście w Molinetto i wszyscy ich widzieli. A ci wszyscy, co ich nie widzieli, dowiedzieli się o tym. Nagonka stała się jeszcze gwałtowniejsza. Gilda znalazła się sama przeciw wszystkim, włącznie z tymi z jej partii, i to samo spotkało Giolego. Ale im bardziej inni naciskali, starając się ich rozdzielić, tym bardziej oni do siebie lgnęli. W gruncie rzeczy towarzysz Angiolino, zwany Gioli, mimo swojego nicponiowatego wyglądu, był porządną osobą. A Gilda, mimo swojego wyglądu dobrze wychowanej panienki, była nic- poniem. Jedno i drugie miało charakter i swoją dumę i dlatego nigdy nie rozmawiali ze sobą o walce, jaką każde z nich musiało toczyć z rodziną i przyjaciółmi. Znajdowali ucieczkę w coraz silniejszym uczuciu. Ale Gilda, kiedy wręcz jej zagrożono, straciła opanowanie. Peppone nie spodziewał się podobnej wizyty i o takiej porze. Patrzył więc zdumiony na Gildę zastanawiając się, czegóż mogłaby od niego chcieć ta przeklęta dziewucha, która przerobiła w doskonałego imbecyla najlepszego chłopaka z sekcji. - Jesteście w stanie dochować tajemnicy do jutra rana? - zapytała. - Jeśli to przyzwoity sekret, pewnie. Gilda wyciągnęła z torebki legitymację z krzyżem na tarczy, podarła ją na cztery kawałki i rzuciła szczątki na biurko. 45 - A teraz dajcie mi jedną z waszych legitymacji i siedźcie cicho do jutra, bo chcę zrobić prezent Giolemu i tym przeklętym, którzy chcą mnie od niego oderwać. Peppone trwał przez chwilę z otwartymi ustami, a potem zaopo- nował: - Ale wy działacie z zemsty, a prośba o naszą legitymację nie wynika z wiary. - A co was to obchodzi? Od kiedy to komuniści zrobili się sentymentalni i mają skrupuły, jak trzeba zrobić na złość probosz- czowi? Peppone, który gryzł się na myśl o jutrzejszym święcie, gdy usłyszał o proboszczu, to aż podskoczył. - Dam wam i trzydzieści legitymacji, jeśli tylko chodzi o to, żeby zrobić na złość proboszczowi! Gilda poszła sobie, otrzymawszy tę swoją legitymację, a Peppone, rozmyślając o tym na spokojnie, odkrył, że jakkolwiek by patrzeć, było to wspaniałe zwycięstwo towarzysza Angiolina, zwanego Gioli. - Również i miłość - zawyrokował - pracuje na rzecz Partii Komunistycznej! Następnego dnia przypadał pierwszy dzień maja. Podwójny pie- rwszy maja; na placyku przykościelnym zbierali się ludzie od białego goździka, a tymczasem za słupkami na właściwym placu gromadzili się tamci od czerwonego goździka. Peppona rozsadzała złość i radość zarazem i życzył sobie z jed- nej strony nie wpaść na don Camilla, a z drugiej jednak dałby nie wiadomo co, żeby go móc spotkać. I rzeczywiście spotkali się na linii granicznej, nie opodal jed- nego z kamiennych słupków. - Chrystus robotnik! - zawołał donośnym głosem Peppone i uśmiechnął się. - No właśnie - odpowiedział mu uśmiechem don Camillo. - Nie był zapisany do związków, ale pracował jako cieśla obok swego ojca Józefa. - O ile dobrze mi się zdaje, to słyszałem, że Jezus był synem Boga - odrzekł grzecznie Peppone. 46 - Dokładnie tak, panie wójcie. Robotnik, Syn największego (Robotnika wszechświata, jako że Bóg Ojciec stworzył bez materii |cały wszechświat. | Peppone przełknął to, a potem rzekł przez zaciśnięte zęby: l - A ksiądz, wielebny księże, bierze udział w święcie pracy, |a niby cóż takiego ksiądz robi? | - Modlę się za twoją przeklętą duszę - odpowiedział spokojnie |don Camillo. - A to ciężka praca! Peppone szybko rozejrzał się wkoło i zobaczywszy, że wszyst- ko gra, palnął: - Więc może się ksiądz również modlić za inną duszę - powie- dział, wskazując na pewien punkt w zgrupowaniu czerwonych. Don Camillo spojrzał i wybałuszył oczy: Gilda, w czerwonym stroju, z czerwonym goździkiem we włosach, stała tam, między czerwonymi, dokładnie obok czerwonego sztandaru. Nie wiedział, co powiedzieć, był załamany. Ale Peppone nie mógł sycić się swoim zwycięstwem, bowiem w tym momencie ukazał mu się przerażający widok: w sektorze białych, obok sztan- |daru z krzyżem, stał Gioli z białym goździkiem w butonierce. Eks- 1-towarzysz Gioli. | W końcu również zobaczyli się i Gilda, i Gioli, bo od jakiegoś |czasu szukali się gorączkowo wzrokiem. | Zatkało ich oboje. I powoli, instynktownie podeszli do linii F granicznej. Spotkali się przy następnym słupku obok Peppona ; i don Camilla. Kiedy tam doszli, zatrzymali się i spoglądali na siebie z zacie- kawieniem, a po chwili Gilda powiedziała: - Chciałam ci zrobić niespodziankę... - Ja też - powiedział Gioli. Ktoś zaczął się śmiać. A wtedy Gilda i Gioli spojrzeli sobie w oczy i zrozumieli się bez słów. I tak jakby się umówili. » Gilda wyjęła z włosów czerwony goździk, a Gioli biały z buto- lierki. Każde położyło swój goździk na kamiennym słupku. Potem wzięli ię pod ręce i spokojni, ale zdecydowani, odeszli z placu i z polityki. 47 Na słupku zostały dwa goździki - czerwony i biały; don Camil- lo i Peppone długo je podziwiali. - Ba! - burknął w końcu Peppone, wzruszając ramionami. - Ech! - powiedział don Camillo, rozkładając ręce. I były to, zarówno Peppona, jak i don Camilla, dwa najlepsze przemówienia na pierwszego maja. Nigdy nie jest za późno Giacomo Dacó należał do tego typu ludzi, na których nawet potop powszechny nie zrobiłby wrażenia. Był jednym z tych, którzy nigdy nikomu nie dadzą satysfakcji, nawet po śmierci, i są obojętni również wobec siebie samych i przyjąwszy, że nawet może i myślą o tym, że kiedyś pójdą do ziemi, to interesuje ich to jedynie jako fakt, który należy zgłosić w magistracie. Rozkwit rodziny Dacó miał swój początek temporibus illis, kiedy pierwszy Dacó umierając zostawił synowi trzy morgi ziemi. Syn zdobył następne dwadzieścia, a jego syn znów trzydzieści i tak dalej, aż doszło do Giacoma, który w wieku osiemdziesięciu lat z Campolungo zrobił majątek trzystumorgowy, a oprócz Cam- polungo posiadał serowarnię z przyległą hodowlą trzody chle- wnej, przetwórnię pomidorów i dwa młyny. Stary Dacó wszystko sobie dobrze obmyślił; majątek Campo- lungo można było podzielić na dwa, było pięć obiektów, każdy o takiej samej wartości, i pięcioro dzieci nie miałoby powodów do kłótni przy dziedziczeniu. Gdyby, oczywiście, nie wmieszał się w to ten wydziedziczony. 49 Carlino, wyłączony z dziedziczenia, był ostatnim z sześciorga dzieci Giacoma Dacó i czwartym potomkiem męskim, bo żona Giacoma Dacó popełniła ten błąd, że po tym, jak na świat przyszli: Marco, Giorgio i Antonio, a nie było jeszcze Carlina, powiła bliźnięta: Clementinę i Marię. Błąd w tym sensie, że kiedy Giacomo Dacó zobaczył je na rękach akuszerki, zaczął wrzeszczeć, że takiego świństwa to się po swojej żonie nie spodziewał. Zwłaszcza zaś dlatego, że w poważ- nej rodzinie nie może być dzieci płci żeńskiej, bo takie służą tylko do sprawiania kłopotów. Po drugie zaś, jeżeli już kobieta chce popełnić to głupstwo, niech przynajmniej zachowa odrobinę przy- zwoitości i nie wydaje z siebie dwóch dziewczyn za jednym ra- zem. Oczywiście przy pierwszej okazji powydawał córki za mąż. Później, jak synowie żenili się po kolei, usunął ich, bo nie lubił zamieszania. Marco dostał serowarnię, Giorgio przetwórnię po- midorów, Antonio młyny, a sobie Giacomo zatrzymał Campolun- go. Kiedy umarła żona, został zupełnie sam, bo Carlino opuścił dom wiele lat temu. Ale Giacomo Dacó był twardym zawodni- kiem. Tak więc, gdy w wieku osiemdziesięciu lat stary Dacó odszedł, by towarzyszyć swojej żonie, wszyscy byli całkiem spokojni, bo wiadomo było, że trzej bracia zachowają to, co już mają, a Cam- polungo zostanie podzielone między dwie siostry. Carlino, oprócz tego, że był wydziedziczony, był Carlinem, kimś, kto prędzej da sobie odrąbać głowę, niż ją schyli. Sprawa z Carlinem zaczęła się, gdy chłopak skończył dwa- naście lat. Ojciec zbliżał się do pięćdziesięciu trzech, obie dziew- czyny oraz Marco i Giorgio byli już na swoim. W Campolungo oprócz Carlina był jeszcze Antonio, ale i on za parę lat miał odejść. Tak więc, kiedy Carlino skończył piątą klasę podstawową, stary powiedział: - No dobra, a teraz zabierzesz się do roboty i postarasz się zarobić na chleb, tak ja to robiłem i jak robili wszyscy twoi bracia. 50 Ale wtedy, po raz pierwszy w swoim życiu, matka podniosła os: - Nie! - wykrzyknęła. - Tamci to wszystko tępaki. A Carlino jest pojętny i musi się uczyć! Starego zatkało na taką rewoltę. Siedzieli właśnie przy stole; złapał miskę pełną jeszcze zupy i cisnął nią o ścianę. - Ja tu rządzę! - wrzasnął. - A jeżeli się komuś nie podoba, to tam są drzwi! Matka wstała i, nie wyrzekłszy ani pół słowa, wyszła. Stary, Carlino i jego brat siedzieli na swoich miejscach i minęło dziesięć, może piętnaście minut, a w izbie nie słychać było nawet od- dechów. Potem nagle stary wstał i rzucił się do sieni, gdzie nadział się na żonę ubraną w odświętny czarny strój z dawnych lat, jak z to- bołkiem w rękach, szła w stronę drzwi, prowadzących na podwó- rze. - Co robisz? - wrzasnął rozwścieczony Giacomo. - Nie podoba mi się, więc odchodzę - odparła oschle żona. , Pierwszy raz się zdarzyło, że stary spotkał się w domu z kimś, po miał odwagę mu się sprzeciwić, więc stracił panowanie. Złapał żonę za ramię i zaczął nią gwałtownie potrząsać. Ale robił to tylko przez chwilę, bo kobieta wydała z siebie przeraźliwy okrzyk: - Carlino! Stary odwrócił się; w głębi sieni stał Carlino z dubeltówką w rękach. Ojciec i syn spoglądali na siebie przez parę chwil i nikt nie odezwał się ani słowem. Później też nie wspominano tego wyda- rzenia. Życie wróciło do normy. Matka znów była cicha i pokorna, Carlino dalej pracował w stajni, oborze i w polu, tak jak robił to i przedtem w czasie wolnym od szkoły. I tak nadszedł koniec września aż któregoś wieczoru po kolacji stary Giacomo wy- ciągnął z kieszeni kopertę i podał ją Antoniowi. - Jutro o szóstej wsiądziesz do kolejki. Tutaj jest adres szkoły, kwity opłat za wpisowe i bilet miesięczny na kolejkę. Tym razem pojedziesz z nim, zaczekasz na niego i przywieziesz z powrotem. Od pojutrza sam sobie będzie dawał radę. 51 Carlino rozpoczął w ten sposób kursowanie między wsią a mia- stem i ciągnął to nieugięcie, a stary zdawał się go nie zauważać. W czasie ferii albo wakacji Carlino pomagał bratu i parobkom w pracy w oborze albo w polu. Uczył się wieczorami, co kosz- towało go piekielnie dużo, ale nic sobie z tego nie robił. Nadszedł koniec pierwszego roku szkoły zawodowej i stary Giacomo zauważył to tylko dlatego, że Carlino nie jeździł już do miasta i całkowicie poświęcił się pracy. O nic nie pytał, a ponieważ w domu Dacó mówiło się tylko wtedy, kiedy się było pytanym, to nikt mu nic nie powiedział. Tyle, że w dwa tygodnie po ostatecznym powrocie Carlina do pracy w polu, matka powiedziała przy stole: - Antonio, jutro rano zaprzęgnij klacz, zawieziesz mnie do miasta. Stary podniósł głowę i wytrzeszczył oczy na żonę. Pierwszy raz się zdarzyło, że żona wysuwała jakieś żądania. Ale nie wrzasnął, tylko ograniczył się do burknięcia: - Głupiejemy, tak? Matka wróciła po południu, kiedy żar lał się z nieba. Carlino drzemał pod drzewem; matka poszła go szukać i jak tylko siadła koło niego, zaczęła płakać. - No i co? - spytał Carlino. Matka poszperała za pazuchą i wyciągnęła karteczkę. - Przepisał je Tonino, a potem kazaliśmy sprawdzić woźnemu - tłumaczyła wśród szlochów. Carlino przebiegł szybko wzrokiem karteczkę. - Ale zdałem wszystko! - zawołał. - Wiem - wyjęczała kobieta. Potem popłakując opisała mu całą wyprawę i to, co mówili inni, kiedy czytali stopnie, i to, co powiedział woźny, i jak się wchodzi do szkoły, i tak dalej. Wreszcie zakończyła: - Pomyśl, jak się dowie! Chłopak skoczył, jakby go coś ugryzło. - Powiecie mu dopiero wtedy, jak was zapyta, inaczej nie. Jeżeli go interesuje, niech jedzie do miasta i zobaczy. Ja nie jestem mu nic winien: pieniądze na opłaty i przejazdy zarabiam, pracując w polu. Niech idzie do diabła! 52 Ale starego Giacoma interesowało tylko to, żeby Carlino wyko- nywał swoją robotę. Rozumiał się tylko na robocie i kiedy jesienią chłopak znów zaczął jeździć tam i z powrotem, burknął: - Znowu zaczyna się ta historia! Antonio, skończywszy dwadzieścia siedem lat, ożenił się i po- szedł na swoje, jak to było regułą, i stary Giacomo powiedział do żony: - Chłopak miał już dość rozrywek; ma siedemnaście lat i może mi pomóc w prowadzeniu całego majdanu. - Robi czwarty rok i musi ciągnąć aż do końca. Kiedy dostanie dyplom geometry, wtedy o tym pomówimy - odparła kobieta. Stary zaśmiał się szyderczo. - Geometra! Ten tam zostanie geometrą, tak jak ja biskupem. A zresztą po co mu świadectwo? Do podrzucania słomy krowom? Carlino uczył się w dalszym ciągu i jak tylko miał wolną chwilę, harował w polu tak, że stary poprzestawał na burczeniu. I tak było aż do Wielkanocy 1930 roku. Nadeszły ferie wielkanocne i Carlino, który miał już osiem- naście lat, a ręce jak trzydziestoletni mężczyzna, zastępował jed- nego z pastuchów od krów, który się właśnie rozchorował. I zda- rzyło się tak, że pewnego popołudnia, kiedy wywoził taczkami obornik na gnojówkę, na podwórzu zatrzymał się jakiś samochód i wysiadło z niego dwóch młodzieńców i trzy dziewczyny. Wrzeszczały niczym gęsi, aż wyszedł stary Giacomo z widłami na ramieniu. - Czy tu mieszka pan Carlo Dacó? - spytał jeden z młodzie- niaszków. - Pan Carlo Dacó jest tam i robi prawo jazdy na balilli* - od- powiedział stary, wskazując na wrota obory. W tym samym momencie ukazał się Carlino, ubrany jak ostani obszarpaniec; pchał taczki, na których leżało z pół tony świeżego, parującego gnoju. Dwaj młodzieńcy i trzy dziewczyny zawołali do niego, a Carlino, widząc przed sobą nagle ferajnę, postawił taczki i stanął jak głupek. * Model Fiata popularny w latach trzydziestych. 53 - Więc tak się wita przyjaciół, którzy przyjeżdżają z miasta, żeby cię odwiedzić? - krzyknął jeden z młodzieniaszków. - Nic nam nie powiesz? - Pan Carlo Dacó nie ma czasu na pogawędki! - powiedział twardym tonem stary, który podszedł do nich. - Tutaj się pracuje. Carlino podniósł nagle głowę: - To moi koledzy ze szkoły - wyjaśnił. - I te też? - spytał ironicznie stary, wskazując na trzy dziew- czyny. - Oczywiście! - odparł Carlino. Stary z widocznym niesmakiem przyjrzał się miodkom, a potem odwrócił się do tej, która wyglądała wśród nich na najstarszą: - Uczą was w szkole malować usta i paznokcie, czy bierzecie prywatne lekcje od jakiejś wydry z variete? Dziewczyna zrobiła się czerwona i ze złości i upokorzenia do oczu napłynęły jej łzy. Carlinowi też napłynęły łzy do oczu, ale czuł się tak brudny i marny obok tych taczek pełnych gnoju, że nie miał nawet odwagi się odezwać. - Pospiesz się, bo masz jeszcze krowy do wydojenia! - rzucił na odchodnym stary Giacomo. Dwaj młodzieńcy i trzy dziewczyny skierowali się do samocho- du, a Carlino ich dogonił. - Przykro mi - wyjąkał - trzeba było mnie uprzedzić. - Trudno uwierzyć, że zaledwie trzydzieści kilometrów od miasta żyją takie dzikusy! - odparła oschle ta najchudsza. - To ty powinieneś był nas uprzedzić, że masz ojca wariata! - dodała druga, wsiadając do samochodu. Ale wyglądało na to, że Carlino martwi się tylko trzecią dziew- czyną, najwyższą i najbardziej kobiecą, tą, do której stary Giaco- mo skierował swoje impertynencje. - Franca, posłuchaj mnie przez chwilę! - wydusił z siebie Car- lino, chwytając ją za ramię i nie pozwalając jej wsiąść. - Zostaw mnie! Nie widzisz, że plamisz mi sukienkę tymi swoimi brudnymi łapskami? - odpowiedziała tamta, wyślizgując mu się. Samochód odjechał, a Carlino stał i patrzył, jak się oddala. 54 - Ej tam! Ocknij się! Obudził go głos ojca; odwrócił się gwałtownie, zaciskając pięści, ale stanął twarz w twarz z matką. - Mamo! - powiedział Carlino. - Tym razem zabiję go! Matka otarła mu chusteczką pot z czoła. . - Ta najstarsza musi mieć dla ciebie specjalną sympatię - szepnęła. Carlino najeżył się jęcząc. - Od razu to poznałam - szepnęła matka. - On też, widzisz, spostrzegł to. Słychać było, jak stary wydziera się jeszcze w oborze, a wtedy kobieta złapała za taczki pełne gnoju. Ale Carlino szybko pod- skoczył i odsunął ją. - Muszę zrobić dyplom! - ryknął, popychając taczki. Wieczorem przy stole stary Giacomo z miejsca zaczął: - Niech siedzą w swoim domu - wykrzyknął - a nie przyjeżdżają przeszkadzać tym, co pracują! Carlino wziął głęboki wdech. - Zrobiliście ze mnie odrażającego typa - powiedział ponuro ze wzrokiem wbitym w obrus. - Mogliście chociaż nie obrażać tej biednej dziewczyny. Co w tym złego, że maluje sobie paznokcie? - Dla mnie nic. Jak dla mnie, może sobie nawet siedzenie wymalować. Póki ktoś siedzi w swoim domu, niech sobie robi, co chce. Kiedy przychodzi do mojego domu, musi mi się podobać, a jak nie, to fora ze dwora. Niech siedzą u siebie ci głupcy! Każdy ma swój świat. Mnie by się nigdy nie śniło, żeby pójść do domu mieszczucha z taczką gnoju. Jak tu wchodzą, to niech zostawiają swoje paskudztwa na zewnątrz. To niesłychane! - Nie musi się wam podobać! - powiedział agresywnie Car- lino. - Wystarczy, że mnie się podoba. - Kto? Ta nieszczęsna wymalowana kukła, do której się strzela na karuzeli? A więc to ona jest tym słynnym patentem na geo- metrę. To nie jest towar dla ciebie. Twój świat jest tutaj. Wieśniakiem się urodziłeś i wieśniakiem zdechniesz. Carlino nic nie odpowiedział; wpatrywał się wciąż w obrus, ale czuł wlepione w siebie oczy matki, zupełnie jakby je widział. 55 Ostatnie dwa lata były piekłem. W końcu jednak Carlino dostał swój dyplom geometry. Ale zaraz nagle spadła na niego służba wojskowa i zdawało się, że sam Pan Bóg ją zesłał, tak bardzo chłopak pragnął oderwać się na trochę od Campolungo. Nie chciał brać przepustek; wiedział, że matka jest zadowolona, kiedy pozostaje z dala od Campolungo i to mu wystarczało. Nikt z domu nie pisał do niego. On nigdy nie napisał do domu. Kiedy skończył się kurs dla podchorążych, wystąpił z prośbą, by mógł odbyć od razu służbę po pierwszym awansie i kiedy wreszcie z podchorążego stał się podporucznikiem, wrócił do domu. Był w ciężkiej artylerii polowej. W tamtych czasach oficerowie nie byli ubrani jak pracownicy gazowni, jak teraz bywa z tymi okryciami z płótna w kolorze rumianku i bluzie wepchanej w spo- dnie. Wtedy oficerowie ubierali się jak na oficerów przystało, a ci z artylerii mieli błękitne płaszcze, które wyglądały jakby wy- ciągnięte z najpiękniejszego rozdziału Risorgimenta. Carlino w błękitnym płaszczu był imponujący niczym trój- drzwiowa szafa i ludziom ze wsi wydawało się, że to przybył Na- poleon. Kiedy stara Dacó zobaczyła go przed sobą, wybałuszyła oczy, otworzyła ramiona i wpatrywała się w uniesieniu w swojego Car- lina, jakby tu chodziło o Madonnę. A gdy potem zobaczyła, że ma do tego lśniącą szablę, zaczęła płakać, bo nie mogła wytrzymać z tej wielkiej radości. Stary Giacomo, kiedy ujrzał Carlina, dotknął palcem do ronda kapelusza. Brak szacunku dla syna nie pozwolił mu przecież zapo- mnieć o głębokim szacunku, jaki miał dla Armii Królewskiej. Ale nic nie powiedział, a ponieważ nie czuł się na siłach roz- kazać oficerowi, żeby poszedł porządzić się trochę w oborze, pozostawał z dala od domu przez całe dziesięć dni przepustki Carlina. Kiedy skończyła się służba pierwszego stopnia, Carlino wrócił do Campolungo, a Giacomo, jak zobaczył go po cywilnemu, zaczął starą śpiewkę. - Teraz już koniec z wykrętami - powiedział. - Zabieraj się do roboty i rób, co do ciebie należy. 56 - Teraz, to się przede wszystkim żenię - odpowiedział spokoj- nie Carlino. Stary zmierzył go wzrokiem, jakby miał przed sobą komplet- nego wariata. - Żenisz się? - Tak. I jeżeli nie sprawia wam to przykrości, to żenię się z tą nieszczęsną malowaną kukłą ze strzelnicy, którą wtedy obra- ziliście. A nawet jeżeli wam przykro, to, i tak się z nią żenię. Stary Giacomo Dacó miał koło sześćdziesięciu czterech lat, Carlino dwadzieścia trzy; różnica wieku była znaczna, ale upór dokładnie taki sam. - Jeżeli masz odwagę popełnić taką głupotę, pójdziesz stąd i nigdy tu nie wrócisz, póki ja żyję - powiedział stary. - Idę i moja noga nigdy tu nie postanie, póki nie umrzecie - odparł Carlino. - Ani nawet jak umrę! - wrzasnął stary. - Wydziedziczam cię! - Nie potrzebuję waszych ochłapów, żeby zarobić na życie! - odrzekł tamten. - Wy urodziliście się wieśniakiem i takim umrzecie. Ja urodziłem się wieśniakiem, ale wieśniakiem nie umrę! Carlino skierował się do wyjścia; kiedy doszedł do drzwi ku- chennych, odwrócił się: - A jeżeli moja matka chce ze mną pójść teraz, jutro, czy kiedykolwiek, to niech tylko da znak. Dość się przez was nacier- piała. Stary wariat! Matka pokręciła głową. - Nie, nie, idź Carlino i niech ci Bóg błogosławi. Mnie tu dobrze. Carlino odszedł i stary Dacó został sam z żoną. Nigdy nie mówił o Carlinie. Jakby tamten nie istniał. I matka też nigdy nie zaczynała tego tematu; trzymała w starej orzechowej szafie błękitny płaszcz i lśniącą szablę swojego Carlina i to jej zupełnie wystarczało. Co jakiś czas zamykała się w pokoju, odkurzała płaszcz, gładziła go dłonią, czyściła szablę i podziwiała to wszystko ni- czym najbardziej zadziwiające widowisko świata. 57 Potem kiedy Carlino przysłał jej dwie fotografie, na jednej on z żoną pod rękę, a na drugiej dziecko, radość matki nie miała granic. A kiedy podziała gdzieś obie fotografie, to wydawało się, że oszaleje i nie wiadomo było, co jej jest, bo nikomu o nich nie powiedziała. Kiedy się odnalazły, szepnęła dobremu Bogu: - Jezu, dziękuję Ci, że okazałeś mi łaskę. Umarła dziesięć lat po odejściu Carlina. Umarła spokojnie, z dwiema fotografiami przyciśniętymi do piersi, tak przyciśnięty- mi, że je zostawiono i tak ją włożono do trumny. A kiedy czuła, że odchodzi, chciała, żeby otworzono drzwi starej orzechowej szafy, która stała tam, naprzeciwko łóżka, i aż do końca patrzyła na niebieski płaszcz i lśniącą szablę Carlina. Stary po śmierci żony zamknął szafę i ciągnął sam przez następne sześć lat, aż dobił do osiemdziesiątki. W tym czasie nikt nigdy nie ośmielił się mówić o Carlinie. Tylko jeden raz don Camillo spróbował bardzo delikatnie poruszyć ten temat, ale stary przerwał mu. - Uch! - wrzasnął, jakby mu powiedziano jakieś okropne świństwo. I splunął na ziemię. Umarł którejś nocy w wieku osiemdziesięciu lat. A już o szóstej rano ludzie z Campolungo podnieśli alarm. "Jeśli o tej porze nie było słychać jeszcze jego wrzasku, to są dwie możliwości: albo oszalał, albo umarł" - orzekli. O siódmej weszli oknem do pokoju starego i znaleźli go leżącego na kapach łóżka. Wyschnięty jak szczapa, ze zwykłym grymasem na twarzy i w zupełnie nowym ubraniu. Wszystko zrobił sam, żeby nikogo nie fatygować. Zrozumiał, że nadeszła pora i znalazł siłę, żeby ubrać się w strój nieboszczyka. Ułożył się na łóżku starej Dacó. Ludzie oniemieli. Taki człowiek wzbudzał strach nawet jako umarły. A stary, wyciągnąwszy się na łóżku, miał jeszcze siłę, żeby położyć sobie krucyfiks na piersiach i skrzyżować na nim swoje długie kościste ręce. Nie ruszali go. Synowie i córki przeszli przed nim nie płacząc. Pokręcili głowami i potem poszli sobie, bo wiedzieli, że za życia zawsze mu przeszkadzali, więc nie chcieli mu tego robić po śmierci. A zresztą 58 taka była jego wola: "Dopóki będę w swoim domu, zostawcie mnie samego." Testament został otwarty od razu, bo tak stary polecił notariu- szowi i nie chodziło w końcu o jakąś powieść. "Zostawiam serowarnię z przyległościami mojemu synowi Marcowi. Zostawiam wytwórnię konserw z przyległościami moje- mu synowi Giorgiowi. Zostawiam dwa młyny z przyległościami mojemu synowi Antoniowi. Zostawiam folwark Campolungo z tym wszystkim, co jest w środku, niczego nie pomijając, mojemu synowi Carlowi, zwanemu Carlino. Mój syn Carlino w ciągu pię- ciu lat przeleje w gotówce mojej córce Clementinie i mojej córce Marii, w równych częściach, kwotę lirów globalnie... stano- wiących równowartość połowy Campolungo." Mężowie obydwu kobiet zaczęli gderać, ale żony uciszyły ich: - Bądźcie cicho, nie dajcie mu satysfakcji! Nadszedł wieczór i przy zmarłym czuwał tylko Giusa, dzie- więćdziesięcioletni pastuch od krów; odchodził koło północy, kie- dy zjawił się Carlino, żeby go zastąpić. Carlino miał trzydzieści dziewięć lat i zrobił się masywny jak ojciec w swoich najlepszych czasach. Popatrzył na starego, sztywnego i zimnego, leżącego na łóżku, a w jego oczach kryła się tylko nienawiść i pogarda. Przez dłuższy czas chodził tam i z powrotem, potem nagle zatrzymał się i spoj- rzał na starego. - Wieśniakiem urodziliście się i wieśniakiem umarliście! - za- wołał z goryczą Carlino. - Ale ja nie umrę wieśniakiem. Dobrze was znam i ta sztuczka się wam nie uda. Więc zachciało się wam satysfakcji! "Zostawiam mojemu synowi Carlowi, z tym wszyst- kim, co jest w środku i z obciążeniem pieniężnym, które musicie spłacić kobietom." I niby Carlino z żądzy posiadania Campolun- go rzuci wszystkie swoje interesy i przyjdzie tutaj troszczyć się o majątek? Nachylił się nad starym i krzyknął: - A tymczasem ja jutro sprzedaję Campolungo z tym wszyst- kim, co jest w środku, płacę to, co muszę, kobietom i resztę forsy przepuszczam w mieście za wasze zdrowie! Sprytni jesteście, ale 59 umknęło wam coś przez nieuwagę: nie ma klauzuli, że jeżeli zechcę sprzedać Campolungo, to utracę spadek. Zgodnie z testa- mentem mam jedynie oddać tyle a tyle lirów kobietom. Pochodził trochę tam i z powrotem i znów odwrócił się do starego. - A zresztą, co mnie obchodzą wasze pieniądze! - wykrzyknął. - Powiedziałem, że pójdę własną drogą i dałem sobie radę! Tak, nawet jeśli wy nie byliście nigdy łaskawi, żeby zauważyć, że zdobyłem zawód, tak mam zawód! Wyciągnął z kieszeni arkusz papieru z nadrukiem firmowym i pokazał staremu. - Proszę, tutaj: "Biuro techniczne. Geometra Carlo Dacó. Via Faina 12. Tel 45 273 i 45 280". Dwa telefony, jedna sekretarka, dwóch pracowników i klientela, nawet jeśli o tym nie chcecie wiedzieć! Wyciągnął z kieszeni książeczkę oszczędnościową: - Proszę, a to są pieniądze, które mam w banku i które sam zarobiłem. A mury mieszkania i biura też są moje. A na dole stoi samochód. Gwiżdżę na wasze pieniądze! Możecie je sobie zatrzy- mać. Zobaczycie, że sprzedam Campolungo, a pieniądze oddam tym waszym nieszczęsnym synom. Tak, oni to są nieszczęśni. I wy to wiecie i dlatego to swoje oczko w głowie, słynne Campolungo, zostawiacie mnie! Mnie, co jak miałem dwanaście lat, wy- mierzyłem do was z dubeltówki... Najedliście się wtedy strachu, co? Carlino podszedł do okna, a księżyc oświetlał puste podwórze. - Tak, nie musicie stroić odważniaka - powiedział odwracając się nagle. - Mieliście wtedy stracha! Mojej matce zapewniliście piekło za życia. Do tego stopnia ją sterroryzowaliście, że bała się odejść ze mną. Już ja wam pokażę, kim jestem! Wszystko sprze- dam! I nie chcę ani centyma z tych waszych przeklętych pie- niędzy! Do diabła z Campolungo i tym wszystkim, co jest w środ- ku! Odwrócił się plecami do starego i stanął naprzeciw orzechowej szafy. Otworzył ją i zobaczył swój niebieski płaszcz i lśniącą szablę. 60 \' - Wiem - powiedział, zbliżając się do wezgłowia. - Wiem, że ' ona chciała, żeby ją otworzyć, żeby do ostatniej chwili widzieć mój płaszcz i szablę. Wiem, że umarła tu, gdzie teraz wy leżycie. ^Ale jeżeli się wam zdaje, że mnie weźmiecie na sentymenty, to się |mylicie. Moja matka to jedno, a wy to co innego. A Campolungo |symbolizuje was, a nie moją matkę. Campolungo oznacza to |wszystko, co było okropnego w życiu moim i mojej matki. Niech F będzie przeklęta ta ziemia i niech będzie przeklęty ten dom! l Stary leżał nieruchomo jak bryła lodu i płomień świecy też k trwał w bezruchu, jakby zamarzł. Carlino podszedł i zamknął gwałtownie szafę. - Tak, a potem ożeniłem się z tą, którą obraziliście, nazywając •nalewaną kukłą odpustową. I jestem z tego bardzo zadowolony. [ choć was to nigdy nie obchodziło, mam też syna, bardzo ładnego i bardzo mądrego, który nie urodził się wieśniakiem i też ' wieśniakiem nie umrze. I zrobi karierę, tak jak ja zrobiłem! Nigdy ; nie będzie miał ojca takiego, jak ja miałem. Ojca, który mnie i ciągle poniżał wobec wszystkich. Ojca, który zawsze uważał mnie ' za tępaka i który nie mogąc zrobić mnie wieśniakiem za życia, próbuje uczynić to po śmierci... W pokoju obok było biuro starego. Maluteńki pokoik z krze- słem i wielką sekreterą. Kiedy opuściło się szeroką klapę, służyła jako biurko. Carlino otworzył sekreterę i usiadł. Rejestry, teczki z umowami, pokwitowania; wszystko w niesły- chanym porządku. Wszystko niesamowicie jasne. Tylko człowiek, który ma zamiast serca nakręcany motorek i któremu brak odrobi- ny fantazji, może być tak uporządkowany i dokładny. Carlino odsunął teczki z niesmakiem. Były jeszcze duże koperty wypchane papierami, związane sznurkiem. Na każdej kopercie podano zawartość: "Książki i ze- szyty ze szkoły podstawowej syna Carla, od roku... do roku...", "Dokumenty ze szkoły zawodowej syna Carla, od roku... do ro- ku...". Carlino rozwiązał sznurek i rozsypał zawartość koperty na bla- cie; każda rzecz miała swoje miejsce i adnotację z datą i kolejnym numerem. Brudnopis z prośbą o przyjęcie, pokwitowanie wpiso- 61 wego, kwit za bilet na kolejkę, pokwitowania czesnego. Każdy rok stanowił osobny plik i każdy kończył się na karteczce zapisanej ołówkiem, zawierającej końcowe oceny spisane z list w szkole. Ta sama ręka, która napisała nazwy przedmiotów i stopnie, dopisała potem: "Przeszedł do następnej klasy". Ostatni plik był najgrubszy, bo oprócz kopii słynnej pamiątko- wej reprodukcji z dyplomantami, jakie po egzaminach można oglądać w niejednej sklepowej witrynie w mieście, był egzem- plarz gazety, w której zamieszczono spis dyplomowanych. I naz- wisko Carlo Dacó było podkreślone na czerwono. Trzecia koperta z napisem: "Służba wojskowa syna Carla, pod- porucznika Armii Królewskiej, Artyleria, Specjalność Ciężka Po- lowa", była najcieńsza, bo zawierała tylko jeden numer dziennika "Gazetta Emiliana". Podkreślono w niej następującą notkę: "Wczoraj 4 Ciężka Polowa wyruszyła na manewry". Czwarta koperta była opisana: "Działalność publicystyczna sy- na Carla". W środku trzy egzemplarze "Corriere del Po", w każdym został zakreślony na czerwono artykulik na niecałe pół kolumny. Całkiem świeża sprawa - Carlino miał niewielką pole- mikę z kimś, przez kogo został wciągnięty w pewne projekty dotyczące zagród wiejskich. Nic nadzwyczajnego. W jednym z ar- tykulików Carlina zostało podkreślone na czerwono zdanie: "Wi- na niepokojów, jakie dziś zakłócają życie w naszych wsiach, leży przede wszystkim po stronie właścicieli ziemskich, którzy zmu- szają swoich robotników do zamieszkiwania jakże często w nędznych domach". Ten sam czerwony ołówek dopisał na mar- ginesie: "Osioł!" Ostatnia koperta zawierała dwie dość wyblakłe reprodukcje fo- tografii, które zgubiła któregoś dnia stara Dacó. A napis na koper- cie wyjaśniał: "Fotografie syna Carlo i jego syna urodzonego ... i ochrzczonego imieniem Giacomo." Carlino skoczył na równe nogi i wpadł do pokoju starego. - Tak! - krzyknął, chwytając rękami za oparcie łóżka. - Giaco- mo! Nazywa się Giacomo Dacó, chociaż na zawiadomieniach kazałem wydrukować Mino Dacó. Poszliście do urzędu stanu cy- wilnego, prawda? Żeby mnie jeszcze upokorzyć! Ałe wbijcie so- 62 bie do głowy, że to nie ja! To był kretyński pomysł mojej żony. To ona bez mojej wiedzy nazwała go Giacomo. Prędzej nazwałbym go zdrajcą, niż dał wasze imię mojemu synowi! Wy ją wtedy zapytaliście, czy bierze prywatne lekcje u jakiejś wydry, ale za to ona z żądzy pieniędzy dała mu wasze imię. Lecz przeze mnie będziecie zdychać z wściekłości oboje, i wy, i ona, bo jutro sprze- dam Campolungo i rozdam wszystkie pieniądze! Tylko kobieta bez honoru, po usłyszeniu takiej obelgi, może popełnić czyn tak haniebny. Carlino pocił się i głos mu ochrypł. Dyszał i wciąż chodził tam i z powrotem po pokoju przed łóżkiem starego. - To moja sprawa! - wycharczał w pewnej chwili. - To ja się z nią ożeniłem i mnie się ma podobać, a nie wam! A życie, jakie wiodę, sam sobie wybrałem i musi mi się podobać... W Campo- lungo wy zdychajcie... Ja jutro wszystko sprzedaję razem z tym, co jest w środku... Zatrzymajcie sobie swoje pieniądze i swoją ziemię... Ja nie jestem, jak ta biedaczka matka... Mam na dole samochód i za dwadzieścia minut mogę być w mieście... W mieś- cie jest moja praca, moja przyszłość, moja rodzina... Tutaj nie mam nic... Stary w dalszym ciągu leżał nieruchomo, a wyraz jego twarzy był twardy, prawie bezlitosny. Carlino zatrzymał się i znów złapał za oparcie łóżka: - Nigdy się was nie bałem za życia, więc tym bardziej nie boję się was po śmierci! - wy dyszał. - Idźcie rządzić na cmentarzu! Tutaj ja rządzę! Ja jestem właścicielem! Wszystko sprzedam! Idę sobie, już dosyć nałykałem się przez was złości. Jeżeli nie wiecie, jaka jest droga na cmentarz, to ją wam pokażę! Wyszedł z pokoju, kiedy świtało. Robotnicy pracowali już przy krowach. Carlino zdjął mary- narkę i złapawszy widły, wszedł do obory. Chwilę potem wyszedł, pchając duże taczki pełne świeżego, parującego gnoju. Przechodząc obok samochodu, przypomniał sobie, co powie- dział stary: "Pan Carlo Dacó jest tam, robi prawo jazdy na «balil- li»". "Pokażę ci ja kanastę i herbatkę o piątej" - rzekł w duchu, 63 myśląc o dziewczynie z malowanymi ustami jak u kukły z odpus- tu. "Przyjedź tutaj, do Campolungo, to sama zobaczysz!" Kiedy zwalił gnój na kupę, nie wrócił do obory; zostawił taczki i poszedł prosto aż do rzeki. Usiadł na kamieniu nad brzegiem. I myśląc o starym, leżącym na łóżku w wielkim pokoju, cichym i pustym, po raz pierwszy w życiu poczuł litość dla ojca i w sercu poczuł lekki, świdrujący niepokój. A na posłuszne wargi spłynęły mu słowa modlitwy: "Panie, pomóż mi i spraw, aby ten niepokój nigdy mnie nie opuścił i szedł za mną przez całe życie. Spraw, abym cierpiał, tak jak on musiał cierpieć i nikt o tym nie wiedział". Słowa spadły do wody, która zabrała je daleko, ale Bóg je odnotował. I Campolungo zostało uratowane z tym wszystkim, co było w środku: z niebieskim płaszczem, z kopertami, w których leżały dokumenty syna Carla, i ze straconym życiem mężczyzny, który tak bardzo kochał jednego ze swoich synów, że zapomniał o pozostałych i znienawidził samego siebie. Operacja "Pies55 Od jakiegoś czasu Piór zszedł na złą drogę i nie raz don CamU- lo musiał go srogo karać i brać na łańcuch na wiele tygodni. Ale Piór, kiedy wydawało się, że już ozdrowiał, kierował się do drzwi i oddawał próżniaczemu życiu, pozostając poza domem nawet dwa, trzy kolejne dni. - Mimo że okres polowań się zakończył - starał się wytłuma- czyć mu don Camillo - nie zwalnia cię to z twoich normalnych obowiązków dobrze wychowanego psa. Ty nie jesteś bezpański i bez zajęcia, ty jesteś rasowym, szlachetnym psem i musisz za- chowywać się godnie w każdym momencie. Chcesz się gdzieś przelecieć? Proszę bardzo, ale wieczorem masz być z powrotem. Piękne przemowy słuchane przez Piorą z ogromną skruchą, jakby rozumiał z nich słowo po słowie, nie przynosiły niestety żadnego efektu. I widząc, że Piór, zamiast się poprawiać, robi się coraz gorszy, don Camillo kipiał ze złości, bo bardzo mu na tym psie zależało i wolałby, żeby mu ukradziono motorower, niż by miał stracić Jego- 65 A jakie znaczenie ma motorower dla biednego księdza z Niziny, to nie ma co mówić. Przewrotny los chciał jednak, by don Camillo zamiast motoro- weru stracił psa. Piór zniknął z domu w sobotę rano; uciekł podstępnie, kiedy don Camillo odprawiał poranną mszę. Przez pierwsze dwa dni don Camillo martwił się umiarkowanie, ale z upływem czasu wzrastał w nim niepokój. Zaczął więc w oko- licy rozpytywać o Piorą. Nikt w miasteczku nie widział Piorą, więc don Camillo posze- rzył krąg śledztwa i przeszedł po kolei po wszystkich zagrodach w okolicy. To tak jakby szukać igły w stogu siana. Pierwszą myślą don Camilla było spytać Peppona, bo w końcu Peppone, obok don Camilla, był jedyną osobą, która cieszyła się poważaniem u Piorą. I to do tego stopnia, że Peppone przyznał kiedyś otwarcie: "Polityka nas dzieli, wielebny księże, a Piór łączy. Ale mimo to, w dniu odwetu proletariatu nie schowacie się za niego, by umknąć słusznej kary!" Don Camillo chciał pomówić z Pepponem o zniknięciu Piorą, ale od kilku miesięcy w miasteczku sytuacja polityczna była po- nad miarę ciężka i łatwo przewidzieć, że każda próba nawiązania kontaktu don Camilla z szefem czerwonych skończyłaby się ist- nym trzęsieniem ziemi. W każdym razie don Camillo po daremnym stukaniu do wszyst- kich drzwi musiał również zastukać do Peppona. Jednak nie zrobił tego osobiście, tylko napisał: Szanowny panie Giuseppe Bottazzi, dwa tygodnie temu mój pies Piór zniknął z domu. Gdyby był Pan w stanie dostarczyć mi jakaś informację ułatwiającą znalezienie psa, byłbym Panu wielce zobo- wiązany za uprzejmą wzmiankę na odnośny temat. Z poważaniem. Odpowiedź nadeszła zwykłym listem. Szanowny mości księże, jeżeli pański mości pies uciekł od 66 księdza, to znaczy, że i on zrozumiał, kim ksiądz jest. Z po- ważaniem. Don Camillo nie zaprzestał swoich poszukiwań i po upływie miesiąca, kiedy nie wiedział, w którą stronę ma się obrócić, kazał wydrukować Barchiniemu pięćdziesiąt egzemplarzy ogłoszenia i rozwiesić je w miasteczku i po okolicznych osadach: Odpowied- nia nagroda dla tego, kto udzieli informacji na temat myśliwskiego psa... Minęły trzy dni, ale nikt się nie pojawił; wreszcie przyszedł jakiś dziwny list, bez podpisu, drukowanymi literami: Proszę księdza, jeśli chce ksiądz znaleźć swojego psa, bez słusznej nagrody, niech ksiądz idzie w chaszcze Pragrande i poszuka koło śluzy. Don Camillo nie zastanawiał się nad tym ani minuty i pognał ścieżką przez pola w stronę akacjowego lasku Pragrande. Nie naszukał się wiele; obok śluzy zobaczył wbity w ziemię palik. A na jego końcu przywiązano kawałkiem drutu obrożę psa i kartonik. • Obroża należała do Piorą, a na kartoniku napisano drukowany- mi literami: Tutaj spoczywa jeden z psów zplebanii. Zginął pod ciężarówką, a szkoda, bo był mniejszym psem niż ten drugi. Don Camillo rozgrzebał ziemię palikiem, a kiedy zrobił dziurę na piędź, szybko ją zasypał i uciekł. Po przyjściu na plebanię zamknął się w swoim pokoju, bo mu- siał w samotności przetrawić żal i oburzenie, od których aż mu się flaki przewracały. "Został zabity przez ciężarówkę... Szkoda, bo był mniejszym psem niż ten drugi..." Don Camillo obracał w rękach obrożę Piorą, powtarzając w du- chu: "Zabili mi go... Zamordowali..." 67 Nie miał cienia wątpliwości; ktoś zabił Piorą, żeby zrobić jak największą przykrość proboszczowi. Ale kto mógł być tym niegodziwcem? Choć wściekłość mąciła mu umysł, nie miał odwagi pomyśleć o kimś ze znanych osób jako o zbrodniarzu. To nie mógł być nikt z miasteczka; gdyby jeszcze chodziło o chrześcijanina, to wtedy tak, ale chodziło o Piorą. A w miastecz- ku nie było żadnego takiego łotra, który zabiłby psa po to, by zemścić się na jego panu. Minął ponury dzień, a wieczorem don Camillo był tak wy- kończony, jakby rozładował cały transatlantyk. Nie miał nawet siły mówić i kiedy poszedł do kościoła, żeby pozamykać i zastał czekającą nań starą Forini, o mało nie przyszła mu ochota, żeby ją niegrzecznie potraktować. - Proszę księdza - odezwała się do niego tajemniczo stara Forini - muszę księdzu coś wyjawić w wielkim sekrecie. - O co chodzi? - spytał nieuprzejmie don Camillo. - Czytałam ogłoszenie o psie... - No i co? - wykrzyknął don Camillo, jakby się ocknął. - Niepotrzebnie ksiądz proponuje nagrodę. Jest ktoś, kto dob- rze wie, gdzie pies skończył, ale z pewnością nie powie. - A wy, dlaczego nie powiecie? - wysapał don Camillo. - Może mi nie ufacie? - Proszę księdza, ja księdzu ufam, ale nie chcę mieć kłopotów z pewnymi ludźmi. - Jakimi ludźmi? Stara westchnęła, kiwając głową: - Tymi samymi, co zawsze, proszę księdza. Pies zniknął w so- botę dwudziestego czwartego zeszłego miesiąca? Don Camillo szybko policzył. - Tak. - A więc w sobotę dwudziestego czwartego widziałam psa z jednym z nich. Don Camillo nie mógł już dłużej wytrzymać. Ostrożność starej przyprawiała go o szaleństwo. Z drugiej strony trzeba się było oprzeć chęci złapania jej za szyję i wyduszenia z niej wszystkiego. 68 - Powiedzcie, powiedzcie, Desolino. Przecież dobrze mnie znacie. - Tak, ale tamtych też znam... To nie pierwszy raz, jak księdza pies chodził z tą hołotą. Najpierw tylko chodził z szefem; zawsze mu się plątał pod nogami w warsztacie. Potem zawiązała się przy- jaźń z prawą ręką szefa. Wyznam księdzu, że dziwiłam się, widząc księżowskiego psa z pewnymi ludźmi. Don Camillo zaprotestował: - Zwabili go. A zresztą, co chcecie, co on wie o polityce? - Rozumiem, proszę księdza. Ale ja od razu poczułam, że nie może się to dobrze skończyć. Ci, co idą razem z czerwonymi, wszyscy źle kończą. Don Camillo wypytywał ostrożnie: - Desolino, kiedy mówicie "prawa ręka szefa", to macie na myśli Chudego? Stara rozejrzała się wokół bojaźliwie. - Tak - przyznała niechętnie. - Bardzo się z nim zaprzyjaźnił. I nieraz widziałam, jak odjeżdżał razem z nim ciężarówką Pep- pona... W sobotę dwudziestego czwartego pies wyjechał cię- żarówką razem z Chudym. A wieczorem, kiedy Chudy wrócił, psa już nie było. Don Camillo wiedział aż za dużo. Uspokoił starą, a sam poszedł do łóżka przeżuwać wściekłość. Oczywiście spał niewiele i wstał o świcie. Po odprawieniu mszy ruszył wprost do warsztatu Peppona. Wszystko wyglądało na ukartowane, bo w warsztacie razem z Pepponem był również Chudy. Peppone nie spodziewał się ujrzeć przed sobą don Camilla o tej porze i z takim wyrazem twarzy. - Źle ksiądz spał? - spytał. - Tak. Ale zawsze lepiej niż ktoś, kto ma sumienie zaświnione jak gnój. - Na ten przykład, kto? - spytał groźnie Peppone. - Na przykład ten, kto chcąc zrobić mi na złość, zabił Piorą. Peppone pokręcił głową. - Na mózg się rzuciło z tym psem, biedaczkowi - mruknął. 69 - A niech sobie gada. Teraz mu się przyśniło, ze mu zabili psa i przychodzi opowiadać to nam, zamiast tej, co obstawia numery w totolotku. - Nic mi się nie przyśniło - odparł don Camillo, wyciągając z kieszeni obrożę Piorą, list i kartonik. - Znalazłem go zabitego w chaszczach i to też tam było. Peppone przeczytał list i kartonik. - Przykro mi. W każdym razie pomylił ksiądz adres. Tutaj są jedynie ludzie, którzy chętnie by księdza ukatrupili, żeby psu zrobić przyjemność, a nie ludzie, którzy zabiliby psa, żeby zrobić księdzu na złość. - Nie pomyliłem adresu - wyjaśnił don Camillo. - Ponieważ szukałem tego, kto w sobotę dwudziestego czwartego zeszłego miesiąca wyjechał ciężarówką będącą własnością niejakiego Giu- seppe Bottazziego. Tego, kto odjechał razem z moim psem, a wrócił sam. Peppone postąpił krok naprzód. - Proszę księdza - wrzasnął - mówię, że pomylił ksiądz adres! - Ale nie pomyli go sierżant karabinierów, kiedy za dziesięć minut złożę u niego doniesienie razem z listą świadków. - Ja się nie boję ani księdza, ani sierżanta. Jeżeli zabito księdzu psa, to nic na to nie poradzimy. Winy kleru na żołdzie Ameryki spadają na głowy niewinnych psów! - Będziemy się jeszcze śmiali! - zawołał don Camillo, idąc w stronę drzwi. - Za dziesięć minut wybuchnie bomba H i zacznie się przedstawienie. Chudy zrobił się blady jak dama kameliowa. Uczepił się Pep- pona i dyszał: - Szefie, zatrzymaj go! Szefie, nie pozwól mu iść! Peppone spojrzał na niego przerażony i potrząsnął nim ener- gicznie. - Co ci jest, piekielniku? Don Camillo zdążył się zatrzymać i zawrócić. - Daremnie odstawiasz komedię! - krzyknął do Chudego. - Narobię wstydu tobie i całej waszej przeklętej bandzie krymina- listów. 70 - Proszę księdza - wykrzyknął ze strachem Chudy - ja nie zabiłem psa. Przysięgam księdzu. - Ach, wspaniale! No to przysięgnij, że to nie ty napisałeś ten list i bilecik! A jeszcze, jak już przy tym jesteśmy, przysięgnij, że w sobotę dwudziestego czwartego nie wyjechałeś razem z Piórem. - Ja nic nie przysięgam - odparł Chudy. - Przysięgam, że nie zabiłem Piorą. - A ten pies pochowany w zaroślach, to co za jeden? - Nie wiem - powiedział Chudy. - Znalazłem go tydzień temu na drodze, zdechłego, więc go tam pogrzebałem. Był bardzo podo- bny do Piorą. Potem napisałem do księdza, żeby już skończył ksiądz to biadolenie po zniknięciu psa. Peppone złapał Chudego za klapy marynarki i potrząsał nim, jakby chciał mu przemieszać flaki z mózgiem. - Tłumacz się, łobuzie, albo zabiję jak psa! Don Camillo zaśmiał się: - A więc wszyscy macie na pieńku z psami. To chyba jakieś nowe wytyczne partii. - Tłumacz się! - powtórzył Peppone. - Chcę wiedzieć wszyst- ko. Kiedy Chudy zaczął znów normalnie oddychać, wyznał wszyst- ko. - Ja z Piórem bardzośmy się zaprzyjaźnili - powiedział. - To porządny pies. Nawet nie wygląda na księżowskiego. Don Camillo złapał za młot. - Niech się ksiądz uspokoi - upomniał go Peppone. - Nie można zastraszać świadków. Dalej. - Byliśmy wielkimi przyjaciółmi - mówił dalej Chudy. -1 w każdą sobotę, kiedy jeździłem ciężarówką załatwiać sprawy na targu, jeździł ze mną. Pewnego razu byliśmy w gospodzie w Peschetto, żeby coś przekąsić, i tam jakiś typ zapytał mnie, czy nie sprzedałbym tego psa. Powiedziałem, że to nie mój, że zna- lazłem go na drodze. A tamten na to, że i tak go kupuje, i to od razu. Wsadził mi w rękę tysiąclirowy banknot, zostawiłem mu psa i poszedłem. Załadowałem całą furę towaru. Ale kiedy znalazłem się trzy kilometry od miasteczka, pojąłem, że popełniłem straszną 71 głupotę i zatrzymałem samochód, żeby wrócić i zabrać Piorą z po- wrotem. Właśnie wykręcałem, kiedy nadleciał Piór i wskoczył do ciężarówki. Wysiedliśmy przy pierwszej gospodzie i przepiliśmy tysiąc lirów. Don Camillo spojrzał na niego z odrazą. - Łajdaku, nawet pić go nauczyłeś? - Nie, powiedziałem, że przepiliśmy tysiąc lirów w tym sensie, że ja się napiłem wina, a on zjadł cały talerz mięsa, jakiego z pewnością nigdy nie jadał, jak był z klerem. - Zostaw kler w spokoju i mów dalej! - krzyknął don Camillo. - Nie ma dalej co mówić - tłumaczył Chudy. - Następnej soboty pomyślałem, żeby to powtórzyć. Więc jak już przyje- chałem do Fornella, to zanim poszedłem zjeść, zdjąłem Piórowi obrożę, wysmarowałem mu sierść błotem i powiodłem ze sobą uwiązanego na kawałku sznurka. Rozumie się, że zrobiłem węzeł klerykalny, taki naprędce, i wytłumaczyłem Piórowi, jak się ma z niego uwolnić. Lekkie uderzenie i węzeł rozwiązany. Potem kazałem sobie wskazać traktiemię, do której uczęszczają zazwy- czaj myśliwi i poszedłem tam. Od razu znalazłem jakiegoś gościa, co kupił ode mnie psa za dwa tysiące. I tak dalej. - Jak to, "i tak dalej"? - spytał don Camillo. - I tak dalej w tym sensie, że ja poszedłem sobie, a dwa kilo- metry za miasteczkiem czekałem, aż Piór wróci. I wrócił, a na pierwszym postoju odpowiedni napitek i przekąska. W sumie zor- ganizowaliśmy wspaniałą trasę objazdową, ja go sprzedawałem, on uciekał, a potem dzieliliśmy się zyskiem. - I on na to przystawał? - spytał oburzony don Camillo. - Jasne, że przystawał! Nie jest przecież zaprzedany Ameryce tak jak ksiądz! On rozumie sytuację społeczną i konieczność współpracy z klasami mniej majętnymi. Don Camillo złapał znowu za młot. - Streszczaj się! Gdzie skończył Piór? - Piór skończył w Castelmonti. Sprzedałem go jakiemuś typo- wi za trzy tysiące i już nie wrócił. Widać nie udało mu się uciec. Ot, i cała historia. Ja go nie zabiłem. Nabujałem, że zdechł, żeby ksiądz wreszcie siedział cicho. 72 - Dobrze - zawołał don Camillo. - Sprzeniewierzenie, notory- czne oszustwo, potwarz. Don Camillo pomachał groźnie znanym kartonikiem i Peppone uznał, że należy się wtrącić: - Powiedzieć, że mniejszym psem z was dwóch jest Piór, to nie potwarz. To czysta i zwykła prawda. - Posłuchamy na ten temat opinii sądu - stwierdził kategorycz- nie don Camillo. - Tego na pewno nie puszczę wam płazem. Peppone pokręcił głową. - Polityka nie ma tu nic do rzeczy. Jeśli Chudy popełnił głupotę, to na własny rachunek. I przy udziale księżowskiego psa, bo jest ewidentne, że rozumieli się doskonale. Tak więc działanie księdza jest nie przeciwko nam, ale przeciwko prywatnemu oby- watelowi. Chcecie go wsadzić do więzienia? Niech ksiądz siada. Don Camillo walnął młotem w kowadło. - Nie chcę nikogo wsadzać do więzienia. Chcę z powrotem mojego psa! Nie wiem, kto jest bardziej winny, niegodziwiec, który sprzedaje cudzego psa, czy łajdak, który oszukuje bliźniego, kupując za trzy tysiące psa wartego co najmniej sto tysięcy. Ale pies jest mój i chcę go z powrotem. Peppone zdjął z gwoździa marynarkę i włożył ją na siebie. - Zamknijcie swoją świętą gębę. Będziecie mieli psa. Wyszedł, a za nim Chudy, i wsiedli obaj do ciężarówki. - Ja też jadę - zawołał don Camillo. Chudy siadł za kierownicą. - Do Castelmonti - rozkazał Peppone. - Znajdziemy traktier- nię, dowiemy się, kto kupił psa i odzyskamy go. Za każdą cenę. Ciężarówka ruszyła i popłynęła po zakurzonych drogach Niziny prosto w stronę odległych wzgórz. Ale wiele się nie nażeglowała, bo po piętnastu kilometrach Chudy przydepnął nagle hamulec i zatrzymał samochód. - Co się dzieje? - wrzasnął wściekły Peppone. Chudy otworzył drzwiczki i do kabiny wskoczył pies. To był Piór. Nikt nic nie powiedział. Chudy zawrócił i ruszył w powrotną drogę. 73 Po dwóch kilometrach ciszę przerwał ponury skowyt Piorą. Więc Chudy zatrzymał ciężarówkę. - No i co? - spytał rozgniewany don Camillo. - Umowa jest taka, że przy pierwszej gospodzie staje się na przekąskę - tłumaczył Chudy. - Jestem mu winien jego część za ostani raz. Wysiadł, a za nim Piór. Weszli do gospody, przed którą za- trzymał się samochód. Wysiadł również Peppone. Don Camillo został. Było gorąco, jakby to było lato i don Camillo ociekał potem w rozpalonej blaszanej szoferce. Więc i on wysiadł, i wszedł do gospody, żeby napić się szkla- neczkę wody. - Proszę bardzo, proszę księdza - powiedział karczmarz, mi- jając go z olbrzymią wazą pełną spaghetti. - Księdza przyjaciele czekają w małej salce. Salka była chłodna, zacieniona, cicha i dyskretna. Spaghetti wydzielało z siebie oszałamiającą woń. Don Camillo usiadł przed swoim wielkim talerzem spaghetti. A wtedy Piór, który do tej pory zachowywał ogromną po- wściągliwość, zaczął hałaśliwie witać don Camilla. Ale don Camillo nie dał się złamać. - Jem - wyjaśnił - ale jest jasne, że zapłacę za to, co zjem. Chleb z oszustwa i matactwa nie jest na moje zęby. - Ani na moje - dodał Peppone. - Tak więc to jasne, że każdy płaci to , co się za niego należy. Chudy płaci za siebie i za Piorą... - A ja płacę za siebie i za ciebie, bo my z Chudym podobnie; każdy płaci za swojego zwierzaka - powiedział pospiesznie don Camillo. I zaczął jeść zadowolony, bo za taki dowcip warto było zapłacić, nawet gdyby na obiedzie miał być cały pułk. Wyborcze papierzyska Tej soboty wszyscy ludzie, którzy pojechali na targ do miasta, wrócili do miasteczka i oczy im o mało nie powychodziły z orbit. I wieczorem też, w kafejkach i gospodach, w grupkach stojących w podcieniach nie mówiło się o niczym innym, bo w końcu tym razem było to zbyt wielkie świństwo. Nawet więcej, to bardziej łajdactwo niż świństwo. Dwa nowiuteńkie duże gmachy przy głównym placu zostały zapaskudzone od samego dołu propagandowymi plakatami wy- borczymi. "Zapaskudzone od góry do dołu" - dokładniej mówiąc, zna- czyło to, że dwie majestatyczne budowle zostały zaklejone druko- wanymi papierzyskami, począwszy od cokołu aż po strych z wyłączeniem drzwi i okien. Perfekcyjna robota tapeciarska, wykonana bez oszczędzania ma- teriału, przy użyciu najbardziej mocnego kleju. Tego przeklętego kleju, który trzyma tak, że przy zrywaniu papier odchodzi z tyn- kiem, a przynajmniej zostawia na tynku i cegłach widoczne ślady. Ślady nie do usunięcia, nawet po przejechaniu pędzlem. 75 Dwa nowiuteńkie gmachy, jeden dopiero co wykończony, do- prowadzone do stanu budzącego litość. Ludzie długo dyskutowali i mówili rzeczy, które każdy normal- ny człowiek powiedziałby w podobnych okolicznościach. Ale wszystko kończyło się na ogólnikach, póki ktoś nie wyskoczył z konkretnym stwierdzeniem: - Gdzie indziej niech sobie robią, co chcą, ale dlaczego my tutaj nie zbierzemy się, żeby zapobiec takiemu świństwu? Ktoś inny zauważył, że coś podobnego udało się przeprowadzić w kilku miejscowościach nadmorskich podczas poprzednich wy- borów. - My nie jesteśmy nad brzegiem morza, tylko nad brzegiem Padu. Ale olej, który ludzie mają albo go nie mają w mózgow- nicach, nie zależy od faktu zamieszkiwania w pobliżu wody słonej czy słodkiej. Spróbujmy więc pomyśleć. Niech ktoś coś wymyśli. Wreszcie znalazł się ktoś, kto się tym zajął i w kilka dni później przedstawiciele rywalizujących partii zebrali się i przedstawili wniosek: ograniczyć do niezbędnego minimum plakatową propa- gandę tak, aby nie zamienić miasteczka w górę śmieci i ustrzec się od wyrzucania pieniędzy w błoto. - Skoro wszyscy na to przystają - zakończył Spiletti, przed- stawiciel klerykałów - to tyle samo warte jest rozlepienie po tysiącu plakatów na głowę co jednego jedynego. - Zgoda - odrzekł Peppone. - Ale wszyscy muszą na to przy- stać. Nikt nie może oszukiwać. - To proste - dodał ktoś inny - wybierze się akceptowaną przez wszystkich apolityczną komisję rewizyjną, ostempluje taką samą ilość plakatów dla każdej partii. Plakaty bez stempli nie będą mogły być rozklejane. Kontrola jest łatwa. - Nie - stwierdził Peppone. - Ja nie chcę w domu szpiegów, którzy doniosą moim przeciwnikom, jakie będą nasze plakaty i co na nich będzie. - Słusznie - wykrzyknął Spiletti. - Komisja ostempluje w ro- gach ustaloną liczbę białych arkuszy i każdy nadrukuje sobie po- tem, co będzie chciał. W takim przypadku nie potrzebna będzie nawet komisja. Sami damy sobie radę. Ustalimy przydział plaka- 76 tów dla każdej partii, postemplujemy arkusze specjalną pieczęcią, która później zostanie złożona u notariusza. Każdy zabierze sobie swój przydział i zrobi z nim, co tylko zechce. Będzie mógł roz- wiesić swoje plakaty wszystkie jednego dnia albo każdego dnia po trochu. A ponieważ plakatów będzie mało, to łatwo da się je skontrolować, bo komisja, w której zasiądzie po jednym przed- stawicielu z każdej partii, codziennie zrobi obchód i zedrze każdy plakat bez legalnego stempla. To tak, jakbyśmy rozdali drobniaka- mi po tysiącu lirów na głowę; każdy wyda je, jak chce i kiedy chce, a fałszywe liry zostaną wyeliminowane. Dyskutowano nad szczegółami, aż w końcu Peppone po- wiedział: - Jeszcze to przemyślimy. - Niech pan zwróci uwagę na to, że może się pan zastanawiać jedynie jako przywódca komunistów, bo jako wójt to musi się pan z nami absolutnie zgadzać, jako że wyrażamy wolę ogółu obywa- teli - zauważył Spiletti, który miał wnikliwy umysł. Następnego dnia, korzystając z faktu, że umowa dotycząca rac- jonowania plakatów wyborczych jeszcze nie weszła w życie, kle- rykałowie i partie stowarzyszone zakomunikowali obywatelom, że właśnie wysunęli taką propozycję i jeżeli dojdzie do pożałowania godnego rozwoju wypadków, to odpowiedzialność za to spadnie wyłącznie na wójta, który będzie wtedy podwójnie winien, jako szef komunistów i jako wójt. I Peppone musiał przystać do gry. Umowa wymagała czasu i konsultacji, ale w końcu każda partia otrzymała swój przydział postemplowanych arkuszy, a pieczęć została uroczyście złożona u notariusza. Kiedy pojawiły się pierwsze plakaty, komisja kontrolna zrobiła obchód i stwierdziła, że wszystko jest w najlepszym porządku. Podobnie było w dniach następnych i rzeczywiście wypadało to bardzo dobrze, bo każda z partii zanim zużyła arkusz papieru, zastanawiała się nad nim dziesięć razy i wszyscy starali się mieć je w zapasie, żeby potem móc legalną drogą odpowiadać na każdy celny strzał przeciwników. Ludzie z miasteczka byli ogromnie zadowoleni. Kiedy potem 77 w najważniejszym dzienniku o zasięgu ogólnokrajowym pojawił się artykulik, który mówił o całej sprawie, a kończył się słowami: "Niechby niebiosa sprawiły, żeby w każdej gminie był taki roz- sądny wójt!", ludzie pękali z zadowolenia, a Peppone czuł, że rozpiera go usprawiedliwiona duma. Ale taki już był los, że ktoś musiał wlać gorycz w jego serce. I nietrudno się domyślić, o kogo chodziło. Peppone wytrzymywał, póki mógł, w końcu wrzucił bieg i ru- szył na plebanię. - Proszę księdza - powiedział, jak tylko znalazł się przed don Camillem. - Ostrzegam, że tydzień temu pewien ksiądz został skazany przez sąd za nakłaniactwo. - Nie dziwię się - odpowiedział spokojnie don Camillo. - Dobry kapłan nie może nigdy wobec nikogo stosować "nakłaniactwa". Peppone spojrzał na niego krzywo. - Przeksie - wykrzyknął - nawet jeśli się źle wyraziłem, to i tak ksiądz dobrze wie, o co chodzi. - Przeksie! - zdumiał się don Camillo. - Skrótowiec mniejszościowy - tłumaczył Peppone, który jak już zgubił wątek, to na nic nie zważał, nawet na słownik. - Rozumiem. Ale musisz mi powiedzieć, o co masz do mnie żal. Co ci zrobił ten biedny proboszcz? - Ten biedny proboszcz zrobił mi to, że zamiast być probosz- czem, to nim nie jest. I jeżeli z tym nie skończy, złoży się na niego doniesienie za nadużywanie urzędu kapłańskiego. W kościele po- winien się ksiądz ograniczyć do robienia propagandy Panu Bogu. Propaganda polityczna nie leży w księdza kompetencjach. Jeżeli ją ksiądz uprawia, to postępuje wbrew prawu. Don Camillo rozłożył ręce. - Nie wiem, gdzie pan zmierza, panie wójcie. - Właśnie tam, gdzie dotarłem, mości księże. Ksiądz krępuje wolność oddawania głosu. Jeżeli nieszczęśnik, który idzie do kościoła, słyszy od proboszcza, że jak zagłosuje na komunistów, pójdzie do piekła, to tenże nieszczęśnik nie jest już wolny w głosowaniu na kogo chce. 78 Don Camillo uśmiechnął się. - Zdaję sobie sprawę z pańskiego niepokoju, panie wójcie. Ale takich tam nie ma; przecież ci, co chodzą do kościoła, nie są nieszczęśnikami. Są nimi tylko ci, którzy tam nie przychodzą. Peppone wrzucił już czwarty bieg. - Ksiądz, grożąc przyszłą karą temu, kto będzie głosował na pewną partię, dokonuje wymuszenia, czyli popełnia nieuczciwość. Don Camillo pokręcił głową. - Nie, byłbym nieuczciwy, gdybym wiedząc, że popełnia ciężki grzech ten, kto głosuje na pewną partię, nie wytłumaczył tego wiernym. A ponieważ to wiem, więc tłumaczę. Peppone zrobił się czerwony jak rewolucja październikowa. - Ksiądz to wie? A kto księdzu powiedział? - Ktoś, kto się na tym zna. Papież. - Papież! - wrzasnął Peppone. - A jemu kto powiedział? - Nie wiem, spróbuję go zapytać. Peppone zacisnął pięści. - Proszę księdza, ostrzegałem. Albo ksiądz przestanie, albo doprowadzę księdza przed sąd. - Dziękuję za informację. Już wolę być skazany przez sąd ludzki niż przez sąd Boski. Ludzie mogą się mylić, a Bóg nie. Peppone poszedł sobie, a w następną niedzielę don Camillo powiedział to, co powinien był powiedzieć, nie przejmując się ostrzeżeniami Peppona. Peppone został o tym od razu poinformowany i źle to przyjął. Ale siedział spokojnie aż do soboty wieczorem. A kiedy nadszedł sobotni wieczór, poszedł odwiedzić don Ca- milla. - Proszę księdza, według mnie lepiej by było, gdyby niedzielne kazanie było inne niż w zeszłym tygodniu. Słyszałem na mieście, że się nie podobało. Don Camillo rozłożył ręce. - Mnie natomiast bardzo się podobało. To kwestia gustu. - Proszę księdza, jesteśmy przed wyborami i zaczyna się robić gorąco. Mogę odpowiadać za siebie, ale nie za innych. Nie chciałbym, żeby ksiądz potknął się o coś. 79 - Będę uważał, gdzie stawiam nogi. - Nogi tak, proszę księdza. Ale jeśli stuknie się ksiądz głową w akacjową lagę? Don Camillo wzruszył ramionami: - To zależy od jej grubości. - A jeżeli, przypuśćmy, będzie gruba jak ta? - spytał Peppone, wyciągając spod płaszcza kij i pokazując go don Camillowi. Don Camillo spojrzał na kij i pokręcił głową. - Musiałaby być przynajmniej taka gruba jak ta - odrzekł, wyciągając spod stołu solidną pałkę i pokazując ją Pepponowi. Peppone kiwnął głową, że zrozumiał ten wątek. - A gdyby była nawet grubsza od tej, to by księdzu nie prze- szkadzało? - Nie - powiedział don Camillo. - Ale przeszkadzałoby mi, gdybyś zaraz sobie nie poszedł. I Peppone przestał przeszkadzać, a don Camillo poszedł spokoj- nie do łóżka. Kazanie następnego ranka było w identycznym tonie, co w poprzednią niedzielę. To znaczy takie, jak trzeba. Peppone więcej się nie pokazał i tak minął następny tydzień. Aż nadeszła niedziela. W kościele było bardziej tłoczno niż zazwyczaj i don Camillo, kiedy doszedł do kazania, rozejrzał się z zadowoleniem. - Bracia - rozpoczął. I w tym momencie zauważył, że w głębi, dokładnie na progu drzwi, stoi Peppone. Nieruchomo i z założony- mi rękami. A obok niego stoją Chudy, Szary, Ostry i cały sztab główny. Don Camillo dostrzegł również, że przed kościołem, tuż za drzwiami, stoi zbity tłum. Od razu zrozumiał, co to za jedni. Doprawdy interesujące posunięcie: czerwoni Peppona prak- tycznie zablokowali kościół, bo oprócz tego, że tłoczyli się przed głównym wejściem, to cisnęli się też przed drzwiczkami na dzwonnicę i pchali się aż na chór. Wszyscy tam byli i oczy zwykłych wiernych wlepiały się z nie- pokojem w don Camilla. - Bracia - powtórzył z uśmiechem don Camillo. - Bogu niech 80 będą dzięki, że pozwolił nam dzisiaj wszystkim zgromadzić się tutaj i z przodu, i z tyłu, i po bokach ołtarza. Potem rozpoczął kazanie. Było długie, długie jak nigdy, bo nigdy nie nadarzyła mu się okazja, żeby mówić do takich tłu- mów. A głos jego grzmiał i wypełniał cały kościół, wylatywał z im- petem huraganu przez otwarte drzwi i rozlegał się na placu. Powiedział wszystko, co musiał powiedzieć. A nawet, bądźmy szczerzy, powiedział odrobinę więcej, niż powinien był mówić. I wszystko było proste i jasne. Peppone i jego banda jakby skamienieli; przyjmowali razy bez mrugnięcia okiem. I kiedy don Camillo skończył kazanie, ani drgnęli. Po skończonej mszy don Camillo poszedł do zakrystii zdjąć szaty liturgiczne i zaraz wrócił do kościoła. Ludzie udawali, że się chcą szybko rozejść; banda czerwonych zrobiła przejście, ale tkwiła nieruchomo na placyku, oskrzydlając tłum wiernych. Don Camillo skłonił się przed głównym ołtarzem. - Jezu - powiedział - pilnuj mnie od tyłu. Z przodu sam się będę pilnował. Potem odwrócił się i przeszedł przez pusty już kościół wolnym, ale zdecydowanym krokiem. Czerwoni czekali na niego na progu, ale don Camillo nie wahał się. Czuł się mocny jak Samson. Kiedy doszedł do drzwi, Peppone i czerwoni cofnęli się, a on przystanął. Zobaczył, ale nic nie rzekł. Plebania stała wciąż po lewej stronie, lecz jej fasadę kompletnie pokryły plakaty z sierpem i młotem oraz hasłem: "Głosuj na Włoską Partię Komunistyczną". Określenie: "kompletnie pokryły" oznaczało, że w czasie, gdy don Camillo grzmiał z ambony, banda piętnastu łajdaków, uzbro- jonych w piętnaście drabin, piętnaście pędzli i piętnaście kubłów pełnych kleju wytapetowała fasadę domu nie pozostawiając wol- nego milimetra. 81 Plakaty zostały przyklejone w doskonałym porządku również na okiennicach i drzwiach. I wzdłuż rynny przy dachu. I na kominach. Praca została dopieszczona w najdrobniejszych szczegółach, tak więc również na chodnikach zostały naklejone plakaty, a mniejsze pokryły nawet przestrzeń pod okapem. Don Camillo zobaczył, ale nie odezwał się. Wyciągnął z kieszeni okulary, wsadził na nos, potem wyszedł przed plebanię, zatrzymał się, obejrzał dzieło i odwracając się spytał Peppona, który stał za jego plecami: - Aha! To jakaś nowa partia? - Istnieje już od jakiegoś czasu - odparł Peppone. Don Camillo podszedł do drzwi, wyciągnął z kieszeni scyzoryk, namacał wgłębienie we framudze i z najwyższą delikatnością przeciął papier pokrywający całe drzwi. Potem nacisnął klamkę, uchylił drzwi, wszedł i zamknął za sobą. Sekundę później otworzył z powrotem i wychylił się. - Jeżeli nie pomyliłem się w rachunkach - powiedział do Pep- pona - tu są wszystkie plakaty, jakie dostałeś w przydziale! Peppone spojrzał na niego spode łba i krzyknął: - Został nam tylko jeden, ale wystarczy, żeby ogłosić ludowi nasze zwycięstwo! - Jeżeli do tego ma służyć, to możesz go sobie przyczepić na plecach! - wykrzyknął don Camillo. I tylko jeden Bóg wie, ile wysiłku kosztowało go, żeby powie- dzieć "na plecach". Ważne, żeby być na liście W magistracie miała miejsce poważna bitwa, bo Spiletti, szef klerykałów i jedyny radny mniejszości, wykorzystując pierwsze posiedzenie energicznie zaprotestował przeciwko szkodzie wyrzą- dzonej proboszczowi przez czerwonych. - Wśród rozsądnych ludzi nie ma takiej osoby, która by nie odczuła głębokiego obrzydzenia na widok plebanii wytapetowanej plakatami - zakończył Spiletti. - A właśnie, że jest! - krzyknął Peppone. -1 tą osobą jestem ja. - Pan nie jest osobą rozsądną - krzyknął Spiletti. - Inaczej nie zaaprobowałby pan nagannego postępku wymyślonego w celu obrażenia czcigodnego kapłana! Peppone zaśmiał się szyderczo. - Czcigodnego kapłana! Czcigodni kapłani nie przemieniają kościoła w propagandową trybunę wyborczą! Jeżeli nasz czcigod- ny kapłan chce robić wiec, to niech go sobie robi na placu. A kiedy jest w kościele, niech będzie księdzem. - A pan, kiedy jest w magistracie, niech będzie wójtem! - od- 83 parował Spiletti. - To jest posiedzenie rady gminnej, a nie ze- branie sekcji komunistycznej. To, co ksiądz mówi w kościele, nie ma nic do rzeczy w naszej dyskusji; tutaj chodzi jedynie o ważny budynek, który został oszpecony, co wzbudza oburzenie wię- kszości obywateli. To właśnie musi pan brać pod uwagę, bo tu musi się pan zachowywać jak wójt! - Ja się będę zachowywał jak wójt, kiedy mości ksiądz zamiast zachowywać się jak agitator polityczny, będzie zachowywał się jak ksiądz! - upierał się Peppone. Ale Spiletti pokręcił głową. - Już mówiłem, że nie chodzi o postępowanie księdza, które tu nie ma nic do rzeczy. Chodzi o plebanię, której znaczenie nie podlega dyskusji, zwłaszcza że plebania nigdy nie zachowywała się jak agitator polityczny, ale zawsze jak plebania. Obywatele są oburzeni z powodu opłakanego stanu, w jakim obecnie znajduje się ten budynek, i żądają od wójta, by to szkaradziejstwo zostało usunięte! Dał się słyszeć głos Chudego: - Co innego należałoby usunąć, nie to szkaradziejstwo, tylko księdza! - Póki co obywatele nie żądają usunięcia księdza! - powiedział Spiletti. - Jak zażądają, to wtedy porozmawiamy. Na razie żądają jedynie usunięcia tego szkaradziejstwa plakatowego, którym ob- lepiona jest plebania. To sprawa estetyki i przyzwoitości. Peppone, który do tej pory przetrawiał wściekłość, wtrącił się: - Wszystko, co może zrobić gmina, to pożyczyć księdzu wiad- ro, szczotkę i drabinę. - Propozycja jest szczodra i sympatyczna - powiedział Spiletti. - Ale muszę uprzedzić, że już została ona przedstawiona księdzu prałatowi. A ksiądz prałat powiedział, że nie może jej przyjąć. Obawia się, że kiedy ludzie zobaczą go, jak zrywa plakaty wybor- cze, przypiszą temu działaniu znaczenie polityczne. I nikt na ochotnika nie podjąłby się tego zadania. Chyba, że praca zostałaby wykonana przez osoby naznaczone przez gminę, co wykluczyłoby nieprzyjemne dwuznaczności. Peppone miał żyły na szyi nabrzmiałe jak korzenie dębu. Za- cisnął zęby, a chwilę potem wrzasnął: 84 - Stawiam wniosek, żeby ksiądz prałat poszedł do diabła razem z całą swoją bandą! - Przyjęte przez aklamację - odpowiedzieli wszyscy radni, oprócz Spilettiego, ma się rozumieć. Mimo to sprawa nie została rozwiązana. Peppone spostrzegł to następnego ranka, kiedy Chudy przyszedł ostrzec go, że na placy- ku przykościelnym dzieje się coś nie tak. Peppone poleciał na placyk i zobaczył mnóstwo ludzi ze- branych przed plebanią. A pośrodku zgromadzenia stał don Camillo. Wyniósł na dwór łóżko, stół, krzesło, parawan, miednicę i komodę, a teraz siedząc na łóżku, wyjaśniał: - Tak, spałem tu dziś w nocy; miałem szczęście, bo nie padało. - A jak będzie padać, proszę księdza? - Synu, otworzę parasol! Przecież nie mogę mieszkać w domu bez światła i bez powietrza. W domu z zatkanymi wszystkimi oknami... Ale nie narzekam. Trzeba mieć cierpliwość. Siódmy czerwca już niedaleko, a po siódmym, jak już skończą się wybory, będę miał prawo zerwać plakaty, które mi nakleili na okiennicach, i otworzę sobie okna. Nie narzekam, a nawet dziękuję Bogu, że plakat na drzwiach nakleili mi w ten sposób, że mogę je otworzyć, nie zrywając go. A to znaczy, że do siódmego czerwca będę mieszkał na placyku. Wtrącił się Barchini, który nie spostrzegł Peppona: - Proszę księdza, to, co ksiądz robi, przecież to szaleństwo! Niech ksiądz zdziera plakaty i wraca do domu! Zobaczy ksiądz, że nikt nie odważy się ani pisnąć! Don Camillo rozłożył ręce i pokręcił głową: - Synu, ty oczywiście nie wiesz, co to za typy, ci co nakleili mi te plakaty. Nie wiesz, że w Czechosłowacji w 1948 przykleili taki plakat jak ten na drzwiach domu jakiegoś biednego proboszcza i potem, jak proboszcz go zdarł, gnębili go procesem za działalność prowokacyjną i sabotażową? - Ale oni tu nie rządzą! - zawołał Barchini. - A jeżeli wygrają wybory? - westchnął don Camillo. - To kto mnie uratuje? Nie, dzieci, ja nie chcę kłopotów. Ja jestem biednym 85 starym księdzem nastawionym pokojowo, który chce żyć w świę- tej zgodzie z Bogiem i z ludźmi. Jakaś staruszka powiedziała wielce zaaferowanym głosem: - Ma rację, biedny don Camillo! Wy nie wiecie, co to za ludzie, ci bezbożnicy! To była akcja wołająca o pomstę do nieba i Peppone nie zdzierżył. Zwiał stamtąd biegiem i w dziesięć minut później nadeszła ekipa z wiadrami, szczotkami, drabinami, gąbkami, skrobaczkami i od razu wzięła się z zapałem do zdzierania plakatów z plebanii. Robota trwała dwie godziny i w końcu don Camillo rozłożył ręce i wzniósł oczy do nieba. - Jezu, popatrz, co mi zrobili z fasady plebanii! Jezu, powiedz sam, czy biednego księdza, który odejmuje sobie chleb od ust... Nie mógł dalej mówić, bo nadeszli murarze i tynkarze dowo- dzeni przez Szarego we własnej osobie. - Proszę księdza - powiedział szeptem Szary - proszę, niech ksiądz nie przesadza. Don Camillo dłużej nie przesadzał i wrócił do domu ze wszyst- kimi swoimi klarnetami. A plebania miała odnowiony front. Na kolejnym posiedzeniu rady gminnej Peppone zwrócił się do opozycji: - Szanowna mniejszość zadowolona? - spytał agresywnie. Spiletti rozłożył ręce. - Żeby odpowiedzieć, muszę najpierw uzyskać informację, kto zlecił wykonanie prac przywracających plebanię do poprzedniego stanu. - A niby kto mógł zlecić? - wrzasnął Peppone. - My! - Wy w sensie zarządu gminy, czy w sensie partii komunis- tycznej? Bo byłoby nie do przyjęcia, gdyby za szkody wyrządzone przez partię komunistyczną płacił zarząd gminy! - My, w sensie Giuseppa Bottazziego, prywatnego miesz- kańca, który, żebyście wreszcie z tym skończyli, zapłacił ze swo- jej kieszeni! - zawołał Peppone. Spiletti pokręcił głową. 86 - Opozycja oświadcza, że jest nieusatysfakcjonowana. Obywa- tele żądali interwencji gminy dla usunięcia szkaradziejstwa, chcąc, by obciążono później kosztami partię odpowiedzialną za owo szkaradziejstwo. To nie do pojęcia, żeby zarząd gminny ze- zwolił prywatnemu obywatelowi zastępować go w czynnościach, które muszą należeć do wyłącznej kompetencji samego zarządu. Tak więc wyrażamy naszą pełną dezaprobatę dla niedbalstwa wójta Giuseppe Bottazziego, który toleruje nie dającą się tolero- wać samowolę obywatela Giuseppe Bottazziego, a wszystko to dla korzyści towarzysza Giuseppe Bottazziego i jego partii. Peppone był tak czerwony na twarzy, że wydawał się aż czarny. - A dla Giuseppe Bottazziego, kandydata na mordercę, nic nie ma? - wy dyszał Peppone zaciskając pięści. Spiletti nie przeciągał więcej struny. - Opozycja nie widzi konieczności zwiększania liczby Bottaz- zich i uważa incydent za zakończony. Peppone miał poczucie humoru, więc odpowiedź Spilettiego sprawiła, że natychmiast spadło mu ciśnienie. A nawet tak go to rozbawiło, że po skończonym posiedzeniu wziął opozycję pod ramię i chciał ją zaprosić na wino. Ale sam miał ciężki dowcip, więc wieczorem przeszedł się do don Camilla, żeby trochę pogadać. - Proszę księdza - powiedział Peppone - farsa się skończyła. Nic mnie to nie obchodzi, że wyszedłem na głupka. Ale teraz nie trzeba zaczynać znów od początku. Bo w przeciwnym razie ta farsa skończy się tragedią. I to od księdza zależy. - Ode mnie? - Proszę księdza, niech ksiądz zostawi politykę. Don Camillo westchnął. - Peppone, jak by to było, gdybyś w swoim warsztacie harto- wał stalowe dłuto, a ja bym ci mówił: "Rób dalej swoją robotę, ale wygaś ogień". Co byś mi odpowiedział? - Odpowiedziałbym, że jesteście głupi, bo żeby hartować stal, trzeba ją rozgrzać do czerwoności w odpowiednim momencie, a żeby ją rozgrzać, potrzebny jest ogień. 87 - A więc, Peppone, ogień nie jest twoim wymysłem, ale jest czymś niezbędnym. - Rozumie się. - Tak samo dzieje się ze mną. To nie animozje polityczne pchają mnie do tego, by mówić o ekskomunice, Peppone. Ja muszę to robić. A gdybym tego nie robił, to byłbym najgorszym z kapłanów. Postaraj się zrozumieć. Peppone spojrzał na niego ponuro. - Zrozumiałem, proszę księdza. Ale ksiądz nic nie zrozumiał. Peppone poszedł sobie, a don Camillo dalej radośnie kroczył po słusznej drodze. I za każdym razem, kiedy zwracał się do swoich wiernych, zauważał na wstępie: - Bracia, muszę wam powiedzieć, że dwa i dwa to cztery. Jeśli ten wynik komuś się nie podoba, kto ma swoje osobiste zdanie w sprawie matematyki, to czy mam wam mówić, że dwa i dwa to pięć? Są tacy, którzy w opium znajdują jedyną radość, jaką niesie im życie. Czy ja mogę mówić, nie drażniąc ich, że opium to trucizna? Ale Peppone nie mógł tego strawić i z dnia na dzień wpadał w coraz większą wściekłość. I tak się zatruł tym jadem» że stracił wszelką kontrolę nad rozsądkiem. Tego wieczoru don Camillo jadł właśnie kolację, kiedy ktoś zapukał w okno jadalni. Poszedł więc wyjrzeć, a kiedy rozpoznał typa, pomaszerował do sieni i otworzył drzwi. Typ wlazł, a don Camillo niczego nie podejrzewając, powrócił do jadalni, poleciwszy mu zamknąć drzwi. Ledwo don Camillo usiadł, kiedy na progu jadalni pojawił się tamten. Ale nie był sam. Za nim stała cała drużyna Peppona w komplecie i wszyscy mieli mało obiecujący wyraz twarzy. - No już dobrze, a cóż to znowu za historia? - spytał ostrożnie don Camillo. Czterech czy pięciu stanęło mu za plecami, inni po bokach. - Proszę starać się zachować spokój, proszę księdza - powie- 88 dział Peppone wchodząc i zamykając za sobą drzwi. - Niech ksiądz się dalej posila. A my zajmiemy się swoją robotą. Zbliżył się Chudy, który miał w prawej ręce wiadro pełne kleju, a w lewej rulon papierów. Postawił wiadro na ziemi, zanurzył w nim szeroki pędzel i prze- jechał klejem po ścianie na wprost don Camilla. Potem przejechał po odwrocie plakatu i przykleił go starannie do ściany. Następnie przykleił plakaty na drzwiach wyjściowych i na drzwiach od szafy. - Zrobione - powiedział w końcu. Don Camillo popatrzył na plakaty, a potem na Peppona. - To jest najgorsze łajdactwo, jakie mogłeś wymyślić - stwier- dził don Camillo. - Nie gorsze łajdactwo od tego, jakie mi ksiądz robi, wkradając się podstępnie do domów, ukrywając się w niewinnych duszach starców i niewiast. To jest o wiele gorsze pogwałcenie spokoju domowego, niż to tutaj. W każdym razie mamy nadzieję, że teraz ksiądz zrozumiał, jak już wyjaśniliśmy to księdzu na konkretnym przykładzie. - Dobrze - burknął don Camillo. - Zapamiętajcie sobie, że za tę zniewagę mi zapłacicie! Chudy zaśmiał się szyderczo. - Wszystko dobrze zorganizowane, proszę księdza. Nie może ksiądz nic zrobić, bo nie ma ksiądz świadków. - Bóg to widział! - Testimonis unus, nientoribus! - zachichotał Chudy. - Nie martw się o to, młodzieńcze - odparł spokojnie don Camillo. - Bóg jest takim świadkiem, że za dwóch wystarczy. Zobaczycie. Wyszli przez ogród i don Camillo został sam, patrząc na plakaty przyklejone na ścianie, na drzwiach i na szafie. - Jezu - powiedział don Camillo - dlaczego na nich wszystkich nie ześlesz gromu? - To kwestia zasad, don Camillo. Jeżeli nie zsyłałem gromów, kiedy mnie przybijali do krzyża, jak mogę to uczynić teraz, za to, 89 że przykleili trzy kawałki papieru na ścianie twojego domu? Po- myśl, don Camillo, mogłoby to wyglądać na akcję utrudniającą wolny udział w wyborach. Don Camillo schylił głowę. Następnego dnia znalazł się ktoś, kto zobaczył plakaty przykle- jone w pokoju don Camilla i rozniosło się, mimo że don Camillo starał się uciąć wszelkie gadanie, żeby z atmosfery, i tak już gorącej, nie zrobić atmosfery nie do wytrzymania. Ale któregoś dnia Chudy przyleciał zdyszany do Domu Ludowego i przyniósł nowiny Pepponowi i sztabowi głównemu: - Don Camillo przeszedł do kontrataku! Żeby zemścić się za tamtą nauczkę, powiedział że... Słowa przypisane don Camillowi były tak śmieszne i nie- poważne, że wszyscy o mało nie pękli ze śmiechu. - Widać, że już rzeczywiście goni w piętkę! - podsumował Peppone. - Kiedy ksiądz ucieka się do podobnych sztuczek, to już koniec z nim! To wielkie zwycięstwo moralne. To jest całkowite zdruzgotanie przeciwnika. Sprawa został przedyskutowana i wszyscy byli zadowoleni, aż w końcu Peppone wniósł sensowne zastrzeżenie. - Są to jednak zwykłe pogłoski. Żeby móc to odpowiednio wykorzystać, potrzebny byłby dowód. Chudy pokiwał głową. - Łatwo powiedzieć! Trzeba by przynajmniej sfotografować dokument. - Nie trzeba - wyjaśnił Peppone - wystarczy obejrzeć. Jeśli zostały dokonane zmiany, możemy zmusić go do wypisania doku- mentu, a wtedy wszyscy spostrzegą. Porozmawiamy o tym, jak nadejdzie pora. Na razie nikt nic nie wie. Nikt więcej o tym nie mówił i wydawało się, że sprawa odeszła w zupełne zapomnienie. Był jednak ktoś, kto doskonale o niej pamiętał. Dlatego też pewnego razu, kiedy don Camillo został w kościele aż do północy, żeby przestudiować pewien utwór na fisharmonię i przerobić go na piosenkę, którą dzieci miały zaśpiewać na przy- 90 jazd biskupa, usłyszał nagle, że coś jest nie tak. Odwróciwszy się gwałtownie, znalazł się twarzą w twarz 2 jakimś otulonym w płaszcz intruzem. Skoczył na równe nogi i złapał ciężki świecznik z brązu stojący w pobliżu. - Precz stąd! - rozkazał don Camillo. - Nie ruszę się, póki nie zobaczę ksiąg - odparł intruz pozwa- lając, by płaszcz zsunął mu się z ramion. Miał w rękach potężną sztabę i perspektywa pojedynku o tej godzinie nie była zachęcająca dla don Camilla. - Zwariowałeś, Peppone? - Proszę księdza, chcę zobaczyć księgi, bo jak nie, to zwariuję. - Księgi? - Tak, księgi parafialne. Chcę zobaczyć, czy to prawda, że ksiądz z zemsty wykreślił nasze nazwiska. Sprawa była na tyle poważna, że don Camillo opuścił świecznik. - Jezu! - zawołał, wznosząc oczy do nieba. - To już gorzej niż wariat. On skretyniał! - Chcę zobaczyć księgi! - powtórzył ponuro tamten. - Wszyscy mówią, że wykreślił ksiądz nasze nazwiska, - A w jakim celu? - Żeby wyeliminować nas ze spisu chrześcijan. Don Camillo spojrzał zdumiony na Peppona, potem zbliżył się do wielkiej szafy pełnej starych ksiąg. Znalazł tę, która go inte- resowała (wiedział jaki rocznik, bo don Camillo urodził się w tym samym roku co Peppone) i położył ją na fisharmonii. - Sam zobacz. Peppone przekartkował księgę. Sprawdził to, co chciał spraw- dzić. - A inni? - spytał. - Znasz daty; ja posunę się z moją robotą, a ty tymczasem znajdź sobie księgi i zobacz. Don Camillo siadł z powrotem do fisharmonii i podjął na nowo komponowanie piosenki. I od razu spostrzegł, że melodia przychodziła mu z ogromną łatwością. Tak, że po pół godzinie skończył. 91 A wtedy zagrał całą od początku, podkładając słowa. A kiedy skończył, był podekscytowany. - To chyba Marsy lianka! - burknął Peppone, który po spraw- dzeniu ksiąg został, żeby posłuchać. Rzeczywiście, gdyby dzieci przywitały biskupa śpiewem tego hymnu, to stary biskup chyba by zwątpił. Don Camillo zdawał sobie z tego sprawę, ale nie martwił się tym, raczej cieszył. Ale nie ujawnił stanu swojej duszy przed Pepponem. A nawet spojrzał na niego krzywo i spytał napastliwie: - No i co? - W porządku - odrzekł Peppone. - Fakt, że wciąż jest się na liście chrześcijan, nie powinien stwarzać ci złudzeń. I tak na koniec zapłacisz za wszystkie swoje świństwa, które popełniłeś! - To moja sprawa - stwierdził Peppone. - Ważne, żeby być na liście. Słoniowe ślubowanie Piorun zwany Piórem był psem don Camilla. A Cabazza An- tenore zwany Piorunem był jednym z ludzi Peppona. Z dwóch Piorunów, tym, który miał więcej rozumu, był bez wątpienia pies don Camilla; to tak, żeby pokrótce dać wyob- rażenie o Piorunie na dwóch nogach, który jest obiektem naszej opowieści. Piorun był powolnym i masywnym osiłkiem, kimś w rodzaju słonia, który puszczony wolno parł do przodu z wdziękiem i nie- ugiętą wolą gruboskóra. Doskonale wykonywał rozkazy, lecz naj- większą troską Peppona było właśnie to, żeby mu ich nie wyda- wać. Tak więc Piorun prowadził swoją działalność wojującego ko- munisty głównie w gospodzie w Molinetto, gdzie spędzał prawie cały czas wolny od pracy na graniu w karty. Miał hyzia na punkcie scopy i, ze względu na swoją wspaniałą pamięć, okazywał się niebezpiecznym przeciwnikiem. Oczywi- ście powodzenie w kartach nie zawsze zależy od dobrej pamięci, więc Piorun od czasu do czasu dostawał dość solidne cięgi. 93 Ale do tej pory nie zdarzyło mu się jeszcze to, co mu się przytrafiło owej soboty, kiedy grał z Cino Biolchim. Bo faktycznie, kiedy zasiadał do stołu, miał pięć tysięcy, a po pięciu godzinach gry już ani lira w kieszeni. Piorun w obliczu kolosalnej klęski był jak ogłupiały i nie chciał przyjąć do wiadomości, że ma wrócić do domu kompletnie osku- bany. - Rewanż! - wy dyszał w pewnej chwili, łapiąc karty roztrzę- sionymi rękami. - Dałem ci go już trzydzieści tysięcy razy! - odrzekł Cino Biolchi. - Teraz już dość. - Zagrajmy rewanż nad rewanżami i jak wygram, odbiorę so- bie moje pięć tysięcy. - A jak przegrasz? - spytał Cino Biolchi. Piorun otarł czoło spływające potem. - Nie mam więcej pieniędzy - wybełkotał. - Ale zagram o wszystko, co chcesz. Biolchi zaczął się śmiać. - Nie gadaj głupstw; wracaj do domu i prześpij się z tym. - Chcę rewanżu! - ryknął Piorun. - Gram, o co chcesz. Gadaj! Biolchi był z gatunku osobliwych typów. - W porządku, zgadzam się. Pięć tysięcy lirów za twój głos. Piorun popatrzył na niego osłupiały. - Mój głos? Co to znaczy? - To znaczy, że jeżeli wygrasz, zabierzesz pięć tysięcy lirów. A jeżeli przegrasz, to zobowiążesz się oddać swój głos nie na twoją partię, ale na tę listę, którą ja wybiorę. Piorun nie chciał wierzyć, że Biolchi mówi na serio, ale wresz- cie zgodził się. W końcu miał przecież nóż na gardle! Albo się zgadza, albo nic z tego... Biolchi wyłożył na stół banknot pięciotysięczny i podał Piorunowi kartkę i długopis. - Pisz: Ja niżej podpisany Cabazza Antenore zobowiązuję się moim słowem honoru głosować 7 czerwca na listę... Napisz datę i podpisz. Nazwę partii sam wstawię według własnego uznania i kiedy mi się będzie podobało. 94 Piorun napisał to, co miał napisać, potem spojrzał ponuro na Biolchiego. - Ale zostanie to między nami, a przed siódmym czerwca mam prawo do rewanżu. - Zgoda. Peppone wychodził właśnie z Domu Ludowego, kiedy pojawił się przed nim Piorun. - Szefie, jestem zrujnowany. Grałem z Biolchim i wszystko straciłem. - Tym gorzej dla ciebie. To są sprawy, które mnie nie inte- resują. - A właśnie, że cię interesują. Przegrałem pieniądze i głos. Piorun opowiedział, jak się sprawy miały i na koniec Peppone zaczął się śmiać. - Miej to w nosie, głosowanie jest tajne; kiedy będziesz w kabi- nie, oddasz głos na swoją listę i nikt się o niczym nie dowie. Piorun pokręcił głową. - Nie da się. Podpisałem papier. - Papier to papier; jest bezwartościowy. - Dałem słowo honoru i uścisnęliśmy sobie ręce. Ja dotrzymuję słowa. Nie jestem łajdakiem. Piorun miał w sobie więcej ze słonia niż z oszusta. Zamiast rozumu posiadał silnik od traktora, a jak wiadomo silniki są z żeli- wa i mają swoją określoną zasadę działania, której nikt nie może zmienić, o ile oczywiście nie chce nic rozwalić na siłę. Peppone, doskonały znawca silników, spostrzegł, że sprawa jest o wiele poważniejsza, niż mu się na pierwszy rzut oka zdało. Piorun nigdy w życiu nie mógłby nie dotrzymać słowa. - Dobra, Piorun, jutro na spokojnie o tym pogadamy. - O której? - O dziesiątej trzydzieści pięć - odparł Peppone ze złością. I powiedział: "O dziesiątej trzydzieści pięć" zamiast: "Idź do diabła ty i tobie podobni łajdacy". Ale o dziesiątej trzydzieści pięć następnego ranka Piorun pojawił się w warsztacie i powiedział: - Szefie, jest dziesiąta trzydzieści pięć. 95 Piorun na pewno nie spał tej nocy; czekał nieruchomo przed kowadłem, a oczy miał zmęczone i pełne przerażenia. Pierwsza myśl, jaka wpadła Pepponowi do głowy, to żeby dać Piorunowi młotem po łbie i to była myśl nawet uzasadniona i logi- czna. Ale potem zrobiło mu się żal biedaka, więc poprzestał na od- rzuceniu młota. - Jesteś naprawdę godny pożałowania! - wrzasnął Peppone. - Zasługujesz na to, żebym cię kopniakiem wywalił z partii. Ale mamy teraz wybory na głowie i nie możemy sobie pozwolić, żeby przeciwnicy wykorzystali tę historię. Masz tu pięć tysięcy lirów, idź do tego łajdaka i niech ci odda kartkę. Jeżeli nie będzie chciał cię zwolnić z przyrzeczenia, przyjdź mi powiedzieć. Piorun schował do kieszeni pięć tysięcy lirów i zniknął. Nie minął nawet kwadrans, a już był z powrotem. - No i co? - spytał Peppone. - Nie chce. Peppone włożył marynarkę i kapelusz i pędem wybiegł z warsz- tatu. - Czekaj tu na mnie. Biolchi przyjął Peppona nadzwyczaj uprzejmie. - W czym mogę być pomocny, panie wójcie? - Daj spokój z wójtem! Tutaj chodzi o tego nieszczęsnego Pioruna. Bierz te pięć tysięcy i zwolnij go z zobowiązania. Wczo- raj był pijany. - Nie był pijany, ale w pełni władz umysłowych. To on nalegał. Umowa jest jasna: do siódmego czerwca jestem do jego dyspozy- cji, jeśli chodzi o rewanż. - Biolchi - odparł Peppone - gdybym złożył karabinierom doniesienie o tej śmierdzącej sprawie, to poszedłbyś co najmniej siedzieć. Ale ponieważ nie chcę robić z tego sprawy publicznej, ostrzegam cię, że jeżeli nie oddasz mi tego papieru, rozpłaszczę cię na ścianie jak afisz. Biolchi uśmiechnął się leciutko: - A tobie się wydaje, że nie doniósłbym karabinierom o na- paści. Nie opłaca ci się to, Peppone. 96 Peppone zacisnął pięści, ale zrozumiał, że Biolchi jest górą. - W porządku, Biolchi. Ale jeżeli nie jesteś ostatnim łotrem, to zagraj ze mną, zamiast rewanżu z tym nieszczęśnikiem Piorunem. Biolchi zamknął drzwi od jadalni, wyciągnął z szuflady talię kart i siadł do stołu. Peppone zajął miejsce naprzeciw niego. To była historyczna partia scopy, ale w końcu Peppone musiał wyciągnąć pięciotysięczny banknot i odejść z niczym. Wieczorem odbyło się zebranie sztabu głównego w Domu Ludo- wym. Peppone przedstawił sprawę z należną powagą i zakończył: - Ten nicpoń nie należy do żadnej partii, ale zdecydowanie jest przeciwko nam. Musimy skończyć tę historię bez rozgłosu, bo inaczej zrobi się z tego draka. W jaki sposób możemy to załatwić? - Z pewnością nie za pomocą scopy - mruknął Chudy. - Biolchi w scopę pożre każdego żywcem. Spróbujmy pertrak- tować, proponując dziesięć tysięcy lirów zamiast pięciu. Było już późno, ale i tak poszli zapukać do drzwi Biolchiego. Był jeszcze na nogach i wyglądało na to, że nie zamierza wcale iść do łóżka. Musiała mu się przytrafić jakaś bieda. - Biolchi - powiedział spokojnie Peppone - interes to interes. Dlaczego nie mielibyśmy się dogadać co do ceny? Biolchi zrezygnowany rozłożył ręce. - Za późno. Dopiero co wyszedł ode mnie Spiletti; wygrał piętnaście tysięcy i zobowiązanie Pioruna. Peppone podskoczył. - Biolchi, jesteś łajdakiem: umowa z Piorunem miała zostać między nim a tobą. - No właśnie - odparł zaczepnie Biolchi. - Miało to zostać między nami dwoma, a pierwszym, który złamał umowę, był właśnie Piorun, bo wmieszał w to ciebie. Tak więc ja jestem w porządku, jeśli wciągnąłem w to kogoś z mojej strony. Ale przegrałem ten papier i Spiletti zobowiązał się, że nie rozgłosi publicznie całej sprawy, a do siódmego czerwca musi dać rewanż Piorunowi. Szkoda gadać! Dokument był w rękach szefa klerykałów. Można sobie wyobrazić, jaki użytek zrobi z tego przeklęty Spiletti. 97 Wrócili razem do siebie, gdzie czekał niespokojny Piorun. - Nie ma co dyskutować! - zawołał Peppone. - Trzeba temu zapobiec. Jutro rano ogłosimy komunikat o wyrzuceniu Pioruna. Piorun spojrzał na Peppona, jakby tu chodziło o jakieś niezwykłe zjawisko. - Szefie, jak powiedziałeś? - wybełkotał. - Powiedziałem, że od tej chwili jesteś wydalony z partii za niegodne postępowanie. I twoje wydalenie zostanie antydatowane na trzy miesiące wstecz. Peppone i cała banda gotowi byli stawić czoło kataklizmowi, jaki mógłby wyniknąć z nieuchronnego napadu szału Pioruna. Tymczasem nic takiego się nie stało; Piorun pobladł i wzruszył ramionami. - Masz rację, szefie - westchnął głosem, który zdawał się nie należeć do niego. - Dobrze robisz, że wyrzucasz mnie jak psa. Wyciągnął z portfela legitymację partyjną i delikatnie położył na biurku. - Nie wyrzucamy cię jak psa! - zawołał Peppone. - Udajemy, że cię wyrzucamy, żeby zadać cios klerykałom. Po wyborach złożysz porządną samokrytykę i przyjmiemy cię z powrotem. - Moją samokrytykę złożę od razu; potwór jestem - powiedział smutno Piorun. -1 jeżeli teraz jestem potworem, to po wyborach też nim będę. Tak więc nie ma co się łudzić, że się zmienię. Piorun poszedł sobie, ale zanim Peppone i jego wspólnicy mogli zacząć mówić, musiał minąć jakiś czas, bo odwrót biednego po- tworzyska był po prostu rozdzierający. - Przygotujemy teraz komunikat - powiedział Chudy. - Ale nie będziemy się z nim wychylać. Kto wie, może Spiletti dotrzyma słowa? - Nie znasz tego typa! - odpowiedział Peppone. - Ale zróbmy, jak mówisz. Następnego dnia nie wydarzyło się nic szczególnego i wyda- wało się, że również podczas następnych dwudziestu czterech godzin wszystko powinno pozostać bez zmian, aż tu nagle nad wieczorem przyleciała do Domu Ludowego żona Pioruna. 98 Była niesamowicie wzburzona. - On zwariował! - wyjęczała. - Od czterdziestu ośmiu godzin nic nie je. Cały czas leży w łóżku. Nie odzywa się. Na nikogo nie patrzy. Peppone poszedł zbadać to niepokojące zjawisko i kiedy zna- lazł się przed łóżkiem, na którym leżał Piorun, stanął w obliczu niemego i nieporuszonego cielska. Potrząsnął nim delikatnie, prosił, zwymyślał, ale nie zdołał wy- dobyć z niego ani słowa. Nie zdołał skłonić go do tego, by choć przez chwilę porzucił swoją postawę doskonałej obojętności wo- bec spraw tego świata. Wreszcie po jakimś czasie Peppone stracił cierpliwość. - Jeżeli zwariowałeś, to jutro wezwę pielęgniarzy z domu wa- riatów i już oni się tobą zajmą! Piorun opuścił powoli prawe ramię i wyciągnął coś ze szpary między łóżkiem a ścianą. Potem spojrzał na Peppona, a jego oczy mówiły: "Jeżeli przyjdą ci z domu wariatów, już ja ich przyjmę jak należy." Ponieważ Piorun ściskał teraz w ręku siekierę, Peppone dosko- nale pojął sens niemej wypowiedzi. Odesłał wszystkich i kiedy zostali sami, zapytał: - Nie możesz powiedzieć mnie, tylko mnie, dlaczego tak się zachowujesz? Piorun pokręcił głową. Odłożył jednak na dół siekierę, otworzył szufladę w szafce nocnej, wyciągnął z niej notes i ołówek i zaczął z trudem pisać. Potem podał kartkę Pepponowi. Nie mogę mówić, ponieważ złożyłem ślubowanie Madonnie, że dopóki nie odzyskam mego papieru, nie będę mówił, nie będę jadł, nie będę pił, nie ruszę się ani nawet nie pójdę za potrzebą. Pozdrowienia - Cabazza Antenore Peppone przeczytał, włożył kartkę do kieszeni, a potem zawołał żonę i córki Pioruna. - Nikomu nie wolno wchodzić do tego pokoju, jeżeli on nie zawoła - to rozkaz. Zostawić go w spokoju - to rozkaz. To nic 99 poważnego, zwyczajny atak psychoanalizy. To pewien rodzaj mo- ralnej grypy, wymagającej jedynie diety i odpoczynku. Peppone odwiedził Pioruna następnego wieczoru. - Tak jak wczoraj i przedwczoraj - powiedziała do niego żona Pioruna. - Dobrze - odrzekł Peppone. - Wszystko prawidłowo. To samo powtórzyło się wieczorem czwartego dnia. A wtedy Peppone, po wyjściu od Pioruna, skierował się prosto na plebanię. Don Camillo siedział przy biurku i czytał dużą, odręcznie napi- saną kartkę. - Proszę księdza - powiedział Peppone - zna ksiądz tę historyjkę o pewnym kretynie, który przegrał w scopę swój głos, a potem... - Nie wysilaj się, wiem - przerwał mu don Camillo. - Czytam właśnie z tej kartki! Wygląda na to, że ktoś chce zrobić z tego manifest. - Aha, a więc to jak zwykle ten łajdak Spiletti, który dał słowo honoru, że do siódmego czerwca nie ujawni tego publicznie i da ofierze okazję rewanżu. - Nic mi o tym nie wiadomo. Wiem natomiast, że manifest będzie interesujący zwłaszcza z powodu fotokopii pewnego odręcznego dokumentu, wystawionego przez głównego uczestni- ka tej sprawy. Peppone wyciągnął z kieszeni karteczkę wyrwaną z notesu. - O, tu, proszę księdza, powinien ksiądz opublikować również kopię i tego odręcznie napisanego dokumentu, który główny boha- ter wystawił mnie. Przez to historia będzie pełniejsza i bardziej pouczająca. Gdyż bohater niedługo raczej wykituje. Peppone poszedł sobie, a don Camillo wrócił do odczytywania słów zapisanych na karteczce. Kwadrans później na plebanię przybył Spiletti. - Proszę księdza, czy znalazł ksiądz jakieś braki w moim proje- kcie? - Nie. Kłopot w tym, że dziesięć minut temu przyszedł tu Piorun żądając rewanżu. - Rewanżu? - zawołał Spiletti. - Nie popuszczę mu ani trochę. 100 Zbyt wygodny jest dla mnie ten manifest i nie jestem skłonny z niego rezygnować. - Rozumiem, ale umowa... - Umowa? Czy mamy się przejmować dotrzymywaniem umów z ludźmi, którzy ze zdrady i kłamstwa czynią swoją nor- malną broń zaczepną? - Zgoda, drogi Spiletti, ma pan po tysiąckroć rację. Ale faktem jest, że Pioruna można się obawiać, kiedy jest normalny, a teraz zrobił się na wpół oszalały. Jeżeli odmówi mu pan rewanżu, gotów jest jak nic obedrzeć pana ze skóry. Propaganda to ważna sprawa, ale własna skóra jeszcze ważniejsza. Spiletti zastanowił się nad tym i przyznał, że don Camillo nie we wszystkim się myli. - Zagrać. Można i zagrać. A jeżeli przegram? - Nie należy przegrywać, drogi Spiletti. Jeżeli udało się panu pokonać Cina Biolchiego, to z łatwością pobije pan tego półgłówka Pioruna. Spiletti pokiwał głową: - Nigdy nie udało mi się pokonać Cina Biolchiego, a tego dokumentu wcale nie wygrałem, tylko mi go podarował. A on jedynie odegrał komedię, żeby się pozbyć Peppona. Proszę księ- dza, a dlaczego nie zagrałby ksiądz za mnie? Powiem, że przeka- załem dokument i należy teraz do księdza. Z księdzem Piorun na pewno nie będzie miał nic do gadania. Don Camillo był Giuseppe Verdim scopy. Zachichotał. - Jeśli zagra ze mną, to zetrę go w proch. Nie dam nawet pisnąć temu nieborakowi. Wygramy, Spiletti! Następnego dnia don Camillo poszedł do Peppona. - Dokument jest teraz w moich rękach; jeżeli twój głodówko- wicz chce go z powrotem, musi go ode mnie wygrać. Jeżeli przyj- mie rewanż teraz, w porządku, bo jak nie, to zaraz wykorzystam ten dokument. Peppone spojrzał na niego oburzony. - Jak biedak, który nie je prawie od tygodnia, może z księdzem zagrać w scopę! 101 - Ty jesteś takim samym biedakiem jak on, tyle, że jesz regula- rnie; jak chcesz, możesz ze mną zagrać. - A żeby to...! - Stoi: pięć tysięcy lirów za dokument. Peppone wyciągnął z portfela pięciotysięczny banknot i położył na stole. Don Camillo położył na banknocie dokument. To był ciężki bój i Peppone przegrał. Don Camillo wsadził banknot do kieszeni i spytał: - Wiesz już teraz, czy jeszcze raz chcesz? Peppone wyciągnął z kieszeni następne pięć tysięcy. Zaczął grać i grał jak wściekły pies. A don Camillo nie pozo- stawał dłużny i grał jak dwa wściekłe psy, ale tym razem wygrał Peppone. - Oto bilet Pioruna, towarzyszu - powiedział don Camillo. - Ja zadowolę się twoim pięciotysięcznym. Peppone od kwadransa pilnował wyzwolicielskiego posiłku Pioruna, kiedy zjawił się don Camillo. - Piorunie - powiedział don Camillo - przegrałeś pięć tysięcy lirów z Biolchim, nieprawdaż? - Tak - wybełkotał Piorun. - Proszę, to twoje pięć tysięcy. Boska Opatrzność ci je przy- syła. Pamiętaj o tym, kiedy będziesz oddawał swój głos. Nie głosuj przeciwko wrogom Boga. - Tak, wiem, to też było zawarte w ślubowaniu - wyjaśnił nieszczęśliwy Piorun. Peppone wyszedł i poczekał za drzwiami na don Camilla. - Proszę księdza, jest ksiądz najperfidniejszą osobą na świecie. Robi ksiądz z Boskiej Opatrzności dobrego wujka za moje pie- niądze! - Drogi Boskiej Opatrzności są niezbadane, towarzyszu! - westchnął don Camillo, wznosząc oczy ku niebu. Historyczne przemówienie Na wiec dwudziestego szóstego trzeba przestudiować coś eks- tra - powiedział poważnym głosem Peppone. Szary, Ostry i Chudy spojrzeli na niego nieco zakłopotani, ale Peppone ich oświecił. - Wypadło na to, że ostatni wiec jest nasz - powiedział. - Zabie- rać głos na końcu jest korzystnie, bo oprócz wszystkiego nikt nie może nam zaprzeczyć. Ale za to trzeba dobrze mówić. Nie możemy wykpić się jedną ze zwykłych pogadanek. I nie możemy też wezwać mówcy z zewnątrz. Tojestsprawa lokalna i musimy sami dać sobie radę. Trzeba przygotować przemówienie j ak się patrzy. Historyczne. Sztab główny rozpromienił się; jeżeli tylko o to chodzi, nie ma co się przejmować. - Jesteśmy górą, szefie - zawołał wesoło Chudy. - Rozgnie- ciesz ich jak skórkę od figi! Peppone pokręcił głową: - Takie przemówienie to wcale nie żarty! - burknął. - Potrzeb- ne jest specjalne przemówienie; żadne argumenty polityczne, tylko 103 administracyjne. Zrobiono tyle i tyle, a to trzeba jeszcze zrobić. Czyli fakty. W polityce fakty są faktami, nawet jeśli trzeba ich dokonać. Pod warunkiem, że chodzi o rzeczy konkretne. Obiecywać sprawiedliwość społeczną - to jedno, a obiecywać pralnię miejską - to drugie. Teoria jest dobra jedynie w wyborach powszechnych. W wyborach gminnych należy trzymać się praktyki. Nie jest łatwo przygotować historyczne przemówienie o takiej tematyce. Chudy stwierdził, że się nie zgadza; jeśli ktoś wie, co chce powiedzieć, to wszystko staje się łatwe. - Ani trochę! - odparł Peppone. - Kiedy się robi historyczne przemówienie, nie wystarcza wiedzieć to, co ma się mówić, trzeba również umieć powiedzieć, co się chce powiedzieć. Przemówień historycznych nie improwizuje się; należy je przestudiować, napi- sać, ważąc dobrze każde słowo. W przemówieniach historycznych każde słowo ma swoje znaczenie i musi być tym a nie innym.Tak więc nie wystarczy, że się zna słowa, trzeba czuć ich znaczenie. I dlatego należy pracować ze słownikiem w ręku. - Szefie, ty masz słownik, więc jesteś dobry! - wykrzyknął Chudy. - Nie wystarczy sam słownik! - zawołał Peppone. - Oprócz słownika potrzebny jest absolutny spokój. I właśnie po to was tu wezwałem. Nie ma mnie dla nikogo, póki nie skończę pisać przemówienia. Nawet gdyby wylatywał w powietrze Dom Ludo- wy, przyjechał Togliatti, czy wybuchła rewolucja, nikt nie może mi przeszkadzać. Nikt nie może przerwać mi wątku przemówie- nia. Wyraziłem się jasno? Zrozumieli doskonale. - Szefie - powiedział Chudy - nawet gdybyśmy mieli postawić przed twoim domem karabin maszynowy, nie pozwolimy nikomu, żeby ci przeszkodził. My będziemy myśleć o wszystkim. Oto i całe wyjaśnienie tego, że w pewnym momencie Peppone zniknął z pola widzenia. W takim właśnie momencie, dokładnie wtedy, gdy atmosfera zaczęła się robić coraz gorętsza, bo zbliżał się dzień wyborów, a przeciwnicy czerwonych pokazali pazury i obecność Peppona 104 byłaby jak nigdy potrzebna, żeby ukrócić ich reakcyjną zuch- wałość, to właśnie wtedy Peppone zniknął. Chory? Z misją? Uciekł? Wydalony? W warsztacie było cicho, a na opuszczonej rolecie naklejono kartkę, która mówiła tylko to, co wszyscy wiedzieli: Zamknięte. Drzwi i okna domu Peppona pozostawały zamknięte, dzieciaki umieszczono u babki, a kiedy się ich pytało, gdzie jest ich ojciec albo co robi, to nic a nic nie można się było dowiedzieć. Zniknęła również żona Peppona. Don Camillo wysłał na przeszpiegi wszystkich swoich szpicli, postawił w pogotowiu wszystkie starowiny z miasteczka. Sam osobiście poszedł się przepytać, docierając aż do drzwi Peppona, ale tajemnica pozostała tajemnicą. Jednakże w miasteczku, gdzie od wieków wie się wszystko o wszystkich, podobna sytuacja nie mogła długo trwać. I tak dotarła na plebanię pierwsza wiadomość, że dom Peppona nie stoi pusty. Żona Peppona była tam, widziano ją w oknie. Potem wyszło na jaw, że Chudy co noc wchodzi tam z dużym tobołkiem, a wraca z pustymi rękami. Dozór został wzmożony. Chudego poddano obserwacji, dzięki czemu okazało się, że każdego ranka jeździ do Castelletto po prowiant. Ustalono, że ilość prowiantu jak najbardziej przemawia za obecnością dwóch solidnych gąb w otoczonym tajemnicą domu. Kiedy potem ustalony został fakt codziennego kupowania przez Chudego również cygar toskańskich, zdano sobie sprawę, że jeżeli jedną z solidnych gąb była ślubna żona Peppona, to właścicielem drugiej musiał być osobiście sam Peppone. Agenci prowokatorzy deptali Chudemu po piętach i pewnego dnia, kiedy Chudy opił się lambrusco aż po czubek nosa, wpadł w pułapkę. Rozmowa, bardzo uprzejma, zeszła na politykę. Ktoś zauważył, że wydaje mu się dziwne zniknięcie Peppona. Kompan tamtego zaśmiał się sarkastycznie i stwierdził, że to wcale nie jest dziwne. - To rodzaj pietra z przedwczesnym zapłonem - powiedział. 105 - Już teraz jest pewien przegranej i nie ma odwagi pokazywać się na oczy. - Zobaczycie wy, no, jak usłyszycie historyczne przemówie- nie, które pisze! - odpowiedziało lambrusco spoczywające w żo- łądku Chudego. Don Camillo dowiedział się o tym pięć minut później i nie przyłożył do tego najmniejszej wagi. - Tylko tyle? - burknął. - Nie warto nawet o tym mówić. I rzeczywiście więcej już o tym nie mówił. A jednak tej samej nocy jakiś nieznany osobnik napisał smołą na ścianie domu Pep- pona: Tutaj spoczywa towarzysz Giuseppe Bottazzi, który w wielkim skupieniu pisze historyczne przemówienie na finał. Teraz tylko trzeba się przekonać, czy po napisaniu będzie umiał je przeczytać. Oczywiście z powodu nierozsądnego epigrafisty, sprawa, która - według pozbawionej emocji oceny don Camilla - w żaden sposób nie zasługiwała nawet, żeby o niej wspominać, stała się tematem numer jeden wszystkich rozmów świętokradczych języków. Języków, których na Nizinie było na szczęście niewiele, jako że każdy z mieszkańców miasteczka miał tylko jeden, a nie sześć, czy siedem, jak by się to mogło wydawać po ilości krążących plotek. Peppone, niczego nie świadom, tworzył dalej swoje historyczne przemówienie. Żona, najwierniejsza i najbardziej milcząca, krzątała się os- trożnie po cichym domu, chodząc w miękkich pantoflach, żeby nie przerwać wątku historycznego przemówienia. Peppone nigdy w życiu tak się nie namęczył. Napracował się bardziej, niż gdyby zrobił czterdzieści metrów ogrodzenia z kute- go żelaza i do tego jeszcze bramę. 106 Ale stawka była duża; inni chcieli zdobyć władzę w gminie za wszelką cenę, a Pepponowi i towarzyszom chodziło o to, żeby ich wybrano po raz trzeci. I z tego przymusu ważenia każdego słowa, wygładzania każdego zdania, wyszło, że całe przedsięwzięcie okazało się dłuższe i trudniejsze, niż Peppone to sobie wyobrażał, i dopiero w piątek rano zostało skończone historyczne przemówienie, które miał odczytać w sobotę wieczorem. I wtedy okazało się, że w pewnym sensie przewidywania nie- znanego epigrafisty były słuszne. Peppone nie był w stanie od- czytać tego, co nabazgrał na stercie papierów. Ale to też zostało przewidziane. Chudy czekał już od dwóch dni; otrzymał powierzony mu cenny rękopis, wskoczył na moto- cykl i ruszył jak błyskawica do miasta, gdzie jakaś godna zaufania towarzyszka maszynistka miała wystukać na maszynie ten cenny tekst. Oczywiście w dwóch egzemplarzach. Jeden dla Peppona, drugi dla Historii. Było już późno i don Camillo szykował się do łóżka, kiedy przyszła stara Carolina, biedaczka, która chodziła po okolicy zbie- rając chrust i czerstwy chleb. Miała jakąś paczkę i oddała ją don Camillowi. - Znalazłam to nad kanałem, niedaleko Piopazzy - wyjaśniła. - Pełno tam papierów. Może to coś ważnego, niech ksiądz ogłosi w kościele i znajdzie tego, kto je zgubił. Stara poszła sobie, a don Camillo otworzył paczkę i rzucił okiem na papiery. I nagle aż podskoczył. Miał w rękach historyczne przemówienie Peppona: oryginał i dwa egzemplarze maszynopisu. A Chudy siedział w tym czasie u stóp topoli nad brzegiem rzeki i myślał o śmierci. Zgubił kopertę z przemówieniem. Wyleciała mu z kieszeni ma- rynarki, kiedy wracał motocyklem na pełnym gazie. Przemierzył dwa razy tę samą drogę, szukając nadaremnie jak potępieniec, i w końcu ukrył się nad brzegiem rzeki. 107 "Jeżeli zjawię się z pustymi rękami, szef mnie zabije" - pow- tarzał. I prawdę mówiąc, nie mylił się. Peppone miał straszną noc; ponieważ Chudy spóźniał się, więc zadzwonił do miasta, a maszynistka wyjaśniła mu, że tamten wy- jechał z robotą już cztery godziny temu. A wtedy wezwał sztab główny i natychmiast zorganizowana została akcja poszukiwawcza. O czwartej nad ranem o Chudym nie było jeszcze żadnych wieści i Peppone, który aż do tej chwili chodził wściekły po domu tam i z powrotem, załamał się. Powiedział: "Zdrada!" i pozwolił zanieść się do łóżka, gdzie zapadł w kamienny sen, któremu towarzyszyła bardzo wysoka gorączka. Chudy wypłynął gdzieś około dziewiątej; Szary znalazł go nie wiadomo jakim cudem w domu i kiedy dowiedział się, że koperta została zgubiona, poczuł, że tchu mu braknie. Spojrzał przerażony na Chudego, a potem rzekł: - Opłaca ci się chyba wyemigrować do Wenezueli. Dyrektywy dla drużyn zostały uaktualnione, poszukiwania trwały nadal. Ale teraz nie chodziło już o to, żeby znaleźć Chude- go, tylko zgubioną przez niego żółtą kopertę. Tego rodzaju manewry i z takim rozdysponowaniem sił nie mogły przejść niezauważone. Ludzie obserwowali, podpytywali, zagady- wali, plotkowali, łączyli słowa z faktami i po południu byli w stanie wysnuć wniosek, że tekst słynnego przemówienia Peppona został zgubiony i dlatego wieczorem Peppone znajdzie się w tarapatach. A to znaczyło, że wieczorem całe miasteczko wylegnie na plac. Całe. Również i chorzy, bo nikt nie chciał stracić takiego przed- stawienia. Wiec był wyznaczony na dziewiątą wieczór, ale już o wpół do dziewiątej plac był zapchany do ostateczności. Dopiero w tym momencie ludzie ze sztabu głównego zdobyli się na odwagę i obudzili Peppona. 108 Trzeba się było dobrze namęczyć, żeby go zmusić do otworze- nia oczu; miał wciąż bardzo wysoką gorączkę i nie dawał nawet rady utrzymać otwartych powiek. Wyjaśnili mu, że ludzie czekają na placu i że trzeba coś zdecy- dować. - Chudy? - spytał dalekim głosem Peppone. - Odnaleziony - odrzekł Szary. - Przemówienie? - wysapał Peppone. - Zagubione - odparł Szary, zrobiwszy uprzednio dla pewności trzy kroki do tyłu. Ale nie było potrzeby; Peppone był załamany, zrobił się z niego cień człowieka. Ograniczył się jedynie do zamknięcia oczu i westchnięcia. - Szefie, co robimy? - ośmielił się niepokoić go Szary. - Idźcie wszyscy do diabła - odpowiedział jak przez sen Peppone. - A ludzie? A partia? - Do diabła również z ludźmi i z partią - zakomunikował spokojnie Peppone. To była katastrofa i ci ze sztabu głównego popatrzyli po sobie zatrwożeni. - Nic się nie da zrobić - zakończył Szary. - Nie pozostaje nam nic innego, jak ogłosić to, że wiec jest odwołany, bo mówca zachorował. Dokładnie w tym samym momencie pojawił się don Camillo. Nie spodziewał się oczywiście zastać Peppona doprowadzone- go do takiego stanu, więc stał, przyglądając się zakłopotany strzępowi człowieka spoczywającemu na łóżku. Nic nie powiedział, nie dotknął nawet łóżka, ale po jakiejś chwili Peppone otworzył jedno oko. A potem drugie. - Jeszcze nie przyszła pora na oleje święte - burknął. - Szkoda - odparł don Camillo. - Może ksiądz sobie iść, nie potrzebuję księdza - stwierdził Peppone. - Zawsze będziesz mnie potrzebował, towarzyszu! - zawołał don Camillo. I wyciągnąwszy z kieszeni dużą żółtą kopertę, rzucił ją na łóżko. 109 Peppone sięgnął ręką, wziął kopertę, wyciągnął zawartość i po- patrzył. - Sprawdź no, towarzyszu - zaśmiał się don Camillo. - Jest wszystko, rękopis i kopie. Pamiętaj, że "nie do omminięcia" pisze się przez jedno "m", i podziękuj proboszczowi. Peppone powoli włożył z powrotem kartki do koperty, podniósł się z trudem na łóżku, żeby usiąść, popatrzył don Camillowi w oczy, zacisnął szczęki, a potem powiedział twardym głosem: - Już wolę nie dziękować. Miał dłonie jak łopaty; jednym ruchem rozdarł na pół kopertę z całą zawartością, potem, jakby ogarnięty nagłym szałem, podarł obie części na strzępki i z resztek dokumentu zgniótł grubą kulę i wyrzucił przez okno. Potem jednym susem wyskoczył z łóżka. Była punkt dziewiąta i ludzie na placu zaczynali już szemrać, kiedy na trybunie zjawił się Peppone. Nie miał już gorączki. A nawet lepiej, ogarnęła go innego typu gorączka, co dało się poznać po sposobie, w jaki powiedział: "Obywatele". Ludzie zamilkli i Peppone zaczął mówić. Improwizował; powiedział dwadzieścia razy "moziemy" za- miast "możemy". Powiedział "ja się wydaję" zamiast "mnie się wydaje", wspomniał o "nemezis historycznej" i "nemezis geo- graficznej", ale czuło się, że te niezgrabne słowa wydobywają się z tak'ogromnego serca, że w końcu nawet najbardziej źle nasta- wieni musieli stwierdzić: "To zdolny człowiek". I tak się złożyło, że Chudy nie musiał emigrować do Wenezueli, a Peppone został ponownie wybrany wójtem bez obowiązku dziękowania don Camillowi, ale za to z obowiązkiem podzięko- wania Boskiej Opatrzności, że uniemożliwiła mu wygłoszenie przemówienia historycznego, ale idiotycznego. A don Camillo w głębi duszy nie był nadmiernie pognębiony całą sprawą, bo wiedział, że w polityce często można skorzystać dużo więcej od przeciwników niż od przyjaciół. Spis treści Od Wydawcy ....... Droga Dobra ....... Ciężarówka trojańska .... Złodzieje rowerów ..... Czerwony goździk i biały goździk Nigdy nie jest za późno . . . "Operacja - pies" ..... Wyborcze papierzyska .... Ważne, żeby być na liście . . Słoniowe ślubowanie .... Historyczne przemówienie . .