MICHAEL CADNUM nie złapiecie mnie Powiem wam, jak było: gorąco było. Gorąco jest w dechę, kiedy chciałbyś się przeobrazić z grudy gluta w coś, co posiada jakąś wewnętrzną strukturę i spoistość. Kiedy jednak już weźmiesz się w kupę, ciepło przestaje być potrzebne. Ludzie powiadają: hej, Gorąco jest święte. A ja na to: jasne, oddajmy Gorącu, co gorące. Nie bawię się w malowanie własnego imienia na piekarnikach jarzeniową farbą, nie wydaje mi się też, żeby należało zachęcać ludzi do wygadywania, że Gorąco to drobiazg. Jednak jeśli faktycznie wydaje się wam, iż powinienem spędzić choćby chwilkę w kuchniach, piecach i piekarnikach tylko dlatego, że paru ludziom przyszło do łba, że na tym świecie wszystko kręci się wokół paleniska, to od razu wam powiem: możecie całą tę świętoszkowatą gadkę o Gorącu wyrzucić do kosza. To nie dla mnie. Więc tak: wychodzę z tego piekarnika i od razu zauważam jedno. Już nie jest gorąco. O tym nikt nie wspomina. Rodzice mają w głowach tylko opał, popioły, nawiew. Myślą wyłącznie o pilnowaniu temperatury. Nawet im nie zaświta, żeby ci powiedzieć, jak to będzie. Chcą, żebyś siedział w piekarniku. Koniec i kropka. Z czasem się tam sfajczysz, jak amen w pacierzu, ale oni chcą, żebyś siedział w piekarniku. Myślą sobie: zamkniemy go w tym pudle i nie będziemy musieli się martwić, co porabia nocą. Możesz zdechnąć, ale przynajmniej będą wiedzieli, gdzie jesteś. No więc wylazłem. I zimno mi. Poważnie wam mówię, to był szok, i myślę, że można mnie było na to lepiej przygotować, ale teraz zewsząd słyszy się narzekania, że mama i tatuś nie przyłożyli się do roboty, a ja mam już dość słuchania, jak ludzie obwiniają innych za swoje problemy. To tandetne, łatwe wyjście. Ja dowiedziałem się, że jest zimno, i przeżyłem. Mogłem jednak dostać parę wskazówek, jakieś napomknięcie albo dwa. Mogli wyprowadzić mnie na dwór, raz czy dwa, żebym wiedział, z czym to się je. Bo powiem wam wprost - jak już stamtąd wyszedłem, to biegiem. O wiele za długo siedziałem w tym piecu. Wziąłem nogi za pas, bo wiedziałem, że chcieli mnie trzymać w Gorącu tak długo, aż miałbym popiół zamiast spodni. Tak to już bywa z rodzicami. "Co z tego, że z cery przypomina żużelek, to wciąż mój chłopak". Dałem dyla. Nie uwierzycie, jaki zrobił się raban. Pomyślałby kto, że w tej kuchni jeszcze nikt nie biegał. Matka w ryk: "Mój chłopiec ucieka!..." I nawet nie mogła dokończyć myśli, krztusząc się na ostatnim słowie. "Mój chłopiec ucieka..." i ostatnie wykaszlane wyrazy: "...ode mnie!" Jęki, płacze, chwytanie się za serce. A jest zimno i gnam. Goni mnie ojciec, no i sami wiecie, jak to jest ze starszymi facetami. Chcą wszystkim udowodnić, że są w świetnej formie, uwielbiają tych, co to sami mogą podciągnąć świnię do zarżnięcia albo zrzucają widłami siano z przyczepy do stojącego na dole kolesia, który tak naprawdę powinien stać na ich miejscu, żeby pan starszy nie dostał zawału. Starzy faceci muszą udowadniać, że nie są tacy starzy, a kończą poślizgiem w sporej kałuży gęsiego gnoju - dokładnie tak jak mój ojciec. Naprawdę nie ucieszyłem się na odgłos jego upadku, nawet się obejrzałem, czy aby nie będzie musiał chodzić w takim aparacie, jaki zakłada się naprawdę pokiereszowanym staruszkom, coś jakby klatka na kolano. Wtedy jednak zobaczyłem, że ojciec stoi - nie dlatego, że kondycyjnie wytrzymywał takie zagrania, ale ze względu na fakt, że wokół takich kałuży gęsie guano podsycha i gęstnieje, i tata wymazał sobie całą twarz. No i zaczął się drzeć. A wrzask ma taki, że koguty wieją. No to ja też przyspieszyłem i w tym momencie pojawili się sąsiedzi. Wszyscy mamy sąsiadów. Nieważne, skąd jesteście, macie sąsiadów. Może mieszkają tak daleko, że widzieliście ich tylko raz, w czasie powodzi, gdy fala zabrała im chałupę i kiedy ta przepływała nieopodal, zauważyliście jednego z nich wrzeszczącego z okna. Tak czy inaczej rozpoznacie ich, gdy się napatoczą. Aha, pomyślicie, moi sąsiedzi. No i właśnie pojawili się nasi. Znów problem - na rodziców trzeba przystać. Może i są żałośni, ale przecież nie aż tak stuprocentowo i absolutnie, bo w takiej sytuacji sami nie wyglądalibyśmy zbyt ciekawie. Musimy więc przyjąć założenie, że raz w życiu, a może i stale - no, powiedzmy przez sekundę w miesiącu - dane im jest ciut godności czy tam przytomności umysłu, a przynajmniej zdolność odróżnienia beczki od owieczki, jeśli nie jest zbyt ciemno. No, ale w odniesieniu do sąsiadów takie liberalne podejście nie jest konieczne. Powiedzmy sobie zresztą szczerze: akurat do naszych sąsiadów można by podchodzić jak najliberalniej, z maksymalną tolerancją wobec wszelakich feblików i uchyłów, a i tak nic by to nie dało, bo to po prostu barbarzyńcy, wielcy, ospali, wredni i kudłaci. Z wyjątkiem jednego łysego. Zresztą naprawdę aż tak powolni nie byli. Ja tam im zwisałem. Może moja matka jest zdemenciałą maniaczką, ale przynajmniej miała jakieś założenia odnośnie mojego miejsca w świecie w bliższej i dalszej perspektywie czasowej, więc można zrozumieć jej wzburzenie. A tato, udekorowany zielonkawą mazią, która niemal ścieka mu do ust? Dla niego, rzecz jasna, stawką jest duma, odpowiedzialność, kwestia postrzegania samego siebie. Nie ma facet wyjścia, musi przebierać nogami tak szybko, jak tylko może. Natomiast sąsiedzi po prostu chcieli mi wyrwać nogi z tyłka. Inaczej nie da się tego ująć. Chcieli mnie rozparcelować i zeżreć. Tak naprawdę do tej chwili nawet o mnie nie słyszeli, ale ruszyli za mną z wrzaskiem, jakby mieli do tego pełne prawo. Do tego jeden z nich naprawdę nieźle biegał. Może i jestem szybki, ale w tym momencie zdecydowałem, że najlepiej będzie zagrać psychologicznie. Musiałem znaleźć jedno z tych wybrzuszeń, jakie czasami zdarzają się na drogach - no, wiecie, między koleinami. Czasami te garby są tak wysokie, że ocierają się o nie osie wozów. Stanąłem więc na takiej górce i wygłosiłem moją słynną kwestię. Nie proście mnie, żebym ją powtórzył - akurat wtedy nic lepszego nie przyszło mi na myśl. Przytoczę ją tu raz, tylko dla ścisłości, nie żebym ją uważał za najgenialniejszy tekst wszech czasów, choć wierzcie mi, spokojnie dorównywała wszelkim wokalizom mojego ojca czy sąsiadów. Wygłosiłem więc ów słynny tekst o tym, że będę biegł i biegł, tak szybko, jak tylko zdołam, po czym zdecydowałem, że powinienem przybrać sobie jakiś pseudonim, małe nom de ucieczka, że tak powiem, i powiedziałem: "Jestem Piernikowy Ludzik". Tyle że tak naprawdę mruknąłem to sobie pod nosem. Nie sądziłem, że ktokolwiek będzie się temu przysłuchiwał. Ot, jedna z tych rzeczy, które niespodziewanie prowadzą do sławy, widzisz to potem na t-shirtach, ludzie pytają: "No co ty? Poważnie?", no i muszę przyznać: "Faktycznie tak powiedziałem". A tu widzę, że jeden z sąsiadów, naprawdę wielki i włochaty, autentycznie gna w moją stronę. Taki więcej chyży kmieć. Miał w garści widły, a w moich rodzinnych okolicach to nie są filigranowe narzędzia. Wyobraźcie sobie dwa metry płotu umocowane do drąga, tylko że zamiast sztachet jest rząd drewnianych, zaostrzonych kołków. No i ten koleś szykuje się, żeby rzucić tym ustrojstwem, więc jeśli w ciągu najbliższych kilku chwil zapomni się o poruszaniu stopami - co akurat było wielce prawdopodobne, bo z twarzy wyglądał, mówiąc łagodnie, na matoła - rzeczone widły zatoczą w powietrzu zgrabny łuk i przygwożdżą mnie tak, jak stoję. No i po zawodach. Tak właśnie mi się to widziało. Naprawdę wziąłem to do siebie. Gdy ktoś usiłuje zredukować mnie do mąki i przypraw, nie obchodzi mnie, że do szkoły miał pod górkę albo że jego bracia pewnie wcale nie mieli łatwiej, więc nie miał pojęcia, że można być lepszą istotą ludzką. Ujrzałem ten wielki pocisk, te brzozowe widły, jak wylatują z dłoni owego gościa i wchodzą na krzywą balistyczną, i osiągają szczyt trajektorii... i co wtedy zrobiłem? Wedle co poniektórych mamy takie uczucie jak duma, a poza nim, gdzieś tam, koło horyzontu, jest pycha. Duma może sprawiać problemy, ale bez niej jak bez ręki. Gdyby nie duma, wyglądalibyście jak wasi sąsiedzi. Brak dumy równa się brakowi higieny osobistej. Pycha z kolei to ten stan, kiedy człowiek sam się prosi o cios w zęby. Kiedy sobie myślisz, że nic nie może ci się stać, bo stworzono cię w Piekarniku, byś wypełnił jakąś kluczową rolę i w związku z tym nie może cię spotkać żadna krzywda. Przyznam wam, że ze mną nie było może aż tak źle, ale blisko. Te wielkie, sękate widły lśniły w słońcu i opadały z paskudnym, cichym dźwiękiem - nie świst, raczej pogwizd - a ja stanąłem w miejscu. Wziąłem się pod boki i po raz drugi palnąłem moją mówkę. To chyba właśnie ta wersja, kiedy już sobie to wszystko poukładałem, trafiła do ich uszu i pamięci. Właśnie po tej przemowie zyskałem sławę. Nie obchodzi mnie, co tam mówią, była słowo w słowo taka sama jak za pierwszym razem. Przyznaję, byłem przerażony. Byłem pewien, że za chwilę zmiażdży mnie drąg wielki jak dyszel od furmanki. I powiem wam szczerze, że jak te widły wylądowały nie tam, gdzie stałem, a tam, gdzie byłbym, gdyby nie przerwa na orację - tę, którą co poniektórzy nazywają moją Kpiną - to mogło mi przemknąć przez głowę, że może faktycznie w tej chwili Piekarnik miał nade mną pieczę. Ale potem znów puściłem się biegiem, i to nie sprintem, który już opanowałem do perfekcji, ale w zupełnie nowy sposób, susami raczej niż krokami, i w samą porę, bo pozbawiony już wideł sąsiad gnał za mną bez żadnego powodu, zapomniawszy zupełnie o bożym świecie, o tym, kim sam był i gdzie mieszkał. Właściwie był pewien, że od zarania dziejów uganiał się za mną i tak naprawdę w życiu nie liczyło się poza tym nic innego - tylko on i ja, a już niedługo tylko i wyłącznie on. Bynajmniej nie jest to nic niezwykłego. Takiemu wystarczy, że wie, że nie on jeden za kimś goni, żeby rzucać czym popadnie. Obejrzałem się więc, sadząc te moje susy i zauważyłem, że Bezwidłowy też opanował ten krok - i zbliżał się. Cóż więc zrobiłem? A co - znów przemowa. Wygłosiłem ją w całości, i poszło całkiem nieźle - nie za głośno i z sapaniem, ale biorąc pod uwagę okoliczności, nie najgorzej. A Bezwidłowy mnie capnął. Pod nogami miałem wylewowy muł, taką czarną breję, i okazało się, że susy to nie najlepszy pomysł, bo coraz bliżej była woda. Tamtejsza rzeka to nic wielkiego. Powolny nurt i gdyby nie powódź co cztery czy pięć lat, definitywnie nie byłoby o czym śpiewać. Bezwidłowy błotem się nie przejmował - rzucił się szczupakiem, złapał mnie w prawą garść i ścisnął. Do tego czasu byłem już piernikiem po przejściach, zaliczyłem więc refleksję o obyczajach zatomizowanej rodziny, w której zakochają człowieka na śmierć, a potem następną, o tym, jak to jest w reszcie świata, gdzie po prostu go zarżną bez wdawania się w związki uczuciowe. Zauważyłem, że w porównaniu z sąsiadem byłem tycim ulepkiem z mąki i cukru, którego części ciała można było jednak formować i odczepiać. Pozostawiłem więc po palcu w obu ślepiach Bezwidłowego, opuściłem jego garść bez kolejnych przemówień i pognałem w górę rzeki między trzcinami i wodorostami, poważnie ryzykując całkowitą utratę mojej strukturalnej spoistości. Wtedy znienacka spośród tataraków wychynął nie kto inny jak nadrzeczny lis, jeden z tych sprytnych, lecz zdemoralizowanych zwierzaków, nadmiernie wyszkolonych w pewnej profesji, o której można zapomnieć, ale której ślady zawsze zostają. Ludzie wygadują o nadrzecznych lisach mnóstwo paskudnych rzeczy, ale to zwierzę naprawdę warte naśladowania - gdyby kto chciał zostać łgarzem. Rzeka lśniła w przedpołudniowym słońcu. Nade mną bezchmurny błękit nieba. Odgłosy kroków, krzyki, trzask łamanych trzcin, chlupot błota. Ktoś ryknął: "Tam jest!" Lis przyjrzał mi się bacznie. Doszedłem z nim do porozumienia - w ogólnym zarysie, chodziło o to, że przetransportuje mnie na swoim grzbiecie na drugi brzeg rzeki. Niestety, tak się złożyło, że akurat w tym miejscu koryto było najszersze. Mało brakowało, a sam by utonął. Chlapał, szarpał się, był tak wypompowany, że ledwie mógł mówić bez tankowania wody przez pysk. Do tego dochodził chyba jeszcze problem nadużywania zupełnie innych płynów. Przykra sprawa, lis pozbawiony dumy. Tak czy inaczej, wszyscy już wiedzą, jak to najpierw namówił mnie, żebym wszedł mu na głowę, potem na pysk, no i jak potem mnie chapnął. Zgadza się. Zostałem zjedzony. To ten kawałek opowieści, który wszyscy lubią najbardziej. Młodzieńczej bezczelności zostaje wymierzona brutalna i nieodwracalna lekcja na temat pychy. Tyle że imbir nie podchodzi lisom. Zdarza się. Spróbujcie podać kotu aspirynę - zwierzak się przekręci. No i co z tego, że musiałem stawić czoła sokom trawiennym? Przynajmniej to nie Piekarnik. Nie ma gorąca. W porównaniu z ciepłem domowego ogniska lisie rzygi to drobiazg. A to, co ze mnie zostało, gdy lis kończył haftować na drugim brzegu rzeki, było w stanie biegać szybciej niż kiedykolwiek. No, może niezupełnie biegać. Ale tak zaczęła się moja kariera. Może i nic specjalnego, ale usłyszeliście o mnie. Trzymam się z dala od wody - i od kuchni. To nie zwycięzcy piszą historię, tylko sąsiedzi. Przełożył Tomasz Gałązka MICHAEL CADNUM Ur. 1949, amerykański powieściopisarz i poeta, autor m.in. kilku powieści niesamowitych. Debiut: "Nightlight" (1990). Najlepsza powieść: "Saint Peter's Wolf" (1991); jej bohater, cywilizowany człowiek współczesny, to wilkołak, a comiesięczne przemiany w wilka czynią z niego istotę szczęśliwą i zadowoloną z życia. Godny uwagi jest też "Ghostwright" (1992), opowieść o pisarzu, do którego powraca mroczny gość z przeszłości (dawniej pisali wspólnie) i usiłuje go unicestwić. Ze względu na bogactwo stylu i stworzone postacie krytycy porównują Cadnuma z Jonathanem Carrollem. Opowiadanie "Nie złapiecie mnie" pochodzi z antologii Ellen Datlow i Terri Windling "Black Thorn, White Rose" (1994). MSN