WIESŁAW GWIAZDOWSKI MUSLIM Jedenastego ludzie, których nie znałem, ogłosili wojnę. Niewierni wystąpili przeciw barbarzyńcom. Trzysta osób złożono w ofierze po raz pierwszy. Trzy żelazne ptaki spadły na ziemię. Sąsiad z przeciwka powiesił się na strychu. Zostawił nieatrakcyjną żonę, dwójkę dzieci i długi dłuższe od wyobrażeń o przyzwoitości. Ja straciłem pracę. Gdy przed kilkoma laty nastało staro-nowe, wszyscy wierzyli w lepszy świat. Nie potrafili przewidzieć, że aż tak bardzo wolność podzieli ludzi. Wraz z kumplami znalazłem się w gorszej części społeczeństwa - z nudów zaczęliśmy niszczyć cmentarze, pomniki nie oddawały ciosów. Stały zimne, obojętne. Nieme ofiary gier i zabaw dzieci. Bel wściekał się, bo rodzice zajęci polityką przestali go zauważać. Sam, bo zauważali go zbyt często. Mol, bo ojciec wyżywał się na rodzinie za to, że zamiast dotrzeć do celu pociągiem na roboty, uciekł z transportu. Dziś pił, bił matkę i przeklinał sąsiada, który dostał odszkodowanie. Potępialiśmy przemoc, a zarazem sami ją tworzyliśmy. Myśleliśmy inaczej, robiliśmy inaczej. Gdy przychodziło opamiętanie, piliśmy tanie wina. Wspólnota w grupie, świadomość siły i bezkarności kazały nam stanąć po drugiej stronie prawa. Margines był sposobem na dzieciństwo. Demokracja odpłaciła się bólem głowy i marazmem. Politycy chcieli zmienić świat - poprzez zjednoczenie wrogich państw. Wyciągali umazane wazeliną ręce i mocno zaciskali palce na dłoniach nieprzyjaciół czerwonych od krwi naszych przodków. Przytulali się do swych oślizłych ciał i przyjacielsko klepali po plecach, całowali w usta jak Judasz, gdy zdradzał. Być może był to rzeczywiście akt zdrady. Być może pod delikatnymi uśmiechami i deklarowaną chęcią współpracy krył się inny, znaczący powód? Osądzaliśmy po tym, co widziały nasze oczy i ogłaszaliśmy werdykt: winni. Albowiem nie przynieśli miłości, lecz zawiść. A zamiast dobrobytu biedę. Cóż, każdy może zapomnieć o uczuciach. Dlatego i my o nich zapomnieliśmy. Współczucie zamieniło się w szczucie, delikatność stała się sadyzmem, a zmysły zaczęły reagować wyłącznie na dewiacje. Patrzyłem w ekran telewizora i nie wierzyłem. Wycięte z komiksu obrazki przesuwały się przed oczami, głos spikera szeleścił jak kartki gazety. Siedziałem na łóżku i przerzucałem strony. Bezsilność patrzyła z przeciwka. Czasami wchodziliśmy na dachy wieżowców, by gapić się przez lunety na szarość i płaskość świata. Najpierw byliśmy obserwatorami, później uczestnikami zdarzeń. Wczoraj wieczorem Bel zauważył gwałt w mieszkaniu na siódmym piętrze. - Zajrzyjmy tam - zaproponowałem. Weszliśmy razem z drzwiami. - Policja! - wrzasnął Sam wpadając do sypialni. Zatrzymaliśmy się tuż za jego plecami świadomi wagi każdej minuty. - Co jest? - wydukał zboczeniec. Sam kopniakiem zrzucił pedofila z ofiary, chwycił go z jednej strony, ja złapałem z drugiej. Na oczach starszej kobiety i dwójki nieletnich chłopców wywlekliśmy skurwiela z mieszkania i wrzuciliśmy do windy, Sam założył mu kajdanki. - Jakim prawem!? - krzyknął bezczelnie. Bel uciszył go obcasem. Pod blokiem czekał Mol. Załadowaliśmy balast do bagażnika. Rzeka powitała nas szmerem trzcin i zimnem, mdłym zapachem mokradeł. Wysiedliśmy i przez kilka minut napawaliśmy się ciemną nieskończonością wody. Potem Mol wyciągnął pasażera i przyłożył mu dziewiątkę do czoła. - Panowie? Panowie? - zaskomlał tylko. Podszedłem i z marszu. Zawsze żyliśmy sprzecznościami w istocie nie wiedzieliśmy sami, czego chcemy. Życie chwilą było najprostszą z możliwości. Ziemia kręciła się wokół słońca, my kręciliśmy się wokół siebie, panienki kręciły się wokół nas. Poprzez mroczne czeluście zapomnienia nieśliśmy światło. Do dziś. Obudziłem się i włączyłem telewizor. Nastawiłem wodę na herbatę. Wróciłem do łóżka. Spikerka przewracała strony komiksu, dodawała nowe, z innego ujęcia. Kamera najeżdżała na przerażone twarze ludzi wzywających pomocy. U góry kłębił się dym. Patrzyłem, nie wierzyłem. Wymówienie przewalało się po podłodze. Przeciąg otwartego okna przeganiał je z kąta w kąt. Jak niepotrzebną rzecz. Nagłe pukanie, krótka przerwa w seansie zdziwienia, wyjrzałem za drzwi. Sąsiad przywitał się uściśnięciem dłoni. - Cześć. Słyszałeś? - Tak. Chyba szykuje się wojna. - Co sąsiad radzi? - Wykopać schron i kupić konserwy. - Tak zrobię. Cześć. I tyle go widziałem. Wieczorem wybrałem się do baru pogadać z kumplami o niespełnionej miłości i problemach początkującego poety. - Napisz o zamachu - poradził Sat. - Wszyscy o tym piszą. - Napisz prawdę. - Prawdę? Przecież jej nie znam. - Więc ją wymyśl. - I kto mi uwierzy? Terroryści zaatakowali własny kraj? Tak? - Przecież nikt się nie przyznał. Przedstaw swoją wersję. - A potem nie wychodź z domu przez najbliższych dziesięć lat? - Tylko do ataku - przypomniał Mol. - Może tydzień albo dwa. Miałem wątpliwości, najprawdzopodobniej, uzasadnione. Dopiłem piwo. - Zastanowię się. Przecież nie musiało być tak, jak mówił Sat. Zginęło kilka tysięcy ludzi. Po co? By wzbudzić strach? Zatrzymać recesję? Zjednoczyć świat? - Poradziłem sąsiadowi wykopanie bunkra - mruknąłem.- Już zaczął. - Prawidłowo. Przypilnuj tylko, żeby nie zapomniał o tobie. - Przypilnuję. Minął tydzień. Nie stało się nic. Tylko w telewizji wciąż sceny z zamachu, a ważni ludzie namawiają do ukręcenia łba terroryzmowi. Coraz więcej demonstracji przeciwko zbrojnej odpowiedzi. Wiadomo - ojczyzna terrorystów to pustynia. Ich domy to lepianki i ziemianki, o cywilizacji wiedzą stąd, że czasami niebem przelatują żelazne ptaki. Czasami coś usłyszą od ludzi z karawan albo zagranicznych dziennikarzy. Co atakować? Kogo obwiniać za śmierć tysięcy? Analfabetów? Nawet jeśli jest to pozorny analfabetyzm. A nomadzi to fanatycy, którym jedno życie i śmierć. Słuchałem, nie wierzyłem. Sąsiad kopał zawzięcie, czasami odwiedzałem go pogadać, popatrzeć, wypić schłodzoną wodę mineralną. Zdarzało się, że przerywał rycie. - Jak sąsiad myśli, długo to potrwa? - Do miesiąca. - To zdążę. Same kamienie, ciężko kopać. Przydałaby się jeszcze para rąk. Przytaknąłem. Od siedzenia przy komputerze nabawiłem się odleżyn, a on mi tu... - Świeże powietrze dobrze sąsiadowi zrobi - zauważyłem. - Byle wiatr nie wiał od ulicy. Wieczorem pojechałem do baru zapić marazm. Zagadać nudę bezrobocia. Kumple tworzyli nierealne historie o tym, jak się wzbogacić siedząc przed telewizorem z rękami w kieszeni. Ktoś gdzieś usłyszał, ktoś coś przeczytał. Kłócili się i przekrzykiwali. Patrzyłem na nich, nie chciało mi się wierzyć, że być może już wkrótce rozejdziemy się na zawsze. Cienie kryły się po kątach wyłapując każde słowo. - Widziałeś demonstracje? - Bel był gościem, z którym zawsze było można porozmawiać. - Jeszcze się nic nie zaczęło, a ci już wrzeszczą, żeby załatwić rzecz pokojowo. A co tu da pokój? Jutro będzie jeszcze gorzej. Ja bym wszystkich pod nóż. - Wszystkich nie można. - Oglądałeś wczoraj wiadomości? Pokazywali gościa, jak lał babę za to, że w miejscu publicznym pokazała twarz. Tych, co tak demonstrują, powinno się wysłać na pustynię, laskom nałożyć czadory i zakazać chodzenia do szkół. Zagnać do lepianek bez prądu i bieżącej wody i bić za byle co. Odechciałoby się wtedy wieców i sloganów. Skurwiały świat, głupi ludzie. Nikt nie rozumie, że barbarzyńca nie dogada się z niewiernym. A kto jest temu winien? Religia. Gdyby nie było bogów, żylibyśmy jak w Raju. Wszystkie wiary z założenia uczą nienawiści do innych nacji. Jest przecież napisane: nie będziesz miał bogów cudzych przede mną, więc gnata za pasek i naprzód. - Powiedz to księdzu. - Bezsens, bezmyślność, bezmózgowie. I tak w kółko. Ponarzekać, zrzucić z siebie ciężar teraźniejszości, wymienić uwagi, dopić piwo grzejące się w palcach. Każdego wieczoru. Moja przyszłość, moja rzeczywistość. - Oglądałeś wczorajsze wiadomości? Najpierw pokazali czarny marsz. Potem reportaż o tym, ile kosztuje utrzymanie więźnia. Moja sąsiadka dorobiła się pięciorga dzieciaków i nie ma co do ust włożyć. Gdyby wysłała je do więzienia, mogliby troszkę odżyć. Mówię jej, zabijcie któregoś bachora, to ktoś was zauważy. Albo jak stary będzie spał, siekierą przez łeb. Dobry z niego chłop, ale i tak nie pracuje. Nikt nie chce przyjąć starego. Tłumaczę jak dziecku, ubezpiecz się, chłopie, przejdź się na jaką budowę, a nuż coś na łeb ci zleci. Wiadomo, jak jest na budowach, więcej majstrów i pijaków niż murarzy. Znajomy jeździ bemką, kupił u Niemca za marny grosz, ale ubezpieczył jak należy. W tym tygodniu miał trzecią stłuczkę w tym roku, nie narzeka na koszty napraw. Piłem z nim wczoraj, na rzecz przyszłego odszkodowania. Gość ma gest i kasę, pracuje u brata, a brat trzeci rok na bezrobociu. Kto by sprawdzał. Urzędnicy lubią gnoić maluczkich, od panów wara, wiadomo, mogą pomóc w potrzebie. I tak ciągle, dzień za dniem. Nikt się nie uśmiecha, chyba że półgębkiem albo ukradkiem. Czasami wydawać się może, że ktoś skrzywił usta, a potem się okazuje, że go kaszel złapał. Gdzie tu sens, gdzie logika? Grześ dorobił się garbu na plecach, podobno ma tak od urodzenia. Lepiej powiedzieć, że od ciężkiej pracy. Utrzymuje się z emerytury ojca i babki. Starej nie trzeba wiele do przeżycia, daje wnukowi. Rozumie potrzeby młodego. - Wiesz, ostatnio spotykam rudą, wiesz, tę, z którą ostatnio chodziłem. Patrzę na nią i żal mnie ogarnia. Ten obok to jej nowa sympatia, miejscowy żul, sąsiad. Niedawno miał dwudzieste trzecie urodziny, nigdzie nie pracuje, o samochodzie zapomnij. A taki burak, że w mordę. Jej się podoba. Pojadą na dyskotekę, zadyma gotowa. Klient ma pięść jak kartofel, od pługa oderwany. Dziewczynie imponuje. Zapomniała, że jej siostra wyszła za podobnego, a teraz z trójką dzieci biedę klepie. Baby są głupie. Czador na głowę i na pustynię wysłać - podsumowuje i dopija piwo, bezalkoholowe. Samochód czeka pod barem, nigdy nie pije, gdy prowadzi. - Napisz coś dla dorosłych - doradza. - Może jakiś dziennik? - Pomyślę - odpowiadam, choć nie mam na drugie Brygida i daleko mi do takiego pomysłu. Kumple grają na automatach. Po zamknięciu baru wybieramy się do Chin, wioski za zakrętem. Odreagować, popatrzeć na inność, pogadać. Nie ma nigdzie równie pokręconych rolników - ich baby chodzą w czarczafach, córki unikają dyskotek, młodzież nie pije i nie pali. Prawdziwy wybryk natury, pod bokiem, na wyciągniecie rąk. Żyją spokojnie, dostatnio. Modlą się w remizie. Ze dwa lata temu Sam chciał się do nich przeprowadzić, czasami gdy wypije, nachodzi go ochota. Uciszamy go kopniakami, waleniem pięścią w durny łeb. Z ciemności wyłaniają się pierwsze chałupy, wjeżdżamy na klaksonie, budząc psy, zapalając światła w oknach. Mol rzuca butelką w przystanek. Z głośników leje się adrenalina zatopiona w metalu. Oglądam się na kumpli. W pijanych oczach tli się mord, tysiącletnia wendetta, sen alkoholika patrioty. Jestem z nimi, tu i teraz. Niewyraźny kształt wyłania się z mroku, staje na drodze. Bel hamuje o włos od człowieka, wysiadamy tabunem, zgrają. - Jak tam, staruszku? Dobrze się żyje? - Dobrze, chłopcy. Tylko spać przez was nie można. - Przyjechaliśmy pogadać. O zamachu z jedenastego. Mówią, że to wasi ziomkowie zaatakowali, a teraz zasłaniają się miłością do świata. - A co mnie o tym wiedzieć? Sami widzicie, jak tu żyjemy. Czy źle było między nami? - Źle nie, ale córek na dyskoteki nie puszczacie, a to podejrzane. - Zaraz tam, podejrzane. Dzisiaj czasy takie, że dzieci trzeba pilnować. Z wolnej woli same nieszczęścia. W mieście wieczorem z domu wyjść nie można, bo młodzież z siekierami czai się po bramach. Czy nie tak, Abra? Abra skrzywił się na wspomnienie gonitwy między blokowiskami. Była noc, dobrze po dziesiątej. Poleciała siekiera, nie dostrzegł, skąd. Potem uciekał chyba z godzinę, nim zmylił pościg. Wpadł do mnie, wyrwał ze snu. Kazał siadać za kierownicę. Zmarudziliśmy całą noc, nikogośmy nie złapali, nie znaleźli. Tylko porzuconą pod latarnią siekierę, co się minęła z Abrą. Dowód w rzeczywistości nieprzydatny do niczego. Na pamiątkę zawisła na ścianie w pokoju kumpla. - Dziesięć tysięcy głowy dało! - rozdarł się Sam. - Nie mnie - odparł rolnik. - Ja ich nie wziąłem. A kto, tego nie wiem. Każdego dnia modlimy się za zmarłych, każdego dnia. - Ale córek na dyskoteki nie puszczacie! - Nie puszczamy. Remiza to dom publiczny, łatwo o zamach. Patrzymy na siebie jak ogłupiali. Jest w tych słowach trochę racji. W każdej wsi remiza to główny ośrodek kultury. Na zabawy ściąga tłum ludzi, od niemowląt po truchła chodzące o lasce, swołocz różnej maści. Powoli pakujemy się do samochodu. Jakieś przygnębienie siadło na piersiach, w gardle suchość i gorzkość. Bel ścisza radio. Kto wie, czy tam gdzieś w górze nad nami obcy satelita nie cyka nam zdjęć, nagrywa rozmowy, przesyła do tajnych baz terrorystów, o których wiemy przecież tyle tylko, że są. A jutro ma być jeszcze gorzej. Coraz częstsze demonstracje - nad zgliszczami dym i mor. Władcy zaatakowanego państwa czekają, proszą o poparcie innych państw, hamują zapędy admirałów i ministrów wojny. Godzinami przyglądam się morderczej pracy sąsiada. Kopie, znosi szalunki, wzmacnia ściany bunkra, wyrzuca ziemię, ociera pot. Jedno wiem na pewno - ma zajęcie. Nie bije żony, nie gania dzieciaków. Jak za dużo wypije, kładzie się do rowu i trzeźwieje. Oto szczęśliwy człowiek. Jedenastego wieczorem pokazali w telewizji grzyb nad pustynią. Wielką chmurę pyłu i dymu. Kopię z pokazów prób atomowych. Powiedzieli: sprawca ataku nieznany. Sąsiad jeszcze kopał. Zszedłem, żeby mu pomóc. Od jutra zamieszkamy pewnie razem. W telewizji transmisje - przemowy, wyjaśnienia. To nie my, to oni. Tak samo jak do pierwszego zamachu, do tego również nikt się nie przyznaje. Podobno znów uderzyli terroryści. Skąd? Po co? Którzy? Nikt nie wie. Najwięksi z największych odżegnują się od zdarzenia. Mają media, mają władzę Czy można im nie wierzyć? Ktoś próbuje wywołać trzecią wojnę światową. Kto? Mała bomba atomowa mieści się w walizce, psychopatów i samobójców nie brak. Krzyki o pokój na ziemi coraz donośniejsze. Demonstracje coraz liczniejsze. Kumpli ogarnęła psychoza. Biegają jak dzicy i zarzucają na kobiety czarczafy, biją, gdy któraś pozbędzie się okrycia. Naszym przywódcą jest sołtys Chin, słuchamy się go we wszystkim, kłaniamy nisko, nisko. Pacyfiści okrywają się sloganami, wznoszą patriotyczne hasła, drepczą przed siedzibami rządów, przed koszarami, wokół kościołów. Psychoza narasta. W telewizji wciąż to samo - to nie my, to oni. To terroryści. Jednoczmy się w jedynie słusznej walce o pokój na ziemi. Wytrzebmy szaleńców, którzy nastają na życie i zdrowie spokojnych obywateli. - Zamknijmy kasy chorych! - drze się Abra znad kufla piwa. - Wyłącz to, kurwa, wyłącz! - wrzeszczy Bel. Ma dość, tak samo jak wszyscy. I tyle samo może. Siedzieć w barze, słuchać wiadomości, kląć i snuć domysły. Barmanka w czadorze koloru granatowego nalewa piwo. Płyn pieni się w szklance. Podbite oczy giną pod zasłoną. - Sąsiad wrócił do żony - mruczy Sam. - Po tym jak zaczęła nosić czarczaf, pokochał ją od nowa. Zaprasza na chrzciny, za parę miesięcy. Pozmieniało się. I jeszcze się pozmienia. Światła nadjeżdżającego samochodu przemykają po oknach. Po chwili drzwi baru otwierają się do środka. Wchodzi dwóch gostków z panienkami. Sam podrywa się od stolika. - Gdzie wasze czadory?! Obcych zatkało, popatrzyli na siebie, popatrzyli na zawoalowaną barmankę. - Kiepski żart - mruknął wyższy. Sam kropnął go pięścią w twarz. Abra był już przy drugim, jak w kleszczach zamknął go między ramionami. Bel skoczył do dziewcząt, zablokował drzwi. Podnieśliśmy się, Sat otworzył księgę na dowolnie wybranej stronie. Niezrozumiałe słowa spłynęły z jego ust. Dwudziesta sura - przypomniałem sobie znajomy bełkot. Jest tylko jeden bóg, jeden prorok - tak nam tłumaczył wszechwiedzący sołtys Chin, jego trzy niezwykłej urody córy siedziały obok, przypatrywały się zza woalek. Mimo szat widzieliśmy ostrość młodych piersi, kształtność bioder i ud. Długie włosy falami wysypywały się na ramiona, prawdziwe wodospady spienionej wody, przepaście bez dna. Jeszcze nam bronił widywać się z nimi. Z każdym dniem miękł jednak, widzieliśmy to dobrze. Czekaliśmy cierpliwie. Kumple nałożyli dziewczynom czadory, pogrozili gostkom. - Pamiętajcie - przestrzegł Sat. - Jest tylko jedna wiara, jeden prorok. Odprowadziliśmy ich do samochodu, pożegnaliśmy pięściami. Żeby zapamiętali. - Jestem duszą nieśmiertelną - rzekłem w ciszy. - Milion dusz za moją jedną. Gdy wracam do domu i zamykam drzwi na klucz, gdy wchodzę pod prysznic, gdy kłaniam się Bogu jedynemu, gdy kładę się w czystej pościeli - jest we mnie odwieczny spokój ptaszka zamkniętego w klatce. Nie będzie już gorzej, śmierć albo wolność, równe sobie. Grzyby rosną jak po deszczu. Wiesław Gwiazdowski WIESŁAW GWIAZDOWSKI Urodził się 7 maja 1973 roku w Suwałkach, mieszka w Sobolewie. Zadebiutował u nas "Saloninem" ("NF" 11/1995), mroczną, heroiczną fantasy z psychologicznymi podtekstami, i parokrotnie wracał do tej konwencji; ale pisał też gorzkie socjologiczne przypowiastki z najbliższej przyszłości. "Muslim" należy do tego drugiego rodzaju i kojarzy się jednoznacznie z wydarzeniami po 11 września, choć przyznajmy, w identycznym tonie były już utrzymane inne opowiadania Gwiazdowskiego - "Sprawiedliwi inaczej" ("NF" 2/1998) i "Myśliwi" ("NF" 2/2001). (mp) 1 WIESŁAW GWIAZDOWSKI myśliwi Powiedzieli nam, że zbrodnia jest czymś złym i nieludzkim, a później nauczyli nas zabijać. "Luna" - otoczony fioletem neonów bar na rogu ulicy. Automatycznie rozsuwające się kraty, antywłamaniowe tafle w oknach. Naklejki firmy ochroniarskiej - KATANA sp. z o.o. umieszczone w widocznych miejscach. Już dwukrotnie eksplodowały w pobliżu ładunki wybuchowe, lecz właściciel nie wniósł skargi. Policjanci spisali protokół, a ubezpieczenie pokryło koszty zakupu nowych neonów. Właściciel lokalu jest bratem prezydenta. Zatrzymaliśmy się naszym audi na parkingu po drugiej stronie ulicy. Wysiedliśmy, rozprostowaliśmy kości i granatowe garnitury, po czym poprawiwszy okulary przeciwsłoneczne weszliśmy do baru. Mimo przedpołudniowej pory ledwie jeden stolik był wolny. Przeważała młodzież, chętna nowych wrażeń i niebezpieczeństwa. Eksplozje uczyniły z "Luny" najatrakcyjniejszy obiekt w mieście. Warto się pokazać tam, gdzie coś się dzieje. Myśleliśmy podobnie. Zatrzymaliśmy się tuż za drzwiami, dając obecnym wewnątrz czas na przyjrzenie się naszym eleganckim postaciom. Z takim wyglądem nietrudno zrobić odpowiednie wrażenie. Na to liczyliśmy. Zapadła cisza, w którą wdarło się nerwowe brzęczenie muchy. Sam chwycił ją w palce i położył na ladzie. Barman głośno przełknął ślinę. Był postawnym mężczyzną po trzydziestce i widać było, że miał już styczność z podobnymi do nas gośćmi, czyli z najgorszym. - Nie wie pan, czy zaczął się już sezon łowiecki? - zapytał Abra. Mężczyzna otworzył usta, lecz nie wyrzekł słowa. - Jesteśmy myśliwymi - rzucił Abra. - Jeżeli to pana przekona, możemy pokazać nasze legitymacje - włożył dłoń pod marynarkę. - Nie. Nie - wykrztusił barman. Wyczuliśmy drżenie w jego głosie. Cholera, nie ma to jak dobre wejście. I odpowiedni tekst na początek. - Więc wie pan, czy nie? - Niestety, nie. - Polujemy na jelenie - wyjaśnił grzecznie Sam. - Słyszeliśmy, że widziano je w tym rejonie. - Nie przypominam sobie. Ale to możliwe. - Więc jednak - uśmiechnęliśmy się z Samem prawdziwie uszczęśliwieni. - Jesteś mi krewny piwo - przypomniałem Melowi. - Ano - przytaknął z kwaśną miną. - Na razie - kiwnęliśmy barmanowi i wyszliśmy z lokalu. - Cholerny świat - zaklął Mel, nieczęsto przegrywał zakłady. Cenił własne słowa i martwił się każdą porażką. - Za godzinę jesteśmy umówieni - rzekł Abra. - Nie zamierzacie chyba stać tu do końca świata. - Nie - przytaknęliśmy, wchodząc na jezdnię. Wsiedliśmy do samochodu. - Z kim się umówiłeś? - zagadnął Mel. - Na imię ma Leila. Poznałem ją w War Zone. Jest kurewsko piękna, kurewsko inteligentna i równie bezwstydna. Trzeba było zobaczyć, jak tańczy, jak się porusza... - Zakochałeś się? - Leila jest niesamowita. Wyjeżdżając z parkingu, odruchowo zerknęliśmy na bar. Z okien i drzwi wyglądały ku nam zaciekawione twarze. Czyjeś usta literowały numer rejestracyjny naszego wozu. Sam docisnął pedał gazu. Z piskiem wszedł w zakręt i przyhamował, ratując się przed stłuczką. Włączyliśmy się do ruchu. - Wcześnie się umówiła - zauważyłem. - Bywa. Może pójdziemy do kina albo do parku. Jeszcze nie zdecydowałem. Co byście proponowali? - Hotel - podrzucił Mel. Sam skręcił na parking. Zdjęliśmy okulary i marynarki, szybko wysiedliśmy i zmieniwszy rejestracje wskoczyliśmy do zaparkowanego obok samochodu. Bel uśmiechnął się zza kierownicy. Nie ma co, zgrana z nas paczka. Powiedzieli nam, że gwałt rodzi gwałt, a dotknięte nim umysły wypaczają się bezpowrotnie. Potem uczynili z nas jego fizyczną postać. Obudziłem się i popatrzyłem na zegar. Dochodziła dziesiąta. Włączyłem odbiornik i ze wzrokiem w suficie wysłuchałem reklam. Siadłem, gdy zaczęły się wiadomości. - ...zaostrzenie konfliktu na Wschodzie..., Delhi w ogniu..., rozporządzenia ONZ, NATO... światowa wycinka lasów... W końcu najważniejsze. - Tablice z napisem "Sezon polowań rozpoczęty" pojawiły się dzisiejszego ranka i gdyby nie fakt, że zdobią słupy w pobliżu baru Zenona J. zwanego Jeleniem, zdarzenie to nie miałoby znaczenia. Świadkowie wiążą je z mającą miejsce przed dwoma dniami wizytą czterech charakterystycznie ubranych mężczyzn. Czy byli to przedstawiciele mafii, nie wiadomo. Policja zasłania się dobrem śledztwa i nie udziela żadnych informacji. Przypomnijmy, że przed lokalem Zenona J. już dwukrotnie eksplodowały bomby. Na szczęście, nikt nie odniósł obrażeń... Wstałem, opłukałem się, wyszorowałem zęby. Później zjadłem małe co nieco i zaparzyłem herbatę. O której byłem umówiony? O dwunastej. Siadłem na podłodze i zamknąłem oczy. Wróciłem myślami do czasów dzieciństwa. Wyobraziłem sobie Urszulę, najładniejszą koleżankę z podstawówki i rozebrałem ją wzrokiem. Profesor i uczniowie przyglądali mi się z lekkimi uśmiechami na twarzach. Czułem, że nie wierzą, iż przeprowadzę praktyczny test z wychowania seksualnego. Rzeczywiście, pogubiłem się i nie zdałem. Po dziś dzień nie wybaczyłem sobie tamtej słabości. Wiem, że to przez nią boję się ładnych kobiet. Dlaczego jednak nie mam żadnych miłych wspomnień? Za pięć dwunasta zszedłem przed blok. Uprzejmie uśmiechnąłem się do kilku podstarzałych sąsiadek, odkłoniłem się sąsiadowi. Życie w społeczeństwie wymaga wyrzeczeń, trzeba się dostosować. Po dziesięciu minutach zjawił się Bel. - Korki - mruknął, ruszając. Po dwóch kwadransach byliśmy na miejscu. Sam, Mel i Abra czekali już w lancii. - Nareszcie - usłyszeliśmy zamiast powitania. - Wskakuj. Przesiadłem się bez pośpiechu. - Zdążymy - powiedziałem. - Jasne - odrzucił Sam i dodał. - Opowiadaj, Abra. Jak było? Abra uśmiechnął się. - Doskonale. - I co? To wszystko? - Tak. Było doskonale. Domyśliłem się, że miał im opowiedzieć o wieczorze z Leilą. Jakoś trudno mi było uwierzyć, że jest cudowna i w ogóle. Przyznawałem jednak, że mogła być taką w oczach Abry. - Przedstawisz ją nam? - zapytałem. - Może. Auto skręciło w boczną uliczkę. - Przebieramy się - zarządził Sam. Wyskoczyliśmy szybko i wyciągnęliśmy z bagażnika garnitury. Byliśmy gotowi w trzy minuty. Potem jeszcze dwadzieścia zajął nam dojazd. - To ona - rzucił Mel. Wyprzedziliśmy gówniarę i Sam zatrzymał wóz. Abra i ja wysiedliśmy. - Przysłał nas twój ojciec - Abra pokazał dziewczynie urzędową legitymację. - Masz pojechać z nami. - Nie znam was. - Nie musisz, panienko. To dla twego bezpieczeństwa. - Zadzwonię do ojca - odparła, sięgając po komórkę. - W porządku. Mała Alicja była blondynką o pulchnej twarzy i małym nosku upodabniającym ją do świnki Piggy. W tym roku kończyła podstawówkę. - Halo? - milczenie i gniewne fuknięcie. - Nie odbiera. - Zadzwonisz później z samochodu - zaproponowaliśmy. - Zgoda? Przyglądała się nam chwilę. - Tak - kiwnęła głową. - Całkiem możliwe, że jesteście sztywniakami. A jak nie... - nie kończąc wgramoliła się na tylne siedzenie. Wsiedliśmy za nią. Po dziesięciu minutach milczenia małolata zaproponowała przejażdżkę po mieście w poszukiwaniu - jak to się wyraziła - rzeczy ulotnych i dziwnych. Ostrzegliśmy, że nie spodoba się to jej staremu, lecz byliśmy zadowoleni, że inicjatywa wyszła od niej. Smarkatej imponowało nasze towarzystwo. Również to, że może nam rozkazywać, choć nie byliśmy tymi, za których się podawaliśmy. Po pół godzinie jazdy wyśmiała nasze legitymacje. A po kolejnych dwóch godzinach zapytała, czy może zadzwonić do domu. - Dzwoń - odparliśmy. Nie kryła zdziwienia. - Mogę? - Oczywiście. Rodzice powinni wiedzieć, gdzie jesteś. - Nie boicie się, że powiem o was? - Nie. Dzwoń. Wystukała numer i przed dobrych pięć minut trajkotała jak jakiś ludzki budzik. W końcu Mel nie wytrzymał i zabrawszy jej telefon rzucił krótko: - Mamy ją - i przerwał połączenie. Milczała przez dłuższą chwilę. - Co chcecie ze mną zrobić? - zapytała drżącym głosem. - Nic - odparł Abra. - Jesteś przecież córką prezydenta. Nagle wybuchła płaczem. Pomyślałem, że nie chciałbym mieć takiego dziecka i jeszcze, że to chyba dobrze, że trochę boję się kobiet. Kilka minut po dziewiętnastej odstawiliśmy ją pod pałac. Nie wiedziała, co się dzieje i nie chciała wysiąść, musiałem wyrzucić ją na siłę. Odjechaliśmy z piskiem opon. - Jest trochę podobna do Leili - zauważył sentymentalnie Abra i pomyślałem, że nikt nie zna dnia ani godziny. - Z puszystą możesz wszystko - zaśmiał się Mel, powtarzając slogan reklamowy mąki. - Babilon, myśliwi - szepnął Sam. Powiedzieli, że Bóg jest tylko jeden i pokazali nam tysiące jego postaci. Codzienność to pobudka, śniadanie i wymarsz na bagna. Nurzanie się w błocie i potyczki, po których wielu krwawi. Bieg do utraty tchu, nago, z ostrym jak brzytwa nożem przymocowanym do łydki. Zabawa w łowców i zwierzynę - uciekasz, wypluwając płuca. Twoje zaangażowanie zostanie ocenione i znajdzie się w karcie osobowej - oddanie ojczyźnie jest ważniejsze niż twe marne życie. Codzienność to zmęczenie i głód, wściekłość mgłą zasnuwająca oczy, szaleństwo i koszmary snów na jawie. Zastrzyki, na które nie reagujesz. Wykonujesz polecenia i zatracasz się w dokładnym wykonywaniu obowiązków. Czekasz na koniec tygodnia - co sobotę jest kąpiel i zmiana bielizny. W co drugą nadzorcy przyprowadzają kobietę. Gdy ją gwałcisz, wiesz, że mogłeś trafić gorzej. Oto codzienność, którą kochasz. I nienawidzisz. A później nie możesz o niej zapomnieć i budzisz się, tak jak ja, każdej nocy i krzyczysz, krzyczysz, krzyczysz. Aż pękają szyby w oknach i sypie się tynk ze ścian. Wspomnienie dzieciństwa wbija się cierniem w umysł, pobudza złość. I przynosi opamiętanie. Bo nie jesteś już ofiarą, zwierzyną, jesteś myśliwym. Obudziłem się i popatrzyłem na zegar. Dochodziła dziewiąta. Wstałem, opłukałem się, wyszorowałem zęby. Później zjadłem małe co nieco i zaparzyłem herbatę. Pomyślałem o Urszuli, ale nie podjąłem kolejnej próby zmiany przeszłości. Ostatni raz widziałem ją ponad dziesięć lat temu, musiała już żyć własnym życiem. Kto wie, może nawet założyła rodzinę? O dziesiątej włączyłem telewizor. Słowa popłynęły z głośników. - Zaginiona wczorajszego dnia córka prezydenta Alicja wieczorem szczęśliwie wróciła do domu. Nie wiadomo jeszcze, kto i dlaczego uprowadził dziewczynkę i czy była to próba porwania. Z relacji świadków wynika, że Alicja została zabrana sprzed szkoły przez kilku mężczyzn wyglądających na urzędników państwowych. Dowiedzieliśmy się jednak, że nie byli to przedstawiciele rządu. Specjalna komisja rozpoczęła śledztwo w tej bulwersującej sprawie. Wiedziałem, że dochodzenie utknie w martwym punkcie. O której byłem umówiony? O dziewiętnastej. O piętnastej ktoś zadzwonił do drzwi. Wyjrzałem przez wizjer i odryglowałem zamki. - Dzień dobry, sąsiedzie - kobieta w średnim wieku, dobrze zakonserwowana, uśmiechnęła się rzędem białych zębów. - Dzień dobry - odparłem grzecznie. - W czym mogę pomóc? - Moje nazwisko Lipska, mieszkamy nad panem. - Wiem. - No właśnie. Taka głupia sprawa. Pan mieszka tu sam, więc pomyśleliśmy, z mężem i córką, że może mógłby wpaść pan do nas na kolację. Taką skromną, rodzinną. - Dzisiaj nie mogę. - To może jutro? Będzie nam bardzo miło. - Jeżeli tylko będę mógł, to bardzo chętnie. - Doskonale. To jesteśmy umówieni? Nie przeszkadzam. Na razie, panie Wiesławie. - Do widzenia. Zamknąłem i zaryglowałem drzwi. Lipscy - rodzina o robotniczej przeszłości. On - na rencie inwalidzkiej, dorabiający jako stróż na parkingu. Ona - niepracująca, dawniej zatrudniona w sklepie mięsnym. Córka Anna - dwudziestotrzyletnia panna, fryzjerka w salonie urody Wioletta, średniej urody i figury. W sam raz dla takiego kawalera jak ja. Tylko że nie byłem nią zainteresowany. Oglądając telewizję, doczekałem umówionego terminu i zszedłem przed blok. Tym razem Sam zjawił się punktualnie. - Jak minął dzień? - zapytał. - Tak samo. - To tak jak u mnie. Ciekawe, jak Abra? W dwa kwadranse później zabraliśmy go i Mela, a po kolejnych dwóch byliśmy na miejscu. Jakieś dwie, trzy godziny przed czasem, lecz zgodnie z zaleceniami. By zabić czas, mówiliśmy o niczym. O dziewiątej zadzwonił telefon. - Jedzie - rzucił Sam. Zaczekaliśmy jeszcze dwadzieścia minut i ja z Abrą wysiedliśmy. Było ciemno, dość chłodno i wietrznie; mknące niebem chmury co chwilę przesłaniały księżyc. Samochód pojawił się zgodnie z planem, kiwnęliśmy Melowi i zaczęliśmy iść chodnikiem. Na szczęście, pora była dość późna, więc nikt nie włóczył się po blokowiskach. Wszystko trwało może minutę. Mel podszedł do mężczyzny wysiadającego z auta i po chwili ujrzeliśmy, jak tamtem upada. Mel oddalił się błyskawicznie. My również. Cicha była noc. Powiedzieli, że zbrodnia zawsze zostanie osądzona i ukarana. Być może kiedyś. Któregoś dnia przybył człowiek, którego nazywaliśmy Bogiem. Padliśmy na twarze i zaczęliśmy się modlić, nie chcąc go rozgniewać. Wyglądał groźnie i wydawał się być ucieleśnieniem zła. Jego oczy ciskały błyskawice, a twarz emanowała zimnem. Trzęśliśmy się ze strachu, słuchając tego, co miał do powiedzenia. A mówił o posłuszeństwie i nagrodzie za karność, wyniesieniu ponad życie i prawo, dorównaniu ideałom. - Najlepsi z was posiądą nieśmiertelność! - krzyczał. Poprzez cierpienia wasze i krew staniecie się bogom równi. Nie rozumieliśmy wówczas, co chciał przez to powiedzieć. Słowa te jednak na zawsze wryły się nam w pamięć. Obudziłem się i spojrzałem na zegar. Dochodziła dziesiąta. Włączyłem telewizor i z zamkniętymi oczami wysłuchałem reklam. Pomyślałem o Urszuli i nagle znów usłyszałem jej krzyk. Siadłem gwałtownie, tak jak wtedy, gdy przerwała mi sen - nie zasnąłem już wówczas, a rankiem dowiedziałem się, że od tego wrzasku w gabinecie profesora popękały szyby, a on sam ugodzony w szyję odłamkiem szkła wykrwawił się na śmierć. - Wczoraj w nocy, około godziny dwudziestej drugiej, z rąk nieznanego sprawcy został postrzelony śmiertelnie komendant główny policji, Paweł Słucki. Policja prosi o pomoc świadków zdarzenia... Pomyślałem, że na kolacji u Lipskich zabójstwo będzie tematem numer jeden i będę musiał się wykazać inwencją. Nic nie robi takiego wrażenia jak błyskotliwa bajeczka o niczym. Bo Słucki wiedział o naszym istnieniu, tylko pewnie przez głowę mu nie przeszło, że tak skończy. A przecież nie raz wykonywaliśmy wyroki. Metoda z tzw. mafią kontrolowaną sprawdziła się w obu Amerykach i Azji, dlaczego miałaby zawieść u nas? Odpowiedzialność zawsze można na kogoś zwalić. A my? Cóż. Byliśmy niezawodni. Implanty dbały o naszą dyscyplinę. Zastrzyki uzależniły. Wiedza i możliwości... dawały do myślenia. Zresztą staliśmy ponad prawem i oprócz wolności mieliśmy wszystko. Nawet nieśmiertelność. Uśmiechnąłem się do lustra i siadłem na podłodze. Zamknąłem oczy, a implant odizolował mnie od rzeczywistości. O osiemnastej poszedłem do Lipskich. Gospodyni przywitała mnie rzędem białych zębów, gospodarz energicznym potrząśnięciem dłoni, córka nieśmiałością trochę niepoważną w jej wieku. Po krótkiej rozmowie wstępnej zaprosili mnie do stołu. Jedliśmy, rozmawiając o zabójstwie i przestępczości. Po kolacji Lipski zaproponował wódkę. Zgodziłem się na jeden kieliszek, lecz stanowczo odmówiłem dalszych, co spotkało się z nieskrywaną aprobatą całej rodziny. Nawet milcząca Anna nabrała odwagi. - Chciałbym zapytać, panie Wiesławie, czy nie uzna pan tego za nietakt, jeżeli włączę telewizor? - zapytał Lipski po toaście. - Oczywiście, że nie - odparłem, sam ciekaw wiadomości. Tematem dnia było oczywiście zabójstwo, coś innego jednak przykuło uwagę moją i gospodarzy. - Plac Zbawiciela stał się areną niecodziennego zjawiska - sączył się z głośników monotonny głos spikera. - Około godziny czternastej pojawiła się tam kobieta, która ogłosiła się nową zbawicielką ludzkości. Tłum przez pięć godzin blokował ulice, a interwencja policji spotkała się z jego gwałtowną reakcją. Kilku funkcjonariuszy odniosło niegroźne obrażenia. Nie wiadomo, kim jest kobieta-mesjasz. Hipnotyzerką, iluzjonistką czy może zbiegłą z zakładu chorą psychicznie. Poproszony o wypowiedź rzecznik Kościoła odmówił komentarza. Anonimowy duchowny wyraził jednak przypuszczenie, że być może, w świetle pogarszającej się moralności społeczeństwa, nadszedł już czas ponownego przyjścia Mesjasza... - Powariowali - stwierdziła pani Lipska. Milczałem. Powiedzieli, że życie ludzkie nie jest nic warte, a później obdarowali nas nieśmiertelnością. Obudziłem się, siadłem i przez chwilę gapiłem bezmyślnie, starając się przypomnieć, gdzie jestem. Po dobrej minucie rozpoznałem swój pokój. Wstałem i podszedłem do lustra. Ostrożnie dotknąłem gojących się ran. Zarobiłem je wczoraj, gdy ochroniarz z "Luny" wygarnął do nas ze scorpiona. Uderzył, gdy odjeżdżaliśmy. Wypstrykał cały magazynek i myślał, że już koniec. Wtedy Mel odczepił nóż od łydki i choć dostał sześć kul, podszedł do palanta i wbił mu ostrze w serce. - Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie - zaśmiał się, wsiadł do auta i stracił przytomność. Nim dojechaliśmy do Bela, Mel skonał. Będzie go nam brakować. Przeciągnąłem się ostrożnie. Trochę bolało, nie był to jednak nieprzyjemny ból. Zrobione przez Bela zastrzyki niemal całkowicie go uśmierzyły. Niestety, zmiany, których bogowie dokonali w dzieciństwie w naszych organizmach, nie zawsze były skuteczne. Jednak dawały złudzenie wieczności. Pięć dni później zadzwonił Bel. Zapytał, czy słyszałem o zbawczyni ludzkości i przefaksował instrukcje. Zapoznałem się z nimi i wróciłem do snu. Przecknąłem się następnego dnia przed dziewiątą. Opłukałem się, wyszorowałem zęby i zjadłem małe co nieco. Za pięć dziesiąta zszedłem przed blok. Sam zjawił się punktualnie. Po godzinie dotarliśmy na miejsce. - Cholera - Abra krótko skwitował sytuację. - Coś w tym musi być. Tłum ciągnął się jak okiem sięgnąć, samochody blokowały ulice i parkingi. Skręciliśmy w boczną uliczkę i zaparkowaliśmy po jakichś trzystu metrach. Wysiedliśmy, a Sam wyciągnął z bagażnika dwa nesesery. Blok znaleźliśmy po dwu kwadransach. Windą dojechaliśmy na siódme piętro. Drzwi były już otwarte. - Za dziesięć dwunasta - mruknął Abra. Rozłożyliśmy sprzęt i usadowiliśmy się w oknach. - Pogłupieli ci ludzie - rzucił Sam. - Dzięki tej głupocie jesteśmy tutaj - uświadomiłem mu, przykładając lunetę do oka. Rzeczywiście było jednak coś dziwnego w zachowaniu ludzi. Z każdą chwilą tłum gęstniał, a wszyscy zachowywali się jak w transie. Pierwszy raz widziałem coś podobnego. - Lud łaknie nowych bogów - zauważył Abra. - I pewnie zmian. Od tysiącleci bogiem jest mężczyzna, może gdyby zastąpiła go kobieta, wszystko potoczyłoby się inaczej. Spojrzeliśmy na niego jak na wariata. - Chciałbyś oddać władzę w ręce kobiet? - Lubię dominy - uciął krótko. No tak, Leila musi być naprawdę niesamowita. Przyłożyłem oko do lunety i przesunąłem ją nad ciżbą. Mogła już liczyć sto lub nawet dwieście tysięcy głów, a wciąż przybywały nowe. - Jest - szepnął Sam. Odnalazłem Zbawczynię i zatrzymałem na niej wzrok. Na głowie nosiła kask z przyciemnioną szybą od czoła po brodę zasłaniającą twarz, z ramion spływała jej biała peleryna. Mogła mieć ponad metr siedemdziesiąt wzrostu i stanowiła dobry cel. - Jest chyba cyklistką - stwierdził Abra i dodał. - Na trzy. - Na trzy - potwierdziliśmy. Zbawczyni uniosła ręce i nagle... usłyszeliśmy jej głos. - Miałam trzynaście lat, gdy mój nauczyciel zaprosił mnie do swego gabinetu i tam zgwałcił. Zabiłam go! - Cholera - zaklął Sam. Wpatrywaliśmy się z palcami na spustach. - Kara nigdy nie równa się winie - mówiła Zbawczyni. - Gwałt gwałtowi nierówny! Są nas miliardy i każdy ma własne ja, każdy ma swego boga! My umrzemy, ów bóg zaś pozostanie! - Raz - mruknął Abra. - Nie jestem bogiem! Nie jestem nawet córką jego czy synem. Przyjrzyjcie się mi i odpowiedzcie sobie sami, kim jestem. Albowiem dla każdej i dla każdego z was jestem kimś innym. - Cholera - mruknął Sam. - Dwa - rzucił Abra. Oblizałem wargi. - Dlaczego więc chcecie mnie zabić?! - Trzy... Zbawczynią rzuciło w tył. Odskoczyliśmy od okien i zaczęliśmy rozkładać broń. Pomyślałem, że głupota ludu nie ma granic. - Zaczekajcie - ton głosu Sama zmusił nas, byśmy wyjrzeli oknem. - Ona nie... - zaczął Abra, lecz nie skończył. Stała twarzą zwróconą ku nam, z oskarżycielsko wyciągniętą ręką. - Kamizelka - szepnąłem, lecz nie było w tym przekonania. Patrzyłem, nie mogąc oderwać wzroku. - Dlaczego chcecie mnie zabić? - jej niesamowity głos zawibrował gdzieś wewnątrz mego mózgu. - Cóż wam uczyniłam? Czy nie widzicie? Czy nie słyszycie? Czy nie czujecie? - urwała tylko na chwilę. - Chodź do mnie. Czekam!!! Zostawiliśmy broń i zjechaliśmy na dół, a później przeszliśmy aleją utworzoną nam przez tłum i stanęliśmy przed Zbawczynią. Czułem jej zapach i majestat, dziwny spokój, być może radość, że mogłem być tak blisko. - Witam was, bracia moi - powiedziała i ukazała nam swą twarz. - Urszula? - szepnąłem. - Tak, to ja - odparła. - A ty kim jesteś? - Tym, który nie zdał testu. Jej twarz rozświetliła się uśmiechem. - Pamiętam. Przyłączysz się do nas? - Implant - przypomniałem jej. - I zastrzyki - dodała. - Spójrzcie na mnie. Jestem wolna. Mam władzę, której nikt i nic nie może się przeciwstawić. Z każdym dniem staję się silniejsza. - Chcieliśmy cię zabić. - Lecz żyję, prawda? I wy wciąż żyjecie. Rzeczywiście, implanty powinny się już uaktywnić. Popatrzyłem na Sama i Abrę. - Jeżeli zechcesz, będziemy żyć wiecznie - powiedziała Zbawczyni i nagle poczułem, że jeżeli zechcę, stanie się tak w istocie. Dziś już nie jestem myśliwym. Dziś jestem łowcą ludzkich serc. I wiem, że uczyniłem dobrze, albowiem ta z postaci Boga, której służę, jest tą najpiękniejszą. WIESŁAW GWIAZDOWSKI przez miłość, przez nienawiść Agnieszce Emilian przebudził się, podszedł do zwierciadła. Odgarnął do tyłu zmierzwione, lśniące czernią włosy i uśmiechnął się. Nie miał na sobie żadnych ozdób, a mimo to emanował majestatem. Był przecież namiestnikiem bogów, właściwie jednym z nich. Lud miasta, którym władał, widział w nim osobę godną modłów. Czyż nie ukazał mu swej mocy? Nie czynił cudów i nie rozstrzygał sporów? Czyż nie przepędził kapłanów ze świątyń, a tym samym uwolnił motłoch od ciężaru obowiązkowych danin? Wrócił na łoże i musnął wargami hebanową skórę kobiety. Przebiegł palcami wzdłuż jej pleców. Dała mu rozkosz, choć była tylko niewolnicą, a zatem pyłem u stóp wielkości. Biorąc ją, widział, jak zagryza wargi z bólu i słyszał, jak krzyczy zatracając się w tym, co jej przynosił. Aż zaczął się zastanawiać, które z nich odczuwa większą przyjemność i czy on, Emilian, robi to dla siebie, czy dla niej. Dawniej zabiłby za podobne podejrzenie - przecież był panem. Dziś jednak nazywał siebie dawcą rozkoszy i łaknął widoku i smaku krwi tak jak dawniej. Uciszał bestię. Samka poruszyła się, przekręciła na bok, z głębi czarnych oczu popatrzyła na władcę. - Witaj, panie - rzekła. - Czy spokojne sny miałeś? - Tak - Emilian pogłaskał ją po twarzy. - Dzięki tobie, Judyto. Kochanka uśmiechnęła się. - Gdybym był dzieckiem - powiedział - chciałbym, byś była mą matką. Gdybym był niewolnikiem, byś była mą panią. - Jesteś bogiem, mój panie. - No właśnie. Emilian raptownie wstał z łoża. Judyta zsunęła się na posadzkę i przywarła do nóg monarchy. - Czy uraziłam cię czymś, panie? Oto najposłuszniejsze ze zwierząt - pomyślał Emilian. - Człowiek. - Nie - rzekł głośno. - Wstań, dziecko. Nie oglądając się, podszedł do okna. Znajdowali się na jednej z pałacowych wież, miał więc doskonały widok na miasto i wzgórza za murami. Od setek lat nic się tu nie zmieniło. A on podobnie jak przodkowie nie łaknął cywilizacji. Z postępem przychodzili nowi bogowie, nowe prawa i przykazania. Czyli to, co mąciło w głowach prostemu ludowi. Nie bał się - był przecież bogiem. Lecz nawet najmniejszy bóg musi mieć wyznawców, gdyż inaczej traci znaczenie i z biegiem lat odchodzi. Otrząsnął się z nieprzyjemnych myśli. Dopóki będzie miał moc, dopóty nic nie zmąci ciszy. Wrócił na łoże i przyciągnął do siebie niewolnicę. - Wśród koczowników - powiedział - istnieje zwyczaj, że ten z wojowników, który jednej nocy posiądzie najwięcej owiec, zostaje wybrany wodzem szczepu. Jest to oznaka siły i jurności. Czy nie myślisz, Judyto, że takie spoufalanie się ze zwierzętami jest obrzydliwe? - Tak, panie. To obrzydliwe. - Jednak koczownicy się z tym nie kryją, a i owce są bardziej kotne. Obie strony mają z tego korzyść. - I tak jest to obrzydliwe. - Moi przodkowie, chcąc pozyskać wojowników odbierali im stada. Dzięki temu podbili wszystkie sąsiednie obszary. Choć możliwe, że nomadzi szli na służbę, by uniknąć głodu. Jak sądzisz, Judyto? - Nie pamiętam tamtych czasów, mój panie - szepnęła kobieta, pod naciskiem władcy opadając na czworaka. - Tak, wiem - namiestnik odsunął się od kochanki i wyciągnął na łożu. - Pamięć ludzka jest zawodna - rzekł w zamyśleniu, choć wiedział, że nikt przy zdrowych zmysłach nie zniósłby brzemienia wspomnień. Zarania dziejów ginęły w pomrokach, by mogły powstawać legendy. I on kiedyś znajdzie się w którejś. Jako człowiek? Czy może bóg? - Marność nad marnościami - szepnął, rozumiejąc dobrze, że pustka, w której żył, pozwalała mu na głoszenie się bogiem, lecz równocześnie zamykała drzwi do historii. Wraz ze śmiercią tych, którzy w niego wierzyli, on również przestanie istnieć. Tak jak poprzednicy, o których sam nakazał zapomnieć. - Czemuś smutny, panie? - Judyta z troską przytuliła twarz do dłoni monarchy. Emilian pogłaskał jej włosy, dotknął ust. - I bogowie bywają smutni - odparł. - Dlaczego? - Bo są podobni ludziom, Judyto. Gdyby byli inni, nie pojęliby modłów i nie potrafiliby na nie odpowiedzieć. Wielu w słońcu dopatruje się pierwszego z bogów, lecz czy słyszałaś, Judyto, by słońce odpowiedziało wiernym? - Nie, mój panie. - Dlatego tylko człowiek może być bogiem innego człowieka. A im bardziej będzie ludzki, tym dłużej pamięć o nim przetrwa. Ja tymczasem zabiłem setki, na obszarach ościennych widzą we mnie tyrana i szaleńca. Gdy odejdę, nic po mnie nie pozostanie. W oczach kobiety zalśniły łzy. - Nie mów tak, panie. - Tak się stanie, Judyto. Kiedyś. Łzy spłynęły po policzkach. - Nie płacz - Emilian siadł i podniósł kochankę, posadził ją sobie na kolanach, otarł jej twarz. - Nie płacz - powtórzył. - Wiele dni upłynie, nim odejdę. Nie potrafił jednak przewidzieć własnej śmierci. Mimo iż przeżył już jedną i spotkał się z niszczycielką światów. Koniec mógł nadejść w każdej chwili. Dlatego kochał i nienawidził zarazem posiadaną władzę. I siebie samego. - Dopóki żyć będę, nic nie zmąci ciszy - zapewnił i wtedy, jakby na przekór słowom, pustka przyniosła odgłos kroków. Oderwał oczy od oczu niewolnicy i spojrzał ku schodom. Nikogo nie wzywał, któż więc i dlaczego śmiał go niepokoić? - Panie? - służka skłoniła się, pokonawszy ostatni stopień. - Mów, Ariadno. - Przybyło poselstwo z Illoni, panie. Proszą o posłuchanie. - Wyjawili, czego chcą? - Nie. Od lat nie przyjął żadnych posłów - będąc młodszym miał zwyczaj odsyłać ich od razu do lochów, wizyta była więc intrygująca. - Chodźmy - rzekł, okrywając ciało. Czegóż mogli chcieć ci, z którymi żył w nieprzyjaźni? Ujrzał pięcioro bogato przystrojonych starców i kobietę o twarzy zasłoniętej chustą. Stali pokornie u drzwi, albowiem żaden samiec nie mógł wkroczyć do komnat bez pozwolenia. - Niech wejdą - rozkazał Emilian. Z wysokości tronu przyglądał się przybyłym. Okazywali dumę, pod którą kryli niepewność i strach, widoczne jednak w oczach. Szli z podniesionymi głowami tak pewni swego, jak skazaniec wstępujący na szafot. Wiedzieli, że człowiek-bóg może być ich katem. Przywykli do tej myśli, lecz z pewnością się nie pogodzili. O, tak. Czuli zimny dotyk śmierci i dlatego mogli przynajmniej próbować nie okazać lęku. Mieli dość czasu, by nauczyć się swych ról. Kim jednak była towarzysząca im samka? Jedyna, której wzrok błądził po posadzce, jedyna, która nie szła z podniesioną głową, a więc bała się jawnie lub może próbowała okazać szacunek. - Czekam - rzekł monarcha, przerywając milczenie. Najstarszy z mężczyzn wystąpił o krok i skłonił się. - Przybywamy w imieniu Nanniego, władcy Illoni, z prośbą, byś wysłuchał, panie, tego, co rzekł nam i dał odpowiedź. - Wysłucham was. Mężczyzna skłonił się raz jeszcze. - Rzekł pan nasz Nanni: Pokłońcie się namiestnikowi bogów, Emilianowi z miasta Uruk, i przekażcie mu słowa naszego szacunku. Niech żyje wiecznie i włada mądrze na chwałę swoją i słońca. - Dalej! - Zwyczajowe grzeczności, najczęściej kłamliwe, łechtały słuch głupców i tylko im były przeznaczone. Ważne było jedynie to, co poprzedzały. Poseł umilkł i skłonił się, kryjąc zmieszanie i niepokój. - Pan nasz Nanni - podjął lekko drżącym głosem - władca Il, prosi cię, panie, o radę i łaskę. - Co? - monarcha pochylił się w tronie. - Pierworodny, a zarazem dziedzic i jedyny syn pana naszego, Mufgar, zapadł na nieznaną dolegliwość i jest konający - jednym tchem wyjawił mężczyzna. - Medycy i kapłani okazali się bezradni wobec postępującej choroby i nie dali nadziei na wyzdrowienie. Pan nasz Nanni zwraca się do ciebie, panie, z prośbą o ratunek. Emilian wyprostował się i uśmiechnął. Zaprawdę życie pełne było niespodzianek i sprzeczności. Dawni wrogowie... Rzecz godna pieśni, zaiste. - Dlaczego miałbym go przyjąć? - zapytał. - Uczynisz jak uważasz, panie. Byś jednak miał pewność, że pan nasz nie kryje wobec ciebie złych zamiarów, w dowód prawdy posyła ci, panie, swą córkę. - Starzec wskazał kobietę, która skłoniła się pokornie. - Podejdź - nakazał władca. Samka postąpiła kilka kroków. - Chcę cię ujrzeć. Kobieta zdjęła zasłonę i podniosła głowę, kręcone jasne włosy ułożyły się wokół twarzy, błękit oczu znieruchomiał w zaciekawionych oczach władcy. Była młoda i piękna, a przez barwę swych włosów niezwykła. Nanni wiedział, kogo posłać. Emilian zszedł z piedestału i obejrzał dar z uwagą. Jak wiele złotowłosych samek widział? Dwie, trzy. Nie więcej. - Życie za życie? - zapytał. - Tak, panie. Nasz władca ufa, że nie odmówisz jego prośbie. - A jeżeli Mufgar umrze? - Nikt nie dopuszcza do siebie tej myśli. - Może to błąd? - Emilian uśmiechnął się, brąz jego oczu zalśnił fioletem mocy. Posłowie drgnęli w przestrachu. - Dziewięć dni dzieli Uruk od Il - rzekł władca. - Skąd pewność, że Mufgar jeszcze żyje? - Nasz pan Nanni zatrzymał się o dwa dni drogi stąd. - Dlaczego więc nie przybył osobiście? Przecież każdy dzień może zdecydować o życiu i śmierci. - Czeka na twą odpowiedź, panie. Nie chciał zakłócać twego spokoju, przybywszy pod mury ze zbrojnym orszakiem. - Jak liczna świta mu towarzyszy? - Dziewięciu wojowników, panie, czterech medyków i niewolnicy. - Kapłani? - Nie, panie. Zatem Nanniemu nie był obcy stosunek jego, Emiliana, do kapłanów. I dobrze. Nigdy nie widział władcy Il, albowiem nie złożyli sobie sąsiedzkich odwiedzin ani nie weszli w zbrojny spór. Słyszał o nim od kupców, a ci mieli go za władcę surowego acz sprawiedliwego. - Jak cię zwą? - zapytał samkę. - Ismena, panie. - I godzisz się zostać mą niewolnicą? W oczach pojawiła się niepewność. - Jak rozkażesz, panie. - A jeśli wtrącę cię do lochów i oddam bestiom, by mogły zaspokoić swe pożądanie? Przerażony błękit zniknął pod powiekami. - Nie wolno ci uczynić tego, panie - zaprotestował poseł-mówca. - Nie godzi się mieć córkę władcy za równą zwierzętom! - Dość! - Emilian podniósł głos. - Czy nie powiedzieliście: życie za życie? Które z nich dwojga zasługuje na śmierć? Mufgar bardziej jest jej godzien, czy ta oto samka? Skoro ona, oddajcie ją swemu panu i niech idzie precz, albowiem mam za nic jego i szczenięta, które spłodził. Odwrócił się, by odejść, lecz czyjeś ręce objęły go poniżej kolan i zatrzymały w miejscu. - Nie czyń tego, panie! - rozległ się dziewczęcy głos. - Ocal, proszę, mego brata, a stanie się, jak rozkażesz! Władca popatrzył na samkę i przyczajony w jej twarzy strach. Czy mogła życie Mufgara przedkładać nad życie swoje? - Kto obejmie tron, jeśli twój brat umrze? - zapytał. - Mój ojciec, panie. - A po nim? - Ten, którego wyniosą wojownicy i kapłani. - Co stanie się z pomiotem Nanniego? Samka opuściła głowę. - Co ich czeka? - pan ponowił pytanie. - Niewola lub wygnanie. Takie jest prawo. Emilian wrócił na tron i zastygł w milczącym zamyśleniu. Cóż go obchodził Nanni czy Mufgar? Nawet ich nie znał. Byli niczym pył, który mógł zdeptać. A Ismena? To tylko jeszcze jedna samka, piękna, jasnowłosa, lecz nie inna od usługujących mu. Wystarczyło poczernić jej włosy. Jaką korzyść da mu uzdrowienie? Wdzięczność? Nietykalność? A może satysfakcję? - Zatem los was wszystkich w moich rękach - rzekł. - Twój, Ismeno, albowiem cokolwiek uczynić, ty i tak staniesz się niewolnicą. Wasz, starcy, albowiem Nanni posyłając was tutaj liczył się z tym, iż nie wrócicie. Cofnęli się, pochylając głowę porażeni trafnością jego domysłów. W Illoni namiestnik Emilian uważany był za tyrana i rzeźnika, który obwołał się bogiem, by móc pławić się we krwi. Mówiono też, że pozyskał na służbę demony ciemności, dzięki którym czynił rzeczy niepojęte ludzkim umysłem. Dlatego Nanni posłał posłów. Wbrew radom doradców, kapłanów i medyków. Dlatego zdecydował się poświęcić najpiękniejszą ze swych cór - choć była przeznaczona władcy Elwin. Wiedział dobrze, że śmierć Mufgara przekreśla wszystkie nadzieje na małżeństwo, albowiem żaden monarcha nie zainteresuje się kobietą skazaną na wygnanie, chyba że w roli niewolnicy. Emilian podniósł się z tronu. - Przekażcie swemu panu - rzekł, patrząc na samkę - że może przybyć w mury Uruk. Starcy skłonili się ucieszeni. - Przekażemy twe słowa, panie. - Precz. Posłowie tyłem wycofali się z komnaty. I niebawem opuścili pałac. - A ty? - namiestnik zwrócił się do kobiety. - Jestem darem mego ojca, panie - odparła. - Uczynisz ze mną co zechcesz. - Zgoda - uśmiechnął się rozbawiony jej naiwnością. - Stanie się, jak rzekłaś. Ale teraz opowiedz mi o sobie. Masz piękny głos i chciałbym go posłuchać, zanim stracisz go od krzyku. - Tak, panie - szept zadrżał strachem. Jak wielki ból potrafiła znieść? Jak wielką miłość żywiła do swego brata? Czy wypełniła wolę ojca, bo tak nakazywało prawo? Czy wiedziała, czym jest nieposłuszeństwo? Wysłuchał jej, a gdy skończyła mówić, wiedział już, że nigdy nie sprzeciwiła się namiestnikowi Illoni, choć częstokroć odzywał się w niej bunt i gniew. - Twój ojciec miał rację, mówiąc ci, że twe piękno wzbudzi we mnie pożądanie - rzekł. - Nie dlatego jednak postanowiłem go przyjąć. Nie obchodzi mnie też, kto zasiądzie na tronie Il. Jestem ponad tym wszystkim, Ismeno. - Dlaczego więc, panie? - Dlaczego? - Emilian wstał i przeszedł kilka kroków bez celu i bez powodu. - Bo ze mną jest tylko śmierć, rozumiesz? Nie od razu usłyszał odpowiedź. - Dlatego, że stanie się tak, jak zechcesz? - powiedziała samka. - Tak - przytaknął i zapytał. - Czy wiesz na czym polega uzdrowienie? Co muszę uczynić, by cofnąć śmierć? - Nie, panie. Podszedł do niej i spojrzał w błękit jak niebo. Choć oczekiwał go, nie dostrzegł w nim lęku. - Muszę zostawić część siebie - rzekł. - Tak zabijam i tak przywracam życiu. Jej zdumienie przywołało uśmiech na jego twarzy. Pochylił się i przylgnął do uległych ust. Przez chwilę pił ślinę i krew samki zaspokajając swą ciekawość. - Jesteś piękna - oderwał się z trudem i dotknął palcami popękanych warg. - Nie różnisz się jednak od mych służek. W oczach kobiety pojawiło się pytanie. I cień lęku. Monarcha odsunął się i zlizał resztkę smaku samki. Zaprawdę - pomyślał - warta jesteś każdej ceny. Lecz tylko jedno z dwojga może pozostać przy życiu. - Jutro każę ściąć ci włosy - powiedział - a gdy przybędzie twój ojciec, poproszę go, by podał mi na tacy twą głowę. Albowiem nie chcę, by czuł wdzięczność, lecz nienawiść. Aby do końca swych dni przeklinał dzień, w którym przekroczył progi mego pałacu - skinął oczekującym przy drzwiach służkom. - Wtrąćcie ją do lochów. - Możesz zabić mnie, panie - dopadł go jej głos - a i tak mój ojciec będzie czuł wdzięczność, jeśli ocalisz Mufgara. - A więc zabiję też jego - rzucił za siebie. Kapłan opuścił nóż i krew ciemną strugą spłynęła po szyi jagnięcia, by zatrzymać się w skalnym zagłębieniu. Gasnące ślepia wychwyciły jasnego posłańca słońca i znieruchomiały. Stojący poniżej koczownicy pochylili ciała, oddając hołd obrządkowi. Ofiara została spełniona - bogowie zatem okażą przychylność. Kapłan uniósł skrwawiony nóż i zastygł z nim nad głową. Kropla czerwieni spłynęła ostrzem i zabarwiła łysinę czaszki. - Stało się - powiedział mężczyzna. - Bogowie okażą nam swą łaskę. Słońce wypali serca naszych wrogów i spopieli ich mózgi. Pani, w twych rękach los twoich nieprzyjaciół. Jedna ze stojących u podnóża ołtarza osób wyprostowała się i pewnym ruchem odrzuciła kryjący głowę woal. Ukazała się twarz młoda i piękna, okolona jasną burzą włosów. -- Me ciało za głowę tego, którego nienawidzę - poruszyły się usta w nieprzyjemnym szepcie. Cień stojący na wzgórzu krzyża sięgnął jej stóp i cofnął się. - Nie! - Emilian zerwał się z łoża i rozłożył szeroko ręce. - Nie - powtórzył i otworzył oczy. - To tylko sen - uzmysłowił sobie, dostrzegając znajome zarysy komnaty. Odetchnął głęboko i na chwilę skrył twarz w dłoniach. To tylko sen. Nazwane prawdą kłamstwo. Podszedł do okna i wystawił twarz na chłodne podmuchy wiatru. Mrok nocy przyniósł spokój, lecz również obraz jasnowłosej. Odrzucił go od siebie i naraz zerwał się i pomknął do lochów. Znalazł samkę przy arenie - przykutą za nogi do jednego z kamiennych słupów. Drżała z zimna i kuląc się do skały cichym płaczem skarżyła się ciemności. Przemienił się w bestię i wyłonił się z mroku. Zawarczał obnażając zwierzęce kły. Migotliwe światło pochodni odbiło się w jego ślepiach. - Nie - sprzeciw zlał się z brzękiem kajdan. Podszedł do samki i śliniąc się oblizał słony od łez policzek, nagłym pociągnięciem łapy rozdarł szatę. - Nie, proszę, nie - słowa przeszły w łkanie. Na jasnej skórze piersi pojawiły się podłużne ślady zadrapań. Z lubością zebrał gromadzącą się w nich krew. - Proszę... Uderzeniem przewrócił kobietę na brzuch i uniósł w górę. - To za sen, który mi przyniosłaś - zawarczał. Krzyk wypełnił lochy. Judyta uklękła u nóg władcy i zamarła w oczekującym milczeniu. Emilian popatrzył na nią i dotknął włosów, przez chwilę tonął wzrokiem w nieskazitelnie czarnych oczach. - Pragniesz czegoś? - zapytał. - Chciałabym tylko posiedzieć przy tobie, panie - odparła. - Dobrze - uśmiechnął się. Nieczęsto wyróżniał służki. Miłość bowiem przynosiła zapomnienie, które wyzwalało demony. One zaś zawsze żądały ofiary. Stracił tak już kilka samek - samek, do których przywiązał się zbyt mocno i o których wciąż pamiętał. Nazywał się bogiem i otaczał najpiękniejszymi córami obszarów, lecz tak naprawdę żadnej nie mógł mieć tylko dla siebie. Wiedział, że taka jest cena nieśmiertelności, jednak nie zawsze potrafił się z nią pogodzić. A nigdy nie zrozumiał, dlaczego to w nim zamieszkała moc. Żywił ją, nie mogła mu więc zrobić krzywdy - zatem gdy zawisł na krzyżu, nie umarł do końca i któregoś dnia wraz z deszczem narodził się na nowo. Za łaskę powrotu płacił tym, co uważał za najcenniejsze. Wiedział, że gdy przyjdzie czas, będzie musiał zapłacić sobą. Pogodził się z tą myślą. - Dopilnujesz, Judyto, by obcięto jej włosy - przerwał ciszę. - Dobrze, mój panie. - Chciałabyś o coś zapytać? - Nie, panie. - Ale nie możesz zrozumieć, prawda? Opuściła głowę, nie chcąc sprzeciwić się panu swą odpowiedzią. Nie musiała już mówić. Odczytał ją z jej oczu. - Jest piękna - rzekł, wplatając palce we włosy samki. - A jej smak przewyższa wszystkie inne. Poznałem go tej nocy i nadal go czuję. A to oznacza, że muszę ją zabić. - Tak, panie. - Bo jeżeli jej nie zabiję, demony mogą odebrać mi ciebie. Każde piękno można obrzydzić, każdą miłość zastąpić nienawiścią, a przyjemność włożyć między wyobrażenia. Gdy będzie więc po wszystkim, uwierzę, że nic się nie stało, a ty mi w tym pomożesz. - Tak - szepnęła, albowiem widziała w nim boga, z którym pragnęła być i któremu pragnęła służyć całym sercem. - Życie jest największym przekleństwem, które nam ofiarowano, Judyto, lecz gdyby nie ono, nie mógłbym nazwać siebie bogiem, a ciebie mą służką. Lecz władzę tę dano mi nie tylko po to, bym pasł swą trzodę i wybierał co ładniejsze owce ze swego stada. Dziś wybrałem ciebie, Judyto, jutro być może wybiorę którąś z twych sióstr. Jesteście bowiem mymi owcami, a ja jestem waszym pasterzem. - Najlepszym z pasterzy - zapewniła samka. - Dlatego jasnowłosa musi umrzeć. Albowiem dobry pasterz, jeśli ma wybór, nie zabije owcy ze swego stada. Wstał i przeszedł się po sali, by uspokoić obudzone słowami demony. Zdarzało się, że zatracał się w czymś za bardzo, a wtedy bestia przejmowała nad nim kontrolę i wykorzystując chwilę zapomnienia wchodziła w osobę, którą obdarzył uczuciem - a żaden śmiertelnik nie był w stanie pomieścić jej w sobie. Podszedł do Judyty i usiadł obok niej, objął ramieniem. Która z samek bardziej zasłużyła na śmierć? Czy ta, której przyniósł tylko ból? Czy ta, której dał rozkosz? Karawana przekroczyła bramę. Rosły wojownik kroczący na czele zatrzymał się i cofnął, a następnie uniósł rękę. Niewolnicy zrzucili z pleców pakunki i nagle dobyli mieczy. - Ga-raa!! - krzyknął przywódca. Uderzeniem pięści powalił na piach strażniczkę bramy i sprawnym cięciem odrąbał jej głowę. Zamachowcy rzucili się w miasto palić, gwałcić i mordować. Wkrótce ogień wypełzł na ściany budynków i czarnym dymem otulił miasto, dławiąc gardła wołające o zmiłowanie. Wróg nie znał litości. Krzyki wznosiły się pod sklepienia niebios, a krew lała się z ran. Jednako spadały z karków głowy dzieci i matek, by dołączyć do zamordowanych mężów i ojców. Wydawać się mogło, że nikt i nic nie powstrzyma marszu. Bezbronny motłoch nie stawiał oporu, oszołomiony gwałtownością ataku i jego skutkami. Dopiero na schodach pałacu śmierć spotkała się ze swym odbiciem. I polała się posoka najeźdźców, aż na skale utworzyły się kałuże gęste od wnętrzności i mięsa. Gwardzistki drogo wyceniły swe życie - za jedno swoje brały trzy inne. Lecz nieprzyjaciół było czterokrotnie więcej. Niebawem więc ostatnia z obrończyń legła u drzwi. A gdy już się to stało, z ruin miasta wyłoniła się jasnowłosa kobieta, by przeszedłszy po trupach zatrzymać się przed przywódcą grabieżców. - Jestem twoja, bracie - rzekła, patrząc mu w oczy, w których na krótką chwilę odbił się obraz setek wbitych na odwrót krzyży. - Nie! - Emilian siadł na łożu i z ciałem napiętym do bólu wpatrzył się w smugę księżycowego światła. Więc znowu, nie mając sił na walkę, uwolnił rozbudzone demony. Ciemność ogarnęła komnatę i ponad posadzkę uniosła swego żywiciela. Władca zawisł pod stropem, a z jego dłoni i nosa spłynęła kropla krwi. Zapadł się w otchłań, poddając się potędze mocy. I opadał bezwolnie, wciąż głębiej i głębiej, dopóki nagłe światło na tęczę barw nie rozbiło mroku. Dawno się nie widzieliśmy, panie - usłyszał głios pieszczący zmysły i ujrzał Salome - ponad wszystko niegdyś ukochaną i utraconą na zawsze . - Stęskniłam się. - Ja również - odparł ze smutkiem i świadomością, że tylko jego śmierć może złączyć ich ponownie. - Miałeś sny? - zapytała samka. - Tak. - Opowiedz mi o nich. Co widziałeś? - Widziałem siebie na krzyżu, a potem zagładę mego miasta. I kobietę o imieniu Ismena, którą więżę w lochach. Widziałem też jej brata i zapewne kochanka. Setki odwróconych krzyży w jego oczach. - Ujrzałeś więc śmierć. - Tak. Lecz dlaczego? Po powrocie zabiję Ismenę, a jej brata powieszę na murach, głową w dół, albowiem nie jest godzien umrzeć tak, jak ja umarłem. Któż zatem wystąpi przeciw mnie? - Sny nie zawsze mówią prawdę, mój panie. Są jak glina, którą najpierw należy urobić, a później nazwać, by miała jakąś wartość. - Mogą więc również kłamać. - Tak. Czy jednak można uznać za kłamstwo odbicie lęków? Albowiem pragniesz tej samki, panie, a zarazem wzbraniasz się przed tym. I zaczynasz nienawidzić. - Tak jest w istocie. - Zastanów się więc, czy jej śmierć przyniesie ci ukojenie, czy tylko rozpacz. - Samka zaczęła rozmywać się w mroku, a obok władcy pojawiło się przejście łączące otchłań z rzeczywistością. - Żegnaj - szepnął, wchodząc w blask. Odnalazł się w miejscu, w którym się zagubił. Ściągnąwszy demony opadł na posadzkę i narzucił im swą wolę. Ciemność nocy ustąpiła momentalnie i znów komnatę wypełniło księżycowe światło. Obraz Salome przemknął przez głowę Emiliana. Przyniósł ból. Albowiem od niej wszystko się zaczęło. Zauroczyła go swym tańcem i wzbudziła nieznane uczucia. Omalże nie wyniósł jej na piedestał! Każdy dzień był jej pełen. Ranki, południa i wieczory mijały na walce ze zmysłami - noc na zgłębianiu tajemnic jej ciała. Mówił jej o tym, co go dręczy, i pozwalał wejrzeć do swego umysłu, by zrozumiała, co czuje, gdy zabija czy uzdrawia, gdy jest z nią czy z którąś z sióstr, kiedy walczy z demonami i wyzwala moc. Odurzony doznaniem, którego nigdy wcześniej nie zaznał, zapominał o całym świecie i nie dostrzegł, że również bestia upodobała sobie Salome. Któregoś dnia zabrała ją do siebie... Odetchnął głęboko i wyciszył wzburzenie. Wspomnienie kochanki przyniosło ból i pożądanie, nad którymi nie potrafił, a może i nie chciał zapanować. W głębi serca pragnął, by w końcu znalazła się samka godna zastąpić tę, którą utracił. Momentalnie przemienił się i pomknął do lochów. Zatrzymał się przy arenie, kilka kroków od skulonej przy skale postaci. Podszedł do niej i kucnął obok. Powiedział przecież Judycie - każde piękno można obrzydzić... - Ismeno? - szepnął. Samka drgnęła, uniosła opuszczone powieki. Na brudnej od kurzu twarzy odmalował się ból i strach. - Nie - wyszeptały spękane usta. - Jak się czujesz? - dłoń władcy dotknęła łysej czaszki, zeszła niżej, na zeszpecone szramami piersi i brzuch, zagłębiła się między potargane strzępy jeszcze niedawno dworskich szat. - Nie - prosiła jęcząc. - Za dwa dni i dwie noce przybędzie twój ojciec, Ismeno - rzekł namiestnik, wpatrując się w grę uczuć na obliczu ofiary. - Poproszę, by uwolnił cię od cierpień. Wargi poruszyły się bezgłośnie. - Jeśli jest tak, jak myślę, podejmie miecz, jeśli nie, znów trafisz do lochów. Od wieków jesteśmy wrogami. Tylko szaleniec posyła córkę w ręce wroga - zatrzymał dłoń na szyi kobiety i lekkim naciskiem zmusił, by popatrzyła mu w oczy. - Posyłając cię tu przewidywał twą śmierć. Czyż nie? Przeczący ruch głowy. - Chciał, bym cię zabił. - Nieprawda. - Odkrył twą miłość do brata i nigdy się z nią nie pogodził. Choroba syna wydała mu się darem bogów. Postawił wszystko na jedną szalę. Choć nie wiem, czy po przybyciu tu nie ofiaruje mi również Mufgara. W zamian za swą młodość i poddaństwo Uruk. Odsunął się i odszedł kilka kroków. Zaczął zastanawiać się, gdy minęło początkowe zdziwienie i natychmiast pojawiły się wątpliwości. Nigdy nie wierzył, że potomstwo jest przedłużeniem życia - wiedział po sobie, jak szybko mija pamięć o przodkach i to jeszcze, że własnego życia nie da się niczym zastąpić. Być może Nanni był inny, lecz nie zmieniało to faktu, że nie miał po co wracać do Il. Ze śmiercią mógł spotkać się gdziekolwiek - wyzdrowienie następcy mogło mu ją tylko przybliżyć. - Miałem sen, Ismeno - rzekł Emilian. - Ujrzałem śmierć mych służek i zagładę Uruk. Ujrzałem ciebie i twego brata na gruzach. Czy wiesz, co to może znaczyć? - umilkł, by usłyszeć odpowiedź, nie doczekał się jednak. - Jedna z legend o początkach stworzenia ludzi mówi o matce, ojcu i dwóch synach, którzy potomstwem zapełnili świat. Z jednej kobiety i trzech samców narodziły się plemiona władców i niewolników. Może gdybym tchnął siebie w Mufgara, a ciebie zachował przy życiu, stałoby się podobnie? Miałbym wówczas twą miłość i dawną władzę. - Nie. - Wolisz zatem umrzeć. - Tak. - Zastanów się. Mogłabyś u boku swego brata zasiąść na tronie i powić mu synów. Inaczej będę musiał go zabić. I ciebie - dodał i nagle schwyciwszy samkę za ramiona dźwignął ją w górę. - Dziwi mnie twój upór - warknął w przerażoną twarz. - Nie masz wyboru, Ismeno, nie rozumiesz? Zostało ci dwa dni, a później poproszę Nanniego, by podał mi twą głowę. Czy myślisz, że się zawaha? Usta wykrzywiły się w bolesnym grymasie, lecz nie wypowiedziały słowa. Oczy znikły pod powiekami. Emilian odsunął się. - Być może - rzekł - sen przepowiadał, że mój koniec jest już bliski i powinienem poszukać następcy? - Przemienił się w jednej chwili i uderzeniem łapy powalił samkę. Myślał, że zwalczy pożądanie - przeliczył się. A zatem dalsza rozmowa nie miała sensu. Judyta uklękła u nóg swego pana i ucałowała jego dłoń. Martwiło ją zamyślenie i smutek twarzy władcy. Tak często powtarzał, że jest tylko człowiekiem i tak jak on czuje, ona jednak wielbiła go jak boga i pragnęła, by ludzkie zmartwienia go nie dotyczyły. Któryż bowiem bóg ubolewał nad losem swych wyznawców? I zstąpił między nich, by żyć razem? Wszyscy byli nieosiągalni i nierzeczywiści. Bała się. Bała się, że opuści ją, odejdzie i nie wróci. A przecież jej życie bez niego nie miało sensu! - Czym się martwisz, Judyto? - wyrwał się z zadumy i spojrzał w zatroskaną twarz służki. - Martwię się o ciebie, panie - odparła. - Nie powinnaś - szepnął i odwrócił głowę, albowiem sam wiedział, że tą odpowiedzią ani jej, ani siebie nie przekona. Znów, tak jak przed stratą Salome, ogarniało go zagubienie i niepokój, a pytania o jutro mąciły myśli. Wiedział, że jeśli się nie przebudzi, demony wyruszą na żer... Sny ukazały mu jeden z wariantów przyszłości - mógł mu zapobiec. Dlaczego się wahał? - Jest piękna - szepnął. - A jej smak... Biorąc ją ostatniej nocy wszedł w jej umysł i przekazał, co czuł. Całe pożądanie i eksplozję zmysłów, które wybuchały, gdy się z nią łączył. Chciał, by wiedziała, jak wielką rozkosz mu przynosi i dlaczego jest zagrożeniem. By zrozumiała. I przebaczyła, albowiem ból, który jej zadał, był bólem jego ciała i umysłu. Albowiem kochał i nienawidził jednocześnie i nie potrafił oddzielić tych uczuć. Pokazał jej drugą stronę bólu - to, że w szczególnych przypadkach może stać się przyjemnością. Odszedł zostawiając ją w niepewności, czy prawdą jest to, co odebrały zmysły. Może nie powinien był tego robić. Nie mógł znieść obojętności, z którą go przyjęła. Milczenie przepełnione dumą. Teraz bił się z myślami. Był bogiem, a zatem czy powinien obawiać się dwojga zwykłych ludzi? Czy powinien wierzyć nocnym majakom? Posiadał potęgę przerastającą ludzkie pojęcie i wiedzę. Władał światłem i mrokiem, ogniem i wodą, życiem i śmiercią. Kiedyś dawno, tak dawno, że wydarzenia te włożono między legendy, jeden z namiestników Uruk ze swego odbicia w lustrze stworzył kobietę, którą przekazał w darze władcy Arde-Rin. Albowiem pragnął jej ponad wszystko, lecz bał się połączenia. Nie przypuszczał, że samka zapragnie przejąć tron Uruk. Pokonał jej armię, a Arde-Rin zrównał z pustynią. Później zabił również ją - i jak się okazało siebie. Czy śmierć Ismeny mogła okazać się aż tak brzemienna w skutkach? Nie była przecież jego odbiciem. I nie zamierzał zwrócić jej wolności. Dwa razy jeszcze odwiedzał jasnowłosą i za każdym razem zamieniał ból w przyjemność. Aż umysł samki połączył te uczucia i zaczął tęsknić. Zniknęły łzy i strach. Pojawiło się oczekiwanie. Trzeciego dnia rankiem przybyło poselstwo namiestnika Illoni. Wojownicy zostali poza murami. Nanni ze świtą wkroczył do pałacu. Władca Il był starcem podupadłym na zdrowiu i już to, że przeżył wędrówkę, mogło zostać uznane za cud. Gdy wydobył się z lektyki niesionej przez dwóch niewolników średniej postury i wsparł się na złoconym kosturze, wydał się Emilianowi karłem niegodnym deptać posadzkę pałacu. Jego pomarszczona twarz i resztki siwych włosów objętych obręczą namiestników wzbudzały litość. Nie było w nim ani majestatu, ani dumy toteż Emilian nie powstrzymał się od uszczypliwości. - Wydajesz się być, panie, bratem samej śmierci. - W istocie - odparł Nanni. - Może dlatego bogowie trzymają mnie przy życiu? Niezbadane są ich wyroki i mosty, którymi chodzi niszczycielka. Sam, panie, wiesz o tym najlepiej. - Wiem - potwierdził Emilian. Staruch ma wciąż dobry słuch i dość odwagi, skoro przypomniał ukrzyżowanie. - Mniemam, że wiadomy jest ci cel mej wizyty? - Tak. Otrzymałem również twą córkę, panie. Czy chciałbyś ją może zobaczyć? - Jeśli nie sprawi ci to kłopotu, panie. Ukochałem bowiem Ismenę na równi z Mufgarem, który jak wiesz... Oto zresztą on... - wskazałł na drugą obszerniejszą lektykę. - Złożony chorobą, której ani kapłani, ani medycy wygnać z niego nie mogli. - Być może i ja tego nie dokonam. - Jesteś, panie, naszą ostatnią nadzieją i jeżeli również tobie się nie powiedzie, widocznie tak miało być. Jestem już za stary, by wypowiedzieć bogom wojnę. - Może więc chciałbyś odzyskać młodość? Wtedy miałbyś dość sił i czasu. I nadal rządziłbyś Illonią. Nanni zmrużył oczy, jakby nie dowierzał własnym uszom. Czyż bowiem ta propozycja nie wychodziła naprzeciw jego oczekiwaniom? Czyż nie dla tej nadziei w pośpiechu przebył pustynię i zakatował kilku niewolników, bowiem każda minuta wydawała mu się cenna jak życie? - Co masz na myśli, panie? - zapytał niepewnie. - To, że znów stałbyś się młody. Jak wiesz, potrafię wskrzeszać umarłych, albowiem posiadłem władzę nad demonami. Jeśli rozkażę, uczynią cię mężczyzną nie starszym od Mufgara. Spójrz na mnie i osądź, czy kłamię. Komnata spowiła się przejmującą ciszą. Emilian wyciągnął przed siebie dłoń i utworzył nad nią świetlistą kulę. - Oto światło, które czyni cuda - powiedział. - Wystarczy, że powiem słowo. Który z was dwojga, panie, jest bardziej godzien tronu Il? Nanni obejrzał się na lektykę z synem. Emilian uśmiechnął się, wyczuwając jego wahanie. Nie omylił się sądząc, że władca Illoni liczył na coś więcej niż uzdrowienie Mufgara. Któż bowiem cieszy się ze starości? Jej przyjście oznacza wyrzeczenia, które odbierają też nadzieję i przyjemności. - Możesz na powrót objąć namiestnictwo, panie - rzekł - dla dobra swego ludu. Nikt przecież nie wie, jakim władcą okaże się Mufgar. Czyż nie umiłował swej siostry i nie zamierzał wynieść jej na piedestał? - Skąd wiesz o tym, panie? - Wiem o wiele więcej. Czyżbyś zapomniał, że jestem bogiem? - Nie. Dlatego tu przybyłem, panie. Kula rozprysła się na tysiące fioletowych punkcików, które przez chwilę unosiły się w powietrzu, a następnie opadły na posadzkę. Nagle zawirowały i utworzyły zarys klęczącej postaci. - A zatem wyznajesz we mnie boga? - zapytał Emilian. - Słyszałem o twej mocy, panie - i jeśli uczynisz, jak rzekłeś, uznam w tobie boga. Fiolet stał się kobietą. - Oto Ismena. Nanni drgnął, otworzył usta i nagle zachwiał się. Upadłby, gdyby nie jeden z niewolników, który natychmiast znalazł się przy nim. Emilian zszedł z piedestału i zbliżył się do samki, podał jej dłoń do ucałowania. W świetle dnia wyglądała gorzej niż w lochach, wciąż była jednak pociągająca. - Przybył twój ojciec - rzekł władca. - Przywitaj go. Kobieta skłoniła się. - Witam cię, panie - wyszeptała. Nanni odwrócił głowę. - Uznałem, że jej włosy szpecą mój pałac - wyjaśnił Emilian, wracając na tron - kazałem więc je obciąć. Starzec popatrzył na doradców, lecz nie znalazł w nich wsparcia. - Posyłając ją tu wiedziałeś, co może ją spotkać - rzekł Emilian. - Spodziewałeś się czegoś innego? Że wyniosę twą córkę na piedestał? Dam jej przywileje? Ugoszczę jak równą sobie? Spójrz na me służki i powiedz, która z nich jest gorsza od niej? Każda warta jest zaszczytów. Zaszczytem jest już przebywanie w mojej obecności. Albowiem tylko uprzywilejowani mogą żyć u boku boga. Zapytałem twych posłów: życie za życie? A oni odpowiedzieli mi: tak. Weź więc ten miecz - monarcha skinął Ariadnie i daj mi głowę swej córki, albowiem taka jest ma zapłata za Mufgara. Nanni popatrzył na oręż. - Żądasz rzeczy niemożliwej - wyszeptał, pojmując, że tu i teraz jego słowa nie mają żadnego znaczenia. Był w gnieździe wroga. - A zatem jej życie jest więcej warte od życia Mufgara. Choć, jak widzisz, ona już nie żyje. - Ale nie ja ją zabiłem. - Zrobiłeś to, posyłając ją tutaj. Z trudem przestawiając kostur Nanni przeszedł kilka kroków. Zatrzymał się, oddychając ciężko. Miał mętlik w głowie. - Mogę wrócić ci młodość - przypomniał Emilian. - W zamian za co? - Za co? - Emilian zaśmiał się. - I tak nie masz wyboru. Jeśli będę chciał, nikt nie opuści Uruk. Nanni rozejrzał się, szukając pomocy. Nie znalazł jej. - Ostrzegano mnie przed tobą - wyszeptał. - Teraz widzę, jak głupi byłem, zawierzając plotkom. Jesteś kolejnym oszustem, chcącym wzbogacić się na naiwności innych. Karmisz mnie pustymi słowami, a w zamian nie dajesz nic. Emilian popatrzył na kufry kosztowności - wykup Ismeny, którego wcale nie pragnął. I nagle dwie fioletowe smugi opuściły jego ciało. Jedna uderzyła w starca, druga w jego syna. Nagły blask poraził wszystkich i jaskrawym światłem wypełnił komnatę. Namiestnik rozłożył szeroko ręce i poddał się działaniu mocy. Kilka kropli krwi spłynęło z dłoni. Demony rozpoczęły przemianę. Gdy dobiegła końca, na miejscu Nanniego pojawił się mężczyzna najwyżej czterdziestoletni, a Mufgar, całkiem zdrów, stał obok lektyki. - Oto cud - rzucił Emilian na widok głupiej miny władcy Il. - Czy teraz wierzysz plotkom? Nanni oderwał wzrok od swego nowego ciała i rozejrzał się wokół, popatrzył na leżące przy sobie laskę i miecz. - Bogowie moi - szepnął, ujrzawszy Mufgara, równie zdziwionego jak on. - Więc to nie sen? - Nie - potwierdził Emilian. Nanni podszedł do Mufgara i objął go mocno. - Jak się czujesz, synu? - wyszeptał. - Kim jesteś, panie? - zapytał. - Twoim ojcem! Czyżbyś mnie nie poznawał? Odmłodniałem, lecz to nadal ja, Nanni, władca Illoni. Następca tronu cofnął się o krok, rozejrzał przerażonym wzrokiem. Dostrzegł wnętrze, którego nigdy wcześniej nie widział, kobiety przebrane za wojowniczki, niewolników i starców z poselstwa. - Gdzie my jesteśmy? - zapytał. - Co to za miejsce? - Uruk - rzekł Emilian usatysfakcjonowany przestrachem Mufgara. Widok odmłodzonego Nanniego był chyba ostatnim, który chciałby ujrzeć jego następca. - Uruk? - Młodzieniec okręcił się wokół siebie i nagle skoczył do starców, schwycił najbliższego i potrząsnął nim gwałtownie. - Czy to prawda? - zawołał. - To prawda? - Tak, panie - wyszeptał jeden z nich. - Byłeś umierający, synu - wtrącił Nanni. - Kapłani i medycy przepowiedzieli twą śmierć, a teraz spójrz na siebie. - Uruk - powtórzył Mufgar. - Przeklęte miasto... - złapał się za głowę. - Nie. To niemożliwe. - Ależ tak - Emilian nie krył uśmiechu. - Spójrz. Oto twa siostra. Przybyła tu, by ci pomóc. Jak oni wszyscy. Mufgar oderwał dłonie od twarzy i spojrzał na klęczącą kobietę. Niedowierzanie i odraza odmalowały się na jego obliczu, w oczach pojawił się ból. - Ismena? - szepnął. Nanni popatrzył na syna i podniósł miecz. Nagle zaczął biec. Zamachnął się tuż przed córką. Smuga krwi zabarwiła posadzkę - odcięta głowa potoczyła się w ślad za nią. - Była suką i zdechła jak suka - szepnął władca Il i dodał głośniej. - Teraz możemy wrócić do Il. Zapomnisz o niej tak, jak ja zapomniałem. - Panie? - Mufgar wyciągnął przed siebie ręce w bezradnym geście. - Dość! - warknął Nanni. - Zapominasz, kto wciąż jest namiestnikiem! Kto ma na głowie obręcz władzy! - Miłowałem ją... - Wbrew mej woli. Komu innemu była przeznaczona i wiedziałeś o tym. Spójrz na nią. Spójrz na tę sukę - Nanni splunął z odrazą. - Nie! - Mufgar rzucił się na ojca i zwalił go z nóg. - Kto dał ci prawo decydować za mnie! - krzyknął. - Kto?! Bogowie... - cofnął się z dłońmi przy twarzy. - Lepiej bym się nigdy nie narodził... - Nie mów tak, synu... - Dość! Dość! - Mufgar schwycił wytrącony miecz i potrząsnął nim przed sobą. - Myślisz, że obręcz pozwala ci zabijać własne dzieci? Może i mnie chciałeś zabić? Teraz przecież nie jestem ci potrzebny! Nigdy nie byłem ci potrzebny. Czyż nie przybyłeś tu po to, by się mnie pozbyć?! - Tak! - Nanni nie wytrzymał. - Tak! Po to tu przybyłem! - Bogowie - Mufgar osunął się na kolana i załkał. - Za co doświadczacie mnie tak ciężko? Władca Il westchnął i powoli podszedł do syna, pochylił się nad nim i położył dłonie na jego ramionach. - Synu - szepnął i nagle zamarł z otwartymi ustami. - Giń - warknął Mufgar i uderzył raz jeszcze. - Psie... Odepchnął ojca i podniósłszy się splunął mu w twarz. - Nigdy więcej - rzekł. Emilian klasnął w dłonie, zachwycony spektaklem. Wstał z tronu i zbliżywszy się do Nanniego po raz ostatni spojrzał mu w twarz. Oto miłość i nienawiść - pomyślał, mijając znieruchomiałego następcę. - Była piękna - rzekł, przystanąwszy przy głowie Ismeny. - I nie dziwię się, że jej pragnąłeś. - To ciebie, panie, zwą Emilianem? - usłyszał. - Tak. - I to tobie zawdzięczam ozdrowienie? - Tak. - Zaprawdę więc posiadłeś władzę nad demonami? - Zaprawdę. - Możesz więc wskrzesić mą siostrę. Monarcha odwrócił się i spojrzał w oczy mężczyzny. Uśmiechnął się, pojmując perfidię Illończyka. Mufgar miał powód, by zabić ojca, lecz chciał tego już od bardzo dawna i czyniąc to teraz wykorzystał tylko sprzyjającą okazję. Kto wie, może również dla Nanniego choroba syna była tylko pretekstem do opuszczenia Il? Wszak nie pierwszy raz ojciec nienawidził syna i na odwrót. Władza demoralizowała w szczególny sposób. - Mógłbym - potwierdził Emilian. - Lecz ma to swą cenę. - Jaką? - Życie za życie. Twój ojciec, Mufgarze, dał mi Ismenę w zamian za ciebie. Choć przypuszczam, że przybył tu w innym celu. Czy widzisz tamte kufry? Chciał ją wykupić, a potem wynieść na piedestał. - Domyślałem się tego. - Myślę, że nie wróciłbyś do Il. Mufgar skinął głową. - A więc po dwakroć wyrwałem cię śmierci. Czyż nie? - Tak, panie. - A zatem twoje życie należy do mnie. Mężczyzna nie odpowiedział. - Twoje ozdrowienie przyniosło śmierć dwóch osób - podjął namiestnik. - Ilu śmierci warta jest Ismena? - Wymień liczbę, panie. - Dziesięciu? - Zgoda. - Dwudziestu? - Zgoda. - Czy mogę liczyć również na ciebie? Mufgar szarpnął się, odchodząc o kilka kroków. - Nie możesz tego żądać ode mnie, panie! - rzekł. - Po cóż mi bowiem będzie wtedy Ismena? Gdy będę martwy... - Ona była innego zdania. Emilian popatrzył na otoczone czerwienią ciało. Co mu da jego ożywienie? - zapytał sam siebie. Wdzięczność? Której nie chciał. Satysfakcję? Której nie oczekiwał. Przyjemność? Którą już znał. Jej śmierć nie była tak bolesna, jak się spodziewał. Odeszła, a on nie odczuł nic. - Cała Illonia jest na me rozkazy - zawołał Mufgar. - Dam ci wszystko, czego zażądasz. Wystarczy, że powiem słowo! - Nie. - Panie?! - Dość! Przybyłeś tu martwy, więc lepiej odejdź, póki możesz odejść. Gdy będę chciał kogoś zabić, uczynię to i nie jest mi potrzebne twoje przyzwolenie. - Więc giń... - szepnął Mufgar i nagle wzniósł miecz i w rozpaczliwym geście rzucił się na władcę. Emilian odwrócił się ku niemu - uderzenie mocy oderwało samca od posadzki i cisnęło na oddaloną o kilkanaście kroków ścianę. Osunął się po niej i znieruchomiał. - Zabierzcie go - polecił starcom namiestnik. - I precz stąd. Nie patrzył, kto wykonał rozkaz. Przystanął przy Ismenie i stał tak, dopóki Illończycy nie opuścili pałacu. Później rzekł do służek: - Zabijcie wszystkich. Albowiem wolał nie sprawdzać, czy sny się ziszczą. Proroctwa bywały niebezpieczne. Wiesław Gwiazdowski WIESŁAW GWIAZDOWSKI Urodził się 7 maja 1973 roku w Suwałkach. Autor mrocznych, wieloznacznych opowiadań utrzymanych w konwencji fantasy heroicznej, religijnej, a także socjologicznych przypowieści dziejących się w bliskiej przyszłości. Zdrada, okrucieństwo, miłość i pogarda, zawroty głowy dopadające człowieka na szczytach władzy (doczesnej, boskiej bądź demonicznej) - oto tematyczne fascynacje i obsesje Gwiazdowskiego. Znajdziemy je we wszystkich jego opowiadaniach; w debiutanckim "Saloninie" ("NF" 12/95) oraz w kontynuacji tego tekstu - prezentowanym obecnie. "Przez miłość, przez nienawiść". Także w "Wykonawcy ostatniej woli" ("NF" 5/97), w "Teście Judasza" i "Transmisji do..." (oba "NF" 1/98) oraz w "Sprawiedliwych inaczej" ("NF" 9/98). (mp) Wiesław Gwiazdowski Salonin Angeleszce Bogowie zeszli z niebios. Światła mieszają się ze sobą. Pomiędzy kroplami deszczu, obok szałasu rozrzuconego przez wiatr rodzi się szczenię czarnej kobiety. W pobliżu siedzą w kucki jej bracia i siostry, spoglądając ukradkiem na zjawisko. Tęcza objawia się i razi w oczy patrzących. Pojęcia umierają po raz kolejny, zanikają w niezrozumieniu i głupocie. Nie ma Raju... Podobno Eden nie istnieje, a Niebo i Piekło to fałsz. Coś mąci logikę rzeczy i spraw; nic nie jest takie, jakie być powinno. Ogień płonie mimo wody spływającej z chmur. Na wzgórzu ponad kamiennym obszarem i rodzącą kobietą wznosi się hebanowi krzyż z przybitą doń ofiarą. Nie ma życia w zastygłym ciele. Podobno bogowie zeszli z niebios. Obudził się i przetarł dłońmi zaspane oczy. Rozejrzał się po komnacie i usiadł wśród poduch, odrzucając je na boki. Westchnął. Który to już raz nawiedziły go te koszmary? Nigdy wcześniej nie śnił. Czasów dzieciństwa nie pamiętał. Podszedł do okna przeciągając się, by rozruszać ospałe ciało i wyjrzał na zewnątrz. Wieża wznosiła się ponad miastem, więc miał z niej doskonały widok na całą okolicę. Nieżyjący już budowniczy ustawili ją z gładko ociosanych kamieni, ale zapomnieli nadać jej właściwą nazwę. Dlatego zwano ją po prostu wieżą. Był późny ranek i padał deszcz. Wyciągnął rękę chcąc przekonać się na własnej skórze, czy nie jest to przewidzenie bądź sen. Nie pamiętał... Potrząsnął głową i naraz odrzuciło go coś od okna, poczuł ból w głowie, a w piersiach zabrakło tchu. W chwilę potem obca siła cisnęła nim o ścianę. Na ustach poczuł krew, a przed oczami miał mrok. - Na imię ci Salonin, czy tak? Obcy głos przywrócił mu wzrok i świadomość. Przy przeciwległej ścianie zobaczył trzy postacie otoczone świetlistą obręczą. Nigdy ich wcześniej nie widział. - Na imię ci Salonin, czy tak? Skinął głową nie mogąc wydobyć słowa. - Byłeś katem? - Tak - potwierdził. - Dlatego tu jestem. - Zostaniesz bogiem. - Co?! - Byłeś katem, będziesz bogiem... Pod wpływem tych słów ujrzał czerń, a umysł jego wypełnił się wiedzą i mocą, o której śnili władcy i prorocy. Zapadł się. Pomiędzy niezrozumienie a stawanie się. Ze strachem i obawą. Bogowie nie są bogami. Światło nie jest światłem. Człowiek nie jest człowiekiem. Mrok nie jest mrokiem. Uniósł dłoń i przyjrzał się jej. Była czerwona i lepiła się od krwi. Dlaczego? Wstąpił w drzwi i zaczął schodzić schodami w dół. Na imię miał Salonin i kiedyś był katem. Ktoś obcy przyszedł do niego i uczynił go bogiem. Miał w sobie moc!!! Warknął i kamienie w ścianach zaczęły pękać, posypał się pył. Zacisnął pięści i zadrżała cała budowla. Powiedział... I w tej samej chwili znalazł się na zewnątrz, na obrzeżu ruin. Podobno bogowie zeszli z niebios. Czy naprawdę? Zatrzymał się. Na wzgórzu wznosił się w słońce hebanowy krzyż. Ptaki wydziobały oczy ofiary i rozdarły na strzępy krwawe mięso, nim słońce zdążyło je wysuszyć. Robaki żarły wnętrzności i mózg. Kiedyś był to człowiek. Przyczepione do krzyża zwłoki pozostawały jego wspomnieniem i tego, co mu uczyniono. W dole, przy skleconych byle jak i z byle czego szałasach żyli świadkowie, koczownicy, którzy składali doń modły każdego brzasku i każdego wieczoru. Dał im bowiem deszcz, a nie było na pustyniach nic bardziej upragnionego. Dlatego obwołali go swym bogiem i dlatego wciąż koczowali pod wzgórzem modląc się i śpiewając. Upadł na kolana przypominając sobie obraz z wieży. Ukrzyżowany był bowiem jednym z trójki, która przyszła do niego, by dać mu wolność i moc. Teraz nie zastanawiał się, dlaczego to uczynili. Był bogiem i mógł znacznie więcej niż kat, który jedynie zabierał życie. Spojrzał w dół, na obóz, pozwalając, by myśli swobodnie krążyły mu po głowie. Ci prymitywni nomadzi wierzyli w ukrzyżowanego, nie przypuszczając nawet, kim był w rzeczywistości. Ich niewiedza przemieniła się w wiarę. Czy mógł zatem pogrążyć ich w ogniu? Czy mógł zatem ich zabić? Któregoś dnia to wszystko się zmieni. Któregoś dnia prymityw przerodzi się w cywilizację i powstaną miasta wybudowane na krwi budowniczych i ich sług. Stanie się tak któregoś dnia. Wiedział o tym i odwołał anioła śmierci. I odszedł. Zatrzymał się przed bramą miasta i przez chwilę przyglądał się zdobiącym ją ornamentom. Za murami znajdowało się dziedzictwo, które ofiarowali mu bogowie. Wszedł zatem, zapłyciwszy myto strażnikom i znów przystanął. Jeszcze dziś wieczór to wszystko będzie jego... Uśmiechnął się do siebie widząc bogactwo budowli i przechodniów. Gwar targu mile drażnił jego uszy. Handlem żył cały cywilizowany świat... To, co ujrzał tutaj, było tego najlepszym dowodem. Nie potrzebował innych. Ruszył rozglądając się i łowiąc z gwaru strzępki słów i zdań. Dowiedział się niewiele, lecz wystarczyło i to, by ułożyć sobie w całość powszechną opinię o rządzącym namiestniku. Nie ściągał dużego haraczu i pozwalał, by kwitł handel; zaś jego gwardia prawie wypleniła złodziejstwo. Namiestnika otaczał zatem powszechny szacunek i nie było człowieka, który by nań narzekał. Salonin pomyślał, że jeszcze dziś do wieczora zmąci ten spokój tak, jak rzucony w wodę kamień. Ustanowi nowe prawa, a w świątyniach stać będą jego posągi... Tajemnym przejściem, o którym nikt nie wiedział, przedostał się do pałacu i tam, przemieniwszy się w białego węża, wpełzł do komnaty, w której spała córka namiestnika. Zasyczał cichutko widząc jej nagie ciało, przykryte jedynie przezroczystym welonem nie dającym ciepła i, wpełznąwszy na łoże, przesunął się między jej uda. Powoli zanurzył łeb w jej wnętrze. Gdy wydostawał się jej ustami nie było już życia w stygnącym ciele. I na powrót stał się człowiekiem i przeszedł do komnaty tronowej, gdzie wielki władca miasta w towarzystwie swej małżonki odbywał audiencję. Cichy pomruk zdziwienia przemknął wśród zgromadzonych. - Kim jesteś?! - obruszył się pan. - Twoim następcą - odparł szeptem. Jego brzmienie rozbiło w drobny pył znajdujące się między nimi lustra i zawirowało w uszach słuchyczy bólem i lękiem. Upadli na kolana, a gwardziści wypuścili ze swych rąk broń. - Przestań! - zawył władca. - Przestań! - Tyś jest namiestnikiem tych ziem, czy tak? - zapytał Salonin. - Tak! Rzekł wówczas: - To... miło, śmiertelniku. Po czym zbliżył się do piedestału i przystanął o krok od progu, na którym stał tron. Wpatrzył się w oczy kobiety siedzącej obok namiestnika i wszedł do jej umysłu. - Tańcz - mruknął cichutko. Samica wstała powoli i wyszedłszy na środek komnaty zaczęła kręcić się i pląsać, pozbywając się okrywających ją szat. Zaśmiał się Salonin widząc niemrawe ruchy, w których nie było ni odrobiny piękna i schwyciwszy łańcuch zwisający z szyi namiestnika szarpnął nim ostro okręcając wokół swych palców. - Ogłosisz mnie swym następcą, człowiecze małej wiary - rzucił władcy w przerażoną twarz i odepchnąwszy go obrócił się ku zgromadzonym na sali. Nie znał ich i byli mu obojętni. Nie był jednak pewien, czy ma ich zabić, czy uczynić swymi sługami. Świat bowiem był ogromny, a on, mimo iż był bogiem, tylko jeden, i nie mógł znaleźć się wszędzie. Zaś słowa jego winny docierać do najmarniejszych i najdalszych zakątków. Sprawujący rządy musiał mieć posłuch. O tym, kto sprawuje te rządy, musieli wiedzieć wszyscy, bez względu na wiek i płeć, istoty żywe i ich cienie. - Zapytaliście mnie, kim jestem?! - rzucił z krzywym uśmiechem na gniewnej twarzy. - Odpowiem wam, a wy zapamiętacie me słowa i przekażecie dalej. Urwał chcąc sprawdzić, jakie wywarł wrażenie. Było wielkie, przewyższało nawet ich strach. Oto bowiem pojawił się nie wiadomo skąd nie wiadomo kto i rozkazywał im i mówił, co mają robić. Na ich oczach kazał tańczyć władczyni, a ta posłuchała się go bez sprzeciwu. W ich sercach pojawił się zatem strach, a potem pytanie. Salonin opuścił wzrok. Sięgnął po moc drzemiącą w umyśle, rozłożył szeroko ręce napinając mięśnie do granic bólu, wzniósł się ponad marmurową posadzkę, niewysoko, o dwie, trzy stopy. Lecz już to wystarczyło, by ich przerazić. - Pytaliście mnie, kim jestem - usłyszeli głos. - Jestem bogiem!!! Komnata zadrżała niczym od uderzenia gromu, ze stropu posypał się pył, a na ścianach ukazały pęknięcia. Z nozdrzy ludzi pociekła krew. - Na imię mi Salonin. Zapamiętajcie i przekażcie dalej. Nie wiedząc dlaczego to czynią, zaczęli unosić się z klęczek i oddawszy pokłon powoli wychodzili z komnaty. Namiestnik patrzył i nie mógł uwierzyć. - Dokąd idziecie?! - zawołał. - Zostańcie! Rozkazuję wam! Salonin okręcił się w powietrzu, wejrzał w jego oczy. - Powtórz to, a każę cię wychłostać - rzucił cicho. Namiestnik zamilkł i wtulił się w tron. Powędrował spojrzeniem ku swej nagiej, wciąż tańczącej małżonce. I nagle przypomniał sobie o kimś jeszcze. - Chciałbym zobaczyć się z córką - wymruczał strachliwie. - Proszę - odparł Salonin. I tak właśnie objął władzę. To, czy życie miało sens, czy nie, nie było ważne. Było ani lepsze ani gorsze od marzeń i snów, po prostu inne. Na wzgórzach pośród kamiennych pustyń wznosił się hebanowy krzyż z uczepioną do jego ramion ofiarą. Nie widziała już nic i w jej ciele nie płynęła już krew. A jednak pomimo iż była martwa, koczownicy składali do niej modły i gnąc się w pokłonach nucili pieśń błagalną. Czy cień człowieka i wspomnienie tego, co zaszło, mogły wysłuchiwać próśb? Słońce paliło piach, wiatr owiewał brązowe ciała. W zagłębieniu w cieniu jednej ze skał stała woda, która nie wysychała. Wziął ją w ramiona i przybliżywszy jej twarz do swej twarzy przykrył jej usta swymi ustami, przeganiając zimno. I naraz do martwych członków powróciło czucie i znów żyłami popłynęła krew. Oczy, które miały już nigdy nie ujrzeć światła, drgnęły pod powiekami, a te uniosły się ukazując niezgłębiony brąz. Bladość zaróżowiła się i oto stał się cud. Odrodziło się to, co było nieżywe. Oczy ujrzały światło, a uszy posłyszały stłumione dźwięki. Usta zaś poruszyły się w pytaniu. - Nie znam cię. Kim jesteś? - Nadano mi imię Salonin. A jestem obecnie namiestnikiem tego pałacu i wszystkiego wokół. W dopiero co przebudzonych oczach pojawiło się zdziwienie. - Mój ojciec jest namiestnikiem. - Był, dziecino. Jego czas minął. - Jak to? Co mu się stało?! - Odszedł. - Widziałam go rankiem. - Przed dziewięcioma dniami. Tyle spałaś. Długo, niezmiernie długo zastanawiał się nad ożywieniem martwej. Nie wiedział nawet, jak ma na imię i nie znał brzmienia jej głosu. Nie mógł jednak oprzeć się jej urodzie. Odkąd objął władzę nad miastem i roztaczającymi się wokół obszarami, przychodził popatrzeć na leżącą w pościeli martwą postać. I nie wiedział... Wieczorami kładł się przy niej i zaspokajał żądze. Później odradzał się na nowo, a pobudzona moc omal nie rozsadzała mu mózgu i żył. Nie pojmował. Był bogiem, a odkrył w sobie słabość do martwej kobiety. Być może, gdyby wówczas jej nie zabił... Być może... Dlatego ożywił martwe ciało i sprawił, że w jej głowie znów pojawiły się myśli. Dziedzicząc pamięć tych, którzy dali mu moc i nazwali bogiem, wiedział, iż dwóch z nich zgubiły samice oraz chuć, której nie potrafili powstrzymać. Czyżby historia miała się znów powtórzyć? Rozkochał się we władzy, którą mu dano, albowiem niewielu ma moc mogącą ożywić martwe. Dnia trzeciego po objęciu rządów ogłosił obszarom nowe prawa, a budowniczym i rzeźbiarzom polecił wykonanie nowych posągów, do których lud miał składać modły. Unosząc się ponad targowiskiem i uzdrawiając ułomnych i chorych pozyskał sobie wiernych i wyznawców. Z okna najwyższej z pałacowych wież spoglądał w dół. Przypominała mu się ta, w której więziono go kiedyś. Była równie wysoka i wzniesiono ją z równie gładko ociosanych kamieni. Przeszłość wracała czasami raniąc, czasami wywołując śmiech i z każdym dniem zacierając się i pozostawiając w umyśle coraz mniej wspomnień. Zatracał się. Podobno dziewięć dni bez przerwy padał deszcz, a niebo pokryte czarnymi chmurami zsyłało gromy i rozbłyskiwało ogniem piorunów. Najdziwniejsze było jednak to, że nie mówiły o tym zjawiku żadne znaki, a gwiazdy były nieme. Stało się coś, co nazwano cudem, albowiem żaden z proroków go nie przewidział. Władcy przez dziewięć długich dni wyglądali ze swych pałaców zastanawiając się, co ów cud im przyniesie, czy stanie się zapowiedzią zmian, czy też niczym znaczącym. I potoczyły się głowy fałszywych proroków i polała się krew. Lub tymczasem tańczył i cieszył się. Gdzieś przy jednym ze wzgórz koczownicy składali modły. Stał przy oknie i patrzył w dół, na zabudowania miasta i chodzących wśród nich... Coś wewnątrz... Coś w jego wnętrzu... Odwrócił się i zawirował po komnacie, zrywając obrazy ze ścian i przewracając świeczniki. Wzniósł się o dwie, trzy stopy nad posadzkę. Opadł. - Służba! - zawył. - Służba! Głos przeniknął zimne mury wieży, rozszedł się echem, trafił do właściwych uszu. I nim minęła chwila, wezwani gięli w pokłonie marne ciała. - Dziś jeszcze chcę widzieć na pustyni tysiąc szubienic! Wyznaczycie ofiary. Precz! Wyszli, pokorni jak dobrze wyćwiczone psy. Bali się go jak ognia. Bardziej. Mówił wszak: "Ogniu, krocz ze mną..." - i zapalały się knoty świec, płomienie obejmowały tkaniny i dywany. W jednej chwili pożoga. Miał moc i potrafił ją wykorzystać dla zastraszenia. Nazywał siebie bogiem. Czy po tym, co widzieli, mogli wątpić? Do wieczora, a dnie były długie, piaski pustyń porysowały cienie szubienic. I zawiśli na nich wyznaczeni. Z okna na szczycie wieży Salonin patrzył na nie i uśmiech zadowolenia błąkał się mu po twarzy. Oto skazał na śmierć tysiąc istnień i polecenie jego zostało wykonane bez sprzeciwu. Kiedyś był katem. Lecz tamto z tym... Zszedł po schodach i przystanął na chwilę, by wsłuchać się w brzmienie pałacowej ciszy, obiegł wzrokiem wnętrze sali. Dziwił się zawsze, po co budowniczowie stawiali tak ogromne komnaty, w których nie można było zatrzymać ciepła wchłanianego przez zimno murów. Przeszedł do sąsiedniej sali i do następnej. Zatrzymał się za progiem, a oczy jego powędrowały do drzemiącej wśród poduch nagiej kobiety. Dał jej śmierć, a potem przywrócił życiu i obdarował snem. Budziła się jedynie wówczas, gdy chciał. Karmił ją pocałunkami i nasieniem, które pozostawiał w jej wnętrzu. Tak żyła. Przysiadł na brzegu łoża i dotknął dłonią nagiego ramienia, aż wyczuł lekkie drgnienie, znak przebudzenia. Powieki uniosły się i brąz przecudownych oczu wpatrzył się w jego twarz. - Spałam? - Usta rozszerzyły się w cichym pytaniu. - Tak, dziecino. - Ciągle śpię... Czy nie możesz sprawić, bym przestała? - Czy brak ci czegoś? - Nie. Nie brak mi niczego. Pochylił się i przywarł ustami do jej ust. Brązowe oczy rozbłysły krwawym blaskiem, przez umysł przemknęły tysiące myśli, głodne ciało otrzymało z dawna oczekiwany pokarm. - Masz w sobie taką moc... - wyszeptały zaspokojone wargi. - A twe pocałunki... Wstał i ująwszy jej dłoń sprawił, że usiadła i wraz z nim podeszła do okna. Zaczerpnęła pełną piersią powietrza zza murów. - Jest tak pięknie. Dlaczego nie mogę zejść do ludzi? - Bo oni są źli. - Kiedyś rozmawiałam z innymi. - To było dawno, dziecino. - Więc teraz nie ma już dobrych ludzi? - Nie ma. Chodź ze mną. Pokażę ci coś. - Dobrze. Udała się za nim na najwyższą z pałacowych wież. Wzmocniona jego siłą nie czuła zmęczenia i po wejściu na szczyt była wypoczęta i pełna wigoru. Chciało się jej tańczyć; zaśmiała się ze szczęścia, czując się tak lekką i odmienną. On dał jej nową siłę, a pocałunkami sprawił, iż zapomniała o wszystkim. Podeszła więc za nim do okna i wyjrzała na świat. I oczy jej ujrzały czerń szubienic oraz ciała wisielców i pojawił się w nich strach i niezrozumienie. Odwróciła przerażony wzrok i wtuliła się w mężczyznę. - Dlaczego? - zapytała cicho roniąc słone łzy. - Dlaczego? - Bo tak już jest. Brat zabija brata, a córka nie może zgodzić się z matką. Dzieci płaczą i uczą się rabunku, by przeżyć do następnego dnia. Trędowaci wyruszają na pielgrzymki. Nie ma już dobra. - Ale dlaczego? - Bo tak chcą bogowie. - Zmień to. Ty potrafisz tak wiele. Proszę. - Nie mogę, dziecino. Wyrządzonego zła nie można już cofnąć. Jestem zbyt słaby, aby to powstrzymać. - Więc nie chcę na to patrzeć. - Dobrze... Dobrze. Odprowadził ją do komnaty i ułożył do snu. Ich spojrzenia połączyły się i trwały tak przez chwilę, a on patrząc zastanawiał się, czy gdy uśpi ją teraz, to obudzi ponownie. Powinien zabić ją i spalić ciało na proch, by nie mogła się już odrodzić. Zaczynał się bać. Jej i samego siebie i tego, co mogły przynieść kolejne dni. Był bogiem i bał się. - Co mówi lud? - Lud ma tysiąc zdań. - Chcę je usłyszeć. - Są zatem tacy, którzy składają modły do wzniesionych posągów. Są tacy, którzy złorzeczą i przeklinają. Są tacy, którym wszystko jest obojętne. Wielu opuściło miasto. Wielu boi się to uczynić. Lud ma tysiąc zdań, lecz przeważa strach. - To dobrze. To bardzo dobrze. Wstał z tronu i wzniósłszy ramiona ponad głowę zawołał w głąb sali: - Jam bogiem jedynym i wszechmocnym. Kto wierzy we mnie, wierzy w prawdę! Zapamiętajcie to psy, albowiem gdy nadejdzie dzień sądu, nie będzie zmiłowania dla niewiernych. Zapamiętajcie to i przekażcie dalej! Zapamiętali, albowiem ich lęk przewyższał po tysiąckroć wszystko, co w nich żyło. Zapamiętali, albowiem obawa spowodowała to, iż sami zaczęli wierzyć w prawdziwość słów swego namiestnika. Podobno w pałacowych lochach tańczyła ciągle żona starego władcy. Podobno gdzieś żyła jego córka. Widzieli już wiele, usłyszeli dwakroć tyle. Gdzieś w tym musiało być ziarno prawdy. Krzyż lśnił czernią na tle żółtego piasku. Niczym posąg, dzieło rąk ludzkich. A jednak brązowoskórzy koczownicy gięli przed nim ciała. Patrzył na nich i zastanawiał się, co spowodowało, że nomadzi sami z siebie uznali w martwym boga. Wystarczył deszcz, który nadszedł po jego śmierci? Mógł to być przecież zwykły przypadek. On ogłosił się bogiem i skazał na śmierć tysiąc istnień, drugie tyle okaleczył bądź uzdrowił, gdyż miał taki kaprys, a jednak lud nie ukorzył się przed nim całkowicie i modlił się także do innych bóstw. I naraz pomyślał, że musi to zmienić; nie zastanawiał się długo. Jeszcze przed wieczorem spłynął deszczem ognia na miasto, by z wieży patrzeć na szaleństwo ludzi i płomieni. Uchronił jedynie pałac i świątynie ze swym wizerunkiem. I wzniósł się w zachwycie pod strop i zawirował w tańcu, by przeniknąwszy przez mury zatrzymać obok śpiącej samki. Tak bardzo jej pragnął! Objął ją wzrokiem i przez chwilę sycił się pięknem, by pobudzone żądze zawrzały po dwakroć silniej. Na moment odebrał jej życie. Gdy skończył, przywrócił je ponownie i uleciał ku słońcu, by zawirować. I wirował, wirował, wirował. Był wodą i ogniem, życiem i śmiercią, powietrzem i próżnią, światłem i mrokiem. Unosił się w powietrzu pokonując bariery światów - tu spadł deszczem, tam ukazał ogniem... I przemykał dalej, do kolejnych bajecznych krain. Bez logiki, w szaleństwie, które go opanowało. Wył ku słońcu. Opamiętał się nagle. Nagle zatrzymał się w powietrzu i powoli opuścił na marmurową posadzkę, a rozłożone na boki ręce bezwiednie opadły mu w dół. Odetchnął nabierając w płuca potężny haust powietrza i zakręcił się wokół siebie. Nie wiedział, co teraz zrobić. Wszystko wydawało się takie przyziemne i ludzkie. Takie małe. Zabieranie życia. Przywracanie go. Znowu... Gdy był katem, wszystko było o niebo prostsze. Nie zastanawiał się - gdy trzeba było, zabijał lub uniewinniał. Gdy był katem. Lecz z drugiej strony... Na imię miał Salonin i był bogiem. Do jego wizerunków lud składał modły. Na jego słowo tysiące gięły swe ciała. I nie było mocy zdolnej mu się przeciwstawić. Popatrzył na swe dłonie - znów były czerwone od krwi. Zawsze stawały się takie, gdy jego bogowie domagali się ofiar. Nie odmawiał. Lubił, gdy na jego polecenie zabijano. Lubił patrzeć na śmierć. Pozostało mu to jeszcze z dawnych dni. Ta chora fascynacja uczyniła go katem. Gdy był dzieckiem, ukarał śmiercią ojca za to, że nazwał go bękartem i psem niegodnym jeść ze swych rąk. Najpierw zatem uciął mu te ręce, a potem patrząc, jak wykrwawia się i krzyczy z bólu, dobił go uderzeniem młota. Za to trafił do lochów. I krok po kroku stał się katem... Obejrzał się na wciąż śpiącą samkę i odruchowo oblizał wargi. Znów naszła go żądza i zapragnął wejść w nią. Przysiadł na łożu i położył dłoń na nagim ramieniu, przesunął ją w dół ledwie dotykając, zatrzymał na chłodnych palcach. - Tak trudno być bogiem... - szepnął do siebie i, zostawiwszy ją samą, wydał rozkaz o ścięciu kolejnych wybrańców. - Niech ołtarze spłyną krwią! - zawołał. - Niech lud modli się i korzy przed majestatem... Miał krew na rękach, a to znaczyło, że bogowie domagają się ofiar. Przywdział odświętne szaty swego poprzednika i wyszedł przed pałac, by spojrzeć w błękit nieba i żółtą kulę słońca. Gdzieś wewnątrz, paląc ogniem, żył żar, którego nie mógł ugasić. Czasami rozkwitał płomieniem, czasami nikł niemal zupełnie, lecz nigdy, przenigdy nie wygasał. Wzniósł się nad schody na wysokość człowieka i pobiegł spojrzeniem przez miasto. Poza jego murami nadal stały szubienice, a wewnątrz życie toczyło się jak zawsze. Oczy i umysł patrzących przyzwyczaiły się do widoku rozdziobywanych przez ptaki i zżeranych przez robaki ciał. Opuścił się niżej i skinął na sługi. - Wyburzycie to, co jest między mną a murem. Gdzieś na skraju... Ból. Coraz większy i coraz większy, jak przekleństwo. Gdzieś na skraju. Zatrzymał się i rozerwał szaty na piersiach. Dusiło go to otoczenie, dusił go ciężar pałacu i niby służba, brakło mu tchu, by logicznie myśleć i postępować. Zagubił się gdzieś... Gdzieś na skraju. Stał nad przepaścią i patrzył na rwący w dole potok, na wzburzony żywioł rozbijający się o skały, na ciemnozielony nurt zroszony białą pianą. Mógłby skoczyć weń i dać się porwać szybkości i szaleństwu. Mógłby. Zapomniał o widzeniu. Pomyślał, że... I aby wrócić do rzeczywistości, uderzył w lustro tłukąc je w drobny mak, aż odłamki wbiły się pod skórę. Ukłucia bólu uświadomiły mu, że jeszcze żyje i że musi zacząć coś robić, by nie zwariować. Wydał zatem kolejny rozkaz: - O dzień drogi od murów miasta wybudujecie piramidę - rzucił do słuchających w milczeniu sług. - Gdy stanie, chcę widzieć ją z pałacu. Nie obchodziło go, ile budowa potrwa, nie obchodziło go, ilu ludzi zginie. Nie liczyło się nic. Imperium drzemało pozbawione namiestnika i pana. Nie było bowiem władcy godnego objąć pusty tron. Koczownicy korzyli się przed wystawionymi za życia rządzących posągami, składali modły i oblewali krwią bałwochwalcze ołtarze. Na stosach ofiarnych krzyczeli w niebo paleni żywcem wybrańcy. Obłęd zabijał w umysłach logiczne rozumowanie i miast przemienić się z czasem w opamiętanie, rozrastał się, przybierając różnorakie odcienie. Nie było mocy zdolnej go powstrzymać. I dnie i noce płonęły pochodnie i stosy, a ogień nie wygasał ani na chwilę. Koczownicy upojeni modlitwą i tańcem zatracali się. Nie miał się jednak kto ubiegać o prawo do dziedzictwa, bo nie było wśród żywych potomków nigdysiejszych władców. Nie było wśród żywych krwi z krwi, kości z kości. Na wzgórzu stał krzyż. Pomiędzy ziemią a niebem, w promieniach słońca i w blasku księżyca, na bezbrzeżnych piaskach kamiennych pustyń, wysłuchując w milczeniu modlitw i próśb. Na wzgórzu stał krzyż, na którym odradzało się życie... Deszcz. Po tysiącu dniach i tysiącu nocach. Jak znak zapytania postawiony na końcu zdania. Żółty i gęsty. Deszcz. Niczym urzeczywistnione marzenie. Oczy zwrócone w niebo patrzą spod przymrużonych powiek na zaistniały cud, zamykają się, otwierają, po twarzach spływają żółte łzy. - Gahra! - wyją koczownicy wystukując stopami zaklęty rytm. - Gahra! - wykrzykują usta, gdy ciała tańczą. Poprzez nisko płynące chmury i mętną żółć wody nie widać słońca, lecz obok z woli bogów martwe życie odradza się. Dlaczego? Zatrzymał się, odwrócił na palcach, przeszedł kilka kroków z lewą ręką na piersi i z prawą pod brodą. Myślał, a przechadzanie się tam i z powrotem pomagało mu się skupić. Słudzy żegnali tysięczny tłum koczujących w szałasach u obrzeży miasta i pod czujnym okiem nadzorców rozpoczęli budowę piramidy, o dzień drogi od murów. Nieważne było to, czy zostanie wykończona za jego panowania, czy też nie, czy w ogóle zostanie zakończona. Liczyło się jedynie to, co było teraz i nic poza tym. Chodził od ściany do ściany, w kółko. Od ściany do ściany. W kółko. Ogień płonął, wzmagał się, nabierał mocy. Kręcił się usidlony w ciele świat. Niczym istota żywa. Palcami zamkniętymi w pięść uderzył w kolumnę podpierającą strop. I raz jeszcze, i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze... Aż posypał się pył i zadrżał słup. Nie czuł bólu, nie czuł nic. Mógł rękami roznieść całą budowlę. Mógł zburzyć aż po sam fundament. Mógł to zrobić! Wybiegł przed pałac, zatrzymał się na skraju schodów. Setka sług wyrąbywała przejście, aż po samą bramę wschodnią miasta tak, jak zarządził, tak, jak chciał. Gięli ciała i nie podnosili niegodnego wzroku, bo każde uniesienie głowy karane było uderzeniem bata i skóra rozpalała się ogniem bólu. Na imię miał Salonin i był bogiem!!! Wrócił do sali i zatrzymał przy stole, pochylił się nad rozłożoną mapą. Miał na niej naniesione nieznaną ręką kontury obszarów i ich nazwy; Magtardd, Yangor, Arde-Rin, Marzuk... Morze oddzielało go od nich barierą, które mimo swej władzy nie był w stanie przekroczyć. Jego siła tkwiła bowiem w przedmiotach, które mógł wziąć do rąk; w piachu, po którym stąpał; w skałach i kamieniach. Zaś by przekroczyć morze... Tu było jego dziedzictwo, tam... coś, co zwało się imperium; coś, co go zastanawiało, przyprawiając momentami o ból głowy, dlatego nie myślał o tym zbyt często. Fenomen trwania wciąż razem podbitych obszarów nie dawał się rozwikłać mimo usilnych chęci. Lud modlił się do swych byłych namiestników, choć byli tyranami i despotami pozbawionymi miłosierdzia. Żaden władca ościenny mimo wcześniej toczonych wojen nie ubiegał się o pozostawiony tron. Wiedziano, że stoi pusty i czeka na nowego pana. Co powstrzymywało władców? Gdzie tkwiła tajemnica tego stanu rzeczy? Kto znał odpowiedź na ową zagadkę? Podobno morze nie miało początku i nie miało końca. Salonin patrzył na mapę i utwierdzał się w przekonaniu, że choć był bogiem, to nie mógł dokonać wszystkiego. Zawsze natykał się na bariery, których nie potrafił złamać. Fascynacja martwą kobietą, od której nie umiał się uwolnić; strach przed wodą, którego nie pojmował; nienawiść do samego siebie, której nie doświadczył nigdy wcześniej i której nie rozumiał. Za morzem bez początku i końca drzemała tajemnica... Za morzem było coś, nad czym rozmyślał i do czego tęsknił. Ta tęsknota nie pojawiła się jednak od razu. Przecież gdy był katem, nie znał nawet nazwy - imperium. Nie obchodziło go nic, co wychodziło poza zakres jego obowiązków. Fascynacja przyszła z czasem, już po zostaniu fałszywym bogiem. Zalęgła się niczym ziarno rzucone na podatny grunt i wykiełkowała, by rozrastać się, zapuściwszy korzenie. Miał władzę nad całym obszarem i to właściwie bez przyczyny - a jednak chciał więcej, jeszcze więcej. Gdyż taka była natura ludzka. Wiara wiele mogła, a na pustyniach imperium koczownicy modlili się do zmarłych, będących za życia ludźmi z krwi i kości. Gdybyż tak... W umyśle nawet najmarniejszego człowieka tkwiła uśpiona moc, którą tylko należało obudzić. Odwrócił się od stołu tknięty czymś nagłym i niepojętym i przemknął cieniem do komnaty, w której spała ukochana samka. Uderzył w obite żelazem drzwi wyrywając je z zawiasów - z hukiem i zgrzytem opadły na posadzkę o cztery kroki dalej. Zamarł tuż ponad nimi. Przy łożu stał ktoś, kogo nie znał, choć nie wydawał się być obcym. W poszarpanej tunice do kostek i sandałach na spalonych słońcem stopach przypominał wędrownego nomada bez stałego szałasu, lecz z całą pewnością nim nie był. Z głową opuszczoną na pierś zdawał się drzemać. - Kim jesteś?! - zapytał gniewnie Salonin zastanawiając się, jak przybysz się tu dostał. Nie usłyszał odpowiedzi i powtórzył pytanie: - Kim jesteś?! Obcy podniósł głowę. Była spalona słońcem i pokryta nieprzyjemnymi z wyglądu bliznami. Wzbudzała litość i odrazę. - Zwałem się Emilian - odparły usta, choć nawet się nie uniosły. - Jak się tu dostałeś?! - Przyleciałem... Salonin rozzłoszczony widokiem i mową przybysza zawarczał gniewnie. Wszedł do jego umysłu, zagłębiając się w istniejące w nim czeluście. Odkrył bezdenną pustkę, ból, przerażenie, mękę, strach, niebyt, oczekiwanie, oczekiwanie, oczekiwanie... Zawieszone ponad ziemią ciało paliły promienie słońca, a dzioby ptaków szarpały je na strzępy odrywając od kości, robaki żarły od wewnątrz... Życie jeszcze się tliło. Wyszedł na zewnątrz przerażony tym, co zobaczył i czego doznał, zachwiał się nie panując nad osłabionym ciałem i oparł o ścianę plecami, zbierając rozproszoną moc. Nie rozumiał, co się stało. Otworzył oczy i przez chwilę patrzył przez mgłę nie widząc nic prócz zamazanych konturów i cieni. Wstrząsnął głową. Czuł się tak jakby to nie on, a w jego ktoś grzebał umyśle. - Zwiesz się Salonin i byłeś katem... - usłyszał głos, pod którego wpływem zadrżał. - Tak - odparł mimowolnie. Kim był ów człowiek?! Kim był ów człowiek?! - I znów pytasz się, kim jestem. Zwałem się Emilian, już ci to powiedziałem. Zszedłem z krzyża... I nagle Salonin przejrzał w swej niewiedzy. Widział go już! Na wzgórzu pośród kamiennych pustyń, wiszącego na hebanowym krzyżu. U podnóża koczownicy składali modły. Tylko że... Tylko że... Tylko. - Martwe nie odradza się - rzucił cicho. - A ona? Spojrzał na leżącą na łożu samkę. Przyszedł do niej i zapomniał, że była tuż obok. Była martwa, on to życie odebrał, lecz w każdej chwili mógł je jej zwrócić. Jak czynił to już wielokroć. I nie nazywał wcale tego cudem. Bo dla niego nie było to nic nieprawdopodobnego. - Widziałem cię na krzyżu - powiedział, wciąż nie mogąc zebrać rozproszonej mocy. - Ona ma zdrowe ciało i zdrowy umysł, ty zaś nie przypominałeś nawet w części człowieka. Jak zatem odrodziłeś się i zszedłeś z krzyża? Jedynie bogowie dysponują taką mocą. - Skąd wiesz, czy nie jestem bogiem? - Jesteś człowiekiem. - Ty również. Emilian uniósł powieki i oto Salonin ujrzał czerń pustych oczodołów, ciarki przemknęły mu przez plecy. Ów człowiek nie miał oczu! - A jednak widzę - rzekł ten, jakby przecząc rzeczywistości - tak samo wyraźnie jak ty, kacie... A gdy muszę, jeszcze wyraźniej. - Czego chcesz ode mnie? - Ciebie. Popękane usta wykrzywił grymas uśmiechu. Salonin uderzył zebraną mocą i całym sobie. I chybił, choć nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło. I wyrżnął w ścianę rozbijając mur - wypchnięte kamienie poleciały w dół. Chciał odwrócić się, by uderzyć ponownie - coś wstrzymało mu ruchy. Szarpnął się w gniewie chcąc wyrwać z narzuconych pęt - nie mógł. Czuł, jak traci moc. I usłyszał głos: - Zawsze byłeś tylko katem, choć bogowie uczynili cię swym ludzkim wysłannikiem na obszary. Mówiący wyłonił się z cienia, przystanął o trzy kroki od nie mogącego się poruszyć namiestnika. Pustymi oczodołami, w których nie było życia, wpatrzył się w jego oczy. I nastąpił kolejny przekaz. - Otrzymałeś zalążek mocy wystarczający, byś mógł rządzić, a ty zauroczyłeś się samicą, która jest martwa. Czyż to nie paradoks? Twój czas się skończył, Saloninie wybawicielu... Odszedł, zakręcił się po komnacie przybierając różnorakie postacie: kobiety, wilka, węża. W szaleńczym wirowaniu rozbłysnął setką kolorów, przemienił się na chwilę w tęczę, potem spadł deszczem na posadzkę i nagle znów stał się sobą. I zatrzymał się w miejscu. - Oto potęga i władza - zawarczał. - Dana ci została moc przepoczwarzenia się w węża, albowiem on zgubił świat. Ja gdy chcę, mogę stać się każdą istotą i przedmiotem, i zjawiskiem, i pustką. Lecz widzisz, Saloninie, ja również mam swą słabość. Stało się tak, że straciłem wszystko i zawisłem na krzyżu skazany nań przez zwykłych śmiertelników i nie wiem, czy nie stracę tego ponownie. Bogowie mają bowiem swe dziwne kaprysy i nie będąc wśród nich trudno jest odgadnąć ich wolę. I dlatego umiera zdrowe niemowlę, a żyje trędowaty i ułomny. Dlatego płonie ogień i płynie woda, a krainy odchodzą wraz ze swymi nazwami w otchłanie zapomnienia i czasami ginie po nich także razem pamięć. Powiedziałeś: "Trudno być bogiem". Być może, to wyjaśnia wszystko, być może gmatwa rzecz jeszcze bardziej. Bo mówiłem na siebie bóg i lud korzył się i modlił przed mym majestatem. I ty również tak mówiłeś, a przed tobą tysiące innych. Gdzie tkwi zatem prawda? Komu należy oddawać hołd? Kto jest tym Pierwszym? A może nie ma go w ogóle? Czy potrafisz to zrozumieć? Odpowiedz. Salonin drgnął czując, że oto uwolniony został od wiążących go pęt. Przesunął się nieznacznie chcąc się przekonać, że nie jest to złudzenie. Nie było. Lecz czuł, że nie ma już mocy. Podążył wzrokiem za przechadzającym się przybyszem. - Jestem przecież tylko katem - rzekł. - Odpowiedz jednak. - Nigdy nie rozumiałem woli bogów. - Prawda? Uczynili cię jednym spośród siebie, a mnie zwrócili życie i przywiedli tutaj. Po co? Byś stał się znowu zwykłym człowiekiem. Czy to nie dziwne? Przed kilkoma dniami spadł deszcz, a wraz z nim przyszło przebudzenie. Być może, nie powinienem się zatem zwać Emilian, lecz Gahra, bóg wody? Co o tym myślisz? - Czuję lęk przed wodą. - Gdybyś go nie czuł, przekroczyłbyś morze, by zasiąść na tronie imperium. A ja jestem jego namiestnikiem. Jeszcze... - zaśmiał się bez wyraźnego powodu i znowu zakręcił po komnacie. Podmuch zerwał materiał przykrywający śpiącą samkę ukazując nagie ciało. Salonin spojrzał na nie, odruchowo oblizał wargi. Pomimo sytuacji, w której się znalazł, nie mógł powstrzymać żądzy. Odszedł od ściany i usiadł na krawędzi łoża, dotknął nagiego ramienia. Emilian wzniósł się w swym szaleństwie pod strop - na moment przywarł doń dłońmi. Zawieszony niczym nietoperz głową w dół rozejrzał się po komnacie. Potem opadł lekko w dół. Nie mógł się powstrzymać przed chociaż nieznacznym wykorzystaniem przywróconej mocy. Chciał... - I wciąż nie możesz się od niej uwolnić - rzekł podchodząc do łoża. - Kiedyś zgubiłaby cię ta namiętność tak jak już wielu przed tobą - pochylił się i przywarł ustami do ust, tchnął i poderwawszy się, uśmiechnął patrząc swymi oczodołami w oczy Salonina. - Zwracam ci ją, albowiem nie jest mi potrzebna. Zabieram twą moc, lecz darowuję życie: jej i twoje. Czyż nie jestem wspaniałomyślny? - Jeżeli tak mówisz... Samica poruszyła się, przekręciła z boku na plecy, powieki uniosły się, a brąz przecudownych oczu spojrzał na siedzących obok. - Ciebie nie znam - rzekły rozbudzone usta. - Na imię mi Emilian. - Mnie zwą Lili. Jesteś gościem Salonina? - Można tak rzec - uśmiechnął się gość unosząc powieki. Lili wzdrygnęła się widząc to, czego nie zobaczyła na początku. - Nie masz oczu... - szepnęła. - Któż ci to zrobił? - Ptaki, pani. Byłem martwy i bogowie zwrócili mi życie, lecz abym nie zapomniał o tym, co się stało, nie oddali mi wzroku. Namiestnik imperium wstał i podszedł do okna. Lili pobiegła za nim wzrokiem. Wyciągnęła dłoń ku ścianie. - Cóż się tu stało, Saloninie? - zapytała wpatrując się w wyłom w murze, po czym przeniosła wzrok na mężczyzn. - Nic, dziecino, nic. Emilian odwrócił się do nich. - Przybyłem tu, pani - rzekł cicho - by przerwać twój sen. Od dziś spać będziesz tak jak każdy człowieka na tym świecie. Spojrzała na niego. - Kim jesteś naprawdę, panie? - Być może człowiekiem. - Dlaczego "być może"? - wstała i podeszła do niego. - Dlaczego? Wpatrzył się w nią i naraz przywarł ustami do ust, wpił zwierzęco. Brąz zalśnił niepokojącym blaskiem, krew zawrzała w żyłach. Oderwał się. - Masz piękne oczy, pani - rzekł. - Więc weź je. - Kiedyś zabijałem takie jak ty samki. Kiedyś oddawałem je bestiom na żer. Nie znałem litości i zawsze... - pochylił się, opuścił powieki. Gdy je uniósł, ukazał światu brąz swych nowych oczu. Unosząc się w przestrzeni nad morzem bez początku i końca rozmyślał nad przeszłością. W podmuchach wiatru tańczył i wirował. Był martwy i narodził się, był ukrzyżowany i zszedł z krzyża. A teraz oto płynął na skrzydłach wiatru objąć pusty tron. Znowu miał w sobie boską moc. Deszcz spadł nagle i zupełnie nieoczekiwanie pokrył suchy piach pustyń wielonem powstałej z wody mgły. Po raz trzeci w ciągu zaledwie kilkudziesięciu dni ulewa przetoczyła się ponad obszarami przynosząc z sobą radość i nadzieję na lepsze dni. Domagający się ofiar bogowie wysłuchali w końcu usilnych próśb i stało się to, co tak było oczekiwane. Lud tańczył i weselił się, a ołtarze uprzątnięto z pokrywających je ciał. Bogowie okazali swą łaskę, a zatem nie potrzebowali już więcej ofiar. W cztery dni zasiadł na tronie imperium i rozpoczął rządy, ogołacając skarbiec na datki dla potrzebujących i odbudowę ruin. I przeszedł do historii jako władca miłosierny i sprawiedliwy. Okrąg połączył się w jeden splot. Wypełniło się przeznaczenie. WIESŁAW GWIAZDOWSKI Sprawiedliwi inaczej Pamiętam mówił: Ach, chciałbym sobie postrzelać, wiesz Do dziewczyn na ulicy, w biały dzień, teraz Nie do zwykłych dziewczyn, ale do tych najpiękniejszych Chciałbym patrzeć im w oczy Jak marnieją i więdną. TO NIE BYŁ FILM - MYSLOWITZ 1. Zegar wybił dwudziestą pierwszą. Za oknami padało. Strumyki spływały ku obramowaniu i niżej, poprzez parapety, z dwudziestego drugiego piętra w dół. Na wypieszczone trawniki i chodniki z białych i czerwonych kostek. - Opowiedz nam coś, dziadku. Odwróciłem głowę od okna i okręciwszy fotel, spojrzałem na czwórkę wnuków. Identyczne jak odbicia w lustrze. Gdyby nie implanty wszczepione pod skórę na czołach, nie wiedziałbym, które jest które. - O czym chcielibyście posłuchać? - zapytałem, bujając się w obitym sztuczną skórą fotelu. - O wojnie? O pokoju? O dobru? O złu? A może o prawdzie i kłamstwie? - O sprawiedliwości - odparły chórem. - Ale coś, czego jeszcze nie słyszeliśmy - dodała Ismena. - Dobrze, ale musicie być grzeczne. - Tak, tak. - A potem lulu, rozumiemy się? Minęła minuta, nim się zgodziły. Gdybym im pozwolił, całą noc przesiedziałyby przed telewizorami. Każde miało swój pokój i odbiornik, a mimo to wolały oglądać wspólnie, w jednym pomieszczeniu. Najstarsza Ismena, o rok młodsza Adaila, potem Dawid i najmłodsza Merita. Mając osiem lat potrafiła konwersować jak dorosła pannica. - Mów już, dziadku - ponaglił Dawid. - Czekamy - zawtórowały dziewczynki. - Dobrze. A więc... działo się to w ostatnich dniach minionego tysiąclecia, gdy władze i sędziowie zrozumieli, że przestępców nie należy karać. Zaczytani w najokrutniejszej z ksiąg podyktowanych człowiekowi przez Boga postanowili Bogu zostawić sprawiedliwość. Większość z nich była ateistami. Merita zaśmiała się, przykładając piąstki do buzi. - Nie przerywaj - fuknąłem ostro. - Dziadku? Ach, ten proszący, niewinny głosik. I te zielone, przepastne ślepka. Już niebawem mogłaby mieć świat u swych stóp. Tak samo jak Adaila i Ismena. Dawid również. - W tamtych latach popularne były czarne marsze, podobne organizują teraz sadomasochiści chcący zalegalizować hard- happeningi z dziećmi. Ci przynajmniej mają szanse, że ich żądania zostaną spełnione. Wówczas z czarnych marszów nikt sobie nic nie robił. Spowszedniały. - To wszystko jest przecież w komputerze, dziadku! - przerwała Adaila. - Przejdź do rzeczy. Miałem ją skarcić, gdy wtrąciła się Merita. - Zrobić ci herbatę, dziadku? Powstrzymałem się przed wybuchem. Kazałem im siedzieć cicho, wiedząc, że tego nie uczynią. Takie już były. Merita wstała z podłogi i odmaszerowała do kuchni. Wróciłem do przerwanego wątku. - Czarne marsze wiążą się z moją opowieścią. Jeden z nich zorganizowali przyjaciele studenta zamordowanego przez dwóch piętnastolatków. Zginął od uderzeń kijami bejsbolowymi. - Należeli do jednej drużyny? - zainteresował się Dawid. - Nie. W owych czasach kije wykorzystywno do bicia i wykonywania wyroków. Pojawiły się nawet plakaty reklamujące je jako skuteczny rodzaj broni. - Wypróbowałeś je, dziadku? - Nie powiem tak, nie powiem nie. Wróćmy do opowieści. Wszystko zaczęło się od wyroku, który niezawisły sąd orzekł wobec owych piętnastolatków. Zostali skazani na sześć miesięcy poprawczaka. - To godne pochwały - stwierdziła Ismena. - A jakie było uzasadnienie wyroku? - Nie było uzasadnienia. Sąd je utajnił. - Może student był winien? - zapytała Adaila. - Co przez to rozumiesz? - Że to on zaczął bójkę. I dostał za swoje. - Podejrzewam, że sąd wziął to pod uwagę, nie podano jednak podobnych rewelacji do publicznej wiadomości. Sprawcy o niczym takim nie wspominali. Byli pod wpływem alkoholu i szukali zaczepki. Po to za zgodą rodziców kupili kije bejsbolowe. - Więc ktoś jednak grał w futbol - ucieszył się Dawid. - Raczej nie. A co do twego pytania, Adailo, to stwierdzono, że student nie był uzbrojony. - I to był jego życiowy błąd - zauważyła Merita, podając mi filiżankę. - Mocna, z dwiema kostkami cukru. Jak lubisz. - Dziękuję. - Nie ma za co. Zrobiłam ją z przyjemnością. Ciekawe stwierdzenie. - Minęło pół roku od ogłoszenia wyroku i zabójcy studenta wyszli na wolność. Gazety zamieściły zdjęcia powitania z krewnymi i znajomymi, były także wywiady. Zabójcy dziękowali wymiarowi sprawiedliwości, pozdrawiali kuratorów i przyjaciół z poprawczaka. Obiecali zająć się następnymi studentami. Podobno w żartach. - Godne naśladowania poczucie humoru - zauważyła Ismena. - Znaleźli się naśladowcy. 2. Wowa popatrzył na Pietkę, a Pietka popatrzył na Wowę. - No i? - zapytał Wowa Pietkę. - Lepiej mi, cholera, jak Boga kocham. Kurwa mać. Z podziwem spojrzał na umazany krwią kij i uniósłszy go do ust, ucałował z czcią. - Jesteś mi jak brat - szepnął czule i z rozmachem przyłożył wijącemu się u stóp chłopakowi. - Bóg was pokarze - wymruczała ofiara. Podeszwa nr osiem wcisnęła jej groźbę z powrotem do ust. - Dzisiaj ja jestem twoim Bogiem! - wrzasnął Wowa. Alkohol miło wirował pod czaszką i grzał żołądek. - Będzie o czym opowiadać - rzucił do Pietki. - Przybij piątkę - wyciągnął rękę, zacisnął palce i potrząsnął dłonią przyjaciela. - Dobijemy go? - Po co? Zdechnie i tak - Pietka przydeptał ofiarę. - Wredny sukinsyn - powiedział ze wstrętem. W przypływie szaleństwa Wowa rozłożył ręce na boki i podskoczył parę razy, tak jak robił na meczach i koncertach. - Bierze mnie to, cholera - rzucił. - Powtórzymy? - Proste. - Trzeba go dobić, bo jeszcze komuś wygada - warknął nagle Wowa, patrząc na odczołgowującego się gostka. Pietka podał koledze butelkę. - Nie pękaj. Dostał swoje. Nie wygada. - Nawet się skurwiel nie bronił. - I jego szczęście. A jeszcze parę godzin wcześniej narzekali na nudę. Jak to dziwnie wiódł los. Naprawdę. 3. Zatrzymał się i zsiadł z roweru, a następnie, ułożywszy go z boku ścieżki, zaatakował pijących piwo młodzieńców. Nie przejął się trzymanymi przez nich kijami bejsbolowymi. Chciał komuś dołożyć, ot co. Odpowiedzieli atakiem. Nie spodziewał się podobnej reakcji i przez pierwsze sekundy zastanawiał się, co im odbiło. I co chcieli udowodnić. Był przecież starszy. Ani się obejrzał, jak zaliczył trzy uderzenia w głowę i poczuł się słabo. Nie uległ jednak panice i przeciw kijom wyciągnął szczupłe palce i ramiona. Wtedy poczuł smak własnej krwi w ustach i zrozumiał, że się przeliczył. Od tygodnia wiedział, że musi się na kimś wyżyć. Agresja doprowadzała go do pasji. Nie potrafił nad nią zapanować. Nie potrafił z nią żyć. Musiał wyładować drzemiący w sercu gniew. Czuł, że adrenalina może go zabić. Dotychczas wystarczyły książki i nauka, lecz ludzie się przecież zmieniają. Nie skamlał o litość, wiedział, że tego pojedynku nie wygra. Tamci mieli przewagę. Z nadzieją, że kiedyś się odegra, zaczął uciekać. Potykał się i chwilami tracił przytomność, lecz biegł. Źle wybrał ofiary. To zdarza się najlepszym. Naprawdę. 4. Ismena podniosła się z podłogi. - Muszę do toalety. - Idź. Tylko się nie maluj. - Nie będę - zapewniła. Jej uśmiech mówił co innego. Lubiła robić się na wampa, paradować w seksownej bieliźnie i siadać wyzywająco jak prostytutka. Nie wiem, skąd to się brało, może efekt uboczny. Chęć dowartościowania się. Podobnie jak pozostałe dziewczynki, z kobiecą premedytacją wyprowadzała z równowagi mych męskich gości. Wielu zaniechało wizyt właśnie przez nie. Otrzymałem również kilka interesujących propozycji kupna. Odrzuciłem wszystkie. - Opowiesz, dziadku, o naśladowcach? - zapytała Adaila. - Tak. Należy to do opowieści. Po wyjściu z poprawczaka młodzi mordercy stali się idolami dzieciaków z marginesu. Już w dniu ogłoszenia wyroku nieletni poczuli się bezkarni, teraz zaś dano im to wyraźnie do zrozumienia. Wymiar sprawiedliwości zostawiał im wolną rękę. - I tak ją mieli - rzucił Dawid. - Fakt. Prawo zawsze lepiej trakowało nieletnich. Może dlatego tak często poddawano kodeks karny liberalizacji. By odciążyć cele i zmniejszyć wydatki na więziennictwo? - Rozwodzisz się nad rzeczami oczywistymi, dziadku - wtrąciła Adaila. - Miałeś opowiedzieć o naśladowcach. - A wy miałyście być cicho - przypomniałem. - Zrzędzisz jak stary ramol - powiedział Dawid. - Nie mogę sobie wyobrazić, że i ja taki będę. - Wcale nie musisz. - Ale może się tak zdarzyć. - Dziadku, proszę - przerwała spór Merita. Odetchnąłem głęboko i nagle zamarłem z szeroko otwartymi ustami. Ismena przystanęła w wejściu, opierając się o ścianę. Znów przemieniła się w wampa. Czarna skąpa bielizna z łańcuchami, pejcz w lewej dłoni, czarne rękawiczki do łokci, makijaż. Podjąłem opowieść. - Kij bejsbolowy stał się popularną i szanowaną bronią. Choć można go było dostać w każdym sklepie sportowym, nie każdy mógł się z nim pokazać na ulicy. Małolaty bez wsparcia dostawały takie samo lanie jak dorośli. A zwłaszcza studenci. Tych nieletni szczególnie sobie upodobali, bo jak głosiła fama, za zabicie studenta nic nie groziło. 5. Wowa Drugi popatrzył na Pietkę Drugiego. - Dowartościowałbym się - powiedział i podniósł szklankę do ust. - Masz coś na oku? - Tak myślę - rozejrzał się po salce. - Tamten mnie wkurza - kiwnął w stronę siedzącego przy oknie blondynka. Towarzyszył mu chłopak i dwie dziewczyny, bardzo ładne dziewczyny. - Studencik - warknął. Pietka odruchowo przełknął ślinę. Adrenalina zawsze uderzała mu do głowy na widok seksownych panienek. Sięgnął po papierosa i zaciągnął się gryzącym dymem. Fajek go uspokajał. Ale to nie było to. Wowa przełknął alkohol i odstawił pustą szklankę. - Jeszcze jedno, co? - zapytał i nie czekając na odpowiedź, podniósł się od stolika. Jedna z dziewczyn zauważyła wzrok Pietki i poinformowała innych. Zobaczył, że blondynek się skrzywił, coś powiedział i raptem wszyscy zaczęli się śmiać. Pietka odwrócił głowę. Z trudem opanował drżenie dłoni. Nie można tego tak zostawić. Musi dać nauczkę ważniakom. - Pijemy i wychodzimy - rzucił do Wowy i wskazał w stronę rozbawionego towarzystwa. Wowa dostrzegł spojrzenia dziewczyn i odwrócił głowę. Jego też nosiło z wściekłości, kiedy patrzył na cudze piękne panienki. Szybko wypili piwo i wyszli z knajpy. W pierwszej bramie Wowa sięgnął po pałę schowaną pod kurtką i oparł się o ścianę. Pietka krążył obok jak wygłodzony pies. - Załatwimy tych ważniaczków - warknął. - I dziwki też. - Popamiętają palanty. - Żebyś wiedział. Cień wszedł w bramę i szedł ku nim. Wowa uderzył pierwszy. Zamachem z dołu, precyzyjnie w krocze, tak jak na filmach, Pietka z góry. Nie mówili, uderzali, wyładowując złość, napięcia i beznadzieję źle spełnionej młodości. 6. Mężczyzna jęknął przyjmując kolejne uderzenia pejcza. Był wiernym niewolnikiem i ból, zadawany ręką pani, sprawiał mu przyjemność. Płacił i chciał być dobrze obsłużony. Pani Alina była najlepsza spośród dam, które odwiedzał. Znała się na swym fachu. Prawdziwa perfekcjonistka. Seans trwał godzinę, lecz gdy dobiegał końca, zawsze czuł lekki niedosyt. Spotkania dawały mu błogosławione zapomnienie. Nienawidził pobożnej żony i rozwrzeszczanych dzieciaków. Praca w firmie wywoływała w nim odruch wymiotny. A pani Alina była niczym Bóg. Dawała odprężenie. Lizał jej stopy i pił mocz. Z kagańcem na twarzy skomlał jak pies i błagał o kolejne tortury. Tego dnia również pożegnał się punktualnie o siódmej. Wsiadł w samochód i po przejechaniu kilku przecznic zatrzymał się przed swym blokiem. Nie chciał, by żona odkryła jego tajemnicę. Mimo wszystko odpowiadał mu ten stan rzeczy. Wysiadł i wszedł w bramę. Niespodziewane uderzenie zgięło go w pół, kolejne powaliło na bruk. Pomyślał o pani Alinie i otrzymał następny cios. Zdumiała go niesłychana brutalność, lecz równocześnie poczuł przyjemność, a ból dawał odpowiedzi na wiele pytań. Chciał go czuć. Maltretowane ciało domagało się więcej. 7. Dopiłem herbatę i oddałem szklankę Mericie. - Wyglądasz jak dziwka - powiedziałem do siedzącej na podłodze Ismeny. - Wiem. Lubię to. - Powinienem cię sprzedać, żebyś zobaczyła, jak to jest. - Gadasz jakbym nie była ci potrzebna - odpaliła. - Gdyby nie moje komórki, nie mógłbyś palcem ruszyć. - Nie jesteś niezastąpiona - warknąłem. - Więc mnie sprzedaj! A potem się zapisz i czekaj. Nie zapomnij tylko, że możesz się nie doczekać. - Nudzą mnie te kłótnie - wtrąciła się Adaila. - Dobrze wiecie, że jesteśmy sobie potrzebni. Trudno zaprzeczyć. One użyczały mi swych komórek, ja zapewniałem im opiekę. Były zbyt bezradne, by żyć w dorosłym świecie i wiedziały, że dzięki mnie ich ciała tworzyły jedną całość. Z kolei gdyby nie one, dawno stałbym się strawą dla robaków. Bądź też spocząłbym w urnie. Po to je wyhodowano. - Nie jesteś niezastąpiona - powtórzyłem. - Ale masz rację - dodałem szybko. - Byłbym głupcem, gdybym cię sprzedał. Jesteś mi potrzebna tak samo jak ja tobie. - Widzisz - przytaknęła, siadając jak przyzwoite dziecko. - Dziękuję. Wrócimy do opowieści. - Nareszcie - mruknął Dawid. - Same sobie jesteście winne. 8. Wowa Trzeci popatrzył na Pietkę Trzeciego i wyszczerzył w uśmiechu niekompletne uzębienie pożółkłe od papierosów. - Co tak ryjesz? - zapytała uwieszona na ramieniu Pietki panienka. - Jeszcze nie jestem pijana. - Fakt - przytaknął Wowa, witając kiełkujący mu w głowie pomysł. - Może wyjdziemy na powietrze? Dobrze ci zrobi. Dziewczyna zachwiała się. - Chyba się jednak upiłam - stwierdziła. Pietka z Wową wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Jesteś piękna - szepnął Pietka. - Mówiłeś to chyba z tysiąc razy. - Bo to prawda. Jesteś kurewsko piękna. Dziewczyna wybuchnęła śmiechem. Pot chłopaków kręcił jej w nosie. Wyszli z knajpy i skierowali w stronę parku, pod mur zakochanych. - Podniecasz mnie - mruknął Wowa. - Może byśmy... Znów zachęła się śmiać. - Jesteście pijani - parsknęła. - Nie jest tak źle - mruknął Pietka, czuł pewność i ochotę. - Możesz się przekonać. - O czym? - Nie wiesz... Dziewczyna zatoczyła się i nagle zaczęła ściągać bluzkę. Zakręciła nią nad głową i wyrzuciła w powietrze. - Pomogę wam - powiedziała, sięgając zamka spódnicy. Patrzyli, nie wierząc oczom. - No, pokażcie, co potraficie - zaprosiła, kładąc się na trawie. Wowa rozpiął pasek i rzucił się na nią. Krew nabiegła mu do twarzy, a na czoło wystąpił pot. Taka okazja, taka okazja - dudniło pod czaszką. - No dalej - ponagliła. - A może nie możesz? Zerwał się gwałtownie i odwrócił tak, by nie widziała. - A ty na co czekasz? - zachęciła Pietkę. Nie dał się dwa razy prosić. Zajął miejsce przyjaciela. Dopiero po kilku sekundach stwierdził, że coś jest nie tak. - Gówniarze z was! - warknęła i odepchnęła adoratora. - Do przedszkola, a nie na dyskoteki. Wowa odwrócił się gwałtownie, doskoczył i przykopał jej w brzuch. - Zamknij się suko! - zaczął okładać ją pięściami. - Kurwa! Kurwa! - sapał, zadając kolejne ciosy. Pietka rozejrzał się i podniósł leżący opodal kamień. Odepchnął kumpla, zamachnął się. - Zapamięta nas sobie - mruknął Wowa, przykopując nieruchomemu ciału. - Chodź. Bo ktoś zobaczy. Pietka przełknął ślinę. Tak się zbłaźnić! Tak się zbłaźnić! Wowa szarpnął go za ramię. - Chodź. Znajdziemy inną dziwkę. 9. Niewysoki blondynek rozejrzał się, a potem podbiegł szybko do leżącego ciała. Widział wszystko i gdy tylko oprawcy oddalili się na bezpieczną odległość, postanowił skorzystać z okazji. Jakby co, wszystko pójdzie na tamtych. Krew go nie przerażała. Przezornie też nosił przy sobie paczkę prezerwatyw - wreszcie trafiła się sposobność. Głupia dziwka - pomyślał, rozrywając opakowanie. 10. Miała siedemnaście lat. Uwielbiała dyskoteki i dobrą zabawę. Nie unikała przygód i przelotnych znajomości. Do dyskotek chodziła regularnie. Wracała do domu nad ranem. Często nie wracała w ogóle. Rodzice zadowalali się tym, co im powiedziała. Była im za to wdzięczna, wiele koleżanek nie miało takich luzów. Tego wieczora chciała nie tylko wyszaleć się na parkiecie. Liczyła na coś więcej, ale okazało się, że nie ma w czym wybierać. Miała wyjść, gdy zaczepiło ją dwóch zakompleksionych małolatów. Przyjęła zaproszenie na piwo, z nudów. Po kilku szklankach stwierdziła, że nowi znajomi nie są wcale najgorsi, ich komplementy wprawiały ją w dobry nastrój. Poza tym nie narzucali się tak jak większość chłopaków. By okazać wdzięczność, zgodziła się wyjść z knajpy, wiedząc, że za zaproszeniem kryło się coś więcej. Pomyślała, że jak się bawić, to do końca i choć śmiała się z ich niedyspozycji, chciała przecież tego tak jak oni. Rozbawili ją. No i byli tacy szalenie nieśmiali. 11. - Złapali tego nekrofila? - zainteresowała się Merita. - Tak. - I ile dostał? - Trzy lata w zawieszeniu na dwa. Tamci zaś po osiem. Wyszli po pięciu za dobre sprawowanie. - Gdyby użyli kijów bejsbolowych, dostaliby po pół roku poprawczaka - zauważył Dawid. - Mieli pecha. - I to dużego. Dwa tygodnie później znaleziono ich zmasakrowane ciała. Media podały, że ta śmierć była wynikiem zemsty. - Wykryto sprawców? - I tak, i nie. Z początku podejrzewano rodzinę zabitej, później połączono ową śmierć z innymi zgonami małoletnich przestępców. - Upozorowane samobójstwa? - Raczej wykonanie wyroków. Pierwsi poszli pod nóż sławni zabójcy studenta. Zginęli w wypadku samochodowym i początkowo umorzono śledztwo. Później zdarzyły się kolejne nieszczęśliwe wypadki, więc powiązano je ze sobą. Zaczęło się od tych, którzy używali kijów bejsbolowych, potem przyszła kolej na innych. - I na przestępców padł blady strach - mruknęła Ismena. - Na niektórych na pewno. Ale nie zmniejszyło to liczby zabójstw. - A społeczeństwo? - zapytała się Adaila. - Było za czy przeciw? - Za, a nawet przeciw. Egzekutorów chwalono i krytykowano. Działali niezgodnie z orzeczeniami sądów, a więc wynieśli się ponad prawo. - Wspomniałeś, dziadku, o Księdze. Czy eliminując przestępców egzekutorzy nie spełniali zasady: ząb za ząb? - Gdyby byli sądem. Lecz oczywiście nim nie byli. - Ale sędziowie i politycy byli przecież ateistami. - Nie wszyscy. Ale to brak wiary pozwalał na dowolne ferowanie wyroków. Również pozostawianie przestępców Bogu. - Uważasz więc, że ateizm był główną przyczyną tego, co się wówczas działo? To niedorzeczne - rzucił Dawid. - Nie powiedziałem tego. - Kto zatem był winien? - Społeczeństwo. Przemoc istnieje od zarania dziejów. Stwierdzono też, że ma podłoże genetyczne. - Może dlatego dzisiaj jest bezpieczniej - stwierdziła Merita. - Nie wiem. Wiele dawnych wykroczeń zalegalizowano. - Jak sprzedaż dzieci. Czy raczej klonów. - Na przykład. - Jak dziecięca prostytucja - mruknęła Ismena. - Dzieci dojrzewają szybciej niż kiedyś. Dawid wstał z podłogi. - Nudzi mnie ta rozmowa - rzekł, krzywiąc się. - Po raz setny powtarzamy to samo. Po co? Popatrzyłem na całą czwórkę i fioletowe ściany. Rzeczywiście powtarzaliśmy się. Dlaczego nie uświadomiłem sobie tego wcześniej? - Nie uważasz, że to ciekawe? - spytała Merita. - W ogóle. Nudzą mnie gadki o handlu dziećmi. Niczego nie zmienią, a nie są śmieszne. Idę do siebie. - A opowieść? - zapytałem. Zawahał się. - Idę do siebie - powtórzył i wyszedł z pokoju. Kilkanaście sekund siedzieliśmy w milczeniu. - Jest zły, bo to w jego mózgu będą grzebać - stwierdziła Ismena. 12. Wowa zawył przeciągle i zwalił się na bok. - Dobrze ci było? - zapytała dziewczyna. - Zajebiście - mruknął. Pietka właśnie kończył. Zupełnie jak na pornolu. Dwóch samców i jedna samiczka. Pół roku temu mogli jedynie marzyć, że za darmo będą mieć taki ubaw. Zmieniło się po wyjściu z poprawczaka. Stali się znani i szanowani. Po godzinie opuścili mieszkanie panienki. Na pobliskim parkingu zatrzymali się przy maluchu i otworzywszy drzwi wpakowali się do środka. Ruszyli bardzo szybko; cóż ich obchodzi, co zrobi właściciel, stwierdziwszy brak samochodu. Umówili się u znajomka za miastem i nietaktem byłoby zjawiać się tam taksówką. Pietka otworzył po piwku. Wspomniał panienkę. Szarżując ulicami, rozmawiali o niej. - Ludzie nigdy nie nauczą się miłości - stwierdził filozoficznie Wowa. - Co masz na myśli? - Weźmy tekst o nadstawianiu drugiego policzka. Albo ten o kochaniu bliźniego jak siebie samego. - Ja siebie nie kocham - wyznał Pietka. - Ja też. Kocham łatwe panienki i szybkie samochody. - A zwłaszcza maluchy. Parsknęli śmiechem. Światła samochodu z przeciwka oślepiły ich niespodziewanie. Pietka przechylił się i chwycił kółko. - Uważaj! - Spoko! - Wowa odbił w bok, uciekając przed czołowym zderzeniem. Nie zauważył, że są na ostrym zakręcie. Z piskiem opon maluch przejechał barierkę i zaczął się turlać po stoku. 13. Wowa Drugi przechylił butelkę i przez kilkanaście sekund sączył wino marki Wino, delektując się siarczystym smakiem. Nic nie mało sensu, tylko picie do upadłego. I podlenie innych. - Oby nam się - mruknął zaspokojony i wręczył butelkę koledze. - Wiesz, o czym marzę? - zapytał Pietka Drugi. - O kutasie wielkim jak Pałac Kultury. - Nie. O tym, żeby ludzie nauczyli się miłości. - Miłości nie można się nauczyć. - Wszystkiego można. - Wypijmy za to. Pietka sięgnął po następną butelkę i zaczął wlewać w siebie czerwony płyn. - Miłość to jest to - powiedział, osuwając się po ścianie. Wowa popatrzył bezmyślnie i usiadł obok. Wyjął z rąk kumpla butelkę. Nie skończył jej jednak. Odleciał wcześniej. Po chwili dwa cienie ciemniejsze od nocy przystanęły przy leżących młodzieńcach. Niższy ściągnął im kurtki i podwinął po lewym rękawie. Drugi najpierw Pietce, potem Wowie wbił tę samą igłę. Zostawili strzykawkę w dłoni Pietki. 14. Komisarz Krzysztof M. przyjrzał się uważnie rękom denatów. Coś mu nie pasowało w oczywistej na pozór wersji o przedawkowaniu. Po pierwsze, na skórze ofiar nie było innych nakłuć, wskazujących na wcześniejsze zażywanie narkotyków. Po drugie, dawka, jaką mieli we krwi, powaliłaby co najmniej sześciu mężczyzn. Po trzecie, tylko samobójcy dawali w żyłę po takiej ilości alkoholu. Dwa tygodnie zajęło przesłuchanie znajomych i krewnych. Potem komisarz był już pewien, że ktoś dopomógł tej śmierci. Nie wiedział jednak kto i musiał stwierdzić, że odpowiedzi na to pytanie nie uzyska łatwo. Być może nigdy. Brak motywu, brak świadków, brak mikrośladów. Żadnych odcisków, nitek czy włosów. Zupełnie nic. Prócz pewności, że nie były to samobójstwa. 15. Przerwałem opowieść i popatrzyłem na dziewczynki. Były mą przyszłością, mym życiem, mym ciałem. - Przyglądasz się, dziadku, jakbyś chciał nas zjeść - powiedziała Ismena. - Masz takie wielkie oczy - pochwyciła Adaila. - I przypominam wilka. Czy tak? - Tak - wyrwała się Merita. - Miło mi to słyszeć. Wybuchnęły śmiechem. - I gdzież sprawiedliwość? - zapytałem. - Karmię was, wychowuję, ubieram, uczę, a wy? - A my dajemy ci życie - odparła Ismena. - Tylko za jaką cenę?! - Cenę naszego zdrowia. - Zapominasz, Ismeno, że to dzięki mnie żyjecie. - Żyjemy dla ciebie. Wiesz, kogo najbardziej interesowały nasze narodziny. Nie powiesz chyba, dziadku, że nas? Oto trafne odpowiedzi na wszystkie pytania. Efekt uboczny? Świadoma ingerencja genetyków? Wirus? - Milczysz? - zagadnęła Ismena. - Nazywasz nas swymi wnukami, lecz jesteśmy tylko towarem. - Tak! - odwarknąłem. - I co z tego? Nie zamierzam was przecież zabić! A mógłbym, bo mam takie prawo. Od Dawida wziąłbym mózg, od ciebie serce, od Merity wątrobę, od Adaili płuca. Czy myślisz, że wszystkie klony osiągają pełnoletność? Wyjdź na ulicę i przekonaj się, jak jest w świecie za drzwiami. Niektóre rodzą się bez świadomości, jak rośliny hodowane tylko dla narządów. Nie atakuj mnie, bo nic ci to nie da. Milczała z głową zwróconą ku oknom. Wiedziała, że mam cholerną rację. Była towarem, lecz również mą wnuczką. A ja nie miałem dość sił, by zabić siebie. - Opowiesz, dziadku, co było dalej? - przerwała milczenie Merita. - Nie! - Gniewasz się? - Tak. Czy mogłem je sprzedać? Miałem do tego prawo. Lecz gdybym to uczynił, znów zostałbym sam. Zdany na siebie i obcych, do których nigdy nie miałem zaufania. Wnuki zastępowały mi nie istniejące dzieci. Może to był główny powód, że nie uczyniłem z nich roślin? Tęsknota za prawdziwą rodziną? Obecność kogoś z krwi własnej, z własnego DNA? Najpierw podniosła się Ismena. Potem Adaila i na końcu, po długiej zwłoce, Merita. Nie odzywałem się, a one nie czekały, bym coś powiedział. Wyszły z pokoju i zostałem sam ze swą złością. Za oknami padał deszcz, strumyki wody spływały szybami, ku obramowaniu i w dół, z dwudziestego drugiego piętra. Starczyło skoczyć za nimi, by pozbyć się wszelkich trosk, uwolnić się od rzeczywistości, przynoszącej wyłącznie ból. I oczekiwanie na śmierć. Ludzie boją się śmierci. Wierzą w życie pozagrobowe i reinkarnację, a jednak mimo cierpień nie potrafią dobrowolnie przejść na drugą stronę. Po wielokroć pytałem się, co to za wiara, która przynosi strach? Nie umiałem znaleźć odpowiedzi. Sam bałem się również. Być może lubiłem cierpienie, nie wiedząc o tym? A może po prostu lubiłem zadawać je innym i dlatego tak kurczowo trzymałem się życia? 16. Wowa Dwudziesty Trzeci przeładował dziewiątkę i przyłożył ją do głowy Pietki Dwudziestego Trzeciego. Pociągnął za spust. - Wiesz, chciałbym sobie postrzelać - zwierzył się, wybierając odleglejszy cel. Przymierzył się, nagle przykląkł i fiknął kilka koziołków. - Paf, paf, paf... Pietka odstawił na stolik puszkę piwa i pilotem przełączył kanał. - Sam chłam - mruknął, lecz nie wyłączał odbiornika. - Trzeba skołować wideo - zauważył. - Czas by szybciej zleciał. - Zaraz ma się zjawić Makak - przypomniał Wowa. - Przyjdzie albo i nie. A pornos jest dobry na wszystko. - Mogłeś powiedzieć Kaśce, by przyszła. - Niech spierdala, dziwka. Wolę obejrzeć film niż jej wysłużony zad. - Film ci nie da. - Wali mnie to. Wowa przymierzył się do kolejnego strzału. - W piątek wyskoczymy do dyskoteki - mruknął. - Bang. Bang. Poderwiemy laski. Pietka przełączył kanał, zgniótł puszkę i rzucił ją w kąt, na stertę. - Piątek będzie w piątek - powiedział. Wowa poderwał się z podłogi i kopnąwszy drzwi wpadł do sąsiedniego pokoju. Przyklęknąwszy na jedno kolano, rozejrzał się i posłał kilka strzałów w zdjęcie nagiej modelki na ścianie. - Jak Makak przyniesie naboje, postrzelamy sobie, co? - zawołał. - Tak, do dziewcząt na ulicy. - Do tych najpiękniejszych. Jak myślisz, Pietka? - Proste. Wowa wpadł z powrotem, odłożył gana i sięgnął po puszkę. - Nie ma to jak browar - mruknął otwierając z sykiem wieczko. Nagły dzwonek do drzwi sprawił, że odłożył piwo. - Jest! - krzyknął i skoczył do przedpokoju. Pietka gapił się w telewizor. Akurat gdy jeden z bohaterów skoczył do wody, usłyszał zdziwione pytanie kumpla: - A wy kto, kurwa? Zaraz potem zobaczył jego plecy i trzech chłopaczków uzbrojonych w kije. Zerwał się, była też z nimi dziewczyna. - Co jest, kurwa? - zapytał. Uderzenie wyrwało mu z piersi krzyk bólu. Zwinął się i padł, przewracając krzesło. Kolejny cios pozbawił do przytomności. Obudził się z potwornym pulsowaniem w głowie. Z trudem uniósł powieki i zrazu nic nie widział ani nie mógł sobie przypomnieć, co się stało. Po długich jak godziny sekundach przedzierania się przez słabość stwierdził, że siedzi przywiązany kablem do krzesła. W pokoju było trzech nieznajomych i niezwykle atrakcyjna dziewczyna. - Wiesz, kim jesteśmy? - spytała. - Nie. - Jesteśmy aniołami stróżami tych, których skrzywdziłeś. Rozejrzał się, szukając kumpla. - Co? - Czy masz jakieś życzenie? - Tak, kurwa, tak! Chciałbym się dowiedzieć, gdzie jest Wowa i co tu się, kurwa, dzieje?! - Dzieje się sprawiedliwość - powiedziała dziewczyna. - Czy masz jakieś życzenie? - Pierdol się, dziwko! - szarpnął więzy i zwalił się z krzesłem na podłogę. Kucnęła przy nim. Poczuł, jak pod jej wzrokiem głos więźnie mu w gardle. - OK, da się zrobić - usłyszał. Nieznajoma zsunęła spodnie i położyła dłoń w kroku na skąpych czarnych majteczkach. Pietka przełknął ślinę. - Makak! - wrzasnął. - Wyłaź, ty skurwysynu! Szybki kopniak jednego z facetów zmiażdżył mu nos. - Bądź cicho - szepnęła panienka. Zmysłowe wargi złożyły się jak do pocałunku. - Przygotuj się. Za chwilę umrzesz. Milczał i zamiast myśleć o sobie zastanawiał się, co z Wową? - W średniowiecznej Japonii test na samuraja wymagał przepołowienia ludzkiego ciała - powiedziała panienka. W dłoniach trzymała miecz. Pietka leżał na podłodze i nie miał się gdzie cofnąć. - Archanioł Gabriel zrzekł się twej duszy, zaproponowaliśmy więc ją Lucyferowi, poprzez jego sługę Abramecha. Zgadnij, jaką otrzymaliśmy odpowiedź? Nie poznał odpowiedzi. Dziewczyna otarła ostrze i spojrzała na chłopaków. - Widzimy się w Internecie? - zawołała wesoło. - Tak - potwierdzili. 17. Wstałem z fotela. Za oknem deszcz padał nieustannie. Była noc. Miasto tuliło się do snu. Gasły światła w wieżowcach. Czy było mi potrzebne drugie życie? Święty Maksym Wyznawca mówił: "Po to Bóg stał się człowiekiem, by człowiek stał się bogiem". Los wnuków spoczywał w mych rękach. Mogłem zrobić z nimi, co chciałem. Co tylko chciałem. Jak Bóg. Czy byłem bogiem? WIESŁAW GWIAZDOWSKI Test Judasza - CHCIAŁBYM PÓJŚĆ do szkoły - powiedział, przerywając rytualne milczenie podczas kolacji. Rodzice zamarli z uniesionymi widelcami. - Chciałbym się uczyć - rzucił chłopak jeszcze raz, przenosząc spojrzenie z ojca na matkę i na powrót. - Dobrze - odparł mężczyzna i wrócił do posiłku. Matka uśmiechnęła się lekkim skrzywieniem warg. Nie padło ani słowo więcej. TESTORZY nie wyglądali miło. Pod nienagannymi garniturami szarego koloru, mimo czerwonych krawatów i lśniących lakierek wyczuwało się przerażający chłód. Wzbudzali szacunek niczym skały, na których można zbudować dom, lub nawet stworzyć państwo. Chłopak stał z opuszczoną głową, drżąc ze strachu, a wspomnienia przesuwały mu się przed oczami. Wraz z kumplami obrzuca kamieniami budynek urzędu. A to śmieje się z potrąconej staruszki, która padła w kałużę. Albo zamiast umyć samochód znanego dygnitarza, jak grzecznie każe dyrektor, woli dzień przeklęczeć na grochu. Wiele innych jeszcze podobnych zdarzeń przewija się przez jego pamięć. A że nie potrafi się od nich uwolnić, więc się im poddaje. Testorzy tymczasem zdawali się zaglądać mu do umysłu i serca, wyczuwać drżenie. Obojętni i zimni trwali w bezruchu, hipnotyzując niczym roboty. Czy mogli być sztuczną inteligencją? Tyle mówiono o niej w radiu i telewizji. Chłopak marzył, by stanąć kiedyś przed kamerami i błysnąć intelektem, pochwalić się świadectwem. Nie chciał jak ojciec tyrać przez całe życie za najniższą stawkę. Kiedyś chodzenie do szkoły było rzeczą najzwyczajniejszą na świecie. Podobno dzieci takie jak on wręcz migały się, by do niej nie iść. Trudno uwierzyć, lecz skoro wielu ludzi tak mówi, musi być w tym odrobina prawdy. Dlaczego tamte czasy minęły? Odkąd pamiętał, ojciec wychodził wcześnie, a wracał późno i każdego dnia wydawał się starszy. Matka ledwie potrafiła się podpisać, więc od dawna nie pracowała, nieznajomość alfabetu sprawiła, iż oszukano ją kilkakrotnie. W świecie, w którym uczciwy człowiek był wyjątkiem, nie mogła spodziewać się niczego innego. Pogodziła się więc, choć tego, co przyniósł ojciec z trudem starczało na opłaty i życie. Żyć zaś musieli. Dlatego chłopak zaczął kraść, gdy tylko stwierdził, że może uciec poszkodowanym. Nie stoczył się jednak całkowicie. Może to strach przed więzieniem wyprostował równię pochyłą? Zmianę myślenia przyspieszyło spotkanie z grupą modnie ubranych szczeniaków. Mieli na sobie ciuchy, które chłopak wręcz bałby się ukraść. Nie zastanawiał się długo. Gorzej poszło ojcu, który musiał pójść z prośbą do urzędu. Uzyskanie prawa wstępu do bezpłatnej szkoły było cudem. Cud dokonał się w dwa miesiące później. W każdym razie przedsmak cudu. Chłopak stał przed testorami. Ich oczy o metalicznym połysku wyciągały prawdę z najgłębszych zakamarków kłamstwa. Nie pytali - wiedzieli wszystko. Analizowali zdobyte dane, wymieniali telepatycznie uwagi, na zimno kalkulując za i przeciw. Czy był im potrzebny analfabeta o kryminalnej przeszłości? Czy wart jest tego, o co prosi? Czy nie zawiedzie zaufania? Czy spełni oczekiwania, a włożone pieniądze nie przepadną? Takie pytania zaprzątały inteligentne umysły. Wiedzieli, że adept zerwał z przeszłością, lecz czy wspomnienia nie wpłyną na jego charakter? Oto najważniejsza z niewiadomych. CZAS MIJAŁ. Po siódmej zrobiła się dwunasta, a po niej dwudziesta. Test trwał nieprzerwanie. Chłopak odczuwał głód, a zmęczenie zaczęło mu podsuwać dziwne pomysły. Wspomnienia straciły spójność, przynosząc fałszywe początki, rozwinięcia i zakończenia. Zagubił się nie zauważając, że życie, które ogląda nie jest jego życiem. Ujrzał matkę i ojca klęczących w sypialni. Przed nimi stali dawni koledzy, mierząc z pistoletów w głowy ofiar. Dostrzegł siebie pośród napastników. - Jesteś jednym z nas - usłyszał głos. - Dlaczego zapragnąłeś odejść? Kto nakłonił cię do zdrady? Te słowa skierowano do niego. Stał z boku, nie wiedząc co odpowiedzieć. - Mam ich zabić, byś zmienił zdanie? Chaos kłębił się w oszalałym umyśle, nie przynosząc właściwej odpowiedzi. Gdzie było wyjście z pułapki? Rodzice nie patrzyli na syna, a więc nie mógł dostrzec ich oczu. Z opuszczonymi głowami posłusznie czekali na werdykt. Gubił się, nie rozumiejąc koszmarnej sytuacji. Któż wplątał go w matnię? Otworzył usta, by odpowiedzieć, gdy nagle obraz zamazał się i oto stał już przed wystawą jubilera. Wiedział, że planują z kumplami napad na bezczelnego. Wszyscy byli niepełnoletni i nawet w razie wpadki mieli pewność łagodnego wyroku. Za paskiem spodni chował dziewiątkę, czuł jak go uwiera. Drżał lekko, bijąc się z myślami. Wiedział, że nie powinien wydobywać broni, czuł, że ktoś zginie. - Pękasz? - Niezależnie kto pytał, jeżeli nie podejmie szybko decyzji, wszystko potoczy się bez jego wiedzy i zgody. - To nie dla mnie - mruknął odchodząc o krok. Napotkał spojrzenia kumpli i zrozumiał, że według nich odmowa równa się zdradzie! Okrążyli go, zagradzając drogę ucieczki. Stał sparaliżowany. Popełnił błąd. Coś twardego dotknęło jego pleców. Przyjazny głos zabrzmiał w uszach. - Pójdziesz, bo jak nie... Zrozumiał groźbę tak jak powinien. - Na co więc czekamy? - zapytał. Dziesięć sekund później stał przed jubilerem, mierząc mu w czoło. Widział kropelki potu na powiekach i przerażenie w oczach starego człowieka. Kumple uwijali się wśród gablot. Kilku klientów z uniesionymi rękami stało pod ścianą. Ścienny zegar tykał miarowo. Dziwne, że słyszał go mimo zamieszania, brzęku kosztowności i tłuczonego szkła. Kątem oka zarejestrował otworzenia się rzeźbionych drzwiczek. - Ku-ku, ku-ku... - zaśpiewał biały drewniany ptaszek. Jubiler skoczył ku drzwiom na zaplecze. Strzelił, nie mierząc, w jego stronę. Znów obraz rozmył się na chwilę. Chłopak rozejrzał się i zamarł. Był w ogromnej pustej hali. Pamiętał, dokładnie w takiej hali po raz pierwszy poznał smak kobiety. Nie znał jej przedtem i nic go nie obchodziła. Ważne, że nie zbłaźnił się przed kumplami. Ujrzał ich kilka sekund później. Stali wokół metalowej skrzyni śmiejąc się i krzycząc. Jak zwykle, gdy byli zadowoleni. Zajrzał ponad ich barkami i zaraz cofnął się odruchowo. Był tam! Przywiązany do metalowej skrzyni, z wykrzywioną bólem twarzą świecił gołymi pośladkami, gwałcony przez czarnego frajera. - Odechce ci się szkoły! Cofnął się jeszcze o krok. - Pieprzony zdrajco! Znał to. Przypominał sobie chłopaka, który odszedł z paczki, by kilka dni później trafić do kostnicy. Rodzina rozpoznała go po znamieniu na lewej łydce. Nie miał nawet zębów. Nie brał udziału w egzekucji, ale słyszał z pewnych ust co się stało. Nabuzowany kryształkami nie przejął się w ogóle. Zdrajca to zdrajca. Teraz zrozumiał, że jego spotka to samo. - Nie! - krzyknął, rzucając się na kumpli. Odepchnął dwóch najbliższych, trzeciemu wymierzył haka w podbródek. Sięgnął jednocześnie lewą ręką po dziewiątkę i zamarł z dłonią na pasku. Nie miał broni! - Oszalałeś? Bronisz tej kurwy? Obejrzał się i zastygł nie wierząc oczom. Dziewczyna rozmyła się w tęczy kolorów wciągając go w otchłań. Zapadał się i zapadał, aż dotknął stopami progu swego mieszkania. W środku przystanął przerażony nagością ścian. Pustka, cisza i tajemnica. "Co do cholery?" - krzyknął zaglądając do pokoi. Ani jednego mebla, ani jednego obrazu czy lustra. Żadnych zasłon w oknach, żadnego dywanika na podłodze. Nic! "Co jest!" - powtórzył, a kurz i pajęczyny wytłumiły echo. Ostatni raz dotknął ścian. "To mój" - upewnił się, zamykając za sobą drzwi. Nie rozumiał. Przeprowadzili się? Dokąd? Wyszedł na klatkę schodową i oparł się o poręcz. Sąsiadka z dołu przeszła obok, nie dostrzegając go. - Halo? - zagadnął. - Co stało się z ludźmi, którzy tu mieszkali? Popatrzyła nieufnie, poprawiając na biodrze kosz z bielizną. - Coś za jeden? - spytała. - Krewny. Przyjechałem w odwiedziny. Z zagranicy. Obejrzała go dokładnie. - Nie żyją - odparła. - Jak to nie żyją? - Tak to. Będzie miesiąc jak ich zabili. - Kto zabił? - A bo ja wiem? Nie moja rzecz. - A syn? - Nie wiem. Nic nie wiem. Odwróciła się ku schodom. Znów wpadł w wir kolorów. Po drugiej stronie powitał go metaliczny wzrok testorów. Stał przed nimi dokładnie tak jak przed wyprawą w wyobrażenia i drżał. Nie mógł pojąć tego czego doświadczył. Bał się jak jeszcze nigdy w życiu. Test trwał dwadzieścia cztery godziny. I potem testorzy natychmiast ogłosili werdykt. Pozytywny. NASTĘPNEGO DNIA chłopak zjawił się w wyznaczonej placówce wychowawczej i rozpoczął nowe życie. Wzniósł się ponad przeciętność, zrozumiał czym jest wiedza i co zawdzięcza jej świat. Zacisnął palce w pięści i rozprostował je, odcinając się od przeszłości, aczkolwiek jego charakter nie uległ diametralnej zmianie. Nadal chciał przede wszystkim zostać kimś, kogo będzie stać na to, co inny musi ukraść. W dwa tygodnie po rozpoczęciu szkolenia otrzymał wiadomość o śmierci rodziców. Zostali zabici we własnym mieszkaniu. Nie pojechał na pogrzeb. I nie wskazał zabójców, choć domyślał się, kim byli. Byli przeszłością. WIESŁAW GWIAZDOWSKI Transmisja do... Nie bój się wrogów, w najgorszym razie mogą cię zabić; nie bój się przyjaciół, w najgorszym razie mogą cię zdradzić; bój się małodusznych. Oni nie zabijają i nie sprzedają, ale z ich milczącym przyzwoleniem istnieje na Ziemi - Zbrodnia i Kara. - BRUNO JASIEŃSKI Siedli naprzeciwko siebie i patrzyli sobie w oczy. Ona miała brązowe, on niebiesko-zielone. Ujrzeli się przed chwilą, a wydawało się im, że minęła wieczność. I choć ten pierwszy raz o niczym nie świadczył i niczego nie sugerował, oboje pomyśleli o tym samym. Pomyśleli, że są sobie przeznaczeni. Nie odzywali się, by nie zmącić aury fascynacji i pożądania. Wrażenie było dziwne i silne, balansowało na granicy rozsądku i zrozumienia. Pogrążali się w nim, pragnąc, by trwało jak najdłużej, aż do skończenia świata. A uczucie spływało w koniuszki palców, rozgrzewało ciała wysuszając usta. Przechodzący obok zwalniali kroku, oglądali się szepcząc: "patrz, zakochani". Tymczasem on zamówił po filiżance gorącej czekolady. Ona w podzięce włożyła swe dłonie w jego dłonie i uśmiechnęła się, krusząc ostatnie wątpliwości. Tak minął im czas. Rozeszli się ze smutkiem i tęsknotą w oczach. Spotkali się nazajutrz o tej samej porze i znów zapatrzyli się w siebie, zrywając kontakt z rzeczywistością. Było to dopiero drugie spotkanie, a czuli, że znają się tak jakby znali się od zawsze i wieczność minęła od ostatniego spotkania. Tonęli we wzajemnej fascynacji bez słów. Nie mówili, bo głos mógłby zniszczyć atmosferę. Rozmowę zaczęli tydzień później, ósmego dnia znajomości. - Na imię mi Dawid - rzekł, nie odrywając wzroku od jej twarzy. - A mnie Merita - odparła. - Nie pamiętasz matki, a twa macocha nigdy nie uważała cię za własną córkę. Ojciec bił cię i wykorzystywał. Nie miała pojęcia skąd on wie takie rzeczy, ale nie przeczyła; odnajdywał w jej oczach przerażające potwierdzenie. - Nigdy nie miałam własnej rodziny - wyznanie przychodziło jej dziwnie łatwo i choć wcześniej nikomu nie wyjawiła swej krzywdy, wiedziała, że on jej nie zdradzi. - Mama zmarła, gdy miałam sześć lat i znam ją tylko ze zdjęć. Pamiętam kłótnie i to, że musiałam siedzieć sama w ciemnym pokoju - głos uwiązł jej w gardle, Dawid zamknął jej dłonie w swych dłoniach. Jest obok, więc nie spotka ją już żadna krzywda. - Nigdy nie kochałam ojca. I nigdy nie pokocham. Za późno, by zwrócił to, co przez niego utraciłam. Może dzieciństwo i przyszłość... - Myślałaś o samobójstwie? - Nie było dnia, bym sobie nie wyobrażała tej chwili. Moja śmierć nie zmartwiłaby nikogo. Rozumiesz? - Tak, Merito. A co ze szkołą? Nie mógł oderwać wzroku od jej kasztanowych włosów, poskręcanych w esy-floresy, idealnych ust, pięknego nosa, cudownie spokojnych brązowych oczu. Dlaczego jej piękno musiało przejść przez to wszystko? Dlaczego musiała tyle wycierpieć? - W szkole? Tak zwane koleżanki, tak zwani koledzy, tak zwani profesorzy. O czym chcesz wiedzieć? O wagarowaniu, bo to pozwalało się stamtąd wyrwać? O ocenach za nie odrobione prace domowe? O zeszytach z plamami... Stawał nade mną i robił to pijąc mleko, chwytał za włosy i kazał patrzeć. Mój... - Wiem, nie musisz mówić. Zamyślił się, patrząc w jej oczy. Ile dziewcząt takich jak ona kryło na dnie swych serc krzywdy i ból, a z nim nienawiść, która podpowiadała, by zabić. Jak wiele jeszcze było takich dzieci? - Pomogę ci - rzekł. Czy to, co przeżywał, mógł nazwać miłością? Był stary i tak właśnie się czuł. Przed miesiącem skończył siedemdziesiąty rok. Zaakceptował to, czasu nikt nie cofnie, a żywić pretensji nie ma do kogo. Niektórzy uważali jego wiek za piękny; cóż w nim pięknego? Nie miał tyle sił co kiedyś, choć wyzbył się szczeniackich pragnień. Cieszyło go mniej rzeczy i spraw i inaczej patrzył na świat. Mógłby za to winić swój charakter, lecz byłoby śmieszne usprawiedliwiać się w tym wieku charakterem. Przeżył to co przeżył, sam sobie ukształtował los. Było za późno na zmiany. Nie oszukiwał się. Jak przez całe życie, i teraz wychodził niebezpieczeństwu naprzeciw i nie błagał o litość. Właściwie, z wyjątkiem kilku drobnostek, nie chciałby, by przeszłość potoczyła się inaczej. Ludzie umierali nim zdążyli zrozumieć sens, on był ze śmiercią za pan brat, a jednak dożył sędziwego wieku. Nie mógł więc mieć do nikogo pretensji. Dawid przystanął niezdecydowanie, nie chcąc przerywać dziadkowi podlewania kwiatów. Czynność ta była obrządkiem. Dla dziadka istniały tylko dwie odmiany piękna: kobiety i kwiaty. Pierwsza fascynowała go do przyjścia starości, drugą odkrył zaraz potem. Człowiek, który uznawał inne odmiany piękna, był najczęściej głupcem i umierał przedwcześnie. Starzec powoli odstawił konewkę i obejrzał się na wnuka. Powoli przeszedł od okna do stojącego opodal biurka i zasiadł w fotelu. Skinął lekko głową. Chłopak bez słowa podał dziadkowi gazetę. Cofnął się. Na pierwszej stronie na czarno-białym zdjęciu podawali sobie dłonie dwaj politycy. Stary człowiek przyglądał się im chwilę, przerzucił kartki, mijając rubryki z aktualnościami i kolumny giełdowe. Zatrzymał się przy nekrologach. Bez trudu odnalazł interesujące go nazwisko. - Bardzo dobrze - szepnął. - A co z małą? Dawid oblizał wargi. - Żyje. - Dlaczego? Chłopak nie wytrzymał dziadkowego spojrzenia i opuścił głowę. Zdał sobie sprawę, że wszystkie przygotowane odpowiedzi nie są nic warte. Tak było zawsze, ilekroć nie wykonał zadania. - Ładna? - zapytał starzec. Dawid skinął tylko, wciąż szukając właściwych słów. Miał chaos w głowie. - Za ładna. Za młoda, za miła, za doskonała... Odejdź Dawidzie, by me stare oczy mogły odpocząć od twego widoku. - Dziadku? - Odejdź. Nie wykonałeś zadania. - Wykonam. - Odejdź. Chłopak powłócząc nogami wyszedł z pokoju. Miał nadzieję, że usłyszy coś jeszcze, stary człowiek nie odezwał się jednak. Dziadek nie lubił zbędnych słów. Był człowiekiem honoru. Gdy został sam, uważnie przejrzał gazetę i nie zauważywszy nic interesującego wrócił do kwiatków. Był stary i czuł się staro. Kwiaty były jego jedynymi przyjaciółmi i nie mógł ich zaniedbywać. Ich pielęgnacja była najważniejszą czynnością w jego życiu. Obok wychowywania Dawida. - Pamiętaj o jednym - powtarzał często wnukowi. - Nigdy nie możesz ulec emocjom. To pierwsza zasada. Powinieneś o niej zawsze pamiętać. Emocje zabijają. Cóż z tego, że człowiek rodzi się z nimi? Rodzi się przecież również ze zboczeniami. Od tego, co lęgnie się w mózgu, nie sposób uciec. Można jednak z tym walczyć. Uwierz Dawidzie, że chwila nieuwagi może kosztować życie. Znałem wielu, którzy głupotą sprowadzili na siebie śmierć. W tym zawodzie uczucia są tylko przeszkodą. Dziadek nauczył go wszystkiego. Dawid podziwiał jego mądrość i opanowanie i to, że dożył tak sędziwego wieku. A wiedział, że były w życiu dziadka miesiące, w których żaden z tygodni nie minął bez zlecenia z dopiskiem: ekspresowe. Nagle przypomniał sobie o szkole i zdarzeniu, za które najpierw dostał burę od dyrektora, a później musiał odbyć rozmowę właśnie z dziadkiem. Przyczyną była dziewczyna. Teraz nie pamiętał nawet jak miała na imię. Była rozwinięta nad wiek i chłopaki dokuczali jej na każdym kroku. A że w każdej szkole, w każdej klasie musiał być kozioł ofiarny, Dawid nie zdziwił się. Do miasta przeprowadzili się tydzień wcześniej, po wykonaniu zlecenia, które gazety rozdmuchały do niewiarygodnych rozmiarów. Dziadek postanowił zmienić klimat, dopóki szum nie przycichnie. Następnego dnia znalazł wnukowi szkołę. Dawid miał wówczas piętnaście lat, a więc wiek, kiedy hormony dają znać o sobie. Gdy później wspominał zdarzenie, zawsze dochodził do wniosku, że postąpił słusznie. Nawet uwzględniwszy, że owego dnia był cholernie zły. Na drodze do szkoły Dawida ochlapał autobus. Przez to spóźnił się na lekcję i wysłuchał gdaczącego upomnienie profesorki. To zaostrzyło jego niezadowolenie i gniew. Właściwie szukał okazji do wyżycia się na kimś. Przypadek zrządził, że ją otrzymał. Jeden z chłopaków zaczął starym zwyczajem dokuczać dziewczynie, aż ta becząc wybiegła z klasy. Dawid pomyślał, chociaż jej nie znał, że to dziwka i należało się jej jak zwykle. Nawet nie wiedział jak ma na imię. Coś mu jednak podszepnęło, że nadarzyła się wyśmienita okazja. Wstał więc, podszedł do chłopaka, chwycił za włosy i uderzył głową o ławkę aż ten zalał się krwią i zemdlał. Dyrektora wysłuchał w spokoju, nie przejmując się groźbami wydalenia. Dziadkowi tłumaczył, że był to tylko wybuch... A później, nie chcąc, by odebrano dziadkowi opiekę nad nim, przeprosił wszystkie zainteresowane strony. To było kilka lat wcześniej, czasami wracało. - Czy myślisz, że śmierć jednego człowieka spowoduje koniec świata? - pouczał dziadek innym razem. - Nie! By wyrazić się żartobliwie: Jest nas za dużo. Musisz nauczyć się jak przeżyć, a nie pilnować życia innych. Rozumiesz? Wiara w reinkarnację nie uratowała nikogo od śmierci. Pocieszają się nią tylko głupcy. Dawid uśmiechał się przypominając sobie kilku znajomych z poprzedniej szkoły, dla których reinkarnacja była faktem. Dyskutował z nimi na ten temat bardziej, by ucieszyć ich niż siebie. Rzucali tytułami opracowań i nazwiskami ludzi, o których nigdy nie słyszał. Nadal pozostawał sceptyczny. - Zauważ jak cienka linia odgranicza życie od śmierci. Wystarczy ją przekroczyć. By zabić, nie potrzeba nauk ni przygotowań. Pamiętaj, że właśnie ja to mówię. Gdy masz pistolet, po prostu wymierzasz i pociągasz za spust, jeżeli nóż - uderzasz lub rzucasz. Czy to aż tak trudne, by była potrzebna nauka? Wystarczy gest, by zabić. Cóż zaś wystarczy, by skrzywdzić, upokorzyć, okaleczyć? Cóż? Pytanie, nie wymagające odpowiedzi. Często podczas pouczeń zadawał dziadek podobne. Rzucał je, by podkreślić wagę swych słów. - Jak wiele krzywd, a więc kar, rozróżniamy? Mnóstwo. Nie będę ich wymieniał, sam powinieneś umieć je rozpoznawać i używać ich. Ważne są rodzaje śmierci, a tych według mnie jest dwoje - cielesna i duchowa. Pierwsza jest szybsza i lepsza, druga przynosi większy ból. I oczywiście jest przydatna, choć powinieneś z nią uważać, bowiem skarcony nawet w agonii potrafi ugryźć. Wróg zawsze pozostanie wrogiem, a zdrajca zdrajcą, bez względu na przysięgi, które złożą. Nie daj się skusić fałszywym obietnicom i nie dawaj wiary słowom. Słowa są po to, by tworzyć z nich kłamstwa. By zabić wystarczy gest, by skłamać nie trzeba nawet tego. Powiesz, że przemawia przeze mnie nienawiść do ludzi, nie zaprzeczę. Nie otrzymałem od nich niczego, czym mógłbym się szczycić albo miło wspominać. Cały świat powstał na oszustwie i niedomówieniach. I tak z chaosu powstał chaos, inaczej stać się nie mogło. Moja nienawiść nie wzięła się z powietrza, chyba że akurat powietrze uznamy za winne wszystkim błędom, które się dokonały. Dawid słuchał i potakiwał, patrząc na dziadka i kwiatki. Dziadek nigdy mu nie pozwolił wyręczyć się w podlewaniu. Był to osobisty rytuał i wnuk nauczył się, że nie powinien przeszkadzać. Nie omyliłby się wiele nazwawszy owo przywiązanie dozgonną miłością. - Patrz ludziom w oczy Dawidzie, staraj się poznać ich uczucia i myśli, zanim je okażą. Ucz się czytać z grymasów twarzy, z ruchu ciała. Uważna obserwacja i właściwie postawiona diagnoza mogą uratować cię przed niebezpieczeństwem, a nawet śmiercią. Gdybyś był chory, a lekarz pomyliłby się i przepisał złe antidotum, jedynie cud mógłby cofnąć ów błąd. Nigdy nie licz, Dawidzie, na cud. Tak jak ja. Dlatego wciąż żyję. Dobry plan i właściwa ocena realiów stanowią warunek sukcesu. - A jeśli zdarzy się rzecz nieoczekiwana? - Dobre pytanie, Dawidzie. Powinieneś już jednakże znać odpowiedź. Zastanów się. - Przypadek może pomóc i zaszkodzić? Należy więc mieć w pamięci... różne ewentualności. - Oto właściwa odpowiedź. Czyż to nie proste? - Gdy jest się zawodowcem. - Czyżbyś jeszcze się za takiego nie uważał? - Nie wiesz? Dawidzie? - stary człowiek ponowił pytanie. - Nie wiem, dziadku - odparł. Chociaż nie był tym samym głuptakiem co na początku, nadal nie uważał się za perfekcjonistę. Jeszcze wiele prób i błędów musiał przejść, chcąc zdobyć doskonałość. - Tak - stwierdził naraz dziadek, wpadając mu w myśli. - Nawet Boga nie można nazwać istotą idealną, cóż zaś człowiek? Wytwór przypadku i paradoksu. Nie potrafiłby jednoznacznie odpowiedzieć, czy jest zawodowcem, zwłaszcza teraz, gdy wspominał rozmowę z dziewczyną. Powiedziała: ...Stawał nade mną i robił to, pijąc mleko. Nie potrzebował niczego więcej, albowiem z tym drobnym szczegółem zrodził się mechanicznie plan. By zabić. Któż mógłby wpaść na pomysł, że zdrowy na ciele mężczyzna w sile wieku zapije się mlekiem na śmierć? Wezwany lekarz stwierdził zawał serca. Dlaczego nie? Ostatnimi laty, gdy pęd za pieniądzem był jedynym celem, zawały stawały się najczęstszą i najnormalniejszą przyczyną zgonów. Po paru dniach znów rozmawiali jak kiedyś. To znaczy Dawid milczał i słuchał wywodów opiekuna. Przywykł już do nich. Zaczęły się w dzieciństwie i były mu potrzebne, jak jedzenie i picie, jak powietrze. Zżył się z nimi. - Los ludzi jest nieodgadniony - zadumał się dziadek. - Spowity tajemnicą i pełen zagadek. Nie można przewidzieć nawet tego, co spotkamy za rogiem. Może śmierć? A może miłość, pierwszą i ostatnią? Tak poznałem twą babcię, Dawidzie. Przez przypadek, czysty i piękny, a zarazem bolesny przypadek. Dawid przypomniał sobie ową opowieść. U jej zakończenia dziadek stawał się tym kim był teraz. A także, tym na kogo chował wnuka. Dawidowi nie było dane ujrzeć jedynej miłości opiekuna. Babcia musiała być jednak nie tylko piękna, ale naprawdę niezwykła, skoro aż tak potrafiła go w sobie rozkochać. Czasami, w godzinach melancholii, pytał sam siebie czy chciałby przeżyć coś podobnego. Później spotkał dziewczynę, którą go oczarowała. I zabił dla niej... Właściwie... Jedna śmierć mniej, jedna więcej nie robiły różnicy. Ważniejszy był powód. Po raz pierwszy uważał szczerze, że zabijając robił dobrze. Bo przecież nie był to debiut. Siadywali razem, patrzyli sobie w oczy, świat przepływał obok. To, że zabił jej ojca, w niczym nie przeszkadzało. - Gdybyż można było przewidzieć, jak przebiegnie akcja. Znać za i przeciw i odpowiedzi na wszystkie pytania - dziadek przerwał podlewanie, odwrócił się do wnuka i wyszedł zza biurka, odstawiając nań małą konewkę. - Co z małą? - zapytał nieoczekiwanie. Chłopak nerwowo przełknął ślinę. Sądził, że to już zapomniane, już gratulował sobie w myślach, już marzył... Tymczasem. - Więc żyje. Stary człowiek odwrócił się i przygarbił, jakby przybyło mu lat. Męcząca cisza rozdzwoniła się w uszach, powietrze stało się ciężkie i duszne. Dawidowi zrobiło się bardzo gorąco, był jak kamikadze przed skierowaniem samolotu w dół, ku jedynemu rozwiązaniu. Niepokój zapłonął ogniem, płomienie wypełniały jego wnętrze. - Ech, młodzi, młodzi... Wam się wydaje, że wiecie lepiej. A później przychodzi zastanowienie, chcecie cofnąć, co zaszło. Lecz jest za późno. Tak, Dawidzie. Uczyłem cię przez te wszystkie lata, a ty? Nie wiem, nie wiem po co. Twój ojciec tak samo. Zaangażował się i stracił wszystko. Dawid znał tę historię. - Dowiedzieli się, kim był i gdzie mieszkał, lecz zbyt dobrze potraktował ich wysłanników. Zmył się w porę i ukrył w zaciszu. Nie mógł jednak ukrywać się bez końca. Najpierw natrafili na jego trop, a następnie uprowadzili żonę. Gdy zjawił się po nią tak jak zażądali, dostał kulę w brzuch. Powiesili go naprzeciw niej i dopilnowali, by obydwoje nie opuścili żywi pomieszczenia. Zabił ją, siebie i nie narodzone dziecko, o którym nawet się nie dowiedział. Dawid poczuł jak płomienie zamieniają się w lód. - Zabiję ją - rzekł, wpatrując się w czubki adidasów. Stary człowiek odwrócił się powoli. - Co powiedziałeś? - Powiedziałem, że ją zabiję. - Tak? - Tak. - Dlaczego? - Bo... tak będzie lepiej dla nas obojga. - Nie. Dla ciebie. - Tak, dla mnie. - Cieszę się, że to rozumiesz. - Wiem. - To dobrze. - Wiem. - To dobrze. - Wiem. - To dobrze. Chłopak nie chciał powtarzać w kółko tych samych słów. Ostatnie i tak musiało należeć do dziadka. - Zrób to zatem - zakończył stary. Plan był prosty aż do bólu. Właściwie nie było żadnego planu. Od dawna wiedział, że musi coś zrobić, łudził się jednak. Jak się okazało, niepotrzebnie. Spotkali się w samo południe, na wagarach w kafejce. Ich spojrzenia połączyły się ze sobą. Czas i przestrzeń zastygły w magicznym krysztale cudowności i tajemnicy. Byli w środku tego kryształu. - Wyjedziesz z miasta - rzekł cicho Dawid. - Dlaczego? - zdziwiła się Merita. - Bo to ja zabiłem twego ojca. - Przecież... Jak to ty? - Proszę, nie pytaj. Wyjaśnię ci, kiedy będziemy bezpieczni. A teraz daj słowo, że zrobisz, co powiem. - Co się stało? Nie rozumiem, Dawidzie. - Nie pytaj. Wierzysz mi? - Wierzę, Dawidzie, ale... - Wierzysz mi? - Wierzę. - Tu masz pieniądze i adres - powoli przesunął ku jej dłoniom białą kopertę. - Chcę, byś dziś jeszcze opuściła to miasto. Merita popatrzyła mu w oczy i włożyła paczuszkę do kieszeni bluzy. - Musisz to zrobić. - Wiem. - Idź więc. Spotkamy się za kilka dni. Dziewczyna podniosła się od stolika, przystanęła niepewnie. - Idź - ponaglił. - Idź już. - Kocham cię. - Ja też. I został sam. Nie wierząc, że zdobył się to, i że okazało się to tak proste. Wieczorem włamał się do jej domu i zabrał kilka rzeczy. Już wcześniej zaczął rozglądać się za dziewczyną, która przypominałaby Meritę. Stary człowiek podlewał kwiatki. Dawid przystanął w drzwiach, nie przerywając rytuału. - Cóż znowu? - usłyszał pytanie. - Zabiłem ją - odparł szeptem. - Co? Mów głośniej. - Zabiłem ją, dziadku. Stary człowiek zamarł na moment, po kilku sekundach podjął przerwaną czynność. - Jak? - Rzuciła się pod pociąg. - I? - Zabiłem ją. - Nie powiesz mi nic więcej? - Wolałbym nie. Dziadek pokręcił w milczeniu głową. - Żal ci jej? - Żal. - To minie. Za tydzień, dwa. To minie. Jak wszystko. - Tak, dziadku. - Cieszę się, że to zrozumiałeś. I wiem, że nie było ci łatwo. Ale tak będzie lepiej. Wierz mi. - Tak. Kochał go jak wnuk dziadka, lecz Meritę kochał również. W niej widział swą przyszłość. Była wszystkim, czego potrzebował i nie mógł pozwolić, by odeszła bezpowrotnie. Opiekunowi dawał najwyżej pięć lat, a ona i on mieli przed sobą całe życie. Miał wybór, więc wybrał. - Cieszę się, że zrozumiałeś - powtórzył stary człowiek. - Cieszę się, Dawidzie. Wiesław Gwiazdowski Wykonawca ostatniej woli Mam dziewięciu młodych pod sobą i pełnię urząd Wykonawcy Ostatniej Woli. Moim zadaniem jest spełnianie życzeń skazańców. Tak zostało zapisane w Księdze Praw. Nikt nie może uchylić owego zapisu. Król rządzi miastem, lecz pieczę nad prawem sprawuje Rada Starszych. Prawo jest świętością, przeciw której nawet król nie może wystąpić. Siedząc w szynku nad kuflem piwa słucham rozmów i przyglądam się biesiadnikom. Gdy trunki uderzają do głów, można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy. Zaglądałem więc do knajp dość często i raczej nie żałowałem. Z racji funkcji ma twarz podlegała utajnieniu podczas publicznych wystąpień. Dobrze pomyślana ostrożność, niejednokrotnie już miałem okazję się o tym przekonać. Nieznany ogółowi, bezproblemowo poruszam się po mieście, a także zyskuję nowe znajomości. Mając za co stawiać, stawiam, nie mogę więc narzekać na brak towarzystwa. I tym razem siedziało obok mnie dwóch przedstawicieli pospólstwa, a naprzeciwko, przysłuchujący się bardzo uważnie, niewysoki wyrostek, najwyżej osiemnastoletni. Obrzucał mnie ukradkowymi spojrzeniami, których nie mogłem nie zauważyć. Udałem, że to mnie nie interesuje, że wolę przysłuchiwać się żwawej dyspucie. - Wakaba to oszust i wściekły pies - dowodził osobnik z lewej ocierając rękawem ślinę z ust. - Jego łeb już dawno powinien znaleźć się w katowskim koszu. Najlepiej w tym, którym odmierza ziarno. - Wojtak nie jest lepszy. - A nie jest. Ta maciora zasługuje na chlew bardziej niż ktokolwiek. Nie znałem wymienionych; milczałem licząc na późniejsze wyjaśnienie lub zmianę tematu na bardziej interesujący. W końcu pili za moje pieniądze. Niestety, miałem przed sobą czwarty kufel, prawie pusty, a nie wylewałem za kołnierz ani pod stół; istniała zatem możliwość, iż nie doczekam przytomnie żadnej informacji. Zastanawiał mnie dzieciak. Przegapiłem moment, w którym się przysiadł, lecz później zainteresowało mnie jego podejrzane zachowanie. Nie przepadam, gdy ktoś śledzi skrycie każdy mój ruch. To zawsze niesie ze sobą zagrożenie. Postanowiłem sprawdzić szczeniaka. Przeprosiwszy mężczyznę z prawej, wstałem od stołu i skierowałem się do wyjścia. Na zewnątrz skręciłem w biegnącą przy szynku uliczkę i przystanąłem za węgłem. Przyczaiłem się w cieniu ściany kryjącej mnie przed światłem z okien i niepowołanymi oczami. Wyrostek pojawił się natychmiast i skulił się z zimna. Rozejrzawszy się, zawrócił i wpadł na mnie. Po chwili trzymałem go nad ziemią plecami do ściany. - Coś za jeden, gówniarzu?! - warknąłem plując mu w twarz. - Puść mnie! - szarpnął się, lecz trzymałem dobrze i czułem, że zaczyna brakować mu tchu. - Mów! Chyba wypiłem zbyt dużo, bo gdy miast odpowiedzieć zaczął kopać, zwolniłem uścisk i uderzyłem go w skroń. Osunął się po ścianie i legł na ziemi, nie dając znaku życia. Wypróżniwszy się wróciłem do szynku i rozwrzeszczanego towarzystwa. Moi rozmówcy zdążyli wziąć się za łby i cała izba miała widowisko z dwóch zapalczywie wyzywających się głupców. Skrzywiwszy się zawróciłem do baru i przystanąłem przy nim opierając łokcie o blat. Stawiałem im i nie po to, by mogli się sprzeczać, powinni okazać choć odrobinę wdzięczności! Spór rozwitał wspaniale, posypały się pierwsze uderzenia. Trunek osłabiał ich siłę i celność, za to było się z czego pośmiać. Pośmiałem się zatem, lecz koniec bójki przyjąłem z radością. Piwo szumiało mi w głowie, poczucie obowiązku mogło wziąć we mnie góry i zmusić do wtrącenia się między walczących. Jako jeden z wykonawców prawa mogłem wkraczać w podobne sprzeczki. Gdy przestali, poprosiłem o piąty kufel i dosiadłem do trzech obszarpańców. Spojrzeli niechętnie i sięgnęli po kufle; łyknęło nie podejmując przerwanej rozmowy. Ale nie miałem zamiaru odejść, bo to równałoby się okazaniu słabości. No i przedwczesnej rezygnacji z towarzystwa kogoś, kto mógł dostarczyć interesujących informacji. Po nie przyszedłem. Bywały momenty, że chciałem krzyczeć w podobne im tępe mordy, kim jestem i żądać należnego szacunku. Wiedziałem, że nie przyniosłoby mi to niczego dobrego. Prawo dla nich było po to, by je łamać, a ludzie jak ja stanowili przeszkodę, którą należy usunąć. Wiedziałem, że wielu przede mną wykonawców ostatniej woli nie zmarło śmiercią naturalną. Mój poprzednik mając trzydzieści sześć lat zostawił młodą i piękną żonę i osierocił trójkę dzieci. Był zapalczywy i pewny siebie. Którejś nocy wyszedł w miasto, nazajutrz jego głowa pojawiła się na ścianie cytadeli. Zabili go tacy jak ci tu? Może w podobnej sytuacji powiedział coś, do czego i ja teraz miałem ciągoty? Może wypił za dużo i wdał się w sprzeczkę? Każdemu obrońcy prawa przed przyjęciem funkcji wpajano zasadę, by prawo stawiał przed wszystkim, nawet jeżeli miałoby kosztować to jego życie. Dlatego wielu ginęło przedwcześnie. I dlatego istniał niepisany zakaz opuszczania Cytadeli po zmroku w pojedynkę. Im dłużej jednak przebywałem w mieście, coraz częściej dochodziłem do wniosku, że Rada Starszych pozostawia w naukach ważną lukę. Choćby tę dotyczącą opuszczania Cytadeli. Wybór pozostawał wolny. Przegrywali ci, którzy ulegli pokusie. Wszak dopiero po zmroku zaczyna się w mieście prawdziwe życie. Cóż, ja również nie oparłem się ciekawości. Małymi łykami pochłaniałem piwo i wpatrując się w złożone przy kuflu dłonie strzygłem uszami. Przeczucie mówiło mi, że już niebawem coś się zdarzy. Mój niepokój nie brał się z nadmiaru trunku. Podobne ostrzeżenia miewałem już wcześniej, i najczęściej nie bez powodu. Na wszelki wypadek przestawiłem się z ostrożności na walkę. Bo pomimo grzebania mi w umyślę przez Radę nauki z Gór Pamięci nie dały się im wymazać. Wyczułem ich, gdy tylko weszli, lecz nie mrugnąwszy okiem pociągnąłem z kufla. Unosząc tym samym głowę dostrzegłem zaciekawienie w oczach siedzących obok. Albo znali wchodzących , albo wygląd nowo przybyłych rzucał się w oczy. Nie wytrzymałem i zerknąłem za siebie. Straż! Co tu robi straż? Dostrzegłem wyrostka, którego walnąłem w łeb. W następnej zaś chwili jego oskarżycielsko wyciągniętą rękę. Nie potrzebowałem niczego więcej. Wyczułem kłopoty i nie omyliłem się. Strażnicy nie znali mojej twarzy, bo znał ją jedynie król, Rada, kat oraz moi pomocnicy. Tutaj zaś nie mogłem się im tłumaczyć! Gdyby Rada dowiedziała się, że bez eskorty... Mniejsza z tym. Uderzyłem dziecko! Także noc w lochu nie uśmiechała mi się w ogóle. Było to niemal równoznaczne ze spotkaniem z katem. A to również sprowadzało się do najgorszego. Wpakowałem się w kłopoty po same uszy, nawet głębiej. Dłoń mimowolnie zacisnęła się na wiszącym pod koszulą gwizdku. Jego dźwięk zwoływał moich pomocników. Gdybym tak... Nie. To także równało się zdradzeniu tożsamości. Wstałem i uderzywszy kuflem o stół rozbiłem go na tysięczne drobiny. Nie przepadano tu za wysłannikami prawa, więc może towarzystwo okupujące szynk pójdzie za mną. Nie pozostało mi nic innego. Cokolwiek bym zrobił, obróciłoby się przeciw mnie. Wraz ze słowami starszego z trójki wstali pierwsi z siedzących przy drzwiach, zauważyłem kilku innych w głębi izby, a także cienie przesuwające się za plecami strażników i barczyste sylwetki przesłoniły wejście. W świetle lamp błysnęły ostrza noży biesiadników. Trunek zamglił mi chyba jasność dostrzegania i nagle, a już zbyt późno, zorientowałem się, że jeżeli dojdzie do mordu, wiadomość o nim nie opuści izby. Pomoc, która się ode mnie należała straży, musiałaby mnie zdradzić. Bierności sprzeciwiało się sumienie. Po części bowiem to ja ich wciągnąłem w pułapkę. Cokolwiek bym zrobił... - Są moi! - krzyknąłem uciszając pierwsze głosy i krzywiąc się teatralnie. - Są moi! Ujrzałem strach w oczach wyrostka, cofnął się i skulił opierając plecami o strażnika. Po co ich tu wezwał i co nałgał, że przyszli za nim? - Występujecie przeciw prawu! - dowodził patrolowy orientując się, że mogą się nie wywinąć z kabały. - Schowajcie, ludzie, noże! - Stul pysk! - wrzasnąłem podchodząc do nich. Usłuchał grzecznie. Schwyciwszy za kubrak wyrostka uniosłem go w górę, by zrównały się ze sobą nasze oczy. - Po coś tu wrócił? - zapytałem. - Mało ci było, szczeniaku? Po coś tu wrócił! Gadaj. - Prawo jest ze mną - odwarknął. - Prawo... - Ja jestem prawem - tchnąłem mu w twarz i odwróciwszy się wyprostowałem ręce wyrzucając go w powietrze. Przeleciał nad dwoma stolikami i z hukiem zwalił się na trzeci pociągając go na podłogę. Nie przebrzmiał hałas upadku, a dwaj stojący przede mną strażnicy zderzeni ze sobą głowami osunęli się do mych stóp. Trzeci błysnął mi nożem przed oczami. Ruchem ręki powstrzymałem stojących za nim rzezimieszków. Nie chciałem, by zginął. Odstąpiłem krok w tył i przyczaiłem pozostawiając mu pierwszy ruch. Cokolwiek zrobi i tak przegra, nie chciał więc tanio sprzedawać skóry. Uderzył z zamachu na wysokości mej szyi. Wygiąłem się w tył na palec od siebie przepuszczając czubek noża i trzepnąłem go w twarz odskakując natychmiast przed powracającym ostrzem. W tej samej chwili me palce natrafiły na stołek; oto nieoczekiwane rozwiązanie sporu. Delikatnym podbiciem palców przerzuciłem go z lewej do prawej ręki i wyprowadziłem zamach sięgając strażnika jedną z czterech drewnianych nóg. Złamała się przy zderzeniu, lecz mężczyzna trafiony ponad uchem zachwiał się i już nie mógł odzyskać równowagi. Rąbnąłem go drugi raz, tym razem siedziskiem. Sflaczał i bez czucia zwalił się na leżącą dwójkę. - Wyrzućcie ich! - warknąłem podnosząc wzrok na obdartusów sprzed drzwi. Wyszczerzyli się w uśmiechu i pierwszy błysnął nożem przyklękając. W chwili gdy ostrze drasnęło skórę na szyi strażnika, kopnąłem go w dłoń wybijając z niej broń. Reakcja była natychmiastowa. Mężczyzna zerwał się z przyklęku i zamierzył do uderzenia. Wyprzedzając je zdzieliłem go przez łeb wciąż trzymanym stołkiem. - Żadnej krwi! - warknąłem dziwnie głośno cofając do baru. - Bo co?! Obejrzałem się. Mówiącym był jeden z trójki, do której dosiadłem się po powrocie. I nagle znak zapytania przewinął się przez mój umysł, a pamięć przyniosła obraz ich twarzy, gdy ujrzeli strażników. A później wyciągniętą także ku nim rękę wyrostka. - Bo powiedziałem nie! - odparłem. - I nic tobie do tego. - A właśnie, że coś. Dwaj pozostali podnieśli się jak na rozkaz łypiąc na mnie groźnie. Przełknąłem gorzką ślinę. Gdybym się nie wyrywał, ci trzej rozprawiliby się ze strażnikami i miałbym spokój. A ja, idiota, posłuchałem sumienia. Pomyślałem, że nie wszystko stracone i da się rzecz załatwić. Nie wierzyłem w to jednak. Byłem sam, a ich było wielu. Cóż... Zamachnąłem się stołkiem i nie czekając na efekt skoczyłem ku schodom na pięterko. Sadząc po kilka stopni, po paru susach wpadłem na korytarz i z biegu uderzyłem w okno bijąc szybę i wylatując na zewnątrz. Straciłem twarz, ale zachowałem życie. Przybyłem tu z Gór Pamięci na wezwanie króla. Otrzymałem tam wychowanie i wykształcenie. Przypadek zrządził, że Mistrz wskazał właśnie mnie. Wolę jego przyjąłem z pokorą, pojechałem do miasta i klepsydry zaczęły odliczać czas mego nowego przeznaczenia. Najpierw Rada Starszych poddała mnie testom. Następnie przez rok wpajano mi zasady prawa. Dopiero po tym stałem się Wykonawcą Ostatniej Woli. Dano mi do pomocy dziewięciu młodych, bym im rozkazywał i trzymał nad nimi pieczę. Szybko przystosowałem się do warunków panujących w mieście i zacząłem wymykać się z Cytadeli, aby lepiej poznać życie zwyczajnych ludzi. W Górach stawiano ponad wszystko odosobnienie i mądrość duchową. Dzięki utrzymywanej od wieków izolacji wokół kapłanów Pamięci i ich górskich obszarów narósł w dolinach mit świętości oraz tajemnicy. W mieście po raz pierwszy usłyszałem o przypisywanej im długowieczności, a także o uprawianiu magii. Tak mówiło pospólstwo, tak twierdził król. Oczywiście, przypuszczenia te nie były zupełną bzdurą, lecz nie zawierały również całej prawdy. Ja zaś nie mogłem jej wyjawić. Wiele lat spędziłem wśród kapłanów, być może zawdzięczałem im ocalenie, a teraz mogłem korzystać w pełni z darów życia. Winien im więc byłem nie tylko uczniowską wdzięczność. Miastem rządził król, lecz prawdziwą władzę sprawowała Rada Starszych. Ona trzymała pieczę nad Księgą Praw, a nie było nad Księgę większej świętości. Zapisane w niej prawa wyznaczały cele i zasady, którymi żył plebs i rządzący. Nie było takiej mocy, która mogłaby podważyć znajdujące się w niej prawdy. Nie było mocy zdolnej je zmienić. Z litery i ducha Księgi brał swój urząd Wykonawca Ostatniej Woli. Także kat, król, strażnicy. Wreszcie moi młodzi. Pod dyktando zawartych w Księdze przypisów zbudowano miasto. Ponoć Starsi posiedli nieśmiertelność i to oni byli budowniczymi. Nikt nie widział ich twarzy, jedynie maski. A więc i nikt nie mógł potwierdzić tych domysłów ani im zaprzeczyć. O zdarzeniu w szynku zapomniałem po kilku dniach. Pochłaniały mnie intrygi na królewskim dworze, uwijałem się też z młodymi pilnując bieżących obowiązków. Jeden z wysoko postawionych został skazany na katowski topór i korzystając z przysługujących mu przywilejów zażądał w ostatnim życzeniu nocy z królewną. Jako wykonawca ostatniej woli byłem odpowiedzialny za zadośćuczynienie jego zachciance. Skazaniec miał prawo do postawienia tego życzenia, albowiem nie dość że zajmował wysoką pozycję, to jeszcze wywodził się z rodu królewskiego. Jedna z jego babek siedziała nawet na tronie i krótko samodzielnie sprawowała władzę. Po jej śmierci Rada obrała dziadka obecnego króla. Skazaniec dopuścił się zdrady najwyższego majestatu. Za to czekał go topór; tak stanowiła Księga Praw. Spotkałem się z nim zgodnie z Księgą zaraz po ogłoszeniu wyroku. Zmierzył mnie wzrokiem i ujrzałem w jego oczach wielką nienawiść. Cofnąłem się mimowolnie i odwróciłem głowę. - Chcę dziewictwa królewny - rzekł, a mnie oblały zimne poty. Absurdalność jego słów była oczywista. Pomyślałem, że to żart i zadałem formalne pytanie raz jeszcze. - Chcę spędzić noc z królewną - uściślił ze złośliwym uśmieszkiem. - Ależ ona ma dopiero czternaście lat! - rzekłem, choć nie miałem prawa wpływać na jego decyzję. Przypomniał mi o tym i zażądał widzenia się z Radą. Niestety, jego pozycja umożliwiła mu tę prośbę. Powiadomiłem o tym kata i króla. Jeszcze tego samego dnia skazaniec stanął przed starszymi. W białym habicie do kostek nie przypominał potomka władców. Lecz jego twarz wciąż wzbudzała szacunek, a oczy potrafiły zmrozić krew w żyłach. Wraz z katem stałem tuż za nim w masce osłaniającej twarz. - Przedstawiłem swe ostatnie życzenie Wykonawcy Ostatniej Woli. Wbrew prawu człowiek ów próbował odwieść mnie od mojej decyzji - więzień przerwał, chcąc dodać wagi swym słowom, lecz nikt się nie odezwał. - Zażądałem, Wysoka Rado, spędzenia nocy z królewną, albowiem umożliwia mi to ma pozycja, a w Księdze istnieje wzmianka o spędzeniu nocy z wybraną kobietą przez skazanego na śmierć. Chciałem krzyknąć, że królewna ma za mało lat, a poza tym jest jedyną następczynią tronu, z którą wiąże się ogromne nadzieje. Dziwna niemoc ścisnęła mi gardło. - To prawda - przytaknął jeden ze starszych. Nikt więcej się nie odezwał. Znaczyło to tyle, że muszę spełnić życzenie. Omal nie udusiłem się z braku powietrza. Starsi rozpłynęli się w fioletowej chmurze dając do zrozumienia, że posłuchanie skończone. Kat trzepnął mnie w plecy. Poczłapałem za nim udając, że nie dostrzegam złośliwych uśmieszków zdrajcy. Ten łajdak mógł pociągnąć za sobą i mnie. Starsi nic o mnie nie rzekli, ale wiedziałem, że byli przerażająco pamiętliwi. Tak więc wdepnąłem w niezłe gówno. Być może miało mnie ono pochłonąć. Natychmiast po rozstaniu z katem zwołałem młodych i poleciłem im odszukać dziewkę będącą sobowtórem królewny. Mieli dwa dni, trzeciego został wyznaczony termin ścięcia. Czasu było mało, a poszukiwania należało prowadzić w tajemnicy. Nie mógł paść na mnie nawet cień podejrzenia o zamierzone oszustwo. Młodzi musieli zaufać wyłącznie swym oczom, a to też nie ułatwiało zadania. Po wydaniu poleceń udałem się do kancelarii królewskiej i zażądałem widzenia z królem. Znano tu oblicze mej maski zakładanej na podobne spotkania, nie czekałem więc długo. Me stanowisko było zbyt ważne, a ostatnie wydarzenia jeszcze powiększyły jego znaczenie. Monarcha wiedział, że nie przychodzę bez powodu, więc oczekiwał najgorszego. Był sam, tak jak poprosiłem sekretarza, który oznajmiał wizyty. - Czy ma to coś wspólnego ze zdrajcą? - Z jego ostatnim życzeniem - wyjaśniłem przyklęknąwszy, zgodnie ze zwyczajem na prawe kolano. Nie wiedział dotąd, jak ono brzmi. Licząc na inny wyrok Rady nie chciałem martwić króla przedwcześnie. Przeliczyłem się. Usłyszałem westchnienie i pomruk, jaki zwykł wydawać, gdy był wzburzony. Jak na władcę bowiem miał zadziwiająco spokojny charakter. Częste wybuchy gniewu charakteryzowały z kolei jego ojca, a zarazem poprzedniego władcę; Zmarł tuż przed mym przybyciem, nasłuchałem się o nim podczas uroczystości pogrzebowych oraz po przybyciu z Gór. - Czego chce? Nabrałem w płuca powietrza. - Nocy z królewną. Władca wstał i powoli przeszedł obok mnie. Brzęk stłuczonego szkła usłyszałem w chwilę później, szkło nie zbiło się samo. Słowa dotknęły króla w najczulsze miejsce. Jak każdego kochającego ojca, który dostałby podobną wiadomość. Rozumiałem go. Gdy rzucił kolejne pytanie, to nie był już jego głos. - Czy Księga na to zezwala? - Tak, panie. Wracam właśnie z posłuchania u Rady. Starsi orzekli zgodność. Opadł ciężko w objęcia tronu i ukrył twarz w dłoniach. - Córko moja - usłyszałem zduszony szept. - Dlaczego ty? Czułem jego ból. - Wysłałem młodych na poszukiwania sobowtóra - rzekłem bez namysłu. - Być może nie wszystko stracone. Monarcha uniósł głowę. Zderzyliśmy się spojrzeniami. - Wydam rozkazy! - wykrzyknął z błyskiem w oczach. - Gwardia jeszcze dziś dołączy do twych uczniów, wykonawco. Pokrzyżujemy plany zdrajcy bez honoru. Nie uda mu się. Raptem zdałem sobie sprawę z głupoty mego wyznania. Grunt zaczął palić mi się pod nogami. - Nie, panie, wszystko musi pozostać w tajemnicy! - krzyknąłem. - Gdyby padł choć cień podejrzenia, Rada skazałaby nas obu! Ujrzałem w jego oczach zdziwienie. Później zadumę. Przyglądał mi się z wysokości tronu, a ja na przemian to czerwieniałem, to bladłem. Miałem nadzieję, że rozsądek weźmie w nim górę nad uczuciami. Rozumiałem, że kochał córkę ponad wszystko. - Jeżeli wyda się to, co uczyniłem - przerwałem ciężkie milczenie - śmierć nie minie nas obu, mój panie. Królewnie to nie pomoże. Stracić może nie tylko ojca i dziewictwo, lecz także tron i przywileje. Uciszył mnie ruchem ręki. - Dlaczego nie wykonasz swej powinności? - zapytał niespodziewanie. - Masz do tego prawo, a jednak narażasz życie, pozycję, honor! Czy masz gwarancję dochowania tajemnicy swego postępku? Rada posiadła władzę nad naszym losem, a zatem może odkryć, coś postanowił. Młodzi będą pytać. Zapewne starsi dowiedzieli się już, iż ich rozesłałeś. Dlaczego więc? - Bo żal mi, panie, twej córki - odparłem szczerze. - To dziecko zasługuje na lepszy los. Kapłani z Gór Pamięci uczyli mnie miłości i postępowania zgodnego z sumieniem. - Czy testy Rady nie wyprały cię z uczuć? Twoi poprzednicy... Chrząknąłem i głośno przełknąłem ślinę. - Wybacz, panie, ale nie odpowiem. Moje sumienie niekoniecznie musi być zgodne z nakazami prawa. Urodziłem się z nim. - Dobrze więc. Lecz jeżeli młodzi powrócą z niczym? Wysłanie gwardii, zwiększając ryzyko, zwiększyłoby też szanse. - Liczę się z niepomyślnym zakończeniem misji, królu. Ale razie nie dopuszczam do siebie podobnych myśli. - Lecz gdyby nie odnaleźli sobowtóra, co wtedy? Twe sumienie... - Wówczas, panie, oddasz mi córkę w opiekę na tę noc. Znów skrył twarz w dłoniach. Gdy ją po chwili odsłonił, w oczach miał wilgoć łez. - A zatem nic nie zdoła jej uratować? - Ja ją uratuję. To dziwne, ale wówczas wierzyłem w swe zapewnienie. Długo wpatrywaliśmy się sobie w oczy, prawie jak równy z równym. Czy zdołam dotrzymać danego słowa? Bo obok wiary pojawiły się wątpliwości. Narażałem życie, gdybym je utracił, królewna nie dowie się o tym nigdy. Cóż, nie miałem zamiaru wycofać się z powziętych decyzji, nawet jeżeli dwa nadchodzące dni miałyby się okazać najdłuższymi dniami w mym życiu. Nie mogłem! Postanowiłem łamać prawo, będąc jego wykonawcą i sługą. Nie zostałem na noc w Cytadeli, bo po godzinie zaczynałem wręcz chodzić po ścianach, choć wszystko było przede mną. Wziąłem na barki los królewny i być może całego królestwa, przytłaczała mnie świadomość ogromnej odpowiedzialności i myśl o przegranej. Postanowiłem się upić. Zalać drążącego wnętrze robaka, zapomnieć o otaczającym świecie. Trzecie piwo stanęło na stoliku, gdy ujrzałem owego wyrostka. Przez niego kilka dni temu doszło do zatargu ze strażą. Pochyliłem się nad kuflem nie chcąc, by mnie zauważył. Obserwowałem go jednak dyskretnie, wzbudzał we mnie coraz większe zainteresowanie. Zachowywał się dziwacznie. Jak? W Górach Pamięci poznałem mnichów przekładających towarzystwo mężczyzn nad kobiet. Odmieńcy zdarzali się rzadko, a ich słabość przypisywano brakowi babskiego towarzystwa. Tu jednak kobiet nie brakowało. Na samą myśl o tym poczułem wstręt. Nie sądzę, by mógł mnie dostrzec. W pewnej chwili poczułem jednak na sobie czyjś wrogi wzrok, a gdy podniosłem głowę, chłopaka już nie było. Zaintrygowany wyszedłem na zewnątrz. W mroku nie dostrzegłem nikogo, lecz znów wydało mi się, że ktoś na mnie patrzy. Skręciłem za róg udając wyjście za potrzebą i nadstawiłem uszu. Niemal natychmiast niepokojąco blisko zaskrzypiał piach. Ostrożnie wysunąłem z rękawa nóż, przygotowując się na spotkanie. Atak nie nastąpił. Być może byłem przewrażliwiony? A może człowiek skryty w mroku wyczuł, że domyślam się jego obecności? Wróciłem do szynku i zasiadłem nad kuflem. Nim dopiłem piwo, byłem pewien, że gdy wyjdę, spotkam się z kimś, kogo nie chciałbym ujrzeć. Impuls był niezwykle silny, więc nie wziąłem kolejnego kufla, by w razie zagrożenia zachować trzeźwy umysł i ciało. Kim był wyrostek? Umysł podsuwał różne odpowiedzi nie przynoszące satysfakcji. Jedynie zażenowanie. Wykonawca Ostatniej Woli boi się dziecka?! Absurd. A jednak do umysłu zakradł się kolejny robak. Przeklinając bagno, w które wszedłem, zapytałem szynkarza, czy któraś z dziewczynek jest wolna. - A jest - przytaknął ochoczo szczerząc w uśmiechu poczerniałe pieńki i szczerby. - Życzy pan szanowny rudą czy czarną? Pomyślałem o ogniu i wymieniłem pierwszą. - Trafny wybór - pochwalił człowieczek. Oszacował wzrokiem mój wygląd, wyciągnął wnioski i wymienił cenę. Zmarszczyłem brwi niby bezwiednym grymasem, obniżając ją nieco. Zabębniłem palcami o blat stołu, by suma znów poszła w dół. - Siedem? - zaproponował uniżenie. Sięgnąłem do sakiewki, monety dźwięcznie zawirowały się na stole. Szynkarz błyskawicznie je schwycił, uśmiechając się szeroko. - Izba trzecia - poinformował. - Na imię ma Astrid. Odpowiedziała od razu na pukanie, równie szybko otwarły się drzwi, ukazując szczupłą kobietę przed trzydziestką w luźno zarzuconej przezroczystej koszuli do kolan. Wyczułem opium, dostrzegłem w jej dłoniach długą lufkę, z której sączył się aromatyczny dymek. - Wejdź. Chyba nie zamierzasz przestać tak całej nocy? - Nie - odparłem, przestępując próg. Rozejrzałem się po izdebce. Bardziej odruchowo niż z zainteresowania. Wiedziałem już, że wszystkie zgodnie z przeznaczeniem, są identyczne. Okrągły stolik, dwa stołki przy nim, szafka, lustro i obszerne łóżko. Całe wyposażenie, oczywiście dochodziła tu jeszcze Astrid. - Zapalisz? - zapytała tuląc się przyjaźnie i dmuchnęła dymem. - Żonaty? - Nie - zaprzeczyłem. Zbyt przesiąknięta była opium, bym mógł wyczuć inne zapachy. - Jak lubisz? W bieliźnie? Bez? Na łóżku? Na stole? Skrępowany? A może masz własny pomysł? - zasypała mnie pytaniami. - Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. - Normalnie - odparłem krótko. - Miałeś zły dzień? Nie jesteś w nastroju? Uśmiechnąłem się. - Nie jestem. - Powiedz, czym mogłabym sprawić ci przyjemność, a uczynię to. Jestem po to, byś mógł poczuć się dobrze. Pokręciłem z niedowierzaniem głową. To dopiero mi się trafiło. A później jęczała, piszczała i wiła się niesamowicie drąc mi w uniesieniu skórę na plecach. Mimo tego udawanego czy też szczerego zaangażowania nie przestawała pociągać z lufki. Tak więc gdy skończyłem, pożegnałem się szybciutko z postanowieniem rezygnacji z dalszych usług rudowłosej Astrid. Wciąż dręczyło mnie życzenie skazańca i troska o młodych. Zadanie, które otrzymali, równało się szukaniu igły w stogu siana. Najgorsze było więc wciąż najbardziej prawdopodobne. Wiedziałem, co może mnie spotkać, gdyby więzień nie doczekał egzekucji. Na dogadanie się z katem nie liczyłem, pamiętając o jego zależności od Rady i o metodach, które starsi stosowali, gdy chcieli dociec prawdy. Dla nich, podobnie jak i kapłanów z Gór Pamięci, Księga Praw była najwyższym dobrem i złamanie któregokolwiek z jej przepisów było czymś niewyobrażalnym. Według legend i nauk od Księgi zależał porządek świata. Ona także stworzyła naszego Boga. Oczywiście starsi nie byli wszechwiedzący, zawsze można spróbować uniknąć odpowiedzialności. Z szynku skierowałem się wprost ku Cytadeli. Nie przypuszczałem, by o tej porze zagrożenie, które wcześniej wyczułem, było nadal aktualne. Dawno minęła północ i po mieście włóczyły się jedynie psy i nieprzytomni bywalcy knajp. A także, nawołująca się gwizdkami, Straż, której najmniej się obawiałem. Latarnie płonęły przed budynkami, wiał zimny wiatr. Po niewczasie zorientowałem się, że u Astrid został mój płaszcz. Nie chciało mi się wracać, więc teraz kuliłem się z zimna. - Spędzisz ze mną noc? Zerknąłem w bok wyłapując z ciemności niewyraźny cień. Powoli odwróciłem się wysuwając z rękawa nóż. Rozpoznałem pytającego. Mógł jednak nie być sam. A wówczas... Wyszedł z cienia, gdy znalazł się o krok, wymierzyłem mu cios w szczękę. Gdy upadł, przydusiłem go nogą. - Za mało ci było? Za mało! Próbował wierzgać, ale zaraz przestał. - Nie masz prawa! - wrzasnął. Nie mógł złapać powietrza, więc wyszło to żałośnie i śmiesznie. - Za kogo ty się, chamie, masz?! Naparłem mocniej, przerywając te wyzwiska. Parsknął i rozpaczliwie się wijąc zaczął ze świstem łapać powietrze. - I jak? - zapytałem pochylając się do wykrzywionej bólem twarzy. - Kto tu jest chamem? Uniosłem nogę pozwalając wyrostkowi złapać oddech, a zarazem dając mu szansę na odpowiedź. - Odpowiesz przed katem - wykrztusił. Cofnąłem się o krok. Twarz chłopaka! Tak. Z bliska i na trzeźwo wszystko wyglądało inaczej, wyraźniej, lepiej. - Jak masz na imię? - zapytałem tknięty nagłym przeczuciem. Kaszląc usiadł z rękami przy piersi. - Bo co? - Bo kogoś mi przypominasz. Uniósł głowę. - Kogo? - Swego ojca. Chwilę trwał w bezruchu. Nagle zerwał się i odbił pod ścianę majaczącego z tyłu budynku. Skoczyłem za nim, a nóż zawirował mi w dłoni. Wypchnąłem go przed siebie opierając o szyję chłopaka. - Jeżeli chcesz, spędzę z tobą noc - warknąłem. - A potem opowiem o niej twemu ojcu i całemu miastu. - Nie wierzę, że go znasz. Udowodnij. Uśmiechnąłem się opuszczając nóż. Poczułem satysfakcję widząc jego przerażoną twarz. Bo nie zdarzało się, aby syn dowódcy straży włóczył się nocą po szynkach, zaczepiając mężczyzn. Odmieńcom nie powierzano odpowiedzialnych stanowisk, byli jak trędowaci. Wyjątek stanowili kapłani z Gór Pamięci, lecz i na otaczającym ich szacunku tej były rysy. Poza tym to zupełnie inny świat. I nawet ci, którzy jak ja spędzili wśród nich większą część życia, nie mogli powiedzieć o nich nic ponad to, co ci sami im przekazali. Tak wytworzono aurę świętości i tajemnicy. - Udowodnij! - powtórzył zaczepnie wyrostek. - No, udowodnij! - Już się boisz - zauważyłem wsuwając nóż w rękaw. - Nałożyłeś zbyt mało makijażu. To po pierwsze. A po drugie, właśnie mi się przypomniało, jak przed kilkoma dniami wróciłeś ze strażnikami, choć wiedzieli, czym to grozi. Weszli z tobą do szynku. Dlaczego? Nie czekałem na odpowiedź. Odwróciłem się i z lekkim sercem pomaszerowałem w głąb ulicy. Być może zyskałem wroga, być może sprzymierzeńca. Nie było to jasne. Nie poszedł za mną. Nie pożegnał też żadnym przekleństwem. Synowie zawsze byli dumą swych ojców. Gdy zaś rodzili się odmieńcami, duma zamieniała się w niesmak, a nawet w hańbę. Nękany koszmarami budziłem się cztery razy, nim nadszedł dzień. Przez zakratowane okna Cytadeli wpadły pierwsze promienie słońca, a więc młodzi powinni już zacząć swą misję. Wyjrzałem na zewnątrz, sięgając wzrokiem tam, gdzie kończyły się zabudowania, a zaczynały równiny. Gdybyż choć mieli wizerunek królewny! Miasto jeszcze spało. Na ulicach widziałem tylko straże. Pomimo ograniczeń utrzymywały porządek, zaś miejsca o szczególnym zagrożeniu były pod stałą obserwacją. Nie zawsze miasto prawa godne było tej nazwy. Przeczyło jej samo życie, które nie dawało się zamknąć w przepisach z Księgi. To z kolei czyniło je wartym przeżycia. Gdzieś za setką zamglonych horyzontów wznosiły się Góry Pamięci. W chwilach zadumy oglądałem je oczami wspomnień. Były momenty, że tęskniłem. Mimo panującego tam rygoru, surowości we wszystkim i bezgranicznej samotności. Jedynie nauki odbywały się w kilkunastoosobowych grupach. Prowadzący je kapłan przypominał zawsze o zabiegu zmiany twarzy, który spotykał każdego odchodzącego z Gór. Nawet nie pamiętałem swego poprzedniego oblicza. Dlatego nie rozpoznałbym dziś członków mej grupy. Nie odnalazłbym też jaskini, w której spędziłem większą część życia. Tak było. Tak mówiły księgi. Zszedłem na dół, do podziemi Cytadeli, w których urzędował kat. Właśnie rozkładał planszę do gry w czarne i białe pionki. Skłoniłem nieznacznie głowę. Odpowiedział tym samym i wskazał miejsce przy stole. - Czekałem na siebie, wykonawco - oznajmił nie unosząc wzroku znad planszy. Kiedyś potrafił wyprowadzić mnie z równowagi swoją wystudiowaną obojętnością, lecz z czasem przyzwyczaiłem się i nie brałem już jego pozy do serca. - Dlatego zszedłem - odparłem grzecznie, siadając na ławie. - Wybrałem czarne. Chyba nie masz nic przeciwko? - Lubię biel. I tak zaczęliśmy zmagania. Były naszym codziennym rytuałem służącym do zabicia nudy. Przy okazji gry i pogawędki sprawdzaliśmy swe umiejętności strategiczne i szybkość podejmowania decyzji. W środku partii kat zapytał: - Mogę wiedzieć, po co rozesłałeś młodych? - Nie. Twój ruch - odparłem zrzucając z planszy czarny pionek. Odpowiedział z iście katowską precyzją zmuszając mnie do posunięcia, które też kończyło się utratą pionka. Wciąż jeszcze się uczyłem. W Górach pojęcie zabawy było nam obce. Ćwiczyliśmy umysł i ciało stosując inne metody niż ludzie w dolinach, aczkolwiek zdarzało się, że nauczyciele zadawali nam wymyślne łamigłówki, które niejednego przyprawiały o zawrót głowy. Teraz wydawało mi się, że wprowadzenie do nauki podobnych gier mogłoby wnieść wiele dobrego. Choć drewniana plansza nie była odzwierciedleniem rzeczywistości, a przestawiane się po niej kukiełki tylko udawały ludzi. Jednocześnie była to dobra zabawa i umilenie czasu. - Co prawda, to tylko pogłoski - rzekł kat strącając mi kolejnego zawodnika - lecz ściany, jak wiesz, mają uszy. Doszło mnie co nieco. Zapatrzyłem się na planszę szukając wyjścia z pułapki, którą mi przyszykował. Przy okazji, ciekawe, ile z tego, co gada, jest prawdą, a ile domysłem. Wiadomo, wyruszenie młodych z Cytadeli nie dało się ukryć. Znający ten fakt mógł wiązać zdarzenia. - Ano, ściany mają uszy - powtórzył kat. - Jesteś innego zdania? - Dlaczego? - Ano, bo zastanawiałem się, co będzie, gdy dowie się o tym Rada. - Twoja głowa w tym, aby się nie dowiedziała. - O, to coś nowego. Pomyślałem, że w tej sytuacji zwlekanie nie ma sensu. - Widziałem wczoraj twego syna. Włóczył się nocą zaczepiając męż... - Dość! - nim dokończyłem dwie pięści, jak bochny, uderzyły w stół. Wstał i odszedłszy pod ścianę zatrzymał się plecami do mnie. Zapewne po to, bym nie widział jego twarzy. - Kto jeszcze o tym wie? - zapytał. - Tylko ty i ja. Na razie. - Rada się nie dowie - zapewnił szybciej niż mogłem się spodziewać. - Ode mnie również. Noc zastała mnie w szynku, pochylonego nad kuflem. Po zasadniczej rozmowie z katem rozgrywka nie kleiła się tak jak na początku, więc zakończyliśmy ją szybko i rozstaliśmy się nie bez wrogości. Na szczęście znalazł się w gorszej sytuacji niż ja. Byłem bezgranicznie pewien dochowania tajemnicy przez młodych i króla, zaś do udowodnienia skłonności syna kata nie byłem osobiście potrzebny. Miałem go w garści. I nie bałem się zamachu. Dopiłem trzecie piwo i podnosiłem się, by wziąć następne, gdy otwarły się drzwi. W chłodnym podmuchu wiatru ukazały się twarze, których nie mogłem zapomnieć. Siadłem na powrót. Czwórka nożowników zatrzymała się przed stołem szynkarza plecami do mnie. Przemknęło mi, by ulotnić się niepostrzeżenie. Tak uczyli kapłani radzący unikania kłopotów, których można uniknąć. Ale natychmiast pojawiła się druga myśl, ukształtowana przez miasto, że ucieczka przed niewiadomą byłaby tchórzostwem. Tak więc wstałem i wziąłem czwarty kufel. Me przyjście zostało zauważone i gdy odwróciłem się, odchodząc, ciężka dłoń klapnęła mi na ramię. - Hola, piwoszu. Nie tak szybko. Odwróciłem się stając bokiem. - Słucham? - Nie poznajesz? Robił wrażenie spokojnego obywatela. Wiedziałem, że to pozór. - Spotkaliśmy się kilka dni temu u Ygora - wyjaśnił. - Przypomnij sobie, no - i z uśmiechem na przyjaznej twarzy poklepał mnie po policzku, dając do zrozumienia więcej niż mogło się wydawać. Zastanawiałem się tylko chwilę. - Przypominam sobie - rzuciłem i odstawiwszy kufel na stół szerokim gestem objąłem mężczyznę. Przycisnąłem go do siebie, aż chrupnęło. - Wybaczcie, przyjaciele - odsunąłem nożownika na wyciągnięcie rąk i puściwszy, pozwoliłem, by osunął się na podłogę. - Wybaczcie, że zapomniałem. Byli szybcy. Nie znali się na żartach. Nim zdążyłem odskoczyć, przed oczami błysnął mi nóż. Poczułem draśnięcie na policzku, zamach powrotny minął mnie o włos. Odbiłem w tył, nagłym strzepnięciem ramion wysuwając z rękawów noże. Zalśniłem ostrzami przed ich ślepiami. Nie zrozumieli mnie należycie. Nagle miast jednego pojawiło się sześć ich szerokich ostrzy. Ze swymi dwoma wydałem się zupełną pomyłką w tym gronie. Cofnąłem się zawadzając nogami o stół i stanąłem mimowolnie. Zbyt późno wyczułem zagrożenie, pojawiło się niespodziewanie, nie mogłem mu zapobiec. Poczułem uderzenie w tył głowy. Nogi ugięły się, ściągając mnie na kolana. Odleciałem nie rozumiejąc. Przebudzenie nie było miłe, czaszka tętniła bólem, a gardło domagało się wody. Usta miałem w ogniu, płomień wibrując drążył dziurę w głowie i piersiach przynosząc ból. A jednak, pomimo cierpienia, żyłem. Powinienem być martwy, nie byłem. Lecz płonący umysł nie potrafił wyjaśnić dlaczego. Uniosłem powieki i omal mnie nie zemdliło od nagłego zawirowania w czaszce. Dobrze oberwałem, nie ma co. Pomyślałem, że gdy wrócą młodzi, zrobi się porządek. Nie ujdą! Teraz jednak musiałem się dowiedzieć, gdzie jestem i dlaczego wciąż żyję. Czułem ręce i nogi, i płuca, bo oddychanie przychodziło mi z trudem. Powoli uniosłem się na łokciach i odczekawszy moment znów otworzyłem oczy. Tym razem zniosłem to dobrze i gdy wzrok mi się wyostrzył, ujrzałem stolik, lampę, dwa krzesła i zamazany obraz na ścianie. A więc nie leżę w rynsztoku czy jeszcze gorszym miejscu. Pojawiło się pytanie: któż był tak dobry, że się mną zaopiekował? Powoli opadłem i zacząłem grzebać w pamięci próbując sobie przypomnieć. Nie mogłem. Uderzenie w szynku odcięło mnie od rzeczywistości. Dałem się. Jak szczeniak. Minęła wieczność, nim usłyszałem kroki. Uniósłszy z trudem powieki wpatrzyłem się w drzwi. - Ty?! - nie mogłem powstrzymać zdumionego szeptu. - A ja - odparł hardo. - Widzę, że jeszcze żyjesz. - Żyję. - Niedługo żeś powalczył. Nie krył drwiny. Tym razem ją rozumiałem. - Jak się tu dostałem? - zapytałem wodząc za nim wzrokiem, dopóki nie usiadł przy stole. W świetle lampy młoda, pokryta makijażem twarz wydawała się trupio blada i nierzeczywista. Róż policzków stracił swą barwę, a czerwone usta uwydatnione ponad miarę zdawały się należeć do błazna. Był nim. Wzruszył ramionami. - Przypadek, przyjacielu - odparł. - Szukałem cię i tak się złożyło, że znalazłem. Przypadek. - Nie byłeś sam. - Nie. Gdybym był, nie rozmawiałbyś teraz ze mną. - Winny ci jestem podziękowanie. - Och, nie kłopocz się. Spędzenie z tobą nocy to prawdziwa przyjemność. Nie pamiętałem nic i nic nie mogłem sobie przypomnieć. Miałem nadzieję, że to tylko słowa. - Nawet utrata przytomności nie wstrzymuje pierwotnych instynktów - zakpił. - Zaręczam ci. - Długo leżę? - przerwałem mu. Dalszej opowieści o tym, co się działo wbrew mej świadomości, mógłbym nie znieść. Czułem, że nie mówi prawdy, lecz nawet wymysły były mi wstrętne. - Noc, dzień. Mamy kolejny wieczór, przyjacielu. Ładnie. Wpadłem w sieć. Tymczasem młodzi powinni już kończyć poszukiwania. Musiałem wrócić do Cytadeli! Tylko jak? O własnych siłach nie dałbym rady. A prosić tego o pomoc? - Mam również twe noże - poinformował wyrostek unosząc je w górę. - I ten bardzo interesujący, rzec można, mechanizm z rękawów. No, tak. Nagle zdałem sobie sprawę, że leżę całkiem nagi. Mogło to potwierdzić słowa chłopaka. Miał mnie. A zatem? - Muszę dostać się do Cytadeli - szepnąłem z trudem. - Czyżby? A mógłbym wiedzieć po co? - Wyjaśnię ci w swoim czasie. Teatralnie uniósł się na rękach. - Nie ma mowy! Teraz albo... - Dobrze - wpadłem mu w słowo. - Ale i tak nie uwierzysz. A poza tym jeżeli zdradzisz się z tym komukolwiek, młodzi rozniosą cię na strzępy. - Jacy młodzi? - Moi. - Nie wierzę. - Uwierz. Zapadło milczenie, więc przymknąłem powieki, by chwilę odpocząć. Powoli wracałem do siebie, lecz byłem tak słaby, iż byle podmuch mógł przenieść mnie w nieświadomość. A tego wolałem się wystrzegać. - Nie wierzę - powtórzył wyrostek zmuszając mnie, bym na niego spojrzał. - Skąd wiedziałbym, że twoim ojcem jest kat, a zarazem dowódca straży? Zastanów się. Twarzy kata nie znali nawet podlegli mu strażnicy - znana im była jedynie twarz dowódcy straży. Że była to jedna i ta sama osoba, wiedziałem tylko ja, Rada Starszych i król. We wszystkim kryła się pilnie strzeżona tajemnica. Przecież o tym, że kat ma syna, sam dowiedziałem się przez przypadek dopiero przed dwoma dniami. Myśląc o tym uświadomiłem sobie, że chłopak musi zginąć. - Zaprowadzę cię - powiedział nagle. Na chwilę wyszedł. Wrócił z moim odzieniem. Potem pomógł mi się ubrać i wziąwszy pod ramię wyprowadził z izby. Na ulicy przystanęliśmy, bym mógł nabrać tchu. Zmęczyło mnie zwłaszcza zejście po schodach. Kilkakrotnie, nim doszliśmy, pociemniało mi w oczach. A nie przebyliśmy nawet jednej dziesiątej dystansu dzielącego nas od Cytadeli. Zacząłem wątpić w powodzenie. - Masz silny organizm - rzucał chłopak wnerwiające komplementy. - Chciałbym mieć takie ciało. Możesz być z niego dumny. Wierz mi, że ci go zazdroszczę. Nie próbowałem odpowiadać. Uniemożliwiały mi to zaciśnięte z bólu zęby. A jednak doszliśmy, choć chwilami odmieniec musiał mnie wlec. Cieszył się przy tym jak głupek racząc mnie gadkami, jaką to sprawia mu niesłychaną przyjemność. On włożył klucz w drzwi i na me polecenie zamknął je za nami. Później przywołał gwizdkiem młodych. Jak się domyślałem, już wrócili. Na górze wspólnie położyli mnie na łożu. - Nie znaleźliście - bardziej stwierdziłem niż zapytałem. Milczeniem potwierdzili me domysły. Zerknąłem na stojącego z boku syna kata. Czy jego śmierć mogła mi pomóc? Denerwował mnie, ale zawdzięczałem mu życie. Po naszym ostatnim spotkaniu mógł nabrać do mnie uprzedzeń, a jednak mi pomógł, mimo odmienności zdań. Wytłumaczenie, że po prostu przypadłem mu do gustu, nie mieściło mi się w głowie. - Odprowadźcie go do wyjścia - szepnąłem do młodych. Nie rzekł ni słowa i jego szczęście. Jutro w południe ma się odbyć egzekucja zdrajcy. Boże mój?! - Dwóch pójdzie do króla - oznajmiłem. - Dam wam list uwierzytelniający. Naprędce skreśliłem kilka słów i zapieczętowałem je swym znakiem. Na szczęście, zmrok zapadał o tej porze roku dość szybko i miałem jeszcze czas na spełnienie swej powinności. - Pospieszcie się - ponagliłem. - Jeżeli będzie trzeba, zwiążcie króla. Nie miałem innego wyjścia. Liczyłem tylko na zrozumienie i zaufanie monarchy. Pozostawało mi rozmówić się z katem. Lecz w takim stanie nie mogłem do niego zejść. Znów zatem wysłałem młodych. Przybył natychmiast, w rytualnej masce na twarzy. - Już czas, wykonawco! - zawołał od progu, lecz od razu zmienił ton. - Cóż się stało? - Źli ludzie, kacie - uśmiechnąłem się, próbując wyrwać się z uścisku narastającej słabości. - Kto?! - Pomówimy o tym później. Twój syn ocalił mnie od śmierci. Zamarł. Lecz tylko na moment. - Cóż zatem zamierzasz, wykonawco? - Posłałem po królewnę. - Jednak. - Tak. Przybędzie tu niebawem. - Jednak. - Niezupełnie. Przypomnij sobie, co powiedział skazaniec i zastanów się, dlaczego Rada wyraziła zgodę na coś, co w naszym odczuciu jest sprzeczne z prawem. - Dlaczego? - Bo spędzenie nocy nie jest równoznaczne... - głos załamał mi się i pociemniało w oczach. - Pamiętacie... Ona nie ma jeszcze lat. To niegodne. I nie jest równoznaczne. Nie dokończyłem. Zamazały się obrazy, głos uwiązł mi w gardle. Zapadłem w nieświadomość i inny świat. W miejsce, o którym uczyli kapłani z Gór Pamięci, miejsce, w którym oddalał się ból, a słowo nierzeczywistość nabierało kształtów. Po tej stronie ludzkiego życia było zupełnie inaczej. Nawet strach odchodził w niepamięć. Przebudzenie przyszło rankiem. Zniknęły sny o lepszym świecie, wróciło życie i niepewność, czy pomocnicy zrozumieli, co chciałem powiedzieć. Stali obok, gdy otworzyłem oczy. - Długo spałem? - Całą noc, mistrzu. - Co z królewną? - Jest z ojcem. Przez całą noc byliśmy przy niej. - Zatem nie? - Zdrajca nawet jej nie tknął. - Bogu dzięki. Tego było mi trzeba! Nagle poczułem się dziwnie lekko. Nagle pojawiło się uczucie głodu i gotowość jego zaspokojenia. Już drugą noc nie miałem nic w ustach. - Egzekucja w południe? - zapytałem jeszcze. - Tak, panie. - Zjadłbym teraz. Musieli być przygotowani, gdyż natychmiast uraczyli mnie gorącym rosołem, ponoć najlepszym na odzyskanie sił. Unieśli mnie trochę i oparli plecami o poręcz łóżka, ale karmić się im nie pozwoliłem. Pułapka tkwiła w przyzwoleniu Rady Starszych i słowach zdrajcy. Albowiem powiedział mi: Chcę dziewictwa królewny. Radzie zaś: Chcę spędzić noc z królewną. To nie jest równoznaczne. Dlatego Starsi pomimo czternastu lat królewny przystali na wypełnienie jego życzenia. Dostrzegali zagrożenia, lecz zinterpretowanie żądania skazańca pozostawili odważnie memu sumieniu i domyślności. Muszę przyznać, że zrazu nie wykazałem tego drugiego zbyt wiele. Późno doszedłem do właściwego rozwiązania, lecz na szczęście nie za późno. Cóż, otrzymałem nauczkę. Rozmyślając przeleżałem czas dzielący mnie od egzekucji, a gdy głos dzwonu obwieścił jej nadejście, wspierany przez pomocników podszedłem do zakratowanego okna. Na zewnątrz padał śnieg. Pierwszy tej jesieni, dziwny na pierwszy rzut oka, po długim lecie. W dole zgromadził się tłum żądny krwi i widowiska. Nieczęsto Kat ścinał członka dworu królewskiego. Lud szemrał swoim zwyczajem, wystarczająco głośno, by harmider pokonawszy odległość dotarł aż tutaj. Przez chwilę przyglądałem się ciżbie, po czym przeniosłem wzrok na wystawiony pod Cytadelą piedestał. W purpurowym habicie i z kapturem zasłaniającym twarz, skrytą i tak pod rytualną maską, tuż przed drużyną straży, opierając dłonie na stylisku potężnego topora, stał kat. Wyglądał tak dostojnie, że wzrok do niego lgnął. Przypomniał mi sobą o swym synu. - Pamiętacie chłopaka, który był tu wczoraj? - zapytałem nie odrywając spojrzenia od szafotu. - Tak, panie - odparli chórem. - Być może trzeba będzie go zabić - wyjaśniłem, dostrzegając jednocześnie prowadzonego przez strażników skazańca. Ciżba zawyła wznosząc ramiona. Dziwna radość i ożywienie uwidaczniały się zawsze, gdy pojawiał się więzień. Teraz również. Pobiegłem pamięcią w przeszłość próbując sobie przypomnieć, która to już ma egzekucja. Chyba dwunasta. Myliły mi się liczby. Ból po uderzeniu, mimo iż próbowałem o nim zapomnieć, nagłymi atakami przypominał o sobie i nie pozwalał skupić myśli. Kat zaczął odczytywać wyrok. Zgodnie z procedurą, od której nie było odstępstw. Nie dostrzegłem króla. Widocznie cieszył się ze szczęśliwego rozwiązania problemu i był z córką. Rozumiałem go. Nie oczekiwałem podziękowań. - Dopuścił się zdrady majestatu. Tak. Skazaniec ukląkł pochylając głowę, a ramiona kata wzniosły topór. Ostrze z pomrukiem tłumu opadło w dół. Wiele dni później dowiedziałem się, że kat osobiście wykastrował skazańca, a następnie odciął mu język. Wiedział, że może stracić życie, uczynił to jednak i nawet mnie nie wyjawił tajemnicy. Podziękowałem mu, w imieniu króla i swoim, gdy stojąc obok patrzyłem wraz z nim na grób jego syna. Taka była kara Rady.