Raymond E. Feist ODPRYSKI STRZASKANEJ KORONY (Tłumaczył Andrzej Sawicki) Jonowi i Anicie Eversonom, którzy byli ze mną od samego początku. Podziękowania Jak zwykle w takich przypadkach jestem dłużnikiem wielu ludzi, bez pomocy których ta książka nie powstałaby. Dziękuję więc: Pierwotnym twórcom Midkemii, Steve'owi Abramsowi i Jonowi Eversonowi, oraz reszcie Bandy Marków Nocy Czwartkowo-Piątkowych. Bez ich pomysłowości i kreatywności kraina ta byłaby znacznie uboższa. Moim wydawcom za niezachwianą wiarę i ciężką pracę. Entuzjazm i pomoc „przekraczające zwykłe granice” okazała zwłaszcza Jennifer Brehl, dzięki należą się jej w równej mierze za pracę i przyjaźń. Mojemu dobremu przyjacielowi i agentowi, Jonathanowi Matsonowi, za to, że zawsze był. Mojej żonie, Kathlyn S. Starbuck, za więcej, niż mógłbym wymienić, i za to, że jest najlepszą pierwszą czytelniczką, o jakiej można byłoby marzyć. I tym wszystkim, którzy przysłali listy z zarzutami lub pochwałami, dając mi znak, że gdzieś tam ktoś czyta moją pracę. Czas nie pozwala mi na to, by na wszystkie odpowiadać, ale wszystkie czytam. I Seanowi Tate'owi, twórcy postaci Malara. Postaci występujące w naszej opowieści: Acaila - przywódca eldarów z dworu Królowej Elfów Adelin - elf z Elvandaru Aglaranna - Królowa Elfów w Elvandarze, żona Tomasa, matka Calina i Calisa Akee - góral Hadati Akier - porucznik z „Królewskiego Buldoga” Aleta - młoda kapłanka Świątyni Arch-Indar Asham Ibin Al-Tuk - generał keshański Avery Karli - żona Roo Avery Rupert „Roo” - kupiec z Krondoru Boyse - kapitan z oddziałów Duko Brian - Diuk Silden Calhern Thomas - pełniący obowiązki porucznika gwardii przybocznej Calin - dziedzic tronu Królestwa Elfów, brat przyrodni Calisa, syn Aglaranny i Aidana Calis - „Orzeł Krondoru”, osobisty agent i wysłannik Księcia Krondoru, Diuk Dworu, syn Aglaranny i Tomasa, brat przyrodni Calina Chalmes - przywódca magów ze Stardock Chapac - bliźniaczy brat Tilaca, syn Ellii d'Lyes Robert - mag ze Stardock de Savon Luis - weteran, współpracownik Roo Delwin - Konstabl z Krondoru Desgarden - fechmistrz z Krondoru Dokins Kirby - drobny złodziejaszek i informator ceklarzy z Krondoru Dominik - opat opactwa Ishapa w Sarth Duga - kapitan najemników z Novindusa Duko - generał armii Szmaragdowej Królowej Ellia - elfka z Elvandaru, matka Chapaca i Tilaca Enares Malar - sługa znaleziony w dziczy Erland - brat Króla, stryj Księcia Patricka Fadawah - generał, dawny wódz naczelny armii Szmaragdowej Królowej, samozwańczy Król Morza Goryczy Francine „Francie” - córka Diuka Silden Greylock Owen - Konetabl Rycerstwa w armii Księcia Hammond - porucznik armii królewskiej Herbert z Rutherwood - skryba z Port Vykor Jacoby Helen - wdowa po Randolphie Jacobym, matka Natally i Willema Jallom - kapitan z armii Duko Jameson Dashel „Dash” - młodszy syn Aruthy, wnuk Jamesa Jameson James „Jimmy” - starszy syn Aruthy, wnuk Jamesa Kahil - szef służby wywiadowczej Fadawaha Kaleid - mag, członek starszyzny Stardock Leland - syn Richarda z Mukerlic Livia - córka Lorda Vasariusa Mackey - sierżant gwardii pałacowej Matak - stary żołnierz służący pod rozkazami Duko Milo - właściciel gospody Pod Szpuntem w Ravensburgu, ojciec Rosalyn Miranda - czarodziejka, przyjaciółka Calisa i żona Puga Nakor Isalańczyk - szuler, mag, przyjaciel Puga i Calisa Nardini - kapitan zdobytego okrętu quegańskiego Nordan - generał armii Fadawaha Pahaman - Tropiciel z Natalu w Elvandarze Patrick - Książę Krondoru, syn Księcia Erlanda, bratanek Króla i Księcia Nicholasa Pickney - urzędnik miejski z Krondoru Pug - mistrz magii, Diuk Stardock, kuzyn Króla, dziadek Aruthy, prapradziadek Jimmy'ego i Dasha Reese - złodziej z Krondoru Richard - Earl Mukerlic Riggers Lysle - przywódca Szyderców Rosalyn - córka Mila, żona Rudolpha, matka Gerda Rudolph - piekarz z Ravensburga, mąż Rosalyn, przybrany ojciec Gerda Runcor - kapitan z armii Duko Ryana - smocza panna, mogąca zmieniać kształt w ludzki, przyjaciółka Tomasa i Puga Shati Jadów - porucznik z kompanii Erika Sho Pi - dawny towarzysz Erika i Roo, uczeń Nakora Songti - kapitan z armii Duko Styles - kapitan „Królewskiego Buldoga” Subai - kapitan Królewskich Krondorskich Tropicieli Talwin - szpieg i wywiadowca pracujący dla Aruthy Tilac - syn Ellii, bliźniaczy brat Chapaca Tinker Gustaf - więzień i towarzysz Dasha, późniejszy stróż prawa i Konstabl Tomas - wojenny wódz Elvandaru, małżonek Aglaranny, ojciec Calisa, dziedzic mocy Ashen-Shugar Trina - złodziejka, Mistrzyni Dnia Szyderców Tuppin John - złodziej, szef krondorskich opryszków Vasarius - quegański szlachcic i kupiec von Darkmoor Erik - kapitan Szkarłatnych Orłów Calisa von Darkmoor Gerd - Baron Darkmoor, syn Rosalyn i Stefana von Darkmoor, bratanek Erika von Darkmoor Mathilda - Baronowa Darkmoor, babka Gerda Wendell - kapitan z Krondoru Wiggins - ochmistrz dworu Patricka Wilkes - żołnierz armii Erika Zaltais - ? Księga czwarta Opowieść o braciach Obowiązek musi się opierać na ufności. Benijamin Disraeli Earl of Beaconsfield Tancred, księga II, rozdz. l Prolog Generał zapukał. - Wejść - odezwał się samozwańczy Król Morza Goryczy, podnosząc wzrok znad pospiesznie napisanej notatki, którą podał mu właśnie szef jego wywiadu, kapitan Kahil. Do komnaty, strząsając śnieg z płaszcza, wszedł generał Nordan. - Wasza Królewska Mość znalazł sobie zimny kraj do władania - rzekł z uśmiechem. Kahila powitał krótkim kiwnięciem głowy. - Ale przynajmniej jest tu pod dostatkiem żywności i drewna na opał - odpowiedział Fadawah, dawny naczelny wódz armii Szmaragdowej Królowej, obecny władca Ylith i okolic. Machnął niedbale dłonią na południe. - Wciąż jeszcze docierają do nas aż z Darkmoor maruderzy, którzy w bardzo mrocznych barwach odmalowują sytuację w Zachodnich Dziedzinach. Nordan wskazał dłonią krzesło i Fadawah przytaknął przyzwalająco. Choć byli starymi towarzyszami broni, w czasie gdy Fadawah przygotowywał się do wiosennej kampanii, obaj przestrzegali formalności. Policzki generała wciąż jeszcze pokrywały rytualne blizny, pozostałe po przysiędze lojalności Pantathianom. Zastanawiał się, czy nie poprosić o pomoc jakiegoś uzdrawiacza lub kapłana, aby pomogli mu pozbyć się tych znaków, ponieważ kiedy się zorientował, że Wężowi Kapłani byli tak samo oszukiwani jak i on, zabił ich ostatniego najwyższego kapłana. Uważał, że nie jest już nikomu niczego winien. Był panem samego siebie i własnej woli, stał na czele własnej armii, stacjonującej w bogatym kraju. Kahil jednak przypomniał mu, że blizny - choć były upokarzające - budziły strach i szacunek jego łudzi. Szef wywiadu służył Szmaragdowej Pani, zanim ta padła ofiarą demona, a później, po zmianie dowództwa w armii najeźdźców, udowodnił, że jest wiernym i godnym zaufania doradcą. Wedle ostatnich szacunków ponad trzydzieści tysięcy ludzi dotarło na południe prowincji Yabon. Zorganizował ich, znalazł dla nich kwatery, porozsyłał oddziały, a teraz kontrolował wszystkie ziemie od Ylith na południe po Questor View, na północ do Zun i ku zachodowi po miasto Natal, przejęte w większej części przez jego ludzi. Zajął też Hawks Hollow, niewielkie miasteczko nad ważnym przejściem przez góry na wschód. - Niektórym nie podoba się myśl o zostaniu tutaj - stwierdził Nordan. Krępy wojak potarł dłonią pokryty szczeciną podbródek i odchrząknął. - Mówią o znalezieniu statku i powrocie za morze. - Powrocie do czego? •- spytał Fadawah. - Do spalonych ziem, gdzie grasują barbarzyńcy ze stepów? Poza warowniami krasnoludów w Górach Ratn'Gar i kilkoma plemionami Jeshandi, którym udało się jakoś przetrwać na północy, co tam zostało z cywilizowanych krajów? Ostało się choć jedno miasto? Jakieś zapasy żywności? - Podrapał się w głowę. Miał na niej jeden długi kosmyk włosów, resztę czerepu golił, co też stanowiło pozostałość po kulcie Szmaragdowej Królowej. - Powiedz tym, co gadają o powrocie, że jeśli wiosną znajdą jakiś statek, mogą odpłynąć wedle woli. - Zapatrzył się w przestrzeń przed sobą. - Nie będę zatrzymywał nikogo, kto nie jest gotów mi służyć. Czekają nas ciężkie boje. - Z królewskimi? - A co, sądzisz, że będą siedzieli z założonymi rękoma? Że nie będą próbowali odbić tych ziem? - Nie, ale w Krondorze i pod Darkmoor ponieśli ciężkie straty. Jeńcy mówią, że w polu nie zostało im zbyt wielu ludzi. - To byłoby prawdą, gdyby nie ściągnęli tutaj Armii Wschodu - odparł Fadawah. - Ale jeżeli ją tu sprowadzą, musimy być gotowi. - Cóż - odpowiedział Nordan. - Nie dowiemy się aż do wiosny. - To tylko trzy miesiące. Musimy się przygotować. - Macie jakiś plan? - Zawsze mam jakiś plan - odpowiedział stary wyga. - Nie życzę sobie prowadzić wojny na dwa fronty, jeżeli tylko da się tego uniknąć. Gdybym był dostatecznie głupi i nie uważał, miałbym wojnę na cztery fronty. - Wskazał dłonią rozwieszoną na ścianie komnaty mapę. Rozłożył się kwaterą w majątku Earla Ylith, wedle ostatnich raportów zabitego razem z Diukiem Yabonu i Earlem LaMut. - Potarł dłonią podbródek. - Trzeba nam wziąć LaMut, jak tylko zaczną się wiosenne roztopy, a w lecie musimy zająć Yabon. - Uśmiechnął się. - Poślij wieści do wodza z Natalu... - zwrócił się do Kahila. - Jaki on ma tytuł? - Pierwszego Radcy - podsunął szef wywiadu. - Poślijcie temu Pierwszemu Radcy wyrazy podziękowania za jego pomoc w zabezpieczeniu naszych zimowych kwater i trochę złota. Tysiąc sztuk powinno wystarczyć... - Tysiąc? - upewnił się Nordan. - Stać nas na to - odparł niedawny generał. - Będziemy mieli jeszcze więcej. A potem wycofajcie ludzi i sprowadźcie ich tutaj. - Spojrzał na swego starego towarzysza spod oka. - To podtrzyma przyjazne nastawienie tego Pierwszego Radcy... dopóki nie wrócimy do Natalu, zajmiemy go i uczynimy naszym. - Wskazał na mapę. - Chcę, by do tego czasu Duko i jego ludzie zajęli Krondor. Nordan uniósł brew, zdradzając zaciekawienie. - Duko mnie niepokoi - stwierdził Fadawah. - Jest bardzo ambitny. - Zmarszczył brwi. - Tylko przypadek sprawił, że w planach Pantathian wyznaczono mi pierwszą, a jemu drugą rolę... gdyby nie ów przypadek, moglibyśmy teraz wykonywać rozkazy Duko. - Ale jest dobrym wodzem. - Kiwnął głową Nordan. - A rozkazy zawsze wykonywał bez dyskusji. - Nie przeczę... dlatego chcę, by był na froncie. I chcę, byś był za nim... w Sarth. - Dlaczego w Krondorze? - Generał potrząsnął głową. - Tam nic niema... - Ale będzie - odpowiedział Fadawah. - To stolica Dziedzin Zachodu, miasto ich Księcia, i wrócą tam tak szybko, jak tylko się da. - Kiwnął głową, jakby potakując samemu sobie. - Jeżeli Duko da im zajęcie, dopóki nie zajmiemy Yabonu, to możemy się potem zainteresować Wolnymi Miastami, które są częścią Dalekiego Wybrzeża. - Wskazał na zachodnią część Królestwa. - Ponownie zajmiemy Krondor i wrócimy na starą linię frontu. Co to za miejsce? - Grzbiet Koszmarów. - Dobra nazwa. - Westchnął. - Nie jestem pyszałkiem. Królestwo Morza Goryczy... to obszar na miarę moich ambicji. Pozwolimy tym z Królestwa Wysp zachować Darkmoor i ziemie na wschód od niego. - Uśmiechnął się. - Na razie... - Ale pierwej musimy ponownie zająć Krondor. - Nie - odpowiedział Fadawah. - Przede wszystkim trzeba nam sprawić, by zaczęli myśleć, że chcemy odzyskać Krondor. Szlachta Królestwa to nie durnie... nie są też tak krótkowzroczni i zadufani w sobie jak nasi... - Przypomniał sobie, jakim oburzeniem zapłonął Król-Kapłan Lanady, kiedy on i jego armia nie zechcieli za rozkazem opuścić miasta. - Ci tu to ludzie przebiegli, obowiązkowi, na pewno na nas uderzą, a natarcie będzie ciężkie. Nie wolno nam ich lekceważyć. Nie... niech zaczną myśleć, że chodzi nam o Krondor. A kiedy się zorientują, że dobrze się obwarowaliśmy w Yabonie, może zechcą negocjować, a może nie... ale w jednym i drugim wypadku, kiedy przejmiemy kontrolę nad Yabonem, to już się stąd nie damy wyrzucić. Niech Duko zapłaci za swe ambicje... bo za bardzo uderzą mu do głowy... Nordan wstał. - Za pozwoleniem Waszej Wysokości, powiadomię tych, co chcą odpłynąć, że mogą ruszyć z wiosną. Fadawah kiwnięciem dłoni pozwolił mu się oddalić. - Wasza Królewska Mość... - Generał skłonił się i wyszedł. Po jego wyjściu Fadawah zwrócił się do Kahila: - Poczekaj, a potem idź za Nordanem i zobacz, z kim rozmawia. Zapamiętaj sobie ludzi, którzy są przywódcami niezadowolonych. Trzeba się nimi zająć... przed nastaniem odwilży, a będziemy mogli zapomnieć o tych bzdurnych pomysłach dotyczących powrotu na Novindus. - Oczywiście, Wasza Królewska Mość - potwierdził szef wywiadu. - I oczywiście, zgadzam się z zamysłem, jaki kryje się za wysłaniem Nordana do Sarth. - Z jakim zamysłem? Kahil pochylił się, obejmując ramieniem barki Fadawaha, i szepnął mu do ucha: - Wyślij wszystkich swoich nielojalnych podwładnych na południe, a kiedy trzeba się będzie targować, by utrzymać podbite tereny, oddamy tych, na których najmniej nam zależy. Wzrok Fadawaha skupił się na czymś ogromnie dalekim, jakby słuchał kogoś, kto mówi doń z wielkiej odległości. - Owszem... to brzmi mądrze. - Musisz otoczyć się zaufanymi ludźmi - ciągnął Kahil. - Tymi, których lojalność nie poddaje się żadnym wątpliwościom. Trzeba ci przywrócić dawne miejsce Nieśmiertelnym... - Nie! - żachnął się Fadawah. - Ci szaleńcy służyli siłom mroku! - Żadnym siłom mroku, Wasza Wysokość - przerwał mu Kahil. - Służyli siłom, które mogą ci zapewnić władzę nie tylko tu, w Yabonie, ale i w Krondorze. - W Krondorze... - powtórzył Fadawah. Kapitan klasnął w dłonie i drzwi stanęły otworem. Do komnaty weszli dwaj wojownicy oznakowani na policzkach rytualnymi bliznami, takimi samymi, jakie miał Fadawah. - Strzeżcie Króla, choćby za cenę własnego życia - polecił im. - W Krondorze... - powtórzył raz jeszcze Fadawah. Kahil wstał i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Zanim się odwrócił i ruszył za Nordanem, by odnaleźć i odnotować w pamięci na śmiertelnej liście ludzi okazujących najlżejsze choćby oznaki nielojalności, na jego twarzy pojawił się nikły uśmiech. Fadawah spojrzał na dwu wojowników i skinieniem dłoni kazał im trzymać się od siebie z daleka. Blizny na ich policzkach przypominały mu ponure i odległe czasy, kiedy był bezwolnym więźniem Szmaragdowej Wiedźmy, i minione miesiące, podczas których jej armią władał demon. Nienawidził myśli o tym, że ktoś się nim posługiwał... i zabiłby każdego, kto zechciałby powtórzyć ów wyczyn, jaki tylko raz udał się Szmaragdowej Królowej. Podszedłszy do wiszącej na ścianie mapy, zajął się planowaniem wiosennej kampanii Rozdział l ZIMA Wiatr ucichł. Dash odczekał jeszcze chwilę, ale mimo to zimne podmuchy wyciskały mu łzy z oczu, gdy patrzył na leżącą w dole drogę. Odbudowa Darkmoor następowała powoli. Hamowały ją liczne zamiecie śnieżne i deszcze, zima bowiem okazała się kapryśna. Oblodzone schody i drabiny utrudniały podejście robotnikom trudzącym się przy odbudowie zachodniej części miasta, a wozy z materiałami budowlanymi stale grzęzły w głębokim błocie. Teraz znów wszystko pokryło się lodem, ale Dash cieszył się, że nie spadły śniegi. Na czystym, przejrzystym niebie słońce świeciło tak, że powinno być ciepło - ale nie było. Wiedział, że jego zły nastrój wynika po części z pogody, choćby dlatego, że nigdy wcześniej nie przeżył tak długiej zimy. W miarę upływu czasu, w chłodnym, czystym powietrzu rozlegały się coraz liczniejsze odgłosy życia miasta. Przy odrobinie szczęścia prace przy nowej bramie zostaną zakończone do zachodu słońca i do wielu rzeczy, które trzeba było zrobić „na wczoraj”, dojdzie zapewnienie wszystkim choć odrobiny bezpieczeństwa. Dash nie umiałby sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek w swoim krótkim, dwudziestoletnim życiu czuł się równie znużony jak teraz. Część jego zmęczenia wynikała ze świadomości, że do czegokolwiek by się wziął, lista tego, co jeszcze zostało do zrobienia, wcale się nie skraca, a reszta - z troski i zmartwienia, gdyż jego brat Jimmy wyraźnie się spóźniał. Jimmy podjął się roli wywiadowcy, i wyruszył, aby penetrować siły nieprzyjaciela za linią frontu. Książę Patrick postanowił, że z wiosną Królestwo zapobiegnie groźbie natarcia Kesh na południowe rubieże - co oznaczało, że odbicie ziem straconych podczas ostatniej letniej inwazji spadnie na barki Owena Greylocka, Konetabla Krondoru, i Erika von Darkmoor, kapitana rycerstwa i dowódcy Szkarłatnych Orłów, elitarnej jednostki składającej się z wyjątkowo starannie dobranych łudzi. W związku z tym Książę potrzebował informacji o tym, jak wiedzie się najeźdźcom pomiędzy Darkmoor a Krondorem. A Jimmy prawdopodobnie zgłosił się na ochotnika. Ale już trzy dni temu powinien był wrócić. Dash przeszedł na obrzeże patrolowanego obszaru, gdzie rząd wypalonych ścian znaczył zachodnie przedmieścia Darkmoor. Obecność książęcej armii w mieście zapewniała w zasadzie bezpieczeństwo - przynajmniej w odległości dnia jazdy od miejskich murów - ale sterty rumowisk i potrzaskanych cegieł okazały się doskonałym miejscem na zasadzki i dawały schronienie rozmaitym zbiegom, łupieżcom i ludziom wyjętym spod prawa. Powiódł wzrokiem po horyzoncie, szukając brata. Z dołu od czasu do czasu dobiegały go odgłosy zimowego, puszczańskiego życia. Można było usłyszeć trzask ustępującej pod ciężarem śniegu gałęzi lub odgłos pękania lodu, gdzieś, gdzie zaczęła się odwilż. Niekiedy zaśpiewał jakiś ptak lub w krzakach poruszył się zwierzak. W zimnym, górskim powietrzu dźwięki niosły się daleko. I nagle usłyszał coś innego. Oddalony, cichy dźwięk. Nie był to tętent kopyt, jakiego z nadzieją oczekiwał, ale odgłos zgniatanego podeszwami butów śniegu - ten, kto się zbliżał, stawiał kroki równo i metodycznie, jakby mu się wcale nie spieszyło. Dash kilkakrotnie zgiął i wyprostował palce obu obleczonych w rękawice dłoni, potem powoli i ostrożnie wyjął miecz z pochwy. Niedawny konflikt i walki nauczyły go paru rzeczy, między innymi tego, by zawsze być gotowym - zwłaszcza że poza murami fortecy, w ruinach przedmieść grodu zwanego Darkmoor, nie było miejsc, w których człek mógłby się czuć naprawdę bezpiecznie. W dali spostrzegł jakiś poruszający się kształt i przypatrzył mu się uważnie. Wzdłuż drogi brnął samotny człowiek. Szedł powoli, ale po chwili zaczaj biec truchtem. Dash wiedział, że nieznajomy przebiegnie sto kroków i znów przejdzie do marszu - takiego poruszania się, naprzemiennym biegiem i marszem, nauczono ich w armii, gdzie przeszli z bratem szkolenie jako młodzi chłopcy. Poruszający się w ten sposób człowiek mógł dziennie pokonać odległość nie mniejszą niż jeździec na koniu, a podczas tygodnia nawet większą. Dash patrzył uważnie. Zbliżający się przybysz okazał się mężem owiniętym w grubą opończę, której barwa była specjalnie dobrana tak, by niełatwo ją było dostrzec z daleka w zimowym półmroku. Noszącego tę opończę zdradzało tylko słońce przy przejrzystym powietrzu. Kiedy nieznajomy podszedł bliżej, Dash przekonał się, że zamiast czapki nosi on kawałek grubego sukna, oddartego z innej części odzieży, a na dłoniach rękawice takie jak on. U jego boku dostrzegł zwisający miecz, a na brudnych butach zakrzepły lód. Chrzęst śniegu stawał się coraz głośniejszy, aż w końcu przybysz stanął przed Dashem. Zatrzymał się, podniósł wzrok i wysapał: - Stoisz mi na drodze... Dash zjechał na bok drogi i zawrócił konia ku Darkmoor. Schowawszy miecz, spiął wierzchowca i zrównał go z idącym uparcie piechurem. - Zostawiłeś konia? - spytał. Jimmy podniósł dłoń i kciukiem wskazał przestrzeń za sobą. - Gdzieś tam, po drodze. - Bardzo niedobrze - stwierdził młodszy z braci. - Był dość drogi. - Wiem - odpowiedział Jimmy. - Ale nie chciało mi się go nieść, kiedy zdechł. - O... doprawdy szkoda. To był bardzo dobry koń. - Na pewno nie żałujesz go bardziej ode mnie - mruknął Jimmy. - Chciałbyś może... przejechać się? Jimmy zatrzymał się, odwrócił i spojrzał na Dasha. Bracia, synowie Aruthy, Diuka Krondoru, nie byli do siebie podobni. James - szczupły, jasnowłosy, o pięknie rzeźbionych rysach twarzy i przepastnie niebieskich oczach - podobny był do babki. Dash kasztanowymi włosami, ciemnymi oczami i nieco drwiącym wyrazem twarzy przypominał dziadka. Obaj jednak cechowali się takimi samymi zawadiackimi charakterami. - Propozycja w samą porę - odpowiedział, chwytając wyciągniętą dłoń brata. Zręcznie wskoczył na koński grzbiet, sadowiąc się za jeźdźcem, i obaj ruszyli wolno ku miastu. - Jak tam jest? - spytał Dash. - Gorzej - odpowiedział Jimmy. - Gorzej niż myśleliśmy? - Gorzej niż moglibyśmy sobie to wyobrazić. Dash nie pytał już o nic więcej, wiedząc, że Jimmy i tak złoży raport Księciu, on zaś będzie się temu przysłuchiwał. *** Jimmy wziął kubek gorącej kawy, dosłodził ją miodem, dodał dużo śmietany i dopiero wtedy podziękował. Sługa szybko wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Jimmy siedział za stołem w prywatnych książęcych apartamentach, a Książę, Konetabl Owen Greylock, Diuk Arutha z Krondoru i Erik von Darkmoor cierpliwie czekali na przyniesione przezeń wieści. - No dobrze - nie wytrzymał wreszcie Patrick, Książę Krondoru i władca Zachodnich Dziedzin Królestwa Wysp. - Czegoś się dowiedział? - Jest znacznie gorzej, niż się obawialiśmy - odpowiedział Jimmy, po czym napił się gorącego napoju. Patrick wysłał pięciu ludzi na zachód, do swej niedawnej stolicy, Krondoru, i jak dotąd, wróciło tylko trzech. Obraz, jaki mu odmalowano, nie był jednoznaczny. - Mów dalej. Jimmy odstawił kubek na stół i zaczął zdejmować ciężką opończę. - Dotarłem do Krondoru - oznajmił. - Trwało to trochę, bo żołnierze, jacy ostali się pomiędzy Darkmoor i Krondorem, to zwykli rabusie i bandyci. Po kilku miesiącach śnieżyc siedzą w wykopanych naprędce ziemiankach, kulą się wokół ognisk i usiłują ocalić życie. - A co z Krondorem? - spytał Patrick. - Prawie opustoszały. Znalazłem tam kilku ludzi, ale żaden nie chciał ze mną gadać, a i mnie, prawdę rzekłszy, nie bardzo zależało na konwersacji. Ci, których widziałem, byli wygłodniałymi żołdakami, szukającymi w ruinach czegokolwiek do zjedzenia. - Przeciągnął się jak człowiek czujący w kościach zmęczenie i znów upił trochę kawy. - Nie mam pojęcia, co mogliby tam znaleźć. - Spojrzał na Patricka. - Wasza Wysokość, Krondor wygląda jak najgorszy z nocnych koszmarów. Każdy kamień czy cegła zostały osmalone. Nie masz tam jednej deski nie pokrytej sadzą. W powietrzu wciąż czuć smród spalenizny, a przecie od wygaśnięcia pożarów minęły już miesiące. Deszcze i śniegi nie zdołały oczyścić miasta. Pałac... - Co z pałacem? - spytał Patrick głosem zdradzającym głęboki niepokój. - Nie masz już pałacu, Wasza Książęca Mość. Zewnętrzne mury stoją na miejscu, choć przecinają je głębokie pęknięcia, ale wewnątrz została tylko kupa osmalonych gruzów - żar był tak intensywny, że przepaliły się belki stropowe i pozapadały posadzki. Przetrwała tylko stara cytadela - o ile to słowo da się tu zastosować. Wygląda jak osmalona skorupa. Wspiąłem się po wewnętrznych schodach, bo belki zostały nietknięte, i dotarłem aż na dach. Mogłem stamtąd przyjrzeć się całemu miastu... widziałem też tereny ku północy i zachodowi. Port jest pełen zatopionych okrętów - z wody wystają tylko osmalone i gnijące maszty. Znikły pomosty i przystań. Spora część domów przy ulicach przyległych do nabrzeża została zrównana z ziemią. Wszystkie budynki w trzeciej, zachodniej części miasta runęły albo rozsypały się, jakby tu właśnie szalał największy żar. Arutha kiwnął głową. Jego ojciec, poprzedni Diuk Krondoru, podpalił miasto, by uwięzić najeźdźców wśród płomieni - i zginął w nich z żoną. Wiedział i to, że w lochach podmiejskich ścieków rozmieszczono baryłki quegańskiego oleju, ustawiając je tam, gdzie ich wybuch - wedle mniemania Jamesa - wyrządziłby największe szkody, to znaczy nieopodal przystani, w dokach, przy wysadzających ze swych kadłubów całe kompanie i pułki statkach transportowych, oraz w labiryncie, który wycięto w skałach pod dzielnicami biedaków i kupców. - Choć trzecia część miasta została niemal zmieciona z powierzchni ziemi, w zasadzie na każdej ulicy ocalał budynek lub dwa, które można będzie odbudować. Resztę przed rozpoczęciem prac trzeba będzie wyburzyć. Wschodnie połacie miasta też ucierpiały, ale wiele domów da się odbudować bez specjalnych nakładów. - A co z posiadłościami poza miastem? - spytał Erik, który cały czas myślał o dworku, jaki w odległości dnia drogi na wschód od Krondoru wybudował sobie jego przyjaciel Rupert Avery. - Wiele spłonęło, inne ograbiono i zostawiono na pastwę losu. W kilku znajdują się siedziby najemników i rozmaitych band, wolałem się więc za bardzo im nie przyglądać i nie podjeżdżałem za blisko. Miałem już wyjeżdżać, kiedy zaczęły się dziać ciekawe rzeczy. - Patrick i Arutha wbili w mówiącego płonące ciekawością spojrzenia. Jimmy łyknął kawy i podjął wątek. - Nieopodal miejsca, gdzie urządziłem sobie tymczasową kwaterę, pokazała się setka jezdnych... - Spojrzał na Dasha. - Pamiętasz tę małą oberżę na końcu ulicy Tkaczy, gdzie się kiedyś wdałeś w bójkę? - Dash wzruszył ramionami. W dawnym Krondorze znajdowało się niewiele oberży, gdzie przy takiej czy innej okazji nie wdał się swego czasu w jakąś bijatykę. - No, mniejsza o to. Stoi na wzgórzu. Ostały się na niej dach i poddasze, czemu byłem rad, a jeszcze bardziej cieszyło mnie to, że rozciągał się stamtąd doskonały widok na ulice Wysoką i Pałacową, a także kilka innych uliczek odchodzących od północnej bramy. - Dobrze, dobrze - sarknął Owen - ale mów nam o tych ludziach, nie o miejscowych atrakcjach. - O ile znam się na oznakach tych najemnych kompanii, do Krondoru ciągnie generał Duko albo już tam jest. Erik zaklął siarczyście. Potem spojrzał na Patricka, zaczerwienił się i wymamrotał: - Przepraszam Waszą Wysokość... - Nie ma za co, sam mam ochotę kląć niczym stajenny - stwierdził Patrick. - Wedle wszelkich raportów, jakie czytałem, ten Duko to trudny przeciwnik. - Owszem, nawet bardzo - przytaknął Erik. - Napiera na nasze północne skrzydło wzdłuż Grzbietu Koszmarów, nie tracąc ludzi. Wśród tamtej zgrai jest jednym z bardzo niewielu, którzy nie ustępują naszym generałom w sprawach taktyki, sztuki operacyjnej, a także znajomości spraw kwatermistrzowskich. - Jeśli dotarł do Krondoru i dostał rozkaz utrzymania miasta, nasze zadanie będzie znacznie trudniejsze - stwierdził Greylock. Patrick przez chwilę wyglądał na zaniepokojonego, ale nie odezwał się. Potem zapytał: - Po co tamci mieliby ponownie osadzać w Krondorze swoje oddziały? Nic tam nie zostało, a nie muszą wcale osłaniać swoich południowych rubieży. Czyżby dowiedzieli się czegoś o naszej nowej bazie operacyjnej w Port Vykor? - Może - odpowiedział Owen. - Albo chcą nam przeszkodzić w zajęciu Krondoru i użyciu go jako wysuniętej bazy. Jimmy pomyślał, że Patrick wygląda na znużonego i strapionego. Książę odezwał się dopiero po kolejnej, długiej chwili milczenia. - Potrzebujemy więcej informacji niż te, które mamy. Bracia spojrzeli na siebie. Obaj wiedzieli, że są pierwszymi na liście możliwych kandydatów na „ochotników” do tej niemal samobójczej misji. - Jak długo ich obserwowałeś? - spytał Patrick Jamesa. - Dostatecznie długo, by stwierdzić, że nie zamierzają szybko opuścić Krondoru. Ruszyłem ku wschodniej bramie, bo nie chciałem, by mnie spostrzegli. Z miasta wydostałem się bez przeszkód, ale później natknąłem się na ich patrol. Zgubiłem ich w kniei, ale zabili pode mną konia. - Patrol? - zdziwił się Patrick. - Zaniosło ich aż tak daleko na wschód? Owen kiwnął głową. - Co o tym sądzisz, Eriku? Na twarzy młodego kapitana malowało się zaskoczenie dokładnie takie samo jak na twarzach pozostałych słuchaczy. - Zbiegowie donoszą, że faktycznie Fadawah może spróbować przesunąć się na południe albo przynajmniej próbować przestraszyć nas demonstracją siły. To, że Duko jest w Krondorze, znaczy, iż te pogłoski są prawdziwe. Ale wysyłanie grup szperaczy tak daleko na wschód oznacza też, że szybko przemieszczają siły, by powitać nas, jeśli ruszymy na Krondor. - Ależ tam jest lodowe piekło! - żachnął się Patrick. - Co oni znów wymyślili? - Może stwierdzili - rzekł nie bez kpiny w głosie Dash - że jeśli o tym wiemy, nie będzie nam się chciało ruszać tyłków i wlec przez to lodowe piekło. Owen uśmiechnął się lekko. Arutha też nie mógł ukryć rozbawienia. - To może być prawda - stwierdził Patrick, nie zwróciwszy uwagi na pogwałcenie protokołu, który nie pozwalał odzywać się do Księcia bez pozwolenia. Dzieląc wspólne pomieszczenia podczas mroźnej zimy, stali się niemal grupą przyjaciół - tak też się zachowywali poza, oczywiście, oficjalnymi uroczystościami. Najeźdźcy zostali pokonani w bitwie pod Grzbietem Koszmarów, ale zniszczenia Zachodnich Dziedzin Królestwa Wysp były ogromne. Z nadejściem wiosny, kiedy pojawiła się możliwość ruszenia w pole, Patrick zaczął niemal boleśnie odczuwać potrzebę dowiedzenia się o stan księstwa. - Ile czasu minie, zanim ruszymy? - zwrócił się teraz do Greylocka. - Słucham, Wasza Książęca Mość? - spytał Owen, jakby nie zrozumiał pytania. - Ile czasu minie, zanim będziemy mogli odbić miasto? - W ciągu tygodnia mogę zebrać ludzi i wyprawić ich w drogę - odpowiedział Konetabl Krondoru. - Wzdłuż gór i w Dolinie Marzeń stacjonuje kilka garnizonów, ale trzeba nam poczynić nowe zaciągi, bo straciliśmy prawie połowę ludzi... choć gdybym miał wyciągnąć wnioski z tego, co widziałem, przydałoby się jeszcze trochę informacji o nieprzyjacielu. - Liczyłem na to, że dysponujemy lepszym wywiadem - mruknął Patrick, rozsiadając się wygodniej. Jimmy zerknął na ojca, który nieznacznie potrząsnął głową, jakby chciał ostrzec syna przed wygłaszaniem jakichkolwiek komentarzy. Dash nieznacznie uniósł brwi, potwierdzając domysły brata, że uwaga Księcia była głupia i bezmyślna. - Mamy szeroką linię frontu na południu i wszystkie większe jednostki Armii Wschodu gotowe do odparcia inwazji z Kesh, ale nie możemy przeznaczyć zbyt wielu sił do odzyskania Dziedzin Zachodu. Jimmy milczał. W końcu Książę raczył zauważyć znużenie specjalnego wysłannika i kiwnąwszy głową, rzekł: - Możecie odejść. Jimmy, wykąp się przy okazji i zmień odzież. Porozmawiamy jeszcze o tym przy kolacji. Jimmy wyszedł, a zaraz za nim podążyli ojciec i brat. Zatrzymali się za drzwiami. - Muszę tam wrócić - stwierdził Arutha - ale tymczasem chciałem się upewnić, że nic ci nie jest. - Nie, czuję się całkiem dobrze - odparł Jimmy, kwitując ojcowską troskę uśmiechem. Po śmierci rodziców na twarzy Aruthy pojawiły się nowe cienie i zmarszczki, świadczące o tym, że Diuk ma zbyt dużo obowiązków i zażywa za mało snu. - Trochę mi tylko zmarzły paluchy. Arutha kiwnął głową i na moment mocno przytulił syna. - Zjedz coś i odpocznij. Cała sprawa szybko się nie skończy i jeżeli Patrick szykuje się do uderzenia na Szmaragdowych, trzeba nam znacznie więcej wiadomości o nieprzyjacielu. - Otworzywszy drzwi, Diuk wrócił do komnaty narad. - Pójdę z tobą do kuchni - ofiarował się Dash. - Doskonale - stwierdził Jimmy. Bracia zgodnie ruszyli długim korytarzem. *** Erik wszedł do kuchni. Po drugiej stronie rozległej kamiennej izby zobaczył Mila, którego pozdrowił skinieniem dłoni. Oberżystę z jego rodzinnego Ravensburga wespół z żoną skierowano do pracy w pałacowej kuchni, żeby oboje mogli widywać się z córką, Rosalyn, ta zaś, ze swoim małżonkiem, piekarzem Rudolphem, opiekowała się maleńkim dziedzicem tytułu i Baronii. Matka Erika zamieszkała w jednym z domostw nieopodal zamku - dawna wrogość, jaką żywiły wobec siebie z wdową po starym Baronie, nakazywała trzymać obie kobiety z daleka od siebie. Baronową upokarzały rokrocznie i publicznie powtarzane w przeszłości żądania matki Erika, Freidy, by Baron uznał młodzieńca za swego syna. Przybrany ojciec Erika i mąż Freidy pracował obecnie gorączkowo w darkmoorskiej kuźni, przygotowując broń na wiosenną kampanię. Sytuacja bywała niekiedy niezręczna, ale Erik rad był, mając całą rodzinę w pobliżu. - Dobrze się czujesz? - spytał Jimmy'ego, siadając obok. - Owszem, jestem tylko zmęczony. Niewiele brakło, a dostaliby mnie, ale w zasadzie nie ma o czym opowiadać. Straciłem konia, musiałem się kryć przed patrolem i omal nie zamarzłem na śmierć, leżąc pod jakimś pniem. Na szczęście padał śnieg, który zatarł moje ślady, więc nie mogli mnie po nich odnaleźć, ale jak się stamtąd wynieśli, to ledwie mogłem się ruszyć. - Nie odmroziłeś sobie czegoś? - spytał Erik. - Nie wiem, nie ściągałem butów - odpowiedział Jimmy. - Ale palce u rąk mam w porządku. - Poruszył nimi, aby to zademonstrować. - Mamy tu kapłana uzdrowiciela. Przysłano go ze świątyni Dali w Rillanonie jako książęcego doradcę. - Chcesz powiedzieć - uśmiechnął się Dash - że Król wymusił na nich przysłanie jednego z braciszków na wypadek, gdyby Patrick został ranny. - Można by i tak rzec - odparł Erik, również się uśmiechając. - Niech obejrzy twoje stopy. Nie będzie dobrze, jeżeli zaczną ci odpadać paluchy. Jimmy przeżuł i przełknął kolejny kęs. - Czy możesz mi wyjaśnić, dzielny kapitanie, dlaczego mam wrażenie, że bardziej troszczysz się o mój ą przydatność do służby niż o moje zdrowie? Erik wzruszył ramionami, jak postać z dramatu. - Sam wiesz, jak to jest na dworze... W tej chwili na twarzy Jimmy'ego odmalowało się ogromne zmęczenie. - Kiedy? - zapytał z rezygnacją. - Pod koniec tygodnia - odpowiedział Erik ze współczuciem w głosie. - Za trzy, może cztery dni... Młodzieniec kiwnął głową i wstał. - Lepiej poszukam tego kapłana... - Od kwater księcia korytarzem, zaraz za moją komnatą. Ma na imię Herbert. Przedstaw mu się. Wyglądasz jak obdartus. Dash patrzył przez chwilę za oddalającym się bratem. - Jak mu odtajały stopy, to ledwo mógł chodzić. Ten kapłan będzie się musiał postarać... Erik wziął kubek kawy z rąk Mila, podziękował przyjacielowi, a potem zwrócił się do młodszego z braci: - Już się okazał pomocny. Mam przynajmniej kilkunastu ludzi, którzy parcieliby jeszcze w betach, gdyby nie ten kapłan. I Nakor. - A właśnie, co z tym chudym postrzeleńcem? - spytał Dash. - Nie widziałem go od tygodnia. - A... myszkuje po mieście i szuka nowych wiernych. - Jak mu idzie rekrutacja Błogosławionych, którzy mają głosić Dobrą Nowinę? Erik parsknął śmiechem. - Mogę powiedzieć jedno: nawet takiemu krętaczowi i przecherze jak on ciężko jest znaleźć chętnych do zbożnego dzieła głoszenia pochwały dobra pośrodku zimy, kiedy w wyniku wojny ludzie głodują. - Nawrócił kogoś? - Owszem, paru. Kilku ze szczerej wiary, reszta szuka okazji do darmowej wyżerki. Dash kiwnął głową. - A w sprawie tej kolejnej misji... nie mógłbym ruszyć ja? Jimmy powinien odpocząć. - Wszyscy powinniśmy - stwierdził Erik i potrząsnął głową. - Ale nie myśl, że tobie się upiecze... Wszyscy wyruszamy w pole. - Dokąd? - Do Krondoru. Książę nie będzie do końca życia siedział w Darkmoor. A nawet jeśli meldunki twojego brata przeczą temu, co wiemy z innych źródeł, im dłużej będziemy tu tkwili, tym większe siły Fadawah osadzi w Krondorze. Może trzeba będzie na nich ruszyć z tym, co mamy, i wcześniej, niż chcielibyśmy. Kesh zagraża naszym południowym granicom i Patrick nie będzie miał ochoty odesłać żołnierzy Armii Wschodu tam, gdzie ich miejsce. Co prawda Król rozkazał, by część jednostek wróciła. Wygląda na to, że kilku wschodnich sąsiadów Królestwa zaczyna zachowywać się podejrzanie, teraz, kiedy nie mamy tak silnej armii i licznej floty, które przywróciłyby ich do porządku. Tak więc Patrick nie ma wyboru... musi pospieszyć się z odbiciem Krondoru, bo wkrótce Król Borric może wezwać wszystkie jednostki na Wschód. - To ilu z nas rusza do Krondoru? - spytał Dash. - Pójdą Orły - powiedział Erik, wymieniając nazwę specjalnej jednostki, składającej się z wybranych i wyszkolonych na polecenie dziadka Jimmy'ego, Lorda Jamesa, poprzedniego Diuka Krondoru, żołnierzy. - Dojdą posiłki. Oddziały Dugi - silnie okryta chorągiew byłych najemników, zwerbowana podczas inwazji na stronę Królestwa - oraz Tropiciele kapitana Subai. - To wszystko? - spytał Dash. - To na początek - odpowiedział Erik. - Nie będziemy próbowali odbić całego Księstwa w tydzień. - Łyknął kawy. - Najpierw znajdziemy dobre miejsce na bazę operacyjną, gdzie będziemy się mogli utrzymać, a potem ruszymy i zajmiemy Krondor. - Gdy to mówisz, zadanie wydaje się proste - rzekł Dash z sarkazmem w głosie. - Sęk w tym, że ktoś już wcześniej wpadł na ten pomysł i wysłał tam sporo wojska. - Spojrzał uważnie na Erika. - Czekajże, chodzi o coś jeszcze. Czemuż to Patrickowi tak spieszno do zajęcia tego miasta? Potrafię od ręki wskazać ci tuzin równie dobrych miejsc, od których można by zacząć odbijanie Dziedzin Zachodu. Krondor nie jest wcale tak ważny... Możemy go odciąć od reszty kraju tak, że ci, co tam się umocnili, pozdychają z głodu. - Wiem - odpowiedział Erik. - Ale pamiętaj o urażonej dumie. To miasto Patricka, stolica. Rządził Krondorem dość krótko... i stracił go wraz z tytułem. A przedtem jego stanowisko zajmował człowiek, który uczynił Krondor legendą... Dash kiwnął głową. - Ja i Jimmy wyrośliśmy tam i spotkaliśmy Aruthę tylko kilka razy. Byłem już dostatecznie dojrzały, by go podziwiać, on jednak miał już swoje lata... Ale to, co mówili o nim ojciec i matka, wystarczyło... - Spojrzał na Erika. - Uważasz, że Patrick jest przekonany, iż Arutha obroniłby miasto? - Coś w tym guście. - Erik kiwnął głową. - Książę nie mówi mi wszystkiego, co myśli. Ale w tym wszystkim tkwi coś więcej niż tylko urażona duma. Reszta to problemy zaopatrzenia i kwatermistrzostwa. Krondorski port będzie przez kilka najbliższych lat bezużyteczny. Nawet gdybyśmy mieli tylu łudzi, ilu było pod naszymi rozkazami przed wojną, gdybyśmy mieli nietknięte wszystkie machiny i kilku magów do pomocy, oczyszczenie portu zajęłoby rok, a może i dłużej. W tej sytuacji nie mam pojęcia, jak Krondor może ponownie stać się morskim ośrodkiem handlu, jakim był przedtem. - Ale mamy nowy port, tam na południu, w Shadon Bay. Port Vykor... Jeżeli chcemy mieć z niego jakikolwiek pożytek, trzeba nam zabezpieczyć szlak pomiędzy nim a resztą Zachodu, co oznacza, że musimy pozbyć się wszelkiego zagrożenia z Krondoru. Nie jest nam za bardzo potrzebny, ale z pewnością nie chcemy, by zajął go Fadawah, który mógłby nam stamtąd niezgorzej zaleźć za skórę. - Zniżył głos, jakby nie chciał, by usłyszał go jakiś złośliwy bóg. - Jeśli zostaniemy odcięci od Port Vykor, możemy już nie odbić dziedzin Zachodu, aby przywrócić je Królestwu. - To brzmi sensownie. - Dash kiwnął głową. Erik odstawił pusty kubek. - I to byłoby wszystko. Dash raz jeszcze kiwnął głową i Erik wstał. - Nie widziałem ostatnio mojego tymczasowego pracodawcy - stwierdził wnuk Jimmy'ego Rączki, zerknąwszy na potężnie zbudowanego młodego oficera. - Co słychać u twego przyjaciela Ruperta? - Roo wlecze przez lody i śniegi jakieś zdumiewające ilości rozmaitych dóbr, bo chce być pierwszym w Darkmoor, który zaspokoi nasze najpilniejsze potrzeby. - Erik uśmiechnął się. A potem parsknął szczerym śmiechem. - Wiesz... powiedział mi, że z jego ksiąg wynika, iż jest najbogatszym człowiekiem na świecie, ale stracił prawie całą gotówkę, więc musi wspierać istnienie Królestwa, tak by Korona mogła mu się wypłacić... - Dość osobliwy patriotyzm, prawda? Erik znów się uśmiechnął i kiwnął głową. - Gdybyś znał Roo tak dobrze jak ja, nie sądziłbyś go wedle jego słów, tylko wedle czynów. - Młody oficer umilkł i nie bez żalu zerknął na pusty kubek, jakby zastanawiając się, czy nie zamówić jeszcze jednej kawy. Po chwili milczenia stwierdził jednak: - Lepiej pójdę i sprawdzę, czy Owen nie ma dla mnie jakiejś roboty... Kiedy wyszedł, Dash został jeszcze przez chwilę w kuchni, rozważając wszystko, co usłyszał, a potem poszedł zobaczyć, co dzieje się z Jimmym. *** Kiedy pojawił się w kwaterze brata, kapłan właśnie wychodził. - Szybko to poszło - stwierdził Dash, siadając na łóżku obok okrytego ciężkim, grubym kocem Jimmy'ego. - Dał mi coś do picia, posmarował stopy jakąś maścią i kazał dobrze się wyspać. - W jakim stanie są twoje stopy? - Gdybym nie dotarł tu w porę, straciłbym paluchy... w najlepszym razie. Ale dzięki niemu - kiwnięciem głowy wskazał drzwi, przez które wyszedł kapłan - jakoś się z tego wykaraskam. - Nakreśliłeś dość ponury obraz tego, co nas tam czeka... - Widziałem - westchnął Jimmy - ludzi, którzy odzierają korę z drzew, by uwarzyć na niej zupę. Dash aż się cofnął. - Patrick nie będzie z tego zadowolony. - Co tu się wydarzyło pod moją nieobecność? - spytał Jimmy, tłumiąc ziewnięcie. - Donoszono nam - odpowiedział Dash - że na północy sytuacja ustabilizowała się, choć ostatnio nikt nie widział tego skurwysyna, Duko. - Jeżeli Fadawah wyśle Duko na południe, niełatwo będzie odbić Krondor - mruknął Jimmy. - Owszem. Na dworze keshańskim nie są zadowoleni z tego, co się stało ze Stardock, a i my mamy oddziały garnizonu Ran i Królewskich Przybocznych nieopodal Landreth, które tylko czekają na dogodną wymówkę, by ruszyć na południe. Keshanie wycofali się z Shamaty, ale znajdują się znacznie bliżej, niż chciałby tego Patrick, a Dolina znów stała się ziemią niczyją. Wciąż trwają o nią spory i prowadzone są negocjacje, nawet teraz, gdy o tym mówimy. - A wschód? - spytał Jimmy, tym razem nie opanowawszy ziewnięcia. - Nie dowiemy się tego wcześniej niż na wiosnę, ale sądzę, że niektóre małe królestwa mogą znów rozpocząć swoje dawne zabawy. Król i Patrick wymienili wiadomości... a ja odniosłem wrażenie, że Borric chce, by przynajmniej część armii wróciła na Wschód, jak tylko zaczną się odwilże. - A co mówi o tym wszystkim ojciec? - Mnie mówi? - spytał Dash. Jimmy kiwnął głową. - Nie za wiele - odpowiedział Dash z uśmiechem, który przypomniał bratu żartobliwy uśmiech ich dziadka. - W pewnych sprawach potrafi być zaskakująco małomówny... - Matka... - podsunął Jimmy. Dash ponownie kiwnął głową. - Odnoszę wrażenie, że minie sporo czasu, zanim mateczka nas tu odwiedzi. Z pewnością woli dworskie życie w Roldem niż siedzenie w namiocie pośrodku ruin spalonego Krondoru... choć tu byłaby Diuszesa... Jimmy zamknął oczy. - Razem z cioteczką Poliną najpewniej robią teraz jakieś zakupy albo przymiarki sukien przed kolejnym balem lub bankietem. - Najpewniej - zgodził się Dash. - Ale ojcu niełatwo z tym żyć. Nie było cię prawie całą zimę, a te kilka razy, kiedy go widziałeś, był zajęty rozmaitymi sprawami. - Dziadek i babka... - stwierdził Jimmy. - Owszem - odparł Dash. - Kiedy jest sam i sądzi, że go nie widzę, bardzo się męczy i silnie przeżywa ich stratę. Wie, że nic nie mógł zrobić, ale w głębi duszy bardzo cierpi z tego powodu. Mam nadzieję, że otrząśnie się z tego, kiedy nadejdzie wiosna i będzie trzeba ruszyć w pole, ale teraz pije więcej niż kiedykolwiek przedtem i zamyka się w sobie. Jimmy nie odpowiedział. Kiedy Dash zerknął na brata, ujrzał, że ten oparł podbródek na piersi i przymknął oczy, jakby wbrew samemu sobie starał się zachować resztki przytomności. Wstał cicho i podszedł do drzwi. Obejrzawszy się, ujrzał w rysach śpiącego wyraz, jaki przybierało niekiedy oblicze ich babki, mającej jasną cerę i złote włosy. Wytarł kułakiem łzę, która nagle pojawiła się nieproszona w kąciku jego lewego oka, i zamknął cicho drzwi, składając jednocześnie milczące dzięki Pani Szczęścia, Ruthii, za bezpieczny powrót brata. *** - Eriku! Dash odwrócił się i ujrzawszy biegnącą korytarzem Rosalyn, usunął się na bok, aby ją przepuścić. Wiedział, że dziewczyna niekiedy nie jest w stanie sprostać obowiązkom, wynikającym z faktu, że jest matką obecnego Barona Darkmoor - będącego owocem gwałtu, jakiego dopuścił się na niej przyrodni brat Erika, ten ostatni zaś od dawna cieszył się przyjaźnią i zaufaniem dziewczyny. W dzieciństwie wychowywali się niemal jak brat i siostra. Młody kapitan był pierwszą osobą, do której Rosalyn zwracała się, gdy coś wytrąciło jaz równowagi. Dash patrzył, jak młoda kobieta podbiega do drzwi i uderza w nie piąstkami. - Co się stało? - spytał Erik, otwierając drzwi. Dash zawahał się przez chwilę, ale ruszył dalej. Rosalyn tymczasem rzuciła oskarżycielsko: - To Baronowa! Nie pozwala mi wykąpać synka! Nawet tego mi odmawia! Zróbże coś! - Jeśli wolno się wtrącić... - odezwał się Dash, zatrzymując się i odwracając ku rozmówcom. Oboje spojrzeli na niego z nadzieją w oczach. - Słuchamy - rzekł Erik. - Nie jest mi łatwo wtrącać się do rozmowy, którą przypadkiem podsłuchałem, ale... dla uniknięcia dalszych kłopotów, czy wolno mi będzie wypowiedzieć kilka uwag? - Jakich mianowicie? - spytała Rosalyn. - Po pierwsze... jeśli się weźmie pod uwagę, że stara Baronowa ma władczy i nie znoszący sprzeciwu charakter, to i tak jest dość... łagodna w zaznajamianiu twojego synka z obowiązkami wynikającymi z jego tytułu. Rosalyn potrząsnęła główką. Jeszcze nie tak dawno, w Ravensburgu, kiedy jako młoda dziewczyna wyrastała na kobietę obok Erika, była bardzo ładną panną, teraz jednak, po urodzeniu dwojga dzieci, po miesiącach i latach ciężkiej pracy w piekarni męża i po przejściu wszystkich niedoli niedawnej wojny, w jej włosach pojawiły się pierwsze pasemka siwizny, a rysy twarzy stwardniały i straciły dziewczęcą miękkość. Jej spojrzenie też okrzepło i widać było, że jest przeciwna wszystkiemu, co Dash chce powiedzieć, by usprawiedliwić pozbawienie ją wpływu na wychowanie syna. - Gerd jest teraz Baronem von Darkmoor - stwierdził Dash, usiłując przekazać jej tę prawdę, nie przemawiając z pozycji mądrzejszego i starszego. Choć Rosalyn była kobietą z pospólstwa o niezbyt wyszukanych manierach, z pewnością nie można było jej nazwać głupią. - Przez resztę jego życia o wiele rzeczy, które robiłaś dla niego własnoręcznie, zadba służba. Gdybyś była Baronową, nigdy byś go sama nie kąpała, nie zmieniałabyś mu pieluch, nawet byś go sama nie karmiła i nie układała do snu. Czas, by zaczął się uczyć, co znaczy być Baronem. - Dash wskazał dłonią otaczający ich zamek. - Tu jest teraz granica Królestwa i dopóki nie odbijemy Zachodu, może się okazać, że Darkmoor stanowi kluczową twierdzę... a stan ten może utrzymać się przez wiele lat, aż Gerd dorośnie. Chłopak ma teraz pięć lat, więc już niedługo zacznie spędzać większą część dnia z wychowawcami i nauczycielami. Musi się wiele nauczyć... Pozna pismo i sztukę czytania, zaznajomi się z historią swego narodu, nauczy się jazdy konnej, szermierki, dworskich protokołów... Erik kiwnął głową, biorąc dłoń Rosalyn w swoją. - Dash ma rację. - Młoda kobieta żachnęła się lekko i poczuł, jak jej ręka zaciska się w pięść. Uśmiechnął się nieznacznie. - Ale nie widzę powodów, dla których nie mogłabyś stać obok i nadzorować wszystkiego. Rosalyn milczała przez chwilę, a potem kiwnęła głową i odwróciła się, by przejść do komnat Baronowej, gdzie przebywał jej synek. Erik spojrzał w ślad za nią, a potem uśmiechnął się do Dasha. - Dziękuję, że wyjaśniłeś jej pewne sprawy... - Nie byłem pewien, czy mam prawo wtrącać się do waszej rozmowy, ale w końcu to tylko prawda. Erik spojrzał ku załomowi korytarza, gdzie znikła Rosalyn i przez chwilę wpatrywał się w kamenie. - Tak wiele się zmieniło... Wszyscy musimy się jakoś przystosować. - Kapitanie... Ja się doprawdy nie narzucam, ale jeśli potrzebujesz pomocy... - Chyba tak... - Erik uśmiechnął się. - Będę rad, jeśli ty i twój brat zechcecie mi pomóc z dobrej woli. Jeśli jeszcze tego nie wiesz... obu was oddano pod moje rozkazy. - Oj! - stęknął Dash. - To pomysł waszego ojca. Zamierza osobiście wziąć udział we wiosennej kampanii. - Jest synem swego ojca. - Kiwnął głową Dash. - Nie znałem dobrze waszego dziadka, ale wiem o nim tyle, by rozumieć, że to, co powiedziałeś, jest komplementem - uśmiechnął się. - Gdybyś poznał go lepiej, może zmieniłbyś zdanie. - Dash odpowiedział mu z uśmiechem. - Spytaj moją matkę, czy kiedykolwiek zamierza wrócić na Zachód. - Tak czy owak - kontynuował myśl Erik. - Król ma pełne ręce roboty na Wschodzie. Zabrano mu sporą część armii i zatopiono niemal całą flotę, a niektórzy ze wschodnich królewiątek zaczynają się buntować. Książę ma na karku południe i Kesh, co oznacza, że odzyskanie Zachodu spada na barki naszej wesołej, niezbyt licznej gromadki. - Dlaczego nie skaczę z radości? - spytał sam siebie Dash. - No, gdybyś zaczął, szybko posłałbym po jakiegoś kapłana uzdrowiciela, specjalizującego się w ratowaniu szaleńców. Uważam, że masz dużo zdrowego rozsądku. - Kiedy zaczynamy? - spytał Dash. - Zacznij się pakować, jak tylko usłyszysz odgłos pierwszych pękających lodów. - Tam do kata! - żachnął się Dash. - Dziś rano widziałem spadające z dachu sople! - No to zacznij już teraz - stwierdził Erik. - Wyruszamy w tym tygodniu. - Rozkaz, kapitanie! - Wyprężył się. - Jeszcze jedno - rzucił Erik za odchodzącym już towarzyszem broni. - Słucham, sir! - Tytuł Barona Dworu w armii nic nie znaczy, więc tobie i Jamesowi nadano stopnie poruczników rycerstwa. - Powinienem chyba podziękować... - mruknął Dash. - Jutro rano zgłoście się do kwatermistrza i pobierzcie mundury. - Tak jest, sir - odparł Dash, salutując niedbale, a potem odwrócił się i ruszył do swojej kwatery. - Cholera! Jestem w wojsku! - mruknął do siebie. - Cholera! Jestem w wojsku! - sarknął James, obciągając źle dopasowaną czarną kurtkę. Dash stłumił uśmiech i lekko trącił brata łokciem, wskazując na Księcia, który zaczynał przemawiać. - Moi Lordowie... i wy, panowie szlachta - zwrócił się do zebranych na sali posłuchań, poprzednio należącej do Barona von Darkmoor. - Król zażądał, by większa część Armii Wschodu ruszyła nad keshańską granicę i na wschód. Zadanie odparcia najeźdźców z naszych granic spada na te oddziały, które zostały z Armii Zachodu. - Może nie powinniśmy byli topić ich statków - szepnął Dash do brata. - Znacznie ułatwiłoby to im powrót do domu. Arutha, Diuk Krondoru, spojrzał surowo na swego młodszego syna i ten umilkł, ale Jimmy z trudem powstrzymał wybuch śmiechu. Jedną umiejętność musiał przyznać młodszemu bratu - mocno mu jej zresztą zazdrościł - a była nią zdolność do wynajdywania zabawnych stron niemal w każdej sytuacji, choćby nie wiadomo jak była przykra. - Oczywiście, że byłoby im łatwiej, gdybyśmy te statki oszczędzili - odezwał się Książę, patrząc prosto na Dasha. Młodzieniec miał dość rozsądku i poczucia wstydu, by spłonąć rumieńcem. - Później zdołamy zapewnić im jakiś transport. Pierwej jednak muszą się poddać. - Dash wiele by teraz dał za czapkę-niewidkę. - Wywiad potwierdza nasze wcześniejsze domysły - ciągnął Książę - że Fadawah wykorzystuje okazję, jaka powstała po pokonaniu Szmaragdowej Wiedźmy, aby utworzyć własne Imperium. Podszedłszy do mapy, wziął w dłoń wskaźnik i zakreślił nim krąg, obejmując rejon od Krondoru po Ylith. - Wojska Fadawaha kontrolują całkowicie kraj od Sarth po Ylith. - Przesunął koniec wskaźnika na północ. - Opanował puszczę aż po góry i większość przełęczy w Grzbiecie Koszmarów. Mamy tam dość ustabilizowaną linię rozdzielającą wojska. Na północy - przesunął nieco wskaźnik - natrafił na twardy opór pod LaMut. Earl Takari broni miasta, ale przychodzi mu to z coraz większym trudem. Tylko ostra zima powstrzymuje Fadawaha przed zajęciem miasta. Opowiedz mi o Diuku Carlu - poprosił, patrząc na Aruthę. - Diuk jest zaledwie chłopcem - odezwał się wywołany. - Niedawno skończył siedemnaście lat. Earl Takari ma tylko trzy lata więcej. - Wszyscy obecni wiedzieli, że ojcowie młodzieńców, o których była mowa, zginęli podczas inwazji. - Ale Takari wywodzi się z Tsuranni - ciągnął Arutha - i pod przewodem swego Mistrza Miecza zaczął ćwiczenia i nauki, kiedy tylko nauczył się chodzić. W razie potrzeby będzie trzymał się w LaMut do .ostatniego człowieka. Carl jest może i młodzikiem, ale skupił wokół siebie silną, choć niewielką armię. - Kiwnięciem głowy wskazał na stojącego obok Erika von Darkmoor wysokiego, ciemnowłosego męża odzianego w kilt, noszącego długi miecz w pochwie przewieszonej przez plecy. Dash i Jimmy znali go jako Akee, dowódcę kompanii górali z Yabonu. - W Yabonie służy bardzo wielu moich rodaków. Fadawah pierwej zgryzie własne zęby, niż weźmie Yabon - zapewnił Akee. - Ale wiosną znajdzie się w LaMut - powiedział Patrick cicho, jakby mówił do siebie samego - i nie przeszkodzi mu w tym słynny honor tsurańskich wojowników. - Milczał przez chwilę. - Czy siły, jakimi dysponuje Diuk Carl, mogą ocalić LaMut? - Owszem - odezwał się Owen - jeśli nie będzie nas niepokoiło Bractwo Mrocznej Ścieżki. - Konetabl użył pospolitego terminu, jakim określano moredhelów, mieszkające na północy elfy mroku. - Oczywiście spodziewamy się pomocy ze strony krasnoludów i elfów, liczymy też na to, że Wolne Miasta potrafią się utrzymać... wtedy Carl będzie mógł zostawić tylko tylu ludzi, ilu trzeba do utrzymania jego wschodniego skrzydła, i ruszyć z resztą garnizonu na LaMut. W tych okolicznościach może odeprzeć natarcie Fadawaha. - A jeśli mu się to uda, zdoła odbić Ylith? - spytał Patrick. Arutha spojrzał na Akee i Erika, którzy przecząco pokiwali głowami. - Nie, na to nie możemy liczyć. Do odbicia Ylith potrzebowałby trzy razy więcej mieczów, niż ma teraz. Może się utrzymać tam, gdzie jest, o ile ten Fadawah nie ruszy całą siłą. na północ, czego raczej nie zrobi, jeśli, jak nam donoszą, przesuwa oddziały ku Krondorowi, ale nie zdoła odbić Ylith - odpowiedział księciu Akee. - Moi panowie - odezwał się Patrick. - LaMut z konieczności będzie więc kowadłem. - Spojrzał na Owena. - A twoja armia odegra rolę młota. - Patricku... - odezwał się Owen - to będzie niewielki młotek... - Owszem - powiedział Książę - ale wzdłuż naszej południowej granicy swoje oddziały umieszcza Kesh... a resztki naszej floty z trudem odpierają ataki piratów z Queg i Durbinu, nie mówiąc już o tym, że kilku wschodnim królewiątkom zaczęły się roić w głowach niebezpieczne myśli. Będziesz musiał sobie poradzić z tymi siłami, które masz. - To zaledwie dwadzieścia tysięcy ludzi przeciwko ilu? Stu tysiącom? - spytał Owen. - Nie możemy im pozwolić, by się umocnili, zanim sami nie uporamy się z innymi problemami, prawda? Po tym pytaniu zapadła cisza. Patrick powiódł wzrokiem po twarzach osób zgromadzonych w komnacie. - Nie jestem nieświadomy wad moich przodków. Każdy cal ziem, jakie składały się na Dziedziny Zachodu, wzięliśmy siłą innym. Tylko Yabon przyłączył się z dobrej woli i to dlatego, żeśmy ich ocalili przed Bractwem Mrocznej Ścieżki, bo gdyby nie nasza pomoc, padliby. Jedynym powodem istnienia Baronii Darkmoor jest ten, że pewien opryszek - pierwszy przodek naszego Erika von Darkmoor - stanowił orzech zbyt twardy do zgryzienia i prościej było nadać mu tytuł szlachecki, tak by zatrzymał zagarnięte ziemie, niż osadzać na jego zamku jakiegoś głupiego królewskiego kuzyna. - Patrick mówił coraz głośniej. - Podczas kolejnych lat zawierano podobne traktaty, czyniąc z niedawnych wrogów cennych i wiernych wasali. - Teraz już prawie krzyczał. - Ale pierwej spłonę w Siedmiu Piekłach, niż jakiś nędzny skurwiel zza morza zatrzyma samozwańczy tytuł Króla Morza Goryczy i będzie władał moim Księstwem. Jeśli to uczyni, to tylko po moim trupie! Dash i James wymienili szybkie spojrzenia. Wszystko zostało powiedziane. Na barki Owena Greylocka i Erika von Darkmoor spadało zadanie odbicia Dziedzin Zachodu - i nie mogli w tym liczyć na niczyją pomoc. Owen odchrząknął znacząco. Patrick zerknął na niego i spytał: - Chcesz o coś spytać? - Czy to wszystko, Wasza Wysokość? Książę milczał przez chwilę, a potem rzekł: - Tak. - Patrząc na pozostałych w komnacie, oznajmił: - Panowie... od tej chwili wszyscy przechodzicie pod rozkazy Konetabla Greylocka. Traktujcie jego rozkazy, jakby były moimi. I niech bogowie nam sprzyjają - dodał ciszej, po czym wyszedł z sali. Zebrana w pokoju szlachta zaczęła wymieniać komentarze, które przerwał głos Greylocka: - Milordowie! W sali znów zapadła cisza. - Wyruszamy jutro rano. Oczekuję, że o zmierzchu pierwsze oddziały wejdą do Ravensburga, a pod koniec tygodnia szperacze zobaczą ruiny murów Krondoru. Każdy z was wie, co ma robić - dodał, powiódłszy wzrokiem po twarzach. Kiedy zebrani zaczęli opuszczać komnatę, przed Dashem i Jamesem stanął Erik. - Wy dwaj chodźcie ze mną - polecił i odwróciwszy się na pięcie, ruszył ku niewielkim bocznym drzwiom. W komnatce, do której weszli, bracia zastali już czekającego na nich ojca. Po chwili pojawił się i Owen, który zamknął za sobą drzwi. - Chciałem wam uświadomić - rzekł, zwracając się do obu braci - że wam właśnie przypadnie najbardziej niewdzięczna część zadania. - Powaliłeś nas na kolana! - uśmiechnął się Dash. James spojrzał surowo na brata i spytał Owena: - Co to za robota? - Jimmy, ty będziesz dowodził naszą specjalną, wydzieloną jednostką uderzeniową. - Co to za jednostka? - On - odparł Arutha, wskazując na Dasha. Ten tylko wzniósł oczy do nieba, ale nie rzekł ani słowa. Od dawna już przywykł do tego, że kiedy pracował z bratem, decyzje podejmował James. - Owen zażądał - zaczął wyjaśniać Arutha - bym znalazł mu dwóch prawdziwie podstępnych skurwysynów, którzy będą działali na terenie opanowanym przez nieprzyjaciela. - Uśmiechnął się do braci. - Odpowiedziałem mu, że choć prowadzeniu się waszych rodziców nie można niczego zarzucić, w sam raz nadajecie się do tej roboty. - Kiedy wyjeżdżamy? - spytał Jimmy. - Natychmiast - odpowiedział Erik. - Przy bramie czeka na was para koni, a w jukach znajdziecie tygodniowy zapas żywności. - Tydzień, co? - spytał James. - Znaczy, chcecie, byśmy siedzieli już wewnątrz, kiedy wasi zwiadowcy dotrą do murów Krondoru? - Albo tuż obok. - Potwierdził Owen. - Zostawcie tu te wasze uniformy i przyodziejcie się jak para wolnych wojowników szukających jakiegoś zajęcia. Jeśli was złapią, opowiadajcie, że jesteście z Doliny i chcecie się zaciągnąć. - A to mi nowina! - Dash uśmiechnął się drwiąco. - Znów będziemy się bawić w szpiegowanie! Jimmy spojrzał na brata, jakby podejrzewając go o nagły atak szaleństwa. - Wiesz... niekiedy odkrywam, że bawią cię dość dziwne rzeczy. - Nasi szpiedzy donieśli nam właśnie - oznajmił Arutha, patrząc na synów - że na południu pojawił się Duko. - To jakby wsadzić kij w mrowisko, prawda? - spytał Dash. - Nie inaczej. - Kiwnął głową Arutha. - Jeśli Duko zdobędzie Krondor przed nami, zagrozi łączności z Port Vykor. Podbijając Port Vykor, pozbawi nas łączności z flotą, a jak stracimy flotę, to również zaopatrzenie z Dalekiego Brzegu i Wysp Zachodzącego Słońca. - To może być zwodnicze posunięcie - odezwał się Owen. - Niewykluczone, że naprawdę chodzi mu o Sarth. Ale z innych raportów wynika, że drugie ugrupowanie nieprzyjaciół ciągnie szlakiem z Hawks Hallow pod wodzą zastępcy Fadawaha, niejakiego Nordana. - Mnóstwo żołnierzy brnie zatem przez błocka i lody - stwierdził Jimmy. - Port w Krondorze stał się bezużyteczny - odezwał się Arutha. - Fadawah zdaje sobie z tego sprawę, ale nie orientujemy się, czy wie o Porcie Vykor w zatoce Shandon. Jeżeli tak, to sprawa wygląda poważnie. Jimmy spojrzał na brata, a potem zwrócił się do ojca: - Znaczy, chcecie, byśmy się dowiedzieli, która z tych możliwości wchodzi w grę? - O ile to możliwe - odparł Arutha. - Musimy też wiedzieć, czy zamierza zwolnić tempo naszego marszu, aby umocnić siew Sarth. Dash rozejrzał się po komnatce. - Tylko tyle? - spytał, nie zwracając się do nikogo w szczególności. - Nie dajcie się zabić - odezwał się Arutha. - Ojcze, o to się nie martw, zawsze mamy się na baczności - uspokoił go Jimmy. Arutha mocno uściskał synów, najpierw młodszego, potem starszego. - Chodźmy już - odezwał się po chwili Dash. - Czeka nas jeszcze nocna jazda... Kiedy wychodzili, Erik zauważył, że twarzy Jimmy'ego nie opuścił wyraz zwątpienia i podejrzliwości. Rozdział 2 PUSTKOWIE Dash dał znak. Jimmy wyjął miecz z pochwy i ukrył się za dość dużym głazem. Dash szybko opuścił swoją pozycję na południowej stronie Królewskiego Traktu i zniknął w rowie, który na przestrzeni kilkuset jardów ciągnął się równolegle do drogi. Bracia jechali już od dwu dni. Zaczęły się odwilże i kiedy słońce wyglądało zza nieustannie niemal zasnuwającej niebo szarej pokrywy chmur, robiło się znacznie cieplej. Woda nie zamarzała, a deszcze topiły śnieg. Leżący w błocku Dash zatęsknił nagle za lodem. Mokra breja powodowała, że podróżowali przemoczeni, wolniej, niż planowali. Przed kilkoma minutami usłyszeli jakieś dźwięki, zsiedli więc z koni, poprowadzili je w las, uwiązali do drzew i dalej ruszyli pieszo. Odgłosy licznych kroków rozbrzmiewały coraz bliżej. W końcu Dash zaryzykował i spojrzał przez krawędź rowu. Królewskim Traktem ku wschodowi wędrowała grupa rozglądających się bojaźliwie dookoła obszarpańców - mężczyzna, kobieta i trójka dzieci, choć jedno z nich - Dash nie umiałby rzec, czy to chłopiec czy dziewczyna, bo płeć skrywała narzucona na głowę opończa - było już prawie dorosłe. Jimmy wyszedł zza głazu, a Dash wstał. Idący na czele grupki mężczyzna wyjął spod obszernego, postrzępionego płaszcza paskudnie wyglądający sierp i machnął nim groźnie, podczas gdy kobieta i dzieci odwrócili się gotowi do natychmiastowej ucieczki. - Hola! - odezwał się pojednawczo Jimmy. - Nie zamierzamy was skrzywdzić. Nieznajomy spojrzał na niego niezbyt ufnie, pozostali wpatrywali się ze strachem w oczach, ale nie ruszyli się z miejsca. Jimmy i Dash odłożyli oręż i wolno zbliżyli się do wędrowców. - Coście za jedni? - spytał mężczyzna, nie opuszczając sierpa. W jego głosie dał się słyszeć jakiś obcy akcent. Jimmy i Dash wymienili ostrzegawcze spojrzenia - poznali mowę z Novindusa. Stojący przed nimi człowiek był niegdyś jednym z żołnierzy Szmaragdowej Królowej. Dash podniósł dłonie, jakby chciał pokazać, że nie ma w nich broni, a Jimmy zatrzymał się. - Jesteśmy podróżnymi - odpowiedział. - A wy? Ośmielona łagodnym głosem Jamesa kobieta wychyliła się zza pleców mężczyzny. Była wychudzona i wyglądała na mocno osłabioną. Spojrzawszy na dzieci, Jimmy zobaczył, że są równie zabiedzone. Najwyższa z trójki dziewczyna miała jakieś piętnaście lat, choć wyglądała poważniej - może z powodu ciemnych sińców pod oczami. - Mieliśmy farmę - odezwała się kobieta i Jimmy znów spojrzał na nią. Wskazała dłonią na wschód. - Idziemy do Darkmoor. Słyszeliśmy, że mają tam coś do jedzenia. - Trochę mają. - Kiwnął głową Jimmy. - Skąd jesteście? - zwrócił się do kobiety. - Z Tannerus. - On nie wygląda na człeka z Tannerus - odparł krytycznie, patrząc na mężczyznę. Ten przytaknął. Wolną dłonią pokazał na siebie. - Markin. Z Miasta Nad Wężową Rzeką. - Rozejrzał się dookoła. - Daleko od domu. - Byłeś żołnierzem w wojskach Szmaragdowej Wiedźmy? - spytał Jimmy. Mężczyzna splunął sążniście na ziemię i patrzącym wydało się, że wyczerpało to wszystkie jego siły. - Pluć na nią! - Zachwiał się i kobieta go podtrzymała. - Był wieśniakiem, jak my - wyjaśniła. - Kiedy do nas przyszedł, wszystko nam wyznał. Jimmy spojrzał na brata i kiwnął głową w stronę, gdzie ukryli konie. Dash nie potrzebował wyjaśnień. Odwrócił się i odszedł. - A może byście i nam to opowiedzieli - odezwał się Jimmy. - Mój chłop poszedł walczyć za Króla - zaczęła kobieta. - Dwa lata temu. - Spojrzała na dzieci. - Dzieciska są chętne do pracy, a Hildi już prawie dorosła. Przez pierwszy rok jakoś sobie radziliśmy. Potem przyszli żołnierze i zajęli miasto. Nasza farma znajdowała się dość daleko, więc z początku zostawili nas w spokoju. Tymczasem wrócił Dash, prowadząc konie. Podał Jimmy'emu wodze i obszedłszy wierzchowce, rozpiął juki. Wrócił po chwili, rozwijając jakiś pakunek. Wyjął z niego bochen podróżnego chleba, zapiekanego z miodem i suszonymi orzechami, i kawałek wędzonej wołowiny. Dzieci wyskoczyły zza pleców matki i bez wahania chwyciły podane im jedzenie. Dash spojrzał na Jimmy'ego i nieznacznie kiwnął głową. Potem podał resztę żywności mężczyźnie, który przekazał ją kobiecie. - Dziękujemy. - Jak doszło do tego, że prowadzi was do Darkmoor żołnierz wroga? - spytał Dash. Mężczyzna i kobieta ze łzami wdzięczności w oczach zaczęli żuć czerstwy chleb. - Jak przyszli Szmaragdowi - odezwała się kobieta, przełknąwszy kęs - ukryliśmy się w lesie, a oni zabrali wszystko, co się dało. Zostało nam tylko to, co zdążyliśmy wziąć ze sobą. Potem z czystej złości podpalili dach i poburzyli ściany. Domek był z drewna... deski i gonty, ale dziewczynki nie miały innego... - Rozejrzała się dookoła, jakby w obawie, że z otaczających lasów nagle wyłoni się jakieś niebezpieczeństwo. - Kiedy trafił do nas Markin, próbowałyśmy odbudować domek. Nie był piękny, ale mój chłop budował go przez cale lata, dodawał to i owo... stale coś ulepszając. Żołnierze spalili prawie wszystko... a ja i dziewczynki nie miałyśmy narzędzi. - Znalazłem je - stwierdził Markin. - Potrzebowały pomocy. - Przyszedł i bił się w naszej obronie. Pojawili się inni, z mieczami i łukami, ale on ich odpędził i nie pozwolił tknąć ani mnie, ani dziewczynek. - Popatrzyła na mężczyznę ciepłym spojrzeniem. - Jest teraz moim chłopem... i dobrze traktuje dziewczynki... Jimmy westchnął i zwrócił się do Dasha. - Zanim wszystko się ułoży, usłyszymy jeszcze setki takich historii. - A dlaczego idziecie do Darkmoor? - spytał Dash. - Bośmy słyszeli, że tam jest Król... i jedzenie. - Nie - uśmiechnął się Jimmy. - Króla tam nie ma, był w zeszłym roku. Ale jedzenie jest... choć trzeba na nie zapracować. - Ja dobrze pracuję - odezwał się żołnierz zza morza. - Możemy już iść? - spytała kobieta. - Owszem - odparł Dash, usuwając się na bok. - Wy żołnierze? - spytał nagle mężczyzna. - Nie - roześmiał się Jimmy. - Od wojska trzymamy się z daleka. - Ale szlachetni ludzie. Markin wie. - Znam go od dziecka - odezwał się Dash z drwiną w głosie - i mogę o nim rzec różne rzeczy, ale zwykle daleko mu do szlachetności... Stary żołnierz patrzył na nich przez chwilę, a potem powiedział. - Chcecie wyglądać zwyczajnie, ale nie wyglądacie. - Wskazał dłonią na stopy Jimmy'ego. - Brudne, ale to buty szlachcica. Skinieniem dłoni polecił kobiecie i dziewczynkom ruszyć dalej, ale sam został jeszcze na miejscu, przypatrując się uważnie braciom. Dopiero kiedy jego podopieczne oddaliły się, odwrócił się i pospiesznie do nich dołączył, zajmując miejsce na przedzie. - Wiesz... - odezwał się Dash. - Po raz pierwszy w życiu żałuję, że mam wygodne buty. Jimmy zerknął na swoje trzewiki. - Ha! W rzeczy samej są zabłocone, ale on miał rację. - Rozejrzawszy się dookoła, dodał: - Kiepska ta okolica. Mało żywności i jeszcze mniej wygód. Dash wskoczył na siodło. - Nie przejmuj się. Gdy dotrzemy do Krondoru, nie będziemy wyglądali tak... kwitnąco. Jimmy dosiadł swego wierzchowca. - Może powinniśmy zjechać z Traktu? - Chodzi ci o północną drogę? - spytał Dash. Myślał o starym szlaku, którym niegdyś podróżował ich dawny pracodawca, Rupert Avery. Transportował towary, unikając opłat, jakie musiałby ponieść, gdyby korzystał z Królewskiego Traktu. - Nie. Tam jest prawie tak samo jak tutaj, a w lasach pełno dezerterów i opryszków. - A więc na południe? - Będzie wolniej, ale wokół jezior ciągnie się dość dróg... trzeba nam tylko baczyć, byśmy nie zapuścili się za daleko we wzgórza. - Od kiedy Kesh wycofał się ku południowi na dawną granicę, stąd aż do ich najbliższego garnizonu rozciąga się dzikie pustkowie - stwierdził Dash. Jimmy parsknął śmiechem. - A co nam za różnica, czy natkniemy się na pięćdziesięciu dezerterów z armii Szmaragdowych, pięćdziesięciu opryszków czy pięćdziesięciu keshańskich najemników... - Wzruszył ramionami. Dash zatrząsł się przesadnie pod ciężką opończą. - Miejmy nadzieję, że kimkolwiek są, grzeją tyłki przy ogniskach. Jak to powinien czynić każdy jako tako zdrowy na umyśle. Dash spiął konia ostrogami i obaj równym truchtem ruszyli na południe. - Dlaczego robimy to, co robimy? - spytał po chwili. - Bo taka jest wola naszego Króla, któremu winniśmy posłuszeństwo - odpowiedział Jimmy. Dash westchnął przesadnie głośno. - Podejrzewałem, że tak właśnie odpowiesz. W odpowiedzi Jimmy cicho zanucił starą śpiewkę: Od granic Kesh po Queg skaliste brzegi Krew, serca i życie w ofierze składamy. Od piasków południa po północne śniegi Gdzie Król nam rozkaże, tam żwawo ruszamy... Odgłos pękającego lodu niósł się daleko w chłodnym powietrzu i bracia zatrzymali konie wśród drzew. Przed nimi rozciągała się otwarta przestrzeń. James gestem polecił bratu skierować się na południe, a sam ruszył na północ. Dash kiwnął głową, zsiadł z konia i uwiązał go do gałęzi niewysokiej brzozy. Jimmy zrobił to samo i cicho ruszyli każdy w swoją stronę. Dash okrążył polanę i zbliżył się do spalonej farmy - co odgadł, patrząc na pnie pobliskich drzew. Dźwięk, który obaj usłyszeli wcześniej, powtarzał się regularnie, jakby ktoś kuł lód. W pewnej odległości przed sobą zobaczył człowieka. Szczupły jegomość, kucając na lodzie sporego, zamarzniętego stawu w odległości może stu jardów od miejsca, gdzie się czaił, walił w lód kamieniem. Kamulec wznosił się i opadał, a Dash zastygł, zafascynowany tym widokiem. Nie mógł dobrze przyjrzeć się nieznajomemu, ale wydało mu się, że tamten ma na sobie mozaikę niezbyt dobrze leżących, rozmaitych części odzieży założonych jedna na drugą. Butów też nie widział, bo mężczyzna obwiązał nogi szmatami. Dostrzegłszy jakiś ruch po drugiej stronie polanki, zrozumiał, że jego brat zajął już pozycję. Teraz zostało mu tylko czekać... Kiedy Jimmy powoli wyłonił się z lasu, nieznajomy zadziwiająco żwawo porwał się na nogi. Jimmy krzyknął: - Czekajże! Nie zrobię ci krzywdy! - Jednak mężczyzna błyskawicznie odwrócił się i rzucił do ucieczki. Obszarpaniec gnał w stronę Dasha niczym ścigany jeleń, więc ten powoli, by tamten go nie zauważył, obnażył miecz. Kiedy uciekinier dopadł do pierwszych drzew, wyszedł zza jednego z nich i zręcznie podstawił mu nogę. Nieznajomy runął na ziemię i potoczył się, wrzeszcząc: - Błagam! Nie zabijajcie mnie! Dash szybko skoczył i przyłożył zbiegowi ostrze miecza do krtani. Tymczasem dobiegł do nich zdyszany Jimmy. - Nic ci nie zrobimy - odezwał się Dash uspokajająco. Demonstrując swoją dobrą wolę, wetknął miecz do pochwy. - Wstawaj! Nieznajomy wstał powoli. - Szybki jest! - wysapał Jimmy, z trudem łapiąc oddech. - Byłbyś go złapał za milę lub dwie. - Dash uśmiechnął się. - Może i nie należysz do szybkobiegaczy, ale masz wilczą wytrzymałość. Kim jesteś i co tu robisz? - zwrócił się do nieznajomego, stojącego czujnie, gotowego do natychmiastowej ucieczki, w razie gdyby coś mu zagroziło. - Jestem Malar Enares, młodzi panowie. - Nieznajomy był szczupłym człowiekiem, a jego orli nos niczym ostrze jataganu wystawał spod szmat kryjących twarz. Miał ciemne oczy, którymi bacznie obserwował braci. - Łowiłem ryby. Jimmy i Dash spojrzeli na siebie niepewnie. - Kamieniem na lodzie? - Trzeba tylko rozbić lód, paniczu. Ryba sama podpływa do słońca. Zrobiłbym pętlę z łyka i... - Chcesz złapać rybę w zwykłą pętlę, jak zająca w sidła? - To nic trudnego, paniczu... trzeba tylko cierpliwości i pewnej ręki... - Mówisz jak Keshanin - zauważył Dash. - Och, litości, panowie, litości! Jestem tylko pokornym sługą wielkiego kupca z Shamaty, Kirana Hessena. Nazwisko tego ostatniego bracia dobrze znali. Hessen był kupcem mającym rozległe znajomości na Kesh, dobrym znajomym i wspólnikiem w interesach nieboszczyka Jacoba Esterbrooka. Po upadku Krondoru ojciec młodzieńców, Lord Arutha, zebrał dość jednoznaczne dowody, wskazujące na to, że stary Esterbrook służył przez wiele lat jako agent rezydent Imperium Kesh. Został zabity z córką w niejasnych okolicznościach. Jimmy doskonale wiedział, o czym pomyślał teraz Dash. Jeżeli agentem keshańskim był Esterbrook, mógł być nim i Kiran Hessen. - Gdzie jest teraz twój pan? - spytał James. - Oj, obawiam się, że go zabito - stwierdził Malar z żalem. - Służyłem u niego od dziesięciu lat, a był mi łaskawym panem. I oto zostałem sam w tej pełnej chłodu dziczy. - Mógłbyś nam o tym opowiedzieć? - spytał James. - I pokazać nam, jak chcesz złowić tę rybę? - dodał Dash. - Owszem, jeśli dostanę kilka włosów z grzyw waszych koni, panowie - odparł Obszarpaniec. - Wtedy będzie o wiele łatwiej... - Skąd wiesz, że mamy konie? - żachnął się Dash. - Wiem o życiu tyle, by mieć pewność, że dwaj młodzi panicze, tacy jak wy, nie wędrują przez pustkowia pieszo - odparł Malar. - A poza tym, przed chwilą usłyszałem ich parskanie. - To by się zgadzało, a i wymiana jest uczciwa. - Kiwnął głową Jimmy. - A do czego potrzebujesz włosów z końskiej grzywy? - zaciekawił się Dash. - Pozwólcie, że wam pokażę... Ruszywszy ku miejscu, gdzie uwiązano konie, odezwał się jeszcze do Jimmy'ego: - Paniczu... kiedy raczyliście mnie wystraszyć, już prawie przebiłem lód. Czy moglibyście usunąć jego resztki rękojeścią miecza? Jimmy kiwnął głową i ruszył ku lodowej pokrywie stawu. - A więc jak to się stało, żeś się zgubił w dziczy? - spytał Dash, idąc obok Keshanina. - Jak niewątpliwie wiecie - zaczął Malar - ostatnio wynikło dużo nieporozumień pomiędzy Kesh i Królestwem, a Shamata przechodziła z rąk do rąk. - Owszem, słyszeliśmy - przyznał Dash. - Mój pan, będący poddanym Królestwa, stwierdził, że nie od rzeczy byłoby odwiedzić swoje majętności na północy... najpierw w Landreth, a potem w Krondorze. Zbliżaliśmy się do Krondoru, kiedy natknęliśmy się na najeźdźców. Szybko nas otoczyli i mój pan z większością sług zginęli. Mnie i kilku innym udało się zbiec na wzgórza, gdzieś tam, ku południowi. - Brodą wskazał kierunek, jednocześnie sięgając dłonią do grzywy konia należącego do Dasha. Zręcznym ruchem wyrwał pasmo składające się z kilkunastu długich włosów. Zwierzę szarpnęło się lekko, okazując niezadowolenie. Dash odwiązał wodze od gałęzi, a mężczyzna znów wyrwał kilka włosów. Czynność tę powtórzył jeszcze dwukrotnie, aż wreszcie mruknął: - Powinno wystarczyć... - No to jak długo kręcisz się wśród tych wzgórz? - Ponad trzy miesiące, paniczu - stwierdził Malar, z dużą wprawą splatając końskie włosy w cienką linkę. - Było ciężko... Niektórzy z moich towarzyszy pomarli z zimna i głodu, dwaj zostali schwytam - nie wiem, czy przez dezerterów, czy przez opryszków. Od mniej więcej trzech tygodni jestem zupełnie sam. W tej dziczy łatwo stracić rachubę czasu - dodał przepraszającym tonem. - Od trzech tygodni dajesz sobie tu radę, polegając tylko na swoich gołych dłoniach? - zdumiał się Dash. Mężczyzna ruszył z powrotem w stronę stawu, nie przerywając splatania linki. - Owszem... i przyznam, paniczu, że było mi ciężko... - Ale jakżeś sobie tu radził? - nie przestawał dopytywać się Dash. - Urodziłem się w górach nad Landreth, na północ od Doliny Marzeń. Nie jest to kraj aż tak nieprzyjazny człowiekowi, jak ten tutaj, ale i tam łatwo zginąć marnie, nie zachowując czujności. Mój ojciec był leśnikiem. Żywił nas tym, co zdobył za pomocą sideł i łuku... do tego dodawał złoto za przeprowadzanie ludzi przez góry... - Był przewodnikiem przemytników! - parsknął śmiechem Dash. - Bardzo to być może - odparł Malar, wzruszając ramionami. - Tak czy owak, z nadejściem zimy okolice mojego domu robiły się prawie tak samo nieprzyjazne jak te tutaj... i musiałem się dużo nauczyć, aby przetrwać. Powoli i ostrożnie zbliżył się do przerębla. Spojrzał na niebo i stanął twarzą do słońca. - Nie podchodźcie do przerębla tak, by wasze cienie padły na wodę - pouczył braci. Dash i Jimmy postąpili wedle jego zaleceń. Malar bez pośpiechu ukląkł przy otworze, usprawiedliwiając jednocześnie swoją powolność: - Uczono mnie, że ryby dostrzegają ruch. Dlatego należy działać bardzo powoli. - Musze to zobaczyć! - sapnął podniecony Dash. Jimmy tylko kiwnął głową. - Słońce prześwieca przez przerębel, więc ryby przypłyną, by nasycić się ciepłem - wyjaśniał dalej mężczyzna. Zaglądając przez ramię łowcy, Jimmy spostrzegł dużego pstrąga, leniwie krążącego wokół dziury w lodzie. Poruszając się bardzo powoli, Malar zanurzył w wodzie za rybą pętlę z końskiego włosia. Pstrąg znieruchomiał na chwilę, ale mężczyzna oparł się pokusie i powoli zaczął przesuwać pętlę w stronę ogona ryby. Minęła jeszcze jedna, nieskończenie długa minuta - i nagle spłoszona czymś ryba zanurzyła się gwałtownie. - Za chwilę pojawi się następna - zapewnił Malar. - Widzą światło i płyną, mając nadzieję, że nad powierzchnią latają owady. Po kilku minutach na brzegu przerębla znów pojawił się pstrąg. Może była to ta sama ryba, może inna - Dash nie umiałby tego określić. Malar znów zaczął swe powolne czary z pętlą i po chwili zdołał nią otoczyć płetwę. Wtedy szarpnął błyskawicznie i wyciągnął rybę z wody. Zdumiony pstrąg wylądował na lodzie, gdzie przez chwilę jeszcze trzepotał się, a potem znieruchomiał. Dash nie mógł dostrzec twarzy Malara, ale z pogłębionych nagle zmarszczek wokół oczu Keshanina wywnioskował, że ten się uśmiecha. - Gdybyście panowie zechcieli rozniecić ogień... to ja tu tymczasem złapię jeszcze kilka rybek. Bracia spojrzeli na siebie, a potem James wzruszył ramionami. - Ja poszukam chrustu i drewna na opał, ty znajdź dogodne miejsce... Ruszyli w las, a osobliwy mieszkaniec Doliny czekał na wynurzenie się kolejnych pstrągów. Przez następne cztery dni powoli zdążali ku Krondorowi. Kilka razy słyszeli odległe głosy i dźwięki towarzyszące przedzieraniu się ludzi przez lasy, ale udało im się uniknąć wszelkich spotkań. Bracia odkryli, że Malar jest dla nich tajemnicą. Potrafił doskonale radzić sobie w dziczy, co stanowiło cechę dość osobliwą jak na kogoś, kto podawał się za pokornego sługę bogatego kupca. Z drugiej strony Dash był gotów zgodzić się z Jimmym, twierdzącym, że takie właśnie umiejętności przydawały się słudze bogatego przemytnika. Obaj cieszyli się zresztą z towarzystwa Malara, który udowodnił swą przydatność, znajdując kilka skrótów na przełaj, dodając do jadłospisu parę smacznych roślin i okazując się niezłym stróżem podczas nocnych wart. Kiedy wędrowali pieszo obok koni, co zajmowało im połowę czasu, Keshanin nie zostawał w tyle. Jimmy oceniał, że od Krondoru dzieli ich jeszcze tydzień drogi. W południe usłyszeli od północy dalekie rżenie koni. - Ludzie Duko jadą Traktem? - spytał brata przyciszonym głosem. Dash kiwnął głową. - Najpewniej tak. A jeśli słyszymy ich aż tutaj, to znaczy, że się do niego cofnęliśmy. Znasz jakąś południową drogę do Krondoru? - zwrócił się do Malara. - Tylko szlak, który skręca ku Krańcowi Ziemi, paniczu. Ale jeżeli zbliżamy się do Królewskiego Traktu, to za parę dni natkniemy się na pierwsze gospodarstwa... Jimmy milczał przez chwilę. - Najpewniej zostały spalone - odezwał się w końcu. - Ale skoro tak - kontynuował Dash - to znaczy, że nikt w nich nie mieszka i może uda nam się wślizgnąć do miasta ukradkiem. - Nie ma tam gospodarzy, to prawda - poprawił brata Jimmy. - Co wcale nie oznacza, że nie mogli się w nich schronić bardzo niemili, uzbrojeni ludzie... Dash zmarszczył brwi, jakby się zafrasował, że o tym nie pomyślał, ale po chwili uśmiechnął się szeroko. - To znaczy, że niczym się od nich nie różnimy. Często mi opowiadałeś, jaki ze mnie niemiły człowiek, a z pewnością bardzo lubię moją broń... Jimmy kiwnął głową. - Dwu najemników więcej, dwu mniej... kto na to zwróci uwagę? A jak już zbliżymy się do miasta, jakoś znajdziemy drogę do wewnątrz. Dziur w murach nie brakuje, to pewna. - A więc byliście panicze w Krondorze? - spytał Malar. - W czasie wojny, znaczy? - Słyszeliśmy o szkodach - odparł Jimmy, ignorując pytanie. - Wielu ludzi opuściło Krondor i udało się na wschód - przytaknął Dash. - Tyle to i ja wiem - odparł Malar i umilkł. Przez resztę dnia wędrowali lasem i zatrzymali się na obóz dopiero pod wieczór. Nie rozpaliwszy ognisk, bracia skulili się pod kocami, podczas gdy Malar objął pierwszą wartę. Spali mocno, choć często się budzili. Rankiem ruszyli dalej... Lasy wypełniały odgłosy towarzyszące odwilży. Z daleka trzaski pękającego w nagle cieplejszym powietrzu lodu brzmiały, jakby stawy i jeziorka zaczęły zrzucać zamrożone skóry. Z drzew opadały na podróżnych płaty mokrego śniegu, a ze wszystkich gałęzi kapały krople wody! Grunt pokrywały trzeszczące płyty lodu i grudy błocka, lepiącego się do butów i końskich kopyt. Wszystko to tworzyło masę dźwięków, stanowiących tło, na jakim można było wyróżnić poszczególne odgłosy wiosny. Odległy zew ptaka, który wróciwszy za wcześnie z południa, poszukiwał swoich krewniaków. Szelesty i szmery wydawane przez małe stworzenia, na krótko wyłaniające się ze swoich nor, by zaraz do nich wrócić. Kiedy zatrzymali się na odpoczynek, Jimmy uwiązał konia do nisko zwisającej gałęzi drzewa i kiwnięciem głowy polecił bratu, by uczynił to samo. Ten wykonał polecenie, a potem stęknął: - Uważaj na wszystko. Musimy sobie ulżyć. - Podszedł do stojącego nieopodal Jimmy'ego, który udawał, że sika w śnieg. Dash zrobił to samo. - O co chodzi? - spytał cicho półgębkiem. :- Wyrobiłeś już sobie opinie o naszym przypadkowym towarzyszu? - spytał starszy brat. Dash nieznacznie potrząsnął głową: - Niezupełnie... Myślę, że jest kimś znaczniejszym, niż nowi, ale jeszcze nie wiem kim. - Nie masz na nim za wiele tłuszczu - zauważył Jimmy - ale też nie wygląda, jakby długo głodował. - Masz jakąś teorię? - Nie, ale jeśli nie jest zbłąkanym sługą bogatego kupca, to co tu robi? - Może to przemytnik? - Może - odparł Jimmy, zapinając spodnie. - Może być każdym... kogo tylko zdołamy sobie wyobrazić. Przypominając sobie o tym, że dziadek latami ich przestrzegał, by nie wyciągali zbyt pochopnych wniosków, Dash mruknął tylko: - Więc może lepiej niczego sobie nie wyobrażajmy. - Poczekajmy i przekonajmy się sami - zgodził się Jimmy. Kiedy wrócili do koni, na stronę odszedł Malar. Gdy odszedł od nich dość daleko, Jimmy zwrócił się do brata: - Pamiętasz to opuszczone gospodarstwo o dzień drogi od polany, gdzie spotkaliśmy Malara? - To z domem na poły pokrytym gontami i zawaloną oborą? - To samo. Jeśli będziemy musieli się rozdzielić, spotkamy się na tej farmie. Dash kiwnął głową. Żaden nie chciał rozmawiać o tym, co ma zrobić jeden z nich, jeśli drugi przepadnie. Po powrocie Malara cała grupka ruszyła dalej. Niegdysiejszy kupiecki sługa z Doliny był prawie tak samo małomówny jak obaj bracia. Milczenie w dużej mierze narzucało wszystkim otoczenie. Podczas cichych nocy, a w chłodnym powietrzu nawet i za dnia, wszelkie odgłosy i dźwięki niosły się daleko. Wiedzieli, że zbliżają się do okolic, które najpewniej patrolują najeźdźcy; częściej też prowadzili konie, idąc pieszo, niż na nich jechali - jeździec mógł zostać dostrzeżony z daleka, a pieszego idącego obok konia spostrzec trudniej. Co jakiś czas zatrzymywali się i nasłuchiwali. Tego samego dnia, po południu, zaczął padać deszcz i musieli poszukać jakiegoś schronienia. Znaleźli je w spalonej chacie, w której zostało dość gontów w dachu, by ich jako tako osłonić. Usiadłszy na pospiesznie zdjętych siodłach - nie chcieli, aby mokły na deszczu - zaczęli oceniać swoją sytuację. - Ziarna mamy jeszcze na jeden dzień - odezwał się Dash, wiedząc doskonale, że Jimmy zna stan ich zapasów nie gorzej od niego. - A czy, za pozwoleniem panicza, pod śniegiem nie znajdą się resztki trawy? - spytał Malar. - Owszem - zgodził się Jimmy. - Niewiele, ale koniom wystarczy... - Jeśli w Krondorze są jacyś jeźdźcy - odezwał się Dash - to powinni mieć siano. - Niełatwo będzie ich nakłonić do tego, by się z nami podzielili - rzekł z przekąsem Jimmy. Dash uśmiechnął się tylko drapieżnie. - Czymże byłoby życie bez jednej czy dwu przeszkód do pokonania? Kiedy przestało padać, ruszyli dalej. - Obawiam się, młodzi panowie - odezwał się Malar nieco później tego samego popołudnia - że coś słyszę... Wszyscy zatrzymali się i zaczęli nasłuchiwać. Zimowe dni ustąpiły już cieplejszym obietnicom wiosny, jednak w powietrzu nadal utrzymywało się dość chłodu, by mogli widzieć parę ze swoich oddechów. Po chwili milczenia, kiedy Dash chciał już otworzyć usta i coś powiedzieć, usłyszeli nagle przed sobą jakiś męski donośny głos. Bracia nie rozpoznali słów, natychmiast jednak zrozumieli, że mają przed sobą najeźdźców mówiących językiem podobnym do dialektu z Yabon. Jimmy szybko rozejrzał się za jakąś kryjówką. - Tam - szepnął, wskazując kierunek. Nieopodal rosły krzaki otaczające kilka skałek i głazów. Dash nie był pewien, czy zdołają się za nimi ukryć, w okolicy jednak nie widział żadnego innego lepszego miejsca. Malar zdążył już okrążyć wystającą nad inne skałkę i odsuwał gałęzie, pomagając Jimmy'emu i Dashowi wprowadzić konie do kryjówki. Z daleka dobiegł ich tętent wierzchowców. Koń Dasha rozdął nozdrza i uniósł głowę. - Co się dzieje? - spytał Jimmy. - Ta stuknięta klacz ma ruję! - zaklął szeptem Dash, szarpiąc rzemienie ogłowia. - Słuchaj! - syknął, zwracając się do klaczy. - Panicz dosiada klaczy? - spytał Malar. - To dobry, posłuszny koń - żachnął się Dash. - Przeważnie - syknął Jimmy. - Ale nie teraz! Dash ponownie szarpnął wędzidłem, usiłując zwrócić uwagę klaczy na siebie. Młody człowiek był doświadczonym jeźdźcem i wiedział, że jeśli zdoła nad nią zapanować, zwierzę nie zdradzi rżeniem ich pozycji zbliżającym się nieprzyjaciołom. Źrebiec Jimmy'ego spoglądał na wszystko dość obojętnie, choć podniecenie klaczy wywołało u niego pewne zaciekawienie. Dash trzymał mocno wodze przy końskim pysku i klepiąc klacz po nozdrzach, przemawiał do niej łagodnie, starając sieją uspokoić. Jeźdźcy zbliżyli się do nich i Dash ocenił po tętencie kopyt, że musiało ich być przynajmniej kilkunastu. W powietrzu niosły się odgłosy rozmów i śmiechów. Ci ludzie patrolowali znane sobie okolice i nie spodziewali się żadnych kłopotów. Wciąż trzymał mocno wodze i nie przerywał cichej, łagodnej przemowy, za pomocą której spodziewał się opanować sytuację. I nagle, gdy jeźdźcy podjechali bliżej, klacz szarpnęła się i uniosła głowę. Bracia zamarli. Przez chwilę obaj jeszcze żywili nadzieję, że nic się nie zdarzy... i nagle chłodne powietrze rozdarło miłosne, przenikliwe rżenie klaczy. W powietrzu rozległy się gniewne okrzyki jeźdźców i rżenie koni odpowiadających na zew. - Jazda! - zagrzmiał Jimmy, nie zawahawszy się ani chwili. - Tamtędy! Malar błyskawicznie skoczył pomiędzy gałęzie i ignorując zadrapania, znikł we wskazanym kierunku. Za nim skoczył Jimmy, trzymający swojego źrebca. Wzrok młodzika płonął ogniem podniecenia. Klacz tymczasem, zwlekając po usłyszeniu odezwu na swoje zaproszenie, zaczęła się szarpać. I znów zarżała miłośnie. Wierzchowiec jednego z najeźdźców, usłyszawszy ponowienie zaproszenia, odpowiedział ochoczo i Dash zrozumiał, że zapanuje nad klaczą tylko z jej grzbietu. Puścił wodze, pozwalając jej spojrzeć ku ogierowi, i szybko wskoczył na siodło - ukazując się zaskoczonym wciąż jeszcze żołnierzom. Bez wahania wbił ostrogi w boki konia i puścił się galopem. Wypadł z krzaków prosto ku grupie nie spodziewających się niczego Novindyjczyków i przemknął obok nich jak strzała. A potem znów spiął klacz i pognał dalej, zostawiając brata i Malara. Zanim nieprzyjaciele zdążyli się zorientować, był już daleko. Ukryci za niewysokim wzgórzem Jimmy i Malar widzieli, jak jeźdźcy zawracają i ruszają ławą za Dashem. - Złapią go, paniczu? - wychrypiał Malar, ledwo łapiąc oddech. - Pewnie tak - odparł Jimmy, zakląwszy pierwej sążniście. - Jeżeli zdoła się im wymknąć, powinien wrócić do tamtej farmy. Tak się umówiliśmy. - Zawracamy? - spytał sługa. Jimmy milczał przez chwilę. - Nie - odparł wreszcie. - Prawdopodobnie zostanie schwytany... a w takim przypadku żadną miarą mu nie pomożemy... albo się wymknie i wróci do farmy, którą znaleźliśmy tego dnia, kiedy spotkaliśmy ciebie. Poczeka dzień czy dwa i wróci do Darkmoor. Jeśli teraz zawrócimy, nie zdobędziemy więcej informacji od niego. - A więc do Krondoru? - A więc do Krondoru! - odpowiedział Jimmy. Rozejrzawszy się dookoła, stwierdził, że ostatni z jeźdźców znikł już w oddali. - Tędy - wskazał drogę, gdy ucichły odgłosy pościgu. Ruszyli dalej, zachowując tyle spokoju, ile mogli zachować w tej sytuacji... *** Dash gnał jak uciekający z piekieł potępieniec, choć klacz za wszelką cenę starała się choć obejrzeć za pędzącym za nią ogierem. Gdy tylko zwalniała, natychmiast uderzał ostrogami. Pilnie też baczył, by utrzymać się w siodle na krętym leśnym szlaku, pełnym nisko wiszących gałęzi, błotnych kałuż i nagłych zakrętów. Wiedział, że gdyby zobaczył go w tej chwili jego instruktor, który uczył go konnej jazdy na dziedzińcu koszar Królewskiej Gwardii, natychmiast rozdarłby się okropnie, nakazując mu zmniejszenie prędkości. Zdawał sobie sprawę, że szaleńczy wyścig na niepewnym podłożu, po niebezpiecznym, nie znanym mu szlaku jest bardzo ryzykowny. Nie odważył się spojrzeć wstecz, aby zorientować się, jak blisko są prześladowcy - słyszany przezeń tętent kopyt upewniał go, że niedaleko. Wiedział, iż dostrzegają go jedynie jako niezbyt dobrze widoczny kształt jeźdźca pomykającego przez cienisty las, ale dopóki trzymał się szlaku, mogli prowadzić pościg, nie tracąc go z oczu. Wiedział, gdzie się znajduje - choć tylko z grubsza. Na wschód od Krondoru ciągnęło się kilkanaście leśnych traktów, wiodących z miasta do okolicznych farm. Zdawał sobie sprawę, że jeśli uda mu się zgubić prześladowców, trafi na Trakt Królewski. Przeraźliwy wrzask i rżenie konia, które dobiegły go z tyłu, informowały go, że wierzchowiec jednego z prześladowców poślizgnął się i padł, prawdopodobnie łamiąc nogę. Spojrzawszy w lewo, zobaczył, że drzewa rosną tam mniej gęsto - dotarł do niewielkiej wioski - za prześwitującymi wśród pni polami widział otwartą przestrzeń i wypalone chatki. Zawahał się tylko przez chwilę, wiedząc, że skierowanie konia na pola jest pomysłem o wiele gorszym niż pozostanie pomiędzy drzewami. Wijącą się wśród pól drogę niechybnie pokrywało teraz śliskie błocko zalegające powierzchnię utwardzoną przez lata ugniatania jej kołami wozów i kopytami koni, a o tej porze roku rola była dostatecznie rozmiękła, by koń mógł w niej beznadziejnie utknąć. Klacz z trudem parła przed siebie: od dawna nie najadła się do syta i choć dyszała ciężko, brakowało jej sił, by wykonywać nakazy jeźdźca. I nagle, ujrzawszy przed sobą brukowaną ścieżkę, zaświtał mu cień nadziei. Zawrócił klacz tak gwałtownie, że niewiele brakowało, a upadłaby - ale kiedy się pozbierała, ruszyła tam, gdzie chciał. Dash westchnął w duchu do Ruthii, Pani Szczęścia, i przygotował konia do skoku. Ciągnący się wzdłuż drogi płot, niemal zupełnie rozwalony, w miejscu gdzie musiał go przeskoczyć, obok zamkniętej bramy, został nietknięty. Klacz była zmęczona, ale miała jeszcze dość sił do skoku i łatwo mogła sobie z tym poradzić, lądując na mokrych kamieniach. Dash usłyszał pod sobą łoskot kopyt, który mu powiedział, że koń nie zamierza stawać okoniem. Obejrzawszy się szybko w lewo, zauważył, że kilku nieprzyjaciół usiłuje go okrążyć, kierując konie na błotniste pole. Widok ten wywołał na jego ustach wilczy uśmieszek. Prowadząc klacz w miejsce, gdzie chciał przeskoczyć płot, obejrzał się jeszcze raz. Ścigający go ludzie grzęźli beznadziejnie w błocku na polu i klęli siarczyście, usiłując wydostać się z sięgającej niektórym koniom po brzuchy brei. Udało mu się wyprzedzić o kilka sekund jeźdźców, którzy, ścigając go po drodze, musieli zawrócić i objechać dookoła nietkniętą część ogrodzenia. Teraz miał szansę. Słońce skryło się już przed nim za drzewami, a na polach kładły się długie cienie drzew. Przejechawszy obok spalonej farmy, zobaczył, że wykładana kocimi łbami ścieżka mija drzwi i ciągnie się dalej ku zgliszczom stodoły. Jechał dalej, ale zbliżywszy się do podjazdu, lekko zwolnił. Miał tylko chwilę na to, by dać klaczy wytchnąć - dolatujące go z tyłu zawiesiste przekleństwa świadczyły, że reszta prześladowców też utknęła w błocie. Rozejrzawszy się uważnie, doszedł do wniosku, że droga w prawo wydaje się mniej grząska - przynajmniej tak wyglądała - ruszył więc nią truchtem, dopóki klacz nie zwolniła, ze względu na błoto. Usłyszawszy chrzęst piasku pod kopytami wierzchowca, poczuł tchnienie nadziei. Ta jednak szybko się rozwiała - za nim rozległ się grzmot kopyt koni, które właśnie dotarły do brukowanej ścieżki. Do linii drzew było złudnie blisko, Dash jednak wiedział, że jeżeli nie dotrze do lasu przynajmniej o minutę wcześniej niż czołówka pościgu, nie zdoła go zgubić. Ponaglił klacz do kłusa i obejrzał się za siebie. Jeźdźcy docierali do zabudowań - i znów poczuł budzącą się iskrę nadziei. Spienione konie prześladowców miały szeroko rozdęte chrapy. Wyglądały na równie zmordowane jak jego wierzchowiec. Tamci musieli nań wpaść pod koniec patrolu albo głodzili swe konie - tak czy owak nie wydało mu się, by mogli go dopaść, przynajmniej tak długo, jak zdoła zmusić swoją klacz do biegu. Dotarłszy do pierwszych drzew, musiał się schylić. Szybko puścił konia w cwał, ostrożnie wybierając drogę wśród drzew, klucząc zajadle i oddalając się coraz bardziej od prześladowców. Liczył na to, że nie zostawi wyraźnego śladu, choć był świadom, że w tych okolicznościach nawet ślepiec mógłby podążać jego tropem. Rozejrzawszy się dookoła, spostrzegł nieopodal niewielką skałkę, wyrastającą z niezbyt stromej i płaskiej na szczycie pochyłości. Skierowawszy klacz w tamtą stronę, spostrzegł, że wzdłuż skały ciągnie się wąska ścieżka. Szybko zeskoczył z siodła i powiódł konia w dół nowo odkrytego szlaku. Wyczerpana klacz nie miała siły na to, żeby rżeniem wezwać ogiera - ledwo starczyło jej tchu, by iść za Dashem. Uciekinier szarpnął wodze i ponaglił ją do szybszego marszu. Słońce chyliło się ku zachodowi, cienie zalegające wśród drzew wydłużały się i gęstniały, Dash zaś uparcie podążał w głąb lasu. Jeżeli Jimmy i Malar oddalili się od prześladowców, odbili od obranej drogi kilka mil na południe. Dash zaczął się zastanawiać, czy nie powinien - po zgubieniu pościgu - spróbować odszukać brata i osobliwego przybysza z Doliny Marzeń. Doszedł do wniosku, że najlepszą rzeczą, jaka mogłaby mu się teraz przydarzyć, byłoby zagubienie się w głuszy. W Krondorze nie przebywało prawdopodobnie aż tylu ludzi, by się nie mogli znaleźć, gdyby obaj z Jimmym dotarli tam bezpiecznie. Taką przynajmniej miał nadzieję. Usłyszawszy, że jeźdźcy zbliżają się do miejsca, gdzie zjechał z traktu, pospiesznie ruszył w gęstwinę. Jimmy chwycił Malara za ramię. - Tam się włączymy. - Wskazał dłonią miejsce, w którym sznur podróżnych mijał skraj lasu, dawne przedmieścia Krondoru. - Ja jestem najemnikiem z Landreth, a ty zostajesz moim sługą. - Okradaczem psów - mruknął Malar. - Co proszę? - Właściwa nazwa to „okradacz psów”. Aby nakarmić swego pana, sługa najemnika w razie potrzeby ukradnie ochłapy psu. - Chudzielec uśmiechnął się lekko. - Byłem i w takiej służbie. Ale wy, paniczu, od razu się zdradzicie, jeśli tylko natkniemy się na kogoś z Doliny... - Myślisz, że się tu taki trafi? - Lepiej, abyście podali się za młodego człowieka ze Wschodu Królestwa, służącego ostatnio w Dolinie. Nie podawajcie żadnych szczegółów, takich jak nazwa kompanii. Powiedzmy, żeście pracowali dla mojego niedawnego pana. Nie wiem, co spodziewacie się znaleźć w Krondorze, ale w zamęcie wojny niejedno może się wydarzyć. Nie takie rzeczy widywano... Jimmy musiał przyznać, że Malar rozumuje dobrze. W miejscu, gdzie kilka tygodni wcześniej widział tylko osmalone, pokryte szkliwem lodu kamienie, znajdowały się teraz tuziny chatek i namiotów, których najpewniej przybywało z każdym dniem. Zbliżali się do miasta - Jimmy na koniu prowadzonym przez Malara - i młody jeździec upajał się widokiem i słyszanymi aż tu dźwiękami. Zapadł już wieczór i mrok rozświetliły płomienie licznych ognisk. Od tychże ognisk dolatywały ku nim okrzyki wszelkiego rodzaju wydrwigroszów, oferujących kolację, wino i towarzystwo kobiet. Wokół ognia krzątali się groźnie wyglądający ludzie, czujnie przypatrujący się mijającym ich obcym. W pewnej chwili podbiegł do nich człowiek z dymiącym kociołkiem. - Gorące żarcie! Gulasz zajęczy! Z dodatkiem marchwi i selerów! Wyraz twarzy stojących w pobliżu ludzi podpowiedział Jimmy'emu dwie rzeczy - gulasz w istocie był „zajęczy” (zajęczeć miał ten, co go zjadł), ale niemal wszystkich w zasięgu wzroku dręczył tak silny głód, że podejmowali to ryzyko. Panował tu jednak jakiś porządek - całą scenę obserwowali zbrojni, a ich zdeterminowane miny wskazywały na to, że gotowi są zabić każdego, kto podejmie próbę najedzenia się bez uiszczenia zapłaty. - Ile? - spytał rzeczowo Jimmy, nie zatrzymując konia. - A ile macie? - spytał przekupień. Malar odsunął łokciem Jimmy'ego na bok. - Idź precz, trucicielu kotów! Mój pan nie zechce nawet powąchać tej paskudnie śmierdzącej brei! - zawołał. W następnym ułamku sekundy obaj stali nos w nos, obrzucali się obelgami, od których powinien popękać grunt, targu jednak dobili niemal błyskawicznie. Malar dał nieznajomemu miedziaka, kłębek szpagatu, noszony w kieszeni, i bardzo zardzewiały sztylet. Przekupień wręczył mu naczynie i szybko wrócił do swego ogniska, gdzie kobieta podała mu następny kubek gulaszu, po czym ruszył na poszukiwanie kolejnego klienta. Malar skinieniem dłoni skierował Jimmy'ego na pobocze drogi, gdzie kucnął, dmuchając w gęsty, parujący płyn. - Zjedzcie, panie... ale zostawcie co nieco i dla mnie - rzekł, podając naczynie Jimmy'emu. Ten kucnął, nie bardzo mając ochotę na siadanie w błocku, i nabrał łyżką gulaszu. Królik był nad wyraz mizernym przedstawicielem swego rodu, a marchewka i seler smakowały osobliwie. Pomyślał, że lepiej się nie zastanawiać, jak długo warzywa marzły w czyjejś piwnicy, zanim znalazł je przedsiębiorczy przekupień. Zjadłszy połowę zawartości misy, podał ją Malarowi. Podczas gdy samozwańczy sługa jadł, Jimmy przyglądał się otoczeniu. Widział dostatecznie dużo obozów wojskowych, by zrozumieć, że do takiego trafił. Odpoczywali tu wojownicy, maruderzy, handlarze, złodzieje i dziwki... cała ta księżycowa brać czekała na powód, by ruszyć dalej. Zaczął się zastanawiać, dlaczego się tu zebrali i co może ich pchnąć dalej. Większość z nich niedawno jeszcze szła na wschód w szeregach najeźdźców, ale widział wśród nich dostatecznie wielu Keshan i Quegańczyków, by dojść do wniosku, że ma przed sobą zbieraninę dezerterów, handlarzy bronią, poszukiwaczy okazji do niewielkiego rabunku i rozmaite szumowiny, jakie zawsze niesie ze sobą fala wojny. - Co dalej, paniczu... - zagadnął go Malar, odkładając opróżnioną misę. - Ruszajmy do miasta. - I co tam będziemy robić? - Rozejrzymy się za moim bratem. - Myślałem, że wróci na wschód. - Owszem, powinien był tak zrobić, ale niechybnie postąpił inaczej. - Dlaczego? - Bo takie ma obyczaje... Przedzierając się przez wioskę namiotów, skierowali się ku miejskim murom... Rozdział 3 KONFRONTACJE Pug zmarszczył brwi. Keshański ambasador skończył czytanie ostatniej noty swojego rządu i uśmiechnął się fałszywie, niemal boleśnie. - Milordzie Gadesh - odezwał się reprezentant Króla, Baron Marcel d'Greu, uśmiechając się dokładnie tak samo. - To niemożliwe. Pug spojrzał na Nakora, siedzącego po jego prawej stronie. Ostatnia runda negocjacji pomiędzy Królestwem a Imperium Kesh przypominała dokładnie poprzednią. Nakor potrząsnął głową. - Moi panowie, proponuję ogłosić małą przerwę, byśmy mogli raz jeszcze zastanowić się nad tymi żądaniami. - Doskonały pomysł - odezwał się mistrz Kalari, przedstawiciel Czarnych Magów z Tsuranni, neutralny obserwator, który na tym spotkaniu reprezentował swój rząd. Obaj ambasadorowie wycofali się do wyznaczonych im kwater, a Pug z Kalarim i Nakorem udali się do komnaty, gdzie czekali już Miranda i Kalied, przywódca najpotężniejszej z trzech frakcji, jakie wyłonili spomiędzy siebie magowie ze Stardock. Kalied wyglądał na starszego od Puga, mimo że ten urodził się o dwadzieścia lat wcześniej. Pug miał twarz i postać człowieka, który niedawno przekroczył dwudziestkę. Odmłodzenie zawdzięczał siłom uwolnionym z Kamienia Życia. Miranda - kobieta z wyglądu też dwudziestokilkuletnia - uśmiechnęła się do męża. - Są jakieś postępy? - Nie ma żadnych - odpowiedział Pug, biorąc kubek piwa od młodego żaka, służącego magom reprezentującym w negocjacjach interesy Stardock. - Muszę przyznać - odezwał się Kalari - że te negocjacje są bardziej sformalizowane, niż oczekiwałem. - Upił ostrożnie nieco gorącej kawy i kiwnięciem głowy zaaprobował jakość napoju. Był człowiekiem w średnim wieku, o gładko wygolonej głowie, szczupłym i rześkim, o przenikliwym, bystrym spojrzeniu. - Zechciejcie mi jednak rzec... może wynika to z mojej słabej znajomości języka Królestwa albo kultury Kesh, ale odnoszę nieodparte wrażenie, że tamci powtarzają jedynie poprzednie żądania. - Nie. - Uśmiechnął się Nakor. - Oceniasz waść sytuację bardzo trafnie. - W czym więc problem? - spytał Kalari. - W historii mojego Imperium zdarzały się oczywiście negocjacje, ale zwykle toczono je pomiędzy Lordami Imperium. Wasze pojęcie dyplomacji jest mi... nieco obce. Kalari jako wysłannik Zgromadzenia Magów Kelewanu miał baczyć, by reprezentanci Stardock nie zapomnieli o interesach Tsuranni. Podczas ostatnich lat handel pomiędzy niegdysiejszymi wrogami, to znaczy Królestwem Wysp i Imperium Tsuranni, został bardzo ograniczony. Z pięćdziesięcioletniego zamętu i walk o władzę w Tsuranni zwycięską ręką wyszedł Dom Acoma, a jego niezwykle pomysłowa przywódczyni, Lady Mara, zyskała tytuł Sługi Imperium. Jej syn, Justin, władał teraz pomyślnie jako Imperator, pomimo licznych i niemal udanych prób przywrócenia starych porządków, którym jego matka położyła kres. Zmiany spowodowały spory zamęt, a ten wpłynął na ograniczenie handlu pomiędzy światami. Od dwu lat jednak na Kelewanie zapanował spokój, a władca Tsurańskiego Imperium pragnął, by nic nie stało na przeszkodzie stałej wymianie towarów i usług. - Cóż - odezwał się Pug - wyobraź sobie, że jesteśmy Turilami... tylko bardziej wojowniczymi... i wtedy, być może, zrozumiesz trudności, z jakimi się borykamy. Kalari kiwnął głową. Turilowie jako jedyny lud na jego ojczystym świecie oparli się Imperium Tsuranni i w końcu zmusili jego władców do zawarcia z nimi zbrojnego rozejmu. - Od czasu, kiedy Sługa Imperium odebrała zgromadzeniu Wielkich wiele dawnych przywilejów, trzeba nam ciągle uczyć się czegoś nowego - westchnął. - Myślę, że to nieustanne powtarzanie wszystkiego za stołem, ciągle i od nowa, prowadzi do nikąd... ale może się mylę... - W rzeczy samej jest to bardzo łatwe. - Nakor parsknął śmiechem. - Dlatego my, dyplomaci, tak bardzo to polubiliśmy. Kalari spojrzał uważnie na małego franta. Na udział Nakora w negocjacjach nalegał Pug. W ojczystym świecie Tsurańczyka, Pug - znany pod imieniem Milambera - stał się postacią z legendy, budzącą niemal tyleż podziwu i kontrowersji, co Lady Mara Acoma. Fakt, że w negocjacjach uczestniczył Nakor, zdumiewał niektórych tsurańskich Wielkich. Wszelkie pozory świadczyły o tym, że samozwańczy „Najwyższy Kapłan” jakiegoś nikomu nie znanego wyznania był bezczelnym obszarpańcem, nie pozbawionym pewnych kuglarskich zdolności, uparcie udającym durnia. A jednak w jego zachowaniu Kalari dostrzegał coś, co nie pozwalało mu na powierzchowny sąd. Mały frant nieustannie żartował, ale za tymi żartami kryła się nieustanna praca nietuzinkowego umysłu. Tsurański mag wyczuwał każdym włóknem ciała, że pod przebraniem pospolitego wydrwigrosza, który ostatnio zajął się tworzeniem nowej religii, kryje się człek o ogromnych zdolnościach i umiejętnościach magicznych. Mógł się zarzekać, że jego moc pochodzi od bogów albo że są to zwykłe „sztuczki” - jak często utrzymywał z uporem godnym lepszej sprawy - Tsurańczyk wyczuwał, że w tym towarzystwie Nakor ustępuje mocą i znaczeniem jedynie Pugowi. Na razie postanowił odłożyć te rozmyślania na później. Pomijając wszystko inne, Isalańczyk z Kesh był zabawnym i miłym kompanem. - A więc dobrze - zwrócił się do Puga. - Racz mnie oświecić, o co chodzi w tym bezsensownym omawianiu szczegółów. - Poproś kogoś innego - odparł Nakor. - Osobiście, jak i ty, uważam, że to okropnie nudne. - Łyknął piwa. - A zresztą wszystko, co ważne, i tak już zostało postanowione. - Doprawdy? - zdziwił się Pug. - Czy nie zechciałbyś powiedzieć nam, jak doszedłeś do tego zdumiewającego wniosku? Nakor uśmiechnął się szeroko, jak zawsze, kiedy dzielił się z innymi swoimi przewidywaniami i przemyśleniami. - To proste. - Powiódł dłonią dookoła. - Sami moglibyście do tego dojść, gdybyście tylko spróbowali. - Miranda wymieniła z mężem porozumiewawcze uśmiechy. - Królestwo zostało boleśnie ugodzone - zaczął wyjaśnienia mały przechera - ale rana nie jest śmiertelna. W Kesh doskonale o tym wiedzą. Mają tu swoich szpiegów. Zdają sobie sprawę, że choć Królestwo potrzebuje swoich sił na Wschodzie, to nie dlatego, by miało tam jakieś naprawdę poważne kłopoty. Jeśli Kesh zacznie awanturę, Król rozkaże Księciu zatrzymać żołnierzy. A gdy Kesh zaczeka, aż wyruszą Armie Wschodu, Patrick będzie miał więcej czasu, by się umocnić, przygotować i rozprawić z keshańskimi awanturnikami . - Mały frant potrząsnął głową. - Nie... Kesh dobrze wie, że jeśli zechcą wykorzystać swoją chwilową przewagę, stracą i to, co zyskali do tej pory. Mogą zyskać jakąś koncesję handlową albo coś w tym rodzaju, ale nigdy nie odzyskają tego, co dostali za ochronę południowej flanki Królestwa. - Powiódł wzrokiem po twarzach wpatrzonych weń ludzi. - Usiłują znaleźć sposób wycofania się z niezręcznej sytuacji, nie tracąc twarzy i nie robiąc z siebie durniów. Kalari parsknął śmiechem. Nawet posępny Kalied musiał się uśmiechnąć. - A więc to sprawa honoru? - spytał Pug. Nakor wzruszył ramionami. - Właściwie to bardziej niż o honor idzie im o to, by uniknąć kary po powrocie do stolicy. Generałowie Rufi ibn Salamon i Behan Solan będą musieli wytłumaczyć się Imperatorowi ze swoich poczynań. Muszą znaleźć naprawdę dobre tłumaczenie ... bo z chciwości stracili to, co Imperator zyskał wcześniej łagodnością i uprzejmością. Wiecie przecież, że nikt z keshańskich władz nie upoważnił ich do prób zajęcia Doliny. - A ty skąd o tym wiesz? – nie wytrzymał Pug. - Kręcę się tu i tam, słyszę to i owo - odparł enigmatycznie Nakor. - Generałowie mogą sobie trzymać języki za zębami, ale zwykli żołnierze lubią sobie pogadać. Wartownicy pełniący służbę przy generalskim namiocie rozmawiają z markietankami i obozowymi dziewkami. Markietanki z kolei dzielą się nowinkami z woźnicami i wkrótce cały obóz wie, o czym gadają ze sobą ich generalskie wyniosłości. - Kesh nie chce wojny, nawet ze słabym Królestwem. Nigdy do końca nie opanowali ludów żyjących na południe od Pasa Kesh. Nie trzeba wiele, by Keshańska Konfederacja znów podniosła buntowniczy łeb i wasz Król doskonale o tym wie. Tak więc Kesh nie chce wojny, Królestwo też nie chce nowej - bo musi najpierw uporać się z najeźdźcami i zakończyć niedawną. Dlatego też sądzę, że wszyscy siedzimy tu na próżno, bo sprawy dawno zostały rozstrzygnięte. - Owszem, z jednym wyjątkiem - przyznał Pug. - Stardock - odgadł Nakor. - To już załatwiono - stwierdził Kalied. Pug wzruszył ramionami. - Wiem. Poleciłem Nakorowi zawrzeć taką ugodę, jaka była konieczna. Chodziło o to, byście zechcieli łaskawie wesprzeć Królestwo; istniała możliwość, że gdyby Kesh ruszyło przeciwko nam, wy byście nas poparli - i to przeważyło szalę na naszą korzyść. Nadal jednak nie wiem, jak mam wytłumaczyć Królowi utratę jednej z jego ziem lennych... - Jem dziś obiad z członkami Rady - nadął się Kalied. - Ponieważ Robert d'Lyes postanowił nie pozbawiać Księcia swoich usług w Darkmoor, musimy wybrać kogoś na jego miejsce. - Wstał. - Raczcie jednak pamiętać, Mistrzu Pug, że pomimo waszej legendarnej niemal potęgi i oczywistego szacunku, jaki żywimy dla was ze względu na fakt, iż wyście byli Fundatorem Akademii, Stardock nie należy już do was. Nakor przysiągł nam, że uszanujecie umowę, jaką zawarł, by skłonić nas do przyjścia , z pomocą Królestwu. Teraz włada tam Rada - nie w waszym interesie, tak jak to było, gdyście się włóczyli nie wiadomo gdzie, ale w interesie tych, co tam mieszkają. Macie prawo do jednego głosu - dokładnie takie samo, jak każdy z innych członków Akademii. - Niech i tak będzie - odparł Pug po chwili milczenia. - Uszanuję umowę i dopilnuję, by Królestwo nie wtrącało się w waszą autonomię. - Autonomię? - spytał Kalied, unosząc brwi. - Ciekawy dobór słów. My myślimy o tym w kategoriach niezależności. Nakor zbył tę uwagę machnięciem dłoni. - Nie bądź durniem, mój poczciwy Kaliedzie. Pug może przekonać Króla do tego, by pozwolił wam rządzić się po swojemu, ale nie spodziewaj się, że skłoni go do pogodzenia się z istnieniem niezależnego państewka leżącego niemal w sercu Królestwa. A zresztą... co prawda pomogliście obronić Królestwo przed Imperium, ale i Królestwo broni was przed Kesh. Czy naprawdę myślisz, że Imperator byłby choć w połowie tak szczodry jak Król? Kalied milczał przez chwilę, żując jakieś słowa, aż wreszcie odpowiedział: - Dobrze więc... Przedstawię wszystko Radzie i jestem pewien, że nie zechcą „wyjść na durniów”. - Skłonił się, rzucił Nakorowi spojrzenie, po którym ten powinien zakwilić i skonać, a potem wyszedł. - Przypuszczam - odezwał się Kalari, zwracając się do Nakora - że wasze wcześniejsze komentarze, dotyczące dyplomacji, były raczej teoretycznej niż praktycznej natury? Miranda roześmiała się, po chwili dołączył do niej Pug. - Cóż, mam sporo do wyjaśnienia Księciu i sądzę, że nie da się tego odwlec. Podejrzewam, że idea autonomii Stardock wewnątrz Królestwa Patrickowi spodoba się jeszcze mniej niż Kaliedowi. - Ruszamy do Darkmoor - stwierdziła Miranda. - A ty, Nakorze? - spytał Pug. - Zrobiłem tu już wszystko, co było można - stwierdził niepoprawny Isalańczyk. - Zwerbowałem niektórych żaków i znów są między nimi Błękitni Jeźdźcy... po to, by szkoleni tu magowie nie nabrali o sobie zbyt wysokiego mniemania. Zresztą trzeba mi spędzić trochę czasu z Dominikiem i innymi wyznawcami Ishap, którzy zatrzymali się przy Księciu. Ruszymy razem, jak tylko znajdę Sho Pi. Kiedy wyszedł, Kalari zwrócił się do Puga: - Jedno pytanie... Ten spojrzał uważnie na tsurańskiego maga. - Od czasu, kiedy z ramienia naszego Imperatora przybyłem do Stardock, zdążyłem się sporo dowiedzieć o stanie tutejszych spraw. Jestem ciekaw, dlaczegóż ty sam, we własnej osobie, nie przybyłeś do naszego Zgromadzenia i czemu nie poprosiłeś nas o pomoc w rozprawieniu się ze Szmaragdową Wiedźmą. - Zniżył głos. - Nie jestem pewien, czy w pełni pojąłem wszystko, co się tu działo, ale odniosłem wrażenie, że stawka była znacznie większa, niż ludzie to sobie wyobrażali... Miranda i Pug wymienili spojrzenia. - Owszem - odparł powściągliwie Arcymag - ale niestety nie mogę powiedzieć nic więcej. Co się zaś tyczy tego, czemu nie poprosiliśmy o pomoc Tsuranni, to rzeknę tylko tyle, że nasze stosunki z wami nie są już takie, jakie były przed sprawą Makali... - Aaa... - odparł Kalari i kiwnął głową ze zrozumieniem. Kilka lat temu na dwór Księcia Krondoru przybył jeden z tsurańskich Wielkich, Makala. Oficjalnie miał być łącznikiem pomiędzy Zgromadzeniem Wielkich Kelewanu i Księciem - w rzeczy samej zamierzał na własną rękę odkryć, co się naprawdę wydarzyło pod Sethanonem pod koniec Wojen Rozdarcia Światów. Kierując się lojalnością wobec Imperium i obawą, że w Królestwie odkryto jakąś potężną broń, odkrył sekret Kamienia Życia. Poprzez agentów Bractwa Mrocznego Szlaku, którzy niczym sępy krążyli wokół Sethanonu, wszedł w układ z moredhelami. Nieszczęściu i katastrofie zapobiegła jedynie interwencja jednego z wodzów mrocznych elfów, który zdradził swoich. Makala i jego czterej towarzysze z tsurańskiej ojczyzny usidlili czarami wielkiego smoka, zamieszkującego jaskinie pod Sethanonem, i niewiele brakło, a zawładnęliby Kamieniem Życia - wtedy właśnie przybyli Pug i jego towarzysze. Sekret Sethanonu przepadł w podziemiach opustoszałego grodu wraz z Makala i jego poplecznikami. Zdrada ta zepsuła i bez tego niezbyt serdeczne stosunki pomiędzy Królestwem i Imperium na kolejne dziesięć lat. O tym zdarzeniu dowiedzieli się jedynie najbardziej zaufani doradcy Księcia - po obu stronach Portalu posługiwano się nim jako przykładem, kiedy mówiono o potrzebie ostrożności. Od tamtych wypadków wszelkie stosunki pomiędzy Imperium Tsuranni a Królestwem Wysp stały się bardzo formalne. Choć niejednokrotnie wspominano, że Portal pomiędzy światami powinien zostać na jakiś czas zamknięty, handel trwał. Kontakty ograniczono jednak do Jednego Portalu na Stardock - stąd obecność przedstawiciela Imperium podczas negocjacji. Tsurańczycy chcieli wiedzieć, czy przejście zostanie otwarte. - A jednak - zauważył Kalari - to nie powstrzymało was przed poproszeniem nas o pomoc w tym niewielkim pokazie mocy, jaki zorganizowaliśmy na rzecz Kesh. Pug potrząsnął głową i wzruszył ramionami. - To Nakor... - Tak. - Uśmiechnął się Kalari. - Niezwykle interesujący osobnik. Pug tylko kiwnął głową. - A co powiesz Patrickowi? - spytała Miranda. Arcymag westchnął. - Usłyszy ode mnie wiele rzeczy... i żadna z nich mu się nie spodoba. Książę Patrick był bliski wybuchu furii. Jego zwykle blada twarz pociemniała. - Autonomia? - spytał podniesionym głosem. - Co to ma znaczyć? Pug westchnął. W odróżnieniu od swego przodka, Księcia Aruthy, Patrick nie cechował się dużą wyobraźnią, przyszły władca nie umiał patrzeć w przyszłość. Mag zmusił się do pamiętania o tym, że Książę jest młodym człowiekiem i w przeciwieństwie do Aruthy - któremu władzę i przywództwo wepchnięto w dłonie niemal siłą - nie miał dość czasu, by zahartować się w ogniu walk. Jego miasto zniszczono do cna, on sam zaś - skutkiem nalegań Króla - znalazł się na bezpiecznym Wschodzie. Pug podejrzewał, że sporą część złego humoru Księcia należało przypisać irytacji i niemożliwości wyrażenia sprzeciwu wobec woli ojca. - Magowie ze Stardock żądają... - zaczął spokojnie. - Żądają?! - zawrzał gniewem Patrick. - Ośmielają się żądać? - Wstał z tronu, który po prawdzie był tylko ceremonialnym fotelem Barona Darkmoor, i zszedł z podwyższenia, by stanąć twarzą w twarz z niewysokim Arcymagiem. - Pozwól, że ci powiem, czego żąda ich Król! Żąda natychmiastowego, bezwzględnego i całkowitego posłuszeństwa! Pug zerknął na swego wnuka, Aruthę. Ten lekko wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że nie ma wielkiego sensu tłumaczyć Księciu czegokolwiek, kiedy ten jest tak rozjuszony. Pug doszedł do wniosku, że nic go to nie obchodzi. Był trzykrotnie starszy od młodego Księcia, widział i przeżył więcej niż kilkunastu innych, dowolnie wybranych ludzi... a teraz był już zmęczony i zaczynał mieć wszystkiego dość. - Patricku - powiedział spokojnie. - Nie zawsze możesz mieć to, co chcesz. - To są nasi poddani! - pieklił się Książę. - Żyją i mieszkają w granicach Królestwa. - Tylko wtedy, gdy stare granice zostaną na miejscu, Wasza Wysokość - odezwał się Nakor, który do tej pory stał spokojnie obok swego ucznia, Sho Pi. Patrick odwrócił głowę i spojrzał na małego franta. - A tobie kto pozwolił otwierać gębę, Keshaninie? Nakor uśmiechnął się jak żak, któremu udała się psota. - Wasz Król, wiele lat temu... o ile zechcesz sobie przypomnieć. A poza tym jestem Isalańczykiem. Pug miał już tego dość. - Patricku, co się stało, to się nie odstanie. Może to i nie najlepsze wyjście z sytuacji, ale lepsze niż żadne. Nie możesz jednocześnie uporać się z najeźdźcami od północy, Kesh od południa i magami ze Stardock. Trzeba było od czegoś zacząć... a problem Stardock był najłatwiejszy. Jeśli zagwarantujemy magom samorządność, Kesh będzie się musiało wycofać na stare granice. Za jednym zamachem pozbywasz się dwu problemów. Dopiero wtedy możesz się zająć odbijaniem Zachodu. Patrick milczał przez chwilę, myśląc o tym, co usłyszał. - Wcale mi się to nie podoba - mruknął na koniec. - Królowi też się to nie spodoba, ale zrozumie - wtrącił się Nakor. - Książę Erland był w Kesh... i zdążył je trochę zrozumieć. Uratował koronę Imperatorowi... i dobrze poznał Imperatorowa. Nawet bardziej niż dobrze... można by rzec, dogłębnie - dodał z szerokim uśmiechem. - Uda się tam ponownie z oficjalną wizytą i już niedługo sprawy południowej granicy wrócą do stanu poprzedniego... - Tyle, że ja stracę Stardock! - Jeżeli się z tym nie pogodzisz, stracisz dużo więcej! - Pug spojrzał młodemu Księciu prosto w oczy. - Władanie to ciężka sprawa... i często sprowadza się do wyboru pomiędzy złem mniejszym i większym. Godząc się z samorządnością Stardock, pokonasz Kesh! Wysłuchawszy maga, Patrick musiał odczekać chwilę, by znów nie wybuchnąć. - Dobrze - odezwał się po chwili. - Zechciej przygotować odpowiednie dokumenty, mości Diuku. - Użył formalnego tytułu Puga, Diuka Stardock. - To w końcu twoje lenno. Jestem pewien, że ojciec znajdzie dla ciebie jakiś urząd czy godność. Pomijając wszystko inne, wyjaśnił mi kiedyś, że jesteś czymś na kształt królewskiego kuzyna... i trzeba cię wobec tego odpowiednio traktować. Pug spojrzał na swoją żonę. Miranda odpowiedziała lekkim wzruszeniem ramion. Wyglądało to tak, jakby odpowiadała na własne myśli. Jest młody... i należy mu to wybaczyć. Pug odwrócił się, by odejść, kiedy dotarły do niego następne słowa Patricka. - Myślę jednak, że najlepiej będzie, jeśli sam wyjaśnisz Królowi wszystko, co się tu stało. Pug odwrócił się i znów spojrzał na młodzika. - Chcesz, żebym przygotował raport dla Króla. Na twarzy Patricka malował się wyraz świadczący o tym, że gniew zaczyna brać górę nad młodym księciem. - Nie! Chcę, żebyś natychmiast, używając magii czy czego tam jeszcze, udał się do Rillanonu! W rzeczy samej, rozkazuję ci to uczynić... Mości Diuku! Może Król - jako niewątpliwie mądrzejszy i bardziej ode mnie doświadczony - potrafi doszukać się w twoich czynach czegoś, co różni je od zdrady! - Spojrzał na Mirandę. - Będę ogromnie zdziwiony, jeżeli się nie okaże, że twoja żona nie jest agentką Imperium. Pug zmrużył oczy i nadal milczał. - Jeżeli chcesz odzyskać łaskę w oczach dworu, mości magu, musisz okazać swoją lojalność... bo wedle moich ostatnich ocen, nie bardzo możesz się nią pochwalić! - Okazać lojalność? - spytał Arcymag cichym głosem. - Zrobiłem wszystko, co w mej mocy - tracąc przy tym niemal życie - by zapobiec zniszczeniu wszystkiego, co nam drogie... - A owszem... czytałem raporty. Słyszałem opowieści. Demony i piekielny pomiot... Magia, która miała osnuć świat mrokiem... i cała ta reszta. Arutha spojrzał na obu mężczyzn. - Wasza Wysokość! Dziadku! Proszę was obu! Mamy wiele do zrobienia, a spory niczemu się nie przysłużą! Pug spojrzał na swego wnuka, a potem rzekł, wyraźnie i powoli. - Arutho... Ja się z nikim nie spieram. Od samego początku, od pierwszych momentów, moim celem było służenie... - Postąpił krok naprzód, a w jego głosie zabrzmiała groźba. - Jeśli mi rozkażesz, mój Książę, okażę posłuszeństwo. Choć uważam, że będzie to strata czasu, stanę przed twoim Królem. Jeżeli nie jesteś zadowolony z moich ostatnich dokonań, może on da się przekonać... bo cena, jaką przyszło mi zapłacić, stanowi dowód, że poświęciłem niemal wszystko... - Może! - niemal splunął Patrick. - Oddałeś lenno, z którego i tak już od dawna, wedle wszelkich raportów, zrezygnowałeś... ja zaś mam całe miasto w zgliszczach... a mój Zachodni Pryncypat zajęli najeźdźcy! Kto stracił więcej... ty czyja? Pug poczuł, że do gardła napływa mu fala żółci, a jego policzki płoną czerwienią. - Straty? - spytał ochrypłym szeptem. - Ośmielasz się mówić mi o stratach? - Podszedłszy tak blisko, że musiał podnieść głowę, by spojrzeć młodzikowi w oczy, odezwał się lodowatym głosem. - Szczeniaku! Ja straciłem niemal wszystko! Syna, córkę, człowieka, którego pokochałem i który był mi jak drugi syn! William, Gamina i James oddali życie za Krondor i dla Królestwa! Zasiadasz na tym tronie od kilku zaledwie lat, Patricku. Kiedy pożyjesz tyle co ja - o ile ci się poszczęści! - przypomnij sobie, coś tu teraz powiedział. Patrick nagle zrozumiał, że w istocie, zaperzywszy się okropnie, przeoczył fakt, iż Pug stracił w tej wojnie troje bardzo mu bliskich ludzi. A jednak wściekłość wzięła górę nad rozsądkiem i gdy mag się odwrócił, by odejść, zagrzmiał na całą salę: - Nikt się nie będzie w ten sposób zwracał do Księcia Krondoru! Diuk, nie Diuk, kuzyn czy nie... wrócisz tu i przeprosisz mnie! Pug okręcił się na pięcie, jak kolnięty szydłem, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, pomiędzy obu adwersarzy wszedł Arutha. - Wasza Wysokość! - rzekł błagalnie, kładąc dłoń na ramieniu Księcia. - Nic dobrego z tego nie wyniknie! - szepnął pospiesznie. - Uspokój się i wrócimy do tego jutro! Patricku - dodał jeszcze ciszej - twój ojciec byłby teraz z ciebie bardzo niezadowolony. Zanim Patrick zdążył odezwać się, Arutha zwrócił się do Puga: - Dziadku, zechciej wraz ze swoją panią przyjąć moje zaproszenie na kolację... podczas której omówimy, jak powinniśmy porozumieć się z Koroną. To wszystko na dzisiaj - powiedział do zgromadzonych w komnacie dworaków. - Audiencja skończona. I ucinając dalsze dyskusje, pospiesznie wyprowadził Księcia przez boczne drzwi do apartamentu wyznaczonego mu na czas pobytu w Darkmoor. Mag odwrócił się do Mirandy, ta zaś powiedziała: - Temu chłopcu brakuje dobrych manier. Pug nie odpowiedział, tylko podając żonie ramię, poprowadził ją do komnat, w których ofiarowano im gościnę. Wiedział, że wnuk przyjdzie się z nimi zobaczyć, jak tylko uśmierzy gniew Patricka. Arutha wyglądał jak człowiek, który w ciągu kilku godzin postarzał się o kilka lat. Jego spojrzenie, zwykle bystre i jasne, było teraz zamglone i zdradzało ogromne znużenie, co podkreślały jeszcze sine cienie pod oczami. Z ciężkim westchnieniem podziękował za puchar wina podany mu przez Mirandę. - Książę? - spytał Pug. Arutha wzruszył ramionami. - Ciężka sprawa. Podczas wojny cieszył się, mogąc podążać za wskazówkami mojego ojca i wuja Williama. Kiedy przybył do miasta, przygotowania do obrony Krondoru były już bardzo zaawansowane, on zaś po prostu godził się na wszystko, czego chciał ojciec. - Teraz jest w gorszej sytuacji. Żąda się od niego, by podejmował decyzje, jakie przyprawiłyby o ból głowy najlepszych wodzów w historii Królestwa. - Mówiący upił nieco wina. - Częściowo to moja wina. Mag potrząsnął głową. - Nie, Patrick sam odpowiada za swoje decyzje. - Ale ojciec byłby... - Nie jesteś swoim ojcem - przerwał mu Pug. Westchnął ciężko. - Nie masz drugiego takiego jak James. Z nikim się nie dało go porównać... podobnie jak Księcia Aruthy. Być może Zachodnim Dziedzinom nigdy już nie będzie dane mieć dwu takich mężów w jednym miejscu i o jednym czasie - snuł refleksje Arcymag. - Wszystko zaczęło się od Lorda Borrica. Nie widziałem człowieka takiego jak on. Arutha w wielu sprawach mu dorównywał, w kilku go przewyższał, ale to Borric wychował dwu synów, jakich akurat wtedy potrzebowało Królestwo. Ale od tamtych czasów jesteśmy świadkami, jak władcy z linii conDoin karleją... Król Borric zdobył doświadczenie podczas podróży do Kesh, ale nie takie, jak jego ojciec, Książę. - Pug spojrzał przez okno na rząd pochodni, rozpalanych właśnie wzdłuż zamkowych murów. - Może zdolność patrzenia na wszystko z perspektywy historii przychodzi dopiero z wiekiem, ale za czasów Wojen Rozdarcia na Zachodzie panowało przeświadczenie, że tak czy owak, ale zwyciężymy. Teraz widzę, że jego źródłem byli Książę Arutha i twój ojciec. Oni to do swoich najbardziej nawet zuchwałych i szalonych pomysłów potrafili dobrać ludzi, umiejących je zrealizować. Musisz wysunąć się na czoło - stwierdził, patrząc w oczy wnuka. - Nie dorównasz człekowi, po którym nosisz imię, nie potrafisz być tak przebiegły i przenikliwy jak twój ojciec, ale nikt nie każe ci być żadnym z nich... choćby nie wiem ile byli warci. Musisz tylko dać z siebie wszystko... i zrobić to, co w twej mocy. Wiem, że ta wojna zabrała ci wiele... tak jak i mnie. Ty jeden z tu obecnych potrafisz zrozumieć, co czuję. A ludzie tacy jak Owen Greylock i Erik von Darkmoor muszą jeszcze dorosnąć do zadań, jakie stawia przed nimi naród. - Arcymag uśmiechnął się. - Sam nie wiesz, ile jesteś wart. Będzie z ciebie doskonały Diuk Krondoru. Arutha kiwnął głową. Jego matka, Gamina, była adoptowaną córką Puga, ten jednak kochał ją i hołubił na równi z własnym synem, Williamem. Strata obojga w ciągu kilku dni stanowiła dlań straszny cios. - Dziadku, wiem, że poniosłeś dotkliwszą stratę. Ja opłakiwałem rodziców... ty straciłeś dzieci. Pug nie odpowiedział, przełknął tylko ślinę i mocno ścisnął dłoń Mirandy. Od zakończenia konfliktu niejednokrotnie ogarniała go fala głębokiego smutku i bólu, a choć bardzo tego pragnął, nie traciła na sile. Niekiedy tylko złe wspomnienia zacierały się... a nawet na jakiś czas go opuszczały, ale zawsze nieodmiennie odnajdywały. Małżeństwo z Mirandą zostało zawarte w niejakim pośpiechu, tak jakby jakakolwiek zwłoka mogła oboje pozbawić kilku chwil szczęścia. Mag i jego nowa żona spędzali ze sobą jak najwięcej czasu, poznając swoją przeszłość i omawiając plany na przyszłość. A jednak nad każdą chwilą, choćby nie wiedzieć jak radosną i szczęśliwą, zawisał nieuchwytny żal po stracie bliskich osób, poczucie niespełnienia i przekonanie, że nigdy już nie wróci to, co oboje utracili. Teraz Pug skwitował słowa wnuka kiwnięciem głowy. - Arutho - rzekł z westchnieniem - nigdy nie mieliśmy okazji, by poznać się lepiej i zbliżyć do siebie. Po śmierci mojej pierwszej żony odsunąłem się od twojej matki. Nie chciałem patrzeć, jak i ona się starzeje. - Spojrzał głęboko w oczy wnuka. - Jest w tobie wiele z obojga rodziców. Wiedziałem, że ojciec od dziecka szkolił cię w służbie dla Królestwa i nie dano ci żyć po swojemu, ale też wiem, że nie byłby tak wymagający i znalazłby dla ciebie inne zadania, gdyby przekonał się, iż brak ci zdolności i nie sprostasz tym, jakie ci wyznaczał. Nie pozwolono by ci pójść w jego ślady, gdybyś był człekiem mniejszego formatu. Tak więc, jak już powiedziałem, musisz wysunąć się na czoło. Któregoś dnia Patrick może będzie dobrym władcą, ale jeszcze nim nie jest. Bywało w naszej historii, że jednym z naczelnych zadań doradców okazywało się ograniczanie liczby wyborów, przed jakimi stają władcy. - Wspomniawszy czasy władania szalonego Króla Roderyka, Pug dodał z westchnieniem: - Może w przeszłości trzeba nam było częściej korzystać z tego wyjścia i takich ludzi. - Spróbuję, dziadku - odpowiedział Arutha. - Nie będę się siliła, aby dawać ci rady - odezwała się Miranda - bo posłuszeństwo władzy nigdy nie było moją cnotą, ale zanim zakończymy te sprawy, będziesz musiał naprawdę mocno się postarać... Arutha zrobił minę, jakby w tym momencie rozważał możliwość ucieczki. - Wiem. W tejże chwili do komnaty wszedł sługa i oznajmił, że podano do stołu. Wszyscy więc przeszli do jadalni. Idący przodem Pug domyślał się przynajmniej jednego z powodów znużenia Aruthy - wnuk bał się o swoich synów. Jimmy rozejrzał się dookoła. Podczas ostatnich dwu dni przez okolicę przejechało kilka patroli. Usiłując dostać się do miasta, odkryli, że przez ustalone punkty kontrolne nikogo się nie przepuszcza. Ktokolwiek władał aktualnie Krondorem, generał Duko czy ktoś inny, doszedłszy pewnie do wniosku, że infiltracja szpiegów z Królestwa może stanowić dlań zagrożenie, szczelnie odciął miasto od zewnątrz. Najemników i kupców zgromadzonych na zewnątrz nikt nie zaczepiał - tak długo, jak długo zachowywali się spokojnie. Poprzedniej nocy przy sąsiednim ognisku wybuchło jakieś zamieszanie zakończone bójką - Jimmy nie wiedział, czy z powodu długu, kobiety czy ktoś kogoś po prostu obraził. Na pierwsze odgłosy walki z miejskiej bramy wypadł oddział zbrojnych, którzy szybko rozegnali całe towarzystwo. Nie zachowywali się przy tym przyjaźnie - była to szybko i skutecznie przeprowadzona akcja. Po niej przy ognisku zostało sześć trupów, a jęczący ranni dopiero po godzinie odważyli się wrócić pod mury, porządek jednak przywrócono. Czający się pod murami przybyli tu w poszukiwaniu łupów, okazji do grabieży lub aby zaciągnąć się do wojska, nie zaś po to, by szturmować mury. Jimmy doszedł do wniosku, że gdyby Patrick i jego armia stali pod Krondorem, szybko odbiliby go z rąk najeźdźców - sęk w tym, że ich tu nie było. Tkwili w Darkmoor albo znajdowali się w drodze... a kiedy dotrą do grodu, będzie on tak umocniony, że diabła zje pierwej ten, kto zechce wziąć miasto. Od świtu do zmierzchu pracowali nad tym robotnicy - Jimmy nie wiedział, czy niewolnicy, czy robotnicy najemni - szybko naprawiający szkody, jakie wyrządzono podczas ubiegłorocznego oblężenia. Miał okazję przejechać się - niby przypadkiem - obok głównej bramy Wschodniej i zobaczył, że zniszczone wrota zastąpiono nowymi. Nie sprawiały tak majestatycznego wrażenia jak poprzednie, ale wyglądały solidnie i opatrzono je porządnie żelazem. Pośród najeźdźców byli bardzo dobrzy cieśle i kowale - na odległym Novindusie do armii wcielono prawie każdego mężczyznę o odpowiednim do wojaczki wieku. - Paniczu - spytał Malar wieczorem drugiego dnia - gdzie będziemy spali? Jimmy potrząsnął głową. - Nie tutaj. Na zewnątrz zobaczyłem już wszystko, co chciałem. Czas dostać się do środka. - Zechciejcie mi wybaczyć ignorancję, paniczu, ale skoro każdy wyłom w murach i wszystkie bramy są obstawione, tak jak to widzieliśmy... to jak mamy tego dokonać? - Do Krondoru można dostać się na kilka sposobów... istnieją tu i ukryte drogi - odparł Jimmy. - Mój dziadek znał je bardzo dobrze... i zanim wyprawił nas z miasta, zadbał o to, byśmy je wszystkie z Dashem poznali. - Czyli wasz brat też sobie znajdzie podobne wejście? Jimmy nie odpowiedział, tylko skinieniem dłoni nakazał „słudze” iść za sobą. Gdy powoli mijali grupkę nędznie i ponuro wyglądających zbrojnych, szykujących się do kolejnej nocy przy ognisku, z pustymi żołądkami i kiepskimi perspektywami ich napełnienia, odwrócił się i rzucił Malarowi przez ramię: - Jak znam Dasha, to jest już za murami... Dash siedział, oparłszy grzbiet o brudną ścianę. Inni więźniowie siedzieli podobnie. Z obu stron przytulali się doń jacyś ludzie, on jednak nie miał nic przeciwko temu - mimo chłodnej pory roku ci, co ich więzili, nie zawracali sobie głów takimi drobiazgami jak ogrzewanie turmy. Młodzieniec miał na sobie tylko spodnie i podkoszulkę. Buty, kurtę, opończę i wszystkie inne rzeczy zabrano mu. Po zgubieniu ścigających go ludzi zawrócił do Krondoru. Pod murami znalazł ruchliwą społeczność kupców, złodziejów, ciągnących za wojskiem markietanów i innych przedsiębiorczych ludzi, których przepędzono z grodu. Najeźdźcy nie wpuszczali za mury nikogo i pod miastem zapanował dziwaczny rozejm. Przy wszystkich wyrwach i wyłomach w murze porządek utrzymywały patrole mijające zebranych na przedpolu. Byli wśród nich dezerterzy z wojsk królewskich, wyrzuceni ze swoich gospodarstw i domostw wieśniacy i rzemieślnicy, a także szukający zajęcia najemnicy. Wśród najeźdźców i mieszkańców Królestwa trafiali się też Keshanie, Quegańczycy i wojownicy z Wolnych Miast Natalu. Dash popełnił błąd i podjął próbę przedostania się ukradkiem do miasta. Błąd polegał na tym, że choć na zewnątrz murów ludzie mogli poruszać się swobodnie - w ich obrębie stanowiło to przywilej tylko tych, co służyli generałowi Duko. Przez jeden dzień jakoś się wymykał, ale drugiego dnia wpadł na patrol i mimo że natychmiast rzucił się do ucieczki, pech chciał, że skoczył w bramę budynku pozornie opustoszałego, w rzeczy zaś samej pełnego wojaków po służbie. Natychmiast go schwytano i przytrzymano do nadejścia patrolu. A gdy to się stało, został pobity, odarty z wierzchniego odzienia i wrzucony do celi. Rzecz ciekawa, nikt go nawet nie zechciał przesłuchać. Wszystko to stało się trzy dni temu. Cały wolny czas Dash wykorzystywał na odpoczynek i rekonwalescencję. Nie wątpił, że przy najbliższej okazji znów ucieknie - ale tym razem nie popełni błędu i nie da zwieść się pozornemu spokojowi na ulicach. Miasto wcale nie było spokojne. W gruncie rzeczy działo się tu całkiem sporo... dużo więcej, niż można by się spodziewać z pierwotnego raportu Jimmy'ego. Dwa dni pracował przy odnawianiu umocnień północnego muru. Usiłował podsłuchać rozmowy strażników, ale z trudem udawało mu się ich zrozumieć. Dar do języków przypadł w udziale bratu - on mówił tylko dość znośnie po keshańsku i w mowie Roldem. Oba języki z niemałym trudem opanował jeszcze jako chłopiec na dworze w Rillanonie. Kiepsko jednak znał quegański, natalski i dialekt Yabon - trzy języki pochodzące z keshańskiego, które jednak jemu wydawały się zupełnie obce. A mowa, jaką się posługiwali Novindyjczycy, była jeszcze bardziej odległa od języka Kesh. Podsłuchując rozmowy strażników, zorientował się jednak, że coś się szykuje. Zajmujący miasto żołnierze ciekawi byli wieści z północy, ale równie chętnie łowili wszelkie plotki ze wschodu. - Czas ruszać - odezwał się sąsiad Dasha. Młodzieniec kiwnął głową i zaczął się podnosić. Ten, który doń przemówił, utrzymywał, że nazywa się Gustaf Druciarz, a choć nazwisko sugerowało, że jego dziadek był miłującym pokój rzemieślnikiem, on sam służył jako najemny żołnierz z Doliny Marzeń. Dash już podczas pierwszej nocy zorientował się, że jego towarzysze stanowią nędzną zbieraninę, składającą się w przeważającej części z mających pecha miejscowych - rybaków, wieśniaków i rzemieślników. Gustaf należał w pewnym sensie do rzadkich ptaków, ponieważ żołnierzy Królestwa oddzielano od reszty więźniów. Nie pracowali, ale też ich nie sekowano. Dash nie miał pojęcia, do czego chciał ich wykorzystać generał Duko - może potrzebował ich jako zakładników. W wyniku tej selekcji w całej grupie pięćdziesięciu mężczyzn Dash mógł liczyć na pomoc dwu, może trzech ludzi - reszta była zbyt słaba lub zbyt przestraszona. Drugi z potencjalnych sojuszników, niejaki Talwin, parał się kiedyś prawdopodobnie złodziejstwem, młodzieniec jednak nie kwapił się do rozmowy z nim. Gdyby dostali się do kanałów, miejscowy mógłby przydać się, jak długo jednak tkwili w celi, mógł on z łatwością wydać Dasha jako szpiega królewskich - choćby po to, by zyskać dodatkową miskę strawy. Gdy otworzono drzwi, wszyscy - szurając nogami - ochoczo ruszyli do wyjścia, pragnąc jak najszybciej opuścić duszną, zatłoczoną celę. Trzymano ich w na poły spalonej garbarni w północnej dzielnicy miasta. W dzielnicy tej znajdowały się prawie wszystkie „wonne” warsztaty - tu, między innymi, osiedlali się farbiarze, rzeźnicy, handlarze ryb - co przyniosło najeźdźcom i tę korzyść, że nieopodal muru wymagającego naprawy dysponowali dość dużą liczbą nieznacznie tylko uszkodzonych domów. Dash podejrzewał, że w dzielnicach południowych przymusowych robotników lokowano w opuszczonych stajniach i oborach. Strażnik skinął dłonią i pierwszy z ludzi ruszył na zewnątrz, w objęcia chłodnego poranka. Gdy Dash znalazł się na otwartej przestrzeni, zamrugał na poły oślepiony - dotychczas okupujące niebo chmury ruszyły w głąb lądu. Dzień zapowiadał się ciepło - co młodzieniec powitał z mieszanymi uczuciami. Nie sądził, że będzie mu chłodno podczas dnia - nie wtedy, kiedy .czekała ich wyczerpująca harówka - ale może tej nocy nie zmarznie tak jak poprzedniej. Dash ruszył za pozostałymi, z równą jak inni niecierpliwością, odczekawszy, aż pojawi się chłopak, który przynosił wodę i żywność, chwycił podawany mu kęs chleba. Posiłek był mało apetyczny i kiepski - w pewnych porcjach chleba trafiały się odpryski żaren tak grube, że ludzie łamali sobie na nich zęby. Wodę zaprawiano za to niewielką ilością wina. Część więźniów, złapanych dzień lub dwa przed pojmaniem Dasha, miało już biegunkę - najeźdźcy liczyli widać na to, że odrobina wina w wodzie zapobiegnie rozprzestrzenianiu się choroby. Posiłek skończył się - znacznie szybciej, niż wszyscy pragnęliby - i ruszyli do roboty. Dash przyłączył się do czterech mężczyzn, usiłujących poruszyć spory głaz, który odpadł od muru podczas oblężenia. Próbowali go podnieść za pomocą prowizorycznego dźwigu, zbudowanego przez jednego z novindyjskich rzemieślników - choć ten był bieglejszy w projektowaniu machin wojennych. Podczas ostatnich dwu dni Dash widywał już jednak, jak drewniana konstrukcja radziła sobie ze znacznie cięższymi głazami i wiedział, że wkrótce sobie poradzą. Nie umiał odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego umocnienia odbudowywano w takim pośpiechu. Gdyby Duko zamierzał nie dopuścić Księcia do miasta, byłoby to zrozumiałe. Ale nie sposób przypuścić, że zamierzał osiedlić się tu na dłużej. Dash wyczuł w tym wszystkim jakąś tajemnicę. Choć bardzo chciał uciec, najpierw zamierzał podjąć próbę dowiedzenia się, co tu się właściwie dzieje. Usłyszał sieknięcie i kamień wzniósł się w górę, szybko podsunięto podeń sieć. Dash wykorzystał moment przerwy, podczas którego inni wiązali sieć do dźwigu, i zwróciwszy się do Gustafa, zapytał: - Masz ochotę tkwić tu bez końca? Żołnierz - dość krępy człowiek w średnim wieku - uśmiechnął się lekko, co jak do tej pory stanowiło chyba najżywsze okazanie uczuć z jego strony. - Oczywiście. Urzekające są tu zwłaszcza perspektywy awansu. - Owszem - przyznał Dash. - Jak zdechnie jeszcze kilkunastu ludzi, to będziesz rano pierwszym w kolejce po chleb i wodę. - A masz coś konkretnego na myśli? - spytał Gustaf, zniżając głos. Dash natychmiast spostrzegł, że powodem niepokoju żołnierza był obserwujący ich bacznie Talwin. - Powiem ci później... Gustaf kiwnął głową i ruszyli za pozostałymi do kolejnego głazu. Rozdział 4 W PODZIEMIU Dash zmrużył oczy. Po ciepłym poprzednim dniu znów zrobiło się zimno i wietrznie, on zaś miał wiele drobnych skaleczeń, które chłodne podmuchy cięły niczym noże. Ale ruch sprawiał, że jakoś trzymał się i nie kostniał z zimna. Od wczoraj nie miał już okazji, aby pogadać z Gustafem o możliwości ucieczki. Talwin nieustannie trzymał się gdzieś niedaleko, co lekko Dasha niepokoiło. Mógł się tylko domyślać motywów natręta - albo też zamierzał uciec i ocenił, że Dash i Gustaf byliby w razie czego użytecznymi sprzymierzeńcami, albo był wtyczką Novindyjczyków. Wnuk Diuka Jamesa doszedł do wniosku, że nie zawadzi poczekać dzień czy dwa, by się przekonać, która z tych możliwości bliższa jest prawdy. Strażnicy okrzykami oznajmili, że nadszedł czas południowej przerwy i do ludzi podbiegł - radośnie przez nich witany - chłopak wydzielający racje żywnościowe. Dash usiadł tam, gdzie stał, na kolejnym kamieniu, przygotowywanym do ponownego wprawienia w mur, Gustaf zaś oparł grzbiet o reperowaną ścianę. Młody człowiek odgryzł kęs i mruknął: - Zaczynam się do tego przyzwyczajać... albo znaleźli lepszego piekarza. - Przywykasz - stwierdził Gustaf. - Przypomnij sobie stare przysłowie. Głód to najlepsza z przypraw. Dash spojrzał uważnie na wojownika z Doliny Marzeń. Na początku znajomości ograniczał się jedynie do kiwnięć głową, chrząknięć i rzadkich pomruków „tak” lub „nie”. Ale podczas ubiegłej nocy trochę o sobie opowiedział. - Jak cię złapali? - Wcale mnie nie złapali - odparł Gustaf, połykając resztki mizernego posiłku. - Byłem strażnikiem przy karawanie. - Rozejrzał się dookoła. - To długa historia. Mówiąc pokrótce... dopadli nas ludzie Duko, i ci, co przeżyli walkę, wylądowali tutaj. - Jak długo już tu siedzisz? - O wiele za długo, do kata! - Zmarszczył brwi. - Już chyba kilka miesięcy. Straciłem rachubę czasu, dni mi się pomieszały. Kiedy tu dotarłem, padał śnieg. Dash kiwnął głową. - Co to była za karawana? Gustaf wzruszył ramionami. - Mój pracodawca nie był jedynym, który doszedł do wniosku, że nieźle zarobi, jeżeli pojawi się tu pierwszy z towarami. Ale z tego co widziałem, ten generał chyba nie ma żyłki do handlu. Nie ma nic przeciwko temu, by ludzie po tamtej stronie muru robili to, na co mają ochotę, ale tu wewnątrz jest wojskowy obóz. Wzdłuż linii przekazano rozkaz, by ponownie ruszyć do pracy. - Owszem - mruknął Dash, wstając. - Też odniosłem takie wrażenie. - Do roboty! - ryknął strażnik i czterej najbliżsi ludzie razem z Dashem i Gustafem potoczyli głaz ku ścianie. Jimmy dał znak lekkim przechyleniem głowy. Malar potwierdził, że zrozumiał, i skinieniem dłoni wezwał chłopca do siebie. Łobuziak pokryty był od stóp po czubek głowy sadzą. Pachniał tak, jakby niedawno brał kąpiel w rynsztoku, ale Jimmy doszedł do wniosku, że mogą się odeń czegoś dowiedzieć. Malar przez chwilę rozmawiał z ulicznikiem, a potem dał mu miedziaka i kazał się wynosić. Wróciwszy do miejsca, gdzie Jimmy - w pozie udawanej obojętności - opierał się o ścianę, stwierdził: - Paniczu, ten chłopak w istocie pracuje w kanałach. Płacą mu za to, by wczołgiwał się do wąskich rur i oczyszczał je z naniesionego tam drewna, błocka i innego śmiecia. Jimmy potrząsnął głową, okazując lekkie zniecierpliwienie. - Do licha! Co oni tam w dole robią? - Najwidoczniej naprawiają system kanałów, sir - odpowiedział cicho mężczyzna. - Widocznie po drugiej stronie muru chcą odnowić wszystko pod ziemią, tak samo jak na powierzchni. Takie przynajmniej mamy informacje. - Ale po co? - spytał Jimmy retorycznie. - Te kanały, które przetrwały, wystarczą dla jego armii. Niewiele trzeba roboty, by je usprawnić do tego stopnia, by jego ludzie się nie pochorowali z braku odpływu nieczystości. - Podrapał się, jakby chciał zetrzeć z twarzy wyimaginowane źdźbło. - Z tego, co słyszałem, wnioskuję, że chce doprowadzić kanały do takiego stanu, w jakim były... - Niewiele brakło, a zdradziłby się, mówiąc: „zanim dziadek wysadził miasto w powietrze”, zdołał jednak dokończyć: - .. .zanim miasto zostało zdobyte. - Może ten generał Duko lubi porządek? Jimmy potrząsnął głową, nie trudząc się odpowiedzią. Czytał wszystkie raporty, jakie docierały do Darkmoor, przed i po bitwie o Grzbiet Koszmarów. Duko był prawdopodobnie ich najlepszym taktykiem, trzecim po Fadawahu i Nordanie. Jimmy żadną miarą nie umiał odgadnąć, co tu szykuje. Gdyby wzmacniał obronę przeciwko atakowi ze wschodu lub południa, wszystko dałoby się jakoś wyjaśnić, choć w przypadku pojawienia się armii Patricka, obrona musiałaby się bardzo dużo natrudzić. Jego postępowanie można by też jakoś wytłumaczyć, gdyby zamierzał wbić klin pomiędzy obrońców i zwiększyć chaos - nie pozwalając królewskim na zajęcie grodu. Ale naprawa uszkodzeń, tak jakby zamierzał pozostać w mieście jeszcze przez długi czas... tego nijak nie dawało się wytłumaczyć. - .. .chyba że... - odezwał się Jimmy cichym głosem. - Tak, paniczu? - spytał Malar. - Nieważne. - Młodzieniec rozejrzał się dookoła. - Za godzinę zapadnie zmrok. Chodź za mną. Poprowadził Malara przez zatłoczone uliczki miasta namiotów, a potem ku alei, która w rzeczy samej stanowiła tylko przejście pomiędzy dwiema ścianami, bo tylko tyle zostało z przyległych do niej domów. Skoczył w alejkę, nie czekając, by sprawdzić, czy nikt go nie obserwuje - a potem usłyszał, że Malar zrobił to samo. Z ostatniej wizyty w Krondorze Jimmy zapamiętał, że łatwo było się tu zgubić. Wszystko zostało tak zniszczone, że kłopot sprawiało rozpoznanie, gdzie się jest. Główne punkty orientacyjne jednak pozostały i jeżeli ktoś potrafił je odtworzyć w pamięci, mógł trafić tam, gdzie chciał. Taką przynajmniej nadzieję żywił Jimmy. Usłyszał przed sobą jakiś ruch i cofnął się natychmiast, niemal zbijając z nóg idącego za nim mężczyznę. Ktoś szedł opuszczoną ulicą i wyraźnie się do nich zbliżał. Jimmy i Malar skulili się w cieniu pod ścianami. Zaraz potem na ulicy pokazało się dwu zbrojnych, idących ku sobie tylko wiadomemu celowi. Jimmy odczekał chwilę, by sprawdzić, czy w ślad za tymi dwoma nie podążają inni. Kiedy w ciągu paru najbliższych minut nie zobaczyli nikogo, wnuk Rączki ruszył ku na poły spalonej oberży. - W tej gospodzie znajdowało się przejście do kanałów - powiadomił Malara szeptem, kuląc się pod ścianą. - Jeśli ostały się piwnice i kanały, możemy tędy dostać się do miasta. Większość przejść zamurowano - mruknął, wskazując dłonią mury - ale jest tam taka stara, spękana ściana zbiornika na wodę, przez którą będziemy mogli się przecisnąć. - Paniczu, jesteście pewni, że to dobry pomysł? - spytał Malar. - Z tego, com słyszał, wiem, że tam za murami niełatwo uchować się tak, by nie trafić do oddziału przymusowych robót. Tak przynajmniej wszyscy gadają. - Postaram się nie wpaść nikomu w oczy - stwierdził Jimmy. - Ale ty możesz robić, co chcesz, wedle woli. - Paniczu, już przywykłem do tego, by jakoś sobie dawać radę, ale wy i wasz brat to moja jedyna okazja do tego, by osiągnąć w życiu coś więcej. - Malar przez chwilę wpatrywał się w twarz Jimmy'ego, jakby rozważał możliwe korzyści i straty. - Podejrzewam, że razem z waszym bratem zajmujecie jakąś wysoką pozycję. Jeżeli jest tak w istocie, a ja dobrze się wam przysłużę, to może jakoś w końcu wyjdę na swoje. - Milczał przez chwilę, a potem powziąwszy ostateczną decyzję, powiedział: - Jeśli uważacie, że się na coś przydam, to jestem do waszych usług. Jimmy wzruszył ramionami. - A więc przyjmijmy, że jesteś moim sługą. Powiem ci, czego się po tobie spodziewam. Jeżeli coś mi się przytrafi, powinieneś dostać się na Wschód. Zanim dotrzesz do królewskich, z pewnością natkniesz się na zwiadowców. Będą to pewnie górale Hadati albo Krondorscy Tropiciele. Jeśli trafisz na górali, zapytaj o niejakiego Akee. Gdybyś wpadł w ręce Tropicieli, szukaj kapitana Subai. Jeden albo drugi zawiodą cię do Owena Greylocka albo Erika von Darkmoor, a tym masz powiedzieć o wszystkim, coś do tej pory widział. Jeżeli nie będziesz wiedział, o kogo pytać, zostaniesz pewnie wzięty za keshańskiego dezertera, łupieżcę albo kogoś w tym rodzaju... i może upłynąć sporo wody, zanim twoja opowieść trafi do właściwych uszu. A tamci muszą się dowiedzieć, cośmy widzieli. - A cośmy widzieli? - spytał Malar. - Nie jestem pewien... i oto masz powód, dla którego trzeba nam przeniknąć do miasta. Cokolwiek to jednak będzie, to dam głowę, żeśmy się tego nie spodziewali. - A to niedobrze. - Dlaczego tak uważasz? - uśmiechnął się Jimmy. - Bo to, czego się nie spodziewamy, jest zawsze niedobre. - Zawsze? - Jimmy uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Zawsze. Nie masz czegoś takiego jak przyjemna niespodzianka. - O... pamiętam, jak raz pewna dziewczyna... - Czy nie skończyło się tak, że złamała wam serce, paniczu? Jimmy przestał się uśmiechać i kiwnął głową. - Owszem. - No i macie. Gdybyście to przewidzieli, zdołalibyście uniknąć krzywdy. - Mówisz tak, jakbyś był człekiem doświadczonym i bywałym - stwierdził Jimmy. Malar nagle zmrużył oczy. - O... widziałem więcej, niż ktoś mógłby się spodziewać, paniczu. Jimmy rozejrzał się dookoła. Słońce pochyliło się już ku zachodowi, cienie wokół nich zgęstniały, a niebo zaczęło powlekać się fioletem. - Myślę, że jest już dość ciemno, by nikt nas nie spostrzegł. Powiódł Malara na tyły starej oberży, ostrożnie przedzierając się przez rumowisko, usypane z zawalonych ścian budynku. Na tle częściowo oberwanego pułapu widzieli ciemne niebo i wyraźnie poczerniałe belki więźby dachowej. Przez chwilę myszkowali ostrożnie, aż wreszcie Jimmy powiedział: - To chyba gdzieś tutaj. Kucnął i rozejrzał się dookoła. Poruszył rumowisko pokryte grubą warstwą sadzy i rozeszła się woń mokrego, zwęglonego drewna. - Niektóre z tych polan zaczynają gnić. - Paniczu, tu jest jakiś żelazny pierścień - odezwał się Malar. - Pomóż mi - sapnął młodzieniec, gdy oczyścił powierzchnię klapy. Obaj pociągnęli, a Jimmy wyjaśnił: - To była izba w głębi... a oberżę prowadzili Szydercy. - Szydercy? - Złodzieje. Myślałem, że ich sława dotarła aż do Doliny. - Paniczu... jedyni złodzieje, z jakimi miałem do czynienia, używali pióra i pergaminu, nie sztyletu i wytrycha. Ludzie interesu, sir. Jimmy parsknął śmiechem. - Mój brat zgodziłby się chętnie z tobą. Pracował dla najgorszego z nich... Ruperta Avery. - A... To nazwisko nie jest mi obce, paniczu. Mój ostatni pan przeklinał go często i barwnie. Podniósłszy klapę, odsunęli ją na bok i pozwolili jej opaść na posadzkę. Przed nimi ziała pustką czerń otworu. - Przydałoby się trochę światła - mruknął Jimmy. - Chcecie złazić w ten mrok bez latarni? - spytał Malar z niedowierzaniem w głosie. - Tam na dole i tak nie będzie światła, choćby tu był jasny dzień. - Jimmy wymacał to, czego szukał. Zacisnął palce na pierwszym szczeblu wiodącej w dół drabiny i przełożył nogi przez krawędź włazu. - Można tam znaleźć trochę światła. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie patrzeć. - A wy, paniczu, wiecie - mruknął pod nosem Malar. I obaj ostrożnie zaczęli schodzić w dół. Dash zmrużył powieki. Nie ze względu na ostry podmuch zimnego wiatru, tylko trzask bata uderzającego człowieka pracującego niżej. Wespół z Gustafem, Talvinem i kilkoma innymi, poznanymi w niewoli, mozolił się na szczycie muru nad Północną Bramą Krondoru. Obejrzał się przez ramię na Gustafa, który kiwnięciem głowy potwierdził, że wszystko z nim w porządku. I nagle obaj odwrócili się. W odległości kilku jardów od nich rozległo się przeraźliwe wycie człowieka, który stracił równowagę i natychmiast zrozumiał, że zginie bez ratunku, a z ramion śmierci nie wyrwie go żadna modlitwa. Przerażenie i rozpacz napełniały echem powietrze jeszcze przez chwilę po tym, jak nieszczęśnik przechylił się i poleciał ku leżącemu w dole brukowi. Gustaf drgnął, gdy obaj usłyszeli chrzęst kości łamanych o twarde kamienie. Naprawiali mury, a przy tej robocie łatwo było się poślizgnąć. Niebezpieczeństwo zwiększały obluźnione głazy i mgła, otulająca mury z rana i pod wieczór. - Uważaj na siebie - mruknął Dash. - Nie musisz mi tego przypominać - odparł Gustaf. Dash zerknął za mur i ujrzał zwykły ruch, jaki co dnia kłębił się na przedpolu - byli tam żołnierze, kramarze i inne szumowiny, wciągnięte w wir ubiegłorocznej zawieruchy wojennej. Żywił gorącą nadzieję, że gdzieś tam jest jego brat, zbierający informacje potrzebne, by ostrzec Owena Greylocka, że w Krondorze dzieje się coś osobliwego. Biorąc pod uwagę brak środków, należało przyznać, że Generał Duko świetnie się sprawił, przywracając Krondorowi jego dawne znaczenie - przynajmniej z wojskowego punktu widzenia. Kupcy i inni mieszkańcy grodu będą musieli odczekać wiele lat, zanim zobaczą miasto kwitnące jak dawniej. Ze względu na zniszczenia niegdysiejsza jego świetność stanowiła teraz odległe marzenie. Jako twierdza obronna jednak mogło odzyskać dawne znaczenie za mniej niż rok... a może nawet szybciej, za dziesięć, dziewięć miesięcy. Dash wiele dałby za to, by wyrwać się z pęt, swobodnie pomyszkować i dowiedzieć się, w czym rzecz, ale w okolicy każdy, kto nie był najeźdźcą, stawał się niewolnikiem. Cokolwiek myślał ojciec Dasha, o wiele rozsądniejsze zdawało się przysłanie tu jednego z ludzi, którzy powrócili z Novindusa z Erikiem von Darkmoor, tamci bowiem znali język najeźdźców i od biedy mogli uchodzić za jednego z nich. Nawet gdyby udało mu się uciec, mógł jedynie liczyć na to, iż prześlizgnie się za mury i wtopi w tłum, a potem znajdzie jakiś sposób na to, by przedrzeć się na Wschód, gdzie - tego był pewien - ojciec miał innych agentów, czekających tylko na znak od któregoś z braci. Gotów był też dać głowę, że ojciec wysłał do miasta oraz w jego okolice także innych agentów. Nie byłby sobą, gdyby tego nie uczynił. Oprócz tego, pomyślał Dash, mozoląc się nad kolejnym głazem, Lord James, dziadek Dasha i ojciec Aruthy przekląłby go zza grobu. Spoglądając na zdarte do krwi palce, zauważył w duchu, że widmo dziadka bardzo by mu się tu przydało. Jeśli ktokolwiek potrafiłby się połapać w tym, co się działo w Krondorze, to tym kimś był legendarny Lord James. Jimmy zaklął, gdy otarł policzek o kamień, którego się w tym miejscu nie spodziewał. - Czy panicz jest pewien, że się nie zgubił? - spytał idący za nim po ciemku Malar. - Cicho tam! - syknął Jimmy. - To pewne, że nie jesteśmy jedynymi, kryjącymi się tu. Owszem, wiem, gdzie jesteśmy. Skręcimy w prawo i po następnych kilkunastu krokach z prawej strony powinniśmy znaleźć to, czego szukamy. - I jakby dla udowodnienia prawdziwości swoich słów skręcił w prawo, do wąskiego przejścia. Malar ruszył za nim, trzymając się bojaźliwie obiema dłońmi prawej ściany. W ciągu kilku następnych minut poruszali się powoli w mroku i nagle Jimmy stwierdził: - Jesteśmy na miejscu. - Znaczy gdzie, sir? - W jednej z wielu kryjówek na... - Z miejsca, gdzie Jimmy zatrzymał się, dobiegł szmer, jakby coś przesuwano. A potem Malar musiał zmrużyć oczy. Kiedy Jimmy skrzesał ognia, Keshanina oślepił snop jasnych iskier. Sucha pochodnia natychmiast zajęła się ogniem. - Zobaczmy, co tu mamy - odezwał się Jimmy. Szybko przeszukał zawartość kryjówki, odsunąwszy na bok maskujący ją kamień, umieszczony na wysokości pasa. - Skąd wiedzieliście, gdzie szukać? - spytał Malar. - Mój dziadek od czasu do czasu bywał w tych kanałach. - Zerknął na mężczyznę. - Pracował w... miejskich służbach. - Był oczyszczaczem ścieków? - I to się zdarzało - odparł Jimmy. - Tak czy owak powiedział mi, że jeżeli od któregokolwiek ze złodziejskich wejść pójdzie się prosto do pierwszego skrzyżowania, potem w prawo, to dwanaście kroków dalej, po prawej, znajdzie się skrytkę. Wygląda na to, że Szydercy woleli się upewnić, iż jeżeli kiedykolwiek którykolwiek z nich wpadnie w tarapaty i będzie ścigany tu w mroku, znajdzie latarnię i trochę przydatnych rzeczy. Spójrz. - Poklepał każdy przedmiot, wymieniając jego nazwę. - Zwój długiej liny. Solidny łom. Bukłak z czystą wodą. Sztylet, pochodnie i latarnia. - Lepsza byłaby latarnia z osłoną - mruknął Malar. - Owszem - zgodził się Jimmy - ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Może jeszcze natkniemy się na inne nie ruszone skrytki, a tam powinna być jakaś ślepa latarnia. Rozejrzawszy się dookoła, mruknął przez zęby: - Bogowie! - Co znowu? - żachnął się zaniepokojony Malar. - Spójrz, jak tu brudno! - Paniczu, jesteśmy w miejskich kanałach! - zgrzytnął zębami Keshanin. - Wiem. Ale zechciej spojrzeć na ściany i na wodę. Po chwili Malar zrozumiał, o czym mówił Jimmy. W miejskich kanałach można było zwykle zobaczyć omszałe kamienie i zanieczyszczoną wodę... tu zaś wszystko pokrywała gruba warstwa sadzy. Keshanin zerknął na swoje dłonie. - Sir, jak się stąd wydostaniemy, powinniśmy szybko wykąpać się, bo inaczej natychmiast wpadniemy komuś w oko... Jimmy spojrzał na twarz sługi. - Jeśli usmarowałem gębę jak ty, z pewnością wyglądam jak kominiarczyk. - Jest pan brudny... sir - przyznał Malar. - No... wcale nie mówiłem, iż rzecz będzie łatwa - zastrzegł się Jimmy. Kiedy się odwracał, by ruszyć w głąb kanału, usłyszał mruknięcie Malara: - Nie mówiliście też, że sprawa będzie niemożliwa... Dash kiwnął głową i Gustaf skoczył. Wylądowawszy za sporym głazem, przygotowanym do przesunięcia, znikł na chwilę z oczu strażników. Wyjął kawał porcelanowego talerza, od dwu dni ukrywanego za pazuchą, i szybko zaczął przecinać ostrą krawędzią główną linę sieci, dźwigającą kamienie. Sieć stanowiła sprytne urządzenie, którym oplatano głazy - albo zahaczano rogi czy wystające krawędzie przedmiotów - a następnie podważano je łomami i dźwigniami. Kiedy ładunek uniósł się w górę, linami przeciągano podeń drugą sieć, a następnie opuszczano go na przygotowane łoże. Wprawni kamieniarze mogli manewrować wielkimi ciężarami z dokładnością do ułamka cala. Jego towarzysze cieszyli się, gdy udało im się umieścić głaz tam, gdzie chcieli... lub o cal dalej czy bliżej. Jedyni kamieniarze byli Novindyjczykami, a większość robotników nie umiała się z nimi porozumieć. Gustaf wyszedł zza głazu i kiwnięciem głowy dał znać Dashowi, że wszystko przygotował. - Ciągnąć! - wrzasnął Dash. Cofnął się i patrzył, jak dwu ludzi przygotowuje liny, które miały zostać przeciągnięte pod głazem. Olbrzymi kamień uniósł się na dwie stopy, zawisł na chwilę nieruchomo... i nagle zachybotał się niebezpiecznie, gdy rozległ się suchy trzask. Przecięta przez Gustafa lina pękła, a głaz, przechyliwszy się na bok, zaczął powoli wirować wokół swej osi. Dwaj ludzie, przygotowani, aby przeciągnąć pod nim linę, odskoczyli do tyłu. - Opuśćcie go! - zagrzmiał czyj ś głos z dołu i głaz natychmiast opadł. - Nie! - ryknął brygadzista. Za późno. Ładunek należało opuścić wolno - teraz, zamiast opaść na swoje miejsce, głaz - zgodnie z oczekiwaniami Dasha - odbił się od krawędzi muru i powoli zaczął staczać się w dół. - Uważać tam! - wrzasnął jakiś człowiek obok Dasha i wszyscy zaczęli rozpaczliwie uskakiwać na boki. - Chodźmy - mruknął Dash do Gustafa, gdy wokół rozpętał się chaos. Szybko przebiegli obok strażnika, z zafascynowaniem gapiącego się na głaz, który przechyliwszy się przez krawędź muru, przez chwilę balansował leniwie, a potem runął na leżący w dole bruk. Gustaf, Dash i kilku innych ludzi pobiegli w dół schodami, jakby zamierzali pomóc. U podstaw muru Dash skoczył w bok, ku wąskiej, niepozornej szczelinie między kamieniami. Pozostali poszli za jego przykładem. W dawnych murach Krondoru widniały co jakiś czas zagłębienia, wykorzystywane jako spichlerze, zbiorniki wody czy schowki na broń. Podczas ostatniej wojny prawie wszystkie zapełniono. Kilka wolnych zachowało się jednak jeszcze pod wschodnimi murami. Dash szukał przez tydzień, zanim znalazł tę kryjówkę. Wydała mu się idealnym miejscem schronienia. Z pewnością znajdowało się tu wejście do kanałów albo przejście do drugiej opuszczonej skrytki, gdzie odszukają przepust do lochów. Jedyne, co im groziło podczas tego przedsięwzięcia, to możliwość zwrócenia na siebie uwagi strażników albo pech, jakim byłoby trafienie do lochu z zawalonym przejściem do kanałów. Ich nieobecność zostanie zauważona dopiero podczas wieczornego apelu więźniów, więc mieli jeszcze godzinę. Niełatwo było znaleźć wejście do kanałów w zalegającym piwnicę mroku, ale Dash poradził sobie. Żeby chronić ziarno przed wilgocią ciągnącą od kamieni, posadzkę pokryto drewnianymi płytami - teraz niemal niewidocznymi pod grubą warstwą sadzy i kurzu - i pod jedną z nich młodzik dostrzegł obmurowaną dziurę, przez którą człowiek mógł swobodnie opuścić się w dół. Otwór zamykała zwykła, żelazna krata. - Pomóżcie mi! - syknął i zaraz podeszło doń dwu ludzi. W nikłym świetle wpadającym do piwnicy przez dziurę w murze Dash spostrzegł, że z pomocą przyszli mu Gustaf i Talwin. Pierwszego się spodziewał, obecność drugiego trochę go zaniepokoiła. Ale przecie podnosząc ciężką kratę, ryzykował połamanie palców... i nie wyglądało na to, by zamierzał kogokolwiek zdradzić. Unieśli kratę i odsunęli ją na bok. Dash już miał skoczyć w dół, ale zatrzymał się i zwrócił do pozostałych: - Wiem, że skok w mroczną dziurę to niebezpieczna rzecz, ale powinniście wpaść do wody, jakieś siedem, osiem stóp niżej. Przygotujcie się. Ustawcie się w tym samym kierunku, co ja, a potem skierujcie w prawo. Ciemno tam jak w czeluściach piekieł, ale znam drogę. Opuścił się w dół - co w jego dotychczasowym życiu było aktem najwyższej odwagi, gdyż każde włókno jego ciała sprzeciwiało się puszczeniu chwytu i upadkowi w mrok. Na mgnienie oka opanowała go panika: co będzie, jeżeli się pomylił? Wydało mu się, że spada wieki - w rzecz samej po dwu czy trzech sekundach jego stopy zanurzyły się w wodzie. Stracił równowagę i wpadł twarzą w śmierdzącą wodę. Natychmiast się wynurzył, parskając dziko i wydmuchując śmierdzący płyn z ust i nosa. Dziadek go ostrzegał, że wielu łotrzyków zmarło po tym, jak wpadli w śmierdzącą breję i natychmiast nie oczyścili nozdrzy i krtani. Szybko uskoczył w prawo - jak się okazało, zrobił to w samą porę, bo na miejscu, gdzie stał przed chwilą, wylądował następny ryzykant. - Tutaj! - syknął Dash i uciekinier podszedł ku niemu. Z góry skoczyli dwaj następni. - Co za jedni? - spytał Dash. - Gustaf - przedstawił się drugi. - Talwin - mruknął trzeci. - Reese - rzekł czwarty i Dash natychmiast przypomniał sobie wysokiego, małomównego człowieka, z którym Talwin rozmawiał rano. - Widziałem, jak wy trzej dajecie nura w bok i skorzystałem z okazji. Nie ma sensu tam sterczeć i iść jak owca na rzeź. W to akurat Dash nie uwierzył, był pewien, że Talwin ostrzegł Reese'a, iż coś się szykuje, teraz jednak nie bardzo miał ochotę na sprzeczki i roztrząsanie powodów, jakimi kierował się kompan. - Doskonale - stwierdził głośno. - Do tego, abyśmy się stąd wydostali, przyda się każda para rąk. - I co teraz? - spytał Gustaf. - Siedzimy w najciemniejszej i najbardziej smrodliwej jamie, do jakiej zdarzyło mi się trafić... ale co dalej? - Jesteśmy w części kanałów ciągnących się pod murem - oznajmił Dash. - Jeśli wrócimy do miasta, wydostaniemy się z Krondoru. - Ale skoro już jesteśmy pod murami, dlaczego od razu nie ruszać dalej? - spytał Reese. - Dlatego - odpowiedział Dash, uderzając pięścią w kamienną ścianę, pod którą stali. - To jest zewnętrzna granica kanału. Żeby się dostać na drugą stronę, trzeba będzie przegryźć te kamienie. - Do kata! - mruknął Gustaf. - Jak mówiłeś o kanałach, to pomyślałem, że pod murami przedostaniemy się bez trudu... - Kanałów na przedmieściu nie połączono ze znajdującymi się w starszej części miasta. Byłoby to zaproszeniem napastników do środka - stwierdził Dash. - Grupa dobrych kopaczy mogłaby stąd dostać się do miasta... w ciągu paru tygodni... gdyby wiedzieli, gdzie mają bić przejście. Owszem... w tym murze jest jeden wyłom, ale żeby się do niego dostać, musimy wrócić do miasta. - No dobrze... to którędy? - spytał Talwin. Dash zerknął na nikłe światełko z góry i przez chwilę zbierał myśli, usiłując poukładać sobie wszystko w głowie. - Tam! Wszyscy zebrali się wokół niego. - Gustafie, połóż mi prawą dłoń na prawym ramieniu. - Poczuł na barku ucisk krzepkiej dłoni najemnika. - Talwinie, stań za Gustafem i zrób to samo, a ty, Reese, ustaw się na końcu. - Sam przyłożył prawą dłoń do muru. - Ruszajmy, powoli. A jeśli któryś przestanie czuć dłoń sąsiada, niech zaraz da znać. I ruszyli w mrok. Jimmy odwrócił się nagle i zatykając dłonią usta Malara, cisnął pochodnię na kamienny chodnik obok kanału. Tak jak się spodziewał, pochodnia zaskwierczała i zaczęła migotać, on zaś zdołał ją przydepnąć i zgasić. Malar zachował tyle rozsądku, by nie zdradzić się hałasem i znieruchomiał, stojąc z dłonią Jimmy'ego na ustach. Kiedy Jimmy ją cofnął, mężczyzna usłyszał to, co przed chwilą zaniepokoiło młodzika. Gdzieś niedaleko stąd, w jakimś innym korytarzu, ostrożnie szło w ich stronę kilku ludzi. - Ktoś nadchodzi - szepnął Jimmy najciszej, jak tylko było można. Malar kiwnął głową. Stali nieruchomo, nasłuchując szmerów, jakie powodowali nadchodzący ludzie. Jeden z nich powiedział coś stłumionym, niewyraźnym głosem, Jimmy jednak postawiłby sakiewkę złota przeciwko garści łupin po orzechach, że tamci stanowili patrol najeźdźców. Było coś w ich akcencie albo wymowie. Odczekali dobrą chwilę, aż w końcu tamci przeszli. Potem przykucnął i macając dookoła, znalazł pochodnię. Skrzesawszy ognia, podpalił kwacz, a potem powiedział: - Jak wpadniemy na jeszcze jeden patrol, to możemy ją zgubić. - I co? Będziemy tu łazić po ciemku? - spytał Malar, któremu ta myśl wyraźnie się nie spodobała. - Znam tu wszystkie drogi - odezwał się pewnie Jimmy, choć wcale tak nie myślał. - Zresztą, jeśli tamci nas dopadną, to trafimy na cmentarz albo do wiezienia. Osobiście wolę szukać tu drogi po ciemku, niż stanąć przed tamtymi dwiema możliwościami. - Nie będę przeczył, choć wasze słowa nie napełniają mnie otuchą, paniczu. Jimmy nie odpowiedział, tylko ostrożnie wyjrzał za róg, by sprawdzić, czy nikt się tam po cichu nie zaczaił. - Tędy - mruknął, prowadząc Malara w kierunku szerszego tunelu, widocznego za skrzyżowaniem, na którym stali. Nie obeszło się bez wejścia do brudnej wody. Brodząc powoli wśród osmalonych szczątków i śmiecia, ruszyli, by zniknąć w mroku. Dash poczuł, jak na jego ramieniu zaciskają się palce idącego za nim człowieka. Gdzieś tu kręcili się jacyś ludzie, których kroki właśnie usłyszeli. Pogrążeni w mroku nie potrafili określić, z której strony dobiegły ich odgłosy stąpań i chlupotanie wody. Wszyscy mieli napięte nerwy i Dash poczuł obawę, że któryś z jego trzech kompanów nie wytrzyma i zacznie panikować. Gustaf, choć zaniepokojony, trzymał się w garści, Talwin siedział cicho, natomiast Reese bez przerwy gadał, mówiąc o rzeczach bez znaczenia pytał, jak długo jeszcze przyjdzie im tu błądzić, albo wyrażał swoje niezadowolenie. Choć prawie cały czas wędrowali w mroku, trafiały się miejsca, gdzie docierało nieco światła. Przebijało się ono przez kraty w bruku albo padało z bocznych korytarzy z wylotów kanałów. Dash dziwił się, jak jasno było w tych miejscach, choć doskonale rozumiał, iż pada ofiarą złudzenia. Przy takim źródle światła jego wzrok sięgał nie dalej niż na odległość kilkunastu kroków, po przejściu których znów pogrążali się w jeszcze głębszym mroku. W pierwszym miejscu, w którym zgodnie z opisami dziadka spodziewał się znaleźć skrytkę z pochodnią i innymi użytecznymi przedmiotami, nie odkrył niczego. Wiedział, że gdyby w tych kamieniach zrobiono jakich schowek, znalazłby go, bo - nie żywiąc nigdy fałszywej skromności - miał zaufanie do samego siebie i wiedział, czego może dokonać, a co przekracza j ego możliwości. W drugim miejscu skrytka owszem, była, ale pusta. Ktoś znalazł ją wcześniej. Młodzik nie umiałby rzec, czyjej zawartość sprzątnięto podczas oblężenia miasta, czy kilka dni albo i godzin temu. Prowadził ludzi ku północy - na tyle, na ile się orientował we własnym położeniu - wiedząc, że największe szansę ucieczki mają w dzielnicy zwanej przed wojną Rybaczówką. Było to jedno z niewielu miejsc w Krondorze, gdzie istniała możliwość zanurzenia się w wodach zatoki. Pływak, po niezbyt wielkim wysiłku, mógł wydostać się za mury. Dash nie wiedział, czyjego towarzysze potrafią pływać i właściwie wcale go to nie obchodziło. Nie zamierzał bez potrzeby narażać ich na niebezpieczeństwo, ale w razie czego chętnie by ich poświęcił za możliwość wysłania informacji do Księcia. Trzymając się dłonią ściany, powiódł grupę w mrok. Jimmy wskazał dłonią plamkę światła. Malar kiwnął głową na znak, że rozumie. - Wyjście, paniczu? - Możliwe... Podsadź mnie, to się rozejrzę. Keshanin ukląkł, a gdy Jimmy stanął na jego ramionach, wyprostował się, chwytając go za kostki i podnosząc go do góry. Młodzik przez chwilę chwiał się niebezpiecznie, ale mężczyzna stał pewnie, a Jimmy zdołał oprzeć się o sklepienie, co powstrzymało upadek. - Doskonale! - stwierdził z zadowoleniem w głosie. - To klapa w posadzce jakiejś piwnicy, wyczuwam zawiasy. - Przyłożył dłonie do żelaza i pchnął. - Do kata! Nie mam się o co zaprzeć. Dajmy temu spokój. - Malar stęknął i Jimmy zeskoczył z jego ramion. - Nie ma sposobu, by to otworzyć z tej strony. - Czy twórcy tych przeklętych lochów nie wiedzieli, że istnieje coś takiego jak schody? - To nie lochy - zachichotał Jimmy w mroku. - To labirynt... ale masz rację, a ja jestem idiotą. - Westchnął dramatycznie. - Jest tu kilka miejsc, gdzie do piwnic można dostać się po schodach. - Rozejrzał się dookoła, wypatrując czegoś w kręgu nikłego światła rzucanego przez trzymaną przezeń pochodnię. - Jeśli się nie mylę, jedne są nawet niezbyt daleko stąd. Pomódl się do swoich bogów - jakichkolwiek wyznajesz - by klapa na ich szczycie nie była czymś przygnieciona. Malar w istocie zaczął coś mamrotać pod nosem i cicho ruszył za Jimmym. Dash usłyszał coś w mroku i natychmiast przystanął. - Nie ruszać się i ani mru mru! Idący za nim znieruchomieli, gdyż usłyszeli to samo co młodzieniec. - Co tam zno... - zaczął Talwin. I nie skończył, bo Reese nagle walnął go z tyłu i zbił z nóg. - Tutaj! - zaryczał w mrok. Wokół nich zaroili się zbrojni z odsłoniętymi latarniami, co natychmiast, choć na krótko, oślepiło Dasha. Chciał coś dojrzeć, zobaczył jednak tylko kilka niewyraźnie zarysowanych i rzucających się nań sylwetek. Nie mogąc wymyślić niczego innego, skoczył do przodu, usiłując dać nura pomiędzy dwu napastników. Jeden sięgnął ku niemu i chybił, drugi zaś okazał się na tyle powolny, że Dash w istocie znalazł się za jego plecami, zanim ten zdążył się odwrócić. Przebierając wściekle nogami, ruszył przed siebie w głębokiej po kolana wodzie - i znów dostrzegł jakiś ruch za dwiema latarniami. Błyskawicznie uskoczył w prawo, ku możliwemu wyjściu - ale ktoś chwycił go z tyłu i pociągnął w wodę. Młodzik odwrócił się szybko i kopnął, czując, że trafił napastnika w kolano. Szybko odskoczył w mrok - prosto w ramiona kolejnego wroga. - Robią za dużo hałasu! - rozległ się jakiś głos z ciemności. - Uciszcie ich! Ktoś walnął Dasha w tył głowy drewnianą pałką. Młodzik poczuł, że łeb rozpada mu się na części... i ogarnął go mrok. Jimmy pchnął klapę w górę - i poczuł ogromną ulgę, gdy drgnęła. Uchyli wszy ją nieco, rozejrzał się szybko dookoła, a gdy nie zauważył niczego niepokojącego, pchnął silniej. Klapa otworzyła się z głośnym łoskotem, uderzając o podłogę. Jimmy skoczył w róg izby. Obejrzawszy się przez ramię, zobaczył, że w powietrze wzbija się chmura sadzy. Wyłaniający się z otworu Malar kichnął głośno. Piwnica okazała się składzikiem garbarni, leżącej w pobliży rzeki w północnej części miasta. Jimmy szukał jej niemal przez całe popołudnie - ale wreszcie trafił. Izba pozbawiona była dachu - i pewnie dlatego, że nocami trafiały się jeszcze przymrozki, garbarni nikt nie zajął. Jimmy rozejrzał się dookoła i zobaczył, że w kilku pobliskich budynkach palą się światła - ale nie aż tak blisko, by trzeba się było niepokoić. Spojrzawszy na Malara, niezbyt dobrze widocznego w nikłym świetle wieczoru, skrzywił się i stwierdził: - Jeśli jestem tak samo usmolony jak ty, lepiej nie pokazujmy się ludziom. - Dobra rada, paniczu - zgodził się sługa. - Jesteście brudniejsi od węglarza. Wystarczy, że ktoś na nas spojrzy i od razu wydamy mu się podejrzani. Jimmy usłyszał jakiś dźwięk i podniósł dłoń. - Czekajże... I natychmiast porwał za miecz, ponieważ do izby, przez wyłom w ścianie i drzwi, wpadli zbrojni. Było ich tylu, że tylko idiota podjąłby walkę. Gdy wyciągnęło się ku niemu kilkanaście głowni, szybko cisnął broń na posadzkę. Kiedy jego własne ostrze głucho uderzyło o posadzkę, cofnął się o krok. Napastnicy chwycili go za ręce i związali mu je z tyłu, a dwaj inni zrobili to samo z Malarem. Wszyscy mieli na sobie prymitywne pancerze z tłoczonej skóry, bez części metalowych, których brzęk mógłby ostrzec przyszłe ofiary. - Wystarczy zaczaić się przy szczurzej norze i szczur w końcu wychyli nosa - odezwał się jakiś człowiek, stając przed więźniami. Nieznajomy mówił w języku Królestwa, ale z silnym akcentem. - A tu mamy dwa szczury. Dawać ich na zewnątrz - polecił podwładnym i obu schwytanych wyprowadzono na ulicę. *** Dash czekał w milczeniu. Odzyskał przytomność w samą porę, by spostrzec, że zamknięto ich w piwnicy, stanowiącej najpewniej opróżniony magazyn. W izbie panował mrok. Młody człowiek zbadał pomieszczenie po omacku - choć kilka razy przyszło mu tego żałować. Izba miała w przybliżeniu dwanaście na dwanaście stóp i pojedyncze drzwi, zaparte z drugiej strony. Wyczuwał framugę, ale zawiasy znajdowały się na zewnątrz. Musi tu tkwić, dopóki ktoś go nie uwolni. Z potężnego smrodu mógł wnosić, że ostatnio zdechło tu kilka szczurów. Gdyby zjadł coś podczas ostatnich dwu dni, zawartością swego żołądka wzbogaciłby pewnie zalegające posadzkę rumowisko, ale na razie jego ciemięzcy musieli zadowolić się kilkoma atakami spazmów na sucho. Po kilku minutach walki ze skurczami krtani, zdołał nad sobą zapanować. Teraz, po dwu godzinach, prawie nie zwracał uwagi na smród. Przez cały czas usilnie myślał nad tym, co mu się przytrafiło. To, że zamknięto go w mrocznym lochu, zamiast zabrać przed oblicze jednego z oficerów generała Duko, świadczyło o tym, że nie popadł w niewolę najeźdźców. Z początku nawet pomyślał, że pojmali go ukrywający się przed Novindyjczykami ostatni wojacy Królestwa. Gdyby tak było w istocie, mógłby zdradzić swoją tożsamość i wziąć ich pod swoją komendę. Bardziej jednak prawdopodobne było, że trafił w ręce ludzi żyjących poza prawem - a w takim wypadku trzeba się będzie targować o wolność. Jego towarzysze gdzieś przepadli - najpewniej zamknięto ich niedaleko, w osobnym loszku. Siedział tak i dumał, aż zobaczył, że krawędzie drzwi rozjaśnia światło i usłyszał odgłos kroków. Mimo że przez szczeliny pomiędzy deskami przesączał się blask, po otwarciu drzwi światło niemal go oślepiło. - Obudziłeś się? - spytał nie znany mu głos. - Owszem - odparł chrapliwie przez zaschnięte gardło. - Są jakieś szansę, aby dostać łyk wody? - Najpierw musimy sprawdzić, czy warto obdarować cię zdrowiem... - odparł szorstko nieznajomy. Dash został schwytany przez parę rąk i wyciągnięty do sąsiedniej, dużo większej izby. Osłonił dłonią oczy przed blaskiem latarni i rozejrzał się dookoła. W istocie, znajdował się w jakiejś wypalonej piwniczce oberży albo gospody, przedtem zaś zamknięto go w pustej spiżarni. Budowla była chyba zamieszkana, bo w kątach izby stały skrzynie i stosy rozmaitych przedmiotów. Dasha otaczało kilku ludzi, ale żaden z nich nie miał wyciągniętej broni. Okazywali jednak niewzruszoną pewność siebie, która powiedziała młodzikowi, że bez trudu potrafią udaremnić wszelkie próby ucieczki. Zmrużywszy oczy, spostrzegł, że jeden z ludzi trzyma dużą pałę obciągniętą skórą. Z jego wyrazu twarzy wyczytał, że nie zawaha się zrobić z niej użytku, gdy tylko zdradzi chęć pożegnania się z towarzystwem. - I co dalej? - spytał jeniec. - Idziemy - odpowiedział jeden z przybyszów, człowiek o smętnej, pooranej zmarszczkami twarzy. Dash wolał się nie sprzeciwiać. Dwaj ludzie stanęli po jego bokach, dwaj inni z tyłu. Jeden został w izbie, choć młodzik nie umiałby powiedzieć, dlaczego. Poprowadzono go mrocznym wilgotnym przejściem, oświetlonym tylko z obu końców latarniami. Po drodze nasłuchiwał, jedyne jednak, co usłyszał, to łoskot podkutych butów o kamienie. Jeśli nawet nad nimi znajdowały się ulice, to były puste. Idący przed nim człowiek pchnął drzwi i wpuścił wszystkich do rozległej komnaty, oświetlonej przez kilkanaście wprawionych w żelazne kuny pochodni. Z jakiejś oberży na górze przyniesiono tu nawet niezbyt osmolony stół, który teraz miał posłużyć temu, co Dash wziął za sąd lub jakąś urzędową sesję. Na honorowym miejscu za stołem siedział stary człowiek. Nieznajomy garbił się albo był kaleką, wyglądało, jakby miał lewe ramię wyższe od prawego. Lewą rękę trzymał na temblaku. Na głowie nosił chustę zakrywającą lewe oko. Lewy policzek miał poparzony i pokryty strupami. Przy prawym ramieniu nieznajomego stała młoda kobieta, a właściwie dziewczyna, której Dash przyjrzał się uważnie, rozumiejąc, że ci dwoje będą decydowali o jego życiu. W innych okolicznościach z pewnością uznałby ją za zdobycz wartą zachodu, bo była smukła, wysoka, pod warstwą sadzy kryła zapewne bardzo foremne rysy twarzy. W tej sytuacji jednak zwrócił przede wszystkim uwagę na jej męski strój i fakt, że była uzbrojona po zęby. Miała rapier, jeden sztylet za pasem, drugi w pochwie zmyślnie ukrytej przy bucie i z pewnością jeszcze parę sztuk broni, schowanej wedle złodziejskiego obyczaju. Nosiła białą koszulę, teraz usmoloną węglem i sadzą, skórzaną kurtkę, męskie spodnie do konnej jazdy, włosy zaś przewiązane czerwoną szarfą. Spod tej szarfy wypływała na kark i plecy fala ciemnych jak skrzydło kruka kędziorów. - Stoisz przed sądem - stwierdziła zaskakująco niskim głosem. - A jakże! - odparł Dash, dokładając starań, by jego głos nie zadrżał, co w tych okolicznościach byłoby w pełni zrozumiałe. - Zanim zostaniesz skazany - odezwał się nieznajomy o zmiętej gębie - może zechcesz coś rzec na swoją obronę? - A co mi z tego przyjdzie? - spytał Dash, wzruszając ramionami. Stary zachichotał i ten, który przyprowadził tu Dasha, spojrzał w jego stronę. - Najpewniej nic - odpowiedział - ale nie zaszkodzi spróbować. - A czy nie mógłbym się pierwej dowiedzieć, o co się mnie oskarża? Nieznajomy o zmiętej twarzy spojrzał na starego, który skinął przyzwalająco dłonią. - Jesteś oskarżony o wtargnięcie na cudze terytorium. Znaleziono cię w miejscu, gdzie nie wolno ci było przebywać. Dash wypuścił powietrze z płuc. - A więc o to chodzi... Jesteście Szydercami. Młoda kobieta spojrzała na starego. Ten kiwnął zdrową dłonią, zapraszając, by podeszła bliżej. Szepnął coś do jej ucha, ona zaś głośno powtórzyła jego pytanie. - Dlaczego uważasz, że jesteśmy złodziejami, szczeniaku? - Bo przemytnicy poderżnęliby mi gardło i poszli swoją drogą, a przyboczni Duko przesłuchaliby mnie na górze. - Wskazał dłonią sklepienie. - Oddzieliliście mnie od moich towarzyszy, co oznacza, że chcecie znaleźć rozbieżności w naszych opowieściach. Naprowadził was jeden z moich kompanów... i Reese jest najbliższy moim wyobrażeniom o złodziejstwie. - Rozejrzał się dookoła. - A więc tylko tyle zostało z Matecznika? Stary znów coś powiedział, a dziewczyna powtórzyła za nim. - A cóż ty wiesz o Mateczniku. Nie jesteś jednym z nas... - Mój dziadek... - odezwał się Dash, wiedząc, że rozmowa doszła do miejsca, w którym nie ma już nic do stracenia, a wszystko do wygrania. - Co z nim? Kim jest twój dziadek? - Był - odparł Dash. - Moim dziadkiem był Jimmy Rączka. Kilku ludzi otworzyło usta i zaczęło komentować nowinę, ale kiedy stary skinął dłonią, natychmiast zapadła cisza. Młoda kobieta znów pochyliła się, a potem powtórzyła pytanie. - Jak się nazywasz? - Dashel Jamison. Mój ojciec to Arutha, Diuk Krondoru. Kolejne pytanie dziewczyna zadała z własnej inicjatywy. - A więc przybyłeś tu szpiegować dla Króla? - W tej chwili dla Księcia. - Uśmiechnął się Dash. - Ale owszem, tak, przybyłem tu, by sprawdzić, co też szykuje dla nas Duko. Patrick musi odbić Krondor dla Korony. Stary skinął okropnie poparzoną dłonią i powiedział coś do dziewczyny. - Podejdź bliżej, szczeniaku. Dash zrobił to, co mu polecono, i stanął przed nim i dziewczyną. Jednooki staruch wbił w twarz Dasha sępie spojrzenie, a dziewczyna przysunęła bliżej latarnię, by odsłonić przed patrzącym każdy szczegół młodzieńczego oblicza. W końcu stary odezwał się tak, że usłyszeli go wszyscy. - Zostawcie nas samych. - W jego zgrzytliwym i słabym głosie brzmiała pewność siebie człowieka, który nawykł do tego, by jego rozkazy spełniano natychmiast. Co też wszyscy zrobili. W izbie została tylko młoda kobieta. - No tak... - odezwał się stary. - Jaki ten świat jest mały, mój chłopcze... Dash pochylił się, by zajrzeć staremu w oczy. - Czyja was znam, panie? - Nie - odpowiedział tamten powoli, jakby każde wymówione przezeń słowo sprawiało mu ból. - Aleja znam ciebie... i znam twoją rodzinę. Dashelu, synu Aruthy. - A wy... czyja was znam? Kobieta spojrzała na starego, ten jednak nie odrywał oczu od twarzy Dasha. - Chłopcze... jestem bratem twego dziadka... oto ktom jest. Przenikliwy... to ja. Rozdział 5 KONFRONTACJE Arutha zmarszczył brwi. Pug zatrzymał się na chwilę w drzwiach, uważnie przypatrując się twarzy Diuka Krondoru. - Czy możesz mi poświęcić chwilę? - spytał wreszcie. Arutha podniósł głowę i skinieniem dłoni zaprosił Arcymaga do środka. - Wejdź, dziadku. - Wyglądasz tak, jakbyś się niepokoił - stwierdził Pug, sadowiąc się w krześle po drugiej stronie dębowego stołu, gdzie pracował jego wnuk. - Bo się niepokoję. - Chodzi o Jimmy'ego i Dasha? Arutha kiwnął głową, spoglądając jednocześnie na okno, za którym królowało ciepłe, wiosenne popołudnie. Zmrużył podkrążone oczy - ciemne worki pod nimi zdradzały, że nie spał jak należy od czasu, kiedy wysłał synów na niebezpieczną misję. Jego włosy mocno posiwiały - Pug nie spodziewał się, że podczas miesiąca aż tak można posunąć się w latach. - Chciałeś się ze mną zobaczyć? - spytał Arutha dziadka. - Owszem. Mamy pewien problem... Arutha kiwnął głową. - Mamy... i to nie jeden. O jakim konkretnie chciałbyś pomówić? - O Patricku. Mężczyzna wstał, podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz, gdzie siedzieli dwaj urzędnicy, zatopieni po uszy w robocie. Przegrywali zaciekły bój ze stosem dokumentów. Potem zamknął drzwi, wrócił na swoje miejsce i usiadł. - Co proponujesz? - Proponuję, byś wysłał wiadomość do Króla. - I co mam napisać? - Spojrzał dziadkowi prosto w oczy: - Myślę, że potrzebujemy nowego przywódcy Zachodu. Arutha westchnął i Pug usłyszał w tym westchnieniu znużenie, zdenerwowanie, troskę i zwątpienie wyrażone dobitniej, niż gdyby jakiś wytrawny mówca opowiadał o tych uczuciach przez godzinę. Zanim Arutha otworzył usta, by odpowiedzieć, Pug pojął, jaką usłyszy odpowiedź. A jednak nie przerwał, gdy ten zaczął mówić: - Historia daje nam przykłady tego, że do wykonania zadania nie zawsze mamy najlepszego człowieka. Uczy nas jednak i tego, że jeśli pozostali robią, co do nich należy, radzimy sobie... Pug pochylił się do przodu. - Tyle nas dzieliło - wysunął przed siebie kciuk i palec wskazujący rozsunięte na odległość może dziesiątej części cala - od wojny z Kesh. Czy nie uważasz, że zanim zaczniemy nową wojnę, dobrze byłoby uporać się z poprzednią? - Moje zdanie się nie liczy. Doradzam Księciu, ale to jego dziedzina. Mogę robić tylko to, na co mi pozwoli. Pug przez chwilę patrzył na wnuka w milczeniu. I nagle Arutha dał upust gniewowi, uderzając dłonią o stół. - Do kata! Nie jestem moim ojcem! Pug milczał jeszcze przez chwilę, aż wreszcie stwierdził: - Nigdy nie mówiłem, że jesteś... ani nie kazałem ci nim być. - Nie! Ale wszyscy się zastanawiacie:, Jak na jego miejscu poradziłby sobie z tym James?” - Arutho... Czytaniem w myślach zajmowała się twoja matka, nie ja - przypomniał wnukowi Pug. Arutha pochylił się do przodu. - Wiesz... jesteś moim dziadkiem, ale prawie w ogóle cię nie znam. - Podniósł wzrok ku sklepieniu, jakby chciał zebrać myśli. - A i ty niewiele o mnie wiesz. - Arutho... wychowałeś się na drugim krańcu Królestwa. W ogóle rzadko się widywaliśmy. - Niełatwo dorastać pomiędzy legendami - stwierdził Diuk. - Wiedziałeś o tym? Pug wzruszył ramionami. - Chyba nie. - Moim ojcem był Jimmy Rączka - wyjaśnił Arutha. - Złodziej, który stał się największym i najbardziej wpływowym panem w Królestwie. Imię nadano mi po bez dwu zdań najlepszym z władców, jakich los zesłał Zachodnim Dziedzinom. Przy dwu czy trzech okazjach pogadaliśmy z Królem o tym, jak to jest być synami takich ludzi. - Wymierzył palec w pierś Puga. - A ty... ty wyglądasz jak mój syn! Teraz jesteś nawet młodszy niż ten dziadek, jakiego zapamiętałem z dzieciństwa. Stajesz się osobą tajemniczą... ludzie zaczynają się ciebie bać, dziadku. Pug... Nieśmiertelny Czarodziej. Człowiek, który uratował Świat za czasów wojen z Tsuranni. - Przerwał, jakby pragnąc rozważyć to, co ma jeszcze do powiedzenia. - Borric, zanim został Królem, powiedział mi kiedyś, że zadania stojące przed nami będą zupełnie inne niż te, z jakimi wy musieliście się mierzyć. Memu imiennikowi powierzono dowodzenie w Crydee, i w tamtej sytuacji nie mógł sobie pozwolić na wahania i wątpliwości. Ojciec był zuchwalcem, który uratował Aruthę, a potem stał się jego najbardziej zaufanym przyjacielem i doradcą. Gdy zaczynali rozgryzać jakiś problem, zawsze znajdywali rozwiązanie. Pug roześmiał się serdecznie. - Jestem pewien, że obaj spieraliby się z tobą. Często dyskutowali ze sobą i obaj popełniali błędy. - Może i tak, ale doskonałe sobie ze wszystkim radzili. Jako dziecko słyszałem w Rillanonie rozmaite historie... opowiadano je szlachcicom ze Wschodu, którzy nigdy nie widzieli Krondoru, a tym bardziej Dalekich Wybrzeży. Opowiadano sobie, jak Książę Arutha uratował Crydee podczas oblężenia Tsuranni i jak udał się do Krondoru, gdzie poznał księżniczkę Anitę. Słyszałem też, jak mój ojciec pomógł im wydostać się z miasta, a potem przemycił Earla Kasumi tak, by ten mógł zobaczyć się z Królem. Słyszałem też historię o wodzu moredhelów, który okazał się renegatem - w jego głosie pojawiły się nutki refleksji - i oszukańczym, podstępnym magu z Kelewanu oraz napaści na Łzę Bogów. Znam historię Pełzacza i jego próby przejęcia władzy nad Szydercami, a także inne opowieści z czasów bujnej młodości mego ojca. - Spojrzał na Puga. - Dziadku... ja nie byłem urzędnikiem, czytającym suche raporty... mnie to wszystko opowiedział ojciec! - I po co mi to mówisz? - spytał Pug. - Chcesz mi powiedzieć, że czujesz, iż zadanie cię przerasta? - Nikt nie sprosta zadaniu polegającemu na ponownym scaleniu Królestwa - stwierdził Arutha. - Nikt... nawet ty. Pug zaczerpnął tchu. - Aaa... więc Patrick nie zrezygnuje ze Stardock? - Dziadku, on chce, by wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Pragnie, by jeszcze za jego życia odbudowano miasto, by odzyskało ono dawną świetność i chwałę. Chce wyprzeć Kesh z Doliny. Chce oczyścić Morze Goryczy z quegańskich piratów i keshańskich łupieżców, a po śmierci Borrica wrócić do Rillanonu, by włożyć na skronie koronę i dać się poznać jako największy król w historii Zachodu. - Zachowajcie nas, bogowie, od monarszej próżności - rzekł Pug cichym głosem. - Nie chodzi o próżność, dziadku. On to robi ze strachu. Pug kiwnął głową. - Młodzi ludzie często się boją, że zawiodą czyjeś oczekiwania. - Ten strach mogę nawet pojąć - przyznał Arutha. - Może i ja, gdyby mi dano inne imię... gdybym był Harrym, Jackiem lub Robertem... ale nie. Dano mi imię po człowieku, którego ojciec podziwiał najbardziej na świecie. - Książę Arutha był człowiekiem ze wszech miar godnym podziwu. Ze wszystkich ludzi, jakich znałem, bogowie najhojniej obdarowali go talentami. - Nie trzeba mi tego przypominać - żachnął się wnuk Arcymaga. - Gdyby pozostał Księciem, a ojciec nadal piastowałby urząd Diuka, może ziściłyby się i Patricka sny o chwale. Ale dzisiaj... - Co chcesz powiedzieć? - spytał Pug. - Jesteśmy ludźmi mniejszego formatu. Twarz Arcymaga zachmurzyła się. - To zmęczenie. I martwisz się o chłopaków. - Wstał. - Trapią cię myśli o Patricku, Królestwie i wszystkim, czym w tym życiu można się trapić. - Pug pochylił się nad stołem. - Wiedz jednak, że masz na tyle różnorakie zdolności, iż możesz temu wszystkiemu sprostać. I jak długo jesteś moim wnukiem, nie pozwolę, byś o tym zapomniał. Ci chłopcy zaś są moimi prawnukami. Gamina może i nie urodziła się jako moja córka, ale znalazła drogę do mojego serca. Nie myśl, że przez to mniej kocham jej dzieci i wnuki. - Arcymag sięgnął nad powierzchnią stołu i położył dłoń na ramieniu Aruthy. - A ty jesteś mi osobliwie drogi... Arutha nieoczekiwanie dla samego siebie stwierdził, że ma wilgotne oczy. - Ja? - Może i nie jesteś takim, jakim chciał cię widzieć ojciec - rzekł łagodnie Pug - ale z matki masz w sobie więcej, niż mógłbyś sądzić. - Cofnął dłoń i odwrócił się, by odejść. - Zostawię cię samego. Zjedź coś, odpocznij, a wieczorem, jak się odświeżysz, przyjdź do mnie na kolację. I nie martw się za bardzo o chłopaków - dodał, sięgając ręką ku drzwiom. - Jestem pewien, że są cali i zdrowi. Otworzywszy drzwi, wyszedł i zamknął je za sobą. Arutha, Diuk Krondoru, jeszcze przez długą chwilę siedział i rozmyślał nad tym, co przed chwilą usłyszał. W końcu pozwolił sobie na luksus długiego westchnienia i wrócił do pracy. Może przed kolacją znajdzie jeszcze czas na odpoczynek. „Chłopcy potrafią dawać sobie radę” - pomyślał, biorąc w dłoń pierwszy ze stosu meldunków i raportów. Dziadek najczęściej ma rację i chłopcom nic nie grozi. Powtórne uderzenie spowodowało, że głowa Jimmy'ego odskoczyła w tył. Oczy młodzieńca wypełniły się łzami i przez moment widział świat na czerwono. Kolana ugięły się pod nim i byłby upadł, gdyby nie przytrzymali go dwaj strażnicy. - No dobrze... - odezwał się z silnym akcentem Królestwa przesłuchujący go mężczyzna. - Jeszcze raz... - przerwał. - Zacznijmy od początku. W jakim celu przekradliście się do Krondoru? Dwu innych żołnierzy trzymało Malara. Keshanin - przesłuchiwany wcześniej - miał zakrwawiony nos oraz podbite i podpuchnięte oko. Jimmy poczuł ogromną ulgę, że właściwie niczego mu z bratem nie powiedzieli. Teraz potrząsnął głową, by odzyskać jasność myśli. - Już wam mówiłem... Jestem najemnikiem ze Wschodu... a to mój sługa... „okradacz psów”. Obaj szukamy jakiegoś zajęcia. - Zła odpowiedź - powiedział śledczy, a Jimmy'ego dosięgnął kolejny cios. Tym razem nogi zawiodły go kompletnie i zwisł bezwładnie w rękach oprawców. - A co mam mówić? - Aby powiedzieć te słowa, musiał wypluć wypełniającą mu usta krew. - Wszystkich najemników za murami uprzedzono, by trzymali się z dala od miasta. Gdybyś był z nimi, wiedziałbyś o tym. - Skinieniem dłoni śledczy odesłał dwu trzymających młodzika ludzi pod ścianę. Jimmy runął na kamienną posadzkę. Novindyjczyk ukląkł i spojrzał w twarz leżącego. Mężczyzna przesłuchujący więźniów miał bardzo surową twarz, krzaczaste brwi, gęste, ciemne włosy opadające na kark oraz krotko przyciętą czarną brodę. Przyjrzawszy mu się bliżej, Jimmy stwierdził, że jego szyję i ramiona zdobi cały zestaw blizn. - Jesteście albo durniami, albo szpiegami. Która z tych możliwości odpowiada prawdzie? Jimmy odczekał chwilę, by wzmóc efekt swoich słów, a potem odezwał się powoli i jakby niechętnie: - Szukałem brata... Novindyjczyk wstał i skinieniem dłoni polecił dwu stojącym pod ścianą oprawcom, by posadzili młodzieńca na krześle. Znajdowali się w gospodzie, w obszernej sypialni, pospiesznie przekształconej w więzienie. Obu więźniów przywleczono tu poprzedniej nocy i od razu zaczęto przesłuchiwać. Najpierw poddano ich półgodzinnemu rutynowemu badaniu i biciu. Potem zostawiono ich w spokoju, ale gdy tylko zaczęli dochodzić do siebie, drzwi celi otwarły się z hukiem i przesłuchania zaczęły się od nowa. Jimmy wiedział, że nieregularne wezwania miały ich złamać, a przede wszystkim przestraszyć i pozbawić poczucia czasu. Pomimo może nawet przesadnej brutalności człowieka, który ich wypytywał, cały proces został bardzo przemyślnie zaplanowany i był doskonale wykonywany. Wszystko miało na celu złamanie ich na duchu, zachowując jednocześnie w pełni władz umysłowych. Równolegle prowadzono metodyczne przesłuchania, podczas których śledczy skupiał się głównie na wyłapywaniu niespójności i nielogiczności w zeznaniach. Jimmy musiał się nieźle napocić, by uniknąć przejęzyczeń i nie powiedzieć za wiele. Jednocześnie - niepoprawny optymista! - usiłował obrócić sytuację na swoją korzyść. Tak naprawdę bał się tylko jednego: że obserwowali Dasha. Gdyby tak było, jego przyznanie się do faktu, iż szukał brata, mogło skończyć się jego aresztowaniem. Z drugiej strony, w dużej mierze pokrywało się to z prawdą i dlatego brzmiało znacznie bardziej przekonująco niż najwymyślniejsze łgarstwo. - Brata? - spytał śledczy, podnosząc pięść do kolejnego ciosu. - Jakiego brata? - Młodszego - odpowiedział Jimmy, przewieszając lewe ramię przez oparcie krzesła, co pozwoliło mu zachować jako tako wyprostowaną postawę. - Kilka mil od miejskich murów zaskoczyli nas jacyś opryszkowie. - Przerwał na chwilę, a gdy śledczy znacząco podniósł pięść, dodał szybko: - Musieliśmy się rozdzielić. Bandyci pognali za nim, więc zawróciliśmy i przez jakiś czas szliśmy tropem... Dranie skierowali się ku miastu. Wiedzieliśmy, że go nie dopadli, bo inaczej wiedliby ze sobą jego konia... a to był dobry koń, więc z pewnością zechcieliby go zatrzymać. - Przełknął ślinę. - Mógłbym dostać trochę wody? Śledczy kiwnął przyzwalająco głową i jeden ze strażników wyszedł, by wkrótce z nią wrócić. Jimmy przez chwilę pił łapczywie, a potem kiwnięciem głowy wskazał Malara. Przesłuchujący znów udzielił pozwolenia ł sługa dostał kubek wody. - Mów dalej - zwrócił się Novindyjczyk do Jimmy'ego. - Sprawdziliśmy w obozie za murami. Nikt go nie widział. - Może ktoś zdążył mu poderżnąć gardło? - Mojemu bratu? Nie. - Skąd możesz wiedzieć? - spytał śledczy. - Wiedziałbym. A poza tym, gdyby ktoś go zabił, nosiłby teraz jego buty. Śledczy spojrzał na nogi Jimmy'ego i kiwnął głową. - To prawda, buty masz niezłe. - Skinął na jednego ze swoich ludzi i ten znów wyszedł, a po chwili wrócił z workiem. Rozwiązawszy sznur, wysypał jego zawartość na ziemię. - Czy te buty należały do twojego brata? - spytał śledczy. Jimmy spojrzał tylko raz. Nie musiał nawet brać ich do ręki: w Rillanonie zamawiali obuwie u jednego szewca. - Wewnątrz lewego powinniście znaleźć wypalony znak rzemieślnika... niewielki byczy łeb. Śledczy kiwnął głową. - Owszem, widzieliśmy. - Czy mój brat żyje? - Żył dwa dni temu... a potem uciekł - odparł Novindyjczyk. - Uciekł? - Młodzieniec nie umiał powstrzymać uśmiechu. - Z trzema innymi więźniami. - Śledczy przez chwilę uważnie przyglądał się młodemu jeńcowi, a potem powiedział: - Chodźmy. - Odwrócił się i wyszedł z sali. Jimmy i Malar ruszyli za nim, eskortowani z obu stron przez strażników. Zabrano ich do izby, która niegdyś musiała pełnić rolę sali ogólnej, i młodzieniec nareszcie zorientował się, gdzie trafił. Była to niegdyś gospoda dla bardzo statecznych i godnych kupców zwana Pod Siedmioma Klejnotami, leżąca niemal w samym sercu Dzielnicy Kupieckiej. W odległości paru przecznic znajdował się Kawowy Dom Barreta, gdzie przeprowadzano większość transakcji finansowych Zachodnich Dziedzin. Rozejrzawszy się dookoła, Jimmy stwierdził, że gospoda wyszła z zawieruchy obronną ręką. Choć ściany były osmalone, a większość wiszących na nich niegdyś kobierców przepadła, ocalały meble i zamki we wszystkich drzwiach. Przesłuchiwano go w jakimś magazynie na tyłach, nieopodal kuchni, a teraz obu więźniów przeprowadzono w jeden z rogów wspólnej izby, oddzielony od reszty pomieszczenia grubą zasłoną. Siedzieli tu trzej mężczyźni, wszyscy odziani na wojskową modłę i o wojskowej postawie i manierach. Ten, który rozsiadł się na środkowym krześle, przeglądał jakiś pergamin, będący - wedle oceny Jimmy'ego - raportem. Śledczy zatrzymał się przed stołem i przez chwilę mówił coś przyciszonym głosem. Władczo wyglądający nieznajomy podniósł głowę i spojrzał na Jimmy'ego, potem zaś skinieniem dłoni odprawił podwładnego, który szybko odszedł, zostawiwszy więźnia przed stołem. Trzej nieznajomi przez jakiś moment przeglądali jeszcze dokumenty, co dało Jimmy'emu sporo czasu na przemyślenie nowej sytuacji. Wreszcie siedzący pośrodku ponownie spojrzał na więźnia. - Coś ty za jeden? - spytał. - Możecie mi mówić Jimmy - odparł młodzik. - Jimmy... - powtórzył nieznajomy, jakby wsłuchując się w brzmienie tego imienia. Przez długą chwilę nic się nie działo... mężczyzna patrzył na Jimmy'ego, ten zaś z równą uwagą obserwował człowieka, od którego miał zależeć jego los. Novindyjczyk był mężem w kwiecie wieku - w najgorszym wypadku bardzo niedawno przekroczył pięćdziesiątkę. Zachował szczupłą sylwetkę, choć jego potężne niegdyś mięśnie zmarniały już nieco pod wpływem trudów kampanii i ciężkiej zimy. Wyglądał na wojownika - świadczył o tym sposób wiązania na karku nieco już siwiejących, ciemnych włosów - a jego mocno zarysowane, wygolone szczęki świadczyły, iż jest człowiekiem nawykłym do tego, by jego rozkazy wykonywano szybko. W jego wyglądzie Jimmy dostrzegł coś znajomego... i nagle zrozumiał, co go uderzyło w twarzy i postawie Novindyjczyka: podobny ton głosu i sposób trzymania głowy zapamiętał z dziecięcych spotkań z Księciem Aruthą. W nieznajomym wyczuwało się siłę i chłodną, wyrachowaną inteligencję, której nie wolno było lekceważyć. - Nie mam najmniejszej wątpliwości, że jesteś szpiegiem - odezwał się nieznajomy w języku Królestwa. Mówił nim prawie bez obcego akcentu. Jimmy milczał, czekając, co będzie dalej. - Sęk w tym, że nie wiem, czy jesteś szpiegiem bardzo głupim i niezręcznym, czy przeciwnie, przebiegłym i niebezpiecznym. - Nieznajomy westchnął, jakby nieświadomość sprawiała mu fizyczną przykrość. - Twój brat, jeśli to rzeczywiście był twój brat, wykazał się znacznie większym sprytem. Miałem go na oku, ale udało mu się zbiec. Wiedzieliśmy o tym, że pod ulicami biegną kanały, ale nie znaliśmy wszystkich wejść. A jak już tam wpadł, to przepadł i tyleśmy go widzieli. - Wojak spojrzał na Jimmy'ego, jakby oceniając jego możliwości. - Drugi raz nie popełnimy tego samego błędu. - Sięgnął po kubek i napił się wody. Jimmy był pod wrażeniem jego mowy. Nieznajomy mówił prawie bez akcentu i jasne było, że mowy Królestwa musiał się uczyć, ponieważ wyrażał się z poprawnością nienaturalną dla kogoś, kto władał tym językiem od urodzenia. - Udało mi się ustalić - ciągnął nieznajomy - że buty, które - wedle tego, co powiedziałeś - należały do twego brata, zostały uszyte przez pewnego ogólnie szanowanego i znanego mistrza szewskiego z Rillanonu... waszej stolicy. Czy tak? - Owszem. - Jimmy kiwnął głową. - Czy zatem wolno mi założyć, że jest wielce prawdopodobne, iż ludzie podający się za zwykłych najemników, a paradujący w butach, na jakie nie stać zwykłych najemników, w rzeczy samej nie są zwykłymi najemnikami? - Owszem, wolno - odparł Jimmy. Nieznajomy skinął dłonią na jednego ze swoich towarzyszy. Ten wstał i podsunął swe krzesło młodemu Krondorczyków!. Więzień usiadł i podziękował kiwnięciem głowy. - Gdybym się upierał, że jesteśmy zwykłymi najemnikami, byłoby to... nieprzyzwoite. - Wcale nie - odparł rozmówca. - Choć nieszczere. - Jestem zdany na waszą łaskę - stwierdził Jimmy. - Czy jestem szpiegiem, czy nie, to rzecz bez znaczenia. W każdej chwili możecie mnie zabić. - Nie inaczej... choć pochopne zabijanie nie leży w moich upodobaniach. Podczas ostatnich dwudziestu lat widziałem aż nadto trupów. - Skinął na drugiego siedzącego u jego boku człowieka. Ten wstał, a potem podał Jimmy'emu kubek wody. - Przykro mi, że nie mogę poczęstować waści czymś godniejszym, ale ta przynajmniej jest czysta. Oczyściliśmy jedną z głównych miejskich studni i teraz znów mamy bieżącą wodę. Wasz Diuk nie zostawił nam tu wiele urządzeń służących wygodzie. Usłyszawszy imię dziadka, Jimmy udał obojętność. Przedstawiciel najeźdźców był świetnie poinformowany - o Królestwie i Krondorze wiedział dostatecznie wiele, by nie uważać Diuka Jamesa za zwykłego zarządcę czy namiestnika. - Ale jakoś dajemy sobie radę - ciągnął nieznajomy. - Karmienie robotników to niełatwa sprawa, ale połowy ryb są niezłe, a miejscowi chętnie sprzedają nam mięso w zamian za te niewielkie łupy, jakie zgarniamy w mieście. Jimmy poczuł ciekawość... ale miał się na baczności. Ten człowiek najwyraźniej nie dbał, czy to, co powie, dojdzie do niepowołanych uszu, a wydało mu się, że pośród najeźdźców jest kimś ważnym. - Możesz waść chodzić?- spytał nieznajomy, wstając. - Jakoś się pozbieram - mruknął Jimmy, również podnosząc się z krzesła. - Doskonale. To proszę za mną. Jimmy wyszedł za nieznajomym przed front gospody. Świecące na zewnątrz słońce było tak jasne i czyste, że Krondorczyk musiał zmrużyć oczy. - Przykro mi to rzec, ale trzeba nam się jakoś dogadać. Konie w stajniach dostają już zmniejszone racje. - Nieznajomy zerknął na Jimmy'ego. - Co prawda, jest jeszcze kilka takich, które mogą ponieść posłańca. Ruszyli w głąb mocno zatłoczonej ulicy. Niemal każdy, kogo mijali, nosił broń i bez popełnienia większej pomyłki niemal wszystkich można byłoby nazwać wojownikami - wśród nich widzieli niewielu rzemieślników i mało kobiet. Każdy zajmował się swoją robotą i nie spotkali postaci charakterystycznych dla ulic wielkich miast: pijaków, kobiet lekkich obyczajów, żebraków czy ludzi zajmujących się ogólnie nie wiadomo czym. Nie widać też było wszędobylskich łobuziaków, w innych miastach całymi grupami patrolujących miejskie uliczki i zaułki. - Gdzie jest mój sługa? - odezwał się Jimmy. - Oczywiście. .. jeśli wolno mi spytać... - Dobrze mu się dzieje - odpowiedział nieznajomy. - Nie masz waść powodu, by się o niego martwić. - Mości Jimmy... Gdybyście byli szpiegiem, pewnie byście się teraz zastanawiali, co wyprawiamy w Krondorze? - Raczcie sobie wyobrazić - rzekł Jimmy z przekąsem - że pytanie owo przyszło mi do głowy już wcześniej. Nie muszę być szpiegiem, by zobaczywszy to wszystko, pojąć, że nie są to zwykłe przygotowania do odparcia wiosennej ofensywy Królewskich. Macie za murami żołnierzy, którzy chętnie zaciągnęliby się pod wasze sztandary, ale nie prowadzicie zaciągów. Wykonaliście tu sporo roboty, ale część z niej - skinieniem dłoni wskazał pobliski budynek, gdzie żołnierze właśnie stawiali nowe drzwi - wcale nie posłuży obrońcom. Wygląda więc na to, że zamierzacie w Krondorze zostać na dłużej. Nieznajomy uśmiechnął się i ten uśmiech znów przywiódł Jimmy'emu przed oczy wizerunek starego Księcia. Był to ten sam tajemniczy półuśmieszek, pod jakim Arutha skrywał swoje rozbawienie. - Trafna obserwacja. W rzeczy samej... na razie nigdzie się stąd nie ruszamy. Jimmy kiwnął głową. Pod kopułą czaszki wciąż jeszcze dzwoniło mu echo niedawno otrzymanych uderzeń. - Ale czemu odrzucacie usługi tych, co przydaliby się wam do obrony tego miejsca, gdy wrócą tu książęcy? - Ilu szpiegów jest tam wśród tych drapichrustów za murami? - spytał nieznajomy. - Nawet nie będę próbował zgadywać - zastrzegł się Jimmy. - Ale chyba niewielu. - A to czemu? - Bo żaden z naszych nie może udawać któregokolwiek z waszych ziomków. Różnice językowe, ot co! - Taaa... - stwierdził nieznajomy. - Ale waść jakoś sobie poradziłeś. Niektórzy z waszych penetrowali nasze ziemie od lat. Jeszcze przed upadkiem Maharty zaczęliśmy zbierać meldunki dotyczące tej waszej grupy zwanej Szkarłatnymi Orłami Calisa. Teraz wiemy, że byli to agenci Królestwa. Wiemy też, że potrafili wnikać w nasze szeregi. - Podczas rozmowy dotarli do murów i nieznajomy skinieniem dłoni zaprosił młodzieńca do wspinaczki po schodach na blanki - Godzi się też powiedzieć - ciągnął rozmówca Jimmy'ego - że my, dowodzący tą kampanią, nigdy na dobrą sprawę nie dowiedzieliśmy się, o co chodzi. Aby zrozumieć, kim się staliśmy, trzeba ci wiedzieć, czym byliśmy wcześniej. - Dotarli już na blanki i nieznajomy ponownym gestem zaprosił Jimmy'ego do dalszej wędrówki wzdłuż muru. Młodzieniec krytycznym okiem spoglądał na nowo osadzone w murach kamienie - cały odcinek umocnień naprawiono, a szkody usunięto starannie. Nieznajomy skinął dłonią, wskazując na wschód. - Ot, tam, jest wasz naród i wasze Królestwo. - Odwrócił się i spojrzał Jimmy'emu prosto w twarz. - Trzeba waści wiedzieć, że w moim ojczystym kraju nigdy nie mieliśmy czegoś takiego. Istniały samodzielne miasta, rządzone przez grupy ludzi wpływowych lub bogatych. Byli wśród nich mądrzy i głupi, uprzejmi i pozbawieni wszelkiej ogłady, ale żaden z nich nie przetrwałby tygodnia, gdyby nie miał za sobą grupy najemnych żołnierzy. - Kiwnął dłonią, wzywając Jimmy'ego, by ten podszedł bliżej. - Ziomkowie waści wymyślili coś innego. Naród. To pomysł, który zaintrygował i zafascynował mnie. Myśl, że człek, żyjący w odległości paru miesięcy drogi od swego władcy, może mu przysięgnąć posłuszeństwo i w razie potrzeby iść za niego na śmierć... - przerwał nagle. - Nie, nie za niego... Za ten... naród. Oto prawdziwie zdumiewający pomysł! Niemal całą zimę spędziłem z tymi z więźniów - a byli wśród nich kobiety i mężowie - którzy mogli mnie czegoś nauczyć i zechcieli się ze mną podzielić swoim doświadczeniem. - Potrząsnął głową. - Ten wasz naród... wielka rzecz... Jimmy pokręcił głową. - Nam się to wydało całkiem naturalne. - Rozumiem... nigdy nie znaliście innej formacji społecznej. - Nieznajomy spojrzał ponad murem. Poniżej rozciągało się morze namiotów, prowizorycznych chatek i obozowych ognisk kipiące przybojem śmiechów, okrzyków gniewu i radości, dziecięcego płaczu i nawoływań ulicznych przekupniów. - Ale mnie pomysł, że mogę wziąć i zatrzymać - dla siebie albo mojego władcy - coś więcej, niż zmieści mi się w garści, to pomysł nowy... i kuszący. Podmuch popołudniowej bryzy cisnął im w nozdrza zapach popiołu i soli. - Powiedz mi, dlaczego to miasto wybudowano właśnie tutaj? Jeśli jest gdzieś w świecie zatoka mniej nadająca się na port, to ja o niej nie słyszałem. - Powiada się - na twarzy Jimmy'ego pojawił się nikły uśmieszek - że pierwszemu z Książąt Krondoru spodobał się widok, jaki mógł oglądać co dzień ze szczytu zamkowego wzgórza, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi. - Książęta... - rzekł nieznajomy, potrząsając głową. - Nienawidzimy tego okropnego portu. Dogadaliśmy się z tymi, którzy nazywają siebie Wrakarzami i używają magii do podnoszenia z dna zatopionych statków. Wydobywamy jeden w ciągu trzech dni... i przed nadejściem zimy cały port będzie czysty. Młodzieniec nie odpowiedział. - Wiemy, że to, co zostało z waszej floty, zebraliście w Shadon Bay, na redzie małej wioski zwanej Port Vykor. Na razie nie mamy własnej floty, ale pobudujemy okręty i utrzymamy miasto. - Można spytać, po co to wszystko? - rzekł Jimmy, wzruszając ramionami. - Bo nie mamy dokąd wracać. Krondorczyk spojrzał uważnie na mówiącego. - A gdyby znalazł się jakiś sposób, by was wyprawić do domów? - I tak byśmy nie wrócili. Nic tam nie zostało. - Nieznajomy spojrzał ku wschodowi. - Tam i tylko tam widzę dla siebie jakąś przyszłość, w taki albo inny sposób. - Odwrócił twarz ku zachodowi. - Za oceanem został kraj rozdarty i spustoszony dwudziestoletnimi wojnami. Nie ostało się ani jedno większe miasto. Osady przybrzeżne ledwo ciągną... i w latach swej największej chwały nie staną się tym, czym Krondor, nawet ten leżący w gruzach i okryty popiołami. Znajduje się tam kilka państw-miast, zarządzanych przez miałkich ludzi, nie potrafiących myślami sięgnąć poza koniec własnego nosa. Każdy kolejny dzień jest taki sam jak miniony. - Odwróciwszy się twarzą do Jimmy'ego, dość długo patrzył młodzikowi w oczy. - Chłopcze, podczas najbliższego Letniego Przesilenia skończę pięćdziesiąt dwa lata. Żołnierką param się od szesnastego roku życia. Biłem się pod różnymi sztandarami przez trzydzieści sześć lat. - Spojrzał na miasto oświetlone promieniami chylącego się ku zachodowi słońca. - Mam już dość rzezi i rozlewu krwi. - Oparł się o blanki, jakby istotnie był zmęczony. - Podczas ostatnich dwudziestu lat służyłem demonom lub bogom ciemności, albo jednym i drugim, ale świadom jestem, że armię Szmaragdowej Królowej stworzyli z nicości ludzie, zwabieni w służbę siłom mroku obietnicami władzy, potęgi i nieśmiertelności. - Zniżył głos. - Albo zastraszeni. - Spuścił wzrok, jakby bał się spojrzeć Jimmy'emu w oczy. - W młodości miałem duże ambicje. I wyłaziłem ze skóry, by wyrobić sobie imię. Kiedy miałem osiemnaście lat, sformowałem własną kompanię, a po dwudziestce dowodziłem już tysiącami. Początkowo rad byłem temu, że służę w Armii Szmaragdowej Królowej, największej sile na kontynencie. Z podbojami pojawiły się łupy, złoto, kobiety i nowi rekruci do szkolenia. - Zamknął oczy, na chwilę pogrążając się we wspomnieniach. - Ale po pewnym czasie stwierdzasz, że lata mijają w strumieniu kobiet, który przepłynął pomiędzy twoimi... palcami, nie umiesz sobie przypomnieć żadnej twarzy, a złoto jest warte tylko tyle, ile są warte przyjemności, jakie dzięki niemu możesz natychmiast i od ręki zaspokoić. Poza tym, nieustannie musisz werbować coraz większą liczbę ludzi. - Spojrzawszy na Jimmy'ego, wskazał kciukiem znajdujące się za jego plecami północne pasma gór. - Tam, za moimi plecami, czai się mój stary druh, Nordan. Jak znam Fadawaha, zostawił mnie tutaj, bym został wdeptany w ziemię przez Książęcych, którzy tu przyjdą, by odbić Krondor dla Królestwa. Ja mam was wykrwawić i powstrzymać, dając czas Nordanowi na okopanie się w Sarth. - Obejrzał się przez ramię, jakby mógł coś dostrzec pomimo wielkiej, dzielącej oba miasta odległości. - - Tamten opuszczony klasztor to wspaniała twierdza obronna. Jak się tam raz umocnią, to wasz Książę pierwej zje diabła, nim ich stamtąd wykurzy. A tymczasem - ciągnął, patrząc znów na młodzieńca - Fadawah zajmie La Mut. W tym roku nie ruszy na Yabon, zadowoli się odcięciem miasta od południa i będzie je głodził przez rok. Odetnie posiłki, jakie będziecie im posyłali, i zepchnie was na południe. - Dlaczego mi to mówicie? - spytał Jimmy. - Szpieg czy nie, chcę, byś waść zawiózł te wieści waszemu Księciu. Sadzę, że wciąż jeszcze siedzi w Darkmoor, ale nie wątpię, że na jego przednie siły natkniesz się dzień drogi stąd. Zorganizuję eskortę i puszczę cię wolno. - A dlaczego nie poślecie swojego posłańca? - Ponieważ uważam waści za szpiega... i to takiego, który składa raporty bardzo wysoko. Gdybym posłał jednego z moich ludzi, nie znanego Księciu, zbyt wiele czasu zajęłoby mu przekonywanie, że jest tym, za kogo się podaje, i że można mu ufać. A czasu, niestety, nie mamy w nadmiarze... - Waść jesteś generał Duko - stwierdził Jimmy. Novindyjczyk kiwnął głową. - I jeden z moich najstarszych towarzyszy broni wysłał mnie tu na śmierć. Fadawah i ja służyliśmy razem, kiedy jeszcze obaj nie bardzo mieliśmy co golić na gębach. On jednak się mnie boi... a to oznacza dla mnie wyrok śmierci. - Co mam przekazać Księciu Patrickowi? - Mam dla niego propozycję. - Jaką? - Chciałbym rozpocząć negocjacje, by uniknąć... dalszych sporów. - Gotowi jesteście się poddać? - Obawiam się, że to nie takie proste. - Na twarzy generała pojawił się lekki uśmieszek, w jednakiej mierze niepokojący i uspokajający Jimmy'ego. - Patrick pewnie najchętniej zamknąłby mnie i moich ludzi w jakimś obozie, a potem zajął się wysyłaniem nas na Novindus... choć mogłyby minąć lata, zanim byśmy tam dotarli. - Zamierzacie przejść na naszą stronę? - To nie tak. Poddajcie się albo weźcie złoto, a po skończonej walce idźcie precz... obie drogi kończą się na statku płynącym do ziem, gdzie nie masz już dla nas przyszłości. Nie, mości Jimmy, żądam czegoś innego. Chcę przyszłości dla mnie i moich ludzi. - Cóż więc mam rzec ludziom Księcia? - Powiedz im, że ludzie, co są ze mną w Krondorze, zostali wybrani przeze mnie osobiście. Powiedz im, że choć nie dałbym grosza za Nordana i jego ludzi, za moich mogę ręczyć głową. - Spojrzał Jimmy'emu prosto w oczy. - Powiedz waszemu Księciu Krondoru, że wespół z moimi ludźmi złożymy przysięgę wierności Koronie... w zamian za ziemię i tytuły. Dajcie nam majątki i dochody... a poprowadzę swoich przeciwko naszym starym przyjaciołom... Nordanowi i Fadawahowi. Młodzieniec milczał przez chwilę. Zdumiała go propozycja i kryjąca się za nią logika. - Nie wiem, co on na to powie - odparł po chwili, potrząsając głową. - Gdybyśmy to wiedzieli, nie trzeba byłoby waści do niego posyłać, prawda? Jimmy znów potrząsnął głową. - Chodźcie, zjedzmy coś razem i ruszajcie o brzasku. - Duko sprowadził Jimmy'ego z blanków. Młodzieniec wpatrywał się w szeroki grzbiet schodzącego przed nim człowieka i zastanawiał się, czego tamten naprawdę chcę. Jednym tchem ustalił cenę za swoje usługi. Zechciejcie mi wybaczyć, proszę, najazd na wasze Zachodnie Dziedziny, przyznajcie mi szlachectwo, tytuł Earla lub Barona w jakimś hrabstwie na Zachodzie, i oczywiście dajcie mi władzę nad tymi ziemiami. Jimmy potrząsnął głową. Oto prawdziwy sprawdzian dla Patricka. Zgodzi się na to czy da upust swej wściekłości, co w niepotrzebnej walce skaże na śmierć setki ludzi po obu stronach? Dash zjadł nieco lurowatej zupy. - I co było dalej? - Siedzieliśmy w tej piwnicy tydzień albo dłużej. Niełatwo to ocenić, jak wszędy panuje mrok. - Stary człowiek skinął źle zrośniętą i zniekształconą dłonią, pragnąc odstawić trzymaną w niej miseczkę, i dziewczyna podskoczyła, by wziąć ją od niego, zanim spadnie na ziemię. - Dziękuję, Trino... Głuchy głos starego, podobnie jak jego twarz, zdradzał ślady strasznych cierpień. Dash po chwili wsłuchał się jednak weń i zaczął rozumieć, co się do niego mówi. Trzej ludzie schwytani razem z młodzikiem, gdzieś przepadli. Wokół prostego, drewnianego stołu siedzieli jedynie Dash, stary człowiek i dziewczyna. - Jak mam was zwać, panie? - spytał Dash. - Twój dziadek upierał się przy tym, by mi mówić Lysle. To imię, którego nie używałem dłużej, niż mógłbym spamiętać, ale się nada. Używałem w życiu tylu imion, że właściwie już nie pamiętam, jak się naprawdę nazywam. - Mości Lysle... chcieliście mi opowiedzieć o moim dziadku i babce. - James podpalił olej, wcześniej umieszczony w wybranych miejscach w kanałach. Wiedzieliśmy, że to targanie śmierci za wąsy... i rzeczywiście. Byłem w wiodącym na zewnątrz tunelu i kiedy nastąpił wybuch, wyfrunąłem z ujścia jak korek z butelki musującego wina. Paskudnie się poparzyłem, jak widzisz... i połamało mi połowę kości... ale twardy ze mnie orzech. - Znaleźliśmy też kapłana, aby się nim zajął - uzupełniła Trina. - Niewiele brakło, a moje wesołe rzezimieszki zabiłyby go, tak zaciekle go nakłaniali, by się mną zajął. W końcu nieszczęsny braciszek Kilian zemdlał z wyczerpania... ale przedtem mnie uratował. Muszę jeszcze pożyć kilka lat... i wyprowadzić sprawy w Krondorze na czyste wody. - A co z dziadkiem i babką? Stary potrząsnął głową. - James i Gamina byli na końcu tunelu, za mną. Nie mieli szans, chłopcze. Dash wiedział, że jego dziadkowie nie żyją, gdyż potwierdził to jego pradziadek, Arcymag Pug, ale teraz, kiedy odnalazł żyjącego Sprawiedliwego, zapaliła się w nim nikła iskra nadziei. Niestety, szybko zgasła. Znów poczuł ostre ukłucie bólu. - Jeśli to stanowi dla ciebie jakąkolwiek pociechę - odezwał się Lysle - to mogę ci rzec, że oboje umarli szybko... i razem. - Babka nie chciałaby żyć samotnie po śmierci dziadka. - Dash kiwnął głową. - Nie miałem okazji poznać mojego brata. Spotkaliśmy się kiedyś jako młodzi ludzie, a potem po raz drugi, przed kilku laty. - Stary zaśmiał się suchym, starczym chichotem. - Wysadził mnie właściwie z interesu i niewiele brakło, a wskutek jego działań zostałbym zabity przez któregoś z młodych, ambitnych rekinów, nieustannie pojawiających się wśród Szyderców. Ale podczas tych kilku dni, jakie spędziliśmy razem... z nim i twoją babką, mieliśmy okazję, by sobie coś niecoś opowiedzieć. Jestem pewien, że znasz większość tych opowieści. Słyszałeś z pewnością o wyprawie Aruthy do Moralinu, o upadku Armengaru, gdzie zrodził się pomysł tej paskudnej ognistej pułapki, która go - w ostatecznym rozrachunku - zabiła. Dowiedziałem się, że podczas tej sprawy z Pełzaczem on podróżował do Kesh... Kiedy Lord Nirome usiłował usunąć z tronu Imperatorowa. Opowiedział mi, jak zdobywał coraz większą władzę... i jak ją wykorzystywał, przebywając w Rillanonie. Zawsze uważałem siebie za człowieka, który czegoś tam w życiu dokonał. Po śmierci ojca władzę nad Szydercami przejął jeden z jego przybocznych, przybierając miano Cnotliwego. Jego z kolei usunąłem ja i nazwałem się Mądralą. A potem wróciłem do miana Sprawiedliwego, zgodnie z umową, jaką zawarłem z twoim dziadkiem, a także by stworzyć fałszywe wrażenie, że z pomocą Szyderców sam siebie wysłałem w niebyt. Ale to, czego udało mi się dokonać, jest niczym w porównaniu z tym, co osiągnął Jimmy Rączka. Złodziej, który władał dwoma największymi miastami Królestwa. Nie było magnata, mogącego równać się z nim zakresem władzy. Cóż to był za człowiek... Dash kiwnął głową. - Hm... skoro waść tak stawiasz sprawę, nie będę się spierał. Dla mnie to dziadek, który zawsze miał dla nas cudowne, wspaniałe opowieści. Niekiedy zapominałem o tym, że były prawdziwe... - A teraz - zwrócił się Sprawiedliwy do Dasha - pozostaje pytanie, co z tobą zrobić? - Ze mną? - Szpiegowałeś tu dla swego ojca. Samo w sobie to drobiazg... ale widziałeś mnie, rozmawiałeś ze mną i nie widzę możliwości, by cię stąd wypuścić. - A gdybym przysiągł, że nikomu nie powiem... zmieniłoby to sytuację? - Wątpię. - Stary znów zachichotał po swojemu. - Jesteś, kim jesteś, chłopcze, i choć przez jakiś czas możemy nie wchodzić sobie w drogę, koniec końców ktoś z Szyderców wytnie kiedyś jakąś sztuczkę, która zwróci na nas waszą uwagę. Coś takiego po prostu się zdarza... i nie da się tego uniknąć. A wtedy ty zaczniesz się zastanawiać, komu jesteś winien lojalność w pierwszym rzędzie - Księciu czy staremu wujowi Lysle'owi. Biorąc zaś pod uwagę silne więzy uczuciowe, charakterystyczne dla naszego rodu, dam głowę, że nie będziesz się nawet długo zastanawiał, tylko przy pierwszej lepszej okazji wydasz mnie książęcym. - Dziadek wpajał mi inne zasady. - Dash wstał i spojrzał na dziewczynę, a potem na starego. - A zresztą, biorąc jedno z drugim i trzecim... nie wydaje mi się, że Szydercy są w tej chwili największym zagrożeniem dla jedności Królestwa... i nie bez znaczenia jest fakt, że niedawno władza w Krondorze przeszła w inne ręce. - Istotnie... ten argument ma pewną wagę. Dzięki niemu mogę nieco odwlec wydanie cię na śmierć. Obecnie nie przedstawiasz dla nas zagrożenia. Czy będziesz mógł coś dla nas zrobić, jeżeli pomożemy ci wydostać się na wolność i dotrzeć do ojca? - Niczego nie mogę obiecywać - odparł Dash. - Nie mam żadnych pełnomocnictw. Ale podejrzewam, że uda mi się namówić ojca do ogłoszenia ogólnej amnestii dla tych z twoich ludzi, którzy pomogą nam w odbiciu miasta. - Odrobina walki za wybaczenie win? - Mniej więcej. Kilkudziesięciu waszych wewnątrz murów o właściwym czasie i na kluczowych pozycjach może nam ogromnie oszczędzić strat podczas szturmu. - Cóż... niech pomyślę. Odpowiedzi udzielę ci jutro rano. Teraz odpocznij... ale nie próbuj ucieczki. - Co z moimi przyjaciółmi? - Już się nimi zajęto. Nie wiem, ile dla ciebie znaczą, ale fakt, że mam ich w garści, może wzmocnić twoje poczucie lojalności, więc na razie zostaną ze mną. Dash kiwnął głową, a stary - wyraźnie utykając - ruszył ku drzwiom. - Na dzisiejszą noc towarzystwa dotrzyma ci Trina. Dash usiłował zrobić pożądliwą minę, ale mroczne spojrzenie dziewczyny dało mu wyraźnie do zrozumienia, że nie ma co liczyć na jej poczucie humoru. Gdy drzwi zamknięto, rozsiadł się na stercie słomy, którą zostawiono mu w rogu celi - najwyraźniej po to, by zastąpiła mu posłanie. Po chwili milczenia Trina usiadła na krześle obok stołu i utkwiła baczne spojrzenie w młodym więźniu. - Może coś sobie opowiemy dla zabicia czasu? - zaproponował Dash, odpowiadając jej niewinnym spojrzeniem. Dziewczyna wyjęła sztylet i jego koniuszkiem zaczęła sobie czyścić paznokcie. - Nie, szczeniaku. Niczego sobie nie będziemy opowiadali - odparła po chwili, kładąc stopy na stole. Dash westchnął, położył się i zamknął oczy. Rozdział 6 WYBORY Nakor zmarszczył brwi. Omiótł wzrokiem pomieszczenie w jednym z darkmoorskich magazynów, którego używał jako swej bazy operacyjnej, i stwierdził: - Nie wystarczy. - Co mówisz, mistrzu? - spytał Sho Pi, jego pierwszy uczeń. Nakor przestał protestować przeciwko nazywaniu go „mistrzem”, kiedy sam mianował się głową Kościoła Arch-Indar. Teraz wskazał dłonią na rozładowywany na zewnątrz wóz: - Zamówiliśmy dwa razy tyle. - Wiem! - zawołał woźnica drugiego wozu, podprowadzając go bliżej. - Witaj, Nakorze! - Witaj, Roo! - wrzasnął dawny oszust karciany, teraz będący kapłanem. - Gdzie reszta naszego ziarna? - To wszystko, co było, przyjacielu - odpowiedział Rupert Avery, niegdyś najbogatszy człowiek w historii Zachodnich Dziedzin, obecnie dumny właściciel trzech wozów i trzech zaprzęgów oraz gigantycznych należności, jakie winne mu było ogołocone niemal do cna królestwo. - Większa część z tego, co udaje mi się kupić, idzie na racje dla wojska. - Aleja płacę złotem! - żachnął się Nakor. - Za co jestem ci nieskończenie wdzięczny, bo bez twojego poparcia nie mógłbym kupić i tego, co tu przywiozłem. Na Wschodzie tak nadszarpnąłem swój kredyt, że musiałem sprzedać swoje tutejsze majątki i spółki, by mieć grosz na spłatę długów... a pieniądze, które mi się należą, w większości obciążają konta w nie istniejących aktualnie Zachodnich Dziedzinach. - Jak na człowieka w takich opałach, masz niezwykle radosną minę - zauważył Nakor. - Karli spodziewa się dziecka. - Myślałem - parsknął śmiechem Isalańczyk - że za czym, jak za czym, ale za dziećmi nie przepadasz. Kupiec odpowiedział uśmiechem, a jego szczupła twarz przybrała niemal chłopięcy wyraz. - Kiedyś owszem, tak... - odpowiedział. - Ale podczas ucieczki z Krondoru i przedzierania się przez lasy do Darkmoor musiałem się nimi zajmować... i dowiedziałem się sporo o swoich dzieciach. - I nagle uśmiech znikł z jego twarzy. - O sobie też - dodał po chwili. - Poznanie samego siebie jest zawsze pożyteczne - stwierdził Nakor. - Jak rozładujecie, to zajdź do środka. Poczęstuję cię herbatą. - Masz herbatę? - zdumiał się Roo. - Skąd ją wytrzasnąłeś? - To dar od kobiety. Ukrywała ją od wojny. Obawiam się, że jest dość kiepska... ale zawsze to herbata. - Zgoda. Jak skończę, to chętnie się napiję. Nakor wszedł do środka, gdzie inny z jego uczniów nadzorował zajęcia pięciu młodych akolitów, słuchających wstępnych wykładów o roli dobra we Wszechświecie. Isalańczyk zdawał sobie sprawę, że większość akolitów - o ile nie wszyscy - przychodziła tu dla mizernych posiłków, jakie jego Kościół wydawał wyznawcom, ale mimo to wciąż żywił nadzieję, że ktoś poczuje powołanie. Jak do tej pory, udało mu się zgromadzić pięciu uczniów - razem z Sho Pi było ich sześciu. Biorąc pod uwagę, że zamierzał stworzyć Kościół jednego z czterech najważniejszych bóstw w midkemiańskim Universum, początki były nad wyraz skromne. - Są jakieś pytania? - odezwał się uczeń, który sam wysłuchał tych wykładów zaledwie kilka tygodni wcześniej. Czterej słuchacze odpowiedzieli mu mało rozumnymi spojrzeniami, ale siedząca obok nich młoda dziewczyna nieśmiało uniosła dłoń w górę. - Słucham? - spytał uczeń. - Dlaczego to robicie? - Co dlaczego robię? Nakor przystanął, by posłuchać odpowiedzi. - Nie ty... chodzi mi o was wszystkich. Dlaczego głosicie potrzebę dobra? Uczeń, bliski paniki, spojrzał na Nakora. Nigdy nie zapytano go o coś tak oczywistego i prostota pytania kompletnie go zaskoczyła. - Odpowiem ci - uśmiechnął się Nakor - ale pierwej chciałbym wiedzieć, dlaczego o to pytasz? Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Większość kaznodziejów to kapłani jednego z pomniejszych bóstw, głoszący kazania dla osiągnięcia jakiegoś celu. Wygląda na to, że wy jesteście bezinteresowni, ale chciałabym wiedzieć, gdzie kryje się haczyk. - A, cyniczka! - uśmiechnął się Nakor. - Doskonale. Chodź, proszę, ze mną. Pozostali niech tu zostaną i posilą się. Dziewczyna wykonała polecenie. Nakor odwrócił się i poprowadził ją do izby, która niegdyś spełniała funkcję biura i kantoru, teraz zaś służyła mu jako kwatera osobista. Na podłodze leżało kilka mat do spania, a na niewielkim trójnogu nad ogniskiem bulgotał kociołek z wodą. - Jak ci na imię? - spytał. - Aleta - odpowiedziała zapytana. - Dlaczego chcesz wiedzieć? - Bo mnie zaciekawiłaś. Dziewczyna spojrzała uważnie na niego. - Kapłanie... nie szukam towarzystwa. Nakor parsknął śmiechem. - Bardzo zabawne. Nie... zaciekawiłaś mnie, bo pragniesz się czegoś dowiedzieć. - Zaparzył herbatę i podał dziewczynie niewielki kubek. - Nie jest najlepsza... ale za to bardzo gorąca. Dziewczyna łyknęła i przytaknęła: - Zgadza się, nie jest dobra. - Wróćmy teraz do twego pytania. Odpowiem, jeśli mi wyjaśnisz, co cię tu przywiodło. - Przed wojną pracowałam w oberży na zachodzie. Teraz to kupa popiołów. W zimie niewiele brakło, a umarłabym z głodu. Udało mi się jakoś zostać przy życiu bez konieczności rozkładania nóg... i nikogo nie musiałam zabijać, ale cierpiałam głód, a wasz mnich powiedział, że znajdę tu coś do jedzenia. - Przynajmniej odpowiadasz szczerze... to dobrze. Otrzymasz jedzenie - oznajmił Nakor. - Jeśli idzie o odpowiedź na pytanie, dlaczego robimy to, co robimy, powiedz mi pierwej, jaka jest natura zła i dobra? Dziewczyna zamrugała. Podczas gdy zbierała myśli, aby odpowiedzieć, przyglądał się jej twarzy. Miała ponad dwadzieścia lat, regularne rysy, szeroko rozstawione oczy, które otwierała szeroko, jakby się nieustannie wszystkiemu dziwiła i prosty nosek, a pod pełnymi wargami mocno zarysowany podbródek - wszystko razem, wedle oceny Nakora, tworzyło dość atrakcyjną całość. Nosiła ciężką, obszerną opończę okrywającą suknię prostego kroju, Isalańczyk zdołał jednak spostrzec, że była smukła... i dość gibka. - Zło i dobro nie mają żadnej natury - odpowiedziała w końcu. - One same są naturą. Są takie, jakie są. - Są absolutami? - Nie rozumiem... - Chcesz powiedzieć, że dobro i zło istnieją niezależnie od wszystkiego innego? - Chyba tak - odpowiedziała dziewczyna. - Mam na myśli to, że ludzie postępują tak albo siak, a ich czyny są czasem złe, a czasem dobre... czasami niełatwo rzec, jakie... ale zło i dobro istniej gdzieś tam... niezależnie... tak mi się wydaje. - Niezłe rozumowanie i trafny wniosek - uśmiechnął się Nakor. - Czy nie zechciałabyś zostać z nami na stałe? - To zależy - odpowiedziała z nagle obudzoną czujnością. - A po co? - Potrzebni mi niezależnie myślący mężczyźni i kobiety, potrafiący zrozumieć, że ważne jest to, co robimy, ale nie traktujący siebie z przesadną powagą. Dziewczyna nagle parsknęła śmiechem: - Wiesz... nigdy nie uważałam się za ważną osobę. - I bardzo dobrze. To jest nas dwoje. - Co właściwie tu robicie? Nakor spoważniał. - Pojawiły się siły przewyższające twoje zrozumienie. I moje... - Znów się uśmiechnął i ponownie spoważniał. - Wiele z cech, które ludzie uważają za abstrakcyjne, są w istocie obiektywnie istniejącymi jestestwami. Rozumiesz? Dziewczyna potrząsnęła główką. - Ani w ząb. Isalańczyk parsknął śmiechem. - Bardzo dobrze... przynajmniej jesteś szczera. Dobra Bogini śpi. Pogrążyła się w transie, będącym dziełem złych mocy. Aby ją obudzić, musimy czynić dobro w jej imieniu. Jeśli zdziałamy dostatecznie wiele, Bogini ocknie się i wróci do nas, a zło zostanie przepędzone w mrok... gdzie jego miejsce. - To rozumiem - mruknęła Aleta. - Ale nie bardzo w to wierzysz... - Sama nie wiem - odpowiedziała dawna posługaczka. - Nigdy za wiele nie rozmyślałam o bogach i boginiach. Ale jeśli ma to napełnić mi brzuch... to gotowa jestem na razie wam uwierzyć. - Uczciwe postawienie sprawy. - Nakor wstał, bo do izby wszedł Roo. - Będziemy cię karmić, jak długo zechcesz zostać z nami... a ty będziesz się uczyła, jak czynić dobro w imieniu Pani. Gdy dziewczyna wyszła, Roo spytał, unosząc brew: - Jeszcze jedna na wrócona? - Może.... Być może... Ona jest bystrzejsza niż inni. - I dość atrakcyjna, na swój sposób. Może nie urodziwa, ale atrakcyjna. - Wiem. - Wyszczerzył się po swojemu Nakor. Tymczasem Roo usiadł i Isalańczyk podał mu kubek z herbatą. - Przepraszam, że niewiele przywiozłem, ale obecnie brakuje wszystkiego. Mam za sobą sprzeczkę z kwatermistrzem Księcia Patricka, podczas której obaj zdarliśmy sobie gardła do krwi. Armia jest gotowa do wymarszu, ale brak im zapasów, a ja nie mogę dostarczyć niczego ponad to, co już przywiozłem ze Wschodu... choć tego o wiele za mało. - Łyknął trochę gorącego płynu. - Nie jest najlepsza, ale ujdzie. - Odstawił kubek. - Brak mi nawet wozów. Mógłbym przywozić więcej, gdybym miał więcej wozów, ale niemal wszyscy cieśle i kołodzieje w Saladorze pracują dla wojska. Gdyby Patrick zdołał jakoś przekonać Króla, by pozwolił mi skorzystać z jego wozów, zwróciłbym mu je wyładowane towarem... ale one ciągle wożą zaopatrzenie dla wojska, broń, siodła, koce i takie tam... Nakor kiwnął głową. - Musisz postawić na nogi swoją firmę. - Gdybym tylko mógł! - Parsknął śmiechem Roo. - A nie możesz zbudować wozów tutaj? - Nie masz tu cieśli. Wiem co nieco o utrzymaniu wozu, wychowałem się jako syn woźnicy, ale naprawdę nic o ich budowie. Znam się wprawdzie trochę na stolarce, ale nie mam pojęcia o obróbce metali... a już zupełnie nie orientuję się, jak robić koła. - A gdybym znalazł ci cieśli i kołodziejów, zrobiłbyś coś dla mnie? - spytał Nakor. - A co by to miało być? - Przysługa... Roo uśmiechnął się przebiegle. Na jego szczupłej twarzy pojawiło się rozbawienie: - W co ty chcesz mnie wrobić? - Nie próbuj nabrać oszusta. - Parsknął śmiechem Nakor. - No więc? - Znajdę ci sześciu rzemieślników, a ty postarasz się o wyrzeźbienie posągu zgodnie z moim zamówieniem. - Posągu? Po co? - Powiem ci, jak znajdę tych ludzi. No jak, umowa stoi? Na twarzy Roo pojawiło się wyrachowanie. - Niech będzie sześciu cieśli i kołodziejów, kowal i trzech drwali... a ja dostarczę ci dwa posągi. - Zgoda! - Nakor trzasnął dłonią w stół. - Będę ich miał jutro rano. Gdzie ich skierować? - Jeden z magazynów tu, w Darkmoor, przekształciłem w biura. Będę zeń korzystał, dopóki nie wrócimy na stare śmieci do Krondoru. Wyjdź przez wschodnią bramę i na pierwszym skrzyżowaniu skręć w lewo. To spory, zielony budynek po prawej. Nie sposób nie trafić. - Trafię - stwierdził Nakor. - W tej dziewczynie tkwi coś osobliwego - stwierdził Roo, wskazując kierunek, w którym odeszła Aleta. - Nie bardzo wiem co, ale... - Myślę, że jest kimś ważnym. Roo parsknął śmiechem. - Wiesz, znam cię od dawna, ale nie będę nawet udawał, że cię rozumiem. - I tak też powinno być - odparł Nakor. - Sam siebie nie rozumiem. - Czy jako przyjaciel mogę zadać ci pytanie? - Oczywiście. - Od wielu lat utrzymujesz, że znasz jedynie proste sztuczki, ale potrafisz dokonywać rzeczy, jakich nie da się nazwać inaczej niż magią. A teraz zaczynasz głosić nową religię. A oto moje pytanie: do czego zmierzasz? Nakor uśmiechnął się szeroko. - Zaczynam ważne dzieło. Nie jestem pewien, co z tego wyjdzie i wątpię, czy pożyje dostatecznie długo, by zobaczyć to samemu... ale to może być najważniejsze z moich dokonań. - A mogę spytać, co to takiego? Nakor wykonał szeroki gest, wskazując na niewielki budyneczek, w którym obaj się znajdowali. - Zamierzam zbudować Kościół. Roo potrząsnął głową. - Jeżeli na tym właśnie ci zależy... Nakor, przyznaj się, czy ktoś już nazwał cię szaleńcem? - Niejeden raz. - Parsknął śmiechem frant. - I mówili to całkiem poważnie. - Dzięki za herbatę. - Kupiec podniósł się z miejsca. - Z tym ziarnem to zobaczę, co się da zrobić. Jeśli zdołasz znaleźć mi tych rzemieślników, ufunduję ci te posągi. - Zobaczymy się jutro. Do izby wszedł Sho Pi. - Mistrzu, ci, co wysłuchali kazania, chcieliby coś zjeść. - No to ich nakarm - polecił Nakor. Niegdysiejszy oszust karciany, który całkiem niedawno został głosicielem nowej religii, przystanął w drzwiach, przypatrując się uważnie piątce akolitów. Czterech z nich odejdzie, napełniwszy brzuchy, ale dziewczyna, Aleta, zostanie. Nie bardzo wiedząc dlaczego, Nakor pojmował, że część jego przyszłości określiło zjawienie się tu tej dziewczyny. Nie wiedział, skąd mu się wzięła ta świadomość, był jednak pewien, że od tego momentu Aleta będzie najważniejszą osobą w jego nowo powstałym Kościele, i że trzeba chronić jej życie, choćby przyszło mu to uczynić kosztem jego własnego. Wiedzę tę na razie musiał jednak zachować dla siebie, wszedł więc do magazynu i zaczął pomagać przy wydawaniu posiłku. - Co tam widzisz? - spytał Erik, wskazując ręką kierunek. - Ktoś nadjeżdża - odparł Akee, góral Hadati. - Jeden człowiek, na koniu. Erik zmrużył oczy, wpatrując się pod słońce. Istotnie, to, co niedawno jeszcze wyglądało jak ciemna plamka na tle nieba, przekształciło się w sylwetkę jeźdźca, podążającego truchtem po Królewskim Trakcie. Erik von Darkmoor, kapitan Szkarłatnych Orłów, spojrzał na swoich ludzi - oddział składający się z Orłów, górali Hadati i Krondorskich Królewskich Tropicieli. Wszyscy rozlokowali się po obu stronach Traktu. - To jeden z naszych? - spytał górala. - Tak mniemam - odpowiedział Akee. - To chyba Jimmy Jamison. - Skąd możesz wiedzieć? Góral uśmiechnął się lekko. - Powinieneś nauczyć się rozpoznawać przyjaciół po sposobie dosiadania konia. Erik spojrzał, by się przekonać, czy góral nie żartuje - i musiał przyznać mu racje. Podczas minionej zimy spędził dostatecznie wiele czasu z Akee i jego towarzyszami, by poczuć doń szacunek - i nawet go polubić, oczywiście jeżeli mogła być mowa o takim uczuciu w stosunku do któregokolwiek z wyniosłych górskich wojowników. Ravensburczyk zdążył się dowiedzieć, że Akee pełnił funkcję wójta swojej wioski i cieszył się wielkim mirem wśród zamieszkujących Yabon górali. Dowiedział się też, że był on wnukiem dawnego towarzysza poprzedniego Księcia Krondoru, człeka o imieniu Baru, zwanego Wężobójcą. Jako taki żywił niemałą sympatię do Krondoru i Królestwa, co nie zdarzało się zbyt powszechnie wśród dumnego, górskiego ludu zamieszkującego Yabon. Ze wszystkich ludzi żyjących w granicach Królestwa, Hadati cieszyli się zasłużoną sławą najbardziej wyniosłych uparciuchów, jakich raczyła nosić ziemia. To, że zechcieli odpowiedzieć na wezwanie Księcia, któremu za wszelką cenę potrzebni byli zwiadowcy, należało przypisać wpływom Akee. Gdy Jimmy podjechał bliżej, Erik i Akee opuścili kryjówkę pod drzewami i ruszyli ku niemu. Przybysz zatrzymał konia, ale kiedy rozpoznał dwu znajomych, podniósł dłoń w geście powitania. Zatrzymując się przed jeźdźcem, Erik kiwnął głową, Akee zaś stwierdził: - Wyglądasz, jakbyś miał za sobą niemiłe przygody. - Mogło być gorzej - odparł Jimmy. - A co z Dashem? - spytał Erik Młodzieniec potrząsnął głową. - Pojmano go, ale zdołał uciec. Nie wiem, czy został w mieście, czy wydostał się za mury. Jeśli tak, to zdąża tutaj. Jeśli jest w mieście i ponownie go złapali, zyskałem zapewnienia, że nic mu nie zrobią. - Zapewnienia? - To długa historia. I pierwej musi ją usłyszeć Książę Patrick, a przynajmniej Owen Greylock. - To ci się poszczęściło - stwierdził Erik. - Wracam do Ravensburga, gdzie Owen założył wysunięty punkt dowodzenia. Książę przebywa w Ravensburgu, ale panujemy nad drogami. Są prawie tak bezpieczne jak przed wojną. Dotarcie do Księcia nie zajmie ci nawet tygodnia. - To świetnie - odpowiedział Jimmy. - Dopiekło mi już włóczenie się po drogach. Jedyne rzeczy, których pragnę, to gorący posiłek, kąpiel i miękkie łóżko. Erik kiwnął głową. - Niech twoi zwiadowcy sprawdzą okolicę jeszcze na odległość dnia drogi na zachód, a potem wracajcie z meldunkami - zwrócił się do górala. - Nie ma potrzeby - odezwał się Jimmy. - Generał Duko wycofuje swoje patrole. Jedyni ludzie, jakich trzeba się obawiać, to bandyci i może jeszcze znudzeni najemnicy pod murami. Możesz przemieścić cały oddział do któregoś z okolicznych mająteczków i założyć obóz w odległości dnia jazdy od miasta. Erik zrobił zdziwioną minę, ale powstrzymał się od pytań. - Myślę, że będzie lepiej, jak wrócę z tobą do Darkmoor. - Gdzie jest wasz obóz? - Kilka mil stąd. - Erik kiwnięciem głowy pożegnał Akee i zawrócił konia, gdy Jimmy spiął swojego wierzchowca. - Kontrolujemy lasy na kilka mil po obu stronach traktu - stwierdził Ravensburczyk, zataczając dłonią krąg. - Nie mieliście za wiele problemów podczas ostatnich tygodni? - Właściwie nie. Kilku bandytów, paru dezerterów i nieliczne napaści na oberże, wszystko to dzieło najemników z południa... ale oddziałów Fadawaha nie widzieliśmy od pewnego czasu. - Duko szuka sposobności, by zawrzeć z Patrickiem ugodę. - Zamierza zmienić barwy? - spytał Erik. Odsłużył dwie kampanie za oceanem i znał zwyczaje novindyjskich najemników, służących temu, kto skłonny był najwięcej zapłacić. Niezbyt wielka wiarygodność tych ludzi była wedle Erika jedną z przyczyn, dla których na Novindusie nie powstało żadne imperium... dopóki nie pojawiła się Szmaragdowa Królowa. - Nie... ma inny pomysł. - I Jimmy wprowadził Erika w sedno propozycji Duko. Młody kapitan świsnął przez zęby. - Nie sądzę, by ta propozycja przypadła Patrickowi do gustu. Z tego, com usłyszał od Greylocka, a także z tego, co sam widziałem w Darkmoor, mogę wywnioskować, że Patrick wre chęcią bitki... z Kesh, z Novindyjczykami... nieważne z kim, byle się bić. - Niech go przekonują mój ojciec i Owen - stwierdził Jimmy. - Wedle mojego rozeznania to zbyt dobra propozycja, by ją odrzucić. Jeżeli się zgodzi, oszczędzi życie wielu tysięcy ludzi i przyspieszy odzyskanie Zachodnich Dziedzin przynajmniej o rok. Erik nie odpowiedział. Widział reakcje młodego Księcia na przeciwności losu i to, co zobaczył, kazało mu wątpić, czy Patrick zechce zobaczyć sprawy w tym świetle. Dash uważnie obejrzał buty, spodnie i kurtkę, jakie dostarczyli mu Szydercy. Były w niezłym stanie, ale wiele im brakowało do jakości rzeczy, które mu zabrano. Kiedy chłopak zebrał się do wyjścia, Lysle Riggers spojrzał na niego przenikliwie. - Poczekaj. - Machnął dłonią i Trina oraz inni obecni wyszli, zostawiając Dasha ze stryjecznym dziadkiem. - Trzeba ci zrozumieć jedno - odezwał się starzec, kiedy za dziewczyną zamknęły się drzwi. - Nie wierzę, by udało ci się załatwić dla nas jakieś ułaskawienie, więc być może ta rozmowa nie będzie miała żadnego znaczenia. Jeśli ci się to nie uda... Cóż, ja długo już nie pożyje. Zresztą... jestem już starym człowiekiem, a możliwości kapłanów uzdrowicieli są ograniczone. Na moje miejsce przyjdzie następny. Nie wiem, kto nim będzie, choć mogę się domyślać. Może John Tuppin - to krzepki i przebiegły mężczyzna, potrafiący wzbudzać strach i wielu się go boi. Moje miejsce mogłaby zająć i Trina, gdyby okazała się zręcznością i dyskrecją, jakimi popisywała się do tej pory... i gdyby potrafiła trzymać się w cieniu. Kimkolwiek ten człek będzie, ugoda jaką obaj we dwu tu zawieramy, jego wiązać nie będzie. Jak powiedziałem - jeżeli nie zdołasz nakłonić twego Księcia do zapomnienia o naszych minionych zbrodniach - to nie ma o czym gadać. Ale jeżeli wrócisz tu z obietnicami, to lepiej zadbaj o to, by ich dotrzymano, bo niezależnie od tego, jak wysoko zajdziesz, gdzie zamieszkasz, jaki urząd będziesz piastował, ktoś z naszego bractwa w końcu cię odnajdzie i położy kres twemu życiu. Zdajesz sobie z tego sprawę? - Owszem - odpowiedział Dash. - Wiedz i to, Dashelu Jamisonie, że przestąpienie przez ten próg będzie równoznaczne z przysięgą, iż ani słowem, ani czynem nie zdradzisz tego, coś tu widział, i nigdy nie możesz świadczyć przeciwko nikomu, kogo tu spotkałeś. To przysięga, której nie musisz składać... jej złożenie i mus dotrzymania są oczywiste, bo inaczej wyszedłbyś stąd jedynie nogami do przodu. Dash bardzo nie lubił, gdy mu grożono, dziadek jednak opowiedział mu dość historii o Szydercach, by wpoić weń przekonanie, że słowa, jakie usłyszał, nie są czczymi groźbami. - Znam zasady równie dobrze jak każdy, kto się tu urodził. - W to nie wątpię. Mój młodszy brat wydawał mi się zawsze człowiekiem, który lubi się popisywać. Gotów jestem się założyć, że wiesz o niegdysiejszych sprawkach Szyderców i metodach ich działania więcej niż niejeden z moich ludzi. - Sprawiedliwy machnął kościstą dłonią. - Zanim kilka lat temu pojawił się w moim małym sklepiku, by opowiedzieć mi, jak stoją sprawy i czego oczekuje od Szyderców, byłem pewien, że nasze sprawki i działalność są sekretne. A wtedy w jednej chwili dowiedziałem się, że Jimmy Rączka cały czas miał nas na oku i śledził nas równie bacznie jak my jego... i nawet kiedy go tu nie było, z jego polecenia pilnowali nas inni. W rzeczy samej okazał się znacznie lepszym Diukiem niż ja wodzem Szyderców. Dash wzruszył ramionami. - Jeśli Patrick zgodzi się na moją propozycję, wszystko i tak się skończy. Stary parsknął śmiechem. - Czy ty naprawdę uważasz, że łaska, jaką nam wyjednasz, zmieni moją bandę obszarpańców w uczciwych ludzi i skieruje wszystkich na wąską i stromą drogę cnoty? Młodzieńcze... w kilka minut po ogłoszeniu książęcego pardonu jakiś opryszek zacznie rzezać mieszki na targu albo włamie się do cudzego loszku. Kręta ścieżka jest nam pisana... bo takie są nasze obyczaje, których nie chcemy zmieniać. Nielicznym, jak twemu dziadkowi, udała się ucieczka przed przeznaczeniem, większość z nas została jednak skazana na Matecznik i miejskie ścieki albo podniebny Złodziejski Szlak po dachach. Życie Szydercy trwa krótko... i kończy się na deskach szubienicy lub szafotu. W zasadzie stanowi takie samo więzienie jak podziemia Pałacu... i niewiele istnieje szans na ucieczkę. Dash wzruszył ramionami. - Przynajmniej każdy z was będzie miał szansę. Wielu ludziom tego nie dano... Stary zachichotał po swojemu. - Jeżeli w istocie to rozumiesz, Dash, to jesteś dojrzały ponad wiek. Nie są to puste słowa. A teraz idź. Na zewnątrz czekali na Dasha jego trzej kompani z grupy roboczej. Gustaf i Talwin stali razem, a Reese'a otaczało kilku Szyderców. - Idziecie ze mną? - spytał Dash. - Ja nie. - Potrząsnął głową Reese. - Zanim mnie złapali, byłem Szydercą. Teraz znalazłem się wśród swoich. To mój dom. Dash kiwnął głową. - A wy? - spytał, patrząc na dwu pozostałych. - Ja jestem najemnikiem... bez miecza - stwierdził Gustaf. - Szukam zajęcia. Dacie mi pracę? - Owszem. - Uśmiechnął się młodzieniec. - Dam. - Ja chcę się tylko wydostać z miasta - stwierdził Talwin. - No to idziemy we trzech. I wtedy przed Dashem stanęła Trina. - Dobrze, szczeniaku, odprowadzę was do miejsca, skąd stosunkowo bezpiecznie można wydostać się za mury. Odczekajcie do zmierzchu, a potem przemknijcie do obozu na zewnątrz. Pojawiły się plotki, że armia Księcia podchodzi coraz bliżej i ludzie prawie śpią z mieczami. W takich miejscach nie znajdziecie wielu przyjaciół. - A co z bronią? - spytał Dash. - Coś tam się dla was znajdzie - stwierdził krzepko zbudowany mężczyzna, który pojmał Dasha. Młodzik wiedział, że człek ten dał się poznać towarzyszom jako John Tuppin. - Dostaniecie oręż do ręki przed samym wyjściem. - No to chodźmy - zaproponował Dash. Obejrzał, się jeszcze przez ramię na zamknięte drzwi, gdzie niedawno rozmawiał ze Sprawiedliwym - człowiekiem, którego otaczała najgłębsza chyba w dziejach Krondoru tajemnica. Przez chwilę zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. A potem wszyscy ruszyli w mrok. Pug siedział spokojnie i rozważał konsekwencje podjęcia rozmaitych, coraz bardziej naglących decyzji. Miranda obserwowała go w milczeniu. Po kilku minutach Arcymag odwrócił wzrok od okna i spytał: - O co chodzi? Czarodziejka parsknęła śmiechem. - Byłeś myślami milion mil stąd, nieprawdaż? - Niezupełnie. - Odpowiedział jej uśmiechem. - Tylko o kilkaset mil... ale za to oddaliłem się na wiele lat. - O czym myślałeś? - O mojej przeszłości i przyszłości. - Chciałeś rzec, o naszej przyszłości. Pug potrząsnął głową. - Niezupełnie. Jest jeszcze kilka decyzji, które muszę podjąć sam. Czarodziejka wstała z ustawionego obok kominka fotela. Na kominku trzaskał mały ogieniek... który rozniecono bardziej dla wygody i oświetlenia niż dla ciepła. Spojrzawszy na płonące polana, podeszła do męża i miękko usiadła mu na kolanach. - Opowiedz mi o tym... - Na przykład wybór, przed jakim postawił mnie Gathis. A właściwie to bogowie. - Czy już zdecydowałeś, co zrobisz? Arcymag kiwnął głową. - Myślę, że mam tylko jedno wyjście. Czarodziejka milczała przez chwilę, a potem spytała: - Czy zechcesz mi o tym opowiedzieć? Pug roześmiał się i pocałował ją w kark. Miranda westchnęła rozkosznie, a potem żartobliwie go odepchnęła. - Nie pozbędziesz się mnie w ten sposób. Mów mi tu zaraz, co zamierzasz. - Kiedy spoczywałem w Salach Śmierci, dano mi możliwość objęcia schedy po twoim ojcu. - Uśmiechnął się Arcymag. Na wspomnienie o Macrosie Czarnym Miranda zmarszczyła brwi. Nigdy nie było pomiędzy nimi zażyłości, jaka powinna łączyć ojca i córkę - a główny tego powód stanowił jego związek z wielkimi mocami. Jego rola - ludzkiego wcielenia Sariga - ograniczyła jego związek z córką do dziesięciu - z prawie dwu setek - lat, które przeżyła mniej lub bardziej samotnie. - Nie mogę stać się wcieleniem Sariga na tym świecie - ciągnął Pug. - To nie moje zadanie. - Z tego, co mi mówiłeś, wywnioskowałam, że inne możliwości, jakie ci dano, nie były tak kuszące. Pug zrobił ponurą minę. - Nie umarłem... co zawęża mój wybór do jednej możliwości - muszę żyć i zostać świadkiem śmierci wszystkich, których kocham, a także zniszczenia wszystkiego, co mi drogie. Miranda ponownie usiadła mu na kolanach. - Ależ to się już dokonało. Odebrano ci syna i córkę, czy nie tak? Pug kiwnął głową. Czarodziejka dostrzegła w jego oczach echo dawnej rozpaczy i smutku. - Boję się, że to nie wszystko, co mogę utracić. Usiadła wygodniej i oparła głowę o jego ramię. - Najmilszy... w każdej chwili można coś stracić. Bogowie zawsze mogą nam coś odebrać, dopóki nie pomrzemy. Takie jest życie... Nic nie trwa wiecznie. - Mam prawie sto lat, a czuję się jak dziecko - przyznał Pug. Miranda uśmiechnęła się i mocniej przytuliła do jego piersi. - Ukochany, wszyscy jesteśmy jak dzieci... a ja mam dwa razy więcej lat niż ty. W porównaniu zaś z bogami jesteśmy jak maluchy uczące się stawiać pierwsze kroki. - Ale dzieci mają swoich nauczycieli... - Toteż ich miałeś. Podobnie jak ja. - Teraz też by mi się jakiś przydał... - Ja cię będę uczyła - ofiarowała się Miranda. - Będziesz mnie uczyła? - Pug spojrzał na nią uważnie. Czarodziejka odpowiedziała mu pocałunkiem. - A ty będziesz uczył mnie - dodała po chwili. - Oboje zaś będziemy uczyli adeptów na wyspie mojego ojca... a w zamian oni udzielą nauk nam. Przed nami wiele ksiąg, które trzeba nam przeczytać i zrozumieć... i mamy Korytarz Światów, a przezeń możemy sięgać do źródeł wiedzy, jakiej ludzie na tym naszym małym jabłuszku nawet nie potrafią sobie wyobrazić. I mamy całe wieki na to, by je badać i poznawać. - Wiesz, jak tak to mówisz, to wraca mi nadzieja - westchnął Pug. - Zawsze trzeba żywić nadzieję - odpowiedziała Miranda. W tejże chwili oboje usłyszeli pukanie do drzwi i Miranda wstała, by umożliwić Pugowi podniesienie się z miejsca i otworzenie drzwi. Za drzwiami stał paź, który wyrecytował: - Milordzie... Książę żąda, byście natychmiast się przed nim stawili. Pug zerknął na Mirandę. Okazała zaciekawienie, ale i wzruszyła ramionami, zdradzając absolutną niewiedzę w sprawie przyczyny tak obcesowo wyrażonego żądania. Pug kiwnął głową i ruszył za paziem. Przeszedłszy przez niemal cały darkmoorski zamek, trafili do kwater starego Barona, gdzie aktualnie znajdowały się kwatery Księcia Patricka. Paź otworzył drzwi i odsunął się na bok, przepuszczając Puga przodem. - Mości magu - odezwał się Patrick, podnosząc wzrok znad starego biurka. - Mamy kłopoty, ale myślę, że pomożesz nam się z nimi uporać. - Jakież to kłopoty, Wasza Wysokość? Książę podniósł zwój pergaminu. - Oto meldunek z północy. Saaurowie postanowili pokazać nam, do czego są zdolni. - Z północy? - Pug wyglądał na zaskoczonego. Kiedy udało mu się namówić Saaurów do odstąpienia od bitwy podczas ostatniego starcia pod Darkmoor, wódz jaszczurów, Sha- shahan, przysiągł, że za wszystko zło wyrządzone jego ludowi weźmie krwawy odwet. Na północy jednak znalazły się teraz wojska Fadawaha - na których Saaurowie mogli wywrzeć pomstę w pierwszym rzędzie. Czemu jaszczury po wycofaniu się z walk ponownie miałyby sprzymierzać się z Novindyjczykami? - A dokładniej z jakiego rejonu północy, Wasza Wysokość? - spytał Pug. - Z północnego wschodu! Przezimowali na północ od naszych wojsk, pomiędzy górami i kniejami Dimwood! Zajęli najbardziej na południe wysunięte krańce Piekielnych Pustkowi... a teraz uderzyli na południe. - Na południe? - zdumiał się Pug z niepokojem w głosie. - Zaatakowali nas? Patrick cisnął pergamin na biurko. - Przeczytaj! Znieśli oddział, jaki trzymaliśmy tam w rezerwie na Pogórzu, by uzupełnić luki we froncie, gdyby Fadawah usiłował przebić się wzdłuż Grzbietu Koszmarów. Wyrżnęli mi kompanie do nogi! - I idą na nas? - Nie - zaprzeczył Patrick. - Przynajmniej tyle dobrego. Wygląda na to, że zadowolili się wycięciem w pień trzystu moich żołnierzy, a potem wycofali się. Ale zostawili nam ostrzeżenie. - To znaczy? - Wbili w ziemię trzysta pali. A każdy z nich ozdobili głową jednego z moich ludzi. Jawne i otwarte wyzwanie. - Nie, Wasza Wysokość - poprawił Księcia Pug. - To nie wyzwanie. To w rzeczy samej ostrzeżenie. - I kogóż to chcą ostrzec? - warknął Patrick, z trudem trzymając się w ryzach. - Wszystkich. Nas, Fadawaha, członków Bractwa Mrocznego Szlaku i każde stworzenie dostatecznie bystre, by pojąć, co znaczą te czaszki. Jatuk powiadamia wszystkich, że Saaurowie biorą w posiadanie Piekielne Pustkowia i żąda, by zostawić ich tam w spokoju. Patrick przez chwilę rozmyślał nad tym, co usłyszał. - Z wyjątkiem włóczęgów, przemytników broni i banitów nie mieszka tam nikt, kogo zechciałbym nazwać obywatelem Królestwa, ale to ciągle nasze ziemie! Niech mnie bogowie wtrącą na dno piekieł, jeśli pozwolę na to, by armia obcych przybłędów przepędzała moje wojska i ogłaszała niezależność w naszych granicach! - Czego więc Wasza Wysokość ode mnie oczekujesz? - Rankiem posyłam oddział na północ i byłbym rad, gdybyście pojechali z nimi. To wyście namówili Saaurów, by wycofali się z tej wojny. Jeśli ten Jatuk chce wyładować swoją wściekłość na Fadawahu, to wycofam swoje wojska z północy i nawet mogę dać mu wsparcie, kiedy ruszy na Yabon. Ale rzezi trzystu ludzi nie mogę puścić płazem! - To co mam im powiedzieć? - Powiedz im, że natychmiast muszą ustać akty wrogości i niech się wynoszą z naszych ziem! - Dokąd, Wasza Wysokość? - Nie dbam o to, dokąd! - zawrzał Patrick. - Możemy im dać przejście na brzeg morza i niech sobie płyną do domu albo gdzie tam zechcą, ale nie będą mi mówić, że zajmują część mego pryncypatu! Tego już, psiakrew, za wiele! - Patrick mówił coraz głośniej i Arcymag widział, że zaczyna go ponosić gniew. - Z chęcią pojadę, Wasza Wysokość. - Dobrze. - Książę opanował się, choć nie przyszło mu to łatwo. - O waszym przyjeździe powiadomiłem już kapitana Subai, który dowodzi naszymi siłami na Grzbiecie Koszmarów. Chcę, by wam towarzyszył... i niech ta sprawa zostanie załatwiona! Dość mam zgryzot z powodu twoich decyzji dotyczących Stardock, głupich Keshan i rządzącego się w moim własnym pryncypacie Fadawaha, by jeszcze dać sobie wleźć na łeb Saaurom. Jeśli zachowają się rozsądnie, powstrzymam się od działań. Spytaj ich w moim imieniu, czego im trzeba, by wynieśli się z Królestwa, a ja postaram się im dogodzić. Ale jeśli odmówią, masz zrobić tylko jedno. - Co mianowicie, Wasza Wysokość? Patrick spojrzał na Puga jak na człeka, który nie rozumie rzeczy jasnych i oczywistych. - Masz ich zniszczyć, mości magu. Wymaż ich z powierzchni ziemi! Rozdział 7 OKAZJA Jimmy skrzywił się. Jedną noc przespał w obozie Owena, a następne pięć dni spędził w siodle, niemal zajeżdżając na śmierć kilkanaście rozstawnych koni. Wespół z Konetablem Krondoru gnali na łeb, na szyję do Darkmoor, tymczasowej siedziby dworu Księcia. A teraz czekał przed wejściem do kwater książęcych, zjawiwszy się w stolicy baronii tuż przed świtem. Stał w szeregu innych dworaków, podczas gdy Książę wdziewał szaty na audiencję. Jimmy dziękował bogom, że zdążył pomyśleć o kubku gorącej keshańskiej kawy, którą wciąż jeszcze można było znaleźć w Darkmoor. Tsurańską chocha była, owszem, jakąś namiastką, ale nic nie dodawało mu tak ducha jak gorąca kawa z odrobiną miodu. - James! - odezwał się z tyłu znajomy głos i młody człowiek nagle całkowicie się ocknął, zapominając o zmęczeniu. Odwrócił się i zobaczył, że podchodzi doń młoda dziewczyna. - Francie? - Wytrzeszczył oczy. Łamiąc wszelkie zasady dworskiego protokołu, dziewczyna zarzuciła mu ramiona na szyję. - Kopę lat! Jimmy natychmiast - i wielce ochoczo - oddał uścisk. Potem cofnął się o krok i spojrzał na dziewczynę z podziwem. - Ależ wyrosłaś! - rzekł inteligentnie, stwierdzając dość oczywisty fakt. W istocie dziewczyna była wysoka, smukła i gibka, jakby większość czasu spędzała wśród lasów z łukiem i na koniu. Na jej twarzyczce nie widniał nawet ślad kosmetyków, jakich używały dworskie damy - miała zdrową cerę, lekko opaloną na nosku i policzkach. Jej jasnokasztanowe włosy gęsto znaczyły smugi czystego złota. Nosiła męską kurtkę i spodnie, białą koszulę i wysokie buty do konnej jazdy. - Przed chwilą wróciłam z porannej przejażdżki z ojcem i zobaczyłam, że tu stoisz. Czekaj, pójdę się przebrać w coś bardziej odpowiedniego. Gdzie cię znajdę? W tejże chwili otwarły się drzwi do komnat książęcych. - Tam, gdzie mnie wyśle Jego Wysokość, ale najpewniej w oficerskiej jadalni. Dziewczyna kiwnęła główką. - Na razie... - Pocałowawszy go przelotnie w policzek, śmignęła gdzieś w bok. Jimmy przez chwilę patrzył za nią, podziwiając jej gibkie ruchy. - A cóż to za panna? - spytał Owen, który podczas wymiany zdań pomiędzy młodzieńcem i dziewczyną stał milcząco obok. - Francine, córka Diuka Silden. Bawiliśmy się z nią razem, kiedy byliśmy z Dashem na dworze w Rillanonie, a jej ojca sprowadziły do stolicy sprawy urzędowe. Jest rówieśniczką Dasha, ale kiedy widziałem ją ostatnim razem, była chudym podlotkiem. Od dawna nic mnie tak nie rąbnęło... - Aaa - zdążył powiedzieć Greylock, gdyż w drzwiach ukazał się książęcy paź. Spojrzawszy na Greylocka, zaanonsował: - Jego Wysokość życzy sobie pierwej porozmawiać z wami, panie Konetablu. Owen skinął na Jimmy'ego i obaj weszli do gabinetu Księcia. Patrick siedział za swoim biurkiem zasłanym dokumentami, na których postawiono srebrną tacę z talerzem zawijanych zrazów i kubkiem kawy. Z lewej strony biurka siedział Diuk Arutha, który powitał syna uśmiechem. - Jimmy, nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę. Co z Dashem? Młodzieniec potrząsnął głową. - Gdzieś przepadł. - Uśmiech Aruthy znikł jak zdmuchnięty wiatrem. Patrick przełknął resztki mięsa i spytał: - Jakie wieści z Krondoru? - Jimmy przyjechał z poselstwem od generała Duko - odpowiedział Owen. - Od generała Duko? - zdumiał się Patrick. - Wygląda na to, że wśród najeźdźców kroi się rozłam - stwierdził Jimmy. Szybko opowiedział o podejrzeniach Duko dotyczących planów Fadawaha i Nordana. - Tak więc - zakończył - generał ma propozycję dla Waszej Książęcej Mości, która zasadza się w tym, by oszczędzić swoich ludzi, a nam strat i rozlewu krwi przy zdobywaniu Krondoru. Twarz Patricka przekształciła się w nieczytelną maskę, ale Jimmy wyczuł, że Książę już odgadł, ku czemu wszystko zmierza. - Mów dalej - polecił. - Duko nie widzi niczego rozsądnego w powrocie na Novindus. Cały kontynent spustoszyły dziesięcioletnie wojny i... - Jimmy przerwał. - Mów dalej - powtórzył Książę. - Wasza Wysokość, ogromnie doń przemówiła nasza idea narodu i państwa. Pragnie zostać częścią czegoś większego niż on sam. Jego propozycja zasadza się w tym, by wydać Krondor Waszej Książęcej Mości i złożyć przysięgę wierności Koronie. A wtedy zwróci swą armię na północ i ruszy na Nordana siedzącego w Sarth. Patrick poczerwieniał. - Przysięga wierności! - Pochylił się do przodu. - I może jeszcze pragnie, by zamiast twego ojca mianować go Diukiem Krondoru? Jimmy podjął próbę rozładowania książęcego gniewu. - O, aż tak wysoko to on nie sięga. Może jakaś niewielka baronia... - Baronia? - Patrick zawrzał gniewem, uderzając pięścią w biurko i przewracając kubek z kawą, której ciemna struga popłynęła po powierzchni biurka, zalewając dokumenty. Stojący pod ścianą paź skoczył i zaczął pospiesznie wycierać plamy, Patrick tymczasem wstał i wziął się pod boki. - Ten zamorski przybłęda ma czelność zajmować moje miasto, a potem żądać baronii za to, że mi je łaskawie zwróci? Nie brak mu zuchwałości ! - Książę zmierzył gniewnym spojrzeniem Owena i Aruthę. - Czy istnieje jakiś powód, który może mnie powstrzymać od wydania rozkazu wymarszu i powieszenia skurczybyka na murach, po odbiciu miasta? - Owszem, Wasza Wysokość... - odpowiedział Owen. - Jest... i to niejeden. - Doprawdy? - Patrick niemal spopielił go wzrokiem. - Doprawdy - odpowiedział Diuk. - Godząc się na propozycję Duko, redukujemy nieprzyjacielskie siły o jedną trzecią, a mniej więcej o tyle samo zwiększamy liczebność własnych oddziałów. Ilu strat sobie oszczędzimy, trudno to porachować. Będziemy dysponowali doskonałą grupą uderzeniową, którą rzucimy na Sarth, a oddziały, jakie w ten sposób uwolnimy, możemy wysłać na wzmocnienie południowych marchii i utrzymania Kesh w ryzach. - Arutha nie bardzo miał ochotę ciągnąć rozumowanie dalej, ale dokończył, widząc wzrok Księcia: - Jeżeli okaże się, że propozycja Duko jest szczera... że nie stanowi manewru taktycznego, to nie wolno nam stracić takiej okazji. - Najazd na moje państwo, odebranie mi miasta, wymordowanie mnóstwa moich poddanych i ograbienie reszty, a potem zdrada towarzyszy broni w zamian za patent z tytułem od mojego ojca ty nazywasz „okazją”? - Patrick spojrzał na Aruthę z jawnym niedowierzaniem. - Czyś ty oszalał, mój panie? Jimmy zgrzytnął zębami, kiedy usłyszał, jak potraktowano jego ojca, ale nie powiedział ani słowa. Arutha okazał cierpliwość ojca, którego dziecko zaczyna być nieposłuszne. - Wasza Wysokość, jestem całkowicie przy zdrowych zmysłach. - I nagle użył tonu, jakim nauczyciel strofuje ucznia. - Siadaj, Patricku. Zanim Patrick został Księciem Zachodnich Dziedzin, Arutha był jednym z jego nauczycieli i wychowawców, a stare nawyki niełatwo przełamać. Patrick spopielił niemal Aruthę wzrokiem, ale usiadł i opanował się. - Musisz myśleć jak Książę. Niezależnie od tego, jak sobie poradzisz z najeźdźcami, masz jeszcze na karku Kesh. Oni wstrzymują się od działań tylko dlatego, że wiedzą, iż magowie ze Stardock najpewniej zniszczą ich wojska - tak samo zresztą jak zniszczą każdego, kto zechce zerwać zawarte rozejmy. Jedyny sposób na Kesh, to okazanie im siły. Przedtem zaś musisz odzyskać Yabon. Aby tego dokonać, trzeba ci oczyścić Zachodnie Dziedziny na zachód od Gór Calastius, a więc wcześniej zająć Sarth. Jeżeli okoliczności każą ci odbijać Krondor, nie będziesz mógł rozpocząć kampanii przeciwko Sarth wcześniej niż w połowie lata! - Aruthę również zaczął ponosić gniew, jednak znakomicie panował nad swoim głosem. - Jeżeli kampania przeciwko Sarth się przeciągnie, trzeba nam będzie walczyć w Ylith zimą albo wstrzymać się z uderzeniem do przyszłego roku. Do tego czasu La Mut się nie utrzyma. A jak dasz Fadawahowi następny rok do umocnienia jego pozycji, to nigdy go stamtąd nie przepędzisz! - Zniżył głos. - Fadawah już przekupił wielu znacznych ludzi w Wolnych Miastach. Mamy raporty, że prowadzi z nimi handel. Za trzy miesiące jego armia będzie lepiej wyekwipowana niż nasza. Prowadzi też wstępne rozmowy z Quegańczykami, a ci chętnie go słuchają. Myśmy ich przecie potraktowali ostatnio niezbyt uczciwie. - Spojrzał na Owena. - Do odbicia Ylith - mruknął Owen - będziemy potrzebować wsparcia floty, Wasza Wysokość. Jeśli ten Fadawah jest tak przebiegły, jak myślimy, przekupi Quegańczyków i przejmie okręty, zanim tam dotrzemy, a to z kolei oznaczałoby wszczęcie wojny z Queg. Patrick był tak wściekły, że niewiele brakło, by w jego oczach pojawiły się łzy. - Chcecie mi powiedzieć, że jeśli nie zawrę ugody z tym draniem, będę miał na karku wojnę na trzy fronty, której nie sposób wygrać? - Nie inaczej, Wasza Wysokość - westchnął Arutha. Widać było, że Patrick z najwyższym trudem powstrzymuje wybuch gniewu. Był dostatecznie bystry, by zrozumieć, że doradcy mówią prawdę, ale wściekłość nie pozwalała mu przyznać, iż mają rację. - Musi istnieć jakiś inny sposób! - Owszem - przyznał Owen. - Możesz, Wasza Wysokość, ruszyć pod mury Krondoru, przebić się przez zgromadzonych tam najemników, wedrzeć się do miasta, zdobywając dom po domu - co zajmie przynajmniej tydzień - a potem stracić kolejny miesiąc, liżąc rany i zbierając siły do marszu na północ. Słowa te podziałały na Patricka jak kubeł zimnej wody. - Niech to zaraza! - zaklął. Milczał przez długą chwilę, a potem powtórzył: - Niech to zaraza. - Patricku - odezwał się Arutha - nie stać cię na odrzucenie tej oferty. Jeden z wodzów nieprzyjaciela chce zawrzeć z nami pokój i tylko Król może odmówić jego prośbie. Chcesz odgadnąć, jaka będzie odpowiedź twojego ojca? Wiem z pewnością, że zatwierdzi każdą umowę, jaką zawrę z Duko. Trzeba nam się tylko upewnić, że nie jest to jakiś podstęp ze strony Fadawaha. - Wasza Wysokość - odezwał się Jimmy - spędziłem z tym człowiekiem tylko kilka godzin, ale, o ile znam się na ludziach, mówił szczerze. Jest w nim coś... - przerwał, szukając słów, jakimi najlepiej mógłby opisać to, co dostrzegł w nieprzyjacielu. - No, wykrztuszę wreszcie - ponaglił go Patrick. - On... hołubi w sercu nadzieję na lepsze jutro. Dość ma już zabijania ł bezsensownych podbojów. Opowiedział mi o tym, że odkrył, iż Szmaragdowa Królowa jest opętana złem, kiedy stworzyła Gwardię Nieśmiertelnych, ludzi, którymi się otaczała, a którzy z chęcią umierali dla niej, każdej nocy jeden, by ona mogła zachować swą magię śmierci. A potem już wszyscy, wyrażający najdrobniejsze wątpliwości, byli uśmiercani, bez różnicy, prosty żołnierz, oficer czy generał. Przekonali się o tym dość wcześnie, na początku kampanii, kiedy kilku kapitanów usiłowało podnieść bunt. Wszystkich wbito na pal... a całej armii kazano przejść obok miejsca kaźni, podczas gdy oni drgali i wili się w mękach. Po upadku Maharty na pal poszedł generał Gapi, za to, że dopuścił do ucieczki Calisa i jego Orłów. Wszystkim dano do zrozumienia, że nie masz nikogo, kto by się uchronił przed jej gniewem. Kompaniom nakazano, by się wzajemnie śledziły i pilnowały. Nikt nie wiedział, czy można drugiemu zaufać... czy sąsiad lub ziomek nie dopuszcza się prowokacji. Podczas zimy Duko spędził wiele czasu na rozmowach z jeńcami pochodzącymi z Królestwa. Gadał ze zwykłymi wojakami, pospólstwem oraz oficerami z Sarth i Krańca Ziemi. Zafascynowały go nasze zwyczaje, prawa, nasze rządy, wielka wolność... i uważa, że nasze idee narodu i państwa są wspaniałe. Poczuł się jak więzień swoich więźniów... zrozumiał, że tak naprawdę to oni są wolni. - Jimmy nabrał tchu w płuca. - Myślę, że on chce się przyłączyć do większej sprawy, czegoś, co przetrwa po jego śmierci... on szuka idei, dla której warto żyć... i umrzeć. - A ponadto - zauważył rzeczowo Arutha - został zdradzony przez swego wodza. Może istotnie jest tym, za kogo się podaje... i myśli to, co mówi. - Muszę mieć jakieś poręczenie - rzekł Patrick ostro. - Przekonajcie mnie, używając argumentów, jakich tylko zechcecie, że nie powinienem zaszlachtować, tylko uszlachcić tego drania. Owen parsknął śmiechem. - Czyżbym powiedział coś zabawnego, mój panie?- spytał zgryźliwie Książe. - Pomyślałem sobie, że przodek Waszej Książęcej Mości miał pewnie te same wątpliwości przed nadaniem tytułu pierwszemu z Baronów, który osiedlił się w tym zamku - rzekł Greylock z uśmiechem. Patrick umilkł, a potem westchnął... i niespodzianie dla wszystkich zachichotał. - Jeden z wychowawców powiedział mi kiedyś, że pewien z Królów upił się w trupa, zanim uznał konieczność przyjęcia w poczet szlachty pierwszego z Bas-Tyrów... bo miał diablą ochotę powiesić go na murach swej stolicy. - Wielu z pierwszych i najświetniejszych panów Królestwa wywodzi się od ludzi, których woleliśmy uszlachcić, zamiast powiesić czy łamać kołem - stwierdził Arutha. - Cóż... - odezwał się Patrick, kiedy umilkły śmiechy. - Przez tę wojnę na Zachodzie nie brak zamków ni tytułów do obsadzenia. Dokąd poślemy tego „Lorda” Duko? - Mamy kilka wolnych baronii, hrabstw, wolne są dwa czy trzy tytuły Earla. Moglibyśmy nawet zrobić go Diukiem - stwierdził Arutha. - Potrzeba nam nowego Diuka Południowych Marchii - rzekł Owen. Patrick spojrzał na Jamesa. - A ty? Co sądzisz o rzuceniu tych łobuzów z Krondoru na Keshan? - Wasza Wysokość - odparł Jimmy - nie wiem, czy mogę cokolwiek doradzać... - Jamesie! - żachnął się Patrick. - Nie rób mi tu miny niewiniątka i nie przesadzaj ze skromnością. Byłbyś pierwszym od trzech pokoleń w tej rodzinie... i tak bym ci zresztą nie uwierzył. James skwitował to uśmiechem. - Jeśli przemieścicie Duko i jego ludzi do Sutherland, pomiędzy Shandon Bay i Kraniec Ziemi, możecie sami przenieść się do Krondoru, a jednocześnie zyskacie siły do obsadzenia granic na południowym zachodzie. Jesteśmy niemal pewni, że są tam agenci keshańscy, którzy z minuty na minutę informują generałów Imperium o naszych posunięciach. Możecie potem z Krondoru ruszyć prosto na Sarth, zanim Nordan zdąży się tam okopać. Patrick spojrzał na Greylocka. - A jakie zdanie ma o tym wszystkim Konetabl Krondoru? Owen doskonale wiedział, jakie ma o tym zdanie, ponieważ omawiali wszystko z Jimmym podczas podróży do Darkmoor. - Wasza Wysokość... przyznaję, że to ryzykowny plan, ale ryzyko jest znacznie mniejsze, niż gdybyśmy zamknęli Duko za murami i zmusili jego ludzi do walki w obronie życia. A jeśli skierujemy ich przeciwko Keshanom, nie będziemy musieli obawiać się o ich lojalność, nie będą bowiem walczyli przeciwko swoim niedawnym towarzyszom. Gdyby Fadawah miał wśród nich jakichś szpiegów, to na nic mu się nie zdadzą. Poza tym połowa ludzi w Dolinie Marzeń to najemnicy, wedle kaprysu stający po naszej stronie albo przeciwko nam, a Duko świetnie sobie z nimi poradzi. - Przerwał na chwilę, jakby pragnąc przemyśleć coś, co właśnie przyszło mu do głowy. - Jeżeli nie przerwiemy oczyszczania portu i w ciągu miesiąca uda nam się zaprowadzić w mieście jako takie porządki, możemy ruszyć na Sarth za sześć tygodni - czyli o sześć tygodni wcześniej niż planowaliśmy. Jeszcze przed jesienią możemy stanąć pod murami Ylith. - Przygotuję wieści dla mojego ojca - odezwał się Patrick. - Jeżeli nie mogę wysłać tego drania na szubienicę, to niech mnie wyręczą Keshanie. Trzeba nam też powiadomić naszego nowego „Diuka”, że witamy go w rodzinie, i polecić mu, by zebrał swoich ludzi i przygotował ich do wymarszu. - Za pozwoleniem Waszej Książęcej Mości... - odezwał się Jimmy, wstając od stołu. Patrick machnął przyzwalająco dłonią. Arutha również podniósł się z miejsca. - Czy mogę się oddalić na chwilę, by porozmawiać z synem? Książę kiwnął głową. - Dawać mi tu skrybę, a żywo - polecił, zwracając się do pazia. Arutha wyprowadził syna do przedpokoju i odprowadził na bok, z dala od grupy zebranych przed drzwiami dworaków. - Co z Dashem? - spytał cicho, jakby się bał, że ktoś ich podsłucha. - Musieliśmy się rozdzielić - odpowiedział Jimmy. - Malar i ja... - Jaki Malar? - przerwał synowi Arutha. - To sługa z Doliny Marzeń. Natknęliśmy się na niego po drodze. Grupa kupców, z którymi podróżował, została napadnięta i rozbita... on zaś schronił się w dziczy, gdzie żył w ukryciu od miesiąca... - Malar... - Zamyślił się Arutha. - Skądś znam to imię. - Malar Enares - podsunął mu Jimmy. - To jego pełne miano. - No tak... znam je, ale nie umiem sobie przypomnieć, skąd... - Nie wiem, ojcze, czemu miałbyś go znać. Jego pan był znacznym kupcem... może usłyszałeś jego miano przy jakiejś okazji? - Większość moich notatek i raportów, jakie mi przysyłano, tkwi jeszcze w skrzyniach, w które zapakowano je podczas ewakuacji Krondoru. W innych warunkach poleciłbym sekretarzowi, by je przejrzał... Ale teraz nie mam sekretarza. - Jeżeli przypominasz sobie to miano - stwierdził Jimmy - to znaczy, że jest kimś znaczniejszym, niż mówi. Gdy wrócę do Krondoru, będę miał go na oku. Arutha położył dłoń na ramieniu syna. - Nie zapomnij. Teraz odpocznij, a potem, za dzień lub dwa, znów wyprawimy cię na szlak. Za dwa dni Patrick będzie miał dla Duko jakieś posłanie. Musimy urządzić odpowiednią ceremonię, formalne poddanie, nadanie tytułu i osadzenie na urzędzie. Brakuje mi starego Jerome'a... niestety, nie żyje. - Dziadek go nie cierpiał - uśmiechnął się Jimmy. - Owszem, ale stary był urodzonym Mistrzem Ceremonii. Gdyby należało przyjąć uroczyście jakiegoś stwora z piekła rodem, Jerome w mig znalazłby odpowiednie przepisy... i wszystko by przygotował. - Teraz - stwierdził Jimmy - chyba pójdę coś zjeść, a potem się prześpię. - Przy okazji... - odezwał się Arutha. - Pojawił się tu Lord Silden i przywiózł ze sobą Francine. - Owszem, widziałem ją tuż przed audiencją u Księcia. Wracała z porannej przejażdżki. Wyrosła na piękną pannę. - Pamiętam, że nie mogłeś się jej pozbyć, w Rillanonie, kiedy byliście dziećmi. Czy ona nadal zamierza wyjść za ciebie? - Jak mi się poszczęści - roześmiał się młodzieniec. - Zjem z nią obiad... jeżeli zdołam się obudzić. - Zdołasz, zdołasz... - parsknął śmiechem Arutha. Potem spoważniał. - Chciałbym wiedzieć, co się dzieje z twoim bratem. - Ja też - mruknął Jimmy. Diuk uścisnął szybko ramię syna, a potem odwrócił się i ruszył do biur Patricka. Przypomniawszy sobie o obiedzie z Francine, Jimmy uznał, że nie jest aż tak zmęczony, jak myślał. Postanowił, że zajdzie do biur dowódcy straży przybocznej i zobaczy, czy podczas ubiegłej nocy nie nadeszły jakieś nowe meldunki albo raporty. Przy odrobinie szczęścia może dowie się czegoś o Dashu. Przeszedłszy przez drzwi „świątyni”, Pug spostrzegł, że jest pusta. Zza magazynu, który zajęli nawróceni, słyszał jednak okrzyki i śmiechy dzieci. Minął puste wnętrze, mimo prowizorycznego ołtarza, i przez kuchnię wyszedł na przylegające do budynku podwórze. Nakor siedział w kucki obok dzieciaka puszczającego mydlane bańki. Inne dzieci ze śmiechem ścigały unoszące się w powietrzu tęczowe kule, ale dawny kostera i karciany oszust patrzył uważnie na pęcherz powstający na końcu słomki. - Powoli, powoli - pouczał chłopca. Kiedy bańka osiągnęła wielkość melona, chłopak nie oparł się pokusie, aby mocno dmuchnąć i pęcherz pękł, a z wylotu słomki trysnęła struga drobnych banieczek. Dzieciarnia skwitowała to wrzawą i śmiechami, po czym wszyscy pobiegli, by łapać unoszone popołudniowym wietrzykiem mieniące się tęczowo kule. Pug parsknął śmiechem i Nakor odwrócił się, by przywitać gościa. Na widok Arcymaga smagła twarz Isalańczyka rozpromieniła się. - Pug! W samą porę! - Nie rozumiem... - zdziwił się Arcymag, podszedłszy i uścisnąwszy dłoń małego przechery. - Chodzi o tę bańkę. Jak patrzyłem na te dzieci, przyszła mi do głowy pewna myśl... i zapragnąłem zadać ci pytanie. - O co chciałeś zapytać? - O to, co opowiadałeś mi o podróży, jaką do początków czasu podjąłeś z Tomasem i Macrosem. Pamiętasz? - Niełatwo byłoby ją zapomnieć. - Powiedziałeś, że nastąpił wtedy gigantyczny wybuch, który zapoczątkował ekspansję Universum. - Nie wiem, czy użyłem dokładnie takich słów, ale owszem... tak to właśnie wtedy wyglądało. Nakor zachichotał i odtańczył tryumfalnego hopaka na czubkach palców. - Mam, mam! - Co masz? - Rozmyślałem nad tym wszystkim od chwili, kiedy opowiedziałeś mi o tym... wiele lat temu. I teraz chyba zrozumiałem, co wtedy widziałeś. Popatrz, jak ten chłopiec puszcza bańkę. - Odwrócił się do malucha. - Charles, zechciej to zrobić jeszcze raz. Chłopiec posłusznie zaczął dąć w słomkę, tworząc duży, pojedynczy pęcherz. - Patrz, jak rośnie! - chichotał Nakor. - Widzisz, jak zwiększa powierzchnię? - Owszem - przyznał Pug. - I co z tego? - Jak to co? Krople wody z mydłem, wdmuchujesz do środka powietrze, a ona zaczyna rosnąć. Jest coraz większa, choć wody nie przybywa. Nie rozumiesz? - Czego? - Mag jeszcze nie pojmował, ku czemu zmierza mały Isalańczyk. - Wszechświat to taki pęcherz! - Oooo... - zająknął się Pug. - Nie bardzo rozumiem... Nakor wykonał dłonią ruch, jakby chciał przesunąć nią po powierzchni kuli. - Materia, z jakiej składa się Wszechświat, została wydmuchnięta na zewnątrz jak ta mydlana bańka. Całe Universum stanowi powierzchnię rozszerzającej się sfery! Pug przystanął, zastanowił się nad tym, co usłyszał, i rzekł: - Zdumiewająca koncepcja! - Wszystkie punkty oddalają się od innych z jednakową prędkością! Inaczej być nie może. Śmiałość pomysłu małego Isalańczyka wywarła na Arcymagu wielkie wrażenie. - No dobrze, ale co z tego wynika? - Wynika z tego, że możemy wysnuć wnioski, wedle jakich praw działa Universum. A to z kolei pozwoli nam lepiej zrozumieć, czemu jesteśmy pośrodku Wszechświata. - Masz na myśli pośrodku powierzchni? - Owszem - zgodził się Nakor. - Cóż więc znajduje się pod tą powierzchnią? - Pustka - uśmiechnął się Nakor. - Ta szara nicość, o której mówiłeś. Pug znów umilkł na chwilę. - A wiesz, że to ma sens? - A kiedy robisz portal, wyginasz powierzchnię bańki. - No, teraz to już nie nadążam. - Arcymag potrząsnął głową. - Wyjaśnię ci to innym razem. A teraz... gdybym tylko potrafił sobie wyobrazić, jak się w tym wszystkim mieści Korytarz Światów... - Jestem pewien, że jakoś sobie poradzisz - rzekł Pug. - Miałeś jakiś konkretny powód, by mnie odwiedzić? - Owszem, potrzebuje twojej pomocy. - Dzieci, bawcie się dalej - polecił Isalańczyk rozwrzeszczanej czeredzie. - Czyje to dzieci? - spytał Pug, gdy wracali do świątyni. - To synkowie i córeczki ludzi, którzy mieszkają nieopodal i usiłują odbudować zniszczone domostwa i warsztaty pracy. Podczas tego nie mogą zajmować się dziećmi. Pozwalamy, by zostawiali je u nas, bo na ulicach mogłoby spotkać je coś złego. - A jak rodzice odbudują domy, dzieciaki do nich wrócą? - Oczywiście - odpowiedział Isalańczyk. - Ale tymczasem jakoś się z nimi zaprzyjaźnimy, a i rodzice chętniej nam w przyszłości pomogą. To przeważnie biegli rzemieślnicy. - Tobie naprawdę zależy na odbudowaniu świątyni Arch-Indar, prawda? - Muszę ją zbudować, choćby nie wiem co! - A potem? Nakor wzruszył ramionami. - Nie wiem. Myślę, że do pokierowania sprawami trzeba mi będzie znaleźć kogoś, kto się do tego nada lepiej niż ja. Nie mam do tego powołania. Gdyby chodziło o świątynię Zaginionego Boga Wiedzy... to może bym się nadał, choć uważam, że tego, co zrobiłem dla Wodar-Hospura, wystarczyłoby na kilka żywotów. - Nakor przez wiele lat chronił magiczny kodeks, artefakt dający powiernikowi niebywałą wiedzę, ale i potrafiący wtrącić go w szaleństwo. - A potem? - Mówiłem ci, że nie wiem. Chyba ruszę w dalszą drogę... Tymczasem dotarli do biura, gdzie Nakor prowadził interesy, i Pug zamknął za nimi drzwi. - A nie myślałeś o tym, by wszystko zostawić Sho Pi? - Wolałbym nie. On... on podąża w innym kierunku, choć na razie nie umiem odgadnąć, dokąd. - Czyli ktoś inny? - dopytywał się Pug. Nakor kiwnął głową. - Nie jestem jeszcze pewien, ale chyba już wiem, kto to będzie. - Zechciałbyś mnie oświecić? - Nie - uśmiechnął się Nakor, siadając. - Mogę się mylić, a wtedy wyszedłbym na durnia. - Uchowajcie bogowie - zakpił Pug. - Jakiej pomocy ode mnie oczekujesz? Pug opowiedział, co na północy uczynili Saaurowie, a potem dodał: - Patrick chce, bym przekazał im jego ultimatum, a jeśli nie zechcą opuścić granic Królestwa, zniszczył ich. Nakor zmarszczył brwi. - Przyjacielu, od wielu lat wszędy krążą opowieści o twojej potędze. Wiedziałem, że nie trzeba będzie długo czekać, aż jakiś władca zechce ją wykorzystać dla siebie. - Służyłem już sprawom Królestwa i nie trzeba mi było rozkazywać. - Owszem, ale nigdy przedtem nie miałeś nad sobą porywczego szczeniaka. Pug rozsiadł się wygodniej. - Od czasu, kiedy ujawniła się moja moc i zdołałem nad nią zapanować, nigdy nie uznałem nad sobą żadnej władzy. Jako jeden z Wielkich w Imperium Tsuranni stałem ponad prawem, nie odpowiadałem przed nikim, poza własnym sumieniem, i czyniłem, co uznałem za służące sprawie Imperium. Po powrocie na Midkemię Korona zostawiła mnie samemu sobie, pozwalając mi robić w Stardock to, co uważałem za konieczne i potrzebne. Król Borric, a przed nim Lyam zadowolili się świadomością, że nie podejmę żadnych działań na ich szkodę. Teraz zaś nie bardzo wiem, co mam począć z tym rozkazem Patricka. „Idź i zniszcz naszych wrogów”. Ha! - Pug - odezwał się Nakor, wyciągając ku niemu palec. - Żyłeś na innym świecie. Ten szczeniak w zamku poza Rillannonem spędził w sumie raptem kilka lat. Ty zaznałeś losu niewolnika i człowieka stojącego ponad prawem, z pomocnika kucharza stałeś się Diukiem. Podróżowałeś w czasie i przestrzeni. - Nakor uśmiechnął się po swojemu. - Widziałeś wiele światów... - Uśmiech znikł z twarzy Isalańczyka. - Patrick jest przestraszonym smarkaczem, ale ma paskudny charakter i armię, która wykona jego rozkazy. To bardzo niebezpieczne połączenie. - Może powinienem odwołać się do Króla? - Może - odparł Nakor - choć ja bym z tym poczekał. Pierwej rozmów się z Saaurami i przekonaj się, czy nie uda ci się ich namówić do opuszczenia naszych ziem. - Zechciałbyś może udać się ze mną? Masz niezwykły dar do wybierania najlepszego wyjścia z trudnych sytuacji. Nakor milczał przez chwilę, jakby się zastanawiał. - Zapobieżenie śmierci wielu istot - odezwał się na koniec - będzie dobrym uczynkiem. Owszem, pojadę z tobą. Ale przedtem poproszę cię o przysługę. - Jaką? - Chodź ze mną. Wyszli z izby. W odległym rogu sporej sali siedzieli Sho Pi i uczniowie pogrążeni w dyspucie. - Sho Pi! - zawołał Nakor. - Zechciej przypilnować dzieci. Ja zaraz wrócę. Poprowadził Puga ulicami ku twierdzy, ale przed wiodącym do zamku zwodzonym mostem i fosą skręcił w dół do spalonej części grodu. Kiedy dotarli do posterunku, zatrzymali ich dwaj ludzie w barwach baronii Darkmoor. - Stać! - rzekł jeden znużonym głosem. - Oto Pug - napuszył się Nakor - Diuk Stardock, w misji zleconej mu przez Księcia Krondoru. - Sir! - Gwardzista wyprężył się jak struna i sprezentował broń. Pug nie wiedział, czy kiedykolwiek wcześniej zetknął się z tym człowiekiem, ale każdy żołnierz w armiach zachodu znał jego reputację i wiedział, że od Arcymaga lepiej trzymać się z daleka. - Trzeba nam kilku więźniów - oznajmił Nakor. - Zaraz ściągnę strażników dla eskorty szlachetnych panów - zaproponował strażnik. - Nie trzeba. - Nakor zatrzymał go, podnosząc dłoń. - Sami potrafimy zadbać o swoje bezpieczeństwo. Skinieniem dłoni wezwał Puga i obaj minęli wartownika, zanim ten zdążył zaprotestować. - Nic nam nie grozi - zapewnił Arcymag, mijając służbiste. Wkroczyli do na poły spalonego i zarzuconego kamieniami z katapult kwartału, gdzie trzymano jeńców. Nakor znalazł spory głaz i zręcznie się nań wdrapał. - Potrzeba mi kilku robotników! - zawołał, posługując się novindyjskim. Kilku siedzących nieopodal spojrzało nań uważnie, nikt jednak nie podszedł bliżej. Nakor odczekał chwilę, a widząc daremność wysiłku, zlazł i zwrócił się do Puga: - Nic z tego nie będzie. Trzeba zrobić inaczej. Ruszył w głąb obozu, gdzie kłębili się jeńcy. Wszędzie kręcili się tu brudni i wychudzeni najemnicy, siedzący bezczynnie na ziemi. - Potrzeba mi cieślów, kołodziejów, i stolarzy! - zawołał Isalańczyk, stając pośrodku największej ciżby. - Kiedyś byłem cieślą - odezwał się jeden z jeńców - zanim pognali mnie do armii. - A potrafisz wygiąć koło? Zapytany kiwnął głową. - Potrafię też wytoczyć osie... - Chodź za mną. - A po co? - spytał mizernie wyglądający jeniec. Był brudny, miał siwe włosy i przekroczył już chyba pięćdziesiątkę. - A masz tu coś do roboty? U mnie dostaniesz lepsze jadło i zapłacę ci za pracę. - Zapłacicie mi? - zdumiał się dawny cieśla. - Jestem przecież jeńcem! - Już nie... o ile zechcesz u mnie pracować. Zrobię z ciebie kapłana Arch-Indar. - Kogo? - spytał kompletnie skołowany kołodziej. - Dobrej Pani - odpowiedział Nakor, jakby całe to wypytywanie zaczynało go drażnić. - A teraz chodź i nie gadaj. Taka sama lub bardzo podobna wymiana zdań powtórzyła się kilka razy i wkrótce Isalańczyk miał siedmiu potrzebnych mu rzemieślników. Ochotników było więcej, ale niewiele umieli. Kiedy wrócili do wartowników przy wyjściu, inicjatywę przejął Pug. - Zabieram tych ludzi ze sobą. Posiadają umiejętności potrzebne mi do wykonania rozkazów Księcia. - Milordzie... - odezwał się jeden ze strażników. - Zechciejcie wybaczyć, ale tak się nie godzi. Nie było rozkazu... - Całą odpowiedzialność biorę na siebie - zapewnił go Arcymag. - Działam z polecenia Księcia. Żołnierze spojrzeli na siebie, po czym wzruszyli ramionami. - Skoro tak - odezwał się starszy - to zabierajcie ich sobie, dokąd chcecie. Magowie poprowadzili jeńców w kierunku świątyni. Gdy się tam znaleźli, Nakor nabrał tchu w płuca. - Sho Pi! - wrzasnął nagląco. - Słucham, mistrzu? - Pierwszy z uczniów zjawił się jakby wyczarowany wrzaskiem Nakora. - Daj tym ludziom coś do zjedzenia i znajdź im jakąś czystą bieliznę. - Spojrzawszy na jeńców, pociągnął nosem, skrzywił się i dodał: - A przede wszystkim niech się wykąpią. - Twoja wola, mistrzu! - Sho Pi skłonił się. - A potem wyślij kogoś do Roo Avery z wiadomością, że robotnicy już nań czekają. - Robotnicy? - zdumiał się Pug. Nakor kiwnął głową. - Roo zamierza rozkręcić przedsiębiorstwo budowy wozów. .. jak tylko wrócimy do obozu i znajdziemy dlań drwali. - Drwali? - zdziwił się Pug. - Wyjaśnię ci wszystko po drodze - uśmiechnął się Isalańczyk. Słowa te Pug skwitował podobnym uśmiechem. - Poproszę o jeszcze jedną łaskę - odezwał się Nakor. - O jaką? - Bardzo proszę - mały frant zniżył głos - byś w tę podróż nie brał lady Mirandy. - Ona potrafi zadbać o siebie - żachnął się Pug. - Nie o nią się boję... niepokoi mnie jej temperament. Wyprawa może okazać się niebezpieczna, choć ryzyko jest niewielkie. Miranda nie lubi, jak ktoś grozi jej bliskim. - Nie sądzę, by mogła wywołać jeszcze jedną wojnę - stwierdził Pug - ale rozumiem, o co ci chodzi. - Milczał przez chwilę, a potem powiedział: - Poproszę ją chyba, by odwiedziła Tomasa i zobaczyła, jak się mają sprawy na północy. Niewiele wiemy o tym, co się dzieje w Crydee lub Elvandarze, a jeśli chcemy szybko odbić Ylith, wiadomości z Yabonu będą miały kluczowe znaczenie. - A czy ona potrafi się tam dostać? - Moja żona zna kilka „sztuczek”, których znajomość przydałaby się nam obu. Potrafi na przykład błyskawicznie przemieszczać się na duże odległości bez żadnych urządzeń czy wcześniej ustawionych portali. - A, to bardzo użyteczna umiejętność. - Przykro mi rzec, ale ty i ja - parsknął śmiechem Pug - będziemy musieli skorzystać z koni. Ja mógłbym polecieć, ale nie zdołałbym unieść ciebie. - Lepiej jechać konno, niż wlec się piechotą - rzekł Nakor, unosząc palec. Pug znów się roześmiał. - Posiadasz zaskakującą umiejętność dostrzegania jasnych stron w niemal każdej sytuacji. - Bo to się często przydaje - odparł Isalańczyk. - Powiadomię cię, jak będę gotów do podróży. Przygotowania zajmą mi ze dwa dni. - Kiedy tylko zechcesz - odparł Nakor i Arcymag wyszedł. Rozdział 8 PRZYGOTOWANIA Dash dał znak. Strażnicy z posterunku machnęli dłońmi i ponaglili, by nieznajomi podeszli bliżej. Dash, Gustaf i Talwin od trzech dni wędrowali drogą, nie napotkawszy nikogo, poza grupką ludzi wczoraj wieczorem. Wzięli ich za szukających łatwego łupu opryszków. Duko ściągnął swe pododdziały do Krondoru i wędrowcy nie natykali się na jego patrole, unikanie których jeszcze kilka tygodni temu sprawiało braciom tyle kłopotów. - Kto idzie? - spytał najbliżej stojący wartownik. - Dashel Jamison, Baron Królestwa - odpowiedział Dash. Usłyszawszy taką prezentację, Gustaf i Talwin wymienili lekko zdumione spojrzenia, ale nie odezwali się słowem. Wiedzieli, że od chwili, gdy trafili w ręce Szyderców, sprawy nie toczyły się zwykłym torem, o czym świadczył fakt, że Dash spędził sporo czasu z przywódcą opryszków. Wciąż jednak młody człowiek był dla nich tylko wodzem, którego protekcja miała im zapewnić ciepły posiłek, czyste łoże i perspektywę zatrudnienia. - Gar! - zawołał pierwszy żołnierz do drugiego. - Powiadom sierżanta. Drugi z żołnierzy ruszył biegiem ku odległym światłom obozu królewskich. Dash i jego towarzysze stali cierpliwie przed pierwszym z wartowników. Ten przez długą chwilę gapił się na nich, nie bardzo wiedząc, co począć, a potem spytał: - Sir, czy mógłbym... - O co chodzi? - uciął Dash. Było oczywiste, że wartownika dręczy ciekawość, jak doszło do tego, że jeden ze znaczniejszych panów królestwa pojawia się na posterunku pod wieczór, nadciągając od strony nieprzyjaciół w tak podejrzanej kompanii - ale ograniczył się do pytania: - Nie chcielibyście trochę wody? - A owszem, dziękuję - odpowiedział Dash. Wojak podał mu manierkę, z której młodzieniec pociągnął kilka łyków, a potem podał ją Gustafowi, ten zaś przekazał naczynie Talwinowi. - A teraz sobie usiądę - oznajmił Dash, schodząc na pobocze drogi. Towarzysze siedli w milczeniu obok niego, ignorując ciekawość wartownika. Nie czekali długo - z obozu królewskich nadjechali jeźdźcy, prowadzący ze sobą trzy luzaki. Dowodzący grupką sierżant zeskoczył z siodła, podał wodze swojego wierzchowca wartownikowi i zwrócił się do siedzących: - Który z waszmościów jest Baronem Dashelem? - Ja - odpowiedział Dash, wstając z ziemi. - Kapitan von Darkmoor zaprasza waści wraz z towarzyszami do siebie... Jest tu, niedaleko, na przyczółku. Przybysze w towarzystwie eskorty przejechali niecałą milę do obozu Erika. Kapitan czekał już na nich przed namiotem sztabowym. - Dash! - powitał gościa. - Twój ojciec rad będzie, gdy się dowie, że wróciłeś w jednym kawałku. - A co z moim bratem? - spytał młodzieniec, zsiadając z konia. - Pojawił się u nas gdzieś przed tygodniem. Razem z Owenem pospieszyli z wieściami do Księcia i twego ojca. Chodźże do środka. Erik polecił oficerowi na służbie, by ten znalazł miejsca dla Gustafa i Talwina, a gdy weszli do środka, oznajmił: - Niosą już tu ciepły posiłek. - Doskonale - odpowiedział Dash, opadając na polowy taboret, ustawiony obok stołu z mapą. Zerknąwszy na szkic sytuacyjny, spytał: - Szykujecie się do oblężenia Krondoru? - Może nie będzie trzeba - odpowiedział Erik, potrząsając głową. - Jeżeli się okaże, że propozycja, jaką przywiózł twój brat od wodza zamkniętych tam Novindyjczyków, nie jest jakimś wojennym fortelem... - Jaka znów propozycja? - Jimmy dał się złapać i został wypuszczony przez Duko na wolność... przywiózł też od tamtego propozycję dla Patricka. - Jaką propozycję? - Duko chce przejść na naszą stronę... - A już dałbym się nabrać - odpowiedział Dash. - Przez kilka dni sprawdzałem szczegóły. Tam, w Krondorze, odbudowują umocnienia tak szybko, jak się da. Tymczasem pojawił się ordynans z dwiema misami gorącego, niezbyt wyszukanego gulaszu, pachnącego jednak tak smakowicie, że młodzieńcowi ślinka napłynęła do ust. Zaraz potem dwaj inni żołnierze przynieśli chleb, ser oraz dwa antałki wina. Dash zabrał się do jedzenia, a gdy żołnierze wyszli, Erik poprosił: - Lepiej opowiedz mi o wszystkim, co widziałeś. Dash przełknął kilka kęsów i odetchnął głęboko. - Mnie też złapali ludzie Duko i zagonili do przymusowych robót. - A to ciekawe - stwierdził Erik. - Jimmy'ego złapano, kiedy przekradał się do miasta, ale jego wzięto na przesłuchanie. - Bo ja już byłem w mieście... - odpowiedział Dash. - I wyglądałem jak kanałowy szczurołap, musieli więc pomyśleć, że dość długo unikałem schwytania. Nie umiem tego dokładniej wyjaśnić, ale wydaje mi się, że to jedyne wytłumaczenie. Ale to, co tam robi Duko... mija się z logiką. Erik kiwnął głową. - Więc zagonili cię do roboty? Dash łyknął nieco wina. - Owszem... dopóki nie uciekłem z trzema innymi. Wślizgnęliśmy się do wylotu jednego z kanałów pod zewnętrznym murem i ruszyliśmy do miasta. I wtedy złapali nas Szydercy. - Więc złodzieje nadal władają krondorskimi podziemiami? - Nie nazwałbym ich „władcami”. Po prostu kryją się w miejscach, do których jeszcze nie dotarli ludzie Duko... i znają kilka bezpiecznych wyjść z miasta. Erik napił się wina. - Może się to okazać błogosławieństwem, jeśli trzeba będzie szturmować miasto - stwierdził po chwili. - Myślisz, że Duko poważnie myśli o przejściu na naszą stronę? - Nie mam pojęcia - odparł młody kapitan. - Tak sądzi twój brat. Przekonał Greylocka, a jak znam twego ojca, wespół zdołają przekonać Patricka. - No to będziemy mieli problem z Szydercami - mruknął Dash. - Co znowu? - Obiecałem im coś w rodzaju amnestii, jeśli pomogą nam dostać się do miasta podczas oblężenia. Erik potarł dłonią podbródek. - Wiesz... Krondor leży w gruzach, i to, co ktoś porabiał przed wojną, ma teraz niewielkie znaczenie. Chodzi mi o to, że głupio będzie wieszać kogoś za to, że dwa lata temu pozbawił kilku ludzi sakiewek, podczas gdy wybaczamy człowiekowi, który rok temu puścił z dymem połowę miasta. - Polityka - westchnął Dash. - Całe szczęście, że my dwaj nie musimy podejmować tej decyzji. - Nie byłbym tego taki pewien, przynajmniej w twoim wypadku. - Zmrużył oczy Erik. - Jestem pewien, że twój ojciec i Książę spytają cię o opinię. Dash rozsiadł się wygodniej i przeżuł kolejny kęs. - Mam pewien pomysł - rzekł. - Wybaczmy wszystko znajdującym się za murami. - Kiwnął widelcem, wskazując coś za swoimi plecami. - Nie żywię zbyt wielkich złudzeń, dotyczących moralności tych drani, a gdy idzie o Szyderców, mam ich jeszcze mniej... mimo tych wspaniałych, barwnych opowieści mojego dziadka. Większość Novindyjczyków podniesie otwarty bunt, gdy przyjdzie im pełnić zwykłą służbę garnizonową, a Szydercy zaczną rzezać mieszki i gardła na drugi dzień po ogłoszeniu królewskiego aktu łaski. - Dash potrząsnął głową i z trudem przełknął kolejny zbyt duży kęs. - Nie... dla mnie jedyna różnica w tym, że Szydercy pomogą nam dostać się do miasta, a Duko otworzy bramy, jest taka, iż ja będę musiał dotrzymać pewnej obietnicy... Erik uniósł brew. - A będą z tym trudności? - Tylko wtedy, gdy Szydercy uznają mnie za krzywoprzysięzcę i wydadzą na mnie wyrok śmierci. - Jeśli będę mógł w czymś pomóc... - zaczął Erik. - Nie omieszkam się do ciebie zwrócić - stwierdził Dash. - Choć myślę, że ojcu i Jimmy'emu uda się namówić Patricka, by postąpił właściwie. - Chcesz poczekać i zobaczyć, czy któryś się tu nie zjawi? Jeśli chcesz, wyślę im wiadomość, że żyjesz. A może wolisz udać się do Darkmoor? Młodzieniec ziewnął tak, że mógłby zawstydzić hipopotama. - W tej chwili chciałbym tylko położyć głowę na czymś, co jest bardziej miękkie od wiązki siana rzuconego na kamienie. Erik skwitował tę uwagę dość krzywym grymasem. - No, to możesz od razu ruszać dalej. Nie mamy tu materaców wypchanych gołębim puchem. - Wiem - rzekł Dash, odpychając się od stołu. - Tak tylko sobie głośno marzyłem... Jeśli nie ma nic lepszego, prześpię się na żołnierskim posłaniu. Podczas ostatnich trzech nocy spałem na gołej ziemi, owijając się tym wyświechtanym płaszczem. - Znajdziemy ci nieco lepszą odzież - oznajmił Erik. - Mamy zapasowe mundury i bieliznę... choć wiem, że nie lubisz uniformów. Dash wzruszył ramionami. - Jeżeli tylko nie znajdę w nich wszy czy pcheł, nie będę wybrzydzał na krój. - Zawsze możesz - roześmiał się Erik - okadzić nad ogniskiem te swoje szmaty... - Tak robią keshańscy żołnierze z psich legionów - skrzywił się Dash. - Owszem, słyszałem... niezły sposób, tylko potem twoje gacie przez kilka dni śmierdzą dymem. Wolę już mundur... a to możecie spalić. Erik parsknął śmiechem. - Możesz dostać dodatkowe posłanie i przespać się tutaj. Spróbuję cię nie obudzić, jak będę wracał z obchodu. – Podniósł jedną z klap namiotu. - Przed snem muszę coś sprawdzić... - Odwróciwszy się, zobaczył, że Dash leży już na posłaniu i chrapie snem sprawiedliwego. Wyszedł, zastanawiając się nad czekającymi go zadaniami... choć także nad tym, jak bardzo komplikowała się jego najbliższa przyszłość. Pomyślał też, że zastanawianie się nad tym, czy propozycja Duko nie jest podstępem, lepiej zostawić Diukowi i Księciu. On, jak zawsze, po prostu postara się jak najlepiej wykonać otrzymane rozkazy. Pug ściągnął wodze i dowódca eskorty okrzykiem zatrzymał swoich podwładnych. Żołnierze gnający im na spotkanie mieli na sobie czarne uniformy Krondorskich Szkarłatnych Orłów - jednostki stworzonej przez Calisa, poprzednika Erika. Na czele patrolu zobaczyli znajomą twarz, podczas ostatniej zimy często widywaną w Darkmoor. - Nakor! Imć Pug! - zagrzmiał Jadów Shati, porucznik dowodzący kompanią. - Co was tu sprowadza? - Dał znak i towarzyszący mu jeźdźcy również się zatrzymali. - Musimy zobaczyć się z kapitanem Subai, a potem zobaczymy, czy nie zdołamy uśmierzyć tej awantury z Saaurami - odpowiedział Pug. Z twarzy Jadowa nagle znikł zaraźliwy uśmiech. - Człowiecze, spytaj Nakora. Ścieraliśmy się już z Saaurami tam, za morzem. Są twardzi i szybcy. Trzeba trzech naszych, żeby położyć jednego z nich, chyba że mamy na sobie ciężkie zbroje. Jak sądzisz, Magu, po co Książę posłał tu Królewskich Kopijników? - Liczę na to, że uda mi się przekonać jaszczury, iż walka z nami nie jest potrzebna ani im, ani nam i stracą na tym obie strony. - Ha! To byłoby coś nowego. Wiem o nich dość, by stwierdzić, określenie „miłujący pokój” nie jest tym, jakie nasuwa się pierwsze, gdy myślę o Saaurach. - Obejrzał się przez ramię. - Jadąc jeszcze przez godzinę w tym kierunku, natkniecie się na nasz obóz. Ja z moimi wyruszamy na kilkudniowy patrol, ale może się spotkamy, gdy będziemy wracali. Jak tam ta twoja nowa religia? - Zerknął na Nakora. Mały Isalańczyk westchnął dramatycznie. - Jadów, niełatwo czynić dobro... Dobroduszny dawny sierżant parsknął śmiechem. - Masz talent do stwierdzania rzeczy oczywistych, mój mały. Jazda! - Machnął dłonią ku tkwiącym za nim żołnierzom. Mijając wojaków z Krondoru, kiwnięciem głowy odpowiedział na honory, jakie oddał mu dowódca eskorty. - Ruszajmy do kapitana - rzekł Pug. - Ruszajmy coś zjeść - odparł Nakor. - Raczyłem zgłodnieć! Pug parsknął śmiechem. - Ty zawsze jesteś głodny! - A wiesz... - stwierdził Nakor filozoficznie - przyszło mi do głowy, że to dziwne, iż... - Innym razem, przyjacielu - przerwał mu Pug. - Powiesz mi o tym innym razem. Nakor roześmiał się. - Ale to doprawdy dziwne... - Powiedziałem, innym razem - uciął Pug. - Niech ci będzie - zgodził się niepoprawny Isalańczyk. Do obozu kapitana Subai zbliżyli się już w milczeniu. Założono go na polanie u stóp wzgórz, wznoszących się dość stromo ku zachodowi. Pug dostrzegł, że za obozem droga wspina się na zbocza i doszedł do wniosku, że zachodnie rubieże forteczki są zabezpieczone przed możliwością napaści. Wrażenie to wzmagał rów z przedpiersiem, jaki wykopano na północnej rubieży obozu. Rozejrzawszy się dookoła, Arcymag zrozumiał, dlaczego to właśnie miejsce wybrano na kwaterę. Od południa było dość miejsca, by rozwinąć szyki, od północy teren wznosił się stromo ku wzgórzom, a na wschodzie była niemal pionowa skalna ściana i wrogie wojska nadciągające zza wzgórz zostałyby uwięzione w bardzo wąskim przejściu. Kilku łuczników mogłoby tu skutecznie odpierać natarcie całej armii. Do Puga i Nakora podbiegli żołnierze, by zająć się ich końmi. Ludzie ci nosili barwy Szkarłatnych Orłów i Krondorskich Tropicieli. Pug i Nakor zsiedli z koni i Arcymag spytał jednego z wojaków, gdzie znajduje się namiot kapitana Subai. Żołnierz wskazał mu spory namiot pośrodku obozu i Pug grzecznie podziękował. - Dziękuję, sierżancie - zwrócił się do podoficera dowodzącego eskortą. - Odpocznijcie, a rano wracajcie do swoich przełożonych. Poradzimy już sobie. Sierżant zasalutował, po czym odwrócił się do żołnierzy, aby ich ponaglić. Spytał jednego z górali, gdzie jego ludzie mogą zostawić konie. Kiedy żołnierz zaczął mu tłumaczyć, Pug i Nakor ruszyli do namiotu sztabowego. Podeszli bliżej i przed namiotem zobaczyli wyciągającego się w wygodnym fotelu samego dowódcę Tropicieli, choć początkowo Pug wziął go za leniwego wartownika. Subai oliwił skórzane części tłoczonego pancerza. Pug słyszał o tym, że Tropiciele sami zajmują się swoim oporządzeniem, nie zostawiając niczego obozowym kowalom, garbarzom ani zbrojmistrzom. Erik wspomniał też kiedyś Pugowi, że sami doskonale troszczą się o swoje konie, a na czym, jak na czym, ale na oporządzaniu koni Erik znał się wybornie. Subai podniósł wzrok i poznał Arcymaga. - Diuku Pug... - Wstał i zasalutował. - Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? - Instrukcjom Księcia, co przyznaję z niechęcią - odparł Pug. - Jakież to instrukcje? - spytał szczupły kapitan o siwych włosach i twarzy koloru dobrze wyprawionej skóry. - Mam dotrzeć na wschodnie równiny, a potem przemierzyć Grzmiące Stepy, znaleźć Saaurów i przekonać ich, by nas więcej nie niepokoili. Kapitan uniósł brew, co było najbardziej zbliżonym do dezaprobaty grymasem, jaki Pug kiedykolwiek widział u starego żołnierza. - W takim razie życzę szczęścia, milordzie. - Odłożył rynsztunek. - Czy będziecie potrzebowali jakiejkolwiek pomocy ze strony moich ludzi? - Przykro mi rzec, ale będę nalegał na to, byście przydzielili mi eskortę - odpowiedział Pug. - Książę uważa, że to konieczne. Kapitan uśmiechnął się lekko. - Słyszałem o was niejedno i niełatwo mi uwierzyć w to, że potrzebna wam eskorta. Ale nie okażemy nieposłuszeństwa woli Księcia. O świcie będzie na was czekała drużyna gotowa do wyjazdu. Aż do tej pory musicie zadowolić się naszą skromną gościnnością. Każę ludziom zwolnić dla was namiot i z waszym przyjacielem możecie z niego skorzystać. - Dziękuję. - Pug przyjął zaproszenie kapitana. - Dziś będziesz spał samotnie, przyjacielu - zwrócił się do Nakora - bo spędzę tę noc z żoną. - Zamierzasz wrócić do Darkmoor? - Ależ nie. Miranda jest na Wyspie Czarnoksiężnika i tam ją odwiedzę. Nakor uśmiechnął się szeroko. - Pamiętam, jak to jest, kiedy człowiek się zakocha. Co prawda było to bardzo dawno temu - dodał z westchnieniem. Pug wyjął tsurańską sferę teleportacyjną. - To już ostatnia. Muszę poprosić Mirandę, by mnie nauczyła, jak przenosić się z miejsca na miejsce bez pomocy tych urządzeń. - Rozejrzał się po okolicy, by dobrze sobie wszystko zapamiętać. Używanie tsurańskich sfer, gdy się nie znało dobrze miejsca przeznaczenia, oznaczało pewną śmierć. - Daj mi kilka minut na zapamiętanie położenia tego obozu, bym mógł powrócić tu rano. - Ależ nie krępuj się - odparł Isalańczyk z uśmiechem. - Ale uważaj i nie zepsuj urządzenia. Nauka przemieszczania się w przestrzeni zajmie ci trochę czasu, a nie sądzę, byś miał zamiar zaczynać dziś w nocy. - Pug zignorował uwagę Nakora i rozglądał się bacznie dookoła, zapamiętując charakterystyczne punkty. - Spokojnie tu, mości kapitanie? - spytał Nakor dowódcę Tropicieli. Subai kiwnął twierdząco głową. - Najeźdźcy zajęli północne wyloty przełęczy, ale nie próbują się przedrzeć na naszą stronę gór. Nasze patrole podchodzą czasami na odległość kilkuset kroków do ich pozycji, ale tamci robią tylko krótkie wypady i za daleko nas nie ścigają. Chyba zadowoliło ich to, co zajęli. - Niewątpliwie - mruknął Nakor. - Przed każdą kampanią trzeba zawsze zabezpieczyć własne pozycje. Subai znów kiwnął głową. - Gotów jestem się założyć, imć kapitanie, że znaleźliście kilka przejść przez góry, o jakich tamci nie mają pojęcia. - To prawda, choć większość z nich to ścieżki zdatne tylko dla kozic i pieszych. Istnieją jeden czy dwa szlaki, którymi można byłoby przerzucić kilka drużyn, żeby zrobiły zamieszanie po ich stronie, gdy ruszymy na północ, ale nie masz tam miejsca, skąd można byłoby rozpocząć większe natarcie. - Kapitan spojrzał ku zachodowi, jakby chciał przejrzeć góry, gdzie krył się nieprzyjaciel. - O tydzień drogi stąd, w linii prostej, leży Sarth. Gdybyśmy mogli się tam jakoś dostać i zająć opactwo górujące nad miastem, zdołalibyśmy stamtąd wyprowadzić atak wspierający nasze siły uderzające od południa i w ciągu kilku dni oczyścić rejon z najeźdźców... a tak, zajmie nam to parę tygodni. - Może znajdzie się jakiś sposób - odezwał się Nakor. - Co waść masz na myśli? - spytał kapitan. - Usiłuję sobie przypomnieć coś, co mi kiedyś opowiedział Diuk James. - Isalańczyk milczał przez chwilę, a potem spytał: - Trzeba mi wysłać wiadomość do Diuka Aruthy. Znajdzie się tu coś do pisania? - W moim namiocie - odparł Subai. - Doskonale. - Nakor ruszył do wnętrza. Subai obejrzał się, by zobaczyć, gdzie podział się Pug, ale już go nie dostrzegł. Miranda podniosła wzrok i zobaczyła stojącego nie opodal Puga. Podskoczyła, podbiegła doń i objęła męża ramionami. - Stęskniłam się za tobą. Pug czuł dokładnie to samo. Od zakończenia działań wojennych, to znaczy od sześciu miesięcy, przebywali razem, a dotarcie do górskiego obozu kapitana Subai zajęło mu tydzień. - Jak stoją sprawy? - spytał Pug, wypuszczając żonę z objęć. - Mniej więcej tak, jak je zostawiłeś. - odparła. – Gathis przykładnie prowadzi codzienne zajęcia na Wyspie, a Robert d'Lyes staje się doskonałym zarządcą. Przywrócił dawny plan zajęć i wykładów, który ty zupełnie zaniedbałeś. - A to świetnie - uśmiechnął się Pug. - Trzeba mi z nim porozmawiać, zanim stąd zniknę rano. Miranda pocałowała męża. - Nie przed kolacją. Przez kilka najbliższych godzin będziesz tylko mój. - Nie przed kolacją - zgodził się Pug. Kilka godzin spędzili więc razem, a potem poprosili, by podano im kolację. Kiedy zjedli, i służba zaczęła wynosić zastawę, przed drzwiami pojawił się Gathis. - Mistrzu Pug - powitał Arcymaga. Wysoki goblin zwracał się do wszystkich, od swego pana aż do najniżej postawionego ze sług, niezwykle poprawnie. Trzeba jednak powiedzieć, że na Wyspie Czarnoksiężnika wszystkie codzienne sprawy i usługi wykonywali adepci i uczniowie magii, rekrutujący się z najdalszych krańców Midkemii... a nawet z odległych światów. - Gathisie... - Pug lekko kiwnął głową. - Jak stoją sprawy? - O tym właśnie chciałem z wami pomówić. Obawiam się, że coś nam zginęło. - Co mianowicie? - Lepiej będzie, jeśli sami to zobaczycie... pani Miranda też powinna nam towarzyszyć. Małżonkowie spojrzeli na siebie, ale bez słowa - kiwnięciami głów - zgodzili się i poszli za Gathisem. Ten, obróciwszy się, wyprowadził ich na długi korytarz, oddzielający komnaty Puga od reszty pomieszczeń Villa Beata - co w starożytnej mowie Queg oznaczało Szczęśliwe Domostwo. Gathis poprowadził Puga i Mirandę przez łąkę. Kiedy dotarli do trawiastego zbocza, Arcymag natychmiast domyślił się, dokąd idą. Goblin machnął dłonią i w zboczu otworzył się wylot pieczary. Kiedy weszli do środka, Pug zobaczył niewielki ołtarz, na którym ustawiono posąg Sariga, zaginionego Boga Magii. Ujrzawszy posąg, Miranda otworzyła usta ze zdumienia. Kiedy ostatni raz widzieli to miejsce, rysy Sariga przypominały czarodziejce jej ojca, Macrosa Czarnego. - Posąg nie ma twarzy! - Nie inaczej, pani - stwierdził Gathis. - Przyszedłem tu przed kilkoma dniami i zobaczyłem to samo co wy teraz. - Co to znaczy? - zdumiała się Miranda. - Bogowie czekają - odpowiedział Pug. - Na co? - spytała, dotykając posągu. - Na to, by pojawił się ktoś, kto stanie się nowym wcieleniem Sariga na tym świecie - odparł cicho Arcymag. - To znaczy ty? - Nie. Kiedy bliski śmierci leżałem na polanie w Elvandarze, przemówiła do mnie Lims-Kragma i dano mi trzy możliwości do wyboru. Pierwszą była śmierć. - Spojrzał na czarodziejkę. - Nie mogłem się z tobą rozstać. Miranda uśmiechnęła się promiennie. - Drugą możliwość stanowiło wieczne życie, ceną zaś miało być oddanie się Sarigowi i zostanie jego awatarem. Miałem zastąpić twego ojca. - Nie sądzę, by mi się to spodobało. A trzecia z propozycji? - Czarodziejka spojrzała badawczo na męża. - Nie chciałbym o tym mówić - odpowiedział Pug. - Żądam odpowiedzi! - W głosie Mirandy zadźwięczała stal. - Kiedyś po prostu umrę. Miranda podeszła bliżej i stanęła pomiędzy Pugiem a posągiem. - Coś przede mną ukrywasz! Co takiego? - Tylko to, że pod koniec życia spotkają mnie pewne... przykrości. Czarodziejka zmrużyła powieki. - A do tej pory twoje życie było usłane różami? - Pomyślałem sobie mniej więcej to samo. Jeśli jakoś zdołaliśmy poradzić sobie z tym, co już nas spotkało, czegóż mamy się obawiać? - Czy to już wszystko? - Być może o czymś zapomniałem. - Arcymag wzruszył ramionami. - Zechciej sobie przypomnieć - dodał lekkim tonem - że byłem wtedy prawie martwy. - Przyszłość nie została jeszcze ustalona - odezwał się Gathis - choć niełatwo ją zmienić, bo pewne wydarzenia już się dokonały... Pug kiwnął głową, a Miranda spytała: - Nie mam pojęcia, co to znaczy. Co ukrywacie? - Tylko to - odpowiedział Pug - że w zamian za długie życie i daną mi wielką moc będę w końcu musiał zapłacić wysoką cenę. - To nie ulega wątpliwości - stwierdziła Miranda. - Każdy z nas ma jakąś cenę do spłacenia - rzekł filozoficznie Gathis. Pug postanowił zmienić temat. - Gathisie, od wielu wieków byłeś strażnikiem tej świątyni. Jak myślisz, co to wszystko znaczy? - Myślę, że zbliża się czas wielkich zmian, mistrzu Pug, i objawi się ktoś, kto wypełni próżnię, jaka powstała po śmierci Macrosa. - Chyba masz rację - odpowiedział Pug. - Może będzie to jeden z naszych uczniów. - Milczał przez chwilę, a potem stwierdził: - Ktoś trafi do tej świątyni. - Mistrzu... - odezwał się Gathis. - Utkałem misterny, ale bardzo potężny czar, by ją ukryć. - Wiem - przyznał Pug. - Żyłem na tej wyspie kilka dziesiątków lat i nawet się nie domyślałem, że coś takiego tu istnieje, ale ktoś, komu przeznaczono zostać wcieleniem Sariga, niechybnie odnajdzie to miejsce. Gathis zastanawiał się przez chwilę, a potem stwierdził: - Nie jest to niemożliwe... - Będziemy czekać na ten dzień. Tymczasem - zwrócił się do Mirandy - wracajmy do domu. Chcę zobaczyć, jakim torem toczą się tu sprawy, a potem muszę odpocząć, aby rankiem wrócić do obozu kapitana Subai. Kiedy wracali do domu, na środkowym dziedzińcu natknęli się na gromadkę uczniów, którzy rozsiadłszy się wokół fontanny, odpoczywali, radując się wieczornym spokojem. Na widok Puga wszyscy wstali z szacunkiem. Nie wstała jedynie Śpiewaczka Ognia Brunangee, której dolna, wężowata część ciała nie pozwalała na nic więcej niż tylko lekkie uniesienie ludzkiego torsu i pochylenie go w pokłonie. Pug pozdrowił wszystkich skinieniem dłoni i uczniowie na powrót usiedli. - Pug! - odezwał się Robert d'Lyes. - Jak miło znów was tu widzieć. - Jak ci się spodobała nasza wysepka? - spytał Pug. Wespół z Mirandą sprowadzili młodego maga na Wyspę jeszcze w zimie. Robert zrezygnował z funkcji członka Rady w Stardock i nie bardzo miał gdzie się podziać. Patrick nie miał chyba ochoty na zatrudnienie dworskiego czarodzieja i Pug postanowił zaprosić młodego maga na Wyspę. - Cudowne miejsce! - odparł z zapałem Robert. - O swojej sztuce dowiedziałem się tu więcej podczas dwu miesięcy niż przez dwa ostatnie lata w Akademii! Miranda i Pug spojrzeli na siebie. - Owszem, takie wyznanie w twoich ustach ma swoją wagę. - Skinieniem dłoni zaprosił Gathisa i Mirandę, by siedli na pobliskiej ławie. - Byłeś najmłodszym członkiem Rady... i pochłaniałeś wiedzę szybciej niż jakikolwiek inny uczeń w historii Stardock. A tu idzie ci jeszcze lepiej? Na twarzy Roberta pojawił się uśmiech. Naśladując Puga, zapuścił brodę. Arcymagowi nie pochlebiało to, ale postanowił tego nie komentować. - To zdumiewające. A najwspanialsze z tego wszystkiego jest to, że od magów z innych światów uczę się rzeczy, o jakich nie śniło się Chalmesowi i Kaliedowi. To już Puga w istocie zaintrygowało. - Doprawdy? A mógłbyś nam coś zademonstrować? Robert kiwnął głową. Jego młodzieńczy zapał był aż nadto widoczny. - Takkek pokazał mi coś, co ćwiczę już od kilku dni - rzekł, zwracając się do Śpiewaczki Ognia. Odszedł na bok i zaczął nucić jakąś pieśń. Słowa były ciche, na poły szeptane, ale niewątpliwie melodyjne. Nie rozumieli, co śpiewał. Słowa uciekały, ledwie się pojawiły w świadomości słuchaczy, jakby były przeciwne rozumowi. Dostrzegali w nich jednak pewien rytm, na poły hipnotyczny, który kazał Pugowi spojrzeć uważniej na innych uczniów. Siedzieli i pilnie słuchali... a Robert śpiewał. I nagle w powietrzu - w odległości może stopy od twarzy d'Lyesa - pojawił się niewielki płomyczek. Migotał i tańczył na wietrze, a po chwili zgasł. Robert odetchnął, zmęczony, lecz zadowolony. - Zaczynam dopiero rozumieć to, co pokazał mi Takkek, ależ czasem... - Jestem pod wrażeniem - stwierdził Pug. - Wedle nazewnictwa używanego przez Tsurańskie Zgromadzenie, to Magia Niższej Ścieżki... ale dla ciebie powinna być niedostępna. Robert parsknął śmiechem. - Jestem przekonany, że Nakor miał rację: nie masz żadnej magii, są tylko sztuczki, a wszystkiego można się nauczyć, jeśli tylko otworzymy nasze umysły i pozbędziemy się uprzedzeń. - Bawcie się więc - odparł Pug, wstając - tylko nie podpalcie domu. Ja i Miranda zostawiamy was tu samych. I jeszcze jedno, Robercie... - zwrócił się do ucznia. - Słucham, Mistrzu... - Gathis powiedział, że podczas mojej nieobecności godnie mnie tu zastępowałeś. Chcę, byś robił to dalej, jeśli łaska... - To dla mnie zaszczyt, sir - odparł młody mag. Pug i Miranda wrócili do swoich komnat. - To rzeczywiście niezwykłe - stwierdził Arcymag, otwierając drzwi. Miranda parsknęła śmiechem i żartobliwie popchnęła męża do środka. - Teraz ja ci pokażę coś niezwykłego - odparła z uśmiechem. I zamknęła drzwi. *** Nagłe pojawienie się Puga Nakor skwitował kiwnięciem głowy. Ale żołnierz, który niósł wiązkę drewnianych szczap, upuścił je z wrażenia na ziemię, kiedy tuż przed nim - jakby z nicości - wyłonił się mężczyzna w czarnej szacie. - Witaj! - zawołał uradowany Isalańczyk. Niedaleko od nich stał kapitan Subai, rozmawiający z jakimś człowiekiem w czarnej opończy Szkarłatnych Orłów. W okolicy można było też dostrzec kilku Tropicieli, ale w sumie żołnierzy kręciło się niewielu. Pug wiedział, że niemal wszyscy znajdują się w tej chwili w górach na zachodzie, gdzie obserwują ruchy nieprzyjaciół, a Fadawah nie zdoła bez ich wiedzy przesunąć choćby niewielkiego oddziału. Tropiciele słynęli ze swoich umiejętności wyszukiwania śladów, ukrywania się i bezszelestnego przemieszczania się z miejsca na miejsce. W znajomości leśnego kunsztu mogli im jedynie sprostać keshańscy Imperialni Przewodnicy i Zwiadowcy z Wolnych Miast Natalu. Lepsze zaś od nich były jedynie elfy. - Waszą eskortę poprowadzi porucznik Gunderson - stwierdził Subai. Eskortę stanowiło dwunastu wybranych przez kapitana ludzi. Jeden z nich, wedle oceny Arcymaga będący szperaczem, wyruszył od razu, podczas gdy pozostali poczekali, aż Nakor i Pug dosiądą koni. - Rad jestem, że on odjeżdża - zwrócił się Subai do Puga, wskazując podbródkiem Isalańczyka. - Nie umiem rzec, czym mnie bardziej irytował, nieustannymi kazaniami o naturze „dobra” czy niezwykłym wprost szczęściem do kart. Pug parsknął śmiechem. - Mógłbym się pokusić o próbę odgadnięcia, co było bardziej denerwujące. - Zapakowaliśmy wam zapasy na dwa tygodnie - stwierdził Subai. - Aż tyle czasu mi nie trzeba, znajdę ich szybciej - rzeki Pug, podkasując szatę, by mu nie przeszkadzała podczas dosiadania konia. - Baczcie tylko, by oni pierwej nie znaleźli was. Z tego, co mi meldowano, nadciągają z głębi stepów szybciej od wiatru i uderzają, zanim cokolwiek człek usłyszy. - Ja już miewałem z nimi do czynienia - zaperzył się Nakor. - I można ich usłyszeć. Subai uśmiechnął się, rad z tego, że udało mu się zirytować nabożnego przecherę, a Pug zapytał: - Macie jeszcze jakieś rady? - Owszem, nie dajcie się zabić - odparł kapitan już bez uśmiechu. - Nie mamy tego w planach - odparł Arcymag. Kiwnięciem głowy odpowiedział na salut oficera i zaraz potem padł rozkaz ruszenia w drogę. - Rozmawiałem z kapitanem o pewnych przejściach przez góry - oznajmił Nakor. - Jak tylko skończymy z tymi głupstwami, musimy wrócić do Darkmoor i znaleźć Greylocka albo Erika. Mam plan, dzięki któremu będziemy mogli szybciej położyć kres tej wojnie. - Opowiedz mi - rzekł Pug, odwracając się do towarzysza. Nakor zarysował mu cały plan, gdy zjeżdżali z gór wąską przełęczą ku leżącym niżej lasom. Jechali przez pięć dni. Gdyby nie to, że raz spostrzegli z dala grupkę jeźdźców, którzy szybko pierzchli na ich widok, można by rzec, że nic się nie wydarzyło. Dwa dni wcześniej zjechali ze wzgórz i teraz przemierzali porośnięte trawami równiny, kierując się ku południowym rubieżom Piekielnych Stepów. Był to szeroki na pięć mil odstęp pomiędzy dwoma łańcuchami pagórków. Kiedy znaleźli się nie opodal resztek rozległego obozowiska, dowodzący eskortą porucznik zatrzymał konie. - To był nasz obóz rezerwowy... drewniane palisady na szczycie wykopu z przedpiersiem, zwodzone wrota, wieżyczki dla łuczników na rogach i nad bramą. Zdobyli go i zabili wszystkich, których tu zastali. - Skinął dłonią. - Na wszystkie pale, zaczynając od tego miejsca, ponabijali obcięte głowy naszych... - Tu się rozstaniemy, poruczniku - oznajmił Pug. - Myślałem - żachnął się młody oficer - że mamy was eskortować, dopóki nie natkniemy się na Saaurów. - Przypuszczenie poprawne, ale błędne - odparł Arcymag. - Mówiąc szczerze - dodał Nakor - sami potrafimy o siebie zadbać, a zatrzymanie was skomplikuje sprawy, bo będziemy musieli dodatkowo strzec waszego bezpieczeństwa. - Czy wolno mi więc spytać, po co nas aż tu wlekliście? - Jeśli już musicie wiedzieć... nie miałem ochoty na spory z waszym kapitanem - rzekł szorstko Pug. - A czy możemy tu na was poczekać? - Nie zawracajcie sobie tym głowy - stwierdził Arcymag. - Jeżeli nie zostanę zabity, wrócę do Darkmoor znacznie szybciej od was. Reputacja Arcymaga była dobrze znana wśród żołnierzy, na dodatek zaś Pug był Diukiem, więc młody oficer, nawet jeżeli miał jakieś zastrzeżenia, zatrzymał je dla siebie. Zasalutował tylko i rzekł: - Jak wola, milordzie. Życzę bezpiecznej podróży. - I wzajemnie - odparł Pug. - No to ruszajmy - zaproponował Nakor. Pug kiwnął głową i spiął ostrogami końskie boki. Nie przejechali nawet mili. - Słyszysz? - spytał Nakor. - Owszem. Z oddali doleciał ich niosący się niczym grzmot nad równinami tętent końskich kopyt. Pug znał ze słyszenia, a Nakor widział na własne oczy te rumaki, dwakroć większe niż rosłe kawaleryjskie konie, na których jechali. Wkrótce w oddali ujrzeli chmury kurzu. Pug odwrócił się, by zobaczyć, gdzie są królewscy jeźdźcy. Z satysfakcją odnotował, że prawie ich nie widać. - Poczekajmy tutaj - zaproponował Nakor. Pug kiwnął głową. - Wkrótce tu będą. Rzeczywiście, niedługo potem na tle kłębów kurzu ujrzeli sylwetki jeźdźców. Nadciągali Saaurowie. Rozdział 9 NEGOCJACJE Jimmy pomachał dłonią. Wjeżdżający na dziedziniec zamku Darkmoor Dash w ten sam sposób odpowiedział na pozdrowienie brata. Spędziwszy noc w towarzystwie Erika, wziął wypoczętego konia i ruszył na dwór Księcia. Spieszyło mu się, więc zmieniał wierzchowce niczym umyślny goniec. Teraz zeskoczył z siodła, podał wodze stajennemu i uścisnął brata. - Myślałem już, że nasze rozstanie nieco się... przeciągnie. Jimmy uśmiechnął się lekko. - Też się tego bałem. Ale wydaje się, że losy sprzyjają braciom Jamison. - Nie za bardzo - stwierdził Dash. - Uciekłem z przymusowych robót tylko po to, by wpaść w łapy Szyderców. - Chodź, opowiesz mi o tym przy kąpieli. Ojciec jest u Księcia. Bardzo im się spieszy, by się z tobą zobaczyć, choć przedtem powinieneś się nieco... odświeżyć. Wygląda na to, że nie będziesz im musiał opowiadać o wszystkim, czego się dowiedziałeś o obronności Krondoru, bo chyba dogadamy się z tym Duko. - Mówił mi o tym Erik. - Dash rozejrzał się dookoła. - Ale nie widzę oddziałów gotowych do wymarszu i rozwianych sztandarów, nie słyszę też warkotu bębnów i ryku trąb. - Cóż... - Twarz Jimmy'ego sposępniała. - Wymarsz nieco się opóźni. - Opóźni? - zdumiał się Dash. - A już myślałem, że Patrick pogna do Krondoru tak spieszno, że sobie nogi połamie. Im szybciej zajmiemy miasto, tym szybciej będziemy mogli ruszyć na Sarth i zająć się odbijaniem Brzegów Morza Goryczy i Yabonu. - Pojawiły się... inne możliwości. - Jimmy pociągnął brata za ramię. - No chodź. Opowiem ci wszystko przy kąpieli. Dash westchnął i ruszył za bratem. Dash prychnął, gdy Jimmy po raz kolejny oblał go gorącą wodą z cebrzyka. - I wtedy cię wypuścił? - Owszem - odparł Dash - ale nie sądzę, bym to zawdzięczał jego poczuciu więzów rodzinnych. W sumie cała ta jego szajka do dość nędzna banda. Podejrzewam, iż po prostu doszedł do wniosku, że jeśli mnie zabiją, sprowadzą na siebie mnóstwo kłopotów, a jak mnie wypuszczą, to mogą coś na tym zyskać. - Cóż... jeśli ten Duko nie okaże się ojcem łgarzy, to może nie będziemy potrzebowali pomocy Szyderców, aby odzyskać miasto. - Głosuję za. Widziałem już dość krwi, by do końca życia nie włożyć do gęby nawet kęsa kaszanki. Jimmy odstawił cebrzyk i podał ręcznik wychodzącemu z wanny Dashowi. Sługa położył bieliznę na łóżku i wyszedł, zostawiając braci samych. Dash wytarł się do sucha. - To cię gnębi? - Masz na myśli zabijanie? - upewnił się Jimmy. Dash kiwnął głową. - Ostatnio tak. Kiedy dziadek opowiadał o wyczynach swoich i Aruthy, zabijanie było czymś, co się robiło... z wrogiem. W jego opowieściach nie czuło się smrodu trupów. - Z wyjątkiem tej opowieści o ożywieńcach w burdelu. - Dash parsknął śmiechem. - Do dzisiejszego dnia nie wiem, czy mam w to uwierzyć, czy nie. Pomyśleć tylko... musieli spalić dom, by pozbyć się tych stworów. Przez chwilę Jimmy dzielił z bratem wesołość, ale potem spoważniał. - Wziąwszy pod uwagę to, cośmy widzieli podczas ostatnich dwu lat, będę ostatnim z ludzi, który zarzuci dziadkowi kłamstwo. Dash kiwnął głową. - Czy zastanawiałeś się kiedy, dlaczego to robimy? - Niemal codziennie - przyznał Jimmy. - No i co wymyśliłeś? - spytał Dash, wciągając koszulę. - Ponieważ wymaga tego od nas obowiązek. Dash wsunął nogi w spodnie. - Obowiązek? - spytał, sięgając po buty i siadając na łożu, by móc je wzuć na stopy. - Te nie są tak dobre jak tamte, które straciłem w Krondorze. - To druga z twoich najlepszych par butów, jakie przywiozłeś ze sobą z Rillanonu. Sam sprawdziłem twoją garderobę. Dash kiwnął głową. - Tak czy owak - powiedział - dziadek nieustannie mówił o obowiązku, ale ja osobiście widziałem miejsca, gdzie dorastał, i nie mam pojęcia, skąd mu się wzięły te pomysły. - Jak to, skąd mu się wzięły... - żachnął się Jimmy. - Nie jestem pewien, czy cię rozumiem. - Mam na myśli jego głęboką i niezachwianą lojalność wobec Królestwa. Sądząc z tego, com widział u Szyderców, ty i ja równie dobrze moglibyśmy służyć Sung. - Nigdy nie uważałem, by celibat dał się jakoś pogodzić ze zdrowym rozsądkiem - stwierdził Jimmy. - No właśnie. A dziadek wpoił ojcu poczucie służby narodowi tak, jakby to była religia... i to zanim przyszliśmy na świat. Zastanawiam się, co lub kto skierował dziadka na tę drogę. Jimmy spojrzał na brata, który właśnie skończył się ubierać. - To ciekawe. Może ojciec mógłby ci pomóc. Podejrzewam, że jeśli te wszystkie opowiadane nam historie były prawdziwe, a życie wśród Szyderców było tak mało pociągające, jak to widziałem, dziadek mógł się kierować poczuciem głębokiej wdzięczności. Dash zerknął w lustro i stwierdził, że może pokazać się Księciu. - Nie sądzę, by tak było. Wydaje mi się, że chodzi o coś ważniejszego niż wdzięczność. - Spojrzał na Jimmy'ego. - Czy byłbyś w stanie wyobrazić sobie coś, co mogłoby zachwiać twoją lojalnością wobec Korony? Jimmy zatrzymał się w pół kroku. Koncept był dlań zbyt obcy, by mógł go przyjąć. - Masz na myśli zdradę? - Przystanął na chwilę. - Nie... nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Może miłość... - Potrząsnął głową. - Nie. Nie mógłbym pokochać kobiety, która starałaby się obrócić mnie przeciwko czemuś, co mi bliskie. - Skoro już się zgadało o kobietach... czy mi się zdawało, czy w rzeczy samej widziałem tu pazia w barwach Silden? - Owszem, widziałeś - odparł Jimmy z uśmiechem. - A Francine przyjechała z ojcem? Jimmy kiwnął głową. - Przyjechała. - I jak przedtem ma cię na oku? Uśmiech Jimmy'ego jeszcze się rozjaśnił. - Mam taką nadzieję. - Parsknął śmiechem. - Jutro zjemy obiad. Wiesz, tak się zmieniła, że z trudem byś ją poznał. Dash otworzył drzwi. - O ile mnie pamięć nie myli, była dość natarczywa i regularnie cię lała. - Nie - odparł Jimmy, przestępując przez próg. - To ciebie lała. Ja byłem dla niej za duży. We mnie się kochała, jakby ś się pytał. - No dobrze - uciął Dash. - Ale czy coś z tego będzie? - Mówiąc poważnie, nie wiem - odparł Jimmy, ruszając wzdłuż korytarza za bratem. - Podejrzewam, że ani ja, ani ona nie będziemy mieli w tej sprawie nic do powiedzenia. - Patrick? - Dlatego się ociągam. Ostatnio zresztą wielu Diuków ciągnie na Darkmoor... jak niedźwiedzie do miodu. - I wszyscy mają córki na wydaniu? Bracia skręcili za róg korytarza, mijając gwardzistów stojących na posterunkach. - Myślę, że wobec perspektywy wojny, Król chciałby zobaczyć dziedzica korony... - stwierdził Jimmy. - Przekleństwo bliźniaków - sarknął, kiedy obaj wstępowali na schody wiodące do sali, gdzie spodziewali się znaleźć Patricka. - Obaj wiemy, że Erland nigdy nie wystąpi przeciwko swemu bratu, ale jest wielu, którzy gotowi są złączyć swój los z losem synów Erlanda, gdyby jeden z nich zgłosił pretensje do tronu. Jeżeli Patrick się nie ożeni i nie spłodzi syna... - Jimmy nie dokończył, gdyż w tym momencie stanęli w drzwiach sali audiencyjnej. Od czasu odwilży do Darkmoor zewsząd ściągała szlachta i skromna audiencyjna sala prowincjonalnej niegdyś baronii była teraz mocno zatłoczona. - Trzeba nam szybko odzyskać Krondor - mruknął Dash - bo inaczej nie będziemy mieli gdzie pomieścić tej tłuszczy. - Sza! - syknął Jimmy, wskazując na ojca stojącego nieopodal Księcia. Bracia znaleźli się na najbardziej uroczystej audiencji od czasu wycofania się do Darkmoor. Patrick włożył swój szkarłatny, podbity sobolami płaszcz, a skronie ozdobił złotą książęcą obręczą. Arutha też odział się formalnie w czarną kurtę ze złotymi wyłogami, amarantowe spodnie, a na piersi zawiesił urzędowy łańcuch z pieczęcią Diuka. U boku miał miecz, który kiedyś nosił jego imiennik, a teraz, na co dzień, piastował Erik von Darkmoor. Bracia cierpliwie czekali w głębi sali, aż Książę upora się z bieżącymi sprawami. - Szlachetni panowie, szlachetne panie, audiencja skończona - oznajmił wreszcie paź. Patrick wstał i wszystkie głowy pochyliły się w głębokim ukłonie. Gdy Książę odszedł, Arutha skinął dłonią na swoich synów, prosząc, by doń podeszli. Bracia przepchnęli się przez tłum, a gdy stanęli obok tronowego podestu, Diuk serdecznie uściskał młodszego z synów. - Nie umiem wyrazić, jak bardzo jestem rad, że cię widzę. - Umiesz, umiesz - stęknął Dash. - Chodź, musisz opowiedzieć Księciu o wszystkim, co widziałeś w Krondorze - rzekł Arutha. I Dash ruszył za ojcem i bratem do prywatnych komnat Księcia. - Jak sądzisz, kiedy im się to znudzi? - spytał Nakor. - Może wtedy, jak im zabraknie strzał - odparł Pug. Kiedy jaszczury ruszyły na nich z opuszczonymi lancami i stało się jasne, że nie zamierzają z nimi o niczym rozprawiać, Pug wzniósł wokół magiczną barierę. Atakujący byli młodymi wojownikami, żądnymi krwi. Kiedy lance uderzyły o niewidzialną barierę, kilka z nich poszło w drzazgi, a odłamki poraniły wielu jeźdźców, którzy wyfrunęli z siodeł. Podczas paru następnych godzin jaszczury okrążały dwu wysłanników i zasypywały ich deszczem strzał z odległości kilkunastu kroków. Cała ta sytuacja bawiła Nakora, choć Pugowi nie podobało się to, że usiłowano ich zabić, nie podejmując żadnych prób rozpoczęcia rozmów. Obaj w końcu wyglądali na dwu niegroźnych, samotnych podróżników. Ich konie wpadły w panikę na widok ogromnych rumaków, z grzmotem kopyt gnających ku nim. Przed ustawieniem bariery Pug pozwolił, by oba wierzchowce uciekły, ale teraz - poniewczasie - pożałował tej decyzji. Pozbawili się w ten sposób zapasów wody i pożywienia, jakie mieli w jukach. Zostały im tylko pozornie niewyczerpane zasoby sławnych już tu i ówdzie pomarańczy Nakora. Isalańczyk właśnie wyciągnął jedną z wora, zdarł z niej skórkę i wgryzł się w miąższ. - Ty też chcesz? - spytał Arcymaga. - Nie, dziękuję, może później - odpowiedział Pug. - To zaklęcie osłonowe skutecznie ich powstrzymuje, nie da się jednak ukryć, że jego utrzymanie kosztuje mnie nieco energii. - Dobrze, że nie ma wśród nich magów, prawda? - No... wtedy sprawy mogłyby się nieco skomplikować. Nakor zmrużył oczy i wpatrzył się w dal. - Niedługo przyjdzie ci na to czekać. - I wskazał coś na horyzoncie, daleko za rozjuszonymi jeźdźcami, którzy zasypywali ich gradem strzał. Widać tam było drugą grupę nieprzyjaciół, gnających ku nim na złamanie karku. Przyjrzawszy się powiewającym na przedzie proporcom, Pug doszedł do wniosku, że nadciąga ktoś ważny, kto postanowił z bliska przyjrzeć się zawierusze. - Jak ci powiem, żebyś biegł - zwrócił się do Nakora - to nie zwlekaj. - Jak trzeba, to potrafię wyprzedzić antylopę - zapewnił go mały Isalańczyk. Kiedy przybysze podjechali dość blisko, młódź rozluźniła szyk i przerwała ostrzał, pozwalając kilkunastu starszym zbadać przyczynę zamieszania. Pug natychmiast poznał przywódcę. Był nim Jatuk, Sha-shahan pozostałych na Midkemii Saaurów. W szeregach młodych wojowników zapadła cisza, wódz zaś zatrzymał swego konia, zeskoczył zeń i podszedł, zatrzymując się kilka cali od niewidzialnej bariery. - Dlaczego ludzie przyszli niepokoić Saaurów? - zapytał grzmiącym głosem. Pug spojrzał na Nakora, który wzruszył ramionami. - A ty, dlaczego wypowiedziałeś nam wojnę, Jatuku, Sha-shahanie wszystkich Saaurów? - odpowiedział Arcymag pytaniem na pytanie. - Nie wojuję z wami, człowieku w czerni. - Trzystu martwych żołnierzy mojego Króla mogłoby temu zaprzeczyć - stwierdził Pug. - O ile w ogóle mogliby z kimkolwiek się spierać - dodał Nakor. - Nie chcieli stąd odejść - odpowiedział Jatuk. - Powiedziano im, że rościmy sobie prawa do tych stepów i nie ścierpimy tu obcych. - Czy jeśli opuszczę tę barierę, porozmawiasz ze mną? - spytał Pug. Jatuk skinął głową. - Rozbijamy tu obóz! - zagrzmiał i natychmiast pół setki jeźdźców otaczających dwu ludzi zsiadło z koni i zajęło się organizacją obozowiska. Kilkunastu odprowadziło wierzchowce na bok i zaczęło wbijać w ziemię paliki ograniczające pastwisko, inni rozpoczęli kopanie wykładanych po brzegach kamieniami jam, w których miały zapłonąć ogniska. Jeszcze inni ruszyli konno ku pobliskiemu strumieniowi, by w gurdach przywieźć wodę. - Pamiętam cię, człowieku w czerni - stwierdził Jatuk, gdy Pug opuścił barierę. - To ty przyniosłeś mi wieści o zdradzie Pantathian od umierającego Hanama. Będę rozmawiał z tobą o zawieszeniu broni, a gdy skończymy, pozwolę ci odejść wolno. - A ja? - spytał Nakor. Jatuk zbył jego pytanie machnięciem dłoni. Podszedłszy do swego konia, trzymanego przez któregoś z podwładnych, skinieniem ręki wskazał, że chce, by mu podano jego podróżny wór. Wojownik natychmiast jedną ręką podał wodzowi biesagi, które krzepki człowiek udźwignąłby z najwyższym trudem. Pug po raz kolejny poczuł się niemal fizycznie przygnieciony rozmiarami jaszczurów. Przeciętny wojownik liczył sobie dwanaście stóp wzrostu, choć widywał i wyższych. Wierzchowce osiągały w kłębie dwadzieścia pięć piędzi, wobec siedemnastu lub osiemnastu, jakimi mogły poszczycić się najcięższe midkemiańskie rumaki bojowe. Niemałe wrażenie zrobiła też na Arcymagu efektywność, jaką stepowi jeźdźcy popisali się przy rozbijaniu obozu. I wtedy przypomniał sobie, że Saaurowie byli pierwotnie ludem koczowniczym i mimo wznoszenia na swoim rodzimym świecie, Shili, wielkich miast, w głębi serc pozostali nomadami. Większość z nich zresztą wędrowała nieustannie w wielkich hordach po rozległych trawiastych równinach Shili. Setki tysięcy wojowników wraz z rodzinami i trzodą przemierzało bezkresne stepy. Wszystkiemu położyła kres napaść demonów. W gruzach legła wielka cywilizacja. Z milionowej rzeszy wojowników, którzy w jej rozkwicie władali stepami, na Midkemii przetrwało mniej niż dziesięć tysięcy. Pug przypuszczał, że powodem niemal całkowitego wytrzebienia rasy były nieustannie prowadzone od lat wojny, ale jeśli wojnom nie położy się kresu, wszystkich czekał ponury koniec. Tymczasem rozniecono ognisko i Jatuk szerokim gestem zaprosił Puga i Nakora, by zajęli przy nim miejsca. Twarz jaszczura była zaskakująco wyrazista i Arcymag szybko odkrył, że im dłużej przygląda się Saaurom, tym łatwiej mu dostrzec indywidualne różnice. Jeden z wojowników przyjął na siebie rolę sługi wodza, podając mu w drewnianej misie wodę do odświeżenia. Jatuk umył twarz i dłonie, a na koniec wilgotnym ręcznikiem przetarł kark. To ostatnie dodało ducha Arcymagowi, jako że ludzie podczas upału robili to samo - i był to u jaszczurów najbardziej ludzki gest i upodobanie, nie licząc oczywiście ich gotowości do przelewu krwi. Wędrując poprzez Shilę w towarzystwie demona opanowanego przez ducha ostatniego Mistrza Wiedzy Saaurów, Hanama, Pug wiele dowiedział się o tamtym świecie, zamieszkujących go plemionach i ich historii. Wątpił, czy na Midkemii ludzie i jaszczury kiedykolwiek zdołają się zaprzyjaźnić, wiedział jednak, że przy odrobinie wysiłku mogą zacząć się szanować, zostawiając jedni drugich w spokoju, jak to się działo w przypadku ludzi i elfów, czy ludzi i krasnoludów. Wiedział też, że ludzkości nie jest potrzebny kolejny nieprzyjaciel w rodzaju moredhelów, trollów czy goblinów - a już na pewno nie tak potężny i zdeterminowany jak Saaur. - Głowy tych, co nie chcieli opuścić naszych stepów, umieściliśmy na palach - oznajmił Jatuk. - Ale wyście zignorowali ostrzeżenie, by nas nie szukać. Mamy was już dość, człowieku w czerni. Na tym świecie nie zaznaliśmy niczego prócz śmierci i zniszczenia. - Wódz skinął dłonią ku północy i wschodowi, w kierunku Piekielnych Stepów. - To kraj, jaki znamy i rozumiemy. Pofałdowane równiny i woda. Tu dobrze będzie się chowało bydło, które zdobyliśmy. - Ale to nie jest wasza ziemia - stwierdził Pug. - I nie nasz świat - odciął się Jatuk z goryczą. - Musimy brać, co los dał. - Spojrzał na południe. - Ludzie zamieszkujący Królestwo wiele wycierpieli i rozumiemy już, że nie sprowadzili nas tutaj. Ale nie mamy jak wrócić do domu... a nawet gdybyśmy zdołali jakoś to zrobić, co byśmy tam znaleźli, człowieku w czerni? - Wypalony, jałowy ląd, po którym grasują hordy wygłodniałych demonów, polujących jedne na drugie, aż zostanie tylko jeden, aż i on zdechnie z głodu. - Dla nas nie masz już tam miejsca. - Ale może jest gdzie indziej - stwierdził Pug. - Gdzie? - Jatuk wbił wzrok w Arcymaga. - Nie wiem jeszcze, ale Midkemia to rozległy świat. Te stepy są jak morze... ale znasz waszą historię. Wasi przodkowie, jak wy dzisiaj, stanowili nieliczną grupę, którą na Shili osadziła jedna z Valheru, zwana Alma-Lodaka. Pomimo że podczas ostatniego roku wśród jaszczurów rozeszła się wiedza o tym, kim była ich „bogini”, stare nawyki utrzymywały się i dorośli Saaurowie nadal chylili głowy z szacunkiem, kiedy wymieniano imię Zielonej Macierzy. - Mijały wieki - ciągnął Pug - a wasz lud mnożył się, aż podbiliście całą Shilę. Ty i twoje dzieci możecie być radzi z tego, że macie Piekielne Stepy i możecie walczyć z koczownikami, żywiącymi pretensje do tych ziem, ale prędzej czy później zwrócicie się przeciwko wioskom i miastom mojego narodu. Trzeba wam będzie zmienić sposób życia... albo znów wszcząć wojny. - Co możemy uczynić? - spytał Jatuk po chwili milczenia. - Wstrzymajcie się - odparł Pug. - Zostawcie w spokoju tych, co mieszkają na południu, a i my was nie ruszymy. Kiedy uporamy się z Fadawahem i jego ludźmi, gdy na naszych ziemiach zapanuje pokój, będziemy mogli zająć się wami i problemem znalezienia wam ojczyzny. Jatuk znów dość długo rozmyślał nad tym, co usłyszał. - Nie zwlekajcie z tym, człowieku w czerni - odezwał się na koniec. - Życie tutaj może się spodobać mojemu ludowi... i nie będziemy mieli ochoty na opuszczenie tych ziem. - Rozumiem - odpowiedział Arcymag. „Pięknie - pomyślał - teraz muszę tylko przekonać Patricka do tego rozwiązania”. Postanowił o tym na razie nie myśleć, zwłaszcza że przed nim i Nakorem postawiono jedzenie. Chciał skorzystać z okazji i dowiedzieć się więcej o Saaurach. Reakcjami Patricka będzie się trapił po powrocie do Darkmoor. - Możesz to powtórzyć? - spytał Patrick. - Zapewniłem ich, że pomożemy im przenieść się poza granice Królestwa, kiedy skończymy z Fadawahem. - Zgodzili się odejść? - Owszem... kiedy znajdziemy im alternatywę do przyjęcia. - Mamy im znaleźć alternatywę? - zawrzał gniewem Patrick. Przed oficjalną audiencją Książę wezwał Puga, Nakora, Aruthę i jego synów na pospieszną naradę. - Te potwory zabiły trzystu moich ludzi! - To... nieporozumienie, Wasza Wysokość - stwierdził Arutha. - Nieporozumienie... - rzekł z niedowierzaniem Patrick. - Dlaczego okazałeś nieposłuszeństwo? - spytał, zwracając się do Puga. - Wydałem ci rozkaz, byś zabił ich wszystkich, jeżeli nie zechcą natychmiast wynieść się z Królestwa! Nastroje Księcia zaczynały już męczyć Arcymaga. - Wasza Wysokość, nie jestem katem. Walczyłem dla Królestwa, ale nie wymorduję całej rasy tylko dlatego, że coś cię ugryzło... - Ugryzło! - Tego już Patrick nie mógł przełknąć. - Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób! Pug wstał i spojrzał na Aruthę. - Wyjaśnij chłopakowi, jak stoją sprawy, albo udam się prosto do Rillanonu i pogadam z Królem. A jak skończę, Borric zechce pewnie wszystko ponownie przemyśleć i wyznaczy innego władcę połowy Królestwa. Patrick wytrzeszczył oczy. - Nie pozwoliłem ci odejść! - zagrzmiał, gdy Pug odwrócił się do wyjścia. Arcymag zignorował go i wyszedł. - Lepiej pójdę za nim - stwierdził Nakor, zwracając się do Aruthy. - A ty tak nie krzycz i uważnie wysłuchaj Aruthy. Pug jest dostatecznie potężny, by stać się twoim największym sojusznikiem. .. ale strzeż się, by nie został najgorszym z twoich wrogów. Usłyszawszy tę niesłychaną uwagę, Patrick aż otworzył usta ze zdumienia. Spojrzał na Aruthę, ten jednak tylko potrząsnął głową. - Wasza Wysokość... dwór czeka - przypomniał Księciu. Dash i Jimmy spojrzeli na siebie, ale powstrzymali się od komentarza. Książę milczał przez chwilę, ale w końcu wziął się w garść. - Masz rację, mości Diuku. Nie możemy dopuścić do opóźnienia audiencji. - Skoro ośmielił się tak zirytować Księcia, widać, że Pug pokłada ogromną ufność w swoich wpływach na Króla - stwierdził Jimmy, gdy obaj wyszli bocznymi drzwiami. - Z tego co wiem - odpowiedział Dash, gdy obaj szli przez dziedziniec - ta ufność... nie jest pozbawiona mocnych podstaw. - Rozejrzał się dookoła. - Obaj wiemy, że Patrick łatwo unosi się gniewem. Przypomnij sobie, jak często musieliśmy się z nim bić, kiedy byliśmy dziećmi. I wiemy, że Król przez ponad rok nie chciał mu oddać Krondoru, bo uważał, że syn nie jest do tego dostatecznie dobrze przygotowany. - No, bo nie był... - Jimmy zniżył głos. - I to się nie zmieniło - stwierdził Dash. Jimmy spojrzał uważnie na brata. - Przygotowany czy nie, jest Księciem Krondoru - rzekł z naciskiem w głosie. - A my jesteśmy na służbie Korony. Nie mamy wyboru. - Lepiej byłoby, gdyby ojciec go utemperował - odpowiedział Dash - bo inaczej wielu z nas zginie, dlatego że nie mamy wyboru. - W jego głosie pojawiły się nutki gniewu. - Posłuchaj, to nie jest dziecinna sprzeczka na dziedzińcu do zabaw o to, kto pierwszy ma dosiąść kucyka, albo kto będzie wybierał do gry w piłkę. To wojna... gdzie podstęp i brutalność odnoszą górę nad zapalczywością. Zza rogu wyłonił się Nakor. - A, tuście mi. Szukałem was. - Tuśmy ci - roześmiał się Jimmy. - Dlaczego nasz szukałeś? - Potrzebuję pewnej informacji. Trzeba nam będzie odbić Opactwo Sarth. Na ostatnie słowa przechery obaj bracia wytrzeszczyli oczy. - Odbić opactwo? - spytał Dash. - Czy pamiętacie historię, jaką wasz dziadek opowiedział mi kiedyś o tym, jak to musiał zakraść się do Opactwa Sarth za czasów powstania tego renegata, wodza moredhelów? - Pamiętasz coś takiego? - Jimmy spojrzał na Dasha z pytaniem w oczach. - Nie. A myślałem, że znam wszystkie jego wyczyny. - Nie, nie znasz - rozległ się z tyłu znajomy głos. Wszyscy się obejrzeli, by spojrzeć na stojącego w odległości kilku kroków Aruthę. - Ale mnie ją opowiedział... i dobrze ją zapamiętałem. Nakor uśmiechnął się szeroko. - Subai zna górską ścieżkę, wiodącą przez grzbiet na drugą stronę, do małej doliny u podnóża góry, na której wzniesiono stare Opactwo Ishap. Arutha świsnął przez zęby. - Aha. My będziemy zajmować się przywracaniem funkcjonowania dworu w Krondorze, wysyłać wojska tam i siam, wszystkiemu temu będą się pilnie przyglądać agenci Fadawaha, a ty chcesz tymczasem przekraść się przez góry, znaleźć sekretne wejście do lochów Opactwa, zająć i utrzymać je do czasu, aż do miasta wtargnie Greylock z oddziałami i zabezpieczy całą okolicę. - Mniej więcej, choć nie zamierzam kierować tym osobiście. Tą awanturą powinien zająć się ktoś młodszy. - Nakor spojrzał koso na braci, oni zaś spojrzeli jeden na drugiego. - Nie! - żachnęli się jednocześnie. - To robota dla Orłów albo Tropicieli! - dodał Dash. - Jeszcze o tym pogadamy - stwierdził Arutha. - Ale Nakor ma rację. Gdybym zdołał sobie przypomnieć to, co ojciec mi mówił o tym wejściu, i pod warunkiem, że ono wciąż jeszcze istnieje i można je wykorzystać... moglibyśmy skrócić wojnę o rok. I Diuk ruszył ku sali audiencyjnej. Jimmy popatrzył w ślad za ojcem, a potem zwrócić się do Nakora: - Z Pugiem wszystko w porządku? - Owszem, jest tylko poirytowany - stwierdził mały Isalańczyk. - Patrick potrzebuje szybkich rozwiązań i widowiskowych sukcesów. Pug też wolałby działać szybko, przeżył jednak tyle, by wiedzieć, że za najszybsze rozwiązania los często każe nam płacić najwyższą cenę. - Położywszy dłonie na ramionach braci, ruszył korytarzem w tym samym kierunku co oni. - Musi po prostu wszystko przemyśleć i podjąć decyzję, komu lub czemu winien jest najwyższą wierność. - Jak to? - żachnął się Jimmy. - Jest szlachcicem królewskiego dworu i został przyjęty przez adopcję do rodziny królewskiej. - Jego odpowiedzialność dotyczy nie tylko tego - stwierdził Nakor. - Pamiętajcie, że ocalił nie tylko Królestwo. Uratował przed zagładą całą Midkemię, włączając w to pozostałych po tej stronie portalu Saaurów, Pantathian, którzy mogli się jeszcze gdzieś tam uchować, i członków Bractwa Mrocznej Ścieżki... wszystkich. - Ale nie może ot tak wyrzec się lojalności wobec Królestwa - rzekł Jimmy. - Nie byłbym taki pewien - odezwał się Dash. - A ja nie sądzę, by chciał się czegokolwiek wyrzekać - stwierdził Nakor, gdy wszyscy trzej przekraczali próg sali audiencyjnej. - A gdy to zrobi, to z pewnością nie ot tak. Pug pojawił się znikąd na brzegu rzeki. - Witajcie! - zawołał. Po chwili usłyszał odpowiedź: - Witaj i mości Magu. - Mam wejść czy odejść? - W Elvandarze zawsze jesteś mile widziany - padła odpowiedź i spomiędzy drzew wyłoniła się smukła figura. - Galain! - ucieszył się Pug, brnąc przez piaszczystą łachę brzegu rzeki, jego ulubione wejście do elfich dziedzin i lasów. Młody wedle elfiej miary wojownik stał spokojnie, wspierając się na drzewcu długiego, wbitego jednym końcem w piach łuku. - Kiedy przez dwoma dniami zjawiła się tu Miranda, zacząłem pilnie baczyć na to miejsce. Domyśliłem się, że niedługo po niej i ty się pokażesz. - Rad jestem, że cię widzę. Jakie wieści z dworu? - Dwór okrył się żałobą. Twój dawny towarzysz, ten co był kiedyś Diukiem Crydee, opuścił nas, udając się na Wyspy Błogosławione. Pug kiwnął głową. Martin od Długiego Luku, żyjąc wśród tych, którzy wychowywali go w dzieciństwie, dożył niemal setki. - Co z Marcusem i Margaret? - spytał o dzieci starego leśnika. - Przybyli z małżonkami i swoimi dziećmi, by zabrać ciało Martina. Wrócili z nim do Crydee, by zgodnie ze swoimi zwyczajami pochować go w rodzinnej krypcie. - Jak dawno temu? - Niedawno, minęło zaledwie kilka tygodni. Marcus ze swoją grupą przekroczyli ten brzeg mniej niż dwa tygodnie temu. Pug kiwnął głową. - To wyjaśnia, dlaczego ta wiadomość jeszcze do nas nie dotarła. Wysłanie statku do Port Vykor zajmie Marcusowi kilka tygodni. Książę więc jeszcze niczego nie wie. - Spojrzał na elfa. - Dzięki ci za to, żeś mi powiedział. Martin, obok Tomasa, był ostatnim z moich prawdziwych przyjaciół, a nasza przyjaźń sięgała pierwszych, spędzonych przeze mnie w Crydee lat. - U nas też był otoczony miłością. - A co z pozostałymi? - Są pogrążeni w smutku, ale wszyscy czują się dobrze. - Zarzucił łuk na ramię. - Królowa kwitnie, Tomas też czuje się znakomicie. Calin poluje razem z Czerwonym Drzewem. Pomimo toczonej na wschodzie wojny, najeźdźcy nie próbują wtargnąć do Crydee, nie naruszają też naszych granic. - Co z Calisem? - Ten czuje się najlepiej z nas wszystkich. Nie widziałem, by tak promieniał radością, od kiedy się urodził. Myślę, że uwolnienie Kamienia Życia pozwoliło mu pozbyć się jakiejś okropnej części dziedzictwa po Valheru. - Trzeba mi jak najszybciej zobaczyć się z żoną - oznajmił Pug. - Sądząc po tym, com widział, łatwo mi to zrozumieć. - Uśmiechnął się Galain. - Jak do tej pory tylko ja nie miałem szczęścia spotkać tej, która mogłaby zostać moją towarzyszką życia. - Młodzik z ciebie - zakpił Pug. - Masz na karku ledwie setkę lat. Cóż możesz wiedzieć o życiu? - To prawda. - Znów uśmiechnął się i podniósł dłoń. - Zobaczymy się za kilka dni na dworze. Teraz przyszedłem tylko, by cię powitać. - Mogę cię zabrać ze sobą - zaproponował Pug. - Mam inne obowiązki. Muszę zbadać brzeg rzeki zwanej przez ludzi Crydee. Wybrałem tę trasę, by móc się z tobą zobaczyć. Przypomniawszy sobie wszystkie swoje poprzednie wizyty u elfów, Pug zdołał właściwie ocenić postępowanie Galaina. - Dzięki za to, żeś zechciał sobie zadać tyle trudu. - Jeszcze raz powtarzam, miło cię widzieć. Pug uruchomił posiadane urządzenie i znalazł się w powietrzu nad wierzchołkami drzew o trzy mile od miejsca, gdzie chciał trafić. Z najwyższym trudem zapanował nad upadkiem - i zdołał łagodnie wylądować. Zdumiony i zaskoczony zbadał tsurańską sferę i zobaczył zanikanie koloru wzdłuż jednej z części - z czego wysnuł wniosek, że nie da się jej już dłużej używać. Szkoda mu było urządzenia. Od tej chwili nie będzie mógł już się szybko przenosić z miejsca na miejsce, chyba że Miranda nauczy go swej sztuki natychmiastowych przemieszczeń. Włożył sferę do jednej z kieszeni opończy. Na Wyspie Czarnoksiężnika kilku uczniów zajmowało się badaniem takich urządzeń - i mogło się okazać, że da się wykorzystać któreś z tamtych. Przypomniał sobie czasy wolnego handlu z Imperium Tsuranni - wymiana odbywała się przy bramach do portalów. Teraz był tylko jeden, w Stardock, i obie strony bardzo pilnie go obserwowały. Przez chwilę zastanawiał się, czy jest coś, z czego ludzkość nie potrafiłaby zrobić najgorszego i najgłupszego z możliwych użytku; nie po raz pierwszy i ostatni w życiu przeklął tsurańskiego maga Makalę, którego zdrada spowodowała napięcie i nieufność pomiędzy dwoma światami - a przecież tamten bękarci syn kierował się najszlachetniejszymi ideałami: chciał jedynie dobra Imperium. „Cóż - pomyślał, rozważając minione błędy, jedyny wniosek, jaki dawał się z nich wyciągnąć był taki, że takie rozważania są zupełnie daremne i jałowe”. Odsunął wspomnienia i ruszył przed siebie. Wkrótce dotarł do rozległej polany otaczającej Elvandar i oddzielającej go od okolicznych lasów. I jak za każdym razem, zachwycił się leżącym przed nim widokiem. Nawet w jaskrawym świetle dnia kolory drzew były nierzeczywiste. Miejsce to otulała magia, potężna, choć subtelna, która była słodkim przeciwieństwem dzieła natury - i przesycała wszystko cudownym poczuciem harmonii. Wysoko w górze widniały gałęzie ze spłaszczonymi górnymi powierzchniami, tworzące system kładek pomiędzy pniami, przy których układano kamienne kręgi pod ogniska, kotły i rusztowania służące do garbowania skór, a także inne warsztaty pracy. Puga witały znajome elfy, a te, które go nie znały, też kiwały głowami, pozdrawiając przechodzącego Arcymaga. Szedł po krętych kładkach i chodnikach, aż znalazł się w samym sercu elfiego miasta. Przed dworem Królowej powitał go Tathar, najstarszy z doradców Aglaranny. - Witaj nam, magu! - rzekł elf, wyciągając ku Pugowi rękę na ludzką modłę. - Rad jestem, mogąc cię tu znów zobaczyć. - I ja się cieszę, że cię widzę, stary druhu - stwierdził Pug. - Dobrze jest znów być w Elvandarze - dodał, rozejrzawszy się dookoła. - Gdzie znajdę moją żonę? - spytał, patrząc znów na Tathara. - Z Królową i Tomasem - stwierdził stary doradca. - Chodźmy. I poprowadził Puga do miejsca, gdzie pogrążeni w rozmowie siedzieli Aglaranna, Tomas i Miranda. Ujrzawszy swego przyjaciela z lat dzieciństwa, Tomas podniósł się szybko, ale Miranda pierwsza stanęła przy małżonku. - Myślałam, że nie przybędziesz! - mruknęła po chwili, rada, że się pomyliła. - Ja też tak myślałem - stwierdził Pug. - Ale miałem sprzeczkę z Patrickiem... - Z Księciem Krondoru? - spytał Tomas. Uśmiechnął się, patrząc z góry na swego niewysokiego przyjaciela. Pug podniósł wzrok na swego przybranego brata z dzieciństwa - widok tego rosłego i nieco obco wyglądającego człowieka wzbudził w nim wspomnienia chłopaka z kuchni, w której obaj się wychowywali. - Właśnie. Chciał, bym unicestwił wszystkich Saaurów, ja jednak pomyślałem, że mądrzejsze będzie ofiarowanie im bardziej pokojowego wyjścia z sytuacji. Tomas kiwnął głową. - Bezlitośnie zmiażdżyć nieprzyjaciół... Doskonale pamiętam, co się wtedy czuje, przyjacielu. Pug w towarzystwie Mirandy podszedł do tronu Aglaranny, gdzie zatrzymał się i dwornie skłonił. - Pani... zechciej przyjąć wyrazy współczucia. - Witaj nam, Pugu. - Z przykrością przyjąłem wieść o odejściu naszego wspólnego przyjaciela. - Odszedł tak szczęśliwy, jak tylko to możliwe w jego wieku. Nikt nie może życzyć sobie czegoś więcej. Położył się na spoczynek, życzył nam dobrej nocy i już się nie obudził. Jak na człowieka, dano mu bardzo długie życie. - Ale będzie mi go brakować - stwierdził Pug. - Tak jak brak mi innych przyjaciół z lat młodości. - Rozumiem - odpowiedziała Królowa. - Dlatego też sądzimy, że powinieneś odwiedzać nas częściej. My, eledhele, żyjemy znacznie dłużej niż wy, ludzie. - Przypomniawszy sobie, z kim rozmawia, i kto stoi obok jej rozmówcy, dodała: - To znaczy, większość z was. - To prawda - przyznał Pug. - Gdzie jest Calis? - spytał, rozejrzawszy się dookoła. - Niezbyt daleko. - Uśmiechnęła się Miranda. - Tak podejrzewam. - Jest pewna kobieta... - Tomas uśmiechnął się, wzruszył ramionami i mrugnął znacząco. - Calis? - zdumiał się Pug. - Ona pochodzi z Novindusa, skąd przywiodła ją tu Miranda. Ma dwu wspaniałych chłopaków, którzy potrzebują ojca. - Mówicie... poważnie? Tomas parsknął śmiechem. - Pug, lud mojej żony żyje wedle innych obyczajów niż te, wedle których chowaliśmy się ty i ja. I mój syn. On zresztą jest tylko półkrwi elfem, jedynym na świecie, i wiele czasu spędził wśród ludzi. - Tomas pochylił się i rzekł teatralnym szeptem: - Dał się złapać, ale jeszcze o tym nie wie... bo nawet nie poczuł haczyka. - To prawda - dodał Tathar, również się uśmiechając. - Wśród naszego ludu miłość pojawia się w postaci nagłej świadomości, że oto masz przed sobą swoją dozgonną towarzyszkę czy towarzysza. Co prawda nie wszystkim zdarza się to jednocześnie, a wtedy trzeba powoli i z trudem budować więź... W przypadku Calisa i Elien tak właśnie się stało. Ale kończy się to miłością... równie głęboką jak wtedy, kiedy poraża oboje. Teraz z kolei uśmiechnęła się Miranda. - Myślę, że coś wyczułam już wtedy, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ją z chłopcami tam, na Novindusie. Wydaje mi się, że coś z tego będzie. - Czy zechciałbyś odszukać mojego syna - zwróciła się Aglaranna do najbliżej stojącego elfa - i poprosić go, by dotrzymał nam towarzystwa przy kolacji? Zaproszenie obejmuje również Elien i jej synów. Elf skłonił się i odszedł. - A co cię do nas sprowadza? - spytał Tomas. - Zapragnąłem zobaczyć żonę - odparł Pug z uśmiechem. - Pomyślałem sobie, że byłoby miło spędzić wieczór z przyjaciółmi w miejscu, gdzie w powietrzu nie wisi swąd wojny, dymu i krwi. Chciałem nasycić się spokojem, zanim wyruszę na kolejną wyprawę. - A czego tym razem będziesz szukał? - spytała Aglaranna. - Muszę znaleźć Saaurom ojczyznę - stwierdził Pug. - W przeciwnym razie czeka nas następna wojna, a nie uporaliśmy się jeszcze z poprzednią. - Wyruszymy rano - stwierdziła Miranda. - Te poszukiwania chciałem przeprowadzić sam - odparł Pug - ale tsurańską sfera zepsuła się... i niewiele brakło, a skręciłbym kark, spadając ze sporej wysokości. Nie wiem zresztą, dokąd mam się udać. - A więc chcesz, bym ci pokazała, jak się samemu teleportować? - Mniej więcej... - Nie wiem, czy to zrobię - uśmiechnęła się czarodziejka. - A to czemu? - zdumiał się Arcymag. - Bo podoba mi się, że jestem w czymś od ciebie lepsza - odpowiedziała, stukając go palcem w pierś. Wszyscy członkowie dworu Królowej parsknęli śmiechem. Tymczasem paziowie wnieśli wina i potrawy. Wkrótce pojawił się Calis w towarzystwie elfki zza morza i jej synów. Przynajmniej na czas trwania tej nocy wszyscy odsunęli od siebie myśli o wojnie i groźbie nowej wojny, ciesząc się towarzystwem przyjaciół. Rozdział 10 INWESTYCJE Jimmy zmarszczył brwi. Przed chwilą Patrick pochylił się i szepnął coś do ucha Francie, która skwitowała to uśmiechem i rumieńcem. Diuk Silden umyślnie zignorował to naruszenie etykiety. Diukowie Rodez, Euper, Sadary i Timons zerknęli obojętnie i wrócili do przerwanych rozmów. Ich córki, odziane w swe najlepsze suknie, spoglądały na Księcia nieco dłużej, ale też w końcu zwróciły uwagę na innych siedzących przy stole młodych szlachciców. Dash musiał odwrócić się, by nie parsknąć śmiechem na widok przygnębienia malującego się na twarzy brata. W wielkiej sali zamku Darkmoor stłoczono zbyt wielu ludzi, wedle opinii książęcego Mistrza Ceremonii, wiecznie skwaszonego jegomościa nazwiskiem Wiggins. Był on kiedyś jednym z urzędników na krondorskim dworze i od czasu do czasu pomagał staremu Jerome'owi. Tej drobnej okoliczności zawdzięczał to, że powierzono mu rekonstrukcję dworu Patricka w Darkmoor. Sposobem, w jaki miotał się od jednego do drugiego stołu, sprawdzając, czy mimo oczywistych braków wszyscy mają pod dostatkiem wina, piwa i jadła, przypominał bardzo zdenerwowanego ptaka. Na lewo od Diuka Silden siedziała Mathilda, wdowa po ostatnim Baronie von Darkmoor. Niemłodą już damę cechowały swoboda i wdzięk osób dobrze urodzonych, a także pewność siebie, jakiej nabyła podczas dorastania wśród pierwszych wielmożów Królestwa. Diuk - okazujący jej umiarkowane zaufanie - jako wdowiec stanowił dla kobiety ojej pozycji naturalny łup. Dash obejrzał się przez ramię i zobaczył, że jego brat okazuje udawane zainteresowanie czymś, co mówi do niego córka jednego ze wschodnich Earlów - choć nie umiał sobie przypomnieć jego miana. Dziewczyna była dość ładna, choć w tak bezbarwny sposób, że rozbawienie Dasha ustąpiło miejsca współczuciu, natomiast Francie była najbardziej interesująca na dworze, o ile nie najpiękniejsza i czas, jaki Jimmy spędził w jej towarzystwie podczas kilku ostatnich tygodni, coś w nim obudził - choć może tylko impuls. Dash wiedział, że jak długo służą Koronie, ani on, ani jego brat nie będą mogli pójść za głosem serca. Jako synowie i wnukowie Diuków byli na to zbyt dobrze urodzeni. Obaj skończą służbę przynajmniej z tytułami Earlów. Co oczywiście oznaczało, że żaden z nich nie będzie miał za wiele do powiedzenia w sprawach swego małżeństwa. Wszystko ustali ich ojciec - którego zdanie też nie będzie się za bardzo liczyło - z królem, ten zaś właściwie o wszystkim zadecyduje jednoosobowo. Magnateria Królestwa podzielona była na nieustannie zwalczające się stronnictwa, a utrzymanie jedności obu Dziedzin stanowiło nie lada problem. Gęsto zaludniony Wschód miał bogactwa i polityczną siłę. Zachód dysponował źródłami surowców, terenami pod zasiedlenie... i wszelkimi problemami pogranicza: nadmiarem nieprzyjaciół, wewnętrznym zamętem i nieustannymi kłopotami w zarządzaniu. Poślubianie gotowych do tego cór jednych domów synom drugich było od dawna sprawdzoną metodą zbliżania obu części Królestwa... a nie było godniejszego zachodu młodzieńca poza przyszłym Królem. Francie spojrzała przez ramię na Jimmy'ego i uśmiechnęła się doń, a potem znów zwróciła się ku Patrickowi. - Powinniśmy zapytać ojca - orzekł Dash, przechylając się nad stołem do brata. - Zapytać? O co? - Jimmy jakby się zmieszał. - O plany Króla związane z małżeństwem jego syna. Chyba nie sądzisz, że jeszcze nie podjął decyzji? Młodzieniec myślał o tym przez chwilę, a potem na jego twarzy pojawił się kwaśny uśmieszek. - Masz pewnie rację. Jeśli ojciec nie będzie wiedział, to nikt inny wiedzieć nie może. Jimmy zaczekał, aż Diuk Arutha spojrzy w ich stronę, a potem kiwnął porozumiewawczo głową. Arutha wstał i ruszył, by stanąć za baronową Mathilda. Nachyliwszy się konfidencjonalnie, szepnął coś Księciu, który odprawił go niedbałym skinieniem dłoni i uśmiechem, a potem podszedł do synów. Wszyscy skłonili się Księciu - wcale nie patrzącemu w ich stronę - i odeszli od stołu. - Jak to wszystko potrwa trochę dłużej, to będziemy musieli zacząć odsyłać szlachtę z kwitkiem - zauważył Dash, gdy znaleźli się na korytarzu. - A wciąż się zjeżdżają - mruknął Arutha. - Dwór w Darkmoor stanie się hałaśliwy i huczny, jak tylko potrafimy go takim uczynić. Znajdziemy tyle komnat, ile będzie trzeba, w zamku i na mieście. Resztę rozlokuje się za murami, w namiotach i barakach po wojsku. Uroczystości potrwają ponad miesiąc. Jimmy otworzył usta i zapomniał je zamknąć. - Nie mówisz chyba poważnie - wystękał na koniec. - Owszem, poważnie - odparł Arutha. - Ale trzeba nam uwieńczyć umowę z Duko... - To już zostało zrobione. Wysłaliśmy mu warunki... a jego odpowiedź nadeszła dziś rano. - I jak wygląda ostateczne porozumienie? - spytał Dash. Arutha skinieniem dłoni ponaglił, by ruszyli dalej. Poszli ku centralnemu dziedzińcowi zamku. Po korytarzach w rozmaite strony spieszyli paziowie, słudzy i strażnicy, wykonujący polecenia kilku tuzinów gości. - Za miesiąc nasz niedawny wróg zostanie Diukiem Marchii Południowych. - Lord Sutherland! - wypalił Jimmy. - To niewiarygodne. - Patrick nie dałby mu guzika od opończy... a Król chętniej obdarzyłby go tytułem Barona Krańca Ziem lub jakimś podobnie... miejscowym, ale udało mi się obu przekonać do mojej koncepcji. - Ale dlaczego tak się w to zaangażowałeś, ojcze? - spytał Dash. - Bo, poza wszystkim innym, Duko dysponuje dwudziestotysięczną armią. Może i marzył o czymś większym niż zajęcie najemnika, ale większa część jego żołnierzy nie poczuwa się do żadnej lojalności wobec Królestwa. Przekonałem Króla, że on jest naszą jedyną nadzieją na utrzymanie tych ludzi pod kontrolą. Niech zamiast nas nękają wodzów Kesh. Wyraz twarzy Dasha świadczył o tym, że intensywnie o czymś myśli. - Jeśli jest Diukiem, to znaczy, że odpowiada bezpośrednio przez Księciem, nie przed tobą. - I bez tego mam pełne ręce roboty. Jeżeli Patrick będzie kontrolował Duko, to może zacznie mu ufać. - I tak będziesz głównym doradcą Księcia we wszystkich sprawach dotyczących Marchii Południowych - uśmiechnął się Jimmy. Arutha kiwnął głową. - Zadbam o to, by nic nie zachwiało politycznej równowagi Królestwa. Obaj bracia zrozumieli, że oznacza to, iż w praktyce Duko będzie mógł awansować swoich kapitanów, osadzać ich na kluczowych pozycjach południowych rubieży i najpewniej obdarzać tytułami. Co prawda po ostatniej wojnie na Zachodzie więcej zostało wolnych tytułów niż szlachty do ich obsadzenia. Wschodni wielmoże już ustawili się w kolejce do tronu po te tytuły i - oczywiście - związane z nimi dochody. Nikt z nich nie przejawiał jednak ochoty, by osobiście pofatygować się do majątków i objąć je w posiadanie. Nieobecność lennych panów i zarząd majątkami przez pełnomocników nie stanowiły niczego niezwykłego na Wschodzie, zachodni kmiecie i dzierżawcy mieli jednak twardsze karki i bardzo im się to nie podobało. Zbyt liczne problemy - Queg, Kesh, Bractwo Mrocznego Szlaku - nie pozwalały na to, by zarządzanie Baronią albo i Hrabstwem powierzyć bailifowi lub seneszalowi. Najważniejsze urzędy piastowali tu drudzy lub trzeci synowie zachodnich panów, tak więc Duko nie powinien mieć kłopotów ze znalezieniem miejsca dla swoich najwierniejszych popleczników. - Pozwólcie, że zmienię temat - rzekł Jimmy, wskazując dłonią krążące młode kobiety. - Czy jest coś, co powinniśmy wiedzieć... - O czym? - spytał Arutha. - Czy Patrick podjął już decyzję, kto zostanie następną księżną Krondoru? - Dash nie lubił owijać rzeczy w bawełnę podczas rozmów z ojcem. Arutha rozejrzał się dookoła, jakby chciał sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje. - Ostatnie dwie Królowe pochodziły z Roldem. Borric, a przedtem Lyam, musieli zawrzeć sojusze na Wschodzie. - Położył dłonie na ramionach synów. - W obu was płynie krew Roldem. Znacie, lud swojej matki. Są próżni, dumni ze swego dziedzictwa i uważają się za lepszych od innych. Dlatego tak rzadko widywaliście matkę. - W jego głosie pojawiły się nutki goryczy, jakich wcześniej bracia nigdy nie słyszeli. Obaj wiedzieli, że małżeństwo ojca zaaranżował ich dziadek, Diuk James, i rozpatrując kandydatki, jak w przypadku dwu ostatnich Królowych, myślano głównie o korzyściach, jakie przyniesie to małżeństwo dla Królestwa. Publicznie rodzice Dasha i Jimmy'ego potrafili udawać, że tworzą przykładne, kochające się małżeństwo, obaj chłopcy wiedzieli jednak, że obrazowi temu wiele brakuje do ideału. Ale dopiero teraz mieli okazję przekonać się, jak nikłe więzy łączyły Diuka i Diuszesę. - Więc musi to być kandydatka z Królestwa. Arutha kiwnął głową. - Tak mi powiedział Król, na osobności. I musi to być córka jakiegoś możnego pana ze Wschodu. Prawdopodobnie któregoś z Diuków mających wielkie wpływy w Radzie Lordów. - Brian Silden - stwierdził Jimmy. - Borric postanowił, że pozwoli synowi wybrać spośród pięciu możliwych kandydatek tę, która zostanie przyszłą Królową Wysp. - A czy domyślasz się, kogo wybierze Patrick? - spytał Jimmy. Arutha spojrzał uważnie na syna. - Naszą następną Królową zostanie Francine. Reszta to tylko kwestia czasu. Znają się od dzieciństwa. On naprawdę lubi jej towarzystwo. By wały już błahsze powody do zawarcia małżeństwa. Jimmy zbladł, jakby ujrzał ducha. - Dobrze się czujesz? - spytał Dash. Młodzieniec przypatrywał się raz ojcu, raz bratu. - Ja... Ja nie zdawałem sobie sprawy z tego, że... - Co jest? - zdumiał się Arutha. - Kochasz ją? Jimmy podniósł na ojca oczy pełne bólu. - Nawet nie wiedziałem... - Nie mówiąc nic więcej, odwrócił się i odszedł. Arutha spojrzał pytająco na Dasha. - Dajmy mu trochę czasu... niech oswoi się z tą myślą. - Nie miałem o tym pojęcia - stwierdził Arutha. - On też nie - mruknął Dash. - I w tym sęk. - O co chodzi? - O to, że najczęściej uważamy, iż pewne rzeczy są oczywiste. - Dash spojrzał ojcu w oczy. - Czy dziadek kiedykolwiek zapytał się o ochotę służenia Koronie? Arutha spojrzał nań tak, jakby pytanie było dlań równie zaskakujące jak to, czego przed chwilą był świadkiem. - Ależ skądże, to było oczywiste. - Dlaczego oczywiste? - Bo byłem chłopcem. Zacząłem, jak wy, od wykonywania jego drobnych poleceń, potem wstąpiłem do korpusu Królewskich Paziów, potem zostałem giermkiem. - Ale kiedy dorosłeś... spytał cię, czy nie miałbyś ochoty na to, by robić co innego? Arutha spojrzał na Dasha. - Nie... Nigdy. - A nie przyszło ci kiedyś do głowy, że mógłbyś wieść o wiele szczęśliwsze życie, gdyby to uczynił? Diuk milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. - Wiesz, synu, to najbardziej niezwykłe pytanie, jakie mi kiedykolwiek zadano. Młodzieniec wzruszył ramionami. - Zadawanie dziwnych pytań przychodzi mi ostatnio bardzo łatwo. - A dlaczego je zadałeś? - Bo nie jestem już pewien, czy mam ochotę pracować dla Korony. - Co takiego? - żachnął się Arutha. W jego głosie słychać było tyleż samo zdziwienia, ile niedowierzania. - A cóż innego miałbyś robić? Dash wzruszył ramionami. - Nie wiem. Może wróciłbym do Roo Avery'ego. Jest bardzo majętnym człowiekiem. Arutha parsknął śmiechem. - Na papierze owszem, tak. Ale w rzeczy samej, Król zacznie spłacać należności być może dopiero jego wnukom... - Jak znam Roo - uśmiechnął się młodzieniec - znajdzie jakiś sposób, by odbić sobie straty wcześniej. Arutha położył dłoń na ramieniu syna. - Jeżeli chcesz, by zwolniono cię ze służby Koronie, mogę to załatwić. Poczekaj jednak, zanim nie pozbędziemy się z Ylith Fadawaha. Nie mamy w służbie zbyt wielu ludzi, na których możemy polegać. - Co to, to prawda - stwierdził Dash. I zniżywszy głos, zapytał: - I co dalej? - Wielkie przyjęcie zaręczynowe i uczta ślubna odbędą się w przyszłym tygodniu. Podczas tego przyjęcia Patrick w tajemnicy uda się do Ravensburga na spotkanie z Duko. Odbierze od niego hołd i przysięgę wierności. Potem świeżo upieczony Diuk Południowych Marchii wróci do Krondoru i dyskretnie przesunie wojska. Najemnicy zza murów zostaną wpuszczeni do środka. Wielu zaciągnie się do służby garnizonowej, inni ruszą na keshańską granicę. Kiedy weselisko Patricka dobiegnie końca, i Książę ruszy do Krondoru, miasto będzie już w naszych rękach, a Fadawah nawet się nie spostrzeże, że stracił południowe skrzydło swojej armii. Na twarzy Dasha nagle odmalowała się podejrzliwość. - A gdzie w tym wszystkim miejsce dla Diuka Krondoru? Dlaczego nie ty będziesz wprowadzał triumfalnie Patricka do jego pałacu? - Bo będę potrzebny gdzie indziej. Są pewne sprawy, które tylko ja mogę pomyślnie doprowadzić do końca. - Wybacz mi, ale brzmi mi to dość dziwnie. - Dziwnie czy nie, ale to prawda. Idź teraz i poszukaj brata. Zobacz, czy w istocie jest zrozpaczony. Jeśli tak, spij go i zaprowadź do jakiejś dziewki, aby pozwoliła mu zapomnieć o Francine. - Zobaczę, co się da zrobić - mruknął Dash i ruszył na poszukiwania brata. Arutha odprowadził syna spojrzeniem. Przez chwilę stał jeszcze na dziedzińcu, rozmyślając. Potem odwrócił się i podążył do sali bankietowej. Czekało go jeszcze wiele pracy, zanim zaplanowane przezeń posunięcia wydadzą owoce. Erik von Darkmoor i Rupert Avery siedzieli przy stole w jednej z lepszych darkmoorskich oberży - Pod Rozjuszonym Dzikiem - kiedy weszli do niej Jimmy i Dash. Jimmy wyglądał już na mocno pijanego. Ujrzawszy braci, młody kapitan wstał i zawołał: - Tutaj! Dash podprowadził do stołu idącego chwiejnym krokiem brata. - Siadajcie! - zaprosił Jamisonów Roo. Kiedy do stołu podeszła pulchna dziewka, Erik zamówił piwo dla wszystkich, ale Dash podniósł dłoń: - Nie, dziękujemy. On ma już dość. Młodzieniec zdziwił się, ale skinieniem dłoni odesłał dziewkę. - Nie w pałacu, panowie szlachta? - spytał Roo. - Chcieliśmy odetchnąć czystym powietrzem - rzekł Jimmy, w którego głosie zabrzmiała gorycz. Roo spojrzał na Erika. - Czegoś nie rozumiem... - stwierdził młody kapitan. - Kobieta! - rzekł Dash dramatycznym szeptem, pochylając się ku Erikowi. Ten parsknął śmiechem, ale kiedy twarz Jimmy'ego spochmurniała, przepraszająco uniósł dłonie. - Nie zamierzam kpić, młody panie. Tylko... nigdy bym się tego nie spodziewał. Roo kiwnął głową. - Pierwej byśmy spodziewali się śmierci niż tego, że któryś z was z powodu kobiety będzie szukał zapomnienia w trunku. - To nie takie proste... - rzekł Jimmy. - Nigdy nie było - zgodził się z nim Roo. Obaj bracia wiedzieli o romansie Roo z Sylvią Esterbrook, córką keshańskiego agenta, która kazała mu tańczyć wedle woli, oszukiwać żonę, działać na szkodę własnej firmy i przeciwko interesom Królestwa. Od tamtych czasów młody kupiec stał się wzorem dla mężów, ale towarzysze wiedzieli, że drogo zapłacił za tę nauczkę. - Kim jest ta dziewczyna? - spytał Erik. - To córka Diuka Silden - odparł Dash. - Aha... - stwierdził młodzieniec tonem pełnym zrozumienia. - Nie odpowiada na jego uczucia... albo jest zaręczona z kim innym... Dash rozejrzał się dookoła. - To drugie... choć sprawy nie należy rozgłaszać. Erik zrozumiał, co kryje się za tym zastrzeżeniem. Wstał z krzesła. - Muszę wrócić do zamku. Zechciej pozdrowić ode mnie Karli - zwrócił się do Roo. - I dzieciaki. - A ty przekaż moje pozdrowienie Kitty - uśmiechnął się Roo. Po wyjściu Erika młody kupiec Roo również zaczął szykować się do wyjścia. - I mnie pora się zbierać. Rano mam sporo pracy. Jutro o świcie muszę zająć się rozładowaniem transportu zboża dla świątyni Nakora. - A gdzież jest sam Nakor? - spytał Jimmy. - Nie widziałem go od czasu, kiedy Pug jak burza wypadł z komnat Księcia. - Miał dość rozumu, by zniknąć Księciu z oczu - odparł Roo. - Podczas ostatnich kilku dni nie ruszał się ze swojej świątyni. - Kiwnął głową. - Wiecie, wiem o życiu dostatecznie wiele, by rozumieć, że czasami najgorzej śpi się we własnym domu. Jeśli znajdziecie się w potrzebie, zajrzyjcie do nas. Możecie przespać się pod wozem, ale i pokój się dla was znajdzie. - Parsknął śmiechem. - Dobranoc wam, młodzi panowie, dobranoc... Do stołu ponownie podeszła pulchna dziewka. - Czy panicze jeszcze czegoś potrzebują... przed zamknięciem? - Nie, ale dziękujemy, że zapytałaś. Zaraz sobie pójdziemy - odpowiedział Dash. - Ja do pałacu nie wracam! - żachnął się Jimmy. - Dobra, ale chodźmy nieco dalej, bo tu za bardzo śmierdzi, a jak padniesz w błoto, zapach przejdzie na ciebie. Na twarzy Jimmy'ego pojawił się wyraz, jaki ozdobiłby oblicze wołu, któremu udałoby się rozwiązać zadanie z regułą trzech. - Wiem! Chodźmy do Nakora! Dash zgodził się tylko dlatego, że nic lepszego nie przychodziło mu do głowy. Wyszli z oberży. Dash trzymał brata pod ramię i - na poły go wiodąc, na poły wlokąc - ruszył z nim do nowej świątyni. Jimmy jęknął okropnie. We łbie dudniło mu. Miał wrażenie, że gromada krasnoludów zamierza tam pobić oskardami rekord świata w poszerzaniu komory. Gęba go piekła, jakby ktoś tydzień temu zebrał resztki ze stołu, wrzucił mu je do paszczy i zostawił tam, by zgniły. - Może trochę wody? Zmusił się do otwarcia klejących się oczu i natychmiast tego pożałował - łomotanie we łbie wzmogło się do granic wytrzymałości. Nad sobą ujrzał dziewczęcą twarz, a gdy odzyskał ostrość widzenia, dostrzegł resztę sylwetki. Podniósłszy głowę, podparł się prawym ramieniem, a lewą dłonią sięgnął po kubek. Dziewczyna podała mu naczynie i Jimmy upił potężny łyk wody. I nagle pojął, że to bardzo zły pomysł: serce zaczęło mu bić jak młot, jego skóra stanęła w ogniu, a czoło pokryło się kroplami potu. Nigdy jeszcze nie miał takiego kaca, ale wiedział, że potrzebuje wody, więc zmusił się i wypił resztę. - Dziękuję - wycharczał, oddając naczynie. - Jest tu twój brat - powiedziała, wskazując na drzwi biura, którego Nakor używał na swój prywatny użytek, kiedy przebywał w świątyni. - Czy my się znamy? - wystękał Jimmy. - Nie sądzę - odparła dziewczyna, uśmiechając się leciutko. - Ale wiem, kim jesteś. Wnukiem Diuka, starego Diuka, nieprawdaż? Młodzieniec kiwnął głową. - James, syn Diuka Aruthy... i owszem, moim dziadkiem był Lord James. Nazywają mnie Jimmy. - Możesz mi mówić Aleta. - Przyglądała mu się przez chwilę. - Kobieta? Kiwnął głową. - A cóż by innego? Dziewczyna znów spojrzała na niego uważnie. - Wiesz... teraz nie wyglądasz najlepiej, ale widywałam cię czasami w oberżach, gdzie pracowałam... i jak nie jesteś pijany albo na kacu, możesz się podobać. Nie sądzę, by ci zbyt często odmawiano. - To nie to - odpowiedział, dźwigając się z posłania. - Dowiedziałem się właśnie, że ona wychodzi za innego. - Aaa... - stwierdziła Aleta pełnym zrozumienia tonem. - A ona wie? - Co? - To, że zamierzasz się przez nią zapić na śmierć? - Nie. W dzieciństwie byliśmy tylko przyjaciółmi i... Zaraz, zaraz. - Spojrzał na nią podejrzliwie. - Czemu ci to wszystko mówię? Dziewczyna uśmiechnęła się lekko. - Może tego właśnie potrzebujesz. Jimmy raz jeszcze łyknął wody. - Dziękuję. Pójdę chyba zobaczyć, co porabia mój braciszek. Przez ruchliwy magazyn przeszedł na rozdygotanych nogach. Był już prawie przy drzwiach do izby Nakora, kiedy duże wyjściowe wrota otworzyły się z trzaskiem i do magazynu wlał się snop światła. Odwrócił się i zobaczył, że do środka wjeżdża wóz, a za nim podąża szereg innych. Drzwi za plecami Jimmy'ego otworzyły się i wyskoczył zza nich rozpromieniony Nakor. - Roo! - wrzasnął, mijając Jamisona. - Przywiozłeś żywność! Obok Jimmy'ego pojawił się Dash. - Żyjesz? - Ledwo, ledwo - wychrypiał młodzieniec. - Co się stało? - Chciałeś się utopić w piwie i niewiele brakło, a byłoby ci się udało... - Wiem, ale jak mnie tu ściągnąłeś? - Ojciec wysłał mnie, bym się tobą zajął, upił i wpakował w ramiona jakiejś sprzedajnej dziewki. - Wygląda na to, że udało ci się zrealizować tylko dwie z tych trzech rzeczy. - Och, okazało się, że ochotniczek jest więcej niż trzeba... ale nie byłeś w nastroju do romansów. - Do kata! - zaklął Jimmy. - Wszystko się we mnie wypaliło i nie jestem już pewien żadnych uczuć. - Może tak będzie najlepiej. - Wzruszył ramionami Dash. - Od dzieciństwa obaj wiedzieliśmy, że żaden z nas nie ożeni się według swojej woli. Ojciec był Diukiem Krondoru... a Diukowie Krondoru żenią swe dzieci dla racji stanu. - Wiem... ale czuję się... - Jak? - Nie wiem - westchnął Jimmy. - Wiesz, że nie chodzi tylko o Francie - stwierdził Dash. - Nie? - Nie. Jeśli zostanie Królową, nic nie stoi na przeszkodzie, byście się widywali... bogowie świadkami, że na dworze widywano już nie takie romanse. Nie, chodzi o coś zupełnie innego. Chodzi o ciebie samego, i to, czego naprawdę chcesz. - Nie rozumiem. - Ja też nie bardzo, ale chodzi o ciebie. - Spojrzał na wóz. - Wciąż podświadomie oczekuję, że z kozła zeskoczy Jason. Jason pracował w Spółce Morza Goryczy w tym samym czasie co Dash. Jako prowadzący rachunki, informował o wszystkim rywala Roo, Jacoba Esterbrooka, ponieważ kochał czystą i bezinteresowną miłością zdradziecką córkę starego. Zginął w zawierusze działań wojennych po upadku Krondoru. - Powiedz mi, co to za dziewczyna? - spytał Jimmy, gdy pierwszy z wozów wjeżdżał do magazynu. - Która? - Ta, co napoiła mnie wodą. Powiedziała, że ma na imię Aleta. - Wiesz więcej niż ja - odparł Dash. - Czemu nie spytasz Nakora? - Jest w niej coś niezwykłego. Miłego, ale... obcego. - Luis! - wypalił nagle Dash. Odepchnął brata i skoczył do drugiego z wozów, gdzie obok jakiejś kobiety, której Jimmy nie mógł rozpoznać, siedział ich dawny kompan, Luis de Savona. - Luis! Miło cię znów zobaczyć! - rzekł, gdy Rodezjanin zeskoczył z kozła. - W rzeczy samej, miło was widzieć, paniczu Jamison! - odpowiedział dawny zabijaka, potrząsając podaną mu dłonią. - Kiedy doszły mnie wieści o śmierci waszego dziadka, poczułem prawdziwy żal. - Przez całą zimę Luis tkwił w Saladorze, pilnując interesów Roo na Wschodzie, gdy właściciel firmy ciężko tyrał na Zachodzie. - Rozumiem... i rad jestem, żeś się tu zjawił - stwierdził Dash. Potem spojrzał na kobietę, która zdążyła już się zsunąć na dół. - Pani Avery! - jęknął oszołomiony. Karli Avery - niegdyś otyła, mało urodziwa kobieta o bardzo jasnej cerze - była teraz szczupła, opalona, a choć nie dało by się o niej rzec, że jest piękna, jej wyrazista twarz przyciągała uwagę... i zdawała się atrakcyjna! - Dash! - uśmiechnęła się, ujmując go za ręce i całując w policzek. - Jak się masz! - Doskonale, pani Avery... ale... wyście się zmienili... Karli parsknęła śmiechem. - W zimie miałam mnóstwo pracy i nie za wiele do jedzenia. Wiesz... ładowałam i rozładowywałam wozy, nauczyłam się nawet je prowadzić, zajmowałam się dziećmi. Wiele dni spędzałam na otwartym powietrzu... Wszystko to mnie zmieniło. - Nic dodać, nic ująć - stwierdził Dash. Do rozmówców podszedł Jimmy. - Pamiętacie mojego brata, prawda? Gdy Luis i Karli przywitali się z Jimmym, Dash zapytał: - A co z dziećmi i panią Jacoby? - Zostali w Saladorze - odpowiedziała Karli. - Tyle, że Helen nie jest już panią Jacoby. Teraz jest panią de Savona, Dash parsknął śmiechem i szturchnął Luisa w ramię. - Ożeniłeś się! W tym czasie podeszli Roo i Nakor. - Nie inaczej! Nakor pogratulował staremu towarzyszowi. - No, mam przynajmniej nadzieję, że jesteś szczęśliwy. - Jak tylko można, mały dziwaku - uśmiechnął się Luis. - I bardzo dobrze - stwierdził Isalańczyk. A potem zwrócił się do Roo: - Przywiozłeś zboże i rzeźbiarza? - Rzeźbiarza jeszcze nie znalazłem - odpowiedział Roo - ale zboże i owszem, masz. - Przydali ci się kołodzieje i cieśle? - spytał Nakor, zaczynając badać zawartość obu wozów. Reszta pozostała na zewnątrz. - Bardzo - stwierdził Roo, - Zależy mi na tym, by jak najszybciej dostać się do Krondoru. Pomiędzy najeźdźcami może znajdować się wielu zręcznych rzemieślników i artystów. Gdybym mógł ich zwerbować... Dash i Jimmy wymienili spojrzenia. - A skąd wiesz, że będzie można ich wynająć? Trwa przecież wojna. Roo parsknął śmiechem. - Mam swoje źródła informacji. O traktacie, jaki Patrick zamierza zawrzeć z Duko, dowiedziałem się tylko godzinę później od was. - Jakież to źródła? - Powiedział mi wasz ojciec - odparł ciągle uśmiechnięty Roo. - Nie jest aż tak przebiegły, jak wasz dziadek, ale doskonale orientuje się, co w trawie piszczy, i wie, gdzie szukać sojuszników. Poza tym jestem największym wierzycielem królewskiego skarbca i musi mnie informować o wszystkich ważniejszych decyzjach. - Należy się zatem spodziewać, że odbijesz sobie wszystkie straty - mruknął Jimmy. - O ile wcześniej nie da się zabić - wtrącił się Nakor. Roo spojrzał na Isalańczyka niezbyt przyjaźnie. - Możesz być pewien, że nie dam się już wrobić w żadne awanturnicze misje. Od dzisiaj będę szacownym kupcem, głową rodziny i człowiekiem interesu, siedzącym w domu i pilnującym majątku. - Ale pierwej trzeba nam będzie załatwić pewną drobną sprawę - rozległ się z boku znany wszystkim głos. Rozmawiający obejrzeli się i zobaczyli stojącego w pobliżu Erika von Darkmoor. - Szukałem was wszystkich i świetnie się składa, że znajduję was razem. Panowie - zwrócił się do Dasha i Jimmy'ego - zechciejcie się natychmiast stawić przed ojcem. Obaj bracia bez wahania ruszyli ku drzwiom. Mijając dziewczynę, która podała mu wodę, Jimmy uśmiechnął się i rzekł: - Dziękuję. Dziewczyna uśmiechnęła się w odpowiedzi i kiwnęła głową, ale nie odezwała się. Erik tymczasem zagadnął Nakora: - Możesz odszukać brata Dominika? Ten kiwnął głową. - Niedługo powinien wrócić z Rillanonu. Miał zorientować się, czy Świątynia Ishap poprze nasze starania. Jest albo w Saladorze, albo gdzieś na drodze z Saladoru do Darkmoor. - Wyślę po niego patrol na wschód. Jeżeli dotrze tu, zanim go znajdą, niezwłocznie powiadomcie, proszę, Diuka Aruthę. Nakor kiwnął głową. - A mogę spytać, po co to wszystko? - Spytać możesz - odparł młodzieniec. - Ale ja nie mogę ci odpowiedzieć. Trzeba ci się z tym zwrócić do Diuka Aruthy. - Nie omieszkam - rzekł nieco urażony Nakor. - Muszę z tobą pogadać - zwrócił się Erik do Roo. Potem spojrzał na Karli. - Zechcecie mi wybaczyć? Poprowadził Roo w stronę odległego kąta magazynu, który przekształcono w świątynię, i gdy zostali sami, spytał: - Kto pracuje dla ciebie w Sarth? - A dlaczego myślisz, że ktoś jeszcze dla mnie tam pracuje? - odpowiedział pytaniem na pytanie młody kupiec. - Roo, znamy się nie od wczoraj - sarknął Erik. - Więc kto dla ciebie pracuje w Sarth? - John Vinci - odpowiedział Roo. - W zasadzie działa jako niezależny kupiec i specjalizuje się w przemycie z Queg. Dlatego nie afiszuje się znajomością ze mną. - Dobrze. Musimy go odwiedzić. - My? Mamy jechać do Sarth? - zdumiał się Roo. - Przed uderzeniem na północ musimy sprawdzić, co się dzieje w Sarth. Zanim Owen ruszy na zamkniętego tam Nordana, wrócimy z niezbędnym, dokładnym raportem. Posłaliśmy tam zwiadowców, którzy w większości zdołali wrócić, i mniej więcej wiemy, co się dzieje w okolicy, ale nie orientujemy się, jakie są umocnienia, ani jak Nordan rozmieścił swoje oddziały. Trzeba nam dostać się do środka i popatrzeć osobiście. Roo spojrzał przyjacielowi z dzieciństwa prosto w oczy. - Kiedy mówisz „my”, masz na myśli armię Królestwa, prawda? - Nie, mam na myśli ciebie i mnie. Musimy tam się dostać i pomyszkować. - Nie pojadę! - żachnął się Roo. - Musisz! - stwierdził z naciskiem Erik. - Jesteś jedynym człowiekiem, potrafiącym przedstawić w Sarth historyjkę dość przekonującą, by z miejsca nie poderżnęli nam gardeł. - Co to za historia? - Jesteś znanym kupcem z Królestwa, który otwarcie handlował z Queg i Wolnymi Miastami. Mówi się o tobie, że zysk przedkładasz ponad wszystko i dla zarobku zjadłbyś diabła. Jeżeli przekradniesz się do Sarth - i twój przyjaciel Vinci byłby gotów potwierdzić to, co powiesz - to nawet gdy zostaniemy złapani, będziesz bardzo przekonujący w roli chciwego kupca, pragnącego zawrzeć umowy handlowe, zanim na miejscu zjawią się jego konkurenci. - Co to znaczy: „zostaniemy złapani”? - Jadę z tobą - stwierdził Erik. Roo wciąż nie wyglądał na przekonanego. - A więc znów obaj stajemy na szafocie? Tyle, że tym razem żaden Bobby de Longville nie podniesie nas i nie powie, że ułaskawiono nas na poczet przyszłych zasług dla Korony. Nie, dzięki. Zrobiłem już swoje i odpokutowałem winy. - A chcesz jeszcze zobaczyć pieniądze, jakie jest ci winna Korona? - A jakże! - To na twoim miejscu zastanowiłbym się nad moją propozycją. - Młody kapitan rozejrzał się dookoła. - Zresztą to nie miejsce na takie rozmowy. Przyjdź dziś do zamku i odwiedź mnie w mojej kwaterze. Wtedy powiem ci coś więcej. - Przyjdę ze względu na naszą przyjaźń, Eriku - odpowiedział Roo - ale nie dam się już wciągnąć w żadną z tych straceńczych awantur. Łódź przemytników płynęła cicho wzdłuż brzegu, trzymając się go jak najbliżej i unikając raf, którymi usiane były płycizny pomiędzy Krondorem i Ylith. Roo i Erik pojechali konno wzdłuż brzegu, oddalając się pół dnia drogi za ustanowiony przez Duko punkt graniczny, a potem towarzyszący im jeźdźcy zabrali wierzchowce do wysuniętego posterunku Owena Greylocka. Skorzystali z nieoficjalnych jeszcze linii łączności, funkcjonujących już całkiem sprawnie, mimo że poza najbliższymi doradcami Księcia niewielu wiedziało o tym, że Duko zamierza przejść do sił królewskich - choć plotki o rozmaitych zmianach krążyły od kilku dni. Większość z nich rozsiewali agenci Aruthy. Ostatnio na przykład szeptano pokątnie, że Królestwo w tym roku nie zdoła zorganizować ofensywy przeciwko najeźdźcom na północy, głównie z powodu groźby natarcia Kesh na południowe rubieże. Opowiadano też, iż Książę wkrótce odjedzie na Wschód, gdzie w Rillanonie zajmie się uroczystościami swoich zaślubin. Dowództwo sił Zachodu miał objąć Owen Greylock, któremu przykazano, by położył uszy po sobie, skupił się na utrzymaniu obecnego stanu posiadania i - brońcie bogowie - nie podejmował żadnych działań zaczepnych. Roo był zaskoczony skalą działań mających na celu uspokojenie przeciwnika. Erik powiadomił przyjaciela, że agenci Aruthy są już w Krondorze i spokojnie przejmują władzę, działając cicho i dyskretnie. Młody kapitan żywił gorącą nadzieję, że gdy armie Zachodu będą gotowe do uderzenia, nieprzyjaciel zostanie kompletnie zaskoczony. - Jesteśmy już prawie na miejscu - szepnął jeden z żeglarzy. - Przygotujcie się. - Jesteś pewien, że to konieczne? - spytał Roo. - Jestem pewien. Kapitan stateczku polecił zwinąć żagiel, a za burtę spuścić niewielką łódź. Roo i Erik nie byli żeglarzami, dawny kowal założył jednak, że najlepiej będzie dotrzeć do brzegu, wiosłując, gdyż nie ściągnie to na nich przesadnej uwagi mieszkańców niewielkiej rybackiej wioski, gdzie zmierzali. Obaj zsunęli się do łódki po linach. Kiedy Erik osadził wiosła w dulkach, na przemytniczym stateczku podniesiono już żagiel i popłynął on ku głębszym wodom. Miejscowe prądy pchały łódeczkę na południowy wschód i młodzieniec musiał się tęgo natrudzić, by nie dać się zepchnąć z obranego kursu. Rybacka wioska znajdowała się w piaszczystej zatoczce na południe od Sarth. - Jak tam? - spytał Roo. Erik pociągnął wiosłami tak, że łódka skoczyła do przodu niczym koń żgnięty ostrogą. - Wszystko w porządku. Szum przyboju nie był głośny, a fale nie wznosiły się za wysoko, ale mimo wszystko łódkę porwał powrotny prąd i młodzieniec musiał mocno wiosłować. Łódź jakby wspięła się na pochyłość, by po chwili zsunąć się łagodnie po przeciwnej stronie fali. I nagle dziób łódeczki pochylił się w dół, a Roo, obejrzawszy się przez ramię, zorientował się, że patrzy na ścianę wody. - Uwaga! - wrzasnął ostrzegawczo i w tejże chwili runęła na nich fala. W jednej chwili przemókł do ostatniej nitki. Łódź zachybotała się i obróciła bokiem, choć Erik usiłował utrzymać ją dziobem ku plaży. W następnej sekundzie świat wywinął kozła i obaj żeglarze znaleźli się w wodzie. Ku swej irytacji parskający i plujący wodą Roo odkrył, że woda sięga mu zaledwie do pasa. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczył stojącego o kilka kroków odeń Erika. Wywróconą do góry dnem łódź fale spychały na piasek. Brodząc ku towarzyszowi, Roo szykował się już do wygłoszenia kilku zjadliwych uwag dotyczących jego żeglarskiej zręczności, kiedy wokół nich błysnęło jednocześnie kilka świateł. Na brzegu stało kilkunastu słabo widocznych w świetle latarni ludzi, zapalających dalsze pochodnie. Przybyszów otoczyli zbrojni i obaj Ravensburczycy zobaczyli wymierzone w siebie strzały na cięciwach napiętych luków i bełty na prowadnicach kusz. Za nimi, w głębi na brzegu, rysowały się nikłe kontury domów i schnących sieci. Roo obrócił się do Erika. - Wszystko w porządku, co? Rozdział 11 DYSPOZYCJE Roo kichnął potężnie. Erik łyknął nieco gorącej keshańskiej kawy. Siedzieli w dość dużej chacie nieopodal plaży i grzali się przy ognisku, podczas gdy ich ubrania schły zawieszone na linie przed dość prymitywnym kamiennym kominkiem. - Przykro mi, żeśmy was przestraszyli, panie Avery - odezwał się przywódca przemytników, którzy powitali ich na plaży. - John polecił, żebyśmy zamknęli zatoczkę i upewnili się, że bezpiecznie wylądujecie na brzegu. - Mówiący miał niczym nie wyróżniającą się twarz i sylwetkę, cechę wielce przydatną w jego przemytniczym fachu, bo żaden akcyźnik czy strażnik nie zadałby sobie trudu, by spojrzeć nań ponownie. Od rybaków on i jego towarzysze różnili się jedynie tym, że nosili broń. - Chciałbym, aby znalazł trochę czasu, by odpowiedzieć na moje pismo - mruknął Roo. - Wiedziałbym, gdzie się mamy spotkać. - Ruszymy, jak tylko wyschnie wasza odzież - odezwał się przemytnik. Spojrzawszy ku drzwiom, dodał: - Może zresztą trzeba wam będzie iść w nieco mokrych szatach... musimy stąd zniknąć przed świtem. - Patrole? - Nie, te nas nie nękają. Ale po drodze musimy przejść przez posterunek, a przekupionych przez nas strażników o świcie zmieniają nowi. Zastąpicie dwu ludzi, którzy tu zostaną. Z ostatniego transportu zostało nam jeszcze trochę towaru i musimy się pospieszyć, by zdążyć do miasta przed świtem. Nikt nie będzie niczego podejrzewał. Erik kiwnął głową. Roo przyjrzał się schnącej przy ogniu odzieży. - Trzeba to będzie zmienić, jak tylko dotrzemy do Johna. Na pewno ma coś suchego. Młody kapitan ponownie łyknął kawy. - Smakuje jak niedawno zmielona. - Bo taka jest. Dostaliśmy ją wczoraj, przywieziono ją na łodzi kurierskiej z Durbinu. To część tego ładunku, który będziemy nieśli. - A zaglądają tu statki z Kesh? - Owszem - odpowiedział herszt. - Quegańskich kupców też się tu widuje. Okręty Królestwa trzymają się blisko Port Vykor i eskortują kupieckie statki z Dalekich Wybrzeży ku Cieśninom Mroku i z powrotem. - Mówiący wykonał ramieniem szeroki gest, obejmujący połowę horyzontu. - Fadawahowi po inwazji zostało kilka okrętów i trzyma je w pobliżu Ylith. Nie masz więc nikogo, kto strzegłby tych brzegów, ale do miasta niełatwo się dostać... chyba, że macie przekupionych wartowników. - Ruszył ku drzwiom. - Muszę jeszcze dopilnować kilku spraw. - Skinieniem dłoni wezwał podwładnych, ci wyszli za nim, zostawiając Erika i Roo samych. - Mówiłem ci, że Vinci dostanie twój list - odezwał się Erik. - Masz do moich agentów więcej zaufania niż ja sam - stwierdził Roo. - Ale wygląda na to, że miałeś rację. - Roo, nie da się uniknąć ryzyka - rzekł Erik - a do przygotowania przeciwuderzenia potrzebni są nam i twoi agenci. - Co Książę planuje w związku ze starym opactwem? Jeśli Fadawah ma choć odrobinę rozumu, umieścił tam dość ludzi, by uderzyli z góry i udaremnili każdy atak wzdłuż wybrzeża. - To Arutha planuje zajęcie opactwa. Roo potrząsnął głową. - Za każdym razem, kiedy słyszę, że ktoś z rodziny królewskiej ma jakieś plany, przypominam sobie, że niemal przez cały czas mojej służby wyskakiwałem ze skóry, by umknąć ludziom, z równym uporem usiłującym złapać nas i zabić. - To dość powierzchowna ocena sytuacji - stwierdził Erik. Przez następną godzinę niewiele rozmawiali, czekając, aż odzież wyschnie na tyle, by mogli ją wdziać. Godzinę przed świtem herszt przemytników stwierdził, że muszą ruszać. Roo i Erik szybko odziali się, wciągając na siebie jeszcze lekko wilgotne ubrania. Potem wyszli na zewnątrz, wzięli tobołki z towarami i z innymi ruszyli stromą ścieżką wyciętą w niezbyt wysokim skalistym brzegu tuż za wioską. Z góry widzieli rybaków, którzy - jak przed nimi ich ojcowie i dziadkowie - szli ku plaży, gdzie czekały na nich łodzie. Nie zwracali uwagi na przemytników i Roo doszedł do wniosku, że musieli dostawać chyba spore pieniądze za udawanie, że nie widzą pnących się ścieżką ludzi. Pokonawszy skałki, dotarli do leżącego nad nimi, porośniętego nędzną trawą płaskowyżu. Szybko przecięli go, dochodząc do drogi. Potem ruszyli nią - i szli, aż zobaczyli usypaną z ziemi, wzmocnioną drewnianymi palami i kamieniami barykadę; osadzono w niej imponującą liczbę palików o stalowych ostrzach, by odeprzeć natarcie jazdy. Aby przedostać się przez nią na drugą stronę, musieli zejść na pobocze, pokonać wąskie przejście pomiędzy dwiema ścianami, a potem zawrócić, okrążając ją. Przejście było dostatecznie szerokie, by przejechał nim wóz, atakujących jednak łatwo można było zepchnąć na dół ku morzu, gdzie wzniesiono drugą, sporą barykadę, albo w gęsty las porastający strome zbocze góry z przeciwnej strony, gdzie przejść mogłyby tylko kozice albo jelenie. Kiedy przechodzili obok strażników, herszt przemytników zatrzymał się, podał dowódcy straży pękatą sakiewkę i bez słowa kiwnął głową. Żołnierz też się nie odezwał. Minąwszy posterunek, ruszyli szybko drogą do Sarth. Gdy ostatni z przemytników wszedł, zamknięto tylne drzwi składu, znajdującego się na tyłach domu Johna Vinci. Pomieszczenie, wyładowane towarami sprzedawanymi w sklepie, oświetlała jedna latarnia. Vinci, mieszkający na piętrze, sprzedawał płótna, materiały, igły, nici i artykuły żelazne - kociołki, garnki, patelnie - a także liny, narzędzia i inne przedmioty potrzebne do życia mieszkańcom Sarth oraz okolic. - Złe wieści, Roo - odezwał się gospodarz. - Co znowu? - Lord Vasarius ma w mieście swoich agentów. - Przekleństwo! - sarknął Roo. - Są wśród nich ci, co widzieli mnie w Queg? - Prawie na pewno. Trzeba ci będzie bardzo uważać. Możesz zostać na tyłach w mniejszej przybudówce dla służby. Na razie nikt jej nie używa. Pod koniec tygodnia ludzie Vasariusa mają odpłynąć do Queg. Jak się stąd wyniosą, będziesz mógł poruszać się po mieście bez obawy, że ktoś wskaże cię władzom. John Vinci był synem niewolnika z Queg, któremu udało się uciec do Królestwa. Język wyspiarzy znał, jakby się tam urodził. Prowadził handel z przemytnikami i żeglarzami, unikając królewskich służb celnych. Roo zwrócił na niego uwagę, kiedy wszedł w posiadanie cennego naszyjnika. Przedmiotem tym posłuży} się później, by zaskarbić sobie wdzięczność Lorda Vasariusa. Z quegańskim arystokratą udało mu się zawrzeć kilka zyskownych transakcji, aż poczęstował go plotką o flocie wiozącej skarby. Zwabieni tą plotką quegańscy wielmoże wysłali swe okręty do ataku na flotę Szmaragdowych, kiedy ci poprzedniego lata przepłynęli Cieśniny Mroku. Najpotężniejsi magnaci quegańscy patrzyli, jak okręty stanowiące chlubę ich floty idą na dno, ponosząc największą klęskę w historii ich morskich bojów. Większość z nich wiedziała, że w tym wszystkim maczał palce Rupert Avery z Krondoru, bo choć nie znaleziono żadnego dowodu na to, że to on rozsiewał plotki, wiele przesłanek wskazywało na ludzi służących na jego statkach i jego agentów. Choć nikt mu tego nie powiedział wprost, Roo wiedział, że w Queg wydano nań wyrok i jeśli zostanie znaleziony poza granicami Królestwa, pozostaną mu godziny, albo i minuty życia. Zresztą i w Królestwie musiał strzec się morderców wynajętych za quegańskie złoto. - Ukryję się, jeżeli będzie trzeba - Roo spojrzał na Johna - ale Erik musi się rozejrzeć. Czy możesz wymyślić jakieś sensowne wytłumaczenie, którym w razie czego będzie mógł się posłużyć? - Nie wiem - rzekł John z powątpiewaniem w głosie. - W Sarth przebywa wielu cudzoziemców, więc może... Gdyby mógł podać się za najemnika z Queg albo Kesh... Ale wszyscy uzbrojeni obywatele Królestwa muszą opowiadać się w miejscowym garnizonie. - Nie muszę obnosić się z bronią - stwierdził Erik. - Gdybym był jednym z twoich robotników... Vinci potrząsnął głową. - Eriku, zatrudniam tylko miejscowych. Biorąc pod uwagę obecność najeźdźców, sprawy stoją dość kiepsko. Czekajcie, niech no pomyślę. Na razie się prześpijcie... i odpocznijcie. Później przyślę jedno z dzieci zjedzeniem. Do jutrzejszego ranka powinienem wymyślić jakiś powód, by łazić po mieście z kimś tak... znacznym jak Erik. - Kup - podsunął mu Roo. - Co takiego? - John uniósł brwi. - Kup. Budynek, przedsiębiorstwo, dom. Cokolwiek, byle znajdowało się po drugiej stronie miasta. Pozwoli ci to łazić tam i z powrotem. A Erik niech będzie... budowniczym. Kimś, komu masz zapłacić za remont. - Owszem... jest kilka firm do kupienia - stwierdził Vinci. - Doskonale, daj wszystkim do zrozumienia, że szukasz okazji do zarobku i kupisz wszystko, co jest na sprzedaż. - Ale jak za to wszystko zapłacę? - Jeżeli cokolwiek kupisz, zapłacisz jak zwykle moim złotem. - Zwykle przy tym zarabiam - uśmiechnął się Vinci. - Owszem - zgodził się Roo. - Właśnie dlatego robisz to tak dobrze. John otworzył drzwi, przez które można było wejść na tyły sklepu i dostać się ku prowadzącym na górę schodom. - Zaraz przyniosą wam coś do zjedzenia. Jak skończycie, przejdźcie przez tylne drzwi do komórki po drugiej stronie podwórza i trochę się prześpijcie. - Mam być robotnikiem budowlanym? - zwrócił się Erik do Roo. - Podnieś jakąś deskę, obejrzyj ją, odrzuć i stęknij. Weź ze sobą kartę papieru i coś na niej zapisuj. Rozglądaj się pilnie dookoła. Jeśli którykolwiek z żołnierzy zacznie mówić o ciesiołce, kiwaj głową, jakbyś wiedział, o co chodzi. Erik odchylił się na krześle, balansując na jego dwu nogach, i oparł głowę o ścianę. - Cóż, twój pomysł jest chyba lepszy niż to, co wymyśliłem ja. Mam nadzieję, że w Darkmoor poszło lepiej niż tu... - Nie! - zawołał Jimmy. - Nie życzę sobie żadnej dyskusji - odpowiedział Arutha. - Uspokójcie się obaj! - Dash stanął pomiędzy ojcem i bratem. - James, nie ty będziesz zatwierdzał moje rozkazy! - stwierdził sucho Arutha. - Ale żebyś ty prowadził grupę uderzeniową... to niesłychane! - żachnął się Jimmy. Nieopodal stali Nakor i ojciec Dominik, którzy przysłuchiwali się wymianie zdań. - Jestem jedynym pamiętającym opowieść ojca o sekretnym wejściu do Opactwa Sarth. Nie przypominam sobie oczywiście, wszystkiego, ale istnieje szansa, że pamięć wróci mi, kiedy staniemy u podnóża góry. - A ty, ojcze, nie znasz drogi? - spytał Jimmy Dominika. - Wiem, że w podziemiach opuszczonej biblioteki istnieją drzwi, prowadzące do korytarza wychodzącego gdzieś na wzgórzach. Nie wiem, czy zdołam odnaleźć to wejście z zewnątrz. Od dwudziestu lat nie byłem w podziemiach. Młodzieniec chciał jeszcze o coś zapytać, ale w tym momencie wtrącił się Dash. - A my... co mamy robić? - Potrzebny mi ktoś, kto w Krondorze dopilnuje wymiany oddziałów. Kiedy von Darkmoor i Roo wrócą z Sarth, chcę być gotów do uderzenia na północ, zanim Nordan zorientuje się, co się dzieje. - A, to dlatego Greylock wezwał już czołowe jednostki? - Owszem. Zanim wyjedziecie, zaznajomię was ze szczegółami, ale jutro macie już być w drodze. - Nie podoba mi się to... - mruknął Jimmy. - Ani trochę. - I wcale tego nie kryjesz - uśmiechnął się Nakor. - No, chodź - zwrócił się Dash do brata. - Trzeba nam się spakować. Kiedy mijali drzwi, usłyszeli nagle głos Aruthy: - Jimmy... Dash... Zatrzymali się. - Tak, ojcze? - spytał Dash. - Bardzo was kocham. Jimmy zawahał się, a potem wrócił i mocno uściskał ojca. - Nie zrób tylko czegoś głupiego i bohaterskiego - szepnął. - To raczej ja powinienem wam to powiedzieć - stwierdził Arutha. - Wiesz, że to byłyby próżne słowa - odparł Dash, który również wrócił, by wziąć ojca w ramiona. - Nie dajcie się zabić - szepnął Arutha. - Ty też - polecił Jimmy. Gdy bracia wyszli, Arutha zwrócił się do Dominika: - Cóż zatem ma nam do powiedzenia Świątynia Ishap, bracie? - Wiele, mości Diuku. Czy mogę usiąść? - zapytał blisko osiemdziesięciopięcioletni mężczyzna, dzięki uzdrawiającej magii Kamienia Życia wyglądający na dwudziestopięcioletniego młodzieńca. Arutha zezwolił gestem dłoni, Dominik zaś stwierdził: - Trzeba mi było przekonać kilku ludzi, choć godzi się rzec, że sam jestem żywym dowodem na to, iż mówię prawdę. Byłem zresztą najstarszym opatem na Zachodzie i moje słowa miały swoją wagę. - A twoje ostrzeżenie ocaliło bibliotekę w Sarth. - Mówiąc szczerze, nie zawdzięczamy tego mojej przenikliwości... - Co chcesz przez to powiedzieć? - zdziwił się Arutha. - Nie sądzę, bym zdradził pokładane we mnie zaufanie, jeśli objawie, że tym, kto nam polecił przenieść bibliotekę, kiedy nastąpią pewne wydarzenia, był twój dziadek. - Doprawdy? - zdziwił się Arutha. Dominik zamyślił się, - Dziwne jednak, że kiedy przybył do Sarth, by mnie znaleźć i zabrać do Sethanonu na konfrontację z demonem, nie pamiętał o tym. - Mógł nie pamiętać - oznajmił Nakor. - Jakże to? - zdziwił się Arutha. - Bo jeszcze nie przesłał tego ostrzeżenia. - Podróż w czasie? - spytał Dominik. - Kto wie? - Isalańczyk wzruszył ramionami. - Raz już to zrobił. - To jest możliwe. - Kiwnął głową Arutha. - Mam wrażenie, że za tym wszystkim kryje się znacznie więcej, niż mówił mi dziadek i niż ty mi powiedziałeś. - Owszem. - Kiwnął głową Nakor. - Ale to dla twojego własnego dobra. Arutha parsknął śmiechem. - Mówisz tak, jakbyś rozmawiał z małym dzieckiem. A więc Świątynia Ishap popiera wysiłki Nakora? - Owszem... - odpowiedział młodzieńczo wyglądający opat. - Co prawda, nie są pewni, czy ten przechera stosuje właściwe środki. Ale pojmują konieczność... •- Ja też nie jestem pewien - przerwał Nakor. - A jednak zacząłem budowę Świątyni Arch-Indar. - Jesteś zdumiewającym człowiekiem - stwierdził Arutha. - Jakież cele stawia sobie twój zakon? - Już ci mówiłem. Chcemy przywrócić wiarę i przywołać ponownie do istnienia Boginię Dobra. - Owszem, zadanie nie lada - przyznał kpiąco Arutha. - Prawda? - ucieszył się Nakor. - Ale myślę, że moja mała świątynia nie spełni swojego zadania, dopóki nie znajdę kogoś, kto stanie na czele zakonu. - Myślałem, że to ty jesteś głową Zakonu Arch-Indar? - zdziwił się Arutha. - Tylko dopóki nie pojawi się prawdziwy Arcykapłan. Wtedy wrócę do tego, co mi wychodzi najlepiej... podróżowania i odkrywania rozmaitych rzeczy... - A co zamierzasz robić do czasu, aż nie pojawi się właściwa osoba? - Rozmaite sztuczki... będę też opowiadał historie, zdobywał żywność dla wyznawców i skłaniał ludzi do słuchania przekazów o Dobrej Pani. - Przede wszystkim potrzebujemy wiary - odezwał się Dominik. - Kiedy ludzie zaczną pojmować, że Arch-Indar stanowi źródło dobra, sami zajmą się sprowadzeniem Jej do nas... choć to niełatwe zadanie. - Nie będę udawał, że rozumiem politykę świątyń - stwierdził Arutha. - Przeczytałem notatki, jakie zostawili mój ojciec i mój wielki imiennik, i zostało mi po tym niejasne wrażenie, że mieli dostęp do sekretów, z którymi nie dane mi było zapoznać się. Dominik nie odezwał się. - Niech i tak będzie - kontynuował Arutha. - Ufam, że nie zagraża to Królestwu, gdyż o to powinienem dbać w pierwszym rzędzie. Wydaje mi się zresztą, że rozpowszechnianie nauk o istocie dobra nikomu nie przyniesie szkody. Nakor potrząsnął głową. - Gdybyż to było prawdą... Za walkę o dobro ludzi oddawano już katom. - Ale nie na Zachodzie i nie wtedy, kiedy ja piastuję urząd Diuka Krondoru - żachnął się Arutha. Spojrzał na Dominika. - Jeżeli znajdę wejście, zdołasz nas przeprowadzić do podziemi opactwa? - Owszem. Zostało ono zamknięte od środka, ale istnieje sekretny zamek, którym można otworzyć je z zewnątrz. Znalazł go twój ojciec. - Zawsze się chwalił - powiedział z uśmiechem Arutha - że był najlepszym złodziejem w historii Krondoru. - Znalazł go dzięki szczęściu czy zręczności, unieszkodliwił związaną z nim pułapkę i otworzył wejście. Niewiele brakło, a jeden z naszych braci dostałby ataku serca, gdyśmy się pojawili w bibliotece. - Pozostaje jeszcze pytanie, ilu ludzi mamy wziąć ze sobą - mruknął Arutha. - Niewiele znam się na wojennym rzemiośle - stwierdził Dominik. - Kompania powinna być na tyle mała, by niepostrzeżenie przedostać się przez góry, ale dostatecznie liczna, by zdołać opanować i w razie czego obronić opactwo. - Czy możesz naszkicować mi plan Sarth? - spytał Arutha. - Diuku, mieszkałem tam przez pół wieku. Mogę ci pokazać każdy korytarz i szafę. - Dobrze. Rano przyślę ci skrybów. Jeśli skończycie robotę do końca tygodnia, będę bardzo rad. Aby znaleźć się wewnątrz opactwa, kiedy Owen ruszy wzdłuż brzegu na Sarth, trzeba nam być już wtedy na wschodnim szlaku wzdłuż Grzbietu Koszmarów. - Możecie mną rozporządzać. - Skłonił się Dominik. - Czy ktoś zechciałby wskazać mi moją kwaterę? Podróż z Rillanonu była dość męcząca. Arutha uderzył w niewielki dzwoneczek i w drzwiach pojawił się paź. - Pokaż bratu Dominikowi drogę do mojej kwatery i przynieś mu wszystko, czego zażąda. - Mam spać w waszej kwaterze? - spytał Ishapianin. - Obawiam się, że dziś z niej nie skorzystam. Przed świtem czeka mnie jeszcze sporo pracy. Może zdrzemnę się po porannej audiencji. Opat skłonił się i wyszedł za paziem. - No, przynajmniej starczyło ci rozumu, by kazać tu przynieść śpiwór i położyć go za biurkiem - odezwał się Nakor. - Niewiele uchodzi twej uwagi - uśmiechnął się Arutha. - Jestem karciarzem i kosterą, pamiętasz? Muszę widzieć wszystko albo tracę pieniądze... lub życie. - Jedziesz z nami? - Nie - odpowiedział mały frant. - Wszystko to brzmi bardzo obiecująco, ale sądzę, że potrzebny będę tutaj. Dominik przywiózł nam wielki dar od Ishapian. Postanowili podzielić się z nami mocą, jaką daje im Łza Bogów. Kiedy znajdziemy osobę, która powinna przewodzić naszemu Zakonowi, poślemy ją do Rillanonu... i tam uzyska ona tę moc. Przekształci mój mizerny magazyn w prawdziwą świątynię, gdzie - w odpowiedzi na modły wiernych - będą się działy cuda. Ludzie dowiedzą się o naturze dobra i pomogą w odrodzeniu naszej Pani. - Godne przedsięwzięcie - stwierdził Arutha, wstając. - Ale teraz, jeśli wybaczysz, muszę popracować. Jeżeli trzeba ci będzie czegoś dla twojej świątyni, przed wyjazdem postaram się zrobić, co w mojej mocy. - Dzięki - odpowiedział Nakor, ruszając ku drzwiom. - Nie daj się zabić. Nowy Diuk może nie być nam tak przychylny. Arutha parsknął śmiechem. - Choć niemiła mi jest myśl o kłopotach, jakich mógłbym ci przysporzyć, gdybym dał się zabić, zechciej zauważyć, że kłopoty jakie spotkałyby wtedy mnie, byłyby znacznie większe. - To prawda. Więc nie daj się zabić... w interesie nas obu. Arutha znów musiał się roześmiać. Uśmiechał się jeszcze, gdy zamknąwszy drzwi za Nakorem, usiadł za biurkiem i spojrzał na piętrzącą się przed nim górę dokumentów. Uśmiech znikł z jego twarzy, gdy zaczął czytać pierwszy z meldunków. Przejrzawszy go szybko, odłożył na drugą stronę biurka, gdzie kładł zwykle dokumenty, które rano przeglądał ze swoim sekretarzem. Potem wziął w dłoń kolejny papier. - Jimmy! - okrzyk Francie dotarł do młodzieńca, gdy ten zamierzał ruszyć w głąb korytarza. Jimmy odwrócił się i zobaczył, że dziewczyna biegnie w jego stronę. - Witaj - powiedział chłodno. Francie wsunęła mu dłoń pod ramię. - Dość długo cię nie widywałam - stwierdziła. - Twój ojciec nie dał ci chwili wytchnienia? - Nie - odpowiedział. - Miałem po prostu dużo pracy i mało czasu dla siebie. - Bardzo łagodnie, ale stanowczo, wyjął jej dłoń spod swego ramienia i lekko się odsunął. - Jimmy, co się stało? - spytała zaskoczona dziewczyna. Młodzieniec poczuł napływającą mu na policzki falę czerwieni i nagle okazało się, że z najwyższym trudem panuje nad emocjami. - Nie jest rzeczą właściwą, by przyszłą Królową Wysp łączyła zbyt bliska zażyłość z jednym z jej przyszłych poddanych. Teraz ona spłonęła rumieńcem i wbiła wzrok w płyty posadzki. - Myślałam, że ojciec ci powiedział... - Dlaczego sama mi nic nie rzekłaś? - rzucił oskarżycielsko. Podniosła na niego oczy, które już zaczęły wzbierać łzami. - Nie wiedziałam... nie miałam pojęcia, jak to przyjmiesz. Zanim przyjechałam do Darkmoor, myślałam, że wiem, co do ciebie czuję... że wiem, co nas łączy. A potem, kiedy zjedliśmy kolację i poszliśmy na spacer... Nie wiem... Po prostu wiele się zmieniło od czasów, gdy byliśmy dziećmi. - Bo i my się zmieniliśmy - stwierdził Jimmy. - Nie jesteśmy już dziećmi. Spojrzała na niego, a potem nagle pochyliła się ku niemu i pocałowała go w policzek. - Jimmy... zawsze będziesz mi najlepszym przyjacielem. Kocham cię bardziej niż chłopca, którego znałam kiedyś. Chcę, żebyś był szczęśliwy. - Dlatego, że zamierzasz zostać Królową Wysp, czy dlatego, że chcesz wyjść za tego Patricka? - spytał Jimmy, czerwieniąc się z gniewu. - Przestań - poprosiła łagodnie. - Ojciec mówi, że ktoś musi pilnować Patricka i dlatego chce mieć przy nim nieustępliwą Królową. To jeden z powodów, dla których i Król godzi się na to małżeństwo. - Słuchaj - odpowiedział Jimmy - nie wiem, co ci na to rzec. Wiem jednak i to, że cokolwiek byśmy oboje powiedzieli, niczego nie zmienimy. Wyjdziesz za Patricka, a ja ożenię się z panną, którą wybierze mi ojciec i tyle. Wiedzieliśmy o tym od początku i nigdy nie miało być inaczej. Dziewczyna ujęła go za rękę. - Bądź moim przyjacielem. Jimmy kiwnął głową. - Zawsze nim będę, Francie. Po jej policzku spłynęła łza. - Kiedy będę Królową w Rillanonie, będę potrzebowała takich jak ty przyjaciół... Dash dał znak dłonią, a Jimmy odwrócił się i w odpowiedzi wykonał ten sam gest. Wyprzedzał o sto stóp czoło kolumny zmierzającej do Krondoru. Grupka ludzi Duko czekała milę od miasta i Jimmy chciał, by królewscy żołnierze zaczekali, dopóki nie zakończy się wymiana dokumentów. Młodzieniec spiął konia i podjechał do miejsca, gdzie zatrzymał się przywódca Novindyjczyków. Zasalutował sprężyście i spojrzał mu w oczy. - Jestem Baron James z dworu Jego Wysokości Księcia Krondoru. - W tym momencie poznał rozmówcę i przypomniał sobie jego miano. - Witam, kapitanie Boyse. Kapitan, krzepki mężczyzna o długiej brodzie i włosach, kiwnął głową i odpowiedział: - Witani, mości Baronie. Jimmy sięgnął do kieszeni wszytej w podszewkę opończy i pociągnął za nić, odpruwając wierzchnią warstwę. Wyciągnąwszy dokumenty, podał je Boyse'owi. - To ostatnie pismo od Księcia do świeżo upieczonego Lorda Sutherlanda. Jego Wysokość potwierdza w nim nominację - ceremonia odbędzie się po powrocie Księcia do miasta. Są tu też nowe rozkazy i instrukcje, ale nie masz w nich niczego, o czym Duko już by nie wiedział. Novindyjczyk pogładził się po brodzie. - Wiesz... kiedy Duko, znaczy Diuk, powiedział mi o tej umowie, gotów byłem założyć się o moje życie, że nic z tego nie wyjdzie. - Wzruszył ramionami. - Nigdy nic nie wiadomo. - Kiwnął dłonią na południowy zachód. - Pięciuset pieszych i konnych już wyruszyło na Kraniec Ziemi. Zajmiemy tę twierdzę pod koniec tygodnia. - Uśmiechnął się lekko. - Rozumiem, iż może się zdarzyć, że trzeba będzie stamtąd usunąć kilku Keshan, którzy przypadkiem przybłąkali się tam z pustyni. Jimmy kiwnął głową. - To przede wszystkim opryszkowie. - Przywiedliście ze sobą oddziały, aby zmienić naszych? - Ciągną za mną - stwierdził Jimmy. - To dobrze. - Boyse podał dokumenty jednemu ze swoich adiutantów. - Z chęcią zamienię tę nudną służbę garnizonową na włóczęgę wzdłuż granic. Część moich ludzi to mieszczuchy, cieśle, kamieniarze, rybacy i inni tacy, aleja jestem żołnierzem. - Rozejrzał się dookoła. - Duko lubi wiele myśleć, cały czas opowiada o tym waszym narodzie. Mówi, że ta nowa przysięga wierności to dobry pomysł. - Spojrzał Jimmy'emu w oczy. - Ze mnie człowiek prosty. Nauczono mnie walczyć, zabijać i jeśli trzeba, to umrzeć. Ale ufam Duko. Wykonywałem jego rozkazy przez całe życie. Jak pierwszy raz mu przysięgałem, to był prawie chłopakiem. Skoro Duko mówi, że teraz służymy waszemu Księciu i mamy walczyć za ten naród, który usiłowaliśmy niedawno podbić... znaczy, że będziemy posłuszni waszemu Księciu i będziemy się za was bić. Niewiele z tego pojmuję, ale zrobię, jak każe Duko, bo on jest moim wodzem. Jimmy kiwnął głową. - Rozumiem. I pozostanie nim - uśmiechnął się lekko. - A może pewnego dnia, kiedy urodzi mu się syn, on też będzie waszym wodzem? Boyse również się uśmiechnął. - To byłoby coś, prawda, mości Baronie? - Zawrócił konia. - Wezwijcie swoich ludzi. Wjedźmy do Krondoru razem. Jimmy dał znak i Dash ruszył, a za nim reszta kolumny. Kiedy zrównali się z Boyse'em i jego ludźmi, skierowali się ku miastu i po raz pierwszy od roku ludzie Księcia Krondoru wjechali do jego grodu. Dash spieszył wzdłuż ulicy, mijając zajętych pracą rzemieślników i handlarzy. Miasto odżywało i wszystkich czekało nie lada zadanie. Kilkuset stacjonujących za murami najemników wysłano ku południowym granicom. Wydano rozkazy, by na ich miejsce rekrutować strażników karawan i ludzi z obsady miejskich garnizonów ze wszystkich mieścin pomiędzy Darkmoor i Shamatą. Podczas ostatnich dwu tygodni do Krondoru wrócili sklepikarze i rzemieślnicy, a także drobna szlachta. Przejęto dwu posłańców od Fadawaha i wysłano mu uspokajające meldunki. Zanieśli je inni ludzie, którym Duko mógł zaufać, że nie przekażą niczego ponad to, co chciał. Dash zakładał, że Fadawah i Nordan domyśla się zdrady swego generała najdalej za dwa, trzy tygodnie. Szerokim echem rozeszła się historia o tym, że wielkie weselisko w Rillanonie będzie trzymało Księcia z dala od Zachodnich Dziedzin przez rok, a napór Kesh na południowe granice przeszkodzi Królestwu w odbiciu Krondoru. Wśród ostatnich wieści, jakie Duko przesłał Fadawahowi, była też uwaga, że nawiązał z nim kontakt agent keshański, usiłujący wybadać możliwości zawarcia traktatu z „Królem Morza Goryczy”, co - jak mniemał przebiegły Duko - powinno na razie uspokoić Fadawaha. Dash skręcił za róg, kierując się ku wypalonej części miasta, na razie znajdującej się dość daleko na liście budynków do odbudowy. Notatka, którą otrzymał, była zwięzła. Nie przybito pod nią żadnej pieczęci, nikt jej nie podpisał, ale młody człowiek doskonale wiedział, kto ją wysłał. Niepokoiła go możliwość penetracji miasta przez agentów Kesh. Wymiana żołnierzy trwała dość wolno. Wiązała się z zajmowaniem przez oddziały uzgodnionych pozycji, wymianą mundurów pomiędzy umówionymi oddziałami, zmianą miejsc - było to bardzo skomplikowane. Dla każdego postronnego obserwatora miało to wyglądać tak, jakby kilkanaście patroli wyjechało z miasta, powracając następnego dnia. Niełatwo byłoby zauważyć, że w ich skład wchodzą już zupełnie inni ludzie. Najemnicy Duko pozostali jeszcze na dwóch posterunkach kontrolnych na południe od pozycji Nordana w Sarth. Jak do tej pory, wszystko przebiegało bez przeszkód. Dash dotarł do wyznaczonego miejsca i wkroczył do wypalonej oberży. - Przyszedłeś sam, szczenięcy szeryfie? - zapytał głos z cienia zalegającego przestrzeń pomiędzy osmalonymi murami. - Owszem! - syknął niegrzecznie Dash, dając do zrozumienia Trinie, jak bardzo podoba mu się fakt, iż nazywa go „szczeniakiem”. Dziewczyna kiwnęła głową, wskazując podbródkiem sąsiednie drzwi. Otworzywszy je, Dash stanął nos w nos z Johnem Tuppinem. Ten wyciągnął dłoń: - Miecz. Młodzieniec wyjął broń z pochwy i podał ją mężczyźnie. - Tam - mruknął opryszek, wskazując kolejne drzwi. Dash podszedł, pchnął je, a gdy się nie otworzyły, przesunął dłonią ukrytą zasuwę. Wewnątrz znalazł siedzącego za stołem Sprawiedliwego, przed którym stała na poły opróżniona karafka z wodą. - Bratanku... - powitał go oschle staruch. Jego głos był tak samo zgrzytliwy i niemiły jak przedtem. - Stryju... - odparł Dash, okazując dokładnie tyle samo uprzejmości. - Masz dla mnie jakieś wieści? Dash westchnął i usiadł na drugim krześle, nie czekając, aż go poproszą o zajęcie miejsca. - Jak wiecie, potrzebujemy waszej pomocy, aby odbić miasto. Duko oddał je po dobrej woli. - Za niemałą cenę, jak słyszałem. - Zachichotał Riggers. - Diuk Południowych Marchii... no, no... - Ogłosi się powszechne ułaskawienie. Stary człowiek przez chwilę uważnie wpatrywał się w twarz młodzika. - Ciekawe, że nie słyszałem o żadnych zastrzeżeniach, choć nie masz dwu zdań, iż jakoweś są... - Cóż, jego dobrodziejstwo obejmuje tych wszystkich, którzy walczyli przeciwko Królestwu, a teraz złożą przysięgę wierności Koronie. Obejmie także chcących teraz zaciągnąć się do służby. - Nie tyczy się jednak takich drobnych złodziejaszków jak Szydercy? - Owszem, jeśli zaciągną się do armii - stwierdził Dash. - Próbowałem. Ojciec wcale nie ma ochoty przysparzać sobie dodatkowych obowiązków wynikających z konieczności skierowania do sądów spraw dotyczących zbrodni sprzed wojny. - Młody człowiek wzruszył ramionami. - Jest mało prawdopodobne, by któryś z dawnych mieszkańców zechciał wnieść sprawę, nawet jeśli przeżył. Kiedy wrócą tu kupcy, któż zgadnie, co im skradziono przed wojną, co złupili najeźdźcy, a co skradli pozostali w zniszczonym mieście Szydercy. Lysle znów zachichotał: - To prawda. Najprawdziwsza prawda. A jednak żyją w naszym bractwie tacy, na których ciąży wyrok śmierci jeszcze sprzed wojny... i znali ich Konstable twego ojca. Dash westchnął ze znużeniem. - Wiem... Ale jeżeli się zaciągną, Książę daruje im zbrodnie. - Jestem nieco za stary, by się zaciągać, nie sądzisz? - spytał Sprawiedliwy. - Nie wydaje mi się - rzekł Dash - by był na świecie ktokolwiek, poza mną, Jimmym i naszym ojcem, kto ma pojęcie o tym, kim naprawdę jesteś... dziadku. I choć dałbym głowę, że lista przestępstw, za które można by cię powiesić, jest dłuższa od sznura, jaki byłby do tego potrzebny... kogo to w gruncie rzeczy obchodzi. Jeżeli dziadek nie uznał tego za potrzebne, po co my mielibyśmy obarczać się tą wątpliwą przyjemnością? - Twój dziadek potrzebował mnie do kontrolowania Szyderców - stwierdził Lysle. - A teraz... może upłynąć sporo czasu, zanim moi chłopcy zorganizują się na tyle, by szukać przywódcy. - Wydał z siebie długie westchnienie, świadczące o ogromnym znużeniu. - Ja już tego nie zobaczę. I nie wiem, czy kolejny Sprawiedliwy, czy jak tam zechce się nazwać, będzie chciał zawierać jakiekolwiek ugody z Koroną. - Wymierzył palec w Dasha. - Ty i twój ojciec jesteście przebiegli, ale kiedy mnie zabraknie, nie zdołacie wymusić na Szydercach spełnienia tych warunków, jakie twój dziadek narzucił mnie. - Wiem - odpowiedział Dash. - Jeżeli to już wszystko, to zechciej wybaczyć, ale czeka mnie sporo roboty. Sprawiedliwy machnął dłonią. - Jesteśmy kwita, Dashelu Jamisonie. Od tej chwili drogi twoje - człowieka Księcia - i Szyderców się rozchodzą. Jeśli wrócisz kiedyś po zmroku do Dzielnicy Biedaków, ryzykujesz dokładnie to samo, co każdy inny człowiek. - Rozumiem - odparł Dash. Odchodząc, zatrzymał się przy drzwiach i spojrzał na żywotnego starucha. - Ale jeżeli będziesz ode mnie czegoś potrzebował, a sprawa nie zmusi mnie do złamania przysięgi lojalności wobec Królestwa... to mnie po prostu powiadom, dobrze? - Będę o tym pamiętał - rzekł ze śmiechem stary. - A teraz już idź. Wyszedłszy do sąsiedniej izby, Dash odkrył, że John Tuppin gdzieś znikł. Jego miecz wisiał zaczepiony jelcem o na poły spaloną belkę. Przypasawszy oręż, przeszedł do pomieszczenia obok - i, tak jak się spodziewał, nie zastał tu Triny. Opuścił spustoszoną oberżę i wyszedł na ulicę. Zatrzymał się na chwilę, usiłując przypomnieć sobie, jakie też było jej miano i po chwili już wiedział. Tęczowa Papuga. Kiedyś jej właścicielem był niejaki Lucas, przyjaciel jego dziadka. Zatopiony we wspomnieniach o dziadku zapomniał na chwilę o rzeczywistości - i niewiele brakło, a nie usłyszałby cichych kroków za placami. Zanim napastnik zdołał zbliżyć się na kilka kroków, okręcił się na pięcie, a w jego dłoni błysnął miecz. Nieznajomy - chudy, mizerny Obszarpaniec - ujrzawszy reakcję Dasha, zatrzymał się gwałtownie, uniósł w górę obie dłonie, odwrócił się i uciekł, znikając w mroku. Dash schował miecz do pochwy i pomyślał, iż wiele jeszcze upłynie czasu, zanim Krondor stanie się tym, czym był dawniej. Wracając do pałacu, doszedł do wniosku, że Dzielnica Biedaków jest teraz bezpieczniejsza niż przed wojną. Dotarłszy do pałacu, Dash po raz kolejny zdumiał się na widok rozmachu prowadzonych tu robót; pracowała jednocześnie setka murarzy, z których większość służyła przed wojną w armii Duko. Widać jednak było, że roboty szybko posuwają się do przodu. Inni robotnicy zmywali ze ścian sadzę, wymiatali i wynosili śmieci, a nawet zawieszali zasłony i inne elementy dekoracyjne w obszernych salach na parterze. Wszedłszy na dziedziniec, Dash ujrzał biegnącego mu naprzeciw Jimmy'ego. - A, jesteś! - zawołał brat. - Co się stało? - Mamy kłopoty - odpowiedział Jimmy, wyrównując krok do tempa Dasha. Bracia ruszyli ku prywatnym komnatom Księcia, wykorzystywanym teraz przez Duko. - Fadawah odkrył nasze zamiary? - Gorzej. - Co znaczy gorzej? - Kompania z Kesh zajęła Kraniec Ziemi. - O, bogowie! - Dobrze powiedziane - mruknął Jimmy, kiedy skręciwszy za róg, zaczęli wspinaczkę po schodach, wiodących do komnat Duko. - Potwierdzają to zresztą inne raporty. Wydaje się, że w Kesh postanowili wzmocnić żądania ustępstw niewielką demonstracją siły. - Tylko tego nam było trzeba... - stwierdził Dash. Jimmy podszedł do drzwi, zapukał, otworzył je i wszedł, nie czekając na zaproszenie. Niosący spory plik dokumentów urzędnik, ostrzeżony pukaniem, zręcznie uskoczył z drogi. Wszedłszy do środka, bracia zobaczyli kilkunastu urzędników i skrybów, wypisujących rozmaite rozkazy i służbowe polecenia. Przedarli się przez tłum oficerów i weszli do gabinetu generała. Dash nie omieszkał zwrócić uwagi na to, że charakter pokoju zmienił się mocno od czasów, kiedy zajmował go jego ojciec. Teraz za biurkiem siedział Duko - i całe pomieszczenie, niegdyś będące gabinetem zarządcy Dziedzin Zachodu, przekształcił w siedzibę sztabu armii. Bracia zdążyli już poznać większość oficerów Duko, a także wszystkich przysłanych tu oficerów Królestwa. - Wasza Miłość, pojutrze mogę mieć tam czterystu jeźdźców - stwierdził jeden z obecnych, wskazując jakiś punkt na mapie. Był to Wendell, dawny kapitan jazdy z Hawks Hollow, mianowany teraz kapitanem Rycerstwa Krondorskich Królewskich Konnych. Część oficerów Duko spojrzała z zaskoczeniem na swego wodza. Najemników, nienawykłych do oficjalnych tytułów Królestwa, dziwnie irytowały te formalności. - Hej, wy tam! - Duko spojrzał na braci. - Znacie te okolice? - Wasza Miłość... - Skłonił się Jimmy. - Spędziliśmy tam kilka ostatnich lat. Dash pojął nagle, że większość dawnej krondorskiej załogi wybito podczas oblężenia, a ci, którzy przeżyli, służyli obecnie na Wschodzie pod komendą Owena Greylocka. Owena zaś należało się spodziewać w mieście nie wcześniej niż za pięć dni, tuż przed datą natarcia na północ. - Nasze pozycje na Krańcu Ziemi atakują dwie albo trzy setki ludzi - odezwał się Duko, wskazując mapę. - Wedle porannych meldunków nasi trzymają się, ale mają pełne ręce roboty. Może zresztą już jest po wszystkim. Pięciuset pieszych, których posłałem na początku tygodnia, dotrze tam nie wcześniej niż za pięć dni, choć idą forsownym marszem. Mamy także wieści, że wzdłuż wybrzeża ku Krańcowi Ziemi płyną jakieś okręty - być może po to, by wesprzeć atakujących. - To rozsądnie - mruknął Jimmy. - Jeżeli ruszyliby dużymi siłami przez Jal-Pur, mogliby mieć kłopoty z zaopatrzeniem. Ale gdy zaatakują niewielkimi siłami, trzymając naszych w cytadeli, i przerzucą oddziały morzem... mogą szybko otoczyć i zniszczyć cały garnizon. - Kto dowodzi w Port Vykor? - spytał Duko. - Admirał Reeves - odpowiedział jeden z królewskich oficerów. - Poślijcie mu rozkazy, by przeciął drogę tamtym okrętom i przegnał je. Nie obchodzi mnie, czyje zatopi, czy zdobędzie, po prostu niech nie pozwoli, by wysadzono na brzeg zbrojnych. - Oficer zasalutował i pospieszył przekazać polecenie. Duko spojrzał na Wendella. - Weźcie swoich czterystu konnych i natychmiast wyruszajcie. Jak tylko dotrzecie do pieszych, każcie im ruszać biegiem. - Kapitan zasalutował, przyjmując rozkazy. - Runcer. - Duko zwrócił się do jednego ze swoich kapitanów. - Weź setkę swoich najlepszych skurczybyków i ruszajcie wzdłuż brzegu do Krańca Ziemi. Jak zobaczycie jakiś lądujący oddział, wyciąć mi go do nogi. - Jasne, Duko... eee... Wasza Miłość - odparł stary wyga. - Zmiataj - uśmiechnął się Duko. Potem spojrzał na Dasha i Jimmy'ego. - Aż do powrotu waszego Lorda Greylocka dowodzę tuja. Będę potrzebował waszej pomocy, młodzi panowie, ponieważ nie znam okolic... - Wskazał punkt na mapie. - Domyślam się jednak, że jeśli stratedzy Imperium zamierzają poważnie nam zaszkodzić, tu uderzą w następnej kolejności. - Wskazał niewielką górską przełęcz pomiędzy Shamatą i Krańcem Ziemi. - To daleko, ale teren jest względnie płaski. Jeśli chcą tylko przycisnąć naszych negocjatorów w Darkmoor, wycofają się przy pierwszym zdecydowanym odporze z naszej strony. Jeżeli jednak mają inne zamiary, uderzą tutaj, a jednocześnie wysadzą desant pod Krańcem Ziemi. - Spojrzał na innego ze swoich starych oficerów. - Jallow, jak najszybciej wyślij tam zwiadowców. Nie wiem nawet, czy mamy tam jakichś ludzi. - Nie mamy - odparł oficer. - Zakładaliśmy, że królewscy zadbają o swe południowe rubieże i nie musimy chronić tego skrawka ziemi. - Cóż, teraz jesteśmy królewskimi i to nasze zmartwienie. Powiadomcie Greylocka o tym, co się dzieje. Spytajcie, czy nie mógłby wysłać tam oddziałów, które wyprzedzą naszych. Wyznaczeni ludzie ruszyli, aby wykonać rozkazy, a Duko zwrócił się do pozostałych. - Panowie, czeka nas wojna. Nie wiemy, jakie siły rzuci przeciwko nam nieprzyjaciel. Może niewielkie... ale gdybym był jednym z generałów Imperium i wiedziałbym, jaki tu mamy burdel, podjąłbym się próby zajęcia Krondoru przed Greylockiem, i niechby mnie potem spróbował stąd wyprzeć, z Nordanem tkwiącym jak cierń na jego północnym skrzydle. - Generał potrząsnął głową. - Miejmy nadzieję, że jak ich wyprzemy z Krańca Ziemi, to dostaną nauczkę, po której przestaną mieć niecne myśli. Jimmy spojrzał na Dasha. Obu braciom jednocześnie przyszła do głowy ta sama myśl: z której strony dostaną następnego kopniaka? Rozdział 12 RYZYKO Arutha wyciągnął dłoń. Kapitan Subai wykonał ten sam gest i człowiek stojący z tyłu dał znak. Następny za nim potwierdził, że zrozumiał polecenie i kiwnął głową. Potem zaczął przeszukiwać wskazane mu miejsce. Przedzierali się przez góry dość wolno, bo piesi mogli pokonać dziennie najwyżej dziesięć, piętnaście mil. Teraz jednak widzieli już górę, na szczycie której zbudowano opactwo Sarth. Całą trasę uciążliwego marszu przeszukiwali zwiadowcy, wypatrujący wyżłobionych przez wodę koryt strumieni, wydeptanych przez zwierzęta ścieżek i wszelkich śladów, jakie mogły ich doprowadzić do sekretnego wejścia. Szukali rozległego rumowiska głazów, gdzie miał znajdować się wąski jar wiodący do wyjścia tunelu ciągnącego się aż do opactwa. Arutha przypomniał sobie, jak ojciec opowiadał mu, że ktoś, kto nie spojrzy prosto na wejście na samym końcu rozpadliny, zobaczy tylko gołą skałę. Szukali od kilku dni i dwa razy omal nie natknęli się na patrole Nordana. Nie wykryto ich tylko dlatego, że towarzyszyli im najlepsi tropiciele i znawcy leśnego kunsztu w Królestwie. W czołowej grupie było ich tylko sześciu. Reszta oddziału, któremu polecono zajęcie opactwa Sarth, ukryła się w oddalonym o dziesięć mil wąskim wąwozie, tuż poza granicą, gdzie docierały patrole Nordana. Arutha łyknął nieco wody ze skórzanego bukłaka, noszonego przy sobie. Letni skwar dokuczał im bardzo, ale nie mogli sobie pozwolić na zwłokę. Jego ojciec wspominał mu jeszcze o kilku innych charakterystycznych obiektach w terenie, zwiadowcy jednak w okolicy nie znaleźli niczego, co choć z grubsza przypominałoby to, o czym opowiadał mu Lord James. Wielki dąb mógł spłonąć albo zostać ścięty na drewno, a trzy głazy spiętrzone jeden na drugim - zawalić się po rozmiękczającej ziemię ulewie lub podczas trzęsienia ziemi. Nad tymi górami przeminęło w końcu pół wieku. I nagle usłyszał świst, oznajmiający, że ktoś coś znalazł. Szybko podbiegł do miejsca, gdzie stał kapitan Subai. Wpatrywał się on w dół. Jeden z jego ludzi zeskoczył przed chwilą w jakąś rozpadlinę, tak że widać było teraz tylko jego głowę. Arutha przyjrzał się otoczeniu i spostrzegł wielki dąb, ukryty za innymi, młodszymi drzewami, ale rosnący dokładnie naprzeciwko rozpadliny. Odwrócił się lekko i zobaczył ogromny głaz, a obok niego dwa mniejsze. Zrozumiał, że znalazł poszukiwane miejsce. - To tu - powiedział spokojnie, zwracając się do Subai. Skinieniem dłoni wezwał stojącego nieopodal Dominika i zeskoczył w dół, by stanąć obok żołnierza. - Wasza Miłość, jest coś... po drugiej stronie tego krzaka. Arutha bez słowa wyciągnął miecz i zaczął chlastać ostrzem po gałęziach. Żołnierz zawahał się na moment, a potem - wyjąwszy swój kord - stanął obok Diuka i zaczął robić to samo. Kiedy zeszedł do nich Dominik, obaj oczyścili już spory kawałek wąwozu. Za wyciętym krzewem pojawiło się wąskie przejście. Arutha wiedział, że o tym właśnie miejscu mówił mu ojciec, ponieważ kiedy patrzył od swojej strony, w istocie wyglądało jak wylot korytarza otwierającego się pomiędzy litą skałą a kamienną ścianą. - Poczekajcie tu - zwrócił się do kapitana Subai - aż ja i Dominik znajdziemy przejście. I tak opat z Diukiem weszli w wąski korytarz, ciągnący się na około setkę stóp w głąb zbocza. Na końcu dotarli do znajdującej się po lewej stronie pieczary, w której mógł się skryć jeden człowiek. - Jeśli to przejście tak łatwo można odkryć - odezwał się Arutha - równie łatwo można go bronić od góry. Dominik spojrzał w mrok. - Jaskinia jest naturalna, ale kapłani z Bractwa Ishap nieco ją „udoskonalili”. Zechciej zwrócić uwagę, że jest dostatecznie szeroka, by mógł w niej zawrócić mnich niosący stos ksiąg lub ciągnący wózek, ale nie masz w niej dość miejsca, by ludzie niosący taran mogli rozpędzić się i wyłamać drzwi. - Jakie drzwi? Dominik zamknął oczy, cicho zanucił jakieś śpiewne słowa i podniósł dłoń. Wokół jego ręki uformował się nimb światła dostatecznie mocnego, by w jego blasku Arutha dostrzegł solidne dębowe drzwi, znajdujące się w odległości może dziesięciu stóp od wejścia do jaskini. Nie zobaczył w nich żadnego zamka ni zasuwy. Trzy solidne żelazne zawiasy i mocne sztaby w poprzek drzwi wskazywały na to, że niełatwo byłoby je czymkolwiek rozbić. - Racja... - mruknął Arutha. - Potrzebny byłby solidny taran... a brak miejsca, by go rozkołysać. - Zasuwa... - zaczął Dominik. - Zechciej mi wybaczyć - przerwał mu Arutha. - Jedna chwila... - Zbadał przeszkodę, przesuwając dłonią po górnej krawędzi, potem pod nią, a na koniec zbadał powierzchnię samej płyty. - Ojciec często mi opowiadał historyjki ze swej złodziejskiej przeszłości - odezwał się wreszcie. - Często po ich wysłuchaniu stawiałem w wyobraźni siebie na jego miejscu, i robiąc to samo, co on, usiłowałem wejść tam, gdzie mi nie pozwalano. Zastanawiam się, czy sprostałbym tej próbie... - Osuwając się na kolana, zaczął badać grunt przed drzwiami. Obok zawiasu widniał niewielki odłamek skały, oparty o zwisającą nad nim ścianę. Arutha wyciągnął dłoń, by poruszyć kamień. - Lepiej tego nie tykać - mruknął Dominik. Dłoń Aruthy znieruchomiała. - Muszę przyznać - odezwał się Diuk - że brak mi uzdolnień ojca. - Wstał i uśmiechnął się. - Dziadek mówił mi, że więcej jest we mnie z matki. Może ma rację. - To dobrze ukryta pułapka. Prawdziwa zapadka jest tam. - Dominik podszedł do niewielkiego zagłębienia i wsunął weń rękę. Wymacawszy niewielką dźwignię, przesunął ją w bok. - Teraz pociągnij za ten kamień. Arutha zrobił, o co go poproszono, i odkrył, że w kamień wbito stalowy ćwiek, do którego przymocowano drut. Przesunąwszy odłamek o kilka cali, usłyszał głuchy rumor po drugiej stronie drzwi. Drzwi drgnęły i powoli, ze zgrzytem, ruszyły w bok, odsłaniając ciemne, wiodące w głąb przejście. - Otwarte - zwrócił się Arutha do kapitana Subai. - Poślijcie gońca i sprowadźcie resztę ludzi. I wszedł za opatem w mroczny tunel. - Nie tykajcie tego - odezwał się mnich, wskazując dźwignię. - To zamyka drzwi za nami. - Ruszył w głąb. Przeszli mniej więcej sto kroków, gdy korytarz przeszedł w szeroką galerię, gdzie widać było zatarte już częściowo ślady stóp przechodzących tędy ludzi. Arutha przyjrzał się im uważnie. - To nie są ślady butów... Wygląda na to, że ci, co tu przechodzili, nosili sandały. - Trzymaliśmy pod górą księgi, zwoje pergaminów i rękopisy, blisko tej drogi ucieczki - odpowiedział Dominik. Wskazał dłonią w górę. - Ale tędy nie wyniesiono niczego. Moi bracia sami opuścili opactwo, wszystko więc, co tu trzymano, wyniesiono na górę, załadowano na wozy i wywieziono przez góry. Do nowego opactwa, które będzie Sarth. - A gdzie się ono znajduje? - spytał Arutha. Na twarzy Dominika pojawił się uśmiech. - Moi bracia postanowili, dla powodów, które powinniście zrozumieć lepiej niż inni, że wiadomości dotyczące nowego miejsca pobytu opactwa nie mogą wpaść w ręce wrogów. Dlatego mogą je posiąść jedynie członkowie naszego bractwa. Mogę wam jedynie rzec, że choć znajduje się w Yabonie, jest poza zasięgiem Fadawaha. - Jako członek Królewskiej Rady i książęcy oficer powinienem się oburzyć na te słowa - odparł Arutha. - Ale jako wnuk Puga, potrafię to zrozumieć. Odgłos licznych kroków oznajmił im przybycie reszty ludzi Subai. Człek idący na przedzie niósł pochodnię, a pozostali dźwigali rozmaite toboły z wyposażeniem i zapasami. Bardzo ważne było zgranie w czasie. Greylock za tydzień zacznie marsz na Krondor, ale tuż przed bramami miasta skręci na północ i błyskawicznie ruszy na Sarth, miażdżąc po drodze pierwsze dwie pozycje obronne nieprzyjaciela. Duko zapewniał, że tamtejsze umocnienia nie są rozbudowane i ludzie Nordana nie będą stawiali zaciekłego oporu. Pierwsze poważne starcie czekało ich u południowych rubieży Sarth. Walki w mieście zapowiadały się ciężko, ale gdyby tkwiący w opactwie garnizon Nordana mógł ruszyć swoim z odsieczą, armia Greylocka znalazłaby się w kleszczach - pomiędzy silnymi miejskimi pozycjami obronnymi a atakującymi z góry oddziałami. Gdyby zaś Greylock usiłował zająć klasztor, jego ludzie musieliby nacierać pod górę, po drodze wąskiej w kilku miejscach tak, że ledwo mógłby przejechać jeden wóz lub dwu jezdnych obok siebie. A na karki oczywiście wjechaliby im ludzie Nordana z miasta. Jedyną nadzieją królewskich było to, że oddział Subai zdobędzie opactwo albo przynajmniej zajmie załogę garnizonu do czasu, kiedy ludzie Greylocka opanują miasto. Kiedy gród wróci do Królestwa, opactwo można będzie oblegać, a garnizon wziąć choćby głodem - chyba że wcześniej pojawią się ludzie Aruthy. Dzień przed atakiem Greylocka z południa królewscy spod klasztoru mieli uderzyć na zabudowania. Arutha wiedział, że dysponował ludźmi osobiście wybranymi przez Subai, jakich próżno by ze świecą szukać po całych Dziedzinach Zachodu. Byli twardzi, wytrzymali i skuteczni. Szkarłatne Orły to weterani wielu ciężkich kampanii, bez wahania wykonujący każde polecenie. Za trzy dni, w godzinę po świcie, muszą albo opanować opactwo, albo narobić w nim tyle zamieszania, by garnizon nie zdołał odpowiedzieć na jakiekolwiek wezwania pomocy z dołu. Arutha znalazł sobie miejsce niedaleko od kolejnego korytarza wiodącego pod górę i usiadł. Postanowił odpocząć, by zachować siły na później. Główne oddziały Subai miały opanować podziemia dopiero za kilka godzin, na razie musiał czekać... i mógł odpoczywać. Erik kiwnął głową i zapisał kilka znaków. - Potrzebuję na tyłach dość rozległego magazynu. Prawdopodobnie będziecie też musieli poszerzyć wrota tak, by można było wprowadzać i wyprowadzać większe wozy - rzekł głośno John Vinci. - Spokojnie, John... - mruknął cicho Ravensburczyk. - Zajmujemy się tym od trzech dni i jak do tej pory, nikt na nas nie zwrócił uwagi. No, chyba że zaczną cię podejrzewać o głuchotę. - Ja tylko usiłuję być przekonujący - odpowiedział Vinci z udaną urazą. - No, już koniec - stwierdził Erik. - Wracajmy do naszego sklepu. Wyszli na bardzo ruchliwe ulice Sarth. Tłoczyli się tu między innymi rybacy z pobliskich wiosek przywożący połowy na tutejszy rynek. Miasto to stanowiło także drugi co do wielkości port pomiędzy Ylith i Krondorem, odwiedzany przez wielu kupców oraz nie mniejszą liczbę przemytników z Wolnych Miast czy Queg. Królewscy celnicy byli tu bardziej tolerancyjni i mniej czujni - w wyniku tego osiedlali się tu ludzie zaskakująco przedsiębiorczy, nie dbający o to, kto włada miastem, Królestwo czy niedawny najeźdźca. Wszędzie kręcili się, zachowujący się dość swobodnie, zbrojni. Novindyjscy najemnicy przydzieleni do garnizonu Sarth czuli, że znajdują się dość daleko od linii rozgraniczających wrogie wojska i nie spodziewali się napaści. Erik i John spiesznie wrócili do siedziby tego ostatniego. Przeszli na tyły budynku, gdzie znaleźli bardzo zmęczonego, na poły śpiącego Roo, który na ich widok odezwał się rzeczowo: - Wynosimy się? - Dziś w nocy - odpowiedział Erik. - Poślę łódź do zatoczki przemytników - rzekł John. - Wy zawieziecie ładunek, a dwaj ludzie, przebywający tam zamiast was, z chęcią wrócą do miasta. - Roo, zerknij na to - rzekł Erik do przyjaciela. Ten wstał i podszedł do miejsca, gdzie młodzieniec rozłożył swoje rysunki. Ułożył je tak, że powstała z nich niemal kompletna mapa okolicy Sarth. - Trzeba ci będzie je zapamiętać, żebyś je mógł odtworzyć, gdybym nie wrócił z tobą. - O czym ty gadasz? - Nie mogę ryzykować i zabierać ich ze sobą. - Erik spojrzał na Roo i Johna. - Gdyby nas złapano z tymi mapami, powieszono by nas, zanim ktokolwiek zdążyłby mrugnąć. Bez nich możemy się jakoś wyłgać. - Spojrzał na Johna. - Słuchaj, jak się dowiesz, że nas pojmane, następnej nocy ruszasz do Krondoru. - Ja? - zdumiał się Vinci. - Nie przejmuj się - rzekł uspokajająco Roo. - Nie dojdzie do tego. - Gdyby jednak doszło - wrócił do swego wątku Erik - masz przekazać wieści generałowi Duko i Owenowi Greylockowi. - Wskazał na rozłożone papiery. - Lepiej się temu przyjrzyj i wszystko zapamiętaj. - Prawdziwym nieprzyjacielem jest tu ukształtowanie terenu - zaczął młody kapitan. Pokazał palcem miejsce, gdzie Novindyjczycy umieścili punkt kontrolny. - To jak szyjka butli... drogę przeprowadzono w wąskim przesmyku pomiędzy brzegiem morza a dość stromymi zboczami wzgórz. Sarth wzniesiono na północ od przesmyku, gdzie droga raptownie skręcała na zachód, przecinając miasto. Południowe rubieże grodu przylegały do stromego morskiego brzegu i leżącej w dole kamienistej plaży, którą nie dało się przejść, nawet podczas odpływu. Nieco dalej linia brzegowa skręcała na północ. Można tam było znaleźć port, a za nim piaszczyste plaże i kilka rybackich wiosek. - Nawet jeżeli uda nam się wysadzić oddziały w zatoczce przemytników, i tak będziemy na południe od tego przesmyku - stwierdził Erik. Wskazując port na mapie, dodał: - Mają tu tylko jeden okręt, ale popatrzcie gdzie. - Aaaa... - domyślił się Roo. - Jeżeli zobaczą, że zza południowego przylądka wyłania się choć jeden maszt okrętu Floty Królewskiej, poprowadzą okręt do wyjścia z portu i tam go zatopią. - Nie jestem żeglarzem - stwierdził Erik - ale nie widzę możliwości poprowadzenia okrętu z południa, żeby tamci nie zdołali podnieść kotwicy i zatopić swej łajby przy falochronie. - Chyba, że pierwej ją zdobędziemy. - My? - To taka figura retoryczna - rzekł Roo z uśmiechem. Erik potrząsnął głową. - Nie, nie zdążymy zawieźć wiadomości do Krondoru i wrócić z oddziałem, aby wziąć ten okręt. Owen pojawi się tam za trzy dni. Musimy zostać tu jeszcze jeden dzień i zawieźć mu jak najbardziej aktualne wieści. - Gdybyś został, to może z pomocą tej bandy rzezimieszków Johna udałoby ci się zająć okręt - stwierdził Roo. - Nie. Mam rozkazy. Pojutrze muszę być w Krondorze. - A ty, John? - spytał Roo. Vinci podniósł ręce, odżegnując się od pomysłu pracodawcy. - Nigdy w życiu! - Poklepał się po wydatnym brzuchu. - Jestem już poczciwym, starszym panem, a i w lepszych czasach byłem kiepskim wojownikiem. - A ty? - zwrócił się Erik do Roo. - Czy nie zechciałbyś jeszcze raz zrobić czegoś dla Króla i ojczyzny? - A co będę z tego miał? - Kupiec zmarszczył brwi. - Możesz przyczynić się do szybszego zakończenia wojny, oszczędzić życie wielu porządnym ludziom... i znacznie przyspieszyć odzyskanie utraconych dóbr. - Erik pokazał północno-wschodni kraniec miasta. - Gdyby udało nam się wyprzeć żołnierzy Nordana ku północy, a jednocześnie wprowadzić do portu statki z Port Vykor, moglibyśmy zaopatrzyć się tu i ruszyć na Fadawaha o wiele wcześniej. - John, ilu ludzi pilnuje tego statku? - spytał Roo. - Z tego, co wiem, została tylko załoga szkieletowa. Tkwią tu już od zimy. Od czasu do czasu pomiędzy miastem i okrętem przepływa jakaś szalupa wiosłowa. Podejrzewamy, że coś tam wyładowują, ale nigdy nie widzieliśmy większych skrzyń... Odbierają prawdopodobnie żywność i zaopatrzenie. Może więc w istocie ten statek przeznaczono do zablokowania portu. Roo podrapał się po głowie. - Eriku, może uznasz mnie za idiotę, ale zdobędę dla ciebie tę łajbę. Kiedy ma tu dotrzeć Greylock? - Jeżeli ruszy na północ za trzy dni o zachodzie, dotrze tu o świcie czwartego dnia. - Jeszcze trzy dni w tej komorze? - Sypialiśmy w gorszych miejscach. - Lepiej mi nie przypominaj - westchnął Roo. - A więc od dziś za cztery dni, o świcie, powiosłujemy i zdobędziemy ten statek. - Doskonale - rzekł Erik. - John, zapamiętaj tę mapę, bo jedziesz ze mną. - Ja? - zdziwił się Vinci. Młody kapitan uśmiechnął się wrogo. - Możesz wybierać, albo jedziesz ze mną, albo weźmiesz tę łajbę. John przełknął ślinę. - Jadę do Krondoru. - Mądry wybór. - Trzeba mi tuzin ludzi, na których można polegać - zwrócił się Roo do Johna. - A jeszcze lepiej, ze dwudziestu. - Tuzin mogę zebrać - rzekł Vinci. - Ale dwudziestu? Zobaczę, co się da zrobić. - I dwie spore szalupy, ukryte w pobliżu, aż do czasu, kiedy trzeba będzie ruszać. - Mam tu nieopodal magazyn. Dziś w nocy ukryję tam łodzie. Roo wzruszył ramionami. - Znaczy, wszystko uzgodniliśmy. Wszystko rozstrzygnie się za pięć dni. - Przy odrobinie szczęścia - mruknął Erik. Tknął palcem miejsce, gdzie na mapie, na północ od opactwa, zaznaczył drogę. - O ile Arucie i jego ludziom uda się jakoś zneutralizować tam garnizon Nordana. Ponieważ tu na dole nie widziałem zbyt licznych wojsk, muszę założyć, że zgromadził tam ze czterystu chłopa. Jeśli zejdą tą drogą i uderzą na Owena, gdy ten będzie usiłował zająć miasto, odrzucą naszych na południe poza ten przesmyk, co nas może drogo kosztować. - Nie traćmy nadziei - westchnął Roo. - To najlepsze, co mogliśmy zrobić, nawet wtedy, gdy ścigaliśmy się o życie, wiejąc z Novindusa: robić, co w naszej mocy, i liczyć na uśmiech losu. - Możemy jeszcze się pomodlić - zgodził się Erik. Na to już Roo nie znalazł odpowiedzi. Arutha nasłuchiwał u drzwi. Po drugiej stronie słyszał jakieś głosy. Podczas minionego dnia przeszukiwali opuszczone podziemia biblioteki w Sarth. Dominik oceniał, że gdyby najeźdźcy zajęli każdą pustą komnatę, mogliby tu pomieścić do tysiąca ludzi - choć samo dormitorium dla mnichów wybudowano tylko dla czterdziestu braci. Z liczby koni w stajniach ocenili, że większość żołnierzy w opactwie to piesi, ponieważ w przyklasztornych stajniach można było zgromadzić co najwyżej czterdzieści wierzchowców. Problemem było też dostarczanie co tydzień pełnego wozu siana dla zwierząt, co prawdopodobnie ograniczyło ich liczbę do około dwu tuzinów. Nie natykając się na żadnych żołnierzy wroga, dotarli do drugiego poziomu lochów pod samym opactwem. Teraz Arutha przysłuchiwał się obojętnym rozmowom prowadzonym przez obco mówiących żołnierzy. Po chwili cofnął się do miejsca, gdzie czekał Dominik i spytał: - Nie da się jakoś ominąć tego pomieszczenia? Dominik potrząsnął głową i odparł spokojnie: - Jeśli zejdziemy dwa poziomy niżej i zajdziemy z innej strony, też trafimy na tę komnatę. Jest w niej troje drzwi - i trzecie wiodą na górę. Arutha przypomniał sobie szkic wykonany przez Dominika i potwierdził to kiwnięciem. - No to zaczekamy tutaj, a potem, gdy przyjdzie pora, wedrzemy się tam i zdobędziemy opactwo. Spojrzał na jednego z żołnierzy Subai, który miał przy sobie szklany, wypełniony piaskiem przyrząd do odmierzania upływu czasu. Odwrócił czasomierz wczoraj o świcie. W mroku podziemi nie było sposobu, by określić porę dnia lub nocy. A dokładne wykonywanie zadań w czasie było bardzo ważne. - Chciałbym mieć okazję, aby sprawdzić, Ilu tu jest Novindyjczyków. - Może później - odparł Dominik. - Kiedy tamci pójdą spać. Arutha spojrzał na żołnierza. - Powiedz kapitanowi Subai, że chcę, by posłał połowę ludzi dołem ku drugim drzwiom do tego pomieszczenia. - Żołnierz zasalutował i pobiegł przekazać rozkaz. - Jak do tej pory - zwrócił się do Dominika - nie natknęliśmy się w tych podziemiach na żadne przeszkody, ale te drzwi mogą być zaparte. Nie chcę, by wszystko się pogmatwało dlatego, że z drugiej strony ktoś postawił pryczę. Ktokolwiek pójdzie na przedzie, niech się upewni, że zdołamy szybko je otworzyć. Dominik kiwnął głową i spojrzał na żołnierza trzymającego piaskowy zegar. - Jeszcze półtora dnia. Roo stwierdził, że czekanie strasznie go irytuje. Ostatnie dwa dni ciągnęły się niemiłosiernie, jeden za drugim, on zaś nie mógł już usiedzieć w miejscu. I nagle okazało się, że trzeba ruszać. Powiódł wzrokiem po zebranych wokół ludziach. Vinci znalazł szesnastu śmiałków. Każdy z nich wyglądał podejrzanie, żaden jednak nie budził przerażenia. Z doświadczenia wiedział jednak, że niektórzy z najgroźniejszych zabijaków wyglądają dość niewinnie, a ludzi sprawdza się w walce. - Czy którykolwiek z was zna się na żeglarstwie? - spytał. Dłonie podniosło pięciu. Roo potrząsnął głową. - Ty! - zwrócił się do pierwszego z nich. - Jak tylko usłyszysz mój okrzyk, odetnij kotwicę. Wy zaś - polecił następnemu - na mój krzyk podnoście wszystkie żagle, jakie zdołacie. A ty - powiedział trzeciemu - skacz do rumpla i kieruj okręt na otwarte wody. Pozostali niech robią to, co ci trzej wam powiedzą - polecił reszcie zabijaków. - Jeśli zdobędziemy statek, chcę, żeby był gotów do odpłynięcia, zanim ktokolwiek na brzegu zorganizuje pomoc. - Sobie zaś powiedział w duchu: , J zmiataj z Sarth, jeżeli coś się nie uda”. - Gotowi? - spytał, a ludzie pokiwali głowami. - Jak ruszymy, nie zatrzymujcie się, chyba że wam powiem albo zostaniemy zaatakowani. - I otworzywszy drzwi magazynu, wydał rozkaz: - Jazda! I cała grupa ruszyła za Roo w półmrok przedświtu. Podążyli ulicą, przy której stał magazyn Vinciego, potem za rogiem - skręciwszy w główną ulicę miasta - znaleźli się właściwie na Trakcie Królewskim. Szli tak szybko, jak tylko się dało, ale nie biegli - to mogłoby wzbudzić podejrzenia - a w miejscu, gdzie Trakt skręcał ku bramie głównej, weszli w węższą uliczkę, prowadzącą wprost do południowej części portu. Roo wydało się, że całe Sarth wygląda tak, jak prawa ręka oparta o ciągnącą się gdzie indziej ku północnemu zachodowi linię brzegową. Kciuk znajdował się tam, gdzie droga na krótkim odcinku skręcała prosto na zachód, reszta miasta leżała zaś pomiędzy nim samym a zakrętem drogi ku północy, wedle palca wskazującego. Doki zaczynały się przy zgięciu kciuka i z pewnej odległości ciągnęły się wzdłuż Traktu. Składały się z kilku budynków położonych pomiędzy zatoką a drogą. Dotarłszy do doków, Roo odkrył, że Vinci polecił swoim ludziom, by zostawili magazyn otwarty. Był to ostatni budynek w niżej położonej części portu, w najbardziej ku północnemu zachodowi wysuniętej części kciuka, jaki wyobrażał sobie Roo - a w środku znaleźli dwie łodzie. Każdą z łodzi dźwignęło sześciu ludzi, którzy szybko zanieśli je na pochylnię, spuścili na wodę, a potem ośmiu wskoczyło do pierwszej, a Roo i pozostała ósemka szybko zajęli miejsca w drugiej. Usiłując zachować ciszę, niemal wstrzymywali oddechy, ale ich zachowanie nie wzbudziło niczyjego podejrzenia. W każdej łodzi osadzono wiosła i wszyscy ruszyli cicho ku widocznej wyraźnie na tle szarego nieba i szarej wody sylwetce okrętu. Kiedy podpłynęli bliżej, Roo zaklął pod nosem: - Niech to licho! - Co takiego? - spytał siedzący obok niego człowiek. - To quegański statek kupiecki. - No to co z tego? - zdziwił się inny. - Nic - odpowiedział Roo. - Mam już z Quegańczykami tyle na pieńku, że jak mnie złapią, ten drobiazg niewiele mi zaszkodzi. Nie mogą mnie zabić dwa razy. Trzeci z towarzyszących mu ludzi parsknął cichym śmiechem, a potem stwierdził rzeczowo: - Owszem, to prawda, ale umierać można na wiele sposobów i pewne są bardziej niemiłe od innych. - Dzięki za to, że dodajecie mi otuchy - sarknął Roo. - Nie masz to jak pociecha ze strony druhów. Pierwsza łódź dotarła do rufy statku - okazał się nim quegański handlowy dwumasztowiec. Pierwszy z ludzi Roo przeskoczył z dziobu łodzi na łańcuch kotwiczny i zręcznie wspiął się do kluzy. Wyjrzał ostrożnie ponad nadburciem, obejrzał się i skinieniem dłoni wezwał towarzyszy, by pospieszyli za nim. Ci w milczeniu zaczęli wspinać się na pokład. Wachtowy spał oparty o reling. Roo wskazał go swoim ludziom i jeden z nich trzasnął biedaka w ciemię rękojeścią kordelasa. Novindyjczyk natychmiast stracił przytomność i bez jęku runął w wodę. Roo gestami wskazał swoim rufę, dziób i śródokręcie. Wszystko odbywało się w głębokiej ciszy. Nagle rozdarł ją okrzyk z dziobu. Zaraz potem wybuchła krótkotrwała wrzawa - i znów zapadła cisza. Po minucie z przedniego luku wyłoniła się grupa przygnębionych żeglarzy, do których szybko dołączyli ich kompani z rufy. Jak się okazało, na pokładzie statku znajdowało się tylko dwudziestu Novindyjczyków, razem z kapitanem i bosmanem. Wszyscy spali i obudziwszy się nagle, stwierdzili, że patrzą w ostrza groźnie wyglądających kordelasów. Roo odetchnął z ulgą. Statek należał do niego. Nagle wśród jeńców ujrzał człowieka nie wyglądającego na żeglarza. - Gdzieście go znaleźli? - spytał swoich ludzi. - W małej kabinie obok kajuty kapitana - odpowiedział jeden z przemytników. Kupiec stanął przed zagadkowym jegomościem. - Skądś cię znam, bratku. Coś ty za jeden? - Zagadnięty milczał. - Dawać tu światło! - polecił. Jeden z przemytników wykonał polecenie i przyniósł latarnię. Roo przysunął ją do twarzy jeńca. - Aaa! Już wiem! Służysz Vasariusowi. Nazywasz się Valari! - Do usług, mości Avery - odpowiedział zagadnięty. Roo parsknął śmiechem. - Nie powiesz mi chyba, że to jeden ze statków Vasariusa? - Owszem - odpowiedział sługa quegańskiego arystokraty. Był to ten sam człowiek, który powitał Roo podczas jego wizyty na wyspie. - I kto by pomyślał - mruknął kupiec. - Gotów jestem się założyć, że Vasarius uważa, że osobiście odpowiadam za wszelkie straty, jakie poniósł od czasu, gdyśmy spotkali się po raz pierwszy, więc moja napaść na ten statek wcale go nie zdziwi. - W końcu się o tym dowie, mości Avery - stwierdził Valari. - Sam możesz mu to powiedzieć - odparł Ravensburczyk. - Ja? - zdziwił się Valari. - To mnie nie zabijecie? - Nie widzę powodu. W rzeczy samej oddajemy wam przysługę. Za kilka godzin rozpęta się tu nielicha wojenka, a ja zamierzam zadbać, byśmy do tego czasu wydostali się z portu i byli już w drodze na południe. - Jaka wojna? - zdziwił się Quegańczyk. - Owszem, ta sama, na pierwsze oznaki której mieliście zatopić wasz okręt przy wyjściu z portu. - Zatopić ten okręt? A czemu mielibyśmy to uczynić? - Żeby uniemożliwić zajęcie portu okrętom Floty Królewskiej. - Nie mieliśmy wcale takich rozkazów - żachnął się Valari. - To na co czekaliście? Na to pytanie nie otrzymał odpowiedzi. Roo rozejrzał się dookoła, a potem okręcił się na pięcie i z całej siły rąbnął mężczyznę pięścią w brzuch. Ten runął na pokład, gdzie przez chwilę leżał nieruchomo, łapiąc z trudem oddech, a potem dźwignął się na kolana i zwymiotował. Kupiec pochylił się nad nim, złapał go za włosy i szarpnął je w górę. - No... na co czekaliście? Zapytany spojrzał mu w oczy, ale znowu nic nie powiedział. Roo wyjął sztylet i podsunął mu przed oczy. - Jak ci coś wydłubię, to będziesz rozmowniejszy? - Czekaliśmy na drugi statek. - Jaki statek? Zagadnięty milczał, dopóki Roo nie przyłożył mu ostrza do ramienia i nie zaczął naciskać, sprawiając mu ostry ból, ale nie czyniąc poważniejszej krzywdy. Valari skrzywił się okropnie, w jego oczach pojawiły się łzy, aż wreszcie nie wytrzymał. - Przestańcie! - jęknął. - Jaki statek? - spytał ponownie kupiec, naciskając mocniej. Wiedział, że rana nie jest głęboka, ale wyczuł też, że Valari nie ma o tym pojęcia i nie przywykł do stoickiego znoszenia cierpień. - Mój pan, Lord Vasarius, ma przybyć do Sarth - wycharczał w końcu. - Vasarius? Tutaj? - zdumiał się Roo. - W jakim celu? - Żeby nas eskortować do Queg. Roo wstał i zmrużył oczy. - Przygotujcie się do podniesienia żagli. Jak zawołam, żeby się stąd wynosić, chcę, byśmy wyruszyli, zanim wrócę na pokład. Pospieszywszy do luku, zeskoczył na trap wiodący niżej. Szybko otworzył niewielkie drzwi do ładowni i ujrzał rozłożone pod burtami rzędy skrzyń i worków. Spróbował dźwignąć jeden z worków. Był za ciężki. Roo przeciął sztyletem rzemień zawiązany wokół wylotu i na pokład popłynęła struga złotych monet. - Odpływamy! - wrzasnął tak głośno, jak tylko mógł. Na pokładzie rozległy się okrzyki i odgłosy uderzeń, które powiedziały mu, że przemytnicy wymuszają na jeńcach posłuch. Potem usłyszał łoskot topora o nadburcie i pojął, że przecięto łańcuch kotwiczny. Znalazłszy jakiś łom, podważył wieko jednej ze skrzyń. Mimo panującego pod pokładem półmroku nie miał kłopotu z rozpoznaniem zgromadzonych w niej bogactw. Klejnoty, złote monety, biżuteria, zwój drogiego jedwabiu - wszystko to dość bezładnie wciśnięto i przygnieciono wiekiem. Zrozumiał, że natknął się na łupy zgromadzone w Sarth i Krondorze, przygotowane do wywiezienia na Queg. Wracając na pokład, zaczął się zastanawiać, po co generał Fadawah miałby posyłać te bogactwa wyspiarzom? Obserwując opadające z rej żagle, zauważył, że stojący przy sterze człowiek kieruje zdobyty statek na wyjście z portu. Stanąwszy przed Valarim, spojrzał na niego ciężko. - Co Fadawah kupuje od Quegańczyków? Jeśli Valari miał ochotę zatrzymać odpowiedź dla siebie, szybko ją stracił, ujrzawszy, że Roo wyjmuje sztylet. - Broń! On kupuje od nas broń! - Jaką broń? - Miecze, tarcze, włócznie i łuki. Strzały, kusze i szypy. Katapulty i balisty. I ognisty olej. - I to wszystko zgromadzono tutaj? - Nie, to już dostarczono do Ylith. Ale złoto zostało tu i Fadawah zorganizował rzecz tak, by potajemnie przeniesiono je na ten statek. - A dlaczego nie strzeżono go lepiej? - spytał jeden z przemytników. - Gdybyśmy wiedzieli, już dawno przejęlibyśmy ten stateczek! - Bo straże przyciągnęłyby uwagę - odpowiedział Roo. - Rozpuścili plotki, że to statek do blokady portu, przygotowany do zatopienia przy próbie zajęcia Sarth. - Uśmiechnął się szeroko. - Chłopcy, popłyniemy nieco dalej, niż zamierzaliście. Nie wylądujemy w znanej wam i bliskiej zatoczce. Zmierzamy prosto do Krondoru. - A to czemu? - spytał jeden z przemytników. - Bo przejmuję to złoto w imieniu Korony, a że ta jest mi winna więcej, niż moglibyście to sobie wyobrazić, biorę je jako częściową spłatę długu... a każdy z was za dzień żeglugi dostanie miesięczny żołd. Jeden z ludzi, człek o lisiej gębie i wyrachowanym spojrzeniu, zerknął na niego spod oka i spytał: - A dlaczego nie mielibyśmy podzielić tego między siebie? Nie jesteśmy pańskimi ludźmi, mości Avery. Zanim buntownik zdążył mrugnąć powieką, miecz Roo wyskoczył z pochwy i musnął krtań niesfornego żeglarza. - Bo jestem na tym pokładzie jedynym człekiem, co ma dość ikry i jest prawdziwie obeznany z bronią, a wy, nędzne groszowe rzezimieszki, po raz pierwszy w życiu macie okazję do porządnego i uczciwego zarobku. Musiałbym was powyrzynać... może byście mnie w końcu zabili i kilku by się ostało do podziału, ale czy nie będzie lepiej, jeśli wszyscy zostaniecie przy życiu... z dostateczną ilością złota, by do końca waszych dni ani jednego nie spędzić o suchym pysku? - Ja tylko pytałem - usprawiedliwił się buntownik. - Dodam jeszcze - ciągnął Roo - że Vinci zna was wszystkich i jeżeli nie dotrę bezpiecznie do Krondoru, a choćby jeden z was pokaże się gdzieś na Zachodzie ze złotem, John będzie wiedział co robić... i wynajmie zabójców, by was wytropili i pozabijali. To oczywiście nie było prawdą, ale Roo podejrzewał, że wśród przemytników nie ma nikogo dostatecznie bystrego, aby się tego domyślił. Odwrócił się więc i krzyknął: - Postawcie tyle żagli, ile się da, i wynośmy się z portu! Podciągnijcie w górę banderę Królestwa, o ile znajdziecie ją w kapitańskiej kabinie! Nie chcę myśleć, że którykolwiek z kapitanów Reese'a może nas zatopić, zanim zdążymy wyjaśnić, że jesteśmy po ich stronie. Kiedy wypływali z portu, rozległ się okrzyk postrzegacza: - Galera na sterburcie! Roo pobiegł na dziób i spojrzał tam, gdzie wskazywał człowiek na oku. Istotnie, z porannej mgły wyłaniała się wojenna galera quegańska. Kupiec nie wahał się ani chwili, tylko szybko podbiegł do trzymanego wciąż pod strażą kapitana statku. - Jak blisko ten statek może podejść do południowego przylądka, tak by nas nie potopić? - Przy tej szybkości nie za blisko - odparł kapitan. - Aaa... więc albo zwolnimy i damy się pojmać, albo skręcimy ku południowi i utkniemy na płyciźnie? - Nie inaczej - odpowiedział kapitan, uśmiechając się niezbyt przyjemnie. Roo spojrzał na płótna i ocenił kąt, pod jakim statek szedł na wiatr. Nie był żeglarzem, ale w końcu na pokładach okrętów odbył dwa długie rejsy na Novindus. - Jeżeli wymkniemy się tym łobuzom, każdy dostanie tysiąc sztuk złota! - zawołał, zwracając się do ludzi na pokładzie. Quegańscy żeglarze, często porywani siłą na pokłady okrętów, nie darzyli osobliwą sympatią swego Imperatora. I nagle okazało się, że wszyscy na pokładzie zwijają się jak w ukropie, a Roo pozostaje tylko wydawanie rozkazów. Kapitan, spostrzegłszy, że Ravensburczyk nie jest nowicjuszem w morskim fachu, stwierdził: - Na krótko możemy pójść ostro na bakburtę pod wiatr, trzeba tylko uważać na skały, mości Avery. Roo spojrzał na niego uważnie. - Zmieniamy strony, kapitanie? - Tysiąc sztuk złota to wszystko, co z niemałym trudem zarobiłem u Vasariusa, a pływam dlań od dwunastu lat. - Zgoda - rzekł Roo. - Jako kapitan dostaniesz dwa tysiące sztuk złota. A teraz wydostań nas stąd. Kapitan zaczął wykrzykiwać rozkazy i odwrócił się, by przejąć ster od człowieka, któremu Roo wcześniej powierzył tę funkcję. - A co ze mną? - spytał Valari. - Umiesz pływać? - spytał Roo. - Owszem, ale... Roo dał znak potężnie zbudowanemu przemytnikowi, który właśnie odszedł od steru i Sarthejczyk - chwyciwszy Valariego za kołnierz i spodnie - podszedł z nim do burty, po czym cisnął go w morze. - Może twój pracodawca zatrzyma się, by cię wyłowić! - zawołał Roo, gdy Valari, parskając i wypluwając wodę, wypłynął na powierzchnię. Galera zbliżała się coraz bardziej. Roo stał na wyżce dziobowej i obserwował Quegańczyków Mieli ich najpierw wprost na kursie, potem z boku, a następnie, kiedy kapitan wykręcił ku południowi, na sterburcie. Ze swego miejsca dość dobrze widział twarze zgromadzonych na dziobie galery ludzi, ze zdumieniem wpatrujących się w uciekający przed nimi statek, który mieli eskortować. Po kilku chwilach galera ruszyła w pościg. - Możemy ich zgubić? - spytał Roo kapitana. - Jeśli wiatr nam się skończy wcześniej niż dech w płucach ich niewolników, to nie. Ale niewolnicy padną chyba szybciej... - Nie podoba mi się myśl, że mordujemy ich niewolników - mruknął Roo - ale módlmy się o wiatr. Kapitan kiwnął głową. - Jak waści zwą? - Nardini - odpowiedział Quegańczyk. - Cóż... Mości kapitanie, miałem już flotę, a wygląda na to, że będę miał drugą. Jeżeli uda nam się wynieść całe głowy z tej imprezy, nie tylko dostaniesz waść złoto, ale będziesz miał pracę. - Na takie słowa nie powiem nie - odpowiedział kapitan, lekko łysiejący człowiek w średnim wieku. - W Krondorze widywałem tylko port. Ostatni raz byłem tam przed trzema laty. - No... port się trochę zmienił od waścinego ostatniego pobytu. - Tak mi mówiono - mruknął kapitan. Kupiec obejrzał się ku rufie i zobaczył, że galera uparcie podąża za nimi - w odległości może dwustu jardów. Kiedy wykręcili za kciuk, okazało się, że zgodnie z jego przewidywaniami wybrzeże opada tu ku wschodowi, odsłaniając przed nimi otwarte wody. Przypomniał sobie, że flota pomocnicza miała pojawić się w Sarth w południe, i pomyślał, iż dobrze będzie, jak dotrą do niej, zanim dopadnie ich galera Vasariusa. - Spróbujcie ruszyć zasuwę - szepnął Arutha. Żołnierz stojący najbliżej drzwi cicho przesunął rygiel i stanęły one otworem. Zgrzytnęły lekko, ale chyba nikt z drugiej strony nie usłyszał tego. Arutha wsunął się do pomieszczenia w ślad za pierwszym zwiadowcą i rozejrzał dookoła, korzystając z nikłego światła. Na stole, umieszczonym pośrodku przeciwległej ściany, stała w świeczniku pojedyncza świeca, a naprzeciwko niego widniały schody wiodące w górę. Na podłodze rozłożono kilkanaście pryczy, na kilku z nich spali Novindyjczycy. Kapitan Subai dał znak, by się nimi zajęto. Polecenie wykonano cicho i skutecznie. Z przeciwległych drzwi wyłonili się pozostali jego ludzie i Arutha uśmiechnął się lekko. - Wygląda na to, że jesteśmy winni tym wojakom przeprosiny - kazaliśmy im niepotrzebnie biegać po schodach. - Oni to zrozumieją - stwierdził Subai. Diuk odwrócił się, by poszukać wzrokiem brata Dominika. Kapłan włożył na głowę hełm i wdział półpancerz, ale nie wziął do ręki miecza. W dłoni trzymał ciężką maczugę. Nieco wcześniej wyjaśnił towarzyszom, że reguła jego zakonu nie pozwala na rozlewanie krwi. Arutha zauważył nie bez rozbawienia, że nie sprzeciwiła się łamaniu karków. - Czujesz coś nowego? - Owszem... - odpowiedział zakonnik. - Co takiego? - Nie wiem. Coś tu jest... - Co? - Coś, co czułem już wcześniej, choć było dużo słabsze. - Ale co? - ponaglił Diuk. - Nie wiem - odparł szeptem kapłan. - Ale to nie ma nic wspólnego z dobrem. Na schodach powinienem pójść przodem. Jeśli to coś pochodzi od magii lub mistyki, może będę mógł nas jakoś ochronić. Arutha kiwnął głową, jednocześnie marszcząc brwi. Od śmierci pantathiańskich Wężowych Kapłanów i od czasu, kiedy Pug unicestwił demona Jąkana, nic nie wskazywało na to, że wśród nieprzyjaciół ktoś para się magią. Zaniepokoiła go nowina, że znów stają naprzeciwko złowrogich sił mroku, lada moment mogących ujawnić swą obecność. Niestety, teraz już nie było odwrotu. Dominik ruszył schodami w górę, a Arutha, Subai oraz żołnierze podążyli za nim. Wkrótce wkroczyli do długiego korytarza z drzwiami po obu stronach, przez które można było wejść do rozległych sal, używanych jeszcze przed rokiem do przechowywania ksiąg. Przez otwarte drzwi w każdym pomieszczeniu widzieli śpiących. Arutha szybko ocenił, że w obu pomieszczeniach znajdowało się stu ludzi. Dał znak i Subai przy drzwiach poustawiał łuczników. Zaraz potem zaczęto kolejno budzić najeźdźców, cicho i spokojnie, tak że pierwszym przedmiotem, na jaki padało spojrzenie każdego z obudzonych, było nagie ostrze przytkniętego mu do krtani miecza - w głębi zaś widział łuczników gotowych puścić strzały z cięciw. Nie minęło pół godziny i cała setka najeźdźców, powiązanych jak barany, dołączyła do jeńców na dole. - Jeszcze chwila i szczęście nas zawiedzie - stwierdził fatalista Subai. I wykrakał - na następnym podeście schodów zostali zauważeni przez idących korytarzem dwu ludzi. Ujrzawszy czarne barwy, najemnicy natychmiast zrozumieli, że jakimś cudem wewnątrz opactwa pojawili się żołnierze Królestwa. Gdy podnieśli wrzawę, Arutha zdążył tylko zakrzyknąć: - Każdy na swoje miejsce! Wszyscy doskonale wiedzieli, co mają robić. W opactwie znajdowało się kilka kluczowych pozycji i gdyby królewskim udało sieje opanować, najeźdźcy zostaliby oddzieleni od garnizonu miejskiego. Nawet wyparci ponownie do piwnic, mogliby wtedy przez kilkanaście godzin trzymać w szachu garnizon opactwa i uniemożliwić Novindyjczykom przyjście z pomocą załodze Sarth. Z drzwi po obu stronach korytarza zaczęli doń wpadać zaspani najemnicy i Arutha musiał zacząć walczyć o życie. Nigdy przedtem nie brał udziału w prawdziwej walce i aż do tej chwili głęboko w duchu obawiał się, że w razie konieczności nie sprosta zadaniu. Zdawał sobie sprawę ze wstydu, jaki go czekał, gdyby okazało się, iż nie potrafi służyć Królowi tak, jak to czynił jego ojciec - i obaj synowie. Teraz jednak bez chwili wahania zwarł rapier z zamierzającym go zabić człowiekiem. Nie miał zresztą czasu na obawy czy jałowe rozważania, a gdy górę wzięły lata ćwiczeń i treningów, właściwie zupełnie bez udziału świadomości zaczął siać wokół siebie spustoszenie - używając rapiera, którego przed nim używał jego imiennik, Książę Arutha. Królewscy powoli posuwali się wzdłuż korytarza, nieustępliwie usuwając zeń najeźdźców. Na jego końcu znaleźli kolejne wiodące w górę schody. Zanim Arutha dotarł do nich, przejście było usłane ciałami, w większości Novindyjczyków. Na schodach ustawiło się trzech ludzi Nordana. Zdobycie schodów zapowiadało się niełatwo, ponieważ musieli nacierać pod górę. - Padnij! - wrzasnął ktoś z tyłu. Arutha natychmiast runął na posadzkę, nie bacząc na to, że pada w kałużę krwi. Nad jego głową śmignął rój strzał i trzej stojący na schodach najeźdźcy zostali naszpikowani jak jeże. Zanim Arutha zdołał porwać się na nogi, przeskoczyło nad nim paru ludzi. Z głośnym tupotem ciężkich, wojskowych butów pognali, by zewrzeć się z wrogami na kolejnym poziomie. Arutha wiedział, że nad nimi znajduje się jeszcze jeden poziom lochów. Potem trzeba jeszcze zdobyć sam gmach opactwa, stajnie, zabudowania wewnętrzne i mury. Zwyciężą, jeśli zdołają zająć wieżę nad opactwem i wartownie nad murami. Nabrał tchu w płuca i pognał za biegnącymi przed nim żołnierzami. Rozdział 13 NIESZCZĘŚCIE Erik skoczył naprzód. Jego kompania przedarła się przez barykadę druga, następując na pięty dowodzonym przez Owena Greylocka Krondorskim Królewskim Kopijnikom. Ciężka jazda bez trudu przerwała szeregi obrońców, wybijając klinem szeroki wyłom w ich liniach. Kompania Erika zlokalizowana na prawym skrzydle oddziału Owena, nacierając o sto metrów z tyłu, uderzyła na szereg głęboko wkopanych w ziemię umocnień, które z odległej od ostatniego rowu o kilkanaście kroków kępy drzew wspierali strzałami łucznicy. Erik wybrał to miejsce dla siebie i swoich ludzi, ponieważ tu akurat jego jeźdźcy mogli spisać się lepiej niż kawaleria. Kiedy dotarli do linii położonej poza zasięgiem łuczników, dał znak, by się zatrzymali. Wszyscy zsiedli z koni i jeden z każdej piątki odprowadził wierzchowce na tyły. Reszta na dany przez Erika rozkaz sformowała szyk bojowy. Ostatnie sto jardów pokonali biegiem. Erik wiedział, że przy opanowywaniu tej strony umocnień najważniejsze będzie szybkie i mocne uderzenie na ich najwyższą linię, położoną na szczycie wzgórza. Okopy były tu dość płytkie i obrońcy znajdowali w nich dość kiepskie schronienie. Wdarłszy się do rowów, królewscy nie powinni mieć trudności w przełamaniu pozostałych nieprzyjacielskich umocnień, wyłuskaniu łuczników spomiędzy drzew i zajściu od tyłu pozostałych obrońców placówki. Jak przewidywał, na całkowite rozbicie prawoskrzydłowej pozycji obronnej jego ludziom wystarczyło pół godziny. Ujrzawszy, że sytuacja została opanowana, wsiadł na konia i rozkazał niemal wszystkim ruszyć za sobą, zostawiając jedynie garść ludzi do odprowadzenia jeńców ku specjalnie w tym celu wzniesionej zagrody na tyłach. Wszędzie gdzie spojrzał, królewscy odnosili sukcesy, a bitwa o umocnienia toczyła się jak wedle nakreślonego przez ich dowódców planu. Najtwardszego oporu spodziewał się na lewym skrzydle, gdzie linie obronne ustanowiono pomiędzy drogą i skałami stromego brzegu, ale szybkie i skuteczne natarcie złamało w Novindyjczykach ducha. Przekonawszy się, że jego ludzie opanowali sytuację, Erik wysłał wiadomość, która miała wprowadzić do akcji oddziały drugiego rzutu - ciężkozbrojną piechotę, od tygodnia ukrywaną w Krondorze. Byli w połowie drogi wzdłuż wybrzeża i bez ich pomocy nie wyparliby Novindyjczyków z silnej pozycji na południowych rubieżach Sarth. Dając dłonią znak, by jego lekkokonni uformowali szyk do natarcia, pomyślał, że dzięki szczególnemu zrządzeniu bogów, Sarth nie otaczają ciągłe mury, jak wiele innych grodów Królestwa. Nie krępując się w okazywaniu niecierpliwości, czekał, aż jego ludzie przegrupują się - wedle aktualnego rozkazu armijnego mieli jak najszybciej uderzyć na Sarth. Kiedy wszyscy znaleźli się w siodłach, dał znak i wyruszyli po śmierć lub sławę i łupy. Wzdłuż każdego skrzydła oddziału biegły drużyny łuczników, mających unieszkodliwić strzelców kryjących się wśród drzew. Ich działania osłaniali i wspierali lekkozbrojni z mieczami. Oddziały ciężkozbrojnych pikinierów, których zadaniem było unicestwienie każdej próby zorganizowania przeciwuderzenia, ciągnęły się wzdłuż całej drogi. Erik wydał im rozkaz, by na razie się zatrzymali, nie chciał bowiem, by jego konni utknęli za wolniejszymi piechurami. Kiedy wszyscy zebrali się razem, dał znak i jego żołnierze ruszyli jak powolny, ale niemożliwy do zatrzymania walec. Pikinierzy ustawili się za jazdą i podjęto marsz. Z niewysokich wzgórz słyszeli niosące się echami wrzaski, szczęk stali i ponure poświstywania strzał. Wszystko to jednak było odgłosami akcji wymiatającej - prawdziwa walka miała się dopiero rozpocząć. Erik dał znak i jego jazda ruszyła kłusem, zostawiając piechotę z tyłu. Do Krondoru dotarli z Johnem Vinci bez żadnych trudności. Przemknęli przez przesmyk do zatoczki przemytników, a potem dostali się na pokład szybkiego statku płynącego do Krondoru. Dotarli do miasta na czas, tak że zdążyli przekazać Greylockowi informacje o usytuowaniu umocnień Nordana. Następnego dnia wysłano jednostki infiltracyjne i drużyny zwiadowców, mające znieść czołowe posterunki Nordana. Ludzi tych sprowadził Greylock do Krondoru pod osłoną ciemności - wyruszywszy dwie godziny przed świtem, jechali cały dzień i zatrzymali się o pół dnia drogi od Sarth. A o świcie ruszyli na miasto. Spojrzawszy na słońce, Erik doszedł do wniosku, że wyprzedzają ogólny plan mniej więcej o godzinę. Trzeba będzie później właściwie wykorzystać każdą chwilę, jaką zaoszczędzili w pierwszych momentach natarcia. Jeżeli Lordowi Arucie nie powiedzie się próba zajęcia opactwa, a Nordan zorganizuje przeciwuderzenie z góry, w mieście potrzebny im będzie każdy człowiek. Spoglądając ku południowi i morzu, Erik zobaczył dwa statki, jeden za drugim. Ciekaw był, czy są to okręty najeźdźców, czy quegańskie. Tak czy owak, płynąc wzdłuż wybrzeża, niedługo oba wpadną na zbliżające się z Port Vykor statki floty Reese'a. Machnąwszy dłonią, zajął się sprawami wymagającymi jego natychmiastowej i niepodzielnej uwagi. - Są coraz bliżej - stwierdził Roo. - Poranna bryza wzmacnia się - odezwał się kapitan Nardini - ale ktokolwiek dowodzi tą galerą, postanowił zasiec niewolników choćby na śmierć, byle nas dopaść. - Czy mamy tu jakikolwiek oręż? - spytał Roo. - Tylko to, coście przynieśli ze sobą. Chodzi o to, że nasz statek w żadnych okolicznościach nie powinien wzbudzać podejrzeń, tak by niepostrzeżenie wymknąć się z tym złotem. - Kapitan zerknął na ścigającą ich galerę, a potem ponownie spojrzał na żagle. - Z pewnością nie mamy balist ani innych wojennych machin, jeżeli o to pytałeś. - O to właśnie pytałem. Galera, choć powoli, zbliżała się coraz bardziej. - Żagle na kursie! - zagrzmiał postrzegacz z góry. - Gdzie? - zapytał kapitan. - Druga ćwiartka! Prosto przed nami i pięć rumbów na sterburtę! Roo skoczył na dziób i mrużąc oczy, wpatrzył się w poranną łunę rozciągającą się na horyzoncie. Prosto przed nimi z morza wykwitało kilkanaście plamek bieli żagli floty ciągnącej na północ z Port Vykor. Okręty na prawo od dziobu były jeszcze bliżej. Szybko wrócił do kapitana. - Nie wygląda to za dobrze. - Wiem - stwierdził Nardini. - Albo powieje mocniejszy wiatr, albo nie minie godzina, a ta galera dopadnie nas jak kot myszy. - Gorzej... wygląda na to, że ciągnie tu flota quegańskich łupieżców i dotrą do nas szybciej niż królewscy. Nardini zrobił zdumiona minę. - Nie... na całym Queg nie masz tylu okrętów, by zebrać je w taką flotę. Kilku bogatszych magnatów, jak Vasarius, ma po jednej galerze, takiej, której nie wysłali na wielką wyprawę w minionym roku, ale mocno bym się zdziwił, gdybyście w całym Queg znaleźli razem pięć okrętów. Kilkanaście się buduje, ale nie będą gotowe przed upływem miesiąca. - No to do kogo należą tamte okręty? - Wkrótce się dowiemy. - Nardini wzruszył ramionami. - Chciałbym mieć waściną zimną krew - przyznał Roo. - No, prawdę rzekłszy, jeśli się wymkniemy, będę bogatym człowiekiem, a jak nas złapią, to powiem, że jestem waszym jeńcem - wyjaśnił Nardini. Roo musiał przyznać w duchu, że podoba mu się postawa kapitana. Nie umiał się jednak powstrzymać od tego, aby zepsuć dobry humor żeglarza: - Jeżeli wpadniemy w łapy Vasariusa, mam nadzieję, że pożyje dostatecznie długo, by usłyszeć, jak mu waść wyjaśniasz, czemu zawdzięcza to, że zdobyliśmy jego statek. Z twarzy kapitana odpłynęły wszelkie kolory. - Wszystkie żagle w górę! - zaryczał. Roo parsknął śmiechem. Kapitan sypał rozkazami, a obie floty zbliżały się coraz bardziej. - Jak tylko określisz, co to za okręty ciągną od sterburty, daj nam znać! - zawołał Roo do postrzegacza na oku. - Tak jest, sir!! - odpowiedziano mu z góry. Roo nie umiał powstrzymać się od zerkania za rufę, by określić, jak szybko posuwa się ścigająca ich galera. Oczami wyobraźni widział hortatora pod pokładem, walącego drewnianymi młotkami w bęben, by utrzymać jednakowe tempo ruchu wioseł. Wiedział, że jeżeli tamci znajdą się dostatecznie blisko i kapitan nakaże szybkość uderzeniową, dogodną do zadania ciosu taranem, tempo nadawane przez bęben wzrośnie, a wielka galera skoczy do przodu i okuta żelazem ostroga dziobowa ugodzi w jego niewielki statek. Potem pojawi się załoga abordażowa i będzie miał szczęście, jeśli zginie w walce. Gdy galera podpłynęła jeszcze bliżej, Roo przyjrzał się człowiekowi stojącemu na dziobie i wpatrującemu się w nich z napięciem. - No no... sam Lord Vasarius - stwierdził po chwili. - No to się lepiej pomódlmy, by wiatr zaczął mocniej dmuchać albo żeby niewolnicy pozdychali szybciej, bo z jego rąk nie doczekamy się zmiłowania - rzekł Nardini. - Owszem, sam się przekonałem, że temu człekowi zbywa na poczuciu humoru. - Osobiście nie miałem okazji go poznać - przyznał quegański kapitan. - I tak pozostanie, przy odrobinie szczęścia - rzekł Roo. - Na sterburcie okręty Królestwa! - rozległ się okrzyk z góry. Roo co tchu skoczył na dziób. Po chwili sam się przekonał, że z obu stron zbliżają się do nich okręty Króla. Wydał dziki okrzyk radości i odwrócił się do kapitana. - Którzy będą tu pierwsi? - Ci od sterburty są bliżej, ale jeżeli zmienimy kurs ku nim, stracimy na szybkości - odpowiedział mu okrzyk z rufy. Z tym Roo nie mógł się spierać. - Utrzymujmy szybkość... a Vasarius niech sam postanowi, z kim chce walczyć pierwej. Nagle usłyszał głośny łoskot. Podbiegłszy na rufę, zobaczył kapitana kryjącego się pod balansującym luźno rumplem. Stary wyga liczył na to, że osłoni go nadburcie rufowe. - Co to było? - spytał Nardiniego. - Pocisk z balisty! Vasarius chce uszkodzić nasz statek! - Albo jest dostatecznie szalony, by zatopić swój skarb, zanim wpadnie w cudze ręce! - Obejrzawszy się przez ramię na zwijających się jak w ukropie ludzi, zawołał: - Mamy jakiś łuk? Pytanie skwitowano milczeniem. - Niech to licho! - zaklął. - Nie możemy nawet im odpowiedzieć! - Gdyby trafili odrobinę w lewo, strzaskaliby rumpel - stwierdził kapitan Nardini. W tejże chwili celowniczy balisty, jakby go słysząc, wystrzelił bardziej dokładnie i Nardini został nieomal przecięty na pół uderzającym weń rumplem. Jego oczy zmętniały, z ust chlusnęła krew i żeglarz runął na pokład. Roo ujrzał luźno kołyszący się rumpel i zrozumiał, że strzaskano trzpień łączący go z piórem steru. Wiedział, że statkiem można z grubsza sterować, ustawiając odpowiednio żagle, nie miał jednak pojęcia, jak to się robi, ale był pewien, że od tej chwili zaczną tracić szybkość. Choć żeglarze gorączkowo trymowali żagle, statek dryfował na sterburtę. Patrzyli w dół, czekając na rozkazy i kilku z nich zobaczyło leżącego na pokładzie kapitana. Ravensburczyk westchnął z rezygnacją. - Przygotujcie się do odparcia abordażu! - zawołał, wyciągając swój miecz. Tkwiący dotąd wśród takielunku marynarze natychmiast zaczęli zsuwać się na pokład. Ci, co nie mieli broni, powyjmowali nagle drewniane bloki na linach, którymi można było wywijać jak morgensternami. Quegańska galera zbliżała się coraz bardziej i po chwili śmignął z niej kolejny pocisk z balisty, znów godząc w rufę. Rozległ się głośny trzask i całym statkiem mocno zatrzęsło. - Nabieramy wody! - rozległ się wrzask spod pokładu. - Cudownie! - sarknął Roo. Wiatr zmienił kierunek i statek zaczął obracać się bokiem do galery. I nagle okazało się, że potężna ostroga mierzy prosto w bok statku przy rufie. Roo usłyszał świst strzały i pojął, że stoi odsłonięty, doskonale widoczny dla łuczników usadowionych na rei galery. Skoczył za nikłą osłonę, jaką dawała pokrywa luku, wiedząc, że jego szansę na to, by wyjść z tego cało, są bardzo nikłe. Jeśli uda im się przetrwać do momentu, w którym dotrze do nich flota Królestwa, Vasarius będzie się musiał wycofać. Ale szansę na to, że garść żeglarzy i przemytników odeprze załogę quegańskich zabijaków, zdawały się nad wyraz marne. Kilku żeglarzy, dając prosto z lin takielunku nura w wodę, wolało podjąć ryzyko dopłynięcia do odległego brzegu, niż stawić czoło furii natarcia quegańskich piratów. - Do boju! - wrzasnął Roo, licząc na to, że ma choć trochę autorytetu i doda ducha reszcie załogi. Nagle statek zadrżał. Rufa uniosła się w górę - to ostroga galery ugodziła w sterburtę obok niej. Obok Roo, wczepionego w luk, jakby od tego zależało jego życie, znów śmignęły strzały. Przylgnął do pokładu i czekał na pierwszych napastników z drużyny abordażowej. I pojawili się - jakby wyczarowani jego myślą. Śmignęli nad burtą na linach zwisających z dziobu galery. Ubrani byli w jednakowe spodnie i koszule, z czerwonymi chustami na głowie, a uzbrojeni w noże i kordelasy. Roo podziękował w duchu bogom za to, że Vasariusowi nie towarzyszy kohorta quegańskich legionistów. Ci, którzy teraz wkroczyli na pokład jego statku, nie przewyższali umiejętnościami zwykłych piratów - i byli w stanie wyprzeć ich za burtę. Skoczył na pierwszego z napastników, przeszywając go na wylot, zanim tamten zdołał się zasłonić. Potem błyskawicznie uskoczył za maszt, dający mu osłonę przed strzałami łuczników z góry. Drugi z napastników trafiony strzałą Roo, wyjąc z bólu, runął na pokład z przeszytym na wylot udem. Roo usłyszał za sobą skrzyp drabiny, po której jego ludzie wspinali się ze śródokręcia na wyżkę i zobaczył, że napastnicy zawahali się na moment. Z furią rzucił się na kolejnego z Quegańczyków, a wtedy ten cofnął się o krok. Pozostali też ustąpili i nagle przy burcie zrobiło się dość ciasno. Sypiące się z góry strzały bez wyboru raziły jego ludzi... i napastników. Okrzyk z góry ostrzegł go ponownie i uskoczył w bok, gdy kolejna ulewa strzał ścięła wokół niego kilku ludzi. Wpadł na jakiegoś konającego, który jęknął, gdy Ravensburczyk przetoczył się przezeń i skoczył na równe nogi. Jeden z pomysłowych napastników usiłował ukryć się przed deszczem strzał za ciałem swego towarzysza, Roo jednak przeszył go mieczem w chwili, gdy ten usiłował zarzucić sobie trupa na ramię. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczył, że tylko dwu jego ludzi trzyma się na nogach, a czeka go walka z połową tuzina napastników. Wiedział też, że jeśli skoczy na śródokręcie, łucznicy z góry będą mieli jeszcze łatwiejsze zadanie. Nie osiągnąłby w życiu tego, co osiągnął, gdyby długo się nad wszystkim zastanawiał. Nie spojrzawszy nawet wstecz, wrzasnął: - Opuszczamy statek! - I natychmiast skoczył za burtę. Uderzając o wodę, poczuł, że bark przeszywa mu palące żądło bólu i mimo woli zaczerpnął tchu. Nagle okazało się, że usta i krtań wypełnia mu woda... i dusi się. Nie bez wysiłku wypłynął na powierzchnię, gdzie przez chwilę spluwał i krztusił się - nie spanikował tylko dzięki silnej woli. Wokół pluskały w wodę strzały, jemu jednak udało się zaczerpnąć tchu, po czym ponownie dał nura. Płynąc pod wodą, skierował się do brzegu. Wytrzymał jak najdłużej, ale wreszcie wynurzył się i odwrócił, gwałtownie kopiąc wodę. Na statkach wybuchła panika. Żeglarze na pokładzie jego żaglowca pobiegli do lin, za pomocą których przed kilkoma chwilami dokonali abordażu. Wiosła galery gwałtownie tłukły wodę, gdyż jej kapitan chciał uwolnić ostrogę tkwiącą w burcie idącego na dno statku Roo. Cały ten ruch spowodowały dwa okręty Królestwa, chyżo mknące ku galerze. Oba były szybkimi kutrami. Żaden z nich nie mógłby zdziałać wiele przeciwko galerze, ale teraz, gdy jej zdolność manewrowania została znacznie ograniczona, gnały ku niej jak dwa psy na niedźwiedzia, któremu pysk uwiązł w pułapce. Królewscy uwijali się jak mrówki. Pierwszy kuter wysłał pocisk z balisty. Rozdarł on splątane i napięte liny skąpego takielunku galery. Pocisk z drugiego okrętu złamał kilkanaście wioseł na jej bakburcie, zabijając jednocześnie wielu niewolników, zmiażdżonych pomiędzy burtą i drzewcem wiosła. Po chwili galera znikła z pola widzenia Roo, któremu wszystko przesłonił kadłub bliższego kutra. Zanim ten go minął, Ravensburczyk usłyszał jeszcze głuche odgłosy kilku strzałów. Kiedy ponownie zobaczył galerę, stała w ogniu. Drugi z okrętów Królestwa posłał kolejny ognisty pocisk i Quegańczycy zaczęli skakać do wody. Roo odwrócił się i popłynął ku brzegowi, starając się zapamiętać wszystkie charakterystyczne jego punkty. Po kilku minutach zobaczył płynący ku niemu jeszcze jeden okręt Królestwa, podniósł więc dłoń, machając do żeglarzy. Okręt opuścił żagle i z pokładu opuszczono sieć, po której mogli wspiąć się pływacy. Roo ponownie obejrzał się na dwa quegańskie statki zwarte w śmiertelnym uścisku. Tonący dwumasztowiec obrócił się i kupiec zobaczył napis na rufie. Czerwone litery układały się w nazwę statku, „Shala Rosę”. Roo zdał sobie sprawę z faktu, że dopiero teraz poznał nazwę zdobytej jednostki. Płonąca galera wciągała „Shala Rosę” pod wodę. Choć oba statki szybko nabierały wody, na pokładzie galery kłębili się jeszcze ludzie. Przez chwilę Roo zastanawiał się, czy ktoś zatroszczył się o to, by rozkuć galerników, i pomodlił się w duchu za tych, co nie zdołali wyrwać się na pokład. W następnej chwili znalazł się tuż przy okręcie królewskim, z którego opuszczono mu linę. Złapał ją jak demon duszę i zaczął piąć się na pokład. Szorstkie dłonie pomogły mu przedostać się przez reling. - I kogóż my tu mamy? - spytał ociekającego wodą rozbitka jeden z oficerów. - Jestem Rupert Avery z Krondoru - przedstawił się. To nazwisko spowodowało u pytającego widoczną zmianę nastawienia. - Porucznik Aker - przedstawił się oficer - zastępca dowódcy tego okrętu. - Miło mi poznać - stwierdził Roo. - Kilku z tych, co tu wokół pływają, to moi ludzie, ale reszta to Quegańczycy. - Quegańczycy ? - zdziwił się Aker. - Czyżby zamierzali się wtrącić? - Powiedzmy, że to była sprawa osobista. Ale nie da się rzec, że są przyjaźnie nastawieni. - Jeśli pan pozwoli, sir, to chciałbym przedstawić pana kapitanowi. - Dziękuję waści. Roo ruszył za oficerem na śródokręcie, gdzie zatrzymali się przed trapem wiodącym na wyżkę rufową. Kupiec wiedział, że wedle tradycji Królewskiej Floty, nikomu nie wolno wspiąć się na mostek bez zaproszenia. - Kapitanie Styles, sir! - zawołał porucznik. Zza relingu wyłoniła się siwa czupryna kapitana. - Co tam, panie Aker? - Wielmożny Rupert Avery z Krondoru, sir. - A, słyszałem, słyszałem... - stwierdził kapitan. - Zechciej mi waszmość wybaczyć brak gościnności, ale musimy zająć się ratowaniem rozbitków. - To zrozumiałe, sir - odpowiedział Roo. - Może zechce pan zjeść dziś ze mną kolację, gdy dotrzemy do Sarth?- zaproponował kapitan. I zanim kupiec zdążył odpowiedzieć, odwrócił się i cofnął w głąb wyżki. - Co to za okręt, mości poruczniku? - spytał Roo, zwracając się do oficera. - Sir, jest pan na pokładzie „Królewskiego Buldoga”. Jeśli pozwoli pan za mną, załatwię jakiś suchy przyodziewek. Idąc za oficerem, Roo zwrócił uwagę na to, że inne okręty płynące na północ mają na pokładach żołnierzy, którzy wesprą natarcie na Sarth. - Ile tu macie okrętów? - spytał Akera. - Tuzin. Pięć transportowców, a reszta to okręty osłony. Jak do tej pory, nie natknęliśmy się na jednostki nieprzyjaciela, chyba że liczyć tę galerę. - Trochę się pogubiłem - przyznał Roo. - Dwie eskadry okrętów Królestwa? - Jesteśmy z Dalekiego Wybrzeża, mości Avery - odpowiedział Aker. - To wszystko, co zostało z załogi Carse... i na dokładkę parę okrętów z Tulan i Crydee. - Machnął dłonią gdzieś w tył. - A tamta eskadra to chłopcy z Port Vykor. - Nieważne, skąd przybyliście - odparł Roo. - Rad jestem, żeście się tu zjawili w porę. Po chwili znalazł się pod pokładem, w niewielkiej kajucie, która, wedle jego przypuszczeń, należała do pierwszego oficera. Ten zaproponował mu spodnie i białą koszulę, suche skarpety i bieliznę. Kupiec szybko przebrał się i rzekł: - Jak tylko się obsprawię, dopilnuję, żeby to wam zwrócono, mości poruczniku. - Nie ma pośpiechu, sir. Mam zapasowe. Wróciwszy na pokład, Roo nie omieszkał zauważyć, że quegańskich żeglarzy powyciągano już zza burty, a potem powiązano i usadowiono pod strażą. Na czele grupy siedział jegomość, bardziej przypominający w tej chwili na poły utopionego szczura niż kogokolwiek innego, którego jednak Roo natychmiast rozpoznał. - Lord Vasarius! Jakże mi miło widzieć was w dobrym zdrowiu! - Avery! - Quegański arystokrata wyrzucił z siebie te słowa, jakby je wypluwał. - Nie wiem, czym obraziłem bogów, ale chyba wybrali sobie ciebie na narzędzie swej zemsty! - Nic o tym nie wiem. - Roo wzruszył ramionami. - Po prostu tak się złożyło, że Wasza Lordowska Mość miał pecha znaleźć się tam, gdzie mnie udało się coś zrobić dla mojego Króla. Nie ma w tym niczego osobistego. - A jakże! Zapamiętam ci to! - zapewnił go Vasarius. - Zechciej sobie przemyśleć to, coś powiedział, milordzie, bo nie jesteś w sytuacji, w której groźby są dobrze widziane. - Roo spojrzał na Akera. - To bardzo możny quegański szlachcic, członek Imperialnego Senatu. Porucznik skinął dłonią i dwu strażników podniosło Vasariusa na nogi, po czym rozcięto mu więzy. - Milordzie, zaprowadzę pana do osobnej kajuty. Z pewnością zrozumiesz to, że na zewnątrz ustawimy straż. Vasarius skwitował uprzejmość kiwnięciem głowy i poszedł za porucznikiem. Roo zatrzymał się jeszcze na chwilę, by przyjrzeć się quegańskim żeglarzom. Równie nędznie i podejrzanie wyglądających obszarpańców widział tylko, gdy siedział w krondorskiej celi śmierci. - Co z nimi będzie? - spytał, zwracając się do jednego ze strażników. Ten wzruszył ramionami. - Trafią do obozu pracy, jak sądzę. Gdybyśmy mieli jakiś układ z Queg, moglibyśmy wymienić jeńców. Ale ponieważ tamci nigdy nie uwalniają więźniów, nie mamy wyboru. Roo podszedł do relingu i ponownie zajął się zapamiętywaniem szczegółów linii brzegowej: zakrętu nadmorskiej drogi, kępy drzew i sporej skały górującej nad plażą. Obejrzawszy się przez ramię, popatrzył ku miejscu, gdzie quegańska galera właśnie znikała w głębiach, otoczona pęcherzami powietrza. Owszem, był pewien, że w razie potrzeby potrafi odnaleźć to miejsce. Jeżeli wynajmie maga z Krondorskiej Gildii Wrakarzy, wydobędzie ten statek i przejmie tkwiący w jego skrzyniach skarb. Stanie się wówczas na powrót najbogatszym człowiekiem w Zachodnich Dziedzinach. Choć nikt go nie widział, Roo uśmiechnął się szeroko. Arutha błyskawicznie schował się za drzwi. Tuż obok śmignęła strzała, uderzając w twarde, drewniane deski pokrywające podłogę korytarza przy wejściu do opactwa. Ludzie Subai zajęli jego gmach, a najeźdźcy bronili się na murach i w kuchniach. Królewscy usadowili się na dachu i stamtąd wymieniali strzały z łucznikami na murach. Jak dotąd, obie strony przedzielał dziedziniec. - Jeżeli zdołamy ich powstrzymać od wypadu za bramę, to jakbyśmy wygrali - stwierdził Diuk, zwracając się do kapitana Subai. - Żeby się udało, musimy ich przetrzymać do zmroku. Arutha, spojrzawszy na słońce, ocenił, że jest wczesne popołudnie. - To jeszcze sześć albo siedem godzin. - Nie podoba mi się to, milordzie - stwierdził Subai. - Podejrzewam, że widziałem, jak ci na murach wymieniali jakieś sygnały z tymi, co tkwią w stajniach. Jeżeli zaryzykowali i opuścili jakiegoś człowieka z zewnętrznej strony murów, to najpewniej goni on już na dół, by ściągnąć im posiłki. Arutha wiedział, że jeśli u bram opactwa pojawi się wsparcie dla Novindyjczyków, to już po nich. Starożytna budowla - pierwotnie twierdza - stanowiła siedzibę jakiegoś wojowniczego wodza. Wyniosła wieża niemal sięgała wierzchołkiem chmur. Królewscy atakowali ją z zewnątrz, wiedząc, że gdy ją zdobędą, opactwo będzie należało do nich. Wokół wieży rozciągała się reszta cytadeli, z zewnętrznymi murami i dwoma kompleksami zabudowań. Arutha badał jej plany, wespół z Dominikiem i kapitanem Subai, aż poznał je lepiej niż rysy twarzy swoich synów. Wiedział, że fortecę można wziąć tylko od środka. Oblężenie, wymagające poświęcenia wielu ludzi, którzy z pewnością przydadzą się gdzie indziej. - W rzeczy samej to mnie nie martwi - przyznał. - Ten, kto chciałby otworzyć bramę i wpuścić tu posiłki, musiałby podjąć ryzyko, że nasi z dachu natychmiast go zastrzelą. Ale jeżeli stać ich będzie na to, by przysłać tu jakieś oddziały, mimo tego, że nasi w dole atakują Sarth, to i tak znaczy, że przegraliśmy. Nagle rozległ się okrzyk i ze stajni wybiegła gromada zbrojnych. Arutha patrzył ze zdumieniem, jak gnają ku wejściu do opactwa. Z góry lunęła ulewa strzał, zmuszając jego i Subai do cofnięcia się. Wielu napastników legło na ziemi - siedzący na dachu byli nie lada łucznikami - ale reszta przedarła się do miejsca, gdzie Arutha, Subai i kilkunastu jego ludzi zamykało przejście. Pierwszemu z atakujących Arutha zastąpił drogę w drzwiach i ciął go, zanim tamten zdążył postawić nogę za progiem. Kiedy przeciwnik padał, Arutha spojrzał nad nim i zobaczył ludzi, którzy ryzykując skręcenie karku, skakali z murów, by odsunąć rygle potężnych wrót wejściowych. - Strzeżcie bramy! - zawołał do swoich, zwierając się z kolejnym najeźdźcą. W tejże chwili rozległ się tętent końskich popyt i z obory wypadła grupa jeźdźców, kierujących się ku właśnie otwieranym wrotom. - Za mną! - ryknął Arutha i bez wahania wypadł na otwartą przestrzeń. Zrozumiał, że jeśli jego ludziom uda się zatrzymać tamtych na dziedzińcu, Nordan nie dowie się o zajęciu opactwa. Utrzymawszy bramę, odbiorą obrońcom ostatnią nadzieję i wymuszą poddanie całej twierdzy. Połowa garnizonu została już ujęta i siedziała w lochu, na dziedzińcu zaś leżała ponad setka rannych i martwych. Musieli pokonać już tylko tych, co zaparli się w kuchniach, stodole i utrzymali się na blankach. Poczuł ogarniające go uniesienie bitewne, uciechę zmieszaną pospołu z przerażeniem. Przebiwszy się przez zawieruchę, uderzył na jednego z jeźdźców, który nacierał na innego z królewskich. Cios Aruthy ześlizgnął się bokiem, nie raniąc Novindyjczyka, ale odwrócił jego uwagę na tyle, że pierwszy z przeciwników wysadził go z siodła. Wszędzie wokół Diuka kręcili się jeźdźcy. Konie coraz bardziej przerażone toczoną wokół walką stawały dęba i wierzgały. Arutha uskoczył w lewo i ujrzał, że Subai daje swoim znak nakazujący rozluźnienie szyku i otoczenie nieprzyjaciół. Zaraz potem kolejnym znakiem posłał inną grupę, by uderzyła na nie strzeżone schody wiodące na blanki. Spojrzawszy ku bramie, Diuk zauważył dwu ludzi - w tym jednego rannego - unoszących w górę potężny rygiel. - Do bramy! - zawołał i rzucił się biegiem. Był akurat w połowie dziedzińca - pomiędzy budynkiem opactwa i bramą - kiedy strzała ugodziła go w szyję, tuż ponad napierśnikiem. W pierwszej chwili pomyślał, że ktoś uderzył go pięścią - poczuł uderzenie, ugięły się pod nim nogi, ale bólu w tym wszystkim czuł niewiele. I nagle stwierdził, że jego pole widzenia zawęża się, jakby leciał tyłem w głąb długiego, mrocznego tunelu. Ze wszystkich stron napierały nań ciemności. Do końca nieświadomy tego, co się z nim dzieje, Arutha, Diuk Krondoru, osunął się w pustkę. Subai był w połowie drogi na schodach wiodących ku blankom. Ujrzawszy padającego Aruthę, wrzasnął do swoich ludzi: - Zabierzcie go tutaj! Dwaj żołnierze uskoczyli z zamętu, chwycili Aruthę pod ręce i dotaszczyli go do miejsca, gdzie zatrzymał się Subai. Stary wojak pochylił się nad Diukiem, ale widział śmierć dostatecznie często, by wystarczyło mu jedno spojrzenie. Pomyślał o ironii losu, który kazał temu dzielnemu człowiekowi zginąć w pierwszej bitwie. Potem odegnał od siebie wszystkie myśli o Diuku, musiał zdobyć dla niego opactwo. Erik dał znak Greylockowi i oba oddziały królewskich uderzyły jednocześnie. Jeźdźcy pognali na złamanie karku po głównej arterii Sarth, kierując się na Gmach Mistrzów Handlu, ostatnią redutę obrońców. Jak dotąd, odbijanie grodu szło bez większych oporów. Wszystkie siły obrońcy rzucili na południe, by wesprzeć główne natarcie Greylocka na centrum. Zgodnie z planem jednostki Greylocka zatrzymały się i zwarły z nieprzyjacielem, a na prawym skrzydle Erik i jego straceńcy przebili się dość łatwo przez linie obronne pospiesznie wzniesione na zwodniczo łagodnych stokach wzgórz na wschód od drogi. W porcie natomiast schodzili na ląd żołnierze z Port Vykor. Owen utrzymywał front, a młody kapitan przeprowadzi zwodnicze uderzenie na prawe skrzydło. Nieprzyjaciel zmienił szyk, by odeprzeć napór ludzi Erika, ci zaś cofnęli się dokładnie w tej samej chwili, kiedy na Novindyjczyków z tyłu runęły oddziały Diuka Ran. Po kilku minutach najeźdźcy zastosowali słynny manewr najemników, który zwykle rozpoczyna się okrzykiem „Ratuj się, kto może!” Wszyscy uciekali głównie Traktem Królewskim, kilku jednak zamknęło się w wielkim budynku, dominującym nad całym miejskim rynkiem. Nacierająca energicznie kolumna Erika skręciła na prawo i otoczyła budynek od północnego wschodu, a ludzie Greylocka zajęli pozycje po przeciwnej stronie i tym sposobem budynek szybko otoczono pierścieniem zbrojnych. Z górnych pięter ostrzeliwali się łucznicy, ale tak czy inaczej nikt nie mógł się wymknąć. Okna i drzwi na parterze zaparto od środka. - Rozkaż ludziom, by się cofnęli! - zawołał Erik, zwracając się do Dugi, kapitana najemników, który jako jeden z pierwszych przeszedł na stronę Królewskich. - Jakie rozkazy, sir? - spytał Greylocka. Południowy skwar sprawił, że Greylock zdążył się już potężnie spocić i z czoła zwisały mu wilgotne kosmyki włosów. - Eriku, zaczynam tracić cierpliwość! - Podjechał nieco bliżej do otoczonego budynku. - Hola, wy tam! - zawołał. Z góry świsnęła strzała, chybiając o kilka stóp. - Niech was licho! Chcę pogadać! - wrzasnął Greylock. - Może ja spróbuję... - zaproponował Erik. - Nasz wódz chce porozmawiać! - zawołał, przechodząc na novindyjski. Przez chwilę panowała cisza, a potem z góry padło pytanie: - Jakie warunki? Erik przetłumaczył. - Powiedz im, by rzucili broń i wyleźli, bo jak nie, to podpalimy budynek i spłoną razem z nim - rzekł Owen. - Ale niech nie zwlekają z decyzją. Młodzieniec znów przetłumaczył. Wewnątrz budynku wybuchła jakaś sprzeczka, a potem rozległy się odgłosy walki. Erik spojrzał na dowódcę, ten zaś kiwnął głową. - Do ataku! - zawołał Ravensburczyk i królewscy przypuścili atak pod ściany budynku. Erik i Owen pierwsi dopadli bramy. - Dawać tu taran! - ryknął młody kapitan, odwracając się ku swoim. Jedni skoczyli wykonać rozkaz, inni zaczęli wyłamywać drzwi i wyważać okiennice. I nagle z trzaskiem otworzyły się odrzwia bramy. Wyleciał z nich miecz, który z brzękiem wylądował na miejskim bruku u stóp młodzieńca. - Wychodzimy! - wrzasnął ktoś wewnątrz. Erik i Owen cofnęli się na boki i zza drzwi wyłoniło się kilkunastu mężczyzn trzymających miecze rękojeściami do przodu. Otoczeni przez królewskich cisnęli je na ziemię, co było powszechnym na Novindusie znakiem poddania. - Znam tych chłopaków - odezwał się Duga, stając obok Erika. - Większość z nich to porządni ludzie... udowodnią to, jeśli da im się szansę. - Na razie pójdą w łyka - stwierdził rzeczowo młodzieniec - i posiedzą za kratami, dopóki nie znajdziemy sposobności, by ich odesłać do domu. - Ha! - odezwał się Duga. - Spędziłem u waszego boku, mości kapitanie, całą zimę, ale wciąż zastanawiam się, jakimi drogami chadzają myśli ludu Królestwa... choć i to prawda, że niewiele zrozumiałem z tego wszystkiego, co się ostatnio porobiło z tym światem. Jak już będzie po wszystkim i skończymy z wojaczką, może zechcielibyście mi to i owo wyjaśnić. - Owszem... - odpowiedział Erik - jak tylko ktoś zechce cokolwiek wyjaśnić mnie. Do budynku wkroczyli królewscy i zajęli się wyprowadzaniem i wynoszeniem Norindyjczyków, którzy z potłuczonymi głowami leżeli bez ducha i nie mogli wyjść o własnych siłach. - Te nieprawe syny nie miały najmniejszej ochoty na to, by się poddać - wyjaśnił Dudze jeden z pierwszych, którzy rzucili miecze. - Reszta naszych nie miała zaś najmniejszej ochoty na to, by żywcem dać się upiec dla większej chwały Fadawaha. - Jak Nordan się o tym dowie - uśmiechnął się Duga - buchnie płomieniami z obu stron! - Jakbyś zgadł, przyjacielu - odparł Novindyjczyk, wskazując na wynoszonego właśnie człowieka. - Oto go masz... sam generał Nordan we własnej osobie. Erik skinieniem dłoni nakazał dwu żołnierzom, by odnieśli nieprzytomnego generała na bok. Owen kiwnął głową z widocznym zadowoleniem. Napływające z miasta meldunki świadczyły o tym, że Sarth zostało zajęte. - Eriku - zwrócił się do młodego kapitana - weź kompanię piechurów i podejdźcie w górę, by sprawdzić, czy zajęto także opactwo. Jeżeli natkniecie się na nieprzyjaciół, natychmiast wracajcie na dół. Ty - zwrócił się do Dugi - zajmiesz umocnienia pod miastem i obsadzisz je ludźmi... jak tyko zobaczysz, że chłopców Erika ktoś... eee... naciska z góry. Młodzieniec zasalutował i odwrócił się, by poszukać konia. - Mości kapitanie... - zatrzymał go głos Owena. - Tak... Lordzie Konetablu? - Erik spojrzał na swego starego przyjaciela przez ramię. - Wasi chłopcy na prawym skrzydle doskonale się spisali. Zechciejcie im powiedzieć, że jestem z nich zadowolony. - Powiem im. - Uśmiechnął się Erik. Podszedł do miejsca, gdzie trzymano jego konia, i zwrócił się do Jadowa Shati: - Weź drugą kohortę i jedźcie za mną. Jego stary towarzysz broni wyglądał tak, jakby właśnie wrócił z porannego objazdu swych włości. - Druga kohorta, za mną! - zwrócił się do żołnierzy. - Reszta niech się zajmie zabezpieczaniem terenu! Erik powiódł grupkę jeźdźców uliczkami Sarth. Gdzieniegdzie trwały jeszcze walki - w miejscach, gdzie zagorzali zwolennicy Nordana nie chcieli się poddać. Większość Novindyjczyków zdecydowała się jednak na złożenie broni i teraz odprowadzano ich na tyły, do zawczasu wzniesionego prowizorycznego obozu jenieckiego. Miejscowi, którzy na czas walk opuścili miasto, usadowili się na pobliskich wzgórzach i odważniejsi z nich już schodzili, wracając do swoich domów. Erik i towarzysząca mu kohorta ruszyli na wschód, ale zamiast wrócić na Królewski Trakt, w miejscu, gdzie droga skręcała na południe, skierowali się węższą i bardziej stromą drogą w głąb gór. Na szczycie najbliższej z nich, górującej nad całym wybrzeżem, znajdowało się opactwo Sarth, mające niegdyś największy księgozbiór na Midkemii. Konie były znużone niedawną szarżą i jazdą przez miasto, Erik jednak ostro je popędzał, bo koniecznie - i jak najszybciej! - musiał się dowiedzieć, czy zuchwałe przedsięwzięcie Aruthy i kapitana Subai powiodło się, czy też na górze przygotowywano się do przeciwuderzenia na miasto. Odbicie południowych rubieży ziem opanowanych przez Fadawaha poszło z taką łatwością, że młodzieniec oczekiwał, iż los każe im to opłacić jakąś straszną stratą. Znajdowali się już blisko wierzchołka, kiedy usłyszeli odgłosy walki wewnątrz opactwa. Pod górę wiodła wąska droga, na której obok siebie mogło jechać dwu jeźdźców. W odległości mniej więcej trzydziestu jardów od bramy szlak się poszerzał, więc ludzie mogli rozproszyć się. Konni łucznicy natychmiast zaczęli szyć ku kilkunastu wrogom, jakich ujrzeli na blankach. Na dany przez Erika znak członkowie jednej z drużyn błyskawicznie podbiegli do bramy. W górę natychmiast frunęły kotwiczki z linami, a za nimi szybko ruszyły nad bramę smukłe sylwetki napastników, podczas gdy łucznicy pilnowali, by tkwiący jeszcze na blankach Novindyjczycy nie wychylali zza nich nosów. Gdy pierwszy atakujący przewinęli się na drugą stronę, w ślad za nimi ruszyli inni, a na blankach rozpętała się krótka walka. Erik wiedział, że gdyby nie toczona na dziedzińcu bitwa, jego ludzie zostaliby wybici, zanim którykolwiek z nich miałby choć cień szansy na ciśniecie kotwiczki w górę. Zaraz potem młody kapitan usłyszał ostrzegawczy okrzyk i polecił swoim uformować klin do ataku. Dał sygnał, gdy tylko ujrzał, że wrota zaczynają się rozchylać. Wpadli w sam środek dzikiej zawieruchy, w której konni zmieszali się z pieszymi. Erik błyskawicznie ściął pierwszego atakującego go jeźdźca. Nagłe pojawienie się Królewskich, jak wicher przelatujących przez wrota, pozbawiło ducha ostatnich ludzi Nordana, jeszcze zamierzających stawiać opór. O ziemię szczeknęły novindyjskie miecze. Erik zaczerpnął tchu i rozejrzał się dookoła. Cały dziedziniec usiany był trupami i rannymi - leżało też kilka dogorywających koni. Skinieniem dłoni dał znak Jadowowi, by jeńców odprowadzono do stajen. Potem zsiadł z konia i trzymając wodze w dłoni, ruszył ku głównemu budynkowi opactwa. Spojrzawszy na potężny, górujący nad dziedzińcem donżon, zorientował się, że dobrze zaopatrzony mógłby wytrzymać roczne oblężenie. Doszedł też do wniosku, że mieli szczęście, iż Książę chciał jak najszybciej odbić miasto, nie dając Nordanowi czasu na solidne umocnienie pozycji. W tejże chwili usłyszał swoje imię, wołane gromkim głosem kapitana Subai. Odwróciwszy się, zobaczył, że wzywają go ku wyjściu do budynku opactwa. Wbiegł do środka i tuż za drzwiami zobaczył leżącego na ziemi Diuka Aruthę. Spojrzał na Subai, który lekko potrząsnął głową. - Próbował zatrzymać Novindyjczyków, chcących otworzyć bramę. Gdybyście przybyli choć pół godziny wcześniej... Erik ponownie spojrzał na Diuka, wyglądającego jakby spał. - Jak zginął? - spytał. - W walce - odparł krótko Subai. - Nie był wojownikiem, ale niewielu widziałem dzielniejszych od niego... - Jak tylko zajmiemy całe opactwo - stwierdził rzeczowo Erik - trzeba będzie powiadomić Greylocka. Książę musi się o tym dowiedzieć tak szybko, jak tylko się da. - Patrick i jego nowa Księżna zechcą osiąść w Krondorze. .. też tak szybko, jak tylko się da. - A wizyta w Rillanonie? - spytał Erik, przypominając sobie plotki obliczone na wprowadzenie wrogów Królestwa w błąd. - W tej chwili to rzecz bez znaczenia - orzekł Subai. - Śmierć Aruthy zmieniła sytuację... Patrick musi osiąść w Krondorze, z żoną czy bez niej. - Mężczyzna spojrzał w stronę, gdzie leżała stolica Dziedzin Zachodu. - To nasz słaby punkt, przyjacielu. Jeżeli w Kesh dowiedzą się, że wysyłamy nasze wszystkie siły przeciwko Ylith, a na granicy zostali tylko najemnicy Duko, w dodatku nie mogący liczyć na wsparcie z miasta... no, to mogą przysporzyć nam kłopotów. - Miejmy więc nadzieję, że Keshanie dowiedzą się o tym dopiero, gdy uporamy się z tą wojenką na północy - mruknął Erik. Subai spojrzał na leżącego przed nimi Aruthę. - To on miał zadbać o to, by tego nie zwąchali - stwierdził. - Teraz musi się tym zająć kto inny. Ale to sprawa samego Księcia. - Skinieniem dłoni wezwał najbliżej stojących, by wnieśli ciało Diuka do opactwa. Potem zwrócił się do Erika: - Jak tylko Greylock przyśle tu swoich ludzi, moi Tropiciele wracają do Krondoru. Zabierzemy Diuka do domu. Erik kiwnął głową. - A ja ruszam z Greylockiem na północ. - Odwróciwszy się, wyszedł na dziedziniec, by jak najszybciej zaprowadzić porządek. Udało im się osiągnąć zdumiewające zwycięstwo przy stratach znacznie mniejszych, niż się spodziewali... i wszystkiego dokonali znacznie szybciej, niż sądzili. Ale do zakończenia stojącego przed nimi zadania było jeszcze bardzo daleko. Rozdział 14 KONSEKWENCJE Jimmy miał łzy w oczach. Wyprostowany jak świeca stał obok brata na schodach pałacu w Krondorze, tuż za Księciem. Nie wstydził się tego, że po policzkach spływają mu słone krople. Nie umiał sobie wyobrazić życia bez ojca. Wiedział wprawdzie, że śmierć nie wybiera, a ci, co idą w bój, często zeń nie wracają, ale jego ojciec nie był wojownikiem. Owszem, umiał obracać bronią, jak każdy szlachcic w Królestwie, ale treść jego życia stanowiły zarządzanie, dyplomacja i sadownictwo. Raz jeden ruszył do boju - i wrócił na marach. Dash też nie spodziewał się, że ojciec wróci do Krondoru na platformie karawanu. Patrząc na mijający ich pojazd, usiłował zachować kamienną twarz. Na cześć Diuka Aruthy i innych, którzy zginęli przy odbijaniu Sarth z rąk najeźdźców w Zachodnich Dziedzinach, ogłoszono całodniowe uroczystości żałobne. Dash zastanawiał się, czy było warto. Nie czuł niczego - oprócz otępiającej pustki wewnątrz. Jimmy potrafił okazać ból, a on pogrzebał go w sobie. Patrząc na zebraną wokół szlachtę i starszyznę korpusu oficerskiego całego Królestwa, widząc ich głowy, pochylone z szacunkiem przed wracającym do Krondoru ciałem ich ojca, Dash nie potrafił dostrzec w tym jakiegokolwiek sensu. A przecie ich ojciec zawsze kierował się przede wszystkim rozsądkiem. Szermierkę na przykład - w której był niezły, przynajmniej jeżeli chodziło o honorowe i toczone według reguł pojedynki - uprawiał dla zachowania sił i zręczności, podobnie jak jazdę konną i pływanie. Nigdy jednak nie brał udziału w żadnej akcji. I nagle Dash zdał sobie sprawę z faktu, że myśląc o ojcu, formułuje zdania w czasie teraźniejszym - ale dokonanym. Z tego, co mówił o nim kapitan Subai, wynikało, że ojciec okazał się dzielnym żołnierzem - ale w istocie nie powinien brać udziału w tej akcji. Młodzieniec odkrył, że w kącikach oczu i jemu zbierają się łzy, zamrugał więc szybko, by się ich pozbyć. Diuk Arutha był w rodzinie ostoją realizmu i praktyczności. Ich matkę zawsze pochłaniało roztrząsanie ploteczek z królewskiego dworu w Rillanonie, ona zresztą częściej przebywała w rodowym majątku w Roldem niż w Krondorze. Dzieciństwo obu chłopaków wypełnił szereg niań i wychowawców - nad nimi zaś dominował dziadek, uczący ich też, jak się wspinać po ścianach, otwierać rozmaite zamki wytrychami, od którego obaj przyswoili sobie też mnóstwo przyzwyczajeń w bardzo złym guście. U babki oczywiście szukali pociechy i ukojenia - ojciec zaś stanowił solidną ostoję spokoju i pewności: na swój dyskretny sposób potrafił też okazać im sporo uczucia. Dash nie mógł sobie przypomnieć sytuacji, aby ojciec nie powitał go ciepłym, serdecznym uściskiem. Przypominał sobie spotkania z ojcem... za każdym razem przynajmniej kładł mu dłoń na ramieniu, jakby ważny był dlań sam fizyczny kontakt. Stojąc tak obok brata, pojął nagle, że w zasadzie powinien nosić żałobę po stracie całej rodziny. Jego dziadkowie w Roldem byli mu niemal całkowicie obcy. Za czasów dzieciństwa odwiedził ich w tym wyspiarskim królestwie kilka razy, oni zaś przybyli do Rillanonu raz - z okazji zaślubin jego rodziców. Jego siostra wyszła za mąż za Diuka Faranzio w Roldem i od czasu swego wesela nigdy nie pojawiła się w Królestwie. Z bliskich osób został mu tylko brat - Jimmy. Gdy karawan znikł w stajniach, Książę zwrócił się do nich obu: - Panowie... zechciejcie przyjąć zapewnienie, że cały naród łączy się z wami z żałobie. Za godzinę oczekuję was na naradzie... - Skinieniem dłoni pozdrowił stojącą obok swojego ojca Francine, a potem odwrócił się i ruszył w górę po szerokich schodach wejścia do pałacu. Gdy tylko znikł w bramie, wszyscy zgromadzeni szybko się rozpierzchli. Jimmy nabrał tchu w płuca, zebrał się w garść i gestem wezwał Dasha, by udał się za nim. Poszli za karawanem za róg, gdzie przedsiębiorca pogrzebowy nadzorował zdejmowanie ciała ich ojca z platformy pojazdu. Dwaj żołnierze zaskakująco delikatnie zsunęli na nosze zwłoki Diuka Aruthy, owinięte w białe, znalezione przez kogoś z Sarth giezło. - To wy, panie, jesteście synem Diuka? - zwrócił się grabarz do Jimmy'ego. Ten kiwnął głową, wskazując jednocześnie dłonią stojącego obok Dasha. Przedsiębiorca pogrzebowy był uosobieniem współczucia. - Cały naród dzieli waszą żałobę, panowie. Jak brzmią dyspozycje względem... szanownych zwłok? Jimmy spojrzał niepewnie na brata. - Ja... My... Nigdy... - Jakie jest zwyczajowe postępowanie? - spytał Dash. - Diukowi Krondoru, jakim był ojciec panów, należy się pochówek w krypcie pałacowej. Jako Earl Vencar powinien spocząć w krypcie Królewskiego Pałacu w Rillanonie. Oczywiście istnieje też możliwość złożenia zwłok w grobowcu rodzinnym, o ile takowy panowie posiadacie... Jimmy spojrzał na brata, ten jednak milczał. W końcu podjął decyzje. - Majątkiem mojej rodziny jest całe to miasto. Ojciec jednak urodził się i wychował w Rillanonie. Tam zawsze był jego dom. Niechże więc tam wróci. - Wedle woli Waszych Lordowskich Mości - stwierdził przedsiębiorca pogrzebowy. - Chodźmy się napić - rzekł Dash, kładąc dłoń na ramieniu brata. - Tylko po jednym - zastrzegł Jimmy. - Za godzinę mamy być u Księcia. Na cześć pamięci ojca możemy się upić później. Dash kiwnął głową i ruszyli ku wejściu do pałacu. Przy bramie zastali Malara Enaresa. - Panowie... - odezwał się tonem pełnym współczucia. - Zechciejcie przyjąć wyrazy żalu. Bardzo to przygnębiające... Sługa z Doliny Marzeń znalazł dla swoich rozlicznych umiejętności setki zastosowań w pałacu i okolicy. Po powrocie Jimmy spodziewał się, że znajdzie go pod strażą, tymczasem ku jego rozbawieniu i zaskoczeniu okazało się, że Malar ma mnóstwo zajęć w kwaterze i sztabie Duko. Wykazał się zdumiewającymi umiejętnościami dotyczącymi prania, czyszczenia, sprzątania i utrzymywania porządku. Kiedy Duko ruszył na południe, by przejąć obowiązki Diuka Marchii Południowych i zająć się nadzorem forteczek nad granicą z Kesh, Malar ponownie ofiarował swe usługi Jimmy'emu. - Czy mogę coś dla panów zrobić? - spytał mężczyzna, wchodząc za braćmi do pałacu. - Bardzo byłbym rad, gdybyś znalazł butelkę jakiejś mocnej gorzały i przyniósł ją do moich komnat - odpowiedział Jimmy. - Zobaczę, co się da zrobić - rzekł Malar i odszedł do swoich zajęć. Bracia ruszyli długimi korytarzami pałacu, który odnowiono niemal całkowicie, choć nie doprowadzono jeszcze do stanu świetności. Wszędzie kręcili się rzemieślnicy, naprawiający okna, układający posadzki i wieszający na ścianach kobierce. Położone w głębi schody na wyższe piętra wymagały remontu, ale wymieniono popękane stopnie i zmyto ślady sadzy i ognia. - Pamiętasz, jak tu było przedtem? - spytał Dash. - Wiesz... - odparł jego brat - myślałem dokładnie o tym samym. Wiem, że zmieniono kobierce, ale choćby mnie mieli powiesić, nie umiałbym sobie przypomnieć, jak wyglądały poprzednie. - Patrick kazał odnowić wszystkie stare sztandary z Sali Książęcej. - To nie to samo - stwierdził Jimmy - ale rozumiem jego pobudki. Dotarli wreszcie do kwater Jimmy'ego. Weszli do środka i usiedli. Po minucie milczenia Dash nie wytrzymał: - Jestem na niego taki wściekły, że mógłbym go zabić. - Spojrzał w górę oczami pełnymi łez. Oczy jego brata wyglądały dokładnie tak samo. - Wiem. Stary głupiec. Żeby ot tak sobie pójść i dać się zabić! - Napisałeś już coś do matki i ciotek? - Jeszcze nie, zrobię to dziś w nocy. Ciągle nie wiem, co napisać. Dash przestał w końcu powstrzymywać łzy. - Napisz, że zginął dzielnie. Za Króla i kraj. - Niewielka to pociecha. Młodszy z braci otarł łzę kułakiem. - Musiał tam pójść. - Nie, wcale nie musiał - żachnął się Jimmy. - Owszem, musiał. Całe życie spędził w cieniu dziadka i człowieka, po którym dano mu imię. - Ale w historii jest miejsce tylko dla jednego Aruthy z Krondoru - stwierdził Jimmy, wycierając łzy grzbietem dłoni. Potem westchnął. - Dla ojca prawdopodobnie zarezerwuje się niewielki przypisek. Człowiek nazwany imieniem wielkiego księcia, bardzo dobry zarządca Rillanonu i Krondoru. Czy dokonał czegoś więcej, by zasłużyć na lepszą pamięć? - Owszem... my, znający go i kochający, wiemy, że dokonał czegoś więcej - stwierdził Dash. Jimmy wstał, gdy ktoś zapukał do drzwi. Otworzywszy je, zobaczył Malara Enaresa, trzymającego tacę z butelką brandy i dwoma kryształowymi pucharkami. Odstąpiwszy na bok, wpuścił sługę do środka. Mężczyzna postawił tacę na stole. - Chciałbym wyrazić paniczom najgłębsze wyrazy współczucia. Choć nie miałem honoru poznania waszego ojca, słyszałem o nim wyłącznie same dobre rzeczy. - Dziękujemy - skwitował to Jimmy. Gdy Malar wyszedł, zamykając za sobą drzwi, Dash wziął butelkę i napełnił obie czarki. Podając jedną bratu, sam podniósł drugą i rzekł: - Za ojca. - Za ojca - powtórzył Jimmy i obaj spełnili toast. - Wiem, jak się czuł ojciec - odezwał się po chwili milczenia. - Nie bardzo rozumiem... - Nieważne, jak będę dobry, jak wysokie stanowiska osiągnę, historia zapamięta tylko jednego Jamesa z Krondoru - stwierdził starszy z braci. - Bo Jimmy Rączka był tylko jeden - potwierdził Dash. - Cóż... dziadek uprzedzał nas, że w naszym fachu niewiele znajdziemy sławy. - A jednak uwielbiał, kiedy o nim mówiono. - Owszem - rzekł Jimmy. - Ale zarobił sobie na to uczciwie... bo wszystko, czego się podjął, świetnie mu wychodziło. Wcale się zresztą nie starał o tytuł najbardziej przebiegłego szlachcica w historii. - Może ojciec był tego świadom od samego początku: rób, co trzeba, i niech historia sama zadecyduje o tym, co powinno zostać w ludzkiej pamięci. - Z pewnością masz rację - odparł Jimmy. - A teraz chodźmy lepiej do sztabu Patricka i zobaczmy, co postanowił. Dash wstał, poprawił kurtkę i spytał: - Czy sądzisz, że mianuje cię Diukiem Krondoru? Wiesz... jako starszy z synów i tak dalej.. - Mało prawdopodobne. - Roześmiał się Jimmy. - Będzie chciał mieć na tym stanowisku kogoś z większym doświadczeniem... Król zresztą też... - Jesteś tylko o dwa lata młodszy od Patricka - stwierdził Dash, otwierając drzwi. - Dlatego właśnie Borric będzie potrzebował w Krondorze kogoś starszego i bardziej doświadczonego - wyjaśnił Jimmy, mijając drzwi. - Gdyby ojciec był Diukiem Yabonu lub Crydee, niechybnie odziedziczyłbym tytuł, choć pewnie pierwszym statkiem z Rillanonu przysłaliby mi doradcę z dość szerokimi uprawnieniami... ale Krondor to inna sprawa. Nie, zbyt wiele tu roboty i zbyt wiele możliwości popełnienia błędu. A zresztą... - dodał, gdy obaj podążali korytarzem - za dużo z tym wszystkim zachodu. Cokolwiek mi Patrick zaproponuje, będzie lepsze niż urząd Diuka. Idąc szybkim krokiem, doszli do bocznego wejścia do kwater Księcia. Jimmy zapukał i drzwi otwarły się do środka. Giermek odsunął się na bok i pozwolił im wejść. W porównaniu z ciasnymi pomieszczeniami z Darkmoor, te komnaty były obszerne. Księgi i pergaminy, które ich ojciec kazał stąd wywieźć w bezpieczne miejsce, układano właśnie na odpowiednich półkach i regałach. Ku swemu zdziwieniu ujrzeli tu Malara, podającego jakiś zwój jednemu z urzędników. - Pomagamy? - spytał Jimmy, mijając sługę. - Każdy orze, jak może - odpowiedział mężczyzna, uśmiechając się lekko. Przeszedłszy do prywatnych komnat Księcia, stanęli przed Patrickiem. Obok niego ujrzeli Diuka Briana z Silden. Ten pozdrowił ich uprzejmym kiwnięciem głowy. Wiedzieli, że zaliczał się on do najbliższych przyjaciół Aruthy na dworze i bardziej niż którykolwiek z królewskich magnatów potrafił zrozumieć żal i rozpacz braci. - Pozwólcie - zaczai Patrick, siadając wygodniej - że przede wszystkim złożę wam wyrazy współczucia. Straciliście ojca... ale niechże mi będzie wolno rzec, że Królestwo poniosło równie ciężką stratę. - Książę rozejrzał się po komnacie, jakby szukając kogoś wzrokiem. - Ciągle to robię... - rzekł, jakby się usprawiedliwiając. - Wydaje mi się, że zaraz tu wejdzie. Dopiero teraz rozumiem, jak dalece polegałem na jego radach. - Westchnął, umilkł i na chwilę w komnacie zapadła cisza. - Ale życie toczy się dalej... a my musimy sobie jakoś radzić. Dopóki Król nie mianuje nowego Diuka Krondoru, moim doradcą będzie Lord Silden. - Patrick spojrzał Jimmy'emu prosto w oczy. - Znam cię dostatecznie dobrze, by wiedzieć, żeś się nie spodziewał, iż tobie przypadnie ta godność... Jimmy potrząsnął głową. - Może sprostałbym temu za dziesięć lat, ale teraz... nie. - To i dobrze - kiwnął głową Patrick - ponieważ potrzebujemy cię poza Krondorem. - Gdzie, Wasza Miłość? - Potrzebuję kogoś zaufanego, kto będzie miał oko na Duko. Ty dawałeś sobie z nim radę, więc myślę, że będziesz umiał utrzymać go w ryzach. Młodzieniec pochylił głowę. - Jak Wasza Miłość rozkażesz... - Wysłałem już wiadomość do Króla. Zakładając, że przyjmie moją rekomendację, możesz się po ojcu uważać za Earla Vencar. To ładna majętność i twój ojciec pewnie by sobie życzył, byś ją przejął. Jimmy ponownie pochylił głowę. - Dziękuję Waszej Miłości. Obaj bracia wychowywali się w Vencar. Jak wiele posiadłości na wyspie Rillanon, z której wyrosło Królestwo, był to - wedle miar kontynentalnych - majątek nieduży. Sto akrów ziemi - strumień, łąki i pastwiska. Dzierżawcy zrezygnowali z upraw na setki lat przedtem, zanim wyspa rozciągnęła swoje wpływy poza brzegi morza, nazwanego później Morzem Królewskim. Mimo niewielkiego obszaru, Vencar pozostało jedną z najpiękniejszych posiadłości w Królestwie. Ich dziadek urządził wszystko tak, że kiedy poprzedni Earl Vencar zmarł, nie pozostawiając dziedzica, tytuł przypadł ich ojcu. Jimmy urodził się w pałacu, podobnie jak ich siostra, ale kiedy był dzieckiem, rodzina przeniosła się do stolicy. Dash też urodził się w Vencar, które było ich domem. - Możesz się więc uważać za Earla Jamesa... chyba że ojciec mi napisze, że oszalałem. - Dziękuję Waszej Miłości - odparł Jimmy. - A dla ciebie, Dash - zwrócił się Patrick do drugiego z braci - mam inne zajęcie. - Jak wola Waszej Miłości. - Mamy tu, w Krondorze, pewne... problemy. Wojsko jest na północy, a najemnicy Duko ruszyli na południe. Została mi straż pałacowa, i to wszystko, miasto zaś wraca do życia, ale zaczynaj ą panoszyć się w nim złodzieje, rzezimieszki i wszelkiej maści tałatajstwo. Trzeba, żeby ktoś zrobił z tym porządek i nauczył tych nieprawych synów bojaźni bożej. Mniemam zaś, że ze wszystkich, których mam tu pod ręką, ty najlepiej się do tego nadajesz, bo ulice są twoim żywiołem. Mianuję cię więc szeryfem Krondoru. Dopóki nie stworzymy tu straży miejskiej z prawdziwego zdarzenia i nie przywrócimy do służby Korpusu Konstabli, ty masz być uosobieniem prawa i porządku. Zwerbuj, kogo chcesz, ale zaprowadź w mieście porządek... przynajmniej do końca wojny. - Mam być... szeryfem? - spytał Dash. - A co? - zdziwił się Patrick. - Nie chcesz? - Nie, Wasza Miłość... jestem tylko... nieco zaskoczony. - Życie jest pełne niespodzianek - stwierdził filozoficznie Patrick, wskazując dłonią na leżące przed nim dokumenty. - Mam tu meldunki z obu frontów. Keshanie cofają się przed siłami Duko ł wynoszą z Krańca Ziemi, ale jednocześnie napierają na froncie wschodnim, nieopodal Shamaty. Nie podciągają za blisko, bo wedle mojego rozeznania boją się reakcji magów ze Stardock, ale nękają nasze patrole - które zresztą, godzi się rzec, są nieliczne i zbyt słabe. Na północy Greylock umocnił się w Sarth i teraz ciągnie na północ. - Na twarzy Patricka pojawiły się niepokój i troska. - Coś mi nie daje spokoju. Obrona wzdłuż wybrzeża jest zbyt słaba. Wiemy, że Fadawah wystawił nam Duko, ponieważ nie był pewien jego lojalności. Teraz okazuje się, że w ten sam sposób opuścił Nordana... swego najstarszego i najbardziej zaufanego dowódcę. - Może ma mniejszy wpływ na działania swoich ludzi, niż myśleliśmy - zauważył Jimmy. - Wedle wszystkich raportów, jakie otrzymaliśmy - odezwał się Brian z Silden - najeźdźcy przeżyli ciężką zimę. Wielu zmarło z głodu i ran. Mamy też jednak wieści od naszych agentów, że obecnie prowadzą handel z Queg i Wolnymi Miastami, mają dość żywności i umocnili się w Ylith. - Są jakieś wieści z Yabonu? - spytał Patrick, przetarłszy dłonią twarz. - Nie - odparł Diuk Brian. - Niczego nowego od bitwy pod Sarth. Żaden statek nie przemknie się niepostrzeżenie obok quegańskich piratów, a tak właśnie trzeba by dotrzeć do Wolnych Miast. Wszystkie nasze okręty z Dalekiego Wybrzeża skierowaliśmy do wsparcia uderzenia na Sarth. Jeśli miałyby dotrzeć jakieś wieści, to tylko przez gońca, a niewielkie są szansę na to, że znajdzie się taki, co potrafi się przedrzeć przez linie nieprzyjaciół. Może zdołamy się dowiedzieć czegoś o Yabonie, kiedy znajdziemy się bliżej Ylith. Na razie jednak możemy się tylko modlić, by Diuk zdołał jakoś utrzymać La Mut i Yabon. - Zjedzcie dziś ze mną kolację - zwrócił się Książę do Jimmy'ego i Dasha - a porozmawiamy o waszych obowiązkach. W twoim przypadku - spojrzał na starszego z braci - będzie to nawet konieczne, bo jutro ruszasz w drogę. - Jutro? - zdziwił się Dash. - Patricku... Wasza Miłość. .. sądziłem, że mamy towarzyszyć ojcu w drodze do Rillanonu, gdzie legnie na stosie pogrzebowym. - Przykro mi, ale brak na to czasu. Będziecie musieli pożegnać się z ojcem dziś po kolacji. Może odprawimy krótkie modły... i wartę przy zwłokach... owszem, to rzecz godna i właściwa. Wojna jednak to surowa pani i nie pozwala nam na zbyt długie rozpamiętywanie żalu czy radości. Musiałem zełgać wielu możnym panom o małżeństwie, racji stanu... i o tym, że moja wybranka woli ślub na popiołach Krondoru niż w Królewskim Pałacu, w Rillanonie. Wszyscy musimy ponosić ofiary. - A więc spotkamy się w porze kolacji - stwierdził Dash. - Możecie odejść - odprawił ich Książę. Bracia skłonili się i wyszli. - Czy on sądzi, że damy się nabrać? - zawrzał gniewem Jimmy. - Na co? - Na tę jego szczerość, kiedy świętoszkowatym tonem mówił o „ofiarach”, które „wszyscy musimy ponosić”? Dash wzruszył ramionami. - Taki już jest ten nasz Patrick. Nigdy nie wie, kiedy się zagalopuje... i kiedy powinien ugryźć się w język. - A wiesz, chyba masz rację! - Jimmy parsknął śmiechem, gdy skręcali korytarzem ku swoim komnatom. - Pewnie dlatego zawsze przegrywał w karty... - Doskonale - stwierdził Nakor. Aleta, dotąd stojąca bez ruchu, teraz nie wytrzymała: - Ale czuję się głupio. - Za to wyglądasz cudownie - odpowiedział Isalańczyk. Młoda kobieta stała na skrzyni, owinięta płótnem osłaniającym głowę i ramiona - choć pod tym miała swoją zwykłą suknię i bieliznę. Rzeźbiarz zaciekle ugniatał glinę, usiłując uformować jej podobiznę. Zajmował się tym przez ostatnie trzy dni. Teraz cofnął się ł stwierdził: - Gotowe. Nakor zaczął obchodzić rzeźbą ze wszystkich stron, Aleta zaś zeskoczyła ze skrzyni i również przyjrzała się krytycznie dziełu. - Czy ja naprawdę tak wyglądam? - spytała. - Owszem - odpowiedział Isalańczyk. Przez chwilę jeszcze przyglądał się rzeźbie, aż wreszcie wydał osąd: - Owszem, nada się. Kiedy wszystko będzie gotowe? - zwrócił się do rzeźbiarza.. - A jak mają być duże? - Naturalnej wielkości. - Nakor wskazał na Aletę. - Takiej jak ona. - Po miesiącu na jeden. - Doskonale. Miesiąc powinien wystarczyć. - Mam je tu przywieźć? - Jeden ma być ustawiony na dziedzińcu wozowni. Drugi trzeba dostarczyć do Krondoru. - Do Krondoru? Imć Avery nie wspomniał o tym, że jeden z posągów trzeba będzie przewieźć do Krondoru. - Chcesz, by wozacy zabrali ten posąg sami? Rzeźbiarz wzruszył ramionami. - Mnie tam bez różnicy... ale to będzie dodatkowo kosztować. Nakor zmarszczył brwi. - To już sprawa pomiędzy tobą a Roo. Rzeźbiarz kiwnął głową i ostrożnie zawinąwszy gliniany wzorzec rzeźby w nasyconą oliwą szmatę, przeniósł go na czekający na zewnątrz wóz. - Jestem już wolna? - spytała Aleta. - Prawdopodobnie nie... - odpowiedział Nakor. - Ale dłużej pozować nie musisz. - O co w tym wszystkim chodziło? - spytała, składając starannie płachtę, którą się okrywała. - Czułam się głupio, całymi dniami stercząc bez ruchu. - To posąg Bogini. - Co! - żachnęła się zdumiona Aleta. - Wykorzystałeś mnie na wzorzec posągu Bogini? Ależ to... Nakor zrobił zagadkową minę. - Wiesz, sam tego nie rozumiem. Ale wybór był właściwy. - Dziecko... - odezwał się stojący w rogu i obserwujący to wszystko brat Dominik. - Uwierz mi, że ten zdumiewający człowiek wie o rozmaitych rzeczach, których sam do końca nie rozumie. Ale jeśli twierdzi, że coś ma być tak, a nie inaczej, to w istocie ma być tak, a nie inaczej. Malujący się na twarzy młodej kobiety wyraz świadczył o tym, że usłyszane wyjaśnienie jeszcze bardziej zbiło ją z tropu. - Jeśli Nakor twierdzi, że właściwe było, żebyś pozowała do posągu Bogini, to tak jest w istocie. Zaufaj mi... nie masz w tym bluźnierstwa. Zapewnienie Dominika sprawiło, że dziewczyna poczuła ulgę. - No... to pójdę się umyć - powiedziała, wychodząc. - Coś ty takiego zobaczył w tej dziewczynie? - spytał Dominik Nakora, gdy Aleta znikła za drzwiami. Ten wzruszył ramionami. - Coś cudownego. - A możesz mi to wyjaśnić dokładniej? - Nie - uciął Nakor. - Jedziesz ze mną do Krondoru? - Polecenia z rodzimej świątyni każą mi wspomagać twoje działania najlepiej, jak tylko potrafię. Jeśli oznacza to, że powinienem udać się z tobą do Krondoru, to rzecz jasna, pojadę. - To dobrze - odpowiedział Nakor. - Tu sprawy toczą się już bez mojego udziału. Sho Pi poradzi sobie z rozdziałem żywności i prowadzeniem nauk. Zaczął już od wyjaśniania podstawowych obowiązków mnicha. Nauki Zakonu Dali to dobry początek - w ten sposób odpadną ci, co przychodzili do nas po to, by napełnić brzuchy... i zostaną ci, co naprawdę chcą się nawrócić. - Kiedy wyjeżdżamy? - spytał Dominik. Nakor znów wzruszył ramionami. - Za dzień lub dwa. Ostatnie pododdziały wyruszają niedługo do Krondoru, by wzmocnić siły Księcia, a my zabierzemy się z nimi w taborach... - Doskonale - stwierdził Dominik. - Będę gotów. Kiedy wyszedł, Nakor odwrócił się i spojrzał przez drzwi na Aletę, wieszającą linę w poprzek dziedzińca. Promienie słońca padały na dziewczynę z tyłu i z góry, a gdy wspięła się na palce, by umieścić na linie spinacze do bielizny, całą jej sylwetkę otoczył złocisty nimb. Nakor uśmiechnął się szeroko. - Jest w niej coś niezwykłego... i cudownego - rzekł sam do siebie. *** Kolacja przebiegała spokojnie. Podczas całego wieczoru ograniczano rozmowy. Owszem, wymieniano czasem jedno czy dwa zdania na temat spraw wytaczanych wcześniej przed tronem, kilka razy wspomniano Lorda Aruthę, ale co chwila - i na dość długo - przy stole zapadała cisza. W końcu znikły ostatnie dania i pojawili się służący z tackami, na których stały karafki z brandy i kryształowe czarki. - Synowie Lorda Aruthy - odezwał się Patrick - nie uzyskali zezwolenia na powrót do stolicy ze zwłokami ojca, gdzie zostaną one poddane uroczystej kremacji. Pomyślałem, że właściwą rzeczą będzie uczczenie go wypominkami. Jeśli łaska, panowie, niech każdy zechce powiedzieć o zmarłym słowo lub dwa... - Lordzie Brianie? - Ja i Arutha przyjaźniliśmy się od dziecka - zaczął Diuk Silden. - Gdybym miał spośród jego licznych cnót wymienić tę, którą uważam za najświetniejszą, wymieniłbym bystrość jego umysłu i trzeźwość sądu. Każda z jego opinii na dowolny temat była niezwykle przemyślana... a umysł miał bystry jak mało kto. Być może był najbardziej przemyślnym z ludzi, jakich znałem. Jimmy i Dash spojrzeli jeden na drugiego. Nigdy im nie przyszło do głów, by zastanowić się, co też o ich ojcu myślą inni, równi mu znaczeniem i wpływami ludzie. Po chwili wątek podjęli pozostali magnaci. Ostatni zabrał głos kapitan Subai. Komendant Tropicieli nie lubił długich przemówień i rzekł krótko: - Myślę, że był jednym z najmądrzejszych ludzi, jakich dane mi było poznać. Znał swoje ograniczenia i braki, a jednak nie wahał się stawić im czoła. Dobro innych zawsze było najważniejsze. Kochał rodzinę. Będzie nam go brakowało. Spojrzał na Jimmy'ego. - Dano mu imię po wielkim człowieku - rzekł syn, kiwnięciem głowy wskazując Patricka, który potwierdził powołanie się na swego dziadka. - Wychował go człowiek jedyny w swoim rodzaju. A jednak potrafił zostać sobą. - Jimmy spojrzał w oczy Patrickowi. - Mówię o tym, jak to jest, kiedy ktoś zostaje wnukiem Lorda Jamesa z Krondoru, może dlatego, że dano mi jego imię. Rzadko myślałem o tym, jak to jest być jego synem. - W oczach Jimmy'ego zebrały się łzy. - Chciałbym mu tylko rzec, jak wiele dla mnie znaczył. - Ja też - odezwał się Dash ochryple. - Myślę, że braliśmy go takim, jakim był... i wierzyliśmy, że zawsze tak będzie. Nigdy więcej już nie popełnię tej pomyłki w stosunku do kogoś bliskiego. Książę wstał i wziął puchar od sługi. Pozostali uczynili to samo. Jimmy i Dash podnieśli swoje kryształy, a Patrick rzekł: - Za Lorda Aruthę. Lord Silden, kapitan Subai i wszyscy zaproszeni na „prywatną” kolację powtórzyli toast i wypili trunek. - Kolacja dobiegła końca, panowie - odezwał się Patrick. Wyszedł na korytarz. Pozostali odczekali jeszcze chwilę i też zaczęli się rozchodzić. James i Dash wyszli z sali za Lordem Silden i kapitanem Subai. Pożegnali innych i wrócili do swoich komnat. Jimmy już miał życzyć bratu dobrej nocy, kiedy ujrzeli biegnącego ku nim korytarzem posłańca. - Panowie! Natychmiast proszę do Księcia! Pospieszyli za paziem, prowadzącym ich prosto do kwater książęcych. Wewnątrz zobaczyli Patricka stojącego za swoim biurkiem. Twarz miał czerwoną z wściekłości, a dłońmi miął jakiś dokument. Podał go Lordowi Silden, a ten, wygładziwszy pergamin, szybko go przeczytał. Zmarszczył brwi. - Na bogów! - A potem wyjaśnił wyraźnie wstrząśnięty: - Najeźdźcy wzięli La Mut. - Wiadomość przywiózł żołnierz, który zdołał uciec i przedrzeć się do Loriel, z połową armii Fadawaha następującą mu na pięty - dodał Patrick. - Zaraz potem skonał. Dokument przesłano stamtąd przez kuriera do Darkmoor. La Mut od trzech tygodni znajduje się w rękach nieprzyjaciół. - W głosie Patricka brzmiała gorycz. - Gratulowaliśmy sobie łatwości, z jaką zajęliśmy Sarth... a tamci nas po prostu nabrali. Fadawah pozwolił nam zająć rybackie miasteczko, mało ważny port, a w zamian za to uderzył w serce Yabonu, poważnie mu zagrażając... i wcale nie bliżej nam do odbicia Ylith niż po pierwszej odwilży! Książę wyglądał, jakby lada moment miał go trafić szlag. Jimmy i Dash zdali sobie nagle sprawę z tego, jak bardzo brakło tu ich ojca. Spojrzeli na Diuka Silden, który stał, milczał i bał się cokolwiek rzec. - Wiem, że musimy przesłać wieści do Yabonu! - wypalił wreszcie Patrick. - Musimy powiadomić Diuka Carla, by się trzymał... trzymał! Dopóki nie będziemy mu mogli posłać posiłków. - A co z Loriel? - spytał Jimmy. - Na razie jest jeszcze nasze - odparł Patrick - ale nie wiadomo na jak długo. Fadawah zgromadził pod murami wielkie siły, a z tego raportu wynika, że toczą się tam zaciekłe boje. Może już się zresztą poddali. Wedle tego raportu przeciwko obrońcom skierowano moce czarnej magii. Jimmy i Dash wymienili spojrzenia. Wszystkie raporty dotyczące ubiegłorocznej kampanii, potwierdzając się wzajemnie, donosiły, że wszyscy pantathiańscy Wężowi Kapłani zginęli - ale może to założenie było przedwczesne. Niczego zresztą nie mogliby przeciwstawić, gdyby czarną magię stosowali kapłani wywodzący się z rasy ludzkiej. - Musimy powiadomić pradziadka - oznajmił Jimmy. - Tego maga? - spytał Patrick. - A gdzie on przebywa? - Jeśli sprawy przebiegły wedle jego oczekiwań, to powinien jeszcze siedzieć w Elvandarze. Za jakiś miesiąc ma wrócić do Stardock. - Kapitanie Subai, czy możecie wysłać gońców do Yabonu? - spytał Patrick. - Będzie trudno, Wasza Miłość. Może przepchniemy jednego przez góry na północ od Loriel. Niewykluczone, że odnajdzie jakichś górali z Yabonu. Jeden z nich mógłby ruszyć dalej do Elvandaru. - Subai, o świcie ruszajcie do Darkmoor. Weźcie wszystko, czego wam będzie trzeba, i przedrzyjcie się na północ. Nie mam nikogo innego, komu mógłbym powierzyć tę misję. Greylock i von Darkmoor mają naciskać najeźdźców, aż dotrą do ich pozycji na południe od Ylith. Jimmy, ty masz udać się na południe do Duko i powiadomić go o tym, czego powinien się spodziewać. Krondor jest jak otwarta muszla - a nam trzeba wszystkim okazać siłę. Dash, ty musisz wziąć miasto pod straż, nieważne, jakich użyjesz do tego środków. Lordzie Silden, zechciejcie zostać i pomóc mi napisać te rozkazy. Panowie... pozostali z was są wolni. Wyszedłszy na zewnątrz, Jimmy zwrócił się do Subai: - Mości kapitanie, jeżeli napiszę list do mojego pradziadka, czy zechcesz dopilnować, by dostał go z innymi wiadomościami? - Oczywiście. Spotkamy się chyba obaj o świcie przy bramie. Wtedy wezmę list. A ja będę miał coś dla waszmości. A do tego czasu... dobrej nocy wam obu. Bracia pożegnali kapitana, a potem Jimmy zwrócił się do Dasha: - No, mości szeryfie, pomóż mi ułożyć list do pradziadka. - Szeryfie? - westchnął Dash, wznosząc oczy do nieba, a potem ruszył za bratem. Choć do świtu brakowało jeszcze kilku godzin, niebo na wschodzie już się lekko przejaśniało. Dash stał obok brata. Malar Enares, sługa z Doliny Marzeń, który nie wiedzieć jakim sposobem przewąchał coś o wyjeździe Jimmy'ego, siedział na koniu obok. Przekonał młodzika, że ten powinien zabrać go ze sobą, bo choć pracy w Krondorze jest aż nadto, płace są kiepskie, a w posiadłościach jego dawnego pana nad keshańską granicą wciąż może jeszcze znaleźć się dla niego jakieś zajęcie. Ponieważ jego obecność nie stwarzała żadnego zagrożenia, a często bywał użyteczny, Jimmy przystał na jego towarzystwo. Jadący na czele kohorty Tropicieli kapitan Subai podał Jimmy'emu jakieś zawiniątko. - To miecz twojego ojca. Wziąłem go, zanim moi towarzysze złożyli jego ciało na powozie, wiozącym je do Krondoru. Wiedziałem, że powinien przypaść tobie jako starszemu z synów. Młodzieniec wziął zawiniątko i ostrożnie rozplatał rzemienie. Rękojeść miecza była wytarta, a pochwa matowa i podrapana. Ale nietknięte zębem czasu ostrze lśniło jak wypolerowane. Wysunął je z pochwy i ujrzał miniaturowy młot, jakby wtopiony w głownię tuż za jelcem. Wiedział, że to dzieło Macrosa Czarnego, który wzmocnił oręż, spajając go z otrzymanym od opata Sarth talizmanem, kiedy Książę Arutha musiał podjąć walkę przeciwko wodzowi Moredhelów, Murmandamusowi. Od śmierci starego Księcia miecz wisiał w jego gabinecie, w Krondorze. .. aż wreszcie Diuk James przesłał go synowi. Teraz dostał się jemu. - Nie wiem, czy mogę? - mruknął Jimmy z powątpiewaniem. - Może powinien go dostać Patrick albo Król? - Nie. - Potrząsnął głową Subai. - Gdyby Książę Krondoru chciał, by miecz trafił w ręce Króla, z pewnością zadbałby o to. Zostawił go w Krondorze... nie bez powodu. Jimmy przez chwilę trzymał miecz przed sobą, potem dotknął czołem głowni, wsunął ją do pochwy, odpiął pas ze swoim mieczem i podał go Dashowi. Następnie przytroczył do boku miecz swego ojca. - Dziękuję... - Czy zechciałbyś waść zadbać o to - odezwał się Dash, stając przed kapitanem Subai - by kurier do Elvandaru zabrał i ten list do naszego pradziadka? Mężczyzna wziął pergamin i wsunął go pod kurtkę. - To ja będę owym kurierem. Osobiście powiodę Tropicieli przez Yabon do Elvandaru. - Dziękujemy - odparł Dash. - Być może już się nie spotkamy, młody panie, więc niechże wolno mi będzie powiedzieć, że poznanie waści było dla mnie zaszczytem. - Bezpiecznej podróży, mości kapitanie - rzekł Jimmy. Tropiciele ruszyli przez bramę i wolnym truchtem oddalili się ku wschodowi. Jimmy spojrzał na brata. - Uważaj na siebie. Dash wyciągnął dłoń i mocno uścisnął rękę brata. - Tobie też życzę bezpiecznej podróży, starszy braciszku. Nie wiem, ile minie czasu, zanim spotkamy się ponownie, ale każda chwila będzie mi się dłużyła. Jimmy kiwnął głową. - Listy do matki i pozostałych są w sakwie przeznaczonej do Rillanonu. Kiedy się gdzieś zatrzymam na dłużej, przyślę ci wiadomość. Dash machnął jeszcze dłonią i przez chwilę patrzył, jak jego brat ze swoim towarzyszem wyjeżdżają spod bramy, a potem odwrócił się i ruszył do zamku. Za godzinę czekało go spotkanie z Księciem, Lordem Brianem i innymi magnatami, a potem niewdzięczne zadanie wymuszenia w Krondorze szacunku dla prawa i porządku - podczas gdy Jimmy'ego wysiano do Port Vykor. Rozdział 15 ZDRADA Jimmy zatrzymał konia. Jadąca za nim kolumna jeźdźców eskorty również przystanęła. - Milordzie, mieliśmy odprowadzić cię do tego miejsca - stwierdził kapitan dowodzący kompanią Książęcych Przybocznych. Rozejrzał się dookoła. - Zostawić to tym... - Co macie na myśli, mości kapitanie? - Milordzie, nie zamierzałem uchybić Lordowi Duko, ale od ponad roku walczyliśmy z nim, a także z tymi nędznymi skurwysynami, których on zwie swoim wojskiem. - Kapitan zauważył niezadowolenie, malujące się na twarzy Jimmy'ego. - Tak czy inaczej, powinni być gdzieś tutaj... zanim zaczną patrolować okolicę, muszą rozbić obóz. - Może coś im przeszkodziło? - Nie jest to wykluczone, milordzie. Znajdowali się na rozstaju dróg, gdzie wedle wcześniejszych uzgodnień przebiegała południowa granica zasięgu patroli z Krondoru. Za tereny leżące na południu odpowiadał już Duko. Południowo-zachodnia odnoga traktu wiodła do Port Vykor. Jadąc ku południowemu wschodowi, trafiało się na drogę skręcającą ku Shandon Bay, a nią można było dotrzeć aż do Krańca Ziemi. - Mości kapitanie, dalej poradzimy sobie sami - odezwał się Jimmy. - Jesteśmy w połowie drogi do Port Vykor i lada moment natkniemy się na patrole Lorda Duko. Jeżeli nie ma ich tu dzisiaj, z pewnością zjawią się jutro. - Wolałbym poczekać na nich, milordzie. Możemy się tu zatrzymać na pół dnia albo i dłużej... - Dziękuję, kapitanie, ale lepiej już jedźcie. Im szybciej dotrę do Port Vykor, tym prędzej będę mógł zabrać się do załatwiania spraw Księcia. Pojedziemy na południowy zachód... zatrzymamy się o zmierzchu, a potem rozbijemy obóz. Jeżeli do jutra nie natkniemy się na jakiś patrol Duko, sami jakoś dotrzemy do Port Vykor. - Wedle woli Waszej Lordowskiej Mości. Niechże bogowie mają was w swej opiece. - I was, kapitanie. Wkrótce się rozstali - • patrol zawrócił ku północy, a Jimmy i Malar podążyli dalej na południowy zachód. Jechali pośród falistych wzgórz, porośniętych krzewami i trawą - kiedyś rozciągały się tu tereny rolnicze, ale wisząca od dawna groźba najazdu zniechęciła i przepędziła wieśniaków. Podczas ostatniego stulecia przez te wzgórza i rzadkie lasy przetaczały się wojska Królestwa maszerujące na Kesh i oddziały Kesh nacierające na Królestwo - przekształcając okolicę w ziemie niczyje. Na wschodzie leżały żyzne tereny Doliny Marzeń, wabiące wieśniaków i ich rodziny, mimo że i Królestwo, i Kesh rościły sobie do nich prawa. Ale kraina, przez którą wędrowali, nie ofiarowywała nikomu takich bogactw. Wyglądało na to, że są jedynymi ludźmi w promieniu pięćdziesięciu mil. - I co poczniemy teraz, milordzie? - spytał Malar, gdy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi. Jimmy rozejrzał się i dostrzegłszy nieopodal niewielką polankę nad niewielkim ruczajem, powiedział: - Rozbijemy tu obóz. Jutro znów ruszymy do Port Vykor. Malar rozkulbaczył konie i starannie wytarł im sierść. Jimmy odkrył już wcześniej, że pośród rozlicznych talentów jego samozwańczy sługa posiadł też umiejętność obchodzenia się z końmi. - Nakarm konie, a ja nazbieram trochę drewien na ognisko - zaproponował Jimmy. - Tak, sir - odparł Malar. Włócząc się wokół obozu, młodzieniec nazbierał dość chrustu, by rozniecić całkiem przyzwoite ognisko. Gdy zapłonął ogień, Malar zajął się przygotowaniem posiłku - usmażył podpłomyki i ugotował gulasz z suszonego mięsa i poszatkowanych warzyw w ryżu, który dodane przyprawy uczyniły całkiem smacznym. Z juków wyjął też wypaloną z gliny butelkę z darkmoorskim winem i parę pucharków. - Jadąc do Port Vykor, trochę za bardzo zbaczasz z drogi - zauważył Jimmy, jedząc, aż mu się uszy trzęsły. - Jeżeli chcesz podjąć ryzyko, możesz wziąć tego konia i podjechać na wschód. Jesteś jeszcze po północnej stronie granicy... i powinieneś dość bezpiecznie dotrzeć do swojej Doliny. - W końcu i tak tam dotrę, milordzie. - Wzruszył ramionami Malar. - Mój pan najpewniej nie żyje, ale może rodzinie udało się utrzymać w interesie i na coś im się przydam. Jeżeli jednak pozwolicie, to jeszcze trochę zostanę przy was - wasza umiejętność posługiwania się bronią sprawia, że czuję się przy was bezpieczniej. - Sam też potrafiłeś sobie poradzić, zimując w dziczy... - Z konieczności, nie z wyboru. I tak zresztą większość czasu spędziłem, głodując i kryjąc się przed wszystkimi. Jimmy kiwnął głową. Skończył jeść i dopił resztkę wina. - Czy nie skwaśniało? - spytał. Malar łyknął trunku. - Nie umiem rzec, milordzie. Młodzieniec wzruszył ramionami. - Ma dziwny smak jak na tego rodzaju wino... Jakiś metaliczny... Malar przełknął kolejną porcję. - Nie zauważyłem, milordzie. Może to posmak po jedzeniu. Proszę spróbować jeszcze... może wam posmakuje. Jimmy spróbował ostrożnie i przełknął trunek. - Nie... z pewnością skwaśniało. - Odstawił puchar. - Lepiej popiję wodą. - Malar uniósł się lekko, ale Jimmy mruknął: - Sam sobie wezmę. - Ruszył do strumienia... i nagle ogarnęły go mdłości. Odwrócił się i spojrzał ku miejscu, gdzie Malar uwiązał konie. Wierzchowiec zaczął się oddalać... a potem młodzieniec poczuł, jakby wpadał w jakąś dziurę - znajdował się teraz znacznie bliżej powierzchni ziemi niż przed momentem. Zerknąwszy w dół, stwierdził, że klęczy. Spróbował wstać, ale ponownie zakręciło mu się w głowie. Runął ciężko na ziemię, a potem przetoczył się na plecy. W jego polu widzenia pojawiła się - ogromnie daleko - twarz Malara i usłyszał głos sługi: - Mieliście chyba rację, paniczu Jamesie, wino w istocie było skwaśniałe. Twarz znikła, a Jimmy podjął próbę śledzenia jej wzrokiem - do czego musiał przetoczyć się na bok. Leżąc z głową opartą bezwładnie na przedramieniu, ujrzał, jak Malar podchodzi do jego konia i otwiera sakwy, w których znajdowały się zapieczętowane rozkazy dla Duko. Przejrzawszy je, Keshanin kiwnął głową, a potem ponownie włożył je do sakwy. Jimmy poczuł, że drętwieją mu nogi - nagle zaczął ogarniać go chłód i strach. Jednocześnie coraz bardziej mąciło mu się w głowie i nie bardzo już wiedział, co powinien zrobić. Coraz silniejsze skurcze gardła utrudniały mu oddychanie. Usiłował otworzyć sobie usta lewą ręką, zdrętwiałą do tego stopnia, że czuł się jak ktoś, komu włożono na dłoń ogromną, grubą rękawicę. W głowie znów mu się zakręciło... i nagle poczuł, że szarpnęły nim torsje, a zawartość jego żołądka tryska na zewnątrz przez nos i usta. Omal się przy tym nie udusił, ale charcząc, spluwając, krztusząc się i kaszląc dziko, zdołał jakoś oczyścić przełyk. Ale niedługo potem poczuł kolejny skurcz bólu... i raz jeszcze targnęły nim okropne torsje. - To bardzo smutne - usłyszał z ogromnej odległości głos Malara - że tak młody, obiecujący panicz umiera w tak niegodny sposób... ale wojna to surowa pani i żąda od nas wielu ofiar... Poprzez ogarniający go mrok Jimmy usłyszał oddalający się tętent kopyt, a potem znów szarpnęły nim torsje i po chwili młodzik zapadł w miękkie, głębokie ciemności. Dash spoglądał na twarze ludzi, których udało mu się zwerbować. Część z nich służyła niegdyś w armii. Teraz ich włosy okryła siwizna, ale widać było, że pamiętają jeszcze, jak trzymać miecz. Inni sprawiali wrażenie zwykłych ulicznych rzezimieszków, w razie karczemnej zawieruchy mogących przyłączyć się do rozrabiaczy. Znalazł też kilku najemników, szukających jakiegoś stałego zajęcia, i obywateli Królestwa, o których z pewnością można było rzec, że - jak do tej pory przynajmniej - nikt im nie mógł zarzucić związków z łotrzykami. - Obecnie w Krondorze obowiązuje prawo wojenne, co oznacza, że jakiekolwiek pogwałcenie prawa kończy się stryczkiem! Ludzie spojrzeli po sobie, a kilku kiwnęło głowami. - Od dziś wszystko ulega zmianie - ciągnął Dash. - Jesteście pierwszą kohortą nowej Miejskiej Straży. Nieco później szczegółowo wyjaśni się wam wasze prawa i obowiązki, niestety, nie mamy czasu na to, by waszą edukację zacząć od nauki. Kilka spraw wyjaśnijmy sobie jednak od razu. - Podniósł czerwoną opaskę, z dość prymitywnie wyszytym herbem Księcia Krondoru. - Macie to nosić na ramieniu, oczywiście tylko na służbie. Ta opaska oznacza, że wszystko, co czynicie, robicie w imieniu Księcia. Jeżeli z tą opaską na ramieniu rozwalicie komuś łeb, znaczy, działaliście na rzecz prawa i porządku. Jeśli zdarzy wam się to samo bez tej opaski, będziecie potraktowani jak zwykły opryszek i osobiście wsadzę takiego za kraty. Zrozumiano? Ludzie odpowiedzieli kiwnięciami głów i głuchymi pomrukami. - Pozwólcie, że jeszcze coś wam wyjaśnię. Ta opaska nie daje wam prawa do tego, by się nad wszystkich wynosić, załatwiać stare porachunki lub napastować nieliczne jeszcze w naszym mieście kobiety. Każdy, komu dowiedzie się napaści, kradzieży czy gwałtu, popełnionych z tą opaską na ramieniu, zadynda na belce tak szybko, że nie zdąży nawet zakląć na powitanie Lims-Kragmy. Czy to jasne? Ludzie przez chwilę milczeli, a potem kilku kiwnęło głowami, na znak, że zrozumieli. - Czy to jasne? - spytał raz jeszcze. Złowieszcza nutka w jego głosie sprawiła, że teraz przytaknęli wszyscy, a kilkunastu głosem potwierdziło zrozumienie ograniczenia. - Przejdźmy do konkretów. Dopóki nie zwerbujemy pełnej obsady dla Miejskiej Straży, czas trwania służby będzie wynosił połowę doby, następna połowa wolna. Co piąty dzień będziecie zajęci przez cała dobę, a druga połowa będzie wypoczywać. Jeśli znacie kogokolwiek, kto jest zdolny do noszenia broni i godny zaufania, przyślijcie go do mnie. - Jednym ruchem ręki rozdzielił zebranych czterdziestu ludzi na połowy. - Wy - zwrócił się do stojących na prawo - jesteście zmianą dzienną. Wy - spojrzał na stojących z lewej - nocną. Jak zbierzemy jeszcze jedną dwudziestkę, zorganizujemy trzy zmiany po osiem godzin. Wszyscy kiwnęli głowami na znak, że zrozumieli. - Odwach i kwatery będą w pałacu, dopóki nie odbuduje się wartowni przy murach i innych urzędowych budynków. Tutejsze lochy są jedyne - innych nie mamy. Nie ma w nich za wiele miejsca, więc nie życzę sobie zapychać ich pijakami i ludźmi, których jedyną winą jest to, że wdali się w jakąś burdę. Jeśli musicie rozpędzić bójkę, poślijcie jej uczestników do domu, poczęstowawszy każdego kopniakiem na pożegnanie, ale jeśli dojdziecie do wniosku, że trzeba ich pozamykać, to bądźcie stanowczy. Uważam, że ktoś, kto jest zbyt głupi na to, by położyć po sobie uszy po waszym ostrzeżeniu i ma ochotę na dalsze brewerie, powinien stanąć przed sędzią. Trzeba nam będzie odwołać godzinę policyjną na starym rynku. Ludzie muszą gdzieś prowadzić handel, dopóki nie odbuduje się reszty miasta. Coraz częściej wybuchają tam awantury i zaczyna być niebezpiecznie, ale jeśli szykują się kłopoty, wolę mieć wszystko w jednym miejscu, nie chcę, by to się rozpleniło po całym mieście. Przekażcie więc wiadomość - można tam handlować i po zachodzie słońca, aż do północy. W pozostałych częściach miasta nadal po zmroku ulice mają być puste - wyjątkiem są kmiecie wracający do domów z rynku. I oczywiście - na poparcie swoich twierdzeń, że handlowali - muszą się okazać towarem lub zlotem. Jeśli ktokolwiek zacznie sprawiać kłopoty, macie się z nim rozprawić szybko i skutecznie. Nie mamy dostatecznej liczby zbrojnych, by przychodzić wam z pomocą. - Powiódł wzrokiem po twarzach zebranych w komnacie ludzi. - Mogę wam tylko obiecać, że jeśli któryś z was zostanie zabity, nie umrze bez pomsty. - Jakież to pocieszające - mruknął jeden z ludzi, a pozostali parsknęli krótkim, nerwowym śmieszkiem. - Pierwszą grupę zaprowadzę na rynek osobiście. Wy, z nocnej zmiany, na razie odpocznijcie. Będziecie patrolować całe miasto i jeśli zobaczycie kogoś na ulicach - poza rynkiem - po zmroku, przyprowadźcie tu ptaszka i weźcie na spytki. Od dziś, ktokolwiek was zapyta, odpowiadajcie, że reprezentujecie prawo Księcia. Niech wszyscy się dowiedzą, że do Krondoru wraca prawo i porządek. A teraz idziemy! Dwudziestu ludzi z dziennej zmiany wyszło za Dashem na zewnątrz. Poprowadził ich przez rozległy dziedziniec i odbudowany zwodzony most nad wciąż jeszcze wyschniętą fosą. Niektóre z miejskich akweduktów wciąż jeszcze wymagały naprawy i fosa miała zostać pusta jeszcze przez kilka tygodni. - Jeżeli nikt nie będzie wywoływał burd - odezwał się Dash, gdy przechodzili przez most - i nie będziecie musieli nikogo taszczyć do ciemnicy, macie nieustannie być w ruchu. Zaglądajcie w każdy zakamarek, do którego możecie się dostać, nie naruszając oczywiście praw własności. Chcę, by mieszczanie widzieli te czerwone opaski... niech myślą, że każdy z was stanie za tuzin. Jeśli ktokolwiek zapyta, odpowiadajcie, że nie wiecie, ilu was jest... ale wystarczy na każdego opryszka. Ludzie pokiwali głowami. W miarę jak szli, Dash rozdzielał konstabl! na pary, i posyłając ich w rozmaitych kierunkach - a wiedział, że wszyscy pełnią służbę po raz pierwszy - zwracał im uwagę na pierwszorzędne obowiązki. Tego dnia wielokrotnie przeklinał Księcia za to, że obarczył go takim brzemieniem. Kiedy doszli do rynku, zostało mu już tylko czterech ludzi. W tym miejscu od dawna zbierali się regularnie miejscowi rybacy, kupcy i wieśniacy, handel bowiem zaczął się tu wkrótce po wzniesieniu pierwotnej twierdzy, kiedy pierwszy z Książąt Krondoru ogłosił swój gród stolicą Zachodnich Dziedzin. Od tamtych czasów miasto się rozbudowało, wzbogaciło i przekształciło tak, że większą część transakcji kupcy zawierali w swoich kantorach rozrzuconych po wszystkich dzielnicach, stary rynek jednak przetrwał, a teraz budziła się w nim dusza miasta. Zapełniali go mężczyźni i kobiety wszelkich stanów i kondycji - kupcy, szlachta, rybacy, wieśniacy, handlarze, kramarze, sprzedajne dziewki, żebracy, złodzieje i wszelkiej maści wydrwigrosze. Kilku ludzi spoglądało na piątkę przybyszów niespokojnie, ponieważ - choć tu i tam trafiali się zbrojni - większość wojaków opuściła miasto. Jedni poszli z Duko na południe, inni pociągnęli z Armiami Zachodu na północ. Została tylko Gwardia Przyboczna Księcia - a ci rezydowali w pałacu. Niedaleko wejścia Dash zauważył znajomą twarz. Luis de Savona pomagał rozładować wóz kobiecie, w której - gdy się odwróciła - młody szeryf rozpoznał Karli, żonę Roo Avery'ego. Ujrzawszy ją, młodzieniec zwrócił się do swoich ludzi: - Przejdźcie się tu i tam, ale w nic się nie mieszajcie - chyba że któryś z was zauważy, że szykuje się zabójstwo. Ludzie rozeszli się, a Dash podszedł do rozładowywanego przez Luisa i Karli wozu. Jeden z tutejszych kupców uważnie patrzył, jak Luis podaje skrzynki jego pomocnikowi. - Pani Avery! - powitał Dash dawną znajomą. - Jakże się pani miewa? Karli obejrzała się przez ramię i uśmiechnęła się. - Dash! Jak to miło znów cię zobaczyć! - Kiedy przyjechaliście do Krondoru? - Dziś bardzo wcześnie rano - odpowiedział Luis. - Z wielkim smutkiem przyjęliśmy wieści o śmierci waszego ojca - powiedziała Karli, gdy wymienili uściski dłoni. - Wciąż wspominam dzień, gdy raczył nas odwiedzić w naszym domu. - Kiwnęła głową w stronę, gdzie naprzeciwko Kawowego Domu Barreta stał kiedyś dom będący ich miejską siedzibą. Teraz na tym miejscu ostało się wypalone rumowisko. - Był bardzo łaskaw dla Roo i dla mnie. - Dziękuję - odparł Dash. - To... bardzo trudne, ale pani też straciła ojca... więc pani rozumie. Luis tknął palcem w opaskę Dasha. - A to co znowu? - Jestem nowym szeryfem Krondoru i do moich obowiązków należy przywrócenie w mieście prawa i porządku. - Lepiej... eee... pomyśl o powrocie do pracy dla Roo - uśmiechnął się Luis. - Mniej w tym godności, ale znacznie większe zyski... i mniej się napracujesz. Dash parsknął śmiechem. - Pewnie masz rację. Brak nam jednak ludzi i Patrick potrzebuje każdego... wszyscy musimy jakoś znosić swoje brzemię. - Spojrzał na wóz. - Towary z Darkmoor? - Nie. Ładunku z Darkmoor pozbyliśmy się z samego rana. To pochodzi z Dalekich Wybrzeży. Statki nadal nie mogą wpływać do portu, ale stają na kotwicy przy Rybackiej Osadzie, a rybacy chętnie przewożą dobra na brzeg. - A jak się ma Jimmy? - spytała Karli. - Zupełnie dobrze, teraz załatwia pewną sprawę dla Patricka. Powinien już być w połowie drogi do Port Vykor. Luis zdjął z wozu ostatnią skrzynię. - Poczekajcie chwilkę, a postawię wszystkim piwo. - Z przyjemnością się napijemy. Karli pod bacznym spojrzeniem kupieckiego przybocznego przeliczyła złoto, jakie podał jej jego pracodawca, a potem stwierdziła: - Luis, nie możemy chyba upić Dasha, więc może go czymś poczęstujemy? - Spojrzała na młodzieńca. - Zjesz coś? - Właściwie to bardzo chętnie - odpowiedział Dash. Przeszli przez ulicę do kuchni pod gołym niebem, gdzie podawano gorące naleśniki z mięsem. Karli wzięła trzy, a potem wrócili do wozu, gdzie czekał już Luis z trzema kuflami piwa. Jak większość ludzi na rynku jedli na stojąco, usuwając się tylko wtedy, gdy ktoś przechodził. - Żartowałem tylko częściowo... twoje umiejętności mogłyby się nam przydać - stwierdził Luis. - Interesy się rozkręcają i zdolni ludzie mogą się nielicho wzbogacić. - Kiwnął kaleką dłonią, zręcznie podrzucając gorący naleśnik w drugiej. - Kiedy pobraliśmy się z Helen, Roo na czas swojej nieobecności uczynił mnie zarządcą firmy Avery i Jacoby. - Teraz to firma Avery i De Savona - poprawiła go Karli. - Tak chciała Helen. Luis lekko się uśmiechnął. - Mnie na tym nie zależało. - Odłożył naleśnik i wziął w dłoń cynowy kufel. - Mam tyle roboty, że nie wiem, do czego brać się pierwej - rzekł, popiwszy kęs piwem. - W Darkmoor roboty już ruszyły... kołodzieje i cieśle pobudowali wozy i zaczynają napływać coraz liczniejsze zamówienia na nasze usługi transportowe. - A co z innymi przedsięwzięciami Roo? Mężczyzna wzruszył ramionami. - Teraz ja prowadzę interesy firmy Avery i de Savona. Reszta należała do Spółki Morza Goryczy. Roo niewiele mi o niej powiedział. Podejrzewam, że większa część przepadła wraz z Krondorem. Wiem, że miał pewne posiadłości ziemskie na wschodzie, ale sądzę, iż zaciągnął wielkie pożyczki, by rozkręcić interesy tutaj. Wiem sporo, ale nie wszystko. - Spojrzał na Karli. - Roo o większości spraw mi powiedział - stwierdziła Karli. - Nie mówił mi tylko nic o interesach z Koroną. Myślę, że Królestwo jest mu winne ogromne pieniądze. - Z pewnością tak - potwierdził Dash. - Dziadek kilka razy pożyczał wielkie kwoty od Spółki Morza Goryczy. - Rozejrzał się dookoła. - Sądzę, że ostatecznie zostaną spłacone, ale - jak sami widzicie - przedtem trzeba nam odbudować sporą część Królestwa. - Dojadłszy naleśnik, potężnym haustem skończył piwo. - Dziękuję za posiłek... W tejże chwili na przeciwległym krańcu rynku rozległ się okrzyk, który sprawił, że Dash obrócił się na pięcie jak kolnięty szydłem: - Złodziej! Łapcie złodzieja! Młody szeryf pobiegł w stronę, z której dobiegały wrzaski. Minąwszy róg, zauważył podążającego w jego stronę człowieka, oglądającego się przez ramię, sprawdzającego, czy ktoś go nie ściga. Zebrał się w sobie i gdy uciekający odwrócił głowę, uderzył go w pierś ramieniem. Tak jak się spodziewał, rąbnięty znienacka złodziejaszek upadł na plecy. Dash pochylił się i zanim uciekinier zdążył się zorientować, co go zatrzymało, przyłożył mu do krtani ostrze miecza. - Spieszysz się gdzieś, przyjacielu? Leżący spróbował się podnieść, ale lekki nacisk miecza przekonał go, że to nie najlepszy pomysł. - Już nie - mruknął, krzywiąc się z bólu. Gdy nadbiegli dwaj świeżo upieczeni konstable, Dash przekazał im więźnia ze słowami: - Weźcie tego zucha do pałacu. Złodzieja podniesiono, sprawnie skrępowano mu ręce z tyłu i zabrano. Dash tymczasem wrócił do Luisa i Karli, właśnie kończących posiłek. - Pozwólcie, że skorzystam na chwilę z waszego wozu. - Wskoczywszy na platformę, rozejrzał się dookoła. - Jestem Dashel Jamison! - zawołał. - Mianowany zostałem nowym szeryfem Krondoru. Ludzie z czerwonymi opaskami na ramieniu, których zobaczycie tu i gdzie indziej, to moi konstable. Przekażcie wszystkim wiadomość, że do Krondoru wraca prawo i porządek! Kilku kupców skwitowało to okrzykami, brzmiącymi prawie radośnie, reszta jednak pozostała obojętna, a kilku wykazało się zastanawiającym brakiem entuzjazmu. Dash wrócił do Karli i Luisa: - No, myślę, że było to wejście z brawkiem, jak sądzicie? Karli parsknęła śmiechem, a Luis stwierdził rzeczowo: - Na tym placu znajdziesz wielu takich, którzy woleliby, żeby prawo i porządek nigdy tu nie wróciły. - Myślę, że widzę jeszcze jednego - stwierdził Dash. - Zechciejcie wybaczyć. - I skoczył w tłum, za młodzikiem, zręcznie uwalniającym roztargnionego kupca od wyraźnie dlań za ciężkiej sakiewki. Karli i Luis patrzyli, jak znikał w tłumie. - Wiesz, zawsze lubiłam tego młodego człowieka - stwierdziła Karli. - Ma w sobie bardzo wiele z dziadka - rzekł Luis tonem wyjaśnienia. - Czarujący z niego łajdak. - Nie nazywaj go tak - żachnęła się Karli. - Na to, żeby zostać łajdakiem, ma w sobie zbyt wiele poczucia obowiązku. - Przepraszam i cofam... - przyznał Luis. - Oczywiście, masz rację. - Helen dobrze cię wyszkoliła, prawda? - zaśmiała się Karli. - To nie było trudne - mruknął Luis. - Po prostu wyłaziłem ze skóry, żeby ją zadowolić. - Ona rzadko się gniewa - stwierdziła Karli. - No... mamy jeszcze jeden ładunek czekający w dokach. Do roboty... Luis sięgnął ręką na kozioł, a Karli przyłożyła dłonie do pośladków i przeciągnęła się mocno. - Długo już tak nie wytrzymam. Mam nadzieję, że Roo skończy sprawy na północy i szybko tu wróci. Mężczyzna kiwnął głową i wdrapał się na wóz. Odwiązawszy lejce, strzepnął nimi energicznie i skierował konie do portu. Lord Vasarius zerknął w lewo. - Przyszliście się ze mnie nabijać, mości Avery? - Żadną miarą, Milordzie. Zapragnąłem po prostu, jak wy, ucieszyć płuca świeżym powietrzem. Pokonany Queganin spojrzał na swojego byłego partnera w interesach i aktualnego wroga. - Wasz kapitan okazał mi sporo uprzejmości, zezwalając na skorzystanie z tej kajuty. - Oddał tylko Waszej Lordowskiej Mości to, co mu się należało zgodnie z rangą i pozycją społeczną. Gdybyście wy zwyciężyli, byłbym pewnie pod pokładem, pośród waszych wioślarzy, co? - Byłoby to zgodne z waściną rangą i pozycją społeczną. Roo parsknął śmiechem. - Widzę, że nie straciliście, panie, poczucia humoru. - Nie żartowałem - stwierdził Vasarius bezbarwnym tonem. Twarz Roo sposępniała. - Cóż, sprawy obróciły się tak, że Wasza Lordowska Mość podróżuje w o wiele przyjemniejszych warunkach, niż mnie by się to przytrafiło w innej sytuacji. - Kazałbym waści zabić! - syknął Vasarius. - W to nie wątpię. - Roo milczał przez chwilę. - Mój Książę z pewnością odeśle Waszą Lordowska Mość do Queg na pokładzie pierwszego statku, który popłynie ku Wolnym Grodom. Nie chcemy jeszcze bardziej irytować waszego Imperatora. Wygląda na to, że trafiła nam się obu okazja, by się jakoś dogadać? Vasarius obrócił się i spojrzał Roo prosto w oczy. - Mamy się układać? Po co? Wygrałeś waść. Jestem prawie zrujnowany. Moje ostatnie miedziaki władowałem w towary, które sprzedałem Fadawahowi. Teraz leżą na dnie morza... i nie mam pojęcia, co mógłbym skorzystać na układzie z waszmością, wziąwszy pod uwagę to, kim jesteś i jak mi się do tej pory przysłużyłeś! Roo wzruszył ramionami. - Ściśle rzecz biorąc, to wy, panie, zatopiliście swój skarb. Ja tylko chciałem go zrabować. Tak czy owak, było to dobro zagrabione obywatelom i mieszkańcom Królestwa... i może po części złupione w niedalekiej okolicy. Nie umiem współczuć Waszej Lordowskiej Mości z powodu straty takiego majątku... co może niełatwo wam będzie, panie, zrozumieć. - W istocie... niełatwo. Ale zgodzisz się waść ze mną, że kwestia jest w tej chwili czysto akademicka. - Niekoniecznie - stwierdził Roo. - Jeśli masz waść jakąś propozycję, to mów! Czekam! - Nie ja grałem na chciwości Waszej Lordowskiej Mości. Gdybyście okazali choć odrobinę rozumu i ostrożności, nie wysłalibyście całej floty do Cieśnin Mroku, kierując się jedynie plotkami. - Oczywiście fakt, że to waść rozpuszczałeś te plotki, nie ma żadnego znaczenia? - roześmiał się Vasarius. - Owszem - odparł Roo. - Ale gdybyście rzetelnie zbadali tę sprawę, szybko odkrylibyście oszustwo. - Wasz Lord James był na to za przebiegły. Jestem pewien, że gdybym sprawdzał, odkryłbym jeszcze więcej plotek potwierdzających nadpłynięcie z Bezkresnego Morza ogromnej floty ze skarbem. - W tym sęk - zgodził się Roo. - Lord James miał najbardziej giętki umysł ze wszystkich znanych mi ludzi. Nie o to jednak chodzi. Sytuacja wygląda tak... Wasza Lordowska Mość układając się ze mną, może coś zyskać... ale musimy się dogadać, zanim dotrzemy do Krondoru. - O co chodzi? - O cenę za moje życie. Vasarius przez chwilę uważnie patrzył w oczy Roo. - Mów, proszę, dalej... - Zamierzałem zabrać ten wasz statek ze skarbami do Krondoru. Odesłałbym wam go, bo nie jestem piratem, złoto jednak należało do Królestwa i tam powinno było wrócić - uśmiechnął się. - Tak się jednak składa, że Korona jest mi winna pieniądze... znaczne pieniądze, można by rzec, i podejrzewam, że spora część tego skarbu poszłaby na pokrycie moich należności... tak więc, w pewnym sensie, ten skarb należy bardziej do mnie niż do was, panie. - Avery... - rzekł Vasarius przez zaciśnięte zęby. - Nie przestajesz mnie waść zdumiewać swoją logiką. - Dziękuję Waszej Lordowskiej Mości. - To nie był komplement. A zresztą... skarb i tak spoczywa teraz na dnie oceanu. - Ależ ja wiem, jak go wydobyć! - nadął się Roo. Vasarius zmrużył oczy. - I potrzebujesz do tego mnie? - Nie, Wasza Lordowska Mość w ogóle nie jest mi do tego potrzebny... no, chyba że masz, Milordzie, na usługach pewnych magów. Ale sam mogę trafić do członków Krondorskiej Gildii Wrakarzy. W tej chwili oczyszczają z wraków port w Krondorze, ale Książę pozwoli mi kilku... za niewielkie odstępne. - Dlaczego więc mówisz mi waść to wszystko? - Oto, co proponuję. Zajmę się tym wszystkim, czego trzeba do podniesienia tego statku z morskiego dna. Jedną dziesiątą będę musiał odstąpić Koronie, za zwlokę w oczyszczaniu portu. Dam też głowę, że sporo będę musiał pożyczyć Królowi. Oczywiście trzeba mi będzie pokryć wydatki Gildii. Ale tym, co zostanie, podzielimy się po połowie i odeślemy tę połowę do Queg. - W zamian za co? - Za to, że Wasza Lordowska Mość zaraz po powrocie do Queg nie zajmiesz się werbowaniem najemnych zabójców... - I to wszystko? - Co więcej, oczekuję, że Wasza Lordowska Mość złoży przysięgę, iż nie będzie podejmował żadnych działań na moją szkodę albo na szkodę mojej rodziny... i wykorzystując swoje wpływy w Queg, nie pozwolisz na to innym. Vasarius milczał przez długą... bardzo długą chwilę, podczas której Roo z najwyższym trudem opierał się chęci, by jeszcze coś dodać. W końcu quegański wielmoża otworzył usta. - Jeśli zrobisz waść to wszystko, coś obiecał, i dasz mi połowę tego, co waści zostanie po odliczeniu części dla Króla i opłaty Gildii, tedy zgodzę się nie szukać pomsty na waści ani na waścinej rodzinie. Poczuwszy nocny chłód, Roo objął się rękami. - Spada mi z serca wielkie brzemię... - Coś jeszcze? - spytał Vasarius. - Owszem - odparł Roo. - Mam pewną propozycję. - Jaką? - Wasza Lordowska mość nie omieszkał z pewnością zauważyć, że po wojnie z Fadawahem pojawi się wiele rozmaitych możliwości zysku. Nic z tego jednak nie będzie, gdy dojdzie do wojny pomiędzy Królestwem a Queg. Obie strony ucierpiały po wtargnięciu najeźdźców na Morze Goryczy, a nowa wojna wykrwawi nas ze szczętem. - Zgadza się - odparł Vasarius. - Nie jesteśmy jeszcze gotowi do walki. - Nie w tym rzecz. Chodzi mi o to, że nawet kiedy będziecie gotowi, żadna ze stron niczego w konflikcie nie zyska... - A, to już my sami o tym zadecydujemy... - stwierdził Quegańczyk. - No... jeżeli nie zechcecie podzielić mojego punktu widzenia, to niech Wasza Lordowska Mość rozważy, co następuje: odbudowa zniszczeń wokół Morza Goryczy po najeździe Fadawaha przyniesie ogromne zyski... a można je podzielić pomiędzy tych, którzy nie będą walczyli. Żniwo będzie ogromne... a mnie przydałby się wspólnik do wielu interesów, jakie mam na oku. - Masz waść czelność czynić mi propozycję współpracy po tym, jak raz już się na niej sparzyłem? - Nie... ale jeśli Wasza Lordowska Mość raczy któregoś dnia zmienić zdanie, to chętnie posłucham... - Już dość usłyszałem - stwierdził Vasarius. - Wrócę do mojej kajuty. - Niechże więc Wasza Lordowska Mość zechce pomyśleć i o tym - rzucił Roo w ślad za oddalającym się arystokratą. - Wielu będzie takich, których po wojnie trzeba będzie odwieźć na Novindus... a niewiele statków się do tego nada. Opłaty za to mogą być duże... Vasarius zatrzymał się na moment, znieruchomiał, a potem ruszył w dół po trapie, aż znikł pod pokładem. Roo odwrócił się do relingu i spojrzał w usiane gwiazdami niebo, a potem na białe grzywy fal. - Mam go! - szepnął sam do siebie. Jimmy czuł się tak, jakby ktoś okropnie skopał mu żebra. Bolało go przy oddychaniu... i ktoś ciągnął go za kołnierz. - Wypij to! - krzyknął doń ktoś odległy. Coś zimnego dotknęło jego warg. Poczuł, że jego usta napełniają się wodą i przełknął ją odruchowo. I nagle targnęły nim torsje... wyrzucił więc z siebie wodę i zwinął się jak robak. Przytrzymały go czyjeś mocne dłonie. Powieki miał sklejone, w głowie huczało mu jak w kuźni, a plecy bolały go tak, jakby ktoś mu je obił maczugą. Czuł też własne ekskrementy w spodniach. Znów nalano mu wody do ust i usłyszał ostrzeżenie: - Pij powoli. Zmusił się do łykania płynu niemal kropla po kropli i tym razem jego brzuch przeszedł próbę zwycięsko. Poczuł jeszcze, że unoszą go w górę... .. .i stracił przytomność. Ocknął się po jakimś czasie i otworzywszy oczy, zobaczył, że otacza go kilku mężczyzn zajętych rozbijaniem obozu. Jeden z nich usiadł i pochylił się ku niemu z przyjaznym uśmiechem: - Czy czujesz się waść na tyle dobrze, że możesz się jeszcze napić nieco wody? Jimmy kiwnął głową i nieznajomy podał mu kubek. Młodzieniec łyknął... i poczuł, że jest okropnie spragniony. Kiedy pochłonął trzeci kubek, nieznajomy odsunął bukłak na bok: - Na razie wystarczy... - Z kim mam honor? - spytał Jimmy. Głos miał ochrypły, słaby... zupełnie obcy. - Jestem kapitan Songti. Znam waszmości... Jesteście tym, kogo nazywają Baronem Jamesem. Jimmy usiadł, choć przyszło mu to nie bez trudu. - Od niedawna jestem Earlem. Dostałem nowy urząd... - Rozejrzawszy się dookoła, ujrzał wschodzące słońce. - Jak długo leżałem bez ducha? - Znaleźliśmy waszmości godzinę po zmroku. Przygotowywaliśmy się do rozbicia obozu tu, niedaleko... a jest naszym zwyczajem przeszukanie okolicy, zanim się do tego zabierzemy. Wysłałem jednego jeźdźca, który zobaczył ogień waszego obozowiska. Podjechaliśmy bliżej, by sprawdzić, kto będzie naszym sąsiadem... i natknęliśmy się na was... Nie zobaczywszy śladów krwi, pomyśleliśmy, że zaszkodziło wam coś, coście zjedli... - Otruto mnie - odparł Jimmy. - Winem. Na szczęście wypiłem niewiele. - Delikatne podniebienie? - uśmiechnął się kapitan, człek o okrągłej twarzy, okolonej krótko przyciętą brodą. - Uratowało wam życie. - Tak naprawdę zabójca nie nastawał za bardzo na moje życie. Bez trudu mógł poderżnąć mi gardło. - Może i tak... - odparł kapitan. - A może po prostu usłyszał, że nadjeżdżamy i uciekł. Mógł mieć tylko kilka minut... Pewnie nas usłyszał, zanim go zobaczyliśmy... Nie umiem rzec. Jimmy kiwnął głową i... natychmiast tego pożałował. Niewiele brakło, a łeb spadłby mu z ramion. - Gdzie mój koń? - wychrypiał. - Nie znaleźliśmy żadnych koni. Leżeliście na posłaniu obok przygasającego ogniska i trzymaliście kubek w dłoni. To wszystko. - Pomóżcie mi wstać. - Jimmy wyciągnął rękę. - Powinniście wypocząć. - Kapitanie! - odezwał się młodzieniec tonem rozkazu. - Pomóżcie mi wstać! Kapitan zrobił, co mu kazano. - Macie jakieś zapasowe gacie? - spytał Jimmy, stojąc już na nogach. - Przykro mi, ale nie - odparł kapitan. - Do Port Vykor mamy jednak tylko trzy dni drogi... i jesteśmy gotowi do powrotu. - Trzy dni... - zastanowił się Jimmy. Milczał przez chwilę, a potem rzekł: - Pomóżcie mi przejść do strumienia. - Mogę zapytać po co? - Bo trzeba mi się wykąpać. I uprać gacie. - Rozumiem... - odparł kapitan. - Ale jak wrócimy do Port Vykor, to będziecie mieli większą wygodę... - Sęk w tym, że nie wracam do Port Vykor, mam inne sprawy na głowie. - Sir? - Muszę kogoś znaleźć... - odparł Jimmy, patrząc ku południowemu wschodowi. - A potem muszę go zabić. Rozdział 16 OSZUSTWO Erik zmarszczył brwi. - Daliśmy się nabrać jak kmiotkowie na jarmarku! - sarknął Owen i zaklął sążniście. - Patrick miał rację - stwierdził Subai, ciągle jeszcze okryty kurzem i zmęczony pojeździe, podczas której przez kilka dni gnał bez przerwy co koń wyskoczy. - Pozwolili nam zająć Sarth, a zdobywając La Mut, wybudowali jednocześnie to. „To” było robiącą spore wrażenie pozycją obronną. Składały się na nią usypane z ziemi szańce ciągnące się jeden za drugim aż po szczyt wzgórza wznoszącego się nad stromymi, opadającymi aż do morza skałami. Porastający ciasne przejście między wzgórzem a nadmorskimi skałami las wycięto na przestrzeni przynajmniej tysiąca stów, zostawiając jednak niskie pniaczki, uniemożliwiające szarżę jeździe. Jedyną przerwą w barykadzie były potężne drewniane wrota, rozciągające się nad Królewskim Traktem i nie ustępujące wielkością północnej bramie Krondoru. Przez najbliższe sto jardów przed nimi trakt opadał ku przecinającemu go niewielkiemu strumykowi, a potem ostro wznosił się ku barykadzie. Atak w dół zbocza wiązałby się z ogromnymi stratami, a próbę rozbicia bramy taranem udaremniała konieczność nabrania rozpędu pod górę. Przedpiersia miały po sześć stóp wysokości, a ujrzawszy rozbłyski słońca na hełmach na szczycie palisad, Erik wywnioskował, że zbudowano za nimi pomosty dla łuczników, którzy mogli ostrzelać wszystkich nacierających po zboczu. - Naliczyłem tam z tyłu przynajmniej tuzin katapult - stwierdził w pewnej chwili Ravensburczyk. - Solidnie się natrudzili - odparł Subai. Z tym Greylock musiał się zgodzić. - Trzeba nam się naradzić. Cofając się z przyczółka, minęli kompanie uszykowane do szturmu i gotowe uderzyć na rozkaz. Zatrzymali się na polance sto jardów za pierwszymi liniami. - Nie ma sposobu, by się przez to przedrzeć bez wielkich strat - stwierdził Owen. - Owszem - zgodził się Erik. - Mnie jednak bardziej trapi myśl o tym, ile jeszcze podobnych umocnień zobaczymy po drodze do Quester’s View. - Możemy spytać naszego gościa - stwierdził Owen. Wskazał miejsce, gdzie stali trzymani pod strażą Nordan i znaczniejsi kapitanowie Fadawaha. Większość wziętych w Sarth jeńców została w mieście, ale oficerów trzymano przy sztabie Greylocka. Owen i jego towarzysze przeszli do namiotu, jaki wzniesiono dla dowództwa, i Konetabl skinieniem dłoni wezwał strażników, by przywiedli Nordana. Novindyjskiego generała wprowadzono niemal w tej samej chwili, w której do namiotu wniesiono stół i krzesła dla Greylocka. Owen usiadł i wskazał miejsce Erikowi oraz bardzo już znużonemu kapitanowi Subai, jeńcowi jednak odmówił tej uprzejmości. - Powiedz nam, waść - zwrócił się do niego - ilu jeszcze takich pozycji możemy się spodziewać, zanim dotrzemy do Quester's View? Nordan wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia - odparł. - Fadawah nie raczył mnie powiadomić, co się dzieje za moimi plecami. - Rozejrzał się dookoła. - Gdyby tak uczynił, nie stałbym tu przed wami, mości Konetablu. Byłbym tam, za tymi wałami. - Sprzedał was, czy nie tak? - spytał Erik. - Nie da się zaprzeczyć... chyba że zjawi się tu osobiście na grzbiecie smoka i porwie mnie spośród was, by zabrać do Ylith... - Duko już nam powiedział, że Fadawah bał się rywali, którzy mogliby mu wydrzeć dowodzenie nad armią. Nordan kiwnął głową. - Posłano mnie do Sarth bardziej po to, bym miał oko na poczynania Duko, niż po to, bym bronił grodu. - Rozejrzał się dookoła. - Mogę usiąść? Owen skinieniem dłoni kazał przynieść jeszcze jeden zydel, a gdy to uczyniono, Nordan usiadł na nim z widoczną ulgą. - Gdybyście zaczęli oblegać Krondor, miałem podciągnąć bliżej, popatrzeć, jak rozwija się walka, ruszyć na północ i podjąć decyzję: bronić miasta czy cofnąć się ku swoim. Ponieważ nie dotrzymaliście pola, nie musiałem decydować... - Lord Duko uznał za właściwe zmienić strony - stwierdził Owen. - Gdyby nie to, nigdy byśmy tak łatwo was nie wzięli. - Lord Duko... - rzekł Nordan, jakby ważąc słowa. - Służy teraz Królestwu? - Owszem - przyznał Greylock. - Dowodzi obroną południowych rubieży, graniczących z Kesh. - Czy jeszcze jedna zmiana barw byłaby możliwa? - spytał Nordan. Owen parsknął śmiechem. - Duko i jego ludzie ofiarowali nam miasto. Co waść kładziesz na stół? - Bałem się, że spytacie mnie o coś w tym rodzaju - mruknął Nordan. - Cóż... - odezwał się Erik. - Jeśli okazałoby się, że ci po drugiej stronie barykad skłonni są was posłuchać... Myślę, że to znacznie poprawiłoby wasze szansę na pogodną starość. - Von Darkmoor, czy nie tak? - spytał Novindyjczyk. Erik przytaknął. - Znacie mnie? - Szukaliśmy was dość długo, kiedy kapitan Calis powiódł Szkarłatne Orły ku zdradzie. Mówiono nam o tym, że jeden z was wygląda jak Długowieczny... mówiło się też o rosłym, młodym, jasnowłosym sierżancie, co bije się jak demon. Szmaragdowa Królowa może i służyła ciemności, ale wśród jej oficerów niewielu znaleźlibyście durniów... Kahil był jednym z jej ludzi, ale zdołał jakoś zaskarbić sobie zaufanie Fadawaha. Ja jestem najstarszym z towarzyszy Fadawaha. - Spojrzał na Erika. - Służyłeś u nas dostatecznie długo, by wiedzieć, jak nasze obyczaje różnią się od waszych. Dla nas wasz Książę to pracodawca... nie bardziej godzien lojalności niż bogaty kupiec... Dla najemnika jest tylko kupcem, posiadającym więcej złota niż inni. Fadawah i ja zaczynaliśmy jako chłopcy, w dwu sąsiednich wioskach z Zachodnich Krain. Przyłączyliśmy się do dowodzonej przez Jamagrę kompanii Żelaznych Pięści i zaczęliśmy poznawać wojenne rzemiosło. Przez wiele lat służyliśmy razem, a kiedy podniósł swój własny kapitański sztandar, zostałem jego porucznikiem. Kiedy awansował na generała, mianowano mnie jego zastępcą. A kiedy spotkał na swej drodze kobietę, którą później poznano pod imieniem Szmaragdowej Królowej i złożył jej mroczną przysięgę, zostałem przy nim... Subai spojrzał na Erika. Ravensburczyk kiwnął głową i rzekł: - Myślę, że trzeba nam się dowiedzieć czegoś o tym... Kahilu. - Służył u niej jako kapitan - stwierdził Nordan. - Spotkaliśmy go, kiedy posłała po Fadawaha i poleciła mu, by zorganizował jej armię. Pomyślałem sobie wtedy, że to dość osobliwe. .. posyłać po nas, kiedy miała swoich własnych wodzów, ale płaciła dobrym złotem i proponowała podboje, które miały nam przynieść bogactwo. Kahil najlepiej się sprawiał, kiedy trzeba było zakraść się do wrogiego obozu czy miasta, zebrać informacje i zasiać niesnaski wśród ludności. Przy Szmaragdowej Wiedźmie spędził więcej czasu niż ktokolwiek inny... oprócz Fadawaha, ma się rozumieć... i tych, których nazywała Nieśmiertelnymi... chętnie umierających w jej łożu, by nasycić jej głód. - Wiedzieliście o tym? - spytał Erik. - Słyszało się to i owo... Udajesz, że ignorujesz wszystko, co się nie tyczy bezpośrednich zadań... Byłem jej zaprzysiężonym kapitanem... i dopóki nie zwolniłaby mnie ze służby... albo nie zostałbym pojmany czy zabity... nie zdradziłbym jej. - Rozumiemy to i szanujemy - stwierdził Erik. - Kiedy pod Krondorem zapanował chaos i stało się jasne, że zostaliśmy oszukani przez jakiegoś stwora z piekła rodem, a Szmaragdowa Pani przestała być naszą prawdziwą władczynią, pozostaliśmy zdani na swe własne siły i rozum. Kahil miał swoje ambicje. Podejrzewam, że to za jego sprawą Fadawah postanowił wydać mnie tak samo jak Duko. Przekonano mnie, że utrzymamy Sarth, a w podziemiach opactwa ukryto tysiące ludzi. Kiedy wasza armia nadciągała drogą, miałem ruszyć i uderzyć na was z tyłu, a Fadawah miał się po was przetoczyć jak walec wedle brzegu, uderzając na południe. Nigdy nie dostałem tych ludzi - rzekł z goryczą. - Powinienem coś zwąchać za trzecim razem, gdy w miejsce obiecanych dwustu przysłano mi dwudziestu. Zaraz potem przybył Kahil, który dokładnie sobie obejrzał opactwo, i orzekł, że wszystko idzie zgodnie z planem. W sumie dano mi nieco ponad cztery setki ludzi... w większości kiepsko wyszkolonych. - Mości generale, decyzję dotyczącą waszego losu podejmiemy nieco później - stwierdził Owen. - Na razie mam następujący problem: jak przedrzeć się na północ i odzyskać Yabon dla mego Króla. Nordan wstał. - Rozumiem, panie Konetablu. Okoliczności mnie zmusiły, bym zdał się na waszą łaskę. Greylock dał znak strażnikowi i Nordana odprowadzono do innych jeńców. Kiedy oddalił się tak, że nie mógł już słyszeć wypowiadanych w namiocie słów, Greylock zwrócił się do Erika: - W tym, co powiedział, jedno mnie mocno niepokoi... - Co mianowicie? - Ta uwaga, jaką przypisał Kahilowi, że: „wszystko idzie zgodnie z planem”. - Mości Konetablu - odezwał się Greylock. - To ja się przedzierałem przez lochy opactwa. Nie widziałem tam niczego, co mogłoby nas zaniepokoić. - Nie jestem pewien, czy tamten nieprawy syn miał na myśli opactwo - mruknął Owen. - Sądzę, że wspomniał o jakimś grubszym świństwie, jakie szykuje nam Fadawah. - O czym się dowiemy we właściwym czasie - podsunął mu Erik. - Tego się właśnie obawiam. - Owen wymierzył palec w starego przyjaciela. Potem skinieniem dłoni polecił służbowym przynieść jadło i wyznaczeni żołnierze szybko się tym zajęli. - Powiadomcie mnie - zwrócił się do jednego z adiutantów - gdy wszyscy dowódcy zameldują, że ich jednostki są na wyznaczonych miejscach. - Możemy uderzyć na nich w nocy - odezwał się Erik po chwili milczenia. - W nocy? - zdziwił się Subai. Młody kapitan zaczął swój wywód tonem wskazującym na to, że sam nie zamierza obstawać przy swoim pomyśle, a tylko się nad nim zastanawia: - Gdybyśmy zdołali dotrzeć do tych zapór, zanim oni zdążyliby ujrzeć nasze nadciągające jednostki... to może udałoby nam się zrobić wyłom, zanim mogliby użyć katapult i łuczników... Owen też nie bardzo wierzył w powodzenie takiego planu. - Trzeba się zdać na tradycję. Rozkażcie ludziom rozbić obóz i pozwólcie im odpocząć. O świcie ruszamy i stajemy w szyku... Podjedziemy z Erikiem i zażądamy, by się poddali, a kiedy odmówią, ruszymy do ataku... - Gorąco chciałbym - westchnął Erik - żebyśmy wymyślili coś lepszego. - Subai, jak sądzisz, czy kilku naszych żołnierzy mogłoby się przekraść po zboczu wokół barykady i dostać na jej drugą stronę? - Owszem, kilku - odparł Subai. - Nie dość jednak wielu, by zrobili cokolwiek ponad wywołanie chwilowego zamieszania. .. a w końcu i tak by ich pozabijano, w razie gdyby manewr został odkryty. Choć gdyby mieli to zrobić moi Tropiciele. .. no, ci zdołaliby się przemknąć i zająć pozycję, zanim by ich odkryto. - Wy jednak musicie ruszać na północ i przenosić wiadomości - stwierdził Owen. - Nie, mości panowie. Tym razem musimy po prostu podejść i wybić drzwi kopniakiem. Sprawdźcie gotowość swoich ludzi. Erik wstał. - Pójdę do oddziału. Owen jednak kiwnął nań dłonią, by został, a gdy inni oficerowie wyszli, zwrócił się doń z pytaniem: - Mógłbyś jakoś sprowadzić kilku ludzi na tę plażę, tam w dole? - Owszem, można ich spuścić na dół, ale niech mnie gęś kopnie, jeśli wiem, jak mogliby się wpiąć na te skały - odpowiedział Erik. - No to spuść się na dół i sprawdź sam, jeszcze przed zmierzchem. Gdybyś zdołał niepostrzeżenie wspiąć się na górę z drużyną swoich zabijaków, moglibyście otworzyć tę bramę od środka. Erik przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał. - Od skał do bramy jest bliżej niż z drugiej strony... i to o dobre sto jardów, prawda? - Co o tym myślisz... uda ci się? - Pozwól, że zejdę na dół i zobaczę, jak to tam wygląda. Wrócę tak szybko, jak tylko się da. Dźwignąwszy się z krzesła, ruszył do miejsca, gdzie rozbiły obóz Szkarłatne Orły. - Jadów! - zawołał z daleka. - Alarm dla pierwszej drużyny! Rosły porucznik i sierżant o nazwisku Hudson natychmiast zagrzmieli rozkazami i gdy Erik podszedł do miejsca, gdzie zebrano konie, biegło już ku niemu tuzin ludzi. W ciągu minuty konie zostały osiodłane i drużyna stanęła w szyku. Erik rozejrzał się dookoła, zaskoczony sprawnością, z jaką cała armia rozbiła obóz. Z Sarth ruszyli ku północy forsownym marszem, co okazało się nie lada zadaniem dla służb kwatermistrzowskich, które musiały niemal stanąć na głowie, by na czas dowieźć prowiant i resztę zaopatrzenia. Ale oto zgromadzili tu niemal wszystkie siły Armii Zachodu - około ośmiu tysięcy ludzi skupionych w wydzieloną grupę uderzeniową. Drugi oddział, liczący dziesięć tysięcy chłopa, znajdował się o tydzień drogi za nimi - tamci zajmowali właśnie pozycje, wybrane wcześniej przez jego sztabowców. Co prawda Erik wciąż jeszcze nie rozumiał zasad dotyczących logistyki i zaopatrzenia - jak do tej pory, wojna miała dlań oblicze wędrówek z nieliczną grupą Calisa po Novindusie lub zaciekłych walk na murach Krondoru. Po raz pierwszy w swej dotychczasowej karierze musiał organizować marsze i przemieszczanie się licznych oddziałów. Maszerujące drogą tysiące ludzi, koni i jadące nią wozy wzbiły tumany kurzu, który wszędzie się wciskał i nieznośnie uprzykrzał życie. Wiedział, że mógłby spokojnie zjechać po skałach w dół i żaden nieprzyjacielski postrzegacz nie zwróciłby uwagi na tę jego nadmorską wycieczkę. Mniej więcej w odległości mili za pierwszymi liniami znalazł ścieżkę wiodącą w dół, ku ukrytej zatoczce i poprowadził patrol ku plaży. Wąska .droga zmusiła ich do rozciągnięcia szyku do pojedynczego rzędu. Kiedy się zatrzymali, Erik spojrzał w górę, ku skałom. Potem odwrócił się do swoich ludzi: - Który z was dobrze pływa? Dwaj wojacy podnieśli ręce, a Erik uśmiechnął się do Jadowa jak lis zapraszający kurczaka do swej nory. - Och nie, chłopie. Ostatni raz dałem się wrobić w pływanie pod Mahartą. Młodzieniec zsunął się z siodła i zaczął zdejmować zbroję. - Tym razem nie będziesz musiał dźwigać osiemdziesięciu funtów żelastwa na sobie. Jadów zeskoczył z kulbaki i międląc w ustach przekleństwo, zabrał się do rozpinania rzemieni mocujących kirys. Obaj ochotnicy wkrótce stanęli obok Erika i Jadowa, odziani tylko w spodnie i podkoszulki. - Płyniemy po dwu - zarządził Erik. - Wygląda na to, że są tu silne prądy. I uważajcie na skały. Poprowadził ludzi plażą do miejsca, gdzie drogę przegrodziła im pionowo opadająca w morze skalna kolumna. Wkraczając w fale, zwrócił się do towarzyszy: - Bezpieczniej jest chyba popłynąć, bo brodzenie w tym przyboju może się skończyć uderzeniem o głazy. Doszedłszy do miejsca, w którym fale zaczęły się załamywać, dał nura w kipiel i wyłonił się po drugiej stronie grzywacza. Uderzając ramionami, odpłynął na głębię, a gdy fale przekształciły się w łagodną kolebkę, podążył wzdłuż wybrzeża. Pomimo pory roku woda była zimna i ciężko było płynąć, a po kilku minutach zauważył, że jego kompan został z tyłu. Poczekał chwilę, aż się zrównali, a potem znów ruszył wzdłuż brzegu. Gdy dotarli do szeregu płytkich zatoczek, zatrzymali się i poczekali na drugą parę. - Trzeba nam przepłynąć jeszcze z milę, a potem ruszamy ku lądowi. - Wskazał dłonią wypatrzone miejsce. - Tam chyba jest jakaś plaża. - Nie umiem rzec - wycharczał Jadów. - Widzę tylko pianę i skały. - No to nie daj się na nie rzucić - odparł Erik, ruszając znów przed siebie i zagarniając wodę potężnymi uderzeniami ramion. Kiedy opłynęli kolejny cypel, młodzieniec znów się zatrzymał. - O, tam! Kawałek plaży! Popłynął prosto na grzywacze, z których jeden uniósł go ku brzegowi. Wkrótce stał w głębokiej po kolana wodzie. Obejrzawszy się za siebie, zobaczył, że towarzysze brną w jego stronę, choć Jadów wyglądał na lekko podtopionego. Spojrzał w górę na skały. - Myślę, że jesteśmy pomiędzy naszymi i barykadą - rzekł, wskazując w górę. Rozejrzał się wzdłuż brzegu. - Nie da się rzec bez sprawdzenia. - Przez chwilę łapał oddech. - Cóż... zanim zapadną ciemności, musimy przygotować sobie miejsce, skąd zaczniemy. Jadów jęknął boleśnie. - O co chodzi? - spytał Erik. - Chłopie... właśnie to do mnie dotarło. Z powrotem też trzeba nam będzie popłynąć, prawda? Erik i dwaj pozostali parsknęli śmiechem. - Owszem... chyba że zechciałbyś tu osiąść na stałe. - Wiesz - odezwał się Jadów, gdy Erik ruszył przez plażę ku skałom - myślę, że może los przeznaczył mi życie rybaka. Zbudowałbym tu chatę, łowiłbym rybki... splatałbym sieci z wodorostów... - Szybko by ci się to znudziło - uśmiechnął się młodzieniec. Podeszli do podnóża skał. Erik co chwilę zerkał w górę. Znalazłszy się na miejscu, odkryli wąską połać plaży, szereg płytkich basenów - pozostałości po odpływie - i rozległe osypisko głazów. Szli dalej, aż młodzieniec nabrał przekonania, że przeszli już za linię wroga, który nie spodziewał się, że ktoś może pojawić się z tej strony. - Jadów? - spytał, spojrzawszy w górę. - Jak ci się podoba myśl o wspinaczce? Jadów popatrzył, pomyślał i w końcu rzekł: - Nie za bardzo. - Da się tędy wejść? - Możliwe, ale to robota dla Tropicieli. Są bardzo dobrzy, gdy przychodzi do takich karkołomnych wyczynów. - Tropiciele obchodzą te umocnienia od wschodu, przez północne wzgórza. Subai dostał wiadomość, którą musi przesłać do Yabonu. - No to nie wiem, czy w naszym obozie znajdziesz ludzi dostatecznie głupich, by tu przypłynęli i wspięli się na te skały tylko po to, by na górze wdać się w dziką zawieruchę i rąbaninę. Erik spojrzał na Jadowa: - Żebyś się nie zdziwił... - Wyjaśnijmy sobie wszystko do końca - odezwał się Owen. - Chcesz, byśmy jutro przeprowadzili tylko kilka zwodniczych ataków? Erik wskazał palcem niedawno wykreślone na mapie linie obrazujące umocnienia Fadawaha. - Jeśli uderzymy na te palisady, opłacimy to wielkimi stratami w ludziach. I stracimy na to dzień lub dwa. Ale jeżeli zdołam się wspiąć na te skały i otworzyć wrota, byście mogli wedrzeć się do środka, zajmiemy te umocnienia poprzez jeden atak. I oszczędzimy życie bardzo wielu naszych ludzi. - Ale jeżeli nie dotrzecie do bramy, to porąbią was w sztuki - stwierdził Owen. - Ostatnim razem, jak pytałem, nikt nie obiecywał żołnierzom wiecznego życia. Owen zamknął oczy. - Życie było o wiele mniej skomplikowane, kiedy ty kułeś konie, a ja uczyłem twoich przyrodnich braci, jak trzymać miecz w łapie. - Nie będę się z tym spierał - mruknął Erik, siadając. - No to kogo weźmiesz ze sobą? - spytał Owen. - Wspinanie się po tych skałach może być niebezpieczne... ale chyba zdążyłeś już to odkryć. - Owszem - stwierdził Erik z uśmiechem. Wziął kubek wina, który podał mu ordynans. - Dziś rano przybyli do obozu Akee i jego górale. Znają się na wspinaczce jak nikt inny. Owen kiwnął głową z aprobatą. - Owszem, masz rację. O ile sobie przypominam, potrafią też nieźle obracać żelazem. - W rzeczy samej. - Zamierzałem ich posłać, aby obeszli grzbiet, ale jeżeli dam Subai wszystkich Tropicieli, łatwiej mu się będzie przebić do Yabonu. - Nie przeglądałem listy strat. Ilu nam zostało Tropicieli? - Za mało... Wszystkiego mamy za mało - rzekł Owen z goryczą. - Podczas walk o Darkmoor i Grzbiet Koszmarów straciliśmy więcej dobrych ludzi, niż bogowie mogliby uczciwie zażądać. Stanowimy podstawę Armii Zachodu... i jeżeli zawiedziemy, to naszym już nic nie zostanie. - Westchnął. - Pod dowództwem Subai zostało tylko czternastu Tropicieli. - Czternastu? - Erik potrząsnął głową. Na jego twarzy wyraźnie malował się żal i niedowierzanie. - Przed wybuchem wojny miał stu ludzi. - Ci odczytywacze śladów i zwiadowcy to ludzie o rzadko spotykanych umiejętnościach - stwierdził Owen. - Nie da się ich wyszkolić z dnia na dzień... jak tych twoich rzezimieszków. - Moi rzezimieszkowie udowodnili już swą wartość... a czynili to częściej i skuteczniej niż jakikolwiek inny oddział w tej armii. - Uśmiechnął się Erik. - Straciliśmy też tylu Orłów, że wolę o tym nie myśleć. - Przed oczami przemknęli mu ludzie, z którymi po raz pierwszy trafił na Novindus: Luis, Roo, Sho Pi i Nakor..., a także ci, którym nie dane było przeżyć - wśród nich Billy Godwin, zabity przez spłoszonego konia, pobożny zabijaka Bysio i Harper, dwakroć bardziej od Erika wart sierżanckich naszywek. Przede wszystkim zaś pomyślał o jednym... - Chciałbym, żeby tę grupę poprowadził zamiast mnie Calis - rzekł, zwracając się do Greylocka. - Ale dałbym sobie rękę uciąć, by mieć tu znów Bobby'ego de Loungville'a. - I ja, chłopcze, i ja... - stwierdził Owen, podnosząc kubek z winem. - Gotów jestem się założyć, że byłby z ciebie dumny. - Kiedy już będzie po wszystkim - rzekł Erik - i zaczniemy przewozić ludzi na Novindus, chciałbym odszukać tamtą lodową jaskinię i przywieźć Bobby'ego do domu. - Ludzie robili już dziwniejsze rzeczy - skwitował to Owen. - Ale pozwól sobie rzec, Eriku, że trup to trup, a pogrzebany to pogrzebany. Ze wszystkich poległych, dlaczego zależy ci akurat na Bobbym? - Ponieważ był... Bobby'ym. Gdyby nie to, czego nas nauczył, gdy byliśmy Straceńcami Calisa, większość z nas już by nie żyła. Calis był naszym kapitanem, ale Bobby - duszą oddziału. - Ha! Jeżeli zdołasz nakłonić Księcia, by dał ci urlop, może i dasz radę to zrobić. Jeżeli chodzi o mnie, poproszę go, by cię awansował... i obciążył choć częścią moich obowiązków. - Dzięki, ale odmówię. - Dlaczego miałbyś to uczynić? - zdziwił się Owen. - Masz żonę, pewnego dnia w twoim domu pojawią się i dzieci, a awans między innymi oznacza wyższy żołd... - Nie dbam o pieniądze. Mam ich dość, nawet jeżeli nic nie wyjdzie z inwestycji, na moje nazwisko poczynionych przez Roo. Potrafię zatroszczyć się o Kitty i dzieci... ale nie zamierzam zostać jeszcze jednym sztabowym gryzipiórkiem. - Pomyśl jednak o tym - odezwał się Owen - że waleczni kapitanowie po wojnie niewiele będą mieli do roboty. Szlachta znów zajmie swoje miejsce i będzie utrzymywać pokój... jak to oni potrafią. Erik potrząsnął głową. - Nie uważam tego za mądre. Myślę, że Wojny Rozdarcia Światów i ta, którą toczymy teraz, wykazały potrzebę utrzymania stałej armii. Przypomnij sobie o stratach, jakie ponieśliśmy, i o zagrożeniu ze strony Kesh na południu. Patrickowi trzeba więcej zbrojnych, niż kiedykolwiek mieliśmy na Zachodzie. - Nie ty pierwszy zwróciłeś na to uwagę - rzekł Owen. - Ale politycy i szlachta nigdy się z tym nie zgodzą. - Owszem, zgodzą się... jeżeli taka będzie wola Króla - odparł Erik. - A któregoś dnia Królem zostanie Patrick. - Wiesz... ta myśl nie napawa mnie optymizmem. - Owen zaśmiał się. - Kiedyś przecie dorośnie - stwierdził Ravensburczyk. - Posłuchaj tylko sam siebie, ty mądralo! Jesteście rówieśnikami! - Śmiał się dalej Konetabl. Erik wzruszył ramionami. - Przedwcześnie dojrzałem... - Owszem, nie da się zaprzeczyć - przyznał Owen. - Dobra, zmiataj i znajdź tych górali, a potem spytaj ich, czy są dostatecznie stuknięci, by pójść za tobą. Nie zdziwię się, jeżeli nie zechcą wziąć udziału w tej awanturze... wyglądają mi na znacznie sprytniejszych od przeciętnego wojaka. Erik wstał, niedbale zasalutował i wyszedł. W chwilę potem Greylock spojrzał na mapę i zwrócił się do ordynansa: - Poślijcie kogoś po kapitana Subai. - Tam! - Wskazał Jimmy. Przejmując dowództwo, odesłał dwu ludzi na jednym koniu do Port Vykor. Pozostałym rozkazał jechać za sobą w pościgu za Malarem. Wiedział, że szpieg może podążać tylko w jednym kierunku. Teraz był już pewien, że Malar Enares był keshańskim szpiegiem. Pospolity złodziej zdarłby z niego odzież i zabrałby mu złoto. Malar wziął tylko jego konia - by mieć wierzchowca na zmianę podczas ucieczki na tereny zajęte przez Keshan. Najbardziej przekonywał go jednak fakt, że ukradł rozkazy Księcia do Lorda Duko. Kapitan Songti i jego żołnierze nie bardzo mieli ochotę na wykonywanie rozkazów młodego szlachetki, ale koniec końców nie sprzeciwili się im. - Lordzie Jamesie... - odezwał się Songti, kiedy zatrzymali się, by konie odetchnęły. - Jimmy - poprawił go młodzieniec. - Lordem Jamesem mogłeś waść tytułować mojego dziadka. - Lordzie Jimmy... - Wystarczy Jimmy. Songti wzruszył ramionami. - Jimmy... wygląda na to, że kierujesz się w pewne miejsce i nie podążasz za tropem. Czy mam przez to rozumieć, że wiesz, dokąd zmierza uciekinier? - Owszem - odparł Jimmy. - Niewiele jest miejsc, w których człek może bezpiecznie przekroczyć granicę pomiędzy Kesh i Królestwem, a tylko jedna przeprawa znajduje się na tyle blisko stąd, że ma szansę trafienia pierwej na patrol keshański niż na nas. To tam - wskazał odległe pasmo niezbyt wysokich gór - na tym pustynnym płaskowyżu. Przełęcz Dulsur. Bardzo wąski jar, otwierający się na oazę Okateo. Znają go dobrze przemytnicy. - I szpiedzy - podsunął Songti. - Owszem, też... - Jeżeli to miejsce jest znane, dlaczego nie osadzić tam stałej załogi? Jimmy wzruszył ramionami. - Bo... i my, i Keshanie doszliśmy do wniosku, że mamy z tego miejsca pożytek. - Chyba nigdy nie zrozumiem tej waszej polityki, sir... - Cóż... jak już wojna się skończy, może zechcecie wrócić na Novindus. - Jestem żołnierzem - odparł Songti - i całe życie służyłem Lordowi Duko. Gdybym wrócił na Novindus, nie wiedziałbym, co robić. Żaden z nas nie wiedziałby. Młodzieniec skinieniem dłoni dał znak, że czas ruszać dalej. - Cóż... są na Novindusie tacy, co budują tam swoje własne małe imperia, takie jakie tu usiłuje stworzyć Fadawah. To pewne jak to, że słońce wzejdzie na wschodzie. - Niektórzy z młodszych może zechcą wrócić - stwierdził Songti, dosiadając konia. - Ale większość z tych, co od dawna przywykli iść za przewodem Duko, ułoży sobie jakoś życie tu, w waszym Królestwie. - Najwyższa pora, byście zaczęli myśleć o nim jako o naszym Królestwie. - Taka też jest wola Lorda Duko - przyznał Songti, skinieniem dłoni nakazując dalszą jazdę. Jechali wśród równin pełnym kurzu traktem, widząc tylko białe od słońca skały, wyschnięte rośliny i wszechobecne piaskowe, kręte wicherki. Wiatr ciął boleśnie piaskiem, gromadzącym się w kącikach oczu, w nosie i wydawało się, że poobdziera ich do kości. Piasek zgrzytał nawet w pitej przez nich wodzie. Drobny, natrętny puder znajdowali wszędzie. Kiedy dotarli do rozległego płaskowyżu, Jimmy wskazał dłonią jego szczyt. - Tam jest oaza. - Wskazany przezeń płaskowyż był chyba o tysiąc stóp wyższy od tego, na którym się zatrzymali. Kiedy się obejrzeli, zobaczyli za sobą niziny wiodące do Shadon Bay. - W pogodny dzień można stąd chyba zobaczyć zatokę - stwierdził Songti. - Nie tylko - poprawił go Jimmy. - Mówiono mi, że patrząc ku północy, można niekiedy zobaczyć Góry Calastius. - Powiedziawszy to, spiął konia i wszyscy ruszyli dalej, kierując się w górę. Noc zastała ich na rozległej przełęczy, osłoniętej od wiatru i piasku. Rozsiedli się na kamieniach, rozkładając kulbaki na ziemi lub trzymając je pod stopami. Nieopodal powbijanych w ziemię kołków uwiązano konie. Jimmy zabronił rozpalania ognisk - niedaleko mogli znajdować się nieprzyjaciele albo rozglądający się za pościgiem Malar. Wiedział, że mają szansę schwytania szpiega, chyba że ten zna drogę wśród wzgórz równie dobrze jak on sam. Choć wychował się w Rillanonie, dziadek zadbał o to, by razem z bratem poznali wszelkie przesmyki przez granice z Kesh: kotlinki, gdzie kryli się przemytnicy, owcze ścieżki, strumienie i przełęcze. A trzeba przyznać, że wiedza Lorda Jamesa była encyklopedyczna - i dopilnował tego, by jego wnukowie znali każdą z możliwych dróg, którą do Królestwa mogłoby wtargnąć jakieś zagrożenie. - Jesteś pewien, że złapiemy tego szpiega? - spytał kapitan Songti, pracowicie przeżuwając kęs suszonej wieprzowiny. - Musimy - stwierdził Jimmy. - Wykradł rozkazy dla Lorda Duko i zbyt wiele wie o słabych punktach obrony Krondoru. W skradzionych przezeń rozkazach był także plan obrony na wypadek zagrożenia Krańca Ziemi. - Na kilku Keshan już się natknęliśmy. Twardzi z nich przeciwnicy... i zajadle się biją. - Wśród legionistów z Psich Legionów nie znajdziesz tchórzostwa. Od czasu do czasu trafia się jakiś wśród dowódców, ale gdy otrzymają rozkaz walczyć do ostatka... to go wykonają... - Jak złapiemy tego człeka, to uda się zapobiec wielkiemu rozlewowi krwi? - Owszem - odparł Jimmy. - No to musimy go schwytać. - Ruszamy o świcie - stwierdził Jimmy. Owijając się opończą, dodał: - Obudźcie mnie chwilę wcześniej... Akee rozstawił swoich ludzi u podnóża stromej skały. - Którędy najlepiej się wspiąć? - spytał Erik. Przepłynęli szlak odkryty wcześniej przez Erika, a broń i suche ubrania zabrali w zawiniątkach z impregnowanego żywicą płótna. Plan polegał na tym, by tuż przed świtem wdrapać się na skały, podczas gdy Tropiciele Subai i kilkudziesięciu innych krondorskich wojaków mieli narobić dzikiej wrzawy na przeciwległym końcu barykady, tak by obrońcy pomyśleli, że królewscy usiłują obejść umocnienia od strony gór. Napastnicy mieli się szybko wycofać - Subai i jego Tropiciele wspiąć się na wzgórza i zniknąć za grzbietem. Przedostawszy się za barykady, ruszą wzdłuż zachodniego zbocza gór do Yabonu. Krondorczycy mieli odstąpić, w nieładzie i z wielkim wrzaskiem. Wszystko było obliczone na to, że w tym czasie Erik i jego górale wdrapią się na skały i dotrą do bramy. Gdyby udało im się ją otworzyć, Greylock obiecywał, iż będą ją musieli trzymać przez dwie minuty. Miał dwie kompanie lekkiej jazdy, łuczników gotowych do sforsowania przesmyku w dwie minuty i kompanię stu ciężkich kopijników, którzy powinni przetoczyć się przez bramę i błyskawicznie oczyścić umocnienia z obrońców. Wrzaski z góry oznajmiły, że ataki Greylocka miały się ku końcowi i napastnicy odstąpili. Obrońcy odpierali ich od południa, ale po zachodzie słońca Owen pozornie zrezygnował z prób szturmu. Erik modlił się o to, by Novindyjczykom nie przyszło do łbów zerknąć za krawędź skał. Gdyby tak się stało, na górze mogło ich czekać gorące przyjęcie. Akee spojrzał na skały. - Pashan to nasz najlepszy wspinacz. Pójdzie pierwszy i weźmie linę, którą uwiąże gdzieś tam na górze. Z pomocą liny - dodał, uśmiechając się skąpo - nawet ty, mości kapitanie, zdołasz wspiąć się bez kłopotów. - Pochlebia mi ogrom zaufania, jakie pokładacie w moich umiejętnościach - odparł Erik z udaną skromnością. Tymczasem Pashan odłożył broń - długi, prosty miecz, jaki niemal wszyscy Hadati nosili przytroczony do pleców i krótki kordelas zwisający u pasa. Był to człek niewysoki, krępy, o potężnie umięśnionych ramionach i łydkach. Zdjął też miękkie skórznie i podał je towarzyszowi. Następnie wziął część lekkiej liny i przełożył ją sobie przez głowę i pierś, tak jak pled w barwach klanu, noszony niemal przez wszystkich górali. Reszta liny leżała na plaży - Akee przypomniał ludziom, by rozwijali ją bardzo ostrożnie, w przeciwnym razie niespodziewane szarpnięcie może pozbawić Pashana równowagi. Pshan poprawił kilt i zaczął piąć się pod górę. Erik spojrzał ku zachodowi. Słońce zaszło kilka minut wcześniej, a jego ostatnie promienie padły na śmiałka, który w gasnącym świetle dnia miał wspinać się po nieznanej skale. Do wierzchołka dotrze już dobrze po zmroku. Minuty ciągnęły się nieznośnie, a Pashan piął się coraz wyżej, starannie badając każdy chwyt i każde oparcie dla stopy. Poruszał się jak pełznąca po skale mucha, ale powoli, nieustępliwie wspinał się coraz wyżej... choć lekko znosiło go ku prawej. Erik patrzył na to wszystko, otwarłszy niemal gębę ze zdumienia. Góral wspiął się na dwadzieścia... trzydzieści... czterdzieści stóp i parł wyżej. Znalazłszy się na wysokości pięćdziesięciu stóp, miał już jedną trzecią drogi za sobą. Nie zatrzymał się, by odpocząć, Erik zaś domyślał się, że zwisanie na dłoniach wczepionych w skalną krawędź nie daje większego wytchnienia niż wspinaczka. Pashan ani na chwilę nie zmienił rytmu ruchów: oparcie stopy, uchwyt, zmiana ciężaru ciała i podciągnięcie się w górę... Oparcie stopy, uchwyt... Mrok zgęstniał i ledwo dostrzegali wspinającego się wśród skał. Kiedy Pashana ogarnęły atramentowe cienie, Erik stracił go na chwilę z oczu, ale potem znów ujrzał jakiś ruch na skałach. Góral pokonał już dwie trzecie wysokości. Ponownie skrył go cień i minuty zaczęły się nieznośnie dłużyć. Wreszcie, gdy ciemności dobrze już zgęstniały - noc miała zresztą być bezksiężycowa - szarpnięta ostro lina skoczyła kilka razy w górę i opadła. - Przy wiążcie linę! - rozkazał Akee. Górale szybko obcięli resztę liny i połączyli ją węzłem z liną znacznie grubszą i bardziej wytrzymałą. Potem trzema pociągnięciami dali znak Pashanowi, który szybko wywindował solidną linę na górę. Lina frunęła ku szczytowi, a potem zatrzymała się... i po chwili dwukrotne szarpnięcie dało znać, że są pewne problemy. Pierwsze było znakiem, że Pashan dotarł do szczytu skał i zabiera się do mocowania liny. Drugie oznajmiało, że nie ma do czego uwiązać liny i musi się dobrze zaprzeć, by ją utrzymać. Kolejnym wspinaczem powinien być tedy najlżejszy człowiek w całej drużynie. Kiedy wedrze się na górę, wesprze Pashana swoją krzepą. Każdy z następnych będzie zwiększał pewność uchwytu. Drugi ze wspinaczy związał oręż w węzełek, przytroczył go sobie do grzbietu i ruszył w górę, podciągając się rękoma i odbijając od skał stopami. Widząc, jak szybko pnie się po skale, Erik znów otworzył usta ze zdumienia. Potem ruszył w górę trzeci. Od czasu do czasu aż tu, na plażę, dolatywały okrzyki z obozu na górze, żaden z nich jednak nie był wrzaskiem towarzyszącym bitwie czy walce. Z czasem cała pięćdziesiątka górali Hadati znalazła się na górze. Na plaży zostali tylko Erik i Akee. - Pójdę za tobą - stwierdził Erik. Akee kiwnął głową i bez słowa chwycił za linę. Erik odczekał chwilę i wziął sznur w dłonie. Nigdy nie był dobrym wspinaczem, wolał więc iść na końcu - na wypadek, gdyby miał się osunąć w dół. Jeżeli miałby spaść w objęcia śmierci, nie chciał zabierać ze sobą górala. Sunąc w górę, odkrył, że niewiele mu pomaga fakt, że może wesprzeć na czymś stopy. Był rosłym, potężnie zbudowanym mężczyzną - co jednak oznaczało, że ważył całkiem sporo. Nieopodal wierzchołka czuł już ból w ramionach i grzbiecie. Nagle lina ruszyła w górę. Na chwilę Erika ogarnął strach - ale zaraz potem zrozumiał, że towarzysze, próbując mu pomóc, wciągają go jak tobół. Zaraz potem ujrzał nad sobą wychylającego się zza krawędzi Akee, który chwycił go zapas i potężnym szarpnięciem przeciągnął przez grzbiet. - Ktoś nadchodzi - szepnął mu do ucha. Erik kiwnął głową, wyciągnął zza pasa kordelas i rozejrzał się dookoła. Stali pośród kępy rzadko rozrzuconych drzew, sosen i brzóz - i o ile mógł coś dostrzec w mroku, nikogo wokół nie było. Pozostali górale rozpłynęli się gdzieś w ciemnościach. Nieopodal ktoś się z kimś spierał - i mówiono po novindyjsku. - Niczego nie słyszałem! - A ja ci mówię, że słyszałem... jakby ktoś się gdzieś skradał. - Nikogo tu nie ma - oponował rozmówca. Erik przylgnął do niezbyt grubego pnia dębu i patrząc poprzez dolne gałęzie pobliskich sosen, zobaczył, że na przeciwległym krańcu niewielkiej polanki pojawiają się sylwetki dwu ludzi, a jeden z nich niesie pochodnię. - Przeszukiwanie tego urwiska to głupiego robota... - Znaczy, w sam raz dla ciebie - stwierdził drugi. - Bardzo śmieszne. - Obaj Novindyjczycy dotarli do krawędzi. - Uważaj... to strome i wysokie urwisko - stwierdził pierwszy. - Chłopie, nie musisz mi mówić. Nigdy nie lubiłem wysokości. - To jak się wdrapałeś na mury Krondoru? - Wcale się nie wdrapywałem - odparł zagadnięty. - Poczekałem, aż tamci wysadzą je w powietrze... i wszedłem jak panisko. - No to ci się udało - mruknął pierwszy. - Widzisz, nie ma tu nikogo. Co ty sobie myślisz? Żeby tu wleźć, trzeba być małpą... albo posłużyć się czarami. - No, jak się o czarach zgadało, to muszę ci powiedzieć, że owszem, napatrzyłem się na rozmaite paskudztwa - stwierdził drugi, gdy obaj zawracali, kierując się ku obozowi. - - Ten demon, nasza Królowa... i ci Wężowi Kapłani. Tego, com widział, starczy mi do końca życia. - Czy ci mówiłem o tej tancerce, którą poznałem w Hamsie? Człowieku, to ci dopiero była magia... - Owszem, mówiłeś, przynajmniej pięć czy sześć razy, więc daruj sobie... Głosy ucichły, gdy mówiący zniknęli w mroku. - Oni sądzą, że te lasy są puste - odezwał się Akee gdzieś z tyłu. - Dobra nasza - mruknął Erik. - To możemy poczekać aż do świtu... i dopiero wtedy uderzymy. Prześlij wiadomość do pozostałych - odezwał się po chwili. - Niech każdy zostanie na swoim miejscu i nie pokazuje się. Zbierzemy się na godzinę przed świtem. Akee bez słowa znikł w mroku. Rozdział 17 ATAKI Jimmy wyciągnął rękę. - Widzę ich - mruknął kapitan Songti. Przeszukiwali okolice oazy Okatio - i natknęli się na skryty w cieniu pustynnych wydm patrol keshańskich żołnierzy. - To Imperialni Pogranicznicy - szepnął Jimmy. - Widzisz te długie włócznie? Oparto je o skały nieopodal miejsca, gdzie przywiązano konie - dwadzieścia długich, smukłych drzewc z proporcami. - Wygląda na to, że trzeba uderzyć szybko i ostro - mruknął Songti. - Owszem - stwierdził Jimmy. - Bez łuczników... - To ten, którego szukamy? - Songti wskazał człowieka po drugiej stronie obozowiska. - Ten sam - odparł Jimmy. Malar siedział obok keshańskiego oficera, przeglądającego plik rozkazów, jakie Jimmy wiózł dla Duko. - Musimy ich zabić... zanim stąd rano odjadą. - Wygląda na to, że nie bardzo dbają o bezpieczeństwo - stwierdził Songti. - To zuchwałe dranie, ale mają podstawy do buty. Mógłbym rzec śmiało, że ze świecą szukać lepszych jeźdźców. Te draby z długimi włosami, które podczas jazdy utykają pod hełmami - wskazał sześciu ludzi, rozłożonych nieco na uboczu i prowadzących beztroskie rozmowy wokół sporego kotła - to jeźdźcy z plemienia Ashunta. Są z głębi Imperium. Jeden w drugiego najlepsi jeźdźcy świata. - Moi chłopcy chętnie by to sprawdzili - stwierdził Songti. Jimmy uśmiechnął się szeroko. - Najlepsi jeźdźcy z Triasii? - Nie... od kiedy trafiliśmy tutaj - odpowiedział Novindyjczyk. Odwróciwszy się ku swoim, dał sygnał. Jego ludzie zostali w tyle na trakcie. Teraz wolno ruszyli ku dowódcy. - Jak tylko zaatakujecie - stwierdził Jimmy - Malar wsiądzie na siodło najbliższego konia i ruszy ku przełęczy - wskazał dłonią na południe, gdzie teren opadał łagodnie ku keshańskiej granicy. - Dajcie mi czas na ukrycie się wśród tamtych skał... Jeżeli pojedzie tamtędy, skoczę mu na łeb... - Pójdę z tobą - rzekł Songti. - On może wziąć ze sobą przyjaciela. - Zapomnij o jego przyjacielu, chyba że okaże się nim ten oficer, co przegląda dokumenty. Przede wszystkim musimy odzyskać pisma i zabić każdego, kto je widział. - To ułatwia sprawę - mruknął Songti. - Po prostu zabijemy wszystkich. Jimmy nie umiał oprzeć się podziwowi dla tego człowieka. Przy studni było dwudziestu Keshańskich Pograniczników, a Songti miał dziesięciu ludzi. - Pokażcie im, co potraficie - rozkazał. Podniósłszy się, pobiegł pochylony pomiędzy skałami, aż znalazł się nad wybranym przez siebie miejscem. Songti sygnałami dłoni przekazał rozkazy swoim podwładnym, a potem podbiegł do Jimmy'ego. I nagle rozpętał się chaos. Królewscy, choć mniej liczni od nieprzyjaciół, doskonale wykorzystali element zaskoczenia. Jimmy nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że wielu Keshan padło, zanim zdążyli sięgnąć po broń. Świst strzał dodał mu ducha - wiedział, że łuki mieli tylko jego ludzie. I tak jak się spodziewał - usłyszał okrzyk i zobaczył gnającego ku przełęczy jeźdźca. Zebrał się w sobie. Malar wyłonił się zza zakrętu, jadąc na oklep - zdążył tylko narzucić wierzchowcowi ogłowie i porwać worek z rozkazami. Kiedy mijał miejsce, gdzie zaczaił się Jimmy, młodzieniec skoczył jak tygrys, zwalając Keshanina z końskiego grzbietu. Torba frunęła w bok, młodzieniec zaś zdążył tylko podwinąć pod siebie ramię i przetoczywszy się po ziemi, jęknąwszy boleśnie, skoczył na równe nogi. Uderzył o jakiś występ skalny i poczuł, że lewe ramię zwisa mu bezwładnie. Wybił je sobie ze stawu. Zaraz potem musiał uskoczyć w bok - zza zakrętu wyłonił się drugi jeździec, na którego rzucił się Songti. Koń przegalopował obok. Jimmy odwrócił się do Malara i zobaczył, że ten pognał za swoim koniem. Jimmy zacisnął dłoń na rękojeści miecza i pokuśtykał za uciekinierem, z lewą ręką dyndającą bezwładnie u boku. Songti tymczasem, usiadłszy za drugim z jeźdźców, dusił go w bezlitosnym uścisku. Malar tymczasem znikł za zakrętem i Jimmy stracił go z oczu. Przyspieszył, a gdy mijał głaz, lewe ramię przeszył mu ostry ból. Keshanin wspiął się na głaz i teraz wymierzył młodzieńcowi kopniaka. Chciał trafić w głowę, ale chybił - uderzył go za to w ramię. Efekt był taki sam - przeraźliwy ból niemal pozbawił Jimmy'ego przytomności. Młodzieniec pochylił się w prawo i mimo woli głośno jęknął. Udało mu się zachować tyle przytomności umysłu, by podnieść miecz - i niewiele brakło, by zeskakujący z głazu Malar nadział się na ostrze. Zdołał jednak jakoś odskoczyć i cofnąć się o krok. - No, paniczu... powinienem był chyba użyć mocniejszej trucizny - stwierdził. Jimmy potrząsnął głową, by odzyskać ostrość wzroku. - Ale wtedy sam nie mógłbyś jej wypić. Malar uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Wyrabianie w sobie odporności na trutki było bardzo niemiłym procesem, ale po latach odkryłem, że się opłaciło. Zechciejcie wybaczyć, paniczu, chętnie ciągnąłbym ten dyskurs dalej, ale obawiam się natręctwa waszych ludzi... trzeba mi się więc pożegnać. - Miał w dłoni tylko sztylet, ale napierał tak, jakby był pewien, że bez trudu sprosta mieczowi. Jimmy zareagował odruchowo, wedle refleksów, które wpoił mu dziadek podczas lat treningu zaczętego, kiedy malec niewiele odrastał od ziemi. Młodzieniec pochylił się w prawo w tej samej chwili, w której Malar błyskawicznie machnął lewą dłonią i niewidoczny aż do tej chwili sztylet odbił się od głazu, przy którym Jimmy stał ułamek sekundy wcześniej. Szpieg miał widać kilka sztyletów ukrytych w fałdach ubrania. Młodzieniec błyskawicznie odwrócił się do napastnika, który - tak jak się spodziewał - biegł już ku niemu z nożami w obu dłoniach. Aby uniknąć ataku, młodzieniec upadł na plecy - i natychmiast poczuł płomień bólu przeszywający jego lewe ramię. Zdołał jednak kopnąć prawą nogą i trafiwszy Malara w łydkę, pozbawił napastnika równowagi. Łydka zdała mu się twarda jak korzeń dębu - Jimmy zrozumiał, że szczupła budowa szpiega była zwodnicza, i że nie walczy bynajmniej ze słabeuszem. Nie tracąc czasu, zrobił koziołka do przodu, poderwał na nogi i pchnął mieczem. Malar z trudem uniknął ciosu i potoczył się w bok, nie zważając na ostre kamienie, jakimi wyłożony był trakt. Jimmy napierał bezlitośnie, nie dając przeciwnikowi wytchnienia ani okazji do wykorzystania przewagi, jaką dawało tamtemu jego wybite ze stawu ramię. Ciął okropnie i niewiele brakło, a trafiłby. Malar jednak wywinął się zręcznie i oparłszy plecami o skałę, zamiast uciekać, odepchnął się od niej i skoczył pod miecz Jimmy'ego. Młodzieniec poczuł smagnięcie płomienia bólu po żebrach, ale zdołał się obrócić tak, że ostrze poszło bokiem. Zebrawszy się w sobie, rąbnął Malara bykiem. Szpieg zachwiał się i cofnął, brocząc krwią ze złamanego nosa, Jimmy'emu zaś na chwilę zaćmiło się w oczach. I nagle niemal runął na ziemię, pchnięty z boku przez przebiegającego obok, rozpaczliwie wierzgającego, spłoszonego konia. Odskoczył w bok - i zdał sobie sprawę z tego, że upuścił miecz. Broczący krwią keshański szpieg wyszczerzył zęby jak wściekły wilk. Przypadł nisko do ziemi, trzymając sztylet w prawej. - Paniczu... zechciej się nie ruszać... obiecuję, że umrzesz szybko i bezboleśnie. Zrobił krok w stronę Jimmy'ego, który sypnął mu w twarz garść żwiru. Malar odwrócił głowę i Krondorczyk skoczył nań jak żbik, chwytając prawą dłonią za nadgarstek ręki trzymającej nóż. Zebrawszy wszystkie siły, spróbował zgnieść ten nadgarstek. Choć sięgnął po rezerwy, Malar tylko stęknął boleśnie, ale nie wypuścił rękojeści noża z dłoni. Jimmy już wcześniej podejrzewał, że na szczupłą budowę Keshanina składały się twarde jak stal mięśnie i ścięgna - i coś takiego jak zmiażdżony nadgarstek nie mogło odwieść go od wykonania tego, co sobie zamierzył. Malar szarpnął się w tył. Jimmy trzymał go prawą dłonią za prawy nadgarstek - i nagle szpieg uderzył go wolną, lewą ręką w wybity bark. Młodzieniec zawył z bólu... i ugięły się pod nim kolana. Keshanin uderzył ponownie, prawie pozbawiając przeciwnika przytomności. Jimmy poczuł, że traci ostatnie siły. Malar odskoczył i już bez trudu wyrwał rękę z uścisku Krondorczyka. Jednym zręcznym ruchem przerzucił sztylet z prawej do lewej dłoni. Jimmy podniósł wzrok i ujrzał stojącego nad sobą przeciwnika, który uniósł lewą dłoń, by zadać śmiertelne, kończące walkę pchnięcie. I nagle wybałuszył oczy... a potem zrobił zeza, patrząc w dół. Wypuścił sztylet i sięgnął ręką za plecy, a potem odwrócił się, jakby chciał lepiej uchwycić coś na plecach. Jimmy zobaczył, że z prawego ramienia szpiega sterczy strzała... i nagle na piersiach z głośnym łupnięciem wyrosła mu druga. Malar opadł na kolana, wywrócił oczami, z ust i nosa bluznęła mu krew i runął twarzą na kamienie przed Jimmym. Krondorczyk odwrócił się i ujrzał biegnących ku niemu kapitana Songti i jednego z jego ludzi, wymachującego łukiem. Młodzieniec przysiadł na piętach, a potem upadł do tyłu, uderzając plecami o głaz. - Jesteś ranny? - spytał Songti, klękając obok. - Żyję... - wychrypiał Jimmy. - Mam wybity bark. - Niech to zobaczę - mruknął Songti. Delikatnie obmacał bark i młodzieniec poczuł, że od ramienia do bioder przeszywa go grot bólu. - Jedna chwilka... - stwierdził, a potem silnym, pewnym uderzeniem wstawił wybite ramię na miejsce. Jimmy zagryzł wargi i niemal załkał z bólu... który zaraz potem minął niemal bez śladu. - Lepiej to zrobić od razu - stwierdził Songti - zanim spuchnie, bo potem jest gorzej... nie obyłoby się bez uzdrowiciela albo przynajmniej butelki gorzały. Jutro poczujesz się lepiej. - Mam nadzieję, że wiesz, co mówisz - stwierdził Jimmy słabym głosem. - Dostałem drugiego jeźdźca, ale był jeszcze trzeci... - Niewiele brakło, a stratowałby mnie - rzekł Jimmy, gdy Songti pomagał mu dźwignąć się na nogi. - To ten oficer. Młodzieniec zaklął sążniście. - Czy są tu gdzieś te rozkazy dla Lorda Duko? Łucznik rozejrzał się dookoła, znalazł skórzaną sakwę i podał ją Jimmy'emu. - Oto one. Jimmy skinieniem dłoni odesłał go do kapitana Songti. Ten wyjąwszy dokumenty, przeliczył je i zameldował: - Siedem zwojów. - No to mamy wszystkie - stwierdził Jimmy. Spojrzawszy z góry na martwego szpiega, dodał: - Niewiele brakowało... Songti kiwnięciem głowy wskazał Jimmy'ego łucznikowi, który lekko go podtrzymał. - Musimy pochować zabitych. Jeżeli w pobliżu znajduje się drugi patrol, mogliby zobaczyć sępy i rano podjechać, by zbadać sprawę. Młodzieniec potrząsnął głową. - To nie ma znaczenia. Z brzaskiem wracamy tym traktem ku granicy. Może zajeździmy konie na śmierć, ale musimy dotrzeć do Port Vykor, a ja jak najszybciej muszę wrócić do Krondoru. - To dlatego, że uciekł nam ten oficer? Jimmy przytaknął. - Nie wiem, ile z tego wyczytał ani co powiedział mu Malar, ale niechybnie powiadomi swoich przełożonych, że w Krondorze została tylko garść pałacowej straży, a wszyscy zdolni do noszenia broni ruszyli do Krańca Ziemi albo na północ, przeciwko Fadawahowi. - Keshanie zechcą wykorzystać sprzyjającą okazję? - Nie inaczej - stwierdził Jimmy. - Jedno szybkie uderzenie na miasto i wezmą Patricka do niewoli. A wtedy Król zgodzi się na ich wszelkie żądania, byle odzyskać syna. - Na Novindusie życie było o wiele prostsze - stwierdził Songti. Jimmy parsknął śmiechem, choć zapiekła go przy tym rana na żebrach. - W to nie wątpię. - Z pomocą łucznika pokuśtykał do swojego konia. Erik usłyszał górala, zanim ten wyłonił się przed nim z mroku. - Już prawie czas - stwierdził Akee. Przez całą noc kryli się w lasach porastających zbocza wzgórz za barykadą. Najemnicy z Novindusa niemal dwa razy wpadli na młodego kapitana, ale nikt nie zadał sobie trudu, by sprawdzić las nad skałami. Erik kiwnął głową. Niebo na wschodzie przybierało coraz jaśniejszą barwę. Wkrótce - o ile wszystko pójdzie zgodnie z planem - na przeciwległym krańcu umocnień wybuchnie wrzawa, co da jego ludziom okazję do ataku na tyły i otwarcia bramy. - Rozejrzyjmy się nieco - zaproponował. Pochyliwszy się nisko, ruszył ostrożnie przed siebie, aż dotarł do otwartego terenu na południe od traktu. Zmierzywszy wzrokiem odległość do bramy, ocenił ją na jakieś sto jardów. Pomiędzy miejscem, gdzie stał, a bramą płonęło też kilkanaście ognisk, drugie tyle widać było po drugiej stronie drogi. Kiedy Akee położył mu dłoń na ramieniu, szepnął, nie odwracając głowy: - Myślałem, że będzie ich tu więcej... - Ja też. Jeżeli zdołamy dotrzeć do bramy, to właściwie będzie po bitwie. Góral wolał nie mówić, czego mogą się spodziewać, jeżeli nie zdołają dokonać tego, co zamierzyli. - Mam pomysł. Przekaż ludziom, że po ogłoszeniu alarmu wszyscy mają zostać na miejscach. Niech czekają na mój znak. - A gdzie będziecie? - Gdzieś tam. - Erik wskazał dłonią bramę. Miał na sobie uniform Szkarłatnych Orłów, ale bez oznaki oddziału. Każdemu postronnemu obserwatorowi mógł się wydać najemnikiem odzianym w czerń. Spojrzawszy na Akee, zobaczył, że góral ma nad brwiami niebieską opaskę. - Mogę to sobie pożyczyć? - spytał, nie wiedząc, czy nie narusza jakiegoś plemiennego tabu. Akee bez słowa zdjął opaskę i stanąwszy za Erikiem, zawiązał mu ją wokół głowy. Teraz młodzieniec jeszcze mniej przypominał wyglądem regularnego wojaka z oddziałów Królewskich. Ostrożnie wkroczył pomiędzy dwa ogniska, starając się nie obudzić śpiących. Ciche, niosące się od barykady głosy powiedziały mu, że wartownicy albo plotkują, albo starają się odegnać sen rozmowami. Dotarłszy do drogi, zmienił postawę i ruszył przed siebie jak człowiek, który ma do wykonania ważną i nie cierpiącą zwłoki misję. Śmiało przemierzył ostatnie jardy i stanął przed bramą. Podchodząc bliżej, przyjrzał się jej konstrukcji - prostej i niezawodnej. Wrota miały po jednej potężnej klamrze, przymocowanej do nich wielkimi, żelaznymi ćwiekami. Przez obie klamry przewleczono solidną, dębową belkę, zabezpieczoną z kolei długimi polanami, wbitymi w ziemię. Z tej strony łatwo będzie odbić polana i wysunąć belkę z klamer, ale by wyłamać bramę z zewnątrz, trzeba by się posłużyć potężnym taranem. - Hola, wy tam! - odezwał się dziarsko, zanim go okrzyknięto. Mówił po novindyjsku basem, licząc na to, że uda mu się zamaskować swój cudzoziemski akcent. - Co znowu? - spytał dowodzący wartą, którego Erik uznał za sierżanta. - Przybyliśmy właśnie z północy. Muszę pomówić z tym, co tu dowodzi. - Kapitana Rastava znajdziecie tam. - Podoficer wskazał namiot, ledwie widoczny w nikłym blasku przedświtu. - Jakie wieści? - Ty jesteś Rastav? - warknął Erik. - Nie! - odpowiedział sierżant nieco ostrzejszym tonem. - To nie dla ciebie te wieści, prawda? Odwrócił się i odszedł, zanim tamten zdołał cokolwiek odpowiedzieć. W stronę sztabowego namiotu szedł wolno, spokojnym, pewnym krokiem, ale tuż przed nim skręcił w bok i ruszył pomiędzy ogniska. Większość ludzi spała, kilku tylko podsycało ogniska, na których miano gotować strawę, a paru człapało ku latrynie. Część już się posilała. Erik z udawaną niedbałością kiwał głową lub oddawał saluty mijanym ludziom, jakby był kimś znanym; jeśli nie temu, który nań akurat patrzył, to może innemu, którego właśnie pozdrawiał z daleka. Dotarł wreszcie do najspokojniejszego zakątka obozowiska, gdzie przy kociołku siedział tylko jeden człowiek, gotujący w nim prawdopodobnie kawę. - Znajdzie się dla mnie kubek? - spytał Ravensburczyk, podchodząc bliżej. Nieznajomy podniósł głowę, zmierzył Erika od stóp do głów i skinieniem dłoni zaprosił do towarzystwa, wskazując miejsce obok siebie. - Za kilka minut będę się musiał zameldować na bramie... i nigdzie nie masz dla mnie gorącego napitku. - Jakbym słyszał samego siebie - mruknął Novindyjczyk, podając Erikowi gliniany kubek napełniony gorącym, czarnym płynem. - Jesteś od Gai? Erik rozpoznał imię... już wcześniej słyszał o tym kapitanie, ale niczego o nim nie wiedział. - Nie - odpowiedział. - Przyjechaliśmy tu niedawno. Mój kapitan jest tam - machnięciem dłoni wskazał namiot sztabowy - rozmawia z Rastavem... a mnie przyszło do głowy, by się wymknąć i poszukać tego... dziękuję. Oddam kubek po służbie - rzekł, podnosząc się i wstając. Novindyjczyk niedbale machnął dłonią. - A weź go sobie. Złupiliśmy tyle naczyń, że zaczynam myśleć o otwarciu sklepu... Młodzieniec ruszył swobodnym krokiem przez obóz, popijając niezłą - jak na warunki polowe - kawę. Przyjrzawszy się wszystkiemu, ocenił, że na barykadzie zajęło pozycje około tysiąca ludzi, a razem z ciurami w sumie było ich nie więcej niż dwanaście setek. Z tamtej strony wyglądało to tak, jakby czekała tu połowa armii Fadawaha, ale ujrzawszy wielkość obozowiska, Erik pojął, że jeżeli uda mu się otworzyć bramę, walka zakończy się w kilka minut. W połowie drogi ku wrotom usłyszał okrzyk na wschodniej stronie umocnień. Potem wrzawa się wzmogła. Młodzieniec zatrzymał się w miejscu i powoli policzył do dziesięciu, aż usłyszał głos rogu, w który zadęli wartownicy, wzywając ludzi do broni. Żołnierze zaczęli zrywać się z posłań, a Erik odrzucił kubek i ruszył ku bramie. I potężnym, rozkazującym głosem zagrzmiał: - Uderzają na wschodnie skrzydło! Wszyscy na wschód! Zaspani jeszcze ludzie ruszyli ku wschodniemu krańcowi barykady. Młodzieniec tymczasem pobiegł ku bramie. Kiedy się do niej zbliżył, usłyszał władczy głos: - Co tu się dzieje? Zrozumiał, że pytającym jest jakiś sierżant lub kapitan, nie nawykły do bezmyślnego posłuchu. - Rozkazy Rastava! - wrzasnął. - Kapitan Gaja? - Nie... - Zapytany zamrugał niepewnie. - Jestem Tulme. Gaja zmieni nas za godzinę. - Zluzujcie dwu na trzech i poślijcie ich na wschodni kraniec szańców. Nieprzyjaciel usiłuje wedrzeć się na palisadę! I Erik pobiegł dalej, wykrzykując: - Na wschód! Biegiem! Ujrzawszy, że inni gnają na wschodni kraniec umocnień, ludzie z wartowni pobiegli za nimi. Erik cofnął się do miejsca, skąd mógł go zobaczyć Akee, i dał znak. Spomiędzy drzew natychmiast wysypali się górale. Młodzieniec tymczasem zdążył już dobiec do bramy. - Na rozkaz! - zagrzmiał. - Otwierać bramę. Szykować się do wypadu! - Co takiego? - spytał Tulme. - A coś ty za jeden? Erik miał już miecz w dłoni i ściął oponenta, zanim ten zdążył zareagować. - Powinienem był wiedzieć, że szczęście nie trwa wiecznie - rzekł do Akee, który zdążył już podbiec do jego boku. Górale wybili obsadę bramy, zanim spostrzegli to stojący w odległości dwudziestu kilku kroków inni Novindyjczycy. Przytrzymujące rygiel polana błyskawicznie odrzucono kopnięciami na bok, a zanim upadły na ziemię, Erik i Akee podnieśli belkę z klamer. Gdy odnosili ją, inni otwarli bramę. - Dwie minuty! - ryknął Erik. - Musimy się tu utrzymać tylko przez najbliższe dwie minuty! Sekundy wlokły się w ślimaczym tempie... wzdłuż linii rozległy się pytające okrzyki i Erik pojął nagle, że usadowieni na północ od niego obrońcy palisady zorientowali się, że coś jest nie tak. I nagle górale - co do jednego zbrojni w długie miecze i krótkie kordy - stanęli wobec znacznie liczniejszych nieprzyjaciół. Hadati rozstawili się tak, by jeden nie przeszkadzał drugiemu. Erik po sekundzie rozterki podbiegł ku stosowi worków z ziarnem i lekko podskoczywszy, szybko podciągnął się na pomost ułożony nad bramą. Musiał utrzymać tę pozycję, nie pozwalając łucznikom na zajęcie miejsc nad góralami - wtedy bowiem walka zakończyłaby się po paru sekundach. Obejrzawszy się przez ramię ku południowi, zobaczył, że krondorscy jeźdźcy gnają już co koń wyskoczy ku bramie. Jeszcze minuta i będzie po wszystkim. Pobiegł pomostem wzdłuż palisady. Pierwszy napotkany przezeń obrońca nie bardzo wiedział, co się stało, i ciągle jeszcze oglądał się ku wschodowi. Erik porwał go wpół i zrzucił na dół. Przeciwnik zwalił się na dwu ludzi, wszyscy trzej runęli na ziemię, a biegnący za nimi zatrzymali się. Erik usłyszał koło ucha świst bełtu z kuszy i błyskawicznie się pochylił. Cofnął się z mieczem w dłoni, ale zatrzymał się, kiedy zobaczył biegnących ku niemu żołnierzy. Pierwszy z biegnących zwolnił, niepewny, kim jest odziany w czerń, czający się na pomoście osiłek. Erik cieszył się z każdej sekundy zwłoki, bo sprzyjała ona królewskim. I nagle zebrani przy bramie wrogowie pojęli, co się stało. Jednocześnie uderzyli na górali, a stojący naprzeciwko Erika Novindyjczyk rzucił się nań z głuchym, wrogim pomrukiem. Erik cofnął się o krok i wykorzystując fakt, że zamach pozbawił przeciwnika równowagi, szybkim kopnięciem zrzucił go z pomostu. Drugi natarł z większym rozmysłem i ostrożnością, ale równie zdecydowanie jak pierwszy. Erik sparował cios mieczem, a potem niespodziewanie skrócił odległość i sam natarł, uderzając przeciwnika w twarz rękojeścią miecza. Novindyjczyk zachwiał się, wpadł na drugiego i obaj zlecieli z wąskiego pomostu. Zerknąwszy przez palisadę, Erik zobaczył, że pierwsi królewscy konni są już blisko, i szykując się do ataku na bramę, pochylili już kopie. Nasunęło to Erikowi pewien pomysł. Nabrawszy tchu w płuca, ryknął najgłośniej, jak potrafił: - Rzućcie broń! To koniec! Jego przeciwnik zawahał się na moment, co wystarczyło, by Erik zagrzmiał po raz wtóry: - Rzućcie broń! To wasza ostatnia szansa! Przeciwnik spojrzał na rosłego, jasnowłosego wojownika, który przed chwilą bez trudu pokonał kilku jego kompanów, zerknął w bok, gdzie ujrzał gnających ku bramie jeźdźców i na samą bramę, gdzie wywijający długimi mieczami górale gładko kosili przeciwników. Na twarzy Novindyjczyka pojawiła się rezygnacja... i cisnął miecz na ziemię. Z głębi obozu nieprzyjaciela wyłoniła się grupa jeźdźców. Natychmiast została zaatakowana przez Krondorskich Kopijników, gdy do obozu wpadł drugi szwadron. Tuż obok Erika o palisadę rąbnęła drabina i młody oficer zrozumiał, że Greylock zaryzykował podciągnięcie ludzi ku umocnieniom pod osłoną mroku. Spojrzawszy w prawo, zobaczył gnających ku wałom przez otwartą przestrzeń piechurów. Wychylił się poza palisadę - i omal nie stracił głowy od cięcia mieczem, które wymierzył mu wspinający się po drabinie napastnik. - Hola! - ryknął do żołnierza, stojącego na szczeblu i szykującego się do ponownego ciosu. - Uważaj! Jeszcze spadniesz i coś sobie zrobisz! Tego się napastnik nie spodziewał. Zatrzymał się, ale idący za nim natychmiast go ponaglił: - Nie stój tak! Do góry! - Możecie zejść i dostać się tu przez bramę - poradził im Erik. - Na rozkaz, kapitanie! - wrzasnął pierwszy, nareszcie go poznając. Erik spojrzał w lewo i zobaczył najemników, ciskających miecze na ziemię i cofających się pod naporem kopijników, którzy jechali na nich powoli i miarowo, wymierzywszy ostrza kopii prosto w ich piersi. Za plecami kopijników pokazali się pierwsi lekkokonni i Erik poznał Jadowa i Dugę. Pomachał ręką, by zwrócić na siebie ich uwagę. Jadów podjechał bliżej. - Zróbcie tu jakiś porządek i wyślijcie wiadomość do Greylocka. Niech przybywa jak najszybciej! Jadów dał znak, że rozumie - i sam zawrócił konia, by powiadomić Greylocka o sukcesie operacji. Duga zeskoczył z kulbaki i śmiało przepchawszy się pomiędzy kopijnikami, zaczął odbierać najemnikom broń. Erik zerknął w głąb obozu - gdzie kopijnicy ścierali się jeszcze ostro z novindyjską jazdą. Zdał sobie sprawę z faktu, że najeźdźcy jeszcze nie pojęli, iż już przegrali. Nieprzyjacielską jazdę znał zaś na tyle, by wiedzieć, że jeśli natychmiast się nie wtrąci, zginie jeszcze przynajmniej kilkunastu ludzi. Wielkim głosem ryknął więc, by posłańcy natychmiast powiadomili walczących, że już po wszystkim i nie ma potrzeby się zabijać. Erik zeskoczył z palisady, gdy bramę zaczęli przekraczać pierwsi wojacy Królestwa. Przepchnąwszy się przez tłum jeńców, odszukał dowodzącego lekką jazdą porucznika. - Pomóżcie kopijnikom utrzymać w ryzach tę bandę tam na tyłach, a potem chcę, byście przeszukali okolicę i lasy po obu stronach drogi na odcinku dalszych pięciu mil - polecił. - Jeżeli którykolwiek z nieprzyjaciół dał drapaka i teraz przedziera się na północ, by donieść Fadawahowi o tym, co się tu wydarzyło, chcę go tu mieć z powrotem. Jeździec zasalutował, wydał rozkazy podwładnym i odjechał. Erik odwrócił się i odszukał Akee. - Jak tam twoje góralskie zuchy? - Jest kilku rannych, ale wszyscy żyją - odparł góral. - Myślę, że gdyby tamci mieli kilka chwil czasu na to, by się wziąć w garść, inaczej byśmy wyglądali... - Masz chyba rację - odpowiedział Ravensburczyk. Zaraz potem zostawił górali i odwrócił się ku przejeżdżającym właśnie przez bramę Owenowi i Jadowowi. Ruszając ku nim, złapał za ramię jednego z przechodzących obok żołnierzy. - Odszukaj wśród jeńców kapitana o imieniu Rastav i przyprowadź go do nas tutaj. - Kolejna iluzja? - spytał Owen, rozglądając się dookoła. - W sporej mierze tak - odpowiedział Erik. - Gdybyśmy nie otworzyli tych wrót od środka, ponieślibyśmy spore straty, choć nie tak duże, jak myśleliśmy z początku. Owen spojrzał ku północy, jakby chciał zajrzeć za linię horyzontu. - Co on tam knuje? - Też chciałbym wiedzieć - mruknął Erik. Potem spojrzał na południe. - Ale dałbym też sporo za to, by się dowiedzieć, co tam się wyrabia... - O to już niech się troszczą Duko i Patrick... nie nasza to rzecz - odpowiedział Owen. - A teraz zbierzmy ludzi i dalej na północ... Erik zasalutował, odwrócił się i wydając grzmiącym głosem rozkazy, zaczął zaprowadzać porządek w zdobytym obozie Novindyjczyków. Dash z najwyższym trudem hamował wybuch furii. Wokół niego, pod ścianami izby, stało kilkunastu jego konstabl}, niepewnym wzrokiem popatrujących jeden na drugiego. Kilku z nich było wyraźnie przerażonych. Przed młodzieńcem leżały zwłoki dwu jego ludzi. Podczas ubiegłej nocy na obu napadnięto i obu zamordowano - poderżnięto im gardła i ułożono ich przed bramą więzienia przy Nowym Targu. - Ktoś za to zapłaci serdeczną krwią - wyszeptał Dash. Obu zabitych, Nolana i Riggsa, zwerbowano do służby bardzo niedawno i właśnie skończyli okres próbny. Ostatni miesiąc był dla młodego szeryfa niełatwy, ale kiedy zgodnie z rozkazem wrócił do Krondoru, odkrył dość szybko, że w części miasta życie powoli wraca do rytmu niewiele różniącego się od tempa znanego tu przed wybuchem wojny. Książę zgodził się na kupno budynku obok rynku. Pod siedzibą straży mistrz kowalski wzmocnił żelazem drzwi kilkunastu piwnic, przekształcając je w cele. Poprzedniej nocy nie opodal doków wybuchły jakieś zamieszki, w wyniku czego wszystkie cele zapełniły się, więc Dash zajął się organizacją dostaw złoczyńców pod strażą do siedziby miejskiego sądu - wielu pijaków w wyniku pospiesznych procesów skazano na publiczne roboty. Większość wykpiła się wyrokami opiewającymi na rok, ale kilku skazano na pięcio i dziesięcioletnią odsiadkę, przeciwko czemu głośno protestowali mieszkańcy części buntowniczych dzielnic. Jak do tej pory ich protesty ograniczały się do okrzyków, którymi witano konstablów, obchodzących rewiry. Ubiegłej nocy wszystko się zmieniło. - Które ulice mieli patrolować? - spytał Dash. Gustaf, sam były więzień, wrócił kilka dni wcześniej, szukając jakiegoś zajęcia. Dash mianował go kapralem. Teraz wyciągnął rozkład służb. - Mieli patrolować ulice nieopodal starej Dzielnicy Biedaków. - Do kata! - zaklął Dash. Dawna Dzielnica Biedaków była teraz miasteczkiem, na które składała się bezładna zbieranina namiotów i szałasów, stojących w cieniu miejskich murów. W tym miejscu można się było spodziewać każdej zbrodni. Gildia Złodziei odzyskiwała tam dawne wpływy znacznie szybciej niż straż miejska. - I wszystkie plany diabli wzięli... Od momentu objęcia urzędu szeryfa Krondoru Dashowi udało się jakoś ograniczyć liczbę egzekucji do niezbędnego minimum. Przed pięcioma dniami publicznie powieszono dwu morderców, ale większość Krondorczyków przy przekraczaniu granic prawa ograniczała się do drobiazgów. - A, przy okazji, czego ci dwaj tam szukali? - spytał Dash. - Byli nowicjuszami. - Tak padło - stwierdził Gustaf. - Dash - dodał, odzywając się nieco ciszej - nie masz tu nikogo, kto mógłby pochwalić się doświadczeniem w tej robocie. Młodzieniec kiwnął głową. Z drugiej strony dwu leżących teraz przed nim ludzi żadną miarą nie można było nazwać niewinnymi nowicjuszami. - Od jutra mają tam być stale czteroosobowe drużyny. - A dziś w nocy? - spytał Gustaf. - Sam się tym zajmę - stwierdził Dash, wychodząc z izby. Szybkim krokiem przemierzył ulice i przecisnąwszy się przez tłum zalegający rynek, skierował się ku dawnej Dzielnicy Biedaków. Podczas tej wędrówki cały czas miał się na baczności. W tej części miasta nawet za dnia obcy mógł się spodziewać jedynie kłopotów. Dotarłszy do niegdyś dwupiętrowego, wypalonego budynku, szybko wskoczył do środka. Zdjąwszy czerwoną opaskę z ramienia, przemknął na tylny dziedzińczyk. Potem skierował się wąską uliczką i wspiął na drewniany płot, który zdumiewającym zrządzeniem losu ocalał w miejscu, gdzie niemal całe sąsiedztwo spłonęło do cna. Na koniec, schyliwszy się pod kamiennym łukiem, dotarł do celu. Przekradł się przez otwarty dziedziniec budynku, niegdyś leżącego na obrzeżach Dzielnicy Biedaków. Przylgnąwszy do ściany, przez długą chwilę czaił się w bezruchu. Ukryty w cieniu obserwował wszystko, co działo się w całym kwartale. Wśród namiotów i szałasów krążyli mężczyźni i kobiety, handlujący rozmaitymi towarami i żywnością. Część z nich miała niezupełnie legalne pochodzenie. Dash jednak wypatrywał pewnego konkretnego człowieka... i gotów był czekać, dopóki go nie zobaczy. Pod wieczór na dziedzińcu budynku pojawił się niewysoki człeczyna, który spieszył się, by wypełnić czyjeś polecenie. Pogrążony w myślach nie zwracał uwagi na otoczenie. Kiedy mijał otwarte drzwi, Dash wyciągnął rękę i złapał go za kołnierz brudnej koszuli, po czym sprawnie wciągnął go do środka. - Nie zabijajcie mnie, panie! - zajęczał przerażony posłaniec. - Ja tego nie zrobiłem! - Czego nie zrobiłeś, Kirby? - spytał Dash, zatykając człowieczkowi usta dłonią. Posłaniec odprężył się nieco, stwierdziwszy, że jak na razie nikt nie zamierza go zabić. Dash cofnął dłoń, tylko po to, by usłyszeć: - Tego, co myślicie, że zrobiłem! - Kirby Dokins - stwierdził Dash. - Jedyną rzeczą, jaką masz na zbyciu, jest informacja. Gdybyś nie był użyteczny, dawno udusiłbym cię, choćby dla przyjemności pozbycia się takiego nędznego robaka, jakim jesteś... Człowieczek, od którego bił smród jak od otwartej kloaki, uśmiechnął się smętnie. Jego twarz była usiana bliznami i pryszczami. Z zawodu żebrak, chętnie sprzedawał informację, jeśli tylko nadarzyła się okazja. Podobnie jak bliskie mu charakterem karaluchy, krył się wśród miejskich ruin... i jak karaluchy przetrwał zagładę miasta, gdzie zginęło wielu wartych od niego nieskończenie więcej. - Ale na coś się wam przydaję, prawda? - Jak na razie owszem... tak... - odpowiedział Dash. - Posłuchaj... Dwu moich ludzi znaleziono martwych rano na stopniach aresztu. Chcę dopaść tych, co to zrobili. - Nikt się tym nie przechwala. - Sprawdź, czy nie zdołasz się czegoś dowiedzieć. Wrócę tu o północy i lepiej będzie dla ciebie, jeśli do tego czasu trafisz na jakieś nazwiska... - To może okazać się dość... trudne - stwierdził donosiciel. - Zrób, co w twej mocy - odparł Dash, podrywając małego człowieczka w górę, tak że ich nosy niemal się zetknęły. - Aby cię powiesić, nie trzeba mi żadnego pretekstu. Postaraj się mnie zadowolić. - Mości szeryfie, waścine zadowolenie to jedyny cel mego życia... - I niech tak zostanie... - Puściwszy koszulę kurdupla, pozwolił mu stanąć na podłodze. - I przekaż wieści staremu... - Jakiemu staremu? - spytał Kirby, udając, że nie rozumie. - Sam wiesz, jakiemu - rzekł Dash. - Powiedz mu, że jeśli się okaże, iż mordercy kryją się pod jego skrzydłami, nikła sympatia, jaką mógłbym czuć do jego bandy nędznych rzezimieszków, zniknie bez śladu. Jeśli zaś to dzieło jego opryszków, lepiej będzie, gdy mi ich wyda. W przeciwnym razie Szyderców się wytępi... wszystkich ich wytropię i oddam katu. Kirby przełknął ślinę. - Przekażę to... we właściwych słowach... - No, jazda... znikaj. - Dash wypchnął małego człowieczka za drzwi. - I bądź tu o północy... Stwierdziwszy, że do zmierzchu została mu przynajmniej jeszcze godzina, przypomniał sobie, iż w kwaterze Miejskiej Straży czeka nań jeszcze kilka spraw. Wracając do budynku aresztu przy Nowym Targu, ponownie przeklął w duchu Patricka za to, że obarczył go niewdzięcznym zadaniem przywrócenia w Krondorze posłuchu dla prawa. Przysiągł jednak sobie, że jak długo będzie piastował urząd szeryfa, będzie wykonywał postawione przed nim zadanie najlepiej, jak potrafi. A na początek musi utrzymać swoich konstablów przy życiu... i w dobrym zdrowiu. Przemykając wśród coraz głębszych cieniów, Dash spieszył do siedziby Krondorskich Ceklarzy. Rozdział 18 OBJAWIENIA Owen poruszył się niespokojnie. Wyglądało na to, że na tym obozowym taborecie nijak nie uda się usiąść wygodnie, a sytuacja żądała odeń, by siedział godzinami, przeglądając raporty i meldunki. Z wieczornych mroków wyłonił się Erik, którego potężna sylwetka rysowała się wyraziście na tle obozowych, płonących dookoła ognisk. - Wzięliśmy kapitanów na spytki - zameldował, salutując służbiście - ale wiedzą tyle samo, co wynajęci przez nich maruderzy. - A jednak jest w tym wszystkim jakaś metoda - stwierdził Owen. - Po prostu brak mi rozumu, by ją przejrzeć... - gestem dłoni zaprosił Erika, żeby usiadł. - Nie, to nie to - sprzeciwił się Erik, siadając obok dowódcy. - Zmęczenie... ot i wszystko. - Aż tak zmęczony nie jestem - stwierdził Owen. Zmarszczki na jego twarzy ułożyły się w uśmiech. - Prawdę rzekłszy, od dnia, w którym otworzyliście wrota, mogłem przespać pod rząd trzy noce. Zbyt piękne, by mogło się jeszcze powtórzyć... - Pochyliwszy się ku mapie, wbił w nią wzrok, jakby starając się dostrzec coś oczywistego, co było tam z pewnością... i wystarczyło gapić się dostatecznie długo, by to zauważyć. Z południa wciąż przybywały regularne oddziały. Jeńców zamknięto w prowizorycznym obozie, za palisadą ze ściętych świeżo drzew. - Przychodzi mi tylko do głowy, że Fadawah miał kilkuset niezadowolonych ludzi i dla świętego spokoju postanowił ich nam podesłać, żebyśmy ich karmili - stwierdził Erik. - No, ale gdybyś nie otworzył tej bramy, nieźle byśmy się wykrwawili, pokonując tę palisadę - mruknął Owen, kiwnięciem dłoni wskazując przez ramię solidny ziemny nasyp za jego namiotem. - Owszem, ale i tak byśmy ją wzięli, za dzień albo dwa. - Zastanawiam się, dlaczego Fadawah zadaje sobie tyle trudu z tym udawaniem, że jest tuż przed nami... i tak w końcu odkrywamy jego nieobecność. - Mogę się tylko domyślać - rzekł Owen - że jeśli zajął La Mut, może już ciągnąć na południe od Ylith, przygotowując przeciwuderzenie. - Nie może ignorować Yabonu - stwierdził Erik. - Jak długo tkwi tam Diuk Carl ze swoją armią, Fadawah musi trzymać silne oddziały na północy. Jeśli choć trochę popuści, Carl łatwo może wyprowadzić stamtąd ludzi. Zresztą i tak jak sprawy stoją, górale Hadati bez wysiłku przemykają przez jego linie, kiedy tylko przyjdzie im ochota. I jestem pewien, że elfy oraz krasnoludy nie przejawiają entuzjazmu, gdy jego patrole zabrną za daleko... potrafię sobie wyobrazić znacznie milsze sąsiedztwo niż gniewni mieszkańcy jaskiń lub leśnych komyszy. Nie... zanim Fadawah ruszy na południe, musi zająć Yabon. - Ale przecież nie może liczyć na to, że zwolni tempo naszego marszu tymi nędznymi umocnieniami. Na twarzy Owena pojawiła się troska. - Nie wiem... te umocnienia nie bardzo mogą nas zatrzymać... owszem, mogą nas zirytować i nieco zwolnić tempo naszego posuwania się na północ. I nagle Erik zmrużył oczy. - A może przeciwnie... mają nas skłonić do jeszcze szybszego marszu? - Jak to? - Przypuśćmy, że natkniemy się jeszcze na jedną albo drugą tak kiepsko umocnioną pozycję... - Przypuśćmy... Erik wskazał na mapę. - Przypuśćmy dalej, że uderzymy na Quester's View, gdzie znajdziemy kolejne fortyfikacje podobne do tych... I zapaleni powodzeniem i sukcesami uderzymy na Ylith. - I nadziejemy się na machinę do mielenia mięsa... Erik kiwnął głową i wskazał konkretne miejsca na mapie. - Ot tutaj, ten nieprzebyty łańcuch górski na północ od szlaku z Quester's View do Sokolich Pustkowi. Fadawah trzyma się na obu krańcach traktu i jeśli nie dopuści nas do tych gór, może się okopać tutaj. - Pokazał palcem szczególnie wąski odcinek, około dwudziestu mil na południe od Ylith. - Powiedzmy, że wzniesie tam łańcuch fortyfikacji połączonych tunelami, ustawi katapulty, wieże dla łuczników i pobuduje rozmaite pułapki. - Przeciągnął palec aż do punktu oznaczającego Ylith. - Ma tu trzydziestostopowe ściany, z jednym tylko słabym punktem, jakim jest wschodnia brama przy dokach. Może ją zresztą wzmocnić, a jeżeli zatopi statki przy wejściu do portu, zdoła tam siedzieć, bezpieczny jak żółw w swojej skorupie. - W miarę, jak mówił, Erik upewniał się o słuszności swego rozumowania. - Nie możemy lądować na zachodnim brzegu, te ziemie należą do Wolnych Miast i jeżeli to zrobimy, Patrick stanie wobec perspektywy sprzeciwu jedynej neutralnej krainy nad Morzem Goryczy. Co więcej, prawdopodobnie i tak byśmy się nadziali na wojenną flotę, jaką w tym rejonie utrzymuje Queg. - Co mi przypomina - westchnął Owen - że nasza flota musi się trzymać zachodniego skrzydła armii, by umożliwić dopływ zaopatrzenia i transport rannych na południe do Sarth i Krondoru. Erik podrapał się po podbródku. - Gotów jestem się założyć, że gdybyśmy mogli teraz jak ptaki unieść się w górę, zobaczylibyśmy potężne fortyfikacje wznoszone na tym przesmyku właśnie teraz. - Wszystko to się składa w całość - stwierdził Owen. - Ale z drugiej strony, widziałem podczas tej wojny zbyt wiele rzeczy przeciwnych rozumowi, by zdać się wyłącznie na teorię. Musimy poczekać na wieści od Subai... licząc na to, że coś odkryje. - O ile zdoła nam je jakoś przesłać - uściślił Erik. - Omówmy nasz zakład - zaproponował Owen. - Co takiego? - zdumiał się Erik. - Zamierzam polecić admirałowi Reevesowi, by wysłał szybki kuter w górę wybrzeża z Sarth. Chcę się przekonać, jak daleko dotrze, zanim ktoś zechce zniechęcić załogę. Ravensburczyk pochylił się nad mapą. - Zakład, że to będzie gdzieś tutaj - powiedział, tykając papier w miejscu wybrzeża znajdującym się wprost na zachód od Quester's View. - Nie będzie zakładu - odparł Owen. - Nauczyłem się wierzyć twoim przeczuciom. Erik cofnął się i oparł. - Właściwie to mam nadzieję, że się mylę i Fadawah wszystkie swe siły rozmieścił na zewnątrz Yabonu. Wyobrażam sobie tylko, co ja bym zrobił, gdybym miał zbudować fortyfikacje wzdłuż tego traktu. - Masz zbyt bogatą wyobraźnię - odparł Owen. - Czy ktoś już ci to powiedział? - Owszem, ale dość dawno temu - przyznał Erik, patrząc na starego druha. - Trzeba mi dopatrzyć kilku spraw. Złożę raport, kiedy już skończę przesłuchiwać resztę jeńców. - Kolacja już gotowa. Przyjdź, zanim się ulotni - rzekł Owen. - Będę czekał - dodał, opuszczając wzrok na dokumenty, gdy Erik wychodził z namiotu. Dash czekał, ale gdy mroki zgęstniały, poczuł irytację. Było już kwadrans po północy, a Kirby się nie pojawił. Doszedł do wniosku, że będzie go musiał poszukać... kiedy wyczuł za sobą czyjąś obecność. Ująwszy w dłoń rękojeść sztyletu, zwodniczo niedbałym ruchem przesunął się w bok i ruszył ku tylnemu wyjściu wypalonego budynku. Gdy tylko przekroczył próg, usunął się w bok. Sięgnąwszy oburącz w górę, chwycił wysuniętą belkę stropową i płynnie podciągnął się na dach. Potem gładko wyjął sztylet i przypadł do krokwi. Chwilę później z drzwi wysunęła się jakaś smukła sylwetka. Tajemniczy osobnik rozejrzał się dookoła. Dash nie poruszył się i nadal czekał z kocią cierpliwością. Kiedy owinięty w opończę osobnik zrobił krok do przodu, młodzieniec bezszelestnie opuścił się na dół i przystawił sztylet do gardła tropiącego go człeka. - Chcesz mnie ugryźć, Szczeniaku? - rozległ się głos spod kaptura opończy. - Trina! - żachnął się Dash, obracając dziewczynę ku sobie. - Jak to miło, kiedy znajomi o nas pamiętają - uśmiechnęła się młoda kobieta. - Co ty tu robisz? - Odłóż tę wykałaczkę, to ci powiem. - Wybacz mi - uśmiechnął się Dash - ale idę o zakład, że jesteś równie niebezpieczna jak piękna. Trina wydęła usteczka. - Pochlebca. I nagle uśmiech znikł z twarzy Dasha. - Mam dwu zabitych... i muszę znaleźć odpowiedzi na kilka pytań. Gdzie jest Kirby Dokins? - Nie żyje - odparła Trina. Dash odjął sztylet od jej krtani. - Co to... już nie jestem niebezpieczna? - Nie o to chodzi - odpowiedział Dash, wciągając ją do wnętrza budynku. - Ale na pewno nie wysłano by cię do mnie, by mnie poinformować, że mojego informatora zabili Szydercy. - I co z tego wynika? - Nie wyście zabili moich ludzi. - Bardzo dobrze, Szczeniaku. - Ale kto to uczynił? - Twój stary znajomy uważa, że w mieście pojawiła się nowa banda. Być może to jacyś przemytnicy, choć na targach nie pokazało się za wiele nowych towarów... jeśli wiesz, co mam na myśli. - Owszem, wiem - odpowiedział Dash. Trina chciała powiedzieć, że nie zauważono wzmożonego napływu narkotyków, skradzionych dóbr lub innych chętnie przemycanych towarów. - Kolejny Pełzacz? - Znasz naszą historię, Szczeniaku. - Masz mi mówić... Szeryfie Szczeniaku! - syknął Dash. Trina parsknęła śmiechem. Po raz pierwszy w jej śmiechu nie było drwiny czy szyderstwa. Brzmiał słodko i miło. - Na razie zostawiono nas w spokoju... więc jeśli ktoś próbuje przejąć nasze interesy, znaczy to, że nie jest jeszcze gotowy. Nasz stary przyjaciel polecił ci rzec, że nie wiemy, kto zabił twoich dwu zuchów, ale ty powinieneś wiedzieć, że nie byli oni niewinnymi świątobliwymi owieczkami z Kościoła Sung. Dowiedz się, dla kogo Nolan i Riggs pracowali, zanim przeszli pod twoje rozkazy, a może znajdziesz jakiś ślad. Dash milczał przez chwilę, a potem rzekł: - A więc Sprawiedliwy uważa, że ci dwaj znali swoich zabójców? - Możliwe. Mogło też być i tak, że po prostu znaleźli się przypadkiem w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Tak czy owak, kiedy już ich zabito, ktoś zechciał, żebyś pomyślał, iż rzucono wyzwanie twojej władzy. Dlatego właśnie ciśnięto ich na wasze progi. Gdyby ich zabili Szydercy, zwłoki zostawiono by w porcie. - Kto zabił Kirby'ego? - Tego też nie wiemy - odparła Trina. - Węszył dookoła, natrętnie jak to on... i zupełnie niespodziewanie, przed dwoma godzinami, znaleziono go pływającego brzuchem do góry w rynsztoku. - Gdzie dokładnie? - Przy Pięciu Oczkach, nieopodal wielkiego wylotu poniżej Zaułka Smrodów. - Zaułkiem Smrodów nazywali Szydercy ulicę Garbarzy, gdzie przed wojną rozkwitały liczne warsztaty o silnej woni. Miano Pięciu Oczek nadano węzłowi kanałów, w którym zbiegały się wyloty trzech dużych i dwu pomniejszych tuneli. Dash nigdy tam nie był, ale wiedział, gdzie to jest. - Pracujecie przy Pięciu Oczkach? - Nie... ale nie wypytuj mnie, gdzie nas można znaleźć. - Na razie was nie szukam - uśmiechnął się Dash. - I nie próbuj, Szeryfie Szczeniaku. Nigdy nas nie znajdziesz. - Coś jeszcze? - spytał młodzieniec. - Nie, to już wszystko. - Podziękuj ode mnie staremu. - Nie zrobił tego z miłości do ciebie, Szeryfie Szczeniaku - żachnęła się Trina. - Po prostu jeszcze nie jesteśmy gotowi, by sięgnąć po koronę. Ale polecił mi też powiedzieć ci jeszcze jedno. - Co takiego? - Nie próbuj nam grozić. W dniu, w którym wypowiesz wojnę Szydercom, zacznij brać sztylet nawet do łóżka. - To powiedz mojemu wujaszkowi, że umowa jest obustronna. - A zatem dobrej nocy. - Miło było cię znów zobaczyć. - Zawsze rycerski... Szeryf Szczeniak - odcięła się złodziejka. A potem umknęła przez drzwi i przepadła w mroku. Dash postanowił uprzejmie, że przez pięć minut nie ruszy się z miejsca, dając Trinie pewność, że nikt jej nie śledzi. Mógł ją zresztą znaleźć, kiedy tylko zechciał. Poza tym miał teraz w głowie inny problem: kto, u licha, pomordował jego ludzi. W końcu, po pięciu minutach bezowocnych rozmyślań, ruszył ku siedzibie Straży Miejskiej. Patrząc na rozgrywającą się przed nim scenę, Roo nie mógł powstrzymać chichotu. Nakor skakał po placu jak polny konik i nieustannie pokrzykiwał na robotników, którzy usiłowali postawić posąg pionowo. Zjechawszy swoim wozem na pobocze, Ravensburczyk ustawił go tak, by ciągnące za nim pojazdy mogły przejechać obok. Zeskoczył z wozu i podszedł do miejsca, gdzie pieklił się Nakor. - Co ty wyrabiasz? - spytał, śmiejąc się w kułak. - Ci durnie uparli się, by zniszczyć dzieło sztuki! - wrzał gniewem nieposkromiony Isalańczyk. - Dostarczyli ci go tu, gdzie chciałeś - odparł Roo - ale czemu nalegałeś, by go ustawić akurat tutaj? - Szerokim gestem wskazał rozległe pole rozciągające się przed krondorskimi bramami. Niegdyś znajdowała się tu farma, ale teraz położenie zabudowań można było poznać tylko po wypalonym prostokącie kamiennych fundamentów. - Chcę, żeby zobaczył go każdy wkraczający do miasta - nadął się Nakor, wskazując ustawiony wreszcie pionowo posag. Roo spojrzał, umilkł i przez dłuższą chwilę stał bez słowa. W wyrazie twarzy bogini było coś, co przyciągało wzrok. Ravensburczyk przyglądał się posągowi przez chwilę, aż wreszcie stwierdził: - Jest bardzo piękny. Nakor... czy to jest wasza bogini? - Owszem, tak, to nasza Pani - odparł Isalańczyk, kiwając głową. - Ale dlaczego nie ustawiliście jej pośrodku waszej świątyni? - Bo jeszcze nie mamy świątyni - odpowiedział Nakor, skinieniem dłoni nakazując robotnikom powrót na wóz. - Trzeba mi znaleźć odpowiednie miejsce, by wreszcie ją zbudować. Roo parsknął śmiechem. - Nie patrz tak na mnie! Dałem ci już jeden magazyn w Darkmoor. A zresztą, nie mam żadnych posiadłości przy Placu Świątynnym. W oczach Nakora pojawił się niebezpieczny błysk. - Tak właśnie! Plac Świątynny! Oto gdzie trzeba nam zacząć budowę! - Na robotnikach budowlanych mi nie zbywa - stwierdził Roo. Potem, zmrużywszy oczy, spojrzał bacznie na samozwańczego kapłana. - Ale w dzisiejszych czasach skończyły mi się zapasy miłosierdzia... - Aaa! - roześmiał się Nakor. - A zatem masz złoto! Wylazł z ciebie kutwa! Kiedy jesteś w biedzie, stajesz się bardzo uprzejmy i łaskawy! Roo parsknął śmiechem. - Czy ci już ktoś powiedział, mości Nakorze, że jesteś zdumiewający? - Owszem, jestem - zgodził się Nakor. - Mam trochę złota, tak że nie będziesz mi musiał fundować świątyni, ale chciałbym, żebyś dokonał pewnych... eee... nazwijmy to... dotacji na poczet przyszłych usług. - Zobaczę, co będę mógł dla was uczynić. - Roo rozejrzał się dookoła, jakby się obawiał, że zostaną podsłuchani. - W mieście wciąż jest sporo zamętu. Wielu właścicieli posiadłości nie żyje, a Korona nie ustaliła jeszcze, kto właściwie co posiadał i posiada. - Chcesz powiedzieć, że Patrick w imieniu Korony jeszcze nie zajął posiadłości, do których nikt nie rości sobie praw? - Trafiłeś w sedno - przyznał Roo. - Tymczasem w takich warunkach osadnicy mają pewną przewagę i pewne prawa... oczywiście tylko wtedy, gdy poprzedni właściciel nie zgłasza roszczeń. Przypomniałem sobie właśnie, że na północno-wschodnim krańcu Placu Świątynnego, przy chramie Lims-Kragmy, jest działka, której poprzedni właściciel był moim wspólnikiem. Ten kawałek ziemi sprawiał mu kłopoty - niełatwo było zbudować cokolwiek pomiędzy chramem Bogini Śmierci i świątynią Guis-wa. Stary Crowley próbował mi nawet kiedyś sprzedać tę działkę, ale odmówiłem. - Roo zniżył głos do szeptu. - Z jego rodziny nie przeżył nikt... i stary nie zostawił spadkobierców. Sprawa więc wygląda tak... albo przejmiecie ją wy, albo jakiś inny osadnik... albo Korona. Nakor uśmiechnął się szeroko. - Wcale mnie nie przeraża sąsiedztwo Bogini Śmierci i Łowcy o Czerwonej Paszczy. Jestem pewien, że i Pani nie będzie się nimi przejmowała. Sprawdzę tylko wszystko... i zabieramy się do roboty. Roo raz jeszcze spojrzał na posąg. - Jest naprawdę bardzo piękny. - Rzeźbiarz pracował w natchnieniu. - Roześmiał się Nakor. - Wierzę w to. Kto był modelem? - Jedna z moich uczennic. Wyjątkowa dziewczyna... - Mogę to sobie wyobrazić - mruknął Roo. Nakor wspiął się na swój wóz, skinieniem dłoni ponaglając robotników, by usadowili się z tyłu. - Dokąd się udajesz? - spytał młodego kupca. - Wracam do Ravensburga. Mam zamiar odbudować dla Mila jego Oberżę Pod Szpuntem. Teraz, gdy jego córka zamieszkała w Darkmoor, chce mi odsprzedać połowę udziału w interesie. - Ty oberżystą? - spytał Nakor, wybuchając pełnym niedowierzania śmieszkiem. - Och, Nakor... na wszystkim można zarobić. Isalańczyk raz jeszcze roześmiał się i skierował wóz w sam środek gęstwiny pojazdów zmierzających do miasta. Roo tymczasem wspiął się na kozioł własnego powozu i spojrzał na posąg. Spostrzegł też, że to samo czyni wielu ludzi, którzy zatrzymywali się, by podziwiać robotę rzeźbiarza. Jedna z kobiet wyciągnęła dłoń i musnęła nią rzeźbę z twarzą pełną uwielbienia. Roo musiał przyznać, iż rzeźbiarz w istocie musiał pracować w natchnieniu. Szarpnąwszy lekko lejce, ponaglił konie i skierował wóz ku wschodowi. Nadal miał na głowie wiele spraw, ale od pojmania Vasariusa wszystko układało się lepiej. Odkrył na przykład, że w istocie bardzo lubi swoje dzieci, Karli zaś okazała się o wiele lepszą towarzyszką, niż się spodziewał w dniu ślubu. Choć od ostatniej zimy nie dostawał od Korony żadnych dochodów, wiedział, że w końcu jakoś potrafi spożytkować te należności. Potrzebował tylko solidnego zapasu płynnej gotówki. Wtedy będzie mógł przekształcić dług w licencje i koronne koncesje. W końcu zapanuje pokój pomiędzy Królestwem a Imperium Kesh, a kiedy to się stanie, otworzą się nowe pola dochodów dla rzutkiego kupca. Niesławnej pamięci Jacob Esterbrook już nie żył i nic nie powstrzyma rozrostu wpływów Roo na południe. - Nie inaczej - szepnął sam do siebie, zawracając wóz ku domowi swego dzieciństwa. Jego sprawy w istocie wyglądały coraz lepiej. - Jeśli pójdzie tak dalej - stwierdził Jimmy - to wszystko przepadnie. Diuk Duko kiwnął głową. - Oto gdzie nas zablokowali - rzekł, wskazując palcem Kraniec Ziemi na mapie. - Wygląda to tak, jakby nie zamierzali zająć tego miejsca, ale nie mają też ochoty stamtąd odejść. Zajęli największą izbę w największej oberży w Port Vykor, mieście, którego przed pięciu laty jeszcze tu nie było. Przespacerowawszy się onegdaj po okolicy, Jimmy osądził, że gdyby pierwszy z Książąt Krondoru wiele lat temu zabłąkał się nieco dalej na południe, tutaj właśnie, a nie w Krondorze, pobudowano by stolicę Dziedzin Zachodu. Obszerny port tworzyła zatoka, w której mogły się schronić okręty nawet podczas najgorszych sztormów szalejących na Morzu Goryczy. W razie potrzeby można tu było rozbudować nabrzeża i pomosty na przestrzeni przynajmniej mili, a szeroki, wygodny trakt od północnego wschodu zapewniał dobre warunki transportu. Już teraz zewsząd ciągnęli tu kupcy, którzy osiedlali się wokół obozu i w cieniu palisady zaczynały rozkwitać rozmaite przedsiębiorstwa i interesy. „Za kilkanaście lat - pomyślał Jimmy - będzie tu spore miasto”. Gnając co koń wyskoczy, dotarł tu przed dwoma dniami i przekazał Duko rozkazy Księcia. Potem pozwolił sobie na jeden dzień odpoczynku - niemal całkowicie poświęcając go na sen. Duko tymczasem porozsyłał patrole, które niedawno zaczęły wracać, przywożąc coraz ciekawsze informacje. Jimmy tymczasem kurował lewy bark - ozdobiony potężnym, czerwono-niebieskim siniakiem, powoli znikającym, zmieniającym barwę na zielonkawo-żółtawą. Młodzieńcowi opatrzono też kilka pomniejszych ran - i choć mocno znużony i wyczerpany, wiedział, że za parę dni będzie gotów do wykonania kolejnych zadań. Niedawny generał, a obecny arystokrata poczynał sobie tak, że Jimmy mimo woli zaczynał czuć doń szacunek i podziw. Lord Duko okazał się rozumnym człowiekiem, który - gdyby urodził się w Królestwie i w jakiejś rodzinie szlacheckiej - mógłby zajść bardzo wysoko. Być może skończyłby na tym samym stanowisku, na jakie obecnie wyniósł go kaprys losu. Jimmy czuł się o wiele pewniej i spokojniej, wiedząc, że tę bardzo ważną pozycję w hierarchii Królestwa zajmuje człowiek utalentowany i inteligentny. Nie pytał Duko, jaka była treść Książęcych rozkazów - wiedział, że dowie się od Lorda tyle, ile powinien wiedzieć... i nie usłyszy niczego ponad to. Duko skinieniem dłoni wskazał Jimmy'emu sąsiedni stół, na którym wyłożono misy z jedzeniem i dzban wina. - Jesteście głodni? - Owszem - uśmiechnął się Jimmy. Podniósłszy się od stołu sztabowego, przeszedł do miejsca, gdzie był poczęstunek. - Nie mam służby - stwierdził Duko. - Wiecie... niepokojem napawa mnie myśl o łatwości, z jaką ten twój Keshanin urządził się w krondorskim pałacu. Wszystko to każe mi nie ufać tutejszym. Obawiam się, że ciężko mi przyjdzie polubić tych oficerów, będących tu poprzednio. Tych, których nie odwołano na północ, wysłałem na posterunki w porcie albo wyprawiłem na Kraniec Ziemi. Jimmy kiwnął głową. - Może to i nieuprzejme, ale bardzo rozsądne. - Dziękuję waści... - uśmiechnął się stary generał. - Milordzie - rzekł po prostu Jimmy - jestem do pańskiej dyspozycji. Książę Patrick życzy sobie, bym objął stanowisko, jakie zechcecie mi wyznaczyć... i jednocześnie mam być łącznikiem pomiędzy Waszą Lordowską Mością i Koroną. - Masz waść zatem być szpiegiem Patricka na moim dworze. .. Jimmy parsknął śmiechem. - Wasza Lordowska Mość z pewnością zrozumie pewną... rezerwę i ostrożność, jakie Korona musi zachować w stosunku do tego, kto jeszcze niedawno był wrogiem... i to tak przebiegłym i zręcznym jak wy, milordzie... - Owszem... rozumiem, ale darujesz waść, że nie okazuję przesadnej radości... - Sir, sądzę, że będę wam użyteczny. Niebawem odkryjecie, że jesteście bacznie obserwowani... i nie tylko Korona będzie się wam przyglądać... wielu ze szlachty i możnych panów ma synów i krewnych, których chętnie osadziliby na... zwolnionych ostatnio stanowiskach w Zachodnich Dziedzinach. Niektórzy niechybnie zjawią się tu z własnej inicjatywy. Jedni przyjadą z uczciwymi zamiarami... młodsi bracia lub synowie szlachty, którzy dostrzegą możliwości zdobycia chwały i bogactwa w walce z Kesh... jak to czynili ich przodkowie. Inni jednak będą wypatrywali każdej okazji, by podkopać pozycję waszej Lordowskiej Mości, wesprzeć rywali... albo po prostu w odpowiedniej chwili przejdą na stronę tego, kto więcej zapłaci. Polityka wschodnich dworów jest sztuką zawiłą, skomplikowaną... i śmiertelnie niebezpieczną. Mogę się ogromnie przydać w... oczyszczaniu atmosfery. - Wierzę waści - odparł Duko. - Jestem przede wszystkim żołnierzem... ale nie zostałbym jednym z pierwszych generałów mojej dawnej ojczyzny, gdybym nie umiał sobie radzić z władcami i książętami. W większości wypadków to osobnicy, którzy zamiast rządzić i rozwiązywać problemy, zainteresowani są głównie powiększaniem własnej chwały... i wiele razy musiałem odpierać podstępne ataki tych, co na dworze mojego pracodawcy działali wbrew moim interesom. Nasze kraje nie różniły się między sobą aż tak, jak waść sądziłeś... - Cóż... Wasza Lordowska Mość się pewnie domyśla, iż głupcem byłby ktoś, kto patrząc w historię Królestwa, nie spostrzegłby, że nie wszędzie na Zachodzie witano królewskie armie z otwartymi ramionami... i bywały zwycięstwa, po których łamano traktaty. Historię pisali skrybowie Królestwa... i gdybyście, sir, zechcieli przyjrzeć się naszemu „przyłączeniu” Zachodnich Dziedzin z innej nieco perspektywy, mógłbym polecić jeden albo dwa traktaty historyczne opublikowane w Wolnych Miastach... w których nasi władcy ukazani się w niezbyt pochlebny m świetle. - Historię piszą zwycięzcy - odparł Duko. - Ale nie bardzo mnie ona interesuje. Przyszłość... ot, co mnie martwi. - W obecnych okolicznościach nastawienie w pełni zrozumiałe. - Teraz trapi mnie myśl o tym keshańskim oficerze, który zbiegł... i o tym, co może wyniknąć z jego ucieczki. Jimmy kiwnął głową. - Kiedyśmy ich odnaleźli, Malar pokazywał mu dokumenty. Może dopiero zaczął... i nie zdążył wyjaśnić tamtemu ich znaczenia. Jeśli nie było tam niczego ponad stwierdzenie, że „Krondor jest znacznie osłabiony”, i jeżeli Keshanie dojdą do wniosku, że po odkryciu szpiega wzmocnimy obronę twierdzy, może uda nam się uniknąć kłopotów. Ale jeżeli tamten zdołał sobie zapamiętać choćby niektóre szczegóły, może przekonać przełożonych, że nie zdołamy wzmocnić obrony Krondoru. - Byłoby bardzo dobrze - stwierdził Duko z namysłem - gdybym zdołał jakoś wyprzeć Keshan z Krańca Ziemi. - Owszem - odpowiedział Jimmy - ale nie ma co o tym myśleć, dopóki nie dostaniemy posiłków. Wytrzymać oblężenie to jedno, ale zorganizować uderzenie... to rzecz całkiem inna. - Nie umiem jednak powstrzymać podziwu, kiedy myślę o tym, jak Keshanie poradzili sobie z zaopatrzeniem armii trzymającej się na Krańcu Ziemi, z tą pustynią za plecami... - stwierdził Duko. - Gdybyśmy zdołali wysłać część naszej floty, by przechwytywała ich transporty z Durbinu, moglibyśmy ich jakoś stamtąd przepędzić... ale poza tym jednym pomysłem nie mam pojęcia, jak ich ugryźć. Prosiłem Księcia o pozwolenie wysłania jednej eskadry pod dowództwem Reevesa na Durbin, ale... - Duko wzruszył ramionami. - Książę się jakoś nie zapalił do tej myśli... - No, w porównaniu z poprzednimi wojnami, jakie toczyliśmy z Kesh, ta nie wyszła poza etap „nieporozumień i zatargów granicznych”. Patrickowi po prostu nie podoba się pomysł o „rozprzestrzenieniu obszaru sporów” - stwierdził Jimmy. - Milordzie, zabrakło mi już pomysłów - dodał, wstając. - Jeśli Wasza Lordowska Mość zechce mi wybaczyć, to się teraz trochę przejdę, odetchnę świeżym powietrzem... i odpocznę. W przeciwnym razie zasnę wam przy stole, sir. - Sen uzdrawia - stwierdził Duko filozoficznie. - Jeśli trzeba waści snu, nie będę się sprzeciwiał. Widziałem ślady, jakie zostawił na waści ten Keshanin. - Milordzie, jeżeli po spacerze będę odczuwał potrzebę snu, to się jeszcze zdrzemnę do kolacji. Duko wyraził zgodę skinieniem dłoni i Jimmy wyszedł na zewnątrz. Przekształcona w siedzibę sztabu oberża była mocno zatłoczona. Usadowiło się tu wielu urzędników usiłujących sprostać wymaganiom dowództwa. Młodzieniec z niemałym rozbawieniem obserwował, jak sztywni służbiści i urzędnicy ulegali beztroskim, nieformalnym manierom najemników zza morza. Każdy kapitan z Novindusa miał pod swoimi rozkazami przynajmniej setkę ludzi. Musiał też zadbać dla nich o spyżę i zaopatrzenie - co stawiało ich żądania na równi z żądaniami Baronów Królestwa. Generał taki jak Duko rzadko miewał pod swoją komendą więcej niż kilka tysięcy ludzi. I oto teraz ci niesforni najemnicy zmuszeni byli poddać się ryzom tradycyjnej, zdyscyplinowanej armii. Jimmy podejrzewał, że do końca kampanii przynajmniej kilkunastu urzędników dorobi się siniaków pod oczami lub kilku wybitych zębów. Wśród Novindyjczyków nie brakowało krewkich ludzi o silnej ręce. „Ale przedtem - pomyślał Jimmy, wychodząc, by przyjrzeć się miasteczku i portowi - trzeba nam zakończyć tę kampanię...” W chłodnym powietrzu wieczoru trzask batów niósł się szeroko. Subai poznał ten dźwięk i natychmiast zmrużył oczy. Słyszał go często w dzieciństwie, kiedy jako dziecko żył wśród wzgórz otaczających Durbin. Jego dziadek był członkiem formacji, która przeszła niemal do legendy: Imperialnych Przewodników Keshańskich - najlepszych tropicieli i zwiadowców w historii Imperium. Nauczył wnuka wszystkiego, co umiał... i co się bardzo przydało Subai, gdy łapacze niewolników napadli na wioskę w poszukiwaniu zdatnych do sprzedaży na durbińskich targach dziewcząt i chłopców, a przyszły Tropiciel musiał użyć tych umiejętności, by zachować życie i wolność. Kilka dni po napaści wrócił do wioski tylko po to, by odkryć, że nie ma już rodziny - znalazł porąbane ciała ojca i dziadka, a matka i siostra gdzieś przepadły. Jedenastoletni chłopak zabrał z domu kilka przedmiotów, o jakich wiedział, że mu się przydadzą - i ruszył w pościg za ludźmi, którzy uczynili go sierotą. Zanim dotarł do portu w Durbinie, zabił już trzech ludzi. Nigdy jednak nie odnalazł matki i siostry, wkrótce też odkrył, że życie w Durbinie obfitowało w niebezpieczeństwa, o jakich nie śniło się najbystrzejszym Tropicielom ze wzgórz. Przekradłszy się jakoś na statek zmierzający do Krondoru, podczas całego rejsu krył się pod jego pokładem. Nie wiedząc, co z sobą począć, zdołał jakoś dotrzeć do wioski za miastem, gdzie najął się do służby przy rodzinie, u której miał jadło i przyodziewek w zamian za pracę. W wieku szesnastu lat wrócił do Krondoru i zaciągnął się do królewskiej armii. Mając dwadzieścia pięć lat, dosłużył się stanowiska dowódcy oddziału Tropicieli. A teraz, dziesięć lat później, stwierdził, że nadal pamięta dźwięk trzasku bata w chłodnym powietrzu. Kiedy dotarli do wschodnich rubieży Turni Kwestarza, było przy nim jeszcze pięciu jego ludzi. Dwu odesłał wcześniej na południe z wiadomościami dla Konetabla Greylocka. Jak do tej pory, nie natknęli się na umocnienia podobne do tych, z jakimi przyszło im się mierzyć w połowie drogi pomiędzy Sarth i Quester's View. Po drodze minęli dwie wieże obserwacyjne, przy których czuwali konni, gotowi zawieźć wiadomości, gdyby wojska królewskie w marszu na północ dotarły do umówionych miejsc. Subai nakreślił szkice obrazujące położenie tych wież i sposób podejścia, który gwarantował niemal Erikowi wzięcie tych posterunków przez zaskoczenie. Dowódca Tropicieli pokładał zaufanie w Krondorczyku i wiedział, że Szkarłatne Orły szybko zdobędą dość słabe fortyfikacje najeźdźców zza morza. Teraz zostawił czterech Tropicieli wśród wzgórz, a sam z jednym towarzyszem zeszli niżej, by przyjrzeć się źródłu dźwięków ze szlaku. Konie ukryli tak, że nie musieli się martwić o to, że zostaną odkryte - chyba iż przypadkiem wleźliby wprost na wartownika. Subai zresztą wątpił, by ktoś tam niżej zadał sobie trud wystawienia wart od strony wzgórz, gdzie grunt był stromy i zdradliwy. Obaj zwiadowcy musieli pilnie baczyć, gdzie stawiają stopy - nieostrożny krok mógł obruszyć lawinę kamieni, która porwałaby sprawcę w objęcia śmierci. Co prawda mogli się przytrzymać dość grubych pni drzew, ale zejście okazało się trudne i uciążliwe. Kiedy dotarli do krawędzi stromizny, opadającej w dół niemal pionowo, by po pięćdziesięciu stopach przejść w kolejny kamienisty stok, Subai zrozumiał, iż wysiłek się opłacił. Bez słowa wyjął zza pazuchy zwój pięknie wyprawionego pergaminu i otworzył małą szkatułkę z kilkoma pałeczkami węgla. Szybkimi, oszczędnymi ruchami nakreślił widoczne w dole umocnienia, dodając kilka słów wyjaśnień. U dołu karty wypisał krótki komentarz, a potem odłożył przyrządy. - Przyjrzyj się dokładnie temu, co widzisz na dole - polecił swemu towarzyszowi. Pozostali na miejscu przez godzinę, przyglądając się, jak grupy niewolników, byłych obywateli Królestwa, wykopują głębokie rowy w poprzek szlaku, którym miała nadciągnąć armia Greylocka. Wznoszono też wały, ale w przeciwieństwie do nędznych nasypów ziemnych na południu, na te składały się potężne głazy i kamienie wzmocnione żelazem. Nieopodal ustawiono kuźnię. Bił z niej czerwonawy blask płomieni, nadający całej scenerii iście piekielną oprawę. Najeźdźcy spędzili tu setki nieszczęśników, trudzących się dla nich pod batem nadzorców. Wzdłuż szeregów przechadzali się strażnicy z długimi biczami. Ich świst już wcześniej zaalarmował czujnego kapitana. Obaj zwiadowcy usłyszeli też jęki pił i zobaczyli wzniesiony nad brzegiem tartak. Wzdłuż drogi kursowali jeźdźcy, a liczne, ciągnięte przez woły wozy przewoziły ku fortyfikacjom rozmaite elementy umocnień. Kiedy zaczęło zmierzchać, Subai postanowił wracać na górę, obawiając się, że w mroku ugrzęzną na niebezpiecznej stromiźnie. Kiedy wstał, by się odwrócić i ruszyć pod górę, jego towarzysz chwycił go za ramię: - Zechciej tylko tam spojrzeć, kapitanie! Subai spojrzał we wskazaną mu stronę i zaklął pod nosem. Wzdłuż szlaku, jak daleko mógł sięgnąć okiem, widział jasne plamki ognisk. Czerwonawa poświata bijąca od innych kuźni i poruszające się iskierki pochodni nasunęły mu tylko jeden wniosek: Królestwo nie może wygrać tej wojny, tocząc ją tak, jak do tej pory. Ruszył pod górę, wiedząc, że z wysłaniem meldunku do Greylocka będzie musiał poczekać do świtu. Potem nastąpi długi wyścig na północ do Yabonu, by dotrzeć do miasta przed jego upadkiem. Zrozumiał, że - podczas gdy La Mut, Zun i Ylith pozostają w ręku nieprzyjaciela - Król i Książę Krondoru nie mają pojęcia, jak niewiele brakuje, by na zawsze utracili prowincję Yabon. A gdy to się stanie, nie trzeba będzie długo czekać, aż najeźdźcy ponownie ruszą na południe, by odbić Krondor i zająć Dziedziny Zachodu. Rozdział 19 DECYZJE Nad plażą hulał wiatr. Pug i Miranda szli po piasku, trzymając się za ręce. Patrzyli na wschód słońca. Przez całą noc spacerowali tam i z powrotem i w wielu sprawach doszli już do pewnych wspólnych wniosków. - Nie pojmuję jednak, dlaczego musisz robić cokolwiek właśnie teraz - upierała się Miranda. - Myślałam, że po tym kilkutygodniowym odpoczynku w Elvandarze i ochłonięciu z gniewu na Księcia... możesz po prostu zignorować głupotę Patricka. - Ignorowanie głupoty kupca lub sługi to jedno - uśmiechnął się Pug - a ustępowanie głupocie Księcia to co innego. Nie chodzi tu bynajmniej o Saaurów. To tylko szczegół. Ostatecznie chodzi o fundamentalne pytanie: kto w końcu ponosi odpowiedzialność za moje czyny, ja czy Korona? - Rozumiem... - odpowiedziała Czarodziejka. - Ale czemu tak się spieszysz z podjęciem decyzji? Dlaczego nie poczekać, aż dla wszystkich stanie się zupełnie jasne, że to, czego się od ciebie żąda, sprzeciwia się twojemu sumieniu? - Ponieważ chcę uniknąć sytuacji, w której będę musiał się pogodzić z mniejszym złem, by uniknąć większego. - Wciąż jednak wydaje mi się, że działasz zbyt pochopnie i przyspieszasz bieg wydarzeń - upierała się Miranda. - Nie zamierzam lecieć do Krondoru i wyjaśniać swego stanowiska Patrickowi, zanim nie zatroszczę się o kilka innych spraw - stwierdził Pug. Przelazłszy przez kilka większych głazów, zaczęli wybierać drogę wśród płycizn i stawów pozostałych po odpływie. - Kiedy byłem dzieckiem w Crydee, prosiłem ojca Tomasa, by pozwolił mi brodzić w kałużach na południe od miasta... znajdowałem tam ostrygi i kraby, z których można było przyrządzić doskonałą rybną zupę. - Czasami się wydaje, że działo się to całe wieki temu - rzekła Miranda. Pug odwrócił się do Czarodziejki, a na jego twarzy pojawił się przekorny, chłopięcy uśmieszek: - Owszem... ale czasami, że zaledwie wczoraj. - A co poczniemy z Saaurami? - spytała Miranda. - Tego problemu nie rozwiążesz, rozmyślając o przeszłości... - Najmilsza, podczas kilku ostatnich nocy badałem jedną z moich najdawniejszych dziecięcych zabawek... - Kryształ odziedziczony po Kulganie? - Ten sam. Dzieło Athalfaina z Carse. Badałem naszą planetę... i być może udało mi się znaleźć miejsce, do którego możemy przenieść Saaurów. - Zechcesz mi je pokazać? Pug wyciągnął dłoń. - I tak muszę poćwiczyć ten czar przenosin. Proszę, wznieś wokół nas osłonę... Miranda zrobiła to, o co ją poprosił, i nagle oboje zostali otoczeni błękitnawą sferą. - Postaraj się o to, byśmy się nie zmaterializowali wewnątrz jakiejś góry, a ta sfera nie będzie nam potrzebna. - Postaram się - odparł Pug. Objąwszy ramieniem kibić Czarodziejki, powiedział: - Do dzieła... Świat wokół nich zawirował nagle... i przeistoczył się w rozległą, trawiastą równinę. - Gdzie jesteśmy? - spytała Miranda. - Na Ethel-du-ath... jak mówią tutejsi - odpowiedział Arcymag. Błękitna sfera znikła i natychmiast poczuli powiew ciepłego, letniego wiatru. - To mi wygląda na Dolny Delkian - zauważyła Miranda. - Równiny Duathian - uściślił Pug. - Chodźmy... Po przejściu kilkuset kroków na południe stanęli nagle nad stromym, niemal pionowym urwiskiem. - Dość dawno temu - wyjaśnił Pug - ta część kontynentu uniosła się w górę, podczas gdy tamta opadła... To urwisko w żadnym miejscu nie ma mniej niż sześć setek stóp. Można się na nie wspiąć w dwu lub w trzech miejscach, ale nawet wrogowi bym tego nie radził. Miranda ruszyła przed siebie i po kilkunastu krokach w pustce spojrzała w dół. - No... niezłe urwisko. - Przestań się popisywać - mruknął Pug. - Niżej położoną część kontynentu zasiedlili uciekinierzy z Triasii, podczas czystki w Kościele Ishap, kiedy tępiono herezję Al-Marala. - Ich współwyznawcy dotarli na Novindus - stwierdziła Miranda, wracając na twardy grunt. - A tutaj nie ma żadnych mieszkańców? - Żadnych - stwierdził Pug. - Około miliona kwadratowych mil stepów, wzgórz, rzek i jezior... z górami na północy i zachodzie oraz stromymi urwiskami od południa i wschodu. - Chcesz tu osiedlić Saaurów? - Dopóki nie wymyślę czegoś lepszego - stwierdził Pug. - To miejsce jest dość rozległe, by przetrwali tu kilkaset lat. Jeśli będzie trzeba, wrócę na Shilę i wytępię pozostałe tam demony. Ale tak czy owak, przywrócenie życia na tamtej planecie do tego stopnia, by mogli tam wyżyć Saaurowie, potrwa kilka wieków... - A jeśli tu im się nie spodoba? - spytała Miranda. - Nie stać mnie na to, by im pozwolić na grymaszenie - stwierdził Pug. Miranda objęła ramionami Arcymaga i przytuliwszy się doń mocno, powiedziała: - Spodziewasz się, że podjęcie tych decyzji wiele cię będzie kosztować, prawda? - spytała. - Czy nigdy ci nie mówiłem o Imperialnych Igrzyskach? - zapytał jakby w odpowiedzi. - Nie. Pug przytulił Czarodziejkę i nagle oboje znaleźli się ponownie na plaży Wyspy Czarnoksiężnika. - I kto tu się popisuje? - spytała Miranda, na poły rozbawiona, na poły poirytowana. - Myślę, że już się połapałem, w czym rzecz - stwierdził Pug z kpiącym uśmieszkiem. Czarodziejka z udawanym gniewem pchnęła go w ramię. - Nie wolno ci myśleć, że , już się połapałeś”! Musisz być absolutnie pewien tego, co robisz, chyba że chcesz sprawdzić, jak szybko potrafisz utkać wokół siebie czar ochronny, gdy wrócisz do rzeczywistości wewnątrz skały! - Ogromnie mi przykro... - odpowiedział, podczas gdy z jego uśmiechu jasno wynikało, że wcale tak nie jest. - Wracajmy do domu. - Powinnam się wyspać - stwierdziła Czarodziejka. - Przegadaliśmy całą noc. - I tak zostało nam jeszcze sporo ważnych spraw do omówienia - rzekł Pug, obejmując ramieniem jej kibić. Przez chwilę szli w milczeniu, podążając ścieżką wiodącą z plaży do leżącego wyżej domku. - Niedługo po tym, jak zostałem jednym z Wielkich - zaczął Pug - Hochopepa, mój nauczyciel i mentor, namówił mnie, abym wziął udział w wielkich uroczystościach, jakimi Wojenny Wódz Tsuranni postanowił uczcić Imperatora. Oczywiście miał też ogłosić wielkie zwycięstwo nad Królestwem. - Arcymag umilkł na chwilę, pogrążając się we wspomnieniach. - Jeńców pochodzących z Królestwa zmuszono do wałki z wojownikami Thuril - podjął wątek - ludem, z którego pochodziła moja małżonka. Wpadłem wtedy we wściekłość... - Mogę to zrozumieć - przyznała Miranda. Oboje szli ścieżką pod górę. - Użyłem mojej mocy do wywrócenia do góry nogami całej areny. Wywołałem huragan, ognisty deszcz z nieba, spowodowałem trzęsienie ziemi... odwołałem się też do innych sztuczek. - To musiało zrobić wrażenie... - I zrobiło. Śmiertelnie przeraziłem tysiące ludzi, Mirando. - Ale uratowałeś tych, których zmuszono by do stoczenia walki na śmierć i życie? - Owszem - odpowiedział Pug. - Ale? - Ale po to, by uratować dwa tuziny niesprawiedliwie skazanych żołnierzy, sprowadziłem śmierć na kilka setek innych. .. a ich jedyną zbrodnią było to, że urodzili się na Kelewanie i postanowili skorzystać z propozycji rozrywki, jaką im przedstawił Wojenny Wódz. - Chyba rozumiem. - To był wybuch niepowstrzymanej furii - stwierdził Pug. - Nic więcej. Gdybym zachował spokój, mógłbym znaleźć lepsze wyjście z sytuacji, ale dałem się ponieść gniewowi. - To zrozumiałe... - stwierdziła Miranda. - Może i tak - odparł Pug - ale możliwość zrozumienia nie zmienia faktu, że nie umiem sobie tego wybaczyć. - Arcymag zatrzymał się na grzbiecie łańcucha wzgórz oddzielających plażę od wnętrza wyspy. - Spójrz na morze - powiedział. - Jest niewzruszone. Przetrwa. Świat nastawiony jest na przetrwanie. Shila też w końcu przetrwa. Kiedy ostatni demon zdechnie z głodu, coś tam się wydarzy. Iskra życia spadnie z nieba, zaniesie ją tam meteor albo wiatry magii... albo zrodzi się sama, sposobami, jakich jeszcze nie rozumiemy. Może będzie to pojedyncze źdźbło trawy, skryte za jakimś kamieniem, którego nie dostrzegły demony... może jakaś mizerna istotka wyłoni się z dna oceanu. .. ale tamtejszy świat w końcu zatętni życiem, nawet jeśli ja tam nigdy nie wrócę. - Najmilszy, dlaczego mi to wszystko mówisz? - Bo kusi nas myśl, by uważać się za potężne istoty, podczas gdy otaczający nas ludzie są znacznie słabsi, ale w porównaniu ze zwykłym faktem istnienia ...życia i mocy, z jaką ono trwa, jesteśmy niczym. - Arcymag spojrzał na żonę. - Nawet bogowie są niczym. - Popatrzył ku ich domowi. - Kiedy przychodzi do zrozumienia tych spraw, mimo minionych i przeżytych lat, czuję się dzieckiem... Wiem teraz, dlaczego twój ojciec tak zaciekle poszukiwał wciąż nowej wiedzy. Wiem, dlaczego Nakor upaja się tak każdym nowym zjawiskiem, z jakim się styka. Jesteśmy wszyscy jak dzieci, zachwycające się nowymi zabawkami... Umilkł, a po chwili Miranda zapytała: - Czy to rozmowa o dzieciach napawa cię smutkiem? Pokonawszy stromą ścieżkę, przeszli pod gałęziami drzew. Mijając gaj, zbliżyli się do otaczającego ich dom ogrodu. Z daleka zobaczyli uczniów stojących w koło i doskonalących się w ćwiczeniu, jakie Pug zadał im dzień wcześniej. - Kiedy poczułem, że moje dzieci umierają, tylko najwyższym wysiłkiem woli powstrzymałem się przed ostateczną próbą rozprawienia się z demonem - stwierdził Pug. - Najmilszy, cieszę się, że do tego nie doszło - rzekła Miranda, opuszczając wzrok. Czarodziejka wciąż jeszcze winiła siebie za to, że nakłoniła Puga do przedwczesnego ataku na demona... w wyniku czego Arcymag niemal stracił życie. - Cóż, może moje rany czegoś mnie nauczyły. Gdybym wyzwał Jąkana, kiedy jeszcze przebywał a Krondorze, może zginąłbym... i nie byłoby komu stawić się na ostateczną z nim rozprawę pod Sethanonem. - Czy dlatego właśnie nie chcesz pomóc w usuwaniu Fadawaha z Ylith? - Patrick byłby rad, gdybym po prostu wyruszył i spalił całą prowincję do nagiej skały. Potem osadziłby tam ludzi ze Wschodu, sprowadziłby nawet drzewa... i ogłosił wielkie zwycięstwo. Wątpię, czy na takie rozwiązanie przystaliby ludzie, co tam mieszkają. .. a już z pewnością nie przypadłoby to do gustu żyjącym nieopodal elfom i krasnoludom. Poza tym, większość z tamtych ludzi nie jest gorsza od tych, co służą Patrickowi. Stwierdzam, iż sprawy polityki z dnia na dzień coraz mniej mnie interesują. - To bardzo mądre - stwierdziła Miranda. - Jesteś siłą sam w sobie... podobnie jak ja. We dwójkę moglibyśmy prawdopodobnie podbić niewielki naród. - Owszem - odpowiedział Pug, a na jego twarzy pojawił się uśmiech, pierwszy od chwili, w której wspomniał o arenie. - I co z tym poczniemy? - Spytajmy Fadawaha - podsunęła Miranda. - Ma pewnie jakieś plany. - Mam na głowie ważniejsze sprawy - stwierdził Pug, wkraczając do głównego budynku. - Wiem - odpowiedziała Czarodziejka. - Wyczuwam tam coś - stwierdził Pug. - Coś, z czym nie zetknąłem się od lat... - Co takiego? - Nie jestem pewien - odparł. - Powiem ci, jak się dowiem. - Nie dodał więcej ani słowa. Oboje wiedzieli o istnieniu we wszechświecie wielce złej istoty, Nienazwanego, który był źródłem wszelkich problemów, z jakimi zetknęli się podczas ostatniego stulecia. Zło owo miało też swoich agentów, a z nimi Pug stykał się już i ścierał w przeszłości. Nie chciał o tym mówić, ale jeden z przedstawicieli Nalara, szalony mag zwany Sidi, stał się przed półwieczem przyczyną wielkiego zamętu. Do niedawna jeszcze Pug sądził, że tamten nie żyje... ale teraz nie był już tego pewny. Jeśli nie Sidi był tym, którego obecność wyczuwał gdzieś tam daleko, to musiało chodzić o kogoś podobnego... a obie możliwości napełniały Arcymaga zgrozą i przerażeniem. Uporanie się z takimi potęgami było zadaniem, z jakim nie sprawiłby się ani wtedy, gdy był członkiem Zgromadzenia Wielkich w Tsuranni, ani później, kiedy zakładał akademię w Stardock. Było to kolejne z zadań, które Pug uznał za niewykonalne, zanim jeszcze przystąpił do ich realizowania. Podziękował bogom za to, że dali mu Mirandę, bo bez niej usiadłby i poddał się rozpaczy. Dash podniósł wzrok i ujrzał znajomą twarz. - Talwin? Były więzień i towarzysz niedoli minął dwu konstabli, siedzących przy stole i przygotowujących się do wyjścia na obchód ulic. - Możemy porozmawiać na osobności? - spytał ten, który przepadł bez wieści, gdy tylko Dash uciekł z Krondoru. - Oczywiście - odpowiedział Dash i skinieniem dłoni skierował rozmówcę do odległego kąta oberży przekształconej w siedzibę straży. Kiedy oddalili się tak, że obaj konstable nie mogli usłyszeć, o czym mówią, młodzieniec stwierdził: - Zastanawiałem się, gdzie przepadłeś. Kiedy poszedłem złożyć raport, zostawiłem cię z Gustafem na zewnątrz namiotu, a jak wyszedłem, zastałem tylko Gustafa. Talwin sięgnął za pazuchę i wydobył kawał starego, wypłowiałego pergaminu. Wziąwszy go w dłoń, Dash przeczytał: Do wszystkich, którym wiedzieć należy Okaziciel niniejszego dokumentu ma myszkę, na szyi i bliznę na zewnętrznej stronie lewego ramienia. Pozostaje w służbie Korony i życzę, sobie, by udzielono mu wszelkiej pomocy, o jaką poprosi. Podpisano James, Diuk Krondoru. Dash uniósł brwi. Spojrzawszy na Talwina, zobaczył, że ten pokazuje znamię na swej szyi, a potem podwija lewy rękaw, by okazać bliznę na ramieniu. - Coś ty za ptaszek? - spytał spokojnie. - Byłem agentem waścinego dziadka, a potem służyłem jego synowi. - Agentem? - spytał młody szeryf. - Chciałeś... eee... chcieliście rzec, że byliście jednym z jego szpiegów? - Owszem... między innymi. - Podejrzewam też, że Talwin to nie jest... wasze... prawdziwe miano? - Na razie musi wystarczyć - odparł zagadnięty. I zniżając głos, dodał: - Jako szeryf Krondoru powinniście wiedzieć, że jestem teraz szefem wywiadu Królestwa w Zachodnich Dziedzinach. Dash kiwnął głową. - Znałem dziadka na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie wydał zbyt wielu takich dokumentów, co czyni z was osobę wyjątkową. Dlaczego nie pokazaliście mi tego wcześniej? - Nie nosiłem tego dokumentu przy sobie... musiałem go wydobyć z kryjówki. Gdyby go znaleziono przy mnie wtedy, kiedy byłem w rękach przeciwnika... - Talwin przeciągnął palcem po szyi. - To dlaczego pokazujecie mi go teraz? - Miasto zostało boleśnie ugodzone... i choć z trudem dźwiga się na nogi, jest podatne na ciosy. Wasze zadanie polega na zapewnieniu bezpieczeństwa jego mieszkańcom... ja zaś mam wykryć agentów wroga. Dash milczał przez chwilę, rozmyślając nad tym, co usłyszał. - Doskonale - rzekł wreszcie. - Czego potrzebujesz? - Musimy współpracować. Dopóki nie odtworzymy dawnej załogi pałacu i dopóki nie będę mógł znaleźć jakiejś funkcji zastępczej, trzeba mi stanowiska, na którym będę mógł myszkować po mieście tak, by ludzie nie zaczęli zadawać sobie zbyt wielu pytań na mój temat... - Znaczy, powinniście zostać konstablem - stwierdził Dash. - Nie inaczej. Kiedy minie obecne zagrożenie i miasto będzie bezpieczniejsze, przeniosę się do pałacu i zdejmę wam ten kłopot ze łba. Ale teraz muszę zostać konstablem. - Meldunki będziecie składać mnie? - spytał Dash. - Nie... - odparł Talwin. - Odpowiadam jedynie przed Diukiem Krondoru. - Ale teraz nie ma Diuka Krondoru! - Na razie... ale dopóki się tu nie zjawi, będę podlegał Diukowi Brianowi. Dash pochylił głowę na znak, że się zgadza. - Powiadomiliście go już o swoim przybyciu? - Na razie nie - odparł Talwin. - Im mniej ludzi mnie zna, tym lepiej dla naszej sprawy. Krążą plotki, że Król na ten urząd przysyła tu Rufia, Earla Delamo... z Rodez. Jeżeli to prawda, powiadomię go, jak tylko tu zjedzie. - Nie będę udawał, że nie posiadam się ze szczęścia, mając pod rozkazami fałszywego konstabla, ale wiem, jak stoją sprawy. Wyjaśnijmy coś sobie do końca... jeśli przy waszych dochodzeniach wyjdzie na jaw coś, o czym powinienem wiedzieć, to chcę, byście mi o tym powiedzieli... - Nie omieszkam - odparł Talwin. - No dobrze... a teraz do rzeczy. Czego jeszcze wam trzeba? - Muszę wiedzieć, kto zabił waszych dwu ludzi. I nagle Dasha olśniło. - Oni pracowali dla was, prawda? Talwin kiwnął głową: - Jak się domyśliliście? - Szydercy. Ktoś od nich mi poradził, bym spróbował się dowiedzieć, co robili Nolan i Riggs, zanim przyłączyli się do nas. - Od dawna pracowali w porcie dla waszego dziadka i ojca. Podczas obrony miasta zachowaliśmy dyskrecję i udało nam się przeżyć. W końcu jednak pojmane mnie i skazano na publiczne roboty... a wtedy pojawiliście się wy. Nie mogłem ryzykować i pokazać komukolwiek, że znam drogę na zewnątrz, i nie mogłem się pozbyć towarzystwa innych więźniów... więc kiedy wy zorganizowaliście tę ucieczkę, uznałem, że przysłali was bogowie. No, a wydostanie nas z łap Szyderców to już był uśmiech losu... - Miło mi, żem się na coś przydał - rzekł Dash nie bez przekąsu w głosie. - Nolan i Riggs też pracowali w tych oddziałach roboczych i zostali uwolnieni, kiedy Książę zawarł umowę z Duko. Skierowałem ich do pracy z wami, bo musiałem jakoś odtworzyć moją sieć. To byli moi dwaj ostatni agenci w tym mieście - stwierdził Talwin z prawdziwym żalem w głosie. - Musimy więc zaczynać od początku - rzekł Dash. - Owszem - przyznał Talwin. - Gdyby nie to, nigdy bym wam niczego nie powiedział. - Rozumiem. Posłuchaj waść. Okoliczności zmuszają nas do współpracy. Kiedy zacząłem węszyć, kto zabił dwu waszych ludzi, poderżnięto gardło mojemu najlepszemu donosicielowi. - Ktoś w Krondorze nie lubi, by mu deptano po piętach... - Tak czy owak, nie mamy dość ludzi, by zrobić to, co należy. Niuchajcie gdzie chcecie, a ja nie będę wam zawracał głowy, wymagając regularnej służby. Jeśli ktokolwiek was zapyta, powiedzcie mu, że jesteście na moim żołdzie i wykonujecie zadania zlecane wam osobiście przeze mnie. Myślę, że najlepiej będzie, jak szybko wciągniecie do roboty jeszcze jednego człeka. - Kogo? - Gustafa... można na nim polegać jak na opoce. - Nie wydaje mi się idealnym materiałem na agenta - rzekł Talwin z powątpiewaniem w głosie. - Mnie też - przyznał Dash. - Ale nie wszyscy możemy być podstępnymi draniami. Chcę, by jeszcze ktoś wiedział o wszystkim, żeby - jeżeli obu nas znajdą któregoś dnia pływających do góry brzuchami w kanałach - powiadomił Briana Sildena o tym, dlaczego nas zabito. Nie uważam, by musiał myszkować po ściekach. - Ja też... ale jacyś ludzie myszkujący po ściekach będą nam potrzebni. - Niekoniecznie. - Uśmiechnął się Dash. - Musimy tylko dogadać się z właściwymi ludźmi. - Masz waść na myśli Szyderców? - Na przykład. Oni sądzą, że w mieście pojawiła się nowa szajka... ale my dwaj wiemy, że jest inaczej. - Agenci Kesh albo Queg. - Talwin kiwnął głową. - Albo jedni i drudzy. - Kimkolwiek są, trzeba nam ich szybko wyłowić, bo jeśli się rozejdzie, że mamy tu wszystkiego pięć setek zbrojnych do obrony całego miasta, możemy obaj nie doczekać śniegów najbliższej zimy... - Szydercy to moja sprawa - stwierdził Dash. - Wy zaś sami znajdźcie sobie agentów. Nie chcę wiedzieć, kim będą... chyba, że postanowicie podetkać mi kilku nowych konstablów. - Zgoda. - Zakładam, że działacie poprzez pośredników. - Słusznie zakładacie. - Zróbcie listę i dajcie ją mnie. Ukryję ją w mojej komnacie w pałacu. - Dash uśmiechnął się niewesoło. - Ostatnio udaje mi się przebywać w niej mniej więcej raz w tygodniu... zmieniam wtedy bieliznę i biorę kąpiel. Zostawię Lordowi Brianowi zapieczętowaną wiadomość: „Otworzyć po mojej śmierci... i dokładne informacje, gdzie jest ta lista. - Kiedy odtworzę już swoją sieć - odezwał się Talwin - będę chciał, żeby ta lista została zniszczona. - Zarządzę to nie bez przyjemności... - odparł Dash. - Ale co Koronie przyjdzie z tego, że będzie miała sieć agentów, a nas zabiją... i nikt nie dostarczy Królowi wiadomości? - Rozumiem. - No to chodźcie ze mną - polecił Dash. Poprowadził Talwina ku środkowi izby. - To jest imć Talwin - zwrócił się do dwu odpoczywających konstablów. - Został mianowany moim zastępcą. Pod moją nieobecność będzie siedział za moim stołem. Wy dwaj, oprowadźcie go po okolicy i pokażcie mu wszystko, co zechce obejrzeć. Macie też wykonywać jego polecenia. Talwin kiwnął głową z widocznym zadowoleniem, a Dash podał mu czerwoną opaskę na ramię. Gdy agent opuścił biuro, młodzieniec usiadł za biurkiem i zajął się pracą, rozmyślając przy okazji, z iloma jeszcze niespodziankami przygotowanymi przez dziadka i ojca przyjdzie mu się zmierzyć. - Ten zabawny jegomość na bardzo ognistym rumaku - wyjaśnił Jimmy - to Marcel Duval, Giermek Królewskiego Dworu i bardzo bliski przyjaciel najstarszego syna Diuka Bas- Tyra. Określenie „ognisty” pasowało do wierzchowca jak ulał, ponieważ smoliście czarny ogier parskał, zadzierzyście uderzał przednimi kopytami o ziemię i wyglądało na to, że przy pierwszej lepszej okazji zrzuci jeźdźca na ziemię. Giermek nie próbował zsiąść, dopóki nie podbiegł do nich stajenny, który ujął konia za wędzidło. Dopiero wtedy szybko zeskoczył z siodła i zaraz odsunął się od swego niesfornego wierzchowca. Duko parsknął śmiechem. - Dlaczego wziął sobie tak buntownicze zwierzę? - Z próżności - odpowiedział Jimmy. - Na wschód od Krzyża Malaka zetkniecie się z tym zjawiskiem na każdym kroku. - A cóż to za orszak? - pytał dalej Duko. - Jego własna straż przyboczna. Wielu możnych panów na Wschodzie otacza się takimi drużynami. Bardzo ładnie wyglądają na paradach. I rzeczywiście, staremu najemnikowi z Novindusa wystarczyło jedno spojrzenie, by odgadnąć, że orszak Duvala przeznaczono do parad, a nie do walki. Czarne rumaki o sierści jak krucze skrzydło i niemal bez skazy starannie dobrano pod względem wzrostu. Żołnierze mieli skórzane, jasnożółte spodnie wetknięte w wysokie buty do konnej jazdy, których obszerne, otwarte od góry cholewy obrębiono czerwonym jedwabiem. Kolor ten dobrano doskonale pod barwę czerwonych kurtek, obszytych na ramionach, kołnierzach i mankietach czarnym, grubym, ozdobnym sznurem. Wypolerowane stalowe napierśniki tych zuchów ozdobiono spiżem. Każdy z członków orszaku nosił krótki, szafranowy płaszcz zwisający mu z lewego ramienia, a na głowie stalowy czepiec obszyty białym futrem i wykończony stalową misiurką osłaniającą karki. Każdy też dzierżył długą lancę z lakierowanego, czarnego drewna, zakończoną wypolerowanym do połysku stalowym grotem. Duko nie mógł powstrzymać śmiechu. - Muszą uważać, by się nie pobrudzić... Jimmy też nagle parsknął śmiechem, ale - choć z wielkim trudem - udało mu się zapanować nad wesołością, kiedy giermek wchodził po schodach. Gdy otworzono drzwi, jeden ze starych wojaków Duko zameldował: - Milordzie... jakiś... pan chce się z wami widzieć. Duko podszedł do Duvala i wyciągając doń rękę, powiedział: - Panie Marcelu... Wasza sława dotarła aż do nas. Zgodnie z protokołem to giermek powinien najpierw przedstawić się Diukowi, więc słowa Duko zupełnie zbiły przybyłego z tropu. Stanął niczym kołek, nie wiedząc, czy ująć podawaną mu przez Diuka dłoń, czy się skłonić. Wybrał jedno i drugie, skłonił się więc pospiesznie, a potem capnął rękę Duko, w tej samej chwili, w której ten zaczął ją cofać. Powstrzymując wybuch śmiechu, Jimmy zagryzł wargi niemal do krwi. - Eee... Wasza Miłość... - wybąkał w końcu kompletnie ogłupiały giermek z Bas- Tyra. - Przybyłem oddać mój miecz do dyspozycji Waszej Lordowskiej Mości. - I nagle zauważył stojącego z boku Jimmy'ego. - Jamesie? - Marcelu... - odparł Jimmy z lekkim ukłonem. - Nie wiedziałem, że cię tu zastane, mości giermku. - Teraz możecie go nazywać Earlem - stwierdził Duko. Marcel wytrzeszczył oczy, co przydało jego obliczu sporą dozę komizmu. Odziany dokładnie tak samo jak jego ludzie, głowę nakrył większym hełmem, ze stylizowanymi skrzydłami po bokach. Obdarzony przez los pyzatą gębą brak marsowego wyglądu usiłował nadrobić, zapuszczając sobie wojowniczo nawoskowane wąsiska, sterczące groźnie na boki. - Winszuję nowego tytułu - pogratulował Jimmy'emu. Młodzieniec nie potrafił oprzeć się pokusie. - Otrzymałem go po śmierci ojca - rzekł z powagą w głosie. Duval miał przecie tyle poczciwości, że zaczerwienił się potężnie, a świadomość gafy wywołała łzy w jego oczach. - Przykro mi... milordzie... - rzekł z taką żałością w głosie, że zabrzmiało to niemal komicznie. Jimmy znów zagryzł wargi, by się nie roześmiać. - Miło cię widzieć, mości Marcelu. Duval nie zareagował, kompletnie zmieszany. Odwróciwszy się do Diuka, zebrał się w garść i przywoławszy w sukurs to wszystko, co o wojsku pamiętał ze szkół, wypalił: - Milordzie, przywiodłem ze sobą pięćdziesięciu lansjerów! - Polecę sierżantowi, by wciągnął twoich ludzi na listę żołdu, mości giermku - rzekł Duko. - Na okres pobytu pod moją komendą mianuję was porucznikiem. Zajdźcie do nas na kolację. - A potem niespodzianie zagrzmiał: - Mataaaak! - Na rozkaz... - odparł niespiesznie stary wojak, który otworzył przybyszom drzwi. - Pokażesz temu oficerowi i jego ludziom miejsce, gdzie mogą rozstawić namioty. - Taaaaest, Milordzie! - rzekł stary, otwierając drzwi przed uciekającym niemal panicznie Marcelem. Kiedy giermek znikł za drzwiami, Jimmy mógł wreszcie dać upust wesołości. - Rozumiem, że dawniej nie darzyliście się przyjaznymi uczuciami? - odezwał się Duko. - Och, nie... Marcel jest nieszkodliwym nudziarzem - odparł Jimmy. - Kiedy byliśmy dziećmi, w Rillanonie, zawsze usiłował wcisnąć się pomiędzy lepszych od siebie... nawet gdy go nie zapraszano. Myślę, że usiłował wykorzystać lepszą stronę natury Patricka. - Westchnął. - I za to właśnie Patrick go nie cierpiał. Francie, Dash i ja jakoś go znosiliśmy. - Francie? - spytał Duko. Na wspomnienie dziewczyny twarz Jimmy'ego nagle okryła się chmurą. - To córka Lorda Silden - stwierdził krótko. - Cóż... ten chłystek przywiódł nam pięćdziesięciu ludzi. Jakoś ich tam wyszkolimy... i jeśli nie zdadzą się do niczego lepszego, to będą bardzo widoczni z daleka... Keshanie będą wiedzieli, że są pod ręką. - Trudno będzie ich przeoczyć... w tych czerwonych kurtkach. U drzwi rozległo się pukanie, po czym wszedł posłaniec. - Wieści z Krańca Ziemi, milordowie - powiedział, podając przesyłkę Jimmy'emu. Jimmy wziął pakiet i rozpieczętował go, podczas gdy Duko skinieniem dłoni odprawił posłańca. Jimmy szybko wyłowił spośród listów te, które wymagały natychmiastowej uwagi. Oddzieliwszy je od pozostałych, otworzył pierwszy z nich. - Niech to licho! - sarknął, przebiegłszy wzrokiem dokument. Diuk uczył się już czytać w języku Królestwa, na razie jednak obaj uznali, że lepiej i szybciej będzie polegać na streszczeniach Jimmy'ego. - Kolejna napaść... tym razem złupiono dwie wioski na południe od Krańca Ziemi. Kapitan Kuvak wycofuje stamtąd patrole... bo wieśniacy uciekli i nie ma kogo tam chronić. - Kiepsko się sprawił. - Potrząsnął głową Duko. - Gdyby potrafił zorganizować obronę, kmiecie nie musieliby uciekać! Jimmy wiedział, że ta szarpana wojna wszystkim już się dała we znaki, a osobliwie irytowała Duko. Kuvak był jednym z jego najbardziej zaufanych oficerów, dlatego zresztą został wybrany do zorganizowania obrony zamku na Krańcu Ziemi. Jimmy szybko zerknął na koniec meldunku. - A jednak nadal omijają zamek szerokim łukiem... i rozbito dwie inne łupieskie wyprawy w sąsiedztwie. Duko podszedł do okna i znów przyglądał się swojemu szybko rozwijającemu się miastu. - Wiem, że Kuvak robi tam, co może. To w końcu nie jego wina. - Spojrzał na mapę. - Kiedy oni tu przyjdą? - Keshanie? - Nie będą tego robili bez końca. Te wszystkie napaści i wycieczki mają jakiś cel. W końcu się zdradzą... ale wtedy może być za późno na przeciwdziałanie. Jimmy milczał. W Stardock ambasadorowie spierali się o szczegóły, ale po obu stronach wciąż ginęli ludzie. Młodzieniec wiedział, że uderzenie nastąpi dokładnie wtedy, gdy Keshanie uznają, że wzmocnią przez to swoją pozycję w negocjacjach. Istniało kilka wariantów - uderzenie na Dolinę Marzeń, próba zajęcia zachodniego brzegu od Krańca Ziemi do Port Vykor albo uderzenie wprost na Krondor. Oni zaś mogli jednocześnie bronić dwu z tych trzech pozycji, istniała więc jedna szansa na trzy, że popełnią taktyczną pomyłkę. I jeszcze sprawa tego keshańskiego oficera, jego ucieczki... i tego, czego zdążył się dowiedzieć od Malara. - Tu, na górze! - rzekł Dash. Trina odwróciła się, spojrzała w górę i na jej twarzyczce pojawił się uśmiech. Młodzieńca ponownie uderzyła myśl, że kiedy dziewczyna uznawała to za przydatne, potrafiła wyglądać diablo atrakcyjnie i pociągająco. - Coraz lepiej, Szeryfie Szczeniaku. Zeskoczył z belki, na której spoczywał, i lekko wylądował na ziemi. - Dowiedziałem się, dla kogo pracowali Nolan i Riggs - powiedział. - I co? - Wiem teraz, że ten, kto ich zabił lub kazał zabić, nie jest przyjacielem Korony ani Szyderców. - Więc wróg mojego wroga ma zostać moim przyjacielem? - Aż tak daleko bym się nie posuwał - uśmiechnął się. - Powiedzmy, że odkrycie tego, kto - oprócz Szyderców - korzysta z dróg przerzutowych w kanałach, będzie korzystne dla obu stron. Trina oparła się o ścianę i z aprobatą spojrzała na Dasha. - Wiesz, kiedy nam powiedziano, kto będzie dowodził Strażą Miejską, uznaliśmy to z początku za żart. Zaczynam zmieniać zdanie. Jest w tobie więcej z dziadka, niż można by sądzić z pozorów... - Znałaś mojego dziadka? - spytał Dash. - Tylko ze słyszenia. Ale nasz stary przyjaciel podziwiał go... i bał się bardziej niż wszystkich demonów Otchłani, a to wiele znaczy. Dash parsknął śmiechem. - Zawsze wiedziałem, że dziadek to nie lada ptaszek... ale nigdy nie myślałem o nim w taki sposób. - No to pomyśl... Pomyśl o złodzieju, który został najpotężniejszym panem w Królestwie. Nie byle jaka to opowieść. - Spodziewam się. Ale wiesz... dla mnie zawsze był dziadkiem... a tamte opowieści to tylko opowieści i nic więcej. - Co proponujesz? - Trina postanowiła zmienić temat rozmowy. - Dajcie mi znać, jeżeli kiedykolwiek zobaczycie obcych w kanałach. A najlepiej byłoby, gdybyście znaleźli ich kryjówkę. - A wiesz, co to za jedni? - spytała Trina. - Mam swoje podejrzenia. - Zechcesz mnie oświecić? - A co byś zrobiła na moim miejscu? Dziewczyna parsknęła śmiechem. - Nie... Ale co z tego będą mieli Szydercy? - Spodziewam się, że wolelibyście się ich pozbyć... ot, na wypadek, gdyby zaczęli sprawiać kłopoty - rzekł niewinnie Dash. - Jak do tej pory nie sprawili nam żadnych kłopotów. Nolan i Riggs kupowali od nas informacje... i załatwili nam kilka transakcji. Podejrzewaliśmy, że pracują dla grupy przedsiębiorców, takich jak Avery i jego szajka, którzy chcą uniknąć tradycyjnych sposobów prowadzenia interesów... lub szlachcica, wolącego uniknąć płacenia części podatków i opłat celnych. Sam wiesz, co mam na myśli. Dash doszedł do wniosku, że dziewczyna go sonduje, próbując wydobyć zeń jakąś informację. - Nieważne dla kogo Nolan i Riggs pracowali przed wojną. .. byli moimi ludźmi i poderżnięto im gardła, kiedy pracowali dla mnie. Nie dbam o to, czy padli ofiarą starych porachunków, czy po prostu zdarzyło się, że trafili w niewłaściwe miejsce o niewłaściwej porze. Nie mogę dopuścić do tego, by ludziska w mieście pomyśleli, że ktoś może, ot tak sobie, zabić bezkarnie któregoś z moich konstablów. To wszystko. - Skoro tak twierdzisz, Szeryfie Szczeniaku... Zostaje do omówienia kwestia ceny. Dash przestał się łudzić. Składanie jakiejkolwiek oferty byłoby stratą czasu. - Spytaj starego, czego chce, ale żadną miarą nie pójdę na układ, który kompromitowałby Straż Miejską... i nie popuszczę żadnej zbrodni. W razie czego potrafię obejść się bez waszej pomocy. - Zapytam go - odpowiedziała dziewczyna i zaczęła zbierać się do odejścia. - Trina? Zatrzymała się i uśmiechnęła. - Czym mogę jeszcze służyć? Dash zignorował umyślną dwuznaczność pytania. - Jak on się czuje? Trina przestała się uśmiechać. - Nie najlepiej. - Mogę coś dla niego zrobić? Uśmiechnęła się znowu, tym razem jednak bez śladu drwiny. - Nie... nie sądzę... ale miło, że zapytałeś. - Cóż... - odparł Dash. - W końcu jesteśmy rodziną. Dziewczyna milczała przez chwilę, a potem niespodziewanie musnęła dłonią policzek młodego człowieka. - Owszem... i to bardziej, niż się spodziewałam. - A potem szybko odwróciła się i przemknąwszy przez drzwi, zniknęła w ulicznym mroku. Dash odczekał kilka chwil, a potem wymknął się przejściem na tyłach budynku. Czuł dziwne wzburzenie i nie umiał określić jego źródła, co gryzło go jeszcze bardziej. Nie wiedział, czy niepokoi go stan zdrowia starego człowieka, możliwość przenikania do miasta keshańskich agentów, czy wspomnienie dotyku dziewczęcej dłoni na policzku. - Gdyby tylko, do licha, nie była tak diablo urodziwa... - mruknął wreszcie sam do siebie. Długo trwało, zanim udało mu się odpędzić od siebie myśli o pięknej złodziejce i zająć umysł sprawami bezpieczeństwa Krondoru. Rozdział 20 STARCIE Ludzie wydali gromki okrzyk. Erik skinieniem dłoni posłał trzecie ugrupowanie piechoty naprzód i wszyscy wtargnęli w strefę rażenia. Ciężki taran rozwalił wrota, przez które wdarła się pierwsza, a potem druga fala natarcia. Walki przeniosły się w głąb umocnień. Opór był tym razem twardszy, ale jak przy pierwszej i drugiej zaporze, na jakie się natknęli, obrońcy przekonali się, że są lepsi we wznoszeniu groźnych okrzyków niż w wyrządzaniu atakującym poważnych szkód. Erika i Greylocka martwiły jednak wiadomości od kapitana Subai, ponieważ z obrazu umocnień, jaki nakreślił - i jakie musieli przełamać, by w porę przedrzeć się do Yabonu - wynikało, że nie poradzą sobie z tym zadaniem. Połowę lata mieli już za sobą i za tydzień czekało ich Święto Banapisa. Jeśli jesień będzie deszczowa albo wcześnie spadną pierwsze śniegi, mogą stracić Yabon na dobre. A w następnym roku Krondor. Może zresztą stanie się to wcześniej. Erik nie mógł pozbyć się uczucia, że zrujnowany Krondor gotów był do wzięcia... i wystarczyłoby, aby w Kesh ktoś zdał sobie z tego sprawę. Miał jednak nadzieję na pomyślny przebieg negocjacji w Stardock. Przez godzinę toczyli zaciekłą walkę i nagle obrona się załamała. Erik skierował konia ku bramie i przejechawszy przez nią, pojął, że - jak w poprzednich wypadkach - nieprzyjacielowi brakło rezerw na dłuższą obronę. Przejechawszy się dookoła, stwierdził, że wszystko znajduje się pod kontrolą. Jak przedtem, wysłał lekką jazdę w pościg za uciekinierami, by nie zdążyli uprzedzić obrońców przy kolejnym punkcie oporu. Gdy przy barykadzie pojawił się Greylock, Erik podjechał do wodza. - To bezcelowe - mruknął. - Jeżeli prawdą jest to, co napisał Subai, to powinniśmy zaczekać na zewnątrz i wziąć ich głodem. Owen wzruszył ramionami. - Książę nie dał nam czasu na zwłokę. Choć gdybyś mi przystawił sztylet do krtani - stwierdził, przyjrzawszy się wszystkiemu dookoła - to musiałbym się z tobą zgodzić. - Uniósł się w strzemionach. - Mój tyłek wielce się już stęsknił za wygodnym krzesłem przy kominku w Oberży Pod Szpuntem... nie pogardziłbym też kuflem piwa i talerzem gulaszu twojej matki. Erik uśmiechnął się szeroko. - Powiem to mateczce, gdy się z nią zobaczę. Bardzo się ucieszy z pochwały. Owen uśmiechnął się w odpowiedzi... i nagle coś go zmiotło z siodła. Konetabl Krondoru wywinął kozła przez koński zad i runął na wznak. Jego koń, jak żgnięty ostrogą, skoczył przed siebie. Młodzieniec rozejrzał się dookoła, ale wszędzie, gdzie spojrzał, widział tylko rzucających broń i podnoszących ręce w górę najemników, których królewscy ustawiali w grupy i odprowadzali na tyły. Owszem, gdzieś w głębi wybuchały sporadyczne utarczki, nigdzie jednak nie było widać sprawcy strzału z kuszy. - Do kata! - Zeskoczył z konia i rzucił się ku leżącemu na ziemi Greylockowi. Nie musiał nawet klękać przy ciele, by zrozumieć, że jego stary druh nie żyje. Z napierśnika wystawała brzechwa bełtu używanego do roztrzaskiwania zbroi, który przekształcił górną część piersi i nasadę szyi w krwawą miazgę. Wszystko było obficie zbryzgane krwią, a pozbawione iskierek życia oczy Owena wpatrywały się w niebo. Młodzieniec poczuł przeszywający mu pierś płomień rozpaczy i bezsilności. Miał ochotę dać upust wściekłości, wybuchając krzykiem sprzeciwu, ale jakoś zdołał się opanować. Owen był jego przyjacielem „od zawsze”, poznali się, zanim Erik został żołnierzem, obaj jednako pokochali konie, obaj lubili doskonałe wina, z jakich zasłynęło Darkmoor, i obaj cenili owoce ciężkiej pracy. Przed oczami młodzieńca, patrzącego na nieruchome ciało przyjaciela, przepłynęła fala obrazów - obaj razem śmiali się z tych samych żartów, opłakiwali te same straty... Wiedział, że stracił starego nauczyciela, który potrafił wytykać błędy, nie raniąc dumy podopiecznego, a choć skąpy w pochwałach, umiał dostrzec każdy sukces ucznia. Młody kapitan odwrócił się i rozejrzał, szukając wzrokiem zabójcy Owena. Nieopodal stało dwu królewskich, o coś się spierających. Jeden trzymał w dłoniach kuszę, a drugi, wskazując Erika, gestykulował ze wzburzeniem. Młodzieniec skoczył ku nim i stanął z nimi twarzą w twarz. - Co się stało? Obaj żołnierze mieli miny, jakby niespodzianie objawił im się Guis-wa, Bóg Zabójca. Jeden z nich, zielony na gębie, był bliski torsji. Ocierając dłonią spocone czoło, zaczął nieskładnie: - Eee... ja... - Co?! - zagrzmiał Erik. - No... miałem strzelić... - bąkał żołnierz bliski łez - i wydano rozkaz, żeby przestać. No to żem przerzucił kuszę przez ramię... i poszło... - To prawda! - potwierdził drugi z żołnierzy. - Strzelił w tył. To był przypadek... Erik zamknął oczy. Przez jego ciało przebiegło drżenie... zaczęło się w kostkach, potem przeszło na kolana, lędźwie... aż doszło do piersi. Ze wszystkich okrutnych drwin losu, jakich doświadczył podczas swego krótkiego żywota, ta była największą. Owen zginął z rąk jednego ze swoich ludzi, przypadkiem... zabity przez leniwego, niedbałego żołnierza, któremu nie chciało się zdjąć bełtu z prowadnicy... Przełykając ślinę, stłumił w sobie wściekłość i rozpacz. Wiedział, że wielu innych oficerów powiesiłoby draba za - będące przyczyną śmierci dowódcy sił Zachodu - niedbalstwo w obchodzeniu się z bronią. On spojrzał tylko na winowajców i warknął przez zęby: - Precz mi z oczu! Żaden się nie zawahał. Biegli, jakby chcieli umknąć jak najdalej przed nieuniknionym wybuchem wściekłości młodego olbrzyma. Erik jeszcze przez chwilę stał w miejscu, a potem odwrócił się i spojrzał na zbierających się nad ciałem Owena żołnierzy. Przepchnął się pomiędzy nimi i stanął nad sir Owenem Greylockiem, Konetablem Rycerstwa Krondoru. Ukląkłszy obok, objął przyjaciela w pół, a potem uniósłszy go jak dziecko, ruszył ku bramie. Bitwa jeszcze trwała, ale Erik wiedział, że podwładni obejdą się bez niego, on zaś nie mógł powierzyć nikomu innemu trudu zaniesienia martwego dowódcy do swego namiotu. Powoli ruszył ku drodze, niosąc w ramionach ciało przyjaciela. Kiedy zebrali się wszyscy oficerowie, zapadła przygniatająca cisza. Erik stał obok pustego fotela, który zwykle podczas narad zajmował Owen. Rozejrzawszy się dookoła, stwierdził, że choć w namiocie zebrało się kilkunastu starszych od niego wiekiem kapitanów, on jeden stanowi wśród nich wyjątek, tak jak wyjątkami wśród innych oddziałów były. Szkarłatne Orły. W namiocie znaleźli się też przedstawiciele szlachty, godniejsi od niego - on jednak z kolei był członkiem kręgu najbliższych doradców Księcia Krondoru. Wreszcie podjął decyzję. Odruchowo odchrząknął i zabrał głos. - Moi panowie... mamy problem. Zginął Konetabl Krondoru i trzeba nam wybrać nowego wodza. Oczywiście ostateczny głos należy do Księcia Patricka, dopóki on jednak się nie wypowie, musimy zdecydować, kto obejmie komendę. - Rozejrzał się dookoła, napotykając na badawcze i niekiedy podejrzliwe spojrzenia. - Nie ma tu z nami kapitana Subai, na którego pierwszy bym oddał głos, jako że najdłużej z nas wszystkich służy Księstwu. Gdyby był tu mój poprzedni dowódca, kapitan Calis, mniemam, że nikt z was nie wyraziłby sprzeciwu, gdyby zechciał objąć dowodzenie. Nasza obecna sytuacja jest niezręczna i niebezpieczna. - Spojrzał na jednego ze starszych oficerów, Earla Makurlica. - Lordzie Richardzie... - Słucham, mości kapitanie. - Z nas wszystkich jesteście najstarsi służbą i wiekiem. Będę zaszczycony, jeżeli zechcecie wydawać mi rozkazy. Mina Makurlica, wywodzącego się z pomniejszej szlachty, którego gniazdo rodowe leżało w mało znanym zakątku Królestwa za Deep Taunton, zdradzała i zaskoczenie, i głęboką satysfakcję. Rozejrzał się dookoła, a nie zobaczywszy nikogo, kto zechciałby się sprzeciwić, rzekł: - Zgoda, mości kapitanie. Obejmę czasowo dowództwo... dopóki Książę Patrick nie wyznaczy kogoś innego. Zażegnanie możliwego konfliktu pomiędzy jednym z najbardziej zaufanych oficerów Księcia i lubującymi się w tradycji magnatami sprawiło wszystkim wyraźną ulgę. - Wyprawmy Konetabla do Krondoru - odezwał się Markulic - a zaraz potem zwołuję naradę starszyzny. Erik zasalutował, służbistym: „Tak jest, sir!” potwierdził przyjęcie rozkazu i wyszedł, zanim ktokolwiek z obecnych zdążył rzec choć słowo. Zaraz też ruszył na poszukiwania Jadowa Shati, miał bowiem własne plany co do swoich ludzi i chciał, by zajęli się ich realizowaniem, zanim ktokolwiek zdoła pokrzyżować mu szyki. Publicznie nigdy by się nie sprzeciwił nowemu dowódcy, pierwej jednak zjadłby diabła, nim oddałby ich pod komendę kogoś, kto jeszcze przed rokiem zabawiał się wydawaniem przyjęć wśród przyjaciół na drugim krańcu świata. Gdy wóz wiozący ciało Greylocka ruszył na południe, zmarłemu honory oddał cały garnizon, oprócz żołnierzy strzegących jeńców. Obok siebie stali na baczność ludzie, którzy zaledwie znali Konetabla, i ci, co przeszli z nim długą drogę z Darkmoor. Pomimo odniesionego poprzedniego dnia zwycięstwa, w obozie panował ponury nastrój, jakby wszyscy wiedzieli, że minął już czas łatwych zwycięstw, a każdy następny sukces będą musieli okupić krwią i cierpieniami. Wóz mijał każdą kompanię z towarzyszeniem łoskotu werbli i granego na rogu hejnału capstrzyku. Gdy ciało Owena przejeżdżało przed frontem danego oddziału, chorąży pochylał w salucie sztandar, wszyscy zaś żołnierze oddawali honory, uderzając zwiniętymi w pięść dłońmi o pierś. Po minięciu ostatniego oddziału wóz otoczyła dwudziestoosobowa eskorta Krondorskich Kopijników, którzy ustawiwszy się w dwu rzędach po obu stronach wozu, ruszyli ze swoim wodzem do stolicy Zachodu. Potem dowódcy kompanii pozwolili ludziom się rozejść, a Richard, Earl Makurlic, kazał trąbić na zbiórkę oficerów. Erik pospieszył do namiotu dowódcy, gdzie nie bez trudu musiał ukryć gorycz wynikającą z faktu, że miejsce przyjaciela zajął kto inny. Earl Richard był starym człowiekiem o siwych włosach i intensywnie niebieskich oczach. Na jego twarzy malowało się znużenie wynikające z wieku, głos miał jednak silny i stanowczy. - Panowie, mianuję kapitana von Darkmoora moim zastępcą w celu utrzymania ciągłości dowodzenia. Z tego też powodu nakazuję wszystkim, by wrócili do wykonywania poprzednich zadań, i proszę, by komunikowali się ze mną za pośrednictwem kapitana Szkarłatnych Orłów. Dowództwo nad jazdą z Markurlic - z odpowiednimi instrukcjami - przekażę mojemu synowi, Lelanowi. To na razie wszystko. Gdy oficerowie i szlachta wyszli, Richard odezwał się do Ravensburczyka: - Eriku, na słowo, proszę... - Słucham, sir? - odezwał się Erik, gdy zostali sami. - Wiem, synu, dlaczego mnie wybrałeś - zaczął stary. - Znasz się na polityce, co mi się nawet podoba. Nie chciałbym jednak, byś uznał mnie za durnia, którego będziesz mógł wykorzystywać wedle własnej woli. I dla własnych korzyści. Erik lekko zesztywniał. - Sir! Będę wykonywał pańskie rozkazy, a w razie potrzeby służył radami wedle moich najlepszych umiejętności. Jeżeli uznacie, że się nie nadaję, możecie mnie usunąć i nie zgłoszę sprzeciwu. .. nawet przed Księciem. - Dobrze powiedziane - stwierdził Earl - muszę jednak wiedzieć, co kryjesz w sercu. Widziałem, jak się sprawiasz w polu, Darkmoor, a to, czego w zeszłym roku dokonałeś za Grzbietem Koszmarów, przynosi ci zaszczyt, ale chcę wiedzieć, czy mogę na ciebie liczyć. - Milordzie - rzekł Erik. - Nie jestem człekiem ambitnym. Niechętnie przyjąłem stopień kapitana, ale będę ci służył, czyniąc co w mej mocy. Jeżeli zechcesz mnie zastąpić kim innym, kogo postawisz na czele moich ludzi, uznam twą władzę i natychmiast przystąpię do wykonywania obowiązków, jakie uznasz za stosowne mi wyznaczyć. Stary długo patrzył młodzieńcowi w twarz, na koniec zaś rzekł: - To nie będzie konieczne, Eriku. Wprowadź mnie tylko w szczegóły... Erik kiwnął głową. Zwięźle opowiedział o obawach - swoich i Greylocka - że zwiedziono ich łatwymi zwycięstwami pod słabo bronionymi pozycjami, by skusić do pochopnego ataku na prawdziwe umocnienia na południowym skrzydle sił Fadawaha. - Sir - zakończył, pokazując stos raportów na stole - są tu meldunki kapitana Subai. Proponuję, byście je przeczytali. - Ravensburczyk wskazał palcem punkt na mapie. - Jesteśmy gdzieś tu... a tu - jego palec przesunął się b odległość oznaczającą jakieś sześćdziesiąt mil w terenie - powinniśmy się natknąć na pierwszą poważniejszą przeszkodę. Jeżeli to, co pisze Subai, jest prawdą, to zje diabła ten, co zechce przebić się tędy do Ylith. - Zakładam, żeście rozważyli wszelkie możliwości... w tym lądowanie w Wolnych Miastach i uderzenie od zachodu, próbę desantu w porcie i tak dalej... Erik potwierdził kiwnięciem głowy. - Chcę, byś mi później wyjaśnił, dlaczego odrzuciliście te opcje. Przypuszczam, że z Owenem uwzględniliście wszelkie możliwości, ale muszę się upewnić. Zakładając, że macie rację, co dalej? - Chciałbym ruszyć z patrolem na północ i sprawdzić, jak daleko możemy się posunąć, zanim sprawy przybiorą naprawdę zły obrót. Milordzie, muszę zobaczyć, co takiego zatrzymało Subai. Richard, Earl Makurlic, milczał przez długą chwilę i rozważał wszelkie możliwości. - Wyślę list do Patricka - odezwał się wreszcie - z prośbą, by zwolnił mnie z tej funkcji, ale zanim to zrobi, uważam, że powinienem działać jak wódz. Oto więc, co zrobisz. Wyślij górali na prawe skrzydło. W górach są lepsi niż jakikolwiek z naszych oddziałów. Niech natychmiast ruszają. Potem poślij kompanię Szkarłatnych Orłów wzdłuż lewej flanki, wzdłuż brzegu... ale niech idą tak, by ich nie dostrzeżono z morza. Jutro zaś o świcie ty i mój syn poprowadzicie traktem silny podjazd. Zachowujcie się beztrosko i hałasujcie do woli. - Powinno to wypłoszyć wszystkich, którzy chcieliby zaczaić się w zasadzce. - Erik kiwnął głową. - Jeżeli bogowie będą łaskawi, powinniście dotrzeć bez przeszkód do Ylith, gdzie możecie uraczyć się piwem. Ostatnio jednak bogowie patrzą na Królestwo niezbyt przychylnym wzrokiem. - Earl podniósł głowę i zobaczył, że Erik nie ruszył się z miejsca. - No... idźże... możesz odejść. Czy jak się to tam mówi. - Tak jest, sir! - Erik uśmiechnął się do starego, zasalutował i wyszedł. Stojący na zewnątrz budynku Talwin dał znak, na który Dash odpowiedział machnięciem dłoni z otwartych drzwi. Następnie, wskazując Talwina i otaczających go ludzi, polecił, by okrążyli kwartał budynków i zaszli ofiary zasadzki od tyłu. Zamierzali ująć czterech ludzi, którzy przez ostatnie pół godziny czekali na piątego, kryjąc się na dziedzińcu za opuszczonym kramem przy bocznej uliczce w Dzielnicy Biedaków. Odebrawszy sygnał, Talwin zabrał swoich ludzi i wszyscy rozpłynęli się w mroku. Dash potrzebował całego tygodnia - i pomocy Szyderców - by odnaleźć to miejsce spotkań. Talwin odkrył, że trójka śledzonych była keshańskimi agentami, czwarty zaś też agentem albo ich pracodawcą. Dash podsłuchiwał już od pewnego czasu rozmowy całej czwórki i z usłyszanych fragmentów wywnioskował, że czekający zaczynają się niecierpliwić... i jeżeli gość się nie pokaże, wkrótce się rozejdą. Akcję zaplanował tak, by Talwin i towarzyszący mu dwaj konstable zaczaili się po drugiej stronie dziedzińca, na przyległej doń uliczce za mocno uszkodzonym płotem. Sam ze swoimi ludźmi ukrył się w starym sklepie - wszyscy pouczepiali się belek wiązania dachu nad salą główną. Spojrzawszy w mrok, widział ich rozciągnięte sylwetki. „Lepiej nie trzymać ich tak zbyt długo - pomyślał - bo nieborakowie do cna mi zesztywnieją”. Skinął dłonią i cała trójka cicho opuściła się na ziemię. Dash pochylił się nisko, by nie zaalarmować ludzi na dziedzińcu - znajdował się najbliżej otwartych drzwi. - Chyba nie przyjdzie - odezwał się jeden z czekających, muskularne, byle jak odziane chłopisko. - Powinniśmy się rozejść i spotkać jutro. - Może go zgarnęli - odezwał się drugi, niebezpiecznie wyglądający żylasty jegomość ze sztyletem i krótkim kordem u pasa. - Kto miałby go zgarnąć? - spytał pierwszy. - A jak myślisz? - odezwał się drugi. - Książęcy. - Musieliby się lepiej sprawiać, bo jak do tej pory, niczym szczególnym się nie popisali - rozległ się głos człowieka, który wyłonił się z cienia przeciwległego budynku. - Ale was prawie capnęli. - Jak to? - żachnął się pierwszy. - Widziałem konstablów, z przodu tego budynku. Zaglądali przez drzwi. Niewiele brakło, a zobaczyliby was. Dash doszedł do wniosku, że pora ruszać. Wyjąwszy miecz z pochwy, wyskoczył z kryjówki. Trzej jego ludzie znaleźli się na dziedzińcu tuż za nim. Pierwszy z przeciwników odwrócił się, skoczył ku dziurze w płocie i wpadł prosto w ręce Talwina. - Rzućcie broń! - zawołał Dash. Czterej nieznajomi uczynili, co im kazano, ale Żylasty, którego młodzieniec uznał za najbardziej niebezpiecznego, wyciągnął kord. - Wiać! - wrzasnął do swoich kompanów i rzucił się na Dasha, jakby pragnąć kupić im czas na ucieczkę. Dash od dawna ćwiczył walkę na kord i sztylet, ale ten człowiek był bardzo, bardzo dobrze wyćwiczony. Jeden z konstabli podjął próbę przyjścia dowódcy z pomocą, ale zakończyło się to tak, że młodzieniec omal nie otrzymał śmiertelnego pchnięcia. - Precz! - zawołał, uchylając się przed zdradliwym ciosem. Konstabl skoczył w tył, jakby oblano go wrzątkiem. Incydent zakończył Talwin, cicho podchodząc do zabijaki z tyłu i uderzając go w łeb rękojeścią swego ciężkiego rapiera. Rozdrażniony długim czekaniem Dash zwrócił się do swego konstabla: - O, tak się to robi! Wal z tyłu, a nie wskakuj pomiędzy ostrza, bo ktoś może zostać zabity. Rozumiesz? Zawstydzony konstabl kiwnął głową, Dash zaś odwrócił się, by obejrzeć więźniów. Piąty człowiek, ten, który pojawił się ostatni, wydał mu się znajomy. Młodzieniec przyglądał mu się przez chwilę... i nagle wytrzeszczył oczy. - Znam cię, bratku! Pracujesz w pałacu! - Pojmany milczał. Na jego twarzy malowało się przerażenie pomieszane ze zdumieniem. - Zabierzmy to bractwo do pałacu - zaproponował Talwin - gdzie się ich rzetelnie... przesłucha. Oczywiście za waszą zgodą... mości szeryfie. - Niezły pomysł... starszy konstablu. Pozostali członkowie straży doskonale wiedzieli, że Talwin nie był zwykłym konstablem, nikt jednak nie wygłaszał żadnych uwag... przynajmniej w zasięgu słuchu Dasha. Więźniów zmuszono, by podnieśli swego nieprzytomnego kompana, i cała grupa ruszyła do pałacu. - To nie są Keshanie - oznajmił Talwin, zamykając za sobą drzwi. - To dla kogo pracowali? - spytał Dash. Obaj zamknęli się w komnacie młodzieńca, której ten ostatni nie używał od czasu objęcia urzędu szeryfa Krondoru. - Może pracują dla Keshan, nie mając o tym pojęcia? Dash zajął pięć izb w pałacu - po jednej na każdego więźnia. Nie chciał, by mogli się porozumiewać, zanim nie zostaną przesłuchani. Przed „dokładniejszym” przebadaniem każdego z więźniów krótko przepytał Talwin. - Jest tu jeden ciekawy przypadek - zaczął. - Pickney, urzędnik z biura Księcia. Reszta to dość... osobliwa zbieranina. Jeden szermierz do wynajęcia, piekarz, stajenny i jeden wędrowny czeladnik murarski. - Nie są to ludzie, których wybrałbym do spisku... - stwierdził Dash. - Myślę, że to podstawieni ludzie. Żaden z nich nie ma rozumu większego od pchły. Martwi mnie tylko Pickney. - A mnie niepokoi ten zabijaka... - Desgarden - podsunął mu Talwin. - Ten, któremu niemal udało się was zabić. - Desgarden... - powtórzył Dash. - Ciekawe, dlaczego wolał się bić, niż poddać? - Albo za bardzo ufa swojej znajomości szermierki, albo jest takim durniem, za jakiego go uważam. - Głupi może i jest - zauważył Dash - ale w odróżnieniu od pozostałej trójki, nie wygląda na kogoś, kogo uznałbym za przeciętnego mieszczucha. Przypomina mi człeka, co umie poruszać się po mrocznych zaułkach i kanałach. Może należał do tych, którzy sprawiają nam kłopoty w Dzielnicy Biedaków... Talwin kiwnął głową. - Cóż... Pozwólcie, że ich nieco... przycisnę, a zobaczymy, czego się dowiem. - Działaj. Ja się trochę prześpię... we własnym łóżku. Mija już miesiąc, jak spałem w pościeli. - A... Jak się już o tym zgadało... pod koniec tygodnia zrezygnuję ze służby. - A co? - spytał Dash z lekkim uśmiechem. - Niełatwy jest chlebek konstabla... - Nie - odpowiedział Talwin. - Przybywa Diuk Rufio. - Zatwierdzono go jako Diuka Krondoru? - Publicznie jeszcze nie. Ode mnie zresztą tego nie słyszeliście... Dash odprawił go skinieniem dłoni. Gdy za agentem zamknęły się drzwi, zajął się zzuwaniem butów. Potem położył się na wznak, rozkoszując się miękkością materaca, który choć nieźle już wygnieciony, był puchowym gniazdkiem w porównaniu ze słomianą wyściółką pryczy w miejskim areszcie. Zastanawiając się, czy nie powinien zabrać go ze sobą, zapadł w głęboki sen. Obudził się nagle, słysząc głośny łoskot u drzwi. - Co tam znowu? - spytał rozespany, otwierając je na oścież. - Musimy porozmawiać - usłyszał odpowiedź Talwina. Zaprosił go do komnaty. - Jak długo spałem? - Kilka godzin. - Za krótko. - Mamy poważne kłopoty. - Co się stało? - spytał Dash, odzyskując jasność umysłu. - Tak jak podejrzewałem, ta piątka to figuranci, ale pracują dla kogoś, kto usadowił się w pałacu... i z tego, co mogę rzec, jest agentem Kesh. - Mieszka w pałacu czy tylko ma dojście? Talwin pokręcił głową. - Tego nie wiem... ale urzędnik uważa, że to ktoś powiązany z kupcami... i podejrzewa waszego dawnego pracodawcę, Ruperta Avery'ego. - To mało prawdopodobne - stwierdził Dash. - Jeżeli Roo chce się czegoś dowiedzieć, wystarczy, że spyta. Korona jest mu winna tyle złota, że w zasadzie nie mamy przed nim tajemnic. - Wiem. Na domiar wszystkiego zna dobrze von Darkmoora, was i wielu innych... Ale Pickney wierzy w to, co mówi. Z drugiej strony, taki na przykład Desgarden uważa, że jego pracodawcy to szajka przemytników z Durbinu. - No dobrze, przejdźmy do sedna. O co wam idzie? - Tych pięciu... i kilku innych, już zatrzymanych, zbierało wiadomości dotyczące rozlokowania oddziałów, stanu zapasów, naprawy murów. Wszelkie strzępy informacji, jakie mogłyby się przydać nieprzyjaciołom. I przekazy wali je komuś w pałacu. - Teraz to się pogubiłem... Rozumiałbym, gdyby ktoś w pałacu przekazywał wiadomości na zewnątrz... ale odwrotnie? - Kto to? - Człowiek, który pracował tu, kiedy przybył Patrick, i został po odjeździe Duko. Był wszędzie, gdzie tylko ktoś potrzebował pomocy przy opracowaniu jakiegoś dokumentu lub wysłaniu jakiejś wiadomości. Niejaki Malar Enares. - Na wszystkich bogów! - żachnął się Dash. - To sługa, którego z Jimmym spotkaliśmy w dziczy podczas ostatniej zimy. Twierdził, że pochodzi z Doliny. Talwin potrząsnął głową. - Dałbym głowę, że znaleźlibyśmy jego miano na liście agentów Wielkiego Kesh, gdybyśmy tylko mieli dostęp do dokumentów waszego dziadka. I nagle Dash pomyślał o swoim bracie. - Trzeba mi sprawdzić, czy podczas ostatnich kilku dni przyszły jakieś wieści od Duko z Port Vykor. - Enares wyjechał z waszym bratem, prawda? - Prawda. Jeśli jest keshańskim agentem, przedostał się już do swoich, by ich powiadomić o tym, jak kiepsko stoją nasze sprawy w mieście, albo został w Port Vykor, gdzie czyni dalsze szkody. - Powiadomcie o wszystkim Duko... a jeżeli wasz brat przybył tam bezpiecznie, dajcie mi znać. - Znaczy, dzisiaj rezygnujecie ze służby? - spytał Dash, wciągając buty. - Chyba tak. Kiedy nowy Diuk obejmie swój urząd, będę musiał połatać dziury, jakie wojna poczyniła w sieci agentów. Część z moich ludzi nie wie, czy jeszcze żyję... a ja z kolei nie wiem dokładnie, ilu z nich zostało przy życiu. Wasz dziadek - niezwykle przebiegły człowiek - stworzył siatkę, którą - jako fachowiec - mogę tylko podziwiać. Może zajmie mi to resztę życia, ale w końcu odtworzę jego dzieło... - Jak długo będę piastował funkcję szeryfa Krondoru, możecie liczyć na moją pomoc. - W razie potrzeby nie omieszkam wam o tym przypomnieć... - obiecał Talwin, idąc za Dashem ku drzwiom. Na korytarzu rozeszli się - Talwin wrócił do izb, gdzie trzymano więźniów, a Dash skręcił do biur Konetabla, gdzie docierały wszelkie meldunki, tam opracowywane przed wysłaniem ich do Księcia lub Owena Greylocka. Jeżeli Jimmy przysłał jakąkolwiek wiadomość, to powinien się na nią natknąć właśnie tam. Dash przyspieszał kroku, aż dopadł drzwi prawie biegiem. Otworzył mu zaspany urzędnik. - Słucham, mości szeryfie? - Czy wczoraj albo przedwczoraj przyszły jakieś wieści z Port Vykor? Urzędnik przejrzał zwój, na którym notowano wszelkie napływające meldunki. - Nie, sir... w ciągu ostatnich pięciu dni nie było żadnych... - Jeżeli jakieś nadejdą, natychmiast mnie powiadomcie - polecił. Odwrócił się na pięcie i ruszył ku swojej kwaterze. Wyjrzawszy przez okno, zobaczył wschodzące słońce. Zapominając o zmęczeniu, skręcił ku drzwiom na dziedziniec, a potem do aresztu przy Nowym Targu. Miał jeszcze wiele do zrobienia i nie mógł siedzieć bezczynnie, martwiąc się o brata. - Szeryfie... Szeryfie Szczeniaku... - rozległ się głos od okna. Dash nagle ocknął się. Cały dzień pilnował porządku w mieście, a teraz położył się w niewielkiej izdebce na tyłach starej oberży, gdzie sypiał. - Trina? - spytał, wstając, by wyjrzeć za okiennice. Otworzy wszy je, ujrzał dziewczęcą twarzyczkę oświetloną promieniami miesiąca. Uśmiechając się szeroko, wstał, odziany tylko w gatki. Koszula, spodnie i buty leżały obok jego siennika. - Wiesz... nie umiem się oprzeć silnemu wrażeniu, że nie przyszłaś tu tylko dlatego, iż nie możesz znieść rozłąki ze mną... Trina uśmiechnęła się w odpowiedzi i zmierzyła go od stóp do głów, a potem stwierdziła: - Jesteś dość urodziwy, Szeryfie Szczeniaku... ale osobiście wolę mężczyzn nieco... bardziej doświadczonych i dojrzałych. Dash zaczął się ubierać. - Osobiście przeżyłem tyle różnorakich doświadczeń, że mogłabyś nimi obdzielić trzech ludzi w moim wieku - stwierdził rzeczowo. - A choć rozmowa z tobą jest ogromnie zajmująca, chciałbym się dowiedzieć, czemu mnie obudziłaś? - Mamy pewien problem. Dash wziął miecz, podał go Trinie, a potem zręcznie chwycił górną krawędź okna i wyskoczył na zewnątrz. - To „my” obejmuje jedynie mnie i ciebie, czy też Szyderców? - spytał, wylądowawszy na ziemi obok dziewczyny. Wziął od niej miecz i przypiął go do zwisających u pasa rzemieni. - Chodzi o cały Krondor - odpowiedziała. I nagle szybko się pochyliwszy, pocałowała go w policzek. - Nie żartowałam... naprawdę jesteś urodziwy. Dash wyciągnął rękę i objąwszy dziewczynę, przytulił ją do siebie. Pocałunek był namiętny i głęboki. - Choć tak miody, znałem wiele kobiet... - szepnął, gdy już się rozdzielili - ale takiej jak ty... nie masz nigdzie na świecie. - Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. - Obiecaj, że mi powiesz, kiedy nabędę dostatecznie dużo doświadczenia... - Ja jestem złodziejką, a ty szeryfem Krondoru - odpowiedziała cicho. - Jaka byłaby z nas para? Dash uśmiechnął się szeroko: - Czy kiedykolwiek opowiadałem ci o moim dziadku? Dziewczyna potrząsnęła głową z udawanym gniewem. - Nie mamy na to czasu! - A więc... jaki to problem? - Znaleźliśmy tę szajkę, której członkowie wędrują kanałami i prawdopodobnie zabili twoich ludzi. - Gdzie się ukryli? - Nieopodal miejsca, gdzie zabito Kirby'ego, przy Pięciu Oczkach. Znajduje się tam wielka garbarnia, .spalona do cna podczas walk, ale z rozległymi piwnicami... i kanałem wiodącym aż do zatoki, bo ścieki spuszczali do morza. - Muszę to zobaczyć. - Tak myślałam. - Ruszyli do wyjścia na ulicę. - Dash? - odezwała się Trina po przejściu kilku kroków. - Co znowu? - Chodzi o staruszka... - Jak on się czuje? - Długo już chyba nie pociągnie. - Do kata! - zaklął Dash, zaskoczony tym, że wiadomość o bliskiej śmierci przyrodniego brata dziadka napawa go niespodziewanym smutkiem. - Gdzie on jest? - W bezpiecznym miejscu. Niestety, nie zobaczysz go więcej. - Dlaczego? - Nie chce już widzieć nikogo prócz mnie i jednego lub dwu innych bliskich przyjaciół. Młodzieniec milczał przez chwilę, aż wreszcie zadał nurtujące go pytanie. - Kto przejmie po nim schedę? - Miałabym powiedzieć szeryfowi? - uśmiechnęła się dziewczyna. - Powiesz, powiesz - odparł poważnie. - Jak tylko wpakujecie się w kłopoty. - A... to jest rzecz do przemyślenia - stwierdziła. Pospiesznie przemierzali pogrążone w mroku ulice, a kiedy dotarli do opuszczonej, północnej części miasta, gdzie dawniej mieściły się rzeźnie, jatki i garbarnie, Trina poprowadziła Dasha labiryntem krętych zaułków i dziedzińców opuszczonych zabudowań. Młodzieniec zapamiętał drogę, zauważywszy przy okazji, że Szydercy oczyścili część przejść, szykując sobie drogi szybkiego odwrotu. Wkrótce znaleźli się przed szeregiem wypalonych nędznych chałupin, z których zostały jedynie części zewnętrznych ścian i gdzieniegdzie resztki dachów. Wszystkie razem przylegały niegdyś do szerokiego kanału o brzegach wyłożonych kamieniami. Podczas ulewnych deszczów kanał napełniał się wodą, można też było go zasilić, otwierając śluzy na rzece przepływającej obok północnych dzielnic miasta. Teraz, w lecie i przy zniszczonych śluzach, środkiem kanału sączył się tylko cienki strumyk. Trina zręcznie przeskoczyła na druga stronę. Dash poszedł w jej ślady, podziwiając gibkość dziewczyny. Miała na sobie, jak zwykle, męską koszulę, czarną skórzaną kurtkę, wąskie spodnie i wysokie buty z miękkimi cholewami. Młodzieniec mógł tylko podziwiać sprężystość i siłę widoczne w każdym jej ruchu. Zmierzała prosto ku zionącemu pustką szerokiemu otworowi wielkiej rury po drugiej stronie kanału. Obramowanie wylotu - wykonane z solidnie wypalonej gliny - wzmocniono żelaznymi obejmami. Niektóre kawałki glinianego kręgu poodpadały w miarę upływu czasu, a znad rury sterczał trzystopowy żelazny pręt. Trina podskoczyła sprężyście, chwyciła za pręt i przewinąwszy się zręcznie, znikła w głębi rury. Dash odczekał chwilę, dając jej czas na przedostanie się dalej, i powtórzył jej wyczyn. Konieczność wymuszającą skok odkrył w chwilę potem, kiedy przeleciał nad rumowiskiem potrzaskanej gliny, szkła i pogiętych, ostrych metalowych krat. - Nie są to zwykłe śmieci, jakich można by się spodziewać w takim miejscu - powiedział, odzyskując równowagę po skoku. - To ma odstraszyć przypadkowych szperaczy. Milcząc, dziewczyna ruszyła w głąb, a Dash podążył za nią. Zapuszczali się coraz głębiej w sieć kanałów, gdzie Trina czuła się pewnie i szła jak po sznurku, choć wszędzie panowały niemal kompletne ciemności, bo z góry z wypalonych budynków sączyło się tylko nikłe światło. Na pierwszym zakręcie w prawo sięgnęła w bok i z jakiejś kryjówki wydobyła lampę. Dash uśmiechnął się, choć nie skomentował znaleziska. Stary, wypróbowany system nic się nie zmienił. Zapaliła latarnię i osłoniła światło. Na zewnątrz padała teraz wąska struga światła, pozwalająca im na poruszanie się w mroku, ale niewidoczna z boku - aby je dostrzec, trzeba było znajdować się w odległości najwyżej kilku kroków i patrzeć prosto ku jego źródłu. Trina zaprowadziła Dasha do miejsca, gdzie dwa spore kanały łączyły się w trzeci. Znajdowały się tu jeszcze wyloty dwu mniejszych, do których trzeba było się wczołgiwać. Węzeł tworzyła spora, łukowato sklepiona piwnica. Byli u sławnych Pięciu Oczek, Trina wskazała Dashowi lewy, wyższy wylot dwu węższych rur. Młodzieniec sprężył się do podskoku, kiedy usłyszał ostrzeżenie: - Uważaj na druty... Podciągnął się w górę i powoli, ostrożnie wczołgał w mrok, macając ostrożnie dookoła na wypadek, gdyby były tu jeszcze jakieś czujniki. Trina ostrzegła go o drutach, dziadek jednak często mu powtarzał, że ludzie, którzy w sytuacjach takich jak ta nie sprawdzają wszystkiego sami, najczęściej wychodzą z nich nogami do przodu. Sunąc powoli, cal po calu do przodu, rozmyślał o Trinie. Jako przystojny, młody człowiek i wnuk najpotężniejszego wielmoży w Królestwie, cieszył się przychylnością kobiet od piętnastego roku życia. Dwakroć się zdarzyło, że doszedł do wniosku, iż się zakochał... ale w obu przypadkach trwało to niedługo. W tej młodej złodziejce, która nosiła się jak mężczyzna, nie dbała o fryzurę i miała niezwykle przenikliwe spojrzenie, było jednak coś takiego, co nieodparcie go ku niej pociągało. Owszem, kusiła go jej kobiecość... w końcu dawno już nauczył się korzystać z uciechy, jaką daje różnica płci mężczyznom i kobietom, ale tkwiło w tym wszystkim coś jeszcze. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek nadarzy się okazja, by oboje przekroczyli granice zwykłego flirtu. I nagle niemal zapragnął sam dać sobie kopniaka w zadek. Tkwił oto w mroku, macając dookoła w poszukiwaniu pułapek, a jednocześnie myślał, jakby tu się dobrać do... Niemal usłyszał w duchu kąśliwe uwagi dziadka. Stary wyga nieźle byłby mu zmył łeb za takie „roztargnienie”. Nabrawszy tchu w płuca, ostrożnie ruszył dalej. Po kilku minutach usłyszał dobiegające z przodu dźwięki, brzmiące zaledwie jak szept, ale cierpliwie czekał. Po chwili znów je usłyszał i przy niewielkim wysiłku zdołał rozróżnić odgłosy cichej rozmowy. Cal po calu zaczął posuwać się do przodu. I nagle zamarł, wyczuwszy przed sobą jakąś przeszkodę. Wyciągnąwszy ostrożnie dłoń, dotknął cienkiej linki. Nie ruszył się, czekając na reakcję - dźwięk lub głos, który ostrzegłby go, że ten, kto umieścił tu tę linkę, został zaalarmowany. Ponieważ nic takiego nie nastąpiło, cofnął dłoń - i znów znieruchomiał. Dotknął linki ponownie, tak ostrożnie, jak tylko mógł to uczynić w tej sytuacji, a potem powiódł palcem wzdłuż niej, docierając do metalowego oczka wbitego w ścianę kanału, mocującego ją. Powiódłszy palcem w przeciwną stronę, doszedł szybko do drugiego oczka - w którym linka znikała, przeciągnięta na jego drugą stronę. Delikatnie sprawdził przestrzeń nad linką i pod nią. Przekonał się, że drugiej nie było. Cofnął się nieco i przewrócił na plecy. A potem znów ruszył przed siebie. Delikatnie i ostrożnie przytrzymując linkę, przesunął się przed nią. Dopiero potem wrócił na łokcie i kolana. Następnie ostrożnie ruszył dalej. Wkrótce zobaczył przed sobą nikłe światło. Podczołgawszy się w jego stronę, znów usłyszał rozmowę... i tym razem prawie udało mu się ją zrozumieć. Powoli ruszył jeszcze do przodu. W końcu dotarł do sporego baseniku odpływowego, przykrytego od góry kratą. Nad sobą usłyszał odgłos kroków. Smród, jaki uderzył w jego nozdrza, pozwolił mu wysnuć wniosek, że ci na górze używali kraty jako pisuaru, ale nie mieli dość wody, by spłukiwać rurę. - Co to takiego? - rozległo się pytanie i Dash znieruchomiał. - Pieróg z mięsem. Są tu jeszcze pieprz i cebula... wszystko razem smakowicie zapieczone. Dostałem na rynku. - A co to za mięso? Dash przysunął się bliżej. - Wołowina! A bo co? - Wygląda mi na koninę. - A skąd możesz wiedzieć? Masz takie oko, czy co?! - To daj mi ugryźć... Wtedy będę pewien. Dash przysunął się jeszcze bliżej i wykręcił szyję. Zauważył jakiś ruch, ale większą część pola widzenia zasłaniała mu para potężnych buciorów. Dostrzegał jeszcze nogi jakiegoś krzesła ustawionego przy kracie odpływowej - buty należały do siedzącego na nim jegomościa. - Koń, krowa, co za różnica? Chcesz trochę, bo sam nic nie masz! - Nie wiedziałem, że będziemy musieli tak długo tu czekać. - Może pozostali mają jakieś kłopoty? - Może... ale rozkazy są jasne... siedzieć cicho i czekać na sygnał. - Macie przynajmniej jakieś karty? Dash usadowił się wygodniej, szykując się na długie czekanie. Przed świtem Dash wrócił do szerszej rury przy Pięciu Oczkach. Nie bez pewnego rozczarowania stwierdził, że Trina już nań nie czeka. Wiedział, że odeszła, gdy wlazł do ścieku, ale miał nadzieję, że ją zastanie. Odkrył, że uczucie rozczarowania jest równie irytujące jak to, co odkrył. Nie chcąc zwlekać, szybko przebrnął przez kanały i ruszył do aresztu przy Nowym Targu. Wiedział, że jak tylko tam się znajdzie, będzie musiał zmienić odzież... a potem musi udać się do pałacu. Sprawa, na jaką się natknął, przerastała możliwości szeryfa i jego konstabli... Powinien się nią zająć Brian Silden i armia... Zmusił się do spokoju, ale jeżeli to, co odkrył, było prawdą, ktoś przygotowywał teren pod wielką operację. Wewnątrz stołecznych murów czaili się żołnierze nieprzyjaciela, którzy pewnego dnia przysporzą im kłopotów... i Dash był pewien, że już niedługo. Rozdział 21 TAJEMNICE Otwarto drzwi. Wszedł przez nie Nakor, potrząsający głową i powtarzający: - Nie, nie, nie. To nie przejdzie. Rupert Avery podniósł głowę znad leżących przed nim planów. Stał na parterze pomieszczenia, które niegdyś było siedzibą Domu Kawowego Barreta, obserwując robotników, naprawiających ściany i dach nad niegdysiejszą galerią. - O co ci chodzi? Co nie przejdzie? - spytał Nakora. Ten spojrzał nań ze szczerym zdziwieniem, zdumiony, że ktoś go o coś pyta. - Co? Co nie przejdzie? Roo parsknął śmiechem. - To ty mruczałeś pod nosem, że to nie przejdzie. - Naprawdę? - zdziwił się Nakor. - Niezwykłe! Teraz głową potrząsnął Roo. - Niezwykłe, w twoim przypadku? Skądże znowu! - Nieważne - stwierdził Isalańczyk. - Muszę coś zrobić. - Co mianowicie? - Muszę przesłać komuś wiadomość. - Komu? - Pugowi. Roo skinieniem dłoni poprosił Nakora na stronę. - Sądzę, że najlepiej będzie, jak zaczniesz od początku... - Dziś w nocy miałem sen - stwierdził mały przechera. - Rzadko mi się coś śni, więc kiedy już trafi mi się coś takiego, dobrze go sobie zapamiętuję. - Mów dalej - rzekł Roo. - Jak do lej pory wszystko rozumiem. Nakor uśmiechnął się szeroko. - Nie sądzę... ale to nic. Coś się dzieje... To tak, jakby zdarzyły się trzy fakty, pozornie nie mające ze sobą nic wspólnego, ale w gruncie rzeczy będące jednością. Każdy z nich wydaje się czymś innym, niż jest w istocie. No i tak... jedno z drugim i trzecim... muszę porozmawiać z Pugiem. - Przyznam, że przestałem rozumieć - stwierdził Roo. - Nic nie szkodzi - rzekł Nakor, ściskając uspokajająco przedramię rozmówcy. - A skoro już o tym mówimy... Wiesz, gdzie szukać Puga? - Nie... ale mogę zapytać w pałacu. Ktoś tam powinien wiedzieć. A ty... nie masz w zapasie jakiejś sztuczki, która mogłaby ściągnąć jego uwagę? - Może i mam, ale nie jestem pewien, czy szkody, jakie mogłaby wywołać, zrównoważą korzyści. - No to może... nie, nie jestem ciekaw. - I bardzo dobrze - stwierdził Nakor. Rozejrzał się dookoła, jakby dopiero teraz dotarło doń, gdzie jest. - Ale co ty tu wyrabiasz? - Wiesz... od upadku miasta żywa dusza nie widziała właściciela. .. a zresztą nawet gdyby się odnalazł, jakoś się dogadamy. - Roo zatoczył ręką, wskazując cały budynek. – Chcę odtworzyć dawny wygląd i funkcję tego miejsca... Bardzo je lubiłem. - Tak być powinno - stwierdził Isalańczyk z uśmiechem. - Zarobiłeś tu sporo grosza. - Owszem... - Roo wzruszył ramionami. - Po części masz rację... ale chodzi mi o to, że tu zaczęła się moja kariera. - Przeszedłeś długą drogę - stwierdził Nakor. - Dłuższą, niż mógłbyś sobie wyobrazić - rzekł niegdysiejszy lokator celi śmierci. - Jak się ma twoja małżonka? - Jest jej... więcej - odparł Roo z uśmiechem, wykonując znaczące gesty u swego brzucha. - Słyszałem, że wróciłeś do miasta z Lordem Vasariusem jako twoim więźniem. - Nie jest moim więźniem - zaprzeczył Roo. - Warto tego posłuchać? - Warto. - No to opowiesz mi przy okazji... ale najpierw muszę odszukać Puga. Roo zrozumiał, że nie pozbędzie się natręta. - Wiesz co? - odparł z rezygnacją w głosie. - Mogę chyba odłożyć tę robotę... chodźmy więc do aresztu przy Nowym Targu i zasięgnijmy rady Dashela Jamisona. - Doskonale - odparł Nakor i obaj wyszli na ulicę. Wszędzie gdzie spojrzeli, widzieli oznaki tego, że miasto powoli wraca do życia, jakie znali sprzed wojny. Codziennie odnawiano jakiś budynek albo otwierano na nowo sklep czy kram. W mieście pojawiało się coraz więcej towarów, sprowadzanych albo promami z Rybaczówki, albo karawanami. Krążyły plotki o wielkim transporcie z Kesh, który miał się pokazać w przyszłym tygodniu - po raz pierwszy od czasu zakończenia walk. Ponieważ formalnie nikt nikomu nie wypowiadał wojny, nikt nie odrzucał możliwości handlu pomiędzy Kesh a Królestwem. Gdyby członkowie Gildii Wrakarzy nie ustawali w wysiłkach, port mógłby zacząć przyjmować pierwsze statki już wiosną, a podczas następnego roku w pełni można by odtworzyć jego możliwości przeładunkowe. - To miasto jest jak człowiek, nieprawdaż? - stwierdził Nakor, przeciskając się przez tłum. - Ciężko go pobito - stwierdził Roo - ale już odzyskuje zdrowie. - Nie w tym rzecz. Znam miasta nie mające... jakby tu rzec... osobowości. Czegoś, co różni je od innych... Bardzo wiele jest takich w Imperium. To stare miasta... o bardzo bogatej historii, ale nie sposób w nich odróżnić dzień od dnia... W porównaniu z nimi, w Krondorze dzieje się mnóstwo ciekawych spraw... - W pewnym sensie masz rację... - roześmiał się Roo. .Kiedy dotarli do Nowego Targu, ujrzeli budynek aresztu, odmalowany i pyszniący się nowymi kratami w każdym oknie. Po przekroczeniu jego progów natknęli się na urzędnika o nieco roztargnionym wyglądzie. Ten na ich widok zapytał: - Waszmościowie do kogo? - Szukamy szeryfa - wyjaśnił Nakor. - Jest gdzieś na targu... i nie bardzo wiadomo, kiedy można się go spodziewać z powrotem. Bardzo mi przykro - stwierdził, wracając do swoich papierów. Roo skinieniem dłoni wezwał Nakora do wyjścia. Stanęli na ganku, skąd mogli popatrzeć na tłum zapełniający rynek. Kramarze postawiali swoje sklepiki w szeregi, tworząc wąskie przejścia. Wokół zewnętrznej granicy targu rozmieścili się przekupnie sprzedający towary wyłożone wprost na kocach, deskach... a niektórzy proponowali jakieś tajemnicze przedmioty ukrywane pod połami kurtek. - Może być gdziekolwiek... - stwierdził Roo, zwracając się do Nakora. Nakor uśmiechnął się szeroko. - Wiem, jak przyciągnąć jego uwagę. - Czekajże! - żachnął się Roo, kładąc dłoń na ramieniu małego franta, zanim ten zdążył zejść z ganku. - A co? - Znam cię, przyjacielu, jak zły szeląg... i jeżeli uważasz, że osiągniesz cokolwiek, wszczynając taką burdę na targu, że wszyscy ceklarze się wściekną... to sądzę, że nie jest to najlepszy pomysł. - No... ale z pewnością dopięlibyśmy swego. - Przypomnij sobie stare przysłowie. - Znam ich wiele. Które konkretnie masz na myśli? - To o używaniu młota do odpędzenia muchy siedzącej na czyimś nosie. Nakor uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Owszem... pamiętam... jest bardzo obrazowe. - Tak czy owak, powinniśmy odszukać Dasha bez wszczynania rozruchów. Obaj ruszyli w głąb ludzkiej ciżby. Roo wiedział, że w Krondorze żyła obecnie mniej niż połowa dawnych mieszkańców, Nowy Targ był jednak chyba zatłoczony bardziej niż przed wojną - głównie dlatego, że niemal cała działalność tak czy owak zaczynała się lub kończyła właśnie tutaj. Choć odbudowywano całe miasto, codzienny ruch skupiał się na targu. Roo i Nakor przeciskali się obok wozów, gdzie wyłożono nowalijki i wczesne warzywa, worki grochu, pszenicy i żyta, a nawet ryżu sprowadzanego gdzieś zza Krańca Ziemi. Jedni przekupnie proponowali owoce, wino i piwo, inni podsuwali przechodniom gotowe potrawy, wonne i soczyste. Gdy mijali kramarza, zachwalającego pakashkę, kanapki chleba zapiekanego z mięsem, cebulą, pieprzem i sypkim serem, Nakor pociągnął nosem. - Ten człowiek tak popieprzył mięso, że mam łzy w oczach od samej woni! Roo parsknął śmiechem. - Są tacy, którzy lubią, jak ich pali język. - Dawno już zdążyłem zauważyć - stwierdził Nakor - że wielu oszustów nadmiarem pieprzu maskuje kiepską jakość mięsa. - A mój ojciec powiadał - odparł Roo - że jeśli posypiesz mięso dostatecznie dużą ilością przypraw, to smak mięsa przestaje być istotny. Nakor roześmiał się. Gdy skręcili za róg, zobaczyli grupę mężczyzn stojących przed wozem stanowiącym prowizoryczny szynkwas. Na obu końcach wozu ustawiono beczki, a na nich położono deskę. Wokół stało kilkunastu ludzi. Pili trunki i co chwila wybuchali śmiechem. Gdy Nakor i Roo podeszli bliżej, wśród zebranych zapadła cisza... i wszyscy utkwili czujne spojrzenia w nadchodzących. Cisza trwała, dopóki obaj nie minęli szynku. - Dziwne - mruknął Isalańczyk, kiedy odeszli nieco dalej. - Co znowu? - Ci ludzie... - Nakor kiwnął dłonią za siebie. - Co z nimi? Isalańczyk przystanął. - Odwróć się i powiedz mi, co widzisz. Roo zrobił, o co go poproszono. - Widzę grupę popijających piwo robotników. - Przyjrzyj się im lepiej - poradził Nakor. - No, nie wiem... - Co takiego? Roo podrapał się po brodzie. - Owszem... coś jest z nimi nie tak... ale nie umiem tego ująć w słowa. - Chodźmy dalej. - Nakor pociągnął Roo w stronę, w którą szli przedtem. - Po pierwsze, to nie są robotnicy. - Co ty gadasz? - Poprzebierali się za robotników, ale nimi nie są. To żołnierze. - Żołnierze? - zdumiał się Roo. - Po czym poznałeś? - Masz więcej pracy niż robotników, prawda? - Owszem. To prawda. - To dlaczego ci ludzie sterczą tu nad piwem? O tej porze dnia nie mają roboty? - No... - Roo umilkł. - Do licha! - odezwał się po chwili. - Myślałem, że to przerwa obiadowa. - Przerwa będzie dopiero za godzinę - stwierdził Isalańczyk. - Zauważyłeś, jak umilkli, kiedy podeszliśmy bliżej? Zwróć też uwagę na to, że wszyscy ich omijają szerokim łukiem. - Owszem... teraz widzę, do czego zmierzasz - rzekł Roo. - Nasuwa się pytanie, co też tu robią ci żołnierze, którzy poprzebierali się za robotników popijających ranne piwko? - Nie, nie w tym rzecz - sprzeciwił się Nakor. - Stoją tam poprzebierani za popijających poranne piwko robotników po to, żeby ludzie uznali ich za popijających ranne piwko robotników. Ale dużo dałbym za to, by się dowiedzieć, dlaczego chcą, by ludzie myśleli o nich jak o robotnikach... - Zaczynam chwytać - stwierdził Roo. - Poszukajmy Dasha. Odszukanie ludzi z czerwonymi opaskami na ramionach zajęło im połowę godziny, a gdy ich dogonili, na ich czele znaleźli Dasha. Ujrzawszy przyjaciół, młody szeryf zdał dowództwo zastępcy. - Roo, Nakor... co mogę dla was zrobić? - Powiadom swego pradziadka, że muszę z nim pomówić. Ale przedtem zwróć uwagę na tych ludzi przy wozie - kiwnął dłonią, wskazując kierunek - którzy poubierali się jak robotnicy, ale wcale nimi nie są... - Wiem. - Kiwnął głową Dash. - Takich grup na całym targu jest kilka. - Ooo... - zdziwił się Roo. - Więc wiesz? - Jaki byłby ze mnie szeryf, gdybym ich nie zauważył? - Przeciętny, taki, jakich wielu - stwierdził Nakor. - No, ale skoro o nich wiesz, to porozmawiajmy o Pugu. - A o co chodzi? - Muszę się z nim zobaczyć. Dash zmrużył oczy. - I wyobrażasz sobie, że ja ci to załatwię? - Jesteś jego prawnukiem... Jak się z nim kontaktujesz? Dash potrząsnął głową. - Nijak. Może ojciec miał jakiś sposób, ale mi o nim nie powiedział. Dziadek... nie wiem. Babce wystarczyło tylko zamknąć oczy. - Wiem - uciął Nakor. - Gamina potrafiła go znaleźć na przeciwległym krańcu świata... - Myślałem, że wy, magowie... - rzekł Jimmy. - Rzadko go widywałem - przyznał Isalańczyk. - No, oczywiście nie mówię o czasie, jaki razem spędziliśmy na wyspie. Może tam został... Hej! - zwrócił się do Roo. - Pożyczysz mi statek, który dowiezie mnie na Wyspę Czarnoksiężnika? - Może nie raczyłeś tego zauważyć - rzekł Roo z przekąsem w głosie - ale tam się toczy wojna... ludzie się zabijają, a okręty idą na dno. - Wskazał dłonią morze. - Statek z Wolnych Miast mógłby się przemknąć bez tego, by ktoś mu czynił wstręty, ale na okręt pod banderą Królestwa napadną piraci quegańscy, keshańscy albo opryszki Fadawaha - chyba że popłynie za nim cała flota. Statek może bym ci i pożyczył... ale flotę... co to, to nie. - Nie potrzebuję floty - stwierdził Nakor. - Jeden okręt wystarczy. - A piraci? • - Nie ma problemu - rzekł Nakor z uśmiechem. - Znam kilka sztuczek. - No dobrze... - rzekł Roo. - Ale o co chodzi? - A co, nie mówiłem? - Nie - rzekł Roo i spojrzał na Dasha, który wzruszył ramionami. - No to musicie sami zobaczyć - stwierdził Isalańczyk i odwróciwszy się na pięcie, ruszył przed siebie, nie zadbawszy nawet o to, by sprawdzić, czy rozmówcy podążyli jego śladem. - Lepiej chodźmy za nim i sprawdźmy, o czym on gada - rzekł Dash. Pospieszyli więc, by nie stracić z oczu małego wygi, który energicznie przepychał się przez tłum, cały czas kierując się ku Wschodniej Bramie, otwierającej się na Trakt Królewski. Kiedy dotarli na miejsce, Roo był tak zasapany, że niemal stracił dech. - To trasa na konną przejażdżkę... - wysapał w końcu. - Nie mam konia - stwierdził rzeczowo Nakor. - Miałem raz pięknego, czarnego rumaka, ale mi zdechł. To było wtedy, gdy nosiłem miano Błękitnego Jeźdźca. - Co chcesz nam pokazać? - uciął Dash jego dalsze wynurzenia. - To - stwierdził Nakor, pokazując rzeźbę, którą kazał tu ustawić tydzień temu. Przed posągiem stało kilkunastu gapiących się nań i gwałtownie gestykulujących ludzi. Dash i Roo zeszli z drogi i podeszli bliżej, aby lepiej przyjrzeć się rzeźbie bogini. - A cóż to znowu? - zdumiał się Roo. Po twarzy posągu spływały zaczynające się w kącikach oczu dwie strugi czerwieni, szpecąc skądinąd niemal doskonałą urodę oblicza bogini. Dash przecisnął się przez tłumek gapiów i przyjrzał dokładniej zjawisku. - To wygląda jak krew! - Bo to jest krew - żachnął się Nakor. - Posąg Pani roni krwawe łzy! Roo szybko się cofnął. - To jakaś twoja sztuczka, prawda? - Nie! - po raz wtóry żachnął się Nakor. •- Nigdy bym się nie zniżył do tanich sztuczek... przynajmniej, gdy chodzi o naszą Panią. Ona jest Boginią Dobra... i ja... nie, po prostu bym nie mógł, i tyle! - No dobrze - stwierdził Dash. - Przyjmuję, że mówisz prawdę. Ale jaka jest przyczyna tego zjawiska? - Nie mam pojęcia - stwierdził Nakor. - Ale to jeszcze nic! Trzeba wam zobaczyć ten drugi... fenomen! Ruszył z powrotem ku miastu, a Dash i Roo wymienili spojrzenia. - Ogromniem ciekaw - rzekł z przekąsem Dash - co jeszcze ten kurdupel nam pokaże. Żeby nadążyć za małym człowieczkiem, ponownie musieli nieźle wyciągać nogi. Weszli w miejską bramę, przecięli wschodnie miejskie kwartały i znów przez całe miasto wrócili ku targowi. Tym razem jednak, zamiast wejść w ludzką ciżbę, Nakor skręcił do Placu Świątynnego. W pewnym momencie Roo wybuchnął śmiechem. - A nie byłoby wygodniej, gdyby oba cuda zdarzyły się o jedną przecznicę od siebie? - wykrztusił w odpowiedzi na nieco zdumione spojrzenie Dasha. - Nie mam pojęcia - stwierdził młody szeryf. W końcu dotarli do pustej działki pomiędzy świątyniami Lims-Kragmy i Guis-wa. Kapłani obu obrządków zerkali niespokojnie na tłum, zebrany przed namiotem postawionym pośrodku działki. Dash nie miał pojęcia, skąd mały frant wytrzasnął ten namiot. Jednego dnia go nie było, a następnego już stał - wielki, rozległy i dostatecznie obszerny, by pod jego skrzydłami schroniło się kilkuset ludzi. Teraz młody szeryf zaczął przebijać się przez ciżbę. Niektórzy sarkali - dopóki nie zauważyli jego czerwonej opaski. Kiedy dotarł do wejścia, z Nakorem i Roo depczącymi mu po piętach, zatrzymał się i otworzył usta ze zdumienia. - Bogowie! - stęknął porażony dziwem. W pierwszym rzędzie zobaczył grzbiety siedzących doń tyłem w medytacyjnych pozach Sho Pi i kilkunastu akolitów, nie to go jednak zdumiało. Pośrodku namiotu tkwiła Aleta. Właśnie tkwiła - nie stała bowiem ani nie siedziała. Przybrała pozycję taką samą jak Sho Pi - skrzyżowane pięty podsunięte pod pośladki, dłonie wparte o kolana. Pławiła się w blasku, który emanował z jej ciała, zalewając namiot falą nieziemskiej poświaty. I unosiła się w powietrzu na wysokości sześciu stóp nad ziemią. - Dam ci statek - szepnął ochryple Roo, kładąc dłoń na ramieniu Nakora. - Ale po co ci mój pradziadek? - spytał szeptem Dash. - Dlaczego nie zwrócisz się do innych kapłanów? - Dlatego! - stwierdził Nakor, wskazując dłonią coś, czego jego towarzysze w pierwszej chwili nie dostrzegli. Tuż pod unoszącą się w powietrzu kobietą kotłowała się chmura czerni. Dash i Roo nie dostrzegli jej zaskoczeni widokiem unoszącej się w powietrzu i emanującej blaskiem dziewczyny - teraz jednak zauważyli... nieprzeniknioną czerń, złowrogą, emanującą nienawiścią i grozą. Natychmiast pomyśleli o tym samym: emanujące od Alety światło stanowiło zaporę dla mroku, trzymało go w miejscu, nie pozwalając rozlać się po całym świecie. - Co to takiego? - spytał Dash. - Coś bardzo złego - odparł Nakor. - Nie sądziłem, że kiedykolwiek coś takiego zobaczę. Trzeba o tym jak najszybciej powiadomić Puga. Wkrótce dowiedzą się o tym kapłani w świątyniach, to też jest istotne, ale przede wszystkim musi o tym usłyszeć Pug. - Spojrzał Dashowi prosto w oczy. - Nie wolno nam zwlekać. Roo chwycił franta za rękę. - Natychmiast zabieram cię do Rybaczówki. Wsadzę cię na pokład okrętu, a ty tylko powiedz kapitanowi, dokąd chcesz płynąć. - Dziękuję - odparł Nakor i odwracając się do Sho Pi, wrzasnął: - Miej na wszystko baczenie! I powiedz Dominikowi, że ma pokierować sprawami świątyni, dopóki nie wrócę. Jeżeli nawet Sho Pi usłyszał mistrza, nie odpowiedział ani słowem. - Nie wiem, czy poradziłbyś sobie z tym wszystkim bez Sho Pi - zauważył Roo, kiedy opuszczali dziedziniec. - Muszę przyznać, że to prawda - stwierdził Nakor, wzruszając ramionami. - Ale też już nie jestem jego Mistrzem. - Od kiedy? - zainteresował się Roo, skręcając w główną ulicę. - Od chwili, w której kilka godzin temu Aleta zaczęła się unosić w powietrzu... - odparł Nakor, machnąwszy swoim kosturem za siebie. - Rozumiem... - I to właśnie miałem na myśli. - Znaczy... kiedy? - Kiedy mnie zapytałeś, o co mi chodzi. - Ale kiedy? - żachnął się Roo. - Jeżeli dobrze pamiętam, zadaję ci to pytanie nieustannie, od chwili, w której zobaczyliśmy się po raz pierwszy. - Kiedy wkroczyłem do Domu Kawowego i powiedziałem, że to nie przejdzie. To miałem na myśli. Tę czerń. - Nie wiem, czym ona jest - odparł Roo - i nie sądzę nawet, bym chciał wiedzieć, ale stwierdzenie, że „nie przejdzie” to bardzo łagodny sposób wyrażenia istoty sprawy. Sam jej widok śmiertelnie mnie przeraził. - Uporamy się z tym - stwierdził Nakor. - Niech no tylko Pug się o tym dowie. Kiedy dotarli do przystani, Roo wezwał do siebie jedną ze swoich szalup. Pojawiła się po kilku minutach. Polecił, by wraz z Nakorem natychmiast przewieziono ich na pokład jego najśmiglejszego statku. - A co zrobisz, jeżeli nie zastaniesz Puga na wyspie? - Nie trap się - • odparł Nakor. - Już tam Gathis go jakoś dla mnie znajdzie. Ktoś na wyspie z pewnością do niego dotrze. Gdy Isalańczyk wspinał się po drabince linowej, Roo zawołał: - Mości kapitanie! Odbijajcie jak najszybciej... i zabierzcie tego człeka dokąd sobie życzy! - Panie Avery! - żachnął się zdumiony kapitan. - Połowa ładowni świeci jeszcze pustkami! - I dobrze, mości kapitanie. Masz waść zapasy na dwa tygodnie żeglugi? - Aye, sir! Mam! - To już wszystko. - Aye, sir! - odparł kapitan, salutując sprężyście. - Gotuj się do drogi! Zabezpieczyć ładunek! Ludzie pobiegli do lin, Roo zaś wydał rozkazy załodze łodzi. Szalupa zawróciła i ruszyła do brzegu. Do pomostu dotarli akurat na czas, by zobaczyć, jak z rej opadają żagle. Roo w duchu złożył Nakorowi życzenia pomyślnej podróży. Przy sprzyjającym wietrze przechera mógł dotrzeć do Wyspy Czarnoksiężnika w tydzień, a znał Nakora i jego „sztuczki” na tyle, by wiedzieć, że z pewnością będą im towarzyszyć dobre wiatry. Idąc po pomoście, pomyślał też, że cokolwiek właśnie działo się w Krondorze, przekraczało to swoją skalą wszelkie jego marzenia o potędze i wpływach. Do rozgrywki włączali się gracze, wobec których najbardziej wpływowy człek w Zachodnich Dziedzinach był równie bezsilny jak niemowlę - i to napawało go strachem. Postanowił, że zostawi dziś robotników samych i wróci do swego majątku. Karli nadzorowała tam odbudowę, on zaś nagle poczuł ogromną potrzebę spędzenia nocy w towarzystwie dzieci i żony. Jimmy przeglądał raporty, aż w końcu litery zaczęły mu się rozpływać przed oczami. Wreszcie wstał. - Muszę wyjść, by zaczerpnąć świeżego powietrza. - Rozumiem. - Duko podniósł wzrok znad drugiej sterty papierów. - Czytaliście od świtu... - Najemnik coraz lepiej radził sobie z pismem Królestwa i teraz czytał już prawie z tą samą szybkością, z jaką Jimmy mógł mu odczytywać meldunki na głos, ale otrzymywali tak ważne wiadomości, że nie mogli ryzykować pomyłek. Ostateczny efekt miał dwa oblicza: obecnie Jimmy nie mógł sięgnąć wzrokiem dalej niż dwie stopy, ale jednocześnie zdołał sobie wyrobić ogólne spojrzenie na strategiczną sytuację południowych rubieży Królestwa. W Imperium Wiecznego Kesh opracowali jakiś plan. Jimmy nie dostrzegał jeszcze całości, pewien był jednak, że do jego realizacji potrzebne będzie związanie sił Królestwa w dwu miejscach: na Krańcu Ziemi i nieopodal Shamaty na wschodzie. Bywały momenty, kiedy zdawało mu się, że potrafi przejrzeć następne posunięcie Kesh, w sumie jednak nie umiał poskładać znanych mu elementów w sensowną całość. Gdy prostował ramiona, przed budyneczkiem dowództwa pojawił się jeździec na spienionym koniu. - Sir! - zawołał, osadzając rumaka w miejscu. - Wiadomości z Shamaty! Młodzieniec zeskoczył z ganku i wziął pakiet dokumentów. Kiedy wniósł je do środka, Duko uśmiechnął się z przekąsem: - Za bardzo sobie nie odpoczęliście... - Wiadomości z Shamaty! - wyjaśnił Jimmy. - Znowu? No, to je lepiej przeczytajcie. - Znać było, że posłaniec gnał tu, co koń wyskoczy - stwierdził Jimmy, rozwijając rulon. Okazało się, że wewnątrz znajduje się tylko jeden meldunek. - Bogowie! - żachnął się, przebiegłszy wzrokiem jego treść. - Jeden z naszych patroli spostrzegł z daleka szybko maszerującą kolumnę Keshan, ciągnącą ku północnemu wschodowi przez Przełęcz Tahupset. - I co z tego wynika? - spytał Duko. - Niech mnie porąbią, jeżeli wiem! - stwierdził Jimmy. Skinieniem dłoni przywołał spod ściany jednego z adiutantów i obaj rozwinęli przed Diukiem mapę. - Ta przełęcz biegnie wedle zachodniego brzegu Morza Snów. To część starego szlaku karawan kupieckich, jaki łączył niegdyś Shamatę i Landreth. - Ale dlaczego Keshanie mieliby zajmować Landreth, kiedy mamy w Shamacie załogę, a jej oddziały mogą ich zajść od tyłu? Jimmy milczał przez chwilę, wpatrując się przez chwilę przed siebie, a potem odpowiedział: - Ponieważ oni wcale nie idą na Landreth. Chcą tylko, byśmy tak myśleli. - W takim razie, co knują? « Młody szlachcic patrzył przez chwilę badawczo na mapę. - Znajdują się za daleko, by wesprzeć jakiekolwiek natarcie na Kraniec Ziemi. - Powiódł palcem po linii znaczącej szlak, o którym mówił przed chwilą. - Gdyby skręcili na zachód w tym miejscu, mogliby uderzyć na nas... ale my tu siedzimy za niezłymi umocnieniami... i możemy dostać posiłki z Krańca Ziemi. - Chyba że przed natarciem na Kraniec Ziemi chcą nas wywabić na otwartą przestrzeń. Młodzieniec przetarł znużone oczy. - To możliwe... - Wbicie klina pomiędzy nas i Kraniec... to nie jest pozbawione sensu - stwierdził Duko. - Owszem - przyznał Jimmy. - Ale do tego potrzebowaliby czegoś więcej niż pojedynczej kolumny jazdy. Ale... gdyby jakoś chyłkiem przeprowadzili oddziały przez... Milordzie! - wypalił nagle. - Mam przeczucie... które wcale mi się nie podoba! - Co takiego wymyśliliście? Jimmy znów przesunął palcem po mapie. - A jeżeli ta kolumna nie skręci na północny wschód, ku Landreth, tylko tutaj prosto na północ? - To dotrą tutaj - stwierdził Duko. - Samiście powiedzieli, że nie sądzicie, iżby chcieli nas stąd ruszyć. - Bo nie chcą. Jeżeli jednak ot, tutaj - tknął palcem w mapę - skręcą prosto na północ, znajdą się o pięćdziesiąt mil od trasy naszych regularnych patroli. - Ale tam nie ma niczego, co byłoby warte wzięcia! - zauważył Duko. - To prawda - stwierdził młodzieniec. - Ale załóżmy, że będą dalej gnali na północ. Tu, o w tym miejscu, trafią na stary szlak, biegnący dolinami wśród wzgórz. To część starej drogi, którą karawany z krasnoludzkich kopalń w Dorginie ciągnęły do... - Palec Jimmy'ego znów dotknął mapy. - Do Krondoru? - Nie inaczej. A jeżeli oni przeprawiali tędy chyłkiem wojska od kilku tygodni? Nasi ludzie przypadkowo natknęli się na jeden z oddziałów. - Młody człowiek znów przebiegł wzrokiem treść meldunku. - Ani słowa o barwach czy sztandarach. Właściwie mogliby to być ludzie z dowolnego miejsca w Imperium... - Usypiają naszą czujność widokiem znanych już nam jednostek, a tymczasem sprowadzają nowe z głębi Imperium... - A potem błyskawicznym atakiem zajmą Krondor... Duko w jednej chwili porwał się na nogi. Ruszył ku drzwiom i wydał pierwsze rozkazy dokładnie wtedy, kiedy stary służbista Matak przed nim je otworzył. - Wszystkie oddziały mają być gotowe do wymarszu najpóźniej za godzinę! - Diuk odwrócił się do Jimmy'ego. - Mam rozkazy, by bronić i ochraniać Marchie Południowe. Nie pozwolę tknąć podstawowych załóg garnizonów... Ale jeżeli masz waść rację, to Książę będzie potrzebował w Krondorze każdego żołnierza, jakiego zdołamy mu stąd odesłać. Z szybkością zrodzoną z wieloletniego doświadczenia w ciągu kilku minut poderwał na nogi całą załogę fortu. - Jimmy, zechciej poprowadzić kolumnę... i w bogach nadzieja, że się nie spóźnicie. Bo jeżeli masz rację, to Keshanie mogą uderzyć na Krondor lada moment, a gdy go zajmą... Jimmy lepiej niż Duko wiedział, co to może oznaczać. Królestwo rozpadnie się na dwie połowy. Armia Greylocka zostanie zmuszona do walk na południu Ylith, wojska Duko będą musiały zająć się najeźdźcami na Krańcu Ziemi, a załoga Shamaty starać się będzie udaremniać natarcia na Landreth. Jeżeli Keshanie zajmą Krondor, Greylock straci wszelką pomoc, jakiej mogłyby mu udzielić oddziały z południa - nie będzie też miał się dokąd wycofać w wypadku porażki. Zostanie uwięziony pomiędzy dwiema wrogimi armiami. A jeżeli przepadną armie Zachodu... - Za godzinę będziemy już w drodze - obiecał. -• To dobrze... bo jeżeli Krondor padnie, to Zachód istotnie będzie stracony - stwierdził Duko. Jimmy nie omieszkał spostrzec ironii tej uwagi padającej z ust człowieka, który przed rokiem jeszcze wyłaził ze skóry, by podbić Zachód, był jednak zbyt zajęty, by ją jakoś skwitować. - Spakuj moje rzeczy i przyprowadź ze stajen konia! - zawołał do najbliższego z adiutantów, biegnąc na tyły kwater sztabowych. Porwawszy czystą kartę pergaminu, pochylił się nad stołem, odpychając niemal skrybę. Nie mógł oczywiście rozkazywać Konetablowi Krondoru, podobnie jak nie mógł wydawać poleceń Duko - ale podsuwanie sugestii to zgoła co innego. Sugestie, jakie miał zamiar poczynić, były - delikatnie mówiąc - mocno zarysowane. Zaczął pisać: Zatrzymanych niedawno meldunków wynika, że istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo podjada przez Kesh wielkiego natarcia na Krondor, wzdłuż starego szlaku z Dorginu. Nalegam, byście wydzielili wszystkie jednostki, z jakich możecie zrezygnować, i jak najszybciej wysłali je na południe. James, Earl Vencar Chwyciwszy laskę wosku, rozgrzał ją nad płomieniem i przyłożył do niej swój pierścień. Potem złożył pergamin i wetknął go w sakwę przeznaczoną dla posłańców. Odsunięty przezeń skryba siedział na krześle, uważnie się wszystkiemu przypatrując. - Jak was zwą? - spytał go Jimmy. - Jestem Herbert, sir. Herbert z Rutherwood. - Chodź za mną. Skryba rozejrzał się dookoła, gapiąc się na innych adiutantów i pisarczyków, wszyscy jednak odpowiadali mu zdumionymi albo niczego nie wyrażającymi spojrzeniami. Przeszli obok Duko, wciąż przypatrującego się zwijającemu się niczym w ukropie sztabowi. Z miasta mieli ruszyć wszyscy, oprócz stałej załogi, i oficerowie niemiłosiernie poganiali podkomendnych. Jimmy wyprowadził pisarczyka do odległej przystani, gdzie stał na kotwicy królewski kuter. - Kapitanie! - zagrzmiał młody szlachcic, wbiegając na pokład po trapie. - Tutaj, sir! - rozległa się odpowiedź spod pokładu. - Rozkazy! - zawołał Jimmy. - Weźcie tego człeka na północ. Skryba stał na trapie za Jimmym. Młody Vencar odwrócił się, chwycił go za kurtę i uniósłszy w powietrze, postawił na pokładzie. - Mości Herbercie, zechciejcie wziąć tę sakwę - polecił tonem wykluczającym sprzeciw. - Popłyńcie na północ, odszukajcie nasze wojska i oddajcie to Lordowi Greylockowi albo kapitanowi von Darkmoor. Pojęliście? Skryba wytrzeszczał oczy, bo od żelaznego chwytu Jimmy'ego zaparło mu dech, ale zdołał pokiwać głową. - Kapitanie... zawieźcie tego człeka do Lorda Greylocka. Powinniście go znaleźć gdzieś na południe od Quester's View. - Rozkaz, sir! - zagrzmiał kapitan. I odwróciwszy się do załogi, ryknął: - Do wyjścia w morze... Gotuuuuj się! Jimmy zostawił oszołomionego Herberta na pokładzie, a sam szybko zbiegł z trapu i przemknął przez doki Port Vykor do miejsca, gdzie - jak miał nadzieję - przygotowano mu już konia. Spieszyło mu się, by ruszyć do Krondoru. Jego jedyny brat wciąż przebywał w Krondorze - a jeżeli Greylock nie znajdzie jakiegoś sposobu, by przemieścić swe jednostki na południe szybciej, niż Jimmy pogoni swoje na północ, jedyną siłą zdolną uratować Dasha będzie garstka pałacowej straży, oddziały miejskiej milicji i kiepsko odbudowane mury. - Do wyłomu! - zagrzmiał Erik. Katapulty po obu stronach cisnęły ku celom głazy i wiązki płonącej słomy. Nad jego głową śmigały wielkie pociski z balist. Trafieni walili się pokotem na ziemię. Walka trwała od świtu poprzedniego dnia - a w nocy sceneria nabrała iście piekielnych barw. Nieprzyjaciele wykopali serie okopów. Za nimi wznieśli wysoki wał z platformami dla machin bojowych. Budowę tych umocnień tysiące ludzi przypłaciło życiem. Leżeli oni teraz nie pogrzebani na zewnątrz wału. Smród bił w niebo i czuć go było na kilka mil przed okopami. Rowy wypełniono wodą. Pływające w niej plamy tłustego oleju podpalono we właściwym czasie i teraz ku niebu wybijały się kłęby gęstego, czarnego dymu. Earl Richard, który wcześniej obejrzał tę obronną pozycję, musiał przyznać, że zdobyć ją można tylko poprzez atak na wprost. Erik osobiście dopilnował budowy ciężkich, drewnianych pomostów, przetaczanych na okrągłych balach z pni pościnanych w pobliskich lasach. Niełatwo było zająć pierwszy szereg okopów, a to przez nieustannie szyjących strzałami łuczników usadowionych na wspierającym je wale, ale gdy Królewscy zabrali się do roboty, ponad okopami szybko przerzucono pomosty. Pracujący łopatami jak szaleńcy żołnierze zdołali jakoś pozasypywać plamy płonącego oleju - a potem został już tylko wał. Na szczęście, kiedy podwładni Erika wdarli się na wał, znaleźli na jego szczycie tylko drewnianą palisadę. Zbudowano ją ze znawstwem, wzmocniono jak tylko się dało - ale drewno poddawało się ostrzom toporów. Wokół toporników zawrzała zaciekła walka, kilkudziesięciu z nich zginęło, ale gdy powybijali otwory w wale, przerzucono przez nie żelazne belki z łańcuchami. Do łańcuchów już wcześniej zaprzężono potężne konie... a te, smagnięte batami, bez trudu zwaliły dwudziestojardowy odcinek palisady. Przez powstały w ten sposób otwór runął strumień królewskich. Erik czekał ze swoją jazdą, aż napastnicy otworzą potężną, zlokalizowaną nad traktem bramę. I nagle obie połowy wrót drgnęły, zatrzęsły się, a potem stanęły otworem. Młody kapitan dał znak do ataku. Spiął konia ostrogą i rosły, gniady źrebiec skoczył raźno przed siebie. Choć Ravensburczykowi - od gryzącego dymu i smrodu krwi - łzawiły oczy, natychmiast zobaczył to, co przygotowano dla nich za bramą. Wściekłym wrzaskiem nakazał swoim wstrzymanie szarży. Jadąc wolno przed siebie, zauważył, że piesi wdarli się już na wał i wdali w zajadłą rąbaninę na jego szczycie. - Z koni! - zawołał do swoich. - Za mną! - padła następna komenda. Kiedy przebiegli przez bramę, jego towarzysze zobaczyli to, co kazało mu zatrzymać natarcie. Tuż za bramą wykopano głęboki na dziesięć stóp rów, w którego dno powbijano zaostrzone pale. Brama była o sześć stóp szersza niż rów - z obu stron pozostawiono trzystopowe przejścia, więc pieszy mógł się przedostać, ale konny z pewnością zginąłby. Erik przepędził swoich ludzi przez dymy i przetarł oczy. - Skąd wali ten cały dym?! - wy wrzeszczał pytanie. - Stamtąd - odpowiedział mu znajomy głos Jadowa Shati. - Niech to licho! - zaklął Ravensburczyk, spojrzawszy tam, gdzie wskazywała dłoń jego starego przyjaciela. - Owszem, chłopie, po trzykroć niech to licho. W odległości czterystu kroków, w poprzek traktu widniały szeregi ustawionych do bitwy ludzi, oskrzydlone oddziałami jazdy. Na czele każdego oddziału stali oficerowie - i wszyscy szykowali się do natarcia. Pomiędzy oddziałami poustawiano katapulty, magonele i balisty. Wszystko to przypominało zwartą do uderzenia pięść. I nagle Erik zrozumiał, co nastąpi za chwilę. Spojrzawszy na palisadę, na której walczyli jeszcze jego ludzie, zdał sobie nagle sprawę z faktu, że jeżeli zwali ją się na ziemię z drugiej strony, stanie się doskonałym mostem nad rowami. - Precz! Cofnąć się! - zagrzmiał i rozkaz natychmiast wykonano. - Cofnąć się... i przygotować! - ryknął Jadów. Erik pobiegł do miejsca, gdzie trzymano dlań konia, i błyskawicznie wskoczył na siodło. Niosące się wzdłuż traktu pojękiwania rogów i wrzaski rozkazów przekonały go, że nareszcie będzie miał zaszczyt zetrzeć się w polu z samym generałem Fadawahem. Nie bardzo mógł liczyć na zwycięstwo - dobrze będzie, jeżeli uda mu się wynieść całą głowę. Rozdział 22 ZROZUMIENIE Ludzie skradali się przez las. Subai podążał przed siebie - dyskretnie, ale nieustępliwie, wzdłuż biegu rzeki. Większość z jego podwładnych już zginęła, choć może dwaj przedostali się przez góry, by wzdłuż wschodnich stoków przemknąć ku Darkmoor. Modlił się, by jego domysły okazały się prawdą. Miał za sobą piekielnie wyczerpującą podróż trwająca kilka tygodni. Jego Tropiciele byli ludźmi o niezrównanej biegłości w leśnym kunszcie, ustępującymi jedynie elfom i - może - Natalskim Zwiadowcom. Ale Fadawaha wspierało coś daleko bardziej złowrogiego i przekraczającego możliwości ludzi - mroczna magia, której Subai nie potrafił pojąć. Dało się to zauważyć, gdy tylko minęli pierwsze z solidniejszych południowych linii obronnych. Oprócz śmierci i zniszczeń wszędzie towarzyszyło im tu wiszące jakby w powietrzu poczucie rozpaczy i beznadziejności, atmosfera bólu. Im dalej na północ, tym silniejsze stawały się te uczucia. Na razie nie widzieli tu zbyt licznych umocnień nadmorskich, ponieważ parli na północ, a droga do Quester's View skręcała na północny zachód. Kiedy trafili na szlak wiodący z Quester's View do Sokolich Pustkowi, natknęli się na kolejne dowody działania mrocznych mocy. Północny grzbiet nad traktem został ufortyfikowany, a południowy ozdobiono ponurym łańcuchem trupów. Wzdłuż całego grzbietu poustawiano krzyże, a do każdego przybito więźnia. Zastygłe na ich twarzach ból i przerażenie świadczyły wyraźnie, że zmarli od ran, a nie z wyczerpania. Większości przed śmiercią popodrzynano gardła, ale kilkunastu miało pootwierane klatki piersiowe i powydzierane serca. Zabijano nie tylko mężczyzn. W złowieszczym szeregu były i kobiety... oraz dzieci. Godzinę później zginęło dwu jego ludzi, kiedy na obóz przypadkowo trafili przerażająco wyglądający i posiadający nadludzkie siły i determinację wojownicy o policzkach porzniętych rytualnymi bliznami. Subai czytywał doniesienia wywiadu i domyślił się, że najpewniej miał wątpliwy honor z Nieśmiertelnymi. Wywodzili się z dawnej gwardii przybocznej Króla-Kapłana Lanady - i byli zwykłymi wojakami, których za pomocą mrocznych rytuałów i napojów odurzających zmieniono w opętanych morderczym szałem maniaków. Szmaragdowa Królowa pogłębiła jeszcze ich szaleństwo, poświęcając co noc jednego z nich dla swoich mrocznych i przeciwnych naturze obrzędów. Dzięki nim utrzymywała wieczną młodość. Opowiadano, że po przejęciu władzy przez Fadawaha stracili jego łaski - i może dlatego pełno ich było na wszystkich podejściach do Yabonu. Podczas kolejnych dwu tygodni oddział Subai ścigano zajadle, zabijając jeszcze dwu ludzi. Niezłomny kapitan zdołał jakoś utrzymać porządek w oddziale, kierując dwu z pozostałych jeszcze przy nim ludzi do Loriel, nadal zajmowanego przez siły Królestwa. Liczył na to, że odciągną prześladujących go wojowników. Sam skutecznie ukrył się, żywiąc nadzieję, że jeden człowiek potrafi przemknąć się tam, gdzie dwaj obudzą czujność i zostaną pojmani. Tydzień spędził na terenie zajętym przez nieprzyjaciół, przemykając jak duch obok patrolujących lasy drużyn i obok wrogich obozowisk, za każdym zaś z takich spotkań jego wiara w możliwość odzyskania Yabonu przez Królestwo słabła coraz bardziej. Błędnymi okazały się wyliczenia, że pod komendą Fadawaha zostało w sumie dwadzieścia do trzydziestu tysięcy ludzi. Dodawszy oddziały wysłane w pobliże Sarth i te, które trzeba było skierować pod La Mut, Subai oceniał teraz, że Fadawah mógł jednorazowo wyprowadzić w pole przynajmniej trzydzieści pięć do czterdziestu tysięcy chłopa. Wiedział, że jeżeli ma rację, Greylock nie będzie w stanie wyprzeć najeźdźców z Yabonu - nie wtedy, gdy znaczne siły Królestwa strzegły południowych rubieży przed groźbą inwazji Kesh. Być może uda mu się odbić Ylith - ale cena jaką przyjdzie mu zapłacić, będzie ogromna. Subai nie dotarł do Yabonu. Nie umiał znaleźć sposobu, by przekraść się do środka oblężonego miasta. Zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej, gdyby spróbować przedrzeć się do Tyr-Sog, trafił jednak znów pomiędzy nieprzyjaciół i zorientował się, że największe możliwości wyniesienia głowy z zamętu będzie miał wtedy, gdy podąży do Jeziora Niebiańskiego, a potem wzdłuż północnych rubieży Szarych Wież do elfich dziedzin. Nie żywił zbyt wielu złudzeń. Od dwu dni ktoś szedł jego tropem - niemal od samego Niebiańskiego Jeziora. Nie wiedział, czy ścigają go renegaci Fadawaha, czy ci przerażający fanatycy, ale musiał szybko znaleźć jakąś kryjówkę, gdzie będzie mógł bezpiecznie odpocząć i - przede wszystkim! - coś zjeść. Zapasy skończyły mu się tydzień temu, w pobliżu Yabonu. Ostatnio żywił się orzechami i jadalnymi korzeniami, zdołał też założyć sidła i złapać królika. Od dwu dni jednak - to znaczy od chwili, kiedy wpadli na nich ci wytatuowani szaleńcy - nie jadł nic. Tracił siły i wagę - teraz potrafiłby stawić czoło najwyżej dwu ludziom. Jeżeli jego tropem szło pięciu czy sześciu, nie miał szans. Podążał teraz wedle południowych brzegów wypływającej z Jeziora Niebiańskiego rzeki Crydee. Wiedział, że wkrótce trafi na otaczające ją lasy, do których prawa rościły sobie elfy - aby tam wejść, musiał otrzymać od nich pozwolenie. Wiedział też, iż jest to jego jedyna szansa na uratowanie życia. Nie było sposobu, by doszedł jarem do zamku Crydee, nie mógł też podjąć ryzyka podróży na południe, przez Zieloną Głębię do garnizonu w Jonril. Zatrzymał się i spojrzał za siebie. Mniej więcej w odległości mili ujrzał pnące się po skałach ciemne figurki prześladowców. Przed sobą miał bród przez rzekę. „Kiedyś w końcu trzeba to zrobić, a lepszej okazji i tak nie będzie” - pomyślał. Wszedłszy w wodę, stwierdził, że pogrążył się po kolana. Mieli pełnię lata i poziom wody był teraz najniższy - wiedział, że podczas wiosennych roztopów albo po jesiennych ulewach nie przeszedłby tędy tak łatwo. Był mniej więcej w połowie brodu, kiedy usłyszał za sobą wrzaski, co go ostrzegło, że prześladowcy już go zobaczyli. Z ponurą determinacją zmusił się do przyspieszenia kroku. Wydostał się na drugi brzeg akurat wtedy, gdy ścigający go ludzie wypadli spomiędzy drzew. Subai nie obejrzał się za siebie, ale dał nura w gęstwinę - z sercem przepełnionym pragnieniem, by bogowie dali mu teraz do ręki choćby najbardziej lichy z łuków. Jego własny, doskonały łuk wpadł w przepaść, gdy piął się po stromym zboczu dwa tygodnie temu w górach. Mając go teraz w garści, mógłby zatrzymać prześladowców. Tymczasem ruszył biegiem w głąb lasów. Zmierzchało już i robiło się coraz mroczniej. Subai widział jednak na tyle dobrze, by podążać w obranym kierunku - na zachód. I nagle spod strzelających w niebo przed nim drzew rozległ się głos: - Czego szukasz w Elvandarze, człowiecze? Subai stanął jak wryty. - Szukam schronienia i przynoszę wieści - powiedział, padając na kolana, gdyż zmęczenie dość niespodzianie wzięło nad nim górę. - Kim jesteś? - Kapitan Subai z Królewskich Krondorskich Tropicielów ... a wieści mam dla Owena Greylocka, Konetabla Krondoru. - Wejdź zatem, Subai - powiedział elf, który pojawił się znienacka. - Idzie za mną pościg - ostrzegł Tropiciel - i obawiam się, że najeźdźcy będą tu za minutę lub dwie. Elf potrząsnął głową. - Nikt nie wejdzie do Elvandaru, jeżeli nie uzyska pozwolenia jego mieszkańców. Już podążyli fałszywym tropem, a gdy opuszczą lasy - o ile w ogóle im się to uda! - znajdą się o wiele mil stąd. Być może zresztą przyjdzie im się błąkać... aż pozdychają z głodu. - Dzięki za to, żeście pozwolili mi tu wejść - rzekł Subai. Na twarzy elfa pojawił się uśmiech. - Możesz mnie nazywać Adelinem. Poprowadzę cię... pójdź za mną. - Dzięki raz jeszcze. Niewiele brakło, a byłoby po mnie... Elf sięgnął do sakwy przy pasie i coś z niej wyjął. Podał to Tropicielowi ze słowami: - Zjedz. To ci pomoże odzyskać siły. Subai wziął ofiarowany mu kęs czegoś, co wyglądało jak gruba kromka wyschniętego, czerstwego chleba. Ugryzłszy, stwierdził, że usta wypełnia mu smak orzechów, poziomek, miodu i ziaren zboża. Przymknął oczy z ukontentowania i zaczął łapczywie żuć. - Przed nami daleka droga - odezwał się Adelin i poprowadził Tropiciela na zachód, w głąb Elvandaru. Erik zmył krew z dłoni i twarzy. Na zewnątrz namiotu słychać było tętent galopujących koni i jęki trąbek. - Jakoś się trzymamy - stwierdził Richard, Earl Makurlic, spojrzawszy na mapę. - Ale ponosimy coraz większe straty - mruknął młodzieniec. Przeciwnatarcie nieprzyjaciela zmieszało szyki królewskich, dopóki Erik nie ściągnął rezerw, które wsparły cofające się w nieładzie oddziały. Pod wieczór zatrzymali się dopiero o kilka mil na południe od novindyjskich umocnień. - Zaczynamy ich wypierać - stwierdził wchodzący właśnie do namiotu Leland, syn Richarda. Był to dziewiętnastolatek o miłej powierzchowności, z niesforną szopą rudawych włosów na głowie, patrzący ufnie na świat niebieskimi oczyma. - Nie bardzo - sprzeciwił się Erik. - Oni się po prostu cofają na noc do swoich starych umocnień. Rano znów będziemy ich mieli na karku. Młody żołnierz był pełen zapału, ale Erik z radością zauważył, że podczas bitwy wcale nie traci głowy. Oficjalnie pełnił funkcję młodszego oficera kompanii w Deep Taunton, zostawionej do wzmocnienia Armii Zachodu, gdy główne siły Wschodu cofnęły się ku Roldem. Ponieważ jednak jego ojciec wziął na siebie dowództwo armii, młodzik sam się mianował jego adiutantem - i zajął przekazywaniem rozkazów do sąsiednich jednostek. - Co dalej? - spytał Richard. Erik wytarł twarz ręcznikiem i pochylił się, by spojrzeć na mapę. - Trzeba nam się tu okopać. Jadów! - zagrzmiał przez ramię. Po sekundzie w namiocie zjawił się Jadów Shati. - Na rozkaz, Eriku Wielki! - Ujrzawszy Earla, natychmiast zmienił ton. - Słucham, mości kapitanie? O, witam Waszą Lordowska Mość... Erik machnięciem dłoni dał znak, że nie czas na wygłupy. - Chcę, by tu, tu i tu wkopano w ziemię trzy diamenty. - Palcem wskazał na mapie miejsca, które miał ma myśli. Jadów nie czekał na wyjaśnienia, tylko odwrócił się i wyszedł, nie zadając sobie nawet trudu oddania wodzom honorów. - Diamenty? - spytał Leland. Ponieważ wyglądało na to, że problem zainteresował i Earla, Erik zajął się zwięzłymi wyjaśnieniami: - To stara formacja keshańska. Wykopuje się trzy okopy... a na każdym osadza dwie setki ludzi. Zamiast jednak w każdym miejscu kopać jeden głęboki okop w poprzek szlaku, wykopiemy trzy, o kształcie rombów zwróconych dłuższą przekątną ku wrogowi. Wewnątrz osadza się pikinierów i wznosi osłonę z tarcz. Wszyscy zajmują pozycje jak do obrony. Nieprzyjacielska jazda połamie sobie zęby na tej formacji... a tkwiąca wewnątrz grupka rezerwy wzmacnia ten róg, na który wywierany jest największy nacisk. - Zmusza to napastników do stłoczenia się w wąskiej przestrzeni pomiędzy środkiem a bokami całej formacji - stwierdził Richard. - Owszem - rzekł Erik. - Przy odrobinie szczęścia ugrzęzną w tych przewężeniach, a usadowieni, o tutaj, nasi łucznicy - nakreślił palcem linię na mapie pomiędzy rombami - mogą wszystkich wytłuc do nogi. Trzeba tylko dać im osłonę - tarczowników - na wypadek, gdyby przez diamenty przedarła się liczniejsza grupa nieprzyjaciół. - A co z jazdą? - spytał Leland. - Broni zewnętrznej strony każdego rombu. Przy odrobinie szczęścia uda im się zapobiec wszelkim próbom obejścia pozycji, a gdy nieprzyjaciel się cofnie, pójdą zaraz za nim i będą nękać drani podczas odwrotu. - A my? - A my odetchniemy, podleczymy rany, wprowadzimy porządek w szykach i zobaczymy, czy nie da się czegoś zrobić z tymi drabami, którzy usadowili się na trakcie wyżej na północy. Wkrótce napłynęły raporty i meldunki od ludzi - odciętych od swoich i błąkających się przez jakiś czas poza wrogimi liniami - uzupełniające posiadaną już przez Erika wiedzę o nieprzyjaciołach. Wszystkie one, dodane do wieści od Subai, dostarczonych przez dwu pierwszych jego kurierów, nie napawały Erika optymizmem. Źle wróżył również fakt, że poza pierwszą dwójką z wyprawy na północ nie wrócił żaden Tropiciel. Nie mający jasnego pojęcia o tym, co czekało nań bliżej Ylith, ostrożny z natury Erik doszedł do wniosku, że powinien spodziewać się najgorszego. Wedle tego, co już wiedzieli, mieli przed sobą nie tylko silne umocnienia na stoku i szczycie każdego wzgórza. Pomiędzy poszczególnymi pozycjami wyryto też tunele, tak że z jednego fortu do drugiego można było wysyłać posiłki bez konieczności narażenia ich na atak nieprzyjaciela. Erik oczywiście pojął intencję, z jaką wzniesiono te fortyfikacje - próba ominięcia jakiejkolwiek warowni stwarzała poważne zagrożenie zostawienia za sobą nieznanych sił nieprzyjaciela, a zatrzymanie się i wyławianie wszystkich wrogów oznaczało, że nie da się w porę odbić Yabonu. - Jestem zbyt zmęczony, by jasno myśleć - odezwał się Erik, potrząsając głową. - W tej chwili wydaje się, że mamy jedynie możliwość wyboru, jak damy się pokonać - albo wrócimy do Krondoru i tam się okopiemy, albo damy się wyrżnąć, nacierając na północ. - Aż morza nie otrzymamy żadnego wsparcia? - spytał lord Richard. - Może... - odpowiedział Erik - jeśli uda nam się przedrzeć przez Quester's View. Są tam zatoczki i fiordy, do których mogą zawijać nasze okręty i gdzie możemy wysadzać ludzi, ale brakuje nam jednostek, by sprostać temu zadaniu. Nie mamy też łodzi desantowych... a jeżeli draby Fadawaha zajmą stoki, to żaden z naszych ludzi nie będzie miał szansy postawienia stopy na trakcie. - Nie ma jak optymizm - mruknął z przekąsem Leland. - Nic na to nie poradzę - skrzywił się Erik. - Tak właśnie myślę. Jak się prześpię i coś zjem, to zobaczymy... ale z tym trzeba będzie poczekać do rana. Na bazie samopoczucia nie chcę zresztą podejmować żadnych decyzji. - Jak na kogoś w waszym wieku... widzieliście sporo wojen, prawda? - spytał Richard. - Nie mam jeszcze dwudziestu sześciu lat, milordzie, ale w kościach czuję ogromne znużenie - przytaknął Erik. - Prześpijcie się trochę - zaproponował Richard. Ravensburczyk kiwnął głową i wyszedł z namiotu. - Sean - zapytał napotkanego żołnierza w czarnej kurtce Szkarłatnych Orłów - gdzie jest nasz obóz? - Tam, kapitanie - odpowiedział żołnierz, wskazując kierunek. Erik ruszył we wskazaną stronę i znalazł kilkunastu żołnierzy ze swego dawnego oddziału, rozbijających właśnie namioty. - Jadów... niech cię za to pokochają wszyscy bogowie - powiedział z uczuciem, zobaczywszy, że jego namiot już ustawiono. Wszedł do środka, zwalił się na przygotowane posłanie i po kilku sekundach chrapał, grzmiąc niczym młoda burza... *** - Bijcie na alarm! - rozkazał Dash. - Co takiego? - spytał Patrick z wyraźnie malującym się na jego twarzy niedowierzaniem. - Powiedziałem, bijcie na alarm. Wasza Miłość... rozgłoście, że na miasto ciągnie wroga armia, a wtedy ukryci keshańscy żołnierze rozbiegną się, by zająć pozycje, na jakich powinni się wtedy znaleźć. Tyle, że nie zaskoczą naszych, bo ci już będą na nich czekali. - Czy nie posuniemy się w ten sposób za daleko? - spytał Diuk Rufio, niedawno przybyły z Rodez. Dash znał go trochę z pobytu na dworze w Rillanonie i wiedział, że nie jest głupim człowiekiem. Kompetentny administrator, dobry znawca spraw wojskowych, niezły jeździec i szermierz, nie nadawał się jednak do tego, aby rządzić w Krondorze w czasie kryzysu. Rufio byłby znakomitym doradcą dla utalentowanego monarchy, mającego pod komendą doskonałych generałów” - pomyślał Dash. Niestety... zamiast utalentowanego monarchy miał Patricka... a zamiast doskonale znającego się na rzeczy generała - Dasha... który był pewien, że jeśli sam nie wpadnie na jakiś olśniewający pomysł, sprawę Krondoru diabli wezmą. - Owszem, Wasza Miłość... niewątpliwie posuniemy się za daleko. Lepiej jednak będzie wypłoszyć ich w dogodnym dla nas momencie, niż pozwolić, by uderzyli na nas z tyłu, gdy zaatakuje Kesh. Widziałem dostatecznie wiele dowodów na istnienie w kanałach skrytek z bronią i żywnością. Zbrojne powstanie w mieście wybuchnie z pewnością, kiedy armia Kesh uderzy na mury. - Jeżeli w ogóle uderzy - mruknął Patrick. Książę osobiście wątpił w tę możliwość. Liczył na to, że sytuację rozładują toczące się w Stardock rokowania. Nawet wiadomość o tym, że Malar Enares służył Kesh, a także brak wieści od Jimmy'ego, który udał się do Port Vykor, nie przekonały go o groźbie bezpośredniego ataku na stolicę Dziedzin Zachodu. Dash nigdy nie zdołał zżyć się z Patrickiem. Młody monarcha był raczej rówieśnikiem Jimmy'ego i Francie, zawsze wlókł się na końcu, a gdy jego i Jimmy'ego wyrzucano z pałacu, by poznali twarde, bezwzględne życie w dokach Rillanonu, Książę odwiedzał wschodnie dwory i uczył się tajników dyplomacji. Nawet jako młodzi chłopcy nie lubili się za bardzo. Dash był pewien, że Patrick posiada rozmaite cnoty, teraz jednak nie umiał sobie przypomnieć, ile i jakie. - Jeżeli wiesz, kim są ludzie - podsunął Patrick kolejny świetny pomysł - ukrywający broń i żywność, dlaczego ich po prostu nie aresztujesz? - Bo obecnie mam mniej niż stu konstabli, a podejrzewam, że w mieście ukrywa się przynajmniej tysiąc żołnierzy nieprzyjaciela. Jak tylko aresztuję pierwszą grupę, reszta skryje się w mysich dziurach, a wtedy sam diabeł ich nie wygrzebie. Nie sądzę też, bym wiedział o wszystkich. Myślę, że część z nich zaczaiła się przy statkach na nabrzeżu. Inni mogą być w karawanseraju za bramą... i czarci jedynie wiedzą, ilu siedzi w ściekach pod miastem. Ale jeżeli ogłosimy w mieście alarm, a wy porozstawiacie żołnierzy w kluczowych miejscach... to z pomocą moich konstabli możemy ich unieszkodliwić. - Mam dwie setki ludzi ciągnących tu z Rodez - odezwał się Diuk Rufio. - Powinni tu zjawić się za tydzień. Może wtedy? Dash zacisnął zęby, aby nie okazać rozczarowania i gniewu - co mu się prawie udało. - No to przynajmniej pozwólcie mi zwerbować dodatkowych ludzi - poprosił. - Skarbiec świeci pustkami - sprzeciwił się Patrick. - Musisz sobie jakoś poradzić z tymi, których już masz. - A mogę wziąć do pomocy ochotników? - spytał Dash. - Jeżeli ktokolwiek zechce... to proszę bardzo, tylko odbierz odeń przysięgę. Rób, co musisz. Może zdołamy im jakoś zapłacić po wojnie. - Patrick miał już zniecierpliwioną minę. - To byłoby wszystko, szeryfie - zakończył wreszcie. Dash skłonił się i wyszedł z biura. Idąc korytarzem, pogrążył się w myślach i za zakrętem omal nie wpadł na Francie. - Dash! - powitała go uradowana dziewczyna. - Tak dawno cię nie widziałam! - Byłem zajęty - odparł zwięźle, wciąż jeszcze usiłując odgadnąć powody, dla których Patrick odrzucił jego pomysł. - Wszyscy są zajęci. Ojciec powiedział mi, że wykonujesz bardzo niewdzięczną robotę, ale doskonale sobie radzisz. - Dzięki za dobre słowo - odpowiedział Dash. - Czy teraz, kiedy Diuk Rufio objął swój urząd, zostaniecie w Krondorze? - Ojciec i ja wyjeżdżamy za tydzień do Rillanonu - stwierdziła Francie. - Musimy się zająć przygotowaniami... - Do wesela? Kiwnęła główką. - Na razie tego nie rozgłaszaj. Król ogłosi to wszem wobec, kiedy wszystko się uładzi. - Dziewczyna zrobiła zmartwioną minę. - O co chodzi? - Miałeś ostatnio jakieś wieści od Jimmy'ego? - spytała, zniżając glos. - Nie. - Niepokoję się o niego - stwierdziła. - Wyjechał tak pospiesznie, że... nie mieliśmy czasu na to, by porozmawiać o... no, porozmawiać. Dash doszedł do wniosku, że na to już naprawdę nie ma czasu. - Francie, nic mu nie grozi, a co do rozmów, no... może po ślubie, kiedy wrócisz z Patrickiem do Krondoru. Jako Księżna Pani po prostu każesz mu przyjść kiedyś do ogrodu i... - Dash! - żachnęła się dotknięta do żywego Francie. - Dlaczego jesteś taki złośliwy? - Bo jestem zmęczony - odpowiedział Dash z westchnieniem - głodny, zdenerwowany, a twój przyszły mąż no... jest taki, jaki jest. A poza tym, jeżeli chcesz wiedzieć, też się martwię o Jimmy'ego. - Czy on naprawdę tak sobie wziął do serca to, że poślubiam Patricka? - spytała Francie. Dash wzruszył ramionami. - Doprawdy, nie wiem. W pewnym sensie tak, na pewno... ale z drugiej strony, wie doskonale, że niewiele wskóra przeciwko wyrokom losu. Czuje się po prostu... zagubiony. Jak my wszyscy. - Chciałabym, żeby został moim przyjacielem - westchnęła Francie. Dash zmusił się do uśmiechu. - O to akurat nie musisz się martwić. Jimmy jest bardzo lojalny i zawsze możesz liczyć na jego... przyjaźń. - Młodzieniec skłonił się lekko. - A teraz pozwól pani, że cię opuszczę. Wzywają mnie nie cierpiące zwłoki obowiązki. - Żegnaj, Dash - powiedziała dziewczyna i młodzik usłyszał w jej głosie nutę smutku, jakby rozstawali się na zawsze. - Żegnaj, Francie - odparł, po czym odwrócił się i poszedł w swoją stronę. Miał na karku przyszłość całego miasta, ona zaś myślała jedynie o swoich urażonych uczuciach. Wiedział, że grubiaństwo wobec Francie wynika z jego złego humoru, ale wiedział też, że ten zły humor jest uzasadniony. Jeśli nie wymyśli czegoś, co pozwoli mu uporać się z wrogimi siłami kryjącymi się już po miejskich zakamarkach, w najbliższym czasie jego humor jeszcze się pogorszy. Subai nie posiadał się ze zdumienia - jak zresztą każdy człowiek po raz pierwszy widzący Elvandar. Prowadzono go przez pomniejsze polanki ku wielkiej, rozciągającej się w samym sercu elfiej kniei. Kiedy zobaczył gigantyczne drzewa rozświetlone barwami, pozwolił sobie na dość gwałtowne - jak na niego - wyrażenie uczuć. - Killian! Cóż za radość! - wyszeptał. - Z tych, których wielbią ludzie, Killian cieszy się naszym największym szacunkiem - stwierdził Adelin. Kapitan był głodny i zmęczony, ale kiedy dotarli do Dworu Królowej, stwierdził nie bez zaskoczenia, że czuje się znacznie lepiej, niż mógłby oczekiwać. Zaczął podejrzewać, że zawdzięcza to magii wiązanej z tym miejscem, o czym mówiła niejedna legenda. Na podwyższeniu, przed którym go postawiono, siedziały dwie istoty - kobieta o obcej, ale oszałamiającej urodzie i rosły, potężnie zbudowany, ale młodo wyglądający mężczyzna. - Najjaśniejsza Pani. - Subai skłonił się przed Królową. - Milordzie. - Oddał hołd mężczyźnie. - Witaj nam - odezwała się Królowa Elfów miękkim, melodyjnym głosem. - Przybywasz z daleka... i aby tu dotrzeć, naraziłeś się na wielkie niebezpieczeństwa. Pozbądź się lęku i opowiedz nam, jakie wieści przynosisz od waszego Księcia. Subai powiódł wzrokiem po obecnych podczas audiencji członkach Królewskiej Rady. Po prawej stronie Królowej stało trzech siwowłosych elfów: jeden w bogato zdobionych szatach, drugi w pięknej zbroi i z mieczem u boku, a trzeci w prostej, błękitnej szacie i plecionym, rzemiennym pasie. Obok Tomasa, Księcia Małżonka Pani Elvandaru, zobaczył młodego elfa o rysach uderzająco podobnych do rysów Królowej - i domyślił się, że to jej starszy syn, Calin. Na lewo dostrzegł znajomą twarz Calisa. Obok Orła stał człowiek odziany w skórzane spodnie i kurtkę, okryty długą, szarą opończą. - Szlachetna Królowo - odezwał się - oto treść posłania. Pomiędzy naszymi królestwami usadowił się wróg, którego podłości i wrogości nie sposób przecenić. Calis zresztą zna go, jak niewielu innych na tym świecie. Niejeden raz stawiał mu czoło... i wie, że nieprzyjaciel potrafi przybrać mnogie oblicza. - Czego się po nas spodziewasz, dzielny kapitanie? - spytała Królowa. Subai powiódł wzrokiem po twarzach otaczających go osób. - Prawdę rzekłszy, nie wiem, Wielka Królowo. Miałem nadzieję, że znajdę tu Arcymaga Puga, bez niego bowiem będziemy zdani na łaskę i niełaskę mocy, którym tylko on zdolny jest stawić czoła. - Jeżeli potrzebny nam będzie Pug - odezwał się Tomas, wstając z miejsca - mogę wam obiecać, że szybko doń dotrzemy. Wrócił na swoją wyspę i tam go znajdziemy. - Matko, czy mogę coś powiedzieć? - odezwał się Calis. Gdy Królowa kiwnęła głową, stwierdził rzeczowo, zwracając się do Subai: - Mości kapitanie... Szmaragdowa Wiedźma nie żyje, podobnie jak jej pogromca - demon. Królestwo z pewnością potrafi uporać się z pozostałymi najeźdźcami. - Chciałbym, żeby tak było, Orle - odparł Subai. - Ale podczas drogi tutaj byłem świadkiem dziwnych zjawisk i zacząłem mieć wątpliwości... natknęliśmy się chyba na coś większego, niż podejrzewaliśmy. Widziałem powrót tych, o których nam mówiliście, Nieśmiertelnych... i innych żłopaczy krwi. Widziałem mężów, kobiety i dzieci składanych w ofierze mrocznym mocom. Oglądałem stosy trupów i tajemnicze ognie płonące wśród spustoszonych wsi. Słyszałem zaśpię wy i pienia, jakich żaden człek nie powinien wysłuchiwać. Jakąkolwiek pomoc możecie nam sprowadzić... potrzebna jest teraz. - Porozmawiamy o tym na Radzie - zarządziła Królowa. - Nasz syn wiele nam mówił o najeźdźcach zza morza. Jak do tej pory nas nie tykali... ale ich patrole krążą nieopodal naszych granic. Teraz zechciej się oddalić i odpocząć. Ponownie spotkamy się rano. Calis i mężczyzna w szarej szacie podeszli do Subai. - Rad jestem, widząc cię w dobrym zdrowiu, mości kapitanie - odezwał się Calis, potrząsając dłonią Tropiciela. - A wy nie możecie mieć pojęcia, jak ja jestem rad waszemu widokowi, mości Calisie. Gotów jestem dać głowę, że Erik zjadłby diabła, byleście zechcieli przejąć odeń komendę. - Przedstawiam wam Pahamana z Natalu - odezwał się Calis. Człowiek w szarej szacie wyciągnął dłoń do Subai. - Nasi dziadkowie byli braćmi - rzekł kapitan Tropicieli. - Nasi dziadkowie byli braćmi - zawtórował Natalczyk. - Osobliwe powitanie - zauważył Calis. - Taki zwyczaj - uśmiechnął się Subai. - Tropiciele i natalscy Zwiadowcy to pokrewne dusze. Bywało, że Wolne Miasta spierały się z Królestwem, ale nigdy Tropiciel nie przelał krwi brata Zwiadowcy... i na odwrót. - Za dawnych czasów - odezwał się Pahaman - kiedy wszędy rządziło Imperium Kesh, nasi przodkowie byli Imperialnymi Przewodnikami. Keshanie odeszli, a ci, co po nich zostali, założyli pierwsze oddziały Zwiadowców... ci zaś, co znaleźli się w Królestwie, wdziali barwy Tropicieli. Ale wszyscy, Tropiciele, Zwiadowcy i Przewodnicy, wywodzimy się z jednego pnia. - Gdybyż to samo uświadomili sobie wszyscy ludzie... - rzekł Calis. - Chodźmy. Subai, pozwól, że cię nakarmimy, a potem znajdziemy ci miejsce do spania. Podczas kolacji opowiesz mi, co widziałeś. I odeszli. - Niejeden raz od czasu Wojen Rozdarcia Światów balem się, że zostaniemy wciągnięci w wir walk - odezwał się Tomas do swej małżonki. - I cóż powiesz, Tatharze? - spytała Królowa najstarszego ze swych doradców. - Poczekajmy na powrót Calisa. Porozmawia z człowiekiem i powie nam, jak wielkie jest niebezpieczeństwo. - Ja też pójdę - odezwał się Książę Calin. - Przyłączę się do mego brata i posłucham razem z nim. Królowa kiwnęła przyzwalająco głową, a stary wojownik, wódz Czerwone Drzewo spytał: - Ale co dobrego przyjdzie z tego, że ruszymy się z Elvandaru? Jest nas niewielu i z pewnością nie wpłyniemy na bieg wydarzeń. - Nie w tym rzecz - odezwał się Tomas, spojrzawszy na małżonkę. - Sęk w tym, czy ja powinienem opuścić Elvandar? Królowa spojrzała na męża zagadkowo i nie odpowiedziała. Rozdział 23 DECYZJE Ludzie szli pogrążeni w ciszy. Dash wiódł swój oddział przez piwnicę. Każdy z jego ludzi dzierżył sporą pałkę lub sztylet. Otrzymali proste rozkazy. Jeżeli Keshanie będą się stawiać, dać im po łbach i wziąć w łyka. Jeżeli sięgną po broń, rżnąć bez pardonu. Jak miasto długie i szerokie, konstable i członkowie książęcej Gwardii Przybocznej rozbijali jedną kryjówkę wroga po drugiej. Patrick nie pozwolił, by Dash zaalarmował miasto i jedynym ustępstwem, jakie udało mu się uzyskać, było pozwolenie na włączenie do akcji dwustuosobowego oddziału książęcych gwardzistów. Przed akcją odkryto siedem kryjówek nieprzyjaciela - i trzy statki w porcie. Okręty pozostawiono Królewskiej Marynarce, która miała dość sił, by nagle i niespodziewanie wtargnąć na pokłady. Dash jednak nie był zadowolony. Wiedział, że w mieście z pewnością znajdują się inni agenci Kesh, a wielu strażników karawan w podmiejskich zajazdach służy regularnie w armii wroga. Jedyną korzyścią z tego, iż pozostali na wolności, był fakt, że zmuszeni zostali do ucieczki za mury. Pod pozorem usprawnienia procesu odbudowy w bramie ustawiono straże sprawdzające tożsamość wchodzących do miasta. Tymczasem dotarli do piwnicy w północno-wschodniej części miasta. Wznosił się nad nią zrujnowany budynek, Dash jednak wiedział, że drzwi do piwnicy odnowiono i nieco nadpalono, by wyglądały na zniszczone. Przez cały dzień zastanawiał się, jak wykonać czekające go zadanie, aż w końcu doszedł do wniosku, że najlepiej będzie uderzyć całą siłą i od razu. Górna piwnica była pusta, młody szeryf wiedział jednak, że przez drzwi w głębi można zejść do dolnego loszku, gdzie znajdowało się bezpośrednie przejście do kanałów. Delikatnie naciskając klamkę, odkrył, że drzwi nie są zaryglowane. Jak najciszej je uchylił... •- W porządku - zwrócił się szeptem do idących za nim. - Ani mru mru... chyba, że dam znak. Przekradł się cicho po rampie do otworu w podłodze, wiodącym do rozległej piwnicy, używanej niegdyś do przechowywania dużych baryłek piwa i wina. Wznoszący się nad nią budynek pełnił dawniej funkcję oberży. W głębi pomieszczenia zobaczył kilkunastu ludzi leżących na niskich pryczach lub siedzących na beczkach. - Rozstawić się w krąg - zwrócił się do swoich ludzi - i nie pozwólcie go rozerwać. Ruszył zdecydowanie na najbliższego z nieznajomych, ze zdziwieniem patrzącego na zbliżających się ludzi. Gdy jego uwagę zwróciła czerwona opaska na ramieniu, zaczął podnosić się z miejsca. - W imieniu Księcia! - zawołał Dash. - Rzućcie broń! Leżący na najbliższej pryczy zaczął się podnosić i młodzieniec machnął pałką, powalając go i pozbawiając przytomności. Inni konstable żwawo zabrali się do roboty - człowiek, który sięgnął po miecz, został natychmiast uderzony przez trzy pałki. Inni, poddając się, podnieśli ręce, choć jeden próbował uciec w dół pochylni. Któryś z konstablów rzucił za nim swoją pałką. Odbiwszy się od kamieni posadzki, ugodziła ona uciekiniera w plecy. Zbieg runął na twarz i zanim zdołał się podnieść, usiedli na nim dwaj konstable. Dash kazał przywiązać więźniów do jednej liny. Wszystkim skrępowano dłonie za plecami, zanim zdążyli pomyśleć o zorganizowaniu oporu. - Ci tutaj nie za bardzo się stawiali, szeryfie - stwierdził jeden z niedawno zwerbowanych konstablów. - Nie nadymaj się... - odparł Dash. - Reszta nocy nie będzie tak miła... Gdy Jimmy obudził się o świcie, stwierdził, że nad jego posłaniem stoi zasępiony Marcel Duval. - Earlu Jamesie - odezwał się giermek z Bas-Tyra. - Co się stało? - spytał, wstając i próbując się jednocześnie przeciągnąć. - Część naszych koni się ochwaciła... i zastanawiam się, czy nie moglibyśmy odpocząć choć jeden dzień. Jimmy zmrużył powieki, niezbyt pewien, czy w pełni się obudził. - No to odpocznijcie. - Sir... tempo było iście mordercze... i niektóre z tych zwierząt zdążą okuleć, zanim dotrzemy do Krondoru. Na te słowa młodzieniec obudził się całkowicie. - Mości giermku - odezwał się tonem tak spokojnym, na jaki tylko mógł się zdobyć. - Na dworze w Bas-Tyra może płacą wam za to, że zabawiacie się w udawanie żołnierzy... ale tu jesteście żołnierzami całą gębą... i gdy osiodłam mego konia, ty i twoi ludzie macie być gotowi do drogi. Dziś wasz prześwietny oddział pójdzie w przedniej straży! - Sir? - To wszystko - uciął Jimmy tonem znacznie ostrzejszym, niż wymagała tego sytuacja. Zamknął oczy i powoli policzył do dziesięciu. Potem nabrał tchu w płuca i ryknął: - Na koń! Wszyscy pobiegli do koni i do siodeł. Jimmy miał mieszane uczucia. Zdawał sobie sprawę, że konie cierpią zupełnie niesłusznie, nie za swoje winy, i nie tylko piękni chłopcy Duvala będą w Krondorze utykali i kuleli, ale wiedział też i to, że dzięki niemiłosiernemu popędzaniu tej kompanii przybędą do Krondoru trzy dni wcześniej. Mógł tylko żywić nadzieję, że zdążą. Kiedy kolumna ustawiła się do wymarszu, obejrzał się i w myślach poczynił pewne kalkulacje. Pięciuset jeźdźców ł piechurów na koniach. Ludzie zjadali racje suchego prowiantu w siodłach i kilku już okazywało pierwsze oznaki chorób. Ale chorzy czy zdrowi, wypoczęci czy znużeni, potrzebni będą w Krondorze i on ich tam dostawi. Mogą być tym piórkiem u wagi, które przechyli szalę na korzyść Królestwa - jeżeli Krondor pozostawał jeszcze w rękach Patricka. Przemagając głód i osłabienie, zawołał raźno: - Napchajcie sobie czymś brzuchy, póki jeszcze możecie. Za dziesięć minut zwiększymy tempo jazdy. - I odwracając się ku czołu kolumny, wydał rozkaz: - Mości giermku! Poprowadźcie kolumnę stępa! - Taaaest, sir! - padła odpowiedź i pół setki jeźdźców ruszyło przodem. Gdy nad horyzontem pojawiło się słońce i niebo na wschodzie zaczęło nabierać odcienia podbarwionego różem błękitu, Jimmy musiał przyznać w duchu, że jeźdźcy Duvala pięknie się prezentują. Atak nastąpił o świcie, kiedy słońce zaledwie wzniosło się nad górami i ludzie reagowali ospale, mając mniejszą chęć do walki. Erik był już na nogach i zdążył coś przekąsić, potem sprawdził, jak idzie budowa fortyfikacji, które polecił wznieść poprzednio, i nieustannie podgrzewał zapał i czujność podwładnych. Przy namiocie dowodzenia spotkał Richarda. Ten, spojrzawszy na rozwijające się w szarym półmroku poranka natarcie, zwrócił się do Krondorczyka: - Chcą nas wziąć pierwszym szturmem. - Na ich miejscu zrobiłbym to samo - stwierdził Erik, wtykając hełm pod lewe ramię, a prawym pokazując szyki. - Jeżeli utrzymamy środek, dzień będzie nasz. Gdy padnie którekolwiek ze skrzydeł, możemy powstrzymać natarcie wroga, posyłając tam rezerwy. Jeżeli przełamią środek, trzeba będzie się cofnąć. - No to musimy zrobić wszystko, by nie przedarli się przez centrum - stwierdził Leland, stojący obok ojca. I poprawiwszy hełm, spytał: - Ojcze, czy mogę się przyłączyć do twoich ludzi? - Owszem, chłopcze - odparł stary arystokrata. Młodzik pobiegł do miejsca, gdzie stajenny trzymał jego rumaka. Kiedy wskakiwał na siodło, jego ojciec zwrócił się do bogów: - Tith-Onako... prowadź jego ostrze! Ruthio... zadbaj o mego syna... „Inwokacje do Boga Wojny i Pani Szczęścia są jak najbardziej na miejscu” - pomyślał Erik. Najeźdźcy maszerowali nierównym krokiem, gdyż w ich szeregach nie było ani werblistów, ani innych odpowiedzialnych za utrzymywanie tempa ludzi, z pewnością towarzyszących armii Kesh lub innym jednostkom sił Króla. Erik walczył u boku wielu ludzi, z którymi przyszło mu teraz się zetrzeć, ale nawet gdy przebywał wśród nich jako szpieg, nie uważał ich za swoich towarzyszy. Nie mógł jednak nie podziwiać ich osobistego męstwa - i zdążył już pojąć, że niekarne bandy jazdy i pieszych, jakimi najeźdźcy byli u siebie, na Novindusie, Fadawah przekształcił w zdyscyplinowana armię. Na pozycje królewskich ciągnęły oddziały zbrojnej w długie piki piechoty, wspierane przez pomniejsze grupy tarczowników z krótkimi kordami i wojowników z toporami i okrągłymi tarczami o spiczastych bukłach. Za nimi podążały małe oddziały jeźdźców. Połowa z nich miała długie włócznie, a druga połowa miecze i małe tarcze. Erik w duchu podziękował za to, że na Novindusie nigdy nie widziano konnych łuczników. W pewnej chwili przyszła mu do głowy nowa myśl. - Prześlijcie wiadomość do Akee i górali Hadati - zwrócił się do jednego z gońców. - Niech spróbują chyłkiem usadowić się wśród tych drzew na prawo od naszych pozycji. I niech uważają... bo mogą się tam natknąć na nieprzyjacielskich łuczników. - Gdy posłaniec pobiegł przekazać rozkazy, zwrócił się do Richarda: - Teraz oddamy głos mieczom. - Włożywszy hełm, podążył do miejsca, gdzie pachołek trzymał jego konia. Wskoczył na siodło i ruszył na czoło, przeglądając wszystkie trzy „diamenty”. Jadów - jak się tego zresztą spodziewał - sprawił się doskonale i pozycji niczego nie można było zarzucić. Wszystkie trzy „diamenty” obsadzili najbardziej doświadczeni ludzie, a środkowy składał się wyłącznie ze Szkarłatnych Orłów. Jadów pomachał mu stamtąd dłonią, na co Erik odpowiedział pełnym powagi salutem. Czarnoskóry jako oficer mógł zdać komendę któremuś z sierżantów i zostać z konnymi, Erik jednak wiedział, że porucznik Jadów Shati z Doliny Marzeń zawsze w głębi ducha zostanie podoficerem. - Niech Tith-Onaka wzmocni wasze ramiona! - zawołał młody kapitan. Z umocnień podniósł się ryk aplauzu. Zaraz potem najeźdźcy runęli do ataku i na całej linii rozgorzała bitwa. Tomas obserwował medytacje Acaili. Na wierzchołkach trójkąta rozsiedli się jeszcze Tathar i trzeci elf. Tomas poprosił, by go wsparli swoją mądrością, i Acaila zgodził się poprowadzić medytacje. Pod koniec Wojen Rozdarcia Światów Tomas przysiągł, że nigdy już nie zostawi Elvandaru bez ochrony. Teraz zaczął podejrzewać, że złożona ongiś przysięga może doprowadzić do zguby to, co miał ochraniać. Pamiętał prastarą wiedzę, żyjącą we wspomnieniach istoty, której moc odziedziczył. Przez pewien czas Tomas, niegdysiejszy kuchcik z Crydee, był jednością z Ashen- Shugarem, ostatnim z Valheru - i teraz wciąż posiadał wiele z dawnych mocy Władcy Orlich Perci. I jak niewielu ze współczesnych rozumiał, jakie potęgi kształtowały jego życie. W niewyobrażalnie odległej przeszłości Ashen-Shugar i jego pobratymcy przemierzali niebo na smoczych grzbietach. Niczym drapieżniki - a byli nimi w istocie - polowali na istoty inteligentne i stworzenia pozbawione rozumu. Dufni w swoją moc uważali się za najpotężniejsze istoty we wszechświecie - i nie zdawali sobie sprawy z tego, jak bardzo błądzili. Podczas wielu minionych lat Tomas zrozumiał, że to, czego dowiedział się od Ashen- Shugara, było prawdą, którą poznał Władca Orlich Perci. Wiedział, jak pojmowali i pamiętali świat starożytni Valheru, ale to, co Valheru uważali za prawdę, wcale nią być nie musiało. Ashen-Shugar, jako jedyny ze swego rodzaju, uniknął wpływów Draken-Korina, narzędzia Nienazwanego... boga, którego samo imię było przywołaniem destrukcji i zniszczenia. Żyjący w Tomasie człowiek uważał za ironię losu fakt, że Bezimienny wykorzystał pychę Valheru i ich przekonanie o własnej wszechmocy do ostatecznego ich zniszczenia. Odczuwał też wściekłość na myśl o tym, że jego rasa okazała się nieświadomym niczego narzędziem, odrzuconym, gdy przestało być użyteczne. Spojrzawszy na trójkę elfów, pojął, że zanim Acaila będzie mógł podzielić się z nimi swoją wiedzą, upłynie sporo czasu. Opuścił więc polankę, na której poddani jego małżonki oddawali się kontemplacjom, i ruszył w głąb Elvandaru. Nieopodal zauważył pogrążonych w rozmowie kapitana Subai i Pahamana z Natalu. Natalscy Zwiadowcy rzadko odzywali się do kogoś innego niż ich towarzysze służby, czasami tylko uznając za godnych rozmowy spotkanych przypadkowo elfów. Zobaczywszy to, co widział, Tomas zrozumiał, że Pahaman uznał Krondorczyka za swojego. Po chwili usłyszał śmiech dzieci - nie mógł się mu oprzeć. Odwróciwszy się w kierunku, z którego dobiegały odgłosy zabawy, zobaczył grupkę dzieci bawiących się w berka. Zauważył też swego syna, Calisa, siedzącego obok Ellii, elfki zza morza. Oboje trzymali się za ręce i patrząc na syna, Tomas poczuł falę ogarniającego go ciepła. Wiedział, że sam nigdy już nie zostanie ojcem, ponieważ jego syn zrodził się dzięki osobliwej magii. Odegrał wyznaczoną mu przez niewiadome siły rolę w zniszczeniu największego zagrożenia dla wszelkiego życia na Midkemii, jakim był Kamień Życia - i wreszcie stał się panem własnego losu. Ale i Calis nigdy nie miał spłodzić dziedzica, więc linia Tomasa miała się skończyć na synu. A jednak pojawiła się dwójka chłopców, Tilac i Chapac, mogących stać się częścią ich. Z drugiej strony, nawet imiona chłopców, obce dla uszu zrodzonych w Elvandarze elfów, przypominały Tomasowi, że nigdy nie będzie dlań miejsca w świecie, któremu oddał całą duszę. Teraz uśmiechnął się do Calisa. Jak jego syn i on musiał sam sobie wywalczyć miejsce - i był z tego zadowolony. - Przyłącz się do nas - zaprosił go Calis, machając ręką. Ellia uśmiechnęła się do Tomasa niepewnie. Choć podczas Wojen Rozdarcia Światów uwolnił się on od osobowości Ashen-Shugara, a wiele ubocznych efektów zespolenia człowieka i Valheru usunął Kamień Życia, małżonek Aglaranny wciąż jeszcze nosił znamiona panów Smoczej Sfory. Każdy z edhelów - członków dowolnej elfiej rasy - poznawał je niemal instynktownie. .. a odpowiedzią był posłuch graniczący z obawą. Tomas ukląkł obok swego syna. - Jest za co dziękować losom... - Owszem - odpowiedział Calis. Spojrzał na kobietę u swego boku, ona zaś odpowiedziała mu uśmiechem. Tomas był prawie pewien, że tych dwoje się pobierze. Ojciec chłopaków zginął podczas wojny na Novindusie, poprzedzającej inwazję na Królestwo. Choć wśród elfów rzadko rodziły się dzieci, te zaś które doznawały „objawienia” - instynktownego rozpoznania dozgonnego towarzysza życia - niemal zawsze się pobierały, wdowy rzadko powtórnie wychodziły za mąż. Ponieważ Calis większą część życia spędził wśród ludzi, sam będąc na poły człowiekiem, nie mógł liczyć na znalezienie towarzyszki wśród ludu swej matki. Tomas wiedział, że sprowadzenie przez Mirandę Ellii i jej synów do Elvandaru okazało się łaskawym zrządzeniem losu dla jego syna. - Wieści, jakie przyniósł nam Subai - stwierdził Tomas - powinniśmy potraktować z wielką powagą. Calis spuścił wzrok. - Wiem - odpowiedział. - Czuję, że mądrym posunięciem z mojej strony byłby powrót do Królestwa i ponowne podjęcie służby. - Ty już zrobiłeś swoje. - Tomas położył dłoń na ramieniu syna. - Myślę, że to ja powinienem wrócić do Królestwa. - Ale sam mówiłeś... - Calis spojrzał na ojca ze zdziwieniem w oczach. - Owszem, ale skoro grozi nam to, co obaj podejrzewaliśmy, to jeżeli nie uporamy się z tym teraz, pod Yabonem, i tak trzeba będzie stawić temu czoło... tyle, że będziemy musieli bić się tutaj. - To samo szaleństwo zniszczyło mój dom za morzem - odezwała się Ellia. Mówiła z nieco osobliwym, obcym akcentem, ale językiem przodków władała coraz lepiej. - Nie da się pojąć tego, jak bardzo tamtych przeżarło zło. Mają czarne dusze... i są bez serc. - Spojrzała na swoich bawiących się z innymi dziećmi synów. - Cudem los zesłał nam Mirandę na ratunek. Inne dzieci w wiosce pomordowano. - Czekam na mądry osąd Acaili - odezwał się Tomas - ale myślę, że powinniśmy polecieć na Wyspę Czarnoksiężnika i naradzić się z Pugiem. - Teraz, kiedy demon został unicestwiony - stwierdził Calis - myślę, że będą to zmagania ludzi z ludźmi. Tomas potrząsnął głową. - Zrozumiałem tylko dziesiątą część tego, co mi powiedziano, ale pojąłem, że nigdy nie była to tylko sprawa pomiędzy ludźmi. Zawsze stanowili tylko narzędzie większych sił... i zawsze należało się przeciwstawić tamtym mocom. Wstał. - Zobaczymy się przy kolacji? - Zjem z chłopcami i Ellia - odpowiedział Calis. - Powiem twojej matce. - Uśmiechnął się Tomas. Idąc przez Elvandar, który stał się jego domem na długie lata, rozmyślał o tym, jakim cudem było to, że pozwolono mu tu mieszkać. Jeżeli istniało gdzieś w świecie piękniejsze miejsce, nie umiał go sobie wyobrazić. Dlatego właśnie przysiągł sobie, że nigdy go nie opuści i zawsze będzie bronić, bo nie potrafił też sobie wyobrazić świata bez Elvandaru. Szedł przed siebie... aż w końcu wrócił na polanę, gdzie elfy oddawały się medytacjom. Acaila, który właśnie skończył, wstał i ruszył mu na spotkanie. Na twarzy elfa malowała się troska, co zdumiało Tomasa, bo stary przywódca Eldarów rzadko zdradzał się ze swymi uczuciami. - Widziałeś coś? - spytał Tomas. - Dzięki za to, żeście mi byli przewodnikami - zwrócił się Acaila do Tathara i drugiego elfa. - A ty chodź za mną, mój przyjacielu - zwrócił się do Tomasa. Poprowadził go w najspokojniejszą część kniei, oddaloną od kuchni i kramów, położoną niemal na krawędzi wewnętrznego kręgu. - Coś mrocznego i złego nadal czai się w Krondorze - zwrócił się do rozmówcy, upewniwszy się, że są sami. - A także coś bardzo pięknego i dobrego. - Spojrzał w twarz Tomasa. - Nie umiem tego wyjaśnić, ale prastara moc dobra budzi się i szykuje do powrotu. Być może wszechświat próbuje wrócić na właściwą drogę. Acaila był przywódcą Eldarów, najstarszego plemienia elfów, najbliższego Smoczym Panom. Tomas nauczył się cenić i poważać jego rady. Stary wódz wiedział i widział bardzo wiele... - Jakkolwiek jednak moc dobra jest wielka, zło, uwolnione wcześniej przez demona, wciąż jeszcze pozostaje silniejsze - ciągnął Acaila. - Ta mroczna potęga ma sługi... a oni umacniają swoją władzę w Ylith, Zun... a teraz jeszcze w LaMut. - Co Subai mówił o ofiarach z ludzi? - Ta istota, zła i potężna, staje się mocniejsza z każdą niemal godziną - stwierdził Acaila. - Jej słudzy są często nieświadomi rozmiarów zła, jakie sprowadzają na siebie i innych. Nie wiedzą, że przede wszystkim niszczą własne dusze. Jako istoty pozbawione duszy nie znają wyrzutów sumienia, wstydu i żalu. Wszystko czynią, by zaspokoić swoje zachcianki, pożądając jedynie chwały, władzy i potęgi. Nie mają pojęcia o tym, że są już zgubieni, a wszystkie ich uczynki sprowadzają się do siania zniszczenia i destrukcji. Tomas milczał przez chwilę. - Mam wspomnienia Valheru - odezwał się wreszcie. - Potrafię to zrozumieć. - Przyjacielu... twoi przodkowie, Valheru, żyli w innych czasach. Wszechświat podlegał wtedy innym prawom i wedle nich się rządził. Valheru jako siły przyrody... nie służyli ani dobru, ani złu. Ale to, z czym przyjdzie nam się zmierzyć, jest złem wcielonym, niezależnie od tego, jak sieje pojmuje. Musimy je wytępić i zniszczyć. W tym celu powinniśmy pomóc siłom, które przeciwstawiają się zniszczeniu, rzeziom i mordom. - Muszę więc opuścić Elvandar - stwierdził Tomas - by wspomóc sprawę moją mocą. - Z wszystkich, którzy tu są - odezwał się Acaila - ty jeden możesz przechylić szalę na korzyść dobra. - Wyruszę więc i odnajdę Puga - rzekł Tomas. - Wespół zrobimy co trzeba, by uratować Królestwo i zapobiec wtargnięciu zła do Krondoru. - Udaj się pierwej do Królowej - poradził mu Acaila. - i wiedz, że cokolwiek zrobisz, zrobisz to dla niej i dla twego syna. Tomas uścisnął dłoń starego elfa i odszedł. Późną nocą, zjadłszy kolację i pożegnawszy się z małżonką, wrócił na polankę położoną w północnej części kniei. Na tę wyprawę przywdział zbroję z białego złota, jego dziedzictwo po Valheru... i najmniejsza skaza nie szpeciła lśniącej powierzchni. Tomas odzyskał i swój miecz, kiedy jego syn rozwikłał tajemnicę Kamienia Życia. Teraz trzymał w dłoni jego rękojeść, a przez lewe ramię przełożył białą tarczę z wtopionym w nią emblematem Złotego Smoka. Spojrzawszy w niebo, posłał zew... i zaczął czekać. *** Po obu stronach leżeli martwi i konający. Erik stał wyczerpany nad piętrzącym się przed nim stosem trupów. Podczas gorącego popołudnia stracił konia za sprawą jakiejś zbłąkanej strzały. Dwa razy kusiło go, by zarządzić odwrót, ale w obu przypadkach jego ludzie porywali się do przeciwuderzenia i odpierali najeźdźców. Niejasno przypominał sobie, że coś pił z podanego mu bukłaka i coś jadł, nie mógł sobie jednak przypomnieć smaku napoju i pożywienia. Kilka minut temu po drugiej stronie zahuczały rogi i nieprzyjaciele zaczęli się cofać. „Diamenty” tkwiły na swoich miejscach, a próby ich zajęcia kosztowały nieprzyjaciół życie ponad tysiąca żołnierzy. Erik nie mógł się domyślić, ilu obrońców zginęło wewnątrz. Wiedział, że rano dostanie dokładne meldunki o stratach. - Mości kapitanie... - odezwał się Leland, który chwilę wcześniej podjechał konno. - Mój ojciec przesyła wyrazy uznania. Erik kiwnął głową, usiłując pozbierać myśli. - Zaraz się zamelduję, poruczniku... Pochyliwszy się, otarł miecz o kurtę jakiegoś nieboszczyka, potem włożył go do pochwy i rozejrzał się dookoła. Wylądował w przerwie pomiędzy środkowym i prawym „diamentem”. Wokół niego piętrzył się stos trupów, sięgający mu prawie do pasa. - Chłopie! - zagrzmiał z lewej ochrypły głos Jadowa Shati. - Mam nadzieję, że na jakiś czas dadzą nam spokój! - Do jutra... - Erik pomachał mu ręką. Ruszył w stronę namiotu Earla Richarda. Kiedy tam dotarł, zobaczył, że wartownicy wyciągają ze środka dwa trupy. Stary arystokrata siedział przy stole, a ordynans starannie bandażował mu ramię. - Co tu się stało? - spytał Ravensburczyk. - Dwu zuchów przedarło się po waszej lewej stronie, kapitanie. .. i dotarli aż tutaj. Musiałem ich wypraszać... mieczem. - Jak się czujecie? - Paskudnie. - Earl spojrzał na ordynansa, który właśnie skończył wiązać temblak, i odprawił go machnięciem dłoni. - No, ale przynajmniej znów poczułem się żołnierzem. Wiesz - odezwał się, opierając plecy o fotel - kiedyś prowadziłem patrol... i zobaczyliśmy z daleka paru Keshan, którzy przekroczyli granicę... a potem już nigdy nie miałem do czynienia z prawdziwymi wrogami, ani z orężem. - W jego wzroku pojawiło się coś bardzo zbliżonego do zdziwienia. - Eriku... to było czterdzieści lat temu... - Zazdroszczę wam, panie - powiedział Erik. - Nie wątpię - odpowiedział stary arystokrata. - Poczekamy, aż cofną się nieco dalej, a potem chciałbym wysłać kilku zwiadowców na wzgórza, by zorientować się, jak się uszykowali. Nasi ludzie dobrze się dziś spisywali. - Aleśmy ich nie rozbili - stwierdził Richard. - Nie - odpowiedział Erik. - Iz każdym dniem, jaki spędzamy tutaj, w połowie drogi, nasze szansę na dotarcie do Ylith maleją... i tracimy nadzieję na odbicie Yabonu. - Potrzebujemy pomocy magii - stwierdził Richard. - Akurat teraz nie mam żadnych pomysłów - odpowiedział Erik, wstając. - Lepiej zobaczę, co z ludźmi. - Zasalutował i wyszedł z namiotu. Na zewnątrz spotkał Lelanda. - Twojemu ojcu nic nie będzie - stwierdził. - Rana jest powierzchowna. Uśmiech Lelanda powiedział mu, jaką ulgę odczuł młodzieniec. Połowę bitwy spędził, walcząc i nie wiedząc, co dzieje się z ojcem. - Co z rezerwami? - spytał młody kapitan. - Gotowe do zajęcia stanowisk - stwierdził Leland. Erik poczuł ulgę. - Po południu straciłem poczucie czasu i nie pamiętałem, czy kazałem ich odesłać. - Nie kazaliście, mości kapitanie. - Doskonale... rozkaż wymienić ludzi w „diamentach”, a jeździe zostać na stanowiskach, poleć też ludziom, aby się najedli. Potem wróć tutaj... mam dla ciebie zadanie. Leland zasalutował i odszedł. Erik ruszył ku swemu skromnemu namiotowi ustawionemu w kwaterze Szkarłatnych Orłów i usiadł. Pełniący służbę uwijali się tu z wodą i misami żywności - jeden podszedłszy do Erika, podał mu drewniany talerz z gulaszem i bukłak z wodą. Młodzieniec wziął w dłoń talerz i zanurzył w nim łyżkę, nie bacząc na to, że potrawa jest gorąca. Zaraz potem powoli podeszli doń Jadów Shati i ludzie z centrum „diamentu”. Shati usiadł energicznie obok Erika. - Chłopie... nie chciałbym tego robić jeszcze raz... - Jak wygląda sytuacja? - Straciliśmy kilku ludzi - odpowiedział Jadów ponuro. - Ale... mogło być gorzej. - Wiem. Musimy coś wymyślić... i lepiej, żeby był to nie lada pomysł, bo inaczej przegramy tę wojnę. - Bałem się, że powiesz właśnie coś takiego - stwierdził Shati. - Może, jeżeli jutro zdołamy im zadać ciężkie straty, uda nam się potem zorganizować przeciwuderzenie, którym rozdzielimy ich siły na dwie części? Erik prawie skończył posiłek, kiedy odnalazł go posłaniec. - Earl Richard przesyła pozdrowienia, sir... i zaprasza niezwłocznie do siebie. Młodzieniec wstał i idąc za młodzikiem, podążył do namiotu sztabowego. Znalazł tam Earla Richarda - a obok niego przerażonego skrybę. - Oto, co dostaliśmy przed chwilą - powiedział Richard, podając pismo Erikowi. Ten przeczytał wiadomość, jaką przesłał im Jimmy. - Na wszystkich bogów! - sapnął. - Jak sądzisz, co powinniśmy teraz zrobić? - spytał Earl. - Jeżeli wycofamy się stąd na południe, stracimy Yabon - sarknął Erik. - A jak zostaniemy tutaj, przepadnie Krondor. - Przede wszystkim musimy zachować Krondor - orzekł Earl Richard. - Tu możemy poprzestać na tym, co osiągnęliśmy. .. czyli musimy przerwać kampanię tutaj i odłożyć odbicie Yabonu do przyszłego roku. - To być nie może - odpowiedział Erik. Milczał przez chwilę, a potem odezwał się pojednawczo: - Czy Wasza Lordowska Mość pozwoli wyłożyć mi swoje racje? - Oczywiście - odezwał się stary arystokrata. - Jak do tej pory nie popełniłeś żadnego błędu. - Earl zdążył już docenić talenty młodego kapitana, a choć dziwił się absolutnemu brakowi osobistych ambicji młodzieńca, zdecydował, że poprze każdą podjętą przez niego decyzję. - Zechciejcie zatem posłać po Jadowa Shati - poprosił Erik. Podczas gdy posłaniec ruszył po wskazanego, młodzieniec zajął się wypytaniem skryby, odkrywając, że goniec w zasadzie niczego więcej nie wie. Potrafił jednak przekonać młodego kapitana o tym, iż Earl James był głęboko przejęty i przekonany o słuszności swoich domysłów - co wystarczyło, by Erik pojął, iż sprawa jest poważna. - Musimy zmienić plany - stwierdził, gdy tylko do namiotu wszedł Jadów Shati. - Jak zawsze, chłopie, jak zawsze... - Chcę, byś zaczął budować barykadę. Pod koniec tygodnia ma tu stanąć fort. - Tu? - Owszem. W poprzek tej drogi. Wyślij kilka drużyn tych zuchów Hadati z Akee pomiędzy tamte wzgórza na wschodzie i niech biją wszystko, co idzie na południe. Dopóki ci nie powiem, że jest inaczej, tu będzie nasza nowa północna granica. - Jakie to mają być umocnienia? - Na północ od tych „diamentów” macie wznieść sześciostopowej wysokości ziemny wał z okopem. Jak się z tym uporacie, zacznijcie budować palisadę. Ścinajcie drzewa na południu. Palisada ma mieć dwanaście stóp wysokości, z pomostem komunikacyjnym i tarasami dla łuczników co dwadzieścia kroków. Co sto kroków platforma na balisty - i odpowiedni plac z tyłu każdej katapulty, tak by przy naciąganiu lin nasi ludzie nie musieli zeskakiwać z wału. - Chłopie... jak długie mają być te umocnienia? - Od tych skał nad morzem do najbardziej stromych wzgórz, jakie znajdziecie. - Eriku... to ponad dwie mile! - To lepiej zaczynajcie od razu. Do namiotu wetknął głowę Leland z Malkuric. - Sir, kawaleria opuszcza pozycje. - Dobrze - stwierdził Erik. - Chcę, byś o brzasku poprowadził ich z powrotem do Krondoru. - Do Krondoru? - zdumiał się młodzieniec i spojrzał na ojca. Stary Earl kiwnął głową. - Wygląda na to, że nasi najserdeczniejsi wrogowie, Keshanie, zamierzają zaatakować miasto. Earl James z Vencar żąda, byśmy mu wysłali posiłki. - A co będzie tutaj ? - spytał młodzik. - Ruszaj na południe i ocal Krondor - odparł Erik. - Tutejsze sprawy zostaw mnie. - Tak jest, sir. - Zasalutował młody arystokrata. - Które jednostki mam zabrać? - Wszystkich konnych. Z pieszymi możemy się tu okopać i trzymać aż do jesieni, ale żeby dotrzeć do Krondoru, trzeba co najmniej trzech tygodni. Teraz posłuchaj uważnie. Nie zaczynajcie od puszczenia się w skok wzdłuż wybrzeża. Jeżeli tak zrobicie, połowa koni padnie wam w ciągu trzech dni. Zacznijcie czterdzieści minut kłusem, potem niech jeźdźcy zsiada z koni i niech przez dwadzieścia minut prowadzą je w tempie marszu. W południe zmiana - pół godziny kłusem, a drugie pół godziny pieszo obok koni. Co wieczór dobrze konie nakarmić owsem i napoić. Jeżeli będziecie tak postępować, większość koni zachowa formę i każdego dnia przebędziecie o trzydzieści mil więcej niż oddziały piesze. Do Krondoru powinniście dotrzeć za tydzień. - Tak jest, sir! - Leland odwrócił się i wybiegł, by wykonać rozkazy. Erik zwinął dłoń w pięść i uderzył w drugą, otwartą. - Niech to licho! - zaklął. - Wymyśliłem właśnie, jak wygryźć tych nieprawych synów z ich fortecy... i masz ci los! - Wiesz co? - odezwał się Jadów, który zbierał się do wyjścia, jeszcze gdy przybył Leland. - Mówią, że życie żołnierza jest w rękach Tith-Onaki, aleja ci powiem, chłopie, że moim małym światkiem rządzi Banath. - Powiedziawszy to, zaklął sążniście i wyszedł. - Wygląda na to, że Banath uparł się, by zniszczyć i moje życie. - Boga złodziei znano też pod imieniem Kpiarz... i ogólnie obwiniano go o wszystko, co poszło nie tak, jak się spodziewano. Erik spojrzał na starego Earla. - Zrobimy, co w naszej mocy - stwierdził arystokrata. Młody kapitan kiwnął głową i milcząc, wyszedł z namiotu. Czuł się tak bezsilny, jak nigdy dotąd. Dash wstał i przetarł oczy. Zrezygnował już z czuwania przez całe popołudnie... chyba że akurat wydarzyło się coś ważnego. Zbyt wiele miał do roboty po zapadnięciu zmroku. Zaczynał zwykle o zmierzchu i pracował przez całą noc. Ranki spędzał w pałacu lub porządkował sprawy w mieście. W południe - jeżeli miał szczęście, kładł się do łóżka na tyłach aresztu przy Nowym Targu i pogrążał w głębokim śnie. Spał jak zabity przez sześć lub siedem godzin - i znów zrywał się na nogi wieczorem. W odnajdywaniu keshańskich kryjówek dość nieoczekiwanie zaczęli pomagać mu Szydercy. Jego ludzie w sumie pojmali ponad dwie setki szpiegów, których - wbrew chęciom Patricka - umieszczono w prowizorycznym areszcie za palisadą wzniesioną - też wbrew Książęcej woli - na północ od miasta. Gdyby Keshanie natarli na miasto, czego wedle Dasha należało się spodziewać - ludzie ci zostaliby uwolnieni przez swoich ziomków. Za korzystne w tej sytuacji młodzieniec uważał to, że nie mieli broni i tkwili na zewnątrz miasta. Martwili go wciąż ci, co pozostali w mieście i byli uzbrojeni. Kiedy wszedł do głównej izby dawnej oberży, w której teraz urządzono salę odpraw, zdał sobie sprawę z tego, że zaspał przynajmniej o godzinę. - Która godzina? - spytał jednego z konstablów. - Przed mniej więcej kwadransem minęła ósma, sir. Ten tu czeka od godziny. Nie pozwoliliśmy, by pana zbudził, sir. Konstabl skinieniem podbródka wskazał giermka z dworu. - O co chodzi? - spytał Dash. Chłopak podał mu pismo. - Sir, Książe życzy sobie, byście zechcieli natychmiast przybyć do pałacu. Dash przeczytał pismo i skrzywił się, jakby rozbolał go ząb. Całkowicie zapomniał o tym, iż na dzisiejszy wieczór zaproszono go na kolację... i obiecał, że przyjdzie. - Zaraz będę gotów - odpowiedział. Zachowanie Patricka coraz bardziej go irytowało... i to właśnie najpewniej było powodem, dla którego zapomniał o zaproszeniu. Dash rozumiał, że Książę i tak pewnie postąpiłby wedle własnej woli, niezależnie od tego, czy on sam aprobowałby to, czy nie - ale czuł się odpowiedzialny za bezpieczeństwo miasta i nie podobało mu się, że wiele z decyzji Patricka utrudnia mu wykonywanie jego roboty. Potrzebował jednak przychylności Księcia i jego irytowanie nie było najlepszym sposobem, by ją sobie zjednać. Należało po prostu pokazać młodemu władcy, jak wielkie grozi im niebezpieczeństwo. Nie udało mu się przekonać Patricka, że powinien przejąć się faktem, iż wewnątrz pałacu schwytano keshańskich agentów. Dash wiedział, że jego dziadek zmusiłby obu szpiegów do wyśpiewania nazwiska każdego człeka, z jakim się spotkali od Krondoru po Overn Deep. Patrick nie zdawał sobie sprawy z powagi zagrożenia, a Rufio uważał, że skoro obaj zostali unieszkodliwieni - jednego zabito, drugiego zaś osadzono w lochu - to wszystko załatwiono. Dash tymczasem zastanawiał się, gdzie przepadł Talwin i jak zachowałby się w tej sytuacji. Był pewien, że główny agent jego ojca nie podzieliłby beztroski Diuka Rufio. Dowództwo nad grupami, które miały przeprowadzać nocne uderzenia na keshańskie kryjówki, powierzył Gustafowi. Nauczył się ufać byłemu najemnikowi, ten bowiem potrafił zapewnić sobie posłuch bez uciekania się do przemocy. Wyprowadziwszy konia ze stajen, wskoczył na siodło i ruszył do pałacu. Jadąc przez miasto, bezwiednie wsłuchiwał się w jego rytm, z każdym dniem coraz bardziej mu znajomy. Krondor wracał do życia, jego zaś ogromnie denerwowała myśl, że Keshanie albo Fadawah mogą wrócić, by zniweczyć jego pracę. Trzy lata wcześniej jego domem był Rillanon, ale wszystko się zmieniło, kiedy dziadek sprowadził go wraz z Jimmym do Krondoru. Od tamtego czasu pracował przez pewien czas dla Roo Avery'ego, choć i wtedy wykonywał dyskretne zadania dla dziadka. I wbrew wszelkiemu rozsądkowi, pokochał to miasto. Zbliżając się do pałacu, przyznał w duchu, że więcej jest w nim z dziadka, niż sądził jeszcze niedawno. W bramie minął dwu gwardzistów, którzy, ujrzawszy szeryfa, oddali mu wojskowe honory. Zaraz też pojawił się stajenny, by wziąć odeń wodze konia. Dash szybkim krokiem przebiegł po wejściowych schodach i minąwszy drzwi, wszedł do pałacu. Okrążając róg, przyspieszył, tak że do wielkiej sali wpadł niemal biegiem. I natychmiast pojął, że stało się coś»złego. Wielkie drzwi stały otworem, przed nimi zaś straż trzymali dwaj wartownicy, badając wchodzących. W głąb pałacu korytarzem biegł sługa, głośno coś wykrzykując. Dash ruszył biegiem. Minąwszy stojących w drzwiach wartowników, wbiegł do sali - i zobaczył leżących twarzami na stołach ludzi, nieruchomych lub targanych skurczami agonii. W sali ustawiono trzy ogromne stoły w kształcie podkowy, co pozwalało żonglerom i kuglarzom na występy niemal bezpośrednio przed ucztującymi. Honorowe miejsca przeznaczone były dla Księcia, Francie i Diuków - Briana i Rufio. Dash natychmiast odnotował w myśli, że po lewej stronie, dość daleko od miejsca Księcia, jedno krzesło było wolne. Miejsca przy dwu pozostałych stołach przeznaczono dla pozostałych obecnych w stolicy Zachodnich Dziedzin magnatów i najznaczniejszych obywateli Krondoru. Połowa z nich leżała teraz bez ducha na stole lub na ziemi. Inni usiłowali się podnieść, a jeden czy dwaj siedzieli z zaszokowanym wyrazem twarzy. Dash przebiegł przez komnatę do honorowego stołu i przeskoczył przezeń, przerzuciwszy nogi nad nieruchomym ciałem Diuka Briana. Pomiędzy ojcem i Patrickiem leżała Francie, a Diuk Rufio zsunął się na podłogę i patrzył teraz w sklepienie nieruchomymi, pustymi oczyma. Książę siedział. Szeroko otwartymi ustami chwytał powietrze i rozglądał się dookoła błędnym wzrokiem. Dash wetknął mu palec w gardło aż do przełyku i Książę zwrócił zawartość żołądka na stół. Zaraz potem młody szeryf powtórzył to samo z Francie. Dziewczyną natychmiast targnęły torsje. Dash odwrócił się i spojrzał na oszołomioną służbę. - Zmuście ich do wymiotów! - zawołał. - Otruto ich! Niech rzygają, to jedyny ratunek! Dopadłszy Diuka Silden, zmusił go do torsji, te jednak były znacznie mniej obfite, niżby Dash sobie życzył. W przypadku Diuka Rufio i to się nie udało - ofiara miała płytki oddech, a jej twarz pokrywał kleisty pot. Poderwawszy się na nogi, młody szeryf zobaczył, że trzej służący próbują zmusić do wymiotów tych, co jeszcze zachowali przytomność. - Znajdź jakiegoś konia! - zawołał do jednego z gwardzistów. - Gnaj na Plac Świątynny! Sprowadź tu tylu kapłanów i uzdrowicieli, ilu tylko zdołasz! Potrzebny nam każdy, kto zna się na leczeniu! Zebrawszy służbę, posłał kilkunastu ludzi po czystą wodę. Nie miał pojęcia, jaką trucizną się posłużono, wiedział jednak, że część jadów można rozwodnić. - Zmuście tych, co mogą łykać, by wypili tyle wody, ile tylko zdołają! - zagrzmiał. - Zostawcie tych, co sami nie mogą pić... woda zaleje im przełyk i mogą się podusić. - Potem coś sobie przypomniał. - Weź ze dwu ludzi, ruszaj do kuchni i zamknij wszystkich, których tam znajdziesz - zwrócił się do sierżanta gwardii. Wiedział, że truciciel zdążył już pewnie uciec... ale może nie zdążył jeszcze opuścić miasta. Z pewnością nie spodziewał się, że szeryf się spóźni - i w rezultacie będzie jedyną osobą zdolną do działania. W komnacie śmierdziało okropnie i Dash posłał kilku służących, by zajęli się sprzątaniem, podczas gdy pozostali nadal usiłowali ratować ofiary trucizny. Pierwszy z kapłanów przybył dopiero po upływie połowy godziny. Był to sługa Astalon. Zajął się cierpiącymi, zaczynając oczywiście od Księcia. Dash tymczasem zdążył się już zorientować, ze z całej krondorskiej szlachty on jeden nie zdążył na czas na fatalną kolację. Przy trzech stołach, jakie miał przed oczami, zgromadzili się wszyscy znaczniejsi ludzie, od Diuka po prostego giermka. Z miejskich notabli nieobecny był tylko Roo Avery, który ze swoją rodziną spędzał ostatnio wszystkie wieczory w swojej posiadłości. Wkrótce po kapłanie Astalonie przybyli i inni, wśród nich brat Dominik, Ishapianin służący ostatnio w świątyni wzniesionej staraniami Nakora. Zajęli się wszystkimi pozostałymi jeszcze przy życiu, Dash zaś zaczął przesłuchiwać służbę kuchenną. Przed świtem wrócił do jadalni, bardziej przypominającej teraz wyglądem izbę szpitalną. Dominik stał niemal przy samych drzwiach. - Jak stoją sprawy? - spytał Dash dawnego opata. - Niewiele brakowało - odparł mnich. - Gdyby nie twoja przytomność umysłu, byłbyś teraz jedynym szlachcicem w mieście, mającym jeszcze dech w piersiach. Książę się jakoś wy grzebie... choć trochę to potrwa. Lady Francine też wróci do zdrowia. - Mówiący potrząsnął głową. - Jej ojciec trzyma się ledwo ledwo. Nie wiem, czy się wyliże. - A Diuk Rufio? - spytał Dash. Dominik wzruszył ramionami. - Trucizna była w winie. On zaś wypił go bardzo wiele... Młodzieniec zgrzytnął zębami. - A mówiłem Patrickowi, że w pałacu jest szpieg! - No cóż... - Dominik wiedział, jak układają się stosunki pomiędzy szeryfem i Patrickiem. - Ugodzono nas bardzo boleśnie. .. ale przynajmniej Książę wyjdzie z tego bez szwanku. - Owszem. - Dash spojrzał na martwych, których właśnie zaczynano wynosić z sali. - Straciliśmy jednak zbyt wielu wartościowych ludzi, by puścić to płazem. Gorzej już chyba być nie mogło - stwierdził z goryczą. I nagle usłyszał bicie w dzwony. Na Krondor uderzyli nieprzyjaciele. Rozdział 24 ATAKI Dash pognał ulicą. Ludzie biegali we wszystkie strony, ale żołnierze pędzili na mury. Zamykano bramy. - Mości szeryfie! - darł się przerażony wartownik, dowódca odwachu. - Przed chwilą przygalopował tu jakiś jeździec, który się zaklinał, że drogą nadciąga keshańska armia. - Zawrzyjcie bramy - polecił Dash. Złapawszy konstabla za kołnierz, spytał: - Jak cię zwą? - Delwin, sir! - zaraportował podniecony młodzik. - Od tej chwili jesteś sierżantem, pojmujesz? Świeżo upieczony podoficer kiwnął głową. - Ale w miejskiej straży nie ma sierżantów, sir! - Owszem... i dlatego przed chwilą zaciągnąłeś się do armii! - wrzasnął mu Dash prosto w twarz. - Chodź ze mną. - Poprowadził go po schodach ku blankom nad bramą i spojrzał na wschód. Nad odległymi górami wstawało właśnie słońce i jego promienie zmusiły młodzieńca do zmrużenia powiek. Spostrzegł jakiś ruch na horyzoncie i podniósł dłoń do czoła, by osłonić oczy przed światłem. Zmrużywszy oczy, wytężył wzrok i wpatrzył się w drogę biegnącą u podnóża odległych wzgórz. Coś się tam poruszało... wzdłuż drogi sunął wolno długi, cienki, czarny wąż. - A niech mnie - sapnął młody szeryf. - Poślij wiadomość do miejskiego aresztu przy Nowym Targu - zwrócił się do świeżo upieczonego sierżanta. - Wszyscy konstable maj ą się natychmiast zameldować na murach... razem z żołnierzami. Niedługo wpadnie tu z wizytą keshańska armia. Sierżant Delwin pospiesznie pobiegł wykonać rozkazy. Dash rozejrzał się w prawo i lewo. Obok niego przebiegał sierżant w barwach Gwardii Przybocznej. Dash capnął go za kołnierz. - Jak się nazywasz? - McCally, sir! - Twój kapitan jest chory albo już oddał ducha. Nie wiem, czy żyje, czy nie. Są tu jacyś inni oficerowie? - Porucznik Yardley miał służbę, sir... i powinien być gdzieś na pałacowych murach. - Idź go poszukać... a jak znajdziesz, powiedz mu, że jest mi tu nieodzownie potrzebny. Sierżant znikł, a po kilku chwilach wrócił z oficerem. - Sir! - zameldował się oficer. - Jakie są pańskie rozkazy? - Jako Baron dworu i szeryf Krondoru stwierdzam niniejszym - odparł Dash - że pozostałem jedynym trzymającym się na nogach szlachcicem w mieście. Ilu oficerów uniknęło otrucia? - Czterech, sir... jestem z nich najstarszy. - Mości Yardley, tymczasowo mianuję was kapitanem. Ilu mamy ludzi pod bronią? - Pięciuset członków Przybocznej Gwardii Książęcej - odparł Yardley bez namysłu - i piętnaście secin załogi miejskiego garnizonu, rozstawionych na posterunkach znajdujących się w rozmaitych miejscach rozrzuconych po całym mieście. Nie wiem dokładnie, ilu macie konstablów, sir. - Nieco ponad dwustu chłopa. A co z gwardzistami wchodzącymi w skład orszaków przybyłej wczoraj szlachty? - Będzie ich ze trzy setki, sir. Orszaki honorowe, ale to głównie weterani - odpowiedział świeżo upieczony kapitan. - Świetnie. Wspomogą waszych ludzi na murach. Znajdźcie mi kogoś z dowództwa garnizonu... aby złożył meldunek o sytuacji. Yardley wybiegł i po chwili zjawił się siwowłosy podoficer. - Sierżant Mackey, sir. Porucznik Yardley kazał mi się tu zameldować. - Gdzie jest wasz przełożony? - spytał Dash. - Nie żyje, sir - odpowiedział krępy podoficer. - Jadł wczoraj kolację u Księcia. Dash potrząsnął głową. - No tak, sierżancie... - stwierdził nie bez kpiny w głosie. -Podczas paru najbliższych dni przyjdzie wam pełnić obowiązki Konetabla Krondoru. Stary nagle uśmiechnął się i wyprężył jak struna. - Wiedziałem, sir, że przed przejściem w stan spoczynku czeka mnie awans - odparł z błyskiem w oku. A potem uśmiech znikł z jego twarzy. - Ale... za pozwoleniem, kimże, u licha, jesteście? - Ja? - zdziwił się Dash. - Powiedzmy, że będę pełnił obowiązki Księcia Krondoru... dopóki Patrick nie odzyska sił na tyle, by przynajmniej usiąść. - A więc... Wasza Wysokość... - na poły drwiący ton sierżanta podkreślał absurdalność całej sytuacji - z całym szacunkiem pozwolę sobie zaproponować, byśmy przestali się wygłupiać i zaczęli bronić miasta. - Wyciągnąwszy rękę, wskazał maszerującą na Krondor kolumnę Keshan. - Tamci nie wyglądają mi na ludzi z poczuciem humoru. - Trafiłeś waść w sedno - stwierdził Dash, krzywiąc usta w uśmiechu, w którym było tyleż samo goryczy, ile zmęczenia. - Poślijcie trzy czwarte sił na mury. Z reszty utworzyć jednostkę rezerwową. - Taaaest, sir! - huknął Mackey i zasalutował. Po jego wyjściu od ulicy Głównej ku bramie nadbiegli Gustaf i jego konstable. - Ilu dziś zgarnęliście? - zawołał Dash z góry. - Zamknęliśmy kilkunastu skurwysynów - wrzasnął Gustaf - ale jeszcze ich trochę zostało. - Oto rozkazy: ogłoście stan wojny... wszyscy podlegają prawom wojennym i mają siedzieć w domach. Potem niech konstable przeszukają wszystkie wspomniane przez nas wcześniej miejsca. - Gustaf doskonale wiedział, że chodzi o kilka miejsc, skąd można było boleśnie ugodzić miasto od środka. - Następnie oczyśćcie ulice i zamknijcie w lochu każdego, kogo znajdziecie poza domem. Po wykonaniu tego zgłoście się w areszcie i poczekajcie. - Na co mamy czekać, szeryfie? - Na wiadomość o tym, że Keshanie wdzierają się do miasta... a wtedy szybko przybywajcie z pomocą. Gustaf zasalutował, potem odwrócił się i zaczął wydawać rozkazy podwładnym. Konstable szybko rozbiegli się w różne strony, wykrzykując głośno: - Wojenne prawo! Wszyscy do domów! Precz z ulic! Dash tymczasem odwrócił się i patrząc pod słońce, przyglądał się, jak Keshanie idą na Krondor. Gdy żołnierze wroga po raz kolejny zaczęli odstępować, Erik odetchnął i pochylił się, pozwalając, by wiatr ochłodził jego zroszone potem czoło. Stał na ostrzu środkowego „diamentu”, a wokół niego, przed murem tarcz, wyrósł wysoki po pierś wał trupów. Poczuwszy dotyk obcej dłoni na ramieniu, Ravensburczyk odwrócił się i zobaczył za sobą twarz Jadowa, czerwoną od pokrywającej ją zastygłej krwi wrogów. - Nie przeszli - sapnął porucznik. - Utrzymaliśmy pozycję. Nacierający byli niezmordowani - fala za falą pchali się jeden przez drugiego ku czekającym na pozycjach królewskim. Erik musiał odpierać ataki, obywając się bez jazdy, którą odesłał do Krondoru. W pewnej chwili lewy „diament” zaczął się kolebać i niewiele brakło, a szyki pękłyby, ale uderzenie kompanii rezerwowej w porę zażegnało niebezpieczeństwo i nieprzyjaciół odparto. Łucznicy zbierali krwawe żniwo, kosząc wrogów w przestrzeni pomiędzy „diamentami”, a dwie lotne kompanie niweczyły próby obejścia pozycji z którejkolwiek flanki. Wziąwszy jedno z drugim i trzecim, Krondorczycy bronili się po mistrzowsku. - Trapi mnie myśl, że zabraknie nam strzał - zwrócił się Erik do Jadowa. - Wyślij szperaczy na przedpole i niech pozbierają wszystkie zdatne jeszcze do użytku. Jadów pospieszył wydać odpowiednie polecenia, a młody kapitan przywołał do siebie innego żołnierza, niejakiego Wilkesa. - Ruszaj do namiotu sztabowego i powiadom Earla Richarda, że trochę tu jeszcze zabawię. Spytaj go, czy nie pokazały się wozy z zaopatrzeniem. Potem wróć i zamelduj się. Kiedy ordynans podał mu bukłak z wodą, wziął go z wdzięcznością. Pił długo i chciwie. Resztę wody wylał na twarz, obmywając ją z krwi i potu. Ludzie wokół niego wyrzucali ciała na zewnątrz formacji. Nieprzyjaciele nie troszczyli się o swoich zabitych, co było kolejnym powodem niepokoju Erika - poza dość oczywistymi problemami ze smrodem i niebezpieczeństwem zarazy, dodatkowo obciążało to jego ludzi wysiłkiem pozbycia się zwłok, tak by można się było swobodnie poruszać. Erik kierował oczyszczaniem pozycji, kiedy wrócił Jadów z doniesieniem, że szperacze zaczęli już zbierać strzały. Za naprawę uszkodzonych wzięli się zaraz rozlokowani na tyłach trzej lotkarze. Młodzieńca martwił też niemal zupełny brak zapasów, ponieważ tabor, który miał dotrzeć do nich jeszcze wczoraj, nie pokazał się. Wysłał na południe patrol z zadaniem odszukania „taborytów” i przyprowadzenia ich jak najszybciej do obozu. Podczas swej praktyki w kowalstwie na tyle poznał osły i muły, że wiedział, iż niekiedy mogą sprawić więcej kłopotów niż konie. Teraz jednak zaczynało się w nim budzić podejrzenie, że zdarzyło się coś poważniejszego niż zwykłe problemy z narowistymi zwierzętami z jednego czy dwu zaprzęgów. - Chłopie, ależ to była walka! - odezwał się Jadów. - Nie walka, ale rzeź... trzymać pozycję i rąbać, co tchu w piersiach. - Jak na Grzbiecie Koszmarów. Erik wskazał kciukiem w stronę nieprzyjaciół. - We łbach to oni za wiele oleju nie mają, ale są nieustraszeni. - Wiesz, coś mi przyszło do głowy - stwierdził Jadów. - Wiemy, że tamci, z którymi walczyliśmy wcześniej, byli pod wpływem jakiegoś czaru czy zaklęcia. Ludzie mówili, że rzucił go na nich demon, czy jak go tam nazwiesz... i dlatego po bitwie o Grzbiet Koszmarów zupełnie pogłupieli... ale wygląda mi na to, że podczas minionej zimy wcale nie zmądrzeli. - Owszem... rozumiem, do czego zmierzasz - stwierdził Erik. - Wszystko, co wiem o tym Fadawahu, każe mi spodziewać się po nim czegoś lepszego. W tej chwili powinien już odkryć, że nie zamierzamy go na razie ścigać. - Przetarł dłonią twarz, jakby chciał fizycznie zmyć z niej zmęczenie. Tymczasem wrócił Wilkes. - Sir! - zaczął meldunek. - Earl Richard czeka na pański raport... i polecił mi przekazać, że tabor z zaopatrzeniem właśnie wjechał do obozu. - Doskonale - stwierdził Erik. - Zacząłem się już niepokoić. Zluzuj ludzi w „diamentach” - zwrócił się do Jadowa - i niech coś przekąszą. - Taaest, sir! - Jadów skwitował rozkaz niedbałym salutem. Erik zostawił „romb”, ale odchodząc, zatrzymał się na chwilę, by pobieżnie przyjrzeć się wszystkim trzem pozycjom. Uszkodzono kilkadziesiąt tarcz - czego się zresztą spodziewał - ale można je było zamienić na inne. Zużyto już jednak niemal wszystkie piki. - Johnson - zwrócił się do jednego z żołnierzy - weź drużynę i ruszaj z nią do lasu na południe od drogi. Zabierzcie się tam do ścinania młodych drzewek, z których można porobić prowizoryczne dzidy. - Żołnierz zasalutował. Z jego miny Erik mógł wyczytać, że rozkaz był mu nie w smak i w tej chwili dałby wiele za to, by móc się najeść do syta i wyspać... ale podczas wojny rzadko kto mógł robić to, na co miał ochotę. Wiedział, że nie mają dostatecznej liczby grotów na piki, ale zaostrzone i lekko opalone w ogniu drzewce wystarczą, by zatrzymać nieprzyjacielską jazdę. W taborze zaś powinni znaleźć inny oręż - w tym składane katapulty, baryłki ognistego oleju do podpalania w wyrytych naprędce jamach i rozmaite drewniane części do budowania prowizorycznych machin obronnych. W przypływie optymizmu pomyślał, że może uda im się utrzymać pozycję. Choć odesławszy jazdę do Krondoru, nie mógł myśleć o pomyślnym natarciu na północ. Dotarł do namiotu sztabowego i znalazł siedzącego przy stole Earla. - Jak ramię, sir? - Doskonale. - Uśmiechnął się Richard. - Chcesz wiedzieć, dlaczego transport się spóźnił? - Właśnie się nad tym zastanawiałem - przyznał młodzieniec, napełniając kubek ze stojącego na stole dzbana. - Leland zepchnął wozy z drogi, by dotrzeć do Krondoru - stwierdził Earl. - Niektóre ugrzęzły w błocie i pół dnia trwało, zanim je wydobyto. - Ha! - roześmiał się Erik. - - Wolałbym je mieć tu wczoraj, ale niech będzie. Bałem się, że wpadli w zasadzkę. Dostarczono gorące, wilgotne ręczniki i młodzieniec wytarł twarz. Zaraz potem ordynans przyniósł mu z namiotu czystą koszulę. Erik usiadł z Earlem przy stole i cierpki posmak całego dnia zaczął mu powoli rozpływać się w ustach. Posiłek, gorący i pożywny, przygotowano wedle prostych, obozowych przepisów - do tego otrzymali świeżo wypieczony, ciepły jeszcze chleb. Erik ugryzł potężny kęs pachnącego chleba. - Trzymanie pozycji obronnej ma jedną dobrą stronę - stwierdził po przełknięciu kęsa. - Nasz kwatermistrz ma czas na rozpalenie w piecu. - Owszem - parsknął śmiechem Earl. - Trafiłeś w sedno. Zastanawiałem się, czy w tym wszystkim jest coś pozytywnego... i tyś to znalazł. - Niestety - dodał Erik - być może to jedyna dobra strona naszej sytuacji... z której ciężko się będzie wydostać. Oddałbym cały ciepły chleb, jaki jest na świecie, za to, by teraz być przed wrotami Ylith, na czele gotowej do szturmu armii. - Ktoś kiedyś powiedział, że możesz przygotowywać niezwykle przebiegłe plany... ale wszystkie czarci biorą, kiedy twoje pierwsze pododdziały natkną się na pierwsze pododdziały wroga. - Z doświadczenia wiem, że to prawda. - Wielcy wodzowie potrafią improwizować - Earl spojrzał na Erika - jak ty... - Dzięki... ale daleko mi do tego, by być dobrym generałem. - Eriku... zbyt nisko się cenisz. - A chciałem być kowalem. - Doprawdy? - Tak. Byłem terminatorem u pijaka, który zapomniał wpisać moje imię do rejestrów gildii... gdyby to zrobił, prawdopodobnie opuściłbym Darkmoor i nie zabiłbym przyrodniego brata. - I młodzieniec opowiedział całą historię o tym, jak został żołnierzem - poczynając od tego, jak zabił Stefana, który zgwałcił Rosalyn, dziewczynę będącą Erikowi niemal siostrą, a potem został osadzony i skazany za morderstwo. Z więzienia wyciągnęli go Bobby de Loungville, Calis i Lord James. Pod komendą dwu pierwszych trafił na Novindus. - Niezwykła to historia, Eriku - odezwał się Earl Richard, gdy młody kapitan skończył opowieść. - Na Wschód docierały wieści o wyczynach Lorda Jamesa, ale prawie wszystkie były plotkami albo wręcz zmyślonymi historiami. Mój syn odziedziczy po mnie urząd i tytuł - mówił dalej arystokrata - a może nawet zajdzie wyżej w służbie, ale ty, Eriku, zostałeś wybrany przez los do wielkich czynów... i powinieneś wykorzystać okazję. Po śmierci Greylocka łacno możesz zostać wodzem i Konetablem Armii Zachodu. - Nie jestem do tego przygotowany. Brakuje mi wiedzy dotyczącej strategii, dalekosiężnych planów i politycznych konsekwencji wojskowych decyzji. - Fakt, że jesteś tego świadom, stawia cię daleko w przedzie przed tymi, których tytułem do tego stanowiska są zasługi ich ojców i dziadów. Eriku, powtarzam raz jeszcze... zbyt nisko się cenisz. Młodzieniec wzruszył ramionami. - Chyba nie, milordzie. Jestem kapitanem Szkarłatnych Orłów, co jednocześnie czyni mnie Baronem dworu. To znacznie więcej, niż życzyłbym sobie. Kiedy zostałem sierżantem, osiągnąłem chyba wszystko, czego chciałem... a chciałem być tylko żołnierzem. - Niekiedy nie mamy wyboru - stwierdził Lord Richard. - Ja chciałem jedynie hodować róże. Kocham swoje ogrody. Najszczęśliwszy byłem, kiedy oprowadzałem po nich moich gości. Moją żonę to bawiło... a naszego rządcę niezmiernie irytowało, ale uwielbiałem grzebać w ziemi i na czworakach pleć chwasty. Erik wyobraził sobie starego umorusanego brudną ziemią i nie mógł powstrzymać uśmiechu. - No proszę... - To mi sprawia przyjemność. Eriku... odpowiedz sobie na pytanie, co sprawia ci największą przyjemność i nie daj sobie tego odebrać. - Dla mnie szczęściem jest moja żona... wykonywanie obowiązków i towarzystwo przyjaciół. - Poradzisz sobie, Eriku von Darkmoor. Poradzisz sobie bardzo dobrze... jeżeli los przeznaczy ci wielkość. Tej nocy rozmawiali jeszcze bardzo długo. - Tędy - wskazał Nakor. - W tej mgle niczego nie widzę - stwierdził kapitan. - Jesteście pewni? - Oczywiście - nadął się Isalańczyk. - Mgła to tylko złudzenie. Wiem, dokąd zmierzamy. - Zapamiętam, coście powiedzieli, sir - kapitan nadal miał wątpliwości. Usiłując znaleźć Puga, Nakor wypróbował już kilka „sztuczek”, ale żadna z nich, jak dotąd, nie poskutkowała. Był prawie pewien, że wokół Wyspy Czarnoksiężnika wzniesiono nowe zapory obronne, w czym upewniło go wejście w mgły. Wyglądało na to, iż Pug nie życzył sobie, żeby go niepokoili zwykli podróżnicy. Kiedy wyspą władał Nakor, zdał się na złą opinię o niej, utwierdzoną jeszcze widokiem złowrogo wyglądającego zamku rozświetlanego blaskiem błękitnych błyskawic migoczących w oknach wież. Teraz jednak magiczne bariery były znacznie silniejsze. Nakor musiał poprawiać kurs nakazany przez kapitana, bo zagubiony wśród mgły sternik mógł ominąć Wyspę. Usłyszawszy odległy szum przyboju, Isalańczyk zwrócił się do kapitana: - Zechce pan poluzować żagle, mości kapitanie. Jesteśmy prawie na miejscu. - Skąd wiecie, że... I nagłe wypłynęli z mgły na wody zalane słonecznym światłem. Oglądający się przez ramię członkowie załogi zobaczyli ścianę mlecznej bieli, otaczającą wyspę niczym mur forteczny. Zamek górował nad okolicą ze szczytu wzgórza, niczym plama czerni przytłaczająca wszystko swoim ogromem. - Czy powinniśmy jeszcze podpłynąć ku brzegowi? - spytał kapitan. - Doskonale - stwierdził Nakor. - Dodali kilka sztuczek. - Spojrzał na kapitana. - Wszystko jest jak należy. Spuśćcie łódź, zostawcie mnie na brzegu, a potem wracajcie do Krondoru. Na twarzy żeglarza odmalowała się ulga. - Ale jakim kursem? - W tę stronę. - Wskazał kierunek. - Jeśli w tej mgle gdzieś skręcicie, nie stanie się nic złego, ponieważ ona i tak odepchnie was od Wyspy. Wypłyniecie mniej lub bardziej na wschód, a potem zorientujecie się wedle słońca albo gwiazd. Na pewno nie zbłądzicie... Kapitan usiłował zrobić pewną siebie minę, ale nie bardzo mu to wyszło. Zwinięto żagle, na wodę spuszczono łódź i po godzinie Nakor stanął na plaży Wyspy Czarnoksiężnika. Nie obejrzał się nawet, wiedział bowiem, że kapitan natychmiast każe podnieść żagle, a marynarze, którzy przywieźli go na brzeg, wiosłują jak szaleni, by jak najszybciej oddalić się od brzegu. Pug świetnie sobie poradził, osnuwając całą plażę nastrojami beznadziejnej rozpaczy i smutku. Ruszył ścieżką zaczynającą się na plaży, a na rozwidleniu dróg, z których jedna wiodła do zamku, a druga prowadziła ku niewielkiej dolinie, wybrał tę ostatnią. Nie uznał nawet za potrzebne rozpraszania iluzji, wiedział bowiem, że gdy dotrze do krawędzi pasa iluzji, pozornie dzika puszcza zmieni się w piękną łąkę, gdzie będzie stało urocze domostwo. Kiedy jednak złudzenia wreszcie znikły, niewiele brakło, a zdumiony Nakor potknąłby się. Wszystko wyglądało tak, jak się spodziewał... oprócz złotego smoka, po kociemu zwiniętego w kłębek nieopodal domu i pogrążonego we śnie. Isalańczyk podgarnął poły wypłowiałej pomarańczowej szaty i wywijając chudymi, krzywymi nogami, ruszył przez łąkę ku stworowi. - Ryana! - wrzeszczał radośnie. Smoczyca otworzyła jedno oko. - Witaj, Nakorze. Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego przerywasz mi sen? - A dlaczego nie zmienisz postaci i nie wejdziesz do środka? - Bo tak mi wygodniej spać - odparta, zdradzając niezadowolenie tylko intonacją głosu. - Późno się położyłaś? - Latałam całą noc. Tomas mnie poprosił, bym go tu przyniosła. - A! Jest tu Tomas? Cudowne wieści, cudowne... - Chyba ty jeden na Midkemii tak uważasz - mruknęła smoczyca z przekąsem. - Nie! Nie chodzi mi o to, dlaczego tu jest, tylko o fakt, że tu jest! To znaczy, że nie będę musiał niczego wyjaśniać Pugowi. - Tak pewnie będzie lepiej - zgodziła się smoczyca i w tejże chwili otoczyła ją złota poświata. Smocze kształty zamigotały, zaczęły się rozmywać, a blask przygasał... aż całość zmalała do rozmiarów człowieka. Ryana zmieniła się w młodą, uderzająco piękną kobietę o jasnych, lekko rudawych włosach, ogromnych błękitnych oczach i złotej skórze. - Odziej się w coś - chrząknął Nakor. - Nie mogę się skupić, jak biegasz dookoła golutka, jak cię bogowie stworzyli. . Ryana wzruszyła ramionami i okryła się błękitną suknią, doskonale dobraną do odcienia jej skory i włosów. - Nie pojmuję, jak to się dzieje, że mężczyzna w twoim wieku zachowuje się niekiedy jak podniecony wyrostek. - Na tym, między innymi, polega mój urok - odparł Nakor, uśmiechając się szeroko. Kobieta wsunęła mu dłoń pod ramię: - Wcale tak nie uważam. Ale chodźmy do środka. Wkroczywszy do domu, skierowali się w stronę pracowni Puga. Gdy podeszli bliżej, usłyszeli dobiegające zza drzwi głosy. Isalańczyk zapukał. - Wejdźcie - zaprosił ich Arcymag. Pierwsza weszła Ryana, a za nią Nakor. Na szerokim parapecie okiennym obszernej pracowni siedziała Miranda. Obok niej, w fotelu znacznie dla niego za ciasnym, przysiadł Tomas, a naprzeciwko obojga stał Pug. Być może Arcymaga albo Tomasa zdziwił widok małego przechery, żaden jednak nie zdradził tego nawet drgnieniem powieki. Miranda natomiast uśmiechnęła się promiennie: - Powiedz mi, Nakor, czemu widok twojej gęby wcale mnie tu nie zdziwił? - Nie mam pojęcia - stwierdził, siadając. - To co zrobimy? Wszyscy popatrzyli na niego. - A może ty nam powiesz? - zwrócił się doń Pug. Nakor sięgnął do swego wora i zanurzył w nim rękę, macając na oślep. Wszyscy obecni znali tę sztuczkę, ale wciąż wydawała im się zabawna. Isalańczyk wyłowił pomarańczę. - Ma ktoś ochotę? Miranda wyciągnęła dłoń i Nakor rzucił jej owoc, a potem wyciągnął drugi dla siebie. - W ostatnim tygodniu w Krondorze wydarzyły się dwie zdumiewające rzeczy - zaczął, obierając pomarańczę. - Jedna okropna, druga cudowna. Być może zresztą oba te wydarzenia są jednym. Tak czy owak, jedna z moich uczennic, bardzo ciekawa osoba o imieniu Aleta, prowadziła medytacje z Sho Pi... same podstawy, zapewniam was... kiedy nagle wokół niej zebrała się światłość. Dziewczyna uniosła się w górę, a pod nią, okazało się, skłębiło się coś... bardzo czarnego. - Coś czarnego? - zdziwiła się Miranda. - Nie umiesz wyrażać się dokładniej? - Nie wiem, jak to nazwać - stwierdził Isalańczyk. - To rodzaj energii... może jakiś duch. Niewykluczone, że kapłani z innych świątyń już odgadli, co to jest. Może to pozostałość po demonie. Nie wiem... ale uważam, że pojawiło się to w Krondorze po to, by mogło zdarzyć się coś jeszcze... później. - Jak to później? - spytała Czarodziejka i Spojrzała na męża, który wzruszył tylko ramionami. - Właśnie mówiłem Pugowi - odezwał się Tomas - że do Elvandaru dotarł kapitan Subai. Wygląda na to, że armia Greylocka utknęła na południe od Quester’s view. Z tego, co mówił, można wywnioskować, że przeciwko nam znów skierowano jakąś mroczną potęgę. - Owszem, to by wiele wyjaśniało - stwierdził Nakor. Otworzył usta, by coś rzec, ale nagle się rozmyślił. - Jedną chwileczkę. - Wykonał szeroki gest, przenosząc dłonie nad głową, i nagle w pomieszczeniu zaiskrzyło od nadmiaru energii. - Tym razem nie opuszczaj bariery przedwcześnie. - Uśmiechnął się Tomas. Nakor zrobił nieco zakłopotaną minę. Ostatnim razem, kiedy użył tej magicznej tarczy do osłony przyjaciół, za wcześnie zdjął czar i tropiący ich Jakan zdołał do nich dotrzeć. - Otoczyłem tę komnatę polem. Zostawię je na stałe. Żaden sługus Nalara nie zdoła odkryć, o czym mówimy. Teraz możemy rozmawiać bez obaw, że zwrócimy na siebie jego uwagę. Na samo wspomnienie Nalara Pug poczuł mrowienie pod czaszką i nagle znikły bariery, jakie postawiono jego pamięci. Przypomniał sobie głosy, obrazy i wszystkie wspomnienia wróciły na swoje miejsce. - Musimy założyć, że Nalar ma więcej niż jednego sługę. - Oczywiście - potwierdził Tomas. - Ofiary z ludzi i te całe rzezie to po prostu sposoby gromadzenia mocy. - Fascynuje mnie to, co się dzieje w Krondorze - wtrącił Nakor. Pug uśmiechnął się do samozwańczego towarzysza. - Najwidoczniej ta twoja nowa wiara zaczyna działać... bezpośrednio. - Owszem, ale właśnie to mnie zdumiewa. - Nakor oderwał ćwiartkę pomarańczy i wgryzł się w nią z widoczną lubością. - Nie jestem znawcą spraw wiary i wierzeń, ale zawsze mi się wydawało, że musi minąć kilka stuleci, zanim nasza nowa świątynia zyska jakieś większe wpływy. - Nakorze, nie nadymaj się zanadto - zgryźliwie stwierdziła Miranda. - Być może ta nowa moc już tam była... i twoja mała świątyńka stała się tylko dogodnym... przewodem dla niej. - Owszem... to ma sens - zgodził się Nakor. - Tak czy owak, musimy omówić, co następuje. Kiedy walczyliśmy z demonem, myśleliśmy - błędnie, jak się teraz okazuje - że walczymy ze sługą Nienazwanego. Okazuje się jednak, że tylko zniszczyliśmy broń, którą się w danej chwili posługiwali. Nic więcej. - Wskazał przestrzeń za oknem, przy którym siedziała Miranda. - Gdzieś tam - powiedział - jest przynajmniej jedna istota, czyniąca bardzo złe rzeczy... i zbierająca swą moc. - I właśnie z tym musimy się uporać. - Subai podsunął mi myśl - odezwał się Tomas - że jeżeli nie zatrzymamy tamtej armii teraz, wkrótce trzeba się będzie bić w Elvandarze. Nakor aż podskoczył na swoim krześle. - Nie! Wcale mnie nie słuchaliście! - Umilkł na chwilę, a potem podjął z ogromną powagą w głosie: - Albo może to ja nie wyraziłem się dość jasno. Nie ratujemy Elvandaru, Krondoru czy Królestwa. - Powiódł wzrokiem po twarzach obecnych. - Mamy do uratowania cały ten świat! - Doskonale, Nakorze - odezwała się Ryana. - Udało ci się zdobyć mój ą niepodzielną u wagę. Drobne, ludzkie sprawy nic nie znaczą dla moich sióstr i braci... ale żyjemy na jednym świecie. Cóż więc grozi nam wszystkim? - Szalony Bóg, Nalar, którego samo imię jest niebezpieczne dla tych, co je wymawiają - oto, kto nam zagraża. Pamiętajcie o tym, kiedy wspomnicie wszystko, co się wydarzyło od czasu Wojen Chaosu. Gdy zapomnicie tę rozmowę, bo zablokuję wam pamięć, abyście nie znaleźli się pod wpływem Szalonego Boga, zapamiętajcie przynajmniej jedno: pod powierzchnią wydarzeń zawsze w głębi czai się coś jeszcze. - No dobrze - odezwał się Pug. - A więc to, co widzimy, inwazja Fadawaha i jego podboje, ma być zasłoną, kryjącą przed nami istotę wydarzeń. - Tak. Fadawah to tylko marionetka. Był nią już przedtem i tak zostało. Jest tylko kolejnym wodzem, osadzonym na czele armii morderców. Musimy znaleźć tego czy to, co stoi za nim, w cieniu. W Krondorze kiełkuje zło. Pojawiło się tam przedwcześnie, bo powinno było przybyć z armią Fadawaha. Trzeba nam zniszczyć i unicestwić tego, co stoi za Fadawahem - a może nim być ktokolwiek, doradca, sługa czy członek przybocznej gwardii. Gdzieś tam czai się istota, która szkodziła nam już wtedy, gdy moja była żona, Jorna, stała się Lady Vinellą, kiedy kontrolowała Dahakona i kiedy rozsiadła się na Szmaragdowym Tronie. To ten stwór - człowiek czy duch, to ta właśnie istota została sługą Nalara, a on dyryguje całą wojną. Jego celem nie jest podbój, ale zniszczenie. To stworzenie nie chce, by zwyciężyła jedna ze stron - dąży do tego, by obie wyrzynały się w bezsensownych walkach, by jak najdłużej trwały cierpienia i ginęło jak najwięcej niewinnych osób. Oto, kogo lub co trzeba nam znaleźć. - Spodziewasz się, że to znów Pantathianin? - spytał Tomas. - Nie sądzę - odpowiedział Isalańczyk. - Może... ale uważam, że to raczej człowiek, mroczny elf lub jakieś inne stworzenie. Może duch w ciele kogoś takiego jak Fadawah. Nie wiem. Ale musimy go znaleźć i zniszczyć. - Mówisz tak, jakby trzeba było polecieć do serca obozu nieprzyjaciół i stawić czoło ich wodzowi - stwierdził Pug. - Owszem - przyznał Nakor - i to bardzo niebezpieczna sprawa. Pug skrzywił się, przypominając sobie pułapkę, jaką przygotował dlań demon, a w którą wpakował się wyłącznie dzięki przesadnej pewności siebie. Niewiele brakło, a zginąłby wtedy. - A dlaczego nie mielibyśmy... nie wiem... - Miranda wzruszyła ramionami - spalić do gruntu wszystkiego w promieniu paru mil dookoła siedziby tego samozwańczego watażki? To powinno załatwić tego stwora, czy nie tak? - Prawdopodobnie nic byśmy w ten sposób nie wskórali - odpowiedział Pug. - Wiele lat temu natknąłem się na innego sługusa Nalara, szalonego maga zwanego Sidi. Kilku starszych członków zgromadzenia powinno jeszcze pamiętać tę historię, bo chodziło o uzyskanie kontroli nad Łzą Bogów. - Czym jest ta... Łza Bogów? - spytała Ryana. - To potężny artefakt - odpowiedział Pug - używany przez Ishapian do kierowania mocą Bogów Strażników. - Spojrzał na Mirandę. - Ten Sidi... mogłabyś spalić dom, w którym przebywa, a po ostygnięciu popiołów zobaczyłabyś go, jak sobie stoi i śmieje ci się w twarz. - No to jak go zniszczyłeś? - spytała Miranda. - Wcale go nie zniszczyłem - stwierdził Pug. - Chcesz powiedzieć, że osobą kontrolującą Fadawaha może być ten... Sidi? - spytała Miranda. - Może. Albo jeden z jego sług... lub ktoś inny, taki jak on. - Nalar ma wielu sługusów - odezwał się Nakor. - Wielu z nich nawet nie wie, że służą Szalonemu Bogu. Robią to, co robią, po prostu dlatego, że to im odpowiada. - Co z tym poczniemy? - spytał Tomas. - Musimy sprowokować sługusa Nalara, by się odsłonił - stwierdził Pug. - Jak to zrobimy? - dopytywała się Miranda. - Sarn to zrobię - stwierdził Pug. - Będę przynętą. Prawdziwy pan Fadawaha musi wiedzieć, że w którymś momencie nie wytrzymam i zacznę działać. Tak było w przeszłości. I powinniśmy się spodziewać jakiejś niespodzianki, przygotowanej właśnie na wypadek, gdybym się pokazał. - Nie! - sprzeciwiła się Miranda. - Ostatnim razem, kiedy ci pozwoliłam na nieprzemyślane działanie, niemal dałeś się zabić! Od tamtej próby zmieniłam zdanie na temat otwierania drzwi kopniakami i wkraczania do środka. Najpierw musimy trochę powęszyć dookoła i dowiedzieć się, co w trawie piszczy. - Kiedy byliśmy na Novindusie z Calisem i jego przyjaciółmi - odezwał się Nakor - zdołałem się zakraść do nieprzyjacielskiego obozu i dotarłem dość blisko Szmaragdowej Pani. Ale nie zdołałem określić, kto nią kierował. Pug ma rację. Musimy znaleźć jakiś sposób, by zmusić tę istotę, osobę czy ktokolwiek to jest, do tego, by nam się sam objawił. - Nie! - żachnęła się Miranda. - I będę powtarzać nie! Aż zrozumiesz, że mówię nie! - Czarodziejka wstała z parapetu. - Ja też węszyłam wśród nieprzyjaciół. Zróbmy to jeszcze raz... ja i Nakor. Możemy znaleźć armię Greylocka. I wiem, że potrafimy się zakraść do obozu. Pozwólcie, że zbliżę się do Fadawaha i sprawdzę, co zdołam zobaczyć. Jeśli nie znajdę niczego, owszem, ruszymy na nich i niech rzucają przeciwko tobie, cokolwiek tam mają. Ale nie pozwolę, byś ryzykował jeszcze raz. Dobrze? - Dotknęła dłonią twarzy Arcymaga. - Przez ten twój temperament dasz się kiedyś zabić - ostrzegł ją Pug. - Kiedy trzeba, potrafię się kontrolować. Pug spojrzał na Nakora. - Chcę, być mi przyrzekł, że ją ostrzeżesz, kiedy stanie się to zbyt niebezpieczne i trzeba się będzie wycofać. - Potem spojrzał groźnie na Mirandę. - A ty mi masz obiecać, że go posłuchasz, a kiedy powie, że tak trzeba, przeniesiesz się natychmiast do tej komnaty. Oboje zagadnięci złożyli obietnice. - Nie podoba mi się to tak samo, jak tobie nie podobał się mój pomysł - stwierdził Pug. Pocałował Mirandę w policzek. - Lepiej ruszajcie... dopóki tam jest jeszcze ciemno. Czarodziejka wyciągnęła rękę. - Nakor, dokąd chcesz się udać? - Z tego, co mi wiadomo - odezwał się Isalańczyk - Greylock rozlokował się gdzieś na południe od Quester's View. - Znam tam pewną wioskę na wybrzeżu. Przenieśmy się tam, a potem możemy polecieć wzdłuż brzegu. - A ja zamierzam trochę pospać - powiedziała Ryana. - Obudźcie mnie, jak trzeba będzie się z kimś zmierzyć w walce. - Chwileczkę - poprosił Nakor. Pug i pozostali poczuli nagle, że ich pamięć znów została zapieczętowana, wiedza o Nalarze ukryta, a w sekundę później znikła magiczna osłona. - Spokojnych snów, przyjaciółko - rzekł Tomas. Przyobleczona w ludzki kształt smoczyca wyszła z komnaty. Miranda ujęła Nakora za dłoń i oboje znikli, zostawiając Puga i Tomasa. Tomas zdjął swój złoty hełm i położył go na stole przed Pugiem. - Cóż, stary druhu - zwrócił się do Arcymaga - pozostało nam tylko czekanie. - Nie jestem głodny, ale powinniśmy coś zjeść - odezwał się Pug. Wstawszy od stołu, wyprowadził przyjaciela z pracowni i powiódł go do kuchni. - Lepiej będzie, jak zaraz wylądujesz! - zawołał Nakor. - Bolą mnie ręce! Lecieli nad traktem ku wschodowi, tuż nad wierzchołkami drzew. Nakor kurczowo trzymał się swego posocha, dzierżonego przez Mirandę nad głową. Zaczęli od porzuconej przez mieszkańców rybackiej wioski nieopodal Quester's View. Czarodziejka uniosła Nakora nad traktem, omijając łukiem kilka obozowych ognisk, a potem zawróciła ku północy. Mijali płonące po obu stronach traktu ogniska, a potem przelecieli nad jakąś rozległą, zagadkową dla Nakora pozycją obronną. Wiedział, że Greylock musiał się natknąć na jakąś poważną przeszkodę, w przeciwnym razie nie zaprzestałby marszu na północ. W końcu Miranda wylądowała na ziemi i puściła lagę Nakora. Isalańczyk jęknął głośno, uderzając o ziemię z wdziękiem worka kamieni. - Przepraszam. - Uśmiechnęła się Czarodziejka. - Zesztywniały mi nadgarstki. - Kiedy powiedziałaś, że możemy polecieć razem, pomyślałem, iż znasz czar, który uniesie nas oboje - rzekł Nakor, wstając i otrzepując się z kurzu. - Niewiele brakło, a nadziałbym się na swój posoch! - Ha! Gdybyś go zostawił, tak jak ci radziłam, nic takiego by się nie stało. - W głosie Mirandy nie było śladu współczucia. - Któregoś dnia będzie z ciebie wspaniała matka. - Parsknął śmiechem Isalańczyk. - Nie będzie z tego nic, dopóki oboje z Pugiem nie uznamy, że świat jest bezpieczny... do czego teraz wiele mu brakuje. - Życie w ogóle wiąże się z poważnym ryzykiem - stwierdził filozoficznie mały przechera, poprawiając odzież i podnosząc posoch. - A teraz sprawdźmy, czy potrafimy się niepostrzeżenie zakraść do nieprzyjacielskiego obozu. - Jak chcesz to zrobić? - Wiele razy już to robiłem i zawsze mi się udawało. Trzymaj się z tyłu... Ale, ale, mam jedną prośbę. - Jaką? - Nie daj się wyprowadzić z równowagi. Twarz Mirandy okryła się chmurą. - Nigdy nie tracę spokoju! - Owszem, tracisz... - uśmiechnął się Nakor. - Na przykład w tej chwili! - Ty nieznośny kurduplu! - syknęła Miranda, ruszając przodem. - Mirando! - Co takiego! - zawołała, nawet się nie odwracając. - Jak na kobietę z twoim doświadczeniem życiowym - sapnął Nakor, który musiał zdrowo wyciągać nogi, by dotrzymać kroku żwawo idącej Czarodziejce - bywasz niekiedy ogromnie dziecinna! Miranda zagryzła wargi, ale nie odezwała się. Zatrzymała się, aż wreszcie odpowiedziała niemal spokojnie: - Nakorze... wcale mnie nie znasz. Może i byłeś pierwszym mężem mojej matki, ale nic o mnie nie wiesz. Nie masz pojęcia, co to znaczy być wychowywanym przez imperialnych agentów. Jeżeli niekiedy zachowuję się dziecinnie, to może dlatego, iż w ogóle nie miałam dzieciństwa. - Jakiekolwiek byłyby powody, postaraj się postępować tak, by nas przez ciebie nie zabito - odpowiedział Nakor niespodziewanie łagodnym tonem. - A jak na kobietę w twoim wieku... za bardzo przejmujesz się przeszłymi sprawami. - Co takiego? - zdumiała się Miranda. Teraz ona musiała przyspieszyć, by nie zostać z tyłu. Nakor odwrócił się do niej i Czarodziejka z niemałym dla samej siebie zaskoczeniem stwierdziła, że w twarzy franta nie dostrzega śladu humoru czy rozbawienia. Patrzył na nią tak, jak ojciec patrzy na niesforne dziecko. Przejrzała tylko na ułamek sekundy - ale to wystarczyło, by pojęła, że stoi w obliczu niebywałej potęgi i mocy. - Przeszłość - stwierdził Nakor nad podziw cicho i łagodnie - może stać się dla ciebie nieznośnym brzemieniem, przytwierdzonym do twych ramion pozornie nierozerwalnym łańcuchem. Może się zdarzyć, że będziesz je ciągnęła przez całe życie, oglądając się wstecz, nieświadoma tego, co ci tak ciąży. Albo możesz z nią zerwać... i ruszyć przed siebie. Wybór należy do ciebie. Dla tych, których życie liczy się setkami lat, ten wybór jest bardzo ważny. Z tymi słowy Nakor odwrócił się i znów ruszył przed siebie. Miranda przez chwilę stała bez ruchu, ale szybko otrząsnęła się z i pobiegła za nim. Tym razem uczyniła to w milczeniu. Dość długo przedzierali się przez gęstwinę drzew, porastających zachodnie stoki gór Calastius. Linię frontu przekroczyli kilka mil dalej na południe, gdzie armia Greylocka zatrzymała swój marsz ku północy, tworząc coś na kształt stałej granicy. - Wietrzę coś niezwykłego - stwierdził w pewnej chwili Nakor. - Greylock okopał się na południe stąd... przynajmniej tak to wyglądało stamtąd - wskazał palcem niebo - gdzie tak śmigałaś nad nimi. Wydało mi się, że jego ludzie się okopują, jakby spodziewali się przeciwuderzenia. - Nie znam się na tym - stwierdziła Miranda. - Może muszą poczekać na zaopatrzenie, podesłane przez tę rybacką wioskę, w której wylądowaliśmy? - Może... ale sądzę, że sprawy stoją zupełnie inaczej. - Mimo chłodu nocy, powietrze przesycone było trupim odorem, bijącym w niebo znad tysięcy ciał. - To bardzo zła rzecz. Zostawić nie pogrzebane trupy to podłe i przeciwne naturze... Na północ od pola bitwy wzniesiono jakieś zabudowania. Z pozoru wyglądały na umocnienia, ale kiedy oboje podeszli bliżej, zobaczyli wielkie drewniane budowle, połączone płotami z przyciętych pod jedną, dwudziestostopową wysokość drewnianych bierwion. Na zewnątrz dziwacznej budowli przy licznych ogniskach siedzieli ludzie. - Popatrz - stwierdził Nakor. - Nie obozują za blisko. - Co to takiego? - spytała Miranda, gdy zbliżyli się do skraju lasu, jak do tej pory doskonale ich skrywającego. - Sądzę, że coś bardzo złego i przeciwnego naturze. Może. .. swego rodzaju świątynia. - Komu lub czemu poświęcona? - A... to już musimy odkryć sami. - Isalańczyk rozejrzał się dookoła. - O, tam! Poprowadził ją pomiędzy drzewami do zbiorowiska namiotów o rozmaitych kształtach i kolorach. Przemykali wśród potężnych pni, aż trafili na miejsce, gdzie przerwa pomiędzy ogniskami pozwoliła im na wślizgnięcie się do obozu bez zwracania na siebie czyjejkolwiek uwagi. Nie zaczepiani minęli kilka obozowisk, błąkając się jak para ludzi, mających nadmiar wolnego czasu i włóczących się w poszukiwaniu jakiegoś zajęcia. Ale nieopodal sporego obozowiska podszedł do nich silnie umięśniony mężczyzna z ogolonym łbem, z którego czubka zwisał pojedynczy kosmyk włosów, ujęty w kościany pierścień. Na każdym policzku nieznajomego widniały głębokie blizny. Na obnażonej piersi nosił tylko kurtkę, wykonaną – chyba - z ludzkiej skóry. Nakor wolał się dokładniej nie przyglądać jego skórzanym portkom, mocno pachnącym dymem. Uzbrojony był w lśniący bułat o szerokim, zakrzywionym ostrzu, broń ciężką, przeznaczoną do obu rąk. Nieznajomy wyglądał jednak, jakby bez trudu mógł nią wywijać, trzymając jaw jednej ręce. Podszedł bliżej, lekko skinął dłonią Mirandzie, obrzucił ją dość zuchwałym, by nie rzec bezczelnym spojrzeniem, a potem zwrócił się do Nakora: - Sprzedaszszsz mi jom? - Będąc mocno podchmielony, ledwo wymawiał poszczególne słowa. - Nie, nie mogę - uśmiechnął się Nakor po swojemu. Nieznajomy natręt wytrzeszczył oczy i nadął się, jakby zamierzał zawrzeć gniewem. - Nie? Osz... ośmielaszszsz się odmówić Fu... Fustafie? Nakor wskazał dziwaczną budowlę. - Prowadzę ją tam. Nieznajomy natychmiast cofnął się, jak ktoś, kto przez omyłkę stanął w obliczu Ponurego Żniwiarza. - O nic nie pytam, niczemu się nie sprzeciwiam! – sapnął i znikł szybciej, niż znika kropla wody ciśnięta w żar paleniska kuźni. - O co w tym wszystkim chodzi? - zdumiała się Miranda. - Nie mam pojęcia - odparł niepoprawny isalański zuchwalec. Spojrzał na odległy o setkę metrów budynek. - Ale wiesz co? Myślę, że tam musimy zachować większą ostrożność niż kot, co chce skraść kość z psiego legowiska. - A co? Mamy tam wejść? - zdumiała się Czarodziejka. - Masz lepszy pomysł? - odpowiedział przechera pytaniem na pytanie. - Nie - sarknęła gniewnie Miranda i znów ruszyła za idącym przodem małym frantem. Zbliżając się do dziwacznej, ponurej budowli, oboje poczuli tchnienie obcej, wrogiej wszystkiemu, co żywe, mocy. Im bliżej podchodzili, tym wrażenie stawało się silniejsze. - To sprawia, że mam ochotę wziąć kąpiel - mruknęła Czarodziejka. - Gdyby twój mąż się temu nie sprzeciwił, chętnie bym się przyłączył - stwierdził niepoprawny kurdupel. - Tędy. - Skinieniem dłoni wskazał przerwę w ogrodzeniu, pomiędzy fragmentami budowli. Weszli. Gdy tylko znaleźli się wewnątrz, Isalańczyk zrozumiał, czym były poszczególne fragmenty całości. W każdym z rogów rozległego, kwadratowego placu stały trzy niewielkie budyneczki. Pośrodku wznosiło się sześć wielkich kamieni, każdy pokryty rytami. Na ich widok Miranda zacisnęła zęby. - Co to za miejsce? - spytała. - To miejsce, gdzie przywołuje się złe moce, miejsce mrocznej magii, gdzie zrodzi się wielkie zło - odparł Nakor. W mroku, pośrodku kręgu kamieni, dostrzegli jakiś ruch. Zachowując ostrożność, podeszli bliżej. Wokół wielkiego głazu stali mężczyźni w ciemnych szatach. Za jednym z głazów samotny człowiek, wzniósłszy rozpostarte ręce ku niebu, wołał śpiewnie, zwracając twarz ku niebu. - No, to już wiemy, czego tamten się tak bał - szepnął Isalańczyk. - Spójrz! Na kamieniu leżała naga, zakneblowana kobieta, tocząca dookoła dzikim, przerażonym spojrzeniem. Jej ręce przywiązano do żelaznych, wpuszczonych w głaz pierścieni. Odziana była jedynie w krótką, czarną koszulkę bez rękawów. Ujrzawszy to, Nakor wytrzeszczył oczy. - Wynośmy się stąd! - szepnął pospiesznie. - Nie możemy jej tu tak zostawić! - żachnęła się Czarodziejka. - Te łotry ją niechybnie zabiją! - Jeżeli się stąd nie wymkniemy, zginą tysiące ludzi! - Nakor bezceremonialnie ujął ją za łokieć i poprowadził ku wyjściu. A potem rozległ się grzmot. - Biegiem! - syknął. Miranda - już bez dalszych sprzeciwów - pobiegła do wyjścia. Stojący nieopodal żołnierze nie zwrócili uwagi na uciekinierów, bo ich oczy przykuł niesamowity widok zbierającej się wokół całej budowli poświaty, wirującej wolno, jakby ktoś burzył ją gigantycznym kijem. Nakor zatrzymał się nagle kilka stóp przed Mirandą i wyciągnął nad głową swój posoch. - Lećmy! - wrzasnął dziko. Czarodziejka zatrzymała się, zamknęła oczy i zebrała moc, potrzebną jej do wzbicia się w powietrze. Skoczyła przed siebie, jakby nurkując, zamiast jednak opaść na ziemię, uniosła się w górę. W przelocie chwyciła lagę Nakora i porwała go w niebo. Przez jakiś czas lecieli prosto, wzbijając się w powietrze wzdłuż zbocza, a potem łagodnie skręcili. Po chwili Czarodziejka mogła zerknąć na niedawno opuszczoną budowlę. - Och, bogowie miłosierdzia! Daleko przed nimi, wzdłuż całego wybrzeża, rozkwitało kilkanaście zielonych pąków, rozjaśniając noc złowrogą, niebieskawozieloną poświatą. A potem od jednego do drugiego ogniska ruszyła błyskawica mocy, zaczynająca się gdzieś w Ylith, a kończąca na budynku, od którego lotem jaskółki oddalała się Czarodziejka. Powietrze przeszył okropny, sprawiający ból dźwięk i obozujący nie opodal dziwnej budowli żołnierze skoczyli jak oparzeni. A potem wysunął się z niej język jaskrawozielonej poświaty, początkowo nikłej, ale coraz intensywniejszej, sunący nieubłaganie ku obozowi królewskich. Poświata zmieniała barwę, przechodząc ku czerwieni, wracając w zieleń i kończąc na głębokim fiolecie, a w końcu znikła zupełnie - a wraz z nią ustał zgrzyt. A na polu bitwy zaczęli wstawać z martwych polegli w boju żołnierze. Rozdział 25 KONFRONTACJA Ludzie wrzeszczeli okropnie. Erik wypadł ze swego namiotu na poły ubrany, ale z mieczem w dłoni. Wokół niego biegali w panice zahartowani w bojach żołnierze, inni zaś tłoczyli się daleko przed nim. Młody kapitan złapał jednego z przebiegających obok. - Co się dzieje? - rzucił. Ten jednak potrafił jedynie wybałuszyć oczy i pokazać coś za sobą. Potem szarpnął się mocno, wyrwał z uchwytu i ponownie zaczął uciekać. Młodzieniec pognał we wskazanym kierunku - gdzie na chwilę znieruchomiał, niezdolny do ogarnięcia rozumem tego, co zobaczył. Jego ludzie walczyli z jakimiś najeźdźcami. - Wszyscy do szeregu! - zagrzmiał. A potem zobaczył, że jeden z jego żołnierzy ściął się z innym, noszącym barwy jednego z oddziałów Królewskich. Przez głowę przemknęła mu myśl, iż w ich szeregi przeniknęli przebierańcy. Gdy jednak zobaczył twarz wroga, nagle poczuł, że włosy na głowie stają mu dęba. Ogarnęła go fala odrazy... jakiej nie zaznał nigdy wcześniej w swoim krótkim życiu. Żołnierz, usiłujący zabić swego niedawnego towarzysza broni, był martwy. Jego wywrócone białkami do góry oczy połyskiwały szkliście z bladej niczym rybi brzuch twarzy. Mieczem jednak wywijał raźno i celnie. Erik skoczył i jednym ciosem zdjął głowę z karku wroga. Czerep potoczył się w bok... ale trup nie zrezygnował z walki. Młodzieniec ciął jeszcze raz, odcinając ożywieńcowi ramię dzierżące broń, ale stwór dalej parł przed siebie. Zatrzymał się dopiero, kiedy do walczących przyskoczył Jadów Shati i podciął mu nogę. Martwiak zachwiał się i runął na ziemię. - Chłopie! Ich nie sposób zatrzymać - wrzasnął czarnoskóry wbrew oczywistym faktom. Erik jednak zrozumiał, o co mu chodzi. Oprócz grozy, jaką roztaczały wokół siebie ożywione trupy, zmuszającej do ucieczki jednego na czterech jego ludzi, martwi zdawali się niezmożonymi przeciwnikami. Zatrzymać ich można było jedynie, porąbawszy każdego w sztuki. I gdy rozprawiano się w ten sposób z jednym, drugi podchodził i zabijał któregoś z królewskich. A potem Ravensburczyk zobaczył, że niedawno zabity żołnierz Królestwa wstaje... i tocząc wokół martwym wzrokiem, zwraca się przeciwko swoim kompanom. - Jak z nimi walczyć? – jęknął Jadów. - Ogień! - zawołał Erik. Odwróciwszy się ku swoim, ryknął: - Zatrzymajcie ich tutaj! - i pobiegł na tyły. Ludzie podążyli, by karnie wykonać rozkaz, młodzieniec zaś podniósł ręce, zatrzymując kilkunastu z nich: - Biegiem do obozu! Zbierzcie wszystkie siano, jakie zostało kawalerzystom. - Wyciągnął dłoń, wskazując zwężenie drogi. - Połóżcie je na ziemi... stąd dotąd. - Pokazał przeciwległy brzeg traktu. Potem pobiegł ku innej drużynie, której członkowie stawali w szyku, by pobiec ku frontowi. - Porozbierać namioty! Weźcie wszystko, co da się podpalić, i ułóżcie na sianie! - Na jakim sianie? - spytał jeden z żołnierzy. - Porozbierajcie namioty, to zobaczycie! Zaraz potem pobiegł na tyły, gdzie - obok częściowo porozkręcanych już katapult - spali saperzy. Żołnierze, stając w szyku, przygotowywali się do obrony swoich machin. - Czy któraś z nich nadaje się do użytku? - spytał. - Owszem - odparł dowódca saperów, krzepki jegomość o siwej brodzie. - O, ta jest gotowa... a tamtej też niewiele brakuje. Mości kapitanie, co się dzieje? Erik chwycił go za ramię. - Idźcie na linię frontu. Zobaczcie, gdzie są nasze pozycje... a potem wróćcie tu i dobrze wymierzcie, wasze katapulty. - Gdy dowódca pobiegł, aby wykonać rozkaz, młodzieniec zwrócił się do jego podwładnych: - Ilu z was potrzeba, by złożyć tę drugą katapultę? - Wystarczy dwu, mości kapitanie - odparł jeden z saperów. - Wszystko, co trzeba zrobić, to wbić kliny mocujące ramię. Mogliśmy ją skończyć wczoraj, ale chcieliśmy zjeść kolację... - No to bierzcie się do roboty. A reszta... za mną.. .aaarsz! - Podprowadził ich ku wozom taboru. - Marsz na front i do walki! - rozkazał strzegącym ich wartownikom. Żołnierze natychmiast pobiegli na pierwszą linię, a on zwrócił się do saperów i pokazał dwa wozy ustawione na poboczu drogi: « - Czy któryś z was potrafi obchodzić się z końmi? - Wszyscy jednym głosem odpowiedzieli twierdząco. - Weźcie połowę oleju na pierwszą linię, gdzie wasi towarzysze budują zaporę, a resztę do katapult. Zaraz potem wrócił biegiem na pierwszą linię. Powodzenie planu zależało od tego, czy uda im się zatrzymać martwiaków przed barykadą. Najlepszą rzeczą, jaką mógł teraz zrobić, było użycie całej swej krzepy do porąbania w sztuki każdego ożywieńca, który usiłował przedrzeć się za linię „diamentów”. - Musimy porozumieć się z Pugiem i Tomasem! - stwierdziła Miranda. Patrzyli z miejsca ukrytego wśród drzew na zboczu wzgórza, jak królewscy odpierają natarcie ożywieńców. I wtedy Nakor usłyszał, jak gdzieś na tyłach wojsk Fadawaha ktoś zadął w róg. W głębi nieprzyjacielskiego ugrupowania, za martwiakami napierającymi na „diamenty”, zaczęli zbierać się zbrojni. - Owszem - stwierdził mały przechera. - Sprowadź tu Puga i Tomasa. I Ryanę, jeżeli jest z nimi. Czarodziejka kiwnęła głową i znikła. Tymczasem nad polem bitwy rozległ się głos trąbki i usadowieni w „diamentach” królewscy wycofali się szybko za barierę, wzniesioną za pierwszą linią. Jedni ją przeskoczyli, innych - rannych - wciągnęli towarzysze broni. Nikt nie chciał ginąć i po śmierci zwrócić się przeciwko swoim. Tu i ówdzie wzdłuż bariery zamigotały płomienie. I nagle cała zapora stanęła w ogniu. „Von Darkmoor” - pomyślał Isalańczyk. Młody kapitan miał bystry, zdolny do podejmowania szybkich decyzji umysł. Ożywieńcy automatycznie parli przed siebie, wkraczali w płomienie, zajmowali się ogniem i bezgłośnie padali na ziemię. Tych kilku, którym udało się wedrzeć na palisadę, szybko zepchnięto z niej włóczniami i długimi drągami. Potem Isalańczyk usłyszał głuchy łoskot charakterystyczny dla balisty i ujrzał pocisk przelatujący nad głowami obrońców i lądujący nieopodal „diamentów”. Minutę później w powietrzu śmignął drugi, upadając bliżej barykady. Nakor zobaczył pękającą beczułkę i rozbryzgujący się na wszystkie strony olej, który natychmiast zajął się ogniem od barykady. Kroczących ku zaporze ożywieńców ogarnęło jezioro płomieni. Zaraz potem tuż obok Nakora pojawili się Pug, Tomas, Miranda i Ryana. - Bogowie! - żachnął się Pug, ujrzawszy ożywieńców. - Ci nieboracy nie są dla nas groźni - stwierdził Nakor. - Już tam Erik się nimi zajmie. My musimy udać się tam! - Wskazał dłonią północ. - Znajdź źródło tej energii... a znajdziesz tego, którego trzeba nam zniszczyć. Na tyłach wrogich oddziałów zahuczały bojowe rogi i armia Fadawaha ruszyła ku przygasającym już ogniom. - Gdzie przydam się najbardziej? - spytał Tomas. - Wybicie tych tutaj choćby do nogi nie zmieni sytuacji na naszą korzyść - stwierdził Nakor - ale gdy uporamy się z problemem na północy, możemy uratować Zachodnie Dziedziny. Ryana nagle zmieniła postać - i oto wszyscy spojrzeli na ogromnego, górującego nad nimi smoka. - Poniosę wszystkich... Wspięli się na jej grzbiet, ona zaś wzbiła się w powietrze. Niektórzy z żołnierzy, spoglądający akurat ku drzewom, wytrzeszczyli oczy na widok potężnej bestii wznoszącej się ku górze dzięki ruchom potężnych skrzydeł. Widok ten skwitowali wrzaskami i wymachiwaniem rąk - ale szybko okazało się, że mają zbyt wiele roboty z utrzymaniem się przy życiu, walka bowiem rozgorzała na nowo, gdy wojska Fadawaha natarły na porzucone „diamenty”. Ryana tymczasem zatoczyła krąg w powietrzu i skierowała się na północ. Dash usłyszał huk bębnów, które zagrzmiały za liniami Keshan na przedpolu. Wiedział, że to, co przygotowali na zdobycie Krondoru, zobaczy później; szyki najeźdźców krył mrok, bo do świtu zostało jeszcze kilka godzin. Najlepsi wypatrywacze na murach zdołali dostrzec w ciemnościach jedynie to, że przyjdzie im stawić czoło jeździe i lekkiej piechocie - nie zauważono machin oblężniczych czy oddziałów inżynieryjnych. Dash podejrzewał, że przez granicę od kilku tygodni przenikały szybko poruszające się jednostki, podczas gdy ciężkozbrojnych zostawiono w tyle. Gdyby w Krondorze została choć połowa garnizonu, Keshanie nigdy nie podjęliby ryzyka ataku. Wieści, jakie otrzymali, były na poły dobre, na poły złe - mieli stawić czoło jedynie piechurom lub konnym łucznikom... choć liczebnym. Dash podejrzewał, że wynikało to z tego, iż keshański oficer, o którym doniósł Duko w swoim raporcie do Patricka, zdołał dotrzeć do Imperium z wieściami o bardzo złej sytuacji w stolicy Dziedzin Zachodu. Jedyne dobre wiadomości w tym raporcie dotyczyły śmierci Malara i tego, iż Jimmy został przy życiu. Z pałacu dochodziły rozmaite wieści. Patrick, Francie i jej ojciec przeżyli, choć Lord Brian do końca życia miał cierpieć na spowodowane trucizną dolegliwości. Lord Rufio jednak zmarł... a razem z nim kilku innych znaczniejszych panów. Dwaj oficerowie odzyskali siły na tyle, że mogli zająć miejsca na murach, ale Dash zdawał sobie sprawę z faktu, iż rozpaczliwie brakło im ludzi... i że mogli odpierać ataki Keshan zaledwie przez kilka godzin, w najlepszym przypadku dzień lub dwa. W miejskich liniach obronnych też istniało zbyt wiele słabych punktów. Do miasta można było przeniknąć rozmaitymi sposobami i mógł to odkryć niemal każdy... niekoniecznie Szyderca. Wyschnięty akwedukt zbudowany niegdyś wzdłuż północnego muru miał kilka dziur i wystarczyło tylko dobrze poszukać, by je znaleźć. Dash wiele dałby za to, by naprawiono śluzy i napełniono akwedukt wodą, ale w ten sposób zalałby setki piwnic. I nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. - Gustaf! - zawołał ku drzwiom. - Słucham, szeryfie - odparł najemnik, pokazując się w drzwiach. - Weź dwu ludzi i biegnijcie do miejskiej zbrojowni. Sprawdźcie, czy zostało nam jeszcze trochę tego quegańskiego oleju. Jeżeli tak, to posłuchaj, co macie zrobić... - i Dash pospiesznie wyłożył Gustaf owi swój plan. - Siedź tu i miej na wszystko baczenie - zwrócił się następnie do Mackeya. - Ja wychodzę. Wrócę, jak tylko będę mógł... Pospiesznie pobiegł High Street wzdłuż murów do skrzyżowania z ulicą North Gate. Minąwszy wypalone budynki, wbiegł do częściowo już oczyszczonego zaułka i szybko pomknął dalej, mimo zalegających mroków przedświtu. Przeskakiwał przez płoty, gdzieniegdzie nurkując pod przeszkodami i ryzykując obrażenia, byle tylko dotrzeć w porę na miejsce umówionego spotkania. W końcu znalazł drzwi, których szukał. Było to prostokątne wejście do cuchnącej stęchlizną piwnicy - w rzeczy zaś samej kryło wlot do jednego z tunelów opanowanych przez Szyderców, wiodącego do ich kwatery. Pospiesznie zbiegł po kamiennych schodach, stawiając stopy lekko, starając się jednak nie zwalniać. Lewą ręką chwycił kamienny narożnik, chcąc utrzymać równowagę podczas gwałtownego skrętu. Tuż za rogiem tkwił jakiś człowiek. Odwrócił się ku niemu ze zdumieniem na twarzy. Dash uderzył go z całej siły, bez jednego dźwięku powalając na posadzkę. Dalsza droga wiodła po szerokich, kamiennych płytach nad kanałem, na dnie którego płynął cienki strumień podejrzanie cuchnącej cieczy. Młodzieniec wiedział, że to się zmieni, jeżeli Gustaf znajdzie olej i zrobi z nim to, co mu kazał. Wkrótce dotarł do miejsca, gdzie cześć ściany - mimo że wyglądała dokładnie tak samo, jak sąsiednie mury - ustąpiła pod naciskiem i obracając się na osi, odsłoniła wąski korytarz. Dash szybko przeszedł na jego drugi koniec i podszedł do drzwi. Wiedział, że w tym miejscu ryzykuje, iż zostanie zabity, zanim zdoła otworzyć usta. Delikatnie ruszył klamką, ale zamiast otworzyć drzwi, cofnął się o krok. Szczęknięcie rygli widać kogoś zaalarmowało, bo po chwili drzwi uchyliły się lekko i wyjrzała zza nich czyjaś zaciekawiona gęba. Młodzieniec szybko chwycił złodziejaszka za kurtkę na piersiach, pociągnął ku sobie, a potem silnie pchnął w tył. Strażnik zamachał rozpaczliwie ramionami i wczepiwszy się w dwu innych mężczyzn, stojących po obu stronach drzwi, razem z nimi runął na ziemię. Dash wszedł do środka, trzymając przed sobą otwarte dłonie, aby wszyscy zobaczyli, że nie ma w nich broni. By się upewnić, że zostanie dobrze zrozumiany, zawołał przy tym: - Nie mam broni! Przyszedłem pogadać! Rezydenci Matecznika, kwatery Szyderców, odwrócili się i wytrzeszczyli zdumione oczy na stojącego przed nimi z mieczem u boku szeryfa Krondoru. - Ha! - odezwała się Trina siedząca na przeciwległym szczycie stołu. - Toż to szeryf! Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt? - Przyszedłem was ostrzec - rzekł, wodząc wzrokiem po twarzach, na większości których zdumienie zaczynało ustępować gniewowi. - Przed czym? - spytał jeden z obecnych. - Keshanie wtargnęli do kanałów? - Tych oddaję wam - stwierdził Dash. - Ci za murami należą do mnie! Nie... przyszedłem wam powiedzieć, że całe to pomieszczenie i reszta Matecznika znajdzie się pod wodą. - Co takiego? - wrzasnął ten sam, który przed chwilą spytał o Keshan. - Łgarstwo! - za wołał inny. - Nie, to nie łgarstwo - zaprzeczył Dash. - Zamierzam zalać wodą północny akwedukt i łącznik pod Zaułkiem Smrodów. Wszystkie świetliki nad głównym kanałem - wskazał drzwi, przez które wkroczył i korytarz za nimi - będą zamknięte i woda dotrze aż tutaj. W południe będzie tu bardzo mokro. Trina podeszła bliżej. Towarzyszyli jej dwaj groźnie wyglądający, wyrośnięci mężczyźni. - Nie mówiłbyś tego tylko dlatego, by nas stąd wypłoszyć, prawda, szczenięcy szeryfie? Gdybyś sam na to nie wpadł, to zwracam ci uwagę na fakt, że dla twojej sprawy byłoby dobrze pogonić nas na Keshan. - Możliwe... ale ja naprawdę zatopię akwedukt. - A może chcecie, byśmy powyłazili na ulice Krondoru i rzucili się na Keshan, gdy ci wyłamią bramę? - spytał jeden z siedzących nieopodal, wstając i sięgając po sztylet. - Nie bardzo. Na drogach i bez tego jest dość wybojów... Więcej śmiecia mi tam nie trzeba... - Mogłabym ci nawet uwierzyć - odezwała się Trina. - Ale wiem, że północna śluza została uszkodzona w wyniku działań wojennych... i nie da się jej otworzyć, dopóki nie zostanie naprawiona. - Nie trzeba jej naprawiać - uśmiechnął się Dash. - Wystarczy ją podpalić. Kilku ludzi parsknęło śmiechem. - Zamierzacie spalić śluzę do połowy zanurzoną w wodzie? - spytał jeden z nich. - Jak chcecie to zrobić? - Mamy quegański ognisty olej - odpowiedział krótko młodzieniec. - Ów mordę! - stęknął nagle ciekawski. - On płonie nawet pod wodą! Trina, nie tracąc czasu, odwróciła się i zaczęła wydawać rozkazy. Szubieniczne towarzystwo rzuciło się chyżo do pakowania co cenniejszych rzeczy w worki i toboły. Dziewczyna podeszła do Dasha. - Dlaczego zechciałeś nas ostrzec? Młodzieniec chwycił ją za ramię. - Bo niektórzy ze złodziejów są mi tak drodzy, że cenię ich wyżej niż własne życie. - Pocałował ją. - Możesz mnie nazwać setnym durniem - stwierdził, gdy cofnęła się o krok. - A zresztą... jesteście bandą obszarpanych nicponiów, ale jesteście moimi nicponiami... - Gdzie mamy się schronić? - spytała i Dash pojął, że nie pyta wcale o wszystkich Szyderców. - Weź starego do Domu Kawowego Barreta. Prawie go odbudowano, a Roo Avery zdążył już tam zgromadzić nieco żywności. Znajduje się tam tunel, który wiedzie od ścieków, pod Traktem Aruthy, do krypty w jego piwnicach. Skryjcie się tam, byle dyskretnie. Dziewczyna spojrzała mu w oczy. - Zanim ze sobą skończymy, sprawisz mi chyba więcej kłopotów niż jesteś wart, szeryfie szczeniaku. Na racie jednak jestem twoją dłużniczką. - Gdy Dash odwrócił się, by odejść, chwyciła go za ramię i oddała mu pocałunek. - Niech cię licho! Nie daj się zabić... - szepnęła mu do ucha. - Ty też - odpowiedział. Potem odwrócił się i pobiegł tunelem do wyjścia. Zatrzymał się na chwilę, by ocucić człowieka, którego ogłuszył. Cieszył się, że nie dał się skusić rozgłosowi wyczynu i nie podjął próby wdarcia się do Matecznika wtedy, kiedy Szydercy byli u szczytu swej potęgi - w tunelu znajdowałoby się kilkunastu strażników zamiast jednego. Oszołomiony opryszek nie bardzo rozumiał, co Dash mu radził, pojął jednak tyle, że powinien jak najszybciej się stąd wynieść. Tak też uczynił. Młodzieniec tymczasem przebiegł przez główny kanał, który ciągnął się obok Matecznika, i dość szybko dotarł do miejsca, gdzie wyłamano kraty zamykające wyloty bocznych kanałów. Tam podskoczył i złapał za nierówną krawędź grubościennej, wielkiej glinianej rury, wystającej ze ściany nad jego głową. Podciągnąwszy się zręcznie, wdrapał się na nią, a potem przecisnął przez pęknięcie w murze, tak wąskie, że z trudem przez nie przełazi. Niewiele brakło, a utknąłby na amen, ale zdołał się jakoś przepchać do miejsca, gdzie nad jego głową rozwarła się dziura. Podciągnął się po raz kolejny i stanął w kanale północnego wodociągu. Rozejrzawszy się dookoła, nie zobaczył nikogo. Na niebie pojawiły się już pierwsze oznaki brzasku. Dotarłszy do krańca akweduktu, ujrzał stojących przed sporą drewnianą śluzą Gustafa i jego ludzi. Dwu z nich rąbało już toporami podpory po obu stronach śluzy. - Jak idzie? - spytał Dash. Gustaf uśmiechnął się niewesoło. - Jeżeli te podpory nie puszczą wcześniej, niż chcielibyśmy, i nie potopimy się jak szczury... to może się udać. - Dużo znaleźliście oleju? - Kilka baryłek. Kazałem ludziom wlewać je do glinianych dzbanów, tak jak chcieliście... Ot, tam. Dash pobiegł we wskazane miejsce, gdzie dwu konstablów przelewało oleistą, paskudnie śmierdzącą ciecz z drewnianych baryłek do glinianych amfor. - Nalewajcie tylko do jednej trzeciej objętości - zastrzegł. - I zostawcie powyjmowane zatyczki. Powietrze powinno mieć dostęp do środka. - Mężczyźni kiwnęli głowami. Dash odwrócił się, by odejść, ale jeszcze coś sobie przypomniał. - I dopóki się nie umyjecie i nie wypierzecie ubrań, lepiej trzymajcie się z dala od ognia. Nie żałujcie mydła. Pamiętajcie... ten olej płonie nawet zalany wodą. W tejże chwili w miejscu, gdzie inni rąbali podpory śluzy, rozległ się głośny trzask. Konstable odskoczyli szybko, a drewniana zapora niebezpiecznie się wygięła. Przez powstałe szczeliny trysnęły cienkie strumyczki wody, szybko spłukując kurz i żwir w dół kanału. - Wygląda na to, że niedługo sama trzaśnie - mruknął Gustaf. - Kiedyś pewnie tak, ale nie możemy czekać na najbliższą solidną ulewę. Przynieśliście szmaty? - Są tam. - Gustaf wskazał człowieka, stojącego obok sporej skrzyni. - Doskonale - odparł Dash, zbliżając się do śluzy, by ocenić uszkodzenia. - Podetnij jeszcze tę belkę - zwrócił się do jednego z ludzi trzymających siekierę. Kwadratowa, potężna belka miała przynajmniej stopę grubości i wparta w podłoże trzymała prawą część śluzy. Konstabl zaczął rąbać potężnie drewno, które z wiekiem stwardniało prawie jak kamień. Po każdym uderzeniu leciały drzazgi i belka wyginała się coraz bardziej. Dash skinieniem dłoni odesłał resztę ludzi, polecając jednocześnie, aby szmaty i resztę oleju przynieść pod śluzę, a dzbany umieścić na brzegu kanału. Ludzie pospiesznie zajęli pozycje na kamiennym obramowaniu akweduktu. Zaraz potem Dash polecił rąbiącemu: - Zmiataj stąd. - Położył dwa dzbany na kamieniach, a trzeci wziął pod pachę. Potem ostrożnie splótł szmaty w długi sznur i skropił go olejem. Jeden koniec sznura wetknął w dzban, a położywszy trzeci na dwu pozostałych, uformował niewielką piramidkę tuż pod miejscem, gdzie nacięto podporę. Potem pobiegł na drugi koniec sznura i wyjął z kieszeni krzesiwo. Uderzając w krzemień ostrzem sztyletu, zaczął krzesać iskry, aż w końcu kilka z nich upadło na zmoczony olejem lont. Nie bardzo wiedział, czego oczekiwać. Dziadek opowiadał mu rozmaite historie, on sam jednak widział jedynie kiedyś, jak pali się olej zmieszany z nasyconymi węglem krzemionką i siarką. Szmata zajęła się gwałtownie, z nagłym sykiem... i Dash rzucił się do ucieczki. Dotarłszy do brzegu akweduktu, odwrócił się i ujrzał, że płomień szybko przesuwa się wzdłuż lontu. Młody szeryf zatrzymał się obok Gustafa. - Jeżeli przy spalaniu daje tyle ciepła, ile mówią, powinien szybko przegryźć tę belkę - zwrócił się do podwładnych. - A ciśnienie wody powinno... Płomień dobiegł do dzbanów... i belka z hukiem wyleciała w powietrze. Siła eksplozji była dużo większa, niż Dash się spodziewał - młody człowiek sądził, że uzyskają jedynie gwałtowniejszy płomień. Tymczasem wszystkich rzuciło o ziemię, a dwu konstabli dostało drewnianymi odłamkami. - Bogowie! - stęknął Gustaf, wstając z ziemi. - Co to było? - Nie jestem pewien - wybełkotał Dash przez przygryzione wargi. - Dziadek coś kiedyś mówił o tym, że trzeba uważać, by nie dodać do oleju za dużo powietrza... i myślę, że miał na myśli taki właśnie przypadek. - Patrzcie! - zawołał jeden z konstablów, pokazując śluzę. Wybuch wyrwał sporą część belki, wyginającej się teraz pod naporem uwięzionych za śluzą milionów galonów rzecznej wody. Po chwili śluza z głośnymi zgrzytami i trzaskami zaczęła się poddawać, a przez liczne w niej szczeliny trysnęły strumienie. Napór wody narastał i drewno zaczynało pękać coraz szybciej. I nagle rozległ się głośny łoskot, śluza pękła i obie połowy uniósł w dal rzeczny strumień. Dash usiadł na brzegu, patrząc na gnającą akweduktem ścianę wody. Kiedy rwące z szybkością rączego konia czoło fali dotarło do wyłomu w ścianie i runęło przezeń do niżej położonych kanałów, szeryf spostrzegł, że nieco zwolniło... ale niełatwo było to zauważyć. - No - odezwał się Gustaf - parę szczurów utonie. - Miejmy nadzieję - odparł Dash, ujmując podaną mu dłoń konstabla i wstając z kamieni. Potem pomyślał o Szydercach. - Nie mam niczego przeciwko temu... jak długo toną nie moje szczury... - Szeryfie... - odezwał się jeden z konstablów. - Co mamy zrobić z tymi dzbanami? - Planowałem, że powrzucacie je do wody, by tam w dole wywołać ładny pożar - odparł Dash. - Dawajcie je tutaj. Przydadzą się, ani słowa. - Konstabl nachylił się, by podnieść dzbany, młodzieniec zaś ostrzegł go: - Obchodźcie się z nimi ostrożnie. - Skinieniem dłoni pokazał wodę rwącą przez wyłamaną śluzę. Pobiegli z powrotem ku miastu, a gdy skręcili za rogiem ku High Street, Dash wrzasnął do Gustafa: - Zbudujcie tu jakieś zapory! Tam też! - Wskazał dłonią kolejny kwartał. - Chcę żeby - kiedy się tu wedrą - musieli skręcić, zanim uderzą na rynek. Gdy brama padnie, ustaw łuczników na dachach, tam i tam. - Wskazał trzy rogi skrzyżowania. - Tak jest, sir. - Kiwnął głową Gustaf. - Zauważyłem, że nie użyliście zwrotu: „jeżeli brama padnie”. - To tylko sprawa czasu... no, chyba że pomoc dotrze wcześniej niż tamci. Myślę, że czeka nas kilka ciężkich dni... - Jestem najemnikiem, mości szeryfie. - Wzruszył ramionami Gustaf. - Płacili mi właśnie za to, że dawałem sobie radę podczas ciężkich dni... Dash kiwnął głową. Gustaw pospieszył przekazać jego rozkazy i wszyscy konstable zajęli się przenoszeniem dzbanów z ognistym olejem do śluzy. Młody szeryf rozejrzał się po pustych już teraz ulicach. Ludzie skryli się po domach, wbrew wszelkiemu rozsądkowi licząc na to, że unikną rzezi i zniszczeń, jakich doświadczyli rok wcześniej. Młodzieniec potrząsnął głową. Najemnicy, żołnierze i konstable dostawali zapłatę za to, by trwać podczas takich jak ta zawieruch, ale mieszkańcy nie. To oni ponosili największe straty i tym razem Dash, jako szeryf, czuł - jak nigdy przedtem - łączącą go z nimi więź. Zaczynał pojmować, dlaczego jego dziadek tak bardzo ukochał to miasto z jego arystokracją i biedakami, szlachetnymi i nikczemnikami. To było jego miasto. Dash wiedział, że sprzymierzy się z czartem i zaprzeda duszę, byłe tylko najeźdźcy nie zajęli go ponownie. Kiedy gnał ku bramie, usłyszał rogi. Wiedział, że to keshański herold, który zbliża się z białą flagą, by oznajmić warunki, na jakich jego dowódca zgodzi się przyjąć kapitulację miasta. Wspiął się po schodach przy bramie i dotarł na blanki, kiedy - oświetlany promieniami wschodzącego zza gór słońca - do wrót podjechał Keshanin. Wyglądał na mieszkańca pustyni, a po jego obu bokach jechali dwaj żołnierze z Psich Legionów - każdy z nich trzymał drzewce z proporcem. Jeden proporzec był Lwim Sztandarem Imperialnym, drugi należał do barw rodowych - Dash wiedział, że dziadek i ojciec zganiliby go za to, że nie rozpoznał go od razu. - Chcą pogadać - stwierdził sierżant Mackey. - No cóż... - odpowiedział Dash. - Gdybyśmy ich nie wysłuchali, okazalibyśmy się chamami bez krzty wychowania... Z niemałym trudem zwalczył pokusę rzucenia na dół dzbana z ognistym olejem, ale wiedział, że każda chwila spędzona na pertraktacjach daje obrońcom czas na lepsze przygotowanie. - W imieniu Imperatorowej Wielkiego Kesh - zaryczał herold, podjeżdżając do bramy - i w imieniu jej wielkiego generała Ashama ibin Al-tuka... otwórzcie bramy i poddajcie miasto! Rozejrzawszy się dookoła, Dash zobaczył, że wszyscy wpatrują się w niego. Wychylił się zza murów i zawołał: - Jakim prawem przybywacie, by żądać poddania się miasta, które wcale do was nie należy? - A na użytek sierżanta Mackeya dodał półgębkiem: - Nie zaszkodzi zabawić się w formalności. - Uznajemy te ziemie za stare dziedziny keshańskie! Kto przemawia w imieniu miasta? - Ja, Dashel Jamison, szeryf Krondoru. - Gdzie twój Książę, o nadzorco żebraków? - zawołał herold, nie kryjąc pogardy. - Skrył się pod łóżkiem? - Śpi jeszcze, jak sądzę - odpowiedział młodzieniec, zdecydowany nie ujawniać faktu, że niemal wszyscy krondorscy wielmoże zostali otruci. - Jeżeli zechcecie pokornie poczekać, to może się obudzi... pod wieczór. - Nie ma potrzeby - rozległ się jakiś głos za Dashem. Szeryf odwrócił się błyskawicznie i zobaczył stojącego prosto, podtrzymywanego przez żołnierza, bladego niczym śmierć Patricka. Książę wdział królewską zbroję, szmelcowany napierśnik i hełm bez przyłbicy. Miał też na ramieniu szkarłatny płaszcz, będący oznaką jego władzy. - Jak stracę przytomność, powiedz im, że oddaliłem się targany gniewem! - szepnął Patrick, mijając zdumionego szeryfa. Podszedłszy do blanków, Książę oparł się o nie i dopiero teraz Dash zauważył, jakie ma kłopoty z utrzymaniem się na nogach, mimo iż z tyłu podtrzymywały go krzepkie dłonie jednego z przybocznych. A jednak władca zdołał wykrzesać z siebie dość sił, by zawołać z mocą w głosie: - Oto jestem, keshańskie psy! No... mówcie, co wam kazano! Ujrzawszy na murach Księcia Krondoru, herold z najwyższym trudem zdołał ukryć swoje zdumienie. Wierzył widocznie w to, że truciciel dopiął swego. - Naj... najszlachetniejszy z książąt - wybąkał, zebrawszy myśli. - Mój... pan nakazuje wam otworzyć bramy i odstąpić. Ofiaruje wam i waszemu orszakowi eskortę aż do granic waszego państwa. - Znaczy... aż do Saladoru - stwierdził półgłosem Dash. - Do granic naszego państwa! - zawrzał gniewem Patrick. - Stoję na murach stolicy Dziedzin Zachodu! - Te ziemie z dawien dawna należały do Kesh... i teraz zgodnie z prawem żądamy ich zwrotu! - Wiem, że staramy się zyskać na czasie - szepnął Dash - ale czy coś na tym zyskamy? Patrick zaczerpnął tchu i kiwnął głową. Potem zawołał, zbierając resztki sił: - To chodźcie tu i pokażcie, co potraficie! Zaprzeczamy, byście tu mieli jakiekolwiek prawa... i pogardzamy waszą władczynią! - Szlachetny Książę... - odezwał się herold. - Nie podejmujcie pochopnych decyzji. Mój pan jest... łagodny. Swoją propozycję powtórzy jeszcze trzykrotnie. Dziś o zmierzchu wrócimy, by wysłuchać waszej drugiej odpowiedzi. Jeżeli ponownie odrzucicie naszą uprzejmość, wrócimy tu jutro o świcie. Ale to już będzie ostatni raz... - Z tymi słowy Keshanin spiął wierzchowca i zawrócił ku swoim. Dash odwrócił się i zobaczył, że Patrick ledwo stoi, podtrzymywany przez żołnierza. - Dzielnie się spisaliście, szlachetny Książę - stwierdził bez odrobiny sarkazmu w głosie. A potem zwrócił się do żołnierza: - Zabierz Księcia do jego komnat i zadbaj o to, by wypoczął. Każ ludziom zejść z murów - polecił następnie Mackeyowi - i wydaj im posiłek. Zostawcie tylko kilku do obserwacji nieprzyjaciela... ale gotów jestem się założyć, że Keshanie dotrzymają słowa i nie zaatakują nas wcześniej niż jutro rano. - I nagle usiadł, czując przenikające go do szpiku kości zmęczenie. - Teraz przynajmniej wiemy, kiedy uderzą na nas ukryci w mieście ich szpiedzy. - Spojrzał w oczy staremu podoficerowi. - Dziś w nocy podejmą próbę otwarcia bramy... Ryana gnała pośród chmur. Szczyty wzgórz na wschodzie zaróżowiły się, oświetlone pierwszymi promieniami słońca. Podążali wzdłuż wybrzeża śladem nici magicznej energii. Na smoczym grzbiecie utrzymywał ich wszystkich Tomas, dzięki swej sztuce, odziedziczonej po Valheru. - Wiecie, co mi przyszło do głowy? - spytał Nakor, który siedząc na smoczym karku tuż za Mirandą, musiał przekrzykiwać szum wiatru. - Te linie... oprócz tego, że są narzędziem śmierci, mogą nas wabić prosto w jakąś pułapkę! - Owszem, przyszło mi to do głowy - odparł siedzący tuż za Tomasem Pug. - Patrzcie tam! - rzekł Tomas, wskazując w dół na lewo. Widzieli dość dobrze cały brzeg, od Quester's View do Ylith. W porcie Ylith statki uwijały się jak szalone - większość z nich gorączkowo podnosiła kotwice. - Kapitanom tych statków nie spodobało się to, co zobaczyli ostatniej nocy. Wykorzystując poranny pływ, wynoszą się jak najdalej stąd - zauważył Nakor. - Ryano, tam. - Tomas wskazał punkt w dole. U wschodnich wrót miasta, zaraz za murami, wzniesiono wielką budowlę - ona to właśnie była źródłem przeciwnej naturze energii, napływającej wzdłuż wybrzeża, wprawiającej w ruch ożywieńców. Gdy smoczyca wylądowała, zbrojni rozbiegli się we wszystkich kierunkach, nie bardzo wiedząc, co czynić. - Pozwólcie, że pójdę przodem - zaproponował Tomas. - Nie rozlewajmy krwi - zastrzegł Pug - dopóki nie zostaniemy do tego zmuszeni. - W końcu bez tego się nie obejdzie - stwierdziła Miranda. - Tak, ale do tego czasu... - Zanim szpony Ryany dotknęły gruntu, Pug uczynił gest ku ziemi. Wszyscy dostrzegli fale... podobne do tych, jakie rozchodzą się z miejsca, gdzie do wody wpadnie kamień. Rozległ się grzmot i w powietrze wzbiły się chmury kurzu i kamieni... rozchodzące się coraz szerszymi kręgami. Gdy przybysze dotknęli ziemi, krąg powiększył się już na tyle, by zmieścił się w nim wielki smok - i zamarł. Na zewnątrz kręgu jednak, tam, gdzie dążyły podziemne fale, wstrząsy gruntu rzucały ludźmi jak piłkami - i każdy ze zbliżających się żołnierzy kilka razy bezlitośnie wzlatywał w powietrze. Nie dziwota, że wielu odwróciło się i rzuciło do ucieczki. Przeciwko smokowi i przybyszom wystąpili tylko najodważniejsi. Ale kiedy Ryana wydała z siebie ryk, od którego wszystkim zadzwoniło w uszach, a potem zionęła w niebo ogniem, i ci najdzielniejsi nie dotrzymali pola. Żaden zdrowy na umyśle człek nie stanąłby do walki ze złotym smokiem. - Dziękujemy - odezwała się Miranda, gdy wszyscy czworo znaleźli się na ziemi. - Dzięki temu zyskamy nieco czasu. - Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedziała Ryana. - Odlecę, kiedy uporacie się z niebezpieczeństwem - zwróciła się do Tomasa - ale na razie zostanę w pobliżu. W razie potrzeby wezwij mnie... a przybędę. - Wzbiła się w niebo dzięki potężnym zamachom skrzydeł i skierowała się ku północy... Tomas szedł stanowczym krokiem ku tajemniczej budowli. Pug, Miranda i Nakor podążyli za nim. Gdy smok się oddalił, co śmielsi wojownicy przy bramie ruszyli, by zatrzymać przybyszy. I wtedy Tomas zdjął tarczę z pleców, ruchem tak płynnym i naturalnym, że Pugowi się zdało, iż tarcza sama wskoczyła na swoje miejsce. Żaden śmiertelnik nie zdołałby powtórzyć tego wyczynu. Miecz Tomasa wyskoczył z pochwy, zanim pierwszy z przeciwników zbliżył się na odległość skutecznego ciosu. Był to rosły wojownik, dzierżący w dłoniach dwuręczny miecz. Runął na Tomasa, wydając okrzyk bojowy, Tomas jednak szedł przed siebie zwykłym krokiem. Napastnik wymierzył potężny cios znad głowy, ale wojenny obrońca Elvandaru tylko lekko poruszył tarczą... i uderzenie ześlizgnęło się w bok. Z tarczy trysnął snop iskier, ale na jej powierzchni nie pokazała się żadna rysa. Tomas zamachnął się leciutko, jakby spędzał muchę z ramienia - i napastnik padł trupem, zanim twarzą uderzył o ziemię. Dwaj biegnący za nim zatrzymali się, niepewni, co czynić. Potem jeden z nich zebrał się w garść i zaatakował z wrzaskiem, podczas gdy drugi odwrócił się i rzucił do ucieczki. Ten, który zaatakował, zginął jak jego poprzednik... a Tomas znów zrobił minę człowieka opędzającego się od natrętnych owadów. To, że przeciwko niemu stawali zahartowani w bojach, doświadczeni wojownicy, w ogóle chyba nie miało dlań znaczenia. Dotarłszy do budynku, spojrzał uważnie na czarne kamienie i drewno, tworzące jego fasadę. Budowla jakby się przyczaiła... tkwiła nieopodal brzegu jak czarny pryszcz, niczym zaprzeczenie wszelkiej harmonii i wdzięku. Jak smród z otwartego ścieku, biło od niej zło. Podszedłszy do potężnych czarnych drewnianych drzwi, Tomas zatrzymał się na chwilę. Potem zwinął prawą dłoń w pięść, zamachnął się i uderzył. Drzwi zapadły się, jakby trafił w nie grom. Kiedy mijali rozerwane, potężne, żelazne zawiasy, Nakor zerknął na nie kątem oka i stwierdził: - Jestem pod wrażeniem... - Przypomnij mi, bym nigdy nie stawała mu na drodze, jak się rozjuszy... - mruknęła Miranda. - On nie jest rozjuszony - odparł Nakor. - Nie chce tylko tracić czasu. Gdyby się rozjuszył, zwaliłby te ściany... Wewnątrz budynku znajdowała się ogromna nawa z dwoma rzędami siedzeń pod ścianami. Sala miała tylko dwoje drzwi - te, przez które weszli, i przeciwległe w drugiej ścianie. Pośrodku sali zionął pustką kwadratowy otwór. Biła z niego czerwonawa poświata. Nad nim wisiała metalowa platforma. - O, bogowie! - żachnęła się Miranda. - Co za smród! - Spójrzcie tylko! - rzekł Nakor, wskazując na posadzkę. Przed każdym z siedzeń na kamiennej posadzce leżało jedno ciało. Byli to wojownicy - ludzie z bliznami na policzkach. Każdy miał otwarte usta i wytrzeszczone oczy, jakby konali, wyjąc ze zgrozy. Nakor szybko podszedł do otworu w posadzce i spojrzał w dół - a potem cofnął się. - Tam w dole coś jest... - powiedział. - Wygląda na to, że ta platforma zjeżdża w dół - rzekł Pug, spojrzawszy uważnie. Miranda wskazała zaschniętą krew i śluz: - Można się nią i wydostać na górę... - Tam w dole musi być to, co obudziło tych martwiaków wczoraj w nocy - stwierdził Tomas. - Nie... - sprzeciwił się Nakor. - To tylko narzędzie, jak wszyscy ci martwi durnie tutaj... - A gdzie jest Fadawah? - spytała Miranda. - Gdzieś w mieście, jak sądzę - odpowiedział Nakor. - Najpewniej w cytadeli Barona. Z głębi jamy rozległ się nagle ostry, przenikliwy, przeciągły dźwięk. Pug poczuł, że jeżą mu się włosy na karku. - Nie wolno nam tego tak tu zostawić - stwierdził. - Zawsze możemy tu wrócić - rzekł Nakor. - Dobrze - odpowiedziała Miranda. - Chodźmy stąd. Podeszła do zamkniętych przeciwległych drzwi i otworzyła je szeroko. Za drzwiami zobaczyli szeregi wojowników, ustawionych tarcza w tarczę, z napiętymi łukami... a w głębi szykujący się do natarcia oddział jazdy. W tejże chwili zagrzmiała komenda i łucznicy wypuścili strzały. Dash zaklął sążniście. - Mamy dwanaście, osiemnaście godzin, by znaleźć tych, co się przekradli do miasta... w przeciwnym razie ryzykujemy, że wróg wedrze się do Krondoru. Tomas Calhern, giermek z dworu Diuka Rufio, odzyskał siły na tyle, że mógł pełnić służbę i Dash mianował go pełniącym obowiązki kapitana. - A jakież to ma znaczenie? - spytał. - Na wszystkich bogów, człowieku, czyś widział tę armię tam za bramą? - Nigdy wcześniej nie brałeś udziału w boju? - spytał go młodzieniec. - Nie - odpowiedział zapytany, rówieśnik Dasha. - Jeżeli mury się ostoją, ci na zewnątrz będą musieli wystawić dziesięciu przeciwko każdemu, który będzie ich bronił. Możemy stawiać opór przez kilka dni, może przez tydzień... a jeżeli mój brat wykaże tyle sprytu, ile mu przypisuję, powinny w tym czasie pojawić się posiłki z Port Vykor. - Ale jeśli jakaś banda keshańskich opryszków otworzy wrota i napastnicy wedrą się do miasta, to już po nas... Siedzieli w książęcej sali narad. - Wyślij wiadomość do chłopców z wartowni przy Nowym Targu - zwrócił się do Mackeya. - Niech konstable powęszą trochę na ulicach. - No... na ulice ich wystarczy - rzekł Mackey. - Ale co z tunelami ciągnącymi się dołem? - A... w tym już moja głowa - odparł Dash. Dash przemknął przez drzwi i nagle poczuł, że do krtani przystawiono mu ostrze sztyletu. - Odłóż to natychmiast! - syknął. - O! Szczenięcy Szeryf... - W głosie Triny brzmiało niekłamane zadowolenie. - Gdybym cię zabiła, byłabym bardzo niezadowolona. - Nie tak bardzo jak ja - stwierdził Dash. - Co z nim? Dziewczyna kiwnięciem głowy wskazała mu róg pomieszczenia. W głębi piwnicy siedziało kilkunastu stłoczonych opryszków. Dash pociągnął nosem, wyczuwając zapach kawy i pożywienia. - Okradliśmy kuchnię, co? - To w końcu Dom Kawowy - stwierdziła Trina. - Byliśmy głodni, a tam na górze znaleźliśmy jedzenie. Co wedle ciebie mieliśmy robić? Dash potrząsnął głową. - Sam już nie wiem, co o tym wszystkim myśleć... Trina powiodła go do miejsca, gdzie na niskich noszach - tych samych, na których przyniesiono go do Barreta - leżał stary wódz opryszków. - Kiepsko z nim - szepnęła dziewczyna. Dash ukląkł obok starego. Ten spojrzał nań, ale nic nie powiedział. - Stryju... - odezwał się łagodnie młody człowiek. Stary delikatnie uścisnął jego dłoń, a potem ją puścił i zamknął swoje jedyne oko. Dziewczyna przysunęła się bliżej. - Znowu zasnął - odezwała się po chwili. - Niekiedy coś mówi, ale przeważnie brak mu na to sił. Młodzieniec wstał, a potem oboje przeszli do mniej zatłoczonego rogu piwnicy, gdzie weszli pomiędzy skrzynie. - Jak długo to jeszcze potrwa? - spytał Dash. - Kilka dni, nie więcej. Kiedy przyszedł do siebie po tych oparzeniach, kapłan uzdrowiciel stwierdził, że może go ocalić jedynie wielki wysiłek woli albo łaska boska. Już wtedy pojął, że nadchodzi kres jego dni... Dash spojrzał na dziwną kobietę, która potrafiła aż tak bardzo zwrócić na siebie jego uwagę. - Ilu z was jeszcze zostało? Dziewczyna zaczęła liczyć... a po chwili wydęła wargi. - Nie mam pojęcia. W całym mieście może zbierze się dwustu ludzi. A dlaczego pytasz? - Przekaż swoim wiadomość: w obronie miasta przyda się każdy miecz i każdy sztylet. Wiecie o tym, że Keshanie wszystkich popędzą w niewolę. - Jeżeli nas znajdą - stwierdziła Trina. - Jak wezmą miasto, to po tygodniu będą was mieli, co do jednego. - Możliwe... - Powiem tak: każdemu, kto z mieczem stanie do walki u mojego boku, zostaną darowane wszelkie zbrodnie. - Jaką mamy gwarancję? - spytała Trina. - Moje słowo. - Przekaże wiadomość. - W tej chwili mam pilniejsze sprawy na karku. Keshanie dali nam czas do jutrzejszego świtu... potem zaatakują. Przypuszczamy, że oznacza to, iż wcześniej podejmą próbę otwarcia siłą jednej z bram od wewnątrz. - Chcesz, byśmy pilnowali bram i w razie czego przekazali wiadomość? - Mniej więcej. - Podszedł bliżej i spojrzał jej głęboko w oczy. - Musicie ich tam zatrzymać... - Chcesz powiedzieć, że mamy bronić bram, dopóki nie przyjdziecie nam z pomocą? - Mniej więcej - powtórzył z uśmiechem. - Nie mogę prosić członków mojego bractwa, by porwali się na coś takiego. Owszem, należy do nas kilku zabijaków, ale większość nie wie, jak trzymać miecz. - No to niech się szybko nauczą - stwierdził Dash. - Nie mogę ich o to poprosić - rzekła dziewczyna. - Nie... ale możesz im wydać rozkaz - odparł młodzieniec z naciskiem w głosie. Trina nie odpowiedziała. - Wiem, że od jakiegoś czasu stary nie potrafił rządzić Szydercami - napierał Dash. - Gotów jestem postawić w zakład moje dziedzictwo, że Mistrz Dnia to ty. . Dziewczyna nadal milczała. - Nie proszę o nic za darmo... - Jak brzmi propozycja? - Utrzymajcie bramę, którąkolwiek tamci zaatakują. Brońcie jej, dopóki nie sprowadzę tam kompanii z ruchomych odwodów. .. a wszystkich ułaskawię. - Ogłosisz ogólną amnestię? - Taki sam układ zawarłem nie tak dawno ze starym. - To za mało. - A czego chcesz jeszcze? - spytał Dash. Dziewczyna powiodła dłonią dookoła, obejmując tym gestem całe pomieszczenie. - Wiesz, jakie były początki Szyderców? - O Szydercach opowiadał mi dziadek, gdy jeszcze byłem dzieckiem - odparł Dash. - Ale czy kiedykolwiek ci powiedział, jak powstała gildia? - Nie - przyznał młody szeryf. - Jej pierwszym przywódcą był człowiek zwany Szczerym. Zajął się rozstrzyganiem sporów, jakie rodziły się pomiędzy rozmaitymi szajkami działającymi na mieście. Zabijano wtedy więcej swoich niż spokojnych obywateli. Jedni drugim podkradali łupy. I często właśnie za to ludzie trafiali na stryczek. Szczery położył temu kres. Zaczął od tego, że wymusił na różnych szajkach zawarcie porozumień... i zaprowadził porządek. Stworzył dla nas schronienie zwane Matecznikiem - i wykupił kilku z więzień... a nawet spod szubienicy. Po nim, zanim urodził się twój dziadek, rządy objął Cnotliwy. Kontrolował każdego opryszka, tak jak Szyderców Szczery, i przekształcił gildię w organizację, jaką była, kiedy twój dziadek po raz pierwszy wyruszył na wędrówkę po dachach. Niewielu z nas lubi życie poza prawem, Dash. Niektórym, owszem, podobają się rozboje... i dla tych nie ma usprawiedliwienia. Ale większości w życiu się nie wiodło i nie ma się gdzie schronić. Dash rozejrzał się dookoła, omiatając spojrzeniem piwnicę. Zebrali się tu ludzie - mężczyźni i kobiety - w rozmaitym wieku. Młody szeryf przypomniał sobie historie, które opowiadał mu dziadek - o szajkach żebraków, ulicznych łobuziakach, dziewczynach pracujących w tawernach i całej reszcie tego szubienicznego bractwa. - Jeśli nas ułaskawią, większość następnego dnia wróci na ulice... a potem znów zaczną łamać prawo i wszystko wróci do stanu poprzedniego. Jeden tylko Jimmy Rączka natrafił na swego Księcia, który sięgnął ku niemu z wyżyn i uniósł w górę. Nie rozumiesz? - Trina ujęła Dasha za rękę. - Gdyby tamtej nocy, dawno temu, twój dziadek nie uratował życia Arucie, skończyłby swoje tutaj, wśród nas. Na tym łóżku mógłby leżeć on, zamiast jego brata. A ty... siedziałbyś wśród nas i zamiast myśleć, jak wygrać tę wojnę, zastanawiałbyś się, skąd wziąć najbliższy posiłek. Nie byłbyś szeryfem, ale myślałbyś, jak ujść przed jego siepaczami... Dash... jedynie niepojęty kaprys losu zrobił cię szlachcicem. - Spojrzała mu w oczy, a potem go pocałowała. Pocałunek był długi... i namiętny. - Dash... musisz mi coś obiecać. Zrobię wtedy, o co mnie poprosisz, cokolwiek to będzie. - Jakaż to obietnica? - Musisz ich uratować. Wszystkich. - Uratować? - Musisz zadbać, by mieli co jeść, by znaleźli jakiś przyodziewek, ciepłe i suche schronienie... i by nie stała im się krzywda. - Trino... to już lepiej mnie poproś o to, bym przeniósł całe miasto na Novindus... Dziewczyna pocałowała go znowu. - Nigdy wcześniej nie czułam do żadnego mężczyzny tego, co czuję do ciebie - szepnęła. - Może w końcu, po tych wszystkich latach, dopadła mnie miłość i całkiem zgłupiałam. Może... w szalonych snach widzę siebie jako żonę szlachcica... a może jutro mnie zabiją. Ale jeżeli mamy walczyć za Krondor, to musisz nas wszystkich ocalić. Taka jest umowa... nie zależy nam na nic nie znaczącym ułaskawieniu. Musisz się zająć Szydercami. Obiecaj! Dash przez długą chwilę wpatrywał się w twarz dziewczyny, jakby pragnął ją sobie wkuć w pamięć. I wreszcie odpowiedział: - Obiecuję. W oczach Triny pojawiły się łzy. Kiedy spłynęły w dół po policzkach, dziewczyna powiedziała: - A zatem umowa zawarta. Co mamy zrobić? Dash powiedział jej... i przez kilka następnych chwil byli razem. Potem oderwał się od niej - co było najtrudniejszym czynem w jego dotychczasowym życiu - i wyszedł z piwnicy Domu Barreta ze świadomością, że życie nigdy już dlań nie będzie takie, jak przedtem. W głębi serca wiedział, że złożył obietnicę, której najpewniej nie będzie mógł dotrzymać. Jeżeli zechce ją spełnić, będzie musiał złamać słowo dane Koronie. Usiłował sam siebie przekonać, że złożenie tej obietnicy stanowiło potrzebę chwili, że uratowanie miasta było koniecznością przewyższającą wszystko inne, że jeżeli Krondor padnie, to wszyscy zginą, a złożona obietnica pozostanie pustym gestem. W głębi ducha wiedział jednak, iż wszystko się zmieniło... i nigdy już nie spojrzy na siebie tak jak przedtem. Rozdział 26 ODKRYCIE Pug błyskawicznie wysunął ramię przez siebie. Z jego dłoni strzeliła fala energii - ściana mocy powodująca drganie powietrza, zniekształcająca widok. Łucznicy, którzy wypuścili strzały, zobaczyli, jak ich drzewce pękają, a w następnym ułamku sekundy sami zostali uderzeni jakby tysiącem młotów. Coś odrzuciło ich, jak chłopięce zabawki uderzone dłonią dziecka giganta. Kilkunastu jeźdźców zginęło przygniecionych przez swoje wierzchowce, gdy te - po wyrzuceniu w górę - bezradne zwaliły się na nich. Konie rżały przeraźliwie, a te, którym udało się wylądować kopytami w dół, wierzgały okropnie - i natychmiast rzuciły się do panicznej ucieczki. Pug, Miranda, Nakor i Tomas spokojnie przeszli ulicą oczyszczoną uderzeniem magii. Wokół leżeli pojękujący niemrawo ludzie. Jeden z bardziej zawziętych wojowników wstał z trudem i zamachnął się mieczem - ale klinga Tomasa śmignęła bezlitośnie i napastnik zginął, zanim zdołał zrobić choć krok w ich kierunku. Cała czwórka zbliżyła się do bram Ylith. Strażnik na murach był świadkiem starcia i darł się przeraźliwie, by natychmiast zamknięto wrota. Ludzie pchali jeszcze oba skrzydła, gdy doszedł do nich Tomas. Obrońca Elvandaru po prostu przyłożył obie dłonie do wierzei, pchnął - i jednym ruchem otworzył bramę, zbijając z nóg kilkunastu chłopa. - Dobrze byłoby, gdyby dał się wyciągnąć z Elvandaru wcześniej - mruknął Nakor. - Przysięga to przysięga - stwierdził filozoficznie Pug. - Przedtem nic nie groziło jego domowi. - Posiadanie potęgi wcale nie chroni przed krótkowzrocznością i niedostrzeganiem spraw poza końcem własnego nosa - wtrąciła się Miranda. - To nie krótkowzroczność - sprzeciwił się Pug. - On po prostu zupełnie inaczej postrzegał sytuację... - Dokąd teraz? - spytała Miranda. - Jeżeli dobrze pamiętam Ylith - odpowiedział Nakor - to wzdłuż tej ulicy do High Road. Za pierwszym zakrętem w prawo wyjdziemy na cytadelę. Usadowieni na murze łucznicy zasypali przybyszów deszczem strzał, więc Pug wzniósł wokół nich ochronną barierę. - Nie zwracajmy na nich uwagi - zwrócił się do Tomasa. - Mamy do załatwienia znacznie ważniejsze sprawy... Tomas skwitował tę uwagę uśmiechem. - Nie będą się spierał... Szli spokojnie ulicami Ylith, przyglądając się widocznym na każdym kroku zniszczeniom, jakie należało przypisać okupantom. Niektóre domy odbudowano, inne jednak zostawiono na pastwę losu i straszyły teraz potrzaskanymi oknami oraz powyłamywanymi drzwiami. Wyglądały jak martwe twarze. Na widok czwórki przybyszów otoczonych sferą migotliwej, błękitnej mocy wszyscy rozbiegali się w popłochu. A jednak łucznicy nadal szyli strzałami z bocznych zaułków lub z dachów - na szczęście pociski odbijały się bezsilnie od magicznej osłony. Kiedy dotarli do rogu, za którym mieli skręcić, znaleźli za nim kolejny czekający na nich oddział łuczników. Tuziny strzał uderzyły z sykiem o barierę i opadły na ziemię, a kiedy Tomas dotarł na odległość kilku metrów do pierwszego szeregu łuczników, ci odwrócili się i uciekli. - Ci ludzie nie mogą nam zagrozić, jak długo będziemy uważać - stwierdził Nakor - ale przed nami jest coś bardzo, ale to bardzo niebezpiecznego... - Wiesz na pewno - spytał Tomas - czy przypuszczasz? - Przypuszczam - odpowiedział Isalańczyk. - Ale czegoś się jednak domyślasz - stwierdziła Miranda. - Czego? - chciał wiedzieć Pug. - Niczego, o czym warto byłoby mówić - odparł Nakor. - Ale owszem... mam podejrzenia. - Podczas minionych lat nauczyłem się traktować je z powagą - rzekł Arcymag. - Cóż więc proponujesz? Zbliżali się właśnie do skrzyżowania, na które żołnierze wtaczali spory wóz, by zrobić zeń barykadę. - Zalecam tylko ostrożność - stwierdził Nakor. Gdy znów śmignęły ku nim strzały, nawet świadomi magicznej osłony Miranda i Nakor zmrużyli oczy. - To... irytujące - stwierdził Isalańczyk. - Owszem, nie przeczę - rzekł Pug. - I, jak sam raczyłeś stwierdzić, może stać się niebezpieczne, gdy tylko pozwolę, by coś odwróciło moją uwagę. Zatrzymajcie się na chwilę. Zrobili, o co ich poprosił, on zaś podniósł dłoń. Wymierzył w górę palec i ponad sferą, wprost nad koniuszkiem jego palca, pojawiła się oślepiająca iskierka bieli. Pug zakręcił palcem, a iskierka posłusznie zawirowała w ślad za nim. - Osłońcie oczy! - ostrzegł Arcymag. I nagle - gdy iskierka rozjarzyła się niczym słońce w południe - wszystko rozjaśnił oślepiający blask. Cały świat przekształcił się w miejsce sporu, gdzie biel ścierała się z czernią. Błysk trwał tylko mgnienie oka, ale efekt był oślepiający. Gdy Pug i jego towarzysze otworzyli oczy, zobaczyli wokół siebie rozpaczliwie jęczących, przerażonych i oślepionych ludzi. Niektórzy macali na oślep, inni, opadłszy na kolana, szukali dłońmi gruntu, jeszcze inni pokładli się na ziemię i zasłaniali dłońmi twarze. - Oślepłem! Niczego nie widzę! - rozlegały się ze wszystkich stron jęki nieszczęsnych obrońców Ylith. Tomas przeszedł spokojnie przez przerwę pomiędzy dwoma wozami. Oślepieni obrońcy zapomnieli o swoich obowiązkach. - Jak długo to potrwa? - spytała Miranda. - W najgorszym wypadku dzień, dla wielu zaledwie kilka godzin - odpowiedział Pug. - Najważniejsze, że więcej nie będą nas niepokoili. Okrążywszy ostatnią zaporę, ruszyli do cytadeli. Ci z żołnierzy, którzy widzieli jeszcze, uciekli w panice, ujrzawszy cztery potężne istoty, idące ku nim środkiem ulicy. Ogarnięty paniką wartownik zażądał, by natychmiast podniesiono zwodzony most. Gdy przybysze zbliżyli się na odległość stu kroków, ujrzeli, iż most w rzeczy samej unosi się w górę. I wtedy Tomas bez najmniejszego wysiłku pobiegł, trzymając obnażony miecz w dłoni - a Pug zdał sobie sprawę z faktu, iż przyjaciel opuścił ochronną sferę. Arcymag zaraz potem zrezygnował z jej utrzymywania - choć nie wymagało to osobliwej koncentracji, wyczerpywało energię, która mogła być potrzebna później. Tomas wskoczył na szczyt zwodzonego mostu, gdy ten uniósł się już na wysokość sześciu stóp nad poziomem drogi. Obrońca Elvandaru jednym, szybkim cięciem przeciął potężny łańcuch, przez ogniwa którego można było przesunąć ludzką głowę. Spod ostrza miecza trysnęły iskry i dał się słyszeć przeraźliwy zgrzyt. Gdy Tomas przeciął łańcuch z drugiej strony, most opadł. Ale żołnierze z bastionu nad bramą cytadeli zdążyli już rozsupłać liny mocujące kołowrót podtrzymujący potężną kratownicę w przejściu. Ciężka żelazna zapora runęła w dół, a stalowe kły skrzesały iskry, uderzając w kamienie bruku. - Mogę podnieść tę kratę, a wy przemkniecie dołem - zaproponował Tomas. - Nie... to moja sprawa - stwierdziła Miranda. Wykonawszy szereg skomplikowanych gestów, podniosła prawą dłoń z rozpostartymi palcami, a potem skierowała je ku bramie. Wokół jej ręki z nicości zaczęła rosnąć kuła świetlistej, migotliwej energii, która wolno, niby rzucona dziecięcą ręką piłka, poleciała ku kratownicy. Dotarłszy do niej, rozpłaszczyła się i rozdzieliła na gałęzie - i wkrótce z żelaznych krat wzbiły się smugi dymu. Przeszkoda zaczęła się rozgrzewać - najpierw zaświeciła ciemną czerwienią, szybko się pojaśniała. Stojący w odległości kilku kroków wędrowcy poczuli ciepło - i metal zaczął się topić. Ludzie z cytadeli nad bramą z wrzaskiem porzucili stanowiska i uciekli - a topiące się żelazo rozgrzało niemiłosiernie powietrze wokół nich. Gdy krople metalu spadły na drewniane wrota, te natychmiast stanęły w ogniu. Po kilku minutach w bramie ział otwór dostatecznie duży, by wszyscy mogli przezeń przejść. - Nakor, uważaj, gdzie stawiasz stopę - ostrzegła Miranda małego przecherę. - Ty też uważaj - odciął się Isalańczyk - To nie ja noszę sandały. Kiedy weszli na dziedziniec, nie zobaczyli nikogo. Tych członków garnizonu, którzy mieliby ochotę na walkę, wystraszył pokaz niszczenia kraty w bramie. Przybysze przeszli przez niewielki dziedzińczyk i wkroczyli do twierdzy. Z dawnych lat nad portem Ylith królowała samotna, potężna wieża, ponieważ jej pierwsi władcy nie byli lepsi od nie gardzących piractwem kupców i port był dla nich najważniejszy. Kiedy jednak Ylith przyłączono do Królestwa, pierwszy z Baronów postanowił zbudować twierdzę na północ od miasta. Warownia miała bronić grodu przed bandami goblinów i watahami Bractwa Mrocznej Ścieżki, które z Ziem Północnych docierały aż tutaj. Z tej to warowni od pięciu pokoleń zarządzano całą baronią. Po szerokich schodach wędrowcy podeszli do potężnych, przytłaczających swoimi rozmiarami drzwi. Tomas otworzył je jednak jednym pchnięciem. Z okropnym łoskotem pękła ryglująca je, gruba niczym męskie ramię belka i obie połówki z hukiem uderzyły o ścianę. - Strzeżcie się tego miejsca - odezwał się Nakor. - To ośrodek wielkiej mocy. - Owszem - odparł Tomas. - Czuję to. Ale to obca moc... z jaką nie mierzył się żaden Valheru. - To, coś rzekł, ma swoją wagę - stwierdził Pug. - Jeśli nawet Smoczy Władca nie mierzył się z tym, co się czai po drugiej stronie tych drzwi... - Arcymag zamknął oczy i natężył zmysły. Przy portalu czaiło się zaklęcie strażnicze - gdyby się nie pilnowali, zostaliby poszatkowani na kawałki. Pug szybko zbadał naturę zaklęcia i przeciwstawił mu własne, unieszkodliwiając je. - Teraz możemy już przejść - oznajmił. Pierwszy przez próg przeszedł Tomas - z mieczem w dłoni i tarczą na ramieniu. Za nim podążyli Pug z Mirandą i Nakorem. Kiedy wkroczyli do wielkiej sali audiencyjnej, znaleźli się jakby w innym świecie. Unosił się tu zapach śmierci. Na splamionej krwią posadzce leżały stosy kości i nagie czerepy, powietrze zaś zasnuwała lekka mgiełka. Z wprawionych w mury żelaznych kun padał czerwonawy, przytłumiony blask pochodni - tak jednak nikły, jakby coś wyssało z płomieni całą ich żywotność. Po obu stronach pod ścianami wielkiej sali stali ludzie, którzy jednak zatracili resztki człowieczeństwa. Z ich oczu biła niesamowita, czerwonawa poświata, a nienaturalnie rozwinięta muskulatura niemal rozsadzała im skórę. Wszyscy mieli rytualne blizny na powykręcanych szalonymi grymasami twarzach. Jedni drgali wstrząsani skurczami, inni ślinili się i wydawali dziwaczne jęki - górne części ich nagich torsów pokrywały osobliwe tatuaże. Część z nich dzierżyła w dłoniach podwójne topory, inni miecze i wielkie tarcze. Wszyscy ustawili się jak do ataku, z którym jednak zwlekali, jakby czekając na jakiś sygnał. Wyglądało to niesamowicie w nikłym świetle bocznych, łukowato sklepionych okien, pomalowanych na czerwono i czarno. Ściany pokrywały obce i odrażające runy. Nakor przez chwilę wodził wzrokiem po oknach i ścianach. - To przeciwne naturze - szepnął w końcu. - Co masz na myśli? - spytała Miranda. - Ten, kto to wszystko malował, miał bardzo, bardzo złe zamiary. Ale nie zrobił tego we właściwy sposób. - Skąd wiesz? - spytał Tomas, trzymając miecz w sposób, jakby był gotów natychmiast go użyć. Idąc do przodu, bacznie omiatał wzrokiem pomieszczenie. - Lata sypiania z Kodeksem Wodana-Hospura pod głową... Kiedy trzeba, przypominam sobie o rozmaitych sprawach. .. gdybym myślał o tym wszystkim za wiele, mógłbym się bardzo... zdenerwować. Po przejściu przez salę natknęli się na stojącą po prawej stronie tronu Barona osobliwą figurę... i wszyscy przystanęli. Istota najwyraźniej nie należała do rasy ludzkiej. Choć przypominała człowieka, jej skóra cechowała się zaskakująco błękitnym odcieniem. Miała też skrzydła oraz wielkie, srebrzystobiałe pióra. Na lewo od tronu stał człowiek w czarnych szatach, bogato ozdobionych wyszywanymi runami. Wokół szyi nosił srebrną obrożę. Na baronowskim tronie rozpierał się stary wojownik, mimo wieku wyglądający na silnego i groźnego, o siwych, krótko obciętych włosach, z zostawionym jednym długim kosmykiem, jak nakazywał zwyczaj tych, co służyli mocom mroku. Na jego policzkach widniały wyraźne rytualne blizny. Spojrzawszy bacznie na czwórkę przybyszów, powiedział: - Jeden z was z pewnością jest magiem o imieniu Pug. - To ja - odpowiedział Arcymag, występując przed towarzyszy. - Ostrzegano mnie, że w końcu będę musiał coś z tobą zrobić. - Generał Fadawah, jak sądzę... - stwierdził Pug. - Król Fadawah! - zagrzmiał wojownik z gniewem, pod którym nie zdołał jednak ukryć strachu. - Uzurpujesz sobie tytuł - stwierdził Nakor - będący przedmiotem sporu... Fadawah przeniósł wzrok na Tomasa. - A to kto? - Jestem Tomas - odparł towarzysz Arcymaga - wojenny wódz Elvandaru... Istota stojąca po lewej stronie Fadawaha uśmiechnęła się lekko. Mimo że oszałamiająco piękne, jej rysy kryły w sobie jakieś zło i okrucieństwo, dwakroć bardziej przerażające właśnie przez swoje piękno. Miała wysokie czoło, gęste złociste brwi, jasnobłękitne oczy, prosty, królewski nos, pod którym rozkwitały pełne, zmysłowe usta, i potężne, muskularne ciało. Roztaczała wokół siebie aurę zagrożenia - mimo iż stała bez ruchu. - Valheru! - przemówiła, a w sali zapanowała rozpacz i desperacja. - Wasza Królewska Mość zechce odstąpić na bok - odezwała się następnie, występując do przodu. Fadawah wstał i stanął za drugim z widzów, bez słowa obserwującym rozwój wydarzeń. Jestestwo, które stanęło naprzeciwko Tomasa, wcale nie ustępowało mu wzrostem. Jego głos dudnił potężnie, choć brzmiało w nim rozbawienie: - Od dawna chciałem stanąć twarzą w twarz z Jeźdźcem Smoczej Sfory. - I nagle uderzyło, mierząc pięścią w tarczę obrońcy Elvandaru. Tomas został odrzucony w tył, a kilkunastu stojących do tej pory nieruchomo strażników nagle przypomniało sobie o swoich obowiązkach. Pierwsza zareagowała Miranda. Okręciła się na pięcie i wykonała pełny obrót, wystawiając na zewnątrz otwartą dłoń i wymawiając słowa mocy. Z jej dłoni strzeliła smuga energii, uderzając w ścianę za jednym ze strażników. Odbiwszy się od ściany, błyskawica trafiła innego wojownika w plecy. Nieszczęśnik został przecięty na pół z łatwością, z jaką nóż tnie bochen chleba. Smuga pomknęła dalej, ale czarodziejka zdążyła ostrzec Tomasa okrzykiem: - Schyl się! Pug tymczasem, ignorując niszczycielską moc Mirandy, odwrócił się, by stawić czoło potworowi. Arcymag wykonał jeden ruch - jego obie dłonie zatoczyły kręgi, jakie niekiedy widywano w wykonaniu mnichów uprawiających sztukę walki bez oręża. Zamiast jednak uderzyć, przyciągnął obie dłonie do piersi i wykrzyknął jakieś słowo. Z obu jego dłoni strzeliła wiązka niewidocznej energii, tnącej powietrze z mocą tysiąca pięści. Skrzydlaty stwór - uniesiony w powietrze - runął plecami na tron. Fadawah i nieznajomy ze srebrną obrożą zdążyli odskoczyć na boki, unikając uderzeń rozpaczliwie trzepoczących skrzydeł. Nakor skoczył do przodu, jakby zamierzał zaatakować, zamiast jednak rąbnąć stwora swoją lagą, zapytał: - Ktoś ty? Stworzenie roześmiało się złowrogo i wstało, odpychając go na bok, jakby Isalańczyk był niegodny jego uwagi. - Jestem Ten, Którego Wezwano... Pochylając się tak, że jego piękna twarz znalazła się w odległości cala od oblicza małego przechery, stwór oznajmił: - Jestem Zaltais... Dziecię Odwiecznej Rozpaczy... - Tomas! - zawołał Isalańczyk. - Musisz go unicestwić! Zaltais jednym palcem uniósł Nakora w powietrze i posłał łukiem na drugi koniec sali, gdzie stary isalański przechera uderzył o ścianę, a potem bezwładnie osunął się na posadzkę. Tymczasem Tomas schylił się nisko, by uniknąć ostrzejszego od brzytwy magicznego ostrza Mirandy. Wiązka energii odbijała się od ścian, gromiąc przybocznych Fadawaha. Arcymag wyciągnął otwartą dłoń w stronę Zaltaisa i potężna pięść po raz wtóry ugodziła w skrzydlatego demona, znów rzucając go na tron. Magiczne ostrze Mirandy nagle wyczerpało swą moc i Tomas skoczył na nogi. Otoczyli go pozostali przy życiu wojownicy, on zaś zaczął siec mieczem. Posiadając zmysły i refleksy niedostępne ludziom, z łatwością unikał ich uderzeń. Złote ostrze, nie używane od czasu Wojen Rozdarcia Światów, migało niczym błyskawica, a z każdym uderzeniem spadała jedna ludzka głowa. Miranda przebiegła obok walczących, spiesząc na przeciwległy kraniec komnaty, by się przekonać, jak czuje się stary oszust. Nakor leżał ogłuszony, ona zaś nie umiała stwierdzić, jak poważne są j ego obrażenia. Pug tymczasem natarł na Zaltaisa, który usiadł ogłuszony, mrugając oczami, szybko jednak odzyskał zmysły i uśmiechnął się szeroko. Na widok tego uśmiechu Arcymag poczuł, że traci wiarę we własne siły... - Nie doceniłem cię, Pugu z Crydee, Milamberze ze Zgromadzenia Wielkich. Nie jesteś Macrosem Czarnym, ale godzi się rzec, że nie lada z ciebie przeciwnik. Szkoda, żeś nie wart tego, by przejąć dziedzictwo po swoim mentorze i nauczycielu! Pug zawahał się, niepewny co czynić dalej. Ta chwila drogo go kosztowała, bo Zaltais poruszył nieznacznie ręką i ku Arcymagowi pomknęły zwoje mrocznej energii. Kiedy weń uderzyły, poczuł ból, jakiego nie doświadczył nigdy przedtem - a co gorsza, każdej fali bólu, niczym smagnięcie biczem, towarzyszyło zwątpienie. Mag z Crydee przestawał ufać swoim umiejętnościom. Zawahał się i cofnął. - Pug! - zawołała Miranda zdumiona widokiem cofającego się męża. Tomas po raz ostatni ciął swoim złotym mieczem, kończąc z gwardzistami Fadawaha. Jednocześnie na nogi zaczął dźwigać się Nakor. Pug został z tyłu, a do walki ze skrzydlatym przeciwnikiem stanął Tomas, który dzielącą ich odległość pokonał jednym skokiem. Obrońca Elvandaru ciął potężnie - ale Zaltais podniósł ramię i przyjął cios na złotą bransoletę na nadgarstku. Z ostrza miecza trysnął snop iskier i Tomas stracił równowagę - odsłaniając się na cios skrzydlatego stwora. Zaltais uderzył na odlew prawą pięścią, trafiając Tomasa w twarz - i cios rzucił odzianego w biel i złoto wojownika do tyłu. Podczas ostatnich trzydziestu lat Tomas nigdy nie natknął się na tak mocarnego przeciwnika. I nigdy wcześniej w połączonym umyśle człowieka i Valheru nie zrodziło się zwątpienie w wynik walki. W porównaniu z tym stworem demon Jakan wydawał się słabym dzieciakiem. Tomas padł na posadzkę, czując na wargach smak krwi. - Ktoś ty? - Ja? - zadudnił Zaltais. - Jam jest Anioł Siódmego Kręgu, posłaniec bogów! - Cofnijcie się! - zawołał Nakor, podnosząc się z ziemi. - On nie jest tym, kim się wydaje! To wytwór kłamstw i złudzeń! - Potrząsnął dłonią Mirandy, która pomogła mu wstać. Podbiegł do zaścielających posadzkę trupów. - Ci ludzie nie żyją, bo to stworzenie zdołało ich przekonać, iż jedyną ich szansą na ocalenie jest wykonywanie jego poleceń. Będzie łgał i mamił, będzie budził zwątpienie, które ugodzi w samą istotę waszej jaźni. Jeżeli będziecie słuchać tego, co powie, w końcu was przekona, że powinniście mu służyć! Tomas wstał. Z kącika ust kapała mu krew. Padając na napierśnik, spływała zeń, nie zostawiając jednak śladu. - Nigdy nie zostanę sługą tego stwora! - Przede wszystkim zasieje on w tobie zwątpienie we własne możliwości. Potem sprawi, że zaczniesz wątpić w sens życia. Następnie poda w wątpliwość twoje miejsce we wszechświecie. I na koniec przekona cię, że powinieneś mu służyć! - Starcze, mówisz za wiele! - syknął samozwańczy anioł z piekła rodem. Czarne, wijące się zwoje przeciwnej życiu energii cofnęły się od Puga i stwór wymierzył dłoń w Nakora. W pomieszczeniu rozbłysła oślepiająco biała smuga, Isalańczyk jednak zręcznie odskoczył, zanim go trafiła z przeciwległego krańca sali. Magiczna błyskawica uderzyła w drzwi - bo Miranda też zdążyła się uchylić. Tomas tymczasem zdążył zebrać się w sobie i skoczył niczym tygrys, uderzając mieczem w koronę na głowie nienawistnego wszystkim stwora. Zaltais cofnął się szybko, ale koniec ostrza musnął go w twarz. Potwór rzucił się w tył, wyjąc przy tym z wściekłości i bólu. Twarz istoty z zaświatów od czoła po podbródek znaczyło czerwone pęknięcie, szybko się poszerzające, jakby mięśnie od spodu ustępowały pod naporem parcia z wewnątrz. Szczelina wydłużała się też coraz bardziej, sięgając piersi i brzucha. Stwór zawył ostro, wydając dźwięk, jaki nigdy nie mógłby wydostać się z ludzkiej krtani. Przenikliwy jęk, od którego wszystkich obecnych zabolały zęby. Pug zauważył, że pęknięcie w ciele Zaltaisa sięga już lędźwi. I oto skóra i skrzydła niezwykłej istoty odpadły jak powłoka z łuskanego grochu. I stanął przed nimi stwór wyglądający jak gigantyczna modliszka o czarnej, lśniącej powłoce i wielkich, owadzich skrzydłach. - Ten kształt też nie jest jego prawdziwą formą, tak samo jak poprzedni! - zawołał Nakor ze swego miejsca na posadzce. - Nie możecie go zabić! Możecie tylko go powstrzymać i spętać. Musicie go jakoś skrępować i wrzucić do tej jamy na zewnątrz. - A to wam się nigdy nie uda! - zapewniła poczwara. Wydawszy gniewny, bzyczący odgłos, poruszyła skrzydłami i odbiła się od tronowego podwyższenia. Tomas ponownie ciął mieczem i przeciął jedno ze skrzydeł. Zaltais ciężko runął na kamienie. Nakor zdążył odskoczyć, a Miranda zaczęła snuć zaklęcie. Pug też usiłował sklecić jakiś czar. Nakor okrążył miejsce starcia, które teraz rozgrywało się pośrodku komnaty. Nie chciał trafić w sam środek zawieruchy. Patrzył ku miejscu, gdzie z mieczem w dłoni stał Fadawah, gotów najwyraźniej przyłączyć się do walki po stronie swego piekielnego sojusznika. Drugi z akolitów Fadawaha kulił się obok tronu. Isalańczyk ruszył na obu, z posochem gotowym do uderzenia. Miranda i Pug ukończyli swoje zaklęcia w odstępach może kilku sekund. Wokół stwora pojawiły się purpurowe taśmy, w następnej chwili mocno się wokół niego zaciskające. Zaltais zaskrzeczał coś, wyrażając ból i wściekłość. A potem ujawniło się zaklęcie Puga - pojawił się nimb białego światła.... i pod jego wpływem stwór zwiotczał. - Szybko! - zawołał Nakor. - Weźcie go do jamy, wrzućcie do środka i zaraz ją zamknijcie. - Jak? - spytała Miranda. - Dobry będzie każdy sposób, jaki wam przyjdzie do głowy! A ja zatroszczę się o tych dwu. - Nakor odwrócił się w stronę Fadawaha i jego towarzysza. Tomas podniósł uwięzionego stwora, a Pug obejrzał się na Isalańczyka. - Ruszajmy! - ponagliła go Miranda. Nakor ruszył na Fadawaha z uniesionym posochem, a generał zastawił się mieczem. - Na takich starych durniów jak ty nie potrzebuję wcale stworów z piekła rodem - odezwał się wódz najeźdźców. - Lepszych od ciebie zabijałem, kiedy byłem chłopcem! - Nie śmiałbym nie wierzyć... - odpowiedział Nakor. - Zaraz się jednak przekonasz, że mimo moich oczywistych braków, niełatwo mnie zabić. Spytaj twego kompana. - Spojrzał na człowieka w czarnej szacie. - On wie... - Co takiego? - zdumiał się Fadawah i mimo woli spojrzał na Kahila. To było wszystko, czego Nakor potrzebował. Szybkim jak błyskawica ciosem uderzył główką posocha w trzymającą miecz dłoń. Był to raz zdolny połamać palce krasnoludów!. Miecz wypadł z bezwładnej dłoni generała, który potoczył się w tył, na Kahila. Rozjuszony Novindyjczyk spróbował jeszcze lewą ręką sięgnąć po sztylet, Nakor jednak uderzył po raz drugi i generał zawył z bólu i wściekłości. Mały przeciwnik pozbawił go władzy w obu rękach. Laga Nakora śmignęła po raz trzeci, uderzając i łamiąc rzepkę w kolanie przeciwnika. Wódz novindyjskich najeźdźców runął na ziemię, wyjąc z bólu. - Winien jesteś śmierci - odezwał się bezlitosny Isalańczyk - boś popełnił zbyt liczne i ciężkie zbrodnie, by dało się je w jakikolwiek sposób ocenić. Posunąłeś się znacznie poza przy mus, jaki na ciebie nałożyli Szmaragdowa Wiedźma i Jakan. Okażę ci jednak litość... i oszczędzę cierpień, choć rzetelnie sobie na nie zasłużyłeś. - I nagle posoch Nakora śmignął do przodu, uderzając pozbawionego możliwości ruchu Fadawaha w sam środek czoła. Isalańczyk wyraźnie usłyszał trzask pękającej kości. Oczy samozwańczego króla Morza Goryczy uciekły w głąb czaszki i niedoszły władca Midkemii runął martwy na płyty posadzki. Nakor obszedł dookoła ciało Novindyjczyka i ukląkł przy człowieku, który kulił się obok tronu. Był to szczupły mężczyzna o silnie zarysowanych kościach policzkowych. - Witaj, moja kochana - zaczął Nakor. - Poznałeś mnie? - wyszeptał mężczyzna w czerni. - Poznam cię zawsze i wszędzie - odpowiedział Isalańczyk. - Czyje to ciało? - Kahila, szefa wywiadu Fadawaha. - Moc działająca zza tronu, prawda? - spytał Nakor. - Tu więc się schroniłaś, gdy demon zajął twoje miejsce? - Nie, to stało się wcześniej - odpowiedział Kahil. - Jeszcze kiedy nosiłam Szmaragdową Koronę, wyczułam, że z tamtym ciałem dzieje się coś niedobrego. Moja moc osłabła i... tak czy inaczej, Kahil towarzyszył Fadawahowi od dawna i cieszył się jego zaufaniem. Choć sprytny, dał się ponieść żądzy. Niewiele potrzebowałam, aby opanować jego ciało. Przez pewien, krótki czas Szmaragdowa Królowa była pozbawioną własnej woli kukiełką, ale chyba nikt tego nie zauważył. - Kahil wzruszył ramionami. - Jako jedyna mogłam przejrzeć iluzję i wiedziałam, że moim pałacem włada demon... ale wypatrywałam swego czasu, wiedząc, że końcu stanę przed szansą ponownego przejęcia władzy. - Pojawiły się też sytuacje, jakich nie przewidziałaś w swoich najśmielszych marzeniach... ale czy zdajesz sobie sprawę z tego, w jak niebezpieczną grę się wdałaś? - Owszem, Nakorze - odparł Kahil cichym głosem, a potem w jego oku pojawił się niebezpieczny błysk. - Ale nie umiałam się powstrzymać. - A co z Fadawahem? - spytał Nakor, pomagając mężczyźnie wstać. - Oszalał. Całkowicie postradał zmysły. Myślałam, że stworzę sobie oręż, magiczne urządzenie, dzięki któremu będę mogła tworzyć armie umarłych... tak wielu ich leżało dookoła... i tak się stało, ale wszystko to sprowadziło też z tej jamy Zaltaisa, a tego się nie spodziewałam. Fadawah mógł kontrolować tego stwora... przynajmniej na razie... a ja nie. Znalazłam się, jak to się mówi, między młotem a kowadłem. Gotowa byłam usunąć Fadawaha, gdybyśmy tylko zdołali pobić Królestwo i umocnić się w Ylith... ale Zaltais uniemożliwił mi to wszystko. - Jorno, nigdy nie umiałaś przewidzieć konsekwencji swoich postępków. - Zwracaj się do mnie tak, jakbym była Kahilem. - A jak się czujesz jako mężczyzna? - Od czasu do czasu to się nawet przydaje. Ale brakuje mi mojego ostatniego ciała. Było od tego znacznie bardziej urodziwe. - Istota - niegdyś żona Nakora, Lady Vinella, i Szmaragdowa Królowa - spojrzała na Nakora. - To twoje ciało jest już bardzo zużyte... - Zdążyłem je polubić - odparł Isalańczyk. - Przyszedłem z nim na świat. Od czasu do czasu zmieniam tylko imię. - Wskazał drzwi, przez które jego towarzysze wynieśli szamoczącego się stwora piekieł. - Przyjrzałaś się swojej córce? - Bogowie! - żachnął się Kahil. - To była Miranda? - Owszem. - Uśmiechnął się Nakor. - Ten niewysoki mag to jej mąż. - Mam wnuki? - Jeszcze nie... ale prace trwają - odparł Nakor. - Wiesz... na drodze zła posunęłaś się tak daleko, że prawie nie pamiętam dziewczyny, jaką kiedyś byłaś. Owszem, nie brakowało ci próżności... ale innym też na niej nie zbywało. Spędzałaś jednak zbyt wiele czasu, szamocząc się z siłami mroku. Nie wiesz nawet, w co naprawdę się wdałaś... czy nie tak? Nie masz pojęcia, kto w istocie kontrolował całe twoje życie. - Sama kontroluję swoje życie! - Och, próżna kobieto! Jesteś tylko żałosnym narzędziem i to w stopniu znaczniejszym, niż mogłabyś sobie wyobrazić. On zawładnął twoją duszą tak dawno temu, że nie uda się cię już ocalić. Jedyne, co możesz teraz zrobić, to iść do niego, i cierpieć męki, jakie już dla ciebie obmyślił za to, żeś go zawiodła. Wiesz, co muszę zrobić? - Wiem, co musisz spróbować zrobić - odparł Kahil, cofając się o krok. - Twoja próżność i pycha doprowadziły niemal do zniszczenia świata. Twoja żądza wiecznej młodości i piękna Sprawiły, że wysyłałaś całe narody na zatracenie. Nie można pozwolić, byś nadal czyniła to, co czynisz. - A więc na koniec będziesz próbował mnie zabić? Aby uwolnić ten świat ode mnie, potrzebujesz czegoś więcej, niż stuknięcia w głowę. - Nie będę próbował. Po prostu cię zabiję. Kahil zaczął snuć zaklęcie, ale zanim skończył, Nakor uderzył go w twarz główką swego posocha. Niegdysiejsza Szmaragdowa Królowa, rezydująca obecnie w ciele mężczyzny, zachwiała się, ponieważ uderzenie zakłóciło jej koncentrację - i zaklęcie zostało przełamane. Isalańczyk wymierzył w Kahila swój posoch, z którego trysnęła smuga oślepiająco białego światła. Szef wywiadu Fadawaha znieruchomiał nagle, a z jego ust wyrwał się żałosny jęk. Dźwięk słabł w miarę jak ciało Kahila bladło, a potem zaczęło stawać się szkliste... i przejrzyste. W końcu znikło zupełnie, a dźwięk ucichł. Kahil znikł, jakby nigdy go tu nie było. - Powinienem był to zrobić sto lat temu - stwierdził Nakor ze smutkiem w głosie - ale któż mógł wiedzieć, że ona posunie się aż tak daleko? Przez chwilę wspominał przeszłość, szybko się jednak otrząsnął, odwrócił i pobiegł za towarzyszami. Walka jeszcze trwała... i miała trwać, dopóki nie wrzucą Zaltaisa do jamy, z której się wyłonił, tę zaś trzeba było zamknąć. Miranda machnęła dłonią i z jej rozwartych palców strzelił deszcz świetlistych iskier, które opadły na kilkunastu żołnierzy, włóczących się nieopodal miejskiej bramy. Gdy z miejsc, gdzie iskry zetknęły się ze skórą lub odzieżą żołnierzy, zaczęły wzbijać się smużki dymu, wojacy odwrócili się i rzucili do ucieczki. - Nie jest to niebezpieczne - stwierdziła Czarodziejka - ale skuteczne. - Spojrzała w tył na Tomasa, z niemałym trudem dźwigającego piekielnego stwora na ramieniu. Pug osłaniał tyły. Kiedy wyszli z miejskiej bramy i zobaczyli budynek, gdzie znajdowała się bezdenna jama, Zaltais poruszył się na ramieniu Tomasa. Ten stracił równowagę - i stwór ciężko uderzył o ziemię. Przez chwilę szamotał się i szarpał, aż Miranda jęknęła ze strachem w głosie: - Moje zaklęcie przestaje działać! I nagle szkarłatne taśmy popękały. Odłamki rozbryznęły się na wszystkie strony, ale szybko zblakły i rozpłynęły się w nicość. Owadokształtny stwór stanął prosto i machnął przedramieniem o krawędzi ostrej niczym brzytwa. Tomas sparował cios swoim mieczem... i rozległ się szczęk, jakby stal uderzyła o stal. Zaltais cofnął się i w tejże chwili otoczyła go sfera jaskrawego, pomarańczowego blasku. - On snuje jakiś czar! - zawołała Miranda. Pug rzucił zaklęcie, które powinno umożliwić mu wyczucie magii potwora. Zamiast tego poczuł bolesne kłucia wewnątrz głowy - i osłabiony bólem runął na kolana. Ujął się oburącz za skronie, by zmniejszyć ból i odzyskać zdolność oddychania. Jego głową szarpały straszne spazmy, wyciskające mu łzy z oczu. Obrazy i wizje napływające do jego umysłu były tak obce i przeciwne naturze, że czuł jedynie okropny ból. Utkane przez niego zaklęcie miało wyczuć naturę czaru użytego przez obcego stwora - i w razie możności przeciwstawić się mu - ale nawet emanacja Władcy Upiorów pod Sethanonem, nawet myśli Jąkana i Maarga, demonicznych Królów Piekieł były czymś zwykłym w porównaniu z bagnem umysłu tego obcego. Miotany odrazą Pug cofnął się, wciskając obie pięści w skronie. Miranda spróbowała bardziej bezpośredniego ataku, postanawiając spalić poczwarę, ciskając weń najpotężniejszym ze swoich ognistych czarów. Płomień był tak palący, że potrafił oślepić każdego, kto spojrzał na niego wprost. Zaltais wił się przez chwilę pośrodku płomieni, zapominając o własnym zaklęciu - jak uczyniłby każdy stwór, uwięziony z sercu gwiazdy. Tomas okrążył miejsce, gdzie wił się osmalony potwór, i dopadłszy Puga, pomógł przyjacielowi stanąć na nogi. I nagle otaczające Zaltaisa płomienie zgasły, a do walczących podbiegł Nakor. - Szybko! Zanieście go do jamy! Potwór ociekał jakimś obrzydliwym śluzem. W wielu miejscach jego ciało puchło chorobliwie. Tomas chwycił za jedno z jego ramion, usiłując ruszyć go z miejsca... Szło mu to dość opornie, ale zdołał przeciągnąć stwora przez wielkie drzwi budynku, do zionącej czerwoną otchłanią jamy. I nagle, z suchym trzaskiem, chitynowa powłoka obcego zaczęła pękać. Z wnętrza wyłaniało się coś jeszcze paskudniejszego... biały, okryty śluzem robal. - Nie mam już dość sił, by spalić to jeszcze raz - jęknęła Miranda. - Nie trzeba go palić! - wściekał się Nakor. - Wrzućcie to do jamy! Tomas dopadł stwora, zanim ten zdołał wydobyć się z powłoki choćby do połowy. Uderzywszy z całej siły tarczą, zdołał odrzucić go w tył. Potwór znalazł się kilkanaście kroków od wylotu jamy i pociągnął za sobą powłokę. Wydał z siebie przeraźliwy dźwięk, który niczym nóż przeszył Tomasa - i obrońca Elvandaru zachwiał się, tracąc równowagę. Dziedzic Valheru zdołał się jednak przemóc i uderzył potwora jeszcze raz, ciskając go tym razem na odległość kilku kroków od jamy zatracenia. Zaltais gorączkowo machał ogonem, usiłując uwolnić się od owadziego odwłoka. Tomas kopnął potężnie w sam środek jego cielska, co obróciło potwora wokół osi i jego odwłok przesunął się ku jamie. Pug przetarł dłonią oczy. Odzyskawszy bystrość umysłu, utkał prosty czar. Pchnął on ku potworowi falę powietrza - mogąca połamać żebra silnemu chłopu. Stwór znów przesunął się w tył - i nagle stracił równowagę. Miał jednak z zapasie niejedną broń. Na oczach zdumionych przyjaciół, z górnej części jego korpusu wyrosły wijące się niczym węże ramiona. - Dość tego! - warknął nagle Nakor i podbiegłszy do potwora, zamachnął się posochem, po czym z całej siły walnął bestię w górną część korpusu. Zaltais zaskrzeczał tak przeraźliwie, że wszyscy, którzy to usłyszeli, zakryli z bólu uszy - i runął w głąb jamy. Miranda osunęła się na kolana, a Pug upadł obok niej. Tomas wykorzystując całą siłę woli, zdołał utrzymać się na nogach. Nakor kurczowo chwycił swoją lagę, jakby była to jedyna rzecz, trzymająca go przy życiu. I nagle wszystko ucichło. - Musimy zamknąć tę jamę - stwierdził Nakor. - Ale jak? - zdumiał się Pug. - Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego! - Owszem, widziałeś - stwierdził Nakor. - Po prostu sobie tego nie przypominasz. Pug nabrał tchu w piersi i zużył resztki energii, jaka mu jeszcze została, do zbadania jamy. - To przetoka! - rzekł po długiej chwili. - Nie inaczej - odpowiedział Isalańczyk - ale nie taka, jaką znasz. - A ty skąd wiesz? - zdziwił się Arcymag. - Później wam to wyjaśnię. Teraz musicie ją zamknąć! Powietrze wokół nich zadrżało, muśnięte lekkim wietrzykiem. - Czujecie to? - spytała Miranda. - Owszem - odpowiedział Tomas. - Zwykle nie wieje wewnątrz budynku. - Coś chce stamtąd wyleźć! - wrzasnął Nakor. - Potrzebuję pomocy! - stwierdził Pug. - Co mamy zrobić? - spytała Miranda. - Dajcie mi tyle mocy, ile tylko możecie - zawołał Arcymag. Zamknąwszy oczy, zapuścił swój umysł w głąb przetoki. Napotkał wrogie moce - odczuwał to tak, jakby natarły na niego zewsząd obce, nienawistne potęgi. A jednak była w tym wszystkim pewna prawidłowość, jakkolwiek obca, poddająca się jednak badaniu, z którego zaczął się wyłaniać pewien wzór. - Mam - rzekł w końcu spadkobierca Macrosa. Cały umysł otworzył na wiedzę, jaką zdobył, kiedy kształcił się u Wielkich na Kelewanie. Studiował wtedy przetoki pomiędzy światami i ich naturę. Wiedział, że albo może użyć większej mocy do jej zamknięcia niż otwarcia, albo przekształcić tę moc tak, by utrzymać przetokę. Wybrał to ostatnie, ponieważ jego energia była zbyt rozproszona, by próbować pierwszej możliwości. Przeczuwał zresztą, że gdyby nawet był u szczytu swych możliwości, i tak nic by z tego nie wyszło. Wysłał więc nić energii, a ona chyłkiem prześlizgnęła się w głąb, aż do źródła przetoki. I nagle wyczuł czyjąś obecność po jej drugiej stronie. Było to jestestwo potężne i ogromne ponad wszystko, co sobie mógł wyobrazić - przepełnione nienawiścią i złem tak wielkim i czystym, że umysł ludzki nie potrafiłby ich nawet pojąć. Część osobowości Puga chciała jedynie paść na posadzkę i czołgać się, błagając o poddanie, jak to uczynił Fadawah. Przeważyła jednak dyscyplina umysłu, jaką wdrożono mu w Zgromadzeniu Wielkich - i pozwoliło mu to zachować czujność. Cokolwiek to było, prowadziło poszukiwania. Wiedziało, że Pug jest niedaleko, nie wiedziało jednak, gdzie. Szukając regularności, które pozwoliłyby mu rozplatać wzorzec mocy, jakie trzymały przetokę otwartą, Pug czuł narastającą wewnątrz potrzebę pośpiechu. Wiedział, że jeśli poszukujące jestestwo odnajdzie go, nie będzie dlań ratunku - bo o litości nieznany byt nie miał najmniejszego pojęcia. I nagle wyczuł słaby przypływ mocy - to przyłączyła się doń Miranda. Kiedy go dotknęła, poczuł też przypływ pewności siebie. Ta część jego umysłu, która nie była zajęta opieraniem się nienawiści nieznanej potęgi, wysłała Czarodziejce podziękowanie. Z każdą mijającą sekundą usadowione po drugiej stronie przetoki, szukające Puga jestestwo bliższe było odnalezienia Arcymaga. On jednak zdążył utkać własny czar. Otworzył oczy - i przez ułamek sekundy widział nakładające się na siebie dwa obrazy. Przed sobą spostrzegł stojącego z mieczem w dłoni Tomasa, a za nim Mirandę i Nakora. Na ten wizerunek nakładał się obraz rozdarcia czasoprzestrzeni, przez które patrzyło nań wcielenie Zgrozy. Przypominało to Pugowi gigantyczne oko, zerkające przez dziurkę od klucza. Gwałtownie cofnął swoją nić mocy, rozrywając podtrzymujący przetokę wzorzec energii. Z drugiej strony zamykającej się gwałtownie szczeliny wyczuł bijącą ku niemu falę przemożnej nienawiści i gniewu. - Cofnąć się! - zawołał, ale próbując uciekać, poczuł, że ledwo może się ruszać. Tomas zarzucił tarczę na plecy i objął Arcymaga ramieniem, niemal unosząc go w górę. Wydostali się z budynku w tej chwili, gdy lądowała przed nim Ryana. - Wezwałem ją - przyznał Tomas. Gdy wspinali się na grzbiet smoczycy, ziemią zaczęły targać wstrząsy. Ku budynkowi, który właśnie opuścili, zaczął dąć potężny wiatr i cała jego konstrukcja drgnęła, a potem zaczęły przecinać ją czarne linie pęknięć. Pękający dach z trzaskiem runął w głąb budowli. - Wszystko zostanie wessane w głąb tej jamy! - zawołała Miranda. - Mam nadzieję, że nie wszystko! - odparł Pug. - W końcu ustali się równowaga - stwierdził Nakor - ale przedtem trzeba będzie wypełnić tę dziurę w ziemi. Zagrzmiało potężnie i - jak przepowiedział Nakor - ziemia pod budynkiem zapadła się, wciągając ze sobą resztki budowli. W górę wzbiła się potężna chmura kurzu, a zapadlisko znacznie się poszerzyło. I nagle głuche dudnienie ucichło. - Już po wszystkim? - spytała Miranda. Pug zamknął oczy i oparł dłoń na ramieniu Tomasa. - To się nigdy nie skończy - powiedział. Obdartus mający najwyżej dziesięć lat bez wysiłku prześlizgnął się pod ramieniem strażnika. - Hej! Co ty sobie myślisz? - Muszę zobaczyć się z szeryfem! - wrzasnął szczeniak, uskakując w drugą stronę. Dash odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, jak młodzik biegnie ku niemu po schodach. Stał na miejskich blankach i wytężając wzrok w porannej mgle, patrzył, jak keshańskie oddziały zajmują stanowiska. - Czego chcesz? - spytał. - Trina kazała wam powiedzieć, że to będzie teraz, przy Południowej Bramie Pałacowej! I Dash natychmiast zrozumiał, że przegapił innych keshańskich agentów w pałacu. Południowej Bramy Pałacowej używali dostawcy, przywożący towary prosto do pałacu. Otwierała się na długi, wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec, na którym ćwiczyli żołnierze ze Szkarłatnych Orłów. Można było przez nią dotrzeć do części pałacowych zabudowań, nie chronionych murami i bramami. Gdyby Keshanie wdarli się przez tę bramę, nie tylko dostaliby się do miasta, ale za jednym zamachem mogliby zająć pałac. Większość obrońców miasta była zresztą zajęta gdzie indziej. - Do Południowej Bramy Pałacowej! - zagrzmiał Dash, zwracając się do Gustafa. Gustaf dowodził ruchomą kompanią, gotową wesprzeć obrońców w dowolnym punkcie - i gdy tylko młodzieniec wskazał im miejsce, wojacy co tchu pobiegli na południe. Dash tymczasem zwrócił się do najbliższego oficera: - Miejcie tu na wszystko baczenie. Dopóki ich agenci nie doniosą im o otwarciu bramy, Keshanie do końca będą odgrywali komedię z tym żądaniem poddania miasta. Zbiegłszy po schodach, pognał za Gustafem i jego ludźmi. Biegł ulicami, dopóki nie usłyszał szczęku oręża. - Gdzie jest pałacowa gwardia? - zawołał. - Rozkazano im wesprzeć załogę Bramy Głównej! - odpowiedział Gustaf. - Kto wydał rozkaz? - Myślałem, że wy! - odpowiedział konstabl. - Jak znajdziemy tego, co wydał rozkaz, będziemy mieli i naszego truciciela! Przebiegłszy przez opustoszałe ulice ku północnemu wejściu do pałacu, odkryli, że jego bram nikt nie strzeże. Dash skinął ludziom, by pobiegli w lewo i wokół stajen ku leżącemu od północy dziedzińcowi koszar. Na drugim końcu dziedzińca przy południowej bramie wrzała jakaś walka. Młodzieniec przypomniał sobie, jak przez ten dziedziniec wprowadzał do pałacu wozy, kiedy pracował dla Roo Avery'ego. Przemknęło mu teraz przez myśl, że od tamtej pory minęły lata - ale nigdy przedtem ten dziedziniec nie wydawał mu się tak długi. Kiedy dobiegł do połowy odległości pomiędzy wejściem i Południową Bramą, walka już miała się ku końcowi. Starym ludziom, chłopcom i kilku mężczyznom zdolnym do noszenia broni przyszło stanąć twarzą w twarz ze świetnie uzbrojonymi najemnikami, wyćwiczonymi w morderczym rzemiośle, którzy teraz zabijali przeciwników jednego po drugim, nawet się przy tym zbytnio nie męcząc. Przed potężną belką ryglującą bramę stała Trina z mieczem w jednej ręce i sztyletem w drugiej. Skrwawione ciało leżące u jej stóp świadczyło, że przynajmniej jeden z napastników zapłacił już wysoką cenę za próbę minięcia upartej dziewczyny. Najemnicy przy bramie szybko likwidowali członków złodziejskiego bractwa - ujrzawszy to, Dash zmusił się do szybszego biegu. Był może o dwadzieścia kroków, kiedy zobaczył, jak krępy, brodaty Keshanin zwalił na ziemię przeciwnika, niezbyt nawet rosłego wyrostka, i przyłączył się do towarzysza atakującego Trinę. Pierwszy z napastników uderzył znad głowy - Trina zdołała zablokować cios, odsłoniła się jednak na pchnięcie z dołu. Brodaty najemnik zrobił wypad i utopił ostrze miecza w jej brzuchu. - Nie! - wrzasnął Dash okropnym głosem. Wpadając na obu najemników, nawet nie zwolnił. Zbił ich z nóg i wszyscy trzej upadli. Nawet nie wstając, ciął okropnie i zabił jednego z napastników. Ułamek sekundy później przewinął się w bok niczym wąż, zerwał na nogi i stanął twarzą w twarz z tym, który ranił Trinę. Keshanin wykonał zwodniczy atak, tnąc znad głowy, ale w ostatniej chwili zadał sztych w bok. Dash cofnął się lekko w bok, a potem natychmiast zrobił krok do przodu, puszczając sztych bokiem. Keshanin nie mógł się już zastawić i Dash przeciął jego krtań. Konstable odparli napastników od bramy, a złodzieje zaczęli wynosić z zawieruchy swoich rannych. Agenci keshańscy walczyli zajadle do ostatka, w końcu jednak wszyscy padli lub poszli w łyka. Dash rozejrzał się dookoła i zobaczywszy, że na placu zostali tylko jego ludzie, pobiegł do miejsca, gdzie leżała Trina. Brama została zaryglowana. Młodzieniec pochylił się i opadłszy na kolana, objął dziewczynę ramionami. Trina była blada, a na jej twarzy perliły się krople potu. Z rany na brzuchu sączyła się krew i Dash wiedział, że wraz z nią wycieka z niej życie. - Sprowadźcie Uzdrowiciela! - wrzasnął co tchu w piersiach. Jeden z konstablów pobiegł wykonać polecenie, młodzieniec zaś objął dziewczynę i przytulił ją do siebie. Usiłował zatamować upływ krwi, przyciskając ranę, wiedział jednak, że Trina bardzo cierpi. W pewnej chwili ranna otworzyła oczy, spojrzała nań i rzekła cicho: - Kocham cię, szczenięcy szeryfie... Dash poczuł, że z oczu płyną mu łzy, których wcale się nie wstydził. - Szalona dziewczyno - rzekł. - Mówiłem ci, byś nie dała się zabić. Przytulił ją do siebie. Trina jęknęła cichutko, a potem wyszeptała: - Obiecałeś... Kiedy do bramy dotarł kapłan, Dash trzymał w ramionach martwą dziewczynę. Gustaf wziął szeryfa za ramię i pchnął go lekko w tył. - Mości szeryfie! - rzekł szorstkim głosem. - Mamy robotę. Dash uniósł wzrok ku niebu i ujrzał, że zaczyna się przejaśniać. Wiedział, że okoliczności żądają odeń, by odłożył na bok osobiste uczucia i zagłuszył ból z powodu straty ukochanej. Wkrótce do bramy podjedzie keshański herold, który po raz ostatni złoży propozycję poddania grodu. Kiedy Keshanie odkryją, że południowe wrota są zawarte, zrozumieją, iż nie zdobędą grodu inaczej, jak atakując mury, co też na pewno uczynią. Rozdział 27 INTERWENCJA Konie dyszały ciężko. Jeźdźcy poganiali je niemiłosiernie, błagając jednocześnie w duchu wszystkich bogów, by rumaki wytrzymały jeszcze jeden dzień. Jimmy narzucił wszystkim mordercze tempo, od świtu do zmierzchu, z możliwie jak najkrótszymi przerwami. Wierzchowce marniały, a na ich jeszcze niedawno zaokrąglonych i wypełnionych bokach widać już było wyraźnie żebra. Sześć koni okulało. Ich jeźdźcy musieli zostać w tyle i odprowadzić je do Port Vykor albo ciągnąć za oddziałem w nadziei, że kiedy dotrą na miejsce, zastaną tam armię królewską. Dwoje zwierząt złamało nogi i musieli je dobić. Za kilka chwil powinni dotrzeć do miejsca, z którego będą mogli dojrzeć Krondor i Jimmy po raz kolejny pomodlił się, by jego przypuszczenia okazały się mylne i by znaleźli miasto zajęte w pokoju swoimi sprawami. Z chęcią zgodziłby się na całe lata drwin i kpinek, jakie niewątpliwie by sobie z niego strojono, czuł jednak w kościach, że czeka ich walka. Wjechawszy na szczyt łańcucha wzgórz, ujrzał przed sobą wóz transportowy. Większość wozaków stanowili młodzi chłopcy, ale wokół wozów rozstawili się keshańscy żołnierze gotowi bronić zapasów. - Nie zabijać chłopców! - zawołał Jimmy i wyciągnął miecz. Młodzi tragarze rozpierzchli się, ale strzegący pojazdów keshańscy Psi Żołnierze nawet nie drgnęli - i po chwili bitwa o wozy rozgorzała na całej linii. Dash gnał wzdłuż murów, ponieważ Keshanie rozpoczęli natarcie. Ich herold był nawet obraźliwie uprzejmy, co młody szeryf podziwiałby, gdyby nie to, że śmierć Triny wzbudziła w nim niemal morderczą furię. Kiedy Keshanin pojawił się pod murami po raz trzeci i donośnym głosem zażądał, by obrońcy się poddali, Dash jedynie najwyższym wysiłkiem woli powstrzymał się od porwania za łuk i zrzucenia butnego południowca z siodła. Patrick został w zamku, otoczony strażą na wypadek, gdyby keshańscy agenci ponowili próbę ataku. W głębi ducha Dash wiedział z obrzydliwą pewnością, że jeśli uda im się odeprzeć napaść na miasto, przez kilka najbliższych miesięcy będą jeszcze wyłapywać pozostałych keshańskich agentów. W dole odezwały się rogi i trąby, po czym keshańska piechota ruszyła do ataku. Szli w rzędach po dziesięciu i nieśli drabiny. Gdyby nie widział tego sam, Dash nigdy by nie uwierzył, że wbrew regułom sztuki oblężniczej napastnicy zaczną od szturmu na mury z drabinami, wzgardziwszy próbami uszkodzenia linii obronnych machinami i nie próbując osłonić podejścia do murów konstrukcjami zwanymi „żółwiami”. Potem ku murom ruszyli konni łucznicy i Dash zawołał do swoich: - Kryć się! W keshańskich szeregach zagrzmiały rogi i niosący drabiny puścili się biegiem, a konni łucznicy skoczyli do przodu, pomiędzy piechotą. Zaraz potem ku murom frunęła ulewa strzał. Dash miał nadzieję, że wszystkim obrońcom starczy rozsądku, by usłuchać jego ostrzeżenia. Usłyszał łoskot, jaki wydały groty strzał uderzające o blanki i tarcze, czemu towarzyszyły tak nieliczne jęki i przekleństwa, iż doszedł do wniosku, że jego rozkaz poskutkował. W chwilę później zza blanków wychylili się Krondorczycy i ku napastnikom poleciały strzały odwetu. Dash schylił się do czekającego przy nim tymczasowego adiutanta. - Przekażcie rozkazy łucznikom: celować w tych z drabinami. O konnych zatroszczymy się później. Rozkaz przekazano wzdłuż linii w obie strony: krondorscy łucznicy wychylili się ponownie i smagnęli strzałami keshańskich piechurów. Potem - kiedy z dołu frunęła ku nim kolejna ulewa grotów - uskoczyli za osłony. Pochylony młodzieniec przebiegł do schodów i zawołał do jednego z konstablów: - Pilnujcie ulic! Wciąż jeszcze istnieje możliwość, że zechcą przebić się przez kanały! Konstabl pobiegł przekazać rozkaz i Dash wrócił na swe miejsce na murze. Wkrótce przybiegł jeden z pałacowych przybocznych. - Sir! Znaleźliśmy szpiega. - Kim był? - Pałacowym skrybą, sir. Jegomość o nazwisku Ammes. To on niedawno wlazł do wartowni i powiedział nam, że rozkazaliście wszystkim udać się na mury. - Co z nim? - Nie żyje, sir - odparł gwardzista. - Był jednym z tych, co próbowali zająć Południową Bramę. Zginął podczas walki. Dash skwitował tę wiadomość kiwnięciem głowy, konotując jednocześnie w pamięci, że wszystkich pałacowych urzędników i całą służbę trzeba będzie poddać dokładnym przesłuchaniom. Przegapił to, kiedy Książę pozostawał w Darkmoor, a on sam zarządzał Krondorem po wysłaniu zeń Duko na południe. Malar i inni keshańscy agenci zbyt łatwo zdołali przeniknąć do pałacu. Co również oznaczało, że w Kesh od dawna planowano zajęcie Krondoru... i nie zrezygnowano z tych planów, kiedy zeszłego roku Patrick zawierał ostatni rozejm w Darkmoor. Z najwyższym trudem opanowywał gniew i żal z powodu śmierci Triny i napaści Keshan na miasto. Przysiągł sobie, że jeżeli napastnicy wedrą się na mury, zabije więcej nieprzyjaciół niż którykolwiek z innych obrońców miasta. A jeżeli gród przetrwa oblężenie, zadba o to, by śmierć Triny nie była daremna. Wylądowali na otwartej przestrzeni w odległości kilku mil od miasta. Zlazłszy ze smoczego grzbietu, Pug zachwiał się na nogach i usiadł w trawie. - Dobrze się czujesz? - spytała Miranda, siadając obok męża. - Cięgle jeszcze mam zawroty głowy. - Dokąd teraz? - zapytał Tomas. - O, trzeba nam się udać do wielu miejsc - stwierdził Nakor z powagą. - Ale niekoniecznie musimy je odwiedzić wszyscy razem. Możesz poprosić przyjaciółkę, by zaniosła cię do domu i twojej małżonki. Mamy jeszcze sporo spraw do załatwienia, ty jednak możesz wracać do ojczyzny ze świadomością, że ocaliłeś Elvandar i jego mieszkańców przed niesłychanymi utrapieniami... a może i zagładą. - Przedtem jednak chciałbym się dowiedzieć kilku rzeczy - zastrzegł się Tomas. - Ja też - wtrąciła Miranda. - Co to był za stwór? - Niczego o nim nie wiedziałem - stwierdził Tomas. - A godzi się rzec, że po Valheru odziedziczyłem bardzo rozległe wspomnienia. - Niczego o nim nie wiedziałeś - zaczął Nakor - ponieważ żaden Valheru nigdy dotąd z czymś takim się nie zetknął. - Mały przechera usiadł na trawie obok Puga. - Głównie dlatego, że nasz niedawny przeciwnik nie był żadnym stworem. - Nie był żadnym stworem? - żachnęła się Miranda. - Czy nie mógłbyś choć raz odpowiedzieć bez tych swoich spekulacji i wykrętów? Nakor uśmiechnął się lekko. - W tej chwili bardzo mi przypominasz swoją matkę w jej najlepszych latach. - A miała jakieś dobre lata? - spytała Miranda, nie kryjąc wzgardy w głosie. - Owszem - odpowiedział Nakor tonem pełnym tęsknoty, jakiej Miranda nigdy by się po nim nie spodziewała. - Owszem... choć bardzo dawno temu. - A co z tym stworem, który kazał się nazywać Zaltaisem? - spytał Pug. - Fadawaha do uprawiania czarnej magii nakłonił Kahil - zaczął wyjaśnienia Nakor. - Myślę, że to on odpowiadał za wszystko, co się działo na Novindusie, i to od samego początku. Był oczywiście marionetką w rękach Pantathian, zdołał się jednak częściowo usamodzielnić i użył swej mocy do tego, by samemu zdobyć pozycję i móc manipulować innymi. - Nakor zamyślił się na chwilę, a potem podjął wątek. - W podobny sposób Jorna została Lady Vinellą i owładnęła Namiestnikiem Miasta nad Wężową Rzeką i Dahakonem. Kahil od samego początku pełnił funkcję przybocznego Fadawaha. Udało mu się uniknąć śmierci i... podejrzewam, iż nakłonił Fadawaha, by oddał się w opiekę tej samej mocy, która zniszczyła Szmaragdową Wiedźmę i Króla Demonów. Służył tej mocy - nie będziemy tu szerzej o niej rozprawiać - i, jak większość sług Bezimiennego, nie wiedział nawet, kto jest jego panem... po prostu szedł za jego podszeptami. - A ten Zaltais? - przypomniała Czarodziejka. - Co miałeś na myśli, mówiąc, że nie jest żadnym stworzeniem? - Nie przybył z tej rzeczywistości... był tu jeszcze bardziej obcy niż demony czy Upiory. To stwór z Siódmego Kręgu Piekieł. - Ale kim lub czym był? - spytał Pug. - Był myślą... choć może lepiej rzec, snem. - Snem? - zdumiał się Tomas. - Więc kiedy popatrzyłem za przetokę... - nie przestawał się zastanawiać Pug. - ... spojrzałeś w myśli Boga. - Nie rozumiem - przyznał Arcymag. Nakor pocieszająco poklepał go po ramieniu. - Zrozumiesz... za kilkaset lat. Na razie przyjmij, że śpiący Bóg śnił... i wyśnił jakieś pomniejsze stworzenie, które wymówiwszy boskie imię, znalazło się pod jego wpływem. W tym śnie stało się zaczynem chaosu i wezwało Boga, a ten w odpowiedzi na ten zew wysłał swego Anioła Rozpaczy. I ten Anioł stał się sługą narzędzia. « - Dlaczego tego Zaltaisa nie dało się zabić? - dopytywała się Miranda. Nakor uśmiechnął się lekko. - Nie możesz zabić snu, Mirando. Nawet złego snu. Możesz jedynie odesłać go tam, skąd przyszedł. Tomas dotknął dłonią pękniętej wargi. - Ten sen wydał mi się dość rzeczywisty... - Ależ sen Boga jest rzeczywistością - stwierdził Nakor. - Powinniśmy ruszać - stwierdził Pug. - Dokąd? - spytała Miranda. - Wracamy na Wyspę? - Nie - sprzeciwił się Nakor. - Powinniście powiadomić Księcia, że przywódcy najeźdźców już nie żyją. - A więc do Krondoru! •- rzekł Pug. - Jeszcze jedno - zatrzymała wszystkich Miranda. - Co takiego? - spytał Nakor. - Jakiś czas temu wspomniałeś, że ten demon, Jakan, zastąpił moją matkę na czele armii, ale nigdy nie powiedziałeś, co się z nią stało. - Twoja matka nie żyje - stwierdził Isalańczyk. - Jesteś pewien? - Jak niewielu rzeczy na świecie... - Kiwnął głową. Pug wstał, choć nadal kręciło mu się w głowie. - Ryana zaniesie mnie do Elvandaru - stwierdził Tomas. Arcymag serdecznie uściskał starego druha. - I znów się żegnamy... - Ale jeszcze się zobaczymy. - Niech ci się wiedzie, przyjacielu... - I wam trojgu też. Tomas wspiął się na grzbiet Ryany, ona zaś wzbiła się w powietrze. Dwakroć machnęła skrzydłami i skierowawszy się ku zachodowi, rozpoczęła powrotną podróż do Elvandaru. - Zdołasz nas wszystkich przenieść do Krondoru? - spytał Pug. - Jakoś sobie poradzę - odpowiedziała Miranda. Ująwszy obu mężczyzn za ręce, zamknęła oczy... i świat wokół całej trójki zawirował w dzikim tańcu. Pojawili się pośrodku wielkiej sali przyjęć w krondorskim pałacu w tej samej chwili, kiedy jęk rogów wezwał rezerwowe oddziały, by wszystkie stawiły się na murach. - Jeżeli nie możesz cichaczem wślizgnąć się za bramę i otworzyć ją od środka... - rozważał Gustaf. - .. .to trzeba ci ją po prostu rozwalić - dokończył Dash. - Obaj usłyszeli łoskot, z jakim po drodze toczył się ku głównej bramie taran. Wschodni trakt wiodący ku miastu ciągnął się długim spadkiem ze wzgórz, a taran był potężny - złożyło się nań pięć pni drzew związanych ze sobą linami. Po obu stronach jechali konni, trzymając liny prowadzące. Gdy dotarli na ostatnią prostą przed bramą, puścili liny i odskoczyli na boki. Taran nabierał szybkości, a grzmot mocy - aż machina zbliżyła się na odległość pięćdziesięciu kroków od bramy. Dash podświadomie zacisnął dłonie na kamieniach - uderzenie miało nastąpić lada moment. I nagle ktoś wepchnął się pomiędzy niego i Gustafa, wyciągając dłoń ponad mur. Z dłoni strzeliła smuga światła i Dash odwrócił się, by ujrzeć stojącego obok niego pradziadka. - Dość! - zawołał Pug z gniewem na twarzy... a~ taran rozpadł się gwałtownie i z hukiem na tysiące ognistych drzazg. Keshanie spodziewali się wszystkiego... tylko nie takiego pokazu magii bojowej. Żołnierze gnający do ataku, obliczonego tak, by znaleźli się przy bramie w momencie, gdy ta się rozpadnie uderzona taranem, zatrzymali się nagle, zamiast bowiem otwartej bramy, przez którą mogliby się wedrzeć do środka, zobaczyli wysoki mur najeżony pełnymi entuzjazmu bojowego łucznikami. Gdy tak stali zmieszani i w nieładzie, nie wiedząc, co począć, krondorscy łucznicy jak jeden podnieśli łuki ze strzałami na majdanach i dociągnęli cięciwy do ucha. W powietrze śmignęła ulewa pocisków. - Nie! - zawołał Pug i jednym skinieniem dłoni stworzył barierę ciepła, która zamieniła strzały w deszcz płonących iskier. Później zwrócił się do Dasha. - Nie widzę nigdzie innych oficerów. Czy mam rozumieć, że ty tu dowodzisz? - Z braku kogoś lepszego... ja - odpowiedział młody szeryf. - To rozkaż swoim ludziom, by przestali strzelać. - Dash uczynił to i Keshanie bez strat wycofali się na swoje pozycje wyjściowe. - Wyślij herolda do keshańskiego dowódcy. Powiedz mu, że życzę sobie, by stawił się na rozmowy za godzinę w pałacu Księcia. - W pałacu? - spytał Dash. - Nie inaczej. Kiedy się tu zjawi, każ otworzyć bramę i zechciej go przyprowadzić. - A jak nie zechce przyjść? Pug odwrócił się, skinieniem dłoni poprosił Nakora i Mirandę, by wyszli na zewnątrz wartowni, a potem rzucił przez ramię: - Przyjdzie... albo zniszczę jego armię... - Ale co mam mu powiedzieć? - dopytywał się dalej Dash. - Powiedz mu, że jest już po wojnie. Blady i wyczerpany Patrick powitał generała Ashama ibin Al-tuka, wstając z tronu. Keshanin wszedł do sali w towarzystwie sługi i przybocznego. Skłoniwszy się niedbale, stwierdził: - Jestem, Wasza Miłość. - Nie ja zwołałem to spotkanie - rzekł Patrick. - To moja sprawka - odezwał się Pug, występując do przodu. - A ktoś ty taki? - spytał generał. - Nazywają mnie Pugiem. Keshanin uniósł jedną brew, rozpoznając imię rozmówcy. - Mag ze Stardock. - Ten sam. - Dlaczego mnie wezwałeś? - Aby ci rzec, żebyś zabierał swoją armię i ruszał do domu. - Jeżeli sądzisz - żachnął się generał - że ten żałosny pokaz sztucznych ogni przed bramą zrobił na mnie wrażenie... - Wasza Miłość! - zawołał jeden z przybocznych, wpadając nagle do sali. - Na zewnątrz wre walka! - Przybyłem pod flagą rozejmu! - wybuchnął generał. - Kto z kim się bije i gdzie? - spytał Patrick przybocznego. - Za murami! Wygląda na to, że na Keshan uderzyły dwa silne oddziały jazdy, jeden z północy i drugi, który nadciągnął od południa! - Mości generale... - zwrócił się Patrick do Keshanina. - Wymienione jednostki w tej chwili nie są pod moją komendą. Najwyraźniej oba oddziały szły w sukurs Krondorowi i ich dowódcy. Nie wiedzą niczego o rozejmie. Może pan wrócić do swoich ludzi. Generał skłonił się, odwrócił i ruszył ku wyjściu, kiedy w sali zagrzmiał głos Arcymaga: - Stać! - Co takiego? - zdumieli się jednocześnie Książę i generał. - To się musi skończyć... tu i teraz! I znikł wszystkim z oczu. - Jak na człeka zmęczonego - odezwał się Nakor do stojącej obok niego w kącie Mirandy - potrafi narobić wokół siebie sporo zamieszania, prawda? *** Pug pojawił się w samym sercu bitwy i rozejrzawszy się dookoła, zobaczył, że na tyłach keshańskich pozycji płoną wozy, a od północy co koń wyskoczy gna oddział jazdy, zamykając Keshan jak w kleszczach pomiędzy dwiema nacierającymi na nich kolumnami. Arcymag wzbił się na wysokość stu stóp i klasnął w dłonie. I nagle przez całe pole przetoczył się potężny grzmot. Część jeźdźców, znajdujących się tuż pod nim, wyfrunęła z siodeł, jakby strąciła ich dłoń olbrzyma. Wszyscy walczący spojrzeli w górę i ujrzeli unoszącego się w powietrzu męża w czarnych szatach, otoczonego złotym nimbem jaśniejszym niż słońce. Jego głos trafiał do każdego, jakby mówiący stał tuż obok. - Kończcie! Natychmiast przerwać walkę! Skinieniem dłoni posłał w dół kolejną falę mocy. Znaczyło ją tylko drganie powietrza, ale powalała ona na ziemię konie i jeźdźców jak małe dziecięce zabawki. Walczący odwrócili się i rzucili do ucieczki. Jimmy siedział na koniu, który wierzgał i rzucał łbem. Młody szlachcic na próżno starał się uspokoić przerażone zwierzę. Po kilku kopnięciach w tył rzuciło się ono do ucieczki; Jeździec przez chwilę nie przeszkadzał wierzchowcowi, potem łagodnie skierował go w bok... aż wreszcie zatrzymał. Odwróciwszy się, zobaczył, że wiele zwierząt rozpierzchło się na wszystkie strony, a Keshanie biegiem wracają ku swoim płonącym wozom. Potem podniósł wzrok i znów zobaczył Puga unoszącego się w powietrzu. - Koniec wojny! - oznajmił Arcymag grzmiącym głosem. I znikł. - Ha! - zakrzyknął Nakor. - Przynajmniej na razie przestali się bić! - Wszyscy troje stali w opuszczonej sali tronowej, skąd Patrick odszedł do swoich komnat, a keshański generał wrócił do swoich wojsk. - Muszę ich skłonić do tego, by przestali na dobre - stwierdził Pug. - A jak tego nie zrobią? - spytała Miranda. - Nienawidzę zabijania - odpowiedział Arcymag. - Nienawidzę niszczenia. Ale najbardziej ze wszystkiego nienawidzę bezmyślnej głupoty, z jaką stykam się na każdym kroku. - Pomyślał o bliskich sobie ludziach, poległych w walce, poczynając od Rolanda i Lorda Borrica, jego przyjaciół z lat dzieciństwa, a skończywszy na Owenie Greylocku, człowieku, którego nie znał za dobrze, ale zdążył polubić podczas wspólnie spędzonej w Darkmoor zimy. - Ginie zbyt wielu dobrych ludzi. I zbyt wielu niewinnych. Tak dalej być nie może. Jeżeli będę musiał... nie wiem... wznieść ścianę pomiędzy armiami, to tak uczynię. - Coś już tam wymyślisz - stwierdził pocieszająco Nakor. - Jeżeli Księciu i generałowi damy czas, by ochłonęli, możesz im powiedzieć, czego od nich żądasz. - Kiedy spotkacie się ponownie? - spytała Miranda. - Jutro w południe. - A, to dobrze - stwierdził Nakor. - To mi da czas na sprawdzenie, czy stało się to, co myślałem, że się stanie... - Wiesz, co w tobie lubię? - spytała Miranda. - Uwielbiam tę twoją jasność wypowiedzi... Isalańczyk uśmiechnął się szeroko. - Chodź ze mną, to sama zobaczysz. Trzeba nam zresztą znaleźć coś do zjedzenia. Wyprowadził ich z komnaty, a potem z pałacu, obok wartowników, stojących dość niepewnie, wiedzących, że w każdej chwili mogą wrócić na mury, aby walczyć. Po wyjściu z pałacu zobaczyli kolumnę jeźdźców, wjeżdżających na plac ćwiczeń przez Południową Bramę. Na ich czele Pug dostrzegł drugiego ze swoich prawnuków, pomachał mu więc dłonią. Jimmy podjechał bliżej. - Widziałem tę demonstrację siły. - Młodzieniec uśmiechnął się szelmowsko i serce Arcymaga drgnęło, kiedy w twarzy i uśmiechu prawnuka ujrzał oblicze Gaminy. - Uratowałeś, dziadku, życie wielu ludzi... i dzięki ci za to. - Rad jestem - odpowiedział Arcymag - żeś się znalazł wśród tych, co na tym skorzystali. - Czy Dash... - Żyje. Jest wewnątrz cały i zdrowy... i dopóki Patrick nie odzyska sił, dowodzi obroną miasta. - Ha! - Młodzieniec parsknął śmiechem. - Idę o zakład, że wcale mu się to nie podoba! - Pójdź się z nim zobaczyć - zaproponował Pug. - My zmierzamy do świątyni Nakora, ale wrócimy rankiem. W południe wszyscy spotkamy się na radzie i wtedy zamierzam położyć kres tym bzdurom. - Będę z tego bardzo rad - stwierdził Jimmy. - Duko bardzo nam się przydał... Potrafił utrzymać władzę na południu, mimo starań tych keshańskich awanturników, ale ciągle atakują nasze obie granice... i nie mam pojęcia, jak stoją sprawy na północy. - I tam wojna się skończyła. - Miło to słyszeć, pradziadku. Zobaczymy się rano. - No, chodźmy już... - ponaglił towarzyszy Nakor. - Chcę zobaczyć, co się stało. Szli pospiesznie przez miasto, wracając do codzienności. Ponieważ po ulicach chodziło jeszcze bardzo niewielu przechodniów, szybko dotarli na Plac Świątynny. Na zewnątrz namiotu nie było nikogo, kiedy jednak weszli do środka, zobaczyli tłum siedzących na ziemi ludzi. Pośrodku siedziała Aleta - nie unosiła się jak wcześniej w powietrzu, i nie otaczało jej już światło. Znikł też związany ze złem mrok, niedawno jeszcze niczym czarna, przeciwna naturze chmura kłębiący się pod kapłanką. - Nakor! - Podbiegł do nich uradowany Dominik. - Rad jestem, że cię widzę! - Kiedy to się stało? - spytał Nakor. - Kilka godzin temu. W jednej chwili unosiła się w powietrzu, a w następnym ułamku sekundy czerń pod nią rozwiała się, jakby ją wessała jakaś dziura w ziemi, ona zaś łagodnie osiadła na ziemi, otworzyła oczy i zaczęła przemawiać. Pug i jego towarzysze zaczęli przysłuchiwać się słowom Alety, Nakor zaś natychmiast stwierdził: - Jej głos... zupełnie się zmienił! Pug nie miał pojęcia, jakim głosem dziewczyna mówiła wcześniej, pojął jednak, że z pewnością nie dało go się porównać do tego, jakim przemawiała teraz - jej głos przesycała magia. Cichy, a jednak doskonale słyszalny - o ile tylko ktoś posłuchał go przez chwilę, i bardzo melodyjny. - Co ona mówi? - spytała Miranda. - Od chwili, kiedy się ocknęła, mówi o naturze dobra - odpowiedział Dominik. Stary mnich spojrzał uważnie na Nakora. - Kiedy zakładałeś tę świątynię i opowiedziałeś nam o swoich zamiarach, byłem nastawiony sceptycznie, ale wiedziałem, że musimy przynajmniej spróbować. To jednak, czego jesteśmy świadkami, jest absolutnym i ostatecznym dowodem na to, że moc Ishap trzeba połączyć z Zakonem Arch-Indar, ponieważ tu oto, przed nami, siedzi żywe wcielenie Bogini. Nakor parsknął śmiechem: - Skądże znowu! To nic aż tak wielkiego... Chodźcie. - Przeprowadziwszy całą grupę przez siedzący tłum, zatrzymał się przed młodą kobietą. Aleta nie zwróciła nań uwagi i dalej wygłaszała kazanie. Nakor przyklęknął i zajrzał jej w oczy. - Czy ona się przypadkiem nie powtarza? - spytał. - Cóż... - chrząknął Dominik. - Owszem... tak. - Czy ktoś spisuje to, co ona mówi? - - Dwu akolitów dokładnie zapisuje każde jej słowo, Mistrzu Nakorze - odezwał się siedzący nieco z boku Sho Pi. - To początek trzeciej powtórki kazania... - A... to doskonale, bo idę o zakład, że jest głodna i zmęczona. - Isalańczyk położył dłoń na ramieniu dziewczyny... i ta nagle zająknęła się, a potem umilkła. Zamrugała i przez chwilę jeszcze patrzyła w niezmierzoną dal, ale zaraz potem spojrzała na Nakora. - Co się stało? - spytała zwykłym, pozbawionym magii głosem, jakiego można się było spodziewać po dziewczynie w jej wieku. - Spałaś - stwierdził Nakor. - Powinnaś coś zjeść. Porozmawiamy później. Dziewczyna wstała. - Och, ależ zdrętwiałam! - jęknęła boleśnie. - Chyba bardzo długo siedziałam bez ruchu. - Żeby nie zełgać... to siedziałaś tak kilka tygodni - odpowiedział Nakor. - Kilka tygodni? - zdumiała się Aleta. - To nie może być prawdą! - Wkrótce wszystko ci wyjaśnię. A teraz idź coś zjeść, a potem się dobrze wyśpij. Kiedy dziewczyna wyszła, Dominik zwrócił się do Nakora: - Jeżeli ona nie jest wcieleniem Bogini, to czym? - Snem - odpowiedział Nakor, spoglądając na Puga i Mirandę. - Cudownym snem. - Ależ, Nakorze - żachnęła się Miranda. - Ona przecież wciąż tu jest... a Zaltais przepadł. Nakor kiwnął głową. • - Bo on był tworem umysłu z innego świata, a właściwie odbiciem tego tworu w naszym świecie. Aleta zaś to zwykła dziewczyna, ktoś jednak sięgnął ku niej poprzez światy, pobłogosławił i pokierował nią tak, by mogła odeprzeć tamtą czerń. - Czym była ta czerń? - spytał Dominik. - Bardzo złym snem. Wyjaśnię wam to przy obiedzie. Znajdźmy wreszcie coś do zjedzenia. - Niech ci będzie - stwierdził Dominik. - Mamy coś w kuchni. - A skoro już o tym mowa - odezwał się Nakor, kiedy wszyscy ruszyli we wskazanym przez byłego mnicha kierunku - to będziemy musieli wprowadzić tu pewne zmiany. - Jakie zmiany? - No... na początek powinieneś powiadomić Ishapian, że nie będziesz dłużej członkiem ich zakonu. - A to czemu? Nakor położył dłoń na ramieniu Dominika. - Wyglądasz młodo, ale wiem, że jesteś równie stary jak ja. Pug opowiedział mi o tym, jak razem udaliście się do ojczyzny Tsuranni. Wiem, że jesteś człekiem bywałym, który widział mnóstwo rzeczy, i doświadczonym. Ten tu Sho Pi doskonale się spisuje, szkoląc młodych mnichów, ale wykształceniem Alety musisz zająć się ty. - A czego niby mam ją uczyć? - spytał Dominik. - Masz ją oczywiście wykształcić na Arcykapłankę Zakonu Arch-Indar. - Ta dziewka ma być Arcykapłanką? - Ta dziewka? - powtórzył Nakor. - Kilka chwil temu była wcieleniem Bogini, nie pamiętasz? Miranda parsknęła śmiechem, a Pug objął ją ramieniem. Po raz pierwszy od długiego czasu też miał ochotę na to, by się roześmiać. - Możemy tylko przypuszczać - stwierdził Erik - że Subai w porę dotarł do maga. Wszystkie meldunki brzmią podobnie: kiedy ożywieńcy przestali się ruszać, wszędzie ustały jakiekolwiek boje. - Bogom niech będą za to dzięki - rzekł Earl Richard. - Wiele bym dał za to, by mieć pod ręką jeszcze jakiś oddział jazdy - mruknął młody kapitan. - Mam przeczucie, że bez większych kłopotów moglibyśmy zająć Ylith. - Cóż, wydaj rozkaz piechocie... i przekonajmy się, jak daleko zajdą. - - Już to zrobiłem. - Erik roześmiał się. - I wysłałem Akee oraz jego górali przez wzgórza do Yabonu. - Czy sądzisz - spytał Earl Richard - że kiedykolwiek się dowiemy, co naprawdę tu zaszło? Erik potrząsnął głową. - Prawdopodobnie nigdy. Bywałem już w bitwach, w których też nie wiedziałem, co się działo. O tym starciu powstanie pewnie więcej relacji, niż moglibyśmy sobie życzyć... i sam będę autorem kilku z nich, ale prawdę rzekłszy... nie mam pojęcia, co tu się naprawdę stało. W jednej chwili walczyliśmy na śmierć i życie, odpierając natarcie armii martwiaków i opętanych manią zabijania szaleńców, w następnej ożywieńcy popadali na ziemię i znieruchomieli, a szaleńcy zatrzymali się i zaczęli bezmyślnie toczyć dookoła wzrokiem, jakby pytali samych siebie, skąd się tu u licha wzięli i co tu robią. Nigdy wcześniej nie byłem świadkiem takiej bitwy, w której podczas jednej sekundy sytuacja zmienia się z beznadziejnej na całkowite jej przeciwieństwo. - Młodzieniec, bardzo już zmęczony, zakonkludował: - Ale prawdę rzekłszy, nie dbam o to, jak to się stało, i rad jestem, żeśmy zwyciężyli. - Eriku von Darkmoor, wódz z ciebie nie byle jaki. Napiszę o tym Królowi. - Dzięki... ale jest wielu ludzi zasługujących na wyróżnienie znacznie bardziej niż ja. - Młody kapitan westchnął i spojrzał ku wyjściu z namiotu. - I wielu z nich już tu zostanie. - Co teraz? - spytał Earl Richard. - Bez kawalerii skłonny byłbym siedzieć cicho, dopóki się nie dowiemy, co zaszło w Krondorze. Przeczucie jednak mówi mi, że powinniśmy nacierać na północ tak szybko, jak tylko zdołamy. Fadawah albo uciekł, albo został zabity, ale to nie znaczy, że władzy nie zechce przejąć po nim któryś z jego zastępców... i znów będziemy mieli do czynienia z jakimś samozwańczym królem. I, o ile nam wiadomo, nadal oblegają Yabon. - Sam jestem już znudzony tym siedzeniem w jednym miejscu. - Earl Richard uśmiechnął się. - Wydaj rozkaz do wymarszu. Erik odpowiedział szerokim uśmiechem. - Milordzie... - Skłonił się i wyszedłszy z namiotu, odszukał Jadowa Shati, siedzącego nieopodal obozowiska Szkarłatnych Orłów. - Zwijać obóz! - zagrzmiał. - Gotować się do wymarszu! - Słyszeliście, świńskie cycki! - huknął Jadów w najlepszej koszarowej tradycji Orłów. - Zbierać mi tyłki! Za godzinę ruszamy! Potem czarnoskóry odwrócił się i obdarzył przyjaciela szerokim uśmiechem. Erik po raz kolejny odkrył, że nie umie się oprzeć uśmiechowi Jadowa i odpowiedział mu tak samo. *** Patrick wyglądał jak człowiek, który jest na najlepszej drodze do całkowitego wyzdrowienia. Na jego twarzy pojawiły się już rumieńce, na tronie siedział prosto i bez podparcia. Przed tronem z miną mniej butną niż ostatnio stał keshański generał Asham ibin Al- tuk. Teraz miał przeciwko sobie umocniony gród i posiłki, jakie Krondor otrzymał z Port Vykor i z północy. Do sali wszedł Pug. - Mości magu... - odezwał się Patrick. - Zażądałeś od nas, byśmy się tu zebrali w południe. Co masz nam do powiedzenia? Pug spojrzał na Księcia, potem przeniósł wzrok na Keshanina, milczał jeszcze przez chwilę, aż wreszcie rzekł: - Wojna dobiegła kresu. Generale, możecie pozwolić swoim żołnierzom na jeszcze jeden dzień odpoczynku za murami, ale jutro o brzasku macie zacząć odwrót na południe. Zatrzymacie się za dawnymi granicami na południe od Krańca Ziemi. Wydacie też rozkazy wszystkim keshańskim jednostkom, by natychmiast zaprzestały ataków na Kraniec Ziemi... i na koniec przekażecie do stolicy Imperium taką wiadomość: jeśli Kesh choć raz jeszcze ruszy na północ, nie wróci nawet świadek klęski... Generał stał, blady jak śmierć, i widać było, że trzęsie się z wściekłości, ale bez słowa kiwnął głową na znak, że wszystko zrozumiał. Patrick rozpromienił się jak pan młody w dniu wesela. Jego uśmiechem można by ozdobić posąg Zwycięstwa. - Nie ośmielaj się zwlekać, Keshaninie, bo mój mag, nie ruszając się nawet z miejsca, zniszczy twoją armię. Pug odwrócił się ku Księciu. - Twój mag? - Ruszył w kierunku Patricka i stanął na stopniach tronu tuż przed nim. - Nie jestem twoim magiem, moje ty książątko! Kochałem twego dziadka i uważałem go za jednego z największych ludzi, jakich dane mi było poznać. Ceniłem sobie przyjaźń twego pradziadka Borrica, on to dał mi miano conDoin, ale ty... nie zasłużyłeś sobie niczym na moją sympatię. We Wszechświecie istnieją moce, wobec których ty i twoje szczenięce wyobrażenia o potędze i bogactwie są niczym kropla wody usiłująca zmienić nurt powodzi. Tym siłom, tym mocom muszę poświęcić swoją uwagę. Nie zamierzam siedzieć bezczynnie i patrzeć, jak giną kobiety i dzieci, bo ich władcy są zbyt wielkimi durniami, by spostrzec swoje ograniczenia. - Odwrócił się do generała. - Możesz także powiedzieć w Imperium, że jeżeli granicę przekroczy choć jeden żołnierz Królestwa, to też przepadnie bez śladu... - Co takiego? - zawrzał gniewem Patrick. - Ośmielasz się grozić Królestwu? - Nikomu nie grożę - odparł spokojnie Pug. - Powiadamiam cię tylko, że nie dopuszczę do żadnych wrogich akcji odwetowych. Jedni i drudzy mają wrócić na swoje strony granic i od tej pory macie się zachowywać jak ludzie cywilizowani! - Jesteś Diukiem Królestwa, adoptowanym członkiem królewskiej rodziny i przysięgałeś wierność Koronie! Jeżeli każę ci zniszczyć wrogą armię, to tak zrobisz i basta! Mag poczuł, że wzbiera w nim coraz większy gniew. Spojrzał młodemu człowiekowi prosto w oczy. - Nic z tego, mój panie! Nie masz nade mną żadnej władzy i nie możesz mnie zmusić do niczego! Jeśli chcesz pozabijać tych Keshan, weź miecz, wyjdź przed bramę i bierz się do roboty. Nuże! - Zdrajco! - wrzasnął Patrick. Pug pchnął dłonią młodzieńca i rzucił go na oparcie tronu. Rozstawieni pod ścianami przyboczni sięgnęli po miecze. Wtedy Miranda, wysuwając się do przodu, ostrzegawczo uniosła w górę dłoń. - Hola, mości panowie... zechciejcie się nie wtrącać! Obok niej, unosząc w górę swój posoch, stanął Nakor. - Właściwie to chłopcu nic się nie stało. Pug pochylił się nad Księciem tak, że niemal zetknęli się nosami. - Nazywasz mnie zdrajcą, ty, który wyciągnąłeś miecz tylko podczas utarczek z goblinami na północy? Głupcze, to ja uratowałem twoje Królestwo! Ale nie łudź się, że zrobiłem to dla ciebie! W równej mierze zrobiłem to dla władczyni tego człowieka! - Palec Arcymaga wskazywał na generała. - Zrobiłem to ze względu na ludzi, którzy zginęliby, gdybym siedział bezczynnie ! - Spojrzał na Patricka, potem na Keshanina. - Powiadom swojego ojca, a ty swoją władczynię, że Stardock zostanie wolne i nikomu nie będzie podlegało. Jakakolwiek próba zagarnięcia choćby skrawka tamtejszej ziemi, czy podejmie ją Królestwo, czy Imperium, natychmiast będzie ukarana... i lepiej, byście się nie dowiadywali, jak. Dałem tamtym ludziom słowo i wymuszę na was ich niepodległość. - Arcymag odwrócił się i zstąpił z podwyższenia na posadzkę. - Bacz, Patricku, że nie dbam o to, kto zasiądzie na tronie twego ojca. Możesz zebrać odpryski strzaskanej korony i odbudować swoje państwo. Nie obchodzą mnie wasze tytuły i rangi. Od tej chwili przestaję być poddanym Królestwa. - Rozłożył ramiona i po jego bokach stanęli Nakor i Miranda. - Odrzucam tytuł Diuka Królestwa. Cofam swoją przysięgę wierności Koronie. Muszę dbać o rzeczy większe niż wasze drobne spory graniczne. Jestem tu po to, by bronić całego świata, a nie jego niewielkiej części. Niech będzie wiadome, że od tej chwili nie ma już Puga z Crydee. Jestem po prostu Czarnoksiężnikiem. Moja wyspa nie będzie już gościnnym miejscem dla tych, którzy wylądują na niej bez zaproszenia. Każdy, kto podpłynie na odległość wzroku, zrobi to na własną odpowiedzialność, a ten, kto bez mojego zaproszenia postawi stopę na brzegu, zostanie unicestwiony! Chwilę później w sali zagrzmiało potężnie, z posadzki buchnęła chmura czarnego dymu, a gdy się rozwiała, trójki gości już nie było. - Pradziadek dał się Patrickowi we znaki, prawda? - spytał Dash. - Miewałem już przyjemniejsze popołudnia - potwierdził Jimmy. Przed chwilą opuścili salę rady. Omawiano tryb wycofania wojsk keshańskich i to, co Książę powinien napisać swemu ojcu. Trwało to całe popołudnie i sporą część wieczoru. Obaj podążali do kwatery Jimmy'ego, by porozmawiać przed udaniem się na spoczynek. - Mówiłeś z Francie? - spytał Dash. - Nie - odpowiedział Jimmy. - Widziałem się z nią przez chwilę, ale nie miałem okazji, by z nią pogadać. - Ona się boi, że kiedy zostanie żoną Patricka, przestaniesz z nią w ogóle rozmawiać. Nie chce stracić twej przyjaźni. - Z pewnością do tego nie dojdzie. O tej wojnie da się powiedzieć jedno... Dowiedziałem się, co jest naprawdę ważne... a co tylko na takie wygląda. - Ja też - odpowiedział Dash. W głosie brata zabrzmiała nutka, która zwróciła uwagę Jimmy'ego. - Coś się stało? - Niektórzy... niektórzy jej nie przeżyli. Jimmy zatrzymał się i spojrzał uważnie w twarz brata. - Ktoś... kto był ci bliski? Dash odwrócił się i rzekł: - Dziś nie chcę o tym mówić. Porozmawiamy o tym kiedy indziej, nie dzisiaj. - Dobrze - odpowiedział Jimmy. Milczał przez chwilę, idąc dalej korytarzem. - Wiesz... myślę, że też się czegoś nauczyłem... i może to też jest ważne. - Czego mianowicie? - Francie... to ktoś... szczególny. Ale myślę, że ktoś taki był mi po prostu potrzebny... i ją wybrałem do tej roli, bo najlepiej odpowiada moim potrzebom. - Chodzi ci o dziadka i babkę? - Owszem... ich związek mógłby być wzorem. Myślę, że kiedy się było świadkiem ich uczuć, szczególnie w świetle chłodnych stosunków, jakie zachowywali ojciec i matka, to chce się przeżyć to coś, co łączyło dziadka i babkę. - Niewielu osobom było to dane. Dotarli wreszcie do drzwi komnaty Jimmy'ego i otworzyli je razem. Wewnątrz zastali trzy osoby siedzące przy stole. - Przestańcie się gapić, wejdźcie i zamknijcie drzwi. Bracia weszli, a Dash zamknął drzwi. - Nie mogłem odejść - stwierdził Pug - nie porozmawiawszy z wami. Jesteście ostatnimi z moich potomków. - Proszę... nie przedstawiaj tego w taki sposób. Brzmi to bardzo... ostatecznie - odparł Jimmy, usiłując poprawić nastrój. Miranda parsknęła śmiechem. - A poza tym mamy krewnych na Wschodzie - stwierdził Dash. Teraz parsknął śmiechem i Pug. - Obaj odziedziczyliście charakterki po dziadku. - Arcymag spojrzał na Dasha. - Wiesz, niekiedy bardzo mi go przypominasz... oczywiście kiedy był chłopcem. - Potem spojrzał na Jimmy'ego. - A ty chwilami tak się upodabniasz do Gaminy, że przechodzą mnie ciarki... - Otworzył ramiona, w które obaj młodzieńcy natychmiast rzucili się z ochotą. - Nie wrócę do Królestwa... chyba, że pojawi się powód ważniejszy niż kaprys królów - stwierdził Pug, wycałowawszy serdecznie obu prawnuków. - Ale wy dwaj jesteście z mojej krwi... i oczywiście zawsze będziecie mile widziani na mojej wyspie... wasi potomkowie zresztą też. - Masz wpływ na Króla - stwierdził Dash. - Musiałeś zrywać tak demonstracyjnie? - Znałem Króla Lyama jeszcze jako chłopaka w Crydee. Lepiej znałem Aruthę, ale obaj byli bliscy memu sercu. Królowi polecił mnie jego ojciec. - Borric też mnie zna - oznajmił Nakor - i moje słowa mają dla niego pewną wagę, wiedzcie jednak, że to, czego Pug nie chce powiedzieć ze względów grzecznościowych i dyplomatycznych, brzmi mniej więcej tak: jeżeli nie zdarzy się jakieś nieszczęście, któregoś dnia Królem zostanie Patrick. - Chcemy uniknąć wielkiego sporu w przyszłości, aranżując mniejszą sprzeczkę teraz - wyjaśnił Pug. - Powiedzmy sobie otwarcie: Królestwo jest w ciężkich opałach. Okoliczności zmusiły Patricka do tego, by uszanował moją wolę. Gdyby do tej konfrontacji doszło za kilka lat, ilu niewinnych ludzi musiałoby zginąć, zanim by ustąpił? - I kim byłby wtedy? - spytała Miranda. - Tyranem, niewiele różniącym się od tych, z jakimi nie tak dawno się uporaliśmy. - Ale w ten sposób nieodwracalnie zrywasz z przeszłością - odezwał się Dash. - Mój chłopcze, widziałem wiele światów, podróżowałem przez niezgłębione otchłanie czasu - odparł Pug. - To wyspiarskie Królestwo jest tylko jednym z wielu miejsc, które stały mi się bliskie. - A jeśli będzie trzeba, wrócimy - dodał Nakor. - Ha! - rzekł Jimmy. - Przed nami jeszcze wiele pracy... a jeżeli zechcesz, dziadku, wysłuchać mojej opinii... to dokonałeś właściwego wyboru. - Dzięki choć za to - odparł Pug. - Nie mogę rzec - odezwał się Dash - że w pełni zgadzam się z tym, co powiedział Jimmy, ale wiem, że nic nam do waszego wyboru... i życzę wam wszystkiego dobrego. - Zerknął spod oka na Mirandę. - Mogę ci mówić „prababciu”? - Tylko spróbuj... jeżeli chcesz resztę życia przekumkać w jakimś stawie! - Będę o was pamiętał - rzekł Dash. - I ja - dodał Jimmy. - Niech wam się wiedzie - rzekł Pug, wstając z krzesła. Potem ujął za ręce Nakora i Mirandę... i cała trójka znikła. Dash usiadł na łóżku brata i oparł się łokciem o poduszkę. - Myślę, że jak się położę w pościel, to prześpię z tydzień. - Poczekaj z tym do następnego tygodnia, mości szeryfie - stwierdził Jimmy. - Rankiem będziemy mieli mnóstwo roboty... Pug zostawił nam tu nie lada węzeł do rozplatania! - Spojrzawszy przez ramię, zobaczył, że brat już chrapie w najlepsze. Przez chwilę zastanawiał się, czy go nie obudzić, potem wzruszył ramionami i przeszedł do sąsiedniej sypialni, by zasnąć w łóżku Dasha. Rozdział 28 PODZIAŁ Gathis skłonił się nisko. - Rad jestem, żeście wszyscy wrócili w dobrym zdrowiu - powitał gospodarzy domu. Pug, Miranda i Nakor właśnie zmaterializowali się nieopodal fontanny pośrodku ogrodu w posiadłości Puga na Wyspie Czarnoksiężnika. - Cieszymy się z tego tak samo jak ty - odpowiedział Arcymag. - Czy działo się tutaj coś szczególnego? Goblin uśmiechnął się, niemal zupełnie obnażając kły. - Doskonale, że pytacie. Jeżeli wolno... chciałbym, żebyście coś zobaczyli, zanim zechcecie odpocząć. Nie powinno zająć wam to więcej niż kilka chwil... Pug kiwnął głową i Gathis wyprowadził ich z budynku, a potem poprzez łąkę powiódł ku ukrytej jaskini, gdzie znajdowała się świątynia zapomnianego Boga Magii. Jaskinia stała otworem. - A cóż to takiego? - spytał Pug. - Sami kiedyś stwierdziliście, jak sądzę, Mistrzu - odparł Gathis - że w końcu tę świątynię odnajdzie właściwa osoba. - - I ta osoba pojawiła się? - zapytała Miranda. - Nie w taki sposób, jak się spodziewaliśmy - rzekł Gathis. Weszli do jaskini i Pug spojrzał na posąg, który niegdyś wyglądał jak podobizna Czarnego Macrosa. Arcymag żachnął się nagle, kiedy ujrzał, iż posąg ma jego twarz. - Co to ma znaczyć? Miranda wyszła zza pleców męża, spojrzała na posąg... i zobaczyła w nim swoje rysy. - Widzę siebie! - Popatrzcie jeszcze przez chwilę - zaproponował Nakor. Twarz posągu zadrżała - i wszyscy obecni ujrzeli wizerunek Roberta d'Lyesa, a potem twarze innych uczniów z wyspy. - Co to znaczy? - spytała Miranda. - Znaczy to - odezwał się Nakor mentorskim tonem - że wszyscy jesteście sługami magii i nie ma teraz żadnej osoby, która będzie wcieleniem boga na Midkemii. Zamiast tego wielu ludzi będzie pracowało na rzecz przywrócenia zaginionemu Bogu Magii jego miejsca we wszechświecie. Pug przyglądał się posągowi, przybierającemu coraz to inne twarze - jedne z nich znał, innych nigdy nie widział. Po kilku chwilach znów ujrzał swoje oblicze. - Wracajmy do domu - zaproponował. - Wiesz co, Nakor? - zauważył po chwili, kiedy wszyscy szli już ku domostwu. - Twojej twarzy na tym posągu nie zobaczyłem. - Bo ja wiem, że nie ma żadnej magii - uśmiechnął się Isalańczyk, wzruszając ramionami. - Nakor! - Arcymag parsknął śmiechem. - Wszystko albo nic! Albo nie ma żadnej magii, albo wszystko jest magią i nie ma niczego oprócz niej! « Nakor wzruszył ramionami. - I jedno, i drugie jest jednako możliwe, ale ze względów estetycznych wolę wierzyć, iż nie ma żadnej magii. Istnieje tylko moc i zdolność do jej używania. - Wiecie... - skrzywiła się Miranda - to rozmowa, jaką można wieść długo w noc nad lampką wina, a ja jestem zwyczajnie i po prostu głodna. - Mistrzu Pug, wino i jedzenie czekają na was w waszej pracowni - oznajmił Gathis. - Przyłącz się do nas - zaproponował Arcymag swemu słudze. Kiedy weszli do domu, zastali w nim bogato zastawiony stół. Miranda wzięła talerz i zaczęła nakładać nań owoce i sery. Pug ujął w dłoń dzban wina i zajął się napełnianiem pucharów. - Gathis - odezwał się w pewnej chwili. - Jesteś strażnikiem tej świątyni. Jak sądzisz, cośmy widzieli? - Jak raczył to stwierdzić Mistrz Nakor, nikt już obecnie nie może się ogłosić przedstawicielem zaginionego Boga Magii. Może pradawne moce stwierdziły, że niedobrze jest polegać na jednej osobie. Macros, mimo całej potęgi, popełnił szereg błędów. - Rozumiem to, bo sam też kilka razy zbłądziłem - przyznał Pug. - Jakie masz plany teraz, kiedy już nie jesteś Diukiem Królestwa? - spytała Miranda. - Ha! Muszę przesiedlić na Ethel Du-ath kilka tysięcy Saaurów, potem wrócić na Shilę i unicestwić grasujące tam jeszcze demony... i ponownie zasiać tam życie, by za kilkaset lat mogli się tam przenieść Saaurowie. - Na twarzy Arcymaga pojawił się uśmiech. - No, pozostaje jeszcze sprawa tutejszych uczniów. Trzeba ich uczyć... i czerpać wiedzę od nich. I na koniec - a nie jest to błahe zadanie - muszę odszukać i unicestwić wszystkich agentów Nalara, gdziekolwiek są. A oprócz tego zajmę się łowieniem ryb... - Łowienie ryb wymaga cierpliwości - zaśmiał się Nakor. - Dlatego nigdy nie polubiłem tego zajęcia. - Podczas Wojen Rozdarcia Światów zginęły dziesiątki tysięcy ludzi, a dwakroć tyle poległo i zaginęło podczas ostatniej Wojny z Wężowym Ludem. Nie można dopuścić do tego, by tak katastroficzne wydarzenia kiedykolwiek się powtórzyły. - Jak możemy temu zapobiec? - spytała Miranda. - O tym właśnie trzeba pomyśleć - stwierdził Pug. - Wszyscy będziemy mieli w tym swój udział. Mam kilka pomysłów. Podzielę się nimi z wami i innymi obecnymi na Wyspie. Przede wszystkim musimy się upewnić, że nikt nie będzie manipulował tymi, co zgodzą się służyć naszej sprawie. To są sposoby naszego arcywroga, i jako ten, który sam był manipulowany przez twego ojca, kochanie - w tym momencie spojrzał na Mirandę - mogę stwierdzić, że myśl, iż sami mielibyśmy się do tego uciekać, napawa mnie niesmakiem. Dlatego właśnie ta Wyspa musi stać się naszym bastionem, a ci, co zechcą dla nas pracować, muszą to czynić z własnej woli i ze świadomością sprawy... powinni wiedzieć choć tyle, ile wiedzy możemy im przekazać bez narażania ich na niebezpieczeństwo. - A co ze Stardock? - spytała Miranda. - Stardock założono w dobrej wierze - odpowiedział Arcymag, ale popełniłem tam zbyt wiele błędów. Pomyślałem, że uczniowie powinni mieć większy wpływ na organizację Akademii, ale mówiąc szczerze - sam byłem przecież produktem Zgromadzenia Wielkich z Tsuranni. Dopiero po wielu latach zacząłem zdawać sobie sprawę ze swoich pomyłek. Stardock powinno się rozwijać, z czego zresztą odniesiemy korzyść. Zanim stworzyłem tamtejszą społeczność, magowie często byli prześladowani za swoją działalność przez tych, co się bali ich umiejętności i zdolności. Na „czarownice” polowano zajadle, a ich chatki często palono na miejscu razem z nimi. Czarodziejów zamurowywano w jaskiniach, by konali z głodu i pragnienia. .. chyba że byli dostatecznie potężni, by ludzie trzymali się od nich z daleka powodowani strachem, albo umieli sobie zapewnić opiekę jakiegoś możnego pana. Teraz przynajmniej mają się gdzie schronić... oczywiście, o ile uda im się dotrzeć do Stardock. Wśród tych, co się tam uczą, a potem opuszczają Akademię, szukając czegoś więcej, możemy znaleźć; naszych sprzymierzeńców. - A skąd będziemy wiedzieli, że nie popełnimy dalszych błędów? - spytała Miranda. - Wiele rzeczy zrobimy tu inaczej... a ja będę ostatecznym sędzią. Może się zdarzyć, że będę szukał pomocy w waszej mądrości, ale ostateczne decyzje będę podejmował ja. W Stardock popełniłem błąd, uważając, że to nieszlachetne i trąci tyranią... teraz wiem, że jest zupełnie inaczej. Bez przyświecającej nam wizji staniemy się społecznością pogrążoną w wiecznych swarach i debatach, w której zwyczaj szybko staje się „tradycją”, ta zaś często staje się usprawiedliwieniem dla bigoterii, represji lub zastoju w rozwoju myśli i idei. - Moi Błękitni Jeźdźcy nie pozwolą, by Akademia stała się zbyt... akademicka. - Przyjacielu - rzekł Pug z uśmiechem - twoi Jeźdźcy szybko staną się kolejną z tradycji. A ci, co przetrwali te walki tradycjonalistów, teraz nazywają się „Dłonią Korsha” i „Różdżką Watooma”... ale z czasem sami wejdą w utarte koleiny tradycji. Sami Korsh i Watoom byliby zdziwieni, gdyby zobaczyli, co wyrabiają ich zwolennicy. - Może powinienem tam wrócić - podsunął Nakor tonem na poły poważnym, na poły żartobliwym. - Może lepiej nie - odpowiedział Pug. - Stardock przetrwa. .. i myślę, że przyjdzie czas, kiedy będziemy z tego bardzo zadowoleni. - Zaczynamy długą walkę - dodał Arcymag, wodząc spojrzeniem po twarzach otaczających go osób. - We wszechświecie budzą się nowe moce... straszliwe potęgi. Z ich istnienia dopiero zaczynamy zdawać sobie sprawę. Dwie wielkie wojny, które zaledwie przetrwaliśmy, to przypuszczalnie początek gigantycznej partii szachów. - A co przez ten cały czas porabiają bogowie, po stronie których się opowiedzieliśmy? - spytała Miranda. - Pomagają nam - odparł Nakor. - W jaki sposób? - Dwojaki... oczywisty i ukryty. - Za Wojen Chaosu - odezwał się Pug - zmieniła się sama istota rzeczy... i od tamtych czasów bogowie działali poprzez swoje sługi i przedstawicieli. My, zgromadzeni na tej Wyspie, jesteśmy tymi, którymi jesteśmy, bo sami bogowie wybrali nas na swoich agentów. - Ale i oni muszą się uczyć - wtrącił się Nakor. - Związek twojego ojca z Sarigiem - zwrócił się do Mirandy - z boskiego punktu widzenia nie okazał się szczególnie korzystny, więc, aby nie powtórzyć tego błędu, wybrał on inny sposób działania. - Wygląda na to, że większość naszych wysiłków kończy się daremnie... - odpowiedziała Miranda. - Może i tak - stwierdził Nakor. - Ale byliśmy świadkami cudów. Stworzenie Kościoła Arch-Indar to niemała rzecz. Przez setki lat może to być nieliczna, pozbawiona znaczenia sekta i większość tych, co się zetkną z jej wyznawcami, pomyśli, że ważnością ustępują oni staremu kultowi Astalona, Dali, Sung i innych pomniejszych bogów, ale cudem jest sam fakt, że istnieje dość wyznawców bogini czystości, którzy będą się sprzeciwiali wysiłkom Nalara, aby po raz kolejny wpędzić nasz świat w chaos i sprowadzić nań zniszczenie. Bogini może nam się jeszcze nie objawić przez kilka najbliższych stuleci... ale wiemy, że w końcu przybędzie. - A co z tobą? - spytał Pug. - Co zamierzasz robić? - Moja dotychczasowa praca dobiegła końca - odpowiedział Isalańczyk. - I dokąd się udasz? - zapytała Miranda. - Gdzie mnie oczy poniosą... Będę obserwował sługi Nalara, a jeżeli gdzieś się natknę na któregoś z nich, prześlę wam wiadomość. A kiedy spotkam kogoś, kto byłby niezłym kandydatem do waszego stowarzyszenia, to go do was skieruję. Od czasu do czasu zaś wrócę, by sobie pojeść, popić i zobaczyć, co tu się zdarzyło ciekawego. - Zawsze będziesz tu mile widziany. - Komu ty służysz, Nakorze? - zaczęła się zastanawiać Miranda. - Sobie samemu - uśmiechnął się mały frant.- Wam. Wszystkim innym. - Wzruszył ramionami. - Nie wiem. Może któregoś dnia się dowiem, na razie jednak cieszę się z tego, że mogę wędrować po świecie, przyglądać się wszystkiemu i pomagać ludziom tak, jak potrafię. - No dobrze - rzekł Pug, sięgając po kolejny puchar wina. - Zostań jeszcze trochę z nami, podczas gdy będę tworzył tu moją nową radę, i pozwól mi korzystać czasami z twojej mądrości. - Jeżeli uważasz mnie za mędrca - stwierdził Nakor - tedy istotnie potrzebujesz porady. Miranda parsknęła śmiechem. Wyjściu Księcia i jego narzeczonej z sali tronowej towarzyszyły fanfary trąb i łoskot werbli. Po sześciu tygodniach względnego spokoju od dnia, w którym Pug zakończył wojnę, Król postanowił formalnie ogłosić zaręczyny Księcia. Patrick właśnie powiadomił dwór, że z końcem miesiąca wespół z Francine wyjadą do Rillanonu, gdzie odbędzie się huczne weselisko. Szlachta i wpływowi kupcy zgromadzeni w sali, zgodnie z oczekiwaniami, odpowiedzieli wiwatami i odczekawszy chwilę, rozeszli się do swoich zajęć. - Mości kapitanie... - powitał Erika von Darkmoor Jimmy, podchodząc doń bliżej. - Chciałem wam powiedzieć, że jestem pod wrażeniem waszych dokonań. Czytałem o tym, coście osiągnęli w Yabonie. Erik wzruszył ramionami. - Po dość... eee... spektakularnych wyczynach Puga, Nakora i pozostałych niewielu odważyło się nam sprzeciwić. - Ale te forsowne marsze musiały być mocno wyczerpujące. - Owszem - stwierdził Erik. - Głównie jednak dały się we znaki naszym nogom. Nie mieliśmy prawie żadnych problemów z obsadzeniem każdej miejscowości, do której wkraczaliśmy, a skoro uwolniliśmy więźniów w Ylith i Zun, mieliśmy dość ludzi, by zostawić ich jako załogę garnizonów i dozorców przy jeńcach. Kiedy dotarliśmy do La Mut, Novindyjczycy stali się ściganymi opryszkami, nikt też sobie nimi za bardzo nie zawracał głowy. Teraz, kiedy generał Nordan zgodził się poprowadzić tych, co zechcieli - i tych nielicznych, co nie zechcieli - z powrotem na Novindus, a resztę odesłano, by podjęła służbę w szeregach Duko, wszystko powoli zaczyna się uspokajać. - Tak czy owak, podczas tych trzech tygodni okryliście się sławą - zauważył Jimmy. - Zamieniłbym ją chętnie na kilkanaście okrętów - stwierdził Erik. - Ciężko prowadzić interesy z Quegańczykami, bo to oni zgodzili się na przewiezienie najeźdźców z powrotem za morze... a za każdym razem, jak widzę quegański okręt zarzucający kotwicę w Rybaczówce, swędzą mnie dłonie... - A, to już sprawka naszego starego przyjaciela - rzekł Jimmy, wskazując stojącego nieopodal Roo, który w towarzystwie swej żony rozmawiał z jakimś drobnym szlachetka. - Ten wie, jak zarobić. Dużo dałbym, by się dowiedzieć, jak zdołał nakłonić tych piratów do zawarcia umowy. Zwykle nie są tacy skłonni do ustępstw. - Pewnie udało mu się znaleźć coś, co oni chcieli mieć... i zgodził się to dla nich wydostać - odparł Jimmy dość obojętnym tonem. - Tak się zwykle robi interesy. - Interesy zostawię Roo. Ranga kapitana Szkarłatnych Orłów w zupełności zaspokaja moje ambicje. - Byłem zaskoczony, kiedy się dowiedziałem, że nie przyjąłeś awansu - stwierdził Jimmy mało oficjalnym tonem. - Jestem zadowolony z mojej obecnej pozycji. Kapitan Książęcej Gwardii Przybocznej zajmuje się częściej ceremoniami niż prawdziwą żołnierką. - Ale to tylko krok od zostania Mistrzem Miecza jakiegoś Diuka albo Konetablem Rycerstwa tu, w Krondorze. - A mnie dość i tego, co mam - uśmiechnął się Erik. - Lubię dowodzić Szkarłatnymi Orłami... i myślę, że Królestwo potrzebuje armii niezależnej od kaprysów szlachty. Gdybyśmy mieli królewskie garnizony w Ylith, Sarth i Zun, cała ta kampania mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. - Może i masz rację, ale który z Diuków zgodzi się na to, by w stolicy swej domeny mieć garnizon nie podlegających mu wojsk? - Pomyślę o tym, kiedy wrócę do Krondoru - obiecał Erik. - Teraz jadę do Darkmoor, żeby zobaczyć się z żoną. Nie widzieliśmy się od kilku miesięcy i zastanawiam się, czy ona pamięta, jak wyglądam. - No... niełatwo cię zapomnieć - stwierdził Jimmy. - Niewielu znam ludzi tak rosłych jak ty... Erik parsknął śmiechem. - A co z tobą? - Ja jestem sługą Króla. Wrócę z Patrickiem do Rillanonu, a jego Królewski Majestat powie mi, dokąd mam ruszać. Podejrzewam jednak, że dość szybko wrócę do Krondoru. Rodolfo nie żyje, a Brian po tej trutce nie może chodzić - potrzebujemy więc w Krondorze nowego Diuka. Carl utrzymał się w Yabonie, ale pomiędzy tymi dwiema domenami zostało do załatwienia dość spraw, by tuzin szlachty miało robotę przez całe stulecie. Prawdopodobnie dostanie mi się tytuł... i stanowczo za mało środków do tej roboty. Tak zresztą zwykle się dzieje. Erik uśmiechnął się i poklepał Jimmy'ego po ramieniu. - Jakbym nie wiedział... W tejże chwili podeszli do nich Roo i Karli, oboje serdecznie powitani przez rozmówców. - Jak wam się udało uniknąć pojmania, kiedy Keshanie przemaszerowali przez waszą posiadłość? - • spytał Erik. Roo parsknął śmiechem. - Spaliśmy w zabudowaniach zewnętrznych, bo odbudowywaliśmy dworek. Kiedy pokazała się keshańska jazda, ruszyli do głównego budynku... a my uciekliśmy w lasy. Już wcześniej przygotowałem tam sobie małą jaskinię, w której zgromadziliśmy zapasy. To była pierwsza rzecz, jaką zająłem się po powrocie. Jak na mój gust, przez cały ten Zachód zbyt często maszerują nieprzyjaźnie nastawione armie. - Spróbujemy coś z tym zrobić, Roo - obiecał Erik przyjacielowi. Karli ukryła uśmiech, osłaniając usta dłonią. - Nie widziałem twego brata, Jimmy - stwierdził Roo. - Gdzieś tu się kręci. Wszyscy jadą na wesele, więc zostanie tu, by pokierować sprawami. - Jestem pewna, że wolałby być na tym weselu - powiedziała Karli. Jimmy uśmiechnął się lekko. - Owszem... ale znacznie bardziej podoba mu się jego obecne zajęcie... przywracanie miastu jego dawnej świetności. - Wiem - skrzywił się Roo. - Ktoś się włamał do piwnic u Barreta i wyniósł każdą okruszynę żywności i wszystką kawę! Jak mam otworzyć Dom Kawowy bez kawy? - Będziesz musiał kupić jej więcej - stwierdził Erik, żartobliwie obejmując Roo. - Przyjacielu... jestem pewien, że jakoś sobie poradzisz. - No... - uśmiechnął się Roo. - Nie ma już dziadka Jimmy'ego i muszę się ostrzej wziąć do roboty, ale z dwojga złego tak jest lepiej. Zamiast płacić podatki, mogę przynajmniej zatrzymać zarobione pieniądze. - Jeżeli chcesz - odezwał się Jimmy - mogę porozmawiać o tym z Księciem. Roo uniósł obie dłonie, jak człek, który poddaje się liczniejszemu i lepiej zbrojnemu przeciwnikowi. - Nie, nie... wcale się nie skarżę. W swoim czasie przedstawię Koronie sprawę długu, jaki w kasach Kompanii Morza Goryczy zaciągnął niegdysiejszy Diuk Krondoru. Ale zanim zaczniemy ten długi i trudny proces, odbudujmy pierwej bogactwa Zachodu. - A otóż i twój brat, Jimmy - stwierdziła Karli. - Z kim on tam rozmawia? Odwróciwszy się ku drzwiom, Jimmy zobaczył Dasha wchodzącego do komnaty i pogrążonego w rozmowie z jakimś mężczyzną. - A... to dworski urzędnik, niejaki Talwin. Nie bardzo wiem, jakiego rodzaju pracę wykonuje dla Patricka, ale widywałem go tu w ciągu ostatnich lat przynajmniej kilka razy. Na czas nieobecności innych, którzy pojadą do Rillanonu, mianowano go królewskim namiestnikiem. Jestem pewien, że Dash ma z nim sporo do omówienia... - Mości szeryfie - mówił Talwin - nie można mieć obu rzeczy naraz. Albo zajmiecie się swoimi obowiązkami, albo nie. - Posłuchajcie - rzekł Dash, patrząc w oczy szefa Królewskiego Wywiadu. - Będziemy skazani na swoje towarzystwo przynajmniej przez miesiąc. Co nam przeszkadza, aby się porozumieć? Wy się zajmiecie sprawami pryncypatu i samego zamku, ja zaś wezmę na siebie miasto. - Nie można na was polegać - stwierdził Talwin. Twarz Dasha zapłonęła gniewem. - Zechciejcie to wyjaśnić! - zażądał ostro. - W ostatnim tygodniu przynajmniej dwukrotnie podjęliście działania, w wyniku których sprawcy przestępstw, prawda, że drobnych, zostali zwolnieni bez sądu. - Ci ludzie głodowali! - żachnął się Dash, podnosząc głos tak, że kilku członków dworu spojrzało w ich stronę. - Mamy i bez tego dość więźniów - stwierdził młody szeryf nieco ciszej. - Nie pozwolę na to, by obwiniony za kradzież bochenka chleba dzieciak trafił do jednej celi z mordercami. - Parsknął śmiechem. - Iz pewnością go nie posadzę z tymi ludożercami Jikanji, pozostawionymi nam przez Fadawaha. Talwin zawtórował mu śmiechem. - Zgoda, przyznam, że jest coś w tym, co mówicie. Zauważyłem jednak, że od czasu ustania walk na ulice Krondoru wrócił występek, wy zaś wykazujecie znacznie mniej czujności niż niegdyś. - Jestem po prostu zmęczony - stwierdził Dash. Po chwili dodał: - Tak, to właśnie to. - Uśmiechnął się nagle: - Mości Tal winie, zrozumiałem dzięki wam coś ważnego. Dziękuję wam za to. - Za co? - Za to, że zwróciliście mi uwagę na coś, czego nie dostrzegałem od kilku tygodni. - Poklepał Talwina po ramieniu. - Jutro złożę na wasze ręce rezygnację. - Co takiego? - Nie chcę już być szeryfem Krondoru - stwierdził Dash. - Znajdźcie sobie kogoś innego do tej roboty. Odwróciwszy się, podążył do miejsca, gdzie z jego bratem stali Erik, Karli i Roo. Przywitawszy się ze wszystkimi, zwrócił się do Roo. - Szukam pracy. - Co słyszę! - zdziwił się Roo. - Zrezygnowałem z funkcji szeryfa. - Dlaczego? - wtrącił się Jimmy. - Porozmawiamy o tym później - odparł Dash i znów zapytał Roo. - Nie przydałby ci się pomocnik? - Ktoś z twoimi talentami? A jakże. Ale ostatnim razem, jak cię zatrudniłem, to zaraz potem straciłem mnóstwo pieniędzy. Dash uśmiechnął się lekko. - No... tak naprawdę to wtedy pracowałem dla mojego dziadka. Tym razem będę pracował dla siebie. - To znaczy? - Muszę w końcu pomyśleć o swoich sprawach, zamiast zdawać się na szlachectwo i pracować dla Korony. Uważam, że przy Spółce Morza Goryczy zdołam sobie wyrobić pozycję, z którą kiedyś będę mógł zacząć działalność na własną rękę. - Z pewnością możemy o tym porozmawiać - odpowiedział Roo. - Przyjdź jutro do Barreta i wszystko dokładnie omówimy. - Młody kupiec ujął żonę pod ramię. - A teraz, jeżeli zechcecie wybaczyć, wrócimy do domu. Zanim wyszli, Erik zdążył jeszcze obiecać Roo, że zajrzy doń przed wyjazdem do Ravensburga. Potem zwrócił się do Dasha: - Jesteś pewien, że chcesz zrezygnować? Król może... nalegać na to, byś przemyślał sprawę. - Nie będzie, jeżeli złożę oficjalną rezygnacją z tytułów - stwierdził Dash. - Wiecie co? - odezwał się Erik. - Zostawię was, byście to omówili pomiędzy sobą. Ja ruszam do Ravensburga, żeby zobaczyć się z żoną i rodziną. Jimmy chwycił młodszego brata za ramię i podprowadził do okna, mającego i tę zaletę, że w jego pobliżu nie było innych dworaków. - Czyś ty zwariował? Chcesz zrezygnować z dziedzicznych i należnych ci tytułów i urzędów? - Może i zwariowałem, starszy braciszku, ale mówię jak najbardziej poważnie. Rano złożę oficjalne pismo na biurku Talwina, by przekazał je Patrickowi. Żaden człowiek nie może zostać zmuszony do dzierżenia tytułu i urzędu wbrew swej woli... chyba, że Król odwoła Wielką Kartę Wolności. Nie potrzebuję żadnego tytułu. A na życie potrafię zarobić sam. Jimmy wyglądał tak, jakby trafił go grom. - A co z tym wszystkim, cośmy we dwu robili? A dziadek i ojciec? Czy ich śmierć ma być daremna? - Jimmy! - w głosie Dasha pojawiły się nutki gniewu. - Nie rzucaj mi w twarz tych imion. Zginęli za to, co ukochali i w co wierzyli, a mój wybór nijak nie umniejsza znaczenia ich poświęcenia. Po prostu mam dość podążania przez życie drogą, jaką oni mi wyznaczyli. Nie chcę, by decydowali o tym, kim mam być. - A dlaczego nie miałbyś pojechać ze mną do Rillanonu? - spytał Jimmy. - Załatwię z Patrickiem, by zamiast ciebie mianował szeryfem kogo innego. Pojedziemy na wesele, a potem wsiądziemy na jakiś statek i odwiedzimy matkę w Roldem. Posiedzisz z nią tydzień czy dwa... i jeszcze zatęsknisz za twoimi rzezimieszkami! - O, w to nie wątpię! - roześmiał się Dash. - Nie, nie... jedź sam. Ucałuj ode mnie matkę, ciotkę Magdę i innych krewniaków. Powiedz mateczce, że odwiedzają któregoś dnia... wiem przecież, że ona nigdy już nie postawi stopy na ziemi Królestwa. - Nie byłbym taki pewien - odparł Jimmy. - Z pewnością przyjechałaby... choćby na moją koronację. - No, w takim wypadku... - rzekł Dash i obaj parsknęli śmiechem. Jimmy objął ramieniem młodszego brata. - Słuchaj... ale w końcu wszystko się jakoś ułoży? - Nie ma dwu zdań - odpowiedział Dash. - Po prostu pragnę zacząć życie na własny rachunek. I chcę, by wynik moich wysiłków był lepszy niż kilkunastu nieboszczyków. Jimmy przypomniał sobie bezładną szarżę na Keshańskie tabory i walkę przed murami Krondoru, zanim pojawił się Pug. - Nie bardzo rozumiem, co w tym złego - mruknął. - Tyle że... - Co takiego? - Po prostu obaj jesteśmy synami swego ojca. - Wiem. Nie było to proste, ale w końcu, kiedy podjąłem decyzję, zrozumiałem, że jest słuszna. Mamy wobec siebie obowiązki większe, niż te, jakie winniśmy sztandarowi czy królowi. Czy możesz uczciwie mi rzec, że będziesz pracował dla Patricka, o nic nie pytając? - Nigdy nie będę pracował dla Patricka ze względu na niego samego. Wszystko, co robię, robię dla Korony - odpowiedział Jimmy. Dash lekko tknął palcem w pierś brata. - I w tym, kochany braciszku, zasadza się różnica pomiędzy nami. Widziałem, jak za to miasto umierali zwykli, pospolici ludzie, kobiety i mężczyźni... i co zyskali za swoje starania? - Zachowali wolność! - zaperzył się Jimmy. - Wiesz, co Krondorowi przyniosłaby władza Kesh: niewolnictwo, haracze, wymuszenia... i na koniec dzieci sprzedawane do burdeli! - Aaaa... Jesteśmy więc od tamtych lepsi? - Owszem! Nie brak i u nas problemów... ale w końcu mamy jakieś prawa. - Jimmy, przez jakiś czas byłem właśnie narzędziem wykonującym te prawa - stwierdził Dash. - Nie jestem pewien, czy posyłanie dziesięcioletniego chłopca na roboty publiczne za kradzież chleba jest tym, o czym myślimy, gdy mówimy o sprawiedliwości. - Przytaczasz skrajne przykłady - żachnął się Jimmy. - Wiesz, chciałbym, żebyś miał rację, ale jej nie masz. - Muszę iść - stwierdził Jimmy. - Zostaliśmy zaproszeni na uroczystą kolację w towarzystwie Patricka i Francine. Przyjdziesz? - Nie - odpowiedział Dash. - Przyślę liścik z przeprosinami. Do rana muszę uporać się jeszcze z wieloma sprawami... zanim przekażę urząd komuś innemu. - Chciałbym, żebyś przynajmniej poczekał, aż Patrick wróci z Rillanonu - stwierdził Jimmy. - Może jeszcze się rozmyślisz? Wiesz, że nie jest za późno. Dash milczał przez chwilę, pilnie rozważając propozycję brata. - Jeżeli tak zrobię, będę miał więcej czasu na uporządkowanie spraw. Dobrze. Poczekam z tym aż do powrotu Księcia i Księżnej z Rillanonu... ale wtedy na pewno zrezygnuję z urzędów i tytułu. - Jeszcze cię namówię - uśmiechnął się szelmowsko Jimmy. - Tak czy owak, nie przyjdę na kolację. Zobaczymy się rano, zanim wyjedziesz. Objęli się, a potem Dash wyszedł z sali i przez główne wyjście skierował się na dziedziniec, a potem dalej, do aresztu przy Nowym Targu. Pośród najgłębszej nocy, zanim niebo na wschodzie rozjaśniły pierwsze oznaki zbliżającego się brzasku, w zalegające doki cienie wszedł samotny mężczyzna. Rozglądając się dookoła, jakby w obawie przed podążającymi za nim tropicielami, skoczył w bramę, gdzie przyczaił się na chwilę, sprawdzając, czy nikt za nim nie idzie. Minęło kilka długich chwil, aż w końcu wysunął się z bramy. .. tylko po to, by zostać w nią wrzucony ponownie. Uderzył ciężko plecami o drzwi, a u jego krtani błysnęło ostrze sztyletu. - Wybierasz się gdzieś, Reese? Złodziej wytrzeszczył oczy. - Szeryfie, to wy? Wcale się nie kryłem, jak boga mego! Szedłem sobie do swej dziury, by przespać dzionek. - Potrzebna mi pewna informacja i widzę, że się palisz do współpracy - stwierdził Dash. - Pewnie, szeryfie, powiem, co tylko chcecie wiedzieć. - Kto został nowym Mistrzem Dnia po śmierci Triny? - Jak wam powiem, to już po mnie - stęknął żałośnie Reese. - Będzie po tobie, jak nie powiesz. I pozwól, że ci rzeknę, mój słodki ptysiu, że nie zamierzam cię wcale ciągnąć do aresztu, by tam odbył się nad tobą uczciwy sąd, z hukiem werbli i wieszaniem zaraz potem. Poderżnę ci gardło tutaj, na miejscu i bez zwłoki. - Wszystko mi jedno - sapnął Reese. - Zresztą nie ma nikogo, kto byłby Mistrzem Dnia. Odkąd zginęli Sprawiedliwy i Trina, nie da się rzec, by w Krondorze byli jacyś Szydercy. - Kto jest Mistrzem Nocy? - Zginął podczas walk o miasto. Teraz nie mamy przywódcy. Nawet w Mateczniku nikt nie może czuć się już bezpiecznie. Ktoś zakłada nową bandę nieopodal Rybaczówki, by łupić dobra rozładowywane ze statków. I oczywiście znajdziecie kilku rabusiów w pobliżu starych doków. Ale to już nie to samo, co dawniej, panie Dash. - Powiedz mi, gdzie dokładnie znajdę tych bandytów z Rybaczówki i doków. - Reese złożył Dashowi relację. - Powinieneś wiedzieć - odezwał się młody szeryf, gdy opryszek skończył mówić - że w Krondorze zajdą pewne zmiany... i to my będziemy tymi, co je zapoczątkują. - My? - zdumiał się Reese. - Owszem... ja i ty. - Jak mnie przyłapią na tym, że pracuję dla szeryfa, to tego samego wieczoru moimi flakami nakarmią kraby na dnie portu. - Ależ ty masz wymagania! Zanim skończymy, będziesz gorąco pragnął, by sprawy ułożyły się aż tak prosto i korzystnie dla ciebie. Bystry z ciebie człek, Reese... dostatecznie bystry, by przyłączyć się do mnie i Talwina, kiedy uciekaliśmy z ciężkich robót. - No... ja tylko skorzystałem ze sposobności. - Powiedz mi imię kogoś, kto jest naprawdę bystry... może być to chłopak lub dziewczyna, byle dobrze się obchodził z dziećmi. - Jenny... ma dobrze poukładane w głowie, myśli szybko, a żebracy i drobni kieszonkowcy bardzo ją lubią. - Dobrze... Chcę się spotkać z tobą i Jenny pod starym placem, nieopodal północnej ściany zbiornika... jutro, godzinę po zachodzie słońca. - Młodzieniec puścił koszulę Reese'a i schował sztylet. - A jak nie przyjdę? - To cię znajdę i zabiję - stwierdził Dash. - Pamiętaj, godzina po zachodzie słońca. Przyjdźcie tylko we dwoje. - Poszukam Jenny - rzekł Reese i skoczył w mrok. Dash rozglądnął się uważnie dookoła i upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje, ruszył w swoją stronę. - Jimmy... - odezwała się Francie, gdy starszy z braci Jamisonów szykował się do odejścia. - Czy mogę zamienić z tobą kilka słów? - Kiedy tylko zechcesz, Francie - uśmiechnął się Jimmy. Dziewczyna podeszła bliżej. - Gdybyśmy tu mieli ogród, moglibyśmy pójść tam na spacer. - No to przejdźmy się wokół dziedzińca. - Trudno, jeżeli nie można inaczej... - roześmiała się. Odwróciła się do ojca i Patricka. - Niedługo wrócę. - Oboje młodzi przeszli długim korytarzem z sali audiencyjnej do balkonu otwierającego się na dziedziniec. Wieczór był ciepły, a wiatr niósł z dala woń kwiatów. - Kiedy wrócimy, zadbam o to, by jak najszybciej odtworzono ogrody. - To byłoby miłe... - uśmiechnął się Jimmy. - Wrócisz do Krondoru na Święto Letniego Przesilenia? - Chyba nie. Popłynę do Roldem, odwiedzić matkę. Teraz, kiedy ojciec nie żyje, nie ma szans na to, by przyjechała do Królestwa. - Nigdy się nie pokochali - westchnęła Francie. Jimmy potrząsnął głową. - Myślę, że można rzec, iż w najlepszym razie wzajemnie się podziwiali. Mateczka zachwycała się ojcowskimi zdolnościami dyplomatycznymi. Roldem to naród dworaków. Czy wiesz, że ojciec był też świetnym tancerzem? - Pamiętam, jak go podziwiałam podczas którejś z dworskich uroczystości. Wykonał bardzo śmiałą i ryzykowną figurę... Bardzo go lubiłam, gdy byliśmy dziećmi. - Był bardzo dobrym ojcem - powiedział Jimmy, który nagle poczuł, że ogromnie brakuje mu ojcowskiej obecności. - W mateczce podziwiał zawsze jej umiejętności organizacyjne. Niezależnie od tego, czy na obiad przyszedł jeden gość, czy zwaliła się ich cała setka, mateczka wszystko potrafiła urządzić tak, że nikt nie odszedł niezadowolony. Ojciec nawet żartował, że byłaby lepszym Diukiem od niego. - Ale nigdy nie stali się sobie bliscy? - Nie - odparł Jimmy z pewnym żalem w głosie. - Wiem, że matka miała kochanków, choć zawsze wszystko odbywało się z wielką dyskrecją... Nie wiem niczego o miłostkach ojca. Zawsze wyglądał na ogromnie zajętego zadaniami, jakie wyznaczał mu dziadek. Pewnie miał za mało czasu... albo w ogóle mu na tym nie zależało. - Troszczył się za to o ciebie i Dasha. - Wiem. - Jimmy kiwnął głową. - I zawsze był dla nas taki łagodny... Dziewczyna położyła mu dłoń na ramieniu. - Jimmy, nie mam pojęcia, co robić. Nawet lubię Patricka... wszyscy troje zawsze się przyjaźniliśmy. Ale kiedy byliśmy dziećmi, myślałam, że wyjdę za ciebie... Jimmy znów się uśmiechnął. - Wiem. Niekiedy mnie to irytowało... ale potem zaczęło mi się nawet podobać. Dziewczyna pochyliła się ku niemu i pocałowała go, lekko, ale... namiętnie. - Bądź moim najlepszym przyjacielem - powiedziała po chwili. - Nie wiem, czy upodobnię się do twojej matki i staniemy się sobie z Patrickiem obcy, czy poświęcę życie wychowywaniu przyszłego Króla Wysp. Zajmę się ogrodami, a jeżeli zechcę mieć kochanków, będziesz oczywiście pierwszym z nich... ale przede wszystkim potrzebuję dobrych przyjaciół. Wszyscy dookoła ofiarują mi teraz swoją przyjaźń, ale wiem, że widzą we mnie przyszłą Królową Wysp. Ty, Dash i kilku starych znajomych jeszcze z czasów Rillanonu to jedyni ludzie, na których mogę liczyć. - Rozumiem, Francie. - Kiwnął głową młody człowiek. - Zawsze będę twoim prawdziwym przyjacielem... Dziewczyna ujęła jego ramię w swoje dłonie i przytuliła się do jego boku. - Dziękuję, Jimmy. A teraz wracajmy do Księcia. W tej chwili młodzieniec już wiedział, że i on w końcu zawrze małżeństwo dla racji stanu. I zaniósł w duchu modły do wszystkich bogów, jacy zechcieliby go wysłuchać, by dziewczyna, którą dlań przygotowali, nie ustępowała tej, jaką trzymał teraz w ramionach. Modlił się także o to, by mógł sprostać próbie przyjaźni Francine. Dwie noce później do Matecznika zaczęli przekradać się złodziejaszkowie. Wielu rozglądało się niespokojnie dookoła, szukając możliwych dróg ucieczki, ponieważ, wedle powszechnej opinii, nie było to miejsce już tak bezpieczne jak dawniej. I tak zresztą wystawiono zewnętrzne czaty, wypatrujące Książęcych. - Czy dotarli już wszyscy? - zapytał Reese, wstając i stukając w stół trzonkiem sztyletu. - Owszem, wszyscy, co zechcieli przyjść - odezwał się ktoś z tylu. Rozległo się kilka przytłumionych chichotów, nikt jednak nie czuł się na tyle pewnie, by roześmiać się w głos, żart zresztą nie należał do najprzedniejszych. - Musimy przyjąć nowe zasady - stwierdził Reese. - Zasady? - odezwał się rosły mężczyzna stojący w kącie. - Czyje zasady? - Zasady Szyderców! - rzuciła zapalczywie młoda kobieta, która właśnie weszła przez drzwi w głębi pomieszczenia. Była to osoba mocnej budowy, o prostych, surowych rysach, znana jako jedna z najsprytniejszych złodziejek w gildii. Jenny. - A kto powiedział, że w mieście są jacyś Szydercy i mogą nam narzucać swoje zasady? - spytał inny. - Sprawiedliwy! - zawołał Reese. - On tak powiedział. - Sprawiedliwy nie żyje! - krzyknął mężczyzna z głębi sali. - Wszyscy o tym wiedzą! - Sprawiedliwy nie raz już umierał - zagrzmiał jakiś głęboki głos z mroku za Reese'em. - Ale też zawsze wracał. - Kto mówi? - spytał rosły mężczyzna z kąta. - Ktoś, kto cię zna, Johnie Tuppinie. Rządzisz zabijakami i rabusiami. Rezydent z kąta zbladł nagle, kiedy się wydało, że nieznajomy z cienia zna jego nazwisko. - Tuppina znają niemal wszyscy! - wydarł się jakiś chudzina z tyłu. - Jest za wielki, by go nie zauważyć. Jedni parsknęli śmiechem, inni jednak spoglądali dookoła niezbyt pewnym wzrokiem. - I ciebie znam, Szczurze - zadudnił głos z mroku. - Jesteś wśród Szyderców najlepszy, gdy chodzi o stanie „na świecy”. Znam was wszystkich. Znam każdego rzezimieszka, złodziejaszka, żebraka, włamywacza i dziwkę, nazywających swój dom Matecznikiem. A wy... znacie mnie. - To Sprawiedliwy! - szepnął ktoś struchlałym głosem. - Możesz podawać się, za kogo chcesz - odezwał się Tuppin. - Ale pretensje do wodzostwa nie czynią jeszcze wodza. Ja mogę się uprzeć, że jestem cholernym Diukiem Krondoru... ale co z tego? - Banda z Rybaczówki została dziś rozbita - stwierdził głos z mroku. I nagle wszyscy zapragnęli coś powiedzieć. Podniosła się wrzawa, którą niczym grom przerwało uderzenie pały Reese'a o stół. - Cisza! - zagrzmiał. I wszyscy umilkli. - Jutro rano szeryf i jego ludzie wedrą się do siedziby zabijaków przy Starym Porcie - zadudnił głos z mroku. - Nikt w Krondorze nie będzie obrabiał ulic bez mojego zezwolenia! - Jeżeli Książęcy jutro wyłapią tych drani - odezwał się Tuppin - to uwierzę, że jesteś tym, za kogo się podajesz. - I ja też! - zapiszczał Szczur. - Przekażcie wieści! - zagrzmiał człowiek z mroku. - Keshańscy renegaci, rozprowadzający narkotyki w karawanseraju zostaną pojmani! Dranie chwytający dzieci i sprzedający je durbińskim handlarzom niewolników pójdą do lochu. Każdy, kto ruszy na ulice bez zgody Szyderców, zostanie złapany i zadynda na stryku! Kilka osób w pomieszczeniu odpowiedziało wiwatami. - Reese będzie Mistrzem Nocy, a Jenny Mistrzem Dnia! Jeżeli pojawią się jakieś problemy, zgłoście się z nimi do nich. Wiwaty przybrały na sile. - No już, wynocha! - zawołał Reese. - Przekażcie wszystkim wiadomość, że wrócił Sprawiedliwy... i ponownie objął rządy w mieście. Złodziejaszkowie szybko rozproszyli się, a w Mateczniku zostało tylko troje ludzi. - Dobrze się spisaliście - stwierdził Dash, występując z mroku. - Powiedzcie Tuppinowi i Szczurowi, że z nich też jestem zadowolony. - Kupiliście skórę na niedźwiedziu jeszcze grasującym w kniei - odpowiedział Reese. - Trzeba będzie rozbić kilka łbów, zanim reszta uzna was za wodza. - O, mamy jeszcze kilka miesięcy, zanim Książę wróci i osadzi na urzędzie nowego szeryfa - rzekł niedbale Dash. - Do tego czasu zdążymy się tu jakoś urządzić. - Jednej rzeczy nie umiem pojąć - odezwała się dziewczyna. - Po co wam to wszystko? Jesteście synem Diuka Krondoru! Na tej krętej ścieżce nigdy nie zgromadzicie tylu bogactw, ile moglibyście mieć, gdybyście po prostu wykorzystali przywileje wynikające z urodzenia. Jeśli któreś z nas zostanie schwytane, zdechniemy w więzieniu lub na ciężkich robotach. Jeżeli złapią was, pójdziecie na stryk, za zdradę. Powtarzam pytanie: po co wam to? - Złożyłem komuś obietnicę - odpowiedział Dash. Jenny otworzyła usta, jakby chciała zadać kolejne pytanie, młodzieniec jednak uciął: - Przed wami mnóstwo roboty... i przede mną też. Musicie wprowadzić do pałacu kogoś, kto będzie obserwował poczynania Talwina. Trzeba go będzie śledzić, a to niełatwe zadanie. Musimy się dowiedzieć, z kim się spotyka i kim są jego agenci. Wygląda na to, że ten człowiek może stać się dla Szyderców największym utrapieniem. - Mam dziewczynę. Myślę, że świetnie się do tego nada - oznajmiła Jenny. - Młodziutka, wygląd niewinny jak z obrazka, umie szyć i tkać... i wytnie wam żywcem serce za miedziaka. - A ja mam człeka, który świetnie gotuje, i można go posłać do kuchni. . - Ja się zajmę ich wprowadzeniem do pałacu - odpowiedział Dash. - A teraz już idźcie. Kiedy wyszli, młodzieniec chyłkiem, przez tylne drzwi opuścił Matecznik. Odczekawszy chwilę, upewnił się, że nikt nie widział, jak opuszcza złodziejską kwaterę. Zdawał sobie sprawę, że od tej chwili jego życie nigdy prawdziwie nie będzie należało tylko do niego. Wiedział, że dorobi się bogactw w kupieckim fachu i kiedyś poślubi jakąś dobrze ułożoną panienkę, którą być może nawet pokocha i uczyni matką swoich dzieci. Będzie wiódł na pozór spokojne, godne zazdrości innych życie. Wiedział wszak i to, iż będzie musiał żyć w dwu światach... a swoje życie w dużej mierze poświęci innym. Czuł powinności wobec Korony, jakie wyłącznie dzięki urodzeniu nałożyli nań - bez jego świadomości i wiedzy - ojciec i dziadek, znacznie więcej jednak łączyło go z tą bandą obszarpańców ... te bowiem powinności wybrał sam z poczucia honoru. Wiedział też, że jedynie śmierć uwolni go ze służby, którą sam sobie wybrał. Z tą świadomością ruszył w głąb kanałów, odtąd mających stać się jego drugim domem. Epilog Pug wstał z miejsca. Uczniowie, którzy przyłączyli się do niego, Mirandy i Nakora, z ciekawością rozglądali się po jaskini, oświetlanej blaskiem dwu pochodni. - Zebraliśmy się tutaj - zaczął Arcymag - byście potwierdzili przysięgę, jaką każdy z was złożył mi już osobiście. Podczas kolejnych lat przyłączą się do nas następni, kilku z was odejdzie, ale bractwo przetrwa. Spotykamy się w tajemnicy, ponieważ nikomu, kto nie jest członkiem naszej grupy, nie wolno wiedzieć ojej istnieniu. Musimy kryć się w cieniach i realizować swoje zadania bez wiedzy żyjących w światłości. - Powiódłszy wzrokiem po twarzach otaczających go uczniów, ciągnął dalej: - Każde z was będzie pracowało dla dobra ludzi, ale oni niczego nie będą wiedzieli o waszym istnieniu. Gdyby się o nas dowiedzieli, mogliby okazać strach albo sprzeciw... z niewiedzy albo dlatego, że ich przeciwko nam wrogo nastawiono. Dla wielu z was jedyną nagrodą będzie śmierć. - Wskazał dłonią wylot jaskini. - Tam, na zewnątrz, żyje wielu ludzi, którzy wybrali przeciwną naturze ścieżkę mroku. Jedni sprzymierzyli się z drugimi, inni są nieświadomi tego, że mają kompanów, niejeden z nich nie wie nawet, komu naprawdę służy... a jeszcze inni sami rzucili się z ochotą w objęcia zła. Wszyscy oni będą was chcieli zabić. Część z was nas opuści i wyruszy na poszukiwania naszych nieprzyjaciół. Inni będą szukali nowych uczniów, by ich tu przysyłać na szkolenie. Jeszcze inni zajmą się badaniami i urządzaniem naszego życia. Szkoła przy Villa Beata będzie działała jak dawniej. Tych, co nas tu sami odnajdą - jak to się przytrafiło wielu z was - powitamy z radością. Ponownie jednak powtarzam: nikomu z zewnątrz nie wolno zdradzić istnienia naszego bractwa. Naszym zadaniem będzie rozprawa ze snami i koszmarami w wojnie, jaką niewielu tylko potrafi sobie wyobrazić. W tej wojnie, w tym powołaniu jesteśmy braćmi i siostrami i wszyscy musimy się poddać wymogom i potrzebom bractwa. Nikt nie może się wznieść ponad to - a jeżeli ceną ma być nasze życie... niech tak się stanie. Nikt nie odezwał się choćby słowem sprzeciwu. - Będziemy Bractwem Cieni walczących przeciwko szaleństwu, jakie chcą sprowadzić na świat Bezimienny i jego agenci - przemówił znowu Pug. - Przetrwaliśmy Wojny Rozdarcia Światów i Wojny z Wężowym Ludem. Teraz trzeba nam się przygotować do następnych walk, o których wiedzieć będą tylko nieliczni. Będziemy je toczyć wszędzie tam, gdzie natkniemy się na agentów Bezimiennego i ich dzieła. Będzie to wojna toczona w cieniu. Wyciągając przed siebie rękę, podał ją Mirandzie. Potem kiwnął głową Nakorowi i Gathisowi i wszyscy wyprowadzili swoich przyszłych uczniów z jaskini, a potem powiedli ścieżką ku domostwu.