Rivelv Życie za Życie 1. Gdy wicher ponownie uderzył w korony drzew, na gościniec sfrunęły miliardy żółknących liści. Wszystkie miękko opadły na ziemię, by znów potem, zmącone nagłym powiewem wiatru, zmieszać się ze wzbitym nagle tumanem kurzu i ulecieć w górę, ku zasnutemu chmurami niebu. Zbliżała się burza. Z oddali dochodziły gniewne pomruki gromów a horyzont coraz częściej rozbłyskiwał światłem błyskawic. - Stój Sztygar!- ktoś wrzasnął- Stój do jasnej cholery! Niebo przecięła linia błyskawicy. - Zatrzymaj się! Ludzieeee! Uderzył grom. Sztygar zarżał. Pędził przed siebie, chrapał. Uderzał kopytami w zbitą powierzchnię gościńca: galopował. Falko de Schorche przywarł do karku rumaka, oburącz trzymając rwące się wodze; ściskał je z całej siły mokrymi od potu dłońmi. Wbił buty w strzemiona, naciągnął puślisko i ściągnął wodze z całej siły. Nic to nie dało. Próbę zatrzymania tarantowatego diabła powtarzał kilka razy. Sztygar niósł go już dobre pięć staj. Niezmordowane z niego było bydle. Cicha woda; on jedyny wydawał się być na tyle spokojny, żeby wozić Falka de Schorche na zlecone wyprawy. Każdy inny koń, czy to siwek czy kasztan, nie tolerował mości de Schorcha na swym grzbiecie. A setnik, jakim był Falko, piechotą iść nie mógł. Jego przełożeni z Borviku nie mogli także pozwolić na to, żeby przedstawiciel ich miasta (które bujnie rozkwitało) podróżował wozem. Falko de Schorche nigdy nie radził sobie z końmi. Krótko mówiąc nienawidził ich i zawsze twierdził, że na koniu można wjechać tylko do grobu. Mówił też zawsze, że przeczuwa iż jakaś paskudna kobyła wyśle go kiedyś do zaświatów. Nazywał konie swoim osobistym przekleństwem, które zostało na niego rzucone tuż po narodzinach. W życiu chciał robić jedno: dowodzić, czuł że ma do tego smykałkę i że to tylko do tego właśnie się nadaje. Status społeczny jego ojca dał mu taką możliwość i już jako młodzian coraz częściej marzył o dniu, w którym stanie w szeregi jakiejś armii i ruszy w bój na jej czele. Marzył, że pod jego komendą, żołnierze wydadzą ten przewspaniały, budzący przerażenie okrzyk, wrzask rycerskiego zjednoczenia i całkowitego oddania, popędzą na wroga ile sił w nogach; że przeleją krew, a on będzie na czele. ... Będzie pędził na samym czele. Pomyśleć, że jego nadzieje i ambicje rozwiały zwykłe czworonożne koniska. Od pierwszego zetknięcia z tymi zwierzakami widział, że bogowie nie chcą, by stał się dowódcą; że nie chcą go widzieć w roli generała. Każdy wierzchowiec na którego go wsadzono, stawał się nagle bardzo niespokojny i wyjątkowo agresywny. Nie ponosiły tylko klacze. Na klaczach mógł jeździć w nieskończoność. Pech chciał, że tradycja miasta z którego pochodził głosiła, iż prawdziwy wódz musi jeździć na prawdziwym, bojowym ogierze. Zwykły dziesiętnik, musiał dosiadać przystrojonego ogiera, żeby być poważanym i zdobyć reputację. Generał zaś, jeździć musiał na czystej krwi koniu, przystrojonym lwią skórą. Falko de Schorch, skończył dosiadając tarantowate konisko, nazywane przez miejscowych "Sztygar" . Nie został też generałem. Po dwudziestu kilku latach starań i udowadniania swej przydatności dla wojska, został setnikiem. A jego przekleństwo? Niemożliwe do spełnienia pragnienie? Marzenie którego nie można zrealizować? Wszystkiemu winne były konie. - Na pooomooc!- wrzeszczał.- Koń poniósł!! Bogowie miłosierni! Sztygar ani myślał zwolnić. Nie interesowało go czy dosiadający go głupiec woła do ludzi czy do wszechmocnych Panów Krain, którzy tak często zsyłają na ziemię wielkie kataklizmy. Poczuł niebezpieczeństwo i interesowała go teraz tylko ucieczka. Wyciągał łeb i pędził przed siebie. Gdy gnał, kotłujące się za nim liście mieniły się kolorowo, wolno opadały na zbitą ziemię. Cały czas pędząc, śmignęli przez rozdroże, gdzie Falko dojrzał pasącego się karego wierzchowca. Nie dojrzał właściciela, zbyt szybko zniknęli w lesie i gęsto rosnące drzewa zasłoniły mu widok. Odzyskał jednak nadzieję. Wydarł się tak głośno, że omal nie wypadł z siodła. Echo poniosło wrzask aż po krańce targanego wichrem lasu. Gdy po niedługiej chwili usłyszał za sobą tętent kopyt, wiedział, że jest uratowany. Ale pewności nie miał. Czy można mieć pewność w sytuacji takiej jak ta? Sztygar gnał do przodu jak rozwścieczony buhaj pędzący by staranować ofiarę. Nie interesowało go nic co działo się wokół. Istniała dla niego tylko droga. - Pomocy!- krzyknął setnik mając nadzieję że pędzący za nim jeździec go słyszy. Odległość między nimi wynosiła dobre dziesięć metrów i gwałtownie malała. Sztygar był piekielnie zmęczony, biegł coraz wolniej, a koń pędzącego za nimi jeźdźca musiał być wypoczęty, bo bez większego kłopotu doganiał tarantowatego ogiera setnika. Falko przezwyciężył strach i odwrócił głowę. Chciał dostrzec swego niedoszłego wybawiciela. Zobaczył gnającą w jego stronę czarną, okropnie wychudzoną szkapę o odrapanej sierści i paskudnie naciągniętej skórze. Na niej, na oklep jechała przedziwna postać wyglądem przypominająca człeka. Na głowie postać miała obity kapalin z daszkami policzkowymi i zasłoną na nos, a resztę twarzy kryła jej szeroka brudna chusta. Na torsie napierśnik, który od ramienia przecinał gruby pas, wiązany pośrodku sznurem ze splecionych rzemieni. Postać pędziła za nim jeszcze przez dłuższą chwilę, potem niczym zjawa, zatonęła w tle. Przeszył go strach. Po galopującej szkapie nie zostało nic. Nawet ślad na ziemi. Było słychać tylko szmer. Gdy wszedłeś do lasu śmierć na się sprowadziłeś. W jednej chwili przestał się martwić tym, że Sztygar poniósł i jego umysł zaprzątnęła inna myśl. Zanim opuścił Borvik, mówiono mu, że podejmuje się trudnej wyprawy. Że w tym lesie dzieją się dziwne, niewytłumaczalne rzeczy. One jednak się tym nie przejmował: "Gościniec jest bezpieczniejszy niż łono matki"- mówił. A teraz było za późno. Zgodził się na to wszystko żeby tylko podlizać się przełożonym. Zastanawiał się, jak bardzo będzie tego żałował. Odpowiedź nadeszła znienacka. Na drogę, tuż przed nim, wypadł niespodziewanie kary ogier. Sztygar stanął na tylnich nogach, zarżał. Falko naciągnął wodze, wyciągnął się do tyłu i zakrzyknął przeraźliwie. Wodze strzeliły doniośle, żemień pękł i setnik zwalił się z hukiem na ziemię. Czarny ogier zatańczył w miejscu dzwoniąc kopytami. De Schorche przetarł czoło. Poczuł, że powyżej brwi ma wąską ranę, która powoli zaczynała krwawić. Sztygar zarżał głośno i nie zwracając już uwagi na swego właściciela pogalopował dalej. Koń który wypadł na gościniec z lasu nie był tym samym, który pędził za setnikiem i niespodziewanie znikł. Tamten był kościsty i zaniedbany a ten miał zdrową i lśniącą sierść. Jeździec spoglądał na setnika z góry. Siedział w dużym, ciemno barwionym siodle przy którym w specjalnej pochwie trzymał kuszę. Za tylnim łękiem miał zwiniętą derkę i złożony w cztery, obwiązany czarny płaszcz. Odziany był na czarno. Spięty szerokim pasem, u którego oprócz prymitywnego noża o rękojeści z rogu jeleniego miał małą owiniętą w skórę manierkę. Miał na sobie ciemną tunikę z wiązanymi rękawami wsuniętymi w skórzane, jeździeckie rękawice z wycięciami na palce. Tors okryty miał podbijaną skórzaną kamizelą przeciętą dwoma grubymi pasami spiętymi zszorowaną srebrną klamrą. Na plecach miał dwie szable wieszane na krzyż w pochwach. Falko chciał krzyknąć ale wydał z siebie tylko ciche charknięcie. - Ćśśśś.... - nieznajomy przyłożył palec do ust i zeskoczył z kulbaki. Miał spokojną twarz naznaczoną długą blizną, idącą przez prawe oko; zaczynała się na policzku a kończyła lekko ponad brwią. Czarne, poskręcane w nieładzie włosy muskały mu ramiona. Najdziwniejsze miał oczy: czarne i nieprzeniknione jak toń wody o źrenicach zdających mieć kolor ciemnożółty. - Bądź cicho- powiedział do setnika. Falko był cicho. Jeszcze nigdy w życiu nie siedział tak cicho jak w obecności tego człowieka. Nieznajomy zdawał się nasłuchiwać, jednak jedyne co dało się usłyszeć to hulający wiatr, szepczące liście i zduszone huki gromów wśród chmur. - Jesteś z karawany?- zapytał nieznajomy. Falko zawahał się. Ale tylko na chwilę. - Tak. A wy kim jesteście? - Nie tym, za kogo mnie masz. To nie ja za tobą jechałem. Polowałem tutaj i usłyszałem twoje wołanie. - A więc kim był.. - Ten który cię gonił? - Podobni jemu napadli naszą karawanę. - Wiem. Daleko stąd? - Pięć staj drogą. - Dziwię się że żyjesz, nastaw się na to że nie zobaczysz już przyjaciół. - Nazywam się Falko de Schorche i pochodzę z Borviku. Jestem znamienitym setnikiem. Zostałem wysłany z karawaną do Talikardu, z dobrym słowem i oczywiście zaufaniem mego dobrego władcy. Muszę dowieść towary na miejsce. Wchodząc do lasu, śmierć na się sprowadziłeś. - Cśśś... - nieznajomy znów przyłożył palec do ust.- Wracają. Niebo było ciemnogranatowe. Chmury ostatnimi siłami przytrzymywały deszcz. Wiatr wiał jak szalony. Śmierć na się... . Nieznajomy wstał, po czym stanął na środku drogi. Wicher targał jego włosami. Spory kawał drogi przed nim, na środku gościńca ni stąd ni zowąd pojawiła czarna szkapa. Stała tam bez ruchu, głowę trzymając spuszczoną przy ziemi. Nieznajomy nawet nie drgnął. Spodziewał się tego. Jeździec- zjawa siedzący na szkapie patrzył w ich stronę zza zasłony kapalinu. W obu rękach trzymał wodze. Chwilkę potem pociągnął za nie i skierował szkapę w ich kierunku. Łowco... . Nieznajomy zmarszczył brwi: - Wstań i zejdź na pobocze, mości Falko. Tylko oglądaj się za siebie, Oni są wszędzie. De Schorche zerwał się z ziemi i powiódł wzrokiem wokoło. W chwilę potem już siedział w przydrożnym rowie. Wychudła szkapa jechała w ich kierunku. Na drodze pozostał już tylko nieznajomy i jeździec. Wiatr rozrzucał zsypujące się z drzew wielobarwne liście. Ani jeden ani drugi nie zwracał na to uwagi. Nieznajomy stał, a jeździec siedział w siodle bez ruchu. Śmierć na się sprowadziłeś łowco! W chwilę potem jeździec spiął kobyłę do galopu. Zwierze zarżało dziko i puściło się na przód środkiem drogi. Nieznajomy przygarbił się lekko i chwycił za rękojeści szabel przewieszonych przez plecy. Nie wyciągnął ich. Czekał. Jeździec puścił wodze i wydobył miecz z pochwy przy pasie. W następnej chwili jego wychudły wierzchowiec niczym mgiełka rozpłynął się pod nim, a on sam powoli sfrunął na ziemię trzepocząc zdartą peleryną. Stanął o dwadzieścia kroków od nieznajomego. Zakręcił mieczem w dłoni i ruszył przed siebie. Nieznajomy wyrwał szable z pochew, w trzech susach doskoczył do zjawy i jednym płynnym cięciem ściął jej dłoń wznoszącą się do góry wraz z mieczem. Po chwili drugą szablą ciął przez korpus, od dołu do góry, zakręcił się w miejscu i płaskim machnięciem skrócił zjawę o chroniony kapalinem łeb. Bezgłowe ciało runęło na wyścieloną liśćmi ziemię rozdmuchując je na wszystkie strony swym upadkiem. Zakotłowało się i zamieniło kolorowo. Falko de Schorche przełknął ślinę. Nigdy nie widział czegoś podobnego. Oglądał już walki a nawet w kilku uczestniczył, ale żadna nie rozstrzygała się w tak szybkim tempie. Za to w każdej lały się potoki krwi a tutaj nawet jedna kropelka nie splamiła świecących szabli nieznajomego. Stał tam, nad zwłokami pokonanej, bezgłowej już zjawy. Stał jakby zastanawiając się co teraz zrobić. Spojrzał na Falka, a ten aż podskoczył. - Uciekaj stąd, panie De Schorche. Uciekaj i nie wracaj. W następnej chwili schował szable do pochew i ściągnął z prawej dłoni rękawice. Strach rozdarł serce setnika, gdy leżące na ziemi ciało zaczęło się wić i przeraźliwie charczeć. Nieznajomy brutalnie przytrzymał je nogą, rozłożył prawą dłoń, zamknął oczy i uderzył w wijące się cielsko. Nagle mleczny blask oślepił mości De Shorcha i tysiące liści zaszemrało złowrogo. Zdawało się słyszeć szaleńcze rżenie kościstej szkapy i miliony szeptów należących jakby do niewidocznych pobratymców bezgłowego jeźdźca. Nieznajomy zaciskał zęby i zmagał się z niewidzialną dla śmiertelnika siłą. Błysk przemknął jego dłonią i pomknął za podbijaną kamizelę. Nie minęła dłuższa chwila, jak i spod niej błysnęło oślepiające światło. Wtedy mężczyzna oderwał rękę od korpusu bezgłowego i runął w tył. Opadł ciężko na ziemię. Znów się zakotłowało. Znów się zamieniło kolorowo. Zapadła cisza. Tylko wiatr smagał tańczące wierzchołki drzew. Po jeźdźcu zostało tylko wspomnienie i pamiątki w postaci jego skąpego odzienia. Falko nigdy nie widział czegoś podobnego. Bał ruszać się z miejsca. Nie wiedział co stanie się, gdy wejdzie na gościniec. Może zjawa powróci? A może powrócą Oni. A kim u licha są Oni? Nieznajomy wybawiciel ostrzegał go. Czyżby chodziło o zjawo podobne stwory jak ten tutaj? Stwory które zaatakowały jego karawanę? - Falko- usłyszał.- Mości De Schorche... . Pomóż mi wstać. Podbiegł i pomógł, choć bał się bardzo. Nie był pewny tego co zobaczył. Nie wierzył własnym oczom. - Co się wydarzyło?- zapytał rękawem przecierając krwawiące czoło.-Kim oni byli? - Pytasz o te stwory? To przez ludzi zwani Mroczni Łowcy, powinieneś to wiedzieć, setniku Falko. - Ale szczerze mówiąc nie wiem. Choć przyznaję, ostrzegano mnie, zanim wyruszyłem. Dziwię się trochę: czemu nie zaatakowały jak jechałem do Talikardu, tylko w drodze powrotnej? - Spójrz na niebo, mości De Schorche- mówił nieznajomy cały czas trzymając spuszczoną głowę.- Mroczni Łowcy nie cierpią światła słonecznego. Atakują tylko wtedy, gdy słońca nie widać. - Gdy słońca nie widać? A niech to... . A wy kim jesteście? Jestem wam winien podziękowania mości... . - Naytrel. - Dziękuję, mości Naytrelu. Bardzo dziękuję. Na początku obawiałem się, że to wy jesteście jednym z tych Łowców. Nikt się tu nie zapuszczał ostatnimi czasy; gościniec obrósł trawą... . Musicie być bardzo odważnym człowiekiem, skoro polujecie w tym lesie. Choć to co tutaj widziałem, nie przypominało mi polowania. - Wiem. - A więc? Kim że jesteś, wybawicielu? Naytrel spojrzał na setnika i kolejne słowo utkwiło Falkowi w gardle. Oczy nieznajomego wyglądały przerażająco. Tęczówki stały się czarne, a w samym ich środku zabłysły żółte źrenice. Naytrel nie odpowiedział. Z oddali dobiegł ich głośny tętent kopyt. - Na Boga! Wracają!- zakwiczał De Schorche i czmychną na pobocze drogi. Jego wyzwoliciel ponownie chwycił za szable, ale ich nie wyciągnął. Stał i czekał, aż konni się zbliżą. Jak się po chwili okazało nie byli to kolejni Mroczni Łowcy. Na trzech podkutych i osiodłanych koniach zbliżali się do nich trzej rycerze z herbem Borviku na piersi. Jeden był ranny, trzymał się za bok. Dwaj pozostali byli wydawało by się w doskonałej kondycji, z czego jeden bez wątpienia obydwóm dowodził. A był to mąż z włosami rudymi jak ogień, sciągniętymi w kitę, z twarzą noszącą długą bliznę idącą od kącika ust i niknącą za koszulą. U boku miał długi miecz z głowicą w kształcie krótkiego języka ognia. - Ależ to Savro!- wykrzyknął Falko i wyleciał na gościniec stając obok Naytrela.- To mój dziesiętnik i dwaj moi rycerze! Ah mości Naytrelu, jak mam wam dziękować? Zostanę wam dłużnikiem aż do śmierci. Uratowaliście mi życie! Macie wdzięczność Falka de Schorche, znamienitego setnika Borviku. Jeżeli kiedykolwiek pojawicie się w Borviku, liczcie na mą gościnę! - Dziękuję. Ale raczej nie skorzystam. - Wasz wybór.- wzruszył ramionami setnik i zerknął w stronę podjeżdżających rycerzy. - Nic wam się nie stało mości Falko?- zapytał ten z kitą. - Nic Savro, dobrze że jesteś. Pędźmy do domu czym prędzej. Chcę zapomnieć o tym lesie. Niech armia się tym zajmie, ja mam dość. - Jak sobie życzysz, mości Falko. A on ? - To mój wybawiciel i od dzisiaj jestem jego dłużnikiem. Naytrel milczał. - Dziękuję za pomoc, panie Naytrel- Savro wychylił się w siodle, wyciągną rękę.- Możecie mieć świadomość że pomagacie żołnierzowi z Borviku. Żołnierz pozostanie dłużny aż do śmierci. Naytrel podał mu rękę. W chwilę potem Savro pomógł setnikowi przy wsiadaniu na konia. Następnie sam nań wskoczył i zapytał przez ramię: - Gdzie teraz panie?- wojownik napiął wodze.- Wspomóc ludzi na polanie? Te znikające demony wybiją naszych w pień. - To Mroczni Łowcy, Savro. A i każda bitwa musi mieć trupy. To tylko robaki, a ja stoję na ich ścierwach z łopoczącą flagą w ręku. - Czyli do Borviku panie? - Do Borviku. Ale wstrzymaj się jeszcze, mój dobry Savro. Mości Naytrelu, czy na pewno nie chcecie jechać ze mną i zakosztować mej gościny? - Wskaż mi drogę na tę polanę.- powiedział- Pojadę wspomóc twoje "robaki"... . - Żołnierzy znaczy? Ależ nie, nie musisz wyświadczać mi kolejnej przysługi. Oni zapewne sami poradzą sobie doskonale. Z resztą wynająłem też małą bandę do ochrony mojej karawany. Daj spokój, dobry Naytrelu. - Ależ to byłby problem- powiedział Savro.- Musicie być piekielnie odważnym człekiem, skoro walczycie z tymi zjawami. Nas dwóch nie dało rady jednej. - Trzeba wiedzieć jak z nimi walczyć- odparł spokojnie Naytrel. Savro uśmiechnął się kpiąco i pokiwał głową: - Albo być rivelvem- rzekł.- Ruszajmy! Naytrel powiódł za nim wzrokiem. Poczekał aż dźgnie ostrogami konia, aż ruszy. Poczekał aż odjadą i zniknął za najbliższym zakrętem. Wtedy to założył na dłoń rękawiczkę, rozprostował palce i ruszył dosiąść swego wierzchowca. Nie chciał nigdy więcej widzieć Falko de Schorcha na oczy, gdyż był naprawdę podłym człowiekiem. 2. Przegalopował pięć staj jak zwierze starające się umknąć przed pożarem lasu. Już z daleka widział ciągnące się w niebo smugi dymu, mknące w górę zza tańczących koron drzew. Dym rozmywał się w nicość, rozwiewany silnymi podmuchami wiatru. Gościniec biegł cały czas prosto, aż do momentu opuszczenia lasu, gdzie skręcał na zachód. W tym właśnie miejscu znajdowała się olbrzymia polana, na której toczył się śmiertelny bój. Na samym środku pobojowiska, gdzie najwięcej się działo, stłoczyły się wszystkie wozy z karawany. Większość przewalona na bok a kilka kołami do góry. Jeden z płonącą plandeką i złamaną osią leżał na poboczu wraz z dwójką zabitych koni. Na pobojowisku nie panował chaos. Obrońcy trzymali się blisko siebie, nie oddalali się od powalonych wozów. Było ich niewielu. Naytrel naliczył dziewięciu, lecz może się mylił, wiatr zmieniał kierunek i dym z płonącego wozu otulał polanę. Zasłaniał widoczność. Wśród obrońców dostrzegł czterech krasnoludów, dwóch mężczyzn, trzy kobiety i zaciekle ujadającego psa. Mroczni Łowcy nadchodzili z każdej strony. Kolejno pojawiali się wśród drzew. Na ziemi leżało ich paru, kilku pozbawionych członków. Ale wstawali. Budzili się. Jeden za drugim. Budzili się i z głośnym charkotem dalej pędzili by przelać krew. Dało się też dostrzec wielu innych członków karawany. Ich trupy leżały porozsiewane po całej polanie. Wiele ciał było brutalnie zmasakrowanych. Ze wszystkich tam obecnych, największą trzeźwość zachowały krasnoludy. To musiała być ta banda od ochrony, o której wspominał Falko de Schorche. Krasnoludy zapalały pochodnie i odstraszały łowców światłem ognia. Wiedziały chyba, że ich wielkie topory na nic się tutaj nie zdadzą. Wiedziały, że stal jest tutaj bezużyteczna. - Nie wejdą za wozy!- wrzeszczał siwobrody krasnolud będący bez wątpienia przywódcą.- Ogniem ich! A któraś się zbliży to z topora jej! - Narsen!- zawołał do niego jeden z ludzi.- Konie się płoszą! - Każ babom je przytrzymać!- wrzasną krasnolud.- Dajcie ognia jeszcze! Bo się przedrą! - Tam! Tam! Jeden przełazi! - Barn!- wrzasnął Narsen do jednego z krasnoludów.- Z topora skurwiela! Dobrze! I ogniem ! - Konie się płoszą!- wrzeszczała któraś kobieta. - Nie puść!!! - Długo tu nie wytrzymamy!- przekrzyczał go mężczyzna. - Zamknij mordę!- opluł się Narsen.- Pilnuj tyłów! - Nie.. . Nie mogę! Ten charkot jest nie do wytrzymania!! - Nie szczaj w gacie! Pilnuj tyłów! - Naaarseeeen! AAAAAAAA!! - Barn! Na tyły! Przedarli się!! Baaarn! - Konie!!! Panie!! Nie dam rady!!! - Na Bogów! - Baaaaarn! Z topora! - Dajcie tu ognia!!! Przedzierają się!! Jest ich za dużo! - Thorno i Ferth zostańcie tu! Barn chodź ze mną! - Idę! - A to co za diabeł?! - Gdzie?! - Tam! Zobacz! Naytrel galopował w ich stronę. Wychylił się w siodle i zasiekł kilka stojących po drodze zjaw. Schował szablę i chwycił mocniej wodze. Drogę taranował wywrócony wóz. Popędził wierzchowca i przeskoczył go w długim skoku. Opadli zaraz za wozem, tuż obok krasnoludów. - Ty tu dowodzisz?- zapytał siwobrodego o imieniu Narsen; jednocześnie ściągając wodze szarpiącego się konia. - Ja, bo co?- burknął krasnolud. - Chcę pomóc. Długo nie wytrzymacie, musicie czekać aż wyjdzie słońce. Do tego czasu, pomogę wam przytrzymać ich poza waszym zasięgiem. - Coś ty za jeden? - Nazywam się Naytrel- powiedział.- Z Dharmonu pochodzę. Narsen zmarszczył brwi. - Każda broń się przyda.- raczej krzyknął niż powiedział.- Zwą mnie Narsen! Ale nie mam na to czasu! Chodź z nami na tył! Szybko!! Minęli ryczącego z bezsilności chłopa i dwie panikujące kobiety. Jedna z nich cały czas mocowała się z zaprzężonym w wóz koniem. Kto w las wejdzie wbrew naszej woli, ten śmierć swym duchem jeno zaspokoi! Łowca pojawił się nagle. Wyrósł przed nimi jak spod ziemi i sięgnął po miecz. Zareagowali błyskawicznie. Biegnący z przodu Narsen powalił go kopniakiem, Barn zatopił w nim topór a Naytrel odrąbał łeb. Zjawa upadła i zaszamotała się silnie, przewracając z boku na bok. - Pozbawcie ich większości członków, a będą praktycznie bezsilni.- powiedział poważnie Naytrel.- Będą żyć, ale nie już tacy groźni. - Słyszałeś Barn?! Zarzynamy! Atakowali razem. Jeden obok drugiego. Siekli każdą pojawiającą się przed nimi zjawę. Uderzali bez wytchnienia, nie pozwalali się przedrzeć. Nie dopuszczali nawet takiej możliwości. Zaraz obok wrzeszczała kobieta, targający się w powrozach koń nie dawał jej żadnych szans. Na dodatek, nieszczęśnica zaplątała dłoń w wodze. Nie było ratunku. Wierzchowiec stanął dęba i ruszył przed siebie. Kobieta chwyciła lejce obiema dłońmi, resztkami sił starała się wciągnąć na grzbiet rozszalałego ogiera. Nie dała rady. Koń pociągnął za sobą wóz, popędził naprzód taranując po drodze parę Mrocznych Łowców. - Zostańcie sami!- wrzasnął Naytrel chowając szable.- Zaraz wracam! Rzucił się biegiem w stronę swego wierzchowca. Dopadł go, spiął do galopu i popędził za oddalającym się wozem. Kobieta ostatkiem sił trzymała się trzeszczących wodzy, czubkami butów ryła ziemię, zaciskała zęby. Była bezsilna, mogła się tylko trzymać. Przerażony koń pędził na oślep przed siebie. Naytrel gnał tuż za nimi. Cały czas popędzał konia. Dopędził ich, wychylił się w siodle i przygotował go skoku. Wóz natrafił na kamień, obił się, podskoczył i zakolebał niebezpiecznie. Wierzchowiec zarżał. Kobieta wrzasnęła przeraźliwie, wodze strzeliły i zerwały się z trzaskiem.. . Runęła prosto pod koła. Koń Naytrela zarwał łbem. Rivelv cudem uniknął upadku. Wóz zatrzeszczał, podskoczył jeszcze kilka razy, zakolebał się ponownie, przechylił, przejechał chwilę na jednym kole i przewalił się na bok. Naytrel zciągnął wodze, jego wierzchowiec stanął dęba, zarżał. Rivelv zeskoczył z kulbaki, spadł na kolana, na czworaka dopadł leżącej twarzą do ziemi kobiety. - Nie!... -zacisnął zęby, nachylił się nad nią. Oddychała. - Spokojnie- powiedział.- Leż tutaj. Kobieta kaszlnęła. Ciężko oddychała. - N... . Nie... nie odchodź.. . - Zostanę tu!- zmarszczył brwi i zerknął w stronę walczących: Barn i Narsen doskonale dawali sobie radę. Podobnie też ich kompani: Thorno i Ferth, walczący z drugiej strony. - Zaczekaj jedną chwilę- mówił.- Zaraz wyjdzie słońce i te demony zniknął. - Nóg nie czuję... .- powiedziała.- Mam k.. k.. Krew mam w ustach... . Milczał. - Obróć mnie, chcę zobaczyć... . Obrócił ją. Delikatnie. Twarz miała spokojną, lekko pomarszczoną. Przyjemne spojrzenie błękitnych oczu. Sądząc po odzieniu pochodziła z jakiejś małej wioski. Na pewno nie była mieszczanką. - Masz łagodną twarz... . Nieznajomy.- powiedziała. - Pomogę ci, pani. Musimy tylko zaczekać na światło. - Ja zobaczę światło. Już wkrótce. - Pani... . Kaszlnęła. Z kącika ust pociekła jej krew. - Ściągnij mi z palca pierścionek.... . Ściągnął. - Oddaj go mej córce na Wierzbowych dolinach. Błagam cię... . Jedyna pamiątka.. . To mała.. mała... Trafisz tam.. Nieznajomy? Kaszlnęła znowu. Kropelki krwi chlupnęły mu na twarz. Śmierć... . - Obiecaj mi. Nie zawahał się. - Obiecuję- powiedział. - Dobrze- szepnęła; prawie niedosłyszalnie. Klęczał tam jeszcze przez dłuższą chwilę. Zdawał się płakać, ale nie płakał. Nie potrafił. Płakać będą inni. ... Łowco... Uniósł się z ziemi chowając pierścień za pazuchę. Nie powstał jednak do pionu. Tuż za nim pojawił się kolejny Mroczny Łowca. Wzniósł miecz nad głowę i charknął groźnie. Rivelv w ostatniej sekundzie zdołał uskoczyć w bok i przeturlać się pod nogi swego wierzchowca. Nie udało mu się jednak go dosiąść. Koścista ręka złapała go za kołnierz i odciągnęła na bok. Daleko na bok. Ogier zarżał i odbiegł na bezpieczną odległość. Pojawili się nagle i było ich wielu. Otoczyli go z każdej strony. Nie miał szans. Cały czas któryś rwał go za kołnierz, odciągał od wierzchowca. Byli wszędzie, z każdej strony. Wszędzie słychać było piekielne charczenie. Śmierć łowco! Śmierć łowco!! Zaklął. Nie mógł wyrwać się z silnego uścisku kościstej dłoni. Z pochwy przy pasie wyciągną nóż o rękojeści z rogu jeleniego. Przebił trzymającą go łapę na wylot, przekręcił i pociągnął. Dłoń rozerwała się wpół, uścisk puścił. Wstał do pionu, cisnął nożem w najbliżej stojącego Łowcę i chwycił za szable. Nie zdążył wyciągnąć. Jeden dopadł go w długim skoku, zwalił go z nóg. Znowu przygniótł siadając na piersi. Szybkim ruchem wyciągnął miecz i zamachnął się potężnie. Naytrel zacisnął pięści, uderzył prawą w obwiązaną szmatą paszczę zjawy. Natrafił na daszki policzkowe; pieść zabolała. Uderzył jeszcze raz, z lewej. Potem z prawej i znowu z lewej. Strącił ją z siebie, odebrał miecz i zatańczył wkoło tnąc wszystko i wszystkich. Nic to nie dawało, Mroczni wracali. Śmierć na się sprowadziłeś, łowco. Śmierć na się. Jedyną nadzieją było światło którego i tak widać nie było. Na niebie pojawiały się pierwsze dziury wśród chmur. Była więc nadzieja. Wszędzie leżały trupy członków karawany. Było ich wielu. Bardzo wielu. Wszędzie trupy! Wszędzie zjawy! Wielu. Bardzo wielu. - Narsen!- wydarł się Naytrel wymachując na oślep zjawim mieczem.- Pomocy! Oberwał płazem prosto w głowę. Puścił broń i opadł bezsilnie na ziemię. Upadł pomiędzy dwoma trupami na twarde, wystające spod ziemi kamienie. Plecy zabolały. Zjawy nadeszły. Otoczyły go i spojrzały nań z góry. Ze wszystkich stron. Wszystkie z mieczami w dłoniach, wszystkie gotowe by zabić. Spoglądały na niego z ciemności kapalinów. Przestały charczeć. Przestały wydawać jakiekolwiek odgłosy. Patrzyły. Wydawało mu się że widzi ich oczy. Przerażające, nieludzkie, jakby wężowe. Wydawało mu się że chcą, żeby je widział. Że chcą go przerazić. Jeden z nich stanął dokładnie przed nim. To był ten z roztrzaskaną dłonią. Wziął miecz od kompana i zbliżył się do nieruchomego teraz rivelva. Przykląkł przy nim i przyłożył ostrze do jego piersi. Za braci... . - Mam was w dupie!- warknął z pogardą. Za braci... . Nagle, leżące obok zwłoki mężczyzny zaczęły dygotać. Zaczęły wstrząsać nimi piekielnie silne drgawki. Łowcy zwrócili na to uwagę. Wszyscy, nawet ten klęczący przy Naytrelu. Z trupem leżącym z drugiej strony działo się dokładnie to samo. Zaczął dygotać a po dłuższej chwili drgawki stały się o wiele silniejsze, do tego stopnia, że ciało zaczęło podskakiwać. Naytrel zmarszczył brwi. Nie wiedział co się dzieje. Ciało zabłysło nagle i momentalnie przestało drgać. Zaczęło napinać się i pękać jak stara, znoszona kurtka. W sekundę potem z ludzkiego trupa szarpnięciem wyrwał się ludzki szkielet. Opleciony był krwawiącymi ścięgnami z których uwalniał się szamotaniem. W jego czarnych oczodołach zapłonęło jaskrawo zielone światło, rozświetlając wnętrze czaszki. Naytrel zmarszczył brwi. Widok był ohydny. Przyzywacz powraca.. .Powraca! Ni stąd ni zowąd pojawił się wysoki, kościsty mężczyzna w upaćkanej szarej pelerynie, o twarzy spokojnej i skupionej. Miał na sobie znoszoną, białą koszulę z mankietami, na której nosił przepiętą pasem kolczugę. Do spinanego klamrą w kształcie czaszki pasa przyczepiony miał oprócz toporka, sporej kiesy i kilku medalików z ptasimi piórami, niewielki mieszek, o tajemniczej zawartości. Przez plecy przewieszoną miał kuszę, a kołczan z pociskami, przytwierdzony paskiem powyżej kolana. Obuty był w jeździeckie sztylpy z obcasem i bez ostróg. - Thorerasternalat!- wrzasnął. Przyzywacz powrócił! Kościotrupy jak na rozkaz schyliły się po zakrzywione miecze krucho zgrzytając stawami. Chwyciły broń w długie, białe szkielety dłoni i powstały do pionu. Wszystkie równo, razem. - Możesz już wstać, żywiaku- powiedział kościsty mężczyzna z kuszą na plecach. Naytrel zmarszczył brwi. Mężczyzna miał spokojny i miły dla ucha głos. - Blask rozświetli polanę- mówił.- Zaraz zniknął w lesie, a pojawią się dopiero w nocy. Wstań. Wstał- bardzo szybko. Nie ufał mu. Mężczyzna miał szare jak proch włosy, długie, związane w jeden gruby warkocz rozdwajający się przy końcu w dwie kitki. - Zwą mnie Nirvec- przedstawił się.- Witaj. Zaraz po tych słowach zza chmur wymknęły się pierwsze promienie słońca. Mroczni Łowcy poczęły znikać. Jeden za drugim. A gdy blask słoneczny okrył polanę, rozpłynęły się w nicość i nic po nich nie zostało. Nawet ślad na ziemi. - He hej!!- wrzasnął Narsen zza wozów.- Wytrzymaliśmy sukinsynów!! Mogą nas teraz w dupę cmoknąć! - Jesteś czarownikiem jak przypuszczam?- zapytał Naytrel. - Jestem. I wiem, że nie przypuszczasz, a czujesz to, żywiaku. - Hm? - Jesteś Rivelvem, rozpoznałem cię od razu tak jak ty rozpoznałeś mnie. Mylę się? - Nie. - Polowałeś na Mrocznych w tym lesie hę? Nieźle też się obłowiłeś, ale mało brakowało, a sam stałbyś się zwierzyną. - Dziękuję za pomoc.-podał mu rękę.- Nazywam się Naytrel. - Naytrel? Ciekawe. Zawsze zastanawiałem się jak to jest spotkać rivelva. Jesteś zapewne jednym z Sześciu? Uniósł brwi w podziwie: - Wiele wiesz, Nirvecu- powiedział. - Wiem- uśmiechnął się.- Chodźmy. Narsen i jego kompani na pewno zaproszą nas do ogniska. - A więc znasz Narsena.- powiedział szukając w trawie swojego noża o rękojeści z rogu jeleniego. - Owszem. Ale to długa historia i nie chce mi się jej przypominać, żywiaku. - Nie proszę o to. - I dobrze. Musimy wyjechać z tego lasu. Znam ciekawe miejsce na obozowisko. Czego szukasz? - Mojego noża. Już znalazłem. - Mówiłem że znam ciekawe miejsce na obozowisko. - Oby nie jakiś cmentarz!- zadudnił Narsen nadchodząc. - Bez obaw, wredny krasnoludzie. - Oberwali w ciry jak trzeba!- zarechotał krasnolud.- Będą się trzymać z daleka, kozie boby w dupę kopane! Dzięki, rivelvie, dzięki. A i tobie, stary Nirvi! Twoje wychudłe szkielety zawsze się na coś przydają. - Jestem do usług Bareevanie Narsen- ukłonił się nekromanta. - To chyba ja powinienem raz jeszcze podziękować- powiedział Naytrel.- W końcu to mnie uratowałeś życie. Aczkolwiek, jak znam nekromantów...-zawahał się.- Chcę powiedzieć że nigdy nie przypuszczałem że któryś mi pomoże. Nirvec westchnął i klepnął go w ramię. Nic nie powiedział. - Ruszajmy.- powiedział Bereevan Narsen.- Idziesz z nami Naytrel? - Pójdę z wami. 3. Przygotowania do opuszczenia lasu nie trwały długo. Każdy chciał opuścić to piekielnie złe miejsce. Żyjące jeszcze konie zaprzęgli więc szybko do trzech nieuszkodzonych wozów na które załadowali rzeczy niezbędne, oraz te, które wydały się im najważniejszymi przedmiotami wywiezionymi z Talikardu. Cała "banda od ochrony karawany", w której skład wchodziły same krasnoludy, przeżyła jatkę na polanie i w szybkim tempie załadowała wozy. Gorzej wyglądała sytuacja wśród innych uczestników wyprawy. Zginęli prawie wszyscy, a część towaru została na polanie na którą niewiadomo czy ktokolwiek kiedykolwiek wróci. Nie licząc krasnoludów, ocalały jedynie dwie kobiety i mężczyzna. Cała trójka ukryła się na jednym z wozów i przez całą drogę nie wychylała stamtąd głowy. Przeżył jeszcze pies, olbrzymi, srebrzystopłowy dog, którego Bereevan Narsen nazywał "Śmierdziwiatrem". Po niecałej godzinie wyjechali z lasu. Nirvec powiódł ich w rozległą dolinę, gdzie mieli spędzić noc. Znajdowała się tam opleciona winoroślami ruina małego kościółka, który najwyraźniej spłonął wiele lat temu. Pozostały tu tylko porośnięte pokrzywami zgliszcza i przednia część budynku, dzięki której można było się zorientować co wybudowano tu dawniej. *** Gdy księżyc wznosił się nad doliną, ognisko już płonęło. Ogień dawał ciepło, a jego blask sprawiał, że wokół malowały się tańczące cienie siedzących przy nim postaci. - Jeśli nie będzie padać to nie będę narzekać.- powiedział Bereevan.- A jeżeli się rozpada, to ty Nirvec będziesz pierwszym który zarobi kopa w dupę. - A to czemu?- zapytał nekromanta. - Temu że jestem przeciwnikiem spania pod gołym niebem. - Wydaje mi się że miejsce jest dobre żywiaku, a padać nie powinno. Nie widzę chmur. - He he... . On nie widzi chmur.-zakpił krasnolud.- Jest jesień, bratku. Rano będzie parzyć słońce a już w południe może lać jak z cebra. I nie nazywaj mnie żywiakiem!! - Wybacz Narsen. - Ale najbardziej to mnie zjeżył ten sukinsyn de Schorche! Mogę się założyć że wiedział coś o tych duchach. Wiedział ze mogą nas zaatakować a mimo to nic nie powiedział. Niech no ja tylko dorwę tego jebaka leśnego! Zobaczy co znaczy zakpić z Bereevana Narsen! Kurwa jego mać! Niech go tylko złapię! Naytrel siedział z boku na niewielkim wzgórku. Plecami opierał się o wysoki słup, który musiał być częścią zrujnowanego kościółka. W rękach obracał mały złoty pierścionek i myślał. Przed oczami miał wyraz twarzy umierającej przed nim kobiety. Słyszał jej prośby, słyszał głos. - Oddaj go mej córce na Wierzbowych Dolinach. Błagam cię... . Błagam.... . W palcach obracał pierścionek. Myślał. Dlaczego jeden musi umrzeć przez drugiego? Dlaczego człowiek może wydać rozkaz, przez który innych dopadnie śmierć. Kto dał ludziom takie przyzwolenie? Kim jest człowiek, żeby pozwalać i patrzeć, jak ginie niewinna kobieta? Jakim jest człowiekiem ten, który ucieka z pola bitwy pozostawiając na pastwę losu tych, którzy bezgranicznie mu ufali? Kim jest taki człowiek? Czy jest Wielki i stoi z flagą łopoczącą na wietrze? Czy jest robakiem, i zostaje zadeptany przez innych? - Co robisz Naytrel? To był Nirvec. - Khmmm... .- odchrząknął i schował pierścień do kieszeni.- Nic. Rozmyślałem. - Dlaczego nie siedzisz przy ognisku? - Nie chce mi się. - Nie lubisz towarzystwa krasnoludów? - Nie, po prostu nie chce mi się tam siedzieć. Potrzebowałem chwili samotności. - Rozumiem.- rzekł nekromanta siadając na ziemi i wpatrując się z góry w siedzących przy ognisku. - Skąd wiedziałeś o Sześciu?- zapytał w końcu Naytrel. Nirvec uśmiechnął się pod nosem i zerknął na niego. - Dowiedziałem się w paru miejscach. Wędrując po świecie człowiek dowiaduje się wielu ciekawych rzeczy. - A skąd dowiedziałeś się właśnie o Sześciu? - Szczerze mówiąc nie pamiętam. Wiem jednak, że w Dharmonie trenuje się takich jak ty. Sprowadzani są tam umierający z pola bitwy i ludzie często będący już na skraju śmierci. W Dharmonie w jakiś sposób doprowadza się ich do zdrowia, co wydaje się być zupełnie niemożliwe, a jednak wykonalne. Wtedy, rozpoczyna się trening. Po jego zakończeniu człowiek staje się Rivelvem. Z tego co wiem, znaczy to tyle co "strażnik", ale w jakimś starym, pokręconym jak cholera języku. - Ciekawe- uśmiechnął się Naytrel.- Zadziwiasz mnie. - A o Sześciu wiem niewiele. Ponoć wytrenowanych rivelvów jest co roku tylko sześciu. Tych sześciu zostaje wysłanych w świat w jakiejś misji. Jeśli się nie mylę, każdy ma jakąś inną. Naytrel milczał. - Jaka jest twoja misja?- zapytał poważnie Nirvec. Rivelv pokręcił głową. - Rzeczywiście wiesz wiele, ale z tą misją, to lekka przesada. W końcu każdy ma jakąś tam misję do spełnienia. - Z tym się zgodzę.- kiwnął głową nekromanta. Siedzieli przez chwilę w ciszy. Dochodził ich cichy trzask drewna w ognisku i szum wiatru, przemykającego się wśród ruin starego kościółka. - Co cię zawiodło w te strony?- zapytał Naytrel prostując ręce. Nirvec ziewną. - Nie rozumiem- powiedział. Rivelv uśmiechnął się pod nosem: - Ja też wiem co nieco o nekromantach. - Ciekawe. - Cóż. Ta srebrna czaszka na twoim pasie oznacza że pochodzisz ze Wschodniej świątyni Ter'sun, gdzie uczą takich jak ty. Z tego co wiem wasza świątynia leży w miejscu nazywanym Cmentarzem Smoków. Uczycie się tam ożywiać martwych i to w pełnym tego słowa znaczeniu. Celem Ter'sunu jest stworzenie "idealnych uzdrowicieli", jak się nie mylę. Takich, którzy pokonają śmierć. Dlatego też, błędnym jest nazywanie was nekromantami. - Teraz to ty mnie zadziwiasz, Naytrel. Doprawdy. - Wydaje mi się, że jesteś w tej chwili bardziej zaawansowanym czarownikiem. Potrafisz użyć magii i zdobyć władzę nad kościotrupami. Choć jak dobrze wiemy, kościotrupy chodzą i poruszają się tylko dzięki ingerencji twojej magii. - To się zgadza. Ale nie wszystko jest prawdą. Naytrel roześmiał się głośno. - Przypuszczałem że to powiesz. - Naprawdę? - Tak. A czy legenda o Wielkim Ershu jest prawdziwa? - Nie wiem. Ponoć tak. Jednak wątpię aby jakiś czarownik potrafił ożywić czarnego smoka. - Ja też szczerze mówiąc. - Hej!- wykrzyknął Narsen.- Chodźcie tutaj! Pitrasicie się tam, czy co?! - Zamknij się, zboczony krasnoludzie!- odparował mu Nirvec.- Pitrasić to ty możesz swojego Śmierdziwiatra! Bereevan pogłaskał doga po łbie. - Nie martw się. To było do mnie- powiedział do niego. Naytrel wybuchł śmiechem. Nirvec zarechotał. - Ależ kretyni- skomentował ich cicho mości Pierpen: opasły i łysy grzelarz z Borviku siedzący przy ognisku razem z innymi. - A niech się śmieją.- machnął ręką Narsen. - Pheh.. . Co z was za krasnolud mości Bereevanie, że pozwalacie na to, żeby dwaj chłystkowie się z was nabijali?! - Zamknij się grubasie. Będę pozwalał na śmianie się ze mnie kiedy będę chciał i komu będę chciał. Na razie, to nie pozwalam wam gadać, mości Pierpenie. A jeśli choć piśniecie słówko, to udowodnię wam moim toporem jaki ze mnie krasnolud. Grubas zmarszczył się i poczerwieniał. Chciał coś powiedzieć ale prędko zrezygnował. Przeraził go widok krasnoludzkiego ostrza. - No chodźcie tutaj!- krzyknął Narsen do rivelva i nekromanty.- Przestańcie rechotać! Zeszli na dół i usiedli przy ognisku. Otulił ich ciepły blask i zapach palonego świerku. - Co wyście tam robili?- zapytał Narsen. - Na pewno się nie pitrasiliśmy- uśmiechnął się krzywo Nirvec. - No wiem przecież, głupku. Umiecie grać w karty? - Potrafię grać w karty.-kiwnął głową Nirvec.- A ty Naytrel? - Tak. - To dobrze. Barn, rozdaj. Zagramy o "łyki". - O "łyki"? Bereevan sięgnął za siebie i wyciągnął butelkę pełną taniej jałowcówki. - O łyki wódki, bracie. - Wątpię, czy komukolwiek uda się z wami wygrać- powiedział z humorem rivelv. - To znaczy?- dopytał się Narsen. - Jesteście pewnie w tym najlepsi, jak mamy wygrać? Krasnolud pokazał mu zaciśniętą pięść i szybko kiwnął głową. - Co to znaczy?- zapytał Naytrel. - "Poświęcenie"- wytłumaczył mu Nirvec.- Chodzi mu chyba o poświęcenie. - Ciekawe czy tamten chłop i te dwie baby chcą z nami zagrać?- zapytał Narsen.-. Ferth, kopnij się i spytaj ich czy chcą. A jak nie to chociaż baby zawołaj. - Zostaw ich w spokoju- powiedział Naytrel.- Grajmy. *** Jałowcówkę wypiły krasnoludy. Bo to one głównie wygrywały "łyki". Po godzinie trunku już nie było, a Narsen i jego kompani nawet nie odczuli działania alkoholu. Poczerwieniały im tylko twarze i naszła ich ochota na zabawę w głupie gierki. - A teraz- powiedział żółto brody Ferth, najmłodszy z nich wszystkich.- Zabawimy się w "Gdzie byś uciekł?". - Co to za gówno?- zapytał z ironią Nirvec, którego krasnoludzkie zabawy doprowadzały do szału. - Wyobraźcie sobie, że jesteście w więzieniu i pewnego dnia udaje się wam wymknąć niepostrzeżenie przez dziurę w kracie. - No i co dalej? - No i zaczynamy zabawę. Od Thorno zacznijmy. Gdzie byś uciekł? Czarnobrody Thorno uśmiechnął się i strzelił palcami: - Jak to gdzie? -zapytał.- Szukać innej bitwy i pakować się w sam środek rozróby!. He hee! Ferth sięgnął za pazuchę i wyciągnął mały wiązany mieszek, w którym trzymał trzy małe kości z dziwnymi znakami na ściankach. Rzucił nimi obok siebie, popatrzał chwilę i powiedział: - Nie pakuj się w żadne bitwy, kolego. W następnej oberwiesz piekielnie mocno i cudem unikniesz śmierci. Nirvec parsknął: - Krasnolud wróżbita a to dopiero... . - Teraz ty, Narsen- mówił Ferth.- Gdzie byś uciekł? - Do starej i bachorów. Dawno ich nie widziałem. Ferth rzucił kośćmi. Spojrzał. - Dobrze zrobisz. Oni też za tobą tęsknią. - Teraz ja?- zapytał Barn. - Tak. - Ja do najbliższego zajazdu, żeby nabimbać się jak dziadzio Zachłyst! - Kości mówią, że któregoś dnia tak się zachlasz że stracisz pamięć, a złodzieje okradną cię doszczętnie. Gacie ci nawet zabiorą. - Nie myśl że się ograniczę.- nadymał się Barn. - Spokojnie. Nałogowych alkoholików najtrudniej nawrócić na dobrą ścieżkę. Ale jest to wykonalne i kiedyś mi się to kurna uda. Nadeszła kolej Nirveca. Ferth się zawahał. - Gram.- powiedział nekromanta.- Choć uważam tę grę za totalną beznadzieję. - Gdzie byś uciekł? - Nigdzie. Uciekają tylko tchórze. - A więc umrzesz- powiedział szybko Ferth. - Co? - Umrzesz. Wkrótce. - Nawet żeś kośćmi nie rzucił!- rozłożył ręce Nirvec. - Nie muszę. - A to czemu niby? - W swoich podróżach rzadko kiedy masz towarzysza z którym można porozmawiać. Nie ufasz też nikomu. Stąd ten wniosek. Nirvec parsknął ponownie, wstał i odszedł. - A wy mości Pierpenie? - Mam was w dupie, tępe krasnoludy!- warknął.- Bawicie się w głupie gierki jakbyście dopiero wczoraj z kołyski powychodzili. - Zamknij tą śmierdzącą paszczę, opasły ścierwojadzie!- wściekł się Narsen i złapał topór.- Chodź tu! No chodź tu mówię! Grzelarz zbladł: - Błagam o wybaczenie mości Bereevanie... . Ja, ja nie rozumiem... . - Wynocha! Nie chcę cię więcej dzisiaj oglądać. Wynoś się bo ci dupę ogniem przypalę! Mości Pierpen z trudem powstał od ogniska i czmychnął do wozów z dziwnym grymasem na twarzy. Ferth nie zważając na kłótnię kontynuował grę: - A ty, rivelvie? Gdzie byś uciekł? - Mam przyjaciela w Talikardzie. Został tam w tawernie "Kostka". Do niego bym pojechał. Ferth rzucił kośćmi. - Spotkasz go wkrótce. Będzie to spotkanie pełne przygód w których... . Chmmmm.... .W których któryś z was zginie. Naytrel drgnął niezauważalnie, zmarszczył brwi. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. - Co? - Chmm... . Kości nie zawsze mówią prawdę, ale uważałbym... . - A przestań już Ferth- wpadł mu w słowo Narsen i zwrócił się do Naytrela: - Dzieciak ma świrka na punkcie tych wszystkich gwiazd i innych gówien.- powiedział- Zająłby się wojaczką jak jego ojciec. On chociaż czynami się w pamięci zapisał a ten tutaj? Będzie kościami rzucał i w gwiazdy się lampił.- i znowu do Fertha: - Odłóż te kości i przestań ludzi straszyć tymi swoimi przepowiedniami! Ferth zebrał kości do mieszka i schował za pazuchę. - Dobrze- mówił Narsen.- Powinniśmy wziąć przykład ze Śmierdziwiatra i kłaść się spać bo już późno. - Jestem za.- kiwnął głową Barn. - Idziesz spać rivelvie?- zapytał Bereevan Naytrela. - Tak. - A jutro? Jedziesz z nami? - Nie.-pokręcił głową wstając.- Ruszam do Talikardu. - Do "Kostki"? Przyjaciela chcesz odwiedzić? - Mam taki zamiar.- powiedział idąc po derkę zwiniętą za tylnim łękiem siodła. - Nie przejmuj się przepowiedniami tego młodzika.- krasnolud spojrzał w ognisko.- Nigdy się nie sprawdzają. - Nie obawiam się o to.- odpowiedział rozkładając derkę na ziemi.- Chociaż nikt nie wie, co przyniesie przyszłość. 4. Rankiem następnego dnia był znowu sam. Było piekielnie zimno, więc założył na siebie płaszcz. Samotnie opuścił dolinę wyjeżdżając zachodnim stokiem, podczas gdy wozy z krasnoludami i ocalałymi ludźmi wyjechały na wschód. Nekromanta zniknął wcześnie rano, lub poprzedniego wieczora, bo nikt go nie widział. Nie zostawił tez nic po sobie. Nie dał żadnego znaku, ani nie zostawił żadnej wiadomości. Rozpłynął się, jak Mroczny Łowca. Słońce już wstało i leniwie pięło się w górę na niebieskim tle czystego nieba. Godzina za godziną. Co raz wyżej i wyżej. Rivelv wyjechał z doliny i podążył na zachód. Przecinając łąkę i omijając wiatrołomy, przejeżdżając krótki odcinek lasem i kawałek torfowiska dotarł do wydeptanej drogi, przecinającej niewielkie wzniesienie na którym postanowił się zatrzymać i zerknąć na wszystko z góry. Droga ciągnęła się w dół wzniesienia i pędziła brzegiem sporego jeziora; dalej wymijała zarośniętą kapliczkę, ogrodzoną omszałym i połamanym płotkiem, i znowu wjeżdżała w las ciągnący się tutaj wąskim pasem od wschodu na zachód. Był to jednak naprawdę krótki odcinek lasu, bo po pierwszym zakręcie drzewa zastępowały ogrodzone płotami pastwiska. Skoro widać pastwiska, będzie też wieś i schronienie, pomyślał zerkając w niebo. Nadciągnęły granatowe chmurzyska i cały krajobraz zatonął w cieniu. Mocniej zadął wiatr i zatańczyły czubki buków otaczających jezioro. - Trzeba się spieszyć- powiedział do siebie i spiął konia. *** Za pastwiskami stała wieś. Nazywała się "Małe pole" i całe szczęście miała niewielką karczmę. Ulewa była bardzo silna i utrudniała podróż. Ziemia rozmokła i zmieniła się w prawdziwe bagno. Naytrel wprowadził konia pod dach gospody i przywiązał wodzami do barierki. Stały tam jeszcze cztery osiodłane wierzchowce i dwa inne, zaprzęgnięte do aksamitnie czarnej, okazale prezentującej się karety. Na drzwiczkach owej karety widniał symbol klasztoru z Alandrii ( czarna góra z usytuowanym na niej kościele, uwydatniającym się na jasnym, żółtym tle). W środku nikogo nie było. Nim wszedł do gospody ściągnął płaszcz i otrzepał go solidnie z kropel deszczu. W środku był niespotykany tłok i zaduch. Wydawałoby się, że w tym niedużym pomieszczeniu zebrała się cała wieś i okoliczni mieszkańcy; wszyscy stali, nikt nie siedział. Wiele osób zajmowało krzesła i stoły, jednak zamiast na nich siedzieć stawali na nich i wychylali się ponad wpatrzony w coś tłum. Ludzie w gospodzie gadali. Komentowali zaistniałe wydarzenie. - Niech cyrulika sprowadzą- mówili jedni.- Niech ktoś powie że w noszej wsi jest takowy. - A sam idźże powiedz mądralo. Dobrze wiesz co się stonie gdy tylko wmieszasz się w sprawy kościoła. Nam tylko na tacę dawać i siedzieć cicho, nosa z chałupy nie wychylać! - A pomoc? A zasługa u Najwyższego za pomoc duchownemu? - Nam tylko na tacę dawać, rzekłem. Nie mieszać się. Z chałupy nosa nie wystawiać. Naytrel zmarszczył brwi, przetarł czoło. Było piekielnie gorąco. - Co mu tak ta jucha leci?- pytali zgromadzeni. - Ja stąd nic nie widzę... . A leci mu? - Jak z rynny kiedy pada. Niech mnie... . Co za diabeł go tak załatwił? - A nie wiem. Nic nie mówią, a ploty krążą że stwór co go na rozdrożach napotkali . - Jaki stwór? - A żebym to ja wiedział. Rivelv pokręcił głową i wyszedł. Nie interesowało go to co dzieje się w środku. Chciał tylko znaleźć suche miejsce i przeczekać ulewę. Na zewnątrz lało jak z cebra. Zaprzęgnięte do karety konie spijały wodę cieknącą im po pyskach, nerwowo tupały kopytami. Naprzeciwko gospody stała jedna z chat. Otoczona była płotem i miała zamkniętą furtkę. Za płotem latał wypuszczony na podwórze pies i ujadał jak szalony. W oknie Naytrel dojrzał małe dziecko, dziewczynkę. Przykładała ręce do szyby i wpatrywała się w padający deszcz. Rozdziawiła buzię i z podziwem zerkała jak spore krople deszczu rozpryskują się w kałużach na zewnątrz. Uśmiechnął się lekko, zmrużył oczy i westchnął. Dziewczynka zauważyła go, pomachała. Nie odmachał jej, nie zdążył. W oknie pojawiła się matka i zabrała dziecko w głąb chałupy ściągając obdarte firany. Wtedy przypomniał sobie polanę w lesie. Przypomniał sobie gnającego przed siebie rumaka zaprzęgniętego w wóz i kobietę, usilnie starającą się przeżyć. Wyciągnął z kieszeni pierścionek. Obejrzał go. Po wewnętrznej stronie, klejnot wygrawerowany miał napis: "Życie za życie". Dopiero teraz go zauważył. Przez cały ten czas nie zwracał na niego uwagi. Wydawałoby się, że napis pojawił się dopiero teraz. Gdy wczoraj wieczorem oglądał pierścień, żaden wyraz nie zdobił jego wewnętrznej strony; a może go po prostu nie zauważył? Niespodziewanie z karczmy wypadli duchowni w kapturach. Na ramionach nieśli rannego brata. Naytrel dopiero teraz zobaczył rozerwane, nasiąknięte krwią szaty i czarną krew, cieknącą na ziemię wąską stróżką. Widać namoczone wywarami kompresy, jakie mnich miał nakładane na ranę nic tu nie pomogły. Widać zwykła wiedza i zwykłe, znane metody leczenia, były tutaj bezużyteczne. Po dłuższej chwili z karczmy wyszedł kolejny duchowny. Ten jednak był znacznie spokojniejszy i nie utytłany we krwi. Odziany był wyjątkowo bogato i czysto, choć widać było że strój jaki ma na sobie nie używany był do odprawiania mszy, ale tylko i wyłącznie do podróży. Był to pyzaty i łysiejący grubas, o nalanej twarzy i mętnym spojrzeniu niebieskich oczu. Miał wielkie dłonie, a na grube jak kiełbasy palce, wciśnięte miał potężne sygnety, zdobione złotem i drogimi kamieniami. Zaraz za nim pojawiło się trzech rycerzy. Byli to także duchowni nazywani wśród pospólstwa "Silną ręką Alandrii". Dwóch z nich, noszących łebki, posiadało koliste tarcze na plecach i miecze u boku. Mieli na sobie karaceny. Największy, stojący po środku, odziany był w lekką zbroję i nie nosił tarczy ale wielki, obosieczny miecz, jaki wykuwa się tylko w Alandrii. Na głowie nie miał też hełmu, zastępował go narzucony na głowę kaptur zszyty z kołnierzem wycinanym w ząbki; na tym wielki, złoty łańcuch. Nikt więcej nie wyszedł z wnętrza budynku. Wszyscy zostali w środku i tylko ciekawskie dzieciaki wychylały głowy przez pootwierane okna. - Krew znaczy ziemię- powiedział bogato odziany duchowny; zapewne prowodyr reszty.- Zły to znak. Naytrel odwrócony był do niego plecami. Milczał. Rycerze stali bez ruchu. Jakby skamienieli. - Całe szczęście deszcz zmyje krew i znów nastanie spokój.- mówił wolno duchowny.- Nikt nie będzie pamiętał owego piekielnego dnia i tego strasznego wydarzenia. Rivelv milczał. - Wybacz mi, przyjacielu- zagadnął do niego.- Przyjacielu? Nie zwracał uwagi. - Przepraszam. Udawał że nie słyszy. - Dobry człowieku? Poczuł dotyk dłoni na ramieniu. Przyozdobione sygnetami palce musnęły jedną z szabel. - Wybacz mi, nieznajomy. Odwrócił się. Duchowny się uśmiechał. - Słucham?- zapytał cicho Naytrel unosząc powoli wzrok. Duchowny drgnął w zaskoczeniu. Jednak nie minęła dłuższa chwila jak na jego twarzy odmalowała się złość. - Jeden z was tutaj?- rozszerzył oczy.- Piekielni mordercy! Co tu robisz, zabójco niewinnych? Naytrel westchnął ciężko. Od zawsze tak było. Duchowni uważali go za odmieńca i wysłannika czarnych sił. Sprzeciwiali się wszystkiemu co nowe i inne. Bali się czarów i magii, bali się nadprzyrodzonych mocy. Naytrel nie lubił spotkań z nimi. Nie lubił tych wytykających spojrzeń, kiedy patrzyli na niego jak na trędowatego. - Oby Najwyższy przebaczył ci twoje grzechy.- mówił duchowny.- Co tutaj robisz? Opuść tę wieś demonie! - Obiecuję.- odwrócił się Naytrel zerkając kątem oka na ostrą broń stojących z tyłu rycerzy.- Już mnie tu nie ma, panie. - Odejdź! Przepadnij!- krzyczał grubas. Rycerze chwycili za rękojeści mieczy. Cały czas padało. Mimo tego poszedł po swego wierzchowca, odwiązał wodze od barierki i wyprowadził go na podwórze przed karczmę. W momencie gdy wkładał stopę w strzemię by wspiąć się na siodło, pojawiła się reszta mnichów. Nie nieśli już rannego. Byli sami. Jeden z nich szybkim krokiem podszedł do grubego mnicha, cały czas stojącego na werandzie, pod dachem karczmy. - Brat zmarł gdy cyrulik go dotknął!- powiedział.- Wielkie nieszczęście się stało! - Przyprowadźcie więc go tutaj- rozkazał mnich rycerzom.- Prędko bracia. Nie pozwólcie mu uciec. Naytrel wskoczył na kulbakę ale nie odjechał. Postanowił obserwować co się wydarzy. Mordercą okazał się osiemdziesięcioletni, bezzębny staruszek, który nawet gdyby chciał nie mógłby uciec. Trzej rycerze przyprowadzili go targając za wybrudzone białe szaty uzdrowiciela. Brutalnie rzucili go przed oblicze otyłego mnicha. Staruszek upadł twarzą w błoto. - Unieś wzrok, morderco.- zadudnił grubas.- Za życie oddasz życie! Staruszek zamlaskał i przetarł twarz trzęsącą się z nerwów ręką. - Panie!- zapłakał.- Ja ślepy! Ostrzegałem dobrych panów! Ja nic nie widzę! - Twoje zaklęcia zabiły duchownego, starcze. - Nie chciałem przecie.. - Zamilcz. Nie dopuszczę by winny się tłumaczył! - Ależ panie.. Otyły mnich zerknął w stronę Naytrela. Uśmiechnął się. - Wybacz panie!- skomlał staruszek wyciągając sękatą rękę. - Ja ci wybaczę, dziadzie. Lecz to będę tylko ja. Życia to memu bratu najmilszemu nie przywróci. Musisz ponieść karę. - Nie zabijajcie mnie! - Nie. Nie zabijemy.- powiedział.- Jesteś uzdrowicielem czy tak? - Byłem, panie. - Więc twoim największym darem jest magia. Odbierzemy ci ją. To będzie twoja kara. Naytrel zmarszczył brwi. Zerknął na grubego mnicha. - Ale...- jęknął starzec. - Rivelvie- zignorował starca grubas.- Domagam się w imieniu klasztoru w Alandrii i wszelkiego prawa naszych krain, abyś wymierzył sprawiedliwość temu człekowi i pozbawił go magii, używając swych nadprzyrodzonych, aczkolwiek demonicznych i złych zdolności. - A jeśli odmówię?- zapytał Naytrel zerkając na mnicha z pogardą. - Wtedy sam zostaniesz uznany za zbrodniarza i zgodnie z prawem zostaniesz stracony. Rivelv zeskoczył z kulbaki, ruszył w stronę klęczącego na ziemi dziada. Starzec zląkł się widząc idącego w jego stronę człeka. Odwrócił się, spojrzał błagalnie na otyłego mnicha: nie wywarło to na nim żadnego wrażenia. Duchowni odsunęli się powoli gdy Naytrel zbliżał się do starca. Pozakładali kaptury, gdy schylił się nad nim i wyciągnął rękę. Zaszemrali w niepokoju, gdy zamiast odebrać mu moc, pomógł mu wstać. - Co wyprawiasz?- zmarszczył brwi grubas.- Co czynisz głupcze? Naytrel milczał. Gwizdnął na konia i gdy ten podjechał pomógł starcowi wsadzić nogę w strzemię, pomógł mu wejść na siodło. Dziad się nie opierał. Był zdezorientowany i wystraszony. - Jeśli odjedziesz będziesz poza prawem!- ostrzegł grubas schodząc po schodkach i wychodząc na deszcz.- Słyszysz mnie? Słyszysz mnie demonie?! Naytrel nie słuchał go. Zerknął tylko jak daleko są trzej rycerze. Stali w odległości piętnastu kroków od jego wierzchowca. Mógł spokojnie odjechać. - Będziesz poza prawem!- wrzasnął mnich i złapał go za ramię. Rivelv chwycił go za dłoń, ścisnął silnie, ściągnął jego łapę ze swojego ramienia i odwrócił się. Grubas poczerwieniał z bólu. - Jeszcze raz mnie tkniesz- wycedził przez zaciśnięte zęby.- a zobaczysz demona którego tak bardzo się boisz. - Zapłacisz mi za to!- wystękał czerwieniejący tłuścioch.- Zapłacisz!! Puścił go i szybko wskoczył na konia. Usiadł w siodle przed staruszkiem. Spiął wierzchowca do galopu i pognał drogą na Borvik. Tą samą drogą, którą tu przyjechał. 5. Do Borviku jechali cztery dni. W tym czasie rivelv zdążył dobrze poznać staruszka i mimo tego, iż na początku z wielką niechęcią, bardziej z przymusu, brał go ze sobą, to teraz zaczął uważać go za dobrego kompana w podróży. Polubił go i nie wściekał się gdy staruszek przekręcał jego imię i wypowiadał je w jakiejś głupiej i śmiesznej formie; a robił to często. Każda nawiązana z nim rozmowa była wyjątkowo interesująca i pouczająca. Przy takich ludziach, człowiek zdaje sobie sprawę jak niewiele wie i jak wiele musi się jeszcze nauczyć. Staruszek nazywał się Atarhe i był uczonym czarownikiem uzdrowicielem. Opowiadał o swoich naukach w potężnych akademiach, które teraz już nie istnieją. Mówił o czasach Wojny Wież, kiedy jego przepiękną uczelnię najechali wrogowie i zamienili w kupę czerniejącego gruzu. Opowiadał o swojej rodzinie, którą dawno utracił i o tym, jak mała wieś "Małe pole" przygarnęła go po latach tułaczki po złym i niedobrym dla ludzi świecie. - Czasami lepiej być bezmyślnym golemem i wykonywać polecenia swego stwórcy, niż myśleć, czuć i podejmować decyzje.- mówił Atarhe gdy któregoś dnia zatrzymali się na polanie by przeczekać noc.- Polecenie wydane przez kogoś jest prostsze do wykonania, gdyż kończysz zadanie z myślą że jeśli popełniłeś jakiś błąd, nie będzie on do końca z twojej winy. - Masz skłonności do filozofowania.- zauważył Naytrel dorzucając gałęzi do ogniska. - Nie, przyjacielu. Ja cały czas filozofuję! Gdy jesteś prawie ślepy, gdy cały świat powoli pogrąża się w nieprzeniknionej ciemności, wtedy dopiero zaczynasz zastanawiać się nad sensem swego istnienia i zaczynasz filozofować.- Atarhe spuścił głowę.- Zaczynasz wtedy myśleć o rodzinie i o tym, co musisz zrobić żeby ją odzyskać. Naytrel nie wiedział co powiedzieć. Łamał gałązki i wrzucał je w ogień. Jedna za drugą. - Pamiętam kiedyś takie piękne popołudnie w lecie. W sadzie, tam, gdzie kiedyś miałem dom, żonę, córkę i dwóch synów. Jeździłem z nimi na wycieczki; to na łąki, albo na Wierzbowe Doliny- opowiadał z trudem dziadek a głos mu się łamał przy każdym wypowiedzianym słowie.- Pamiętam sad oblany blaskiem słońca i przyjemnym ciepłem lejącym się z błękitnego nieba. Moja córka wtedy dorosła i chciała opuścić dom. Nie miało sensu powstrzymywanie i odwodzenie jej od tego zamiaru. Zapewne wiesz, drogi Naytrulu, że miłość potrafi wiele. Ona poznała jakiegoś żołnierza i opuściła nasz dom. Bardzo chciałem, żeby nie zapomniała o swoim domu, żeby nie zapomniała o mnie i o swoich dwóch braciach. Obiecywała że nie zapomni. Mimo tego, dałem jej pamiątkę, złoty pierścień, na którym umieszczono napis który wiele dla mnie znaczył. Pierścień był pamiątką po mym ojcu, który zdobył go gdzieś daleko w górach od elfa którego uratował z łap śmierci. Dałem jej go i pożegnałem. Naytrel słuchał. - Mimo tego, że bardzo cierpiałem patrząc jak córka odchodzi, był to najszczęśliwszy dzień mojego życia. - Dlaczego? - Następnego dnia pojawili się żołnierze i zniszczyli wszystko. Wszystkich zabili. Mnie zabrali, jako jednego z uzdrowicieli akademii. Starzec zamilkł i zapadła cisza. Trzaskał ogień. Naytrel zmrużył oczy widząc twarz staruszka powoli marszczącą się z żalu i przykrości. Widział nachodzące łzami oczy, widział wielką bezsilność i niemoc. Nic nie mógł zrobić. Postanowił odstawić starego Atarhe do Borviku i zniknąć stamtąd. Znaleźć mu jakiś przytulny kąt, odjechać i nigdy nie wracać. Zapomnieć. Musiał przecież jeszcze spełnić prośbę kobiety z karawany. Musiał pojechać na Warzkowe Bory i oddać pierścionek jej córce... . Złoty pierścień, pomyślał. Pierścień z wygrawerowanym napisem! Czy to możliwe? Zerknął w stronę staruszka: położył się na derce i próbował zasnąć. Rivelv wyciągnął pierścień. Obejrzał go raz jeszcze. Wykonany był bardzo starannie i fachowo. Czy możliwe że wykuły go elfy? A napis? "Życie za życie"? Ojciec Atarhe ocalił jakiegoś elfa w górach, wszystko by się zgadzało. Lepiej na razie zachować to w tajemnicy. Możliwe że się myli. Chyba że to jest akurat ten pierścień. Pierścień który należy do jego rodziny a gdzieś tam na Wierzbowych Borach czeka jego wnuczka. Schował go na swoje miejsce za pazuchą i wygodniej oparł się o zdjęte z wierzchowca siodło. Obok siebie położył obydwie szable i zamknął oczy. Nie myślał już o niczym. Na wszystkie pytania zawsze znajdzie się odpowiedź. *** Czwartego dnia rano, wykorzystując światło słoneczne przejechali zarośniętym gościńcem przez las, gdzie dzień wcześniej Naytrel napotkał karawanę i mości de Schorcha. Nie spotkali Mrocznych Łowców, bali się śmiertelnego dla nich światła dziennego. W południe byli już u bram Borviku a godzinę później po ich drugiej stronie, gdzie zastali olbrzymi tłok i rumor. Borvik przechodził z drewnianego w murowane, dlatego też trwały tam wytężone prace aby dotrzymać terminu narzuconego ludziom przez rządzącego władcę. Dało się zaobserwować tysiące ludzi targających kamienie, ładujących je na wozy i w pocie czoła wożonych pod rosnące mury. Można było ujrzeć setki architektów kłócących się między sobą o każdy kawałek powstających konstrukcji, wielu nadzorców z batami, dużą ilość pracujących w pocie czoła stolarzy i kowali a także wiele kobiet rozrabiających lepką zaprawę. Wielkie drabiny i budowane z drzewa pomocnicze mostki były wszędzie. Gdziekolwiek nie spojrzeć, wszędzie wysokie, drewniane kondygnacje i rusztowania; ciągnęły się wzdłuż murów i były oblatywane przez setki pracujących tam robotników. *** W karczmie było przytulnie. Był to wielki budynek w kształcie litery L, posiadający stajnię i własną stodołę. Karczmarz był zalatany i nie dało się z nim zbytnio porozmawiać. Udało się za to wezwać chłopka i złożyć szybkie zamówienie. Nie minęło wiele czasu, jak na stole przed Naytrelem postawiono miskę zupy, tackę z chlebem oraz za mocno przypieczoną dziczyznę. Atarhe zabrał się za zupę. Naytrel zamówił wodę i grzane wino. *** Rivelv zjadł pierwszy. Siedział teraz i patrzył jak staruszek powoli siorbie resztkę zupy pozostałej na łyżeczce. Popijał wino i zastanawiał się jak załatwić całą tę sprawę. Czy pokazać mu ten pierścień? Czy może najpierw odwiedzić Wierzbowe Doliny i sprawdzić, czy ktokolwiek tam żyje? Cały czas nad tym myślał. W karczmie było paskudnie gorąco, a otworzenie okna groziło wpuszczeniem do pomieszczenia trocin i wiórów z budowy. Karczmarz ograniczył się tylko do otworzenia okien z przeciwnej strony karczmy. Okna przy których siedział Naytrel, znajdowały się od strony bramy wjazdowej Borviku, a tam jak na złość trwała budowa. Rivelv nie ściągnął z siebie czarnego płaszcza którego używał do podróży. Nie mógł tego zrobić. Na plecach miał dwie groźnie wyglądające szable, a pokazując taką broń w pochwie na plecach, mogłoby zostać tutaj źle przyjęte mimo tego, że szabla jest szlachetną bronią. Wieść o nagłej "modernizacji" Borviku rozeszła się w tempie błyskawicy. Ze wszystkich stron ściągnęli tu kupcy i naciągacze liczący na szybkie pozbycie się towaru. A w tym okresie, Borvik był do tego najlepszym miejscem. Dlatego też wszelkie inne stoły były pozajmowane. Naytrel z nudą rozglądał się po karczmie, co chwila popijając wino i obracając pierścionek w palcach. Przy jednym ze stolików dojrzał Pierpena, grzelarza który siedział z nim i krasnoludami przy ognisku w dolinie, wśród ruin zburzonego kościółka. Pamiętał jego wredne i niemiłe docinki. Pamiętał jak bardzo grzelarz wściekł Narsena i jak bardzo potem Narsen pragną stępić na nim swój topór. Drzwi gospody zaskrzypiały lepiącymi się zawiasami i w progu pojawił się rudowłosy Savro. Wszedł do środka wnosząc trociny i wpuszczając gęsty pył z zewnątrz. Naytrel poznał go od razu. Nie każdy ma na twarzy wielką, długą bliznę od kącika ust aż za pancerz. Savro miał na sobie bechter, dobry i drogi pancerz. Składał się z pięciu rzędów płytek z przodu, pięciu z tyłu, oraz z dwóch rzędów na każdym boku; płytki połączone były plecionką kolczą. Po środku naplecznika, wybity miał medalion z symbolem Borviku. W przypadku uderzenia lub sztychu, jedna z trafionych płytek bechtera, ściągała pod siebie dwie sąsiednie, tworząc doskonałą ochronę. Była to konstrukcja funkcjonalna i bardzo przemyślana, ale i droga. Savro rozejrzał się krzywo po karczmie, powiódł wzrokiem po stolikach i odchrząknął. Po chwili podbiegł do niego pachołek z uprzejmym zapytaniem. Odprawił go i wrócił do ciekawskiego rozglądania się po karczmie. Zauważył Naytrela. Uśmiechnął się i skierował kroki w stronę jego stołu. - Witam- przysiadł się do niego usadawiając się obok Atarhe. - Witam, Savro. - Miło że pamiętasz moje imię, aczkolwiek nie przedstawiałem się tobie. Jak cię nazywają? Wybacz słabą pamięć. - Naytrel. Wybaczam. Rycerz uśmiechnął się pod nosem i krzywo zerknął w stronę staruszka siedzącego obok. - Co to za dziad?- zapytał. - Jest ze mną. - Pieprzony staruch? Po co ci on? - To przyjaciel. Savro pokręcił głową, uśmiechnął się zjadliwie. - Dziwnych masz przyjaciół.- powiedział. - Ty lepszych nie masz - stwierdził spokojnie rivelv. W oczach Savro zatliła się iskierka gniewu. - Nie znasz moich przyjaciół, koleżko.- rzekł.- Ale nie ważne. Nie przyszedłem tu po to, żeby gadać z tobą o naszych przyjaźniach. - Szukałeś mnie? - Nie. Przysiadłem się do ciebie żeby zapytać kiedy kończysz. - Co? - Potrzebny będzie wolny stolik dla gości z zachodu. Szukam wolnego, ale widzę że wszystkie zajęte. - Poszukaj innego. Mam zamiar tu jeszcze posiedzieć. - Skoro tak twierdzisz- powiedział Savro i znowu uśmiechnął się zjadliwie.- Wtedy, w lesie, powiedziałem ci że możesz liczyć na wdzięczność i pomoc rycerza z Borviku. Pamiętasz? Kiwną głową. - Kłamałem.- w oczach rudzielca rósł gniew.- Zrobiłem to tylko dla zachowania pozorów. Teraz wyjdę, a gdy tu wrócę, ma cię tu nie być, rozumiesz? Tego dziada też nie chcę widzieć. - Pomyślimy- teraz Naytrel się uśmiechnął. Najzjadliwiej i najpaskudniej jak tylko potrafił. Savro wstał energicznie, odwrócił się i wyszedł. Gdy tylko trzasnęły za nim drzwi, miejsce rycerza, naprzeciwko Naytrela, zajął ktoś inny. - Nirvec?!- zmarszczył brwi rivelv. - Witaj. Nekromanta miał na sobie szarą pelerynę a na głowie obity kapalin. - Nie pytaj skąd wziąłem hełm.- uśmiechnął się krzywo. - Chyba się domyślam. - Nie wątpię. Każde przebranie jest dobre. Nawet tak mizerne jak to- strzelił palcem w kapalin. Hełm zabrzęczał. - Co tu robisz?- pytał Naytrel poważnie.- Jeśli którykolwiek z ludzi cię rozpozna, zawiśniesz na placu przed wieczorem. - Nie obawiam się o to. Wpadłem do Borviku uzupełnić zapas. Teraz, gdy jest tu tak wielu podróżnych, rozpoznanie mnie będzie piekielnie trudne. Poznałbyś mnie w tym kapalinie? - No , nie. Jak się tu do.. . - No właśnie.- przerwał mu.- Wyglądam jak zwykły mieszkaniec Borviku. Wielu w tym mieście nosi na głowach kapaliny. Nie wierzysz? Wystarczy że skoczysz rankiem do Lasu z gościńcem na Borvik i poszukasz resztek Mrocznych Łowców. Kapalinów jest tam jak mrówek. - Jak się tu dostałeś? - Bramą główną, ma się rozumieć. - Uważaj na siebie, Nirvec. Widziałem tu przed chwilą Savro. Jego straże mogą wpaść tu w każdej chwili a wtedy... . - Spokojnie... Nie matkuj mi tak, co się tak boisz? - Ostrzegam tylko żebyś uważał. Ludzie nie cierpią nekromantów. - Nie wszyscy. Ci z karawany mnie lubili. - Tolerowali. I to dlatego że byłeś kumplem Narsena. W miastach i większych wioskach jest zupełnie inaczej. - Przestań się obawiać, bo zaczynasz mnie irytować. Nie używam czarów wśród ludzi i to czyni mnie bezpiecznym. Nie można mnie rozpoznać. - Nie wątpię, ale mimo wszystko... - Chcesz mnie wygnać z Borviku czy co? - Nie, ja po prostu... - Co po prostu? Zaczynam żałować że w ogóle się przysiadłem! Myślisz że łatwo jest łazić po świecie samu, odzywając się tylko do umarlaków? Myślisz że jest to takie proste? Nienawi- dzę tego! Gdyby nie fakt, że tylko w Ter'sunie istnieje możliwość ponownego ożywienia człowieka, w życiu bym tam się nie zapuścił. - Nie rozumiem. - I nie musisz. To moja sprawa. - Dobrze. - Wiem, że dobrze. Nie denerwuj mnie, Naytrel. - Wybacz. Nirvec spuścił głowę. Pokręcił nią. - Chyba zbyt wiele czasu spędziłem z kościakami- mówił a głos mu drgał od śmiechu. Rivelv uśmiechnął się pod nosem. Wzruszył ramionami. - Nie wiem-powiedział.- Może. - Może? Chyba na pewno, bracie. Na pewno. - Postawię ci kolejkę, chcesz? - Nie odmówię. - Atarhe? Napijesz się czegoś? Staruszek wylizał łyżkę. - Eeee- pokręcił głową.- Na moje stare gardło dobra będzie szałwia z miodem. - Będzie szałwia- Naytrel skinął na pachołka.- I będzie grzane wino. Nirvec uśmiechnął się krzywo. - Jak można pić grzane wino?- zapytał sam siebie. - Nie wiem- odpowiedział mu staruszek.- Wyjątkowo paskudny trunek. Za moich czasów piło się trzy butelki jałowcówki dziennie i popijało sokami. Nekromanta zarechotał głośno i klepnął dziadka po ramieniu. - Za twoich czasów rodzili się ludzie z wybujałą wyobraźnią. - Nie wierzysz mi młodziku? Zdziwiłbyś się jakich trunków kosztowałem. - Jesteś walnięty- stwierdził Nirvec.- Ale mimo to chętnie z tobą wypiję, Atarhe. Staruszek uśmiechnął się, komicznie wykrzywiając twarz. - Ale ja i tak chcę tylko szałwię z miodem- powiedział. - Wypiję z tobą, nawet jeśli będzie to szałwia z miodem. - Nekromanta!!!!!- rozległ się wrzask.- Nerkomanta tam siedzi! Nirvec nie podniósł głowy, zacisnął zęby i koso zerknął na Naytrela. Rivelv nie wiedział co się dzieje. - Nekromanta!! Ludzie pozrywali się z miejsc, chwycili w ręce broń. Wybuchła wrzawa i zamieszanie. Naytrel zerkał na prawo i lewo powoli rozwiązując wiązadło płaszcza. Spojrzał na nekromantę i skinął głową w kierunku drzwi. - Łapać go i spalić!!- ktoś wrzeszczał.- Złapać parszywca! Rivelv dojrzał grubego grzelarza Pierpena. To on tak wrzeszczał. Otyły drań dojrzał Nirveca z drugiego końca sali i pech chciał że poznał go z tej odległości. Teraz pędził w ich stronę z paluchem wycelowanym w spokojnie siedzącego nekromantę. - Żadnych gwałtownych ruchów Nirvec, wstań i wyjdź- mówił Naytrel.- Nie wiedzą o kogo chodzi temu tłustemu sukinsynowi. Nekromanta syknął: - Jak to nie wiedzą!? Zabić zdrajcę póki jeszcze można!- wstał do pionu wywracając stół i rozlewając wino. Spod stołu wyrwał kuszę, którą cały czas trzymał przy sobie na kolanach, wymierzył w biegnącego Pierpena i strzelił. Bełt świsnął głośno i w mgnieniu oka cały wrył się między piersi grzelarza. Mężczyzna charknął ohydnie; odleciał w tył i opadł ciężko na stół- roztrzaskując go i miażdżąc w kawałki. Z ust wyciekła mu krew; spłynęła podbródkiem i splamiła umoczoną w piwie i zapoconą tunikę. - Nirvec! Kurwa coś ty zrobił?!- rivelv zrzucił z siebie płaszcz, chwycił za rękojeści szabel, odwrócił się przodem do gości karczmiennych. Było ich wielu. Bardzo wielu. - Bronisz nekromanty przybyszu?!- pytali. - Oddaj demona nam, sami się nim zajmiemy!- żądali. Mimo tego, w ich oczach tliła się iskra strachu. - Nirvec, wychodzimy. Tylko powoli do cholery.- szepnął Naytrel, a potem głośniej w kierunku gości.- Nie zobaczycie nas więcej, zostańcie na swoich miejscach! Nie posłuchali. Wszyscy mieli w rękach broń. Od mieczy, przez morgenszterny aż po potężne berdysze. Odpoczywający przy stolikach robotnicy gorączkowo złapali za trzymane przy sobie kilofy i siekiery. Nirvec postąpił głupio. Bardzo głupio. Mógł się nie ujawniać, mógł wyjść z karczmy i nikt nawet by tego nie zauważył. Zachował się jak niedorostek, jak smarkacz któremu trzeba mówić gdzie, po co i kiedy. Nie powinien był tego robić; teraz, mogą zapłacić za to obydwaj. - Atarhe, nie ruszaj się z miejsca. Jak wyjdziemy biegnij do stajni, weź mojego konia i uciekaj z miasta. Pojedź na Wierzbowe Doliny. Staruszek zmarszczył brwi. Nerwowo podrapał się po siwym zaroście na brodzie. Najsprytniej jak potrafił udawał że nie słyszy. Ludzie w karczmie stali w miejscu niespokojnie przerzucając broń z ręki do ręki. Bali się ruszyć z miejsca. Obawiali się czarów nekromanty. Po Borviku chodziły bowiem przeróżne opowieści: o człowieku który sam wędruje ścieżkami Lasu Mrocznych Łowców i nie boi się ich złych mocy. Mówiono o przedziwnej istocie, strzeżonej dzień i noc przez hordy umarłych ludzi, którzy zostali na powrót przywróceni do życia. To właśnie, napawało ich strachem. Naytrel i Nirvec cofnęli się do drzwi. Nekromanta szedł pierwszy. Rivelv za nim, tyłem, cały czas trzymając dłonie ściśnięte na rękojeściach szabel. Goście karczmienni postąpili o krok za nimi. Wszyscy równo. Jak jedno ciało. - Otwieraj i wynosimy się stąd- szepnął Naytrel. Nirvec szarpnął za drzwi, za nimi niespodziewanie jak grom pojawił się rudowłosy Savro. Zdębiał na widok Nirveca i zastygł w bezruchu. Nekromanta migiem wykorzystał sytuację: wypchnął go na zewnątrz, zgarbił się i uderzył łokciem w żołądek. Wojownik stęknął głośno i zgiął się w pół, lecz nie upadł. Gdy Nirvec zaczął uciekać, z gospody wyleciał Naytrel i szybko zatrzasnął za sobą drzwi. Odwrócił się, chwycił zgiętego Savro za włosy, szarpnął do góry i z rozmachem grzmotnął go pięścią między oczy, znosząc wojaka z nóg. Szybko ocenił sytuację: panował tłok i zamieszanie. Robotnicy pracujący przy rusztowaniach nawet nie zwracali uwagi na całe zajście. Bramy Borviku były otwarte na oścież, belkowany mostek opuszczony. Tam też panował tłok. Atarhe mógł więc wyjechać z miasta niepostrzeżenie. Nirvec zniknął gdzieś w tłumie. Doskonale, pomyślał Naytrel, czas na mnie. Już zrywał się do biegu gdy niedaleko, dokładnie w bramie, przez dużą grupę ludzi przebiły się dwa oddziały Savro. Rycerze zobaczyli go i leżącego na ziemi dowódcę: w jednej chwili sięgnęli po miecze i przyspieszyli kroku. Za jego plecami drzwi gospody otwarły się, głośno szurając o ziemię i z wnętrza wypadli goście karczmienni. Savro odzyskiwał przytomność. Naytrel nie czekał. W jednej chwili pognał w ślad za Nirvecem mijając upaćkanych w zaprawie robotników. Rycerze i wojacy z karczmy pomknęli za nim. Wszyscy razem, wszyscy z bronią podniesioną nad głowę. Savro stanął na nogach, chwiejąc się przetarł krwawiący nos. Zaklął szpetnie otrzepując spodnie i usmarowany błotem bechter. Zaraz obok niego, kupiec o niezwykle wielkiej tuszy zsiadał z wierzchowca- pięknej bułanej klaczy. Pomagali mu przy tym trzej pachołkowie. Savro rozpędził ich klnąc na wszystkie strony, a następnie bez ceregieli chwycił grubasa za fraki, zerwał go z siodła i rzucił nim w błoto. Wskoczył na kulbakę, zawrócił klacz i spiął ją do galopu. Pognał w ślad za swymi ludźmi i uciekinierami. Był wściekły. *** Robotnicy, taczki pełne kamieni, wozy gruzu, beczki po brzegi wypełnione brudną wodą i setki przechodniów bardzo utrudniały bieg. Do tego rozmoczona w błoto ziemia, przemieszana z łajnem i ostrymi jak rozbite szkło kamieniami. Nirvec biegł pierwszy. Pędził omijając targających kosze przechodniów, przedzierał się przez nieduże grupki stawiających rusztowanie robotników i przesadzał stosy pociętych belek. Usłyszał gromkie rżenie konia i rozkazujące wrzaski, tłumione z lekka wrzawą panującą w Borviku. Tuż przed nim, tłum niespodziewanie począł się rozrzedzać. Ludzie poczęli rozbiegać się na wszystkie strony. Nekromanta nie wiedział co się dzieje. W następnej chwili zajechał mu drogę jakiś rycerz. Na głowie miał łebkę a na plecach okrągłą tarczę. Okryty był karaceną. Szybko sięgnął do boku. Rozległ się syk metalu i w jego ręce pojawił się miecz: wychylił się w siodle i przycisnął go do gardła nekromanty. - Nie ruszaj się, odmieńcu- warknął.- Ani na krok, jeśli miłe ci jest twe nic nie warte życie. Robotnicy oderwali się od pracy i z ciekawością zerkali na zaistniałe wydarzenie. Wszyscy przechodnie i obecni tam tragarze oderwali się od wykonywanych czynności i prędko skierowali swój wzrok na nekromantę. Naytrel cały czas uciekał gdy niespodziewanie drogę zajechała mu czarna kareta. Z przerażeniem rozpoznał widniejący na drzwiczkach symbol: czarnej góry z usytuowanym na niej kościele, uwydatniającym się na jasnym, żółtym tle. Za powozem jechało dwóch rycerzy, z których jeden był potężny a za broń miał ogromny obosieczny miecz- Mnisi z Alandrii. Ktoś z siłą otworzył drzwiczki uderzając go prosto w nos. Upadł na ziemię i zakotłowało mu się przed oczami. Ktoś go złapał za fraki, ktoś szarpną, ktoś wlókł po ziemi aż zapadła ciemność... . *** Obudziły go radosne krzyki ludzi. Ktoś klepał go po twarzy. Gdy otworzył oczy, zdał sobie sprawę że leży na ziemi a ocucającym go człowiekiem jest setnik Falko de Schorche. - Wstawaj- powiedział ostro. Ktoś pomógł mu wstać. Nie był to jednak Falko, ale ktoś inny: Savro. - Pamiętasz mnie?- zapytał de Schorche. - Pamiętam- odparł dochodząc do siebie. - To dobrze. Wynoś się z miasta. Radzę ci, odmieńcu. Gdybym tylko wiedział kim jesteś w życiu bym nie dziękował ci za pomoc w tym lesie. Ale uratowałeś mi życie. Jestem twym dłużnikiem. Teraz spłacam dług. Nie zabiję cię, ale masz natychmiast opuścić Borvik, bo inaczej rozkażę Savro stępić na tobie miecz. Rivelv zerkną na niego spod byka. - Gdybyś wiedział kim jestem? - Tak. Gdybym wiedział kim jesteś w życiu bym ci nie podziękował. Ale zabiłeś Mrocznych Łowców i ocaliłeś mi życie. Wielebny powiedział mi, rivelvie. Ponoć zły i rządny krwi jesteś. Wynoś się z Borviku. Naytrel zerkną na Savro. Wojownik trzymał dłoń na rękojeści miecza o głowni w kształcie języka ognia; zaciskał zęby w złości. - A mój kompan?- zapytał Falka. - Nekromanta? Lepiej nie przyznawaj się, że jest twym kompanem bo źle skończysz. - Co z nim? Gdzie jest? - Gdzie jest? Sam zobacz, rivelvie. Naytrel wstał. Przy obstawionym gęstymi rusztowaniami murze setki gapiów utworzyło szerokie półkole tworząc prowizoryczny placyk. Na samym środku placyku stał Nirvec a nieopodal niego kareta, w której siedział gruby duchowny. Obok trzy luzaki. Właściciele koni- trzej rycerze (dwóch w łebkach i jeden barczysty z oburęcznym mieczem) krążyli wokół nekromanty niczym trzy wygłodniałe sępy. Nirvec miał twarz we krwi, oblepioną miał piaskiem, na policzkach ciemniejące bulwy. Rycerze nie trzymali w rękach mieczy, jak przystało: trzymali połamane żerdzie, których używali do okładania Nirveca. - Co oni robią?- zapytał Naytrel podnosząc się z ziemi- Co oni wyprawiają!? Falko de Schorche uśmiechnął się tylko i powiedział: - To co trzeba. Chodź Savro. Dziesiętnik z wielkim trudem usłuchał rozkazu i puścił rękojeść miecza. Nie spuszczając wzroku z Naytrela oddalił się za swym dowódcą patrząc nań jeszcze przez ramię. Nie było czasu. Jeszcze trochę, a Nirvec albo straci przytomność, albo tak dostanie po nogach że nie będzie mógł chodzić. Wymacał rękojeści szabel na plecach, naciągnął mocniej rękawice i ściągnął pasy łączące pochwy. Falko powinien był dopilnować, żeby opuścił Borvik. Powinien był się upewnić, że pozbędzie się rivelva z miasta. Zrobił błąd, bo rivelv łatwo się nie poddaje. *** Nirvec unikał ciosów jak tylko potrafił. Skakał, kucał, kręcił się jak wariat, byleby tylko uniknąć uderzenia bezlitosnej lagi. Rycerze byli bezwzględni, a najgorzej uderzał ten który walczył obusiecznym mieczem. Jego ciosy były jak uderzenia pioruna: szybkie, celne i piekielnie bolesne. Stracił broń. Nie miał jak się bronić. Jego kuszę oddano do zbrojowni królewskiej, gdzie zawiśnie na ścianie jako pamiątka po złym demonie, który któregoś razu odwiedził Borvik. Bełty połamano a toporek wypadł mu, gdy pierwszy raz oberwał lagą od bydlaka walczącego obosiecznym. Pozostały mu tylko gołe pięści i nadzieja, że zdarzy się cud. Ni stąd ni zowąd na placyk wyleciał rivelv. Nie miał w rękach szabel, a widać że był wściekły. Rycerze nie zauważyli go, nikt nie zdążył zareagować. Nirvec nabrał powietrza, szybko ocenił sytuacje, ewentualne możliwości ucieczki. Naytrel niespodziewanie ominął strażników, zamachnął się i z mocą uderzył Nirveca w twarz, tak silnie, że nekromanta obrócił się w miejscu i upadł twarzą do ziemi. Wszystko stało się tak szybko, ze nikt nie wiedział co się stało. Nekromanta wypluł krew, oblizał rozcięte wargi. Naytrel skoczył mu na plecy, przygwoździł go do ziemi. - Teraz mi zapłacisz sukinsynu!!- wrzasnął. Rycerze stali jak wryci. Falko de Schorche, otyły duchowny, Savro, wszyscy stali w niemym niedowierzaniu. Rivelv złapał go za włosy, podciągnął do góry. - Sukinsynu!! Nirvec poczuł jak w jego dłoni ląduje mały kolisty przedmiot. - To pierścień- szepnął Naytrel nachylając się mu nad uchem.- Oddaj go Atarhe i pojedź z nim na Wierzbowe Doliny. Jak cię puszczę, uciekaj po rusztowaniu, przeskocz mur i wiej ile sił w nogach. - Naytrel!- huknął krasnolud Narsen który nagle wyłonił się z tłumu.- Nie przypuszczałem że taki piekielny z ciebie zdrajca. - Cholera- syknął rivelv. - Puszczaj go! Daj mu chociaż możliwość do obrony! - Zmiana planów, Nirvec- szepnął rivelv. - Domyślam się... . - Kim jesteś?- zapytał głośno otyły duchowny. - Bereevan Narsen- przedstawił go setnik Falko.- Eskortuje karawany kupieckie. Krasnolud uderzył się w pierś i skłonił lekko (zachowując szacunek dla klasztoru). - Rivelvie!- dudnił.- Nirvec nie będzie bity, póki nie ma broni w ręce! Dajcie mu broń! Niech walczą! Naytrel syknął głośno: - Zamknij się, popieprzony krasnoludzie! Nie o to tu chodzi! Bereevan zrobił głupią minę, poczerwieniał. - A o co?- odszepnął. Rivelv nie odpowiedział, przewalił oczyma i zerknął w stronę Falko de Schorcha, który rozmawiał w tym czasie z duchownym. - Omawiają nasz pojedynek- zauważył Nirvec ocierając twarz.- Będziemy walczyć na śmierć i życie. - Nie ma mowy, nie zabiję cię. - Nie masz wyboru. Oni tacy już są, zabiją bezbronnego starca, jeśli okaże się nie potrzebny. - Uciekaj. Nekromanta nie odpowiedział. Jeden ze strażników rzucił mu swój miecz. Nirvec złapał go zwinnie, zakręcił w powietrzu. - Nawet nie jest wywarzony- narzekał robiąc dobrą minę do złej gry.- Niech zwycięży lepszy. Naytrel spojrzał na niego uważnie: - Zanieś pierścień na Wierzbowe Doliny. Proszę. - Sam go pewnie zaniesiesz. - Nie. Nawet jak wygram to mnie zabiją. Jest tylko jedno wyjście. - Koniec gadania- wrzasnął setnik Falko.- Walczcie! Naytrel wyciągnął z pochew szablę. Tylko jedną, dla wyrównania szans. Ruszył na Nirveca, uderzył i po raz pierwszy w życiu skrzyżowali ze sobą broń. Tłum zakrzyknął. Rozległy się wrzaski. Poleciały w górę kapelusze, wzniesiono w górę ręce. Walczyli. Stal brzękała o stal, ostrza śmigały w powietrzu. Naytrel bez problemu sparowywał cięcia nekromanty. Nirvec nie umiał walczyć mieczem. Jego bronią była kusza a nie ciężki, nie wywarzony miecz. W każdej chwili mógł uchylić się przed cięciem i wbić mu szablę prosto pod żebro. Nie sprawiłoby mu to problemu. Nie zrobił jednak tego. Nie teraz. Nirvec męczył się z każdym zadanym ciosem. Na jego twarzy wystąpiły kropelki potu. Z każdym uderzeniem coraz silniej zaciskał zęby, coraz mocniej ściskał rękojeść miecza. W końcu chwycił ją oburącz. Gdy wtedy uderzył w szablę rivelva, Naytrela zarzuciło. Obrócił się w miejscu, padł na kolano i zamarł w bezruchu. Oczekiwał pchnięcia w plecy. Idealny moment, by pokonać przeciwnika. Wręcz wymarzony! Pchnij cholera! Pchnij! Nirvec wygrał. Teraz wystarczyło dokończyć dzieła. Nie spodziewałem się tego, pomyślał rivelv. Mogło być inaczej. Wystarczyłoby, żebym tylko chciał wygrać. - Zabij go!- wrzeszczał rządny krwi tłum. - Zabij go!- wrzeszczał Savro. Beerevan Narsen miał poważny wyraz twarzy. Wściekły. Wręcz bojowy. Naytrel spojrzał mu w oczy. Krasnolud lekko kiwnął głową, pokazał mu zaciśniętą pięść i zniknął w tłumie. Zaciśnięta pięść, myślał Naytrel. Symbol poświęcenia. Co ten głupiec chce zrobić?! W jednej chwili w powietrzu zaświszczała druga szabla, nie wiadomo kiedy rivelv znalazł się na nogach. W pędzie uderzył w miecz Nirveca, zbił go do dołu, ostrzem drugiej szabli tknął jego szyję i tak zamarł. Nirvec uśmiechał się krzywo. - Teraz twoja kolej. Ja nie dałem rady- powiedział gorzko. Rivelv milczał. Trzymał mu szablę na szyi. W chwilę potem rozległ się wrzask. Wszyscy skierowali wzrok w stronę Falko de Schorcha. Setnik klęczał, a obok niego stał Bereevan Narsen i trzymał mu nóż na szyi. Uśmiechał się przy tym zjadliwie, jak to u krasnoludów zwykle bywa. - Dobra. Spieprzajcie stąd!- krzyknął w stronę Naytrela. Rivelv zareagował od razu. Schował szable i razem z Nirvecem wspięli się na rusztowanie, wdarli się na samą górę. Nirvec skoczył pierwszy i sekundę potem znalazł się za murami. - Na Wierzbowe Doliny!- krzyknął do niego Naytrel i zawrócił. Całe szczęście. Miejsce w którym stał zaraz naszpikowano strzałami. Łucznicy wybiegli zza budynków. Ogłoszono pełną mobilizację. Wnet pojawiły się także kolumny pikinierów. - Chcesz zginąć, głupi krasnoludzie?!- krzyczał Falko de Schorche do Narsena w którym coraz bardziej wzrastała ochota na podcięcie mu gardła. - Zamknij się- odparował- Bo sam zadławisz się swoją juchą! W tym czasie łucznicy zajęli miejsca. Pikinierzy wbiegli na placyk ustawiając się w dwóch szeregach wraz z wąsatym dowódcą. - Złapać rivelva!- rozkazał gruby duchowny swym trzem rycerzom. - Nie!- krzyknął Bereevan- Tylko spróbujcie, a wasz setnik zdechnie. Rycerze zamarli. Pytająco wpatrywali się w krzywy wyraz twarzy mnicha. - Ludzie! Szanowni Goście Borviku! - krzyknął krasnolud do zgromadzonych.- Jestem Beerevan Narsen, dowódca krasnoludzkich wojowników, eskortujących karawany z narażeniem życia! Ta szuja, setnik Falko de Schorche wysłała mnie, moich ludzi i waszych znajomków do lasu pełnego demonów. Śmierć spotkała wielu z nas! Ci co nie umieli walczyć i ci co nie mogli walczyć, zginęli tam straszną śmiercią, śmiercią niegodną dla nikogo! Poznajcie ich sprawiedliwość! Poznajcie sprawiedliwość tych, którzy wami rządzą! Tych, którzy uważają się za wyższych od was! Zabiją każdego, który okaże się najmniej potrzebny! Zabiją setki, dla dobra ich własnej sprawy! Nie dajcie się kurwa! Nie dajcie się! Ludzie słuchali. Ich twarze marszczyły się w gniewie. Goście karczmienni, głodni rozróby już w czasie wypowiedzi Narsena chwycili za broń: bardzo szanowali tego krasnoluda, znali go i wierzyli mu. Któż z nich nie napił się z przesławnym Bereevanem? - A z tobą- krasnolud syknął setnikowi w ucho- Mam coś osobistego do załatwienia, szujo. Łucznicy się zawahali. Gdyby nie gęsty tłum, łatwo mogliby "zdjąć" krasnoluda. Wystąpił ciężki problem. Savro wyciągnął po cichu miecz. Cofnął się w tłum. Zniknął w nim. Naytrel powiódł za nim wzrokiem. Nie schodził z rusztowania. Łucznicy nie strzelali w niego. Teraz, mieli ważniejszy cel na oku: krasnoluda. Jednak we wszystkim przeszkadzał tłum. - Dlaczego nie uciekasz Naytrel?!- krzyknął krasnolud.- Wiej póki jeszcze można. - Nie myślisz chyba, że cię tu zostawię?! - Za bardzo się wszystkim przejmujesz, koleżko. Olej mnie i u..- nie skończył. Za nim wyłoniła się ruda czupryna. Pojawił się Savro. Syknął coś do niego i wbił miecz w dół pleców. Krasnolud zawył. Falko wyrwał się z jego uścisku, i odskoczył padając na twarz. Naytrel wydarł się na całe gardło, ostro wychylając się przez belki rusztowania. Savro poderwał, silnym zamachem zrzucił krasnoluda na ziemię. Wnet do akcji wkroczyli pikinierzy. Przebili się przez tłum i gdy Narsen starał się powstać wspierając się na kolanie, poprzebijali go pikami. Krasnolud zacisnął mocno zęby, upuścił nóż i osunął się na ziemię. W jego brzuchu, udzie i piersi tkwiły piki. Upadł, a wokół niego zaczęła tworzyć się szkarłatna kałuża. Zgromadzeni zakrzyknęli zgodnym bojowym wrzaskiem, wszyscy wznieśli w górę broń i ruszyli na pikinierów. Pojawili się towarzysze Narsena i jego pies: wierny dog, którego zwał Śmierdziwiatrem. Nawet on ruszył do boju, pomścić swego martwego już pana. Rozgorzała prawdziwa bitwa. Naytrel stał na rusztowaniu. Z góry widział jak zagorzała trwa tam w dole walka. Widział, jak wszyscy wrzasnęli zgodnie, jak zabłysnęły setki mieczy, jak wojacy ruszyli do boju. Na rusztowanie wskoczył Savro. Uśmiechał się wrednie a jego miecz był cały w ciemnej krwi Narsena. Niczym małpa wskoczył na najwyższy poziom rusztowania i stanął naprzeciw Naytrela. - Trzeba było uciekać, głupi.- powiedział. - Muszę tu jeszcze kogoś zabić. Savro zbliżył ostrze swego miecza do twarzy. Powoli wystawił język i nie spiesząc się pociągnął nim, oblizując płaz z krwi krasnoluda. - Bereevan Narsen- powiedział rozkoszując się smakiem.- Cóż za zaszczyt! Rivelv nie wytrzymał, wyrwał obydwie szable i uderzył, obiema na raz. Savro zareagował natychmiast: odparował cios, obrócił się w miejscu opadając na kolana, ciął w nogi. Naytrel sparował cięcie jedną z szabel, odskoczył w tył wirując drugą w ręku. Wojownik powstał na równe nogi, uśmiechając się zjadliwie. - Nieźle. Zobaczymy jak długo wytrzymasz?!- zapytał kiwając z niedowierzaniem głową. Rivelv zawinął szablą, osunął się o krok. Savro dopadł go w jednym płynnym skoku, zwinął się i ciął płasko przez brzuch, od prawej nogi, do lewego ramienia. Naytrel sparował cios trzy razy odbijając ostrze wojownika. Savro nie ustępował, znowu obrócił się w miejscu, znowu padł na kolano i ciął przez nogi. Rivelv był gotowy: podskoczył- ostrze śmignęło pod jego stopami- opadł na ziemię i uderzył; obiema na raz celując w barki. Wojownik odturlał się do tyłu; szable zaryły w drewno. Naytrel nie czekał długo. Teraz to on był w walce górą: dopadł go nim ten zdążył wstać; uderzał szablami, jedna za drugą, z góry, szybko, coraz szybciej, aż poleciały iskry. Savro zasłonił się mieczem. Nie mógł nic zrobić. Mógł tylko się bronić. Rivelv odskoczył, pozwolił, aby Savro wstał. I tylko to. Znowu go dopadł, znowu atakował. Z taką samą zaciętością, siłą i determinacją. Tak samo wściekle, a może nawet bardziej. Wojownik zaciskał zęby, marszczył się w wysiłku, uginał nogi w kolanach. Nie wiedział co robić. Coraz bardziej czuł wzrastający w nim strach. Strach przed śmiercią. Nim się obejrzał, musiał opaść na kolana, siła ciosów rivelva byłą piekielnie silna. Zerknął w dół rusztowania: cztery poziomy- cholernie wysoko. Nie można stąd uciec, pomyślał. Brzęk stali był nie do zniesienia, sypały się iskry, rivlev uderzał, raz za razem. Czy on się nigdy nie męczy?! To nie człowiek! To demon! Nie wygram! Przestań! Przestań! Dwa ciosy. Dwa piekielnie silne ciosy i ręce nie wytrzymały: puściły rękojeść; zdrętwiały. Rivelv uderzył dwiema, pchnął dwie szable a ich ostrza z niesamowitą szybkością zatopiły się w Savro, nim ten zdążył jęknąć. Ostrza były gorące. Bardzo gorące. Szybko przebiły blachy behtera, przemknęły między żebrami, wbiły się miękko, obrzydliwie miękko. Savro nie mógł oddychać. Rozwarł usta w niemym krzyku. Otworzył szeroko oczy. Naytrel patrzył na niego. Jego oczy były złe. To nie był człowiek. Nie człowiek. Kropla krwi wyciekła z jego ust. Boże! On przegryzł sobie wargę! Był wściekły! Okropnie wściekły! Mścił się! Podniósł Savro w górę na szablach. Nie zwracał uwagi na ciepłą maź cieknącą mu po rękach. Patrzył mu w oczy. Dłonie mu się trzęsły. Ręce też. Aż dziw że utrzymał taki ciężar. To nie była jego siła! Co w niego wstąpiło?! Savro umierał, wił się nabity na dwie Dhramońskie szable, z jego ust ciekła krew. Rivelv nie puszczał. Niewzruszenie czekał. Czekał na śmierć. Savro szamotał się jak opętany. Jak ryba wyciągnięta z wody na powietrze. Nie krzyczał. Szamotał się, coraz wolniej, coraz spokojniej, powoli, bardzo powoli się zatrzymał. Zatrzymał się i zamarł w bezruchu. Zwiotczał nagle, zwiądł jak kwiat. Zginął. - Życie za życie- wykrztusił rivelv i szarpiąc szablami zrzucił wojownika w dół. Ciało spadło łamiąc deski kolejnych poziomów. Drewniana konstrukcja zatrzeszczała, zakołysała się i runęła z hukiem wzbijając tumany kurzu. Walczący na dole rozbiegli się w popłochu. Huk był piekielnie głośny, trzask i łoskot jakiego nie słyszeli. Gdy pył opadł, rivelva już nie było. Wiał tylko wiatr. *** Naytrel spadał. Z głośnym pluskiem wpadł do fosy, wypłynął na powierzchnię i z trudem wygrzebał się na ląd. Nie czekał długo; dobrze wiedział co się teraz stanie. Musiał wykorzystać wszystkie siły i ukryć się. Zerwał się z ziemi i pognał w kierunku lasu. Teren był tu pagórkowaty i co chwila wdrapywał się na jakieś wzniesienia, żeby po chwili zbiegać po drugiej ich stronie. Stało się jak przypuszczał: Falko de Schorche nie próżnował. W kompanii trzech żołnierzy opuścił Borvik i w pełnym galopie ruszył za rivelvem. Dojrzał go, gdy stał na jednym z licznych wzniesień. Szczęśliwym trafem Naytrel zdołał w końcu dobiec do lasu i skryć się wśród pierwszych drzew. Żołnierze bez namysłu wpadli tam za nim. Cała czwórka z Falkiem na czele. Dopadli go tam, obili i wywlekli na zarośnięty trawą gościniec, biegnący linią prostą przez rosnący tutaj las. - Kara będzie odpowiednia- obiecał Falko.- Podnieście go z ziemi. Trzej żołnierze szybko wykonali rozkaz. Dwóch chwyciło go pod ramiona a trzeci stanął z tyłu i odciągnął głowę w tył szarpiąc za włosy. Setnik wypalił mu pięścią w twarz. Uderzył tak silnie, że aż wykręcił się w biodrach, a żołnierz trzymający Naytrela za włosy z trudem utrzymał jego głowę. Potem uderzył znowu, tak samo silnie. I znowu. Potem jeszcze raz i kolejny. - Na ziemię go- rozkazał Falko trąc okrwawione ręce. Rzucili rivelva na ziemię. Ktoś brutalnie kopnął go w głowę. Aż cud, że nie stracił przytomności. Z nosa leciała krew. Z ust i obu brwi też. - Przytroczcie go do konia i przeciągnijcie gościńcem. Od końca do końca. Dwóch go podniosło, trzeci przygotował linę. Falko de Schorche z trudem powstrzymywał chęć kolejnego uderzenia. Rivelv uśmiechnął się nieprzytomnie, spojrzał na Falka na wpół przymkniętymi oczyma: - Czy wiesz, Falko, co znaczy zginąć z miecza o mrocznej stali?- zapytał tajemniczo. Ten, co wiązał linę zaśmiał się głośno: - Chyba zbyt mocno go uderzyłeś, mości Falko. Setnik rozejrzał się wokół. Zmarszczył brwi nerwowo wycierając rękę z krwi Naytrela. Żołnierze spojrzeli na niego z przerażeniem. - Taaak...- syknął rivelv, a jego oczy napęczniały złem.- Czy już wiesz gdzie jesteś? Falko słyszalnie przełknął ślinę. Znowu rozejrzał się nerwowo. - Co się dzieje setniku Falko?- pytali żołnierze. - Czuję ich, są blisko- mówił Naytrel.- Idą tu. Setnik spojrzał na słońce. Zachodziło za ciemne chmury. - Uciekajmy stąd- powiedział do żołnierzy. - A on? - Zostawcie go i na koń! Pędem! - Co się dzieje!? - To rozkaz!- Falko wszedł na wierzchowca.- Na koń! Już! Nim żołnierze zasiedli w siodłach przeraźliwie zarżała szkapa. Ni stąd ni zowąd po obydwu stronach gościńca pojawiły się dziwne postacie. Między drzewami zapłonęły pary przerażających ślepi. Śmierć na się!! Klacz setnika zatańczyła w miejscu. Była przerażona. Falko też, wodził oczyma po lesie, trzęsącą się ręką sięgną po miecz. Musnął tylko rękojeść jak usłyszał pierwszy wrzask. To jeden z jego żołnierzy. Zobaczył jak czarne widma zrzucają go z siodła i wciągają między drzewa, zobaczył jak niewiadomo skąd przed drugim żołnierzem pojawia się jeden z Mrocznych Łowców i szybkim cięciem skraca go o głowę. Potem usłyszał kolejny wrzask, syknięcie, szczęk i kolejny żołnierz osunął się na ziemię. Z przerażeniem cofnął rękę od rękojeści swego miecza. Patrzył, a to co widział napawało go coraz to większym strachem. Rivelv stał. W jego dłoni płonęło światło. Takie samo światło jakie De Schorche widział kiedyś, gdy Naytrel go uratował. "Człowiek wędrujący sam po Lesie Mrocznych Łowców", przypomniał sobie z przerażeniem patrząc na rivelva. Gdy wszedłeś do lasu śmierć na się sprowadziłeś. Czarna szkapa przygalopowała do Falka, Mroczny Łowca w pędzie wyciągnął miecz, wziął szeroki zamach i uderzył go płazem, prosto w twarz. Falko upadł. Na twarz siknęła mu gorąca krew. Nad nim pojawił się demon w kapalinie. Zobaczył wpatrujące się w niego, płonące złem i świecące błyszczącą żółcią demoniczne ślepia. Mroczny łowca miał w ręku miecz. Przyłożył jego ostrze do piersi setnika. Falko nie szamotał się bo był oszołomiony po ciosie w twarz. Poddał się całkowicie. "Czy wiesz, Falko, co znaczy zginąć z miecza o mrocznej stali?", przypomniał sobie słowa rivelva. Mroczny Łowca pchnął. Stal szybko zatonęła w ciele Falka i wszystko zalała czerń... . 6. Naytrel otworzywszy oczy, przekonał się, że widzi mgłę. Nic tylko szarą, nieprzeniknioną mgłę. Zamknął więc oczy, jeszcze raz otworzył i zobaczył, że mgła powoli nabiera kształtów. Zorientował się, że leży. Przykryty był czymś miękkim i ważącym. Na czymś miękkim też leżał, było delikatne jak mech, a bardziej, jak futro. A może to było futro? Wiedział już teraz, że leży w łóżku, że przykryty jest puchową kołdrą, którą naciągniętą ma aż po szyję. O dziwo nie było mu gorąco. Poczuł delikatny powiew wiatru na twarzy i wyczuł zapach kwiatów. Wysunął rękę i dłonią pomacał się po twarzy. Skórę miał naciągniętą, rany pokryte grubą skorupą jakiegoś specyfiku. Drzwi zaskrzypiały i ktoś wszedł do pokoju. Chciał się podnieść: jęknął i runął na poduszkę. Głowa bolała go piekielnie. Kłuła go i pulsowała w skroniach. Rany na twarzy lekko zapiekły. - Spokojnie!- usłyszał kobiecy głos.- Leż spokojnie, przybyszu. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. - Musisz wyzdrowieć- mówiła kobieta. Obrócił głowę. Przez mgłę zobaczył delikatne rysy twarzy. Chciał zobaczyć więcej, więc mrużył oczy. Nic to jednak nie dawało. - Twoje rany wkrótce się zagoją. Muszę nanieść ci na twarz trochę więcej tej maści. Spokojnie, może trochę zapiec, ale to wszystko. To dziadka receptura. Zrobił ją z wierzb, których tutaj pełno. Nie martw się: jest uzdrowicielem. Poczuł lekkie muśnięcia mokrej szmatki. Poczuł jak dziewczyna powoli i skrupulatnie przemywa mu twarz. Potem zaczęła nakładać maść. W międzyczasie mówiła: - Ciekawy z ciebie człowiek. Nie wiem nawet jak się nazywasz, ale to nic nie szkodzi. Ja nazywam się Navia, ale to na razie nie ważne. Uznałam tylko że powinieneś wiedzieć. Wkrótce mi się przedstawisz, zobaczysz. Będzie dobrze. Naniosła kolejną warstwę maści. -Zjawiłeś się w bardzo dziwnym momencie. Tyle rzeczy się wydarzyło, że sama już nie wiem co myśleć. Najpierw była radość... . Nawet nie wiesz jaka wielka: wrócił mój dziadek. Po tylu latach, kiedy już wszyscy myśleli że umarł, on wrócił. Przyjechał na pięknym karym ogierze, którego właściciela nie znam. Zaczął nam opowiadać co się wydarzyło i co się z nim działo. A była to bardzo ciekawa opowieść, choć przyznaję że za długa na to, żeby ci ją teraz opowiadać. Z resztą, dziadek ponoć zawsze opowiadał długie i ciekawe opowieści. Z tego co mi matula mówiła, zawsze opowiadał o smokach, goblinach, pięknych księżniczkach i czarownikach. Zawsze, jak to się mówi? Zawsze ubarwiał swoje historyjki. Tą też ubarwił. Mówił że ze wsi w której mieszkał przez te wszystkie lata, zaczynając od rozstania z mamą, zabrał go jakiś wielki wojownik, który nie boi się niczego, nawet najpotężniejszych czarowników ze wszystkich Krain świata. Mówił, że ten wojownik był człowiekiem jakiego nie spotyka się codziennie i tylko niewielu takich chodzi po świecie. Nazwał go przyjacielem. Dziewczyna rozsmarowała maść na jego brwiach. - Tego samego dnia, gdy wrócił dziadek, do naszych drzwi zapukał ktoś jeszcze. To był taki wysoki mężczyzna z pasem o sprzączce w kształcie czaszki. Strasznie wyglądał, a mimo to dziadek ugościł go jak przyjaciela. Mężczyzna ten przyniósł nam jakiś pierścionek. Mówił że kazał to przekazać jakiś... Chmm.. Nie pamiętam imienia. Ale było to dziwne imię... . Najtru?.. Najteru? Nie pamiętam. Pierścionek w każdym razie bardzo wiele znaczył dla dziadka, bo gdy go dostał, zaraz bardzo się popłakał. Ojciec mówił potem że ten wysoki był nekromantą i że aż dziw że był taki... spokojny. Po dwóch dniach zjawiłeś się ty, nieznajomy. Mój ojciec znalazł cię wyczerpanego, jak szedłeś w deszczu w dół naszej doliny. Zabrał cię i przyprowadził tutaj. Dziewczyna skończyła smarować, wytarła o coś ręce i wstała. - To było po śmierci dziadka. Żal mi go. Był dobrym człowiekiem. Dziwne to i pokręcone. Przybył do nas i odszedł tak szybko. Nawet nie zdążyłam go poznać... . Cóż, do zobaczenia, nieznajomy. Wkrótce porozmawiamy. Dziewczyna odwróciła się i ruszyła do drzwi. Naytrel obrócił głowę w jej stronę, bardzo powoli. W końcu wyksztusił z wielkim trudem: - Atarhe..- głos miał bardzo zachrypnięty. Dziewczyna odwróciła się bardzo zaskoczona. Uśmiechnęła się i podeszła do łóżka: - Mówiłeś coś? Chciał odpowiedzieć, ale nie mógł. Czuł się, jakby miał w gardle kamień. Musiał milczeć. - Cóż...- usłyszał dziewczynę.- Śpij teraz. Nadal jej nie widział. Nic nie widział. Jedyne co mógł zrobić to zamknąć oczy i zasnąć. *** Gdy wszedłeś do lasu śmierć na się sprowadziłeś. Śmierć na się! Falka de Schorche zbudziły szepty. Wstań i zejdź na pobocze, mości Falko. Tylko oglądaj się za siebie, Oni są wszędzie. Czy wiesz, Falko, co znaczy zginąć z miecza o mrocznej stali? Taaak... .Czy już wiesz gdzie jesteś? Nie wiedział co się dzieje. Otworzył oczy i zobaczył.. ciemność. Czuję ich, są blisko. Idą tu. Gdy wszedłeś do lasu śmierć na się sprowadziłeś. Śmierć na się! Aaa ha ha ha ha ha ha! Falko de Schorche podniósł się z ziemi. Usiadł i ciężko odetchnął. Wokół szumiał las. Siedział na tym samym gościńcu ciągnącym na Borvik. Był w tym samym miejscu, w którym dźgnął go Mroczny Łowca. Szybko obmacał tors. Nie znalazł ani draśnięcia. Miał tylko rozerwaną szatę. Wstał powoli. Bardzo powoli. Rozejrzał się dookoła. Gościniec ciągnął się w nieskończoność. Nie miał końca. Niknął w oddali, daleko za horyzontem. Wszystko wyglądało tak samo: droga tak samo porośnięta trawą, tak samo stara i rzadko używana. Las tak samo tajemniczy, tak samo zielony. Niebo szare, zasnute chmurami. Jedyne czego brakowało, to trupy żołnierzy, z którymi Falko wjechał do tego lasu. Ale jeśli on przeżył, może i im się udało? - Cóż, mości Falko tutaj?- usłyszał serdeczny głos za plecami. Odwrócił się. Stał tam niski, pleczysty wieśniak w cienkiej tunice. Miał bujną, rozczochraną czuprynę i miłą, pyzatą twarz. - Grzewio?- zapytał setnik.- Przecież ty nie żyjesz! - Zgadza się- odpowiedział tamten spokojnym tonem. - Zabili cię Mroczni Łowcy! - Tak- kiwnął głową chłop.- Ciebie także, mości Falko. - Co? Przecież ja żyję! - Cóż, dosięgła cię wreszcie kara za to, że zostawiłeś nas na tej polanie, na pastwę tych demonów. - Ale ja żyję, głupcze! - Nie, nie żyjesz. Teraz dołączysz do nas. Będziesz z nami na zawsze. - Co ty pleciesz głupcze?! - Na tej polanie zginęło wielu, bardzo wielu, mości Falko. Wszyscy są tu ze mną, wszyscy pilnują tego lasu, a ty zostaniesz tu z nami i postarasz się, aby było nas więcej. Między drzewami pojawiły się przerażająco blade twarze. Zza pni wyłoniły się kościste dłonie o długich palcach. Z morza paproci wyłoniły się drobne figurki dzieci. - Co to? - Nawet ich nie oszczędziłeś, draniu- mówił.- Nawet po dzieci nie wróciłeś. - Nie mogłem! -Ale to się zmieni. Pozostaniesz tu z nami na zawsze i będziesz błagał, żeby rivelv wrócił do naszego lasu i zabił cię, skracając twoje cierpienia! Teraz do nas dołączysz! Dołączysz do nas! Zostaniesz, na zawsze! Strażnik lasu... Razem z nami! Życie za życie.. Falko obrócił się wokół. Wszędzie sine twarze, wszędzie kościste łapy, długie pace, wszędzie małe, niewinne twarze dzieci. - Nie!- wrzasnął- Nie!! Zamilcz! Odwrócił się. Zamiast małego Grzewio, stał tam teraz Mroczny Łowca. Na głowie miał kapalin, a w ręku ostry miecz umazany we krwi. Jego oczy płonęły. - To byłeś ty!- wyciągnął palec Falko a rana na jego piersi eksplodowała krwią. Dołącz do nas, mości Falko! Zostań z nami! - Zostawcie mnie!! Zostawcie mnie w spokoju! Usłyszał huk. Ziemia zatrzęsła się, rozległ się przeraźliwy wrzask. Przez gościniec przemknęła fala ognia odrzucając setnika w tył. Ziemia zamieniła się w pył, drzewa sczerniały, między nimi zabłysły złote oczyska. - Nie!!- wrzeszczał Falko.- Nie!! Czarne drzewa rozłamały się w pół wypuszczając ze swego wnętrza kłęby dymu. Niespodziewanie, szerokim strumieniem trysnęła z nich krew rozpychając stare pnie, rozrzucając wokół spaloną korę. Z drzew wyszły czarne, demonicznie wyglądające postacie. Falko patrzył na to ze wzrastającym przerażeniem. Nie wiedział co robić. Nic nie mógł zrobić. Wrzasnął na całe gardło, a jego głos się zmienił. Bardzo się zmienił. Stał się charkliwy i gruby. Padł na kolana, schował twarz w dłoniach i zamarł w bezruchu. Klęczał tak, a wokół niego gromadzili się Mroczni Łowcy z długimi mieczami w kościstych łapach. Dołącz do nas, mości Falko! Zostań z nami! Koniec