MAŁGORZATA BURZYŃSKA swat Przed mężczyznami tego typu drzwi same się otwierają. Wysoki, postawny, o zwodniczo przyjaznej powierzchowności wszedł pewnym krokiem do mojego gabinetu. Oczywiście, Marta nie próbowała nawet zatrzymywać gościa w sekretariacie. Jestem pewien, że ona kontroluje teraz stan urody w małym lusterku w kosmetyczce. Jeden z tych drobnych odruchów, po których facet poznaje, że dziewczyna jest jego. Gość, partner renomowanej spółki prawniczej, mówił swobodnie, patrzył mi w oczy stanowczo, ale nie natarczywie. Nawet nie starałem się ukryć zaskoczenia. Dziwny klient. Na co mu moje usługi? Potrafiłby rozkochać aptekarkę, u której kupowałby czopki na hemoroidy. - Zdaje pan sobie sprawę, że nasze usługi mają charakter czysto rozrywkowy i towarzyski. Zgodnie z ustawą o przeciwdziałaniu nieuczciwej manipulacji ludzkimi preferencjami nie stosujemy technik paranaukowych, farmakologicznych, nanotechnologii ani magii. - Zdaję sobie sprawę. Czy wyglądam na kogoś, kto potrzebuje w tych sprawach nieuczciwej manipulacji? Nie zabrzmiało to jak przechwałka. Na pewno nie potrzebował, bez względu na to, czy dziewczyna byłaby top modelką, zakonnicą czy noblistką. - W takim razie proszę o podpisanie stosownych oświadczeń - przycisnąłem guziczek komunikacji z sekretariatem. - Marto, przynieś, proszę, blankiety. - Mam nadzieję, że nie zauważył, że pierwsze słowa wypowiedziałem do jonizatora powietrza. Mechanik, który instalował urządzenie, nie wiedział, że jestem daltonistą. Marta z kocią gracją podała mu papiery. Ciekawe, ile ruchów biodrami potrafi wykonać kobieta, żeby położyć plik kartek i wyjść z pokoju. - Proszę o wypełnienie w domu szczegółowego kwestionariusza. Teraz chciałbym usłyszeć o całej sprawie. Czego pan oczekuje, kim jest dama, ile czasu zostawia pan na nasze działania? W tym momencie klienci zwykle czerwienieją, zaczynają się wiercić i jąkać. Tłumaczą, że właściwie, to tylko taka zabawa, no, ale gdyby się dało coś zrobić... Praktycznie są już parą, no, nie do końca, i może... Później okazuje się, że dziewczyna jest żoną sąsiada albo szefa, nie znają się, a gość oczekuje, że dzięki nam dziewczyna stanie się jego Beatrycze i Julią. Tym razem było inaczej. Roberta - nigdy nie używam nazwisk i niech tak zostanie - to jego koleżanka z czasów szkolnych. Kiedyś spotykali się często. Przypomniał sobie o niej po latach. Odnalazł ją, odświeżył znajomość, ale do niczego nie doszło. Mój klient nie rozwodził się nad swoim uczuciem, nie próbował brać na litość. Zwykle mężczyźni traktują mnie jak przyszłego teścia. Mają oczywiście uczciwe zamiary, kochają szczerze, chcą zapewnić wybrankom dostatek i ciepło domowego ogniska. Kłamią, podobnie jak kłamaliby teściom. - Od jak dawna stara się pan o względy Roberty? - Pół roku. - Istnieją jakieś przesłanki jej niechęci do pana? - Raczej nie. Nie, na pewno nie. - Homoseksualizm? - W żadnym razie. - Inny mężczyzna? - A czy miałoby to dla państwa znaczenie? Zastanowiłem się. Musiałem przyznać, że przygoda miłosna z takim mężczyzną, na pewno nie zaszkodziłaby innemu związkowi. Ten pan na pewno był świadomy, dyskretny, rozważny. Dodałby dziewczynie pewności siebie, dostarczył rozrywki. Poza tym nic tak nie poprawia nastroju w małżeńskiej sypialni, jak odrobina wyrzutów sumienia. - Będę z panem szczery. Nie bawimy się w Pana Boga. Bez względu na sprawy moralne, nie świadczymy naszych usług, jeśli w grę wchodzi osoba zamężna albo pozostająca w stałym związku. Nie chodzi o pieniądze. Gość uśmiechnął się lekko. Nie był to zwodniczy grymas wypracowany na potrzeby zawodowe, ale kolejny dar natury. - Miło mi to słyszeć - oznajmił. - Chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Nie chcę zaszkodzić Robercie. Nie jestem lekarzem, nie wiem, czy zastosowanie nanotechnologicznych urządzeń do wywoływania zmian chemicznych w mózgu szkodzi, czy nie. Pozostawiam to pańskiej fachowości i wrażliwemu sumieniu. Jak też trosce o bezpieczeństwo pana firmy. Bez względu na sprawy moralne. - Wycisnąłby Pan z nas najwyższe odszkodowanie, nie mieszając w to własnej kancelarii? Udało się! Drgnął. Może nie wywieram piorunującego wrażenia na kobietach, ale z mężczyznami zwykle mi się udaje. A papugę poznam na kilometr. - Słucham pana. Kiedy w 1990 roku po raz pierwszy poruszono pojedyncze atomy i ułożono z nich logo popularnej firmy, wiedziałem, że to coś dla mnie. Świat nanotechnologii zdawał się dotąd równie niedostępny, a przez to pociągający, jak międzygwiezdne przestworza. Nie obyło się bez nanotechnologicznej paniki. Dziennikarze prześcigali się w roztaczaniu wizji społeczeństwa sterowanego wstrzykiwanymi pod skórę assamblerami. Jakby nie wystarczało sterowanie bredniami puszczanymi w eter ze wszystkich kanałów telewizji. Większość wysiłków i niebotycznych funduszy skierowano na ograniczenie zastosowania nowych wynalazków. Psychoza w mediach przypominała histerię związaną z reklamą subliminalną, pornografią, sygnałem z kosmosu w Semipałatyńsku i sklonowaniem Czyngis-chana. Ale nanotechnologia i jej zastosowanie w sztuce, reklamie, w mediach było rzeczywistością. Po przepisowych kilkunastu miesiącach polowania na nano-czarownice, inne sprawy odwróciły uwagę dziennikarzy-tropicieli "okruchów szatana". Przejściowo temat odżył, kiedy po kilku latach parlament światowy obudził się i wydał rezolucję o przeciwdziałaniu nieuczciwej manipulacji ludzkimi preferencjami. Chodziło o to, że nie można stosować urządzeń nanotechnologicznych bez pisemnie wyrażonej zgody, popartej wieloma zaświadczeniami lekarskimi o nieszkodliwości konkretnej operacji. Rezolucja bardziej nam pomogła niż zaszkodziła, ponieważ stworzyła wrażenie bezpieczeństwa człowieka wobec niewidzialnych tworów techniki. Metoda, którą opracowałem, mogłaby nosić nazwę kuracji, gdyby nie mylne skojarzenie z chorobą. Za pomocą częściowo zdalnie sterowanych nanourządzeń powodowaliśmy zmiany chemiczne w mózgach naszych klientów wywołujące uczucie podobne do uczuć niemowląt w chwili krótkotrwałego oddzielania od matki. Assamblery wyposażyliśmy we własny napęd przystosowany do poruszania się w środowisku krwioobiegu lub układu limfatycznego. Zdalne sterowanie wykorzystywaliśmy do naprowadzenia próbnika na właściwe ścieżki, później poruszały się same. Ogromnym problemem była lokalizacja miejsc dokonywania przez nasze mróweczki syntezy M. Mapa mózgu ludzkiego wciąż obfituje w białe plamy, poza tym różnice indywidualne są znaczne, u niektórych osób obszary odpowiedzialne za złożone kategorie są bardziej rozczłonkowane, u innych mniej; w dodatku w sferze tak delikatnej jak stosunek do drugiego człowieka nie ma mowy o działaniu na jeden wybrany układ. Cyrano de Bergerac wiedział, że nie wystarczy pięknie mówić, aby zdobyć względy ukochanej; nie wystarczy również atrakcyjna powierzchowność. Czasem trzeba zadziałać na wiele rozmaitych punktów, nierzadko równie wiele czynników należy zneutralizować. Jeśli kobieta nienawidzi brodawek albo włosów w nosie, amant obejdzie się bez ingerencji nanotechnologii, natomiast jeżeli odstręcza ją tik, zapach czy ton mężczyzny, musimy po pierwsze to wykryć, a następnie zneutralizować. Na szczęście, jak w starej piosence, każdy pragnie kogoś kochać. Znaczy to, że czasem nie trzeba układać z aptekarską dokładnością wszystkich kamyków do siedmiogrodu relacji ukochany - ukochana. Zadziwiająco wiele robi się samo, jeśli nie pominie się spraw najważniejszych, czyli silnych fobii i odpowiednio nakierowanych dawek uderzeniowych pierwszego bodźca substancji M. I tu wracamy do problemu, w który punkt mózgu uderzyć. Aby przyjęcie substancji było lepsze, assamblery przenoszą również substancję wspomagającą tworzenie połączeń neuronowych. Obaj z Mateuszem, moim młodym, zwariowanym Einsteinem, skonstruowaliśmy czujniki elektromagnetyczne nanometrycznych rozmiarów wykrywające sygnały wysyłane przez mózg w odpowiednich emocjonalnie okolicach. W ten sposób, w sytuacji silnej stymulacji zewnętrznej, nanourządzenia M same odnajdywały drogę do miejsc, pobudzonych wcześniej starymi dobrymi metodami zmysłowymi. Mateusz mówi, że modelową sytuacją byłoby podanie próbki M w trakcie miłosnych igraszek pomiędzy naszym zleceniodawcą a klientką lub ewentualnie pomiędzy nim, Mateuszem a klientką. Szkopuł w tym, że stawiało to niestety wóz przed koniem. Wielkim zagrożeniem jest przypadkowa lokalizacja miejsca syntezy. Zanim pojawią się pierwsze symptomy pożądanego działania próbki M., zawsze odczuwam potworny strach. W przypadku błędnego umiejscowienia urządzeń skutek może być tragiczny. Może wystąpić spotęgowanie przypadkowej emocji lub bodźca, powiedzmy, histeryczna reakcja na jakiś kolor, sytuację, czy Bóg wie co. Wolę nie myśleć, do czego mogłoby dojść, gdyby, powiedzmy, klientka podeszła do okna podziwiać widok z dużej wysokości albo przestraszyła się szczekania psa i w tym momencie, próbka M naprowadzona impulsem w aktywną część mózgu zadziałała z całą siłą. Nieszczęsna mogłaby ulec fascynacji i wyskoczyć przez okno albo oszaleć ze strachu na widok psa. Na szczęście nigdy nie zdarzyło się nam pomylić. Może pod rozwichrzoną fryzurą Mateusza pracuje genialny umysł albo emocje związane z reakcją na zakochanego mężczyznę zawsze są co najmniej wystarczająco silne. Może nasze klientki mają wyjątkowe szczęście. Nie byłem pierwszym profesorem stosującym urządzenia nanotechnologiczne w medycynie. Nie byłem nawet setnym. Na pewno byłem jednak najmłodszym. W wieku dwudziestu ośmiu lat postanowiłem skończyć karierę naukową. Wyszedłem z klaustrofobicznego gabinetu, minąłem woźnego, który przez dziesięć lat mojej błyskotliwej kariery naukowej nie przestał brać mnie za ucznia sąsiedniej podstawówki, wypaliłem papierosa, zapłaciłem karę i byłem wolny. "Sweetheart Palace". Nazwa nie gorsza niż "Burdel Pani Mani", a mimo wszystko trochę delikatniejsza. Moją sekretarką została dawna sekretarka wydziału nanofarmacji naszej Alma Mater. Ona również miała dosyć naukowców. Miałem nadzieję, że w nowych okolicznościach moja skromna osoba ukaże się jej w nowym świetle. Niestety, nasze stosunki pozostały poprawne. Zanim dobrałem obecny czteroosobowy skład, zatrudniłem przejściowo kilkunastu studentów; kilku z nich pomogłem zrozumieć, co studiują i po co. Mimo wszystko mam jednak zacięcie belferskie. Na drugim spotkaniu przedstawiłem Arturowi schemat naszego działania. Wszystko doskonale zrozumiał i nie zadawał głupich pytań. Po lunchu przyszła kolej na konkretne terminy. - Czy jest pan w stanie rozpocząć pracę w tym miesiącu? - zapytał. Nie był niecierpliwy, tylko konkretny. - Wstępną na pewno tak. Najpierw musimy poznać klientkę, to znaczy Robertę. Wypełniał pan nasz formularz. Musimy wiedzieć o niej bardzo dużo. Co i kiedy czyta, jaki ma stosunek do religii. - Większość mogę państwu powiedzieć od razu. Wie pan, że znamy się od lat. - Wybaczy pan, ale to niewiele da. Oprócz stymulacji pozytywnej uwzględniamy również negatywną. Nie wystarczy, aby w odpowiedniej chwili podjął pan interesujący ją temat. Ważniejsze, aby nie podjął pan nieodpowiedniego. Jeśli czymkolwiek, choćby sposobem w jaki trzyma pan filiżankę, będzie pan przywodził jej na myśl nielubianego wujka albo złego bohatera komiksu, cała zabawa na nic. Musimy poddać ją analizie na preferencje zapachowe, smakowe, wizualne, dotykowe. - Na Boga, jak to zrobić, jeśli ma się niczego nie domyśleć? - zawołał. Zdumienie klientów przestało mi pochlebiać. Zwłaszcza że i tak bardziej przerażał ich widok rachunku. - Nasza pracownica pod pozorem promocji nowych perfum zaprosi Robertę do testowania kilkunastu zapachów. Papierki z próbkami będą wykonane z materiałów o różnej fakturze i w różnych kolorach. Jednocześnie poznamy rekcje na kilka rodzajów bodźców. Artur zapalił papierosa. Nasza rozmowa interesowała go bardziej niż to pokazywał. Prawdopodobnie układa w głowie plan wykorzystania mojej techniki do obrabiania klientów swojej kancelarii. Nie wiedział, że chwyty, o których mu mówiłem, stosowali ludzie od zarania dziejów. Każdy dekorator wnętrz, inżynier, nawet tapicer robi wszystko, aby wyjść naprzeciw preferencjom klienta. Intuicyjnie, co nie oznacza, że nieskutecznie. - Słucham dalej. - Potem przyjdzie kolej na analizę intelektualną. Szereg testów na percepcję zjawisk świata zewnętrznego. W skrócie: muzyka, literatura, obrazy. - To chyba będzie proste. - Niezupełnie. Obowiązujące klasyfikacje są mylące. Krytycy tworzyli przyporządkowania at hoc, czasem z każdą kolejną książką. Zastanawiał się pan kiedyś nad nazwami nurtów literackich? Powieść obyczajowa, wojenna, romans, fantastyka. Na czym, u Boga Ojca, opiera się ta klasyfikacja? - Rozumiem, co pan ma na myśli. Czytałem "Cichy Don"; jest tam wojna, miłość, wątek obyczajowy, sporo historii. Wybaczy pan, chyba niewiele czytałem, ale myślę, że ma pan rację. Do czego pan zmierza? - Stworzyliśmy nową klasyfikację literatury. Kierowaliśmy się zestawieniami sporządzonymi dla poszczególnych czytelników. - Ilu, jeśli nie jest to tajemnica zawodowa? Sześćdziesięciu tysięcy, z podziałem na grupy etniczne, wiek i status społeczny. Artur z podziwem pokiwał głową. - Zabrał się pan do pracy co najmniej fachowo. Rozumiem, że część kosztów tego przedsięwzięcia pokrywają klienci? - Całość. Jak się pan domyśla, nie mamy dotacji z budżetu. - Czy nie opublikował pan wyników swoich badań? Rozmowy z ludźmi interesu nieuchronnie zmierzają do kwestii finansowych. - Zna pan choć trochę środowisko uniwersyteckie? - Nie. Ukończyłem studia z wysoką lokatą, ale nigdy nie miałem ambicji naukowych. - Otóż to. Naukowcy są najbardziej niereformowalnymi ludźmi na świecie. Dysponują ogromną wiedzą w dziedzinie, którą uprawiają, i czerpią z tego poczucie wyższości wobec tych, którzy wiedzą mniej. Podobnie ludzie interesu gardzą tymi, którzy mniej od nich zarabiają. - Nie mogłem sobie tego odmówić. - Producentów, wynalazców, usługodawców weryfikuje rynek. Naukowcy weryfikują się sami, wedle ustalonych przez siebie kryteriów. Im kto okazuje większy szacunek uprawianej przez nich dziedzinie, tym większą ma szansę na zaistnienie w środowisku. Kiedy zdobędzie pozycję pozwalającą na swobodę w traktowaniu swojej dziedziny, nie ma już na to energii ani ochoty. Poza tym nie jest łatwo podważać dorobek życia. - Pan jest profesorem tytularnym, prawda? - Nominowanym. Wytrzeszczył oczy. - Człowieku, ile pan ma lat? Skrzywiłem się - Trzynaście, tylko tak staro wyglądam. Roześmiał się i rozparł wygodnie w fotelu. - Przepraszam, pewnie wszyscy o to pytają. Faktycznie, można mieć dosyć. Po prostu, jest pan złożony z przeciwieństw. Wygląda pan młodo i raczej, proszę mi wybaczyć, niepoważnie, a tu taka imponująca kariera. Zebrałem o pana firmie trochę informacji. Wydaje się pan drobny, a jest pan chyba wyższy ode mnie. Ma pan delikatną cerę południowca, ale widzę, że goli się pan dwa razy dziennie. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest pan blondynem, ale od razu poznałem po ciemnych oczach, że jest pan brunetem, tylko siwiejącym. - W pracy naukowej można osiwieć nie gorzej, niż na wojnie. - Wybaczy pan, nie mogę się oprzeć... Wykorzystuje pan swoje metody na prywatny użytek? - A czy pan czytuje do poduszki przemówienia z Izby Lordów? Artur zapalił kolejnego papierosa. Odchylił głowę i zmrużył oczy. W taki sposób uśmiechał się zapewne do świadka, kiedy niewiele atutów miał w ręku, więc pozostawało mu zdobyć zaufanie przesłuchiwanego i w odpowiedniej chwili zaatakować. Człowiek w nieznanym, wrogim miejscu, takim jak sąd, rozpaczliwie szuka oparcia. Kiedy je znajdzie, odpręża się. Nieświadomie stara się zadowolić przypadkowego sojusznika. Gdybym kiedyś potrzebował prawnika, bez wahania wybrałbym najprzystojniejszego i do tego uśmiechniętego. - To nie to samo - odparł powoli - Nie uprawiam zawodu dla przyjemności, mam inne rozrywki niż praca, ale wykorzystuję przecież na co dzień wiedzę i doświadczenie. Nie pytam, czy nuci pan pod prysznicem spot reklamowy "Sweetheart Palace", ale czy, powiedzmy, panna Marta, po przepisaniu kilku ankiet, które od pana otrzyma... będzie kojarzyła dotyk jedwabnej pościeli z zapachem pańskiej wody po goleniu? Wybaczy pan naiwność przykładu. - Wybaczę naiwność przykładu i niedyskrecję. Ale odpowiedź brzmi: nie. Nie wykorzystuję seksualnie klientek przed skojarzeniem ich z klientami. Jeśli powiem, że to sprawa godności osobistej, obrażę pana. Jeśli powiem, że moralności, rozśmieszę. Mówiąc językiem pana profesji, to moje modus operandi. Popielniczkę? Ma pan popiół na spodniach. W pierwszych latach działalności sami organizowaliśmy przyjęcia i aranżowaliśmy spotkania. Łatwiej przeprowadzić plan, znając przebieg imprezy, prościej też namierzyć klientkę w momencie najodpowiedniejszym do zaaplikowania próbki M, czyli assamblerów. Łatwiej później kontrolować jej poczynania, w szczególności pilnować, aby nie odeszła od naszego zleceniodawcy. Zawsze się bałem, że klientka wyjdzie znienacka i zakocha się, powiedzmy, w taksówkarzu. Nigdy do tego nie doszło. Staraliśmy się przeprowadzać operacje, kiedy klientka była już bardzo zainteresowana klientem i nie wyrywała się do domu. Wiele razy zastanawiałem się, czy nasze działania naprawdę są potrzebne. Śledziłem wiele par, które po całej zabawie zwycięsko przeszły próbę czasu. Być może, ci ludzie daliby sobie radę sami. Nasze urządzenia nie działały dłużej niż kilka godzin. A jednak myślę, że większość nie poradziłaby sobie bez pomocy. Sam fakt, że ktoś - zwykle mężczyzna - pragnął skorzystać z naszych usług, świadczył, że stracił wiarę we własne siły. Przyznawał się do porażki. Dla mężczyzn to prawdziwa tragedia. Wiem coś o tym. Przypuszczam, że kobiety często nie zdają sobie sprawy, że kogoś kochają. Tak mocno przyzwyczajają się do swoich marzeń, że żadna rzeczywistość im nie sprosta. Jeśli kobieta uzna, że może pokochać tylko mężczyznę starszego od siebie, to nie uwierzy, że kocha rówieśnika, z którym spędza wolne chwile. To irracjonalne, ale prawdziwe. Może spotykać się z mężczyzną co dzień, rozmawiać z nim, powierzać mu sekrety, szukać w nim oparcia, wymagać od niego pomocy w trudnych sytuacjach. Może spędzić pół życia u boku drugiego człowieka śmiejąc się i płacząc razem z nim, ale nie pojmie, że go kocha. Marta, jako dyżurna przyjaciółka wybranek naszych klientów, wysłuchała setek podobnych zwierzeń. Kobiety z zachwytem rozwodziły się nad zaletami mężczyzn, których nie potrafiły wybrać. Na pytanie Marty "czy ty go przypadkiem nie kochasz?" wybuchały śmiechem. "Ależ skąd! Jak mogłabym pokochać mężczyznę pięć lat młodszego ode mnie!" Albo: niskiego, wegetarianina, brata koleżanki, szefa... Dlaczego kobiety nie ufają własnym uczuciom? Czemu stawiają sobie lub pozwalają innym stawiać sobie niczym nieuzasadnione zakazy? Kiedy pojawiają się reakcje na nasze bodźce, mężczyzna nabiera odwagi, a więc staje się przekonujący. Tym bardziej że trafia na podatny grunt. I tak spirala rozkręca się aż do szczęśliwego finału. Przestrzegamy, by ten rozgrywał się zawsze już poza naszą siedzibą. Część naszych klientów to pary, które wcześniej prawie się nie znały. Właśnie wśród nich mamy największy odsetek szczęśliwych małżeństw. W takich przypadkach rozwijamy cały nasz kunszt. Tajemnica doboru partnera oscyluje pomiędzy fascynacją tym, co nieznane, i zaufaniem do tego, co znane, przyjazne. Wszyscy pragną uzyskania nobilitacji przez związek, a pomóc im albo przeszkodzić może to, czym nabili sobie głowę przez całe życie. Elegancko nazywamy to barierą kulturową. Tajemnicą naszego sukcesu jest znalezienie złotego środka owej czterowymiarowej przestrzeni. Praca zespołu koncentruje się na zbadaniu barier kulturowych. Resztę oceniam na wyczucie. W następnym etapie, po rozpoznaniu klientki, obrabiamy klienta. I tu następna pułapka. Jak bardzo możemy podrasować, wykreować gościa, by nie było jak w starym dowcipie. Panna młoda w sypialni odkręca protezę, wyjmuje sztuczną szczękę, ściąga perukę, odkleja biust, przymyka oczy i mówi: "Masz mnie i całuj!". Są granice zasady "odkryj piękno, które drzemie w tobie". Ludzie rodzą się gotowi i trudno zmienić ich naturę. Na tym etapie naszej roboty dużo jest, niestety, oszustwa. Na szczęście, kobieta, która kocha, potrafi zdumiewająco wiele wybaczyć. Wcześniej nie dopuści do siebie myśli, że mogłaby pokochać mężczyzną, którego jedyną skazą jest to, że lubi hokej; później nie przeszkodzi jej żadna z męskich wad, których wcześniej szczerze przerażona współczuła zamężnym koleżankom. Kulminacyjny moment podania Robercie próbki M miał tym razem nastąpić na przyjęciu zorganizowanym przez firmę Artura. Nie byliśmy specjalistami od organizowania imprez towarzyskich, dla klienta liczył się efekt końcowy, a nam wydatnie zmniejszało to koszty, dlatego bez żenady skorzystaliśmy z okazji. Sprawy techniczne również były prostsze. Kiedyś realizowaliśmy skomplikowane scenariusze podawania próbek. Teraz rozzuchwaliliśmy się próbka jest wielkości łebka od szpilki, z czego większość to lepka otoczka assamblerów zaprogramowanych na samopowielanie i później wykonanie biochemicznej syntezy. Wystarczy przylepić kuleczkę klientce u wylotu otworu nosowego i reszta robi się sama. Marta zwykle mówi "och, coś ci się przykleiło, daj, pomogę..." i po sprawie. Resztę robię ja albo Mateusz operując panelem zdalnego sterowania. Nadeszła moja kolej. Jako koordynator systemu miałem wdzięczne, ale jednocześnie najbardziej odpowiedzialne zadanie. Musiałem rozpoznać w klientce to, na co nie potrafił wpaść klient. Jako osoba emocjonalnie niezaangażowana, miałem większą szansę niż zakochany, który postrzega obiekt uczuć przez pryzmat nadziei. Z opracowanych przez Martę i Darka ankiet wyłoniła się ciekawa osobowość. Taki mężczyzna jak Artur zagiął na nią parol, a ona nic? Prawdopodobnie była osobą z gatunku pozytywnie nieprzystosowanych: twórcza, wszechstronnie uzdolniona, inteligentna. Nie miała problemów psychologicznych, które bylibyśmy w stanie zdiagnozować na tym poziomie badań, ale gołym okiem było widać, że zachodzi rozbieżność pomiędzy jej potencjałem a osiągnięciami. Jakby jechała z nogą na hamulcu. Próbowała w życiu wielu rzeczy, grała na fortepianie, pływała, jeździła konno, biegle władała kilkoma językami, ale wszystko porzucała, nie wykorzystując umiejętności na niwie zawodowej ani towarzyskiej. Przyczyn takiego stanu rzeczy mogło być wiele. W całej oszukańczej grze mamy podstawową zasadę: jak najmniej kłamać. Jeśli się da, należy mówić prawdę; doświadczenie nauczyło nas, że można powiedzieć znacznie więcej niż nakazywałby zdrowy rozsądek i bezpieczeństwo przedsięwzięcia. Przede wszystkim nie wolno ukrywać kontaktów ze zleceniodawcą, oczywiście bez wnikania w ich naturę. Spotkanie miało się odbyć w domu klientki pod pozorem zorganizowania udziału w kampanii reklamowej. Pretekst dobry jak każdy inny. Mieszkała tak, jak oczekiwałem po lekturze raportu Marty. Wszystko w mieszkaniu było trochę od sasa do lasa. Czysto, jasno, ale jakby przejściowo. Gdyby nie schludność, lokum sprawiałoby wrażenie niezamieszkałego. - Napije się pan kawy albo herbaty? - Chętnie, kawy. Na pewno robi pani znakomitą. - Wiedziałem nawet, jaki ma ekspres. Podobno, tak twierdzą lekarze, nie rozpoznaję w pełni koloru niebieskiego. Mimo wszystko mam wrażenie, że zawsze wiem, która rzecz jest niebieska. Kojarzę ją ze smakiem kostki lodu wyłowionej z ginu z tonikiem, jeżeli jest to kolor jasnoniebieski. Z napływającym na przemian uczuciem zimna i gorąca, jakie ogarnia ręce zanurzone w rwącym górskim potoku, kiedy kolor ma być ciemniejszy. Zupełnie ciemnoniebieski to dla mnie nurkowanie w głębokiej wodzie z otwartymi oczami. Oczy Roberty były barwy rwącego górskiego potoku. Miała miękkie, jasne włosy i delikatną, jasną, ale nie bladą cerę. Istnieli kiedyś artyści, którzy całe życie malowali jedną modelkę, czego absolutnie nie widać na ich obrazach. Rysy jej twarzy nie były wyraziste, ale można było z nich tworzyć nieskończoną liczbę wariacji. Widziałem ją otoczoną hiszpańską kryzą, wieńczącą głęboki dekolt krynoliny. Zrozumiałem, dlaczego taki mężczyzna jak Artur gotów jest wynająć bandę szarlatanów, żeby tylko zdobyć dziewczynę. Kiedy wyobraziłem ją sobie spoczywającą na poduszce, postanowiłem przejść do spraw zawodowych. - Przyszedłem tu z polecenia pani znajomego. - Tak, wiem. Mam wziąć udział w promocji, prawda? - Boże! Ta stonowana, zdystansowana dziewczyna nie przekonałaby psa do zjedzenia kiełbasy. - Sądzę, że byłaby Pani bardzo przekonująca. - A co to ma być? Proszek do prania, margaryna? - Nowy nośnik informacji. - Muzyki? - Też. Taki jest kierunek kampanii. - Nie jestem melomanką - uśmiechnęła się przepraszająco. - Jak to? - ugryzłem się w język. - Po prostu. Widzi pan przecież, że nie ma u mnie wielu płyt, raczej starocie, sprzęt też taki sobie. - Z racji mojej profesji powinienem lepiej znać się na ludziach. - Postulat mówienia prawdy spełniony. - Na ludziach i na manipulowaniu nimi, prawda? - uśmiechnęła się. - Ma się rozumieć. - Przyniosę kawę. Nawet na płaskim obcasie szła z wdziękiem. Jakby przed każdym krokiem wahała się sekundę. Niestety, moja zmyślona profesja musiała zajmować wysoką pozycję na liście znienawidzonych przez nią zawodów. Na pewno po mojej prawdziwej profesji, gdyby o niej wiedziała. Może lepiej było nie odchodzić z uczelni? - Mleczka? - Nie, dziękuję. Miała więcej książek niż przypuszczałem. Tę część raportu sporządzał Darek, nic dziwnego, że skrupulatnie określał kolor ścian, przeoczył natomiast taki drobiazg jak ciężki i duży regał ze starymi książkami. - A co będzie, jeśli się nie sprawdzę? Prawdę powiedziawszy, nie widzę się w tej roli, chyba że drzemie we mnie ukryty talent marketingowy. - Jest pani jedną z wielu osób, które zachęcamy do współpracy. Proszę to potraktować jako zabawę. W ostateczności jeśli nawet nie podbije pani dla nas rynku, to chociaż pani jedna zakocha się w naszym kliencie. - Znów mówiłem prawdę. Było mi nadspodziewanie miło siedzieć z nią, pić kawę i gawędzić. - Trzeba będzie mówić pewne kwestie do kamery. Może spróbowałaby pani coś mi opowiedzieć? - Na przykład co? - Na przykład... co pani ostatnio czytała. Zmrużyła oczy, wydawała mi się figlarna, choć nie uśmiechała się. - Opowiem panu historię o mędrcu i jego uczniu, który chciał poznać całą mądrość świata. - Bardzo proszę. Później zadzwonię do niego i zaproponuję mu współpracę - powiedziałem, czując zażenowanie miałkością mojego dowcipu. - Pewien mędrzec miał kilku uczniów. Jeden z nich czynił szczególnie szybkie postępy na drodze do mądrości. Pewnego dnia postanowił rozpocząć samotną medytację, aby w ciszy zrozumieć sens wszystkiego. Pożegnał się z nauczycielem i współuczniami i odszedł w góry. Po dziesięciu latach mędrzec zatęsknił do najpilniejszego ucznia i postanowił wysłać chłopca z pytaniem, jak mu się wiedzie. Chłopak odnalazł ucznia i przyniósł odpowiedź: "poznałem sens życia". "Głupiec!" krzyknął mędrzec i podarł list. Po dziesięciu latach mędrzec postanowił jeszcze raz zasięgnąć wiadomości o dawnym uczniu. Wysłał innego chłopca z pozdrowieniem i pytaniem: jak twoja droga do mądrości? Chłopiec wrócił z odpowiedzią: "Poznałem prawdę o śmierci i wieczność". Mędrzec znów rozsierdził się nie na żarty: "Głupiec!" zawołał i podarł wiadomość. Ale po kolejnych dziesięciu latach znowu zatęsknił. I znów wysłał do ucznia posłańca z pozdrowieniami i pytaniem o postępy. Posłaniec przyniósł odpowiedź. Mędrzec przeczytał ją, wypuścił papier z rąk na ziemię, zakrzyknął: "Wreszcie, o mój najlepszy z uczniów! Wiedziałem, że w końcu to zrozumiesz!" i odszedł uradowany. Miałem ogromną ochotę zapalić. Patrzyłem jej w oczy i żałowałem, że nie widzę ich takimi, jakie są naprawdę. - Powinienem teraz spytać, co było w liście. - "To bez znaczenia". Resztki szacunku dla siebie nakazywały mi pożegnać się i wyjść. Uśmiechnąłem się z przymusem. Pomyślałem, że jeśli nam się uda, Artur zrobi najlepszy interes w swoim życiu, nawet gdyby zapłacił nam całym majątkiem obecnym i przyszłym. Roberta uśmiechała się przepraszająco, ale nie potrafiłem już oceniać jej chłodno i profesjonalnie. - Chciałbym zabrać panią do nas, do firmy. Spotka się pani z wizażystą, stylistką, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu... Prawie życzyłem sobie, żeby mnie wyprosiła. Wróciłbym do firmy, zwrócił Arturowi zaliczkę i zaczął załatwiać swoje sprawy. - Chętnie. Zawsze czuję przyjemny dreszcz, kiedy wiozę klientkę do naszego Pałacu, uczucie myśliwego osaczającego zwierzynę. Na miejscu poddajemy ją męczącej procedurze. Sprawdzamy temperament badanej kobiety, cierpliwość, umiejętność zgrania się z zespołem, powściągliwość, reakcję na zmiany, na niewygody i mnóstwo innych rzeczy. Roberta odeszła z Mateuszem, a ja wszedłem do swojego gabinetu. Wbrew zasadom nie włączyłem podglądu ani podsłuchu. Po raz pierwszy od rozpoczęcia pracy w Pałacu nie miałem ochoty oglądać "obrabiania" klientki. Czułem niesmak na myśl o spektaklu, który tam się odbywa, i strach, że z każdą chwilą coś naprawdę istotnego coraz bardziej się psuje. Wolałbym, żeby szlag trafił nasze kuglarskie przedsięwzięcie, zanim się jeszcze rozpoczęło. Gdybym mógł, ustawowo zabroniłbym przyjęć organizowanych dla firm. Atmosfera była tak przyjazna i niewymuszona, jak zawsze gdy nieoficjalnie spotykają się ludzie, między którymi przez lata nawarstwiało się napięcie związane z nerwową pracą; których dzielą intrygi, zawiedzione ambicje, triumfy odniesione cudzym kosztem i związane z tym wyrzuty sumienia. Wieczór zapowiadał się czarująco. Osobną kategorię stanowiły małżonki pracowników. Młodsze kobiety dyskretnie rozglądały się próbując dopasować otaczające twarze do wyobrażeń zrodzonych z opowieści mężów o szefach sadystach i kolegach lizusach. Na tym tle Artur wyglądał jak z innej bajki. Do nikogo się nie uśmiechał, nikomu też nie okazywał obraźliwej poufałości. Możliwe, że był zbyt zdenerwowany mającym nastąpić przełomem. Delikatnie prowadził Robertę pod rękę. Ciekawe, że sylwetka zgrabnych kobiet najlepiej rysuje się pod sukienką o zupełnie prostym fasonie. Starałem się przynajmniej nie wytrzeszczać oczu. - Witam państwa. Wygląda pani uroczo. Przez następne piętnaście minut czułem się jak ojciec panny młodej. Arturowi drżały ręce. Po zaaplikowaniu Robercie próbki M odszedłem w drugi koniec sali. Tym razem chciałem osobiście wszystko monitorować. Długo nie mogłem dojść do ładu z panelem sterowania. W rezultacie włączyłem sterowanie standardowe. W razie jakichkolwiek problemów otrzymałbym i tak sygnał, a poza tym program miał niezwykle rozbudowany system autokorekty. Pierwsze objawy powinny się pojawić za piętnaście minut, do pół godziny. Nie miałem tu już nic do roboty. Czasem w takich chwilach skracam sobie czas przysłuchując się rozmowom albo po prostu siedzę i obserwuję ludzi. Mogłem pójść do domu, ale jednak chciałem wiedzieć, że wszystko poszło jak należy. Wyjąłem z kieszeni notes i ołówek. W dzisiejszych czasach kupno ołówka, który pozwala pisać i rysować, nie jest prostą sprawą. Wielokrotnie proponowano mi program symulujący ołówkową kreskę wraz z przestrzennym obrazem i opcją ścierania palcem inteligentnego monitora czuciowego. W rezultacie mógłbym rysować wykałaczką po monitorze dowolnej wielkości i korygować szkice za pomocą palca. Mimo to wolałem zdobyć kilka normalnych ołówków i gumkę w sklepie ze starociami. Przysiadłem za sztuczną palmą i obrałem za modelkę młodą, naturalnie rudą kobietę. Rozpocząłem rysowanie od nosa. Dziewczyna miała niewielki, ostro zakończony nos, nieznacznie zadarty i na czubku zaznaczony prawie niezauważalną linią podziału. Złagodziłem jego linię, żeby lepiej pasował do raczej miękkiej, okrągłej sylwetki dziewczyny. Cerę miała bladą i delikatnie naznaczoną uroczymi piegami. Mimo to nawet przy sztucznym świetle widać było, że przez jej cerę prześwieca delikatna różowość. Myślę, że to połączenie miłego nastroju i stale towarzyszącego jej poczucia, że jest kochana. Wypełniłem lekko jej policzki. Bardzo trudno jest oddać ołówkiem rudość włosów. Postarałem się, żeby były w tym samym odcieniu, co delikatne piegi na skroniach. Skróciłem jej włosy, żeby fryzura mniej więcej mieściła się na rysunku. Kiedy zabierałem się do szkicowania ust, wiedziałem już, na czym polega uroda mojej modelki. Żadna z części jej twarzy nie była piękna, ale razem tworzyły niezwykle harmonijną całość. Moimi niewczesnymi poprawkami zburzyłem tę harmonię. Musiałem być konsekwentny. Wypełniłem drobne usta dziewczyny. W dalszym ciągu były drobne, ale wydatne, prawie negroidalne. Twarz nabrała zmysłowości, zupełnie nieobecnej u pierwowzoru. Na koniec zostawiłem sobie oczy. Moja modelka siedziała do mnie półprofilem, przez co oczy wydawały się jeszcze bardziej niesymetryczne niż były w istocie. Podkreśliłem obwód tęczówki, przez co nabrały uduchowionego wyrazu. Poprawiłem też trochę ich rozstaw. Na koniec przyciemniłem jej oprawę oczu. Zepsuło mi to cały wysiłek, który wcześniej włożyłem w oddanie rudego odcienia włosów. Kontrast z ciemną oprawą oczu stał się nienaturalny. Po chwili wahania przyciemniłem jej włosy. Rudowłosa dziewczyna stała się na moim rysunku szatynką. Ostatecznie, nie rysowałem przecież jej portretu, a poza tym myślę, że chociaż była ładna i tak skorzystała na moich poprawkach. Na koniec zostawiłem zarys ucha. Nigdy nie nauczę się oddawać kształtu ucha przykrytego włosami. Jeszcze gorzej, kiedy na moich portretach ucho wysuwa się spomiędzy włosów. W pierwszym wypadku uzyskuję bulwę, w drugim strzygę. Tym razem po prostu zaznaczyłem samą dolną część ucha z okrągłym kolczykiem. Twarz na portrecie uderzała brakiem harmonii, choć niewątpliwie była piękniejsza od pierwowzoru. Po chwili domyśliłem się, że problem polega na różnicy w wyrazie oczu i ust. Takie usta często się uśmiechają, drżą, zaciskają, podczas gdy oczy pozostają zawsze smutne. Spojrzałem na zegarek. Minęła prawie godzina. Schowałem portret Roberty. Moja prawdziwa modelka powinna być już mocno zakochana. Podszedłem powoli w kierunku ich stolika. Zakochani bardziej niż inni rozmawiają bez słów. Tańczą swój taniec gestów harmonijnie i czule. Setki razy obserwowałem już to zbliżanie się do siebie i oddalanie głów, ruchy kolan pod stolikiem, splatanie i rozplatanie dłoni. Zakochani są bardzo wdzięcznym obiektem obserwacji, gdyż zwykle nie zwracają uwagi na otoczenie. Można przyglądać im się z natarczywością niedopuszczalną w innej sytuacji. Tym razem moi klienci wydawali się prawie nieruchomi. Artur wyprostował się i odrzucił głowę. Roberta drgnęła i odwróciła się z uśmiechem w moim kierunku. Prawidłowo nie powinna mnie zauważyć, dopóki nie rąbnąłbym pięścią w stół. - Długo pana nie było - wyglądała na lekko podekscytowaną, ale to wszystko. Na pewno nie była zakochana. Nie widziałem żadnej z oznak fascynacji. - Można powiedzieć, że pracowałem, proszę pani. - Za tą palmą? Artur przechylił się w jej stronę. - Widzisz, kochanie, Kaleb jest przekonany, że tym, co robi, zawojuje świat. Pracuje nawet na przyjęciach, powiedziałbym, że przede wszystkim na nich. A więc jednak "kochanie". Czyli jeszcze nie zauważył, że nic nie osiągnął. Dziewczyna zmarszczyła lekko brwi. - Mogę zobaczyć pana projekt? - Jaki projekt? - przestraszyłem się. Gorączkowo zastanawiałem się, co przeoczyłem. Na pewno nie mówiłem jej o żadnym projekcie. Chyba za dużo jednak zmyślam. - To, co pan rysował. Co za ulga. - Robota nie jest jeszcze skończona. Właściwie nie jest nawet zaczęta. Artur wodził wzrokiem po naszych twarzach. Powoli docierało do niego, że próbka M nie zadziałała. Nie podjął jeszcze decyzji, jak zareagować, chociaż widziałem, jak bardzo był wzburzony. Wolałbym, żeby ten człowiek nie był moim wrogiem. - Chyba pan żartuje. Czy terminy aby pana nie gonią? - spytał. - Niech się pan nie boi. Klienci są z nas na ogół zadowoleni. - A jeśli coś wam nie wyjdzie? - Zawsze mogą próbować własnych sił. Roberta nieznacznie przechyliła się w moją stronę. - Nie mówi pan prawdy. Nie da się samodzielnie przebić na rynku. Nie istnieje coś takiego jak racjonalny konsument, przynajmniej ja w to nie wierzę. Każdy produkt potrzebuje promocji. Nawet Artur nie dałby sobie rady bez takich ludzi jak pan. Sterujecie nami jak maszynami, niech pan przynajmniej to przyzna. - Myślę, że jest pani najtrudniejszą do zmanipulowania klientką, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia. - Dziękuję za komplement - uśmiechnęła się. Artur się nie uśmiechał. - Tym gorzej dla pana, Kal. Nieskuteczność może podważyć pana wiarygodność i przekreślić karierę zawodową. - Jakoś sobie poradzę. Klienci mnie rozpieszczają, a ja nie pozostaję im dłużny. Widzi pan, reprezentuję przewagę świadomości nad marzeniami i możliwości nad pragnieniami. - Czyli jest pan cynikiem - stwierdziła Roberta. Uśmiech zniknął z jej twarzy. Artur podniósł się. Był niższy ode mnie, lecz zdecydowanie potężniejszy. Mówił do Roberty, ale patrzył na mnie. - Pójdziemy już, dobrze, kochanie? Tym razem Roberta wyraźnie zmarszczyła brwi. Jeszcze raz powie do niej "kochanie" i mam go z głowy jako klienta. - Może zostanę jeszcze. Naprawdę nie mam ochoty wracać do domu. - Chętnie panią odprowadzę - wtrąciłem - porozmawiamy o pracy, to zawsze gorący temat na nieformalnych przyjęciach. Artur popatrzył mi w oczy. - Ma pan szansę popracować. Szczerze życzę panu powodzenia. Kiedy zostaliśmy sami, Roberta odprężyła się. Zapaliłem papierosa. Przyglądałem się jej uważnie poprzez smugę dymu. - On panią kocha. - Wiem. Nie będę się z nim więcej spotykać. - Dlaczego? - Nie wie pan? Przecież to pan zna się na ludziach. - Tak. I wiem, że bylibyście państwo wspaniałą parą. Z Arturem byłaby pani bezpieczna, a jednocześnie wolna. Mogłaby pani podróżować, czytać, chodzić tam, gdzie by pani zechciała. Mogłaby pani adoptować dziecko, albo założyć dom dla samotnych matek. Mogłaby pani mieć psa, dom z fontanną i gabinet z najstarszymi książkami, na jakie byłoby panią stać. - Boże, czy jestem aż tak banalna? - Nie jesteś banalna. Po prostu wiem o tobie dużo. - Skąd? Proste pytanie, na które miałem przygotowaną odpowiedź. - Z ankiety. - Nic takiego nie wypisywałam. Nie pamiętam, żebym o tym panu opowiadała. Artur zna mnie lepiej, ale on nie ma o niczym pojęcia, bo dla niego to nie są ważne rzeczy. Może panu powiedzieć, jaki mam samochód, jest też na tyle bystry, żeby wiedzieć, co myślę o jego metodach pracy, ale nic poza tym. Wydaje mu się, że im więcej spraw wygra, tym większy wzbudzi podziw i uwielbienie. Ostatnio wygrywa wszystkie sprawy, nawet te, o których wcześniej mówił, że są nie do wygrania. Nienawidzę takich ludzi. - Wolałbym móc powiedzieć co innego, ale prawda jest taka, że nie zasłużył sobie na pani nienawiść - powiedziałem powoli wydmuchując dym. Chciałem widzieć, jak jej twarz wyłania się z szarawej mgiełki. - Nie zrozum mnie źle, Kal. Nie chcę być z nim ani blisko niego, tylko tyle. Nienawidzę nie jego samego, ale tego stylu życia, czy ja wiem... W sumie, wolałabym, żebyśmy się nie spotykali. Wiedziałem, że tym razem nie chodzi o Artura. - Nie będzie pan miał ze mnie pożytku w swojej pracy. Myślę, że powinniśmy dać temu spokój. - Wiem. Artur będzie rozczarowany. - Trudno. On ze wszystkiego musi wyciągnąć korzyści. Jeśli raz mu się nie uda, nic się nie stanie. - A jeśli przeproszę panią, wstanę od tego stolika, obejdę salę dookoła i wrócę tu, czy pozwoli mi się pani przysiąść? - Tym razem prywatnie? - Najzupełniej. - Nie. - A jeśli przysięgnę, że przestanę pajacować? Wzięła z sąsiedniego stolika serwetkę, rozłożyła ją przed sobą na stoliku, wyjęła długopis i udała, że poprawia okulary; gest teatralny, zważywszy, że okulary, przynajmniej optyczne, wyszły z użycia, zanim przyszła na świat. - Zadam panu kilka pytań: ma pan dziesięć sekund na każdą odpowiedź. Po pierwsze: proszę podać w najwyżej dwudziestu słowach definicję stręczycielstwa, po drugie... - Wystarczy, Roberto. Przepraszam panią, tyle tylko mogę powiedzieć. Czy mogę odprowadzić panią do domu? - Nie wiem, skąd się to bierze, ale czasem ludzie po prostu mnie słuchają. Wstała i pozwoliła wyprowadzić się z lokalu. Wsiedliśmy do taksówki. Nienawidzę zapachu siedzeń samochodowych zmieszanego z zapachem perfum, alkoholu, kurzu. Roberta wtuliła się w swój kąt i wbiła wzrok w oparcie kierowcy. Obejmowała się ramionami, jakby było jej zimno. Patrzyłem na swoje dłonie. Mam żylaste, długie ręce i sękate palce. Wyobraziłem sobie, że trzymam ją za rękę, głaskam po policzku, wsuwam ręce w jej włosy. Mimo woli zacisnąłem dłonie. Patrzyła na mnie przez chwilę, po czym odwróciła głowę. Miała smutniejsze oczy niż zwykle, skrzydełka jej nosa drgały. Wbiłem wzrok w uciekającą szosę. Nie odrywając oczu od drogi widziałem miękką linię karku częściowo ocienionego przez włosy i czułem aż do bólu warg chęć całowania tego miejsca, gdzie kończy się cień. Przyćmione światło wnętrza taksówki dodawało jej ciepła. Stawała się nierealna, wydawało mi się, że jeśli wyciągnę do niej ręce, niczego nie dotknę, poczuję tylko ciepło oddechu, pulsowanie serca, wilgoć łez. Nie patrzyła w moją stronę, ale wiedziałem, że widzi mnie tak samo jak ja ją. Pewnie byłem dla niej czarnym, wąskim cieniem, złamaną linią, twardą na tle ostrych lamp ulicy. Marta zawsze wiedziała, o czym chcę z nią rozmawiać. Była bystrą obserwatorką i miała niezwykłą intuicję. Kiedy po zarejestrowaniu firmy zaprosiłem ją na piwo, odmówiła nie dlatego, że nie lubiła piwa, ale wiedziała, że nigdy między nami nie zaiskrzy, a w każdym razie nie w tym samym momencie. - Co jest, doktorku? Nie lubię stać tyłem do moich rozmówców. Nigdy tego nie robię, nawet jeśli miałoby mi to pomóc wywrzeć odpowiednie wrażenie. Uważam, że to niegrzeczne. Teraz jednak stałem tyłem do Marty. Czułem się zażenowany, nie mogłem patrzeć jej w oczy, ale miło było czuć jej obecność. Wreszcie zdobyłem się na odwagę i odwróciłem od okna. - Marto, chce przeanalizować sprawę Artura od początku do końca. Jakość próbki, sprawność urządzeń, wszystko. - Pierwsza klapa? - Tak. - Cholera. Jeszcze i to. Wolałabym, żeby to był ktoś inny. - Ja też - skłamałem. Marta ukryła uśmiech. Boże, gdybyż ona nie była aż tak rzeczowa. Kochając kogoś, stajemy się wobec tej osoby bezbronni, oczekujemy pobłażliwości, wyrozumiałości, życzliwej interpretacji naszych zachowań. Ze strony Marty nie można na to liczyć. - Zaczekasz do jutrzejszej odprawy? - spytała. - Wolałbym załatwić to najszybciej, jak tylko się da. Pomijając wszystko inne, to wyjątkowa sytuacja. - Dam ci znać, kiedy będziemy gotowi. Chcesz coś jeszcze? Westchnąłem. - Jasne, że chcę. I wstydzę się tego jak cholera. Marta przysiadła na brzegu biurka. - Nie ma czego, ja ci zazdroszczę. Nie przypuszczałam, że któreś z nas się zakocha. Za dobrze to znamy od podszewki. Jeśli potrzebujesz otuchy, to myślę, że powinno ci się udać. Tylko szkoda tego wszystkiego. Pomyśl, czy nie da się pogodzić jednego z drugim. Wiesz, podobała mi się ta robota. Ale może lepiej, żeby to był pierwszy i ostatni raz. Razem zniszczymy matrycę, komplet kodów i pełną dokumentację M, jeśli tak zadecydujesz. Zostanie tylko projekt aeromobilny Mateusza. Koniec igrania z ogniem. - Przekwalifikujemy się. Ty poprowadzisz kącik złamanych serc. Zacznij od teraz: "Droga redakcjo! Chciałbym, żeby to było normalnie. Chciałbym móc jej udowodnić, że nie uruchomiłem jej assamblerem...", rozumiesz? Marta patrzyła mi w oczy z jawną kpiną. - Rozumiem. Zapominasz, że znam ją lepiej niż ty. Jej światopogląd przemawia na twoją korzyść. Może tylko poczuć się obrażona działaniem wbrew jej woli, taki to typ, wiesz, duchowo niedotykalskiej. Na szczęście kobiety łatwo wybaczają podobne rzeczy. Pamiętasz, ile kultur sankcjonowało porwania? - W szczególności te omówione wcześniej do trzeciego pokolenia wstecz. Zeskoczyła z biurka. Patrzyłem, jak wychodzi. Prawdopodobnie tak samo zwinnie i gibko będzie wyglądała co najmniej do siedemdziesiątki. Czekając na współpracowników zastanawiałem się, czy jest sens prowadzić dalej działalność. Wszystko to było grubymi nićmi szyte i - powiedzmy otwarcie - nielegalne. Może moglibyśmy się obyć bez ingerencji biochemicznej? Ale wtedy nie byłoby żadnej różnicy między nami a poradnią albo agencją towarzyską. Poza tym dorobiliśmy się profesjonalnego laboratorium, chłopcy z Mateuszem na czele prowadzą zaawansowane badania naukowe, współpracują z renomowanymi ośrodkami badawczymi. Jeśli spadną nam dochody, laboratorium diabli wezmą, ludzie pouciekają do innych firm i zwyczajnie zabraknie mi zespołu do wykonywania takich zadań. Zawsze możemy oczywiście zacząć produkować zakichane nanorurki, ale w tej branży nie bylibyśmy, niestety, konkurencyjni. Szkoda było mi ludzi, z którymi musiałem przeprowadzić taką rozmowę. Musiałem przygotować dla nich jakąś alternatywę, zanim przedstawię problem. Przyszli w porze popołudniowej odprawy, czyli porządek dnia prawie niezakłócony. Marta również się nie spóźniła. Skinęła mi głową. Mateusz wyświetlił schemat próbki. - Urządzenia, jak widzisz, standardowe. - Ile było prób? - Tyle co zwykle. Dziesięć. - Daj mi powiększenie paneli kontrolnych. Marta siedziała z boku, w cieniu rzutnika. Z mojego punktu wyglądała jak modelka na reklamie papierosów. Noga na nodze, jedno ramię opierała na poręczy krzesła, drugim podpierała podbródek. Nie była smutna, tylko głęboko zamyślona. Byłem ciekaw, czy ktoś jeszcze zwrócił uwagę na to, jak pięknie wygląda, kiedy przez chwilę nie patrzy w charakterystyczny dla siebie, odważny, przenikliwy i kpiący sposób. Modliłem się, żeby nikt jej nie przeszkodził, żeby siedziała tak jak najdłużej. - Mechanizm samopowielający? - W porządku, standardowy. Proszę, wraz z odczytem przebiegu procesu powielania. Marta wciąż się nie poruszała. Na chwilę się zapomniała i stała, przynajmniej w moich oczach, ucieleśnieniem tego, czego szukaliśmy w każdej kobiecie, nad którymi wspólnie pracowaliśmy, a w czego istnienie oboje nie wierzyliśmy. Mateusz z własnej inicjatywy przedstawił zapis wykonanej przez assambler syntezy. Wreszcie, z rozpędu skontrolowaliśmy substancję wiążącą. Mateusz był zadowolony - wszystko działało. - Czy jest możliwe, aby zadziałało, powiedzmy, z opóźnieniem? - Przecież widzisz zapis. Zadziałało wtedy, kiedy trzeba. - I nic? - To ty tak twierdzisz. - Z tego wynika - powiedziałem - że błąd tkwi w samym założeniu. Po prostu może się nam nie udać i musimy to brać pod uwagę. W jakiś sposób jest to loteria. - Dlaczego nie? - odparł Mateusz - Przecież fakt, że do tej pory zawsze się udawało, nie oznacza jeszcze, że zawsze musi się udać. Nigdy nie zakładaliśmy, że jesteśmy nieomylni ani, że nasz system jest w stu procentach skuteczny. Statystykę i tak mamy rewelacyjną. Nie miałem sumienia dzielić się z nimi wątpliwościami i planami, a poza tym byłem tak głupio szczęśliwy, że nie chciałem psuć sobie wieczoru. Podziękowałem im i rozpuściłem towarzystwo do domu. Marta wstała ostatnia i podeszła do mnie. Nigdy tego nie robiła, nawet kiedy szliśmy obok siebie, trzymała dystans prawie pół metra. Potrzebowała nieprawdopodobnie dużo swobody. Odruchowo, z szacunku dla jej zasad cofnąłem się o krok. W tej samej chwili zrobiło mi się przykro, nie chciałem, żeby odebrała to jako przejaw niechęci z mojej strony. Marta zarzuciła mi ręce na szyję, przyciągnęła do siebie moją głowę i pocałowała mnie w policzek. Chyba pierwszy raz w życiu poczułem zapach jej perfum. Uśmiechnęła się do mnie i wyszła spokojnym, równym krokiem. Dotknąłem wilgotnego miejsca na moim policzku i pocałowałem końce palców. Stałem jak głupi przed ogrodzeniem przedszkola. Kwiaty trzymałem w walizce. Zastanawiałem się, czy ludzie jeszcze się sobie oświadczają. Roberta wyszła swoim zwykłym, wdzięcznym krokiem, szybko zauważyła moją głowę sterczącą nad ogrodzeniem i pomachała mi ręką. Jeśli róże mi się połamały, to umrę ze wstydu. Małgorzata Burzyńska MAŁGORZATA BURZYŃSKA Urodziła się w 1974 roku w Kielcach. Absolwentka wydziału prawa UW, pracuje w Warszawie w Inspekcji Handlowej (w Biurze Poradnictwa Konsumenckiego). Debiutancki "Swat" mógłby uchodzić za fantastyczną odpowiedź na modny "Dziennik Bridget Jones", gdyby Małgorzata nie poprowadziła tu narracji... w męskim imieniu. Jako mama 2,5-letniej córki, żona rówieśnika, siostra dwu braci - trzydziestolatka i ośmiolatka (!) - zdobyła Małgorzata różnorodne psychologiczne kompetencje, pozwalające przebierać w literackich tożsamościach. Jej fascynacje prozatorskie - Dick, ale też głównonurtowi mistrzowie krótkiej formy: Czechow, Singer. Tubikontiniud! (mp) 1