Mariusz Czylok Korky Rozdział pierwszy Lawina nieszczęść jaka spadła na moją głowę, ruszyła ze szczytu góry dokładnie w tym samym dniu, w którym przeprowadziłem wśród swoich wyznawców śledztwo w sprawie zaginięcia mojej ulubionej książki. Od rana tego feralnego dnia zbierałem ludzi ze swojej sekty i przepuszczałem przez filtr, czyli innymi słowy: oskarżałem ich i czekałem na rezultat przesłuchania. W sumie z tym mogli żyć gdyby tylko nie bolała mnie głowa; ale niestety... Poprzedniego dnia odwiedziłem w piwnicy swojego więźnia, który zaprosił mnie na małe tete-a-tete zakrapiane obficie alkoholem. Gorycz - tak nazywał się mój więzień, w co wątpię aby było jego prawdziwym imieniem - miał mocną głowę, czy co tam innego. Przetrzymał mnie i z tego co wiem czuł się dzisiaj świetnie, o czym powiedział mi Aldo po porannym patrolu w piwnicy. Gorycz chciał urwać mu nogę, a to świadczyło, że czuł się rzeczywiście bardzo dobrze. Co prawda - nadal był moim więźniem, ale miał satysfakcję, że wciągnął mnie w pijaństwo. Zabrałem z jego celi kielich, jako pamiątkę po naszej kolejnej rozmowie i zawarciu po raz kolejny zawieszenia broni. Trzymałem teraz ów kielich - aktualnie wypełniony wodą gaszącą straszne pragnienie - w prawej dłoni, stojąc na progu w otwartych drzwiach swojego domu. Patrzyłem na twarze kobiet i mężczyzn z mojej sekty, którzy powoli wchodzili do domu. Każda osoba zanim weszła do środka przystawała przede mną, padała do mych stóp i całowała w duży palec prawej stopy. Specjalnie z togo powodu nigdy nie ubieram skarpet. Następnie wierny udawał się na kolanach do mieszkania. Gdy ostatni członek sekty znalazł się w środku zamknąłem drzwi i odstawiłem kielich Goryczy na szafkę w przedpokoju. Była to dzisiaj piąta grupa wyznawców, którym kazałem zjawić się na audiencji ze swoim panem. Każda z grup liczyła dwadzieścia osób. Postanowiłem sobie, że ta grupa będzie ostatnią w dniu dzisiejszym. Miałem jeszcze wieczorem małą robótkę w piwnicy. Musiałem zakopać członka swojej sekty, który zszedł jakieś trzy godziny temu, najpierw do piwnicy, a potem z tego świata - to drugie zejście nastąpiło przy mojej znacznej pomocy. Wszedłem do pokoju i dwadzieścia osób uderzyło czołem o podłogę. - Witaj o panie! - ryknęli równocześnie. - Spokój mi tu! - wrzasnąłem. Wszyscy pozostali w pozycji, która wskazywała na ich najwyższy szacunek dla swego pana i przywódcy, czyli dla mnie. Czoła przylegały do parkietu. Zupełna cisza zaległa w pokoju. - Rozkazałem wam przyjść tutaj - zacząłem swoją przemowę w identyczny sposób jak do pozostałych grup z którymi miałem dzisiaj wątpliwą przyjemność spotkać się. - I zjawiliście się nie mając innego wyjścia. Kochać i szanować swego pana, tak was nauczyłem i tak ma zawsze być. Tak jest dobrze i niech zawsze tak będzie. Nie toleruję odstępstw od tych norm, które nakazałem wam stosować. Kara za brak posłuszeństwa jest w naszej sekcie tylko jedna: śmierć. Czy to jasne? - O tak panie, jasne! - ryknęli jednym głosem. - Spokój mi tu! Zebrałem was w celu wyjaśnienia bardzo ważnej sprawy. Ważnej dla mnie oczywiście, a nie dla was. Ktoś z was wkroczył na bardzo niebezpieczną drogę. Drogę kradzieży. Ktoś okazał się na tyle bezczelny i głupi, że popełnił czyn za który ponieść musi karę. - Zawiesiłem głos chcąc dodać aktualnej sytuacji trochę dramatyzmu. Nawet nieźle to wyszło. - Kto z was ludzie - ciągnąłem po chwili milczenia - pozwolił aby opętał go szatan. Kto z was ukradł z mego domu cenną dla mnie rzecz? Ten kto to uczynił wie dobrze o czym mówię, ci którzy są niewinni mogą się tylko domyślać. Dla uniknięcia niejasności powiem wam, że chodzi o ulubioną książkę waszego pana, wielką epopeję budowlaną pod tytułem "Przeminęło z wiadrem". Ktoś ją ukradł. Nalegam aby złodziej oddał mi to co zabrał. Teraz. Obiecuję, że kara nie będzie straszna. - Oczywiście kłamałem. Jak zwykle. Usłyszałem za sobą szelest cichych kroków. Ktoś schodził z piętra. Wyszedłem z pokoju popatrzeć kogo to diabli noszą po mieszkaniu. - Nie śpisz? - spytałem Drongi, która znosiła z piętra duży karton wypełniony po brzegi gazetami oraz kolorowymi ulotkami propagującymi działalność sekty "Deszczowy świt". Dronga, jak na wiedźmę przystało, wyglądała potwornie. Mieszkała ze mną od zawsze, a od miesiąca sprawowała funkcję Naczelnej Baby Jagi na ziemi. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. - Co ma znaczyć to pytanie? Przecież jest już późne popołudnie i nie śpię od rana. - No tak, zapomniałem. Jestem zmęczony, cały dzień pracuję. - To twoje? - wskazała na karton. - Oczywiście, że tak - na samej górze leżała książka - "Przeminęło z wiadrem". - A to co? - Znalazłam to wciśnięte głęboko pod twoje łóżko. Nie po raz pierwszy zdarza się, że nie rozumiem twojego postępowania. Zabieraj to - wcisnęła mi karton do rąk, zrobiła w tył zwrot i ruszyła w stronę schodów. Na trzecim stopniu zatrzymała się i spojrzała na mnie. - Mam jeszcze jedną małą uwagę - powiedziała. - Tak? - Wczoraj zaniosłeś wszystkie kwiaty, które otrzymałeś od tych wariatów, których nazywasz swoimi wyznawcami, do swojej sypialni. - Zgadza się. Czy źle zrobiłem? - Wiem, że się zgadza. Przecież mówię o tym. To w końcu twoje kwiaty, więc rób sobie z nimi co chcesz. Więc te kwiaty... wszystkie, które wczoraj były jeszcze przepięknie kwitnącymi okazami flory naszego świata... - Streszczaj się! - warknąłem. - Nie mam czasu stać tutaj i czekać aż skończysz. - ...zwiędły. Tyle razy już mówiłam ci abyś nie spał z otwartymi ustami. Dobrze wiesz, że nikt i nic nie może przez dłuższy okres czasu oddychać tym samym powietrzem co ty! No tak... "Przeminęło z wiadrem" znalazło się samo. To znaczy - nie tak zupełnie samo, zostało odnalezione przez Drongę. Ale w takim razie to całe śledztwo, które przeprowadzam wśród swoich wiernych, pozbawione jest sensu. Nikt nie był na tyle bezczelny aby ukradł książkę z mojego domu. Cały dzień pracy poszedł na marne. Przychodzą czasami takie dni, kiedy wszystko co dotykam rozpada się jak zamek z piasku zniszczony przez morskie fale W takim dniu najlepiej odłożyć na bok wszystkie plany. Lepiej odejść na bok i przeczekać te chwile, ale i tak istnieje wówczas niebezpieczeństwo, że stojąc gdzieś tam na uboczu oberwiemy kamieniem w głowę. Wróciłem do pokoju zostawiając książkę na szafce w przedpokoju. Po drodze połknąłem małą kolorową tabletkę. Przeczuwałem nadchodzący atak. Zgromadzeni wierni nadal znajdowali się w pozycji przyjętej na początku spotkania ze swoim panem. Patrzyłem przez chwilę na ich okrągłe plecy, a potem przemówiłem: - Już wiem... - znaczyło to dużo, a równocześnie nic nie znaczyło. Cisza, jaka panowała w pokoju stała się jeszcze głębsza. Przeszedłem wolno pomiędzy wiernymi i zatrzymałem się nad zasuszonym starym człowiekiem. Kopnąłem go w żebra. Jęknął cichutko. Zbyt cicho... Chciałem aby zrobił to głośniej. - Boli? - zapytałem kozła ofiarnego. - Tak - odparł, co zaowocowało dwoma kolejnymi celnymi kopnięciami w brzuch. - Mnie też boli dziadku - powiedziałem klękając obok niego i złapałem go za włosy. Szarpnąłem jego głowę w górę i spojrzałem w twarz mężczyzny. Ujrzałem strach w jego szarych oczach. - Dlaczego ukradłeś coś co należy do mnie? Do twego pana. - Nic nie ukradłem - jęczał. Mówił prawdę. Przecież wiem o tym. - Nie kłam - uderzył jego głową o parkiet i wyprostowałem się gwałtownie. - Wynosić się stąd!!! Poderwali się na kolana i ruszyli do wyjścia. Ze strachu? - Ty zostajesz - postawiłem bosą stopę na karku starego człowieka, widząc iż ma zamiar skorzystać z okazji i uciec stąd. - Musimy porozmawiać. W cztery oczy. Pokój opustoszał. Zostałem sam na sam ze starym człowiekiem. Zdjąłem stopę z jego karku i pomogłem mu powstać z podłogi. Usiadł na fotelu do którego go doprowadziłem i spojrzał na mnie zdziwiony tym nagłym okazaniem miłosierdzia, które emanowało dziś ode mnie. Nie wiedziałem co jest grane. Nie miałem zamiaru wyjaśniać aktualnej sytuacji. Zauważyłem już wcześniej brak zębów u staruszka, dlatego przyniosłem z kuchni paczkę sucharków. Nadszedł czas na troszeczkę sadyzmu. Podałem dziadkowi paczkę sucharków i uśmiechnąłem się. Do dziadka oczywiście, nie do sucharków. - Nie odmówisz chyba? - spytałem, a on patrzył na mnie nie wiedząc co powinien zrobić. - Jedz - zachęciłem go. Staruszek odłożył sucharek na stół i padł do mych stóp prosząc o litość. W tym samym momencie w drzwiach pokoju ukazała się Dronga. - Zakończ te głupoty i zobacz co się dzieje z Najlepszym Przyjacielem - powiedziała. - Nie pobiera wody. Nie wiem... - Dobrze, już idę. - kopnąłem raz jeszcze staruszka i wyszedłem z pokoju. - Zawołaj Aldo i powiedz mu, żeby wyprowadził faceta do ogrodu - wydałem polecenie Drondze. - Do ogrodu? - spytała. - Powtórz mu to dokładnie tak jak powiedziałem. - Aldo zrozumie. To dobry chłopiec. Zrozumie co chcę aby zrobić. Zaprowadzi dziadka do ogrodu, da mu w łeb i zakopie pod krzaczkiem. Poszedłem do łazienki i włączyłem wtyczkę od Najlepszego Przyjaciela do kontaktu. Rutynowa robota. Zawsze to samo. Teraz Najlepszy Przyjaciel musi działać. Wracając na parter minąłem się na schodach z Drongą. Pilnowałem swoich rąk aby nie złapały jej za szyję. Uważałem też na nogi aby jej nie kopnęły. - I co? - spytała. - To zależy o co pytasz. - Działa? - Gdzie i dlaczego teraz? - Najlepszy Przyjaciel pobiera wodę. Mówiłem że musi działać? Wróciłem do pokoju. Staruszka nie było. Musiałem odpocząć. Miałem ciężki dzień. Rozdział drugi W domu panowała cisza. Dronga pogrążona była we śnie. Nic w tym dziwnego; dochodziła pierwsza w nocy. Pan domu, najmądrzejszy człowiek w okolicy, Wielki Guru sekty Deszczowy Świt - idol małego miasteczka zagubionego na mapie świata jeszcze nie spał. Właśnie przypomniałem sobie, że mam jedną ważną rzecz do zrobienia zanim rzucę swoją twarz na poduszkę i pobiegnę po drogach krainy Morfeusza, czy też innego boga snów. W piwnicy znajdował się trup, którego musiałem jeszcze dzisiejszej nocy zakopać. Jak mogłem o tym zapomnieć? I dlaczego Aldo nie przypomniał mi o tym? Zapakowałem do kieszeni kilka granatów i wyszedłem z domu zachowując ciszę. Nie chciałem budzić Drongi. Reflektory umieszczone na dachu budynku oświetlały teren posesji. Ogrodzenie było pod napięciem o czym informowała mnie czerwona dioda pulsująca na ścianie budynku obok dzwonka do drzwi. Za bramą tłum ludzi należących do mojej sekty oczekiwał aż pojawię się przed nimi. Wiedzieli, że o tej porze muszą zachowywać się cicho aby nie zbudzić drzemiącego we mnie zła. Aldo pojawił się obok mnie natychmiast. Cichutko, tak jakby był duchem, a nie człowiekiem. Nie zdziwiło mnie to wcale. Pochodził z Sycylii i zatrudniałem go dlatego, że był najlepszym ochroniarzem jakiego znałem. Potrzebowałem dobrego strażnika, a on był najlepszy. Niski, przystojny Włoch był znakomity. Potrafił posługiwać się każdą zabawką przeznaczoną do robienia krzywdy bliźniemu. - Zapomniałem panu przypomnieć o... no wie pan... - Tak, wiem Aldo. Idę właśnie do piwnicy ale najpierw chciałem zobaczyć czy nie miałeś problemów z tym starym człowiekiem. - Żadnych. Jak zwykle. jeżeli idzie pan do piwnicy niech pan uważa na Mięcho, szefie. Ostatnim razem gdy byłem w piwnicy urwał mi kawałek nogawki. Strasznie agresywne paskudztwo. A... i jeszcze jedno... - Aldo zawiesił głos. - Tak? - Musimy mieć nowy cmentarz. pana ogród jest już przepełniony. Jeszcze czterech, pięciu truposzy i finito. Nie będzie gdzie ich chować. Poza tym był tu znowu ten glina z którym pan ostatnio rozmawiał. Wypytywał o pana wśród fanów ale nie podszedł do mnie. Stałem tutaj i czekałem na jego ruch. - Dasz sobie z nim radę? - spytałem patrząc na oświetlone przez potężne reflektory otoczenie domu. Myślałem zupełnie o czymś innym. Zryty ogród nie przedstawiał miłego widoku. Trudno. Gdzieś trzeba chować umarłych. - Bez problemu szefie. Może pan o nim zapomnieć. Chciałbym w to wierzyć . - Jeszcze jedno Aldo. - Tak? - Kury... - Kury? Obawiam się, że nie rozumiem... - Musisz kopać głębsze doły. Groby muszą być głębsze... Dzisiaj rano jedna z kur wygrzebała z ziemi stare kości. - Znowu? Wie pan co ja bym zrobił z tymi kurami? Dobra kura to taka kura, która jest już martwa i leży na talerzu. Oczywiście upieczona. Najlepiej na soli... Pokiwałem głową i poszedłem do piwnicy. Aldo to dobry chłopak, ale strasznie nudny... Rozdział trzeci Piwnica zawsze była wilgotna. Zszedłem do niej po cichu. Jak duch. Chciałem zaskoczyć Mięcho, ale bezskutecznie... Gorycz vel Mięcho, mój osobisty więzień, nie poniósł po wczorajszej libacji jakichkolwiek strat. nadal był czujny i bardzo agresywny. Wroga istota rzuciła się na kraty, które odgradzały stwora od wolności, a mnie od bezpośredniego kontaktu z tym kosmicznym odpadem. Od czterech tygodni ten niezidentyfikowany przybysz z gwiazd był moim więźniem. Od trzech dni wiedziałem jak się nazywa - Gorycz. Wyglądał jak średniej wielkości kawałek gnijącego mięsa i tak też cuchnął. Należał do jednego z najbardziej agresywnych gatunków istot, które poznałem w ciągu swojego żywota. Początkowo sądziłem, że jest to prymitywna forma życia. Jednakże kiedy Mięcho odezwał się pewnego dnia budując logiczne zdania, zrozumiałem, że popełniłem błąd. Mięcho - jak samo twierdzi - przybyło z Gwiazd, co mogło oznaczać wszystko. Czasami, kiedy schodziłem do piwnicy Mięcho wciągało mnie w dyskusje na temat egzystencji człowieka. Prowadziliśmy długie rozmowy, aż do dnia kiedy powstała pomiędzy nami ogromna przepaść, spowodowana różnicą zdań. Stwór nie akceptował istnienia człowieka, jako istoty rozumnej. Jako gatunku. Mięcho nie przyjmowało moich argumentów i od razu stało się bardzo agresywne. koniec dyskusji, pozostała tylko walka. Chce tak, niech będzie. Czasami tylko, tak jak wczoraj, dochodziło do zawieszenia broni. Przeszedłem obok celi Mięcha. Krótki korytarz doprowadził mnie do drewnianych drzwi. Otworzyłem je. Cichutko skrzypnęły. Wszedłem do dużego pomieszczenia. Trzy słabe żarówki oświetlały wnętrze piwnicy. Ubita łopatą ziemia przykrywała kilkadziesiąt ofiar o których wiedziało tylko dwoje ludzi: ja i Aldo. Denat - moja ostatnia ofiara - leżał na środku pomieszczenia. Podszedłem do trupa zabierając po drodze opartą o ścianę łopatę. Mężczyzna był już stary gdy umarł. Miał ponad osiemdziesiąt lat i najwyższy był już czas aby podążył drogą śmierci. Był to, do dnia swojej śmierci oczywiście, najstarszy członek sekty, którego zatłukłem deską za głośne zamykanie drzwi. Trzaskania drzwiami nie dało się staruszkowi wyperswadować. Tłumaczyłem, prosiłem i nalegałem. Potem groziłem... Nic nie pomogło. Musiał trzaskać zamykając drzwi. Po prostu inaczej nie potrafił. Musiał i tyle. Nie rozumiał do czego służy klamka. Po kolejnym trzaśnięciu drzwiami nie wytrzymałem. Straciłem cierpliwość i... teraz trzeba było go pochować. Tak jak już wielu innych wcześniej. Wbiłem łopatę w ziemię i zacząłem kopać. - Czy mogę liczyć na to, że taki dobry człowiek jak pan, da mi troszeczkę pieniędzy na chleb? To że nie krzyknąłem można zawdzięczać tylko mojej zimnej krwi i opanowaniu. Obejrzałem się w stronę z której dobiegał głos. Uczyniłem to powoli, bardzo powoli. Mały staruszek stał w kącie piwnicy i patrzył na mnie. Miał na sobie flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę i sztruksowe czarne spodnie. Nie mógł przejść obok mnie. Nie miał prawa stać teraz tam gdzie stał. Musiał już tutaj być w chwili kiedy wszedłem do pomieszczenia. nie zauważyłem go. Zamrugałem. Coś wpadło mi do oka. Zamknąłem oczy i otworzyłem je po chwili. Spojrzałem raz jeszcze na staruszka. Nie było go. Przed chwilą stał w rogu pomieszczenia, a teraz nikogo tam nie było. Śnię na jawie. Jestem przemęczony. Zbyt dużo poświęcam czasu na działalność w sekcie i brak snu daje znać o sobie. Ale nie może być inaczej, gdy jestem Wielkim Guru i muszę nad wszystkim panować. Wyrzucałem ziemię na bok pogłębiając dziurę w ziemi. Zajęło mi to jakieś dziesięć minut, aż wreszcie otwór w ziemi był tak duży aby zmieścił się tam cały nieboszczyk. Odłożyłem łopatę na bok i zrzuciłem ciało do wykopanego grobu. Upadł na twarz. Ręka opadła na klatkę piersiową. Ciężkie miał życie biedaczek i szkoda, że nie potrafił ciszej zamykać drzwi. Splunąłem do grobu, na wszelki wypadek przyłożyłem dodatkowo dziadkowi łopatą w potylicę i zakopałem dziurę ukrywając po raz kolejny swoją zbrodnię. Ubiłem ziemię na świeżym grobie i odstawiłem łopatę ponownie pod ścianę. Obrzuciłem piwnicę długim i uważnym spojrzeniem. nic. Pusto. Nie ma staruszka i chyba nigdy go tutaj nie było. Podszedłem do miejsca gdzie stał stary człowiek i przyjrzałem się ziemi. Brak śladów. Musiał zostawić odcisk buta na miękkiej ziemi, a jednak nie zrobił tego. Wszystko wskazuje na to, iż staruszek to tylko przewidzenie. Jednakże zanim zamknąłem za sobą drzwi, rzuciłem jeszcze jedno spojrzenie na piwnicę. - I co? - usłyszałem wracając. Spojrzałem na Mięcho. Stało w kącie bez żadnych oznak życia, ale wiedziałem, że chce porozmawiać. Zawsze tak się zachowywał. - Jesteś zadowolony? Wzruszyłem ramionami mimo woli. Skąd mam wiedzieć? Chyba tak. - Kolejny trup, kolejna ofiara. Czy ty kochasz ludzi? - Nie zastanawiałem się nad tym. - Nigdy? Musiałeś. Przecież nie robisz tego co robisz tylko dlatego, że musisz. - Może tak właśnie jest? - Moim zdaniem nie. Musi być jakiś inny powód twojego zbrodniczego procederu. Nie powiesz mi, że zabijasz ludzi bo to lubisz. - Ale ja to... może nie tak, nie przeszkadza mi to. Nic nie czuję kiedy pozbawiam kogoś życia. jeżeli kogoś zabijam to widocznie na to zasłużył. - Kim ty jesteś, że przyjmujesz rolę Boga i decydujesz o życiu i śmierci innych ludzi. Też jesteś człowiekiem. - Jak to możliwe, aby ktoś taki jak ty, nie wiadomo kto, wypowiadał się na temat ludzi. Owszem, jestem człowiekiem, ale pochodzę z innego wymiaru. Znalazłem się tutaj, w tym czasie jakieś trzydzieści lat temu i jestem. Żyję. Walczę ze złem. - Jeżeli na świecie istnieje zło i dobro to ty na pewno nie stoisz po stronie dobra. może masz rację mówiąc, że walczysz ze złem sam będąc czymś złym. Toczysz walkę ze sobą. To dobrze. Walcz. Ty jesteś chory, Korky. Bardzo chory, tak jak i ten twój ochroniarz. Szkoda tylko Drongi. To dobra czarownica. Brzydka i ohydna, ale jest dobra w tym co robi. Nikt tak dobrze nie udaje czajnika jak ona. W końcu ją też zabijesz. - To się nigdy nie stanie. - Może nie. Ale nie dałbym głowy za to. - Głowy? jakiej głowy? Jesteś kupą gnijącego mięsa. Stwór rzucił się na kraty chcąc dorwać się do mojego gardła. Odsunąłem się troszeczkę na bok. - Ty kochasz tylko samego siebie, Korky. Inni ludzie nic dla ciebie nie znaczą. Rozdział czwarty Czy na pewno jestem człowiekiem? Czy fakt, że zabiję drugiego człowieka robi ze mnie potwora w ludzkiej skórze? Może rzeczywiści coś ze mną jest nie tak. Ludzie przecież mnie uwielbiają, jestem ich bogiem. Codziennie tłum ludzi rzuca w mój dom kwiatami. Pragną abym chodził po płatkach kwiatów, specjalnie odrywają kolce róż aby ich idol nie skaleczył się biorąc kwiat do ręki. To iż co jakiś czas pojawi się niewierny w tym tłumie jest jak najbardziej normalne i muszę na to w jakiś sposób reagował. Może robię to zbyt brutalnie eliminując niewiernego ze społeczeństwa. - Co się panu stało? Miał pan problemy z Mięchem? - zapytał Aldo gdy znalazłem się ponownie przed domem po wyjściu z piwnicy. Zastanawiałem się przez chwilę czy powiedzieć Aldo o starym człowieku z piwnicy. Nie. Może to tylko majak? Tak, na pewno. To musi być właśnie przewidzenie. Jestem po prostu zmęczony. - Bóg nas widzi Aldo, wie co robimy - spojrzałem na tłum ludzi. - A wy tam! - wrzasnąłem w stronę tłumu. - Wracać do domów, dosyć tego uwielbiania! - Proszę pana! - krzyknął ktoś zza ogrodzenia. - Pozwól nam wylizać sobie stopy. - Zastrzelić go? - spytał Aldo z nadzieją w głosie. - Zostaw go. Chce dobrze. - Stałem i patrzyłem na tłum, który oczekiwał na dalsze moje słowa. Najbliżej płotu stała młoda kobieta. Emanowało z jej twarzy uczucie bezgranicznego oddania dla Wielkiego Guru, czyli dla mnie. Ruszyłem swoim umysłem w jej kierunku. Myśl pomknęła błyskawicznie pokonując odległość jaka dzieliła nas od siebie. Przeniknęła przez skórę i kości czaszki kobiety. Trafiła w pustkę i zatrzymała się. Szukała jakiegokolwiek śladu, który mógłby świadczyć o inteligencji. Zero. Brak myślenia. Wycofałem szybko z tej pustki swój umysł i powróciłem do siebie. Uśmiechnąłem się do kobiety. Było to moim zdaniem najlepsze rozwiązanie. - Aldo? - Tak szefie? - Zanieś tej kobiecie trochę amfetaminy - podałem mu małe zawiniątko z prochami, a potem patrzyłem na ochroniarza gdy podążał w stronę ogrodzenia. Przerzucił przez siatkę amfetaminkę i zawrócił na pięcie. Kobieta złapała w locie zawiniątko i momentalnie rozpakowała je. - Wynoście się - szepnąłem. - Mam was dosyć. Stałem tam jeszcze przez moment i obserwowałem tłum. Wreszcie znudzony okręciłem się na pięcie i wróciłem do domu. Rozdział piąty Zamknąłem za sobą drzwi i skierowałem swoje kroki w stronę sypialni, gdy nagle stwierdziłem, że coś tutaj nie pasuje. Coś tutaj się nie zgadza. Tylko co? Meble? Dywan? Obcy stwór stojący na środku pokoju? Telewizor? Fotele? Obcy stwór? Co robi tutaj obcy stwór? - A ty tutaj czego? - spytałem grzecznie ciężko zdziwiony obecnością obcej istoty w pokoju. Czarny, mały stworek poruszający się na kaczych łapach pokręcił głową. Czułki na głowie zafalowały i stworek przemówił: - Stojem i patrzem na ciebie. Nazywasz się Korky, co nie? - To nie jest istotne jak ja się nazywam. Istotniejsze jest to kim ty jesteś i jak się tutaj dostałeś. - Powiem ci nawet po co tutaj przybyłem, ale najpierw przedstawiem się, co nie? Nazywam się - i tutaj nastąpiła seria dźwięków, które przypominały odgłosy jakie wydaje żołądek, mający kłopoty z trawieniem - i przybywam z planety o dźwięcznej nazwie - w tym miejscu powtórzyła się seria niezrozumiałych dźwięków. - No to ładne kwiatki. - Słucham? - Nic. Nic takiego. Mów dalej. - Przybyłem tutaj wykorzystując zasadę załamania czasu i przestrzeni. Na naszej planecie każdy to potrafi. - Ale dlaczego ja? Dlaczego przybyłeś tutaj? - Bendem mówił dalej, co nie? Nazywasz się Kory, co nie? - Owszem. - No więc wszystko się zgadza. Twoje nazwisko zostało wpisane w Księdze Przeznaczenia obok Głodu, Śmierci, Zarazy i Wojny. - Pozwolisz, że usiądę? - Chciałem ci to już wcześniej zaproponować. Usiedliśmy na fotelach i przez chwilę bez słowa patrzyłem na przybysza. - Chcesz mi powiedzieć, że coś ci dolega? - Korky, twoje imię figuruje obok imion Wielkiej Czwórki w Księdze Przeznaczenia. Twoja przyszłość jest tam zapisana pogrubionym drukiem. To co tam jest napisane teoretycznie musi się wydarzyć. Ale nie wszystkim podoba się taka kolej rzeczy i chcemy to zmienić . Kluczem do tego wszystkiego jesteś ty. Przybyłem tutaj po to, aby coś ci zaproponować. Aby o coś cię prosić. Jeżeli wyrazisz swoją aprobatę na mój plan, to zmienisz przyszłość. Nie tylko swojom, ale również mojom i mojej planety, co nie? - Chwileczkę, nie tak szybko. Czegoś tutaj nie rozumiem. Chyba nie pójdę dzisiaj spać. Chcesz coś do picia? - Alkoholu raczej nie, ale filiżanki kawy nie odmówiem, jeżeli mogem prosić, oczywiście... Rozdział szósty Filiżanka kawy nie wystarczyła. Obcy wypił trzy dzbanki kawy zanim doszedł do końca swojej opowieści. - Wielka Czwórka - mówił przybysz - to nikt inny jak Jeźdźcy Apokalipsy. Nastąpił u nich w ostatnich dniach pewien drobny konflikt interesów. Nadszedł czas aby w niektórych światach przeprowadzić totalny remanent i poukładać wszystko od nowa. Ich Szef tak czyni od czasu do czasu. Do tego celu wykorzystuje właśnie Jeźdźców. Tydzień temu w rozkładzie zajęć Jeźdźców było przeprowadzenie zagłady na planecie Aarco. Zaraz potem miała zostać zniszczona moja planeta. Nic nie wyszło z tych planów, gdyż Głód został sam na sam z problemem przeprowadzenia Apokalipsy. Pozostała trójka stwierdziła, że czas na odpoczynek i pojechały kobiety na urlop porzucając swoje obowiązki. - Kobiety?! - Śmierć, Zaraza i Wojna, Korky. O nich mówią. Grają teraz w brydża na twojej planecie. Konkretniej rzecz ujmując znajdują się teraz na Gran Kanalia. - Chciałeś powiedzieć: Gran Canaria - wtrąciłem. - Jeżeli mówię Gran Kanalia, to tak właśnie jest, a nie inaczej, co nie? Wiem co mówię i nie mylem się. Dokooptowały sobie czwartego do brydża i nikt nie może zmusić ich do tego aby wróciły do pracy. Brydż wciągnął je tak bardzo, że zapomniały zupełnie o światach. Głód nalega aby powróciły do pracy bo to już czas na to. Zaległości są coraz większe, a czas jak już wspomniałem, ucieka. Wiesz jak to jest z kobietami... Nigdy nie wiesz co im uderzy do głowy. Pokiwałem głową. Tak, ja wiem jak to jest, ale skąd ON może o tym wiedzieć? - To chyba dobrze, że Apokalipsa została odroczona? Nie rozumiem czym się martwisz. - Poczekaj chwilę. Skończem i zrozumiesz, co nie? Głód musiał w jakiś sposób ratować sytuację i zastąpił swoje koleżanki kimś innym. Zaangażował do pomocy człowieka. Mieszkańca trzeciej planety od Słońca w US, dodam aby sytuacja była dla ciebie jasna. Ten człowiek musi zastąpić urlopowiczów. I robi to za dwadzieścia dolarów tygodniowo. - Tylko jeden człowiek? W jaki sposób jeden człowiek może przeprowadzić Apokalipsę. Jeden człowiek? - Na razie... Głód jeszcze coś planuje, ale jeszcze nie wiem co. W każdym razie pewne jest, że tym jedynym zwerbowanym przez Głód człowiekiem jesteś ty, Korky... Co nie? - Odnoszę przykre wrażenie, że czegoś tutaj nie rozumiem. Nie po raz pierwszy, dodam na marginesie. Musiałeś cos tutaj poprzestawiać. Używasz złych czasów. Mówisz w czasie przeszłym, tak jakby to już się stało, a przecież to wszystko co mówisz ma się dopiero wydarzyć. A może ja śpię? - Jeżeli chcesz się przekonać o tym czy śpisz to mogem cię uszczypnąć. - Trzymaj swój ryj z daleka ode mnie, dobrze? Za chwilę się obudzę zaparzę dobrej kawy i rozpocznie się kolejny piękny dzień... - Jednak cię uszczypnem. A co do tego kolejnego pięknego dnia, to życzem ci aby tak się stało. Mogem prosić o jeszcze jednom filiżankę tego czarnego świństwa? Rozdział siódmy Kiedy zadzwonił telefon pomyślałem, że nie jest to odpowiednia pora aby do kogoś dzwonić. Zresztą nie jest to też odpowiednia pora aby przychodzić do kogoś z wizytą, a jednak miałem gościa. Pora dnia lub nocy jak widać nie miała tutaj jakiegokolwiek znaczenia. - Tak słucham - rzuciłem do słuchawki te dwa miłe słowa. Patrzyłem ze zdziwieniem, coraz wyraźniej malującym się w moich pięknych oczach, na pusty pokój. Mój nocny gość poszedł sobie. Obcy stwór wyparował z mieszkania. - Pan Korky? - usłyszałem znany mi głos. Nie potrafiłem go tylko przypisać odpowiedniej twarzy. Skinąłem głową. Próbowałem poskładać to wszystko co się wokół mnie działo w całość. Dopiero po chwili, gdy cisza w słuchawce trwała już wieczność zorientowałem się, że mój rozmówca nie mógł widzieć skinięcia. - Tak. Korky, słucham. - Czy będzie pan tak dobry i poświęci dla mnie troszeczkę pieniędzy. Potrzebuję na chleb i... Staruszek z piwnicy. Kolejny majak. Muszę być bardzo zmęczony. - Słuchaj pan... - przerywany sygnał świadczył o tym, że rozmówca odłożył słuchawkę. Odwiesiłem słuchawkę i zaraz potem telefon zadzwonił ponownie. - Niech mnie pan posłucha, nie wiem kim... - To ja mówiem do ciebie - tym razem nie był to staruszek, lecz obca istota, która jeszcze przed chwilą była w moim pokoju. - Przepraszam, ale musiałem tak szybko wyjść i to bez pożegnania. Nie było ani chwili do stracenia. Czujem, że Głód jest już w drodze do ciebie, Korky. - Czujesz? Co to znaczy? - I tak nie zrozumiesz, więc nie bendem tłumaczył. W każdym razie posłuchaj mnie teraz uważnie Korky. Kiedy Głód zaproponuje ci układ w sprawie Apokalipsy, wyraź zgodę na wszystko. Idź z nim. Dostań się do jego twierdzy. Pobaw się trochę w Jamesa Bonda. Ukradnij plany Apokalipsy, zobacz co się da zrobić aby zmienić to co ma się stać. To co według wielu jest nie do zmienienia. Uratuj nas wszystkich, Korky. Jesteśmy z tobom - odłożył słuchawkę. No tak... są ze mną... No jasne... Po prostu rewelacja. Rozdział ósmy Potrzebowałem pilnie snu. Odpoczynku. Zmęczenie dawało znać o sobie. Byłem wyczerpany. Nic więc dziwnego, że nie dotarłem do sypialni lecz runąłem nagle na fotel i zanim zamknąłem oczy już spałem. Miałem dziwny sen. Wszystko rozgrywało się w pokoju gdzie moje kształtne ciało leżało na fotelu pogrążone we śnie. Na środku pokoju pojawił się nagle człowiek, na oko pięćdziesięcioletni. Miał na sobie stary, prawie całkiem zniszczony, czarny garnitur. W rękach trzymał pogrzebacz. Na twarzy mężczyzny gościł cyniczny uśmieszek, który nie wróżył nic dobrego. Mężczyzna wyciągnął przed siebie rękę uzbrojoną w pogrzebacz i poczułem bolesne uderzenie w łokieć. Moje ciało leżące na fotelu nie obudziło się, więc mężczyzna uderzył raz jeszcze. Tym razem efekt był wyraźny, obudziłem się. Stałem na środku pokoju. Sam. Nikogo poza mną tutaj nie było. Rozcierałem stłuczony łokieć. Musiałem uderzyć się podczas snu. Nie wierzyłem w to co zaczynało się dziać. Coś niejasnego rozgrywało się wokół mnie ze mną w roli głównej, co wcale mnie nie cieszyło. - Co jest? - rzuciłem do pustego pomieszczenia, które milczało. Spojrzałem na zegar wiszący na ścianie. Pięć minut... spałem tylko pięć minut. Co za dziwny sen. Bez sensu. W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. Powoli ruszyłem w tamtym kierunku nadal rozcierając łokieć. Otworzyłem drzwi. Na progu stał staruszek, którego widziałem już tej nocy w piwnicy, a troszeczkę później rozmawiałem z nim przez telefon. - Czy dostanę od pana... - urwał w połowie zdania, gdyż wyciągnąłem w jego stronę prawą rękę zamierzając złapać go za koszulę. Ręka przeszyła powietrze, a staruszka nie złapałem. Nie było go. Ani na zewnątrz, ani w mieszkaniu. Przepadł bez śladu. Biała kura, która najwidoczniej nie trafiła na noc do kurnika, spała obok drzwi. Całe to zamieszanie ze staruszkiem w roli głównej wybiło ją ze snu. Popatrzyła na mnie spojrzeniem, które powoduje zwykle wylew krwi do mózgu i zaczęła coś tam pod dziobem narzekać. Miałem ochotę skręcić jej kark, tak byłem wściekły, ale jednak... wspaniałomyślnie darowałem jej życie. Chociaż... Przez moment zastanawiałem się czy kopnąć ją, czy też nie. Dałem jej jednak spokój. Niech sobie biedaczka dalej śpi. Zamknąłem drzwi zdziwiony tym, że Aldo nie zareagował na obecność obcego na posesji. Mam oczywiście na myśli staruszka, nie kurę. Zawróciłem do pokoju i stanąłem w miejscu. Nie byłem w stanie zrobić kroku z wrażenia. Na wprost mnie stał mężczyzna, którego widziałem we śnie. Cyniczny uśmieszek nie zniknął z twarzy obcego. Pogrzebacz aż po rękojeść zatopiony był w ciele mojego ochroniarza. Aldo zginął próbując mnie ochronić przed obcym. Wyjaśniła się zagadka dlaczego Aldo nie zjawił się przed chwilą przy drzwiach. Nie mógł. Nie był w stanie obronić mnie gdy w plecach tkwił pogrzebacz. Aldo był martwy. Mężczyzna rzucił Aldo na podłogę. Sycylijczyk upadł uderzając czołem w dywan. Nie mogło to mu już bardziej zaszkodzić. Napastnik nadepnął na plecy Aldo prawą stopą i szarpnął pogrzebaczem w górę. Zakrwawione narzędzie mordu znowu gotowe było do zabijania. Morderca czekał. Nie wątpiłem, że mężczyzna zna się na rzeczy. Ktoś kto pozbawił Aldo życia nie mógł grać w drugiej lidze. Ten ktoś należał do światowej czołówki. - Wejdź do pokoju, siadaj i czekaj - powiedział grobowym głosem. - Żadnych pytań, dodam jeszcze. Przeszedłem powoli do pokoju i usiadłem na fotelu. Zaczynałem coraz mniej spraw rozumieć. Było tego zbyt dużo, a nie miałem sił aby się dziwić. Coś się działo wokół mnie... Coś dziwnego. Faktycznie - nie codziennie spotyka się obce istoty z kosmosu. Nie codziennie zabijają mi ochroniarza. - Na co mam czekać? - zapytałem agresywnie gdy mężczyzna z pogrzebaczem znalazł się w pokoju. - Zamknij się. Bez pytań, powtarzam. - Może napijemy się kawy? Mężczyzna znalazł się błyskawicznie obok mnie i spojrzałem z bliska na ociekający krwią pogrzebacz. Jeden ruch nadgarstkiem wykonany przez obcego i pozbędę się oka. Co prawda mam dwoje oczu, ale wolałbym zachować jedno i drugie... Milczałem. Pomysł z kawą nie był dobry. Lepiej milczeć. - Kawa może zaczekać - szepnąłem. Obcy nie wybił mi oka. Zrozumiałem... czekaliśmy na kogoś. Rozdział dziewiąty Gość na którego czekaliśmy zjawił się dwie minuty później i od razu wiedziałem, że to jest właśnie on. Głód. Facio zapowiedziany przez przybysza z kosmosu. Faktycznie wyglądał jak zdechlak. Głód miał na sobie szarą szmatę, która była na niego troszeczkę zbyt duża. Mała wychudzona główka Głodu ukryta była pod kapturem, który rzucał cień na twarz Jednego z Wielkiej Czwórki. Oblicze Głodu stanowiło połączenie nienawiści i smutku. Ubarwione było dwoma perełkami w postaci czarnych i groźnych zarazem oczu. Te dwie czarne dziury na wskroś przeszywały moją postać. Bez słowa usiadł na drugim fotelu. Nie popatrzył nawet na swojego sługę lecz poruszył zasuszonymi palcami i morderca Aldo rozwiał się jak dym. Zostaliśmy sami. Nie odzywałem się czekając na reakcję z jego strony. Obserwował mnie. Penetrował wzrokiem moje ciało, prześwietlał mózg i szukał czegoś więcej. Słabych punktów? Coś chyba znalazł, gdyż jego pierwsze słowa trochę mnie zaskoczyły jak również utwierdziły że jest to przeciwnik z którym muszę się liczyć. - Deszczowy Świt? - głos brzmiał przyjemnie dla ucha. Cichy i słaby. Można było go porównać do wietrzyku dmuchającego w ciepły letni poranek. - To moja sekta - odparłem zupełnie niepotrzebnie. Wiedział o tym. On był ponad tym wszystkim. Pan i władca na swoim obszarze. Był kimś, z kim nawet ja, Wielki Guru, nie miałem żadnych szans. A może być inaczej? Może miałem jednak jakąś szansę? - Wiem o tym - parsknął słabo Głód. - Wiesz kim jestem? Skinąłem głową. - Widzisz mały pyłku na wietrze, istoto ziemska, zwykły śmiertelniku, przybywam tu do ciebie aby dać ci dwa wyjścia z tej ciężkiej sytuacji w jakiej się nagle znalazłeś. Daję ci prawo wyboru gdyż muszę zareagować na to co czynisz żyjąc tutaj na ziemi. - A co ja takiego robię? - Nie bądź dzieckiem, Korky. Rozmawiajmy poważnie. Jesteś inteligentny, więc nie widzę powodu aby tłumaczyć ci wszystkie niejasności. To co powiedziałem i co powiem jest ci znane, a moja propozycja rozwiązania twojego problemu będzie dla ciebie korzystna. Nie widzę tutaj żadnego powodu dla którego miałbyś mi przerywać. Myśl tylko człowieku. Przerwał na moment zostawiając mi trochę czasu na przetrawienie informacji. - Z reguły nie działam w pojedynkę - ciągnął Głód swoje przemówienie. - O czym dobrze wiesz, jeżeli wiesz kim jestem. W ostatnim czasie jednakże, zaszły pewne drobne nieporozumienia pomiędzy mną, a pozostałymi członkami spółki. Powiem tylko krótko: w obecnej chwili moje wspólniczki odpoczywają i nie zamierzają powrócić do pełnienia swoich obowiązków. Pozostałem sam na placu boju, jeżeli mogę tak to określić i muszę ciągnąć tę robotę sam. Zdajesz sobie sprawę ile to pracy i wysiłku wymaga? - No... wiem ile pracy i wysiłku wkładam w prowadzenie sekty. Ty też masz na pewno ciężko. - No właśnie. I dlatego tutaj jestem. Potrzebuję twojej pomocy. Mój Szef spisał cię już na straty ze względu na prowadzony przez ciebie proceder i decyzję o dalszym życiu niejakiego Korky`ego pozostawił mnie. Nie będę ukrywał, że bardzo się z tego faktu cieszę. Może tego nie widać... ale tak jest. Rozmawiałem ze swoim Szefem przed chwilą i potwierdził mi, że nadajesz się do naszych celów. Rozmawiał już z tobą i po tej rozmowie stwierdził, że mogę sam decydować o twoim życiu... i śmierci oczywiście też... Nie przypominałem sobie jakiegokolwiek Szefa z którym miałbym w ostatnim czasie rozmawiać. Może coś umknęło mi w życiu? Czyżbym coś istotnego przeoczył? - Wiem, wiem. Zaraz powiesz mi pewnie, że jest wiele innych ludzi, którzy są gorsi od ciebie. Może masz rację, ale nie o to tutaj w tej chwili chodzi. Nie mogę dłużej czekać, potrzebuję kogoś już teraz, dzisiaj, natychmiast. Dlatego wybrałem ciebie, ale jest tak jak już powiedziałem: masz wyjście, a konkretnie dwa. O... coś nowego, pomyślałem. Zamilkł. Bawiła go ta chwila napięcia. - Chcesz usłyszeć jakie to wyjścia? - zapytał. Wzruszyłem ramionami co nie miało nic wspólnego z tym, że dokładnie w tej samej chwili zadzwonił telefon. Rozdział dziesiąty Nie tak wyobrażałem sobie Jeźdźca. Na pewno nie jako kogoś kto jest słaby i chuderlawy. Szukający pomocy wśród ludzi Głód? Jeździec poruszył palcami i pojawił się obok niego mężczyzna z pogrzebaczem. - Odbierz telefon - polecił Głód. Mężczyzna wyszedł z pokoju. Kiedy wrócił wskazał pogrzebaczem w moim kierunku. - To do niego - stwierdził. - Kto? - spytał Głód. - Nie zrozumiałem - ewidentnie kłamał, co wprowadziło mnie w zdumienie. Do tej pory myślałem, że sługa Głodu jest oddany swemu panu. Destrukcja wśród Jeźdźców musiała jednak zajść nieco dalej. Skąd wiedziałem, że kłamie? Byłem Guru... wiedziałem. Intuicja kobieca... to chyba to... Sługa kłamał w tak prymitywny sposób, że nie można było zrobić tego gorzej. Kiwał głową do Głodu i pogrzebaczem kreślił w powietrzu tajemne znaki. Chciał przekazać swojemu panu w dyskretny sposób jakąś informację. Jaką? O co chodzi? - Idź - wydał mi polecenie. Wyszedłem do przedpokoju gdzie od zawsze wisi na ścianie telefon. Sługa i pogrzebacz poszli za mną. Facet oparł się o ścianę i patrzył na mnie bawiąc się pogrzebaczem. Podniosłem słuchawkę. - Tak? - Przepraszam, że panu przeszkadzam, ale chciałem pana uprzejmie zapytać, czy... - Panie!!! - wrzasnąłem do słuchawki. - Kim pan jest? Dam panu te pieniądze na chleb, ale niech mi pan... Stary człowiek nie czekał aż dokończę zdanie i odłożył słuchawkę. Nie rozumiałem o co mu chodzi. Zaczyna rozmowę i nagle kończy. Dziwne. Kto to jest? - Już skończyłeś? - spytał Głód gdy wróciłem do pokoju. Mężczyzna z pogrzebaczem gdzieś przepadł. - Chcę iść spać - powiedziałem siadając ponownie na fotelu. - Mam serdecznie dosyć tych bzdur. Jak nie staruszek, to jakiś idiotyczny stwór. Jak nie stwór, to znowu ten idiota z pogrzebaczem, jak nie on to znowu ty. Mam już dosyć. Chcę spać. Jestem zmęczony. - Skończyłeś? Jeżeli tak to mnie posłuchaj. Masz dwa wyjścia z obecnej sytuacji... - Powtarzasz się. - Pierwsze wyjście jest takie, że idziesz ze mną. Tak byłoby najlepiej... - Dokąd? - Nie pytaj. Po prostu idziesz. Drugie... - Nigdzie nie idę. Mam dość pracy tutaj. - Drugie wyjście, które oczywiście możesz wybrać, różni się diametralnie od pierwszego. Nie idziesz ze mną i zostajesz tutaj. - To jest dobry pomysł. - Dodam tylko, że martwy. Zostajesz tutaj martwy. Powtarzam: jedno wyjście - idziesz ze mną - żywy. Drugie wyjście: zostajesz tutaj, we własnym mieszkaniu - martwy. Wybieraj. No tak, wybór mam nie do pozazdroszczenia. Żyj lub umieraj. Ale nawet w wypadku kiedy wybiorę pierwszą ewentualność to i tak umrę dla wszystkich. Dla świata. Przestanę istnieć. Po prostu zniknę. Wszystko to co usłyszałem od przybysza z kosmosu zaczynało się sprawdzać. - Mam pytanie - powiedziałem cicho. Tak poważnie to miałem ich kilka. - Pytaj. - Co się ze mną stanie gdy pójdę z tobą? - Zostaniesz zakwaterowany w siedzibie Wielkiej Czwórki, następnie przeszkolony przez moich służących, i wreszcie wraz ze mną weźmiesz udział w Apokalipsie. Nie chciałem odchodzić z tego świata. Apokalipsa to ważna sprawa, ale - przynajmniej dla mnie - nie aż tak ważna aby rezygnować z tego wszystkiego co już miałem. O nie... Wielkim Guru jest się tylko raz w życiu. Ale z drugiej strony jeżeli nie pójdę z Głodem to nic nie zyskam. Stracę. Jeżeli pójdę to mam szansę na... no właśnie, na co? Co mogę zyskać? - Napijesz się kawy zanim pójdziemy? - spytałem. Rozdział jedenasty - Nie pijesz? - spytałem Głodu nalewając sobie drugą filiżankę mocnej kawy. Głód pokręcił głową. - Mam kłopoty z żołądkiem - powiedział. - A może chcesz ciasteczko? Pokręcił głową. - Nic dziwnego, że tak marnie wyglądasz. Musisz coś jeść bo umrzesz z głodu. - Bardzo śmieszne... - Rób jak chcesz, w każdym razie ja chętnie poczęstuję się biszkoptami. Włożyłem do ust kawałek ciastka i zapytałem: - A asz hakiesz lany ahokaisy? - Kiedy połkniesz ciastko to powtórz raz jeszcze to pytanie, dobrze? I z łaski swojej nie pluj na mnie. Po chwili powtórzyłem: - Masz jakieś plany Apokalipsy? Czy też wszystko co robisz to jest to tak sobie na zasadzie improwizacji? - Pij tą kawę i znikamy stąd. I przestań się ślinić. - Rozumiem. Żadnych pytań. W porządku. Jeszcze tylko pożegnam się z Drongą. - Tylko szybko - Głód znowu przywołał swojego sługusa z pogrzebaczem (nawiasem mówiąc to ciekawe z jakiego wymiaru od tutaj przybywa) i posłał go ze mną na piętro do sypialni. - Czy wy tam u siebie, gdziekolwiek to jest, nie macie innej broni niż pogrzebacz? - spytałem mężczyznę idącego za mną po schodach. - Idziesz się pożegnać czy też będziesz zadawać pytania? - obejrzałem się na niego i równocześnie wyprowadziłem potężne i celne uderzenie piętą w nos. W jego nos... Musiałem to zrobić. Należało się to facetowi. Byłem to winny mojemu drogiemu Aldo. Jeżeli nie mogłem go już uratować, niech będzie to chociaż takie małe requiem dla niego. Cios był skuteczny. Głowa mężczyzny poleciała do tyłu jako pierwsza, potem całe jego ciało, a na końcu pogrzebacz. Sługa upadł ciężko na plecy uderzając mocno głową o podłogę. Był twardy. Dostał w nos, uderzył głową, a jeszcze wstawał i chciał walczyć. Dopadłem go zanim wyprostował się zupełnie. Kolejny cios, tym razem pięścią, dotarł do jego skroni i sługus znalazł się na ścianie. Dołożyłem mu jeszcze w nerki i w żebra. Stałem przez chwilę nad nim ciężko oddychając. Mężczyzna nie próbował się podnieść. Z pogrzebaczem w dłoni pobiegłem do pokoju. Głód stał na wprost wejścia do pokoju na środku pomieszczenia. Dzieliło nas około trzech metrów. Fotel stał pomiędzy nami. Przez ten mebel nie mogłem od razu rzucić się na niego i rozbić tą kruchą czaszkę. Patrzył na mnie tym swoim spojrzeniem przesyconym nienawiścią i smutkiem. Oczywiście Głód patrzył, a nie fotel. - Mówiłem ci żebyś nie pił kawy. Musiała ci zaszkodzić. Ruszyłem na Jeźdźca Apokalipsy z przygotowanym do zadania śmiertelnego ciosu pogrzebaczem. Kiedy poczułem potężne uderzenie w kark zrozumiałem, że popełniłem właśnie kolejny błąd w swoim życiu. Być może ostatni. Powinienem był zabić togo gościa od pogrzebacza. To rzeczywiście zawodnik ze światowej czołówki. A tak przy okazji: człowiek uczy się na błędach, które popełnia. Czasami ta nauka trwa przez całe życie. Rozdział dwunasty - Nie uderzyłem go zbyt mocno? - usłyszałem głos w ciemności. - Leciutko, proszę pana - padła odpowiedź. Podniosłem powieki. Siedziałem w fotelu. Pękała mi czaszka, a Głód zagląda mi w oczy. Obok niego stał jego sługa z pogrzebaczem w ręce. Uderzył mnie leciutko, tak? To dlaczego głowa chce mi odpaść? - Mogę prosić o kawę? - spytałem próbując się ruszyć. Nie wychodziło mi to najlepiej. - Nie musi być to od razu pełny dzbanek, wystarczy filiżanka. Głód skinął na sługę, który wyszedł momentalnie do kuchni. - Nigdy więcej nie próbuj tego typu zagrań - powiedział. - Nic nie wskórasz. Mnie nie zabijesz, a z moim sługą nie wygrasz. - Ten twój sługa, on ma jakieś imię? - Zapytaj go o to. - Jest małomówny. Głód wzruszył ramionami. - Jeżeli przejdziesz pomyślnie szkolenie, staniesz się również bardzo groźnym przeciwnikiem dla innych. - Udziel mi proszę jeszcze jednej informacji. Zabierasz mnie do siebie nie mówiąc równocześnie ani słowa co będzie dalej, co potem. - Jak to, co potem? Najpierw musi być teraz. - Bzdury. Powiedz mi Głód, jak już skończymy niszczyć i zabijać, palić i rozrywać wszystko co żywe, to co potem? - Nic. Nie będzie świata, który znasz. Wszystko co będzie potem, będzie zupełnie inne, obce tobie, ale nie martw się. Zabierając się stąd, czas dla ciebie stanie w miejscu. Kiedy wrócisz ponownie do domu, po miesiącu czy też po latach, wszystko będzie po staremu. Tak jak teraz gdy stąd odchodzisz. Wierz mi, Korky. Sługa z filiżanką kawy powrócił z kuchni. - Nie naplułeś? - spytałem odbierając od niego filiżankę. - Pij i czas na nas - powiedział Głód. Patrzyli na mnie jak piję kawę. Przeciągałem to tak długo, jak się tylko dało. Tylko po co to wszystko? I tak musiałem iść z nimi. Odłożyłem pustą filiżankę i spojrzałem na nich. - I co teraz? - Na dach. Nie zadałem idiotycznego pytania o co chodzi. Jeżeli mówi na dach, to na dach. Wyszliśmy na piętro, a potem na strych. Odrzuciłem właz i znalazłem się na dachu. Kiedy stanąłem pod gołym niebem, spojrzałem w dół na wychodzących za mną wrogów. Miałem ochotę zamknąć właz nad głowami idących za mną i uciec. Nic by to jednak nie dało. Byli zbyt potężni dla Wielkiego Guru. Przynajmniej w tej chwili... Na razie... - Wsiadaj - powiedział Głód. - Gdzie mam siadać? - Powiedziałem wsiadaj, a nie siadaj. Nie zadawaj głupich pytań. Odwróć się i milcz. Zrobiłem w tył zwrot i ujrzałem UFO. Widziałem ten pojazd nie jeden raz. Oczywiście nie taj jak teraz go widzę. Nie z bliska. Zawsze tylko na zdjęciach. Pojazd zajmował połowę dachu. Wyglądał imponująco z tymi wszystkimi błyszczącymi światełkami. Spojrzałem w prawo i w dół, tam gdzie tłum ludzi z mojej sekty oczekiwał nowego dnia. Cisza i spokój. Jak to możliwe aby nikt nie zauważył obcego pojazdu parkującego na dachu? A poza tym czy nikt z nich nie zauważył przybycia obcych? Wydaje się to niemożliwe, a jednak musiało tak być. - To jest chewi. Wy nazywacie ten pojazd UFO, prawda? - było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Głód jako Jeździec Apokalipsy musiał przecież o tym fakcie wiedzieć. - Owszem. To ty nim... (powozisz???) ty go używasz? - brakowało mi słów. - Nie tylko ja, wszyscy go używamy. Wszyscy, którzy jesteśmy zaangażowani w temat Apokalipsy. Dość gadania, wsiadaj. Czas wracać do domu. - Ja już jestem w domu. - Już nie Korky. Już nie... - urwał nagle i patrząc ponad moim ramieniem zadał dziwne pytanie: - Co On tutaj robi? Spojrzałem tam gdzie patrzył Głód. Obok komina stał mężczyzna we flanelowej koszuli w czarno-czerwoną kratę i w sztruksowych spodniach. Patrzył w naszym kierunku. Patrzył na mnie. Gdy nasze spojrzenia skrzyżowały się, staruszek ruszył w naszym kierunku. Szedł pewnym krokiem. Powoli. - Znasz go? - spytałem Głodu. - Nie - odparł szybko i odniosłem przykre wrażenie, że kłamie. Dlaczego? - Myślałem, że to ktoś kogo ty znasz. - Czy szanowni panowie mogą mi pomóc? - spytał stary mężczyzna, gdy znalazł się przy nas. - Chcesz pieniędzy? - spytałem. - Tak. Na chleb i... - Kim jesteś dziadku? Skąd się... gdzie on jest? Staruszek zniknął. Głód pozostał. UFO też. Niestety. Rozdział trzynasty Wnętrze pojazdu znanego mi jako UFO, a nazwanego przez Głód chewi, mile mnie zaskoczyło. Było obszerne i sprawiało sympatyczne wrażenie. Gruba wykładzina w zielonym kolorze pokrywająca podłogę i ściany spowodowała, że ogarnęła mnie ochota na troszeczkę czułości. Musiałem dotknąć wykładziny. Miękka i czysta. Miałem ogromną chęć położyć się na podłodze, przytulić się do wykładziny i głaskać ją... głaskać i głaskać. Panoramiczne szyby umożliwiały obserwację terenu ze wszystkich stron. Sześć foteli na stałe przymocowane do podłogi ustawione były w jednym kierunku. Głód wskazał mi jeden z foteli abym tam usiadł. Sługa gdzieś przepadł. Nie zdziwiło mnie to wcale. Przyzwyczaiłem się do tego, że pojawia się tylko wtedy, gdy jest potrzebny. Tak nawiasem mówiąc, jest to chyba jak najbardziej w porządku. Tak powinno być. Sługa nie może przeszkadzać swojemu panu i powinien pojawiać się tylko wówczas gdy jest wzywany. Wielki Jeździec posprawdzał kontrolki pojazdu, takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Następnie uruchomił silniki co dało się zauważyć po lekkiej wibracji, która poruszyła moimi zębami. Siła z jaką wystartowaliśmy wcisnęła mnie w fotel. Poczułem, że za moment zemdleję. Traciłem przytomność, gdy Głód wreszcie zmniejszył szybkość. Mogłem ponownie zacząć normalnie oddychać. Patrzyłem zaszokowany przez okno. Ziemia wisiała za szybą. Piękna i odległa. Trudno było uwierzyć, że jeszcze przed chwilą tam byliśmy. - Tak to wygląda - powiedział. - Ziemia. Chciałem ci to pokazać. - Po co? - spytałem. Wzruszył ramionami i przesunął gwałtownie jakąś wajchę do przodu. Chewi szarpnął się do przodu i żołądek zaprotestował głodnym warczeniem. - Zaraz będziemy na Gran Kanalia - usłyszałem głos Jeźdźca i zanim zdołałem zapytać o co mu chodzi znaleźliśmy się w atmosferze Ziemi. Wracaliśmy. Głód sprawnie kierował maszyną. Przebijaliśmy się przez kłęby mgły i nawet przez moment nie wątpiłem, że Jeździec wie co robi. Wie gdzie się znajduje i nie boi się że wpadnie w tej mgle na coś, co może gwałtownie i definitywnie zakończyć naszą podróż. Rozdział czternasty Wylądowaliśmy na polanie w środku lasu. Gdzieś. Głód znajdował się już poza pojazdem. Stał zwrócony twarzą w stronę najbliższych drzew. Coś wykrzykiwał. Kogoś wołał. Wyszedłem za nim. Zauważył mnie. - Co robisz? - spytałem. - Wywołuję wilka z lasu - poinformował mnie i krzyknął znowu. - Nie chce bydle się pojawić. - Po co ci wilk? Nie odpowiedział, gdyż właśnie w tej samej chwili wybiegł z lasu wielki czarny pies. Biegł szybko w naszym kierunku. Miałem ochotę rzucić się do ucieczki, ale nawet gdybym to zrobił nie uratowałbym własnej skóry. Wilk był zbyt blisko nas aby to się mogło udać. Nie miałem szans. Jednak nic mi nie groziło, jak okazało się po chwili. Wilk wyhamował gwałtownie kilka kroków przed nami - w powietrzu unosił się swąd palonej gumy - i usiadł na ziemi. Spojrzałem na Jeźdźca - coś chował do kieszeni. Wyglądało to coś jak dezodorant. Wilk zawył przeraźliwie, kiedy Głód przemówił do niego w nieznanym mi języku. Równocześnie poszybowała w stronę wilka mała szara kula, która dotarła do niego i upadła na trawę przed jego pyskiem. Wilk powąchał dziwną kulę i zawył ponownie. - Co ty mu robisz? - spytałem nie rozumiejąc zupełnie co się dzieje. - Milcz! - warknął Głód, a ton głosu Jeźdźca spowodował, że podporządkowałem się temu rozkazowi. Wilk tymczasem położył się na ziemi i zaczął skamleć, tak jakby coś mu dolegało. Biała piana pojawiła się na jego pysku i wilk zapiszczał jeszcze głośniej. Minutę później warknął raz jeszcze i zdechł. Głód zatarł dłonie i jak gdyby nic się nie stało ruszył w stronę lasu. Patrzyłem na jego plecy nie pojmując jego zachowania. Wywołał wilka z lasu i zabił go. Nie rozumiałem powodu dla którego to uczynił. Nie znałem również broni której użył aby pozbawić wilka życia. Patrzyłem przez chwilę na dużego psa nie wiedząc co robić dalej. Nie mając innego wyjścia jak brnięcie dalej w kolejne kłopoty, pobiegłem za Głodem. Co mogłem zrobić innego? Położyć się koło psa? - Długo to trwało - stwierdził Głód gdy go dogoniłem. - Niby co? - Podjęcie decyzji, że musisz iść za mną. - Skąd mogłeś wiedzieć, że nie ucieknę? - Wiedziałem. Są pewne sprawy, o których nie możesz mieć pojęcia. Ja o nich wiem wszystko. - Nie rozumiem. - Nie musisz. - Co zrobiłeś wilkowi? - Zagłodziłem go na śmierć. Musiałem to zrobić. To pojawia się u mnie nagle i nie mam innego wyjścia. Muszę to robić. - O czym ty mówisz? Obawiam się, że nie do końca rozumiem tego co się dzieje. - Nie jesteś Jeźdźcem i nigdy tego nie zrozumiesz. To co widziałeś nachodzi mnie od czasu do czasu. - A ta szara kula? Co to było? - Chodzi ci o zmiennika? Zobaczysz później do czego one służą. Nauczyciel wszystko ci wytłumaczy. Zmiennik? Nauczyciel? Coraz ciekawiej. Rozdział piętnasty Szliśmy ścieżką przez las. Wąska dróżka prowadziła przez cały czas w górę. Kamienista i bardzo zła droga doprowadziła nas na szczyt góry gdzie przy zaimprowizowanym z pnia drzewa stoliku siedziały cztery postacie z piekła rodem. - Nie z piekła, nie z piekła Korky, tylko z miejsca, które istnieje pomiędzy ziemią, a niebem - powiedział Głód. Żadna z istot siedzących przy stoliku nie przejmowała się tym, że idziemy do nich. To iż zostaliśmy zauważeni było oczywiste. Nagle stanąłem sztywno - jak słup soli... zupełnie mnie zamurowało. Odniosłem wrażenie, że śnię. Nierealne... Wśród czterech osób siedzących przy stoliku znajdował się staruszek we flanelowej koszuli. Siedział po lewej stronie trzymając w lewej ręce karty ułożone w wachlarzyk. Vis-a-vis staruszka siedziała brzydka kobieta. Stara i ohydna. Pozostałe dwie kobiety siedzące przy stoliku również nie grzeszyły urodą. Wszyscy trzymali karty i była to jedyna rzecz, która ich interesowała. - Trzy trefl - odezwał się staruszek. - Kto to jest? - zapytałem cicho Głodu. - Nic mu nie mów zdechlaku - warknęła jedna z kobiet. Musiała mieć bardzo dobry słuch skoro usłyszała mój szept. - To jest nasz Szef - odparł Głód. Cichutko. Szeptał. - Mówiłeś, że go nie znasz. Wzruszył ramionami. Pewnie. Po co cokolwiek tłumaczyć malutkiemu człowieczkowi? To nic, że jakiś czas temu nie przyznawał się do znajomości z nim. Drobnostka. - Trzy kier - zaskrzeczała kobieta siedząca po prawej stronie staruszka. Miała katar. Ciekło jej z nosa. Cały rękaw swojej brudnej bluzy miała zmoczony smarkami. - To jest Zaraza - odezwał się Głód. - Ta co gra w parze z Szefem to Śmierć, a ta ostatnia to Wojna. Trzy wstrętne baby z którymi muszę pracować. Obrzydliwe... na domiar złego Szef gra z nimi w brydża. Jak widzisz... Oczywiście nie przeszkadza mi to wcale w dyrygowaniu nimi. Po prostu nie ma to znaczenia. Zły przykład idzie z góry. - Kontra - rzuciła Śmierć. - Po co mnie tutaj przyprowadziłeś? - zapytałem. - Chciałem abyś zobaczył kogo musisz zastępować. A poza tym Szef chciał cię zobaczyć. - Szef chciał mnie zobaczyć? - zdziwiłem się. - Przecież mnie już widział. Chciał ode mnie pieniądze na chleb. Widocznie to nie wszystko. Może chce coś jeszcze. Zadusić mnie lub coś w tym stylu. Tylko po co to całe zamieszanie i czy ja aby na pewno nie oszalałem? Wszystko to jest jakieś takie... zwariowane? Tak. To chyba odpowiednie słowo. Jeżeli chciał pozbawić mnie życia to mógł to zrobić gdy byłem jeszcze w domu. Wcale nie musiał ściągać mnie tutaj w tym celu. - Słyszę co myślisz Korky - odezwał się Szef. Wstał i ruszył w naszym kierunku. Pozostali gracze również odłożyli karty. Posypało się kilka złośliwych uwag w kierunku Głodu. A zaraz potem... ...poczułem coś... Kobiety popatrzyły na mnie... ...poczułem się bardzo dziwnie... Śmierć spojrzała mi głęboko w oczy... Czułem, że coś mnie ściska za serce. Nie mogłem oddychać. Traciłem poczucie rzeczywistości lecąc w dół bez możliwości zatrzymania się. Spadałem... nogi pozbawione gruntu poruszały się w powietrzu. - Przestań! - wrzasnął Głód widząc co się ze mną dzieje. No tak... mademoiselle Śmierć postanowiła zabawić się kosztem śmiertelnika. Rewelacja... Tylko dlaczego znowu ja? Czy nie ma już innych ludzi? Śmierć odwróciła wzrok i od razu poczułem się lepiej. - Dziękuję cheri - powiedział Szef do Śmierci, a następnie spojrzał na mnie. Miał duże niebieskie oczy. Nie zauważyłem tego wcześniej. Nic dziwnego. Z reguły nie patrzymy w oczy ludziom, którym odmawiamy podarowania pieniędzy. Po co mają nas dręczyć wyrzuty sumienia? Zawsze traktuje się ich jako kogoś gorszego od nas. Kogoś kto nie poradził sobie w życiu. Kogoś kto przegrał. A tacy się nie liczą dla ludzi sukcesu. Są zerem. Niczym... - Jesteś beznadziejnym przypadkiem - usłyszałem padające z jego ust miłe słowa. Wpatrywał się w moją twarz. Nie spowodowało to na szczęście zmian w moim wyglądzie. Przynajmniej miałem taką nadzieję. - I co to ma niby znaczyć? - spytałem. Prawą dłoń trzymałem w kieszeni spodni szukając tam prochów. Potrzebowałem ich, a nie mogłem odszukać zawiniątka, które zawsze ze sobą noszę. Gdzie ja je schowałem? - Jestem Szefem towarzystwa, które tutaj widzisz, o którym już na pewno nie jeden raz słyszałeś. To Jeźdźcy Apokalipsy. Śmierć, Zaraza, Wojna i Głód. Trzy wredne z natury kobietki i jeden wynędzniały zasuszony mężczyzna. O ile tak można o nim powiedzieć - spojrzał zaczepnie na Głód, który odwzajemnił spojrzenie. - Niestety muszę z nim pracować. Nie zrozum mnie źle... Nikt nie pracuje lepiej od nich. Nikt nie przeprowadza lepiej eksterminacji niż ta grupa. Są najlepsi. Ale... widzisz jak to jest... każdy potrzebuje kiedyś odpoczynku. Kobiety... One przede wszystkim. Głód może pracować bez przerwy. I tak już biednie wygląda... Kobiety nie. Te są słabe i bidulki... - rzuciłem na nie okiem. Nie wyglądały wcale na słabiutkie. - Zabrałem je tutaj na krótki urlop aby pograć w brydża. Niech sobie biedaczki odpoczną, niech się zrelaksują, a co do ciebie Korky... to mam taką ogromną prośbę - objął mnie ramieniem, tak jakby był moim najlepszym kolegą. - Przez ten czas urlopu popracuj troszeczkę z Głodem. Pomóż mu w pracy. Rób co ci poleci. Przypomniałem sobie nagle co się stało z prochami. Dałem je kobiecie z mojej sekty. Małe zawiniątko z amfetaminą przekazałem Aldo, a on dał je mojej poddanej. Zaschło mi w ustach. - Macie tu kawę? - spytałem wywołując tym zdziwienie Szefa. - Albo jeszcze lepiej byłoby dla mnie gdyby ktoś znalazł dla amfetaminkę? Nie? A może coaxil? - Chodźmy już - powiedział Głód ciągnąc mnie za łokieć. Szef już się mną nie przejmował. Wracał do stolika. Spojrzałem raz jeszcze na ohydne kobiety omawiające poprzednie rozdanie, a potem ponownie rzuciłem okiem na Szefa. Dziwny gość. Miły staruszek. Kto by przypuszczał, że to on organizuje pracę Wielkiej Czwórce. Szef. Czy to on jest Bogiem? Zapytałem o to Głód w drodze do chewi. - Szef to Szef, a Bóg to Bóg - usłyszałem w odpowiedzi piekielnie mądre zdanie. Uważał, że tyle danych wystarczy aby zaspokoić moją ciekawość. Mylił się. Nie zostawiłem tego w takim stanie. - I co? Uważasz, że to wystarczy? Chcę usłyszeć coś więcej. - Na przykład? - Gdzie jest Bóg? - A ty co? Nagle zacząłeś w Niego wierzyć? - Zawsze wierzyłem. - Bzdury i herezje. Ty nie wierzysz w Boga, wierzysz w siebie. Sam fakt istnienia twojej durnej sekty jest zaprzeczeniem twoich słów. Twojej rzekomej wiary w Boga. Twierdzisz, że pochodzisz z innego wymiaru co już jest idiotyczne samo w sobie. - Ale tak jest. - To ty tak twierdzisz. Ja, jako istota ponadczasowa mam nieco inne zdanie na ten temat. - Zmieniasz temat. Rozmawiajmy o Bogu. Gdzie On jest? - Wszędzie. Bóg jest wszędzie. Wszystko co cię otacza to dzieło Boga, a więc to On sam. Powietrze i ziemia, ogień i woda. Brak wiary w Boga powoduje, że nie rozumiesz tego co chcę ci wytłumaczyć. Aby zrozumieć Boga musisz w Niego uwierzyć. Spróbuj. Warto. Przypomniałem sobie swoją piwnicę z dziesiątkami ofiar. Ogród przemieniony w cmentarz. Moja wina. Moje dzieło. Przez pewien czas, krótki okres byłem dla moich ofiar panem życia i śmierci. Dla członków mojej sekty uwielbianą jednostką. Panem. Czy to nie jest cudowne mieć możliwość decydowania o losie człowieka? - Nie - Głód czytał w myślach. - To nie jest wcale cudowne. Nie ty dałeś życie człowiekowi aby go odbierać. Nie masz do tego prawa. - A Bóg? - Co Bóg? Czy ma prawo? Oczywiście, że tak To iż żyjesz zawdzięczasz Bogu. To On tchnął życie w tę skorupę, którą zwiesz swoim ciałem. I tylko On może odebrać ci ten dar. Życie. Możesz się z tym nie zgadzać, ale nie masz prawa dyskusji. Jeżeli Bóg zadecyduje o twoim zgonie to cóż... koniec. Żegnajcie kochani, czas rozstać się z życiem - A co potem? - To zależy... Jeżeli żyłeś tak jak nakazują Przykazania, to wszystko jest w porządku. Natomiast jeżeli... - Przykazania? - I ty pytasz mnie o wiarę? O Boga? Korky, całe szczęście, że ty już nie żyjesz... - Że co ja niby....?! - Wejdź do środka... tam ci wszystko wytłumaczę... Poruszałem się jak w transie czując się oszukany. Jeszcze przed chwilą sądziłem, że Głód nie jest w stanie mnie już niczym zaskoczyć. A jednak... Zrobił mi wodę z mózgu. Czy trup, czyli innymi słowy - martwy człowiek - może oddychać tak jak ja oddycham? Czy może poruszać się tak jak ja się poruszam? Czy może myśleć logicznie, tak jak... (zostawmy to). A poza tym powinienem wiedzieć o tym, że jestem martwy. Raczej trudno jest przejść obojętnie obok faktu, że straciło się życie. Usiadłem ciężko na fotelu. Jak trup... Głód stanął obok i przez krótką chwilę milczał. Dał mi czas na poukładanie informacji, których waga mogła pozbawić życia. Oczywiście pod warunkiem, że należało się jeszcze do żywych istot. Moim zdaniem raczej trudno jest przeoczyć moment utraty życia. Nie wiem. Może jednak nie jest to tak bardzo oczywiste. Przecież nie umiera się codziennie, więc skąd mogę o tych sprawach cokolwiek wiedzieć. A poza tym to tylko Głód twierdzi, że nie należę do świata żywych. Sądzę, że jest trochę inaczej. Kto z nas ma rację? Spojrzałem w oczy Głodu. - Mówiłeś - zacząłem, - zanim odlecieliśmy ode mnie, że czas zatrzymał się dla mnie. Czy to prawda? - Prawda. Tak powiedziałem. - Powiedziałeś również, że gdy wrócę do domu niezależnie czy po miesiącu, czy też po latach wszystko będzie w takim samym stanie jak wtedy gdy odlatywaliśmy. Zgadza się? - Owszem, zgadza się. Tak powiedziałem. - No i co dalej? Przed chwilą usłyszałem od ciebie, że jestem martwy. Zgadza się? - Tak. - To w takim razie czegoś nie rozumiem. Nie może wszystko się zgadzać. Jeżeli jestem trupem to znaczy, że... - ...że wtedy tam, w domu... kłamałem. - Kłamałeś? - No i co się dziwisz? Nie znasz życia? Trzeba być twardym. A poza tym, to kto powiedział, że ja nie mogę kłamać? - Czy to oznacza, że już nie wrócę do domu? - Jesteś beznadziejny Korky. Zadajesz masę pytań na które znasz odpowiedzi. Dodaj sobie to wszystko co wiesz i sam wyciągnij wnioski. - Jak mogłeś skłamać! - Zadajesz mi teraz pytanie? - A czy umieściłem znak zapytania na końcu zdania idioto? Jestem oburzony twoim zachowaniem. Jeździec i kłamie... - Wszyscy kłamią. Ty też. - To iż ja kłamię to normalne i nikogo nie dziwi. Jestem Guru i prowadzę sektę, a to zmusza do życia w obłudzie i krętactwie. - A co pomyślisz sobie, gdy teraz stwierdzę, że nie jesteś martwy i żyjesz? Nie umarłeś, a wszystko co do tej pory powiedziałem to kłamstwa? - Żartujesz? - Nie. Teraz mówię prawdę. Kłamałem wcześniej. - I w co mam wierzyć? - W co chcesz. Widzisz Korky, tak łatwo można manipulować ludzkimi umysłami... Masz na to najlepszy przykład obserwując to co się teraz dzieje. W krótkim odstępie czasu nawtykałem ci do głowy tyle informacji, zarówno prawdziwych jak i fałszywych, że sam teraz nie wiesz co jest prawdą, a co kłamstwem. A może to wszystko jest tylko twoim snem? - Co niby ma być snem? - To wszystko co dzieje się wokół ciebie. Przecież byłeś zmęczony, pamiętasz? Zasnąłeś i śniłeś. Chwilę potem obudziłeś się, a może nie...? Może śnisz na jawie? Albo narkotyki powodują u ciebie zwidy? - Przestań! - A teraz z innej beczki... Spójrz na to coś - trzymał w dłoni biały długopis. - Przyrząd służący do pisania, zwany długopisem - stwierdziłem jak naukowiec. - Nie o to chodzi. Wiem co to jest. Chcę ci tylko coś jeszcze powiedzieć. Odpowiedz mi jakiego koloru jest ten biały długopis. - Przecież wiesz jaki to jest kolor. Po co to pytanie? - Odpowiedz jaki to jest kolor? - Biały? - Nie jesteś pewny swojej odpowiedzi? - Jestem. - To po co pytasz czy to biały kolor? - Zastanawiam się po prostu czego można się po tobie spodziewać. Po co to pytanie o kolor? - Cierpliwości mały człowieczku. Powoli. Więc jak to jest z tym kolorem? - Biały. - Według ciebie to biały kolor, tak? - Owszem. Mogę tak z całą stanowczością stwierdzić. - A jeżeli powiem, że to wcale nie jest biały lecz czarny? - Kpisz sobie? Przecież wszyscy wiedzą co oznacza słowo "biały". - Tak ci się tylko wydaje. To tylko zasady. Odpowiednie słowo aby nazwać kolor. Przecież równie dobrze kolor tego długopisu można określić jako czarny. I kto udowodni, że to jednak jest biały długopis? - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę ci pokazać, że to wszystko co się dzieje, to tylko pewne normy, które już dawno temu zostały ustalone. Ktoś kiedyś ten kolor nazwał białym, inny kolor czarnym, zielonym, żółtym... - Ktoś, kiedyś? Kto? Bóg? - Wracamy do tematu? - Nie chcesz o Nim rozmawiać? Głód uruchomił pojazd i nie odpowiedział na zadane przeze mnie pytanie. Po co? Kogo obchodzą problemy Wielkiego Guru? Rozdział szesnasty Zamek, który według tego co powiedział Głód, był siedzibą istot ponadczasowych wyglądał tak, jakby został zbudowany według wskazówek Brama Stokera. Tego od Drakuli... oczywiście. Jak się później przekonałem został zbudowany całkiem w nowoczesnym stylu. Głód posadził chewi na placu zamkowym obok innego identycznego pojazdu jak ten, którym przylecieliśmy. Wysiedliśmy. Głód szedł przede mną i kierował się w stronę szerokiej bramy. na placu nie było nikogo. Szedłem za Głodem obserwując okna zamkowe i szukając kogoś żywego. Ktoś tutaj musiał chyba być? W jednym z okien zauważyłem bladą twarz, a po chwili ujrzałem wylatującą strzałę. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić strzała wbiła się głęboko w ziemię kilka centymetrów od mych stóp. Krzyknąłem. Głód obejrzał się. Zobaczył strzałę - nie miał innej możliwości - przestraszył się mojej miny i spojrzał w kierunku okna z którego wyleciała strzała. Nie miał prawa zauważyć, że to właśnie z tego okna na które patrzył została wystrzelona strzała. Jednak trafił bezbłędnie. W przeciwieństwie do strzelca. Musiało to być tutaj normalne... - Nie przejmuj się - powiedział. - Strzelają do nas - odparłem. Mam się tym nie przejmować? - Sprecyzujmy stwierdzenie - powiedział flegmatycznie. - Nie do nas strzelają, tylko do ciebie. Jesteś tu po raz pierwszy. Witają cię na swój sposób. - Kto? Kto mnie wita? - Powoli... Nie wszystko na raz. Zaufaj mi... - poprosił na koniec. - Uff! Uff! - zaufałem. Głód zmarszczył czoło. - Co ci jest? - spytał. - Nic. jestem troszeczkę zdenerwowany, w końcu nikt do mnie do tej pory jeszcze nie strzelał z łuku, ale ogólnie to nic mi nie jest. - To dlaczego dyszysz? - Nie dyszę, tylko ufam. Prosiłeś abym ci zaufał więc uczyniłem to. Jeżeli takie zaufanie miało ci w czymś pomóc to... A zresztą długo jeszcze będziemy tak stać i rozmawiać? Nie chciałbym leżeć tutaj ze strzałą w plecach. Stać ze strzałę w plecach też nie miałem zamiaru, ale nie powiedziałem mu już o tym. Weszliśmy po chwili do zamku i znaleźliśmy się w szerokim korytarzu. Głód skręcił w prawo i znowu szliśmy przez jakiś czas przed siebie. Ze ścian korytarza odchodziła płatami stara farba. Ten drobny fakt nie przeszkadzał jednak komuś, aby powiesić na ścianach korytarza obrazy. Duże i kolorowe w pięknych ramach. Mimo woli wzrok zatrzymywał się; na malowidłach, których różnorodność stylów zaskakiwała Wśród mnóstwa obcych mi zupełnie dzieł zauważyłem jednak i takie, które były mi znane. Obraz P.I. Kassa "Pani K.A. w Mieście". Albo inny - "Przymiotnik" wybitne dzieło Fan Goga. Ten, kto wieszał te obrazy był zupełnym laikiem jeżeli chodzi o malarstwo, bo jak inaczej można wytłumaczyć fakt, że "Egipskie Ciemności" F.Branta zawieszone zostały obok "Upadku Cartera" Kopinskiego? "Śruby w rynience" Kajajaciego wisiały obok "Zerwanego Mostu" P.Labranta. Nonsens... Ogólnie mówiąc: fatalne obrazy. Beznadziejne dzieła. Podłoga wyłożona była ceramicznymi płytkami, które swoim wyglądem mogły doprowadzić człowieka do stanu załamania psychicznego. Doszliśmy do końca korytarza, który w tym miejscu zmuszał do dokonania decyzji w którym kierunku chcemy iść. Głód skręcił raz jeszcze w prawo i nagle zatrzymał się pokazując mi ścianę. - Popatrz na ten obraz - powiedział. Spojrzałem z obrzydzeniem. Na ścianie rzeczywiście wisiał obraz. Zastanowiłem się nad... ...no właśnie... Nad czym? Nie mogłem pojąć na co patrzę. Przyjrzałem się uważniej. nadal nic. Coś tam w tym obrazie było, ale co? Paleta barw. Jakieś kształty. Coś. - To obraz Nędzy i Rozpaczy - wyjaśnił Głód. - Namalowany w chwili kiedy Nędza pogrążona była w skrajnej depresji, a Rozpacz w smutku po odejściu od niej trzeciego męża. Stałem jeszcze przez chwilę próbując doszukać się głębi w tym obrazie. nie znalazłem. Tylko smutek pozostał. Dlaczego? - To on? - usłyszałem czyjś głos, który wytrącił mnie z równowagi. Oderwałem oczy od obrazu. Na wprost nas na środku korytarza stał wysoki młody mężczyzna. Miał blond włosy, duże niebieskie oczy i co najgorsze, trzymał w rękach przygotowany do wypuszczenia śmiertelnego pocisku łuk. Naciągnięta cięciwa była gotowa do wypuszczenia w naszym kierunku zabójczej strzały. - On - odparł Głód. Znali się. Mogłem tylko przypuszczać, że to ten facet strzelał do mnie gdy przechodziliśmy przez dziedziniec zamkowy. Zdjął strzałę i opuścił łuk, a chwilę potem rozwiał się jak dym. Jak mgła... nie lubię jak ktoś robi takie numery w moim towarzystwie. - To był Fantom. Nie przejmuj się - powiedział Głód i poszliśmy dalej. Po chwili doszliśmy do małego pomieszczenia, które można chyba nazwać recepcją. Mały człowieczek stojący za niską ladą patrzył z respektem na Jeźdźca i z nienawiścią na mnie. Głód nie powiedział ani słowa, a mimo to mężczyzna podał mu klucz. - Pokój numer 665, najniższa kondygnacja - powiedział i uderzył pięścią w blat stołu. Po co? Czyżby kolejne irracjonalne zachowanie? Na ten znak pojawiła się obok niego mała chuda dziewczynka w krótkiej czerwonej sukience w białe kropeczki. Miała nie więcej niż osiem lat. Oczywiście dziewczynka, nie sukienka. Mała trzymała przed sobą bukiet polnych kwiatów. - Dzień dobry panu - odezwała się patrząc mi w oczy. Na jej twarzy pojawił się piękny uśmiech. Kochana mała dziewczynka. Żal mi takich dziewczynek... Co ona robi w takim miejscu? Czyżby została porwana? - Cześć - uśmiechnąłem się również. Najładniej jak potrafiłem. - Cieszymy się bardzo, że raczył pan zaszczycić nas swoją obecnością. Serca nasze cieszą się mogąc mieć nadzieję, że zabawi pan u nas przez dłuższy okres czasu. Oczy radują się widokiem tak ukochanym i cudownym jak pan - powiedziała dziewczynka wysuwając w moim kierunku bukiet kwiatów. Tekst wyglądał mi na standardowy w takich okolicznościach. Wielokrotnie już pewnie powtarzany przez dziewczynkę. - Proszę bardzo aby przyjął pan od nas ten bukiet polnych kwiatów. Nie wyciągnąłem ręki aby odebrać bukietu. - Dziękuję za tak miłe powitanie mała dziewczynko, ale ten bukiet daj komuś innemu. Nie lubię kwiatów. Uśmiech zniknął z twarzy dziewczynki. Przestała wyglądać sympatycznie. - A poza tym - dodałem, - nie przybyłem tutaj z własnej woli. Zostałem porwany. Ostatnie dwa słowa wymówiłem szeptem. - Wiem o tym! - wrzasnęła, a potem ciszej: - Nie chce pan kwiatów? - Nie chcę. - A może teraz zmieni pan zdanie? - patrzyłem w głąb lufy pistoletu, który znalazł się nie wiadomo w jaki sposób w dłoni dziewczynki. Magia? - No tak... - mruknąłem. - Teraz sytuacja uległa diametralnej zmianie. Nie mam wyjścia... Muszę ci powiedzieć, droga dziewczynko, że jednak, po chwili zastanowienia oczywiści, to troszeczkę lubię kwiaty. Dawaj to zielsko i schowaj gnata. Wręczyła mi trawę, zwaną polnymi kwiatami, ale gnata nie schowała. Uśmiech nie wrócił na jej twarz. Patrzyła groźnie na moje posępne oblicze. - I jeszcze jedno proszę pana - warknęła. - Od dzisiaj lubi pan kwiaty trochę bardziej niż tylko trochę. Rozumiemy się? - No jasne malutka. Kocham kwiaty. Nie ma nic piękniejszego niż kwiat. Pistolet zniknął, a na twarz dziewczynki powrócił promienny uśmiech. - Życzę szczęścia - powiedziała i odeszła. Nareszcie. - W tym miejscu przynosi to pecha - powiedział mały mężczyzna złośliwie. - Tutaj nikt nikomu nie życzy szczęścia jeżeli rzeczywiście chce aby temu komuś dobrze się powodziło. - Zamknij się - zbeształ go Jeździec i wręczył mi klucz od pokoju. Spojrzał mi głęboko w oczy i dopiero teraz dotarło do mnie, że coś tutaj nie pasuje. Nie od razu zrozumiałem o co chodzi. Jednakże teraz gdy Głód patrzył przez okna mojego ciała w głąb mojej duszy usłyszałem muzykę i czyjś śpiew. Ktoś musiał pomylić pory roku, albo bardzo kochał święta Bożego Narodzenia, gdyż teraz, w połowie maja rozbrzmiewały dźwięki utworu White Christmas. - Przyślę do ciebie Nauczyciela - powiedział Głód. - Spędzisz z nim trochę czasu. Nauczy cię podstawowych praw jakie tutaj panują. Nauczy cię latać i pokaże parę przedmiotów, które musisz poznać abyś mógł pomóc mi w pracy. Ucz się pilnie. Odszedł. White Christmas zastąpione zostało utworem Jingle Bells. Stwierdziłem, że na mnie już czas. Poszedłem do pokoju. Rozdział siedemnasty Zamknąłem drzwi za sobą. Bukiet polnych kwiatów wrzuciłem do kosza na śmieci i rozejrzałem się po pomieszczeniu w którym miałem mieszkać. Na środku pokoju, na grubym dywanie, który chyba nigdy nie spotkał się z odkurzaczem, leżał Miecz Damoklesa i rzucony niedbale węzeł gordyjski. Przy ścianie na lewo ode mnie stało łóżko zasłane szarym kocem. A może to nie był koc tylko kurz? Na razie wolałem nie sprawdzać. Obok łóżka znajdowała się szafka nocna o którą opierał się katowski topór. Na wprost drzwi znajdowało się szerokie okno, a po mojej prawej stronie były kolejne drzwi, które jak później stwierdziłem prowadziły do zdewastowanej łazienki. Mocne uderzenie w nerki posłało mnie na podłogę. Upadłem na zakurzony dywan twarzą wprost w sploty węzła gordyjskiego. Szary kurz uniósł się nade mną, lecz mimo to zobaczyłem wielkiego faceta wkraczającego do pokoju. Otwierając drzwi do mojego pokoju nie brał pod uwagę, że może kogoś uderzyć drzwiami. (A może zrobił to celowo?) Najwidoczniej nawet nie zauważył, że coś się stało. Otworzył drzwi, powalił mnie nimi na podłogę - klamka wyrżnęła mnie w nerki - wszedł do środka, skierował się w stronę szafki nocnej, zabrał stamtąd topór i wyszedł zatrzaskując za sobą drzwi. Kat, gdyż on to musiał być sądząc po ubiorze - czerwone skórzane spodnie, brak obuwia, czerwony kaptur nasadzony na głowę - potraktował mnie jak powietrze. Szafka o którą opierał się topór - jak do tej pory sądziłem - runęła w chwili gdy kat trzasnął drzwiami. Sądziłem, że to topór opierał się o szafkę, ale prawda wyglądała zupełnie inaczej. Pozbierałem swoje kończyny z podłogi i podszedłem do łóżka. Podniosłem szafkę i ustawiłem ją tak jak stała przed swoim upadkiem. Następnie usiadłem na łóżku, co spowodowało kolejną burzę kurzu, i zabrałem się do rozwiązywania węzła gordyjskiego. Rozdział osiemnasty Wszyscy, których do tej pory spotkałem w tym zamku sprawiali na mnie przykre wrażenie. Co ja tutaj robię? Nagle zostałem - nie wiadomo dlaczego - terminatorem Głodu, jednego z Wielkiej Czwórki. Super. Ładne kwiatki. Nie ma o czym mówić... Mój nauczyciel, pod którego kuratelą miałem pozostać przez najbliższy czas, nie zjawił się w moim pokoju w normalny sposób. Mogłem się tego spodziewać... Wyszedł z kamiennej ściany. Zatrzymał się na środku pokoju i spojrzał na mnie krytycznym wzrokiem. Na pewno było to lepsze wejście niż to, którego byłem czynnym świadkiem parę chwil wcześniej w wykonaniu kata. Przy takim wejściu nie groziło mi przynajmniej zainkasowanie kolejnego ciosu w nerki. W najgorszym wypadku mógł mnie staranować. Mógł, ale nie zrobił tego... Przypadkowo czy też nie... ważne iż tak się nie stało. Siedziałem na łóżku przeglądając zawartość szuflad szafki nocnej. Rozwiązany węzeł gordyjski w postaci kilkunastu elastycznych linek leżał u moich stóp. Do tej pory myślałem, że węzeł został wykonany z łyka. No cóż... można się mylić. Ten dodatkowy bałagan nie mógł w żaden sposób zaszkodzić ogólnemu wrażeniu jakie robił pokój. Ciekawa za to była zawartość szuflady szafki nocnej - noże, granaty rozpryskowe, sztylety, zasuszone skorpiony i mnóstwo pająków. Oderwałem się od tego wszystkiego aby spojrzeć na Nauczyciela. Miał na sobie białą diszdaszę - powłóczystą szatę, noszoną zwykle przez arabów. Pod szyję zawinięta była ghutrah, chusta zasłaniająca w razie potrzeby twarz. Dlaczego stwierdził, że teraz nie zaistniała konieczność zasłonięcia twarzy, pozostanie chyba na zawsze jego tajemnicą. Powinien przez cały czas chodzić z chustą na twarzy. Miał długie zęby. Pewnie z tego powodu trzymał przez cały czas otwarte usta. Uśmiechnął się. W prawej ręce gościa ujrzałem zapalniczkę. Błysnął żółto - niebieski ognik, który znalazł się nagle kilka centymetrów od mojej twarzy. - Co to jest? - usłyszałem pytanie. Dziwne trochę... tak jak i jego zachowanie. Tak samo dziwne, jak i błyski w oczach tego szaleńca. Musiał przecież wiedzieć co trzyma w ręku i do czego służy zapalniczka. - Ogień? - odparłem pytaniem. - Bystry chłopczyk - zapalniczka przepadła gdzieś w głębi diszdaszy. Nauczyciel usiadł obok mnie. Spojrzał mi w oczy. Zrobiło mi się niedobrze. Trzymał w grubych dłoniach deskę. Skąd się tam wzięła? Deska miała około trzydzieści centymetrów długości, pięciu szerokości oraz dwóch grubości. Przez całą długość powbijane były do niej długie gwoździe. Podał mi deskę w taki sposób aby ostre końce gwoździ skierowane były do góry. Chyba miał nadzieję, że nabiję się na nie. - Co to jest? - spytałem. - Odr. - Odr? Co niby znaczy odr? - Ostatnia deska ratunku, a tutaj - sięgnął pod diszdaszę i wyciągnął stamtąd przedmiot, który pokryty był brązowymi plamami zaschniętej krwi. Znałem ten kolor. Wiedziałem, że tak wygląda zaschnięta krew. - To brzytwa, której chwyta się tonący. Nie da się ukryć, że straciłem głos. Po co on mi to daje? - Mam cię nauczyć wszystkiego - powiedział niespodziewanie i podszedł do okna. Przez kilka sekund patrzył w dal. Nie wiem co miało to znaczyć. Czy podziwiał piękny krajobraz? Czy też zastanawiał się co ma teraz powiedzieć? - Przyszedłem tutaj do ciebie, aby zrobić z ciebie Jeźdźca. Co prawda jest to niemożliwe, ale spróbujmy... w każdym razie bądź tym kim jesteś, ale spróbuj dążyć do tego by był tym, kim być powinieneś, jak to już ktoś kiedyś powiedział. Jestem Końcem Świata. Stoi przed tobą ten, który hasa wśród cieni, wychodzi z mroku i tworzy nowy dzień tylko po to, aby z nim skończyć. Znam wszystkie pytania i odpowiedzi, zarówno te które są, jak i te których nie ma - przemówił wreszcie. Odwrócił wzrok od okna i spojrzał na mnie. Najprawdopodobniej ten stek bzdur miał powalić mnie na kolana, czego oczywiście nie udało się biedaczkowi zrealizować. Nie ze mną te numery... Nauczyciel był jednak troszeczkę zaskoczony brakiem jakiejkolwiek reakcji z mojej strony. - Będę twoim nauczycielem, jak już ci zapowiedziano. Nauczę cię najważniejszych rzeczy, które musisz znać aby stać się samotnym wojownikiem. Niszczycielem. Pomocnikiem Jednego z Wielkiej Czwórki, którego pozostali zostawili samego. Mam nadzieję, że tylko na razie. Ponownie przez chwilę zapanowało milczenie co dało mi czas na to, abym pozbierał wszystkie informacje do jednego worka. na razie skupiłem całą swoją uwagę na tym, aby moja osobista szczęka nie spadła na dywan. - Jestem Końcem Świata i sam przystąpię do pracy dopiero wtedy, gdy trzeba będzie ze wszystkim definitywnie skończyć. - Kiedy? Gdy trzeba będzie wszystkim s k o c z y ć ? - Nadejdę i będę zabijał - uśmiechał się mówiąc te słowa. Psychopata... Zupełnie lekceważył moje pytania. - Zauważyłem, że uśmiechasz się. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Zauważyłem, że uśmiechasz się jeszcze szerzej. - Mówiłem już, że jesteś bystrym chłopaczkiem - w jego dłoni znowu pojawiła się zapalniczka i błysnął ogień. Podsunął płomień pod moje oczy. - Co to jest? - spytał. Odsunąłem rękę z zapalniczką na bok. - Zabieraj to ode mnie. Nie masz innych pytań. - Mam. Czy jesteś gotowy aby iść ze mną? Chciałem zapytać dokąd, ale w porę przypomniałem sobie o tym, aby nie zadawać tak głupich pytań. Skinąłem głową i wyszedłem z Końcem Świata - moim nauczycielem - na korytarz. Rozdział dziewiętnasty Zamek Wielkiej Czwórki - siedziba beznadziejnej głupoty, fałszu i zakłamania miejsce skąd wyruszyć miała Ostatnia Pielgrzymka podczas której miało zostać zniszczone wszystko i wszyscy - miał cztery kondygnacje. Mój pokój, o ile tak można nazwać pomieszczenie, które otrzymałem do użytkowania, znajdował się na najniższej kondygnacji (tak sądziłem, ale później okazało się to błędnym rozumowaniem). Poniżej jednak było coś jeszcze... Jeszcze jeden poziom. Nauczyciel poinformował mnie - oszczędzając się tak bardzo jak tylko można było - że najniższa kondygnacja zamku jest najgęściej zamieszkała. Moim sąsiadem, według słów Końca Świata, jest Bestia - stwór, który czeka. Nie zapytałem Nauczyciela na co niby czeka Bestia. Wolałem żyć w nieświadomości. Nie rozumiałem tego wszystkiego. Niektóre problemy pojawiające się wokół mnie brzmiały bardzo tajemniczo. Dalszymi sąsiadami były żywioły. Podobno wszystkie wyjechały na delegacje służbowe i aktualnie nie ma ich w zamku, więc nie muszę martwić się o swoje zdrowie. Tak powiedział, ale co to ma oznaczać? - A tutaj - mówił Nauczyciel gdy mijaliśmy srebrne drzwi - przebywa zwycięzca konkursu Zmory są wśród nas, który odbył się dwa dni temu na twojej planecie. Przy kolejnych drzwiach uzyskałem informacje, że pomieszczenie to zajmowane jest przez Cztery Pory Roku, znany na całym świecie kwartet smyczkowy. Na końcu korytarza znajdowały się drzwi do pokoju Tego-Który-Nie-Wie-Kim-Jest. - A kto to jest? - spytałem. - Nie wiem - odparł Nauczyciel. - Nikt nie wie. Nawet sam zainteresowany tego nie wie i w tym właśnie tkwi problem. - A co on robi? - Teraz? - Nie. Tak ogólnie - Tego też nikt nie wie. Zeszliśmy po marmurowych schodach do dużego pomieszczenia piętro niżej, w której odpoczywał Głód siedząc przy kominku w którym wesoło trzaskał ogień. Wielki Jeździec siedział w fotelu przeglądając jakieś dokumenty. Spojrzałem nad głową Głodu wprost do wnętrza otwartego sejfu, który został wbudowany w ścianę nad kominkiem. Stos dokumentów spoczywał w sejfie. Plany Apokalipsy? Głód zauważył naszą obecność i spojrzał na nas przenikliwym inteligentnym wzrokiem. Poobserwował nas i powrócił do czytania. Wyszliśmy z pokoju Głodu do innego, mniejszego pomieszczenia, a potem idąc długim korytarzem doszliśmy do masywnych drzwi. Po drodze mijaliśmy szafy wypełnione po brzegi bronią. Nauczyciel pchnął ciężkie drzwi i moje śliczne oczy po raz pierwszy w życiu ujrzały Chaos. Wielka Pustka z której dochodziły do nas odgłosy trudne lub też niemożliwe do zidentyfikowania. Kolorowe błyski laserowe przecinały przestrzeń wokół nas. Ktoś krzyknął. Jakiś pojazd przemknął przed nami i zniknął w żółtym świetle. Zaraz potem żółty kolor przepadł i miejsce to zalało się czerwono - czarnym kleksem. Nierealne i piękne zarazem. Tylko co to może być? - Zastanawiasz się pewnie co to może być - stwierdził nauczyciel. - Pokazuję ci to po to, abyś zrozumiał, że stąd nie ma ucieczki. Znajdujesz się w miejscu pomiędzy ziemią, a niebem. Gdzieś gdzie tylko wybrani mają prawo przebywać. Powinienem się cieszyć. Nie czułem jednak radości. Nauczyciel zamknął drzwi. Poprowadził mnie do kuchni. - Kuchnia należy tylko i wyłącznie do ciebie - powiedział. - My, istoty wyższego rzędu, ponadczasowe, nie podlegamy prawom, które są dla ciebie najważniejsze. Nie musimy jeść czy pić. Nie potrzebujemy snu aby wypoczywać. Nie potrzebujemy powietrza aby oddychać. Nic z tych rzeczy, które są dla ciebie abyś funkcjonował. Lodówka wypełniona była po brzegi różnymi artykułami spożywczymi. Ser, jaja, mięso, jogurty, kilka butelek piwa i kartonik soku marchewkowego. - Marchewka? - wyciągnąłem kartonik z lodówki. - Nie lubisz marchewki? Wzruszyłem ramionami i odłożyłem sok z powrotem do lodówki. Gdy odkładałem karton wpadł mi do ręki duży żółty grapefruit. - To czerwony grapefruit - poinformował mnie nie wiedzieć dlaczego Nauczyciel. - Tak? - ironia zawarta w tym pytaniu powinna była go zabić. - Dlaczego tak sądzisz? - Znam się na tym. Znalazłem nóż i rozkroiłem owoc przez środek. Czerwony to on był tylko z nazwy i z zewnątrz. Soczysty żółty owoc w środku. - Rzeczywiście znasz się na owocach - stwierdziłem. - Bezbłędnie określiłeś kolor. Położyłem dwie połówki grapeftuita na stole i poszukałem cukru. Następnym problemem było znalezienie łyżeczki. Była w szufladzie szafki stojącej obok drzwi. Posypałem cukrem rozkrojone połówki cytrusa, a trochę cukru rozsypałem na podłogę - dla mrówek - i dopiero wtedy usiadłem przy stole. Chwilę później owoc przepadł w moim żołądku. Nauczyciel stał przez cały czas na środku kuchni obserwując mnie. - Musisz tak na mnie patrzeć? - spytałem . -Skończyłeś z tym świństwem? Jeżeli tak to moglibyśmy iść dalej i oprowadzę cię po zamku. Rozdział dwudziesty Szliśmy powoli korytarzem zamku. Miałem czas i okazję ku temu aby poznać dokładnie ułożenie pomieszczeń na poszczególnych piętrach. Rejestrowałem to wszystko aby w przyszłości wykorzystać. Nie wiedziałem co może się z tego przydać. - Ten pokój - mówił Nauczyciel, - zajmują dzieci Wojny. Sieroty opuszczone przez swoją matkę. Chcesz zobaczyć? Nie czekał jednak na moje potwierdzenie lub zaprzeczenie lecz od razu otworzył ciężkie drzwi pomieszczenia. Było tu ciemniej niż w korytarzu. I zimniej. Wewnątrz panowała zupełna cisza co robiło niesamowite wrażenie. Dziesiątki małych dzieci siedziało na podłodze z twarzami skierowanymi w stronę okna, które było jedynym źródłem światła w tym pomieszczeniu. Próbowałem policzyć dzieciaki, ale kiedy doszedłem do dwudziestu poczułem, że Nauczyciel szarpie mnie za ramię. Wycofaliśmy się i zamknęliśmy drzwi. Czułem się podle. - Dzieci Wojny, Korky - Nauczyciel patrzył mi w oczy. - Opuszczone , skazane na samodzielność młode istoty. Całe swoje życie spędzają w tym zamku nie wymawiając nigdy ani słowa. Zapatrzone w światło czekają. nie pytaj tylko na co, gdyż nie wiem. Nikt nie wie. nikt nie rozumie o co chodzi. nawet ich matka nie ma pojęcia dlaczego tak jest. Z drugiej strony nic ją to nie obchodzi. Wojna pracując na stanowisku Jeźdźca Apokalipsy nie ma pewnie czasu aby zajmować się jeszcze wychowywaniem dzieci. Pozostawione bez opieki nigdy nie odnajdą swojej drogi życia. Będą wiecznie patrzeć przed siebie szukając świata przyszłości. nic i nikt tego nie zmieni. Dziwne to wszystko. - A tutaj, te drzwi prowadzą do chłodni - wielkie stalowe drzwi pomalowane były na biało i zdawały się być zaporą nie do przebycia. - Za tymi drzwiami Wojna kolekcjonuje swoje ofiary. Ma kompletnego świra na tym punkcie. Znajdują się tutaj wszyscy ci, na których wojna wpłynęła w sposób destrukcyjny. Paranoicy, maniacy, ludzie dla których zabijanie podczas trwania wojny stało się pasją. Chcesz ich zoba... - Nie - przerwałem mu w połowie zdania bojąc się, że postąpi tak jak poprzednim razem i nie będzie czekał na to co postanowię. nie miałem ochoty oglądać ludzi okaleczonych przez Wojnę. Coraz mniej mnie to bawiło. - Następne pomieszczenie należy do ulubionych pomieszczeń Wojny. Tutaj trzyma swoje pieski - nawet bez tych objaśnień mogłem się tego domyśleć. Czułem rozchodzący się w powietrzu ostry zapach amoniaku i słyszałem głośne sapania zwierząt dochodzące zza zamkniętych drzwi. - Nie mam ochoty - powiedziałem. Nauczyciel spojrzał zdziwiony. - Na co nie masz ochoty? - Oglądać psy Wojny. - Wykluczone - pokręcił głową przechodząc dalej obok drzwi, które zupełnie nagle zatrzęsły się pod wpływem mocnego uderzenia. najwidoczniej jeden, albo kilka piesków (przecież nie wiem ile psów ma Wojna) wyczuło obecność obcego za drzwi i natarło na przeszkodę chcąc wydostać się na wolność. - Nie mogę tego uczynić, nie mogę pokazać ci piesków. Nie panuję nad nimi, nie mam posłuchu wśród nich. Tylko Wojna trzyma je na smyczy i spuszcza wolno kiedy wyrusza niszczyć i zabijać. - Może wystarczy? - spytałem. - Niby czego? - Zwiedzania. Nie mam ochoty na dalsze zwiedzanie. - Myślałem, że jesteś twardszy. - Ja też. Przez pewien czas szliśmy w milczeniu. Przeszliśmy na następne piętro, gdzie korytarz wyglądał prawie identycznie jak ten który właśnie opuściliśmy. - Tutaj są magazyny - zwiedzania ciąg dalszy. Widać z tego, że Nauczyciel nic sobie nie robił z mojego braku chęci na dalsze wycieczki po zamku. - Magazyny przeznaczone są przede wszystkim na różnego rodzaju zmienniki, które są podstawą do dokonania dobrej zagłady świata. Bez nich Jeźdźcy są bezradni. Stąd właśnie pobierane są przez Jeźdźców aby później mogły wszystko co się da zmieniać. Muszę to zapamiętać. To ważna informacja. Jeżeli zmienniki są aż tak istotne w procesie destrukcji światów, to oznacza, że bez nich nie można dokonać zagłady. - Oprócz zmienników znajdują się tutaj również srebrne kule, osikowe kołki - rewelacyjne akcesoria do walki z wampirami. Pioruny kuliste, kulki gradowe różnej wielkości, kwaśne deszcze, cisza przed burzą pakowana w metalowe puszki, oko cyklonu, oaza spokoju, krzyk rozpaczy i wołanie o pomoc w sprayu. Taifuny i strachy. Wszystko to jest zabezpieczone zaklęciami, które lepiej chronią magazyn niż jakikolwiek system alarmowy. - Wydawało mi się, czy też rzeczywiście usłyszałem jak wymawiasz: strachy? - Owszem. Powiedziałem takie słowo. Chciałbyś zobaczyć stracha? - Jeżeli jest to możliwe. - Niestety nie jest. Mówiłem ci przecież o zaklęciach. - To po co mnie pytasz czy chcę je zobaczyć? - Ciekawy byłem czy ty będziesz chciał spojrzeć strachom w oczy. A musisz pamiętać, jeżeli decydujesz się na taki krok, że strach ma wielkie oczy. Poszliśmy dalej idąc obok siebie. Ramię w ramię. Świadomość, że idę obok Końca Świata powodowała powstawanie u mnie gęsiej skórki. Fakt, że idę sobie obok tak znanej postaci sprawił, że czułem się lekko podekscytowany. Kiedy wrócę do swoich ludzi wprowadzę w sekcie układy. Na razie miałem w głowie tylko ogólny plan tych układów, ale wiedziałem, że jeszcze coś tam wymyślę. Nauczyciel zrobił gwałtowny skręt ciała i przyparł mnie do muru. jego lewa dłoń znalazła się na moim gardle i poczułem, że brakuje mi powietrza. Dusiłem się... - A teraz - usłyszałem na chwilę przed utratą przytomności - nauczymy się przenikać przez ścianę. Rozdział dwudziesty pierwszy - Przenikać przez ścianę? - zapytałem. Rozcierałem szyję próbując zrozumieć o co mu chodzi kiedy mówi o przenikaniu. - Kto niby ma się nauczyć przenikać przez ścianę? Ja? Ty? - Ja już potrafię. Chodzi o ciebie. - I po co mi ta umiejętność? - Mam cię tego nauczyć. I uczynię to. Zacznijmy od zaraz. - Chwila... chwila... Może jednak powinieneś mnie zapytać czy chcę się uczyć? - Nie... nie muszę tego robić... To jest już postanowione i tak ma być. Tak jest zapisane w Księdze i tak musi się stać. Znowu ta Księga. Wygląda na to, że wszystko co się dzieje już zostało ustalone i nie mam na to wpływu. Gram tylko w sztuce, której scenariusz został napisany już duło wcześniej. - Dokładnie - poparł moje przypuszczenia Nauczyciel. - Nie dziw się również, iż wiem o czym mówisz. Tam też jest to zapisane: "...i będzie się zastanawiał... a jego myśli pobiegną dziwnym torem... przypomni sobie Księgę... zastanowi się nad tym co się dzieje i stwierdzi, że nie ma na to wpływu... wszystko co się dzieje już zostało ustalone... takie będą myśli jego i tak być musi..." Zastanawiające jak łatwo jest manipulować ludźmi znając przyszłość. Wiedząc co musi się wydarzyć. - No to przenikajmy - stwierdziłem. Rozdział dwudziesty drugi Ściana wyglądała zupełnie zwyczajnie. Nie widziałem żadnej różnicy pomiędzy tą ścianą, a ścianą, która znajdowała się piętro wyżej. Nauczyciel tłumaczył mi właśnie co muszę zrobić aby dokonać przeniknięcia przez ścianę. Stwierdziwszy, że jest mi to zupełnie niepotrzebne do szczęścia wyłączyłem swój umysł i połknąłem dwie tabletki coaxilu.. Zamknąłem oczy i w tej samej chwili oberwałem po uszach. - Nie śpij teraz. Słuchaj. - Przecież nie śpię. Słucham. Łatwiej jest skoncentrować się kiedy mam zamknięte oczy. Jeżeli zamykam oczy nie oznacza to równocześnie, że śpię. Mogę leżeć i mieć zamknięte oczy, a nie będzie to oznaczało iż śpię. Mogę stać i mieć zamknięte oczy, a nie będę spał. - Skończ ten wykład. Patrz. Ruszył na ścianę i wszedł w nią tak łatwo, jak łatwo nóż wchodzi w masło. Zniknął mi z oczu i w pierwszym odruchu chciałem uciekać. Pobiec przed siebie, uciec przed nauczycielem. Ale co to da? Jaki jest sens takiego posunięcia? Dotknąłem ściany. Była zimna i twarda, czyli dokładnie taka jaka według mnie być powinna. Może wyskoczyć teraz na filiżankę kawy? Nauczyciel wyszedł ze ściany zanim zdecydowałem się na takie rozwiązanie. Szkoda... - Proste. Prawda? - zapytał. - To tylko kwestia opanowania swojego umysłu. Wszystko na tym polega. Musisz nauczyć się panować nad tym co robisz, czego chcesz. Aby tego dokonać, należy opanować swój umysł. Kontrolować go. Zmusić mózg do dokonania pewnego wysiłku. Jeżeli dokonasz tego, przenikniesz przez ścianę. Uczynisz to w taki sam sposób jak ja to uczyniłem. Spróbuj. Spojrzałem na ścianę i skoncentrowałem się. Myśli, do tej pory rozbiegane, zebrałem w jedno miejsce. Ściana. Musiałem przez nią przejść. Przez kamień. Przez mur. Teraz... Zrobiłem krok w jej stronę. I jeszcze jeden. Następny krok miał mieć miejsce w ścianie. I stało się: zatrzymałem się na ścianie ze stłuczonym kolanem. - Mówiłem żebyś się skoncentrował - dopingował mnie Nauczyciel. - Przecież nic innego nie robię. - Postaraj się bardziej. Koncentracja jest najważniejsza. Patrz na ścianę i zrozum, że musisz przez nią przejść. Niech to właśnie ściana będzie gotowa na przyjęcie ciebie. Zrób to. Myśl. Jeszcze raz to samo. Ściana. Poczułem nagle, że coś pęka w niewidzialnym świecie. Zaskakuje i układa się na swoim miejscu. Ściana wyglądała teraz jakoś inaczej, tak jakby była zupełnie gdzie indziej. Była gotowa aby przez nią przejść. Krok do przodu i znalazłem się w ścianie. Przez chwilę zabrakło mi tlenu i przestraszyłem się, że mogę udusić się przechodząc przez ścianę. Ciemność, jaka towarzyszyła mi podczas przenikania ustąpiła w tej samej chwili, kiedy wróciła mi zdolność normalnego oddychania. Stałem po drugiej stronie ściany w pomieszczeniu, które musiało być tutaj czymś w rodzaju hali. - To hangar - usłyszałem głos Nauczyciela, który przeszedł również przez ścianę i stał teraz obok mnie. - Tutaj znajdują się wszystkie pojazdy chewi. Będziesz uczył się latać. Chodź ze mną. Rozdział dwudziesty trzeci Hala była potężna. Wielki hangar przeznaczony był tylko i wyłącznie dla chewi. Było ich tutaj miliony. No... może przesadzam... dziesiątki... Ustawione równo, jeden za drugim stały w kilku rzędach gotowe do odlotu. Przy kilku pojazdach trwały prace remontowe. Skrzaty, gdyż chyba to one były, lakierowały pojazdy, wymieniały światła, szyby i porozbijane plastikowe elementy pojazdów. Co kilka kroków można było spotkać skrzata, który przeciągał strunę, lub stawiał właśnie kropkę nad i. Jeden ze skrzatów płakał nad rozlanym mlekiem, a inny znowu wbijał długie szpilki w szmacianą lalkę. Obok niego stała butelka whisky z której co chwila popijał. Czyżby voodoo połączone z pijaństwem? Nad głową przemknął pojazd błyskając światłami. Zatoczył koło i wylądował gdzieś w tyle hangaru. Nauczyciel zaprowadził mnie do jednego z pojazdów przy którym stał sprawdzając stan techniczny uszczelek chewi młody i urodziwy Anioł. Gdy zobaczył, że zbliżamy się w jego kierunku, przerwał swoją pracę i przywołał na twarz służbowy uśmiech. Blond włosy zafalowały, kiedy skinął nam głową na powitanie, a skrzydła lekko rozpięły się na plecach. - To jest Korky - przedstawił mnie Nauczyciel. - Naucz go latać. - Jestem Anioł - powiedział ściskając mi dłoń. - Wiem. Widzę. - Nie wiedziałem, że to rzuca się w oczy. - Skrzydła Anioł. Skrzydła cię zdradziły. Wszyscy ludzie wiedzą, że anioł ma skrzydła. - Mogłem być Lucyferem, a nie Aniołem. nie pomyślałeś o tym Korky? Skąd wiesz, że ja to rzeczywiście ja, a nie on? - Szatan jest ohydny i cuchnie siarką. Ma czarną skórę i czarne skrzydła, a w ręku trzyma widły. Ty tak nie wyglądasz. Jesteś przystojny i czysty, nie widzę nigdzie wideł, ani nie czuję siarki. Nauczyciel i Anioł parsknęli śmiechem. - Wy ludzie wyobrażacie sobie szatana jako kogoś odstraszająco brzydkiego, kogoś wstrętnego z wyglądu. To was właśnie gubi. Dajecie się nabrać na perfidne diabelskie sztuczki. Owszem, szatan jest odstraszający i wstrętny. To czyste zło, przeciwieństwo dobroci. I rację mają ludzie, którzy się go boją, ale równocześnie trzeba z nim walczyć. Trzeba go pokonać. Ale pamiętaj o jednym Korky, Lucyfer to też anioł. To upadły anioł, Pan nasz strącił go z Nieba gdy Lucyfer zbuntował się przeciw niemu. Szatan walczy o dusze robiąc z mózgu człowieka sieczkę. Otumania go wizjami piękna, które później znika, a pod jego powłoczką widoczne jest czyste zło. Perfidia. Zakłamanie. Kłamstwa. Nienawiść. Niech więc nie myli cię wygląd. Nie wszystko piękne co pięknie wygląda. Czasami to co piękne z wyglądu jest ohydne wewnątrz. I vice versa, mam nadzieję, że rozumiesz o co mi chodzi. Ale nie o tym mieliśmy mówić. Mam nauczyć cię latać. Koniec Świata poklepał mnie po plecach, pożegnał się i odszedł. Zostałem sam na sam z Aniołem. Rozdział dwudziesty czwarty Anioł wskazał na pojazd. Był poobijany i w niektórych miejscach schodził lakier. Mówię oczywiście o chewi, a nie o Aniołku. - Co to jest? - spytał Anioł i poczułem, że błękitna krew uderza mi do głowy. Kolejny facet, który zadaje idiotyczne pytania. - Kpisz sobie ze mnie? - spytałem. Anioł rozdziawił usta. - To nie jest kpiszsobiezemnie - odparł poirytowany. - To jest chewi. Wsiadaj. Weszliśmy do pojazdu, którego wnętrze poznałem wcześniej - podczas mojego pierwszego lotu z Głodem i jego sługą. - Jak pewnie zdążyłeś zauważyć - mruknął Anioł - weszliśmy do pojazdu. Aktualnie znajdujemy się w jego wnętrzu. Spojrzałem na Anioła. - Z każdym tak rozmawiasz? - spytałem. - Nie rozumiem o co ci chodzi. - Każdego traktujesz jak potencjalnego idiotę? Nie musisz zadawać mi pytań na które odpowiedzi są tak oczywiste. Tylko roślina nie zauważy, że nagle weszła do chewi. Proste... Nie opowiadaj mi również co widzę. To co mogę zobaczyć to zobaczę. - Wnętrze pojazdu - zaczął po chwili Anioł - jest wyposażone w standardowe dla tego typu pojazdów akcesoria. Usiadłem na fotelu i wyłączyłem się. Czasami całkiem nieźle na tym wychodzę. Tak było i teraz, gdy Anioł truł na temat obsługi pojazdu. Włączyłem się ponownie do życia gdy panowała już cisza. Anioł przestał mówić. Patrzył na mnie pytającym wzrokiem. Już samo spojrzenie powinno spowodować u mnie chęć udzielenia odpowiedzi. - Zrozumiałeś pytanie? Jakie pytanie? Przecież wyłączyłem się. - Oczywiście, że zrozumiałem. Moja odpowiedź jest twierdząca. Niezłe bzdury... - Serio? No to spróbuj - zwolnił dla mnie swój fotel. Na jakie pytanie odpowiedziałem twierdząco? W co ja się właśnie wpakowałem? Dlaczego po prostu nie przyznam się, że go nie słuchałem przez ostatnie kilka minut? Usiadłem na fotelu i spojrzałem na Anioła. - I czego się patrzysz? Ruszaj. Przecież mówiłeś, że wiesz jak się startuje. Rewelacja. Spojrzałem na kontrolki mrugające do mnie z konsoli pojazdu. Tysiące światełek, miliony wskaźników i dźwignie steru wbudowane w fotel. Przypomniałem sobie operacje jakie wykonywał Głód podczas startu i spróbowałem go naśladować. Oparłem dłonie na dźwigniach. - Co robisz?! - wrzasnął Anioł. - A kto sprawdzi bezpieczniki? Zanim wystartujesz musisz mieć pewność, że wszystko jest w porządku. - Wiem o tym, sprawdzałem tylko czy dźwignie dostosowane są do moich dłoni - odparłem brnąc dalej w kłamstwa. I po co to wszystko? Nie lepiej powiedzieć prawdę? Nigdy w życiu nie siedziałem za sterami chewi. Spojrzałem na konsolę. Wszystkie wskaźniki wyglądały dla mnie identycznie. Jedne małe, drugie większe. na jednych wskazówki stały nieruchomo, w innych poruszały się lekko w prawo i w lewo. Jak można się tutaj wyznać na tym wszystkim? Anioł czekał cierpliwie na to co zrobię. Nie doczekał się szybkiej reakcji z mojej strony więc postanowił przejąć inicjatywę. - Zaniki pamięci? - spytał. - Nie - odparłem. - Co nie? - Nie - powtórzyłem. - Nazywam się Korky. Anioł uniósł brwi w wyrazie zdziwienia. - Wiem jak się nazywasz - powiedział tak na wszelki wypadek. Wskazał na rząd zielonych i czerwonych kontrolek po lewej stronie konsoli. - To jest najważniejsze - zaczął i truł przez kolejne minuty objaśniając co do czego służy. Nie wyłączyłem się tym razem i uważnie go słuchałem. Wytłumaczył na czym polega start, ruszanie z miejsca na pełnych obrotach, a potem i kierowanie pojazdem. Wreszcie skończył i usiadł w fotelu obok. Moja kobieca intuicja podpowiadała mi, że coś istotnego umknęło Aniołowi. O czymś zapomniał. O czymś bardzo istotnym. - Startuj - polecił i dostosowałem się do jego życzenia. Szarpnęło maszyną do przodu. Zgasły silniki. - Nie przejmuj się. Spróbuj raz jeszcze, tylko tym razem wolniej i nie ściskaj tak mocno dźwigni steru. Zapaliłem silniki i ruszyłem. Teraz było lepiej. Przypominało to prowadzenie samochodu i tak też się czułem kierując chewi. Różnica polegała przede wszystkim na szybkości i braku wstrząsów, których nie da się uniknąć gdy ma się do czynienia z samochodem. Jak powszechnie wiadomo samochód nie ma możliwości oderwania się od ziemi. Poruszałem się do przodu z coraz większą szybkością. Mknąłem wprost na ścianę hangaru. - Hamulce! - krzyknął Anioł. Spojrzałem szybko na niego. - Co hamulce?! - Naciśnij hamulce! - Hamulce?! Gdzie są do diabła hamulce?! - już wiedziałem co umknęło Aniołowi. Nie powiedział ani słowa o hamowaniu. Uderzyliśmy w ścianę hangaru i przebiliśmy się na zewnątrz. Chewi wbił się w ziemię i zgasły silniki. Nie wiadomo dlaczego nic nam się nie stało. Spojrzałem na Anioła. - Zapomniałem ci powiedzieć o hamulcach - powiedział cicho i dokończył instrukcji obsługi. Kobieca intuicja poklepała mnie po plecach w uspokajającym geście. Wyszliśmy z pojazdu, który był teraz tylko i wyłącznie stertą złomu. Anioł obchodził chewi kilkakrotnie, sprawdzając pewnie czy coś się da jeszcze uratować. Wreszcie podszedł do mnie i przyjaznym gestem poklepał mnie po plecach. - Niezła robota - powiedział. - Idziemy po następny pojazd. Wykorzystaliśmy dziurę w ścianie hangaru do tego, aby szybciej znaleźć się wewnątrz. W naszym kierunku szedł skrzat, który sprawiał wrażenie zmęczonego życiem. Zatrzymał nas. - Który z was był tak mądry i zniszczył chewi? - spytał spluwając na podłogę. - Słuchaj no mały... - zacząłem i Anioł zamknął mi usta dłonią. - Co?! - warknął skrzat. - Uczę go latać - tłumaczył Anioł. - Na razie popełnia dużo błędów. - Widzę - powiedział patrząc na wyrwę w ścianie. - Jak masz na imię? - spytałem skrzata gdy Anioł zabrał swoją dłoń z moich pięknych ust. - Jestem jeszcze za malutki na imię - odparł. Zabrzmiało to tajemniczo i nie zdołałem zadać już kolejnego pytania gdyż Anioł porwał mnie za sobą. Skrzat został z rozbitym chewi sam na sam. To w jaki sposób usunąć zrujnowany pojazd i jak załatać dziurę w ścianie należało do jego obowiązków. Anioł tymczasem wybrał inny pojazd i jeszcze raz wytłumaczył mi wszystko co może być przydatne podczas lotu. Szczególny nacisk położył na hamowanie. Prosta sprawa. Nie było nic trudnego w technice prowadzenia pojazdu, oczywiście wyłączając fakt, że trzeba pracować przez cały czas na wysokich obrotach i nie pozwolić sobie nawet na krótki moment dekoncentracji. Obserwował kontrolki pojazdu, światełka, wskaźniki i szybko reagował na każdą zmianę. Bardzo powoli wyleciałem z hangaru - tym razem normalną drogą, a mianowicie przez szeroko otartą bramę - i uniosłem chewi na wysokość dwustu metrów. Latanie zaczęło sprawiać mi przyjemność. Nie potrafiłem jeszcze utrzymać pojazdu podczas lotu na stałym kursie. Anioł polecił skręcić pojazdem w prawą stronę i ujrzałem, zaraz po tym gdy to zrobiłem, czerwone sygnalizatory zawieszone w powietrzu. Ustawione zostały parami i wytyczały w ten sposób trasę. Znajdowały się przede mną oddalone od chewi o jakieś dwieście metrów, ale z każdą chwilą zbliżały się do nas. Po chwili poprawiłem kurs i stwierdziłem, że to chewi zbliża się do sygnalizatorów, a nie odwrotnie. W sumie nie powinno mnie to dziwić... - Wleć pomiędzy nie i utrzymuj kurs - polecił Anioł. Łatwo powiedzieć kiedy odpowiednie umiejętności i doświadczenie pozwalają na takie manewry. Inaczej przedstawia się sytuacja w takim przypadku jak teraz, gdy jestem początkującym pilotem i tych umiejętności - nie mówiąc już nic o doświadczeniu - nie posiadam. Trudno jest wykonać takie zadanie gdy siedzi się po raz pierwszy za sterami latającego pojazdu. Moim zdaniem nie można chcieć rzeczy niemożliwych aby wykonać je od razu. Sygnalizatory tworzyły w miarę szeroką aleję, ale mimo to wydawało się, że jest to zadanie nie do zrealizowania. Trzymałem kurczowo stery i starałem się dobrze wykonać manewr. Pierwszy sygnalizator pękł zaraz po tym gdy został staranowany przez sunący w powietrzu chewi, prowadzony niepewną ręką Korky'ego. Cóż... miał pecha. - Wyrównaj lot, wysokość jest dobra - mówił Anioł. - Leć pomiędzy światłami, a nie przez nie. Skręciłem w lewo i nie wiem dlaczego, ale sygnalizatory uciekły szybko do góry. - Nie opadaj! Tracisz wysokość. Wykonuj mniej gwałtowne ruchy i nie ściskaj tak mocno sterów. I nie śliń się... Wyrównałem lot, ale nadal sygnalizatory znajdowały się powyżej nas. Podniosłem pojazd na poziom czerwonych świateł i wyrównałem. - Dobrze! Zaraz po tej pochwale Anioła rozbiłem kolejny sygnalizator. - Obetrzyj nos... Odbiłem w prawo, ale tym razem dużo spokojniej. Nie straciłem wysokości. Powoli zmniejszyłem nacisk dłoni na stery i poczułem, że teraz jest już dużo lepiej. ...po czym wpadłem na kolejny sygnalizator. Rozbiłem go. Delikatnie zmieniłem kierunek. Tym razem nie straciłem wysokości, a korekta kursu spowodowała, że znalazłem się na środku powietrznej trasy, czyli dokładnie tam gdzie chciałem się znaleźć. Byłem dumny z siebie, z efektów pracy nad sobą i z sukcesów w nauce latania. - A teraz przyspiesz! - odezwał się niespodziewanie Anioł. Przestraszył mnie i spowodował przez to zachwianie się pojazdu. Wróciłem na kurs, co przyszło mi tym razem bez problemów i utrzymałem go. Powoli odpychałem drążki steru od siebie, co powodowało, że sygnalizatory zaczęły coraz szybciej mknąć po bokach pojazdu. Oczywiście to nie one poruszały się z taką szybkością, lecz chewi tak szybko mknął w powietrzu. Coraz trudniejsze stawało się utrzymanie pojazdu na trasie. Mimo wszystko lecieliśmy coraz szybciej i zanim dotarliśmy do końca trasy skasowałem jeszcze kolejne trzy punkty świetlne. - Zawróć i z powrotem tą samą trasą wróć do miejsca startu. Zatoczyłem koło i tym razem już dużo pewniej poruszałem się pomiędzy sygnalizatorami. Udało się przelecieć całą trasę powrotną bez wypadku. Czułem jak sygnalizatory odetchnęły z ulgą. Pokonałem tę trasę jeszcze kilka razy zanim Anioł wydał polecenie powrotu do hangaru. Na miejsce dotarłem bez problemów i wylądowałem w hangarze bezbłędnie, nie biorąc oczywiście pod uwagę takiego drobiazgu, jakim było sprasowanie podczas lądowania skrzata, który nie wiadomo dlaczego znalazł się na kursie kolizyjnym z prowadzonym przeze mnie pojazdem. Nie miałem możliwości zmienienia kursu. Nie mogłem skręcić w żadną ze stron, jak również wznieść się nad skrzata i ocalić mu życie. Stuknąłem w biedaczynę, ale nie zakłóciło to dalszego lotu. Anioł nie zwrócił na to zdarzenie najmniejszej nawet uwagi. Bez komentarzy. Cicho sza... był skrzat... nie ma skrzata... Niestety skrzat na pewno patrzył teraz na to zdarzenie z zupełnie innej perspektywy... Wyłączyłem silniki zaraz po wylądowaniu i wyszedłem z pojazdu. - Nie przejmuj się skrzatem - usłyszałem głos Anioła. Jednak zwrócił uwagę na ten drobny wypadek. - A kto się przejmuje? - odezwał się Korky; cyniczny, twardy Guru. Wstyd, usłyszałem własne sumienie. - Chodź ze mną! Miałem inne wyjście? Musiałem za nim iść. Anioł zaczął tłumaczyć mi co teraz zrobimy i dlaczego tak musi być. Starałem się słuchać co do mnie mówi, ale cały czas miałem przed oczami skrzata wciśniętego w ziemię. Aby uzyskać zezwolenie na prowadzenie chewi nie wystarczał sam kurs przeprowadzany przez Anioła. Musiałem zgłosić się u kierownika hangaru. Kierownik wyrażał swoją opinię na temat kandydata na pilota. Nie widziałem tutaj najmniejszego śladu, że jest to w jakiś sposób uzasadnione. W jaki sposób zupełnie obca osoba mogła wypowiadać opinię o kimś kogo nie zna? Na podstawie takiej opinii uzyskiwało się (albo i nie) świadectwo stwierdzające, że nabyłem prawo do poruszania się w przestrzeni powietrznej. Uzyskanie tego świadectwa zależy od dobrego humoru naczelnika, którym jest w tym sezonie Szara Eminencja - tak wyraził się Anioł i nie mam pojęcia co to oznacza. - A skąd pewność, że dostanę dobrą opinię u kierownika? - Jeżeli nie ma nikogo kto mógłby powiedzieć coś złego na twój temat - a nikogo takiego nie znam gdyż jedyny kandydat na to stanowisko został przez ciebie ukatrupiony - to nie będzie problemów z uzyskaniem dobrej opinii . - Nie można darować sobie całej tej biurokracji? - spytałem. - Jak trafnie to określiłeś: nie można - odparł. - Wszyscy tutaj posiadają dokumenty, które potwierdzają to, że każdy pracuje na odpowiednim stanowisku. Nic tutaj nie może być pozostawione przypadkowi. Nawet Jeźdźcy, najważniejsze postacie w tym miejscu, posiadają własne certyfikaty. O popatrz, jesteśmy na miejscu. Rozdział dwudziesty piąty Pomieszczenie, które zajmował kierownik hangaru nie należało do najpiękniejszych miejsc jakie w swoim życiu widziałem. Brudny pokój zapełniony był przedmiotami, których przeznaczenia zupełnie nie znałem, a nawet nie próbowałem się tego domyślać. W powietrzu unosił się zapach brudnych skarpet i starego wina wątpliwej jakości. Kierownik hangaru wyglądał tak, jakby dopiero co obudził się ze snu zimowego. Był mniej więcej mojego wzrostu, czyli około metr osiemdziesiąt - może trochę więcej - i na pierwszy rzut oka - wydawało się, że jest człowiekiem. Przyjrzałem się jednak uważniej i stwierdziłem, że kierownika hangaru zdecydowanie nie można zakwalifikować do gatunku ludzkiego. Do tej pory jeszcze nie spotkałem człowieka, który posiadał zamiast stóp - kopyta oraz macki - zamiast rąk. - To jest właśnie Ślepy Traf, kierownik hangaru - przedstawił go Anioł. Dopiero teraz zauważyłem, że kierownik jest niewidomy. Gałki oczne zostały usunięte, a powieki zaszyto grubą nicią. Miał siwe włosy zaczesane do tyłu i twarz noszącą ślady przebytych ciężkich chwil w swoim życiu. Siedział na rozlatującym się krześle. Kopyta trzymał oparte na blacie biurka. Kiedy usłyszał Anioła wstał z krzesła i podszedł do nas. Nieźle sobie radził jak na kogoś kto jest niewidomy. - Przyszliśmy po opinię - powiedział Anioł. Ślepy Traf zmarszczył czoło i zafalował mackami. - Nie widzę problemów - powiedział po chwili. - Ale nie dlatego, że ich nie ma, tylko dlatego że jestem niewidomy. Nie dotarły do moich uszu jakiekolwiek wieści na temat tego, że aktualnie szkolimy nowego lotnika. Jak tam było? Anioł do którego skierowane zostało to pytanie, w kilku zdaniach opowiedział o moich poczynaniach za sterami chewi. Pominął w streszczeniu szkolenia wypadek ze ścianą i skasowanie skrzata podczas powrotu do hangaru. Ślepy Traf słuchał uważnie przez cały czas. Kiedy Anioł zamilkł, kierownik hangaru skinął głową, wyciągnął prawą dłoń przed siebie kierując ją gdzieś na lewo ode mnie i powiedział, że mi bardzo gratuluje oraz wystawia mi pozytywną opinię czym bardzo powinienem się cieszyć... Przyciągnąłem jego dłoń w swoją stronę i mocno uściskałem. Kilka sekund później Anioł przy użyciu siły wyciągnął mnie z biura kierownika. Nieco wcześniej przez dłuższy czas próbował oderwać moją dłoń od ręki kierownika. Wychodząc z biura obejrzałem się. Ślepy Traf trzymał pod lewą pachą obolałą dłoń i chciał coś powiedzieć. Albo zabrakło mu słów, albo te które pchały się na język nie były odpowiednie, w każdym razie nie usłyszałem od niego ani słowa. Rozdział dwudziesty szósty - Ślepy Traf chciał aby przyjść do pana - powiedział Anioł do skrzata, który był właśnie naczelnikiem hangaru. Staliśmy na progu jego gabinetu, który jeżeli chodzi o walory estetyczno-zapachowe nie różnił się zupełnie niczym od biura Ślepego Trafu. Naczelnik, Szara Eminencja przywitał nas krótkim - i trudno powiedzieć, że grzecznym - pytaniem: - Czego? Anioł wytłumaczył mi w kilku słowach, że Szara Eminencja właśnie przywitała się z nami i jest szalenie zainteresowany efektami szkolenia. Trudno było w to uwierzyć, ale Anioł chyba wie co mówi. Powtórzył raz jeszcze całą historię o szkoleniu jaką opowiedział wcześniej kierownikowi. - No i... - kolejne krótkie słowo, które nie wniosło nic nowego do naszej rozmowy - według mnie, natomiast Anioł stwierdził, że znaczy to dużo więcej niż można sądzić. - Szara Eminencja - tłumaczył Anioł, - wyraził właśnie swój ogromny podziw dla ciebie, biorąc pod uwagę krótki okres czasu, jaki potrzebowałeś aby opanować technikę latania. - Aha... - wtrąciłem troszeczkę oszołomiony. Nie stać mnie było na nic więcej gdyż przez kilka sekund byłem zajęty szukaniem własnego języka, który gdzieś przepadł. - Co? - to pytanie zaskoczyło również Anioła, który przez krótką chwilę nie mógł zaskoczyć o co chodzi. Kiedy zrozumiał treść pytania, co było dla mnie zupełnym zaskoczeniem, przetłumaczył go na swój sposób: - Szara Eminencja pyta czy mamy opinię kierownika. Skinąłem głową gdyż nadal nie odzyskałem mowy. - I? - najkrótsze pytanie na świecie zadane właśnie przez naczelnika spowodowało, że na twarzy Anioła pojawił się uśmiech. Zaraz potem złapał mnie za łokieć i wyrzucił szybko z gabinetu tłumacząc po drodze, że uzyskaliśmy właśnie aprobatę naczelnika. Musimy zajść jeszcze do pomieszczenia serwera, gdzie otrzymam zaświadczenie o nabytych właśnie umiejętnościach. Moim zdaniem to wszystko nie miało sensu. Okropna biurokracja, o której istnienie w tym miejscu nawet przez moment nie podejrzewałem zaczynała mnie przerażać. Rozbolały mnie wszystkie części ciała. Zawsze pomagały mi prochy przy takich dolegliwościach. Teraz również stwierdziłem, że jest to doskonały sposób na pokonanie bólu. Wyłuskałem z kieszeni małą buteleczkę z prochami i wybrałem tabletkę od bólu głowy. Rozgryzłem ją. Gorzka pigułka dokonała w moim organizmie duże zmiany. Serce zaczęło uderzać szybciej niż zwykle, a krew płynąca w moich żyłach osiągała powoli stan gotowości bojowej (!?). - Co zrobiłeś? - Anioł patrzył na mnie tak jakoś dziwnie. Oddalał się... Szybko... - Zjadłem. - Co zjadłeś? - Tabletkę... - Jaką znowu tabletkę? - Od bólu głowy... - Po co? Boli cię coś? Głowa? - Nie... - To po co ją zjadłeś? - Nie wiem... Muszę... Anioł wyrwał mi z dłoni buteleczkę z tabletkami. Spojrzał na jej zawartość, a po chwili na mnie. - Czy ty zawsze używasz LSD jako lekarstwo na ból głowy? - Proszę? -wszystko zaczęło ode mnie uciekać, oddalać się... Ktoś po chwili zgasił światło i zacząłem spadać w otchłań. Rozdział dwudziesty siódmy - To musi być właśnie on? - Nie mam wyboru. Musi. Mógłbym spróbować sam prowadzić dalej całą sprawę, ale nie chcę ryzykować niepowodzenia. Na przeszkolenie kogoś innego nie mam już czasu. - Szkoda. - Również takie odnoszę wrażenie. Niby spełnia odpowiednie warunki aby pracować z nami, ale... - Możesz mieć z nim jeszcze problemy. - Musisz go pilnować. Bolała mnie głowa. Rozsadzało mi czaszkę i czułem, że lada moment eksploduje. Dodatkowo ujemnie wpływała na mnie rozmowa prowadzona nad moją biedną głową. Wcale nie przejmowano się tym, że akurat śpię. - Odpoczywam teraz - syknąłem. - Przymknijcie się... Podniosłem powoli powieki wiedząc kogo zobaczą moje piękne oczy. Charakterystyczne głosy Nauczyciela i Głodu nie można było zapomnieć. Niestety. - Obudził się - stwierdził Głód patrząc mi w oczy. - Widzę - odparł Nauczyciel. - Jest nieźle zamroczony. Próbowałem usiąść zaraz po tym gdy stwierdziłem, że znajduję się w pozycji horyzontalnej. Nie udało się. - Chce usiąść - od spojrzenia Głodu zrobiło mi się niedobrze. Jak zwykle. - Chce - potwierdził Nauczyciel. - Myślisz, że może mu się to udać? - Wątpię. W takim stanie to może raczej tylko leżeć. - Mogę mówić - wtrąciłem. - Może mówić - stwierdził Głód. - To dobrze? - spytał Nauczyciel. - Raczej nie. - Fakt. - Pomoże mi któryś wstać? - powoli traciłem cierpliwość. Spojrzeli jeden na drugiego. - Doprowadził się do takiego stanu, że nie ma siły wstać - powiedział Nauczyciel. - Chcesz go wykorzystać do pomocy? On sam sobie nie jest w stanie pomóc. Żre różne świństwa, które niszczą jego organizm. Pomożesz mu wstać? - Raczej nie. - Masz rację. Co mnie nakłoniło aby akurat teraz połknął LSD? Mogłem poczekać na koniec dnia, a poza tym to nigdy nie reagowałem tak źle na narkotyki. Może to miejsce powoduje, że organizm jest aż tak bardzo nieodporny? Mogę sobie tak leżeć i nikt mi nie przyjdzie z pomocą. Ci dwaj debatują nade mną, ale nic to nie przynosi nowego. Gdzie jestem? Ostatnie chwile jakie pamiętam to wyjście od naczelnika hangaru i krótka rozmowa z Aniołem. No właśnie, gdzie on się podział? - Gdzie jest Anioł? - spytałem. - Pyta gdzie jest Anioł - stwierdził Nauczyciel. - Faktycznie. Musi go to interesować - dodał Głód. Czułem się troszeczkę dziwnie uczestnicząc w tej farsie. - Dowiem się gdzie jest Anioł? - ponowiłem próbę. - Jaki Anioł? - spytał Głód. - Instruktor... - A... o niego pytasz. Jeżeli o niego ci chodzi, to właśnie wraca ze świadectwem. Podszedł do nas Anioł i nachylił się nade mną. - Nic się u niego nie poprawiło? - spytał. - Przyniosłem świadectwo. - Nic - odparł Głód. - Pogorszyło się? - A było już lepiej? Chyba gorzej to już być nie może. - Odzyskał przytomność, to chyba dużo - wtrącił Nauczyciel. - Proponuję aby skończyć to zebranie. Zabiorę człowieka ze sobą. Widzę, że ma już papiery zezwalające na prowadzenie chewi. Poleci ze mną i dokonamy próbnej zagłady pewnego miejsca. - Gdzie? - spytał Głód. - Wybrałem już pewną wioskę na poligon doświadczalny dla niego. Wyszkolę go w dim-mak i spróbujemy coś zdziałać. Jeżeli chociaż trochę załapie z togo co spróbuję mu przekazać, przywiozę go od razu do zamku i oddam do twojej dyspozycji. Złapał mnie za włosy i szarpnął do góry. Zabolało. Wrzasnąłem. Coś trzasnęło mi w plecach, ale mimo to oderwałem się od podłoża i znalazłem się na ramieniu Nauczyciela. W ciągu kilkunastu minut znalazłem się w chewi. Zostałem rzucony na fotel pilota i nie miałem innego wyjścia jak uruchomienie pojazdu i wyruszenie na akcję. Nauczyciel podał mi współrzędne miejsca do którego powinniśmy dolecieć - co absolutnie nic mi nie mówiło - a potem rzucił swoje ciało na fotel obok. Na wszelki wypadek zaprogramował komputer pokładowy, aby poprowadził pojazd na miejsce przeznaczenia. Kiedy wyprowadziłem pojazd z hangaru Nauczyciel właśnie zasypiał. Rozdział dwudziesty ósmy Chewi wyhamował i usiadł na ziemi. Oczywiście wszystko to było moją zasługą. Pojazd słuchał moich poleceń. Wyłączyłem silniki i spojrzałem na Nauczyciela. Spał z otwartymi ustami co wcale nie wpływało dodatnio na skład powietrza w chewi. Podszedłem do śpiącego i ryknąłem prosto w jego ucho. Obudził się z krzykiem na ustach. Szybko jednak uspokoił się, przetarł dłońmi zaklejone ropą oczy i wyjrzał na zewnątrz. Wylądowałem tam gdzie chciał, oczywiście tylko dlatego że komputer pokładowy znalazł to miejsce, a nie dlatego, że ja jestem tak dobrym pilotem. Wioska składała się z kilku drewnianych budynków i została przeznaczona przez Nauczyciela na poligon doświadczalny. - Jak już pewnie zauważyłeś - odezwał się Nauczyciel - jesteśmy na miejscu. Idź i doprowadź tę wiochę na skraj przepaści. Zrób z niej kaszankę... Rozdziawiłem usta słysząc tę prymitywnie brzmiącą przemowę zaczerpniętą pewnie z tanich filmów akcji. - I oddychaj przez nos - dodał widząc moją minę. Zostałem wypchnięty z pojazdu na mokrą trawę. Pozostawiony sam sobie. Chewi zaraz potem lecąc nisko nad ziemią oddalił się w stronę lasu. Wspaniale... wszystko układało się dziwnie bez sensu. Nie mogłem dojść jeszcze do siebie po odrętwieniu narkotycznym, ale czułem się z minuty na minutę coraz lepiej. Rozdział dwudziesty dziewiąty Do wioski prowadziła wąska polna droga usypana z tłuczonych kamieni. Szedłem szybko w stronę wiochy zastanawiając się jak należy rozpoczynać zagładę. Troszeczkę żałowałem, że nie mam ze sobą M-16 albo uzi. Z pomocą takiej broni można wiele zdziałać. Doszedłem do pierwszej chaty, która sprawiała wrażenie, że wystarczy ją lekko pchnąć aby rozsypała się w pył. Matowe szyby w oknach, odpadający lakier z ram okiennych. Podszedłem do drewnianych drzwi zżeranych przez korniki i zapukałem trzy razy. Po trzecim uderzeniu drzwi wpadły do środka. No to ekstra... Całkiem niezły początek jak na niedoświadczonego gościa mającego zniszczyć świat... Drzwi wpadając do środka pomieszczenia narobiły dużo hałasu, jednakże nikt się nie pojawił aby sprawdzić co się stało. Nie liczę tutaj chmary lśniących niebieskawo-zielonych much, które uniosły się w powietrze. Wszedłem do środka i rozejrzałem się po dużym pomieszczeniu. Mrok panujący wewnątrz nie pozwalał na dokładne przyjrzenie się poszczególnym przedmiotom znajdującym się w pokoju. Zaraz gdy przekroczyłem próg domu poczułem, że receptory węchu nie zamierzają już dłużej współpracować ze mną. Odniosłem wrażenie iż chcą poczekać na zewnątrz aż do chwili kiedy skończę swoje odwiedziny w tym domu. Faktycznie coś tutaj musiało zdechnąć kilka dni temu, gdyż smród panujący w budynku zwalał z nóg. Być może mieszkańcy tej chaty umarli i zwłoki tak cuchną. Wyszedłem szybko na zewnątrz i ruszyłem dalej. Do następnej chaty. Następny budynek był w zdecydowanie lepszym stanie niż ten pierwszy. Mieszkanka również. W małym ogródku przed chatą kobieta w wieku około czterdziestu lat grabiła trawnik. Zatrzymałem się w pobliżu, ozdobiłem swoją piękną twarz pogodnym uśmiechem i przywitałem się z kobietą. - Co? - spytała życzliwie równocześnie wyciągając przed siebie grabie asekurując się przed ewentualnym atakiem z mojej strony. Nie ma nic lepszego od zaufania do bliźnich. - Powiedziałem dzień dobry - powtórzyłem. - Spadaj stąd - być może wyczuła, że jestem kimś złym? Kimś kto chce zniszczyć ich wioskę. Kimś kto jest prawie Jeźdźcem Apokalipsy i przyszedł tutaj aby doprowadzić do zguby wszystkich mieszkańców. Wiem, że są ludzie, którzy potrafią wyczuć zło drzemiące w innym człowieku. Niektórzy potrafią rozpoznać człowieka, który ma złe zamiary wobec innych. Najwidoczniej ta kobieta należała do takich ludzi. - Czy mogę z panią porozmawiać? - spytałem po chwili namysłu. Niczym nie ryzykowałem wciągając ją w dyskusję. - Spadaj mówię - grabie znalazły się bliżej mnie. Bliżej mojej twarzy. Kobieta nie miała zamiaru rozmawiać ze mną. - Chciałbym się o coś zapytać... Grabie śmignęły mi przed oczami. Chybiły o włos i ponownie szybowały w moim kierunku. Schyliłem się i znowu odniosłem sukces - nie zostałem trafiony. Zrobiłem dwa kroki do tyłu i byłem w miarę bezpieczny przed kolejnymi ciosami zadawanymi przez kobietę. Wycofałem się ruszając dalej. W głąb wioski. Kobieta wróciła do pasjonującego zajęcia jakim jest grabienie trawnika. Drobny incydent w którym brałem czynny udział nie wywarł na niej żadnego wrażenia. Następnym człowiekiem, którego spotkałem był młody mężczyzna. Mógł mieć najwyżej trzydzieści lat. Zdziwił się widząc obcego człowieka w swojej wiosce. Mijając mnie na drodze patrzył prosto w moje oczy. Zatrzymałem go. - Chciałbym się pana o coś zapytać - nie wiedziałem jak zacząć. To naprawdę nie jest takie proste. Urządzić ludziom Apokalipsę? Nie ma sprawy, ale jak się to robi? Nauczyciel powinien najpierw cokolwiek wytłumaczyć, a dopiero potem rzucić swojego ucznia na szerokie wody. Nie gra mi coś... To tak nie może być... - Ilu mieszkańców liczy wioska? Wzruszył ramionami. - Nie wiem - odparł. -Bez tej informacji też da się żyć. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. - Nie robiliście spisów ludności? Pokręcił głową. - Po co to panu? - spytał. - Wie pan, muszę urządzić tutaj Apokalipsę, a nie wiem jak się do tego zabrać. Myślałem właśnie, że informacja o liczbie mieszkańców wioski w czymś mi pomoże, ale odnoszę wrażenie, że raczej nic się od pana nie dowiem. - Przykro mi. - To przecież nie jest pana wina. Ale jednak może będzie pan w stanie mi pomóc. Znowu wzruszył ramionami. Przykre przyzwyczajenie. - W jaki sposób? - Tak właśnie sądziłem... to znaczy tak właśnie myślałem, że zada pan to pytanie. - Możemy iść do Szamana - zaproponował mężczyzna. Nie zaczekał jednak na to co powiem, lecz zawrócił na pięcie i szybkim krokiem ruszył przed siebie. Zaprowadził mnie do drzwi dużego budynku zbudowanego zapewne w wielkim pośpiechu i przez murarza, który nie za bardzo znał się na tym co robi, ani w jakim celu buduje to co buduje. Sam Szaman wyglądał zupełnie tak samo jak budynek w którym mieszkał - duży i słaby. - Ten pan - odezwał się mój przewodnik wskazując na mnie, - ma dokonać w naszej wiosce Apokalipsy. Problem polega na tym, że nie wie jak się do tego zabrać. Muszę powiedzieć, że ja również nie mam pojęcia jak się to robi, więc w związku z tym przyprowadziłem go do pana. Przypuszczam, że pan jako człowiek wykształcony będzie mógł pomóc temu panu. Szaman nie wyglądał na wykształconego człowieka. Podrapał się po czubku głowy i bezmyślnie patrzył w ziemię. O czym myślał w tym momencie trudno było zgadnąć. Raczej na pewno nie o tym jak mi może pomóc. Gdy jego wzrok padł wreszcie łaskawie i zupełnie przypadkowo na moją szlachetną i urodziwą twarz, odczytałem w jego spojrzeniu iż natknąłem się na człowieka, który na co dzień nie używa swojego mózgu, a wyrażenie logiczne myślenie jest mu czymś zupełnie obcym. Bezrozumne spojrzenie i otwarte usta świadczyły o tym, że Szaman nic nie zrozumiał z tego co zostało przed chwilą powiedziane. - Heee? - zadał pytanie. Szaman, jak już wspomniałem, patrzył na mnie więc domyśliłem się, że odpowiedzi na to pytanie oczekuje ode mnie. - Jeżeli nie sprawię panu kłopotu - mówiłem powoli, - to chciałbym pana o coś zapytać. Ponownie podrapał się po czubku głowy. - Czy ma pan jakiekolwiek pomysły w jaki sposób można doprowadzić pana wioskę na skraj przepaści, a później popchnąć ją aby tam wpadła? Chwila ciszy przedłużała się w nieskończoność. - Wie pan co? - odezwał się mój przewodnik. - Obawiam się, że nie trafiliśmy na dobry dzień Szamana. Wątpiłem czy Szaman ma kiedykolwiek dobre dni. Uśmiechnąłem się jednak do biedaczka, a potem poklepałem go po plecach szepcząc na ucho kilka słów pocieszenia i życząc szybkiego powrotu do zdrowia. Tak na wszelki wypadek. Szaman kiwał głową pewnie nie wiedząc nawet dlaczego to robi. Z moim przewodnikiem pożegnałem się parę minut później i powróciłem do Nauczyciela. Rozdział trzydziesty - Idź przyprowadź tutaj kogoś z wioski - polecił mi Nauczyciel wysłuchawszy cierpliwie mojej opowieści o samotnej próbie Apokalipsy. Nie krytykował moich poczynań. Nie narzekał, że coś zrobiłem źle. - Albo nie... poczekaj. Zrobimy to razem. Wskakuj do chewi. Polecimy do wioski. Polecieliśmy. Szukaliśmy ofiary. Pierwszy człowiek, który był na tyle głupi aby nie siedzieć w chacie został przez nas porwany. Rozdział trzydziesty pierwszy Ten rozdział został wycofany z tej powieści ze względu na zbyt dużą ilość bezsensownych dialogów. Rozdział trzydziesty drugi Mężczyzna którego porwaliśmy z wioski miał około pięćdziesięciu lat. Siedział obok Nauczyciela nie wiedząc co go czeka. Sam też nie wiedziałem w jakim celu porwaliśmy tego mężczyznę. Patrzyłem w jego oczy, ale nie doszukałem się w nich oznak świadomości. Sprawiał wrażenie nieobecnego. Tak jakby siedziała tu tylko skorupa, a wnętrze przebywało zupełnie w innym miejscu. Nauczyciel wstał i skinął na mężczyznę aby uczynił to samo. Kiedy wykonał to polecenie i stał vis a vis Nauczyciela, Koniec Świata zaatakował. Prawa dłoń pomknęła w kierunku twarzy mężczyzny i nagle zatrzymała się ledwo dotykając jego czoła. Wyglądało to tak, jakby nauczyciel chciał zadać cios śmierci, a w ostatniej chwili, rozmyślił się. Uderzenie, które zadał, nie spowodowało u mężczyzny żadnej reakcji. Stał nadal przed Nauczycielem. Koniec Świata spojrzał na mnie. - Widziałeś? - zadał bezsensowne pytanie. Pewnie, że widziałem. - Tego musisz się nauczyć. Nic trudnego... markować uderzenia każdy potrafi. - Myślisz teraz pewnie, że to nic trudnego i że potrafisz markować uderzenia. Otóż nie... To nie jest wcale takie proste, gdyż nie jest to żadne markowanie uderzenia. To co przed chwilą widziałeś, to opóźniony śmiertelny cios, sztuka dim mak. Mężczyźnie na razie nic nie grozi. jest zdrowy i cały, jak widzisz. Ale za jakiś czas... wyliczyłem siłę zadania ciosu tak aby za jakieś pięć minut... ten gość będzie martwy. Cios, który zadałem nie jest silnym uderzeniem. To nie karate... Lekki cios... kumulujesz w nim swoją wewnętrzną moc. Problem polega na tym, aby opanować energię własnego organizmu. jeżeli nauczysz się nad nią panować to nie będę ci już do niczego potrzebny. Chcę ci teraz coś pokazać. Coś czego musisz się nauczyć. Na ziemi ułożył trzy cegły. Jedna na drugiej. Skąd on je wziął? - Użyję teraz dim mak - powiedział i uderzył prawą dłonią. Trzy cegły rozsypały się w pył. - Ładne kwiatki. - Słucham? - Ładny cios... Wzruszył ramionami. Bez komentarza. - A teraz coś innego - kolejne trzy cegły w tym samym układzie znalazły się na ziemi. - Nadal dim mak, ale teraz zobaczysz jak silna może być energia wewnętrzna. Uderzę tak, aby tylko środkowa cegła uległa zniszczeniu. Uderzył. W górną cegłę... ...środkowa cegła rozsypała się w drobny gruz. Górna i dolna cegła pozostały w jednym kawałku. - Teraz twoja kolej - ustawił kolejne trzy cegły na ziemi. - Ćwicz... kiedy opanujesz tę sztukę zawołaj mnie. Odszedł w stronę chewi, by zniknąć po chwili wewnątrz pojazdu. Popatrzyłem na mężczyznę i skinąłem głową na stosik cegieł. - Widzisz do czego doszedłem? Byłem Wielkim Guru, a teraz muszę męczyć się nad cegłami próbując opanować cios śmierci. Mężczyzna wytrzeszczył oczy i runął martwy na ziemię. Jego pięć minut minęło. Cios śmierci zadziałał. Straciłem wolnego słuchacza. Bez możliwości powrotu. Rozdział trzydziesty trzeci Wszystko pasowało. Mogłem rozpocząć niszczenie. Nauczyciel usiadł na zwalonym drzewie i skinął głową. - Czas zacząć Korky - powiedział. - Idź i... pracuj. Ruszyłem przed siebie. Pierwszą osobą, która miała pecha natknąć się na mnie był chłopak, na oko czternastoletni. Wyprowadziłem cios. Zabójcze uderzenie, którego nauczyłem się od Końca Świata, cios który z pozoru był zupełnie nieszkodliwy, a w rzeczywistości powodował śmierć. Sztuka dim mak, opóźniony śmiertelny cios. Chłopak spojrzał na mnie ze zdziwieniem, kiedy otwarta dłoń zatrzymała się na czole. Prawie nie uderzyłem chłopca. A jednak zabiłem. Oczy chłopca nie wyrażały już zdziwienia, lecz skrajne przerażenie, gdy po chwili zrozumiał, że jego serce przestało nagle pracować. Upadł na ziemię u mych stóp. martwy. - Zbyt szybko - usłyszałem komentarz Nauczyciela. - Opóźnij trochę śmierć. Użyj mniej siły. Szedłem dalej. Wyczułem bardziej, niż wiedziałem, że Koniec Świata jest tuż za moimi plecami. Obejrzałem się. Faktycznie szedł za mną. Kolejny wieśniak zainkasował cios w szyję. uderzenie było lekkie, prawie bezbolesne. Wieśniak spojrzał na mnie i pokręcił głową nie wiedząc co o tym wszystkim powinien sądzić. Moje zachowanie świadczyło o tym, że mam problemy sam ze sobą. Chłop nie padł martwy. Poszedł dalej i legł jak rażony gromem pięćdziesiąt metrów ode mnie. - Teraz było zdecydowanie lepiej. Spojrzałem na Nauczyciela. - To jest zupełnie pozbawione sensu - stwierdziłem. - Tak sądzisz? - Tak. Właśnie tak uważam. nie znam się na urządzaniu Apokalipsy, ale odnoszę smutne wrażenie, że jestem już od jakiegoś czasu nabijany w butelkę. Mam nadzieję, że rozumiesz o co mi chodzi. Dim mak i Apokalipsa? Bzdury... tak nie może wyglądać zagłada świata. Powiedz mi prawdę, o co tu chodzi... Wzruszył ramionami. - Zacznijmy raz jeszcze - powiedział. - Jeźdźcy Apokalipsy zawsze mają ułożony plan według którego przeprowadzają zagładę świata. Trzymają się ściśle tej zasady, jak również metod, jakimi doprowadzają do zniszczenia świata. Zawsze używają do tego celu zmienników, o których swego czasu już ci wspomniałem. Zmienniki powodują, w zależności od ich rodzaju, przekształcenie światów w piekło. - To po co w takim razie uczysz mnie ciosu śmierci? - Nie zawsze możesz mieć do dyspozycji zmiennika. Może dojść do takiej sytuacji, że zostaniesz zmuszony do tego aby użyć siły w celu samoobrony. Nie pozostaje ci wówczas nic innego jak dim mak. Tylko ta technika pozwoli ci na bezproblemowy wyjście z kłopotów. Na początku, kiedy poruszaliśmy się na ślepo w naszej nowej pracy, stosowaliśmy zwykły rodzaj przemocy - gdy trzeba było się bronić, oczywiście. Pięść i but. Kogoś kto tak ciebie traktuje, tak samo należy potraktować. Jednakże to było za mało. Każdy kto miał troszeczkę więcej siły niż inny, stawał się panem i władcą. Wymyśliłem wówczas dim mak. Cios który przynosi efekty dopiero po jakimś czasie. Nie od razu. Przyjął się i jest aktualnie naszą wizytówką. Na twojej planecie przeszkoliłem kiedyś kilku mnichów z klasztoru Shaolin, którzy starali się zachować ten cios w tajemnicy przed innymi. Znali na tyle dobrze zwykłe sztuki walki, że cios śmierci używali tylko w wyjątkowych przypadkach. - Nie można przecież dokonać zagłady świata używając tylko i wyłącznie ciosu śmierci. Ta cała wyprawa, próba przez którą przechodzę mija się raczej z celem. - Nie . Jest ważna, wiem teraz w jakim stopniu mogę na tobie polegać. Nauczyciel rzucił coś na ziemię. Kalendarz... Skąd on bierze takie rzeczy? - Kopnij w to - polecił. Kopnąłem w kalendarz. Bez zastanowienia. Instynktownie. Kartki kalendarza pofrunęły w stronę Nauczyciela i opadły powoli u jego stóp. - Teraz widzisz, że robisz to co chcę abyś robił - powiedział po chwili Nauczyciel. - Zachowujesz się tak jak chcę abyś się zachowywał. Pomyślałem sobie, że ta jego pewność siebie może stać się kiedyś powodem jego zguby. Koniec Świata może pewnego dnia obudzić się z ręką w nocniku bardzo zdziwiony, że coś się nie ułożyło tak jak powinno. Nauczyciel przyniósł z pojazdu dwie kolorowe kule i położył je na ziemi. Zarówno zielona jak i niebieska kula były wielkości piłki do koszykówki. Domyśliłem się, że mam przed sobą zmienniki. - To są właśnie zmienniki, jak pewnie się domyślasz - powiedział. - Zielony i niebieski, jak musiałeś już zauważyć. Jeden i drugi niesie ze sobą śmierć i zniszczenie. Powodują zmiany w atmosferze, w organizmach żywych istot, a także w strukturze martwej materii. Destrukcja następuje szybko i nieodwracalnie. Nie ma możliwości dokonania reanimacji dla kogoś kto będzie skazany na kontakt z działającym zmiennikiem. Ty jako potencjalny kandydat na zastępcę Jeźdźca nabyłeś, przy moim udziale, umiejętność przenikania przez ściany. Wykorzystując siłę umysłu możesz również przemieszczać w inny wymiar zmienniki, które ewentualnie mogłyby zostać wykorzystane przeciwko tobie. Mówię oczywiście o sytuacji, która mogłaby mieć miejsce, ale raczej wątpię aby coś takiego mogło się zdarzyć. Uruchomił zielonego zmiennika. Zielona kula uniosła się ponad ziemię z cichym warkotem małego silniczka pracującego wewnątrz zabójczego urządzenia. Kula zawisła nieruchomo - jakby czekała na coś co powinno się teraz zdarzyć. Trwało to krótką chwilę i niespodziewanie zmiennik gdzieś przepadł. Zrobiło to na mnie szokujące wrażenie. - Gdzie on jest? - spytałem. - Nie ma go. - To widzę... - Usunąłem go z naszej rzeczywistości - odparł Nauczyciel. - Wykorzystałem swój umysł aby przenieść zmiennika poza nasz czas. Właśnie to chciałem ci pokazać i ty to też potrafisz. Też możesz to zrobić. Wszystko zależy od tego jak bardzo skoncentrujesz się. Uważaj teraz. Uruchomił drugą kulę. Zawieszona w powietrzu tuż przede mną trwała tak przez kilka sekund aby potem pomknąć w górę. Po chwili wróciła sycząc i znowu zatrzymała się. - Wyrzuć ją stąd! - krzyknął Nauczyciel. Nakierowałem swój umysł na cel i próbowałem zbudować przejście w inny czas i wymiar. Wykorzystałem ten sam sposób co wtedy, gdy przenikałem przez ścianę, z tym tylko, że tym razem musiałem pokonać barierę czasu, a nie mur. Moment w którym niebieska kula przepadła z naszego wymiaru umknął mojej uwadze. Po prostu stwierdziłem w pewnej chwili, że nie ma jeż przede mną zmiennika. - Udało ci się! - krzyczał Nauczyciel. Dwie sekundy później przed moimi oczami pojawiła się jego dłoń trzymająca zapaloną zapalniczkę. - Co to jest? - zapytał. - Zabieraj to... - odtrąciłem na bok jego dłoń. - Powiedz lepiej co dalej robimy? Chcesz zniszczyć wioskę? - Myślę, że damy już sobie z tym spokój. Wracajmy do domu, czas aby wyruszyć na prawdziwą akcję. Rozdział trzydziesty czwarty Wylądowaliśmy na placu. Prowadziłem pojazd samodzielnie i zupełnie bez pomocy Nauczyciela udało się nam dotrzeć na miejsce. Do domu, jak to określił Nauczyciel. - Tutaj się pożegnamy - powiedział Nauczyciel gdy szliśmy przez plac w stronę wejścia do zamku. - Z mojej strony to już wszystko. Teraz pozostawiam cię w rękach Jeźdźców. Życzę powodzenia. - Dziękuję. - Nie wolno tutaj dziękować. W tym miejscu przynosi to pecha - odwrócił się na pięcie i odszedł. Wróciłem do swojego pokoju i wszedłem pod prysznic nie zdejmując ubrania. Stałem tak przez chwilę i wreszcie zacząłem zrzucać z siebie mokre szmaty. Rzucałem wszystko na podłogę łazienki. Czułem, że jestem zbrukany tym co przeszedłem. Próba przeprowadzenia zagłady wioski uczyniła ze mnie nowego człowieka. Czy lepszego? Nie... chyba raczej nie... Innego... Zakręcając dopływ ciepłej wody stwierdziłem, że najważniejsze dla mnie jest dorwanie się do słynnych planów Apokalipsy i prześledzenie ich. Wycierając swoje piękne i zgrabne ciało podgrzewanym elektrycznie ręcznikiem wymyśliłem, że zrobię to zaraz. Teraz... Im szybciej tym lepiej. Jednak troszeczkę później kobieca intuicja ostrzegła mnie abym tego nie robił pod wpływem impulsu lecz wszystko raz jeszcze dokładnie przemyślał. Wychodząc z łazienki do pokoju byłem zdecydowany postąpić wręcz przeciwnie niż radzi mi intuicja. Ruszyć od razu do ataku. Skoczyć do gardła Jeźdźcowi. Przewrócić jego sejf do góry nogami. Nie byłem jednak w stanie uczynić tego co zamierzałem. Ogarnęła mnie potworna senność i ostatkiem sił zdołałem ubrać piżamę oraz nasunąć na głowę czapkę. Chwilę potem leżałem w łóżku i nie pamiętam zupełnie momentu kiedy straciłem kontakt z rzeczywistością. Rozdział trzydziesty piąty Plany Apokalipsy... no tak... Koszmarny sen wyrwał mnie z brutalnych objęć boga snu. Chcąc nie chcąc - otworzyłem oczy. Musiałem obudzić się w środku nocy, gdyż było jeszcze zupełnie ciemno. Na domiar złego dusiłem się. Nie było czym oddychać. Dopiero kiedy odrzuciłem koc z głowy mogłem swobodnie zaczerpnąć powietrza... i zrobiło się troszeczkę jaśniej. Jeszcze coś przeszkadzało mi w zupełnym otworzeniu oczu. Coś uciskało mi oczy. Próbowałem przypomnieć sobie co to był za koszmar, który spowodował nagłe przebudzenie, ale w głowie miałem aktualnie pustkę. Nic nie pamiętałem. A może to nie koszmar wyrwał mnie ze snu? Prawa dłoń powędrowała pod poduszkę i po chwili trzymałem w ręku sztylet. Zlustrowałem pokój ostrym spojrzeniem. Nie było to proste zadanie, biorąc oczywiście pod uwagę fakt, że miałem nasuniętą na oczy czapkę. Dlaczego śpię w czapce? I kiedy zdążyłem ją nasunąć na głowę? Zerwałem to ohydztwo z głowy i rzuciłem się instynktownie na podłogę, miotając sztyletem w stronę czegoś ciemnego na swoim łóżku, w którym jeszcze przed chwilą leżałem nieświadomy grożącego mi niebezpieczeństwa. Dopiero po kilku sekundach zrozumiałem, że to ciemne, do czego rzuciłem sztyletem to mój własny cień. Czyżbym był człowiekiem, który boi się własnego cienia? Amfetamina zrobiła ze mnie roślinkę? A może to tylko stres daje znać o sobie? Nawet przez moment nie przyszło mi do głowy aby pomyśleć o odłożeniu sztyletu, co ułatwiłoby mi ubieranie się, a potem i toaletę. Przez ten nożyk założenie koszuli stało się troszeczkę bardziej problematyczne niż zwykle, ale jakoś dałem sobie radę. Rozciąłem prawy rękaw od ramienia po łokieć. Ubranie było jeszcze trochę wilgotne. Początkowo nie wiedziałem dlaczego. Po chwili przypomniałem sobie wczorajszy powrót do pokoju i prysznic... w ubraniu. A czapka? Kiedy ją ubrałem? Wyszedłem z pokoju i ruszyłem korytarzem w stronę kuchni. Dochodziłem do kuchennych drzwi gdy ogarnęło mnie złe przeczucie. Wydawało mi się, że w kuchni czeka na mnie ktoś z wioski w której próbowałem dokonać Apokalipsy. Ktoś kto przyszedł aby dokonać na mojej osobie zemsty. Czeka teraz aż wejdę do kuchni i wtedy dokona rytualnego mordu, który będzie rekompensatą za ofiary jakie poniosła wioska. Sięgnąłem do kieszeni. Znalazłem granat. Skąd się on tutaj wziął? Zresztą nieistotne. Najważniejsze, że jest i może mi pomóc. Mam na myśli granat. Wykończę łobuza, pomyślałem. Nie wiem dlaczego postanowiłem tego kogoś wykończyć. Może dlatego, że uważam takie rozwiązanie problemu za najlepsze. Zero pytań. Tylko działanie. Ekstremalne rozwiązanie idiotycznego problemu. A może ten ktoś będzie chciał pieniędzy, tak jak to robił Szef Wielkiej Czwórki w chwilach gdy mnie sprawdzał? Nikt z nas nie lubi kiedy żąda się od nas pieniędzy. Nikt z nas nie jest instytucją charytatywną. Życie jest wstrętne i podłe. Każdy musi w nim radzić sobie tak jak może najlepiej. Po krótkim namyśle wrzuciłem do kuchni granat. Kiedy nic się nie wydarzyło przypomniałem sobie, że granat ten nie odbezpieczyłem i wrzuciłem go do kuchni wraz z zawleczką. Sięgnąłem desperacko do kieszeni gdzie ku mojemu zaskoczeniu znalazłem kolejne granaty. Oderwałem zawleczkę z granatu i wrzuciłem ją do kuchni. Znowu bez rezultatu. I wtedy zorientowałem się, że trzymam w ręku odbezpieczony granat, a zawleczka jest tylko zawleczką i wybuchać nie ma prawa. Gdyby do tego doszło, byłby to pierwszy tego typu przypadek. Szybko wrzuciłem ten nieszczęsny granat do kuchni i uciekłem od drzwi zadowolony z dobrze wykonanej pracy. Zadowolony byłem, że tym razem wszystko zrobiłem tak jak należy. Wybuch wyrwał drzwi kuchenne i zniszczył zupełnie meble. Kiedy znalazłem się w zrujnowanej kuchni, nikogo tam nie znalazłem. Przypuszczalnie nikogo tam nie było. Ale jak to mówią - strzeżonego... Teraz właśnie stałem na środku zniszczonego pomieszczenia i szukałem lodówki. Kiedy ją odnalazłem, zdziwiłem się że nic się jej nie stało. Ruszyłem w jej kierunku, a zaraz potem zatrzymałem się. Przecież ktoś może na mnie czekać wszędzie. W każdym miejscu. Również w lodówce, aby zaskoczyć mnie po uchyleniu drzwi. A jeśli to jest pułapka? Jeżeli ktoś siedzi teraz w lodówce i czeka abym otworzył drzwi? A może popadam w paranoję? Wybiegłem na korytarz i z szafki wyciągnąłem karabin, który przypominał troszeczkę izraelskie uzi. Wróciłem do kuchni i ustawiłem się wygodnie przed lodówką. Prawą nogą mocno kopnąłem w drzwi lodówki, a zaraz potem nacisnąłem na spust. Mierzyłem we wnętrze lodówki. Kiedy przestałem strzelać i przestało mi dzwonić w uszach zrozumiałem, że w lodówce nikogo nie było. Cała zawartość lodówki została zniszczona, ciekawe przez kogo? Kto był tak perfidny, że chciał mnie pokonać niszcząc zapasy żywności? Spojrzałem na kawałki sera, lejący się jogurt i porozbijane jaja. Były posiekane pociskami; ktoś tutaj jednak był. Nie myliłem się... Ktoś był w kuchni wczoraj i zastrzelił mi jedzenie. Powoli ogarniała mnie wściekłość. Ktoś chce mnie jednak wykończyć. Czułem podświadomie, że ktoś mnie obserwuje. Obejrzałem się. Miałem rację, byłem obserwowany. Na progu kuchni stał Nauczyciel i kiwał głową. Irracjonalne zachowanie jego podopiecznego mogło go zaskoczyć. Zwabiony strzałami przybiegł zobaczyć kogo mordują. Przeszedł obok mnie i ruszył w stronę lodówki. Kiedy przechodził obok mnie chciałem podłożyć mu nogę, ale Nauczyciel zwinny jak młoda łania, przeskoczył nad wyciągniętą stopą i kopnął mnie w kostkę. Syknąłem z bólu i postanowiłem, że musi zginąć. Podniosłem do góry broń chcąc kolbą karabinu zmasakrować potylicę Nauczyciela. Wyczuł jednak w porę zbrodnicze intencje swojego ucznia i uprzedził mnie schylając się szybko, chwytając za łokieć i rzucając moim wysportowanym ciałem o ścianę. W chwili kiedy spływałem ze ściany na podłogę przypomniałem sobie, że to przecież Koniec Świata. Wygląda jak niewinny brzydki facet, a w chwili kiedy chcesz mu zrobić coś paskudnego staje się agresywną i nieobliczalną maszynką do zabijania. Rozdział trzydziesty szósty Czasami gdy nie mogę uczynić czegoś złego żywej istocie ogarnia mnie szał. Nie wiem dlaczego tak jest... Nie zdarza się to często, ale jednak... W takiej chwili muszę coś zniszczyć. Nie wiem dlaczego tak jest. Nie rozumiem tego zjawiska. Postanowiłem coś zniszczyć, musiałem to zrobić. Czułem to. Z braku żywych istot gotowych na śmierć musiałem zadowolić się... chewi. Wyszedłem na plac. Pojazd stał tam gdzie go wczoraj zostawiłem. Podejrzliwie przeszukałem go dokładnie czy aby gdzieś tam w środku nie czeka na mnie żądny zemsty wieśniak. Gdyby tam rzeczywiście ktoś się znajdował mogło to być rozwiązaniem aktualnie dręczącego mnie problemu i równocześnie czekający na zemstę wieśniak uratowałby chewi od zagłady. Nie znalazłem nikogo kto miałby zbrodnicze (lub też zupełnie inne) plany wobec mnie i wsiadłem do pojazdu. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy przekonałem się, siedząc już w środku chewi, że ktoś ukradł dźwignie sterowania. Zrezygnowany wysiadłem i wrzuciłem do pojazdu granat. Szybko zamknąłem właz i odbiegłem parę kroków od chewi szukając schronienia. Pomyślałem sobie, że jeżeli ktoś ukradł dźwignie, to jego celem było pewnie pozbawienie mnie możliwości szybkiego przemieszczania się z miejsca na miejsce. Postanowiłem sobie, że jeżeli nie mogę użyć chewi, to nie pozwolę go użyć obcym i zdecydowałem się na drastyczne środki, czyli na zniszczenie pojazdu. Dlatego wrzuciłem granat do środka. Ale ten granat nie chciał eksplodować... Czyżbym coś zrobił nie tak jak trzeba było? No jasne... zawleczka. Kto miał wyciągnąć zawleczkę? Wrzuciłem granat bez wcześniejszego wyrwania zawleczki. Wróciłem do chewi, a po drodze zakołatało mi w głowie, że parę minut temu zrobiłem dokładnie to samo w kuchni. Deja vu. Odnalazłem granat wewnątrz pojazdu, zaszył się cwaniaczek pod fotelem. Odbezpieczyłem go - granat, nie fotel - (tym razem uważałem aby nie wyrzucić zawleczki) i położyłem delikatnie na fotelu. Przez krótką chwilę zastanawiałem się czy nie przypiąć granat pasem, ale szybko zrezygnowałem z tego zamiaru, gdyż czas był najwyższy abym uciekał szukać bezpiecznego schronienia, zanim jeszcze granat wybuchnie. Oczywiste wydaje się w tym miejscu stwierdzenie, że ucieczka po wybuchu granatu mijałaby się z celem. Zresztą i tak po wybuchu granatu o jakiejkolwiek ucieczce z tego miejsca mowy być nie może. Uciekając z chewi zauważyłem kątem oka dźwignie sterowania - były na swoim miejscu, nikt ich nie ukradł. To tylko moja wina, że zamiast usiąść tak jak powinienem z przodu, usiadłem na jednym z tylnych foteli. Muszę przestać brać prochy. Niszczą mi mózg. Pojazd eksplodował jakby to była fabryka ogni sztucznych podpalona przez nadpobudliwe dzieciaki. Wśród dymu, ognia i rozrzuconego po najbliższej okolicy metalu stałem nie wiedząc co robić dalej. Postanowiłem wrócić do pokoju. Nie twierdzę, że było to najlepsze wyjście z sytuacji, ale na pewno lepsze niż stanie wśród zgliszczy z rozdziawionymi ustami i zastanawianie się co mam teraz dalej z sobą zrobić. Rozdział trzydziesty siódmy W tym miejscu powinienem opisać Korkyego jak przygotowuje sobie w kuchni kolację, ale te tragiczne w skutkach próby nie wnoszą do naszego opowiadania nic nowego. Rozdział trzydziesty ósmy Zdjąłem kurtkę i rzuciłem na podłogę. Rozebrałem się, a potem wszedłem pod prysznic. Przez parę minut nie myślałem zupełnie rozkoszując się gorącą wodą biczującą moje ciało. Miałem dosyć ich wszystkich. Dosyć. Woda ściekała po twarzy dając mi chwilę wypoczynku. Dobrze było tak stać pod prysznicem i rozkoszować się gorącą wodą uderzającą w ciało. Elektryczny ręcznik maltretował moje tkanki tłuszczowe, a w głowie układał się już plan mojej dalszej działalności na wrogim terytorium. Wskoczyłem w czarne spodnie. Założyłem czarny sweter i wsunąłem na nogi tenisówki. Również czarne. Byłem gotowy aby wyjść i działać, gdy niespodziewanie ktoś zapukał. Zaraz potem uchyliły się drzwi i ujrzałem stojącą na progu Bestię. Pogodny uśmiech goszczący aktualnie na twarzy potwora, przed którym ludzie czują paniczny strach, nie pasował zupełnie do oblicza, które miałem przed sobą. Ciemna skóra, długie czarne włosy opadające na ramiona, ostro zakończone uszy i zadarty nos. I oczy, które przerażały. Wzrok, który powodował iż człowiek czuł się nagi i bezbronny wobec tak potężnej i przerażającej siły, którą reprezentowała Bestia. Długie, grube i ostro zakończone rogi musiały zostać przed chwilą wyczyszczone gdyż błyszczały metalicznie. Ktoś mi kiedyś opowiedział historię, podobno prawdziwą, jakoby Bestia przez jakiś czas pracował wśród ludzi na stanowisku poborcy podatkowego. Ile w tym prawdy, sam nie wiem... Podobno Bestia pracowała również w Banku... Może... Nie wiem, nie spotkałem... - Dzień dobry panie Korky - przywitał się gość wyciągając w moją stronę prawą dłoń. Wahałem się przez krótki czas czy uścisnąć wyciągniętą rękę. Pokryta szorstkim futerkiem, koścista dłoń i palce zakończone długimi, ostrymi paznokciami. Wszystko to napełniało mnie obrzydzeniem. Mimo to uścisnąłem dłoń Bestii. - Pewnie jest pan zdziwiony skąd wiem jak się pan nazywa? - Nie. Nie jestem - odparłem krótko. Nie dziwiłem się już wcale. Nic nie było w stanie zaskoczyć mnie w tym zamku. Od momentu gdy opuściłem realny świat i znalazłem się w tym bagnie bezsensu i rozpaczy, mało co mogło mnie zadziwić. - No tak - nie takiej odpowiedzi oczekiwała Bestia. - Widzi pan, mieszkam w pokoju obok i właśnie przypomniałem sobie, że o czymś zapomniałem. Pomyślałem sobie, że wstąpię do sąsiada zanim ruszę dalej i zapytam czy pan może mnie poratować. Powinienem teraz zapytać o co chodzi. Tak sobie to pewnie zaplanował. Nie zadałem jednak tego pytania. Robił wszystko aby jego rozmówca, czyli ja, zadał to pytanie. Co chciał przez to osiągnąć? Co chciał udowodnić? I komu? Sobie? - Nie zapyta pan o czym zapomniałem? - był wyraźnie zdziwiony moim brakiem zainteresowania. - Nie. Jeżeli uzna pan za stosowne poinformować mnie o tym - uczyni pan to bez zbędnych pytań z mojej strony. - Zapomniałem kupić zapałki - powiedział po chwili. - Aha... - Czy mogę zwrócić się do pana z prośbą o pożyczkę? - Nie mam przy sobie pieniędzy. - Źle mnie pan zrozumiał. Nie potrzebuję pieniędzy. Tych mam wystarczająco dużo aby wykupić cały świat. Chciałbym pożyczyć zapałki. - Niestety nie mam również zapałek. - No trudno, muszę poszukać w inny miejscu, a tak przy okazji, skoro już tutaj jestem i rozmawiam z panem, zadam jedno jeszcze pytanie: ma pan coś na sprzedaż? Byłem pewien, że spotkanie nasze zostało ustawione tylko i wyłącznie po to, aby Bestia mogła zadać to pytanie. Nie było żadnego przypadku. Wszystko to było świadomym działaniem. Zapałki to tylko pretekst. - Nie proszę pana, nic nie mam - i zatrzasnąłem drzwi. W tej samej chwili gdy trzasnął zamek Bestia zapukała ponownie. Otworzyłem drzwi powoli i spokojnie tylko dlatego iż otwierały się do wewnątrz. Nie miałem możliwości trafienia drzwiami w Bestię. Potwór stał uśmiechnięty i wyciągał przed siebie prawą dłoń. - Rozumiem, że skończyliśmy rozmowę - powiedział. - Rozstaliśmy się tak nagle i nie miałem możliwości powiedzieć panu do widzenia. Trzasnąłem drzwiami po raz drugi, a zaraz potem po raz trzeci usłyszałem stukanie do drzwi. Szarpnąłem za klamkę i otworzyłem drzwi szeroko. - Dosyć już te... - reszta słów przepadła. Na progu stał Anioł, a nie Bestia. - Dzień dobry - odezwał się słodkim głosem. - A gdzie jest ten brzydal? - wyszedłem na korytarz i rozejrzałem się. Pusto. Był tylko Anioł. - Brzydal? O kim pan mówi? - Nic. Ja tylko... - spojrzałem na Anioła. ...uważnie.. ...perfekcyjny okaz. Idealne rysy twarzy. Doskonała sylwetka. Wspaniałe włosy. Zbijająca z nóg uroda. Przypomniałem sobie coś jeszcze - coś o czym mówił Anioł instruktor: "wy ludzie wyobrażacie sobie szatana jako kogoś odstraszająco brzydkiego, kogoś wstrętnego z wyglądu. To was właśnie gubi. Dajecie się nabierać na perfidne diabelskie sztuczki. Owszem szatan jest odstraszający i wstrętny. To czyste zło, przeciwieństwo dobroci. I rację mają ludzie, którzy się go boją, ale równocześnie trzeba z nim walczyć. Trzeba go pokonać. Ale pamiętaj o jednym Korky, Lucyfer to też anioł. To upadły anioł, Pan nasz strącił go z Nieba gdy Lucyfer zbuntował się przeciw Niemu. Szatan walczy o dusze robiąc z mózgu człowieka sieczkę." - Nie podobają mi się pana wstrętne gierki - powiedziałem do Anioła wiedząc, że to nie anioł stoi przede mną. - Nie rozumiem - Proszę nie udawać. Dobrze pan rozumie o co chodzi - oburzyłem się i ujrzałem metamorfozę pseudo-anioła. Zmienił się w Bestię. Przemiana dokonała się błyskawicznie, tak że ktoś o mniej odpornym systemie nerwowym mógł paść w tym momencie martwy. - Proszę nie mieć mi tego numeru za złe - powiedziała Bestia. - Nie mogłem przejść obok pańskich drzwi obojętnie. Musiałem spróbować przeciągnąć pańską duszę do siebie. - Moją duszę? Panie... ja sam dobrze nie wiem gdzie ona w tej chwili się znajduje. Zdziwienie zakwitło na ohydnej twarzy Bestii. Zostawiłem potwora z rozdziawionym pyskiem stojącego na korytarzu i wróciłem do pokoju. Ledwo zamknąłem drzwi gdy rozległo się pukanie. Otworzyłem po raz kolejny. Stawało się to już nudne. - Nie rozumiem - powiedziała Bestia. - Co dokładnie oznacza to co pan przed chwilą powiedział? - To co pan usłyszał. Nic innego. Nie wiem gdzie jest moja dusza. Czy jest we mnie, czy też w innym miejscu... Nie wiem. - Jest w panu. Tryska z pana. Jej obecność w panu jest właśnie tak bardzo wyraźna, że... Trzasnąłem drzwiami. Jeżeli Bestia nie myli się, oznacza to, że... ...żyję...? Żyję?! Oczywiście... Fakt posiadania duszy oznacza... życie? Czy tak jest w istocie? Kto jak kto, ale Bestia musi być specjalistą w tej dziedzinie. Wyszedłem na korytarz. Pusto. Bestia odeszła. Dokąd? Mówiła, że jest moim sąsiadem, o ile dobrze pamiętam. Poszedłem w kierunku sąsiedniego pokoju. Nad drzwiami, na futrynie znajdował się numer pokoju - 666. No tak... Na drzwiach, na wysokości oczu zauważyłem mosiężną tabliczkę z wyrytym jednym tylko słowem: BESTIA. Zapukałem do drzwi. Ktoś od wewnątrz nacisnął klamkę i drzwi otworzyły się. Na progu stała Bestia. Ponad jej ramieniem ujrzałem pomalowane na czarno ściany pokoju. Gdzieś z głębi pokoju Bestii dochodziła do mnie heavy metalowa muzyka. Cuchnęło siarką. I cebulą... Twarz Bestii wykrzywiła się w uśmiechu. - Jest pan przekonany, że żyję? - spytałem. Stwierdziłem, że lepiej jest działać przez zaskoczenie. - Oczywiście że tak - odparła odruchowo Bestia. - Jeżeli pan sobie życzy, to... - Bestia z wyraźnie rosnącym zadowoleniem zacierała dłonie - ...mogę pozbawić pana życia, Korky. Zapewniam pana, że zauważy pan różnicę pomiędzy tymi dwoma skrajnymi stanami. A co za tym idzie nie będzie pan miał jakichkolwiek wątpliwości co do stanu w jakim się pan aktualnie znajduje. - Nie... - zaprzeczyłem szybko. - Dziękuję. Może innym razem - kłamałem. Miałem nadzieję, że nie będzie już nigdy innego razu. Wróciłem do pokoju i usiadłem na łóżku. Nie byłem martwy. Miałem ochotę odtańczyć boogie woogie. Brakowało tylko żeby ktoś zaśpiewał dla mnie stary przebój Chattanoga Shoo Shoo. Głód grał ze mną w dziwną grę. Prawdy i kłamstwa. Powodował, że znajdowałem się w takim stanie, iż nie potrafiłem odróżnić kłamstwa od prawdy. Powoli docierało do mnie, że nic tutaj nie jest tym czym się wydaje. Czy cokolwiek z tego co usłyszałem od Głodu było prawdą? Nadszedł czas na podjęcie zdecydowanych kroków. Musiałem sprawdzić to, co trzeba było zrobić już dawno temu. Rozdział trzydziesty dziewiąty Ten rozdział miał być w całości poświęcony tresurze łosia, ale ze względu na to, że Korky miał zupełnie inne problemy niż tresura, rozdział został przesunięty do innej opowieści. Rozdział czterdziesty Schody skrzypiały cichutko. Nie dało się tego uniknąć. Schodziłem powoli i ostrożnie. Bezszelestnie stawiałem stopy na deskach schodów, ale wyschnięte drewno skrzypiało. Cicho, co prawda, ale jednak. Na szczęście w salonie Głodu nie było nikogo. Ogień w kominku trzaskał wesoło, ale wcale mnie to nie bawiło. Interesowała mnie tylko jedna rzecz - sejf. Kasa pancerna. Od chwili gdy ujrzałem sejf Głodu wiedziałem, że muszę go otworzyć. Musiałem zobaczyć Księgę Przeznaczenia. Przeszedłem przez całą szerokość salonu i stanąłem przed kominkiem. Nad nim, wbudowany w ścianę znajdował się sejf. Głód zamaskował drzwiczki sejfu obrazem autorstwa Leonardo da Vinci. Mona Lisa di Giocondo patrzyła z góry na mnie z zagadkowym uśmiechem goszczącym na jej twarzy. Zdjąłem obraz ze ściany i oparłem go o filar kominka. Drzwi sejfu były teraz jedyną barierą odgradzającą mnie od tajemniczej Księgi. Dwadzieścia małych pokręteł z numerami od 0 do 19 umieszczone były na środku drzwiczek. Po lewej stronie znajdował się uchwyt w postaci masywnej klamki. Nic trudnego ustawić tylko odpowiednią kombinację cyfr za pomocą tych dwudziestu pokręteł, nacisnąć klamkę i drzwi staną otworem. Szyfr. Potrzebny mi tylko szyfr otwierający sejf. Odnalezienie tego szyfru może zająć mi sporo czasu, a tego nie mam na tyle, aby pozwolić sobie na jego stratę. Musiałem poszukać gdzieś tutaj notatki z numerem szyfru. Dwadzieścia cyfr. Głód gdzieś tutaj musi to mieć. A może... Dlaczego od razu na to nie wpadłem? Przecież w takim miejscu jak to... te pokrętła na drzwiach sejfu mogą być tylko atrapą. Zmyłką... Próbą oszukania kogoś takiego jak ja. Kogoś kto będzie chciał wejść tutaj i spróbować otworzyć sejf. Tak naprawdę może to wcale nie kombinacja cyfr chroni zawartości sejfu, ale zaklęcie? Skąd ja wezmę zaklęcie? Wszystko na nic... Mogę robić co chcę, a do zawartości sejfu w życiu się nie dostanę. Skrzypnięcie schodów podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody wylany na głowę. Ktoś nadchodził. Podniosłem obraz i zawiesiłem go na ścianie przysłaniając sejf. Sekundę później leżałem już za fotelem. Czekałem. Ktoś kto nadchodził nie starał się wcale zachować ciszy. Był przecież u siebie. To ja byłem tutaj intruzem. Wyjrzałem ostrożnie i rozpoznałem w nadchodzącym osobniku Fantoma. Blond włosy i niebieskie oczy. Nie można było go z nikim innym pomylić. Szedł w stronę kominka. W stronę sejfu. Jeżeli nie zmieni zaraz kierunku marszu stanę się dla niego doskonale widoczną tarczą strzelniczą, co biorąc pod uwagę fakt iż miał na ramieniu swój łuk, może zaraz się stać. Powoli przeczołgałem się w lewo znikając z oczu Fantoma, który doszedł do kominka i wyciągnął ręce w stronę obrazu. Odstawił Giocondę na podłogę i zaczął coś mówić po cichu w stronę sejfu. Miałem rację. Nie szyfr, ale zaklęcie otwierało sejf. Nie miałem szans aby dowiedzieć się jakie to zaklęcie otwierało sejf. Nie miałem w tym wypadku innego wyjścia. Musiałem zrobić to co zrobiłem. Fantom skończył wypowiadanie zaklęcia, szarpnął za klamkę i drzwi do sejfu stanęły otworem. Miałem do przejścia cztery metry. Pokonałem je w rekordowo krótkim czasie. Fantom zaniepokojony dziwnymi odgłosami, jakie wydawały moje buty w zetknięciu z podłogą, odwracał właśnie głowę aby zlokalizować źródło hałasu. Uderzyłem go mocno pięścią za uchem. Upadł na podłogę i chciał zaraz wstać. Nie ogłuszyłem go lecz tylko zamroczyłem. Musiałem w związku z tym raz jeszcze przyłożyć mu w głowę. Tym razem wystarczyło. Na wszelki wypadek dołożyłem Fantomowi jeszcze dwa razy w lewą skroń. Miałem to co chciałem: otwarty sejf. Stos książek zajmował wnętrze skrytki całkowicie. Książki były różnej grubości. Sięgnąłem do wnętrza i wyjąłem książkę z samego szczytu. Gruba i twarda, skórzana okładka książki nosiła na sobie odciski palców. Wyraźnie odbite linie papilarne. Na okładce widniały dwa słowa: Księga Wieczysta. To nie to. Szukaj dalej. Księga Rekordów Guinnessa. Następna książka. Równie pięknie oprawiona jak ta pierwsza. Kolejne dwa słowa na pierwszej stronie: Księga Hipoteczna. To też nie jest to czego szukam. Szybciej. Następna. Księga Umarłych, tom 3. Interesujące, warte przeglądnięcia. Ale to też nie jest to. Kolejna. Księga Przemian, Konfucjusz. Rewelacja, szkoda iż nie mam czasu aby to czytać. Księga Rekordów Pluszowych Zwierzaków. (!??) Księga Pieśni i Księga Dokumentów. Księga Umarłych, tom 4. Księga Przeznaczenia. No właśnie! O tej księdze mówił kosmita. W niej widział moje imię widniejące obok imion Jeźdźców Apokalipsy. Usiadłem na podłodze. Przekartkowałem książkę. Była to gruba księga oprawiona w ludzką (!!!) skórę. Kartki nosiły na sobie ślady częstego przeglądania. Zagięte rogi, tłuste plamy. Kilka pierwszych stron zapisane były pięknym pismem w nieznanym mi języku. Nie potrafiłem stwierdzić w jakim. Kartkowałem dalej, aż styl pisania uległ zmianie, a tekst stał się zrozumiały ze względu na użycie znanego m języka. Zatrzymałem spojrzenie na jednym krótkim wyrazie, który znajdował się u góry jednej ze stron. Korky - przeczytałem. Moje imię. Było tak jak mówił kosmita. Moje imię w Księdze Przeznaczenia. Czytałem przez chwilę dane o sobie, a potem dotarłem do akapitu gdzie opisane były wydarzenia z przeszłości... "...nie będzie chciał iść. Lecz w końcu pójdzie nie mając innego wyjścia. Barakamel stoczy z nim walkę i zwycięży. Zabiorą go ze sobą i przywiozą do miejsca między ziemią, a niebem." Kto to jest Barakamel? Wygląda na to, że tak się nazywa Głód. Nie... to raczej jego sługa musi nosić takie imię. Przeskoczyłem kilka fragmentów tekstu i dotarłem do kolejnego ustępu, który spowodował przemarsz mrówek po moim kręgosłupie. "Zakradnie się do salonu myśląc, że dowie się tam czegoś o przyszłości swego świata. Kłopoty mieć będzie z otwarciem sejfu w którym ukryte są plany zagłady. Jednakże zupełny przypadek spowoduje, że sejf stanie otworem i człowiek będzie miał wgląd w Księgi." Wszystko to, co się już zdarzyło, zostało wcześniej zapisane. Zupełny przypadek to zjawienie się Fantoma w salonie i to, że otworzył sejf. Poszukałem zdania, które mówiło o tym co się dzieje teraz. "Siedzieć będzie obok kominka i czytać o tym co niesie mu przyszłość. Odnajdzie Plany i zagubić się w nich może, a potem stracić życie". Stracić życie? Poprzez czytanie książki? Dalszy fragment tekstu był dla mnie niezrozumiały. Znowu język, którego nie znałem. Przewróciłem kartkę i tam nadal to samo. Obce zupełnie słowa. Następna kartka identycznie. Można oszaleć. Następna... i jeszcze następna... i kolejna. Zamknąłem książkę i odłożyłem na bok. W sejfie znajdowało się jeszcze kilkanaście pozycji. Wydobywałem książki jedną za drugą. Wreszcie trafiło mi w ręce to o czym mówiła Księga Przeznaczenia. Plany Apokalipsy - wyraźne litery wytłoczone zostały na okładce książki. Usiadłem ponownie na podłodze i usłyszałem jak ktoś jęknął. Fantom budził się ze snu. Zbyt wcześnie. Jeszcze nie przyszedł dla niego czas aby się budzić. Po dwóch precyzyjnie zadanych ciosach w skroń Fantom usnął ponownie. Nie miał innego wyjścia. Przeglądając Plany Apokalipsy stwierdziłem, że ktoś kto je tworzył musiał działać pod wpływem środków psychotropowych, gdyż wizje apokaliptyczne przedstawione w Planach nie mogły powstać w zdrowym umyśle. Pełno było tutaj krwi, cierpienia i bólu. Patrzyłem na tekst nie rozumiejąc czasami co czytam. Litery, słowa, zdania przedstawiające co będzie działo się z osobnikami zakwalifikowanymi do zagłady. Przybysz z kosmosu, który zjawił się u mnie w domu na chwilę przed przybyciem Głodu zasugerował mi abym ukradł plany. Nie było to jednak dobre rozwiązanie. Zniknięcie tego dokumentu z sejfu spowoduje zbędne zamieszanie w chwili, kiedy odkryta zostanie kradzież. Zdemaskowanie złodzieja zajmie Jeźdźcom parę chwil, po upływie których dopadną mnie i obedrą ze skóry. Nie, to zdecydowanie nie jest dobre rozwiązanie problemu. Lepiej jest coś poprzekręcać. Pozmieniać. W sejfie odnalazłem czarne pióro ze złotą stalówką, jak można się domyślać należało do Głodu. Osobiste pióro Jeźdźca z wytłoczonym złotym imieniem tego padalca. Wykorzystując je naniosłem w Planach poprawki. Takie jakie uważałem za słuszne i odstawiłem Plany ponownie do sejfu. Pióro również. Następnie próbując niczego nie poprzestawiać włożyłem Księgi ponownie do sejfu, a sejf zamknąłem. Szarpnąłem za klamkę. Drzwiczki nie ustąpiły. Zaklęcie zamykające zaczęło działać ponownie zaraz po zamknięciu drzwiczek. W porządku, tak miało być. Zawiesiłem obraz i ruszyłem ku schodom. Zatrzymałem się na moment obok fotela i z czystej złośliwości przyłożyłem raz jeszcze Fantomowi. Śpij dobrze malutki. Rozdział czterdziesty pierwszy Z tego rozdziału zachowały się tylko trzy słowa: "...coś ...gdzieś ...kiedyś". Tylko tyle... Rozdział czterdziesty drugi Wycofany przez autora. Rozdział czterdziesty trzeci Wycofany przez cenzurę. Rozdział czterdziesty czwarty Wycofany przez żonę autora. Rozdział czterdziesty piąty Wycofany przez koleżankę przyjaciółki żony kolegi cenzora. (???) Rozdział czterdziesty szósty W Planach Apokalipsy pozmieniałem przede wszystkim daty i nazwy, które tam odnalazłem. Do dat dopisywałem cyferki, co powodowało przesunięcie terminu o tysiąclecia. Do nazw wymienianych w Planach wstawiałem literki, co tworzyło zupełnie nowe nazwy światów. Banalnie proste, chociaż może troszeczkę naiwne. Wracałem cicho do pokoju. Nie miałem ochoty na jakiekolwiek tłumaczenia dlaczego nie przebywam u siebie w pokoju tylko chodzę tam gdzie nie powinienem. Przechodząc obok pokoju Bestii słyszałem głośną heavy-metalową muzykę, która nagle o czymś mi przypomniała. Nie wiem dlaczego akurat ten rodzaj muzyki najbardziej wyprowadza mnie z równowagi, ale właśnie tak jest. Zawsze gdy słyszę ten rodzaj muzyki coś się we mnie gotuje, coś pęka. Teraz również. Zawróciłem na pięcie i pobiegłem na piętro gdzie Jeźdźcy przechowują zmienniki. Na korytarzu było pusto. Podszedłem cichutko do drzwi magazynu. Natarłem na klamkę. Ze zgrzytem poruszyła się, ale drzwi nie ustąpiły. Zamknięte. Sprawdziłem szybko co znajduje się w moich kieszeniach zdatnego do otworzenia drzwi. Brzytwa. Odpada, nie nadaje się. Brzytwą w żaden sposób nie dam rady otworzyć drzwi. Co robić? Hej, odezwała się kobieca intuicja drzemiąca do tej pory spokojnie, a może wykorzystasz nauki? Jakie nauki? Kobieca intuicja musiała patrzeć na mnie w tym momencie wzrokiem odbierającym resztki nadziei na to, że będzie jeszcze dobrze. Nauczyciel wbił ci do głowy pewien sposób na pokonanie przeszkód w postaci zamkniętych drzwi, pamiętasz? Nie przypominałem sobie aby Nauczyciel mówił cokolwiek na ten temat. Chociaż... oczywiście. Otworzyłem swój umysł i wyszedłem wprost na spotkanie bariery, jaką w tej chwili były drzwi. Nie miałem jednak zamiaru przenikać przez nie. Tak na wszelki wypadek. Chciałem uczynić to przez ścianę. Kiedy stwierdziłem, że mur jest już przygotowany do tego aby przez niego przejść, zrobiłem to. Krok do przodu... i stałem po chwili w ciemnym i ciasnym pomieszczeniu. Magazyn wypełniony był w całości zmiennikami. Było ich tutaj tysiące. Różnego koloru. Różnej wielkości. Kule poukładane zostały na regałach sięgających cztery metry w górę. Szedłem powoli wśród regałów próbując ogarnąć to wszystko umysłem. Niesamowite. Gdyby można było to zniszczyć! Zatrzymałem się nagle widząc przed sobą kobietę o białej twarzy z czarnymi workami pod oczami. Zmęczona. Muszę przyznać, że kobieta zrobiła na mnie swoim wyglądem i przede wszystkim pojawieniem się tak nagłym tutaj, w pomieszczeniu zamkniętym, ogromne wrażenie. Serce chciało wyskoczyć mi z piersi i pognać przed siebie, byle dalej z tego miejsca. Zatrzymałem je na szczęście, ale utknęło w gardle. Kiedy udało mi się upchać je z powrotem na swoim miejscu, zaczęło bić w swoim zwykłym rytmie. Czas samby skończył się i poczułem, że mogę mówić. - O cholera! - Niestety nie, myli się pan - przemówiła kobieta głosem tak miłym i sympatycznym jak dotyk afrykańskiej mamby. - Cholera przebywa aktualnie zupełnie gdzieś indziej. Ma inne obowiązki do wykonania. Moim zdaniem o wiele lepsze niż praca w magazynie na stanowisku zaklęcia. Właśnie. Teraz przypomniałem sobie co mówił Nauczyciel, kiedy oprowadzał mnie po zamku. Tłumaczył wtedy coś o zaklęciach, które chronią magazyn przed nieproszonymi gośćmi. Ta kobieta musiała być właśnie jednym z zaklęć sprawujących pieczę nad magazynem. - I co my teraz z panem zrobimy? - zadała pytanie, ale czułem, że nie oczekuje odpowiedzi. Decyzja co do mojej przyszłości zapadła już dawno. - Stachu! - ??? Usłyszałem szelest cichych kroków za plecami. Przypomniałem sobie jeszcze jedno: Nauczyciel mówił o Strachach, które tutaj magazynują. Najprawdopodobniej to on zbliżał się do mnie od tyłu. Nie obejrzałem się jednak. Bałem się tego co mogę tam ujrzeć. Poczułem na karku lodowaty oddech strachu. Powinienem powiedzieć raczej: lodowaty oddech Stracha; albo jeszcze dokładniej: lodowaty oddech Stracha Stacha, gdyż to on właśnie stał teraz za mną. Zdecydowałem się spojrzeć na niego. Miał wielkie oczy, mały nos i zaciśnięte mocno usta. Kiedy nasze spojrzenia skrzyżowały się usta Stracha Stacha ułożyły się w literkę O i rozległ się przeraźliwy okrzyk. Tak nagle jak zaczął krzyczeć, tak samo nagle urwał zdzielony pięścią w łeb. Powaliłem biedaczka na podłogę. Leżał tam bez ruchu. - Nie bij go! - wrzasnęło zaklęcie. - Stachu jest słabiutki i nikomu złego słowa nie powie. Spojrzałem na zaklęcie. - A co to ma ze sobą wspólnego? Strach nie ma prawa straszyć porządnych ludzi. - Uważasz się za porządnego człowieka? Już sam fakt wtargnięcia do magazynu należy traktować jako pogwałcenie pewnych zasad.. Tak nie można. Co robimy? - Może od ciebie dostanę jakieś wskazówki? Ruszyła w moją stronę z wyciągniętą przed siebie ręką. Miała zaciśniętą w pięść dłoń. - Trzymaj - wyciągnąłem otwartą dłoń przed siebie, aby mogła położyć na niej to co chciała mi przekazać. Dwie wskazówki zegara ściennego upadły lekko na moją rękę. Otrzymałem wskazówki. Przez chwilę przyglądałem się im nie wiedząc co robić dalej. Wreszcie spojrzałem na koszmarną kobietę, a potem ponad jej ramieniem na coś co znajdowało się za jej plecami. - A to kto? - spytałem, a zaklęcie dało się złapać na ten ograny, nie da się ukryć, numer. Kiedy zorientowała się, że coś tutaj nie jest tak jak być powinno, było już za późno aby to naprawić. Oberwała w lewą skroń i momentalnie straciła przytomność. No i dobrze, po co bić więcej niż trzeba? Ułożyłem zaklęcie na podłodze magazynu obok Stacha nie wiedząc co mogę więcej zrobić. Nie miałem zbyt dużo rozwiązań do dyspozycji. Nie mogłem pozwolić sobie na stratę czasu. Wziąłem do ręki niebieską kulę wielkości piłki do tenisa. Była zimna i dosyć ciężka. Zmiennik. Co on powodował? Do czego służył? Sprawdzałem palcami powierzchnię kuli, aż natrafiłem na małe wgłębienie. Włożyłem tam palec i ze zmiennika wydobył się strumień żółtego światła. Poruszyłem ostrożnie zmiennikiem najpierw w lewo, następnie w prawo. Światło przesuwało się dokładnie tak samo jak zmiennik. Skierowałem strumień światła na zaklęcie i Stacha. Najpierw zniknął Stach, a zaraz potem zaklęcie. Sekundę później zmiennik, co zaskoczyło mnie najbardziej. Sam fakt zniknięcia zaklęcia i Stracha był przeze mnie oczekiwany, w podświadomości tkwiła taka wizja przyszłości, ale to, że zamiennik przepadnie było zupełnym zaskoczeniem. Czy tak było zawsze gdy zmiennik wykonywał swoje zadanie? Z regału zdjąłem kolejną kulę. Identyczną jak ta, która doprowadziła zaklęcie i Stacha do unicestwienia. Odnalazłem wgłębienie, ale tym razem nie wcisnąłem tam palca. Nie chciałem uruchamiać kuli. Wydobyłem z kieszeni brzytwę i delikatnie rozciąłem zmiennika. Ostrze brzytwy wchodziło łatwo w tworzywo sztuczne, z którego była wykonana kula. Górną część kuli odstawiłem z powrotem na regał i zajrzałem do wnętrza zmiennika. Plątanina różnokolorowych przewodów doprowadziła do bólu oczu. Wsunąłem między przewody ostrze brzytwy i szarpnąłem w górę. Przewody uległy fizycznej presji. Nałożyłem wieko kuli składając zmiennika ponownie w jedną całość i wcisnąłem palec we wgłębienie kuli. Nic. Żadnej reakcji. Tak powinno być. Odłożyłem zmiennika na regale i sięgnąłem po następną kulę. Rozdział czterdziesty siódmy Dwie godziny i czterdzieści minut spędziłem w magazynie poświęcając ten czas na dewastacji zgromadzonych tam zmienników. Nie zdołałem jednak zniszczyć wszystkich zmienników - zadanie technicznie niemożliwe do zrealizowania dla jednego człowieka - ale mimo to byłem zadowolony z uzyskanych efektów swojej pracy. Starałem się nie pozostawiać po swojej działalności śladów i chyba udało się. Na pierwszy rzut oka nie można było zauważyć, że cokolwiek złego zrobiłem zmiennikom. Zamknąłem drzwi swojego pokoju za sobą i stanąłem po raz kolejny jak wryty w ziemię. Na łóżku siedział Głód i trzymał w rękach Plany Apokalipsy. Obok niego na podłodze leżał rozpołowiony zmiennik, a poprzecinane przewody zostały wyrwane i rzucone obok. Jeździec spojrzał na mnie. Od tego spojrzenia błękitna krew płynąca w moich żyłach powinna dojść do stanu wrzenia. Nie doszło jednak do tego, a Głód przemówił: - Wiedziałem. Ten pomysł z dokooptowaniem człowieka do pomocy w przygotowywaniu zagłady światów od początku pozbawiony był sensu. To nie mogło się udać. Nigdy. Kilka sekund temu byłem w magazynie. Od kilku sekund również, zastanawiam się nad rodzajem śmierci, którą powinienem dla ciebie wybrać. Zamknął się na moment. Miałem ogromną ochotę roztrzaskać mu głowę. - Lepiej aby ta ochota nie przemieniła się w czyny, Korky. Oczywiście lepiej dla ciebie. Pokazał jak wielkie są jego umiejętności. Czytał w myślach. - Radzę ci dobrze abyś robił to co chcę abyś robił. Nic ponadto. - Zawsze możemy się dogadać - odezwałem się wreszcie, ale kosztowało mnie to sporo wysiłku. - Nie będę z tobą rozmawiał. Mam próbki twoich działań. Pozmieniałeś Plany, które musiałem teraz korygować... Wiedział, że próbowałem zmieniać przyszłość. Kolejna bańka mydlana rozbita. Marzenia o wolności, o uwolnieniu się od zagłady, od Jeźdźców uciekały... - ...uszkodziłeś zaklęcie magazynu... Uszkodziłem? Wysłałem je, cholera wie gdzie, ale nie uszkodziłem. - ...zniszczyłeś tysiące zmienników i... Miałem nadzieję, że ten fakt nie zostanie tak szybko i łatwo odkryty. - ...zachowujesz się jak bandyta. To już była gruba przesada! - Kto? Ja? Zachowuję się jak bandyta? I kto to mówi? Jeździec Apokalipsy niosący zawsze ze sobą śmierć i zniszczenie. Kim jestem wobec takiej potęgi, jaką ty sam reprezentujesz? Pyłek na wietrze. Łupinka orzecha na szerokim morzu. - Jeźdźcy mają swoją godność. Nikogo nie biją bez opamiętania, a ty właśnie tak robisz. Ty się tak zachowujesz bijąc kogo tylko dorwiesz. - Pewnie. Ty nikogo nie uderzysz. Masz od tego Barakamela, który wykona za ciebie całą brudną robotę. Ty masz czyste ręce, poza drobnymi wyskokami, jak na przykład zagłodzenie kogoś na śmierć, co zdarza ci się od czasu do czasu. - Nie rozmawiaj ze mną w ten sposób. Lepiej nie chciej abym przypominał ci co robiłeś u siebie w domu. Wolę nie wspominać o twojej piwnicy przepełnionej trupami. Zapomnieć również pragnę o zapełnionym po krańce twoim ogrodzie. Jesteś złym człowiekiem. - Nie twierdzę, że jestem dobry. Nie jestem nieskazitelny. Mam swoje grzeszki, ale wszystko to co robiłem i co robię, nie jest zakrojone na taką skalę jak to jest u ciebie. Głód wstał z łóżka. - To jest moja praca! Dosyć tego! Dałem ci wolną rękę. Wiedziałem co robisz, co będziesz robił, gdyż wszystko to zostało zapisane wcześniej tutaj - uderzał palcami w książkę. - Plany są skonstruowane bardzo skrupulatnie i wszystko tutaj jest na swoim miejscu. Takie zero jak ty, nie może zniszczyć tego wszystkiego poprzez dopisanie paru literek czy też cyferek. Nie jest to takie proste, jak może ci się wydawać. Trzeba być kimś aby układać przyszłość lub aby ją w razie potrzeby zmieniać. - Jestem Korky, Wielki Guru sekty Deszczowy Świt. - I co? Mam paść na kolana? - Jeżeli masz na to ochotę, to proszę bardzo. - Nie ma na to czasu, wychodzimy. - Dokąd? - Dam ci jeszcze jedną szansę na to aby naprawić swoje błędy. Polecisz ze mną doprowadzić do zagłady kolejny świat. Rozdział czterdziesty ósmy Aarco. Kolejna nazwa. Nowy świat. Szybkość z jaką poruszał się chewi przyprawiała o zawrót głowy. Dziwię się, że przeżyłem do tej pory te wszystkie loty. Nabyłem troszeczkę doświadczenia to fakt, ale mimo wszystko... Aarco na pierwszy rzut oka było sympatyczną planetą. Oczywiście pod warunkiem, że nie będzie się traktować poważnie krwiożerczych mieszkańców tej planety - wielkich istot przypominających słonie, lecz różniące się od tych wielkich ziemskich ssaków przede wszystkim tym, iż słonie nie atakują od razu każdej napotkanej żywej istoty, która jest na tyle słaba i powolna aby nie schować się przed nimi w jakimś spokojnym miejscu. Głód zatrzymał pojazd z dala od mieszkańców. W głębi lasu znalazł odpowiednio dużą polanę aby mógł tam wylądować. Spojrzał na mnie. Miałem nadzieję, że nie poleci mi używać dim mak w celu unicestwienia rodowitych mieszkańców tej planety. Co innego użyć ciosu śmierci wobec ludzi, a co innego wobec obcych istot. Skąd mogłem wiedzieć jak zareagują na cios? - Mam nadzieję, że masz dosyć dim mak? - zapytał gdy silniki przestały pracować. - Przestań wreszcie mówić bez przerwy o tym dim mak! Dim mak to, dim mak tamto... mam tego dosyć. - Rzeczywiście masz dosyć. To dobrze. - Co jest dobrze? Nic nie jest dobrze. Nic nie układa się dobrze. Miałem pomóc ci w urządzaniu Apokalipsy, a tu co? Głupie szkolenie, idiotyczna nauka latania. Tak ma wyglądać kurs na potencjalnego jeźdźca? - Nikt ci nie obiecywał, że zostaniesz Jeźdźcem. Masz mi tylko pomagać, a to nie to samo. - To po co ta cała szopka ze szkoleniem? - Do chwili, gdy żyłeś sobie w błogiej nieświadomości jako Wielki Guru byłeś równocześnie tylko człowiekiem. Co prawda mogłeś twierdzić, że pochodzisz z innego wymiaru, ale i tak nie zmieniało to faktu, że jesteś tylko człowiekiem. Teraz w tych krótkich chwilach, kiedy budujesz nowy ład niszcząc inne światy musisz o tym pamiętać. Nadal jesteś tylko człowiekiem i to się nie zmieni. Nigdy nie będziesz Jeźdźcem. - Pocieszające i budujące - mruknąłem. Głód wybrał doskonałe miejsce na zorganizowanie Apokalipsy. Polana stanowiła świetną bazę wypadową dla wszelkich akcji zaczepnych. Z wnętrza pojazdu mogliśmy obserwować teren wokół nas aż do linii drzew i żaden mieszkaniec tej planety nie miał prawa zaskoczyć nas niespodziewanym atakiem. - I co teraz? - zadałem jedno z serii najgłupszych pytań. Głód poszedł do magazynu i po chwili wrócił z torbą załadowaną po brzegi zmiennikami. Podał mi ją. - Rozmieść je w lesie wokół polany - polecił, - będą stanowiły pewnego rodzaju barierę zabezpieczającą. Są to zmienniki nowej generacji, uruchamiane za pomocą fal radiowych. Pokazał mi urządzenie służące do odpalenia zmienników. Prostokątne czarne pudełko. Położył je na fotelu. Odebrałem torbę od Głodu i wyszedłem z pojazdu. - A co powinienem zrobić jeżeli natknę się na któregoś z tubylców? - spytałem zarzucając torbę na ramię. - To będzie właśnie taka sytuacja o której ci wcześniej wspominałem. Będziesz miał wówczas kilka rozwiązań, kilka dróg wyjścia z sytuacji. Jedną z nich będzie walka. Możesz spróbować użyć różnych stylów walki, ale moim zdaniem najlepiej uczynisz stosując cios śmierci z natychmiastowym skutkiem. Nie zrozum mnie źle Korky, nie mówię, że musisz tak zrobić, lecz że możesz. Masz wybór. Możesz spróbować porozumieć się z Aarcowcami, ale raczej nie masz co liczyć na to, że uda ci się dojść z nimi do porozumienia. Patrzyłem przez chwilę na Jeźdźca układając równocześnie plan działania. Był już prawie w całości gotowy. Poukładany i przemyślany bardzo dokładnie. Co prawda istniała możliwość, że plan ten legnie w gruzach, ale łudziłem się nadzieją, że jednak tak się nie stanie. Na pewno pociągnie za sobą kilka ofiar, czego moim skromnym zdaniem, nie da się uniknąć, ale przyniesie rezultaty. Potem, jeżeli wszystko ułoży się tak jak mam nadzieję, że się ułoży, mogę stać się siłą zdolną do decydowania o losach innych światów. Zanim dojdzie do takiej sytuacji, co może mieć miejsce lub też nie, jest jednak przede mną szereg zadań do wykonania, których końcowy rezultat spowoduje dalsze działanie mechanizmu zagłady. Mam szansę aby wszystko ułożyło się tak jak sobie tego życzę. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w stronę drzew. - Powodzenia! - krzyknął za mną Głód. Nie podziękowałem. To podobno przynosi pecha. Rozdział czterdziesty dziewiąty Doszedłem do drzew i wszedłem do lasu. Czułem wzrok wrogich mi istot spoczywający na moich plecach. Wchodziłem coraz dalej w głąb lasu. Już po kilku krokach stałem się niewidoczny dla Głodu, który musiał przez cały czas obserwować mnie z pojazdu. Wysłał mnie do walki. Miał to być mój chrzest bojowy. Nie wiedział jednak, że Wielki Guru planuje wykręcić mu najbardziej paskudny z paskudnych numerów. Nigdy nie lubiłem drzew. Starałem się, jeżeli tylko miałem taką możliwość omijać lasy z daleka. Od czasu do czasu wpadałem do lasu rosnącego w pobliżu mojego domu aby zarżnąć jedną lub dwie sarenki. Ewentualnie wypatroszyć starego zająca. I to wszystko... Gdzieś po prawej stronie trzasnęła złamana gałązka. Zatrzymałem się i położyłem torbę ze zmiennikami na ziemi. Ponownie rozległ się trzask łamanego drewna. Tym razem na wprost mnie i zdecydowanie dużo bliżej niż poprzednio. - Jest tam ktoś? - zawołałem. Dzisiaj miałem dobry dzień do zadawania głupich pytań. Oczywiście, że ktoś tam musiał być. - Nie chcę nikomu zrobić nic złego - mówiłem bez przekonania głosem, który nie budził wcale zaufania.Z prawej strony ktoś ruszył nagle do ataku. Gałęzie trzaskały jedna po drugiej. Coraz bliżej. Ziemia trzęsła się pode mną, a ten który to powodował ukazał się właśnie pomiędzy drzewami. Szarżował wprost na mnie. Był wielki, co najmniej dwukrotnie większy niż słoń, którego przypominał. Kiedy zbliżył się na tyle, że niemożliwe było już powstrzymanie tego potwora stosując delikatne środki nacisku, zrozumiałem że nie mam wyjścia i muszę go zabić. Użyłem dim mak i... ...Aarcowianin padł martwy na ziemię. Podniosłem z ziemi torbę i odbiegłem parę kroków w głąb lasu. Tam zatrzymałem się i krzyknąłem: - Nie chcę was zabijać! Zrozumcie to! Najwidoczniej nie chcieli tego uczynić gdyż już po chwili kolejny gigantyczny Aarcowianin biegł w moim kierunku wyjąc przeraźliwie. Na pewno nie miał zamiaru poczęstować mnie filiżanką kawy więc i jego uśmierciłem. Ponownie odbiegłem od trupa kilka kroków dalej. - Przynoszę wam pokój i wolność! - krzyczałem. - Chcę wam pomóc, uratować was od zagłady! Nie uwierzyli mi, czemu zresztą wcale się nie dziwię. To co robiłem do tej pory przeczyło zupełnie moim zapewnieniom o niesieniu pomocy jak również nie zgadzało się z obietnicą, że nikomu nie zrobię krzywdy. Pozbawiłem życia kolejne trzy stwory zanim ataki urwały się. I całe szczęście, że tak się stało. Nie mogłem przeciągać struny. Głód również nie będzie oczekiwał w nieskończoność na mój powrót. Przystąpi w końcu do działań na własną rękę, jeżeli stwierdzi, że moja nieobecność może być spowodowana tym iż zginąłem. Potworny ryk spowodował, że serce skoczyło mi do gardła ze strachu. - Chcę rozmawiać z waszym szefem! - krzyknąłem pomiędzy drzewa. Próbowałem nawiązać rozmowę. Nawiązać kontakt. To było najważniejsze. Cisza. Podobno brak odpowiedzi to też odpowiedź. Jeżeli tak jest, to taka odpowiedź w tej właśnie chwili nie wnosiła nic nowego w aktualnie zaistniałą sytuację. Trzask gałęzi świadczył, że ktoś ruszył w moim kierunku. Chce rozmawiać czy walczyć? Musiałem wykazać się pewną dozą cierpliwości aby uzyskać odpowiedź na to pytanie. Trzask. Po chwili jeszcze jeden. I wreszcie coś ujrzałem... Pomiędzy drzewami... Aarcowianin poruszał się w bardzo dziwny sposób. Przemieszczał się zwinnie i w miarę szybko. Małymi kroczkami przesuwał się od drzewa do drzew przebiegając dystans dziesięciu metrów, następnie przystawał na moment i znowu to samo: drobne kroczki i przystanek przy kolejnym drzewie. A wszystko to przy cichych dźwiękach w stylu haals-haals, haals-haals wydawanych przez Aarcowianina. - Nie bój się! - powiedziałem do olbrzyma. - Chodź! Haals-haals, haals-haals, haals-haals. Stosując nadal ten sam styl marszu doszedł do kolejnego drzewa i zatrzymał się tam. Małe paskudne zaropiałe oczka umieszczone w wielkiej czaszce patrzyły w moją stronę. Nie poruszył się. Stał i czekał. Tylko na co on oczekiwał? Z tyłu za Aarcowianinem dojrzałem kolejnego potwora, który truchcikiem zmierzał w naszą stronę. Dobiegł do swego rodaka i zatrzymał się tam. Popatrzył na mnie i spytał: - Kwoa ajal alkeoo? - Obawiam się, że nie rozumiem - powiedziałem. Haals-haals, haals-haals. - To twój pojazd? - usłyszałem i tym razem zrozumiałem co mówi. Szok spowodowany tym, że usłyszałem logiczne zdanie był tak wielki, że nie od razu zrozumiałem sens pytania. Dopiero po kilku sekundach domyśliłem się, że pytanie dotyczy chewi stojącego na polanie. - Nie. To pojazd Głodu - odparłem. - Kogo? Haals-haals??? - Głodu. Jeźdźca Apokalipsy, który przyleciał tutaj zrobić z tej planty piekło - wyjaśniłem w kilku słowach. - Co zrobić? - Aarcowianin spojrzał na swojego rodaka, który nadal patrzył na mnie cichutko posapując swoje haals-haals. - Rozumiesz coś z tego Scaagar? Ten brzydal chce nam coś powiedzieć. - Uważaj sobie! - oburzyłem się. - Tylko nie brzydal. Nie jestem wcale straszny... Aarcowianin o imieniu Scaagar przemówił wreszcie: - Dlaczego zabiłeś moich braci? - Nie chciałem tego robić - odparłem. - Od początku chciałem rozmawiać. - Nie pytałem o to co chciałeś zrobić, albo nie. Pytałem dlaczego to zrobiłeś? - Nie miałem innego wyjścia. - Miałeś. Mogłeś stać i czekać. - Aż mnie zabiją??? Cisza. Denerwująca cisza. Po chwili kolejne pytanie: - Co ty tutaj robisz? - Przynoszę wam pokój. - Zabijając kogo popadnie? - Mam pewien plan, który... - Jesteś sam? - Nie. Głód został w pojeździe. - Opowiedz nam o Głodzie. Opowiedziałem. I nie tylko o nim. Wytłumaczyłem kim jest Głód, Śmierć, Zaraza i Wojna. Co robią. Zrozumiał. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. - A ty? Co ty robisz w tej całej imprezie? - Jestem terminatorem. Graczem rezerwowym w drużynie Wielkiej Czwórki. Mimo woli zostałem zwerbowany do pomocy Jeźdźcowi. - I teraz chcesz nam pomóc? Dlaczego? - Widzę szansę na powodzenie moich planów. Jeżeli wszystko się dobrze poukłada, może nie zniszczą Aarco. - Co masz w tej torbie? - Coś co przynosi śmierć. Znowu cisza... Po chwili: - Muszę zweryfikować to co powiedziałeś do tej pory. W kontekście tego co masz w torbie twoje wypowiedzi stają się raczej fałszywe. - Zastanów się Scaagar, gdyby moje plany dotyczyły zagłady Aarco wcale nie rozmawiałbym teraz z tobą. Lecz wyrzuciłbym to co mam w torbie do lasu i pobiegłbym do pojazdu czekać na to co będzie dalej. Po co miałbym was okłamywać? - Czego od nas chcesz? - Pomocy. Zaraz wrócę do Głodu i powiem mu, że rozmieściłem zmienniki w... - ...zmienniki? - To jest właśnie to, co trzymam w torbie. No więc powiem mu, że wszystko zostało zrobione tak jak miało być i zmienniki są w lesie. Przy pierwszej okazji dam mu w łeb i teraz cała nadzieja w waszych... hmm... łapach??? Musicie coś z nim zrobić. Zakopać, spalić, obciążyć to chude ciało kamieniami i utopić... nie wiem co... Głód w każdym razie musi zniknąć. - A ty? - Ja nie. Polecę tymczasem na Gran Kanalia i dokopię pozostałym Jeźdźcom i Szefowi tej spółki. Może wówczas skończy się problem z wykańczaniem światów. Rzuciłem w ich stronę torbę ze zmiennikami. - Pilnujcie jej do czasu mojego powrotu - powiedziałem. Odwróciłem się i odszedłem. Rozdział pięćdziesiąty Wróciłem do chewi i ujrzałem idącego w moją stronę wściekłego Jeźdźca. Zrozumiałem, że nie mogę mieć przed nim żadnych tajemnic. - Spotkałeś się ze Scaagarem - Głód nie pytał lecz stwierdzał. Poczułem się tak jakbym otrzymał cios poniżej pasa. Cały mój plan legł w gruzach zanim jeszcze wszedł w życie. Głód wszystko wiedział. nie miałem szans aby przeprowadzić swoje zamierzenia. - Nie kłam tylko, że nie wiesz o kim mówię - dodał po chwili widząc, że chcę coś powiedzieć. Rzeczywiście chciałem skłamać i wyprzeć się znajomości ze Scaagarem. - Wiesz kto to jest? - spytał po chwili, kiedy opadły u niego emocje, a ciśnienie spadło troszeczkę. Oczywiście nie oczekiwał ode mnie jakiegokolwiek tłumaczenia. Ciągnął dalej: - Scaagar sprawuje na Aarco funkcję Alfy i Omegi. Wie wszystko. To on właśnie jako pierwszy odkrył co piszczy w trawie. On zawsze wie co jest grane, a w razie konieczności może grać pierwsze skrzypce. Nie boi się wcale ostrych słów i uwielbia być kąpany w gorącej wodzie. Stanowi zagrożenie dla nas wszystkich, a szczególnie niebezpieczny staje się w chwilach gdy zaczyna haalsować. - Haalsować??? - Poruszać się w dziwaczny sposób, kilka kroków drobnym truchtem potem zatrzymuje sie, podbiega kawałek, zatrzymuje się i tak dalej. - Skąd wiedziałeś? - O haalsowaniu? - Nie. O tym co zamierzam. - Proszę cię Korky, nie zadawaj mi tego rodzaju pytań. Są głupie. Dobrze wiesz, że wiem więcej niż muszę i dużo więcej niż myślisz, że wiem. Widzisz Korky, problem z tobą polega na tym, że chciałbyś kroczyć przez życie nie wzbudzając czyjejś nieżyczliwości. Myślisz, że to się może udać? Nigdy człowieku! Nie zadowolisz wszystkich. Jeżeli uda ci się zadowolić jednego, zrobisz przykrość komuś innemu. Dlatego... Głód urwał niespodziewanie swoją przemowę i krzyknął. Sądziłem, że jest to taki krótki przerywnik, lub też wykrzyknik umieszczony właśnie w tym miejscu, aby zaakcentować ważny fragment wypowiedzi. Jednakże prawdziwy sens tego okrzyku okazał się dużo bardziej przyziemny. Nie wiedzieć skąd, na podłodze obok fotela Głodu pełzała mała czarna gąsienica. Jej obecność w tym miejscu wpłynęła właśnie na takie, a nie inne zachowanie Jeźdźca. - Zabij ją! - krzyknął. Skoczyłem na równe nogi i podbiegłem do niego. Zamiast zabić gąsienicę przyłożyłem Jeźdźcowi. Upadł na plecy wyrzucając nogi do góry. Gąsienica zdziwiona rozgrywającymi się na jej oczach wypadkami stanęła pionowo i piszczącym głosikiem spytała dlaczego biję tego chudzielca. Nie wdawałem się w zbyteczne dyskusje z owadem lecz postąpiłem niezwykle twardo i zdecydowanie po męsku: wdeptałem biedaczkę w podłogę. Fakt. Chamstwo... ale z drugiej strony... mogła nie wtrącać się do walki dwóch większych i mądrzejszych od siebie osobników... Nie można powiedzieć, że nie miała wyboru. Po co pcha paluchy między brudne drzwi? Głód podnosił swoje chude ciało z podłogi, kiedy otrzymał coupe de grace i padł nieprzytomny. Pozbierałem Jeźdźca z podłogi i rzuciłem go na fotel. Przeszukałem prawie całe chewi aby wpaść chociażby na kawałek sznurka, który nadawałby się do związania rąk Jeźdźcowi. Przywiązałem Głód do fotela, a brudną szmatą zatkałem mu usta. Wyszedłem z pojazdu i ruszyłem biegiem w stronę lasu. Nadszedł czas na troszeczkę partyzantki. W połowie drogi pomiędzy chewi a lasem, nad moją głową mignęły dwa nisko lecące pojazdy. Kolejne chewi. Co one tutaj robią? Zatrzymałem się obserwując ich lot. Po chwili nadleciał jeszcze jeden pojazd i pomknął za swoimi poprzednikami. Wszystkie trzy pojazdy wyrównały lot, a zaraz potem skierowały się w dół, ku ziemi. Zbliżyły się powoli w stronę pojazdu Głodu i usiadły na ziemi obok. Kogo to diabli niosą, dziwiłem się. Uciekaj, podpowiadała mi kobieca intuicja, która wybrała sobie akurat ten moment na to aby obudzić się z drzemki. - Haals-haals, usłyszałem za sobą. Obejrzałem się, chociaż nie musiałem tego robić dobrze wiedząc kogo tam ujrzę. Scaagar haalsował w moją stronę. Uciekaj, powtórzyła intuicja. Scaagar dohaalsował do mnie. Zatrzymał się i patrzył na środek polany. - Co się dzieje? - spytał. - Nie wiem - odparłem. W tej samej chwili kolejny pojazd przeleciał nad nami. Czwarty, nie licząc chewi Głodu. Zatoczył koło i wylądował obok pozostałych. Nadal nikt nie wysiadał z pojazdów. Muszą porozumiewać się w tej chwili, tłumaczyłem sobie tę chwilę bezczynności. Konsultowali się. Wiedziałem kim są i ciarki przeszły mi po plecach. nie przylecieli tutaj na piknik, to było pewne. Nie byli też ślepi i musieli nas zauważyć. Sam może byłbym niewidzialny, ale stałem tutaj w towarzystwie Aarcowianina wielkiego jak dom, a jego nie sposób było przeoczyć. Z jednego z pojazdów wysiadła Śmierć i przeszła szybkim krokiem w stronę chewi Głodu. Zanim znalazła się wewnątrz pojazdu rzuciła krótkie spojrzenie w naszym kierunku. Pomimo odległości jaka dzieliła nas od siebie poczułem uderzającą we mnie falę nienawiści. - Zabierajmy się stąd - powiedziałem do Aarcowianina i pobiegłem w stronę lasu. - Haals-haals, usłyszałem za sobą. Scaagar haalsował. Wolałem aby biegł normalnie bez tych przystanków, ale nie miałem na to wpływu. Scaagar najwidoczniej uważał haalsowanie za najlepszą metodę poruszania się. Część lasu przed nami uległa w pewnej chwili gwałtownej metamorfozie. Zatrzymałem się zaskoczony tym co się działo i w tej samej sekundzie Scaagar przehaalsował przeze mnie. Na szczęście pchnął mnie tylko, a nie stratował, ale mimo to zdarzenie to bez problemów mogę zaliczyć do mniej sympatycznych. Scaagar przeprosił i równie jak ja zdziwiony, stał patrząc na zmieniający się las. Drzewa zlewały się w jedną masę, co wydawało się zarówno nierealne jak i dziwne. Zrozumiałem co się stało. Głód dał mi torbę ze zmiennikami, które miałem rozmieścić wokół polany. Był to ten rodzaj zmienników, które uruchamia się za pomocą fal radiowych. Zostawiłem całą torbę zmienników Scaagarowi i jego koledze, aby pilnowali jej do czasu mojego powrotu z polany. Właśnie teraz, przed chwilą, zmienniki zostały uruchomione. Śmierć, która weszła do wnętrza pojazdu Głodu musiała najwidoczniej usłyszeć dokładnie streszczenie ostatnich wydarzeń. Błyskawicznie przeanalizowała sytuację i wysłała sygnał radiowy uruchamiający zmienniki. Zadziałało. Rozpoczęła się destrukcja Aarco. jednakże jedna torba zmienników na całą planetę to moim zdaniem troszeczkę za mało aby destrukcja mogła nastąpić na powierzchni całej planety. Spróbowałem zrobić coś, czego nigdy do tej pory nie robiłem - objąłem swoim umysłem zmieniającą się część lasu. Wyczułem tam umierające istoty. Aarcowianie umierali z powodu zmian zachodzących w ich organizmach. I las... zmieniał się... Głośny trzask i oślepiający błysk towarzyszył zniknięciu tego fragmentu planety, który objąłem swoim umysłem. Biała plama, zupełnie nierzeczywista, znajdowała się teraz w tym miejscu gdzie przed momentem był las ulegający przemianie. - Haals-haals? - Nie martw się - powiedziałem do wielkiego stwora. - Będziemy walczyć. Może da się coś jeszcze zrobić. Z pojazdów wyszli Jeźdźcy. Wszyscy czterej. Stanęli obok siebie i patrzyli w naszą stronę. Jeden z pojazdów zaskrzeczał silnikami i ruszył na pełnej szybkości w naszym kierunku. Zrobiłem to co mogłem zrobić w tej sytuacji - utworzyłem przejście w inny wymiar dla tego chewi i ponownie nie miałem z tym problemów. Skrzek silników ucichł i pojazd przepadł. Wywołało to małe poruszenie wśród Jeźdźców. Silniki zawyły zupełnie nagle po prawej stronie jakieś dwieście metrów od nas. Prowadzący pojazd znalazł drogę powrotu na Aarco z innego wymiaru. Spróbowałem ponownie tej samej sztuczki, ale tym razem nic nie wyszło. Czułem się tak jakby ktoś mnie blokował. Zakłócał moje wysiłki skierowane w stronę otworzenia bramy. Pojazd znalazł się nad nami. Niespodziewanie ruszył w dół i równocześnie trochę na prawo. Usiadł na ziemi i zgasły silniki. Wiedziałem kogo ujrzymy, ale mimo to ponownie spotkanie z Szefem - wcale nie wpłynęło na mnie budująco. Szef zeskoczył na ziemię i podszedł do nas. jego twarz nie przedstawiała ciekawego widoku, a pierwsze słowa, które wypowiedział nie wróżyły świetlanej przyszłości dla Aarco. - Miałeś nam pomagać, a nie biegać po lasach na obcych planetach z tubylcami - odezwał się Szef. - Ta planeta została przeznaczona na odstrzał i w niczym jej nie pomożesz. nie zmienisz już przyszłości, która z mojego punktu widzenia jest przeszłością. Znałem wcześniej bieg wypadków i przybyłem na odsiecz Głodowi. Jak widzę, w samą porę. Spojrzałem na Scaagara, ale Aarcowianina już obok mnie nie było. Haalsował w stronę lasu. Wyglądało na to, że nie wytrzymał psychicznie spotkania z Szefem. - Wsiadaj - polecił Szef. nie podlegało dyskusji, że muszę wykonać to polecenie. Nie potrzebowałem w tym momencie Drongi, jej uniwersalnych fusów oraz jej umiejętności wróżbiarskich, aby dowiedzieć się jakie będą dalsze losy Aarco. Historia została już zapisana, a teraz nastąpi jej realizacja. Rozdział pięćdziesiąty pierwszy Bardzo niechętnie i bardzo powoli, oraz prawie zupełnie załamany, wchodziłem na pokład chewi. Przechodząc obok Szefa poczułem jego mocny uścisk na moim łokciu. Przybliżył swoje paskudne usta do mojego ślicznego ucha i wykrzyczał nagle trzy słowa: - Miałeś pomagać Głodowi! Podskoczyłem kilka centymetrów w reakcji na ten krzyk i wyrżnąłem swoją pięknie ukształtowaną główką w światła kontrolne umieszczone nad drzwiami wejściowymi do pojazdu. O co cały ten krzyk? Gdy rozcierałem obolałe miejsce na czole, poczułem mocne kopnięcie w tylne partie mojego ciała, co jeżeli dobrze rozumiem, oznaczało podziękowanie za mój wkład w zagładę Aarco. Szef uruchomił pojazd i ledwo zdążyłem zapiąć pasy, a już byliśmy w powietrzu. Sekundę później oślepiające światło zalało wszystko wokół. Straciłem wzrok. Zamknąłem oczy zbyt późno. Czerwone plamy błyskały przed moimi oczami. Podniosłem powieki i nadal to samo. Bez zmian. - Nic nie widzę - powiedziałem i usłyszałem w tonie swojego głosu nutę paniki. - Co się stało? Cisza. - Jest tutaj ktoś? - spytałem. - Zamknij się! - warczał Szef. Coś się stało, tyle tylko było dla mnie jasne. Czyli prawie nic. nastąpił wybuch na Aarco, czy coś w tym rodzaju, skutkiem czego - konkretnie rzecz ujmując: błysku - straciłem chwilowo, mam nadzieję, wzrok. Rodziły się we mnie przypuszczenia, że wybuch ma coś wspólnego z Jeźdźcami. - Masz rację - usłyszałem głos Szefa. Czułem, że opuszcza mnie zupełnie chęć walki o wolność. Miałem ochotę położyć się i zasnąć. Mieć wreszcie spokój. - W czym niby mam rację? - spojrzałem w stronę z której dochodził głos. Widziałem białe plamy i zarys sylwetki. Odzyskiwałem wzrok. - Zaraz ci przejdzie, Korky. Zamrugałem raz jeszcze. Kolory otaczającego mnie świata powracały na swoje miejsce. Niespodziewanie w chewi coś uderzyło. - Co się stało? - spytałem. - Nie denerwuj mnie wreszcie swoimi pytaniami - warknął Szef. - Siedź cicho i czekaj. Czekać? Na co? Nie zapytałem go jednak o to. Wolałem nie kusić losu. Kolejne uderzenie poruszyło pojazdem. Spojrzałem na Szefa - mój wzrok zdecydowanie powracał do normy - ale nie odezwałem się. Szef jednak nie spieszył się wcale z udzieleniem jakiejkolwiek informacji. Patrzył na drzwi. Spojrzałem również w tamtym kierunku. Dokładnie w tej samej chwili gdy mój prawie już doskonały wzrok padł na drzwi, na progu stanął Głód. Jeździec płonął nienawiścią. Spojrzał na Szefa, a zaraz potem na mnie. Sekundę później ruszył do ataku. - Tyyyyy... - warczał tym swoim zagłodzonym głosem i wyciągał w moim kierunku zakrzywione szpony. Na pewno nie czynił tego z zamiarem uściśnięcia mojej dłoni, ani nie miał zamiaru pogłaskać mnie po główce. Mogę bez żadnego ryzyka wysnuć wniosek, że zamiary Głodu były raczej zbrodnicze niż przyjazne. jego chuda dłoń zmierzała w stronę mojego, jedynego jakie posiadam, gardziołka. - Zostaw go - odezwał się Szef. Głód wyhamował. - Ale... - rzucił nieśmiało. - Nie ma żadnego ale... zostaw go... koniec i kropka... - Głód splunął na wykładzinę i odszedł w stronę Szefa. Zadeptałem szybko to coś, co narodziło się ze śliny Głodu i zaraz potem po raz trzeci nastąpiło uderzenie w chewi. Szef nie wytrzymał i wrzasnął: - Możecie robić to delikatniej! - Maszyny są zużyte Szefie - odezwał się Głód. - Nie dostajemy nowych od lat. Skrzaty konserwują tylko tak sobie, byle jak. Nie sposób więc precyzyjnie podejść i dobić do innego chewi. Kolejny wstrząs był najmocniejszy. - A to kto? - spytał Szef. - Śmierć - odparł Głód wyglądając przez okno. - Nigdy nie opanowała techniki lotu na tyle aby bez problemu sobie poradzić... Korky był dużo lepszy. Był... czas przeszły... - Gdzie jest ten... jak mu tam? Człowiek? - usłyszałem piskliwy głos, a chwilę potem ujrzeliśmy Zarazę. Za jej plecami ujrzałem blade oblicze Wojny. - O... jest tam - syknęła Wojna. - Widzę - warczała Zaraza. - Ślepa nie jestem. Obie ruszyły w moim kierunku. Zachowywały się tak samo jak przed kilkunastoma sekundami Głód. Nie miałem wątpliwości, że tylko i wyłącznie interwencja Szefa oraz wydany przez niego kategoryczny zakaz uszkadzania mojej skromnej osoby, zadecydowały o tym, że pozostałem przy życiu. Wojna i Zaraza odeszły w stronę kolegów pieniąc się ze złości. Najgorsze jednak chwile przeżyłem kiedy dołączyła do kompletu Śmierć. Momentalnie kiedy stanęła na miękkiej wykładzinie spojrzała na mnie i w tej samej chwili poczułem jak powietrze uchodzi ze mnie. Serce przestało pompować krew do mózgu, a białe plamy pojawiły się ponownie przed moimi oczami. Próbowałem zaczerpnąć świeżego powietrza, ale nie mogłem tego zrobić. Mocne dłonie miażdżyły moje płuca pomimo tego iż nikt mnie nie dotykał. Powoli osuwałem się w przepaść z której wiedziałem, że nie ma możliwości powrotu. Usłyszałem czyjś okrzyk i zaraz potem serce powróciło do swojej przerwanej pracy. Nabrałem w płuca świeżego powietrza, a białe plamy zastąpione zostały przez obraz wnętrza pojazdu w którym aktualnie przebywałem. Szef starał się coś wytłumaczyć Śmierci. To on właśnie po raz kolejny uratował mi życie. Śmierć wykończyłaby mnie w parę sekund gdyby nie jego interwencja. Pozbierałem się z podłogi na którą najwidoczniej musiałem upaść podczas chwili słabości. Chewi ponownie stracił na chwilę stabilność. - Odpadły - powiedział Głód obserwujący coś za oknem. Co miało niby odpaść? Wyglądało to na standardowe modus operandi w tego typu akcjach. Jakich akcjach? Zagłady? Szef wybrał sobie akurat ten moment aby spojrzeć na mnie. Zaskoczył mnie fakt, że na jego ustach tkwił uśmiech. - Byłeś przed chwilą świadkiem zagłady Aarco - powiedział. - Jeźdźcy Apokalipsy są znowu razem. Nie jesteś już nam potrzebny, Korky. Prawdę mówiąc wcale nie byłeś potrzebny. Nudy... to tylko brak zajęcia wpłynął na to, że zgodziłem się zaangażować cię do pomocy jednemu z Jeźdźców - nie będę ukrywał, że chodzi o Głód - tylko dlatego iż twoje imię figurowało w Księdze Przeznaczenia i było tam wyraźnie napisane co muszę zrobić. - Jeżeli jest tak jak mówisz - wtrąciłem, - musiałeś przecież znać przyszłość bardzo dokładnie. Musiałeś wiedzieć, że dojdzie do takiego spotkania jak dzisiaj. Znając przyszłość mogłeś manipulować teraźniejszością. - Wam ludziom wszystko wydaje się takie proste i zupełnie nieskomplikowane. Ale tak nie jest. Wiem od Głodu, że wsadzałeś swoje brudne paluchy w nasz sejf, a następnie w Plany Apokalipsy. Jak pewnie zauważyłeś, nie mogłeś zbyt wiele zmienić. W Księdze Przeznaczenia czytałeś o swojej przyszłości, ale tylko do pewnego momentu tekst był zrozumiały, prawda? Skinąłem głową. Zaschło mi w gardle. - Te same problemy - ciągnął Szef - zdarzają się również nam, istotom ponadczasowym. Napotykamy na identyczne bariery w chwili gdy chcemy odczytać przyszłość. Nikt z nas nie potrafi zrozumieć języka jakim zapisana jest przyszłość. Zastanowiła mnie jedna sprawa: kaczodzioby obcy przybył do mojego domu z informacją jakoby moje imię zapisane zostało obok imion Jeźdźców. Jak to się stało, że on potrafił odczytać przyszłość w Księdze Przeznaczenia? Może kłamał? Może teraz słyszę kłamstwa? Nie może być tak, że obaj mówią prawdę. jeden z nich kłamał. Który? Wszystko to było denerwujące i coraz bardziej zagmatwane. Przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl: może Księga Przeznaczenia, która znajduje się w sejfie Głodu, nie jest jedyną Księgą Przeznaczenia jaka istnieje? Może jest jeszcze inna? - Nie - powiedział Szef. Nie dziwiło mnie już to, że czyta w myślach. - Nie ma drugiej takiej Księgi, a ten - w tym miejscu wtrącił imię obcego, które jest niemożliwe do wymówienia dla człowieka - musiał cię oszukać. - Jaki miałby w tym cel? Zależało mu przecież aby nakłonić mnie do współpracy. Chciał abym zainteresował się jego propozycją i wziął udział w całej tej zwariowanej imprezie. - To wszystko o czym mówisz, nie ma już żadnego znaczenia - powiedział Szef odbierając od Głodu mały, dziwnie znajomo wyglądający plecak i zapinał teraz klamry na ramionach. Głód poprawiał ułożenie plecaka Szefa naciągając linki. - Przegrał również Scaagar i tak samo... ...to nie był plecak! Dopiero teraz dotarło do mnie co Szef otrzymał od Jeźdźca. - ...przegra - po raz kolejny wymienił imię obcego. Spadochron. Po co on zakłada spadochron? Nie ma chyba zamiaru wyskoczyć z chewi. - Zostawiam cię samego w miłym towarzystwie Jeźdźców. Spotkamy się za trzydzieści minut. Tak jest zapisane i tak być musi. nie bój się, wydam Jeźdźcom polecenie, aby do tego czasu nie spadł ci włos z głowy. W międzyczasie weźmiesz udział w kolejnej zagładzie świata. Tym razem będzie to - tutaj padła nazwa planety, co również nie jest możliwe do powtórzenia dla człowieka. Odwrócił się do Jeźdźców i przez kilka sekund szybko wytłumaczył co mają robić, a czego raczej robić nie powinni. Przez dwie sekundy palec wskazujący Szefa wymierzony był w moje lewe oko, ale domyśliłem się, że jest to tylko zwykły przypadek, a Szefowi bardziej chodzi o moją śliczną osobę niż o piękne zielone oko, którego jestem szczęśliwym właścicielem. Przekazał im to co sobie życzy, czyli poinformował ich czego nie powinni mi robić. Poczułem się troszeczkę pewniej. Byłem na jakiś czas bezpieczny. Wychodząc nie spojrzał na mnie. Zniknął za drzwiami i wyskoczył. Zostałem sam z czterema psychicznie chorymi osobami gotowymi w każdej chwili do zabijania. No cóż... nie każdy ma tyle szczęścia co ja. Nadal byłem zabawką w rękach istot ponadczasowych. Rozdział pięćdziesiąty drugi Mały stwór z kosmosu - z planety której nazwy nie sposób wymówić - miał rację. Zaraz po Aarco na liście planet do rozwałki znalazła się jego ojczysta planeta. Dlaczego Jeźdźcy działają w ten sposób? O co w tym wszystkim chodzi? Czy rzeczywiście trzeba wszystko zniszczyć aby móc stawiać mury na nowo? Wielka Czwórka znowu była razem. Do Głodu dołączyły trzy koleżanki, które dokonały zniszczenia Aarco. Gdyby nie one, Głód sam nie dałby rady zniszczyć tej planety. Mówię sam, gdyż nie mogę liczyć siebie jako kogoś kto miał pomagać w dokonaniu Apokalipsy. Moje wysiłki skierowane były zupełnie w innym kierunku niż starania Głodu. On chciał zniszczyć Aarco i jej mieszkańców - ja chciałem ocalić planetę. Mogłem odnieść sukces w tych cichych zawodach z Głodem, ale niestety... przegrałem, a wraz ze mną i Aarco wraz z mieszkańcami. Robiłem co mogłem, ale było to zbyt mało. Nie miałem szans zrobić coś więcej. Patrzyłem przed siebie wprost na czerwoną kulę zawieszoną za panoramicznym oknem chewi - ojczystą planetą stwora o kaczym dziobie. Zbliżaliśmy się do niej i wszyscy Jeźdźcy byli bardzo podekscytowani nadchodzącymi wydarzeniami. Mogłem tylko domyślać się co czuli - po raz pierwszy od jakiegoś czasu znowu pracowali wspólnie. Odrodziły się więzy krwi i zasady wzajemnego zaufania. Współpracowali w milczeniu, gotowi na wszystko. Różnego koloru kule zmienników przechodziły z rąk do rąk. Były sprawdzane, a następnie odkładane na bok. Potem ukradkowe spojrzenia wymieniane między sobą i oficjalny rzut oka w moim kierunku. Musieli posprawdzać zmienniki nie wiedząc ile z nich uszkodziłem. Jeżeli chcieli dobrze wypaść na gościnnych występach na tej planecie, to rzeczywiście musieli to zrobić starannie. Planeta rosła w oczach. Nie miałem już wpływu na to co miało się wydarzyć na tej planecie. W mojej głowie układał się już plan ucieczki. Plan powrotu do domu. Wszystko teraz pozostawało kwestią czasu i okazji. Na razie musiałem czekać. Nie miałem innego wyjścia. Jeźdźcy przygotowali się do wejścia w atmosferę planety. Śmierć zasiadła za sterami pojazdu i wyłączyła zdalne sterowanie. Szarpnęło pojazdem. Miałem ochotę podejść do Śmierci i walnąć ją w czaszkę. Poruszyłem się w fotelu. - Nie radzę - usłyszałem. Wiedziałem iż Wojna nie potrafi czytać w myślach, ale mimo to przeszły przez moje ciało fale niepokoju. jak łatwo mnie rozpracowała. Przejrzała mnie jędza i bezbłędnie wyczuła targające mną emocje. Po moim zachowaniu poznała, że jestem bojowo nastawiony wobec świata. Wobec Jeźdźców. Wobec Śmierci. Spojrzałem na Wojnę, w jej oczy. Ujrzałem nienawiść i podstęp pragnące wyrwać się na zewnątrz. Wojna niosła ze sobą ból i cierpienie. To ona właśnie powodowała, że ludzie tracili życie - za czyjeś sny o potędze. Zaraza ujęła mnie za ramię. Patrzyła na mnie takim wzrokiem, jakim obrzuca się psa chorego na wściekliznę na moment przed ostatecznym rozwiązaniem jakim jest uśpienie. Służyłeś wiernie pieseczku, lecz teraz jesteś chory i muszę cię zabić - zdawała się mówić. - Coś nie gra? - spytała. Pokręciłem głową w niemym zaprzeczeniu. Śmierć zatoczyła szeroki łuk w powietrzu zaraz po wejściu w atmosferę planety i wyhamowała. Przez kilka chwil czekaliśmy zawieszeni mając pod sobą planetę, która niczego nieświadoma przeżywała ostatnie chwile życia. Za chwilę miała zostać zniszczona. Głód z kilkoma zmiennikami w rękach podszedł do drzwi i otworzył je szeroko. Zmienniki wyrzucił w przestrzeń i czerwone kule poszybowały niosąc ze sobą śmierć i zagładę. miały w sobie dosyć energii aby roznieść w drobny pył planetę. Śmierć ponownie uruchomiła automatyczne sterowanie pojazdem i posuwaliśmy się teraz powoli przed siebie. Zaraza i Wojna stojąc na progu otwartych drzwi wyrzucały na zewnątrz dziesiątki zmienników. Pomyślałem sobie, że taką prostą czynność mógłby wykonywać ktokolwiek. Nie musiały to robić te właśnie osoby... Poczułem nagle, że nadeszła teraz moja szansa... to był ten moment... Okazja aby wykorzystać ten moment i coś zrobić. Siła i determinacja prowadziły teraz mój umysł. Zerwałem się z fotela i ruszyłem do przodu. Wprost na Wojnę. Bykiem. Kobietka oberwała w miękkie pośladki twardą czaszkę Wielkiego Guru. Zachwiała się na progu - oczywiście Wojna, a nie czaszka - próbowała uchwycić się drzwi, ale mimo wszelkich starań nie udało się jej tego dokonać. Walczyła całkiem nieźle, jak na kogoś kto stoi jedną nogą poza pojazdem, ale nic to nie dało. Ostatkiem sił uchwyciła się listwy bocznej przy drzwiach i tylko moja zdecydowana reakcja na ten bieg wypadków spowodował, że Wojna mimo wszystko nie pozostała w naszym towarzystwie. Widząc, że biedaczka się męczy, pomogłem jej oderwać kurczowo zaciśnięte palce prawej dłoni od listwy bocznej drzwi. Wreszcie w ciszy poszybowała w kierunku powierzchni planety. - Wypadła - Głód głośno wypowiedział to co wszyscy zdołali już przyjąć do wiadomości. - Poważnie? - wyraziłem zdziwienie. Na nic więcej nie było już czasu. Tylko ironia... Wypadki potoczyły się w zastraszającym tempie. Śmierć krzyknęła straszliwie. Głód złapał się za głowę, co było do niego podobne, a Zaraza kopnęła mnie w kostkę. Wrzasnąłem gdyż ból tak chciał, a ja nie miałem siły aby przeciwstawić się jego woli. Śmierć klnąc na rodzaj ludzki, którego byłem w tym pojeździe jedynym przedstawicielem, poruszyła sterami troszeczkę gwałtowniej i wyprowadziła pojazd do lotu nurkującego. Oderwało to nas wszystkich od podłogi i rzuciło na sufit. Teraz ja kląłem na istoty ponadczasowe których przedstawiciele doprowadzali właśnie do zguby kolejny świat. Chewi wyhamował tuż przed zetknięciem się ze stałym gruntem. Śmierć delikatnie posadziła pojazd na piaszczystym podłożu. Wszystkie komórki mojego ciała zachowywały się w taki sposób, jakby akurat teraz następowała w nich rewolucja genetyczna. może rzeczywiście tak było i z chwilkę zmienię się w... co? Moje DNA rozwinie się w... co? Głód przeglądał widocznie w tej chwili moje myśli gdyż najpierw poczułem na swoich plecach anemiczne uderzenie otwartą dłonią, a potem usłyszałem dwa pytania dotyczące mojego psychicznego i fizycznego samopoczucia: - Odbiło ci? Jesteś potłuczony? Faktycznie byłem poobijany ze wszystkich stron. Czułem się potwornie. Najlepszym rozwiązaniem dla mnie było w tym momencie wykopanie dziury w ziemi, a następnie... Kolejny, tym razem dużo mocniejszy, cios w plecy przerwał moje rozmyślania. - Wysiadaj - polecił Głód, a ja posłusznie zrobiłem to czego ode mnie oczekiwano. Zeskoczyłem na piasek obcej planety i spojrzałem w górę. Dwa wielkie słońca rzucały na nas potworny żar. momentalnie pot oblał całe moje ciało, a język stał się zupełnie bezużyteczny w chwili gdy przeistoczył się w suchy kołek. Ktoś pchnął mnie w plecy i runąłem twarzą w piasek. Ziarenka piasku wdarły się pomiędzy zęby. Podniosłem się powoli z zamiarem dokonania na kimś mordu. Nie wiedziałem jeszcze kogo za chwilę zamorduje, ale w tym momencie nie miało to zbyt dużego znaczenia. Zaraza, Śmierć czy Głód co za różnica? Stali przede mną obserwując coś co znajdowało się przed nimi. Odwrócili się do mnie plecami nieświadomi, że Wielki Guru rzuci się na nich zaraz z siłą wodospadu i porwie ich ku przepaści. Patrzyłem na ich okrągłe plecy i zastanawiałem się od kogo zacząć. Wybrałem na pierwszy ogień Zarazę. Ruszyłem w jej kierunku i niespodziewanie koścista dłoń Śmierci wbiła się mocno w moją doskonale rozrośniętą klatkę piersiową. Pozbawione wyrazu oczy wpatrywały się zimno we mnie, a przez zaciśnięte mocno usta wyrwały się słowa: - Spójrz co zrobiłeś. Zostałem wciśnięty pomiędzy Śmierć i Zarazę. Moim oczom ukazał się widok równie zaskakujący jak i przyjemny. Staliśmy na krawędzi krateru o średnicy tak dużej, że bez problemów zmieściłaby się tam eskadra chewi. W centralnym punkcie krateru ujrzałem wyraźne ślady pozostawione przez Wojnę. Wypadając z chewi - pozwolę sobie przypomnieć, że nastąpiło to przy moim znacznym udziale - Wojna uderzyła w piasek planety. Upadek jej spowodował powstanie krateru. Aktualnie doszedł jeszcze jeden problem, jeszcze jedno pytanie: gdzie podziała się Wojna? Jak powszechnie wiadomo istot tych nie można pozbawić życia, a szkoda, więc oczywiste staje się, że Wojna musiała przeżyć upadek. Spowodowała powstanie krateru. I pozostało tylko jedno pytanie: gdzie ona teraz się znajduje? Głód przypadł do ziemi i poszukiwał innych śladów. Nie znalazł nic oprócz mojej stopy, która nie zmarnowała takiej okazji i wyszła na spotkanie twarzy Głodu. Jeździec zainkasował uderzenie i zwinął się w kłębek równocześnie spadając do krateru. W tej samej chwili piasek eksplodował. Szkoda że tak się stało - miałem nadzieję na to, że wykończę ich wszystkich. Spod piasku wyłoniły się postacie, które spowodowały w naszych szeregach ogromne spustoszenia. Zaraza przepadła w chwili gdy została trafiona z dezintegratora trzymanego przez stwora o kaczym dziobie. Śmierć zawirowała siejąc zagładę wśród obcych. Dwaj przeciwnicy padli martwi na piasek, ale odnieśli jednak zwycięstwo gdyż Śmierć została trafiona i przepadła. Kolejny obcy skierował wylot lufy swojej broni w moim kierunku i nacisnął spust. Usłyszałem głośny trzask i ujrzałem jak pocisk opuszcza lufę broni obcego. Nabój upadł ciężko na piasek ledwie opuścił lufę. Obcy zaklął, rzucił broń na piasek i sięgnął po dezintegrator. W tym samym ułamku sekundy, gdy obcy naciskał spust, uderzyłem. Stopa poszybowała w kierunku dezintegratora i trafiając go zmieniła tor promienia. Kolejny cios, tym razem łokciem w czułki stwora, spowodował dwie reakcje u obcego równocześnie: krzyk i upadek. Dokładnie w takiej właśnie kolejności. Podniosłem z ziemi dezintegrator i wymierzyłem go w stronę obcych. W tym momencie Głód próbujący wyjść z krateru został trafiony promieniem i zniknął nam z oczu. Cała akcja nie trwała dłużej niż piętnaście sekund, ale sytuacja uległa diametralnej zmianie. Zostałem zupełnie nagle sam przeciw obcym. Nie spuszczałem ich z oczu. Obserwowałem. Nie wiedziałem co mogą uczynić. Mogłem spodziewać się wszystkiego. Zrozumiałem w każdym razie co się stało z Wojną. Zniknęła trafiona promieniem dezintegratora. Musiało stać się to zaraz po tym jak wyrżnęła swoim organizmem w piasek wybijając przy tym duży krater. Nasunęła się jeszcze jedna myśl: przecież Jeźdźcy wyrzucili na tę planetę jakąś tam ilość zmienników, które powinny roznieść ją na strzępy. Co się z nimi stało? Czy one również zostały unicestwione? Najprawdopodobniej tak właśnie musiało być. Nad głową usłyszałem znajomy głos nakazujący mi niezwłoczną ewakuację z miejsca w którym aktualnie się znajduję. miałem ochotę spojrzeć w górę na właściciela głosu, ale wiązało się to ze spuszczeniem z oczu obcych, a na to nie mogłem sobie pozwolić. Rozsądek podpowiadał mi aby uciekać szybko gdzieś na bok, tak jak radzi głos, ale kobieca intuicja - w ostatnim czasie odzywająca się o niewłaściwej porze - optowała zdecydowanie za pozostaniem na miejscu. Dzięki niej właśnie, ciężkie buty Szefa opadły na moje plecy, dezintegrator poszedł się paść wpadając do krateru, a moje zęby po raz drugi znalazły się w bliskim kontakcie z piaskiem. Szef klął na wszystko i na wszystkich, a przede wszystkim na mnie. Zszedł z moich pleców i odpinał klamry spadochronu. Obcy urządzili sobie konkurs strzelecki i walili do Szefa ze wszystkich stron. Wyglądało na to, że Szefa coś chroni, gdyż ani jeden promień nie dotarł do niego. W jakiś cudowny sposób również i ja nie ucierpiałem w tym starciu. Szef odpiął wreszcie klamry i nie przejmując się w dalszym ciągu tym, że znajduje się akurat pod ostrym ostrzałem obcych, spokojnie wytłumaczył mi, że chroni go coś w rodzaju pola siłowego i nie muszę obawiać się, że coś się mu stanie. Nie rozumiem skąd przyszło mu do głowy, że mogę obawiać się o jego bezpieczeństwo. Coś takiego nawet przez moment nie zaświtało mi w głowie, nie mówiąc już o tym, że mogłoby to tam zostać. Zupełnie inna sprawa nie dawała mi spokoju. I nie była w żaden sposób związana z bezpieczeństwem Szefa. - Skąd się tutaj wziąłeś? - spytałem. Ostatni raz widziałem Szefa jak wyskakiwał z chewi. Teraz widzę go ponownie. Lądującego wśród obcych. Na moich plecach. Spojrzałem na zegarek. Od momentu rozstania do chwili obecnej upłynęło trzydzieści minut. Tak jak miało być. Tak jak przewidział to wcześniej. - Pętla czasowa - wyjaśnił. - Wiedziałem, że to co się stało musi mieć miejsce w przyszłości. Powiedziałem ci na pokładzie chewi o tym, że za pół godziny spotkamy się ponownie. Ale żeby to się stało musiałem w odpowiednim czasie wyskoczyć z chewi. Zaraz zjawią się tutaj Jeźdźcy. - Jeżeli znałeś przyszłość, tak jak przez cały czas próbujesz mi wmówić, to po co ta cała szopka z pętlą czasową? Nie było dla ciebie prostszym rozwiązaniem gdybyś zorganizował to zupełnie inaczej? - Właśnie o to chodzi. nie można inaczej. Po to ta cała pętla czasowa. Coś co zostało już wcześniej ustalone, zapisane jako coś co ma się wydarzyć, musi mieć swoje miejsce w czasie. Problem nie polega na tym, co zrobić, aby to co musi się wydarzyć nie miało miejsca w przyszłości, lecz co zrobić aby to wszystko zmienić. nawet nieznaczna zmiana może spowodować powstanie zmian w przyszłości. Stąd też utworzyłem pętlę czasową i osobiście angażując się w Apokalipsę, czego zwykle nie robię, pomogłem Jeźdźcom. Zwróć tutaj proszę uwagę, że gdyby nie moja interwencja, zostałbym sam na sam z obcymi. Jeźdźcy poznikali trafieni bronią obcych, ale wrócą. Dzięki mnie. Dzięki temu, że jestem tutaj. Totalny bełkot. Brednie. Spojrzałem na obcych, którzy uparli się aby Szefa unicestwić. Jednak pomimo ich heroicznych wysiłków nic nie mogli osiągnąć. poza tym nie do końca zgadzałem się z tym co mówi Szef. Przecież i tak przez pewien czas zostałem sam na sam z obcymi. Po mojej prawej stronie usłyszałem głośny trzask i ujrzałem błękitny błysk. Nastąpiło rozdarcie czasowe i do tego świata, na tę planetę, wysypały się setki małych błękitnych zmienników. Zaraz potem pojawił się tam Głód. Kolejny trzask i błysk na wprost mnie. Poczułem mocne szarpnięcie za łokieć i jak lekko piórko oderwałem się od ziemi. Oczy przesłoniła mi ciemność. Uszy zostały zupełnie zablokowane i przez moment myślałem, że ogłuchłem i oślepłem. jednakże już po chwili usłyszałem cichy głos Szefa: - Już po wszystkim. Przynajmniej dla nas; resztą zajmą się Jeźdźcy. Ostre światło pozbawiło mnie wizji na kilka sekund. Odzyskawszy ostrość wzroku, ujrzałem swój pokój. Wróciłem do zamku. Czułem, że nie jestem nikomu potrzebny. Jeźdźcy zajęci są teraz dokonywaniem zagłady, ale wrócą... zawsze wracają... i przyjdą po mnie. Szef? Też nie pozostawi mnie w spokoju. Teraz go nie ma, gdzieś poszedł, ale wróci. Pozostało mi mało czasu aby przygotować się do spotkania z nimi wszystkimi. nadejdzie atak, o tym, że tak się stanie nie miałem żadnych wątpliwości. Na razie musiałem czekać... Rozdział pięćdziesiąty trzeci ...podczas tego oczekiwania rozbolał mnie kark... Rozdział pięćdziesiąty czwarty Rozdział wycofany ze względu na poważne problemy z bólem karku. Poza tym boli mnie głowa i prawa noga. Głowa z powodu przedawkowania lekarstw. Noga z powodu psa. Jakiego psa? Tego co kopnąłem... Rozdział pięćdziesiąty piąty Obudziłem się zlany zimnym potem. Usiadłem na łóżku i próbowałem przejrzeć na oczy. Ze snu wybił mnie koszmar z Aarco. Apokalipsa na Aarco mogła - dzięki mnie - zupełnie nie udać się. Wszystko co tylko można było zepsuć - zepsułem. Każda akcja, którą urządziliśmy wraz z Głodem została kompletnie rozłożona. Aarco mogło dzięki temu ocaleć i wszystko mogło być w porządku, ale... no właśnie. Wielka Trójka wybrała sobie właśnie ten moment aby powrócić do pracy. Znowu byli w komplecie. Śmierć, Zaraza i Wojna stwierdziły, że jak na razie to dosyć mają grania w brydża, a nie jest w porządku zwalać wszystkich problemów na kark kolegi z pracy. Co prawda Głód nie był sam, byłem przecież jeszcze ja, ale to dla tych istot nic nie znaczy. Co znaczy dla nich mały człowiek? Nominem te memento - powtarzałem sobie co jakiś czas. Pamiętaj, że jesteś tylko człowiekiem. W porządku panie i panowie. Wracam do domu. Rozdział pięćdziesiąty szósty Wyszukałem w kieszeniach spodni dwie ostatnie tabletki nitrazepamu i połknąłem je bez popijania. na dobry początek pięknego dnia. Miałem taką nadzieję... Wziąłem prysznic w zimnej wodzie, ubrałem się i wyszedłem z pokoju. Byłem głodny więc wyruszyłem do kuchni na poszukiwanie jedzenia. Gdy znalazłem się na schodach prowadzących na dolne poziomy usłyszałem głosy. Ktoś głośno coś tłumaczył... Słyszałem głosy, ale nie rozróżniałem poszczególnych słów. Musiałem zejść niżej, co też uczyniłem. Po cichu. Ostrożnie. Nie chciałem aby mnie usłyszano. Myśl o śniadaniu wywietrzała mi z głowy. Usiadłem cicho na schodach, w miejscu gdzie wszystko mogłem zobaczyć i usłyszeć. Wielka Czwórka była znowu razem. Wszyscy oprócz Śmierci siedzieli w fotelach. Śmierć chodziła po pokoju i gestykulowała szalenie wymachując kościstymi rękami. Komentowała ostatnie wydarzenia na Aarco: - Upadłeś chyba na tą swoją chudą głowę zatrudniając tego faceta, Głód. Gdyby nie fakt, że zdecydowaliśmy się na powrót do domu, to twoja Apokalipsa na Aarco mogła zakończyć się kupą śmiechu zamiast totalną zagładą planety. Totalnym nieporozumieniem. A wszystko przez to, że okazałeś się pozbawiony cierpliwości. Na domiar złego Koniec Świata nauczył go sztuki dim mak. Po co? A przenikanie przez ściany? - Uczył już wcześniej Azjatów - bronił się Głód. - Jeden adept tej sztuki więcej, nic nie zaszkodzi. A poza tym to nie ja zatrudniłem Korky'ego. To Szef. Spojrzenia pełne cynizmu zgromadziły się na twarzy Szefa. - Wiem, że sama znajomość dim mak nie wystarcza aby na własną rękę urządzić Apokalipsę, ale po co go tego nauczył? Ten człowiek brał udział w Apokalipsie na Aarco, nauczył się pilotować chewi, przenikał przez ściany, poznał nas osobiście... - to wszystko nie miało prawa mieć miejsca. Korky musi zostać unicestwiony. - Tak się stanie - wtrąciła się Wojna. - Następnym światem do przeprowadzenia Apokalipsy jest jego planeta. Ziemia. Poczyniłam już pewne starania, aby przygotować na to ludzi. Rozpaliłam kolejne ogniska. - Korky jest jeszcze tutaj - wtrącił Głód. - Idź go zabić - powiedziała Zaraza. Śmierć zamyśliła się przez chwilę, a potem szybkim krokiem ruszyła w stronę schodów. Czas był najwyższy aby ewakuować się ze schodów. Wybiegłem na górę i ukryłem się w korytarzu, w jednej z wnęk. Myśl Korky. Myśl szybko, albo skończysz tutaj jako nieświeże zwłoki. Myśl... Śmierć pokonywała szybko schody. Biegła aby mnie zabić. Nie zauważyła, że we wnęce czeka na nią niemiła niespodzianka w postaci mojej osoby. Jej kościste plecy ukazały się nagle przed moimi pięknymi oczami. Zareagowałem błyskawicznie. Wypadłem z wnęki i potężnym uderzeniem pięści posłałem Śmierć na podłogę. Drugi cios dopełnił tylko formalności i Jeździec Apokalipsy leżał ogłuszony ze strzaskanym kręgosłupem. Nie mogło to zaszkodzić Śmierci. Złamany kręgosłup lub też nie, co za różnica dla kogoś kto nie mieści się w ramach zasad życia i śmierci. Dla kogoś kto jest ponad to... Podniosłem się z kolan i pobiegłem na schody. Rzuciłem okiem na pozostałych Jeźdźców zgromadzonych w salonie. Nie usłyszeli upadku Śmierci. Siedzieli nadal w fotelach. Wróciłem do swojej ofiary, która nadal nie odzyskała przytomności i zataszczyłem Śmierć do swojego pokoju. Użyłem sznurków z węzła gordyjskiego aby związać ręce Śmierci. Odetchnąłem głęboko. Dobry początek, ale miałem mało czasu aby cieszyć się tym drobnym zwycięstwem. Za chwilę pozostali zorientują się, że coś jest nie tak jak być powinno i przyjdą tutaj sprawdzić co się dzieje. Musiałem szybko coś postanowić. Miałem jednak mniej czasu niż początkowo sądziłem. Zupełnie niespodziewanie drzwi otworzyły się gwałtownie. Zaraz potem do pomieszczenia wskoczyły dwie ohydne kobiety. Wojna i Zaraza. Wojna przetoczyła się po podłodze i wylądowała w pobliżu okna. Zanim podniosła się na nogi, moja stopa wbiła się głęboko w jej długi nos. Musiało jej to zaszkodzić (mam na myśli Wojnę, a nie stopę) gdyż twarz zalała się krwią i Wojna upadła na kolana zasłaniając dłońmi twarz. na chwilę koleżanka została wyłączona ze wspólnej zabawy. Pozostała tylko Zaraza. - Chodź tutaj do mnie - syknęło to paskudztwo przez zęby i ujrzałem w jej ręku paskudnie wyglądający nóż. Był to długi piekielnie osty nóż myśliwski. Sięgnąłem do kieszeni spodni. Swoich spodni, ma się rozumieć. W rękę wpadła mi brzytwa, którą otrzymałem od Nauczyciela. Co prawda brzytwa ta miała pomóc tonącemu, a nie walczącemu o życie z Zarazą; ale cóż... nie miałem wyjścia. Staliśmy naprzeciwko siebie. Zaraza z nożem. Ja z brzytwą. Oboje pochyleni lekko do przodu. Ugięte w kolanach nogi i wysunięte przed siebie ręce. Mocno ściskałem broń, która musiała uratować mi życie. Zaraza rzuciła się do przodu i jej ciemna diszdasza zafalowała w powietrzu pod wpływem gwałtownego ruchu. Ciąłem brzytwą przez żebra Zarazy, która źle przyjęła ten cios i usłyszałem jak syczy przez zęby. Coś dziabnęło mnie w dłoń. Cofnąłem odruchowo rękę i ujrzałem błękitną krew wypływającą z rany. Paskudny uśmiech pojawił się na wstrętnej twarzy Jeźdźca. Zachęcona tym drobnym sukcesem, a może i pobudzona dodatkowo widokiem świeżej krwi, ruszyła do kolejnego ataku. Był on dobrze przeprowadzony i tylko swojej szybkości mogę zawdzięczać to, iż nie zostałem w tym momencie zaszlachtowany. Jednak nie wszystko potoczyło się tak, jak powinno. Schodząc z linii ataku Zarazy zrobiłem kilka kroków wstecz. Zahaczyłem o coś piętą i runąłem ciężko na plecy wypuszczając z dłoni brzytwę. Dzięki temu upadkowi moje oczy znalazły się na poziomie podłogi i tylko dlatego ujrzałem wsuniętą pod łóżko Ostatnią Deskę Ratunku. Sięgnąłem po nią i momentalnie wstałem gotowy do odparcia ataku. Kątem oka zarejestrowałem fakt, że przedmiotem który spowodował mój upadek był Miecz Damoklesa. Porzucony na środku pomieszczenia nadal tam leżał. Nikt go nie odstawił, nie podniósł, nie zabrał w inne miejsce. Ciekawe czy Damokles wie w jakim poszanowaniu znajduje się jego miecz... Po kolejnym ataku Zarazy miałem okazję do rewanżu. Wykorzystałem ją... Zaraza nie trafiła w mój brzuch swoim sztyletem i zaraz potem jej głowa wystawiła się na bezpośrednie działanie moich złych intencji. Biorąc szeroki zamach wbiłem długie gwoździe, będące integralną częścią Ostatniej Deski Ratunku, w skroń przeciwniczki. Poszedłem za ciosem i dołożyłem jeszcze dwa kopniaki w szczękę. Zbytecznie. Musiało coś zaszkodzić Zarazie, gdyż zupełnie nagle zwaliła się na dywan. Nie dane mi było jednak odpocząć po zwycięskiej walce. Wprost na mnie szarżował Szef, który zwabiony odgłosami walki pojawił się w moim pokoju. Dziarski staruszek miał otwarte usta i coś wywrzaskiwał. Cokolwiek to było, nie zrozumiałem o co mu chodzi. Złapałem Miecz Damoklesa i ciąłem nim z boku. Nie trafiłem Szefa, gdyż stracił nagle chęć do walki i zawracał w stronę drzwi. Miecz tymczasem zatoczył łuk i zatrzymał się na żebrach Wojny. Zaskoczył mnie ten fakt gdyż spodziewałem się dłuższej nieobecności Wojny na placu boju. Ten przypadek spowodował, że udało mi się ponownie wyłączyć z walki Wojnę. Miecz Damoklesa zaklinował się pomiędzy starymi żebrami trafionego szczęśliwie przeze mnie Jeźdźca. Drzwi trzasnęły zamknięte przez uciekającego Szefa i zostałem sam z trójką kobiet chwilowo wyłączonych z gry. Śmierć nadal nie odzyskała przytomności i związana siedziała oparta o ścianę. Straciła całkiem niezłe przedstawienie przez to iż oberwała jako pierwsza. Wiedziałem, że jest najbardziej niebezpieczna ze wszystkich Jeźdźców. Zaraza z Ostatnią Deską Ratunku przybitą do czaszki leżała sztywno na dywanie. Obok jej prawej ręki znajdował się sztylet wbity do podłogi. Podszedłem do leżącej ofiary i wyrwałem sztylet. Lepiej nie kusić losu. Im dalej znajduje się on od jej lepkich paluszków tym lepiej. Tym bezpieczniej. Wojna oberwała najbardziej. Najpierw kopniakiem posłałem ją tam gdzie jej miejsce, czyli na podłogę, a potem, co prawda zupełnie przypadkowo, zainkasowała cios w żebra. Na pewno nie jest to nic przyjemnego. Trzy kobiety. Chwilowo odstawione na boczny tor. Na wszelki wypadek związałem Wojnę i Zarazę wykorzystując do tego sznurka z węzła gordyjskiego. Dopiero w tedy ruszyłem w kierunku ściany, Skupiłem całą swoją energię; skoncentrowałem swoje myśli w tym jednym kierunku: przeniknąć przez ścianę. Przejdę przez nią tak, jakby jej tutaj nie było. Zrobiłem to. Udało się. Wszedłem w ścianę. na moment ogarnęła mnie ciemność i coś ze wszystkich stron naparło na moje ciało uwięzione w kamieniu. Po chwili znalazłem się już na korytarzu i wszystkie mało sympatyczne objawy związane z przenikaniem przez ścianę ustąpiły. Z lewej strony, na wprost moich drzwi znajdowały się trzy osoby ustawione w szyku bojowym. Najbliżej drzwi stał, czego można było się spodziewać, sługa Głodu. Jego twarz, pozbawiona wyrazu, była lekko zaczerwieniona co mogło oznaczać, że jest troszeczkę podniecony możliwością stoczenia z kimś pojedynku. Albo ma nadciśnienie... W prawej ręce trzymał swoją ulubioną broń: pogrzebacz. Wysunął go przed siebie i przesuwał nim z lewej strony na prawą i z powrotem. Za plecami sługi stał jego pan. Głód. Jeździec, który doprowadził do tego, iż jestem tutaj. To on mnie przecież porwał. Mogłem siedzieć sobie teraz w swoim mieszkanku z kuflem piwa w dłoni, a nie walczyć o życie. Ogarnął mnie bojowy szał i czułem, że za chwilę Głód oberwie ode mnie. Za to wszystko co musiałem przejść. Za to kim się stałem. Za to co jeszcze na mnie czekało. Najdalej od drzwi, ostatni w szyku bojowym, stał Szef. To on właśnie pierwszy zauważył, że nie są już sami w korytarzu. a przygotowany przez nich szereg bojowy nie ma sensu. Ten na którego oczekiwali przybył. Korky, Wielki Guru przeszedł przez ścianę, czym zupełnie ich zaskoczył. - Przelazł przez ścianę - powiedział Głód. - Widzę... - mruknął Szef, a tymczasem sługa Głodu nie marnował czasu. Mknął w moim kierunku z uniesionym do zadania ciosu pogrzebaczem. - Nie radzę ci tego robić - odezwałem się. Skupiłem myśli, aby dokonać to co sobie zaplanowałem. Kątem oka ujrzałem, że ściana korytarza po mojej prawej stronie jest gotowa na to aby przez nią przejść. Już raz pokonałem sługę Głodu w walce wręcz. Co prawda rewanż nastąpił bardzo szybko i stan meczu wynosił jeden do jednego. jednakże teraz miała nastąpić kolejna runda i nie miałem żadnych wątpliwości, że wyjdę z niej zwycięsko. Pogrzebacz zatoczył szeroki łuk i mógł strącić mi głowę z karku. Na szczęście tak się nie stało. Schyliłem się i zaraz potem uderzyłem łokciem dwukrotnie w lewą nerkę. Oczywiście w lewą nerkę sługi, a nie w swoją. Jęknął tylko i padł na kolana. Pogrzebacz nadal tkwił w mocnym uścisku sługi. Złapałem sługę za włosy i za pasek u spodni. Rzuciłem przeciwnika wprost na ścianę, która oczekiwała już na jego przybycie. Przeniknął przez mur i przepadł z naszych oczu. Cofnąłem umysł z utrzymywania muru w stanie gotowości i ściana stanowiła teraz barierę nie do przebycia. Sługa Głodu, który według moich obliczeń znajdował się obecnie piętro niżej - powinien przypominać sałatkę z buraczków, ale to tylko płonne nadzieje, nic takiego nie mogło mieć miejsca - aby powrócić do nas musiał odszukać bardziej konwencjonalną drogę. Myślę tutaj o schodach. Głód nie spodziewał się z mojej strony tak czynnego i skutecznego zarazem oporu. Patrzył na mnie wzrokiem, który wywoływał zawsze uczucie ssania w żołądku. Wstrętne, obleśne spojrzenie istoty, która nie zna znaczenia słowa litość. Beznadziejna istota patrzyła na mnie mając pewnie nadzieję, że jej spojrzenie spowoduje w moim organizmie destrukcję. Nic takiego, na szczęście, nie miało miejsca. Kiedy Głód to zrozumiał, przystąpił do ataku. Żadne tam sztuczki w stylu ciosu śmierci. O dim-mak mowy być nie mogło. Głód uderzył z grubej rury. Rura jednakże przeleciała obok mnie nie powodując żadnych szkód. Metaliczny odgłos upadającej na podłogę rury brzmiał jeszcze, kiedy ujrzałem sunącą w powietrzu niebieską kulę. Wirowała w moim kierunku, zawieszona w powietrzu na niewidzialnej nici. Oczywiście żadnej nici nie było. Zmiennik nigdy nie posiadał nici. Znałem te piłki już na tyle dobrze iż wiedziałem co można po nich oczekiwać i w jaki sposób działają. Niebieski zmiennik dotarł do mnie i zatrzymał się w powietrzu na wysokości mojej głowy. metr ode mnie. Niebieski kolor zmiennika przeszedł w błękitny odcień co zmroziło mi krew w żyłach i nie pozwoliło wykonać żadnego ruchu. Zmiennik działał, jak można było sądzić po tym, że dokonała się zmiana koloru. Oznaczało to, że był to zmiennik do którego wnętrza moje kochane paluszki nie dotarły. W tym zmienniku niestety nie dokonałem istotnych zmian. Mogę nawet śmiało wysnuć przypuszczenie, że nie dokonałem w nim absolutnie ż a d n y c h zmian. Ten zmiennik był sprawny. To co nastąpiło zaraz potem gdy zmiennik stał się błękitny, wierzący w magię mogli określić jako czary. Ja sam, sceptycznie patrzący na tego typu sprawy, nazwę to tak jak nazwać należy: siła woli, umysłu i determinacja spowodowała, że zmiennik zniknął z korytarza. Nie wiem gdzie przepadł i gdzie aktualnie się znajdował. Dla mnie najważniejszy był fakt, że nie było go tutaj przy mnie. Nie zagrażał mi osobiście... nie mógł zrobić nic złego, nic z tych rzeczy do których został stworzony. Przerażenie spowodowało, że wysiliłem swój umysł do zrobienia kroku rozpaczy. Siłą woli wyrzuciłem fakt istnienia zmiennika z umysłu. I w efekcie zmiennik przepadł. Głód i Szef patrzyli na mnie z rozszerzonymi oczyma. Pewnie dochodzili do wniosku, że stałem się groźnym przeciwnikiem. nawet dla Jeźdźców Apokalipsy. Nawet dla nich... Nie wpraszałem się tutaj... Wręcz przeciwnie. Byłem jak najbardziej daleki od wszelkich szkoleń czy kursów. Dziwię się, że tak zareagowali mając za sobą to wszystko co ze mną przeszli. Dim-mak, nauka latania, przenikanie przez ściany czy też zmienniki... po co mi to wszystko??? Guru jest zadowolony gdy jego ludzie z sekty są mu oddani w każdym calu, a on sam może usiąść w głębokim i wygodnym fotelu ze szklanką zimnego piwa i przez chwilę delektować się życiem... Tak było... tak miało być dalej, ale niestety... jak to powiedział jeden z nich - "kobiety stwierdziły, że czas odpocząć". Tak... i co dalej? Korky został wrobiony... Ucz się malutki, mówili, ucz. Zastąpisz Jeźdźców, będziesz pomagał Głodowi w pracy. Patrząc teraz na to wszystko co miało do tej pory miejsce w moim życiu od czasu porwania przez Głód, muszę stanowczo stwierdzić, że nie wszystko miało sens. Po co to wszystko? Nie lepiej było poczekać aż kobiety zakończą swój urlop niż szkolić nowego Jeźdźca? Człowieka, który i tak nie miał prawa nigdy zostać Jeźdźcem. Nominem te memento... No pewnie że tak... To tak na wszelki wypadek abym nie myślał sobie zbyt wiele. Aby plany, które sobie ułoży nie sięgały Boga. Przyjść, pokręcić się troszeczkę, udawać że się pracuje... poopowiadać o czymkolwiek... o tak! To jest wszystko dobre. Ale po co? W jakim celu to wszystko? Obawiam się, że odpowiedzi na te pytania mogą nigdy do mnie nie dotrzeć. Mogą nigdy nie zostać udzielone. - Porozmawiamy? - pytanie Szefa przywołało mnie z powrotem do rzeczywistości. - O czym? - O nas Korky. O tobie. O mnie. O wodach na twojej planecie... Odbiło mu. Jak nic... - Nie widzę takiej potrzeby. - A ja tak. Porozmawiamy? - O Bogu? - Jeżeli tego pragniesz... - Zgoda, ale sami. Bez tego chudzielca. Nie mam ochoty patrzeć już dłużej na ten chudy pysk. - Licz się ze słowami Korky - warknął Głód, a Szef poklepał go po ramieniu. - Ja to załatwię, dobrze? - Uspokoił go i spojrzał na mnie. - Jesteś gotów? - Zależy na co. - Chodź ze mną. - A on? - Głód stał się nagle persona non grata. - Zwiążemy go? - Nie ma takiej konieczności. Zostanie tutaj i nie ruszy się nawet o krok z tego miejsca. - Skąd ta pewność? - Jestem jego szefem, prawda? Nie odpowiedziałem gdyż mój sąsiad dołączył niespodziewanie do naszego towarzystwa. Bestia kiwała wielką głową na wszystkie strony. - Czy mogę w czymś pomóc? - spytał mój demoniczny sąsiad. Oczy płonęły szukając zła wśród zgromadzonych. Zatrzymały się na mojej twarzy i uśmiech pojawił się na obleśnym obliczu Bestii. - Korky - powiedział stwór. - Tak też myślałem... Nie interesowało mnie co też myślał. nie podobała mi się również jego obecność w tym miejscu. Szefowi również, jak się po chwili przekonałem. - Wracaj do pokoju - odezwał się twardym głosem Szef. Bestia spojrzała lekceważąco na niego, ale zaraz potem, co bardzo mnie zaskoczyło, zrobiła skręt ciałem i powróciła do pokoju oznaczonego numerem 666. Szef miał jednak niesamowity posłuch. - Możemy iść? - spytał patrząc mi w oczy. Poczułem, że odchodzi ode mnie wszelka ochota do dalszej walki, do dalszych oporów. Ogarnęła mnie fala spokoju i wewnętrznego wyciszenia. W tej chwili miałem zamiar uszczęśliwiać ludzi, iść do nich z pieśnią na ustach niosąc pokój i miłość. Chciałem ciszy. Braterstwa wśród ludzi. Wewnętrzną siłę pragnąłem wykorzystać w walce ze złem, z okrucieństwem świata; przeznaczyć ją na walkę ze złymi ludźmi, doprowadzić do tego, aby na świecie zapanował pokój. Odwróciłem wzrok ku ziemi. Wszystkie uczucia, które jeszcze przed chwilą płynęły gęstym strumieniem przez mój umysł, teraz szlag trafił... I całe szczęście. Teraz pragnąłem walczyć i... uciec. Ale dokąd? Gdzie jest to bezpieczne miejsce w którym mogę czuć się niezagrożony? Czy takie miejsce istnieje? Poszedłem z Szefem, idąc obok niego w stronę schodów. Rzuciłem krótkie spojrzenie na Jeźdźca Apokalipsy stojącego samotnie w korytarzu. Czułem, dzięki swojej kobiecej intuicji, że popełniam błąd zostawiając Głodowi swobodę ruchów. Jak się później okazało, miałem rację. Trzeba go było związać, albo jeszcze lepiej - rozwalić mu czaszkę. Cokolwiek. Tylko nie ufać w zapewnienia Szefa i nie zostawiać Jeźdźca bez sznurów na rękach. Tyle razy już w swoim życiu byłem oszukiwany, a mimo to nic się nie nauczyłem. Wiem, to że zaistniała taka właśnie sytuacja jest moją winą, ale cóż... jak to mówią - jeżeli nie oberwiesz to się nie nauczysz. A żyć trzeba... A poza tym, to najważniejsze abyśmy wszyscy zdrowi byli... Dotarliśmy do schodów i zeszliśmy do salonu gdzie, tak jak zawsze, w kominku wesoło trzaskał ogień. Przeszliśmy przez salon do małego pomieszczenia w którym do tej pory nie miałem okazji jeszcze przebywać. Białe ściany, sufit takiego samego koloru, parkiet ułożony w mozaikę. Stół przy jednej ze ścian i komputer stojący na nim. Opis pomieszczenia byłby niekompletny gdybym pominął osła dardanelskiego stojącego na środku pokoju oraz kozę nostrę, która w reakcji na nasz widok parsknęła i wybiegła z pokoju. Podeszliśmy do stołu i Szef uruchomił komputer. Wysunął szerokie krzesło spod stołu i razem usiedliśmy na nim. Gdyby teraz ktoś wszedł, mógłby pomyśleć, że dwóch przyjaciół pracuje przy komputerze. Tak to mogło wyglądać. W rzeczywistości jednak było zupełnie inaczej. Szef Jeźdźców Apokalipsy chciał coś właśnie przekazać Korky'emu, człowiekowi, który przez pewien czas był terminatorem Głodu. Człowiekowi, który prawie został Jeźdźcem. Miałem teraz na głowie ogromny problem. Musiałem walczyć o przeżycie. Chciałem wrócić do domu. Chciałem... - Korky - usłyszałem Szefa. - Wróć do mnie! Wróciłem. Skupiłem się wpatrując w monitor. Tysiące białych kropek pulsowało na tle czarnego ekranu monitora. - Gwiazdy, setki tysięcy gwiazd - mówił Szef. - Wśród nich znajduje się chociażby jedna, którą można przystosować do naszych potrzeb. Specjalnie dla ciebie Korky przeprowadzę symulację tworzenia nowego świata. - Czy to przypadkiem nie jest praca należąca do kogoś innego? Do Boga? - Powiedziałem chyba, że chodzi o symulację, a nie o rzeczywiste tworzenie świata. Wpatrywałem się w monitor. Szef wprowadzał dane do komputera. Uderzał w klawiaturę dwoma palcami wystukując komendy. Wreszcie nacisnął ENTER. Program został uruchomiony. Wśród czerni i błyskających wesoło gwiazd coś ruszyło w naszą stronę. Jedna z gwiazd zaczęła powiększać się na ekranie. Najpierw powoli, potem troszeczkę szybciej, aż wreszcie ruszyła z szybkością błyskawicy. Szef wcisnął klawisz i obraz zamarł w pozycji stop-klatki. Na tle płonącej na czerwono gwiazdy komputer wyrzucił w formie tabelki informacje o tej planecie. - Może być - mruknął Szef czytając informacje. przez kilka sekund w milczeniu wstukiwał kolejne polecenia. Po chwili spojrzał na mnie. - Proszę? - spytał. - Do tej pory wszystko jest chyba jasne? Niby co jest jasne? Komputer... osioł...??? - Znalazłem świat - mówił Szef. - Znalazłem planetę na której może rozwinąć się życie. Teoretycznie na każdej planecie może istnieć życie. Problem powstaje w momencie określenia o jakie i czyje życie chodzi. Nie będę zanudzał się szczegółami technicznymi. Najważniejsze jest to, że mamy już planetę gotową do zamieszkania. Rewelacja. Wybierzmy formę życia - Szef wyświetlił teraz kilka ikon. Zaznaczył jedną z nich i powiększył. Ujrzałem coś co przypominać słonia, na pierwszy rzut oka oczywiście. nie był to jednak słoń, jak łatwo można było się domyśleć znając przewrotność istot zamieszkujących to wstrętne zamczysko. Był to znany mu już wyprawy apokaliptycznej mieszkaniec planety Aarco. - Nie - stwierdził Szef. - Taka forma życia już była. Wybierzmy inną. Wyłączył ikonę z wizerunkiem mieszkańca Aarco i wybrał inną. Po chwili i tę wyłączył, czemu wcale się nie dziwię. Forma życia, która przez moment widniała na ekranie przypominała bardziej niezidentyfikowaną potrawę w stanie rozkładu niż istotę zdolną do samodzielnej egzystencji. Wybrał kolejną. I znowu wyłączył. I jeszcze raz. Wreszcie zatrzymał się zadowolony z wyboru. Przyjrzałem się uważnie ikonie. Przedstawiała coś co miało kilka grubych macek, otwór gębowy i jedno oko. - To jest to - Szef zadowolony z siebie, zapisał w pamięci komputera wybraną ikonę. Przełączył na kolejną funkcję. Komputer zaszumiał cichutko zapisując dane. - Teraz mamy troszeczkę czasu aby porozmawiać - rzucił Szef nie odrywając oczu od ekranu. - Na tej planecie zaczęło się życie. Ja je stworzyłem. Nadałem mu kształt i sens. Istoty, które wybrałem na mieszkańców planety rozpoczęły teraz swoje krótkie i równocześnie intensywne życie. Krótkie, gdyż za chwilę dokonam totalnej zagłady planety. Zrujnuję cały ich wysiłek, całe ich zaangażowanie w to co robią. Wszystko przestanie mieć jakikolwiek sens. Życie - jego sens zamienię w zupełną ruinę. A wiesz dlaczego? Bo mam prawo i mogę to uczynić. Zbudowałem ten świat i teraz go zniszczę. Ale zanim to nastąpi, mieszkańcy tej planety przeżyją różne emocje. Będą, a może już teraz to robią, kochać się, zakładać rodziny. Po prostu będą żyć. Na pewno będą się również nienawidzić i zabijać. Będą robić to na co mają ochotę. Ale przyjdzie taka chwila iż stwierdzę, że to koniec. Czas na finał, na zmianę w świecie stworzonym przez siebie. - Nie jesteś Bogiem, aby o tym decydować. - Nie jestem Bogiem i nie będę Nim. Cały czas mówię o symulacji którą dla ciebie przeprowadzam. Tutaj jestem panem. Bóg nie ma z tą symulacją nic do czynienie. - A gdzie On jest? Gdzie jest teraz? - Wszędzie człowieku. Wszędzie tam gdzie panuje miłość i dobro. Widzi wszystko i wszystkich. Jego moc jest tak potężna, że nie sposób jej objąć umysłem. - Nawet tobie? A Jeźdźcy? - Co chcesz od nich? Mówimy o Bogu. - Chciałbym z Nim porozmawiać. - Pomódl się, Bóg cię wysłucha. - Nie o to mi chodzi. Nie o takiej rozmowie myślę. Chciałbym porozmawiać z Bogiem w cztery oczy. Szef wstał z krzesła i odszedł szybkim krokiem w stronę osła dardanelskiego. - Obawiam się Korky iż jest to niemożliwe - powiedział. - Dlaczego? - Chociażby dlatego, że nie mamy na to czasu. - Czasu? Tego to chyba mamy aż nadto. - O nie... na ciebie już czas!!! - ktoś obcy wtrącił się do rozmowy. - Co to ma niby zna... Słowa ugrzęzły mi w gardle. Na progu stał sługa Głodu. Pogrzebacz skierowany był w moim kierunku. W pokoju znajdowały się już Śmierć i Wojna ze swoimi pieskami. Głód i Zaraza właśnie wchodzili do pokoju. Wiedziałem, że tak się stanie. Wiedziałem, że nie powinienem był zostawiać Głodu bez uprzedniego związania go. Trzeba było przywalić mu w chudy pysk. Rozwalić tą czaszkę, a nie wierzyć Szefowi w jego zapewnienia. Spojrzałem na Szefa. - Rozumiem, że teraz nastąpi masakra - powiedziałem. - Nie mam nic przeciwko temu. Ale obiecuję, że ze ścian tego pomieszczenia spływać będzie krew. - Przestań nas rozśmieszać Korky - odparł Szef. - Nie bądź głupszy od tego osła. Dobrze wiesz, że tym razem nic nie możesz zrobić. - Nie możemy porozmawiać? - Raczej nie. - Myślałem... - Lepiej nie myśl. Zostaw to ty, którzy robią to zdecydowanie lepiej od ciebie. Przyglądałem się ich twarzom. Smętne oblicza istot, które wykonują posłusznie swoją pracę. Śmierć patrząca z nienawiścią w moje oczy. Czekająca na hasło, które zezwoli rzucić się jej na mnie. Wojna, Zaraza i Głód patrzyli na Szefa oczekując od niego podjęcia decyzji co do dalszych losów człowieka. - Mimo wszystko Korky - odezwał się wreszcie Szef. - Nie odbierzemy ci życia. - Jaka szkoda - usłyszałem Śmierć. - Szkoda - potwierdził Głód. - Miałem nadzieję, że uduszę go własnymi rękami. - Co się odwlecze... - wtrąciła się Zaraza. - Nikt nie żyje wiecznie - dorzuciła Wojna. - Poza tym już wkrótce dostaniemy nowe rozkazy w sprawie jego planety i uważam, że wskazane będzie aby w pierwszej kolejności dorwać Korky'ego. Zanim rozkręcimy maszynę zagłady obedrzemy biedaczka ze skóry. Ciekawa perspektywa, nie ma co... - Chewi stoi na placu - poinformował nas Szef. - Wsiadaj i odlatuj do domu. Pojazd jest zaprogramowany i nie powinieneś mieć problemów z odnalezieniem drogi. Wynocha... - Pozwolicie mi abym pożegnał się z wami równie serdecznie jak wy ze mną? - nie oczekując na odpowiedz kontynuowałem: - Chciałbym powiedzieć, że w życiu nie zdarzyło mi się przebywać w równie wrednym towarzystwie. Tak bardzo zakłamanym i obłudnym. Mam również nadzieję, że było to nasze ostatnie spotkanie i nigdy więcej nie będę skazany na przebywanie w waszej obecności. Każdej osobie, którą spotkam udzielę dokładnej informacji na wasz temat nie szczędząc gorzkich słów. - Spadaj - warknął Głód. - Nasza cierpliwość też ma swoje granice. Lepiej będzie dla ciebie jeżeli wyjdziesz stąd jeszcze teraz, póki tej granicy nie przekroczyłeś. Wyszedłem powoli z pomieszczenia, przeszedłem przez salon i znalazłem się po chwili w korytarzu, który zaprowadził mnie do wyjścia na plac zamkowy. Znajdował się tam tylko jeden pojazd, o który opierał się Fantom. W chwili gdy mnie ujrzał oderwał się od pojazdu i ruszył w moim kierunku. Zatrzymaliśmy się równocześnie. Dzieliło nas od siebie parę kroków. - Mam jeszcze jeden rachunek do wyrównania - odezwał się Fantom. Lewego oka nie było widać spod ogromnej opuchlizny, do powstania której jakiś czas temu sam się przyczyniłem. Był bez broni, co wcale nie znaczyło, że był łatwym przeciwnikiem. jego wola walki, chęć zrewanżowania się za doznane upokorzenia była tak wielka, że miałem ochotę rzucić się do ucieczki. Oczywiście nie uczyniłem tego. - Nie może być mowy o przesunięciu płatności? - spytałem. - Masz rację, nie może być mowy - coś błysnęło w jego dłoni. Nóż. Nie był bezbronny jak początkowo sądziłem. - Na darowanie długu również nie mogę liczyć? - Przestań skamleć i przynieś mi tutaj swoje gardło, abym mógł je rozszarpać i zakosztować twojej krwi. - Psychiczny jesteś czy co? Skoczył w moją stronę i dźgnął nożem w kierunku mojej twarzy. Nie trafił gdyż byłem już gdzieś indziej. Poruszał się zwinnie i szybko, tak jak robi to afrykańska mamba. Również tak samo jak i ona niebezpieczny. Kolejnych dwóch pchnięć uniknąłem wykorzystując w tym celu wrodzoną szybkość. Nie mógł mnie trafić, ale taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie. Zmęczy się wreszcie i zacznie popełniać błędy. Ja również nie posiadam twardego organizmu. Moje ciało w ostatnim okresie czasu musiało dużo przejść będąc dodatkowo systematycznie faszerowane narkotykami. Niespodziewanie Fantom popełnił błąd w ataku. Potknął się o własne nogi, które nie poruszały się już tak sprawnie jak na początku naszego pojedynku i upadł na kolano. Nie było to dużo, ale wystarczyło. uderzyłem nogą w dłoń trzymającą nóż. Śmiercionośna broń poszybowała wysoko w górę i upadła po chwili kilka metrów dalej z prawej strony. Siły wyrównały się. Na moment. Pierwszy cios trafił Fantoma w lewą skroń i to właśnie uderzenie odebrało chęć do dalszej walki mojemu przeciwnikowi. Kolejne dwa ciosy były tylko formalnością i Fantom upadł twarzą na piasek. Przeszedłem nad jego ciałem i ruszyłem w stronę chewi. Rozdział pięćdziesiąty siódmy Nie miałem wpływu na to jaką drogą poleci chewi i tak jak można było się spodziewać, Jeźdźcy wybrali dla mnie najgorszy wariant powrotu. Silnik co jakiś czas przerywał pracę i pojazd spadał jak kamień przez kilkanaście sekund, a potem znowu odzyskiwał pełną sprawność. Przypuszczam, że miało to wywołać u mnie chorobę nerwową. Tak jak zawsze, i teraz znalazłem rozwiązanie problemu. Zasnąłem. nie było to proste, jak może się to wydawać komuś patrzącemu z zewnątrz, ale jednak dokonałem tego. Nic nie zakłóciło snu sprawiedliwego człowieka aż do chwili gdy sympatyczne promienie zachodzącego słońca połaskotały mnie po twarzy. Rozdział pięćdziesiąty ósmy Obudziłem się. Na horyzoncie zachodziło na czerwono słońce. Siedziałem na fotelu w ogrodzie. Za sobą miałem swój dom, a w lewej dłoni tlące się cygaro. Rzuciłem cygaro na trawę. Dlaczego trzymałem go w ręce? Nigdy w życiu nie paliłem. Gdzie jest chewi którym wróciłem do domu? Wstałem z fotela i rozejrzałem się dookoła. Pusto. Tak jakoś tutaj zupełnie inaczej... Brak wyznawców... Doleciałem do domu... to dobrze. Ale co dalej? Chewi dostarczył mnie do domu, ale co było dalej? Zasnąłem aby uniknął nieprzyjemnych sytuacji w podróży i obudziłem się u siebie w domu z cygarem w ręce i z luką w pamięci. Żyłem. Bóg dał mi szansę abym pozostał wśród żywych i nie umierał. Każdą chwilę, każdym dniem powinienem się cieszyć. Wykorzystać te chwile... te dni... tak dobrze... tak dokładnie, aby udowodnić Bogu, że decyzja o pozostawieniu mnie wśród żywych była słuszna. Miał prawo zabrać mi życie. On mi je dał, On je zabierze. Jednego dnia jestem, drugiego już nie. Rozdział pięćdziesiąty dziewiąty Pobiegłem do domu gdzie od razu wpadłem na Drongę. - Dobrze, że jesteś - powiedziałem. Spojrzała na mnie wzrokiem pozbawionym zupełnie szacunku. - Odbiło ci? - Nie. Masz fusy? - Myślałem, że znam wszystkie zestawy głupich min Drongi. Myliłem się. Tego skrzywienia nie miałem jeszcze okazji zobaczyć. - Z kawy? - Obojętnie, mogą być, chcę abyś mi coś wyjaśniła. - Powiedz o co chodzi, może nie trzeba do tego fusów. Może wystarczy zwykła rozmowa, troszeczkę kobiecej logiki? - Niby o czym ty mówisz? Logiki??? - parsknąłem śmiechem. - Dawaj fusy i nie marnuj mojego cennego czasu na bzdurne gadanie. - Jak chcesz, zaczekaj tutaj zaraz wrócę. Pobiegła na piętro, a ja udałem się do pokoju w którym wszystko się zaczęło. Myślę tutaj przede wszystkim o spotkaniu z obcym, a potem z Głodem. Jak dawno to było... ile od tego czasu zmieniło się we wszechświecie... - Mam fusy - wpadła do pokoju Dronga. W prawej dłoni ściskała kubek. Jednym gwałtownym ruchem ręki sprzątnęła wszystko ze stołu. Sucharki, brudne talerze i szklanki runęły na podłogę. Na blacie stołu znalazł się kubek. - Co chcesz wiedzieć? - spytała Dronga. No właśnie... czego chcę? - Jedno pytanie Korky - dodała wiedźma. - Wiem... jedno pytanie - tylko jakie? Dronga odwróciła gwałtownie kubek dnem do góry i uderzyła nim o stół. Trzymała na kubku swoją brudną łapę i czekała... - Pytanie Korky... szybko... - Kiedy... - urwałem. - Co... kiedy? Pytanie musi być precyzyjne. - Poczekaj... kiedy przyjdą... - Kto? To nadal za mało. - Jeźdźcy. Kiedy przyjdą Jeźdźcy? Kolejna głupia mina z nieznanej mi kolekcji głupich min Drongi wykwitła na jej wrednym obliczu. - Jesteś pewny, że nic nie pomieszałeś? - spytała. - Masz zamiar dyskutować, czy chcesz mi pomóc? - Podniosła kubek i ujrzałem wyschnięte fusy z kawy rozsypujące się po stole. Wszystko to było może i piękne, ale przede wszystkim obce dla mnie. Nic mi nie mówiło. Co innego Dronga. Była w swoim żywiole. - Widzę tutaj, że w ostatnim czasie zmarnowałeś sporo czasu obracając się w złym towarzystwie. Bije w oczy bezsens i paradoks czasowy. Nic z tego nie rozumiem, ale tak to odczytuję. Widzę tutaj pozdrowienia od Bronki i... - spojrzała na mnie podejrzliwie. - Kto to jest Bronka? - Nie mam zielonego pojęcia. Czytaj dalej. - Straciłeś sens swojego... życia? Jakieś to tutaj niezbyt jasne... chwila... kto to jest Nocny Marek i Ranny Ptaszek? - Skąd mam to wiedzieć? - Za godzinę zjawią się u ciebie i... nie wiem, nie mogę zrozumieć o co fusom chodzi. Nieczytelne... - Wiedźma spojrzała na mnie. - Korky, w co ty się wplątałeś? To wygląda dosyć poważnie... nie wydaje mi się aby... - Bez komentarzy proszę... szukaj dalej. Małą łyżeczką rozsunęła fusy na prawo i potem od siebie. - A to co? - zdziwiła się. - Co znowu? Nie torturuj mnie, powiedz co widzisz. - A nie... nic... musiałam źle umyć kubek. Grzebała jeszcze przez chwilę i wreszcie zrezygnowana zgarnęła fusy z powrotem do kubka. Wzruszyła ramionami. - Nie ma tutaj odpowiedzi na twoje pytanie - powiedziała. - Niemożliwe. - A jednak... nic więcej nie mogę odczytać. - Mimo wszystko... dziękuję. Dronga wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju. Zrobiłem to samo, to znaczy - wyszedłem z pokoju. Spojrzałem na niebo i na zachodzące słońce. Nocny Marek? Ranny Ptaszek? Kto to jest? Faktycznie... przychodzą takie dni, kiedy nic nie wychodzi z tego co zaplanowane. Runął kolejny zamek z piasku. Musiałem jeszcze z kimś porozmawiać. W tym celu poszedłem do piwnicy. Przewrotne zakończenie - część pierwsza W piwnicy, w miejscu gdzie powinna znajdować się klatka z więźniem w środku stał teraz regał z półkami zapełnionymi butelkami z winem. Nigdy do tej pory w mojej piwnicy nie było czegoś takiego. Więzień? Tak. Nieboszczyki? Owszem. Ale regał? Wino? Co to, to nie. W końcu pogodziłbym się z istnieniem regału i wina w piwnicy, ale doszedł tutaj jeszcze jeden dosyć istotny szczegół, który zaważył na tym, że nie zaakceptowałem istnienia regału, ani broń Boże wina. Przed regałem ktoś ustawił dwa wygodne fotele, które okupowane były aktualnie przez dwóch zupełnie mi obcych facetów. Okres dziwienia się, krzyków zaskoczenia, wrzasków rozpaczy dawno miałem już za sobą. Tak więc teraz nie zareagowałem na ich widok gwałtownie. Byli to dwaj przystojni młodzi mężczyźni ubrani w czarne garnitury. Biel ich koszul świadczyła o używaniu dobrego proszku do prania. A może były to nowe koszule? Zresztą, jakie to ma znaczenie? Powoli podnieśli się z foteli gdy dotarła do nich informacja iż nie są już sami. Uśmiech zagościł na ich twarzach. Całkiem ładnie to wyglądało. - Dzień dobry panie Korky - odezwał się jeden z nich. - Pewnie jest pan zaskoczony naszą obecnością tutaj, ale musieliśmy spotkać się z panem. mamy parę spraw do wyjaśnienia i jedną robótkę do wykonania. Jak zwykle nic z tego nie rozumiałem. - Na pewno nie rozumie pan nic z tego co mówię, ale powolutku, mamy czas. Na razie to niech pan tutaj usiądzie, przygotujemy pana - wskazał fotel na którym powinienem usiąść. - Niby do czego chcecie mnie przygotować? - spytałem nie ruszając się jednak ani o krok w stronę fotela. W żadną inną stronę również nie zrobiłem kroku. Spojrzeli na siebie i uśmiechy zniknęły z ich twarzy. Ciekawe dlaczego? Może dopiero teraz dotarło do nich, że nie będą mieć ze mną łatwej przeprawy. - Usiądzie pan, czy też musimy pana do tego zmusić? - spytał ten który do tej pory nie zabierał głosu. - Możemy panu obić twarz do takiego stanu, że goląc się w przyszłości nie będzie pan miał jakichkolwiek szans dopasować maszynki do golenia do twarzy. Połamiemy panu nogi. Nie miałem zamiaru siadać. Powiedziałem im o tym. Zostało to przyjęte ze zrozumieniem. Tak mi się wydawało... Po upływie trzech sekund dotarło do mnie, że siedzę w fotelu, a tajfun, który nawiedził przed chwilą moją piwnicę porwał mnie i rzucił na fotel. Oczywiście żadnego tajfunu nie było, tylko dwóch paskudnie przystojnych typków stwierdziło zgodnie, że czas dyskusji i nalegania skończył się. Przystąpili do działania i usadzili mnie na fotelu. Jeden z mężczyzn trzymał w ręku słuchawki hi-fi. Drugi czarną walizkę. Ten ze słuchawkami podszedł do mnie. Uśmiechnął się. Złośliwie. Nasunął słuchawki na moje uszy, tak aby dokładnie na nich leżały, a następnie zrobił dwa kroki wstecz. Poruszył ustami. Coś do mnie mówił. Nic do mnie nie docierało. Właściciel czarnej walizki spojrzał na swojego towarzysza i wskazując najpierw na mnie, a potem na walizkę, coś powiedział. Ten od słuchawek podszedł do mnie i zdjął mi je z uszu. - Jeszcze chwilę Korky - powiedział. - Natknęliśmy się na drobne przeszkody natury, że się tak wyrażę, technicznej. Klęczący nad walizką mężczyzna starał się akurat wymienić z pamięci wszystkie znane mu przekleństwa, co zapewne miało pomóc w odnalezieniu szyfru, którym ktoś zablokował zamek walizki. Fachowcy... - Co jest w tej walizce? - spytałem. - Sprzęt. - No tak... sprzęt. A do czego? - W połączeniu ze słuchawkami jest to maszyna do prania mózgu. - A co taka maszyna może mieć wspólnego ze mną? Mężczyzna przerwał na moment walkę z zamkniętą walizką i spojrzał na swojego kolegę. - Powiemy mu? - spytał. Kolega wzruszył ramionami. - Czemu nie? I tak wyprostujemy mu fałdy na mózgu. Posłuchaj więc o co chodzi... Przez trzy sekundy milczał, a potem zaczął mówić. Powiedział jak się nazywa - Nocny Marek. Jego partner - aktualnie wyzywający na walizkę - nosił równie piękne imię i przedstawiał się jako Ranny Ptaszek. Tyle z tego wszystkiego było zrozumiałe. Reszta ich wyjaśnień brzmiała absurdalnie i była tak zagmatwana jak węzeł gordyjski, który jakiś czas temu udało mi się rozplątać. - Jesteśmy pracownikami... no, mniejsza z tym... reprezentujemy Korporację w której... no, nieważne... w każdym razie musimy... - Nocny Marek urwał i milczał. Czekałem przez chwilę aż odblokuje się, ale nie doczekałem tej chwili. - Masz z czymś problem? - spytałem. Zaprzeczył. Jego kolega odezwał się po chwili: - Przybyliśmy do ciebie aby odkręcić to co zostało tutaj zupełnie niepotrzebnie namieszane. Z naszej strefy cienia uciekło, jakiś czas temu, pięć osób. Przez długi okres czasu nie mogliśmy trafić na ich ślad aż wreszcie udało się. Zamilkł. Zastanowiło mnie co też mogę mieć wspólnego z jakimiś tam uciekinierami. - W sumie dużo - usłyszałem odpowiedź na pytanie, które zadałem sobie w myślach. - Przede wszystkim spotkałeś ich. Po drugie: przez pewien czas przebywałeś z nimi. - Nie macie chyba na myśli... - ...tak, właśnie o nich mówię. Uciekli ze strefy cienia i rozpoczęli swoją działalność jako Jeźdźcy Apokalipsy. Podawali się za Wielką Czwórkę pod przewodnictwem Szefa. - Czy to oznacza, że... - Dokładnie. Jeźdźcy Apokalipsy których spotkałeś nie byli prawdziwymi Jeźdźcami. Ich ucieczka to coś zupełnie normalnego Zawsze sprawiają nam masę problemów. Zamieszanie spowodowane przez nich jest ogromne. Oczywiście tylko do chwili gdy zostają ujęci. Pozostawała kwestia zadania pytania, które same się narzucało: dlaczego dochodzi do ucieczki? - Są sprytni - odparł Nocny Marek czytając pytanie w moich myślach. - Najsprytniejsi. Są najlepsi. - Złapaliście ich? - Powiedzieliśmy ci już, że tak. Właśnie dlatego tutaj jesteśmy. - Obawiam się, że nie rozumiem. Złapaliście ich no to w porządku... ale co ja mam z tym wspólnego? - Korky... musimy naprawić to wszystko co udało się im zepsuć. Oczywiście nie myślę tutaj wcale o światach, które zniszczyli, których już nie ma. W grę wchodzą tylko miejsca w których byli, ale nie udało się im zniszczyć. Tak właśnie jest z twoją planetą. Musimy spowodować aby wszyscy ci, którzy spotkali się z nimi, zapomnieli o tym. Ty też. - A Jeźdźcy? - Co Jeźdźcy? - Co z nimi? Gdzie są prawdziwi? - Skąd możemy wiedzieć? Dlaczego nas o to pytasz? - Musicie przecież coś wiedzieć na ich temat. - Niby dlaczego? Jesteśmy z Korporacji i nie mamy nic wspólnego z Jeźdźcami lub też z kimkolwiek innym. Interesuje nas tylko i wyłącznie ta piątka, która uciekła od nas. Coraz mniej z tego wszystkiego rozumiałem. Pomimo wyjaśnień Nocnego Marka i Rannego Ptaszka sprawa stała się bardziej zagmatwana niż mogło się to wydawać. Zastanowiło mnie tylko to, że Wielka Czwórka plus Szef - czyli uciekinierzy ze strefy cienia - cokolwiek to znaczy - rozkręciła swój interes (jeżeli można tak się wyrazić) na tak ogromną skalę. Przecież zorganizowanie tego wszystkiego co widziałem - sztab Skrzatów, Anioły, Bestia, Cztery Pory Roku, setki chewi, zmienników - wymagało włożenia w to dużo wysiłków. Nie można czegoś takiego zorganizować w kilka godzin. A Księga Przeznaczenia? Czy była prawdziwa? Spojrzałem na Nocnego Marka oczekując od niego odpowiedzi na to pytanie. Milczał. Uśmiechał się tylko, tak jak uśmiecha się średnio rozgarnięta ameba. - A Bóg? - spytałem. - Powiedziałem ci już, że jesteśmy z Korporacji i z Bogiem czy też z Jeźdźcami Apokalipsy nie mamy nic wspólnego. - Co robi wasza Korporacja? - Ogólnie rzecz ujmując: panuje nad wszystkim. A poza tym handluje szarymi komórkami i surowcami wtórnymi. No, ale czas kończyć... nie ruszaj się teraz. Im szybciej skończymy tym lepiej dla nas wszystkich. Ty będziesz miał spokój i problemy za sobą, a my będziemy mogli wrócić do hotelu i udać się na kolację. - Chwila... chwila - zareagowałem gwałtownie. - Co chcecie zrobić? Nocny Marek pokazał mi słuchawki. - Myślałem, że zrozumiałeś - powiedział. - Naprawimy błędy. Wykasujemy ci pamięć. - Stop. Nie mam ochoty aby ktoś mieszał mi w mózgu. Nie mam zamiaru żyć jako roślinka, którą na pewno zostanę po waszych zabiegach. - Nie bój się. To jest bolesne. nasuniemy ci słuchawki na uszy i po trzech sekundach pozostanie ci w pamięci tylko to co powinieneś pamiętać. To czego nie chcemy abyś pamiętał zostanie usunięte. No i... oczywiście... wyprostujemy ci pewne mroczne ścieżki umysłu, które powodują, że jesteś dużym dzieckiem. - Nie chcę abyś robił cokolwiek z moim mózgiem. - Przepraszam Korky, ale nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia. - To mój mózg. - Nie przeczę. Zgadza się, ale nie potrafisz z niego w odpowiedni sposób korzystać. - To w jaki sposób z niego korzystam to chyba jest moja sprawa i moje zmartwienie. Nocny marek pokręcił głową. Trzasnęły zamki walizki i równocześnie rozległ się krzyk Rannego Ptaszka. Patrząc na niego nie od razu zorientowałem się, że okrzyk ten oznacza zadowolenie. - Uruchamiamy - odezwał się Nocny Marek i bez ostrzeżenia zatkał mi uszy słuchawkami. Ujrzałem uśmiechnięte twarze przedstawicieli Korporacji i zrozumiałem, że to co się teraz dzieje wymknęło się spod mojej kontroli. Nie miałem wpływu na to co miało się wydarzyć. Za kilka sekund miałem spojrzeć na świat z zupełnie innej perspektywy. Przewrotne zakończenie - część druga Zakończenie mogło być zupełnie inne, ale czy to cokolwiek mogłoby zmienić? Czy nasz świat nie jest już i tak wystarczająco zagmatwany? Mariusz Czylok - Korky 1 105