Marcin Araszczuk Samobójstwo Zamknąłem oczy, ale było już za późno. Dzień na dobre wdarł się w moją głowę. Wystarczył ułamek sekundy, kiedy nieopatrznie i nieświadomie uniosłem powieki. No cóż. Niech i tak będzie. Usiadłem na łóżku. Parę sekund włożyłem w pielęgnowanie przekonania, w którym to fakt mego przebudzenia jest połączony nierozerwalną nicią celowości z pragnieniem świata, abym się ocknął. Starałem się uczynić to w taki sposób, jakbym nie wiedział o jego prawdziwości. Proces przywracania mnie rzeczywistości zajął pewien czas. Czas ten był tak doskonale przeciągły i leniwy, że spowodował w mojej głowie porównanie go do zegara dziejów. Krótka wskazówka majestatycznie i niewzruszenie ściera wszystko co spotka w swym biegu wokół sensu. Jej długość jest niemal promieniem płaskiej Ziemi, a wysokość pozwala na niszczenie wszystkiego do szczętu. Jej towarzyszka porusza się szybciej, ale rola powierzona dłuższemu ramieniu czasu jest znacznie mniejsza. Ona ma za zadanie jedynie naruszać strukturę cywilizacji. Nie sięga od gruntu po nieboskłon. Niesie za sobą marne pozostałości, śmiecie minionych bezpowrotnie kultur, które posłużą za marne podłoże pod przyszłe cywilizacje. Jest dłuższa, wiec sięga także i starań ludzkich umiejscowionych na skrajach świata. Dysponuje mocą wystarczająca, aby znieść z powierzchni wysiłki nielicznych ich mieszkańców. Wielkie cywilizacje kwitną w centrum. Ich kwiaty są zbyt kruche, żeby utrzymać pełnię swej piękności na kruchej granicy świata i wszechświata, gdzie lód nie ustępuje nawet dumnemu brzmieniu ludzkiego imienia. Wzdrygnąłem się. Cały wypluty z mojego wnętrza tok myślowy przypomniał mi, iż nie trawię zbyt wyniosłych metafor z rana. Zmyłem je wraz z nocnym pyłem, który, nie wiedzieć czemu, upodobał sobie zmarszczki mojej dwudziestosześcioletniej twarzy. Okna klatki schodowej krzyczały: "Nie wychodź. Świat jest zbyt brzydki dla twych oczu.". Wyszedłem. Dziwne myśli znalazły tego ranka schronienie we mnie. Kiedy otwierałem drzwi wyjściowe, zaatakowała mnie wizja piekła. Nie był to jednak budzący niesmak obraz pełen przemocy. Moje prywatne piekło tamtej godziny, to mały podziemny pokoik z biurkiem, za którym siedział niewielki człowieczek. Usiadłem na krześle przytwierdzonym do podłogi przed bukowym meblem w taki sposób, aby uczynić koniecznym wpatrywanie się w postać siedzącą naprzeciwko. W ugrzecznionych słowach ów człowiek jął opowiadać, iż rzeczywistym piekłem bliźniego jestem ja, a on moim własnym. Wyjawił mi, niby zupełnie przypadkowo, mnogość sytuacji, w jakich uniemożliwiam życie innym albo spycham ich istnienie w sferę straszliwych cierpień. O nieistnieniu duszy poinformował mnie z premedytacją. Wyraz jego twarzy się zmienił, nabrał poważnego skupienia. Wyszedłem. Diabeł patrzący jak zareaguję, kiedy się dowiem, że nie mam duszy. Śmieszne. Przecież każda napotkana osoba mi to wmawia, każdy przechodzień pluje tymi słowami w twarz. Czy jest jeszcze ktoś na świecie, kto w nią wierzy? Świat. Naprawdę on mnie interesuje? Przecież doskonale wiem, że nie istnieje w formie, jaką teraz postrzegam. W takiej formie nie istnieję nawet ja. A dlaczego mam nie udawać tak, jak czyniło mnóstwo żyjących przede mną? Muszę żyć, istnieć, myśleć. Nawet jeśli to miasto wokół mnie jest tylko kartką papieru, a moje myśli są moimi tylko na pozór. Idę dalej. On tego chce. Dwie kobiety wymijające mnie pośpiesznie, urywki zdań, wyrazy zachwytu nad nowym księżycem. Spojrzałem w górę. Tak, naprawdę oryginalny. Kłębek luźno zwiniętej żółtej wstążeczki. Malarz, któremu dano szansę wykazania się - jako autor księżyca tego miesiąca - nie poszedł po linii najmniejszego oporu. Pewnie nie oglądał godzinami zdjęć prawdziwego, ale postanowił stworzyć coś, czego jeszcze znudzona ludzkość nie oglądała; poczuł w sobie jedność z artystami sprzeciwiającymi się realizmowi. Czy można w odniesieniu do tego świata mówić o realizmie? Karykatury nigdy nie bywają realistyczne. A jak inaczej nazwać świat wyniszczony wojną, która zaowocowała całunem radioaktywnego pyłu nieprzepuszczającego przez atmosferę nawet blasku gwiazd? Z odrobiny światła słonecznego zrezygnowaliśmy sami na rzecz sztuki i ideału. Wojna owocuje. Śmierć rodzi. Pajęczyna sztucznego nieba zawisła nad Ziemią. Pojawiła się nowa dziedzina sztuki. Każdy, przy odrobinie zapału i talentu, może stać się Stwórcą. Może zaprojektować księżyc, gwiazdy, a nawet słońce. Ludzie skończyli w sieci olbrzymiego pająka, którego sami stworzyli. Kto by jednak przypuszczał, że stanie się to przyczyną ponownego zwrócenia się ludzkich twarzy ku niebu? Dostaliśmy w spadku piękną ideę. Każda poprzednia cywilizacja została zgładzona przez samą siebie. Wydaje się jednak, iż my poszliśmy w tym wzniosłym kierunku dalej. Postaraliśmy się, w miarę naszych możliwości, powstrzymać, uniemożliwić rozwój następnych. Większa część powierzchni globu jest zupełnie jałowa. Rośnie na niej jedynie częstotliwość, z jaką liczniki Geigera wypluwają z siebie śmiertelne ostrzeżenia niczym pełne odrazy oskarżenia. Gdyby te środki profilaktyki okazały się nieskuteczne, do dyspozycji mamy jeszcze metalowe konstrukcje, które podtrzymują materiał nieba i wprawiają go w ruch powodujący złudzenie poruszających się po orbitach planet. Niezbyt się tymi rozwiązaniami przejęliśmy, więc astronomia musiała zostać uproszczona, ale i tak ogromne maszty powodują zmianę orbity ziemskiej, która za jakiś tysiąc lat doprowadzi do niebezpiecznego zbliżenia ze Słońcem. Zwykliśmy wszystko przedstawiać biegunowo. Coś jest dobre, coś jest złe. Może być (paradne!) dzień albo noc. Wśród takich rozważań nasza planeta jednak nadal jest pośrodku. Nie jest niebem, nie jest piekłem. Jest obojętna niczym tłum co dzień wypływający na ulice. Obojętność tłumu przeistacza się w brutalność. A jeśliby Ziemię nazwać niebem? Ludziom żyłoby się znacznie łatwiej. Julia, nie wiem, czy kłamała, ale nie miała racji. Czy niebo na Ziemi potwierdziłoby istnienie Boga? Po co komu Bóg, po co ideał nieba, skoro to materialne nie tylko można dotknąć, ale i stało się atrakcją turystyczną? Myśląc o takich rzeczach, zapominam, że te myśli należą do niego, a ja jestem jedynie literami, które teraz czytacie. Istnieję tylko po to, by przedstawić jego pomysły, a świat dookoła mnie jest losową częścią rzeczywistości otaczającej mego stwórcę. Z tego właśnie powodu górnolotnie zabieram się za zagadnienie prawdy i fałszu. Człowiek żyje na krawędzi, granicy światłości i mroku. Od czasu stworzenia światła elektrycznego, o ciemności może przestać myśleć. Podobnie jest z prawdą i kłamstwem. Pomiędzy nimi także istniejemy. I z tym sobie jednak poradziliśmy tworząc nowy rodzaj prawdy. Prawdę elektryczną. Nie będę precyzował tego terminu. Może on wie, że dla każdego oznacza coś innego, choć wielkich skrajności w tej materii nie będzie, a może wymyślił po prostu dobrze brzmiące hasełko, którego znaczenia sam nie jest świadomy. Nie dość, że to on daje mi myśli, to jeszcze rości sobie prawo do bycia mną. Pisze w pierwszej osobie. Nie jest mną tylko dlatego, że dał mi życie. Kiedy on zacznie być mną, ja przestanę istnieć. Czy można ustalić koniec mnie, a początek jego? On nawet nie panuje nad tym wszystkim. Nie pisze tego, co chce. Większość myśli nasuwa się podczas trzymania w ręku ołówka i tworzenia krajobrazu nieukształtowanej jeszcze planety pustej kartki. Właśnie ta improwizacja stanowi mój margines bycia sobą. Jeśli on już się pastwi nade mną, to chociaż muszę uczynić coś, by to opowiadanie stało się ciekawe; nie mogę przecież przez wszystkie zdania iść tą ulicą. Możliwe, że on mi w tym przeszkodzi; możliwe, że będzie wręcz przeciwnie. Zupełny brak talentu przeszkodzi jemu. Nadal idę tylko jedną ulicą. Muszę wierzyć w świat, bo inaczej przestanę wierzyć w samego siebie. Nie jest wcale łatwo. Dwa pasma budynków po obu stronach drogi nie mogą uwierzytelnić w mych oczach istnienia miasta, całego świata. On ma władzę. Może mnie zabić. Może nawet popełnić moje samobójstwo. Bezkarnie. Czy człowiek w istnienie innych ludzi wierzy bardziej, niż wy we mnie? Jeśli tak, czy jest to usprawiedliwieniem zabójstwa? Myślę, że nie. On myśli, że nie, ale jednak tak zrobi. Wiem, bo przecież jestem nim. Dlaczego moje myśli mają adresata? On czyni mnie chyba jeszcze bardziej nierzeczywistym. A jeśli stanę się nierealny dla was - nie ujrzycie w jego czynie zbrodni. Ciągle idę ulicą. Jest na tyle zadufany w sobie, aby sądzić, iż ktoś przeczyta jego opowiadanie mimo, że nie zadał sobie trudu choćby w postaci opisania miasta. Na murach widzę twarze, do których się teraz zwracam. Patrząc pod nogi, widzę jego cień. Czy to się kiedyś skończy? Popełniłbym samobójstwo, gdybym miał taką moc. Niestety jest inaczej, a ja muszę czekać. Myślę, że w końcu mnie zabije. Unicestwi mnie, kiedy zda sobie sprawę z nikłej wartości całej tej historii. Zabił mnie.