BOŻENA BOREK Engagement Monumentum Theatre Company cieszył się w Europie renomą znakomitego teatru. Ba, po ostatnich sukcesach, odniesionych podczas półrocznego tournee przez trzy kontynenty, krytyka uznała go za jedno z najwybitniejszych zjawisk kulturowych na świecie. Czy Irenę mogło spotkać większe szczęście? Mirab Morio, dyrektor Monumentum, zaprosił ją na rozmowę w sprawie engagement! - Jeszcze w tym sezonie - powiedział zza swego wielkiego biurka Morio od razu po przywitaniu, gdy zaprosił, by usiadła naprzeciw - zagra pani Małgorzatę w "Fauście". Za rok obsadzę panią w "Idiocie" według Dostojewskiego, jako Nastasję oczywiście. Ale na początek przejmie pani dwie role po koleżance, która opuściła zespół podczas tournee. - Wręczył Irenie skoroszyty z egzemplarzami "Przy drzwiach zamkniętych" i "Elektry". - Proszę to sobie naczytać w domu. Próby wznowieniowe rozpoczniemy za miesiąc. - Ktoś zrezygnował ze współpracy z panem? - zdumiała się, a właściwie oburzyła. - Moja droga Iraen - wyjaśnił z uśmiechem serdecznego świętego Mikołaja - poza sztuką istnieją różne fascynacje. Pani poprzedniczka wybrała życie w Indiach, a tamtejsza kultura... - W Indiach? Czyli w połowie tournee pokrzyżowała panu plany repertuarowe! - Nie tak bardzo. Wybraliśmy się na podbój świata z czterema inscenizacjami. Dwie szły bez zmian. Co prawda, z Sartre'a zrezygnowaliśmy, ale Elektrę zastąpiłem na czas objazdu inną aktorką. - Czy to nie ona powinna... - Karen sama doskonale wie, że nie ma emploi naiwnej desperatki. A pani... no cóż... Po obejrzeniu "Marii Stuart" w National Theatre jestem przekonany... - Widział mnie pan w "Marii Stuart"? - Znam pani wszystkie dotychczasowe kreacje w Nationalu. To wielka przyjemność oglądać prawdziwy talent, podparty profesjonalizmem. - Nie boi się pan mówić mi takich rzeczy? - To znaczy jakich? - Komplementów, od których może mi uderzyć woda sodowa do głowy. - Zawsze jestem szczery wobec osób, które angażuję - uśmiech świętego Mikołaja ustąpił powadze. - Starannie dobieram zespół, więc moi ludzie wiedzą, jaki poziom reprezentują. Bo moi ludzie świadczą o mnie. - Zazdroszczę panu tego poczucia pewności. - Też je masz, moja mała - podniósł się, nachylił nad biurkiem i spojrzał jej w oczy. - Gdyby tak nie było, nie siedzielibyśmy tu dzisiaj, czyż nie? Mirab Morio był mężczyzną diablo przystojnym. Trzymał znakomitą postawę, a jego gesty cechowała nonszalancja właściwa ludziom o charyzmatycznej osobowości. Głęboko osadzone, ciemne jak bazalt oczy i granatowy cień zarostu poniżej kości policzkowych nadawały jego twarzy ekspresję wymodelowanych rzeźb Rodina. Oto człowiek sztuki - myślała Irena. Piękno zewnętrzne wyraża geniusz jego ducha. Komuś takiemu można bez wahania powierzyć siebie. Swój talent i marzenia. A on przekształci je w dzieło równe boskiemu dziełu Stworzenia. Morio prześwidrowywał ją na wylot spojrzeniem niczym rentgenem. W oczach, z powodu czarności tęczówek pozbawionych jakby źrenic, czaiła się ciekawość i... zachłanność? Dreszcz niepokoju przebiegł jej po plecach. Raczej przyjemny dreszcz perwersyjnej obietnicy, zapowiedzi jeszcze niesamowitszych doznań. Zapukano i do gabinetu weszła koordynatorka pracy artystycznej, pani Wybycky. Położyła przed dyrektorem trzy egzemplarze kontraktu. Irena zatrzepotała rzęsami jak przebudzona z transu. Morio niespiesznie się wyprostował. - Dziękuję, Alicjo. Za chwilę nowa zdobycz Monumentum będzie do pani dyspozycji. Proszę wprowadzić ją w nasze obyczaje - pozłacanym parkerem składał zamaszyste podpisy na trzech umowach. - Tylko niech jej pani nie spłoszy - znów na oblicze Moriowypłynął uśmiech świętego Mikołaja. - Adaptacja do nowych warunków musi przebiegać łagodnie i bez wstrząsów, rozumiemy się? Ta młoda dama jest zbyt cennym nabytkiem, aby ją płoszyć zgiełkiem niepotrzebnych informacji. Proszę - zwrócił się żartobliwie do Ireny - teraz pani będzie łaskawa podpisać nasz cyrograf - i dorzucił: - Nie jest to pakt z diabłem. W każdej chwili może pani go zerwać. Ale coś mi się zdaje, że tego nie powinniśmy się obawiać, prawda? Dla nas obojga byłaby to niepowetowana strata. Alicja Wybycky miała nienaganną sylwetkę, którą opinał elegancki kostium w kolorze burgunda. Kasztanowe włosy zaczesane do tyłu w ciasny kok zdawały się naprężać skórę na jej twarzy, co Irenie przywodziło na myśl portrety fotograficzne zrobione "rybim okiem". Rozmawiały pijąc kawę w przytulnym sekretariacie pani koordynator. - Przede wszystkim, skarbie - poinformowała Wybycky aksamitnym altem wzbudzającym sympatię i zaufanie - powinnaś zastąpić swoje nazwisko pseudonimem. - Czy to konieczne? Wyrobiłam już sobie pewną markę. - Chyba nie wątpisz, że tutaj zdobędziesz ją szybciej niż gdziekolwiek indziej? - Nie... nie wątpię. - Imię w zasadzie ci się nie zmieni. Od dziś będziesz nie Irena, a Iraen. Jeśli chodzi o drugi człon, maestro proponuje Roris. Co ty na to? - Brzmi chyba dość dziwacznie. - Egzystujesz w świecie z natury swojej dziwacznym - głos kobiety przybrał jeszcze cieplejszą barwę. - Dziedzina sztuki zwana teatrem kieruje się zasadą curiosum, czyli swoistej maskarady. Innymi słowy, polega na transformowaniu rzeczywistości. Jeśli nie wręcz deformacji, zależnie od zamierzonego efektu, w groteskę bądź misterium. Toteż nie bez powodu w jednym z europejskich języków teatr nazywają divadlo, prawda? - Ma pani rację - roześmiała się na pointę tej teorii teatru w pigułce. - W takim razie niech będzie Roris. - W porządku - Wybycky zanotowała pseudonim w rozłożonym zeszycie. Opuszczone w dół powieki muszą powodować ból w jej cebulkach włosowych na skroniach, pomyślała Irena. - Przejdźmy do kolejnej sprawy. Nasz kontrakt opiewa na czas nieokreślony, chyba że... - Tak? - Maestro chce mieć gwarancję twej dyspozycyjności przynajmniej w pierwszych sezonach. Ciąża, połóg, macierzyństwo po prostu nie wchodzą w rachubę. Irenie przemknął przez głowę Adam z jego przebąkiwaniem o małżeństwie i gromadce potomstwa. Ale przecież to odległe plany. - Nie sądzę, by warunek był trudny do spełnienia - powiedziała zdecydowanie. - Najważniejsza jest dla mnie obecnie kariera. - Świetnie. Dam ci zaraz zlecenie do naszego teatralnego lekarza. - Mam swojego lekarza - zaprotestowała. - To bardzo dobry fachowiec. - Nie wątpię. Ale wszyscy pracownicy Monumentum... - Okay, rozumiem - poddała się. - Gabinet lekarski jest czynny w poniedziałki - znów pióro zaskrobało w zeszycie. - A to - Wybycky machnęła niedużą kartką - to jest rodzaj obiegówki. Zanim przystąpisz do prób, odwiedzisz wszystkie nasze pracownie. W tych rubrykach złożą podpisy: fotograf, krawiec, modystka, szewc, perukarka, akustyk, oświetleniowiec i charakteryzator. Są już parafy maestra i moja. Proszę, byś zachowała kolejność wizyt zgodnie z kolejnością podaną w pozostałej części tabeli. - Skoro to ważne, nie ma sprawy - zabawnym westchnieniem i przesadnym załamaniem rąk odegrała zaskoczenie, że biurokratyczne wymogi panują również we wspaniałej instytucji zatrudniającej artystów, a więc osoby o dość niezdyscyplinowanych obyczajach. - Czy dziś mam się udać do pracowni? - Nie ma pośpiechu. Rozumiem, że pierwszy kontakt z maestro mógł być wyczerpujący. Wpadnij dziś tylko do fotografa. Potrzebujemy kompletu fotosów do twoich akt. Pozostałych możesz odwiedzić później. Masz na to cztery tygodnie. - Myślę, że ta formalność zajmie mi znacznie mniej czasu - rzekła Irena, mimo iż poczuła nagle znużenie. - Czy coś jeszcze, pani Wybycky? - Och, nie zwracaj się do mnie tak oficjalnie. Na imię mam Alicja. - Dziękuję... Alicjo. - Jeszcze jedna, drobna w zasadzie sprawa - Alicja dotknęła palcami włosów, jakby masowała obolałe skronie. - Będziesz musiała rozejrzeć się za innym mieszkaniem. - Dlaczego? Bardzo lubię moją kawalerkę. - Hm... kawalerkę? - Nie stać mnie na coś bardziej ekskluzywnego. - Będzie cię stać. A na razie możesz zamieszkać w teatrze. Dysponujemy tu wcale komfortowymi apartamentami, z których niektórzy aktorzy korzystają. - Zastanowię się - taktycznie ustąpiła Irena, wstając, by się pożegnać. Zadzwonił interkom. Koordynatorka, wciskając błyskający czerwono guzik, posłała Irenie najszerszy uśmiech, na jaki pozwoliły napięte rysy. - Do zobaczenia. Pamiętaj, że ze wszystkimi problemami możesz zwracać się do mnie. I nie zapomnij o fotografie. Studio w piwnicy, na lewo od schodów. Schodząc do najniższej kondygnacji budynku, mijała na korytarzach pracowników administracyjnych śpieszących z plikami dokumentów, plastyków dźwigających dekoracje mokre od świeżej farby i ucharakteryzowanych aktorów w kostiumach. "Dzień dobry, dzień dobry..." - rzucała nieustannie, a oni życzliwie odpowiadali, przyglądając się jej z przyjaznym zaintrygowaniem, jakby wiedzieli, że jest już jedną z nich. Sesja zdjęciowa zajęła dwie godziny. Sanguis, wiekowy przygarbiony mężczyzna, oczarował Iraen manierami dżentelmena i zawodową perfekcją. Niezwykle kontaktowy, wręcz gadatliwy, zarzucał ją anegdotami i poważnymi opowiastkami, by sprowokować zmiany wyrazu twarzy do kolejnych ujęć. Szczególnie zachwycał się oczami Ireny. Podświetlał je na różne sposoby, by "wyciągnąć ich głębię i tajemniczą melancholię". Toteż opuszczając gmach Monumentum czuła się naprawdę wyczerpana. Ludzie na ulicy i w tramwaju wydali się jej równie zmęczeni jak ona. W porównaniu z rumianymi, pełnymi życia i kolorów licami pracowników teatru wyglądali szaro i nijako. Nasunęło jej to nawet absurdalną myśl, że tam w teatrze wszyscy - nie tylko ucharakteryzowani aktorzy - musieli mieć makijaże. Z kolei odzienie przechodniów było byle jakie; w porównaniu ze starannie ubranymi, w intensywne barwy i wyraziste kroje, osobami spotkanymi w biurach i korytarzach teatru wyglądali jak kury przy pawiu. Nie miała ochoty na obiad. Czekając, aż wypełni się wanna, stanęła przed lustrem. Zobaczyła twarz z podkrążonymi oczami, lekko siną i bardzo znużoną. No tak, poprzedniej nocy, podniecona czekającym ją spotkaniem z dyrektorem Monumentum, oka niemal nie zmrużyła. Boże, co te nerwy z człowiekiem wyprawiają! Wyszła z wody o wiele bardziej rześka. I tylko oczy wyglądały nadal na zmęczone, jakby zgaszone. Reflektory Sanguisa pewnie je nadwerężyły. Krótko dwa razy zadzwonił gong. Adam! Podbiegła radośnie do drzwi. - Mam! Mam engagement! - zawołała. - Wyobrażasz sobie? Będę aktorką w najlepszym teatrze świata! - Gratulacje, Irci! - zakręcił nią karuzelę w powietrzu. - Opowiedz mi wszystko. Poważnie, podpisali z tobą kontrakt? - Jak bozię kocham - podekscytowana, nie zważając na rozchełstane poły szlafroka, wciągnęła go do pokoju i pokazała mu dokument. - Patrz, "na czas nieokreślony"! Żadne tam okresy próbne czy sezonowe umowy. I od razu gram Elektrę. I jeszcze Inez w "Przy drzwiach zamkniętych"! A potem... - Cudownie, kochanie - pocałował ją w szyję, zsuwając szlafrok z ramion. - Jesteś taka piękna, kiedy się cieszysz... - przeniósł pocałunki na dekolt i piersi. - Musimy to uczcić szampanem. Wybierzmy się gdzieś potańczyć. Uniknęła kolejnego dotyku namiętnych dłoni i warg. - Nigdzie nie wychodźmy. Wypijemy lampkę wina tutaj, w domu. - Och, żaba... - rozczulił się. - Bosko pachniesz - chwycił ją za nadgarstki i oplótł jej rękami swoje biodra. - Kocham cię - wyszeptał, znów muskając jej szyję. Wygięła się do tyłu i śmiejąc się udała, że ją złoszczą pieszczoty. - Przestań, przestań, głuptasie - odskoczyła od chłopaka i otuliła się szlafrokiem. - Tobie tylko jedno w głowie. A ja jestem dziś taka rozdygotana. Quantin, szef pracowni krawieckiej, wymierzył całą Irenę - łącznie z obwodem szyi, ud, łydek, kolan, nawet długości poszczególnych palców. Jakby każdy punkt jej ciała został dotknięty taśmą krawiecką, wyniki skrupulatnie zanotowano w opasłym notesie. Potem, poczęstowana earl greyem, przyglądała się, jak Quantin kroi kupon czerwonego aksamitu. Hafciarki, gorseciarki i szwaczki, pochylone nad swoimi stanowiskami w milczeniu przysłuchiwały się rozmowie, jaką prowadził z nową artystką ich kierownik. - Masz, kotku, doskonałą figurę - sapał znad trzaskających metalicznie singerowskich nożyc. - Szycie dla ciebie będzie prawdziwą poezją. - Och, jest pan nader uprzejmy. - Stwierdzam tylko fakt, kotku puszysty - trzask - Miss Uniwersum nie powstydziłaby się takich wymiarów jak twoje - trzask, trzask - dobrze, że maestro zaangażował na miejsce Eugenii ciebie, a nie jakiegoś karakana. - Eugenia to poprzednia Elektra i Inez? - Zgadza się - trzask - filigranowa była. Zgrabna, ale gdzie jej do ciebie. Ty to prawdziwie posągowa piękność. Wenus z Milo albo Nike z Samotraki. - Panie Quantin - zaśmiała się - tamte piękności są niekompletne. Jedna nie ma głowy, a druga ramion! - Co tam głowa, kotku puszysty - trzask - clou kobiecości to figura. Poruszał się nad aksamitem jak primabalerina w popisowym solo, wywijająca wdzięcznie kończynami i wyginająca się we wszystkie strony. Jego łysina błyskała w świetle jarzeniówek umieszczonych pod sufitem. Irena nie lubiła jarzeniówek. Męczył ją ich fioletowawy blask i nieustanne brzęczenie. Dłuższe przebywanie w tak oświetlonym pomieszczeniu przyprawiało ją o ból głowy. Tutaj na dodatek iluminacja zwielokrotniona była dużą liczbą luster, wysokich i bez ram, ustawionych pod różnymi kątami na wszystkich ścianach. Pieczenie w oczach, które czuła od wczorajszej sesji zdjęciowej, dało o sobie znać ze zdwojoną siłą. Poza tym, może to idiotyczne złudzenie, gotowa była przysiąc, że szklane tafle nie tylko pomnażają światło, lecz również wzmacniają uprzykrzony dźwięk pulsującej elektryczności. - Gotowe - Quantin odsunął pokrojone kawałki tkaniny na bok; jedna ze szwaczek zabrała je do fastrygi. - Smakuje ci herbata, kotku? To dobrze. Pij sobie spokojnie. Ja muszę pójść do magazynu po tkaniny. Wrócił po dwudziestu minutach dźwigając pod pachą belę ciemnego materiału. Rzucił ją z głuchym plaśnięciem na stół. - Teraz Inez. Ognista Latynoska Inez, morderczyni drugiego stopnia... - zadumał się przez chwilę, celując nożycami w taftę jak sztyletem w ofiarę. - Będziesz, kotku puszysty, wyglądała w tej kiecce jak anioł. Czarny anioł śmierci, oczywiście. Nie zdążyła zareagować, gdyż została poproszona za parawan. Czerwona szata była gotowa do przymiarki. Kazano jej wejść na wysoki stołek. Cała obsada pracowni, wszystkich sześć kobiet otoczyło stołek kręgiem, podczas gdy Quantin obracając Ireną jak manekinem, dopasowywał na niej kostium. Cmokał przy tym i wzdychał z zachwytu. Kobiety wtórowały mu podobnymi odgłosami, wyrażając podziw, czy to dla modelki, czy dla wirtuozerii swego przełożonego - trudno powiedzieć. Suknia leżała jak ulał. Nic nie uwierało, nic nie ciągnęło, kiedy uniosła ramiona do góry. Zobaczyła swoje odbicia w lustrach, niektóre mirażowe, inne strzeliste jak z obrazów El Greca. W pewnym momencie, zapatrzona w nieskończony tłum swoich replik obleczonych w czerwień Elektr o pobladłych licach - uległa złudzeniu, że depcze on rzeszę głów znajdującą się pod stopami tych wszystkich matkobójczyń. Głowy pochylały się pokornie, gotowe przyjąć śmierć od krwawej, mściwej królewny... Irenie świat zawirował w oczach. Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby nie gąszcz rozcapierzonych dłoni, który wyciągnął się w jej stronę. Krzyknęła przerażona. - Spokojnie, kotku - Quantin pomógł jej zejść ze stołka. - Źle się czujesz? - Przepraszam. Zakręciło mi się w głowie. To chyba te światła... Krawiec wyciągnął piersiówkę i napełnił nakrętkę brązowym płynem. - Wypij kropelkę brandy. Z pewnością poprawi ci samopoczucie. - Och, panie Quantin - zaprotestowała słabo - ładnie zaczynamy współpracę. Jeszcze pomyśli pan, że jestem pijaczką. - Nie proponuję ci libacji, tylko lekarstwo, kotku puszysty. No, śmiało. Pięć godzin później, kiedy weszła do swojego mieszkania, zrzuciła tylko płaszcz i buty. Wsunęła się do łóżka i zapadła w twardy sen, nie mając sił pomyśleć ani o kąpieli, ani o jedzeniu. Ustrojone teatralnymi kapeluszami drewniane czerepy tłoczyły się na sięgających sufitu regałach. Widok tej imponującej kolekcji zapierał dech. Ledwie modystka Uniona dokonała pomiaru jej głowy, Irena poprosiła o pozwolenie przymierzenia niektórych okazów. Przeglądała się w stylowym tremo zdobiącym pracownię, wykonując taneczne pas i strojąc miny spod woalów i strusich piór, spod kaskad kwiatów, fantazyjnych zawojów i koronkowych mantyl. - I wszystkie te cudeńka robi pani sama? - zachwycała się szczerze. - Sama - bez cienia zarozumiałości odrzekła Uniona. - Maestro dba, żeby projekty trafiały do mnie na długo przed premierą. Fertyczna szatynka o uróżowanych policzkach i pomalowanych na wiśniowo paznokciach uwijająca się wśród swoich cacek, weszła na drabinkę sięgającą wyższych półek. - Chryste! - jęknęła Irena na widok kolejnego arcydzieła wyłuskanego ze zbioru. - Ależ to piękne! A perły wyglądają na prawdziwe! - Nie są prawdziwe, kochanieńka. Prawdziwe perły matowieją, jeśli nie znajdują się w odpowiedniej temperaturze. - Tak? Nie wiedziałam - założyła na głowę ciężki, kunsztowny czepiec o kształcie rycerskiej misiury. Niezliczone rzędy zimnych koralików dotknęły jej policzków i podbródka. - A w jakiej temperaturze nie tracą blasku? - W temperaturze ciała żywego organizmu. Ślimaka albo człowieka. - Podobno perła - wygładziła kulki naszyte na atłas od czoła aż po kark - jest wydzieliną, jaką małż otacza ziarenko piasku uwierające go pod muszlą? - Zgadza się. Te klejnoty nazywają łzami morza, bo powstają z cierpienia. Cóż, każde piękno rodzi się w bólu. I ty, serce moje, coś o tym wiesz, prawda? Sztuka jest efektem męczeństwa każdego artysty. - Tak pani sądzi? Przecież praca twórcza to radość. W każdym razie na mnie działa jak rozweselający narkotyk, bez którego życie byłoby... bolesne właśnie. - Są różne rodzaje cierpienia i różne rodzaje radości, a granica między nimi jest cienka. Ludzie często nie zdają sobie sprawy, czy akurat cierpią, czy przeżywają szczęście największe z danych im na tym padole. Irena uczuła nagle skurcz w karku. Może wywołało go wykręcanie szyi, a może ciężar pereł? Chwyciła czepiec, chcąc go zdjąć. Ale zaplątała się weń jedna z trzymających fryzurę wsuwek. Perły zasłoniły jej twarz. Jasność pracowni ustąpiła klaustrofobicznej ciemności. - Demony opanowujące psyche działają podstępnie - kontynuowała filozoficznie Uniona. Irena poczuła, że się dusi, a perły ją parzą! - Masz rację, córeńko, nazywając akt twórczy narkotykiem. Uzależnienie zawsze na początku jest przyjemnością, inaczej nikt by w nie nie popadał. To nie mogła być tylko wsuwka. Czepiec całą powierzchnią przylgnął do policzków, czoła, szyi. Wciskał się pod powieki! Chwytał każdy włos! - Czy mogłaby mi pani pomóc? - wykrztusiła. - Chyba nie dam rady sama tego się pozbyć! - zabrzmiało to znacznie dramatyczniej niż zamierzała. Mimo to Uniona nie pospieszyła jej z pomocą. - A propos narkotyków - mówiła - weźmy choćby perły. Niby martwe, pozbawione duszy. A przecież istotę swego piękna czerpią z życia. Dla nich życie, jego ciepło, to narkotyk, bez którego traci sens ich byt. - Pani Uniono! - wpiła palce między paciorki i jęła je szarpać we wszystkie strony. - Uniona! Zdejmij to ze mnie! Modystka znienacka się roześmiała. Czyżby ubawiła ją aktorka owładnięta paroksyzmem strachu? Na ten pojedynczy nałożyły się inne śmiechy. Chichoty, chichrania, rechoty, rżenia - kakofonia śmiechu! I towarzyszące im, zdławione, charczące ze ściśniętych krtani: nie mogę!... widzicie ją?... patrzcie tylko!... boi się pereł, biedactwo!... boi się?... pereł!!! Cha, cha, cha!... Irena doznała wrażenia, że jej ciało obija się o coś. No tak, z zasłoniętymi oczami miota się jak ślepa, zawadzając o regały. Czy jednak regały byłyby takie miękkie? I takie chwytne? I czy odpychałyby ją jak piłkę odrzucaną z jednej pary rąk do drugiej?! I te śmiechy, te śmiechy... - Przestańcie! - ryknęła pełnym głosem. - Jeszcze nie czas! Jazgot umilkł. Jakby ktoś brzytwą przeciął kabel warczącego głośnika. A w sekundę potem zastąpił go grzechot koralików sypiących się kaskadą na podłogę. "Co ja bredzę? - przemknęło jej przez głowę. - Na co jeszcze nie czas?... Chyba oszalałam! Albo śnię. Śnię jakiś koszmar. Muszę wyjść z tego snu. Obudź się, kretynko!" Otoczyła ją jasność. W głębi trema, za odbiciem jej sylwetki majaczyły rzeźby- głowy. Ich płaskie, z ledwie zaznaczonymi rysami twarze wpatrywały się nieruchomo w plecy Ireny. Czy na pewno stały w takim samym szyku, co poprzednio? - A co powiesz na to, serce moje? - Uniona, jak gdyby nigdy nic, schodziła z drabinki. - To moje najukochańsze dzieło. Kopia czepca koronacyjnego jednej z renesansowych królowych - w rękach o polakierowanych paznokciach zimno połyskiwało naręcze pereł. - Chcesz przymierzyć? - Przecież przed chwilą... - urwała, wyrównując oddech (Ki diabeł? Jakaś cholerna odmiana deja vu?). Spojrzała z przerażeniem na piramidę cierpienia. Blade kuleczki zdawały się wyć bólem. Ich przejmujący, niesłyszalny skowyt przeszywał Irenę na wskroś. Wiśniowe paznokcie wśród nich były jak nabrzmiałe krople żywej krwi. - Rzeczywiście... piękny. Wygląda na bardzo misterną robotę. Nie obawia się pani, że... że mogłabym go niechcący zniszczyć? - Och - wzruszyła ramionami modystka - chyba nie jesteś zabobonna! Wierzysz w te przesądy, że perły rozsypane w teatrze wróżą nieszczęście i łzy? Gdyby to była prawda - omiotła wzrokiem pomieszczenie, ale wyraźnie mając na myśli przestrzeń wykraczającą poza teatr - dawno utonęlibyśmy w powodzi łez. Choćby nie wiem ile razy sprzątać moją pracownię, zawsze w jakimś kąciku znajdzie się kilka zagubionych pereł. - Eugenia nie została w Indiach! Słyszysz mnie, Irena? Irka, jesteś tam? Odezwij się. Po co te wygłupy z sekretarką? Nie miała ochoty wstawać z łóżka i podnosić słuchawki. Czuła się taka zmęczona... - Podejdź do tego cholernego telefonu! - wołał Adam tracąc cierpliwość. - Mniejsza o mnie, ale coś złego dzieje się dookoła ciebie, z tobą... Nasz związek przestał być dla ciebie ważny? Okay. Ale nie ignoruj mnie jako przyjaciela! Słyszysz? Twoja poprzedniczka nie została w Indiach z własnej woli. - Skąd wiesz? - O Boże! Jednak podeszłaś! - Mam mało czasu - usiadła w fotelu podkulając nogi. - Skąd wiesz... - Poznałem jej rodziców. Od paru miesięcy nie mają od dziewczyny wiadomości. - Zdarza się, że dorosłe córki zaniedbują kontakty z rodzicami. - Ale ona je zaniedbała od razu, gdy tylko dostała angaż w Monumentum. Zupełnie jak ty, urywając spotkania ze mną. - Adam, o nas nie będziemy mówić. Nie dziś, błagam. - Okay. Nie, to nie. - Więc o co chodzi z tą Eugenią? - przytrzymała podbródkiem słuchawkę i poczęła delikatnie masować lodowate, odrętwiałe stopy. - Nie widywała się z rodzicami, ale czasami do nich telefonowała. A z podróży przysyłała kartki. - Dobra córka. Mimo absorbującej kariery myślała o bliskich. - Słuchaj dalej. Z ostatnich pocztówek wynikało, że szalenie cieszy ją perspektywa zagrania Elektry w Grecji. Czy wiesz, że Monumentum dało spektakle w ruinach greckiego teatru, w którym miała miejsce światowa prapremiera? - Nie wiedziałam. Ale pomysł genialny! Maestro jest niesamowity! - Prawda? Sama przyznasz, że dla każdego aktora to boskie marzenie. Czy ty byś zrezygnowała z takiej perspektywy? - Jasne, że nie. Być Elektrą w miejscu, w którym przed dwu i pół tysiącem... - Właśnie. A Eugenia zrezygnowała. Czy to nie dziwne? - No wiesz... hm... Indie to fascynujący świat. Tamtejsza kultura... - Chrzanisz. - Nie bądź wulgarny, skarbie - ofuknęła go leniwie, w stopach czuła nadal niemiłe mrowienie. - Przepraszam, Irena. Nie kłóćmy się. - Okay. Coś jeszcze? - Kiedy się spotkamy? - Nie wiem. Próby zaczynam wprawdzie dopiero za dwa tygodnie, ale mam inne obowiązki, bo zwyczaje Monumentum... - Chyba nie zobowiązano cię tam do rezygnacji z życia osobistego? - Teraz ty chrzanisz. Oczywiście, że nie. Ale jestem naprawdę zabiegana. I nie najlepiej ostatnio się czuję - syknęła, przesadziwszy z masażem śródstopia. - Co się stało? Coś cię boli? - Nogi - wymusiła śmiech. - Bolą mnie stopy. Zaliczyłam wizytę u Eneco, naszego szewca. Przymierzyłam dziesiątki teatralnych butów. Niektóre były za ciasne. - Aha. A co poza tym? Na czym polega to twoje złe samopoczucie? - Och, sama nie wiem. Ogólnie nie jestem w formie. - Pójdź do lekarza. - Byłam. Dał mi coś na wzmocnienie. Nasz teatralny lekarz to świetny fachowiec. Powiedział, że lada dzień poczuję się lepiej. - Odnoszę wrażenie, że jesteś przeziębiona. Masz chrypkę? - To nie przeziębienie. Dzisiaj akustyk testował mój głos. Zapisywał jego amplitudy i coś tam jeszcze na twardy dysk w komputerze. Chrypki dostałam od wysilania strun. - Nigdy nie miałaś problemów ze strunami. - Prędzej czy później każdy aktor je ma. A Aran stwierdził... - Kto to Aran? - O rany, dźwiękowiec! Ty mnie w ogóle słuchasz? - Słucham, słucham... Żaba, może jednak wpadnę wieczorem, co? Przestraszyła się. - Nie! Mam okropny bałagan. I muszę kuć tekst. - Chwila odprężenia dobrze by ci zrobiła. O, przedwczoraj chciałem cię wyciągnąć na wernisaż, ale cię nie zastałem. - Miałam spotkanie z Reną. Inez i Elektrze zaprojektowano dość wymyślne peruki, więc wizyty u Reny zajęły mi całe trzy dni - odruchowo sięgnęła do fryzury, zawijając kosmyk wokół palców. - Czy wiesz, że taki typ włosów jak moje, proste i blond, są najcenniejszym materiałem w perukarstwie? - Zawsze mówiłem, że są cudne - zamruczał. - Irci, strasznie do ciebie tęsknię. Już nawet miałem zamiar skorzystać z klucza, który mi dałaś, choć się zarzekałem, że nigdy sam nie otworzę twojego mieszkania. - Dobrze, że mi przypomniałeś... Muszę cię poprosić o zwrot klucza. - Co takiego? - Zwalniam lokal, bo... bo właściciel wypowiedział umowę najmu - łgała jak najęta, nerwowo sięgnąwszy do włosów. - Rozumiem - w głosie Adama wychwyciła mieszankę rozczarowania i ironii. - Mam ci klucz przynieść osobiście czy wysłać pocztą? - Zostaw w portierni Monumentum. W teatrze jestem codziennie, więc to najprostsze rozwiązanie. - Chodzisz tam wieczorami czy rano? - Do południa załatwiam podpisy w obiegówce, a wieczorami wpadam na próby. Morio przygotowuje "Peer Gynta". Zapowiada się rewelacyjne przedstawienie, wiesz? - Ooo, nie wątpię! Maestro jak zwykle zaskoczy fanów swym geniuszem. - Adam, chyba nie jesteś zazdrosny o moją pracę? - O pracę?! Cha, cha! Dobre! - Nie będę tego dłużej słuchać! Jesteś wstrętny! - rzuciła słuchawką. Ból w stopach - i w głowie, i w gardle, i w całym ciele - nasilił się do granic wytrzymałości. Zacisnęła powieki i oparła czoło o zwinięte w kułak pięści. A kiedy po chwili otworzyła oczy, z jej trzewi, jak z trzewi zarzynanego zwierzęcia, wydobył się przeciągły jęk. Rozwarła palce, z których na podłogę wypadły dwa kłęby blond włosów. Jęk czołgał się do nich ze wszystkich kątów pokoju. Oświetleniowiec Damian zadzwonił rano, że może się z nią spotkać dopiero wieczorem, po próbie generalnej "Peer Gynta". Całe przedpołudnie nie mogła sobie znaleźć miejsca. Próbowała oglądać telewizję, nastawiła płytę z koncertami brandenburskimi, przerzuciła czasopisma. W końcu sięgnęła po egzemplarz "Przy drzwiach zamkniętych". Tekst już całkiem nieźle układał się jej w głowie. Morio wprawdzie kazał go tylko naczytać, ale Irena zawsze lubiła na próbach sytuacyjnych mieć wykute swoje kwestie na blachę. Własny głos dobitnie rozbrzmiewający w mieszkaniu uspokajał ją. Wygłaszane wielokrotnie te same słowa z chwili na chwilę wprawiały ją w lepsze samopoczucie, niosąc ukojenie niczym mantra. Kiedy nadeszła pora wyjścia do teatru, była w nastroju euforycznym. Śmiała się w duchu z ostatnich chandr i huśtawki emocjonalnej. Biedny Adam... Musiała go nieźle zaniepokoić swoim zachowaniem. Tymczasem wytłumaczenie jest takie proste - każdy aktor przy budowaniu roli przechodzi proces identyfikacji z postacią, którą ma grać. A przecież Inez jest piekielnie rozchwianą paranoiczką, na dodatek cierpiącą na męską fobię. Elektrze też by się przydał dobry psychoanalityk. No nic, byle do premiery... znaczy, do obu premier. Potem wszystko wróci do normy. Stan zdrowia też pewnie się poprawi, jeśli będzie regularnie łykała pastylki, które dał jej lekarz. A parę wypadniętych włosów, to żadna tragedia - ot, skutek jesiennej awitaminozy. Kobiece czasopisma trąbią o tym od lat. W końcu włosów ma tyle, że obdzieliłby ze trzy głowy, więc nie ma co się denerwować. Zawstydziła się wczorajszej histerii. Obejrzała próbę "Peer Gynta" z prawdziwą przyjemnością. Zafascynowana patrzyła na dzieje norweskiego awanturnika nie zauważając, jak mija czas. Ten Morio to naprawdę fenomenalny reżyser. Co za rozmach inscenizacyjny! Jakie nowatorskie odczytanie! I rola w rolę - same perełki! Kiedy kurtyna opadła, z entuzjazmem poderwała się z miejsca i biła brawo zapomniawszy, że to tylko pierwsza generalna, a nie spektakl. Kabina oświetleniowa Damiana znajdowała się nad balkonami dla publiczności. Irena już orientowała się w labiryncie Monumentum. Schodami prowadzącymi z foyer wspięła się na piętro i weszła w wąski korytarz. Mijały ją tu garderobiane objuczone kostiumami, rozdyskutowani rekwizytorzy i montażyści. W oddali mignęła Uniona ze stertą kapeluszy. I pani Rena z kłębowiskiem peruk. Urocza przedpremierowa gorączka!... Uskoczyła, unikając w ostatniej chwili zderzenia z drzwiami, które nagle otwarły się tuż przed jej nosem. Wypadła zza nich Alicja Wybycky. Wyglądała na wzburzoną. Nie zauważając Ireny, trzasnęła z impetem drzwiami i popędziła w głąb korytarza, wołając "Egon! Egooon!..." Charakteryzator Egon był ostatnią osobą figurującą na obiegówce. Jutro wybierze się do Egona, żeby mieć wreszcie za sobą wszystkie wizyty w pracowniach. Zbyt gwałtownie pchnięte drzwi odbiły się od futryny i zatarasowały Irenie przejście. Chwyciła klamkę z zamiarem ich zamknięcia. Z garderoby dobiegało ciche łkanie. Coś jakby skomlenie małego psiaka. Spojrzała na wizytówkę. Karen Misty? Ach, to przecież cudowna Solweiga, ukochana Peer Gynta! Postanowiła, że wejdzie tam i pocieszy dziewczynę. Płacze, bo nie jest zadowolona ze swojej kreacji - normalka w przedpremierowej nerwówce. Przecież naprawdę pięknie gra tę Solweigę... Zajrzała ostrożnie do pomieszczenia. Przy konsoli pełnej teatralnych utensyliów siedziała... Nie, nie siedziała. Siedziało. Chryste! Co to było?! Naga, okropnie wychudła postać miała ciało w kolorze szarego popiołu. Czaszka pozbawiona włosów pulsowała nabrzmiałymi, zielonkawymi i różowymi żyłami. Chudymi ramionami monstrum wstrząsał spazm hamowanego płaczu. Była... było odwrócone plecami do wejścia. Ale w obrazie ujętym w ramy lustra, odbitym w nieskończonych galeriach obrazów, ciągnących się w bocznych lustrzanych skrzydłach konsoli, Irena zobaczyła załamane jak do modlitwy ręce, zasłaniające część twarzy. Twarzy? W obłej, burej plazmie widać było ciemne oczodoły i ziejącą dziurę w miejscu, gdzie powinny być usta. To nie mogła być Karen Misty! Karen miała karminowe usta. I czy to skomlące rzężenie mogło należeć do Solweigi, której głos nie tak dawno przypominał barwą czystą norweską krynicę, deklamując słowa żarliwej miłości?... Alicja stukając wysokimi obcasami zbliżała się do garderoby. Towarzyszył jej pośpieszny tupot innych nóg. - Tutaj, Egon! Rena, Quantin, prędzej! - niosły się w korytarzu zdyszane komendy. - Wezwijcie Damiana! Uniona jest? Dobrze. Gdzie, do cholery, podział się Sanguis? Jeśli go nie znajdziecie, włamcie się do jego studia. Irena jednym susem znalazła się za parawanem w kącie garderoby. Szczękając zębami, przycupnęła za pergaminem rozpiętym między poprzeczkami z bambusa. Na otaczających ją jasnych prostokątach, niczym w chińskim teatrze cieni, pojawiły się czarne sylwetki. Kilka par ramion sięgnęło w stronę monstrum. Światła lamp palących się na konsoli, rozstrzelone rykoszetami bijącymi z luster sprawiły, że cienie zdawały się wielkimi ciemnymi demonami odprawiającymi niesamowity obrządek; rytuał operacji nad konającym. - Prędko, szkła kontaktowe! Nie te, idioto! Zielone! - Gdzie jej kiecka? I buty! - Może w szafie. Albo za parawanem. Poszukaj. Czekaj, są! - Rena, włosy! - Zaraz, tylko je przyczeszę. - Gdzie ona podziała puder? - Patrzcie, rozsypała po całej podłodze, biedactwo. - Spoko, przyniosłem puder. - Wracaj do nas, skarbie - to mówiła Wybycky. - Zaraz będziesz sobą. Pomożemy ci. Co cię tak zdenerwowało, kochanie? Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Będzie tak, jak być powinno. Odpowiedziało żałosne chlipnięcie. - Kotku puszysty, jak mogłaś się doprowadzić do takiego stanu? Co z tobą? Masz, wypij kropelkę brandy. Zaraz poczujesz się lepiej. - O, Sanguis! Nareszcie! Gdzieś się włóczył, palancie? Zgrzytnął zamek w drzwiach. Zgaszono światło. A po chwili garderobę wypełniły tęczowe, ruchliwe poświaty. - Skieruj przezrocze bardziej w lewo, Sanguis. Stop. Unieruchom portret. Nie ruszaj, bo niedokładnie odtworzę jej twarz. Karen, dobra dziewczynka, też nie będzie się wiercić, prawda? Przecież chce być piękną Karen. Naszą piękną Solweigą. - Karen, dlaczego nie odpowiadasz? - Cholera! Eneco, leć po Arana! Ona i głos zatraciła! Co jej odbiło? - Aran już wyszedł z teatru. - Jesteś pewny? Trudno. Załatwimy to jutro z samego rana. - Po co my w ogóle ją... Po co, skoro jest noc? Nikt teraz... - Zamknij się, Uniona! Noc nie noc, nic nas nie zwalnia z zasady masquerade. Rozległo się łomotanie do drzwi. - Kto tam? - To ja, Damian! Szukam tej... no... Umówiliśmy się... - Dobrze, że jesteś, Damian - suchy trzask zasuwki w drzwiach. - Właśnie mieliśmy cię zawiadomić. - Jasny gwint! - oświetleniowiec aż zagwizdał. - Kiedy ją to naszło? Przecież przed chwilą była jeszcze całkiem w porządku. - Bierzmy ją na scenę. Damian, pędź do kabiny i włącz reflektory. - Dobra, biegnę. Dacie sobie radę? Nie będzie się opierała? - Spokojnie, dostał kotek puszysty moją brandy. Po dwu kwadransach garderoba opustoszała i ucichła. Irena stała za parawanem odrętwiała. Przed oczami latały jej pulsujące czerwone płaty. Do bólu zaciśnięte szczęki nie powstrzymywały drżenia w kolanach i konwulsji rąk. Całą wieczność chyba tak stała za chińskim parawanem - kłębek strachu z zapadniętym, maleńkim sercem pisklęcia. A kiedy potem rozluźniła szczęki - co spowodowało natychmiast trzęsiawkę podbródka i stukanie zębów - słaniając się, na pół przytomna wysunęła się zza pergaminu. Epidiaskop, ustawiony na konsoli tyłem do lustra, rzucał w ciemną przestrzeń wąski snop światła. Wirowały w nim pyłki kurzu, a może teatralnego pudru? Usiadła na obrotowym krześle, które przedtem zajmowała Solweiga. Światło spoczęło na jej twarzy niczym na ekranie. Dopasowała swoje rysy do kolorowych plam przezrocza. Ze srebrnych tafli, w martwej ciszy patrzył na nią tłum powielonych Karen Misty. Dzwonił dobre trzy minuty, zanim sięgnął do kieszeni po klucz. Może jednak nie powinien?... Wahanie trwało tylko moment. Przekroczył próg, rozejrzawszy się przedtem na boki. Jak złodziej. Uderzył go zaduch niewietrzonego od dawna mieszkania. Koktajl potu, aromatów przeróżnych kosmetyków i nieświeżych resztek jedzenia. Wszędzie panował bałagan zupełnie do Ireny niepodobny. Przesuszone papirusy sterczały z doniczek zbrązowiałymi wiechciami. Porozrzucana bielizna czekająca aż właścicielka przypomni sobie o praniu, zajmowała każdy mebel. Skotłowana, wymięta pościel zwisała z łóżka, dotykając zakurzonego dywanu. Kuchnię zalegały stosy brudnych naczyń. W łazience wanna poznaczona była szarymi smugami, a przy sitku ściekowym spoczywał duży kłąb włosów. Ręczniki śmierdziały piwniczną pleśnią. Otworzył szeroko okna. Zebrawszy bieliznę i ściągnąwszy z łóżka pościel, nastawił pralkę na dwustopniowe pranie. Włożył naczynia do zmywarki. Podlał papirusy, choć wiedział, że nie wróci im życia. Szurając elektroluksem po podłodze, natknął się pod łóżkiem na opróżnioną butelkę po brandy. Przecież Irena nie przepada za brandy!... Zaszroniona i pusta lodówka cuchnęła zepsutym mlekiem. Postanowił wyskoczyć do sklepu spożywczego. Po drodze wyrzucił dwa worki śmieci do zsypu. Kiedy wrócił, rozwiesił pranie na suszarce pod sufitem łazienki. Przypomniał sobie z rozrzewnieniem, jak pomagał Irenie ją zainstalować... Chłód panujący w mieszkaniu wywołał w nim dreszcz. Zamknął okna. Spojrzał na zegarek; mijała dwudziesta druga - pora, o której kończą się próby we wszystkich teatrach. Irena wróci pewnie zmęczona. I głodna. Wstawił do piekarnika kurczaka, mocno go przedtem natarłszy przyprawami. Ona tak lubi curry... Włączył telewizor i bezmyślnie się w niego gapiąc, zastygł w fotelu, zamieniając się cały w nasłuchujące, czujne czekanie. - Eugenia została w Indiach z własnej nieprzymuszonej woli - przekonywał przyjemny, ciepły alt Wybycky, budzący zaufanie i poczucie bezpieczeństwa. - Ktoś ci naopowiadał bzdur, kochanie. - Jej rodzice twierdzą, że to niemożliwe. - Rozmawiałaś z nimi, Iraen? - Nie. Zna ich... taki jeden... mój znajomy. - I jakąż ów znajomy ma teorię na temat zniknięcia tej dziewczyny? - Nie wiem - stropiła się. - Jednak jest to sprawa, która nie daje mi spokoju. Czy to nie dziwne - otarła z czoła kropelki zimnego potu - że zrezygnowała z zagrania Elektry w autentycznym starożytnym teatrze? - Nie najlepiej wyglądasz. Źle się czujesz, skarbie? - Nic mi nie jest! - odparła opryskliwie i oblizawszy spierzchnięte wargi, dorzuciła: - Jestem tylko trochę niewyspana. - Czyżby próba generalna "Peer Gynta" wywołała w tobie aż takie wzruszenie, że nie mogłaś wczoraj zasnąć? - Nie - zawierciła się niespokojnie na fotelu. - A właściwie... tak. Bardzo poruszył mnie wczorajszy wieczór. - Znakomite przedstawienie, prawda? - Ooch... osobliwie znakomite. Koordynator spojrzała na nią uważniej. Badawczo? - Wiesz, zrobię ci kawę. Sama zresztą też chętnie się napiję. Obserwowała kobietę krzątającą się po sekretariacie, nastawiającą wodę w dzbanku elektrycznym i przygotowującą filiżanki. - A jak tam twoje wizyty w pracowniach? Dużo ci tego jeszcze zostało? - Odwiedziłam wszystkich, poza oświetleniowcem i charakteryzatorem. - Nie ma pośpiechu, kochanie. Masz jeszcze dwa tygodnie. Wyglądasz na zmęczoną, więc odpocznij trochę w domu. - W domu... - powtórzyła jak echo. - A co? - zerknęła na Irenę z ukosa; napięte skronie Wybycky zdawały się o milimetr od pęknięcia. - Nie czujesz się w swoim domu dobrze? Już ci mówiłam, że możesz zamieszkać tutaj. - Czy - Irena przełknęła ślinę - czy Karen Misty zajmuje jeden z teatralnych apartamentów? - Dlaczego o nią pytasz? - już nie tylko skronie, ale i skóra powlekająca kości jarzmowe sprawiała wrażenie pończochy naciągniętej na zgiętym kolanie, chwila i trzasną stylonowe włókna. - Najpierw interesuje cię Eugenia, teraz Karen. - Karen wydaje mi się bardzo... nietuzinkową osobą - zebrała siły, by to, co mówiła, wypadło prawdziwie. Postanowiła jeszcze nie grać w otwarte karty, jeszcze nie teraz. - Mam wrażenie, że wiele nas łączy. Chciałabym ją zaprosić na małego drinka. Mogłybyśmy stać się przyjaciółkami. - Znakomita myśl - westchnienie ulgi przesłyszało się Irenie, czy naprawdę wyszło z płuc koordynatorki? - Ale nie absorbuj jej przed premierą. W sobotę na popremierowym bankiecie będziesz miała doskonałą okazję, by do niej podejść i zagadać. - Wówczas będzie pewnie oblegana przez tłum wielbicieli. - Na naszych bankietach rzadko bywają ludzie z zewnątrz - do filiżanek został nalany wrzątek i aromat kawy rozszedł się po sekretariacie. Irena poczuła bolesny skurcz w żołądku. - To są raczej kameralne spotkania, we własnym gro... - Grobie? Wybycky podskoczyła jak rażona prądem. Dzbanek i taca z filiżankami upadły z brzękiem na dywan. Ukrop oblał nogi kobiety. Nie krzyknęła jednak. Jej twarz, zastygła w niemym pytaniu, wyrażała paniczny lęk. Trwały tak obie, patrząc na siebie, w ciszy wypełnionej tylko zapachem kawy i parą unoszącą się nad plamą. - Coś ty powiedziała? -odezwała się w końcu Alicja zduszonym głosem. - Dobrze wiesz, co. Zęby jej szczękały, a dłonie opanowało silne drżenie. Splotła palce i przycisnęła je do piersi, w której tłukł się mały, oszalały ze strachu ptak. Cholera, za wcześnie! Za wcześnie wyłożyła karty! Boże, co teraz z nią zrobią? Nie wymknie się przecież. Nie puszczą jej! Za dużo o nich wie! - Niedobrze się stało - rzekła Alicja bezbarwnie. - Powinnaś najpierw odwiedzić Damiana i porozmawiać z Egonem. Spotkanie z Egonem było najważniejsze. Rozmowa z nim wiele by ci wyjaśniła. A w tej sytuacji... Powoli podeszła do biurka. Wcisnęła całą dłonią wszystkie guziki interkomu. Odczekawszy parę sekund, pochyliła się nad mikrofonem. - Chodźcie tu wszyscy. Maskarada skończona. Iraen Roris już wie, że jest jedną z nas. - Nieee! - zawyła zrywając się z fotela. - Nie jestem jedną z was! Nie zdążyliście! Nie pozwolę z siebie zrobić tego, co zrobiliście z Karen! Widziałam wszystko! Wczoraj, tam, w garderobie! Siedziałam tam całą noc! I już wszystko o was wiem! Ale ja nie jestem tym, czym ona! I czym wy!... Szloch wstrząsnął jej ciałem. Łzy bezsilności popłynęły po policzkach. Upadła na kolana i załamała ręce. - Proszę, nie róbcie mi tego! Nikomu nie powiem, tylko mnie puśćcie!... Zostawcie mnie! Błagam, nie czyńcie mi nic złego... Alicja ruszyła do niej, rozpościerając ramiona. - Nie płacz, maleńka. - Zostaw! Nie dotykaj mnie, potworze! - lament znów przeszedł we wrzask. Irena na czworakach odpełzła w stronę drzwi. - Czy i ty jesteś martwym szkieletem w lateksowej masce? Te włosy to peruka, prawda? Zedrzyj ją! Postrasz mnie, cha, cha! Wampir, strzyga! Co masz pod tą ciasną kiecką? Protezy piersi?! Czy i brzuch pudrujesz, żeby wyglądał na żywe ciało?! - Iraen... - Wybycky się zatrzymała - to wszystko nie tak. Mylisz się. - Dobre sobie, ja się mylę?! To wyście się pomylili! Wzięliście mnie za naiwną kretynkę... - kaszlnęła, słowa uwięzły jej w gardle. Alicja stała na środku pokoju, zamarła w geście rozpostartych ramion i próbowała coś powiedzieć. Ale Irena wrzeszczała, chcąc zagłuszyć udrękę i strach. - Zachciało mi się najlepszego teatru świata! Monumentum, cha, cha, cha! Tfu! Pandemonium powinniście się nazywać! Demony, bestie, diabły! Ale nie pozwolę, byście mnie skazili swoimi szarlatańskimi sztuczkami! - opadała z sił, wrzaski stawały się coraz słabszymi, chrypliwymi jękami. - Sprowadzę tu policję, prokuratora... Cały świat dowie się o waszych praktykach... Nie daruję wam Karen! I siebie! Nie skończę w szpitalu psychiatrycznym jak Eugenia... - Eugenia w szpitalu? Co za pomysł? - Mniejsza o to. Może wyrzuciliście ją z samolotu do Pacyfiku. Zbuntowała się przeciwko wam, co? Została w Indiach?! Cha, cha... - Ona naprawdę tam została, bo odnalazła inny sens! W głosie Alicji było tyle rozpaczy, że Irenę nagle odeszła histeria, ustępując miejsca konsternacji. Jezu, to chyba fantom, halucynacja, jedna z ich sztuczek! - przemknęło jej przez głowę. Bo Wybycky... ona... ona płakała! Dwie strużki toczyły się z jej oczu, rozpuszczając tusz na rzęsach. - Wszyscy tutaj, w Monumentum, mamy jeden wspólny cel i jeden sens - mówiła łagodnie, niemal kojąco, choć z nutą skrywanego bólu. - Jest nim Sztuka. Wy, artyści, kochacie Ją, a Ona was. Nie ma tu aktorów średnio czy mało utalentowanych, a to znaczy, że Sztuka pokochała was równie mocno jak wy Ją, bo to z miłości dała wam dar Tworzenia. Czyż nie jesteście w stanie oddać Jej za to wszystkiego? - podeszła i pochyliła się nad zastygłą w zdumieniu dziewczyną. - Przecież i ty należysz do osób, które poświęciłyby wszystko dla wzruszenia, dla uśmiechu widza, prawda?... Czym jest uroda, rodzina, dobra materialne w porównaniu ze szczęściem Tworzenia? I z męką Tworzenia, jeżeli Sztuka tego zażąda. Powiedz, czy któraś z wymienionych rzeczy jest dla ciebie ważniejsza? - Nie... Chyba nie... - Dla takich jak my, jak ty - Alicja przyklęknęła i ujęła w dłonie jej twarz; Irena nie zaprotestowała - nie ma miejsca w zwykłym społeczeństwie, ponieważ pozostając w nim, krzywdzimy innych. Prędzej czy później porzucamy ukochanych i bliskich, bo Ona nas wzywa. Albo popadamy w szaleństwo, nie potrafiąc pogodzić swego przeznaczenia ze sprawami innych zwyczajnych ludzi. - Ale ja tak nie chcę... - załkała. - Chcę być normalna... - Nie jesteś normalna i twoje chwilowe chcenie nie ma tu nic do rzeczy. - Ale dlaczego... dlaczego to musi być takie okropne? Wczoraj, tam w garderobie... Karen, och... - Wy, aktorzy, tylko w światłach sceny czujecie, że naprawdę żyjecie. A ponieważ inne płaszczyzny egzystencji dla was się nie liczą, wymyśliliśmy sposób na chronienie waszego talentu, tak jak każdy człowiek dba o swoje narzędzia pracy, usiłując nadać im trwałość, wieczność nawet. Spójrz, co pozostało po marnych śmiertelnikach sprzed tysięcy lat? Pozostały ich narzędzia. Twoim narzędziem pracy jest twoje ciało. I twoja dusza.Nie wolno ich trwonić! Nie masz prawa, Iraen, swej duszy rozmieniać na drobne po ulicznych knajpach, rozcieńczać w pretensjach niezadowolonego i zazdrosnego o Teatr mężczyzny, a swego ciała mieszać z cuchnącymi kuchennymi oparami. Twoja dusza i twoje ciało zasługują na wieczność! Irena sięgnęła do policzka kobiety. - Więc dlaczego płaczesz, Alicjo? - Jest nam czasami ciężko. Bardzo ciężko. Wczoraj na przykład Karen omal nie upuściła tego ciężaru. - Może ona woli poszukać innego sensu, jak Eugenia? Puśćcie ją, uwolnijcie... - Karen tego nie pragnie. To, co widziałaś, było chwilowym załamaniem. Jest to cena, jaką każdy artysta jest w stanie ponieść za chwile twórczej ekstazy. A Eugenia? No cóż... tam, w Indiach objawił się jej nowy cudowny świat, który ma zresztą bardzo wiele wspólnego z Teatrem. W korytarzu rozległy się odgłosy kroków i przyciszonych rozmów. Irena z lękiem spojrzała na drzwi. Alicja pomogła jej wstać z podłogi. - Nie obawiaj się, skarbie - rzekła obejmując opiekuńczo jej plecy. - Idą tu twoi przyjaciele, tacy jak ja. Odrzuceni kochankowie Sztuki. - Odrzuceni? Jak to? - Nie wszyscy mają tyle szczęścia, co ty. Niektórych z nas Sztuka nie kocha. Nie obdarzyła nas talentem jak ciebie. Kochamy ją rozpaczliwie, beznadziejnie, jak pies niedobrego pana, a ona jest wobec nas obojętna. Ale zawsze będziemy ją kochać i nigdy jej nie zdradzimy. Pokochamy również ciebie, bo jesteś przez Sztukę naznaczona. Już cię kochamy, wielbimy, ubóstwiamy. Do sekretariatu weszli: Sanguis, Quantin, Uniona, Eneco, Rena, Aran, Damian i Egon. Ich twarze pełne były skupionej powagi i zatroskania. - Już po bólu - zwróciła się do nich Alicja. - Powiedziałam jej wszystko. Onieśmielenie, z jakim się w nią wpatrywali w ciszy, wywołało w Irenie... tkliwość? Uśmiechnęła się do nich leciutko. - Dwu z panów powinnam jeszcze odwiedzić, prawda?... Ojej, chyba zapomniałam zabrać z domu tę obiegówkę... - W obecnej sytuacji to zbędna formalność - Egon, niczym mały chłopiec, przestąpił z nogi na nogę. - Ale przyjdź któregoś dnia do mojej charakteryzatorni. Muszę zrobić ci gipsowy odlew twarzy. To będzie piękny odlew. Masz zjawiskową twarz, Iraen. - Ja również powinienem poszukać świateł w twojej twarzy i w twojej sylwetce - Damian puścił do niej urwisowskie oko - by móc je potem z ciebie wydobyć i ukazać w całej krasie na scenie. Napięcie zdawało się opuszczać stłoczoną gromadkę pracowników Monumentum. Uśmiechali się ciepło, serdecznie. Podchodzili i przyjaźnie ściskali jej dłonie, mówili miłe słowa pełne otuchy. Ocierali jej łzy. - Moi drodzy - koordynatorka uciszyła narastający gwar. - Nie czas teraz na pogaduszki. Kochanie - spojrzała poważnie na Irenę - za chwilę przyjdzie tu maestro i zapyta, jaką cenę jesteś w stanie zapłacić, by pozostać w najlepszym teatrze świata. Co zamierzasz mu odpowiedzieć? Końcowe napisy filmu przepływały przez ekran telewizora, kiedy Adam ocknął się z drzemki. Co to był za film? Jakiś horror o wampirach. Tytuł miał bodaj "Masquerade" czy coś równie idiotycznego. Kto między szóstą rano a... - spojrzał na zegarek, dochodziła ósma - kto o podobnej porze ogląda takie gówno? Wstał z fotela i przeciągnął się, rozprostowując zesztywniałe kończyny. Zajrzał do kuchni i przegryzł kurczaka, który nader mu się udał. Irce z pewnością by smakował, gdyby zjawiła się wczoraj na kolacji. Ale się nie zjawiła. Jej strata. Nie ma co się oszukiwać, to już naprawdę koniec między nimi. Swoją drogą, gdzie ona spędziła noc? Podszedł do telefonu. Wystukał numer Monumentum, który znalazł w notesie obok aparatu, i zapytał o Irkę. - Nie łączymy rozmów prywatnych - odpowiedział uprzejmy głos. Zaklął i ze złością rzucił słuchawkę. Z notesu leżącego na stoliku wysunęła się nieduża kartka. Ach, to ta słynna cholerna obiegówka, z którą każą Irenie włóczyć się po teatrze! Przebiegł oczami rubrykę z wydrukowanymi imionami i nazwiskami. Mniejsza o nazwiska. Ale imiona! Same kretyńskie kurioza: Mirab, Alicja (no, to jeszcze w miarę normalne), Sanguis, Quantin, Uniona, Eneco, Rena, Aran, Damian, Egon - jakby ktoś specjalnie wynalazł je w słowniku z osobliwościami, układając pokręconą szaradę. Szaradę? Zaraz, zaraz... Zasłonił dłonią część wydruku. Pierwsze litery imion, czytane pionowo w kolumnie, układały się w napis MASQUERADE. Co za idiotyczny zbieg okoliczności! - zaśmiał się, choć nie było mu wcale do śmiechu. Zmiął kartkę i upuścił ją na podłogę. Zanim wyszedł, położył obok telefonu klucz, który dostał kiedyś od ukochanej kobiety. Drzwi wyjściowe zamykały się automatycznie. Bożena Borek BOŻENA BOREK Urodziła się w 1957 roku na Ziemi Lubuskiej, mieszka w Słupsku. Zaczęła naukę od pedagogiki, ale wylądowała w teatrach, w których zdobywała na raty dyplom aktorski (1986). Pisywała także poezje do prasy. Przed sześciu laty rozstała się z teatrem dramatycznym w Słupsku (role Anieli, Elwiry, Urszuli w komediach Fredry) i rozpoczęła pracę w teatrze lalkowym. Jej lalkowe emploi to rola czarownicy. "Engagement" jest prozatorskim debiutem BB; kto nie rozpozna związku (luźnego, przyznaję) między treścią opowiadania a biografią autorki - ten kiep!