Margery Allingham Jak najwięcej grobów Wszystkie postacie w tej książce są wiernymi portretami osób żyjących, ». których każda wy- raziła swój zachwyt nie tylko z racji dokładności charakterystyki, ale i jej przychylności Dlatego też jakiekolwiek podobieństwo do osoby nie' uprzedzonej jest całkowicie przypadkowe. Posłuchajcie, co śpiewam, a zapewniam was, że będziecie parskali śmiechem raz po raz. Chociaż pieśnią swą trafić chcę do waszych serc. — Dla wielu wszak uciechą jest gwa-a-u-u-towna śmierć! Jak najwięcej pogrzebów! Groszem sypią wdowy, Więc kwitnie nam miejscowy zakład pogrzebowy. I grobów jak najwięcej! Znów robótka przy tym Dla pana kamieniarza. Na grób kładź pan płyty, By zmarły nie zmarzł zimą! Piosenka z musie-hallu śpiewana przez ś.p. T. E. Dunville'a, ok. r. 1890 l. Popołudnie detektywa — Tutaj, za tą arkadą, znalazłem kiedyś trupa — po- wiedział Stanislaus Oates, zatrzymując się przed wystawą sklepu. — Nie zapomnę tego do końca życia. Kiedy się po- chyliłem, nieboszczyk nagle wyciągnął ręce i zacisnął zim- ne palce na mojej szyi. Na szczęście nie miał już sił. Dogorywał. Skonał w momencie, gdy oderwałem go od siebie. Muszę jednak przyznać, że się nielicho spociłem. Wtedy jeszcze byłem w stopniu sierżanta. Odsunął się od wystawy i ruszył zatłoczonym chodni- kiem. Jego czarniawy płaszcz nieprzemakalny, z wyszarza- łymi 'plamami, powiewał za nim jak profesorska toga. Osiemnaście miesięcy pracy na stanowisku kierownika -wydziału w Scotland Yardzie nie wpłynęło w najmniej- szym stopniu na jego wygląd zewnętrzny. Ten zgarbiony, starszy człowiek, o nieoczekiwanie tęgim brzuchu, nadal tak samo kiepsko się ubierał, a jego szarawa, ze spiczastym nosem twarz była jak zawsze smutna i zamyślona w cieniu ronda czarnego, miękkiego kapelusza. — Lubię tędy chodzić — ciągnął z pewnym wzrusze- niem. —• W mojej ówczesnej karierze detektywistycznej było to wielkie wydarzenie; pamiętam je wyraźnie, chociaż . minęło już trzydzieści lat. — I nadal przesypuje pan pachnące płatki wspom- nień — odezwał się uprzejmie jego towarzysz. — Czyje to było ciało? Właściciela sklepu? — Nie. Jakiegoś głupca próbującego włamać się do . sklepu. Spadł przez świetlik na dachu i skręcił sobie kark. Ale to było tak dawno, że nie warto o tym mówić. Prawda, jakie miłe popołudnie, Campion? , Mężczyzna idący obok niego nie odpowiedział. Omal nie zderzył się z przechodniem, który wpadł na niego zapa- trzony w Oatesa. • Większość pochłoniętych zakupami, przechodniów nie zwracała uwagi na starego detektywa, ale byli i tacy, któ- rym jego spacer przypominał uroczyste płynięcie wielkiej -ryby — przed którą wolą umykać doświadczone małe płotki. .Alberta Campiona również obrzucano zaciekawionymi .spojrzeniami, ale jego teren działania był mniejszy i znacz- nie bardziej ekskluzywny. Ten wysoki mężczyzna, liczący sobie, czterdzieści parę lat, niezwykle szczupły, o włosach ongiś bardzo jasnych, teraz prawie białych, był na tyle dobrze ubrany, by nie zwracać na siebie uwagi, a za oku- larami w bardzo grubej rogowej oprawie jego twarz za- chowała tę dziwną anonimowość, zaletę tak cenioną za jego młodzieńczych lat. Zawsze elegancki, pojawiał się bezszelestnie jak cień i był — co kiedyś stwierdził z zaz- drością pewien znany kryminolog — człowiekiem, który na pierwszy rzut oka nie mógł nikogo przerazić. Nieoczekiwane zaproszenie swego byłego szefa na lunch przyjął z dużą rezerwą, a potem, kiedy usłyszał' równie nieoczekiwaną propozycję przechadzki po parku, postano- wił w duchu nie dać się w nic wciągnąć. ^ Małomówny Oates, który zwykle chodził szybko, teraz wyraźnie marudził. Nagle oczy mu zabłysły. Campion idąc w ślad za jego wzrokiem zobaczył znajdujący się o dwa sklepy dalej, u jubilera, zegar. Było właśnie pięć minut po trzeciej. Oates westchnął z satysfakcją. 12 — Popatrzmy na kwiaty — powiedział i ruszył przez jezdnię w kierunku parku. Najwidoczniej zmierzał do określonego celu. Było nim kilka mielonych krzeseł, usta- wionych w cieniu wielkiego buka. Skierował się do nich i usiadł odrzucając poły płaszcza jak fałdy spódnicy. Jedyną żywą istotą w zasięgu ich wzroku była kobieta, która siedziała na ławce stojącej na brzegu żwirowanej alejki. Słońce pełnym blaskiem padało na jej pochylone plecy i na kwadrat złożonej gazety, w lekturze której była zatopiona. ' Widzieli ją wyraźnie. Była zgarbiona, niepozorna i dzi- wacznie ubrana. Siedziała założywszy nogę na nogę i nad pofałdowanymi w -harmonijkę pończochami' widać było rąbki kilku spódnic różnej długości. Z daleka jej pantofle wyglądały jak wypchane trawą. Sztywne źdźbła sterczały z dziur, włączając w to dziurę na dużym palcu. Choć w słońcu było ciepło, na plecy miała narzucone coś, co kiedyś mogło być futrem. Twarz miała schowaną, ale Campion zdołał dostrzec nieporządne kosmyki włosów ster- . czące spod żółtawych fałd staromodnego woalu, jaki ongiś noszono podczas przejażdżek autoJnobilem. Ponieważ za-. słona ta zwisała z kwadratowego kawałka tektury, umiesz- czonej płasko na głowie, efekt był niezwykły, wręcz pate- tyczny. Podobne wrażenie sprawiają czasem małe dziew- czynki, kiedy się przebierają w fantazyjne stroje. Druga kobieta pojawiła się na ścieżce nagle, jak zwykle ! ukazują się postacie w ostrym słońcu. Campion leniwie doszedł do wniosku, że natura często powiela rysy wybit- nych artystów, gdyż przed sobą miał wierny wizerunek Helen Hopkinson. Doskonale piękna — miała małe stopy, wydatny biust, oryginalny biały kapelusz z kwiatami, ale przede wszystkim wzrok przyciągała jej świetna figura. 13 Zdał sobie sprawę, że idący obok niego szef zesztywniał w momencie, gdy niezwykłe zjawisko zatrzymało. się. Płaszcz, który jakiś krawiec-artysta tak uformował, żeby postaci nadać kształt starożytnej amfory, jakby znierucho- miał w powietrzu. Rondo białego kapelusza poruszało się delikatnie. Nieznajoma drobnymi krokami podeszła do sta- ruszki na ławce. Szybki ruch rękawiczki — i piękna ko- bieta znowu była na ścieżce, idąc z tym samym roztargnie- niem co poprzednio. — Hm — mruknął cicho Oates, kiedy ich minęła, z twa- rzą różową i niewinną. — Widziałeś, Campion? — Tak. Co ona jej dała? — Sześć pensów, może dziewięć, a może szylinga. Campion spojrzał na przyjaciela, który z natury nie lubił żartować. — Ot, tak, po prostu z litości? — Wyłącznie. — Rozumiem — powiedział Campion ze zdawkową uprzejmością. — O ile mi wiadomo, to się raczej rzadko zdarza — dodał łagodnie. — Robi to prawie codziennie, gdzieś o tej porze — wy- jaśnił ogólnikowo Oates. — Chciałem to zobaczyć na włas- ne oczy. Ach, a więc i pan tu jest, panie nad... Ciężkie kroki na trawie za nimi zbliżyły się i nadinspek- tor Yeo, uosobienie wszelkich policyjnych cnót, wyszedł zza drzewa, żeby się przywitać. Campiona szczerze ucieszył jego widok. Obaj byli sta- rymi przyjaciółmi i darzyli się sympatią, jak to często by- wa z ludźmi o krańcowo różnych temperamentach. Jasne oczy Campiona zasnuła mgła zamyślenia. Jednej rzeczy był teraz pewien. Jeżeli nawet Oates wbił sobie do siwej głowy spłatanie mu jakiegoś niewczesnego żartu, Yeo nie był człowiekiem, który marnowałby na to popo- łudnie. — Tak więc —- stwierdził Yeo z zadowoleniem — wi- dział pan sam. — Tak. — Oates wyraźnie nad czymś się zastanawiał. — Ludzka chciwość to śmieszna rzecz. O ile ta gazeta jest świeża, musi w niej być o ekshumacji. Ale o.na jej nie czyta, chyba że uczy się na pamięć. Od kiedy tu jestem, nie przewróciła strony. Campion na chwilę uniósł głowę, ale zaraz ją spuścił po- chłonięty wierceniem dziury kijkiem w piasku. — Sprawa Palinode'ów? . - Yeo bystrym spojrzeniem'brązowych oczu obrzucił swe- go zwierzchnika. — Starał się go pan zainteresować tym, jak widzę — powiedział z naganą w głosie. — Tak, panie Campion, tu oto siedzi panna Jessica Palinode we własnej osobie, naj- młodsza z trzech sióstr. Codziennie po południu, niezależ- nie od pogody, siaduje na tym właśnie miejscu._Wystarczy na nią spojrzeć, żeby stwierdzić, że ciekawy z niej okaz. — A kim jest ta druga kobieta? — Campion ciągle je- szcze pochłonięty był kreśleniem hieroglifów na piasku. — To Dawn Bonnington z Carchester Terrace — wtrącił się Oates. — Ona dobrze wie, że ,,nie, wolno wspierać że- braków", ale kiedy widzi „tę biedną kobietę/w takim opu- szczeniu", wprost nie może się oprzeć, „żeby czegoś dla niej nie zrobić". Jest to oczywiście forma zabobonu; nie- którzy ludzie stukają w niemalowane drewno. — Och, ja panu to lepiej wyjaśnię — mruknął Yeo. — Pani B., gdy jest ładna pogoda, przychodzi tu zawsze ze swoim psem, -a widząc siadującą tu stale Jessikę doszła do wniosku, zresztą nie pozbawionego podstaw, że ta stara kobieta jest nędzarką. Wobec tego nabrała nawyku ofia- rowania jej za każdym razem jakiegoś datku i nigdy nie spotkała się z odmową. Jeden z naszych ludzi zaobserwo- wał, że to zdarza się regularnie, i postanowił ostrzec sta- ruszkę, że nie wolno żebrać. Ale kiedy, się do niej zbliżył, zobaczył, czym jest zajęta, i to — jak wyznał potem szcze- rze — zupełnie go zbiło z tropu. . — A cóż takiego ona robiła? • — Rozwiązywała łacińską krzyżówkę. :— Nadinspektor mówił z największym spokojem. — W pewnym snobistycz- nym tygodniku, wraz z innymi w języku angielskim, uka- zują się dwie: jedna dla dorosłych, jedna dla dzieci. Ten policjant, który sam jest intelektualistą, niech go kule-bi- ją, próbuje rozwiązywać tę dla dzieci i z daleka poznał pismo. Kiedy spostrzegł, z jaką szybkością wpisywała hasła, tak się tym zdumiał, że nie podszedł do niej. — Ale następnego'dnia, kiedy .czytała tylko książ- kę — wtrącił się Oates, jakby z radością — zrobił, co do niego należało, a panna Palinode palnęła mu kazanie na temat etyki i prawdziwej grzeczności, potem zaś wręczyła pół korony. • . . — Do półkoronówki się nie przyznał— Yeo mówił po- wściągliwie, ale był wyraźnie rozbawiony. — W każdym razie na tyle miał rozsądku, żeby dowiedzieć się, jak się nazywa i gdzie mieszka, i porozmawiał też bardzo grzecz- nie z panią Bonnington. Nie uwierzyła mu —taki to już typ kobiety — i nadal stara się spełniać ten dobry, jej zda- niem, uczynek, kiedy myśli, że nikt nie widzi. Ciekawa rzecz, on przysięga, że panna Palinode chętnie przyjmuje te pieniądze. Powiada, że ona na nie czeka, a kiedy pani Bonnington się nie pojawia, odchodzi rozczarowana. Czy to pana interesuje, panie Campion? Zapytany wyprostował się i uśmiechnął na poły przepra- szająco, na poły z żalem. — Szczerze mówiąc, nie — powiedział. — Bardzo mi przykro. — To pasjonująca sprawa — powiedział Oates nie zwra- cając uwagi na jego słowa. — Może się stać swego rodzaju klasykiem.'Ta rodzina to ciekawi, niezwykli ludzie. Pan zapewne wie, kim są? Nawet ja słyszałem w dzieciństwie o profesorze Palinode, autorze esejów, i o jego żonie, poet- ce. To są ich dzieci. Zdolni dziwacy. Wszyscy nadał miesz- kają Jako lokatorzy w domu będącym kiedyś ich własnoś- ' cią. Nie są to ludzie łatwi .do nawiązania kontaktu -— z punktu widzenia policji. Teraz wśród nich znajduje się truciciel. Mam wrażenie, że to powinno pana zaintere- sować. — Moje zainteresowania się zmieniły — mruknął prze- praszająco Campion i zmieniając temat spytał: — A cóż się dzieje z pańskim młodym narybkiem? Oates nie spojrzał na niego. — Inspektorem Dzielnicowej Komendy Policji jest Charlie Lukę — wyjaśnił. — To najmłodszy syn Billa Lu- kę^. Pamięta pan z pewnością inspektora Luke'a. On i tu obecny nadinspektor pracowali razem w wydziale Y. Jeśli młody Charlie nie zawiedzie moich nadziei, sądzę, że po- winien sobie poradzić... jeśli będzie miał pomoc. — Spoj- rzał z nadzieją na młodszego mężczyznę. — W każdym ra- zie udzielimy panu wszelkich informacji — ciągnął da- lej.— To ciekawa sprawa. Zamieszana w nią jest chyba cała ulica i dlatego jest taka zabawna... • — Bardzo przepraszam, ale wydaje mi się, że znam już tę historię wystarczająco dobrze. — Mężczyzna w rogo- wych okularach patrzył na nich zmieszany. — Kobieta, w której domu mieszkają, to dawna aktorka rewiowa na- zwiskiem Renee Roper. Znam ją. Kiedyś, dawno temu, kie- dy interesowałem się gwiazdami baletu, dzięki niej spędzi- łem wiele miłych chwil. Dziś rano odwiedziła mnie. — Czy prosiła, żeby pan występował w jej imieni-u? .— Och nie — odparł. — Renee nie należy do tego typu kobiet. Po prostu jest wstrząśnięta faktem, że w jej miłym, szacownym domu zdarzyły się dwa — czy to już dwa, Oates? — morderstwa. Prosiła mnie, żebym przez pewien czas u niej pomieszkał i wszystko wyjaśnił. Nie chciałem się okazać wobec niej niewdzięczny i dlatego wysłuchałem całej tej opowieści. — No cóż. — Nadinspektor usiadł ciężko jak niedźwiedź i patrzył nań poważnymi, okrągłymi oczami. — Nie jestem człowiekiem religijnym — powiedział — ale wiecie, pano- wie, jak bym to określił? Omen. Co za dziwny zbieg okoliczności, panie Campion. Pan nie może go zignorować. To było panu przeznaczone. Szczupły mężczyzna wyprostował się i obrzucił bacz- nym spojrzeniem niechlujnie ubraną kobietę na ławce i barwne kwiaty za jej plecami. — O, nie. — Powiedział ze smutkiem. — Dwie wrony, wedle dziecięcej wyliczanki, to jeszcze nie wezwanie, pa-" nie nadinspektorze. Muszą być trzy. A teraz już czas na mnie. 2. Trzecia wrona „Jedna wrona to spotkanie, druga wrona zgadywanie, trzecia wrona to wezwanie..." —Szczupły mężczyzna zatrzymał się na szczycie wzniesie- nia i obejrzał za siebie. W jasnym blasku słońca, u jego stóp, rozpościerała się miniaturowa, jak pod kopułą szkla- nego przycisku do papierów, scena. Na soczystej zieleni trawy wiła się wstążka alejki. Dalej, nie większa teraz niż kukiełka, siedziała niechlujna postać w nakryciu głowy przypominającym kapelusz- grzyba — mglista i tajemnicza na ciemnej ławce. ' Campion chwilę się wahał, a potem wyciągnął z kieszeni niewielką lunetę. Kiedy przyłożył ją do oka, kobieta po- przez blask -słoneczny przybliżyła się do niego i po raz pierwszy ujrzał ją dokładnie. Nadal pochylała się nad ga- zetą, którą- trzymała na kolanach, ale nagle, jakby świa- doma tego, że ktoś ją obserwuje, podniosła głowę i spoj- rzała prosto w jego kierunku. Znajdował się od niej zbyt daleko, by mogła dostrzec, że na. nią patrzy. Zaskoczył go wyraz jej twarzy. Pod obstrzępionym brzegiem tektury, widocznym wy- raźnie poprzez woalkę, twarz ta promieniała rozumem. Stara kobieta miała ciemną skórę, rysy delikatne, oczy głęboko osadzone, ale najsilniejsze wrażenie wywierała in- teligencja malująca się na jej obliczu. Szybko skierował lunetę w bok, z poczuciem winy, że popełnił niedyskrecję, i zupełnie przypadkiem stał się '^świadkiem drobnego zdarzenia. Z krzaków znajdujących się za kobietą wyłoniła się para — chłopak i dziewczyna. Najwidoczniej natknęli się na nią zupełnie nieoczekiwanie i w momencie, kiedy znaleźli się w zasięgu lunety Campio- na, chłopiec zatrzymał się gwałtownie, objął dziewczynę ramieniem i wycofali się ukradkiem. Z nich dwojga on był starszy, miał około dziewiętnastu lat i odznaczał, się tą niezgrabną kościstością, która zapowiada w przyszłości duży wzrost i solidną budowę. Na rozczochranej jasnej głowie nie miał czapki, a zmartwiona, rumiana twarz — choć brzydka — była sympatyczna. Campiona uderzył wy- raz malującego się na niej przejęcia. Dziewczyna była nieco młodsza. Carnpiori odniósł wra- żenie, że jest dziwacznie ubrana. Jej włosy, niebieskawo- czarne, kontrastowały z jaskrawymi kwiatami. Twarzy nie było widać wyraźnie, ale dostrzegł ciemne oczy — aż okrągłe z przestrachu. Śledził ich przez lunetę, póki nie zniknęli pod .kopułą ta- maryszków. Przez chwilę stał zdumiony, pogrążony w my- ślach. Uwaga Yeo, że jego interwencja w sprawie Pali- node'ów jest mu przeznaczona, zabrzmiała teraz jak pro- roctwo. Powtarzające się przez cały tydzień zbiegi okoliczności ciągle przypominały mu tę sprawę. Widok tych dwojga był ostatnią przynętą. Uświadomił sobie, że bardzo prag- nie dowiedzieć się, kim są i dlaczego nie chcieli być zau- ważeni przez starą, przypominającą czarownicę, kobietę siadującą regularnie na tej samej ławce. Szybko wyszedł z parku. Nie, tym razem nie może ulec urokowi dawnej pasji. W przeciągu najbliższej godziny musi zatelefonować do Wielkiego Człowieka,! przyjąć z wdzięcznością i pokorą niezwykłą szansę, jaką dali mu •jego przyjaciele i krewni. • '' Przechodził właśnie przez ulicę, kiedy zauważył staro- świecką limuzynę z herbem na drzwiczkach. Wielka dama, wdowa o słynnym nazwisku, czekała na niego, opuściwszy małe boczne okienko.. Podszedł do niej i stał przed nią w słońcu, z odkrytą głową. — Drogi chłopcze — wysoki głos miał w sobie wdzięk epoki sprzed pierwszej wojny światowej. — Zauważam ciebie i postanowiłam zatrzymać się, żeby ci powiedzieć, 20 jak bardzo się cieszę. Wiem, że to jeszcze tajemnica, ale wczoraj wieczorem odwiedził mnie Dorroway i powiedział mi w zaufaniu. A więc wszystko załatwione. Twoja matka byłaby bardzo szczęśliwa. Campion wydał oczekiwane pomruki zadowolenia, ale oczy jego były ponure, czego ona jako kobieta spostrze- gawcza nie mogła nie zauważyć. — Będziesz bardzo zadowolony, kiedy się już tam zna}-' dziesz. — Te zdawkowe słowa przypomniały mu kłamst- wa, jakie aplikowano mu przed pierwszym wyjazdem do szkoły. — To bardzo cywilizowane miejsce, a klimat dla dzieci wprost znakomity. A jak Armanda? Oczywiście po- . leci tam z tobą. Czy nadal rysuje te swoje aeroplany? Jak- że uzdolnione są dzisiejsze dziewczęta. . •Campion zawahał się. , • .^ — Mam nadzieję, że pojedzie ze mną — rzekł wresz- cie. — Ma dość odpowiedzialną pracę i obawiam się, że upłynie sporo czasu, zanim' wszystko załatwi. — Doprawdy? — W oczach starej damy malowała się przebiegłość i dezaprobata. — Nie pozwól jej zbytnio zwlekać. Z punktu widzenia towarzyskiego jest rzeczą bardzo ważną, żeby żona gubernatora była z nim razem od samego początku. . ' ' Już myślał, że na tym się ich rozmowa skończy, kiedy przyszła jej do głowy jakaś nowa myśl. i — Jeszcze jedno, kiedyś sobie myślałam o tym twoim niezwykłym służącym — powiedziała — imieniem Tugg czy Lugg. O tym, który ma taki okropny głos. Nie możesz go ze sobą zabrać. Chyba sam to rozumiesz. Dorroway zupełnie o nim zapomniał, ale ja obiecałam wspomnieć ci o tym. Ten wierny poczciwiec mógłby wywołać wiele nie- porozumień i narobić kłopotu. 21 I nie bądź niemądry — jej niebieskawe wargi starannie wymawiały każde słowo. — Przez całe życie marnowałeś swoje uzdolnienia, pomagając nie zasługującym na to lu- dziom, którzy mieli jakieś kłopoty z policją. Teraz naresz- cie masz sposobność objąć stanowisko, które nawet twój dziadek uważałby za stosowne. Bardzo jestem rada, że do- żyłam tej chwili. Do widzenia, i przyjmij moje najserdecz- niejsze gratulacje. Ale, ale, pamiętaj, żeby ubrania uszyć dzieciom w Londynie. Mówiono mi, że tam panuje dzi- waczna moda. Chłopak mógłby czuć się skrępowany. • Imponujący samochód bezszelestnie odjechał. Campion szedł dalej powoli, czując się tak, jak gdyby niósł .wielki ceremonialny miecz. By} ciągle w tym samym nastroju przygnębienia, kiedy wysiadł z taksówki przed swoim do- mem na Bottie Street, ślepej uliczce, odchodzącej od Pic- cadiiiy w kierunku północnym. Wąskie schody były tak dobrze znane i przyjazne jak stare ubranie, a kiedy przekręcił klucz w zamku, całe cie- pło tego sanktuarium, v/ którym mieszkał od dnia opusz- czenia Cambridge, wybiegło mu naprzeciw jak czuła ko- chanka. Po raz pierwszy od dwudziestu lat spojrzał uważ- nie na swój salonik i nagromadzone w nim trofea. Zwią- zane z nimi wspomnienia uderzyły go jak obuchem. Dosyć tego, nie spojrzy na nie więcej! Na biurku przykucnął telefon, stojący za nim zegar wskazywał za pięć minut godzinę. Musi wziąć się w garść, decydujący moment nadszedł. Szybko przeszedł przez pokój. Wzrok jego przykuła kartka leżąca na bibularzu. Sztylet O niebieskim ostrzu — wspomnienie jego pierwszej przy- gody — który używał do rozcinania papieru, przygważ- dżał ją do blaj;u. Ten sensacyjny pomysł zirytował go, ale 22 natychmiast uwagę jego odwrócił niespotykany krój czcionek użytych w firmowym nagłówku. Pochylił głowę, żeby ją przeczytać. Uprzejmość Współczucie Komfort zapewni ci „Jaś Bowels i Syn" Fachowi przedsiębiorcy pogrzebowi Rodzinne pogrzeby 12 Apron Streci, Londyn W 3 Czyś jest biedny, czy bogaty Rozumiemy Twoją stratę. Do Pana Magersfonteina Lugga u Sz. Pana A. Campiona 12a Bottie Street, Picca.di.llv Drogi Magersie! Gdyby żyta Berty, nad której śmiercią i Ty 2 pewnością rów- nież bolejesz, napisałaby sama do Ciebie. Właśnie podczas obiadu zastanawialiśmy się, czy mógłbyś zwró- cić s?? do Swego Chlebndau-cy (jeśli nadal u niego pracujesz i ten list dotrze do Ciebie), by nam pornógt w - -j całej hecy z Palino- de'ami, o które] z pewnością czytates w gazetach. Ekshumacje, jak to się u nas w bramy nazywa, nie są rzeczą przyjemną i źle upływają na interesy, które znacznie się pogor- szyły. Sądzimy obaj, ze poradzilibyśmy sobźe, s pomocą, której Twój Chlebodawca mógiby nam udzielić w policji itd., a my sami mogli- byśmy pomóc komuś, byle nie no sil g anatowego mun- duru, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Z całym szacunkiem przyprowadź Go do nas na herbatę, to sobie pogadamy; możesz wpaść każdego dnia, gdyż po trzeciej trzydzieści nie mamy wiele do roboty, a między nami mówiąc, będziemy mieli jeszcze mniej, jeżeli sprawy nadal tak będą wyglądać, jak obecni? Wspominam Cię zawsze bardzo serdecznie i mam nadzieję, że wszystkie nieporozumienia zostały zapomniane. Serdecznie Ci oddany Jaś Bowels Kiedy podniósł głowę znad tego- interesującego doku- mentu, usłyszał jakiś hałas za plecami, poczuł też drżenie podłogi. — Ciekawy liścik, co? — Osobowość Magersfonteina Lugga oznaczała się jakąś bujnością, przenikającą pokój niby zapach najprzedniejszych potraw. Był nie ubrany, w rękach trzymał złożoną grubą wełnianą kamizelkę. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak tylna część słonia z pan- tomimy. „Okropny głos'', o którym napomknęła tak nie- dawno wielka dama, był tylko kwestią gustu. Brzmiała w nim wielka siła wyrazu i bogactwo tonu, co wielu akto- rów starałoby się na próżno naśladować. — To straszny facet, nic dziwnego, że jest przedsiębior- cą pogrzebowym Ostrzegałem ją, kiedy brała ślub z tym karawaniarzem. — Podczas wesela? — zapytał jego chlebodawca z zain- teresowaniem, ' • . : . — Wylał na mnie pół butelki brytyjskiego szampana. -—. Wyglądało na to, że zdarzenie to wspomina z satysfakcją. Campion położył rękę na telefonie. — Kim ona była? Twoją dziewczyną? — O rany, nie! To była moja siostra. On jest moim 24 szwagrem, nędzny wykopywacz robaków. Od trzydziestu lat nie zamieniłem z nim jednego słowa, nie pomyślałem nawet o nim, aż dopiero dziś to przyszło. Campion z niepokojem spojrzał w oczy towarzyszowi swoich różnych eskapad — czego nie był w stanie, zrobić od paru tygodni. — On słowo, „karawaniarz" uważał za komplement. — Okrągłe jak guziczki oczy patrzyły spośród fałd skóry wo- jowniczo.— Taki to już gbur z tego Jasa. Zachował się okropnie, odesłał mi prezent ślubny dla Betty wraz z kil- koma zapytaniami, które ani mnie, ani panu by się nie spodobały.. Napisałem mu wtedy parę słów do słuchu. A tera/ nagle wyskakuje jak diabeł z pudełka i przy okazji powiada, że od pewnego czasu moja siostra nie żyje, o czym dobrze wiedziałem, i prosi o przysługę. To zbieg okoliczności. Czy pozwoli mi pan wyjść na chwilę, podczas gdy pan będzie telefonować? Campion odwrócił się od biurka. — Czy coś przede mną ukrywasz? — spytał krótko. Miejsca, gdzie Lugg miał kiedyś brwi, podniosły się, żeby się spotkać na nagiej kopule czoła. Złożył swoją kamizelkę z niezwykłą starannością. — Niektórych uwag nie słyszę — powiedział z godnoś- cią. — Właśnie składam rzeczy. Wszystko w porządku. Napisałem już swoje ogłoszenie. — Swoje co? — Swoje ogłoszenie. „Prawdziwy dżentelmen szuka ciekawej pracy. Godne zaufania referencje. Pożądani pra- codawcy utytułowani." Coś w tym stylu. Nie mogę z pa- nem jechać, szefie. Nie chciałbym stać się powodem mię- dzynarodowego konfliktu, . . « Campion usiadł, żeby raz jeszcze przeczytać list. 25 — Kiedy przyszedł? — Z ostatnią pocztą, dziesięć minut temu. Pokażę panu kopertę, jeśli pan ma wątpliwości. — Czy Renee Roper mogła go namówić do tego? — Trzydzieści pięć lat temu nie wyswatała mu naszej Beatt, jeśli o to panu chodzi. — W głosie Lugga brzmiała pogarda. — Niech się pan tak nie denerwuje. To zwykły zbieg okoliczności, drugi, jaki się panu zdarza w związku' z tą hecą z Palinode'ami. W żadnym wypadku niech się pan nie przejmuje. Nie ma po temu powodów. Co pana obchodzi Jaś? — To'ta trzecia wrona, jeśli cię to bardzo interesuje — stwierdził Campion i po chwili twarz mu się rozjaśniła. 3. Tacy staroświeccy i zupełnie niezwykli Inspektor policji czekał w pokoju na piętrze ,,Gospody Pod Płatnerzem", dyskretnej, staroświeckiej piwiarni na jednej z bocznych uliczek swej dzielnicy. Campion spotkał się z nim tutaj kilka minut po ósmej, tak jak to ustalił nadinspektor. W głosie Yeo, z którym rozmawiał przez telefon, brzmiała ulga i zadowolenie. — Od razu wiedziałem, że pan w końcu ulegnie — po- wiedział z radością. — Niełatwo zmienić swoją naturę. Niebiosa nam pana zesłały — nie mówiąc już o władzy zwierzchniej — do tej sprawy. Zawiadomię zaraz Char- lie'ego Luke'a. Najlepiej, jak się pan z nim spotka w tej gospodzie na Edwards Place. Z pewnością polubi pan tego chłopca. I teraz kiedy Campion po drewnianych schodach wszedł na górę i znalazł się na wykładanym lakierowanymdrew- 26 nem pięterku tuż nad dużym, okrągłym barem, jego oczy spoczęły na synu Billa Luke'a. Inspektor był mocno zbu- dowanym mężczyzną. Siedząc na brzegu stołu z rękami w kieszeniach, z kapeluszem nasuniętym na oczy, z mu- skularni rozsadzającymi cywilne ubranie, wyglądem swym przypominał gangstera. Miał ciemną cerę, żywą twarz, wydatny nos, wąskie, bystre oczy i uśmiech świadczący o gwałtownym usposobieniu. Wstał natychmiast z wyciągniętą ręką. — Bardzo miło mi pana poznać — powitał Campiona ze sztuczną uprzejmością. Każdy inspektor jest jedynym i absolutnym władcą swego rejonu aż do momentu, w którym wydarzy się coś niezwykle interesującego, bowiem wtedy jego zwierzchnik w Scotland Yardzie zwykle uważa za swój obowiązek wy- słać mu pomoc i choć inspektor z pewnością lepiej orien- tuje się w swoim terenie, musi się podporządkować. Cam- pionowi zrobiło się go żal. — No, chyba nie tak bardzo — powiedział rozbraja- jąco. — Z iloma morderstwami w rodzinie Palinode'ów miał pan do tej pory do czynienia? W wąskich' oczach Luke'a zapalił się błysk i Campion' uświadomił sobie, ze jego rozmówca jest młodszy, niż przypuszczał: trzydzieści cztery, najwyżej trzydzieści pięć lat. Jak na pełnioną funkcję wiek zaskakująco młody. — Najpierw, czego się pan napije? — Lukę nacisnął pękaty dzwonek stojący na stole. — Musimy pozbyć się Mamy Chubb z zasięgu słuchu, a wtedy wszystko panu dokładnie opowiem. - Właścicielka obsługiwała ich sama. Była to niewysoka kobieta o bystrych -oczach, energiczna, o uprzejmej, znu- 27 żonej twarzy i siwych włosach zwiniętych pod siatką w wymyślne sploty. Skinęła głową Campionowi, nie patrząc na niego i ode- szła zainkasowawszy należność. • . , — A teraz — powiedział Charlie Lukę przymknąwszy oczy, a w jego głosie zabrzmiał cień prowincjonalnego akcentu. — Nie wiem, co pan słyszał, ale pokrótce opo- wiem panu to, co ja wiem. Wszystko zaczęło się od biedne- go starego doktora Smitha. Campion nigdy nie słyszał o tym właśnie lekarzu, ale nagle znalazł się on z nimi w pokoju. Postać ta nabrała kształtu jak portret pod dotknięciem ołówka. — Dosyć wysoki, starszy j-egomość — no, nie taki zno^ wuż stary, pięćdziesiąt pięć, ożeniony z sekutnicą. Prze- pracowany. Przewrażliwiony. Codziennie rano wychodzi z domu zupełnie zagderany i'idzie do swego gabinetu we frontowym sklepie z witryną przypominającą zupełnie pralnię. Zgarbiony. Plecy jak u wielbłąda. Obwisłe spod- nie wypchane na siedzeniu. Głowa pochylona do przodu jak u żółwia, lekko chwiejąca się. Zmęczone zaczerwie- nione oczy. Porządny człowiek. Dobry Może nie tak lotny jak inni lekarze (nie ma na to czasu), ale dobry fachowiec, Stara szkoła, choć nie kończył znanej uczelni z tradycjami. Sługa swego powołania, o czym zawsze pamięta. Nagle za- czął dostawać listy na temat trucizny. To nim wstrząsnęło. Charlie Lukę mówił urywanymi zdaniami, na ogół bez orzeczenia, chaotycznie, ale w tym mówieniu brało udział' całe ciało. Kiedy opisywał, jak bardzo zgarbiony jest do- ktor Smith. jego własne plecy się pochyliły. Kiedy wspo- mniał o wystawie sklepu, oddał jej kształt gestem rąk. Je- go dobitna relacja uwypuklała fakty Campion został zmuszony do tego, by dzielić zaniepoko- 28 jenie doktora. Opowieść Luke'a toczyła się jak lawina. — Całą ohydę tego przedstawię później — powie- , dział. — Na początek tylko zarys. — Znowu był sobą, szybko formułując słowa, podkreślając je gestami rąk. — Zwykłe wstrętne anonimy. Mają w sobie posmak czegoś anormalnego. Nasuwają przypuszczenie, że pisze je kobie- ta, nie tak niewykształcona, jakby to wynikało z pisowni. W listach tych oskarża się doktora o ułatwienie morder- stwa. To, że zamordowana stara kobieta, Ruth Palinode, została pochowana i nikt o nic nie pytał, to wina doktora. Doktor powoli zaczyna się orientować. Podejrzewać, że pacjenci mogą też dostawać takie li-sty. W luźnych uwa- gach doszukuje się ukrytego sensu. Biedaczysko zaczyna rozmyślać. Zastanawiać się nad objawami choroby tej sta- rej kobiety. Cholernie Jest przerażony. Opowiada o tym żonie, która to wykorzystuje, by _go dręczyć. Znajduje się u progu -załamania nerwowego, idzie dp kolegi-lekarza, który nakłania go, żeby ,nas zawiadomił. Cała sprawa zo- staje mi przekazana. . : Wciągnął głęboko powietrze, a potem łyk whisky z wodą sodową- — „Dobry Boże, wiesz chłopcze", powiada do mnie, „to mógł być arszenik. Nigdy nie pomyślałem o otruciu". „Pa- nie doktorze", ja na. to, „może to tylko takie gadanie. W każdym razie ktoś się tym bardzo niepokoi. Dowiemy się, kto to taki, i całą sprawę wyjaśnimy". A teraz zajmij- my się Apron Streęt. — Słucham uważnie — powiedział Campion starając się ukryć wielkie podniecenie. — Chodzi o dom Palinode'ów? ; — Jeszcze nie. Najpierw trzeba 'zająć się samą ulicą. Ulica bardzo ważna. Raczej wąska, niewielka. Po obu stro- nach małe sklepiki. Na jednym końcu kaplica jakiegoś 29 bractwa religijnego, obecnie Teatr Tespisa, z ambicjami, o nieszkodliwy; na 'drugim końcu Portminster Lodge — dom Palinode'ów. W ostatnich trzydziestu latach dzielnica ta bardzo podupadła, a wraz z nią i Palinode'owie. Teraz pewna podstarzała aktorka rewiowa wynajmuje w tym .domu pokoje. Hipoteka wygasła, ona odziedziczyła pewną sumę, a że jej własny do'm został zbombardowany, więc się przeniosła ze swoimi starymi lokatorami na Apron ' Street i wzięła pod swe skrzydła rodzinę Palinode'ów. — Panna Ropep to*'moja dobra znajoma z dawnych lat. — Doprawdy? — Jasne szparki oczu rozszerzyły się wy- raźnie. — A więc niech mi pan w takim razie coś powie: czy ona mogłaby pisać te listy? Brwi Campiona uniosły się nad okularami. — Trudno mi powiedzieć, na tyl& dobrze je] nie znam — mruknął. — Sądzę raczej, że-nie byiaby zdolna do tego. — I ja tak myślę, ja... ja... jestem dla niej pełen podzi- wu — w głosie Luke'a brzmiała szczerość. — Ale nigdy nie wiadomo, prawda? — Wyciągnął swoją potężną dłoń. — Tak się zastanowić. Samotna kobieta, szczęśliwe życie mi- nęło, nic tylko harówka, nuda, z pewnością nienawiść tych starych pryków. Może zwracają się do niej per „moja do- bra kobieto", a ona .stara się utrzymać ten dom na pozio- mie. — Urwał. — Niech pan nie myśli, że oskarżam ją - -o coś — powiedział impulsy wnie. — Każdy z nas ma w du- szy jakieś ciemne zakamarki. I mnie się wydaje, że po prostu okoliczności ujawniają je. Wcale nie stawiam za- rzutów tej biedaczce, po prostu chciałbym wiedzieć. Może miała zamiar pozbyć się całej tej budy i nie wiedziała, jak to zrobić. A może str&ciła głowę dla doktora i chciała mu dokuczyć. Oczywiście na to jest trochę za stara. — Czy ktoś inny wchodzi w grę? 30 — Czy ktoś inny mógł je pisać? Z pięćset osób. Każdy z pacjentów doktora. Nabrał bardzo dziwnych manier, od kiedy ożenił się z tym okropnym babsztylem. A teraz uli- ca. Nie mogę zajmować się każdym domem po kolei, bo nie skończylibyśmy do późnej nocy. Niech pan się napije. Ale postaram się panu oddać jej ogólny charakter. Na ro- gu, naprzeciwko teatru mamy sklep kolonialny i z towa- rami żelaznymi, właściciel pochodzi ze wsi, ale w Londy- nie mieszka od jakichś pięćdziesięciu lat. Prowadzi swój sklep tak, jakby to była placówka handlowa zagubiona gdzieś w głuszy leśnej. Udziela kredytu. Ma stale kłopoty, ser trzyma za blisko parafiny, i zmienił się bardzo od śmierci żony. Palinode'ów znał całe życie. Ich ojciec po- mógł mu, kiedy stawiał pierwsze kroki w Londynie, i gdy- by nie on, niektórzy z nich pod koniec miesiąca przymie- raliby głodem. Obok sklepu kolonialnego jest skład węgla. Właścicisi to człowiek nowy. Potem gabinet doktora. Dalej sklep wa- rzywniczy. Bardzo mili ludzie; mają dużo córek o wyma- lowanych twarzach i brudnych rękach. Dalej, panie Cam- pion, aptekarz — zniżył głos, ale nawet wtedy jego siła była tak wielka, że mogła wprowadzić w wibrację boaze- rię. Nagła cisza, kiedy urwał, była przyjemna dla ucha. — Aptekarz najważniejszy? — zachęcił go jego słu- chacz, który dał się porwać temu widowisku. — Tata Wilde nawet w filmie byłby ciekawy — wyjaś- nił Charlie Lukę. — Co za sklep! A jak zaopatrzony! Sły- szał pan kiedy o „Syropie Na Kaszel Matki Appleyard Le- czącym. Również Wnętrzności"? Oczywiście nie, ale mogę się założyć, że pański dziadek się nim kurował. I gdyby pan chciał, dostanie go pan, w oryginalnym opakowaniu. Ma dziesiątki nieporządnych małych szufladek, a pachnie 31 tam jak w sypialni starej panny, tak że od tego zapachu człowiek aż się zatacza. A wśród tego wszystkiego króluje Tata Wilde wyglądający jak stara ciotka, z malowa- nymi włosami, z takim kołnierzykiem, o tak — uniósł bro- dę i wytrzeszczył oczy — w czarnym krawacie i sztucz- kowych spodniach. Kiedy stary Joey Bowels z synem Pantaloonem wykopali pannę Ruth Palinode, a my wszy- scy czekaliśmy zmarznięci na sir Dobermana, żeby zapeł- nił te swoje cholerne słoiki, muszę przyznać, że zacząłem myśleć o Tacie Wilde. Nie powiem,, że to on coś takiego za- pisał, ale mógłbym się założyć, że to pochodzi z jego składu ..aptecznego. ' \ — Kiedy będzie wynik analiz? — Na razie mamy prowizoryczny. Pełny wynik otrzy- mamy nie wcześniej niż dziś wieczorem. Z całą pewnością ' przed północą. Jeżeli to była trucizna podana świadomie, obudzimy przedsiębiorców pogrzebowych i natychmiast wykopiemy brata. Takie otrzymałem rozkazy. Nie cierpię takiej pracy. Mnóstwo kamieni i smrodu. — Potrząsnął głową jak mokry pies i wypił duży haust whisky. — Chodzi o starszego brata, jeśli dobrze zrozumiałem? Najstarszego z Palinode'ów? — Tak. O Edwarda Palinode, lat Sześćdziesiąt siedem w chwili śmierci, która nastąpiła w marcu. Ile minęło cza- su? Siedem miesięcy. Ciekawe, w jakim .jest stanie. To wilgotny stary cmentarz i proces rozkładu szybko postę- puje. , - Campion uśmiechnął się. — Zostawił mnie pan w ciemnym składzie aptecznym. Gdzie teraz pójdziemy? Wprost do domu Palinode'ów? Inspektor milczał przez chwilę zamyślony. — Oczywiście można — zgodził" się z nieoczekiwaną 32 powściągliwością. — Z drugiej strony ulicy jest tylko ten stary nudziarz Bowels, wejście do zaułku, gdzie dawniej były stajnie, potem bank -— mała filia Clougha i po- dejrzana knajpa „Pod Lokajem". A teraz, proszę pa- na, dochodzimy do samego domu. Znajduje się na rogu, po tej samej stronie co skład apteczny. Jest wielki, ma su- terenę. Zniszczony jak wielkie nieszczęście, z jednej stro- ny znajduje się niewielkie podwórko, jakby ogródek, wy- sypane piaskiem i obrośnięte krzewami laurowymi. A po- zatem pełno tam toreb papierowych i kotów. — Urwał. Jego poprzedni entuzjazm zniknął, wąskimi oczami wpa- trywał się ponuro w Campiona. — Wie pan co — powie- dział z nagłą ulgą — wydaje mi się, że będę mógł panu pokazać teraz kapitana. Wstał cicho i z tą ostrożną łagodnością, charakterystycz- ną dla ludzi bardzo silnych, zdjął wielki, oprawiony w ra- my plakat, reklamujący irlandzką whisky, który wisiał pośrodku ściany. Za nim znajdowało się oszklone okien- ko, przez które czujny właściciel mógł z góry obserwować ogólną salę. Ścianki, oddzielające poszczególne części ba- ru, rozchodziły się od głównego kontuaru jak szprychy koła, a w każdej z tych części tłoczyli się ludzie. Obaj mężczyźni pochyliwszy .się do przodu spojrzeli w dół. — Widzę go — szept Charlie'ego Luke'a przypominał daleki pomruk artylerii. — Jest w barze. — Wysoki, star-- szy jegomość, o tam, w kącie. W zielonym kapeluszu. — To ten, co rozmawia z Price-Williamsem z ,,Sygna- łu"? — Campion dostrzegł pięknie modelowaną głowę naj- bardziej przebiegłego spośród londyńskich reporterów kry- minalnych. — Price nic nie wie. Jest znudzony. Niech pan spojrzy, jak on się drapie — powiedział cicho detektyw. Był to 3 — Jak najwięce] grobów 33 głos wędkarza: doświadczonego, cierpliwego, pochłonięte- go swoją pasją. . ,., ,,^ •,:;.., •• :'- Kapitan miał, postawę wyraźnie -.wojsko.wą. Zbliżał się do sześćdziesiątki i zachowując smukłą sylwetkę wkraczał łagodnie w starość. Włosy i cienkie wąsy miał tak krót- ko przycięte, że ich kolor był bliżej nieokreślony — ani jasny, ani siwy. Campion nie słyszał jego głosu, ale przy- puszczaj:, że choć przyjemny w tonacji, jest zapewne lek- ceważący. Domyślał się również,-że z wierzchu jego dło- nie pokryt'- są brunatnymi plamami, jak skóra żaby, i że prawdopodobnie nosi dyskretny sygnet i ma zawsze przy sobie wizytówki. Zdumiało go, że siostrą takiego człowieka mogła być osoba, która kawałek tektury i woal samochodowy uwa- żała za nakrycie głowy, i powiedział to głośno. Lukę prze- prosił go spiesznie — Och, proszę mi wybaczyć. Powinienem był panu od razu wyjaśnić. To nie jest żaden z Palinode'-pw. On tylko mieszka w tym domu. Renee zabiała go ze sobą. Był jej ulubionym lokatorem i ma teraz jeden z lepszych pokoi. Nazywa się Alastair Seton, służył jako zawodowy oficer w armii, z której musiał się wycofać z powodu słabego zdrowia. Serce, chyba. Ma jakieś cztery funty czternaście szylingów renty tygodniowo. Ale jest dżentelmenem w każdym calu i robi wszystko, żeby się utrzymać na po- ziomie, biedaczysko. Swoje wizyty w pubie utrzymuje w największej tajemnica. — O Boże — powiedział Campion — to pewno tutaj przychodzi, kiedy od niechcenia mówi, że ma bardzo waż- ne spotkanie na mieście. . ' — Nie inaczej. — Lukę przytaknął głową. — A spotyka się ze szklanką piwa. — Wbrew samemu sobie cieszy się % • z tego oszustwa. Z jednej strony uważa za Ujmę to, że mu- si bywać w tak odrażającym lokalu, ale z drugiej strony bardzo go,to podnieca. Przez chwilę obaj milczeli. Wzrok Campiona wędrował po tłumie. Wreszcie zdjął okulary i rzekł nie odwracając się: — Dlaczego Jian nie chce mówić o Palinode'ach, inspe- ktorze? . , CharUe Lukę napełnił Sobie znowu szklaneczkę i spoj- rzał ponad nią, a we wzroku jego malowała się nieocze- kiwana szczerość. — Bo nie mogę — odparł. — Dlaczego? — Nie rozumiem ich. — Złożył to oświadczenie tonem prymusa przyznającego się do swej niewiedzy. — Co pan chce przez to powiedzieć? — Właśnie to. Nie rozumiem, co mówią.— Usiadł zno- wu na stole i bezradnie rozłożył muskularne ręce. — Gdy- by tylko chodziło o obcy język, wziąłbym sobie tłuma- cza — ale chodzi o coś innego. Nie o to, że nie chcą mó- wić. Gadają całymi godzinami, bardzo nawet lubią' mó- wię-. A kiedy wychodzę od nich, w głowie mi huczy, tak samo jak wtedy, kiedy czytam raport, jaki mam przesłać stenografowi, żeby sprawdzić, .czy wszystkie słowa są czy- telne. On też nie rozumie. ' Nastąpiło znowu milczenie. • — Czyżby słowa były takie... długie? — zaryzykował Campion niepewnie. — Nie, wcale nie. — Lukę nie był urażony, robił tylko wrażenie smutnego. — Jest ich pięcioro — powiedział wreszcie. — Dwoje martwych, troje żywych: Lawrence Pa- linode, panna Evadne Pałinode i najmłodsza Jessica Pali- 35 node. To ta, która dostaje jałmużnę w parku. Żadne z nich nie ma pieniędzy i Bogu jednemu wiadomo, po co miałby ich ktoś zabijać. Nie są przy tym tak zwariowani, jak to niektórzy sądzą. Ja już popełniłem ten błąd, proszę pana. Trudno, sam powinien ich pan zobaczyć. Kiedy się pan tam wprowadzi? — Pomyślałem sobie, że najlepiej będzie od razu; mam ze sobą walizkę. — To dobra dla mnie wiadomość — mruknął inspektor z całą powagą. — Wejścia pilnuje nasz człowiek, który pa- na zna z widzenia. Nazywa się Corkerdale. Bardzo mi przykro, że nie mogę panu czegoś więcej powiedzieć o tych ludziach, ale oni są tacy staroświeccy i zupełnie niezwykli. Niezbyt mi się to określenie podoba, ale najlepiej ich cha- rakteryzuje. — Pochylił się nad szlanką i poklepał się po brzuchu. — Doszedłem do takiego stanu, że gdy o nich myślę, robi mi się słabo. Jak tylko dostanę raport pracow- ni analitycznej, zaraz zawiadomię pana. Campłon wychylił do końca swoją szklaneczkę i wziął do ręki walizkę. Nagle przyszła mu do głowy myśl. — Ale, ale, kim jest t-ika młoda, ciemnowłosa dziew- czyna? Prawie n,ie widziałem jej twarzy. — To Kłytia White — wyjaśnił Lukę spokojnie. — Siostrzenica. Kiedyś było sześcioro Palinode'ów. Jedna siostra uciekła i wyszła za mąż za lekarza, i wyjechała wraz z nim do Hong-Kongu. Podczas podróży statek za- tonął i oboje omal się nie utopili, a dziecko urodziło się, kiedy matka jeszcze była mokra od wody morskiej. Stąd to imię. Niech mnie pan o więcej nie pyta. Tak mi powie- dziano: ,,Stąd to imię". — Rozumiem. Czy ona również mieszka z Renee? — Tak. Rodzice wysłali ją do kraju, co o tyle .było 36 szczęśliwym zbiegiem okoliczności, że później oboje zginęli. Była wtedy małą dziewczynką. Teraz ma osiemnaście i pół lat. Pracuje jako pomoc biurowa w „Tygodniku Literac- kim". Przylepia znaczki pocztowe i rozsyła egzemplarze okazowe. Jak' tylko nauczy się pisać na maszynie, dosta- nie awans. — A kim jest ten chłopiec? : - — Z motorem? — Słowa zostały wypowiedziane z taką gwałtownością, że Campion aż drgnął. — Motoru nie widziałem. Byli wtedy w parku. Koniec zdania ścichł. Młodzieńcza twarz Charlie'ego Luke'a pociemniała o kilka tonów, a jego trójkątne brwi zmarszczyły się nad jasnymi .oczami., — Świetna para: szczeniak i zagubiony kociak — po- wiedział ze złością, a potem podniósł wzrok i roześmiał się nagle z rozbrajającym wdziękiem, i dodał: — Taki mały, kochany kociak. Jeszcze nawet oczu nie otworzył. 4. Musisz być ostrożny Carńpion podszedł cicho do podestu schodów, skąd przez zakratowane okienko mógł zajrzeć do serca Portminster Lodge. Ujrzał Renee wyglądającą tak samo, jak wtedy, przed dziesięciu laty, kiedy ją. poznał. Siedziała przy stole, pro- filem do niego, rozmawiając z kimś, kogo nie widział. Wiek panny Roper nadal można było określać jako ,,około sześćdziesiątki", chociaż wedle wszelkiego prawdopodo- bieństwa liczyła o jakieś osiem, dziesięć lat więcej. Ta nie- wielka kobietka nada] świetnie się trzymała, jak za cza- sów, kiedy zdzierała obcasy na prowincjonalnej scenie, 37 a włosy wciąż,miała piękne, choć może już nie tak brą- zowe. ,., , • Była ubrana "wizytowo — w kolorową,' wyszukaną jed- wabną bluzkę i w elegancką czarną spódnicę, nie za krót- ką. Dopiero wtedy usłyszała Campiona, kiedy był już w połowie korytarza, torując sobie drogę wśród rzędów butelek do mleka. Rzucił spojrzenie na jej twarz — ostro zakończony nos i zbyt szeroko rozstawione oczy, zwrócone w kierunku okna — zanim spiesznie wstała, że- by uchylić ostrożnie drzwi. — Kto tam? — Słowa zabrzmiały melodyjnie, jak przy- grywka do piosenki. — Ach, to ty, mój kochany. — Zno- wu była naturalna,, ale ciągle trochę pozowała, jak gdyby znajdowała się na scenie. — Wejdź, proszę. Jak to miło z twojej strony, doceniam w pełni twoje poświęcenie i ni- "gdy ci tego nie zapomnę. Jak się czuje matka? Dobrze? — Zupełnie dobrze — odparł Campion, który, osieroco- ny przed dziesięciu laty, grał swoją rolę tak swobodnie, jak było go na to stać. — Tak, wiem, nie masz specjalnie powodów do narze- kań. — Poklepała go po plecach, zapewne z uznaniem, przyglądając mu się uważnie. Była to typowa staroświecka kuchnia w suterenie, z kamienną podłogą, pełna rur i dziwnych zakamarków. To niezbyt wesołe miejsce ożywiała setka może fotogra- fii teatralnych z różnych epok,, zajmujących połowę ścian, i jasne chodniki ze szmat na podłodze. — Ciarrie — powiedziała nadal z tą samą fałszywą we- sołością. — Chyba nie poznałeś dotąd mego siostrzeńca Alberta. To ten z Bury, przedstawiciel nobliwej częś- ci mojej rodziny. Jest prawnikiem, a to może się teraz nam przydać. Jego matka napisała do mnie, że mógłby 38 mi pomóc, gdybym zechciała, wysłałam więc do niej depe- szę — nie mówiłam ci o tym, bo się bałam, że nic z tego nie wyjdzie. Kłamała, jak na starą, rutynowaną aktorkę przystało, a jej śmiech był bardzo wdzięczny, gdyż świeży i młody, pochodził z serca, które się nic a nic nie postarzało. Campion ucałował ją wylewnie. • _ Cieszę cię, że cię widzę, cioteczko .— powiedział, a ona zaczerwieniła się jak dziewczynka. Mężczyzna w pulowerze śliwkowego koloru jadł właś- nie chleb z serem i marynowaną cebulą, oparłszy nogi w skarpetkach o poprzeczkę krzesła. Teraz wstał i pochy- lił się nad stołem. — Miło mi poznać pana — mruknął wyciągając staran- nie wymanikiurowaną dłoń. Jego paznokcie wprowadzały w błąd. Jak również błysk złota w uśmiechu i gęste, jasne włosy, wyraźnie cofające się z czoła w starannie ułożonych falach. Mimo pospolitego wyglądu jego głęboko pobruż- dżona twarz była miła i malował się na niej zdrowy roz- sądek. W trójkątnym wycięciu. pulowera widać było ko- szulę w różowo-brązowe paski, -która miała cery w miej- cach, gdzie usztywniacze kołnierzyka zrobiły dziury. ^ —Nazywam się Grace -- ciągnął, — Ciarence Grace. 'Nie przypuszczam, żeby pan .o mnie słyszał. — Mówił to- nem rzeczowym. — Kiedyś przez jeden sezon występo- wałem w Bury. , » _ Ale to było w Bury w Lancashire, mój kochany — przerwała mu szybko Renee. — A nam chodzi o Bury St. Edmunds, prawda Albercie? — _ Tak, ciociu, istotnie.. — Campion starał .się, by w jego głosie zabrzmiał zarówno żal, jak i przeprosiny. — Bardzo tam u nas spokojnie. . 39 — W każdym razie prawo szanuje się tam tak samo, jak gdzie indziej. Usiądź, mój kochany — poleciła mu energicznie. — Pewno jesteś głodny. Zaraz coś ci przygo- tuję. Jak zwykle się śpieszymy. Dziwna rzecz, ale ja zaw- sze mam wrażenie, że czegoś nie zrobiłam. P a n i L o v e! To ostatnie wezwanie, brzmiące jak melodyjny krzyk, nie przyniosło żadnej odpowiedzi i Campion zdążył za- protestować, że nie jest głodny.' Renee znowu klepnęła go po ramieniu, jak gdyby chcia- ła mu się przypochlebić. — Siadaj i napij się porteru z Cłarrie^m, a ja tymcza- sem załatwię sprawę twego spania. Pani L o v e! Inni lokatorzy wkrótce przyjdą; a przynajmniej kapitan. Je chyba dzisiaj obiad na mieście ze swoją dawną flamą. I pójdzie od razu do swego pokoju. Nie bardzo lubi sie- dzieć w kuchni. Jeśli usłyszysz trzask frontowych drzwi, to z pewnością będzie on. Potem obal pomożecie mi w roz- noszeniu tac. P a n i L o v e! Ciarrie nieznacznie spuścił nogi na .podłogę. — Zaraz ją sprowadzę — powiedział. — A co z małą? O. tej porze nie powinna być poza domem. — Kłytia? — Renee spojrzała na zegar. — Piętnaście po 'jedenastej, — Coś się spóźnia. Gdyby była moją córką, nie martwiłabym się tym, ale tak naprawdę to ja nie lu- bię niewinności, a ty, Albercie? Człowiek nigdy nie czuje się z nią bezpieczny. Ale ty, Ciarrie, siedź cicho, tylko żadnych plotek, proszę. Mężczyzna zatrzymał się z ręką na'klamce. — Gdybym, moja kochana, miał cokolwiek opowiadać temu słoikowi po solach trzeźwiących, to z pewnością nie o jej siostrzenicy — oświadczył wesoło, ale twarz mu się wykrzywiła w brzydkim grymasie i w ułamku sekundy, 40 zanim wyszedł, zauważyli nieprzyjemny błysk w jego du- żych, nieokreślonego koloru oczach. Renee czekała,.aż zamknął drzwi. — Wszystkiemu winne nerwy, jednak z pewnością on wkrótce dostanie engagement. — Powiedziała to zaczep- nie, jak' gdyby Campion miał jakieś wątpliwości. -— Na prowincji widywałam o wiele gorszych aktorów niż Ciar- rie, słowo daję. — I natychmiast, na^tym samym oddechu, ale zdumiewająco zmieniając natężenie głosu dodała: — Niech mi pan powie, panie Campion, czy to drugie ciało też wykopią? Spojrzał na nią serdecznie. '. — Niech się pani nie martwi. To nie pani pogrzeb. Ale poważnie mówiąc, nie wiem. W tym momencie wyglądała bardzo staro i krucho. Pod warstwą pudru na kościach policzkowych i na nosie moż- na było dostrzec siateczkę czerwonych żyłek. . — Bardzo mi się to wszystko nie podoba — mówiła ci- cho. — Boję się trucizny. Wie pan, całą żywność trzymani zamkniętą na klucz. Staram się nie spuszczać, jej z oczu, dopóki nie zostanie zjedzona. Porter może pan pić spokoj- nie. Moja stara służąca przyniosła go przed chwilą l razem z Clarrie'em otworzyliśmy butelkę. Nagle — jak gdyby ktoś uniósł pokrywę kotła — ujrzał, całą grozę, jaką ukrywała pod poborami tej "wesołej, nic nie znaczącej rozmowy. Groza to rozprzestrzeniała się po jasno oświetlonej kuchni jak ciemna, zła chmura, tłumiąc wszystkie inne reakcje: podniecenie, zainteresowanie, nie- nasyconą ciekawość policji, publiczności, prasy. — Bardzo się cieszę, że pan przyszedł. Spodziewałam się tego. Równy z pana chłop. Nigdy panu tego nie zapo- mnę. No, chyba pościel *się wywietrzyła. Pa.ni L o v e! 41 — Pani mnie wołała? — Od drzwi dał się słyszeć głos starej kobiety, poparty mocnym siąknięciem ,nosa i do kuchni, szurając nogami, weszła niskiego wzrostu kobieta w różowym fartuchu. Miała rumiane policzki, ciemnonie- bieskie oczy, które mimo pewnego zamglenia patrzyły by- stro, i skąpe włosy związane różową wstążką. Zatrzymała się w progu patrząc z zaciekawieniem na Ćampiona. — Panin.siostrzeniec? —, spytała głośno. — Ale podob- ny, jak dwie krople' wody. Powiadam, że podobny, jak dwie, krople wody. ' •• — Bardzo się z tego cieszę — przerwała jej głośno pan- na Koper. — A teraz trzeba mu posłać łóżko. . — Posłać mu łóżko? —W głosie pani Love zabrzmiała taka nuta, jakby to jej ten wspaniały pomysł przyszedł do głowy. Nagle coś sobie przypomniała: •— Ugotowałam ow- siankę. Powiadam, że ugotowałam paniną owsiankę. Wsa- dziłam do dogrzewacza i zamknęłam na kłódkę. Klucze ha zwykłym miejscu. — Uderzyła się w chudą pierś. Ciarrie, który wszedł za nią, zaczął się śmiać niepo- wstrzymanie/a ona odwróciła się w jego stronę; wygląda- ła — myśl ta uderzyła nagle Ćampiona — jak kot prze-' brany za lalkę — Panu do śmichu. •— Donośny głos z wyraźnym lon- dyńskim akcentem mógł dobiegać ze szczytu domu. — Ale nigdy nie dosyć ostrożności. Powiadam, że nigdy nie do- syć ostrożności. . • ' Odwróciła się do Ćampiona i spojrzała na niego z bły- skiem w oczach. — On nic nie rozumie — stwierdziła, wzruszając ra- mionami pod adresem aktora. — Niektórzy mężczyźni to nic nie potrafią zrozumieć. Ale trzeba mieć trochę oleju w głowie, jak człowiek chce się utrzymać Tia powierzchni. 42 Jestem tutaj tylko dlatego, że moi przyjaciele myślą, że jestem w pubie. Mój Stary powiada, że nie chce, żeby mnie ludzie wzięli na języki i żebym miała-do czynienia z policją, i tak dalej. Ale ja nie mogę pozwolić, żeby mojej paniuni działa się krzywda, więc przychodzę późnym wieczorem, powiadam, że przychodzę późnym wieczorem. — Tak, to racja, ta poczciwina przychodzi zawsze wie- czorem —• zachichotała Renee, ale w jej głosie zabrzmiało wzruszenie. ' ^ — Z moją panią przyszłam z tamtego domu — oświad- czyła tubalnym głosem pani Love. — Inaczej bym tu nie była. Z całą pewnością nie! Zanadto tu niebezpiecznie. — Osiągnąwszy jeden efekt, sięgnęła po drugi. — A mam co robić. — Machnęła wstążką w kierunku Clarrie'-ego, któ- ry sięgnął do ronda wyimaginowanego kapelusza, co spra- wiło, że roześmiała się głośno jak psotne dziecko.,— Pan Ciarrie to potrafi mnie zabawić — powiedziała do Ćam- piona. — Powiadam, że pan Cłarrie potrafi mnie zabawić. Czy te koce mam wziąć? A gdzie powłoczki na poduszki? Zapastowałam podłogę. Powiadam, że zapastowałam po- dłogę. Człapiąc wyszła z kocami. Za nią Renee niosąc naręcze bielizny. Ciarrie Grace usiadł znowu i pchnął w stronę przybysza szlankę i butelkę. — Nie uwierzyliby komikowi, który by naśladował ją w music-hallu — zauważył. — Osiemdziesiątka na karku, a wciąż pełna energii. Pracuje jak wół. Przestanie dopie- ro, kiedy padnie trupem. Razem z Renee wykonują całą pracę domową. Ona wprost kocha tę robotę. — Co jednemu smakuje, to drugiego struje — zrobił dość nieroztropną uwagę Campion. 43 Ciarrie w pół gestu zatrzymał szklankę w powietrzu. — Mógłby pan to wykorzystać — powiedział poważ- nie- — Bądź co bądź jest pan prawnikiem, nieprawdaż? — To utrudnia jeszcze bardziej całą sprawę — mruk- nął Campion. C-larrie Grace roześmiał się. Miał uroczy uśmiech, kiedy był naprawdę 'czymś rozbawiony, i nieprzyjemny dla ce- lów grzecznościowych i zawodowych; — Wie pan — zaczął od niechcenia — Renee znam od moich szczenięcych lat i ani rusz nie mogę sobie przypo- mnieć, żeby miała siostrzeńca. Powinienem był dawniej o panu słyszeć. Nie ulega kwestii, Renee to nadzwyczajna kobieta. — Zawahał się i po chwili ciągnął dalej: — Niech mi pan nic nie mówi, jeśli pan nie chce. Żyjmy i dajmy żyć innym. To było zawsze moją naczelną dewizą. Chcę przez to powiedzieć, że nigdy mnie nic nie było v/ stanie zdziwić. W moim zawodzie nie mógłbym sobie na to po- ' zwolić, a śmiem twierdzić, że pan w swoim również. Zdzi- wienie jest kosztowne, oto, co mam na myśli. Pański ojciec nie był naprawdę jej bratem, co? — Tylko w pewnym sensie — wyjaśnił Campion mając na myśli bez wątpienia powszechne braterstwo ludzi. — Wspaniale — w głosie Clarrie'ego brzmiał za- chwyt. — Znakomicie. 'Ja to wykorzystam. Nie wolno tego zmarnować. „W pewnym sensie." Ale z pana żartowniś1 Wszystkich nas pan tu rozweseli! — Nagle jego nerwowe podniecenie jakby wyparowało. — Niech pan podtrzymu- je swoje siły — powiedział .wskazując gestem ręki na bu- telkę. — Do butelek dostać się nie mogą. — Kto taki? — Rodzinka, ci tam Pally-ally na górze. Jak Boga ko- cham, chyba pan nie przypuszcza, że Renee albo ja... czy 44 nawet kapitan, „wybacz-że-nie-zdejmuję-rękawiczek" — tak go nazywam — moglibyśmy kombinować coś z chemi- kaliami. Mój drogi, gdybyśmy nawet mieli na to dość sprytu, to zabrakłoby nam inicjatywy, jak powiadają kró- lowe. Jesteśmy przeciętni. Całkiem w porządku. Znamy się od niepamiętnych czasów. To z pewnością ta rodzinka Allyeh-pallyeh. Ale do piwa nie mogą się dostać.. Proszę, ta butelka nie była jeszcze otwierana. Ponieważ jego honor tego wymagał, Campion napił się porteru, którego z całego serca nie znosił. — Nie sądziłem, że w grę może wchodzić niebezpieczeń- stwo przypadkowego otrucia — zaryzykował nieśmiało. — Chciałbym znać fakty. Kilka miesięcy temu umiera pewna stara kobieta i policja dla sobie tylko znanych przyczyn każe dokonać ekshumacji. Jak dotąd nikt nie wie, jakie są wyniki badań laboratoryjnych. Śledztwo nie zostało jeszcze zakończone. Nie, nie sądzę, by istniały jakieś prze- słanki świadczące o tym, że ktoś z domowników jest obec- nie w niebezpieczeństwie, naprawdę jestem o tym prze- konany. Gdyby nie policja, nawet nie pomyślelibyście o truciżnie. Ciarrie odstawił piwo. — Mój drogi panie, jest pan prawnikiem. Bez obrazy. I po prostu nie widzi pan sytuacji w zwykłym ludzkim świetle. Oczywiście, że wszystkim nam grozi niebezpie- czeństwo! Wśród nas jest morderca. Nikogo nie powieszo- no. A poza tym co ze starszym panem: z bratem, pierwszą ofiarą? — Swoją dużą wymanikiurowaną ręką wymachi- wał jak kijem. — Umarł w marcu, prawda? Teraz z kolei policja jego wykopie. To logiczne. Gdyby tego nie zrobili, nigdy bym im tego nie darował. Campion niezbyt był pewien, czy śledzi dokładnie tok myśli tamtego, ale to, co mówił, było przekonywające, przynajmniej ton jego wypowiedzi. Ciarrie robił wrażenie zadowolonego z tej milczącej aprobaty. — Będzie nafaszerowany jakimś paskudztwem — po- wiedział stanowczo — tak jak jego siostra. Powiadam, że w to wszystko zaplątana jest rodzina Allyeh-Pallyeh, taka jest moja teoria. — Był bardzo poważny. — To bije w oczy. Sam się pan przekona. Campion poruszył się na krześle. Zaczynała go męczyć ta tyrada. — O ile wiem, są bardzo ekscentryczni — mruknął. — Ekscentryczni? — Ciarrie spojrzał na niego i wstał. Dla jakiegoś niezrozumiałego powodu robił wrażenie ob- rażonego. — Dobry Boże — powiedział — wcale nie są ekscentryczni. Są bardzo zwyczajni i na miejscu. Ekscen- tryczni? Chyba że inteligencja miałaby być uważana za coś ekscentrycznego. To bardzo dobra rodzina. Ich ojciec był czymś w rodzaju geniusza, był profesorem i miał wie- le tytułów naukowych.. — Zrobiwszy tę uwagę, chwilę milczał, potem podjął znowu:— Panna Ruth nie wrodzi- ła się w nich. Trochę była pomylona. Często zapominała, jak się nazywa, zabierała sztućce, itp. Może wydawało je} się, że jest niewidzialna? Moim zdaniem reszta rodziny zebrała się, omówiła tę sprawę i... — Zrobił wymowny gest ręką. — Ona nie dorastała do nich. Campion przez dobrą chwilę siedział wpatrując się w niego. Wreszcie doszedł do przekonania, że aktor mówił całkowicie szczerze. — Kiedy mógłbym spotkać któreś z nich? — spytał. — Mój kochany, jeśli chcesz, możesz zaraz iść do nich — powiedziała Renee ukazując się z kuchni z 'tacą w rę- kach. — Wyręczysz mnie i' zaniesiesz to pannie Evadne. 46 Ktoś to przecież musi, zrobić. Ciarrie, ty dziś zajmiesz się panem Lawrence'emy Zaniesiesz mu Wodę, a z resztą sam sobie poradzi. \ 5. Drobne nieprzyjemności Kiedy Campion niepewnie szedł po obcych sobie scho- dach, pomyślał, że panna Evadne nawet jak na potencjal- ną trucicielkę ma dziwny gust. Na niewielkiej tacy znaj- dował się kubek brązowej odżywki mlecznej, szklanka go- rącej wody, druga zimnej, pudełko po serze z krystalicz- nym cukrem, a może z solą, kieliszek czegoś obrzydliwego, przypominającego zakrzepłe jajko na miękko, puszka z na- pisem „Sole epsoroskie", z przekreślonym słowem „epsom- skie", i mała zatłuszczo.na buteleczka z nieoczekiwaną na- lepką ,,Parafina do użytku domowego". Wnętrze domu, na podstawie tego, co zdołał dojrzeć, było zaskakujące. Schody z czarnego drewna zostały zaprojektowane przez kogoś, kto wprawdzie lubił prostotę, ale bez przesady, bo od czasu do czasu widać było wyrzeźbione karciane kiery, a może piki. Na stopniach nie było chodnika. Sięgały one dwóch pięter otaczając cztery strony kwadratowej klatki i oświetlone były od góry jedną słabą żarówką, zwisającą z miejsca w suficie, gdzie zaplanowany ongiś był żyran- dol. Na każdym podeście, usytuowane parami, znajdowa- ły się bardzo wysokie drzwi. Campion dobrze wiedział, dokąd iść, gdyż cała podnie- cona trójka wytłumaczyła mu to dokładnie w kuchni. Stąpając ostrożnie znalazł się w pobliżu jedynego okna, znajdującego się na pierwszym podeście. Zatrzymał się, by 47 wyjrzeć przez nie.. Zarysy rozległego domu ukazały mu się w świetle słabej ulicznej lampy, świecące j z tyłu, 1'gdy wzrok jego spoczywał na występie, znajdującym się blisko niego i jakoś dziwnie ukształtowanym, występ ten drgnął. Stał nieruchomo, a jego oczy coraz bardziej przyzwy- czajały się do słabego oświetlenia. W chwilę później na prawie równym z nim poziomie ukazała się jakaś postać i to o wiele bliżej, niż się spodziewał, tak iż się domyślił, że tuż pod oknem musi się znajdować coś w rodzaju plat- formy, może, dach wykuszu. . Na dachu tym była kobieta. Spostrzegł ją wyraźnie, gdy przez chwilę znajdowała się w blasku lampy. Odniósł wra- żenie jakiejś wyrafinowanej elegancji — dostrzegł biały kapelusz z dużą kokardą i owiniętą wokół szyi jaskrawą czerwoną szarfą w stylu regencji. Twarzy kobiety nie widział. Wstrzymując oddech słyszał jej kroki i ciekaw był, co też, na Boga, ona robi. Jeśli zamierzała się włamywać, to szkoda tylko było jej cennego czasu. Campion' właśnie zrobił ostrożne pół kroku w przód, kiedy w. oknie zamaja- czył mu jakiś kształt. Nie powtórzyło to się więcej, ale zza okna nadal dolatywały jakieś szmery. Wreszcie po dłu- giej przerwie zaczęła się unosić zasuwa okienna. Szybko skorzystał z jedynej kryjówki, jaką miał do dy- spozycji, i przykucnął na drugim stopniu od góry, gdzie przyciskając kurczowo tacę przywarł do mocnej balustra- dy. Okno otworzyło się powoli i z miejsca, gdzie przy- kląkł, mógł dostrzec powoli rozszerzający się otwór. Najpierw zobaczył parę nowiutkich pantofelków o bar- dzo wysokich obcasach. Mała szczupła ręka, niezbyt czy- sta, ustawiła je starannie na parapecie okiennym. Po- tem ukazał się biały kapelusz i sukienka w kwiaty, zło- żona starannie i związana szarfą. Wreszcie na szczycie te- go stosu znalazła się zwinięta porządnie para pończoch. Campion oczekiwał z wielkim zainteresowaniem dalsze- go rozwoju wypadków. Z doświadczenia wiedział, że po- wody, dla których ludzie wchodzą do swych domów przez • okna, były równie różnorakie i liczne jak te, dla których się zakochują, ale po raz pierwszy spotkał się z faktem, że ktoś przedtem się rozbierał. Wreszcie pojawiła się .właścicielka całej tej garderoby. Szczupłe nogi, teraz w grubych brązowych pończochach, ukazały się powoli na parapecie i bezszelestnie, co świad- czyło o dużej wprawie, młoda dziewczyna wśliznęła się na podest. Była to dziwaczna postać ubrana w niemodna kapelusz, który ktoś całkiem bez polotu mógłby nazwać „praktycznym". Szara i bez kształtu, niestarannie włożona spódnica zwisała luźno na szczupłej talii, a okropny swe- ter koloru brunatnozielonego na poły tylko zakrywał sza- franowego koloru bluzkę, którą znakomicie mogłaby no- sić kobieta cztery razy większa i starsza niż dziewczyna. Czarne aksamitne włosy, dzięki którym natychmiast ją poznał, znowu związane były ciasno z tyłu. Nieporządne kosmyki spadały jej na twarz. A więc ponowne spotkanie z panną Kłytią White, tym razem przebierającą się na dachu. Trzymając mocno tacę, Campion wstał. — Byłaś na hulance? — spytał uprzejmie. .Spodziewał się, że ją trochę zaniepokoi, ale zupełnie nie był przygotowany na taki efekt. Najpierw zastygła bez ruchu, potem nagle drgnęła jak trafiona kulą. Jej reakcja przestraszyła go. Był pewien, że zaraz zemdleje. — Słuchaj — powiedział szybko — opuść głowę. Zaraz poczujesz się lepiej. Wszystko w porządku, uspokój sią. 4 — Jak najwięcej grobów 49 Głośno wciągnęła powietrze i obrzuciła nerwowym spojrzeniem zamknięte drzwi. Jej lęk udzielił mu się na chwilę. Przytknęła palec do warg, a potem schwyciwszy ubranie zwinęła je gwałtownie w duży nieporządny węze- łek. — Bardzo mi przykro — powiedział cicho. — To pewno cos ważnego, prawda? Wrzuciła pakunek za kotarę, oparła się o nią plecami i dopiero wtedy spojrzała mu prosto w twarz. M,iała duże, ciemne oczy. — To sprawa życia i śmierci — odparła krótko. — Co pan zamierza zrobić? ^ W tej chwili Campion zdał sobie sprawę z jej niezwy- kłego uroku. Charlie Lukę napomknął już o tym. Cłarrie również zdradzał wyraźne zainteresowanie. To młode, nie- doświadczone stworzenie emanowało jakimś magnetycz- nym fluidem. To dziwne, bo nie była piękna, w każdym razie nie w tym odrażającym ubraniu, ale była pełna ży- cia i urzekała kobiecością i inteligencją. — Wiesz, ta cała sprawa nic mnie nie obchodzi — po- wiedział. — Załóżmy, że nic nie widziałem, po prostu spot- kałem cię na schodach. Nie potrafiła ukryć ulgi ł to uświadomiło mu, jak bar- dzo jest młoda. — Niosę tacę pannie Evadne — powiedział. — Ona mie- szka na tym piętrze, prawda? — Tak. Wujek Lawrence mieszka w gabinecie na dole, blisko drzwi wejściowych. Dlatego... — urwała — dlatego nie chciałam go niepokoić •»— dokończyła wyzywająco. — Pan jest chyba bratankiem panny Roper? - Mówiła mi, że pan ma przyjechać. Miała ładny, bardzo czysty głos, z odcieniem pedanterii 50 w wymowie, co nie było pozbawione wdzięku, ale w tej właśnie chwili świadczyło o zmieszaniu, które pochlebiało mu i pociągało go. W tym momencie biały kapelusz, który był umieszczo- ny na szczycie kompromitującego węzełka, stracił najwi- doczniej równowagę, gdyż wytoczył się zza kotary i spo- czął u jej stóp. Schwyciła go gwałtownie, dostrzegając przy tym uśmiech Campiona, i zaczerwieniła się po uszy. — Śliczny kapelusz — pochwalił. — Tak pan myśli? — Nikt jeszcze nie obrzucił go tak wyniosłym spojrzeniem. W głosie jej brzmiało rozmarze- nie i jak gdyby strach oraz nuta powątpiewania, kie- dy powiedziała: — Nieraz w to wątpiłam. W siebie, zna- czy. Ludzie gapili się na mnie. Nie można nie zauważyć go. — To kapelusz dla kogoś dorosłego — Campion unikał protekcjonalnego tonu, starając się mówić z jak najwięk- szym szacunkiem. — Tak — odparła szybko. — Może właśnie dlatego. — Zawahała się i wiedział, że pod wpływem impulsu ma ochotę powiedzieć mu znacznie więcej na ten temat, ale w tej -chwili gdzieś w głębi domu ktoś głośno zamknął drzwi. Było to daleko od nich, ale ten odgłos podziałał na nią jak zły urok; zgarbiła się, przybrała skromną, minę, kapelusz schowała za plecy. Oboje nasłuchiwali. Pierwszy odezwał się Campion. — Nic nikomu nie powiem — powtórzył dziwiąc się, dlaczego był przekonany, że potrzeba jej tego ponownego zapewnienia, — Możesz na mnie polegać. Dotrzymam sło- wa. — Jeśli pan nie dotrzyma, umrę — te proste słowa wy- powiedziała z takim przekonaniem, że to nim wstrząsnęło. 51 Nie było w nich cienia błazenady, lecz niezachwiane po- stanowienie. Kiedy tak na nią patrzył zamyślony, szybko, z gracją nieoczekiwaną u tak niedoświadczonego stworzenia, chwy- ciła swój pakunek i uciekła przez podest znikając w jed- nych z ogromnych drzwi. Campion mocno dzierżąc tacę ruszył do celu swego prze- znaczenia. Jego zainteresowanie rodziną Palinode'ów sta- ło się wprost palące. Zastukał do środkowych drzwi, poci łukiem we wgłębieniu, w miejscu, gdzie znowu zaczynały się schody. Były solidne, dobrze dopasowane i bardzo przypominały drzwi prowadzące do gabinetu dyrektora szkoły. Kiedy nasłuchiwał zaproszenia, drzwi naraz otworzyły się i znalazł się twarzą w twarz z eleganckim, niskim męż- czyzną, liczącym około czterdziestki, w ciemnym garni- turze. Nieznajomy uśmiechnął się nerwowo na powitanie Campiona i odsunął się na bok. — Proszę — powiedział. — Ja właśnie wychodzę. Po- zwolę sobie wyjść, panno Palinode. Bardzo miło z pana strony — mruknął zdawkowo w stronę Campiona. Mówiąc to przecisnął się obok niego i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Campion znalazł się w środku. Zawahał się chwilę, rozglądając się wokoło, by znaleźć kobietę, która nie odpowiedziała. Najpierw pomyślał, że jej nie ma. Pokój był kwadratowy, co najmniej trzy razy większy niż normalna sypialnia. Był bardzo wysoki, miał trzy wąskie okna, ale sprawiał dość ponure wrażenie. Me- ble, duże i ciemne, zajmowały niemal całą powierzchnię. W głębi, po prawej stronie, stało łoże z baldachimem, a po- między nim a oknami koncertowy fotepian. Ale dominowa- ła nuta surowości. Draperii było niewiele i tylko jeden dy- wanik przed kominkiem. Na gołych ścianach wisiało kilka reprodukcji, tak jak te na zewnątrz— w kolorze sepii. Stały tu trzy oszklone szafy z książkami, stół i potężne biurko, z podwójnym rzędem szuflad, na którego zagraco- nym blacie stała zapalona lampa — jedyne źródło światła w pokoju. Jednak nikt przy nim nie siedział i kiedy Cam- pion zastanawiał się, gdzie umieścić tacę, usłyszał, stosun- kowo blisko siebie, głos: — Proszę ją postawić tutaj. Od razu dojrzał mówiącą kobietę i ku swemu zawsty- dzeniu uświadomił sobie, że w półmroku wziął ją za kolo- rowy koc rzucony na fotel. Była to duża kobieta z płaskim biustem, w długiej deseniowej sukni, z głową owiniętą czerwonym szalem; jej pomarszczona twarz, która nie róż- niła się specjalnie kolorem od szala, zlewała się z brunat- nordzawym obiciem fotela. Nie drgnęła nawet. Nigdy jeszcze nie widział żadnej ży- , wej istoty — chyba z wyjątkiem krokodyla — tak nieru- |chomej. Jednak jej oczy, które skierowała teraz na niego, |o mętnych żółtawych białkach, skrzyły się inteligencją. | — Na tym. stoliczku — wydała polecenie, ale nie pofa- |tygowała się, by mu go wskazać czy przysunąć do siebie. | Głos miała ostry, władczy, świadczący o wykształceniu. [Bezwiednie jej posłuchał. | Stoliczek okazał się stylowym pięknym sprzętem na Itrzech smukłych nóżkach. Campion bezwiednie zapamiętał |to, co na nim się znajdowało, choć w danej chwili wcale |o tym nie myślał. Stała tu pękata waza z nieśmiertelnika- |mi, mocno zakurzonymi, i dwie zielone szklaneczki rów- |nież z tymi wysuszonymi kwiatami, następnie półmisek Iz odwróconą formą do puddingu i mała staroświecka fili- Iżanka bez uszka, z mikroskopijną ilością dżemu malino- ••^•'.isż'-:^ ^^^^^^^ii^if1'^^^^^^^ ;:^^^p<^ ^i^fii^l^^ L. •.?,..» •..',- ^te^^Si^^N^ ^^ a'?^.^;^11'^ ^^•.•^S^^^M'"^^^;?^;^^^ ,,, ,,^.;.,. ^%^i^M!r|^l|^|^ „„...... ,• ^i^^s^^Fis^l''^?^^^^^^^!^ .,-. - ^•:' ^&^^%fe!^^^^sfe^fe^.^^^N5^^^^^^^'N!••;^i ^^•^.a^-'^^a^%^^^;;;^^^^^^^^^i,4:^^ -: -^ ^'Si^^^^^^^^^^i--^ wego. Wszystko to razem sprawiało nieprzyjemne wraże- nie lepkości. Pozwoliła mu się uporać z tym bric-a-brakiem i posta- wić tacę, nie pomagając mu w niczym ani nie odzywając się słowem; przypatrywała mu się tylko z rozbawionym, przyjaznym zainteresowaniem. Uśmiechnął się w odpowie- dzi, gdyż sądził, że tak wypada, i nagle jej słowa zasko- czyły go zupełnie: Pasterzu, tak wesoło grasz na swych piszczałkach, Minę masz tak buńczuczną, posturę pyszałka., Zrozum jednak, prostaczku, ze beztroska taka Łacna nie idzie w parze z twym losem biedaka, Jasne oczy Campiona błysnęły. Nie dlatego, by uraziło go, że został nazwany pasterzem czy nawet ,,prostacz- kiem", chociaż ten ostatni zwrot wydawał mu się raczej nie na miejscu, ale tak się złożyło, że nie dalej niż po- przedniego wieczoru czytał George'a Pelle'a w poszukiwa- niu nazwiska, które go dręczyło. Los mi nie sprzyja, zacny Palinode, Bom ja dla nieszczęść samych się narodził. — „Bom dla niedoli samej się narodził" — poprawiła go odruchowo, ale była zadowolona, a nawet może zdu- miona, i stała się od razu nie tylko bardziej ludzka, ale zaskakująco bardziej kobieca. Pozwoliła, by czerwony szal osunął się jej na plecy, tak że odsłonił piękną, siwą głowę, ze starannie upiętymi włosami. — A więc jest pan akto- rem — powiedziała. — Oczywiście. Powinnam się była le- go spodziewać. Panna Roper ma tylu przyjaciół z teatru. Ale — dodała tajemniczo, z wdziękiem — nie są to aktorzy, których znam najlepiej. Moi przyjaciele ze sceny bardziej należą do pana genre'u. A teraz niech mi pan co opowie, jak tam leci w pańskiej budzie — wymówiła ten kolokwial- ny zwrot, jakby to był grecki werset, którego zapamięta- niem się szczyciła. — Obawiam się, że nic ciekawego pani nie powiem, po- nieważ dawno nie grałem — zaczął ostrożnie. — Zresztą to nieważne — mówiła nie patrząc na niego. Wyciągnęła mały bloczek do pisania, pokryty drobnym pięknym pismem. — A teraz sprawdźmy — ciągnęła za- glądając do środka — co mi pan przyniósł. Filiżankę od- żywki mlecznej? Tak. Jajeczko? Tak. Gorącą wodę? Tak. Zimną wodę? Tak. Sole, cukier i... tak, parafinę. Znakomi- cie. Teraz proszę wlać jajko do odżywki — tak. Proszę, od- ważnie, wstrząsnąć, ale nie rozlać, nie lubię brudnego spo- dec,zka. Gotowe? Od czasów dzieciństwa nikt nie przemawiał do Campio- na tak rozkazującym tonem. Zrobił, co mu polecono, i był zdziwiony, że mu się trochę przy tym trzęsą ręce. Bru- natny płyn przybrał niebezpieczny odcień i na jego po- wierzchni pojawiły się jakieś podejrzane strzępki. — A teraz cukier — rozkazała panna Palinode. — O tak, dobrze. Proszę podać mi filiżankę i trzymać łyżecz- kę, ale jeśli pan dobrze wszystko wymieszał, nie będę jej potrzebowała. Teraz niech pan wtóży łyżeczkę do zimnej wody, po to tu jest. Puszka m-a zostać tam, gdzie jest, przy zimnej wodzie, i proszę postawić parafinę tuż koło komin- ka. To na moje odmrożenia. • — Na odmrożenia? — mruknął powątpiewająco. Na dworze było raczej ciepło. — Na odmrożenia, które odezwą się w grudniu — wy- jaśniła cierpliwie panna Palinode.— Odpowiednia kuracja teraz zapobiegnie odmrożeniom w grudniu. Świetnie pan to zrobił. Chyba zaproszę pana na mój wieczorek teatral- ny, który odbędzie się w przyszły wtorek. Oczywiście, przyjdzie pan. — Było to raczej stwierdzenie niż pytanie, gdyż nie dała mu czasu na odpowiedź. — Może wyniknie z tego coś interesującego dla pana, ale nie mogę nic ^obie- cać. W tym roku teatr repertuarowy cierpi na nadmiar aktorów, zresztą zapewne sam pan o tym wie. — Jej uśmiech był bardzo uprzejmy. Campion, najłagodniejszy z ludzi, zaczął odczuwać prze^ możną potrzebę — tak niezwykłą u niego — żeby jakoś podkreślić swoją obecność. Opanował się jednak. — Chyba tu gdzieś w pobliżu jest niewielki teatr? — zaryzykował pytanie. — Rzeczywiście. Teatr Tespisa. Mają tam skromny, ale pracowity zespół. Wśród nich kilku aktorów bardzo .ilta- lentowanych. Chodzę na każdą sztukę — z wyjątkiem tych pozbawionych wartości, które muszą wystawiać, żeby ściągnąć publiczność. Raz w miesiącu przychodzą tu wszy- scy do mnie na małą pogawędkę i spędzamy bardzo mile czas. — Umilkła i jakiś cień przesunął się po jej twarzy. — Zastanawiam się, czy nie powinnam odłożyć najbliższego spotkania. Mieliśmy trochę zamieszania w domu. Zapewne słyszał pan o tym. Wydaje mi się jednak, że wszystko mo- że się odbyć jak zazwyczaj. Jedyna trudność to ci prze- klęci reporterzy, chociaż obawiam się, że bardziej prze- szkadzają memu bratu niż mnie. Piła swój odrażający napój hałaśliwie, jakby sądziła — pomyślał Campion — że ma pełne prawo do pewnych nie- taktów. — Zdaje się, że wchodząc tutaj spotkałem pani bra- ta... — urwał na widok jej oburzonej miny. Z trudem opanowała irytację i odparła z uśmiechem: — O nie, to nie był Lawrence. Lawrence jest... zupeł- nie inny. Widzi pan, jedną z korzyści tego domu jest to,.. że nie trzeba wychodzić na ulicę. To ulica do nas przycho- dzi. Mieszkamy tu tak długo... — Słyszałem o tym — wyszeptał. — Podobno wszyscy dostawcy osobiście tu do państwa przychodzą. — Dostawcy przychodzą na dół — poprawiła go z uśmie- chem. — Ludzie reprezentujący jakiś zawód przychodzą na górę. Jakże to interesujące, nie uważa pan? Zawsze so- bie myślałam, że warto by się zainteresować tematem nie- równości społecznej — gdyby nie ten chroniczny brak cza- su. To był pan James, dyrektor naszego banku. Zawsze go proszę tutaj, gdy mam jakiś interes. Jemu to nie spra- wia kłopotu. Mieszka nad bankiem, który znajduje się po drugiej stronie ulicy. — Siedziała, wpatrując się w niego przenikliwie, rumiana i pełna wdzięku. Jego uznanie dla niej rosło z każdą chwilą. Jeśli Charlie Lukę miał rację, że była prawie bez pieniędzy, jej. zdolność egzekwowania, przysług była wprost zdumiewająca. — Kiedy pan wszedł — zauważyła — zastanawiałam się, czy nie jest pan którymś z reporterów. Oni są zdolni do wszystkiego. Ale, gdy tylko podchwycił pan mój cytat z Peele'a od 'razu wiedziałam, że się mylę. Campionowi nie bardzo trafił do przekonania ten argu- ment, ale nic nie odpowiedział. — Te drobne nieprzyjemności, jakich teraz doświad- czamy — zaczęła uroczyście — sprawiły, że zaczęłam za- stanawiać się nad faktem niezwykłej ciekawości ludzi wul- garnych. Oczywiście używam tego słowa w jego właści- wym, łacińskim, znaczeniu. Zamierzałam nawet kiedyś napisać na ten temat rozprawę. Widzi pan, zastanawia mnie to, że im wyższy czy bardziej wykształcony podmiot, tym mniejszą przejawia ciekawość. Na pozór może się to - wydawać zaprzeczeniem samym w sobie, nieprawdaż? • Ze wszystkich aspektów sprawy Palinode'ów ten właśnie umknął zupełnie uwadze Campiona, ale został mu zao- szczędzony wysiłek dania odpowiedzi, ponieważ nagle otworzyły się drzwi. Uderzyły mocno o ścianę i na progu ukazała się wysoka, człapiąca postać, w okularach o gru- bych szkłach. Nie ulegało (wątpliwości, że jest to brat panny Evadne. Wysoki, grubokościsty jak jego siostra, jak ona o dużej głowie, był jednak o wiele bardziej nerwowy i miał wystającą szczękę. Zarówno jego ciemne włosy, jak i ubra- nie były zaniedbane, brudne, a cienka szyja, o wiele czer- wieńsza niż twarz, tonęła w szerokim miękkim kołnierzu rozpiętej koszuli. W obu rękach niósł przed sobą, jak gdy- by torował sobie nim drogę, gruby tom, z którego wyzie- rały liczne papierowe zakładki. Spojrzał na Campiona, jak na spotkanego przypadkowo na ulicy przechodnia, który wydał mu się znajomy, ale przekonawszy się o swej omył- ce minął go, stanął przed panną Evadne i przemówił dziw- nym, nosowym, podobnym do gęgania i niepewnym, jakby go rzadko używał, głosem: — Czy wiesz, że heliotrop jeszcze nie wrócił? Wydawał się tym bardzo przejęty. Campion z początku nie mógł zrozumieć, o co chodzi, gdy nagle przypomniał sobie, że Kłytia White urodziła się w morzu, albo przy- • najmniej prawie w morzu. Mitologiczna Kłytia była córką Oceanusa. Przypomniał też sobie, że któraś z córek boga morza została zamieniona w heliotropa. Nie był całkiem pewien, ale wszystko zdawało się przemawiać za tym, że przezwiskiem rodzinnym albo zdrobnieniem Kłytii White 58 był „heliotrop". Brzmiało to wszystko nieco literacko, ale prawdopodobnie. W duchu gratulował sobie własnej przemyślności, kiedy panna Evadne powiedziała spokojnie: — Nie, nie wiedziałam o tym. Czy to ma jakieś znacze- nie? • .' • — Oczywiście, że ma — w głosie Lawrence'a brzmiała wyraźna irytacja. — Czyżbyś zapomniała o stokrotkach, które nigdy nie rosną? Campion przeżył moment uniesienia. Raz jeszcze zrozu- miał aluzję. Wyłoniła się szybko z zapomnianego zakamar- ka jego mózgu. Grób jej w cieniu niesławy, Bez kwiecia, bez trawy, . Stokrotki nawet wiosną Więdną tu, nie rosną. . I ty unikaj płochej zabawy... „Jarmark chochlików". Christina Rossetti. Mądrzejsza siostra ostrzega głupią siostrę, żeby nie przebywała do późna w wątpliwym towarzystwie. Lawrence Palinode mówił zupełnie rozsądnie, chociaż dziwnym żargonem. Campion zrozumiał teraz, jak trudno było Charlie'emu Lukę zbierać zeznania w tym tajemni- czym, zaszyfrowanym języku, ale poczuł wyraźną ulgę. Jeśli ów „rodzinny język" Palinode'ów składał się z aluzji : do klasyków, dobra pamięć i wyczerpujący słownik cyta- tów mogły mu doskonale się przysłużyć. Panna Evadne pozbawiła go złudzeń. — Wszystko bardzo pięknie — powiedziała do brata.— • Czyżbyś odgrywał teraz rolę kuzyna Cawnthrope'a? ; Campionowi serce zamarło. W tej uwadze rozpoznał je- dyny nie do złamania szyfr — rodzinne aluzje. 59 Efekt jej słów był nieoczekiwany. Lawrence robił wra- żenie zdziwionego. — Nie, jeszcze nie, ale będę grać — powiedział i wyszedł z pokoju zostawiając za sobą szeroko otwarte drzwi. Panna Evadne podała Campionowi filiżankę, zapewne po to, by zaoszczędzić sobie wysiłku pochylenia się i od- stawienia jej osobiście. Od chwili gdy wszedł do pokoju, nie zmieniła swej pozycji. Przemknęło mu przez myśl, że może coś chowa za plecami. Nie przyszło jej do głowy ani • podziękować mu w jakiś sposób, ani poprosić, by usiadł. — Mój brat posiada wielki zasób wiadomości — za- uważyła, a jej jasny głos wprost pieścił te słowa. — A przy tym jest niezwykle pomysłowy. To on w wolnych chwi- lach układa wszystkie krzyżówki dla „Tygodnika Literac- ; kiego", chociaż jego prawdziwa praca, która zostanie ukoń- czona za rok lub dwa, dotyczy dziejów, króla Artura. Brwi Campiona uniosły się do góry. A więc w tym rzecz. Oczywiście, Lawrence Palinode mówił hasłami z krzyżó- wek, dorzucając od czasu do czasu rodzinną aluzję. Ciekaw był, czy wszyscy Palinode'owie tak robili. — Lawrence — ciągnęła panna Evadne — miał zawsze najrozleglejsze zainteresowania. — Do których z pewnością zaliczyć można ogrodni- ctwo — powiedział znacząco Campion. — Ogrodnictwo? Ach tak. — Roześmiała się cicho, gdy zrozumiała, że to aluzja do heliotropu i stokrotki. —• Włącznie z ogrodnictwem, ale obawiam się, że tylko na papierze. ' Campion zdobył informację. Ta tajemniczość była zamie- rzona. Tymczasem z korytarza dobiegły go jakieś niezbyt przyjazne pomruki. Drzwi teraz zamknęły się hałaśliwie l i Lawrence ponownie ukazał się w pokoju. Robił wrażenie speszonego. — Miałaś rację -— przyznał. — Powinienem był grać ro- lę Cawnthrope'a. Przy okazji zdobyłem to dla ciebie. Zaw- sze powtarzałem, że zagraniczna pszenica jest marnej ja- kości. To mówiąc położył książkę na kolanach siostry nie pa- trząc jej w oczy. Objęła ją mocno swymi dużymi miękkimi | dłońmi, była jednak wyraźnie zaniepokojona. — Czy ma to teraz jakieś znaczenie? — zrobiła mu wy- mówkę i dodała uśmiechając się nieznacznie, jak gdyby to miał być nieco gorzki dowcip. — Ostatecznie snopy zo- stały już zebrane. Zagraniczna pszenica^, obce ziarno... Ruth? — zaczął za- stanawiać się C.ampion. Tak, mowa o pannie Ruth Palinode albo przynajmniej o szczątkach tej biednej kobiety, które znajdowały się właśnie w laboratorium sir Dobermana. Zaczął się znowu przysłuchiwać w momencie, gdy Lawren- ce głęboko wciągnął powietrze. — W każdym razie muszę to sprawdzić. Pozwolisz mi? — powiedział ostro do siostry. Kiedy się odwrócił, jego oczy zza grubych szkieł spoczę- ły na Campionie, stojącym o kilka stóp od niego, i nagle, jak gdyby przepraszając go za tak długie ignorowanie, ob- darzył go najmilszym i najbardziej zawstydzonym uśmie- chem. Potem wyszedł, zamykając za sobą bezszelestnie drzwi. Campion ustawił naczynia na tacy, a kiedy pochylił się, żeby ją podnieść, zauważył tytuł książki leżącej na kola- nach panny Palinode^ najeżonej papierowymi zakładkami. Był to „Przewodnik po torach wyścigów konnych" Ruffa. 61 6. Nocna opowieść Campion, wyrwany nagle ze snu, usiadł podpierając się łokciem, v . , — Z boku, mój kochany, jest przełącznik — usłyszał cichy głos panny Roper. — Przekręć go.' Mam list dla ciebie. \ ' Zapalił światło, zauważył, że zegarek na nocnym stoli- ku wskazuje za piętnaście trzecią, a kiedy podniósł głowę ujrzał na środku pokoju przekomiczną postać. Na jasnoró- żową wełnianą piżamę miała narzucony krótki płaszcz, a na głowie czepek z wstążek. Panna Roper tuliła do piersi syfon z wodą sodową, butelkę szkockiej whisky, opróżnio- ną do połowy, i dwie duże szklanki. Między palcami trzy- mała delikatnie błękitną kopertę. List był napisany na urzędowym policyjnym papierze, dużymi literami, jak gdyby go pisał bardzo śpieszący się uczeń. Szanowny Panie! Dotyczy zmarłej R u t h Palinode. Raport sir Dober- mana gotów byl dziś o 0.30. Wewnętrzne organa zawierają dwie trzecie grama hioscyjarniny w dostarczonym materiale, co świad- czy o przyjęciu znacznie większej dozy, podane} zapewne w posta- ci hydrobromidu hioscyjaminy, na co nie ma dowodu, jeśli przyjęty zestal podskórnie czy doustnie. Dawka stosowana w medycynie — jedna setna do jednej pięćdziesiątej grama. Dotyczy zmarłego Edwarda Bon C h r e t i n Pali- node. Planowana natychmiastowa ekshumacja. Cmentarz Belve- dere, Wilswich N., godz. 4 rano. Prosimy o przybycie, ale nikt się nie obrazi, jeśli Pan nie przyjdzie, i C. Lukę, Insp. Dziel. Kom'. Poi. chłopak z tego Charlie'ego Luke'a. „Planowana natych- miastowa ekshumacja..." Tak,, niech przeprowadzi tę eks- humację i niech im gładko pójdzie. W tym momencie panna Roper podała mu szklaneczkę. do połowy napełnioną płynnym bursztynem. — A to po co? Żeby uspokoić moje nerwy? Ku jego zdumieniu ręka jej zadrżała. — To chyba nie są jakieś złe wiadomości? List przyniósł policjant, więc pomyślałam sobie, że może to pańskie pra- wo jazdy, a pan tu leży i martwi się o nie. — Pvloje co? . Zażenowana przymknęła oczy. — Pomyślałam sobie, że powinien pan mieć jakiś papier czy coś w tym rodzaju, co chroniłoby pana, gdyby... gdyby... — Gdybym został otruty7 — spytał uśmiechając się do niej. — Och, za whisky ręczę — zapewniła nie zrozumiawszy jego intencji. — Mogę na to przysiąc. Butelkę trzymam pod kluczem. No cóż, teraz tak trzeba. A teraz, niech pan patrzy — piję. — Rozsiadła się wygodnie w nogach jego łóżka i pociągnęła spory łyk. Campion sączył swój alkohol powoli iż mniejszym entuzjazmem. Nie przepadał za whi- sky i na ogół nie miał zwyczaju pić w łóżku, w środku nocy. — Czy policjant obudził panią? — spytał. — Bardzo mi przykro. Nie było powodu do takiego pośpiechu. — Nie, jeszcze się kręciłam po domu — powiedziała ogólnikowo. — Chcę z panem porozmawiać, panie Cam- pion. Po pierwsze, czy na pewno w tym liście nie ma złych wieści? — Nic, czego bym się nie spodziewał — odparł zgodnie z prawdą. — Obawiam się, że wkrótce dowiemy się, iż panna Ruth została otruta, to wszystko. — Oczywiście, że została otruta. Mam nadzieję, że nie po to nas budzili, żeby nas o tym zawiadamiać — mówiła spokojnie. — To jeden przynajmniej pewnik; ostatecznie nie jesteśmy głupcami. A teraz niech pan posłucha, chcia- łabym panu coś powiedzieć. Absolutnie jestem po pańskiej stronie. Jestem panu więcej niż wdzięczna i naprawdę mo- że pan na mnie polegać. Niczego nie zamierzam przed pa-' nem ukrywać. Słowo daję. Tego rodzaju zapewnienia mogłyby wydawać się podej- rzane u kogokolwiek innego, ale w jej ustach brzmiały całkowicie szczerze. Jej mała ptasia twarz pod zabawnym czepkiem była bardzo poważna. — Jestem o tym przekonany — zapewnił ją. — Och, bywają różne drobne sprawy, które człowiek zachowuje dla siebie. Ale ja tego nie zrobię. Teraz, kiedy udało mi się pana tu ściągnąć, będę z panem absolutnie, uczciwa. Uśmiechnął się do .niej łagodnie. '— Cioteczko, co takiego masz na sumieniu? Może tę młodą osobę, która przebiera się na dachu? — Na dachu? A więc ten małpłszon tak to robi. — Była zdziwiona, a zarazem sprawiło jej to widoczną ulgę. — Wiedziałam, że gdzieś się przebiera, ponieważ w zeszłym tygodniu Ciarrie zauważył ją na Bayswater Road strasznie wystrojoną, a tego samego wieczora spotkałam ją wraca- jącą w starym ubraniu. Miałam nadzieję, że nie robi te- go na czyichś oczach. Na szczęście to nie jest tego rodzaju dziewczyna, biedny dzieciak. Nie było zupełnie jasne, dlaczego się nad nią lituje. — Pani ją lubi? — spytał. Strasznie jest miła. — Uśmiech starszej kobiety był serdeczny i rozbawiony zarazem. — Odebrała takie okrop- ne wychowanie. Ci starzy ludzie wcale nie rozumieją dziewcząt. Zresztą jakim cudem mieliby rozumieć? Jest po uszy zakochana: przypomina mi rozwijający się pączek. Gdzieś o tym czytałam, ale gdzie? Chciałam powiedzieć, 'że taka uwaga nie jest w moim stylu. Ale ona jest jak pą- czek róży: jeszcze kolczasty, ale już ukazuje się odrobina różowego koloru. Ciarrie powiada, że ten chłopak jest dla niej bardzo miły. Chyba boi się jej dotknąć. — On również jest bardzo młody, prawda? — Nie taki znowuż młody, ma dziewiętnaście lat. Wy- sokie, kościste chłopaczysko w przyciasnym pulowerze, w którym wygląda jak obdarty ze skóry królik. Mnie się wydaje, że to on, wedle swego gustu, wybrał jej to nowe ubranie. Ona oczywiście za nie zapłaciła. Ale sama nie po- trafiłaby kupić sobie nawet kostiumu kąpielowego. Z tego, co mi opowiadał Ciarrie, cały ten ubiór musiał wymyślić chłopak. — Znowu łyknęła whisky i zachichotała. — Po- wiada, że wyglądała komicznie. Z pewnością mnóstwo fal- banek, a wszystko trochę za ciasne. To sprawka chłopca. Jeździ też z nim na motorze. — Gdzie ona go poznała? — Licho wie. Nigdy o nim nie mówi. Czerwieni się na odgłos motoru i wydaje jej się, że nikt się niczego nie do- myśla — urwała. — Pamiętam dobrze, ja też taka kiedyś byłam — powiedziała ze smutkiem, który dodawał jej uro- ku. — A pan? Och, pan jest jeszcze za młody na wspo- mnienia, ale i to przyjdzie pewnego dnia. Siedząc w łóżku ze szklanką w ręku, świadomy powolne- go mijania późnych godzin nocnych, Campion miał nadzie- je, ze taki czas nie nadejdzie. Po chwili znowu zaczęła mówić z przejęciem, pochyliwszy się do przodu: — Mój drogi, jak już wspomniałam, jest jeszcze pewna drobna sprawa, która ciągnie się od dawna, i doszłam do wniosku, że powinnam o tym powiedzieć, żebyś nie był zaskoczony... Halo? — Ostatnie słowo zostało skierowane do drzwi, które właśnie cicho się otworzyły. Na progu uka- zała się szczupła wojskowa sylwetka, odziana w elegancki, znakomicie uszyty niebieski szlafrok z szamerowaniami. Kapitan Alastair Seton stał, wahając się, na progu. Zaczął przepraszać próbując ukryć zażenowanie: — Proszę mi wybaczyć. — Wyraźnie wymawiał każde słowo, a głos jego miał nieco mocniejszy timbre, niż Cam- pion się spodziewał. — Właśnie przechodziłem koło drzwi i zauważyłem światło, ale byłem pewien, że hm, pokój jest pusty... — Przestań — roześmiała się Renee — po prostu poczu- łeś whisky. — Wejdź. Tam stoi szklaneczka do zębów. Przybysz uśmiechnął się przekornie, co nie było pozba- wione wdzięku. Traktuje ją jak matkę, pomyślał Campion i spojrzał uważnie na pannę Roper. Nalewała właśnie whi- sky na wysokość dwóch palców — najwidoczniej ustaloną porcję. — Weź, proszę. Świetnie, żeś przyszedł, bo będziesz mógł dokładnie opowiedzieć panu Campionowi, jak zacho- rowała panna Ruth. Tylko ty jeden, oprócz lekarza, wi- działeś ją wtedy. Mów- cicho. Jest nas tu wystarczająco dużo. Gdyby ktoś jeszcze się tu pojawił, butelki na długo nie starczy. Dzięki niej poufna rozmowa nabrała charakteru spotka- nia towarzyskiego, z czego była wyraźnie dumna, a co za- razem starała się ukryć. Kapitan rozsiadł się wygodnie w fotelu z ciemnego dębu, kształtem przypominającym jakiś nordycki tron. — Ja jej nie, zabiłem — oświadczył z wstydliwym uśmiechem, jak gdyby chciał sobie zaskarbić przychylność .Campiona. j — Nie znałeś jej, Albercie — wtrąciła spiesznie Renee, yak gdyby chciała sama pokierować sytuacją. — Była to duża tęga kobieta, największa w rodzinie i nie tak inteli- gentna jak reszta. Wiem, co Cłarrie myśli, ale moim zda- niem on się myli. — Cholerna z niej była dziwaczka,—mruknął kapitan Seton nad szklanką i roześmiał się pogardliwie, prychając jak kot. [ — W każdym razie nie dlatego ją zabili — ciągnęła, nie pzwracając na niego uwagi. — Irytowała wszystkich, wiem o tym, ale nie dlatego, że była mało inteligentna. Ta bied- na kobieta była chora. Doktor powiedział mi o tym na dwa miesiące przed jej śmiercią. „Renee, jeśli ona nie będzie dbać o siebie, bardzo łatwo może dostać ataku apopleksji", powiedział do mnie, „a wtedy będziesz miała przy niej mnóstwo roboty. Będzie tak jak z jej bratem." Campion wyprostował się gwałtownie. — Przecież pan Edward umarł na atak serca. — Tak powiedział lekarz — w słowach panny Roper brzmiało powątpiewanie, a zarazem ostrzeżenie, głowę przekrzywiła na bok jak gil. — Ale nadal nie wiemy, jak |było naprawdę. Tego dnia, przed śmiercią, panna Ruth wcześnie rano wyszła z siatką po zakupy. Poprzedniego wieczoru była u nich jakaś awantura, ponieważ słyszałam, jak krzyczeli na nią w pokoju pana Lawrence'a. Nikt jej nie widział aż do jej powrotu około wpół do pierwszej. Ja byłam w kuchni, wszyscy wyszli, a kapitan spotkał ją we frontowym hallu. A teraz,ty opowiadaj, mój kochany. Kapitan słysząc te "czułe słowa przymrużył oko i wy- krzywił wąskie usta. - — Od razu się zorientowałem, że coś jej dolega — za- czął powoli. — Trudno było tego nie -zauważyć. Wyobraź- cie sobie, ona krzyczała. — Krzyczała? — No, bardzo głośno mówiła. — Sam ściszył głos wy- powiadając te słowa. — Była czerwona na twarzy, wyma- chiwała rękami i chwiała się na nogach. Ponieważ akurat byłem na miejscu, oczywiście zrobiłem, co tylko w mojej mocy. — Z namysłem zaczął sączyć whisky. — Zaprowa- dziłem ją do tego konowała obok. Musieliśmy oboje kapi- talnie wyglądać. Wydawało mi się, że przyglądają nam się ze wszystkich okien w mieście. —- Roześmiał się sam do siebie, ale w jego oczach nadal malowała się uraza. — Miał pan wielki kłopot, ale postąpił pan szlachet- nie — powiedział Campion. — Właśnie to chciałam powiedzieć — przytwierdziła z zapałem Renge. — To było bardzo szlachetne z jego stro- ny. Nawet mnie nie wezwał. Po prostu zrobił, co trzeba. To zupełnie do niego podobne. Doktor był w swoim gabi- necie, ale nic jej nie pomógł. '•— Nie, nie, moja "droga, niezupełnie tak *było —- rzu- ciwszy przepraszające spojrzenie w stronę łóżka, kapitan •wrócił do poprzedniej relacji. — Muszę być dokładny. Rzecz przedstawiała się następująco: kiedy tak szliśmy •ulicą — wyglądałem jak policjant prowadzący pijaną ko- bietę, ponieważ ona głośno krzyczała —zobaczyliśmy na- szego doktora, który akurat zamykał drzwi swego gabi- netu. Koło niego stało jakieś wielkie chłopisko, na dobitek wszystkiego zalane łzami. Właśnie obaj śpieszyli się, o ile zdołałem zrozumieć, do porodu... — urwał zażenowany. Widać było, że scena ta stanęła mu znów przed oczami z całą wyrazistością i że wspomina ją z pewnym rozbawie- niem. — Tak więc wszyscy staliśmy u wejścia do gabinetu do- ktora. Byłem zupełnie bezradny; ściskałem w ręku swój zielony kapelusz, który kolorem pasował do mojej twarzy. Doktor był wyraźnie zaniepokojony informacjami, jakich udzielił mu ten drągal. Moja towarzyszka była w wiosen- nym kostiumie — czymś w rodzaju sari z worka po cuk- rze i flanelowej spódnicy, prawda Renee? — To z pewnością były dwie suknie, mój drogi, a nie spódnica. Oni wszyscy dziwacznie się ubierają. Są wyższi ponad stroje. — Panna Ruth była poniżej — zauważył kwaśno kapi- tan. — Kiedy zaczęła rozpinać całe mnóstwo agrafek, sy- tuacja stała się alarmująca. A przy tym wykrzykiwała ja- kieś liczby... — Jakie znowuż liczby? — spytał zaniepokojony Cam- pion. — No, liczby. Ona była rodzinną znakomitością mate- matyczną. Czyż Renee panu o tym nie mówiła? Policja mnie ciągle wypytywała: „Co mówiła"?, a to co słysza- łem, brzmiało jak wzory matematyczne. Widzi pan, ona wtedy nie była w stanie dokładnie wymawiać słów. Z te- go zorientowałem się, że jest poważnie chora, a nie że zwariowała. — Lekarz powinien był ją wpuścić do gabinetu — stwierdziła Renee. — Wiemy, że jest człowiekiem bardzo zajętym, jednak... — Doskonale go rozumiem — kapitan Seton z uporem starał się być bezstronny. — Przyznaję, że wtedy uważa- łem jego zachowanie za niezwykłe, ale sam był cholernie zdenerwowany. Nie, on po prostu wiedział, że chora jest bardzo blisko swego domu '•: właściwie wszystko jedno, gdzie nastąpi atak, który przepowiadał. Spojrzał na nią uważnie i powiedział do mnie: ,,0, Boże. Tak, no tak. Niech pan ją zaprowadzi do jej pokoju i przykryje kocem. Za- raz przyjdę, jak tytko będę mógł". Niech pan pamięta o tym — dodał kapitan z tym swoim kpiącym uśmiechem zwracając się do Campi-ona — że to zapłakane chłopisko, o dobrą stopę wyższe niż my obaj i o trzydzieści lat co naj- mniej młodsze, dało nam wyraźnie do zrozumienia, że le- karz pójdzie z nim, a nie ze mną. O ile dobrze pamiętam, oświadczył to całkiem stanowczo. Wobec tego zrezygno- wałem i odprowadziłem do domu moją chwiejącą się ślicz- notkę, której pojawiła się piana na ustach, torując sobie drogę przez gęstniejący tłum. W jej pokoju usadowiłem ]ą na jedynym fotelu, gdzie nie leżały książki, narzuciłem na nią stos starych ubrań i pobiegłem na dół do kuchni, po Renee. — Gdzie przewrócił garnek, który postawiłam akurat na blasze, a' ja poszłam do niej — powiedziała panna Ro- per uśmiechając.się do 'kapitana z wielką czułością. — To taki dobry chłopak. — Cokolwiek by o "mnie ludzie mówili — dokończył za nią kapitan i spojrzał na nią prowokacyjnie, śmiejąc się przy tym. — Wypij lepiej i nie bądź taki łasy na komplementy — skarciła go. — Kiedy ją zobaczyłam, wydawało mi się, że drzemie. Nie bardzo podobał mi się jej oddech, ale wie- działam, że wkrótce przyjdzie doktor, i pomyślałam, że najlepiej będzie, jak sobie wypocznie. Przykryłam ją więc jeszcze jednym kocem i wyszłam. Kapitan z westchnieniem wysączył do końca swoją szklaneczkę. — Kiedy ponownie ktoś do niej zajrzał, była jedną nogą na tamtym świecie — stwierdził. — Żaden kłopot. Dla wszystkich, z wyjątkiem mnie oczywiście. — Och, nie mów tak, to brzmi okropnie! — Różowe ko- kardy na czepku panny Roper zadrżały. — Spotkałam pan- nę Evadne, która akurat wchodziła do domu, i obie po- szłyśmy na górę. Była chyba druga po południu. Panna Ruth nadal spała, ale strasznie jęczała przez sen. — Czy panna Evadne pani pomogła? -^ spytał Campion; Renee spojrzała mu w oczy. — No nie. To znaczy tyle, ile możną się było po niej spo- dziewać. Powiedziała coś do siostry, ale kiedy ta się nie odezwała, rozejrzała się po pokoju, wzięła jakąś książkę z półki, czytała ją przez chwilę i wreszcie powiedziała mi, żebym posłała kogoś po lekarza, jakbym sama o tym nie pomyślała. „ — Kiedy lekarz przyszedł? — Gdzieś koło trzeciej. Po odebraniu dziecka musiał najpierw wpaść do domu. Mnie powiedział, że po to, żeby się umyć, ale }a myślę, że musiał wytłumaczyć się żonie ze spóźnienia na lunch. Panna Ruth nie żyła już wtedy. Przez chwilę panowała cisza, wreszcie odezwał się kapi- tan: • — Stwierdził skrzep. Ostatecznie czegoś takiego właś- "hie się spodziewał. Trudno go w tym przypadku winić. '• — A jednak ktoś to zrobił — tę uwagę uczynił Campion i był zdumiony, że oboje przyjęli natychmiast postawę ob- ronną. — Ludzie zawsze lubią gadać —stwierdziła Renee, jak gdyby to ją oskarżał. — Taka jest ludzka natura. Każda 71 nagła śmierć powoduje komentarze. „Ale szybko się zawi- nęła, co?", powiadają i dodają: „Czy cię to nie zdziwiło? Masz chyba nerwy ze stali?" Albo: „Może to i dla ciebie ulga". Mdło mi od tej gadaniny. — Krew napłynęła jej do twarzy, oczy błyszczały gniewnie. Kapitan wstał i odstawił na miejsce szklaneczkę. Pod- bródek miał zaczerwieniony. — W każdym razie to nie ja zabiłem tę ordynarną fląd- rę — powiedział z hamowaną zjadliwością. — Owszem, sprzeczałem się z nią, przyznaję, i nadal uważam, że mia- łem do tego prawo, ale to nie ja ją zabiłem! — Sza! — Renee starała się uspokoić wojaka z całą sta- nowczością swego autorytetu. — Postawisz dom na nogi, mój kochany. Wiemy, że to nie ty. Kapitan, szczupły, opanowany już, w wytwornym a la król Edward VII szlafroku, skłonił się najpierw jej, potem' Campionowi i nawet u niego gest ten był teatralny. — Dobranoc — powiedział sztywno. — Serdeczne dzięki. • Stara kobieta zamknęła za nim drzwi, a potem powie- działa: — Stary wariat. Teraz kiedy -tak wszystko się potoczy- ło, żyje w ciągłym napięciu i jedna szklaneczka wypro- wadza go z równowagi — urwała i popatrzyła z powątpie- waniem na swego rzekomego bratanka. — Chodziło o po- kój — wyjaśniła. — Starzy ludzie są jak dzieci. Potrafią być bardzo zazdrośni. Jakżeśmy się tu sprowadzili, dałam mu ładny pokój, który chciała mieć Ruth. Mówiła, że to był JeJ pokój w dzieciństwie, a kiedy się przekonała, że nic u mnie nie wskóra, zaczęła jego molestować. O to tylko chodziło. Naprawdę. Wcale n^ie kłamię. To jest zbyt bła- he, żeby o tym wspominać^ — Spojrzała na» niego z takim 72 poczuciem winy, że się roześmiał. — Za długo to trwało — przyznała. — Cały czas, jak tu mieszkaliśmy. Sprawa wy- buchała, potem cichła i znowu wszystko zaczynało się od początku. Sam pan dobrze wie, jak to bywa w takich spo- rach. Ale chociaż wygadywał różne niestworzone rzeczy O niej, pierwszy pośpieszył z pomocą, kiedy zobaczył, że naprawdę coś jej dolega. Taki już jest. Bardzo porządny, dobry człowiek, jak się go bliżej pozna. Głowę bym za nie- go dała. — Tego jestem pewien — zgodził się z nią.— Ale, ale, czy to właśnie jest ta wielka tajemnica, którą mi pani chciała wyznać? — Co takiego? Ja" i kapitan? -^ Odrzuciła głowę do tyłu i rozbawiona zaczęła się głośno, serdecznie śmiać. — Mój drogi — powiedziała poufale — mieszkamy pod jednym • dachem od trzydziestu lat. Nie potrzeba wcale detektywa, ' zęby doszukiwać się w tym jakiegoś sekretu. Potrzeba ra- czej wehikułu czasu. Nie, chciałam panu powiedzieć o schowku na trumny. Senny Campion .był całkowicie zaskoczony. — Co takiego? — spytał. — Być może nie chodzi wcale o trumny, — Panna Ro- per wlała mniej więcej łyżkę alkoholu do swojej szlanki, dodała trochę wody (tyle, ile przystoi damie) i ciągnęła wyniośle dalej: — W każdym razie o coś w tym stylu. — O ciała? — podsunął z nadzieją w głosie. — Och, nie, koteńku. — W głosie jej brzmiała wymów- ka. — Może po prostu o drzewo albo może o te ohydne krzyftaki, jakich używają. Nigdy nie zaglądałam do we- wnątrz. Nie miałam okazji. Widzi pan, oni zawsze przy- chodzą w nocy Campion uniósł się na łokciu. 73 — Może pani wreszcie wyjaśni,o czyni pani mówi. — Właśnie staram się — w głosie jej brzmiał wyrzut. — Wynajęłam jedną z moich piwnic — tę małą, która wy- chodzi na podjazd przed domem, i właściwie znajduje się poza domem — panu Bowelsowi, przedsiębiorcy pogrzebo- wemu. Prosił mnie o to jak o specjalną przysługę, a ja nie chciałam mu odmówić, bo to zawsze lepiej żyć w zgodzie z ludźmi tego rodzaju. Czy nie mam racji? — Na wypadek, gdyby potrzebny był pani szybki po- grzeb, co? To zresztą pani sprawa. Kiedy to było? — Och, wiele lat temu. W każdym razie miesięcy. On jest bardzo spokojnym lokatorem. Nigdy nie sprawia kło- potów. Ale pomyślałam sobie, że może kiedyś pan zauwa- ży, że ta piwnica jest zamknięta, otworzy ją pan i będzie się zastanawiał, czy to są moje rzeczy. To mogłoby zrobić dziwne wrażenie. — Była całkowicie poważna, jej duże okrągłe oczy patrzyły na niego łagodnie. -— Zresztą może' go pan i jego syna usłyszeć dziś w nocy, tam, w dole — dokończyła. — On tam jest? — Jeśli go nie ma, to wkrótce będzie. Wpadł do mnie, kiedy pan poszedł do panny Evadne, uprzedzić, żebym się nie przestraszyła, jeśli usłyszę hałas tak między trzecią a czwartą nad ranem. To bardzo uważający człowiek, o staroświeckich manierach. Campion przestał jej słuchać. Charlie Lukę z całą sta- nowczością napisał, że ekshumacja Edwarda Palinode ma się odbyć o czwartej nad ranem, na cmentarzu Wilswich. Nie był pewien, czy jest zupełnie rozbudzony, kiedy nagle przyszło mu do głowy wyjaśnienie. — Oczywiście, oni go nie chowali — Dowiedział trium- fująco. / — Rzeczywiście, firma „Bowels.i Syn" nie chowała go. — Wyglądała na zaniepokojoną. — Ależ mieliśmy z tym kło- pot. Pan Edward takie wydał polecenie w swoim testa- mencie, bardzo to było nieroztropne z jego strony. Nic go nie obchodziło, że uraził czyjeś uczucia. Umarli nie zwraca- ją na takie rzeczy uwagi. Ale zostało to napisane czarno na białym: ,,Spędziwszy wiele ponurych'.nocy w odrażającej piwnicy, nasłuchując huku dział przeciwlotniczych i bomb nieprzyjacielskich, wraz z Bowelsem, który przez cały czas obserwował mnie i przymierzał w wyobrażn.i do jed- nej z tych swoich tandetnych trumien przeznaczonych na mięso armatnie, oświadczam, że jeśli umrę przed nim, nie życzę sobie, by to on chował moje ciało czy ktokolwiek z jego podłej firmy". —Ta, z talentem wygłoszona oracja zakończona została patetycznym gestem. — Brzmi to zu- pełnie jak rola — wyjaśniła. — I takie przy tym podłe. — Trzeba przyznać, że miał charakter —- zauważył Campion. - — Nadęty stary idiota — powiedziała z przekona- niem. — Pełen był nadzwyczajnych pomysłów, ale źle wychowany nawet w grobie. Ten mądrala przepuścił pie-' niądze całej rodziny. No i teraz wszystko pan wie, mój _ drogi. Jeśli usłyszy pan jakiś hałas, to będzie to przedsię- biorca pogrzebowy. — Będę tego całkowicie pewien — stwierdził Campion i wstał z łóżka, żeby włożyć szlafrok.' — Pójdziemy się rozejrzeć? -— Była wyraźnie podnie- cona. Przyszło mu do głowy, że od początku do tego właśnie zmierzała. — Nigdy nie lubiłam go szpiegować — szepnęła z przekonaniem — ponieważ nie miałam żadnego pretekstu, a zresztą z mego pokoju nic nie można dostrzec. Ostatni raz był tu jakieś trzy, cztery miesiące temu. W drzwiach Campion się zatrzymał. — A co z Cokerdale'em? — spytał. — Och, nim nie musimy się przejmować. Śpi w kuchni. — Co takiego? — Słuchaj, Albert — użyła jego imienia z pewnego ro- dzaju wyzwaniem, co natychmiast wyczuł — nie bądź nie- mądry i nie próbuj biedakowi zaszkodzić. To był mój pomysł. Nie chciałam, żeby się natknął na Bowelsa. „Wszy- scy są w domu, powiedziałam, a pańskim zadaniem jest strzec tych, co są w domu. Przyjdzie pan i posiedzi sobie w cieple, w wygodnym fotelu". Oczywiście posłuchał mnie. Przecież nie zrobiłam nic złego, prawda? — Zdemoralizowała pani porządnego policjanta — po- wiedział od niechcenia Campion. — Chodźmy, pani popro- wadzi. Minęli szeroki podest, a potem zeszli po schodach. W domu panowała względna cisza. Rodzina Palinode'ów spała, podobnie jak żyła — w doskonałej obojętności dla wszystkiego, co jej nie dotyczyło. Dolatujące z jednego po- koju grzmiące chrapanie przypomniało Campionowi, że źródła gęgającego głosu Lawrence'a należałoby pewno szu- kać w adenoidach. Na parterze panna Roper stanęła. Idący za nią mężczyz- na zatrzymał się, ale jego uwagę zwrócił nie hałas, lecz za- pach. Z sutereny sączyła się cienka smużka odrażającej woni. Wciągnął głębiej powietrze i z trudem powstrzymał kaszel. — Dobry Boże, a to co takiego? — Och, nic ważnego, gotuje się. — Celowo starała się to zbagatelizować. — Czy pan ich słyszy? Dopiero teraz usłyszał jakiś hałas, dość odległy i stłu- 76 miony, jakby chrobet czegoś, co'przywodziło na myśl pu- ste drewno. • '' ' . ' Chociaż w dolatującym z sutereny zapachu nie było nic, co by przypominało kostnicę, połączenie tego wraz z odgło- sem było niezwykłe. Aż drgnął, kiedy go dotknęła. — Tędy — szepnęła — pójdziemy do salonu. Tam jest okno znajdujące się akurat nad zejściem do piwnicy. Niech się pan trzyma blisko mnie. Bezszelestnie otworzyła drzwi salonu i znaleźli się w du- żym mrocznym pokoju, słabo oświetlonym blaskiem lam- py, znajdującej się w odległym końcu Apron Street. Okno z wykuszem, zajmujące większą część frontowej ściany pokoju, było przecięte u góry wenecką żaluzją. Ha- łas dobiegał teraz znacznie wyraźniej i kiedy czekali bez ruchu, u dołu środkowej szyby dojrzeli błysk światła. Campion ostrożnie ruszył poprzez archipelag mebli i spojrzał sponad ostatniej bariery — było to kilka pustych doniczek po paproci, przymocowanych drutem do żardinie- ry. ' Nagle za oknem ukazała się trumna. Zachwiała się w chwili, gdy ktoś ją podnosił z dołu, by wydobyć z otwar- tych drzwi piwnicy. Na ten widok Renee wstrzymała od- dech w niemym okrzyku i w tym momencie Campion za- palił latarkę elektryczną, której dotąd, powodowany ostrożnością, nie chciał używać. Szeroka biała smuga jak reflektor oświetliła drewniane pudło. Ponurość tego bezgłowego kształtu potęgowała jesz- cze gładkość i czerń drewna, które lśniło niby pianino, szerokie, dostojne, połyskujące fornirem. Płachta, która okrywała trumnę, opadła, i ujrzeli mo- siężną tabliczkę z nawiskiem. Litery były tak wyraźne, że zdawały się krzyczeć: .77 Edward Bon Chretin Palinode urodzony 4 września 1883 zmarł 2 marca 1946 W ciszy dusznego pokoju stali oboje wpatrując się w trumnę, aż wreszcie, obróciwszy się łagodnie, zniknęła im z pola widzenia, a z wąskiej przestrzeni pod nimi do- biegł ich odgłos kroków. 7. Praktyczny przedsiębiorca pogrzebowy Twarz szeroka i różowa jak płat wędzonej szynki spoj- rzała na Campiona ze studni wejścia piwnicznego. W świe- tle latarki elektrycznej dojrzał tęgiego mężczyznę o szero- kich plecach, potężnej klatce piersiowej i wydatnym brzuchu. Pod czarnym, sztywnym melonikiem widać było siwe wijące się włosy, a ciężkie podbródki spoczywały na błyszczącym kołnierzyku. Sprawiał imponujące wrażenie, jak nowy marmurowy nagrobek. — Dobry wieczór panu. — Głos miał energiczny, pełen szacunku, ale brzmiała w nim podejrzliwość. — Mamy na- dzieję, że nie przeszkadzamy? . — Głupstwo, nic się nie stało — mruknął Campion. — Co robicie? Zabieracie towar? W przyjaznym uśmiechu ukazały się dwa białe szerokie zęby. — Niezupełnie, proszę pana, niezupełnie, chociaż oczy- wiście do pewnego stopnia. Wszystko w porządku, najpierw trzeba się zająć... — Ziemią? —podsunął Campion. 78. — Nie, oproszę pana, drewnem, powiedziałbym. Czy mam przyjemność rozmawiać z panem Campionem? Nazy- wam się Jaś Bowels, do usług o każdej porze dnia i nocy, a to mój syn, Rowley. — Słucham, ojcze. — W kręgu światła ukazała się druga twarz. Włosy Bowelsa-juniora były czarne, a wyraz twarzy może nieco baczniejszy, ale ogólnie biorąc był jednym z najbardziej prawowitych synów swego ojca, jakich Cam- pion miał okazję kiedykolwiek widzieć. Jeszcze trochę cza- su upłynie, a ojciec i syn staną się identyczni — tego był pewien. Zapanowała chwila pełnego skrępowania milczenia. — Zabieram ją właśnie — zauważył Bowels-senior nie- oczekiwanie. — Widzi pan, wynajmuję u panny Roper pi- wnicę i trzymałem ją tu jakiś miesiąc albo coś koło tego, kiedy sklep mieliśmy zapchany. A teraz tak sobie pomyśla- łem, w związku z dochodzeniem i w ogóle, że lepiej ją bę- dzie zabrać do zakładu. Będzie tam efektownie wyglądać. Pan jako dżentelmen przyzwyczajony do takich rzeczy po- trafi to zrozumieć. W tym momencie Campion pomyślał sobie, że Bowels wyraża się o trumnie z wielkim, szacunkiem. — Wygląda rzeczywiście bardzo dobrze — powiedział ostrożnie. ^ — Och, bo i tak jest w rzeczywistości, proszę pana — Jaś mówił z wyraźną dumą. — To specjalna sztuka. Z ka- tegorii luksusowych. Nazywamy ją z synem ,,Królową Ma- ry". Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że każdy dżentel- men, który naprawdę jest dżentelmenem, cieszyłby się, gdyby go w niej pochowano. Zupełnie jakby się na dół po- jechało własnym powozem. Ja zawsze powiadam, kiedy mnie ktoś pyta o zdanie, że jak się robi coś ostatecznego, 79 to trzeba to robić dobrze. — Przy tych słowach jego nie- bieskie oczy zabłysły niewinnie. — Wielka szkoda, że ludzie to tacy ignoranci. Powinni się cieszyć widząc taki piękny okaz na ulicy, ale tak nie jest. Sprawia im to przykrość, dlatego muszę ją wynieść ukradkiem, kiedy nikogo nie ma w pobliżu. Campionowi zrobiło się zimno. — Jednak człowiek, którego nazwisko figuruje na ta- bliczce, nie chciał być w niej pochowany — zauważył. Małe oczka nie ustąpiły pod jego wzrokiem, ale twarz stała się nieco różowsża, a pełen skruchy uśmiech wykrzy- wił małe, brzydkie usta. — Ach, więc widział pan. Trudno, zostałem przyłapany i muszę się przyznać do winy. Wiesz, chłopcze, pan widziaT naszą tabliczkę z nazwiskiem. O, z pana Campiona to szczwany lis. Z tego, co słyszałem od wujka Magersa, po- winienem był się domyśleć. Pomysł, że Lugg jest czyim wujkiem, był wystarczają- co denerwujący, ale komplement i błysk pochlebstwa w oczach był jeszcze mniej miły. Campion milczał. Przedsiębiorca pogrzebowy czekał o ułamek sekundy za długo. Wreszcie westchnął. — Próżność — oświadczył uroczyście. — Próżność. Był- by pan zdumiony, gdyby pan wiedział, jak często słucham o tym kazań w kościele, a mimo to nic a nic mi nie pomo- gło. Właśnie o próżności, panie C„ świadczy ta tabliczka z nazwiskiem, o próżności Jasa Bowelsa. Campion był zaintrygowany, ale nie dał się omamić. Nic nie powiedział i położył ostrzegawczo rękę na dłoni panny Roper, która już zaczerpnęła tchu, żeby coś powiedzeć. Jaś wyraźnie posmutniał. — Trudno, muszę panu wszystko wyznać — rzekł wre- 80 szcie. — Kiedyś w tym domu mieszkał pewien dżentel- mer^^a którym obaj z moim chłopcem, przepadaliśmy, prawda, Rowley? — Tak, ojcze. — W głosie młodego Bowelsa brzmiało przekonanie, ale w oczach malowała się wyraźnie cieka- wość. • — Był to pan Edward Palinode — ciągnął Jaś z wyraź- ną ulgą. — Wspaniałe nazwisko na nagrobek. Oznaczał się imponującą postawą, nawet mnie trochę przypominał. Tę- gi, wie pan, szeroki w barach. Tacy zawsze pięknie wy- glądają w trumnie. — Jasne oczy patrzyły na Campiona raczej w zamyśleniu niż z wyrachowaniem. — W pewien zawodowy sposób kochałem tego człowieka. Nie wiem, czy pan mnie dobrze rozumie? — O, bardzo dobrze — mruknął Campion i od razu miał ochotę zakląć ze złości na siebie. Jego ton zdradził go, co spowodowało, że przedsiębiorca miał się teraz bardziej na baczności, i — Rzadko jeden człowiek rozumie zawodowe ambicje drugiego człowieka. To ambicja artysty — ciągnął z god- nością. — Siadywałem w kuchni tej damy i nasłuchiwa- łem, jak padają bomby, a żeby zachować równowagę umy- słową, rozmyślałem o swojej pracy. Patrzyłem na pana Edwarda Palinode i myślałem sobie: „Jeśli umrze przede mną, wyprawię mu wspaniały pogrzeb" i taki miałem za- miar. — Ojciec naprawdę miał taki zamiar — przytwierdził nagle Rowley, jak gdyby milczenie Campiona działało mu na nerwy. — Ojciec to prawdziwy artysta w swoim fachu. — Daj spokój, chłopcze. — Jaś najwidoczniej był zado^ wolony z tej pochwały, ale ciągnął dalej: — Niektórzy lu- dzie J-ozumie j ą tego rodzaju rzeczy, inni nie. Pan zrozumie, C — Jak najwięcej grobów 81 do czego zmierzam. Postąpiłem źle i do pewnego stopnia zrobiłem z siebie wariata. Cóż, czysta próżność, ot cfffe — Wierzę panu całkowicie — zgodził się Campion, któ- ry aż się trząsł z zimna. — Chce mi pan powiedzieć, że za- ryzykował pan. Prawda? Radosny uśmiech rozjaśnił twarz Bowelsa, i po raz pier- wszy w oczach jego zabłysły przebiegłość i ożywienie. — Widzę, że znaleźliśmy wspólny język, proszę pana —• powiedział zrzucając z siebie komediową pozę jak zbędne ubranie. — Podczas całego wieczoru, jaki spędziłem z pocz- ciwym starym Luggiem, myślałem sobie: „Ten, u kogo pracujesz, to musi być równy chłop". Tak sobie-myślałem, ale nie byłem pewien, widzi pan. Tak, oczywiście, zaryzy- kowałem-. Kiedy pan Palinode umarł, byłem pewien, że dostanę to zamówienie. Prawdę mówiąc, zacząłem to swo- je arcydzieło, kiedy po raz pierwszy zachorował. „Czas nadszedł", powiedziałem sobie, „zacznę teraz, a jeśli on nie będzie gotów, zatrzymam ją". Nie wiedziałem co prawda? na jak długo, — Roześmiał się z prawdziwym rozbawie- niem. — Próżność, nic tylko próżność. Wziąłem wymiary w przybliżeniu, a ten stary nudziarz nie chciał jej. Jest się z czego śmiać, doprawdy. On widział, jak mu się przy- glądam, rozumie pan. Było to znakomite przedstawienie i Campiooowi było bardzo żal, że musi je zepsuć. — Sądziłem, że tego rodzaju... rzeczy robi się na mia- rę — zaryzykował. - . Jaś znalazł się na wysokości zadania. — Owszem, proszę pana, i owszem — zgodził się ocho- czo. — Ale my, starzy fachowcy, potrafimy ocenić klienta na pierwszy rzut oka. Tak naprawdę to ją zrobiłem na swoją miarę. „Nie jest tęzszy niż ja", powiedziałem sobie. 32 „A jeśli jest, to pal go diabli!''. To piękna sztuka. Mocny dąb. Fornir z hebanu. Gdyby przyszedł pan rano do mego zakładu, to pokazałbym ją panu w pełnym świetle. — Obejrzę ją teraz. — O nie, proszę pana — odmowa była grzeczna, lec.; stanowcza. -- W świetle latarki ani tak z daleka nie można jej w pełni ocenić. Pan mi wybaczy, ale to niemożliwe, na- wet gdyby pan był samym królem Anglii. Nie mogę rów- nież wnieść jej do domu, ponieważ któreś ze starszych państwa mogłoby zejść na dół, a tego najmniej bym sobie życzył. Nie. Teraz nam pan wybaczy, a na rano pięknie ją wypoleruję. A wtedy pan nie tylko powie: „Możesz z niej być dumny, Bowels", ale wcale nie zdziwiłbym się, gdyby pan dodał jeszcze: „Odstaw ją na bok, Bowels. Kiedyś w przyszłości wykorzystam ją, jeśli nie dla samego siebie, to dla przyjaciela". — Jego iwarz była uśmiechnięta, oczy wesołe, ale pod sztywnym rondem czarnego melonika per- liły się kropelki potu. Campion obserwował go z zacieka- wieniem. — Zaraz zejdę na dół — powiedział. — Niech, mi pan wierzy, o tej porze nocy interesy idą najlepiej. — W ten. sposób pana nie wykorzystamy. — Riposta Bowelsa była błyskawiczna. — Bierz ją, chłopcze. Bardzo pana przepraszam. Musimy ją przenieść na drugą stronę ulicy, dopóki jest ciemno. ~ Zachowywał się wspaniale. Ani cienia paniki czy niepo- trzebnego pośpiechu. Zdradzał go tylko pot. ' • — Czy Lugg jest u was? — W łóżku, proszę pana. — Niebieskie oczy znowu pa- trzyły z dziecięcą niewinnością. — Siedzieliśmy sobie, ga- dali, popijając co nieco i rozmawialiśmy o mojej niebosz- czce żonie, i biednego Magersa wytrąciło to zupełnie 83 z równowagi.'Położyliśmy go do łóżka, żeby sobie wypo- czął. ' Znając możliwości Lugga w dziedzinie picia alkoholu, jak również jego ograniczoną uczuciowość, Campion był zdziwiony. Nie dał tego jednak poznać po sobie i zrobił ostatnią próbę. — Mam swojego człowieka w domu—zaczął. —Jest na służbie. Powiem mu, żeby wam pomógł. Przedsiębiorca okazał dużą przytomność umysłu. Udał, że się waha, i powiedział wreszcie: — Nie, proszę pana. To'bardzo miło z pańskiej strony, naprawdę bardzo miło. Ale ja i mój syn jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Gdyby nie była pusta, a to co innego. Do- branoc panu. Uważam za wielki zaszczyt, że mogliśmy pa- na poznać. Mam nadzieję, że zobaczymy się rano. Pan mi wybaczy, że robię tak osobistą uwagę, ale nie należy stać długo w otwartym oknie w cienkim szlafroku, bo mo- gę pana widzieć wtedy, kiedy pan mnie nie będzie wi- dział, jeśli, się dość jasno wyraziłem. Dobranoc panu. — f zniknął bezszelestnie w ciemności. — To bardzo dobry człowiek -— szepnęła panna Roper, kiedy zamykając okno obserwowała dwie posfacie idące ze swym ciężarem powoli .po schodach. Bardzo go cenią na naszej ulicy, ale ja niezupełnie potrafię zrozumieć, co jest w nim w środku. • - '— A ja się zastanawiam, co jest w środku „Królowej Mary" — mruknął z roztargnieniem Campion. — Ależ, Albercie, przecież to trumna. I nie było w niej ciała! — Naprawdę nie było? Może tylko jakieś niewielkie ob- ce ciało — powiedział Campion wesoło. — A teraz, cio- teczko, ponieważ najwidoczniej zwalczyliśmy początkową 84 nieśmiałość i możemy rozmawiać od serca, nie wolno dłu- żej ignorować smrodu, który dolatuje z ciocinej sutereny No powiedz mi, kochanie, prawdę, co się tam gotuje? — A niech cię wszyscy diabli! — odparła ze zniecierpli- wieniem. — To tylko panna Jessica. Ona to lubi, a innym nie szkodzi. Nie pozwalam jej tego robić za dnia, ponieważ plącze mi się pod nogami i to paskudztwo naprawdę bardzo śmierdzi. Teraz nawet bardziej niż zwykle. Campion zastanawiał się chwilę. Panna Jessica to była ta stara kobieta z parku, w kapeluszu z tektury na głowie. — Ładną ma pani tutaj menażerię — powiedział. — Co *ona robi? — Pitrasi jakieś dziwne rzeczy —powiedziała panna Roper zdawkowo. — Ale to nie są lekarstwa. Ona to je. — Co takiego? — Nie bądź niemądry, mój kochany. Ciągle mnie de- nerwujesz. Mieliśmy i tak dosyć emocji na dzisiaj. To na- zwisko na trumnie wyprowadziła mnie zupełnie z równo- wagi, dopóki pan Bowels nie wytłumaczy} wszystkiego. Uważam, że Edward Palinode nie powinien był tak go za- wieść. Jego pogrzeb nie bardzo się udał, ale już nic na ten temat nie mówiłam. Nie trzeba ranić ludzi, jak jest już po • wszystkim i pozostaje tylko spłacić rachunki. — Ale wracając do panny Jessiki — Campion udał, że jest skruszony — co takiego ona tam destyluje? — Nie destyluje, nigdy nie pozwoliłabym na coś takie- go w moim domu. — Była wściekła i oburzona, — To by- łoby nielegalne. Jeśli nawet zdarzyło się morderstwo w moim domu, to wcale nie oznacza, że pozwalam łamać prawo. — Jej cienki głos aż zadrżał z irytacji. — Ta stara. kobieta po prostu jest trochę stuknięta. Wierzy w nowo- czesne metody odżywiania, i tyle. Pozwalam jej robić, co 85 chce, chociaż doprowadza mnie do wściekłości, kiedy chcf jeść trawę i posyła przygotowane przez siebie pożywienie ludziom, którzy dwa albo trzy lata temu chcieli ją zabić. „Może pani robić, co chce", mówię jej, ,,a jeśli już tak bardzo chce pani karmić głodnych, to piętro niżej ma pani własnego brata, któremu kości sterczą przez samodziałowe ubranie. Niech pani jemu to da i oszczędzi sobie fatygi". A ona powiada, że jestem ograniczona. — Gdzie ona jest teraz? Mogę pójść i zobaczyć się z nią? — Kochany, możesz robić, co chcesz. Już ci to mówiłam. Gniewa się teraz na mnie, bo uważa mnie za filisterkę, którą zresztą jestem, więc nie pójdę z tobą. Jest zupełnie* niegroźna i najmądrzejsza z całej trójki. W każdym razie potrafi dbać o siebie. Idź na dół. Trafisz po zapachu. Uśmiechnął się i skierował na nią promień latarki. — Doskonale. A teraz idź i piękniej we śnie. Natychmiast poprawiła swój koronkowy czepek na gło- wie. — Och, śmiejesz się. Brzydki z ciebie chłopak! Zosta- wiam ci ten cudowny dom do dyspozycji i tych wszyst- kich wariatów. Mam ich po dziurki w nosie. Zobaczymy się rano. Jak będziesz grzeczny, to przyniosę ci filiżankę herbaty do łóżka. Wyszła drobnym krokiem, zostawiając go samego w za- stawionym meblami pokoju. Węch zaprowadził go do schodów wiodących do sutereny i węch omal nie kazał mu. się cofnąć. Panna Jassica chyba coś garbowała — powie- trze było aż gęste. Powoli zszedł w ciemność. Na dole znalazł się wobec licznych par drzwi, z których jedne były uchylone. Prowadziły — jak sobie przypo- mniał — do głównej kuchni, gdzie wcześniej, wieczorem, ciedział i rozmawiał z Clarrie'em Grace. Teraz kuchnia by- 86 ła ciemna, ale regularne chrapanie dobiegające z fotela, umieszczonego przy piecu, świadczyło, że policjant Corker- dale był nieczuły zarówno na głos obowiązku, jak i groźbę uduszenia. Powietrze było ciężkie od odoru dziwnego i drażniącego. Przypominało woń smoczej jaskini. Jakiś odgłos dolatujący od drzwi z prawej' strony spra- wił, że się zdecydował i otworzył je ostrożnie. Pomieszcze- nie było nieoczekiwanie duże: była to jedna z owych prze- stronnych kuchni, z białą kamienną podłogą, dla których minione generacje wielkich żarłoków potrafiły znaleźć za- stosowanie. Z umeblowania znajdował się tu tylko drew- niany stół wmurowany w ścianę, na nim stalą gazowa pły- tka, dwa piecyki naftowe i zdumiewający zbiór blaszanych puszek po syropie, z których większość najwidoczniej była używana jako utensylia do gotowania. Ubrana w rzeżnicki fartuch krzątała się tu panna Jessica Palinode. Zanim się zorientował, że go usłyszała, nie od- wracając się powiedziała' — Proszę wejść i zamknąć drzwi/Przez chwilę proszę mi nie przeszkadzać. Zaraz skończę. Miała głos dźwięczny, miły, świadczący o odebranym starannym wykształceniu, bardziej zdecydowany niż u starszej siostry. Raz jeszcze zdumiał go nie ulegający wątpliwości autorytet tej rodziny. Poczuł znowu owe na poły dziecięce uczucie strachu, jakiego doświadczył po raz pierwszy, kiedy obserwował ją przez swoją miniaturową lunetę. Jeśli w ogóle istniały czarownice, to jedną z nich miał przed sobą. < Bez odrażającej tektury jej włosy w lokach nie były po- zbawione wdzięku. Czekał w milczeniu, a ona nadal po- trząsała puszką stojącą na gazie. Z pewną ulgą stwierdził, 87 że nie była wszechwiedząca, a po prostu wzięła go za Cor- kerdale'a. — Doskonale wiem, że teraz powinien pan być na po- sterunku w ogrodzie — zauważyła. — Ale panna Roper zlitowała się nad panem i zaprosiła do kuchni. Ja nikomu nic nie powiem o tym, ale z kolei spodziewam się, że pan nic nikomu o mnie nie powie. Nie robię tu nic karygodne- go, tak że pańska nieśmiertelna dusza, jak również nadzie- je na awans nie są bynajmniej zagrożone. Po prostu go- tuję jedzenie na jutro i pojutrze. Rozuir^pan? — Niezupełnie — odparł Campion. 'Natychmiast odwróciła się i spojrzała z ową przenikli- wością, jaką zauważył u niej przedtem, po czym znowu zajęła się swoją puszką. —• Kim pan jest? — Mieszkam tu. Poczułem dziwny zapach i zszedłem. — Zapewne nikt pana nie uprzedził. Nieudolność ludzka w tym domu jest wprost zdumiewająca. No, ale głupstwo. Przykro mi, jeśli pana .zaniepokoiłam. Teraz, kiedy pan wie, o co chodzi, może pan iść spokojnie do łóżka. — Nie sądzę, bym potrafił zasnąć — powiedział Cam- pion zgodnie z prawdą. — Czy mogę w czymś pani pomóc? Potraktowała jego ofertę z całą powagą. — Nie, raczej nie. Całą najgorszą robotę już zrobiłam. Zaczynam zawsze od tego, a do zmywania wystarczy jedna osoba. Jeśli pan zechce, może pan później powycierać. Jak grzeczne dziecko, postanowił czekać cierpliwie. Kie- • dy wreszcie doszła do wniosku, że zawartość puszki goto- wała się wystarczająco długo, zdjęła ją i zgasiła gaz. —To dla mnie rozrywka —zauważyła. — Ludzie tak się męczą szykując sobie jedzenie. Albo też robią z'tego cały rytuał, przed którym wszystko inne musi ustąpić Śmieszni są. Mnie to daje odprężenie i doskonale sobia z tym radzę. — Widzę to — powiedział. — Pani jest bardzo energicz- na. A to świadczy, że pani racjonalnie się odżywia. Spojrzała znowu na niego i uśmiechnęła się. Był to ten sam niezwykle miły i rozbrajający uśmiech, jakim obda- rzył go jej brat. Miał wrażenia, że nagle zupełnie nieocze- kiwanie stała się jego przyjaciółką. — To święta prawda — zgodziła się z nim. — Poprosi- łabym, żeby pan usiadł, gdyby było na czym. Ale żyjemy w spartańskich czasach. A może ten koszty się-nadał, gdyby pan go odwrócił?. Byłoby grubiaństwem odmówić takiej propozycji, cho- ciaż zetknięcie z ostrym jak nóż brzegiem kosza przez cienki materiał szlafroka odczuwał jak torturę. Kiedy usiadł, znowu uśmiechnęła się do niego. Miałby pan ochotę na filiżankę herbaty z pokrzywy? Za- raz będzie gotowa. Smakuje podobnie jak brazylijska łierba matę i ma podobne właściwości. —- Dziękuję pani — Campion zrobił wesołą minę, choć wcale, wesołości nie czuł. — Nie bardzo jednak rozumiem, co takiego właściwie pani robi? — Gotuję. — Roześmiała się jak młoda dziewczyna. — Może pana dziwić, że we własnym domu robię to w środ- ku nocy, ale mam znakomite wyjaśnienie. Czy słyszał pan kiedy o człowieku nazwiskiem Herbert Boon? — Nie. ' —• Widzi pan. Mało kto o nim słyszał. I ja też bym nie usłyszała, gdybym przypadkiem nie natrafiła na jego książkę na straganie. Kupiłam ją, przeczytałam A dzięki niej moje życie stało się znośne. Czy to nie nadzwyczajne? 89 Ponieważ najwidoczniej oczekiwała odpowiedzi, mruk- nął coś grzecznie. Jej oczy, o niespotykanym, zielonkawobrązowym kolo- rze, i wyraźnych tęczówkach patrzyły na niego z widocz- nym zainteresowaniem. — Uważam tę książeczkę za fascynującą — powiedzia- ła. — Widzi pan, jej tytuł jest tak banalny, że-w pierw- szym odruchu ma się ochotę odsunąć ją na bok. Brzmi on: „Jak żyć za jednego szylinga i sześć pensów". Została na- pisana w roku tysiąc dziewięćset siedemnastym. Od tam- tej pory ceny podskoczyły. Ale nadal to brzmi cudownie, nie uważa pan? — Wprost nie do wiary. — Zdaję sobie z tego sprawę. I dlatego jest to takie nad- zwyczajne, że mimo absurdalności, jest tak realne, — Nie rozumiem. . — No, chodzi mi o temat tej książki. Weźmy na przy- kład takie tytuły, jak „Wieczna radość", albo „Rewolucja twórcza", albo „Cywilizacja i jej minusy", czyż brane do- słownie nie są równie absurdalne? Oczywiście, że tak. Przyszło mi to na myśl, kiedy bardzo chciałam wiedzieć, jak się utrzymać za bardzo małą sumę. Campion poruszył się niespokojnie na swoim koszu. Miał wrażenie, że prowadzi rozmowę z kimś-na drugim końcu tunelu. Istniała również możliwość, że przemienił się w Alicję z Krainy Czarów. — Wszystko, co pani mówi, jest bez wątpienia bardzo ciekawe — stwierdził ostrożnie. — Ale czy pani to w pełni realizuje? — Niezupełnie. Boon mieszkał na wsi. Również miał mniej wyszukany gust. Obawiam się, że zanadto wrodzi- łam się w matkę. Campion przypomniał sobie ze zdumieniem Teofilę Pa- linode, poetkę słynną w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Dostrzegł naw-et podobieństwo. Podobna smagła, żywa twarz, kiedyś patrzała na niego z frontispisu małego czerwonego tomiku leżącego na komodzie babki. Panna Jessica bardzo była podobna do matki, miała nawet takie same loki. Te rozmyślania przerwał mu jej donośny głos: — W każdym razie robię prawie wszystko — oświadczy- ła. — Pożyczę panu tę książkę. Daje .odpowiedzi na tyle ludzkich problemów. — Mam nadzieję, że tak jest istotnie — przytaknął jej. — A co jest w tym naczyniu? — zmienił temat. — W tej puszce? To, co tak brzydko pachniało, jest o, tam. To wywar na bolące kolano dla sąsiada — kupca kolonialnego. A tu bulion ze szczęki jagnięcia. Nie kupiłam całego łba, za drogi. Boon powiada „dw^e dolne szczęki za farthinga", ale on mieszkał na wsi i to w nieco innych czasach. Dzisiejsi rzeżnicy są bardzo nieżyczliwi. Siedział patrząc na nią ze zdumieniem. — Czy pani naprawdę musi to robić? Twarz jej stężała nagle, uświadomił sobie, że ją rozcza- rował. — Zastanawia się pan, "czy jestem aż tak biedna, czy też po prostu szalona? ' Tak ścisła diagnoza jego stanu umysłu była zaskakująca. Jej niezwykła intuicja była zarówno przerażająca, jak i godna podziwu. Pomyślał, że uczciwość nie zawsze powin- na być jedynym narzędziem polityki. : — Bardzo przepraszam — powiedział pokornie. — Na- prawdę nie rozumiem tego wszystkiego. Niech mi pani po- życzy książkę Boona. Dobrze. Z przyjemnością. Spojrzał na dziwacznie zastawiony stół a potem znowu na inteligentną dumną twarz. Jego zdaniem była młodsza od panny Evadne o jakieś piętnaście lat. — Czy puszki po syropie zamiast garnków to też pomysł Boona? — spytał. — Och tak. Ja sama nie jestem zbyt praktyczna. Po pro- stu jestem posłuszna autorowi. Może dlatego osiągnęłam raczej dobre rezultaty. "— Mam nadzieję, że tak jest. — Zrobił przy tym tak ponurą minę, że ona widząc to roześmiała się. Znów wy- glądała o wiele lat młodziej. — Mam mniej pieniędzy niż reszta rodzeństwa, nie dla- tego że jestem najmłodsza, ale dlatego, że zawierzyłam memu bratu Edwardowi i zgodziłam się, żeby ulokował wedle swego uznania większą część mego spadku. — Za- brzmiało to bardzo po wiktoriańsku. — Miał zawsze mnó- stwo pomysłów i pod tym względem bardziej przypominał naszą matkę i mnie samą niż Lawrence i moja starsza sio- stra Evadne, ale nie był specjalnie praktyczny. Stracił wszystkie nasze pieniądze. Biedaczysko, bardzo mi go było żal. Nie podam panu dokładnie mego obecnego dochodu, ale liczyć go można w szylingach. Jednak dzięki łasce Boskiej i przenikliwości Herberta Boona nie jestem wcale biedna. Pan może sądzić, że to bardzo dziwny sposób, ale to jest mój własny sposób, a ja nikomu nie wyrządzam krzywdy. A czy teraz nadal sądzi pan, że jestem pomylona? Słowa padły jak strzał i były całkowitym zaskoczeniem. Czekała na odpowiedź. Campion również nie był pozba- wiony wdzięku. Uśmiechnął się rozbrajająco. — Nie — odparł. — Jest pani racjonalistką. Chociaż nigdy bym się tego nie spodziewał. A to jest herbata, nie- prawdaż? Gdzie pani zdobywa pokrzywę. — W Hyde Parku — wyjaśniła krótko przez ramię. — Dużo tam różnych zielsk... chciałam powiedzieć ziół... jeśli tylko umie się szukać. Kilka razy się pomyliłam. Z rośli- nami trzeba być ostrożnym. Przechorowałam się parę razy, ale teraz już chyba znam się na nich dobrze. Mężczyzna siedzący na odwróconym koszu spojrzał z po- wątpiewaniem na szary parujący płyn, który mu podała w słoiku po dżemie. — To bardzo smaczne — powiedziała. — Pokrzywę piję , całe lato. Niech pan spróbuje, a jeśli nie będzie panu sma- kować, nie pogniewam się. Musi pan jednak przeczytać tę książkę. Rada bym wiedzieć, że nawróciłam kogoś na moją wiarę. \ Okazał najlepsze chęci, ale płyn miał obrzydliwy smak. — Lawrence też tego nie lubi — wyznała śmiejąc się — ale pije. Pije również herbatę z krwawnika, którą przy- rządzam. Bardzo się tym interesuje, ale jest o wiele bar- dziej konwencjonalny niż ja. Nie pochwala zupełnie tego, że nie potrafię wydawać pieniędzy, chociaż nie wiem, co by zrobił, gdybym potrafiła, bo sam nic nie nią. — A jednak lubi pani sześciopensówki— mruknął Cam- pion. Powiedział to nie odruchowo, ale jakby wbrew sobie, jak gdyby zmusiła go do tego czarami. Z jej triumfującej^. miny wywnioskował ze zdumieniem, że tak było. — Widziałam pana tam wczoraj pod drzewem — odez- wała się. — Pan jest detektywem. Dlatego tak szczerze z panem rozmawiam. Pan mi się podoba, jest pan inteli- gentny. . Campion był tak wstrząśnięty, że łyknął trochę herbaty z pokrzyy/y. — Czy zależy pani na tych sześciopensów- kach? — zaryzykował. — Nie, ale nigdy nie odmawiam. A ona tak się z tego cieszy. Poza tym bardzo mi się przydają. To również po- dejście racjonalistyczne, prawda? — Całkowicie. Wracając jednak do pani bardziej ma- gicznych talentów, czy potrafi widzieć pani za plecami? — Myślał, że ją wywiódł w pole,, ale ona odpowiedziała po chwili namysłu: — Mówi pan o Kłytii i jej chłopcu, który pachnie ben- zyną? Wiedziałam, że stoją za mną. Słyszałam, jak szeptali. Ale nie obejrzałam się. Oboje uciekli z pracy albo udawali,^ że mają coś do załatwienia. Mogą ich za to zwolnić. — Obrzuciła go przebiegłym spojrzeniem. — Powinnam im pożyczyć moją książkę. Ale Boon nie daje wskazówek, jak odżywiać .dzieci. To byłoby trudne zadanie. — Jest pani bardzo dziwną kobietą — stwierdził Cam- pion. — Darzę sympatią Kłytię. Sama byłam kiedyś zakocha- na, jeden jedyny raz. Było to uczucie platoniczne. Ale wkrótce się przekonałam, że ów miły inteligentny pan wy- korzystuje je po to, żeby dręczyć swoją żonę. Ponieważ jestem rozsądna, a nie samobójczo, wielkoduszna, wycofa- łam się. Jednak nadal czuję się na tyle kobietą, że mnie bawi Kłytia. Czy to wszystko ma pomóc panu w odkryciu, kto otruł moją siostrę Ruth? Przez cliwilę miał wzrok spuszczony, wbity w podłogę. — Czyż tak nie jest? — powiedziała. — Pani musi to wiedzieć — powiedział powoli. — Ale nie wiem. — Robiła wrażenie zdumionej włas- nym wyznaniem. — Nie wiem. Każdy, kto żyje w tak wiel- kiej samotności jak ja, staje się wyczulony na zachowanie 94 spotykanych- ludzi. Ale jednak zapewniam pana, nie mam pojęcia, kto otruł Ruth. Muszę również przyznać, że ' jestem mu nawet wdzięczna. Sam by się pan o tym dowie- dział, więc wolałam to panu powiedzieć. — Była bardzo męcząca, prawda? — Nie bardzo. Rzadko ją widywałam. Niewiele mia- łyśmy wspólnego. Przypominała raczej brata mego ojca. Był geniuszem matematycznym i chyba trochę pomylony. — Pani jest zadowolona, że siostra nie żyje? — Celowo był brutalny, ponieważ zaczął się jej bać. Była taka miła, a jednak przerażająca i zupełnie nie do rozszyfrowania. — Mam swoje powody. — rzekła. — Widzi pan, rodzina Palinode'ów przypomina rozbitków w malej, zagubionej na oceanie łodzi. Jeżeli jedna osoba z załogi wypije swój przydział wody — tak na marginesie mówiąc, ona nie była alkoholiczką — reszta musi albo patrzeć, jak umiera z pragnienia, albo dzielić się z nią własną racją. A my nie bardzo mamy czym się dzielić. Nawet mimo pomocy Her- berta Boona. — Czy tylko tyle^ma mi pani do powiedzenia? — Tak. Reszty musi się pan dowiedzieć sam. To nie będzie specjalnie interesujące. Mężczyzna w szlafroku wstał i odstawił swój słoik po dżemie. Górował nad nią wzrostem: była bardzo niska i zachowała ślady minionej urody. Jego wrażliwa twarz była niezwykle poważna, a dręczące go pytania stały się ważniejsze niż tajemnica morderstwa. — Dlaczego? — wybuchnął nie panując nad sobą. — Dlaczego? Zrozumiała go w lot. Jej szarą twarz zabarwił rumieniec. — Nie mam talentów •— powiedziała spokojnie. — Je- stem niema. Nie potrafię nic robić ani pisać, ani nawet 85 opowiadać. — Ą kiedy mrugając oczami patrzył na nią starając się zrozumieć monstrualność tego, co mu mówiła, ciągnęła cicho: — Poezje mojej matki przeważnie były bardzo kiepskie. Odziedziczyłam trochę inteligencji po ojcu i potrafię to docenić. Matka napisała jednak jeden wiersz, w którym moim zdaniem zawarta jest pewna myśl, chociaż wiele osób uważałoby go za pozbawiony sensu. Oto on: Zbuduję sobie doinefc s trzcin Misterny, pięknie upleciony. Wiatr przelatuje pośród trzcin, Dotyka ich zaciekawiony, Tarmosi, gnie łodygi trzcin, Nie zdoła mi przeszkodzić tym — Bf.de zajęta! ' Chyba nie ma pan ochoty na jeszcze jedną herbatę? Dopiero po półgodzinie wrócił do swego pokoju i dygo- cąc położył się do łóżka. Książka pożyczona przez pannę • Jessikę leżała na kołdrze. Była tandetnie wydana, miała okropnie pozaginane rogi, dziwaczną okładkę i sterczały z niej kawałki papieru z nieaktualnymi od dawna ogło- szeniami. Otworzył ją na chybił-trafił i przeczytane zda- nia jeszcze mu się kołatały po głowie, kiedy zamknął oczy: „Twaróg (pozostałość kwaśnego mleka pozostawionego przez nieporządne panie domu w butelce albo blaszance). . Można poprawić jego smak dodając posiekanej szałwii, szczypiorku czy też rzeżuchy. Ja sam, ponieważ nie jestem specjalnie łakomy, egzystowałem znakomicie na tej mie- szaninie, spożywanej wraz z niewielką ilością chleba dnie •całe, odmieniając sobie smak dodatkiem poszczególnych ziół. Energia. Należy oszczędzać energię. Tak zwani naukow- cy powiedzą warn, że energia to tylko ciepło. Nie zużywaj jej wobec tego więcej niż trzeba w danym momencie. Ja oceniam jedną godzinę snu jako odpowiednik jednego fun- ta wysoko kalorycznego pożywienia. Bądź, czytelniku, po- korny. Bierz, co ci dają, nawet jeśli dar ofiarowany jest z pogardą. Dający znajdzie nagrodę we własnej duszy — czy to dlatego, że jest cnotliwy, czy dlatego, że się chce popisać. Zachowuj spokój. Martwienie się i litowanie nad sobą zużywa tyle energii (tzn. ciepła), ile poważne rozmy- ślania. W ten sposób będziesz wolny i nie staniesz się cię- żarem dla krewnych czy społeczeństwa. Twój umysł rów- nież będzie lżejszy i bardziej skłonny do kontemplacji i cieszenia się urokami natury i wynalazków człowieka, co jest nic nie kosztującym luksusem, na jaki inteligentny człowiek z łatwością może sobie pozwolić. Kości. Dużą, pożywną wołową kość goleniową można kupić za pensa. Wracając do domu od rzeźnika człowiek roztropny w przydrożnym żywopłocie znaleźć może goździ- ka, albo, jeśli ma trochę szczęścia, czosnek..." Campion przewrócił 'się na brzuch. — O Boże — jęknął. 8. Za kulisami Apron Street Uświadomił sobie, że hałas, jaki go obudził, to otwiera- nie drzwi i że ktoś, czyja ręka ciągle spoczywa na gałce klamki, rozmawia w korytarzu. Był to inspektor Charlie Lukę. — ...marnowanie czasu na dachu — dobiegł go niezwy- kle łagodny głos Luke'a. — Możesz również z łatwością zaznać kark N;. . SS^-^ss ^s%^ ^"Je S ^ ^^o. - I, ył nis ^^^^t-te^-2-- ^ S:^^^0^' ^ac0^ ——e u^^?^'6' ^S^- ^^^^z^ ,^" dafo się ^ • tak ^o nrów.0 ^t^tX::l^^^^^^^ , ^^T^^S:':2^"^- ^sST- c»%, ^ ^S^^^^^^ . •^ pl6 ^-^"a0,:";:^^^^ "'»'- r" "^-^^5:---^ — Oficjalnie przesłuchuję bratanka panny Roper, praw- nika z zawodu — oświadczył. — Nie przypuszczam, żeby ta bajeczka długo się utrzymała, ale trzeba z niej korzy- stać tak długo, jak tylko się da. Wypełniał całkowicie fotel i bardzo dobrze w nim wy- glądał. Pod ubraniem wyraźnie rysowały się jego wyrobio- ne mięśnie, zaś oczy w kształcie migdałów były tak jasne, jakby całą noc spędził we własnym łóżku, a nie na cmen- tarzu. — Panna Jessica wie, że jestem detektywem —powie- dział Campion. — Widziała nas w parku. — Doprawdy? — Lukę wcale nie był tym zdziwiony. — Wcale nie są tacy postrzeleni, jak by się mogło wydawać. Już to panu mówiłem. Z początku popełniłem ten błąd,., Sam pan się przekonał, że nie są. Mężczyzna w łóżku przytaknął skinieniem głowy i chwi- la milczał zamyślony. — Tak, ma pan rację. Lukę pociągnął łyk zimnej herbaty. — Renee opowiedziała mi jakąś niesamowitą bajeczkę o starym Bowelsie — zaczął Lukę. — O jakiejś trumnie w nocy, robionej „na oko" dla Edwarda. „To zupehiie zwa- riowana historia", powiedziałem jej. Campion znowu przytaknął. — Tak, moją uwagę zwrócił słaby zapach ryb. Chociaż nie rozumiem, o co tu chodzi. Aha, Lugg u o*ch został na noc. To mogłoby być zadanie dla niego. Niezbyt może etyczne, ale są zaprzysięgłymi wrogami. Co takiego Bo- wels puszcza w obieg? Tytoń? Futra? Twarz inspektora pociemniała z gniewu. — A to stary łajdak! — wybuchnął. — Nie znoszę takich niespodzianek na swoim terenie. Tak się nie robi. Szmugiel 99 w trumnie to jedna z najstarszych na świecie sztufczek. Już ja pokażę temu Bowelsowi. A miałem wrażenie, że znam tę ulicę jak własne pięć palcy. — Może się mylę. — Campion starał się unikać łago- dzącego łonu. — Może jego jedyna pasja to grzebanie zmarłych. Może jego historyjka jest prawdziwa. Wcale bym się tym nie zdziwił. Lukę wpatrując się w niego z uznaniem przymknął jed- no oko. ' — Na tym polega cała trudność z tymi starymi. Każda najgłupsza historia może się okazać prawdziwa. Nie za- mierzam twierdzić, że Jaś nie jest dobrym rzemieślnikiem, ale nie wiedziałem, że mam do czynienia z dziełem wiel- kiego artysty. — Co zamierza pan zrobić? Pójść do -jego zakładu i przeprowadzić rewizję? ^— Oczywiście, teraz kiedy wiemy, że coś się święci, mu- simy go przyłapać. Chyba, że woli go pan zostawić w spo- koju, dopóki tutaj nie skończy się tej sprawy. Rzecz jas- na, to tutaj musi potrwać. Możemy go również złapać z tym pakunkiem i pokazać, gdzie raki zimują. Campion chwilę się zastanawiał. — Bowels będzie pana oczekiwał — powiedział wresz- cie. — Poza tym mój pomocnik nie darowałby mi nigdy, gdybym nie kierował się zdrowym rozsądkiem. — Lugg? Słyszałem o nim, ale nigdy go nie spotkałem. Podobno jest dobrym fachowcem. — Ach, dokonał kiedyś pewnego niefachowego małego włamania. Nie, wydaje m? się, że do królestwa Bowelsa musi pan pójść tylko pro forma. Jeśli pan coś znajdzie, to jest frajerem, który nie zwraca uwagi na ostrzeżenia. — A jeśli nie pójdziemy do niego, przyczai się, będzie 100 czekać, póki sobie nie pomyśli, że niebezpieczeństwo minę- ło, i wtedy go capniemy. — Inspektor wyjął garść papiero- sów z wewnętrznej kieszeni i zaczął je uważnie przeglądać, Campiona znowu uderzyła niezwykła wyrazistość każdego jego ruchu. Kiedy Lukę spoglądał na zapisane nieporząd- nie kartki, z jego miny można było poznać ich treść, jakby podana została przez głośnik — ta była źle sformułowana, tamta nieważna, inna mogła poczekać. A podczas tej se- gregacji na jego kościstej twarzy malowały się mieszane uczucia. — Hydrobromid hioscyjaminy — powiedział nag- le. — Czy jest możliwe, żeby Tata Wilde, aptekarz, miał u siebie zapas tego? — Nie bardzo. — Campion powiedział to z pewnością, jakiej się po nim spodziewano^. — Mam wrażenie, że jest 'to środek rzadko obecnie stosowany. Jakieś czterdzieści lat temu był modny w medycynie jako lekarstwo używane w przypadkach manii prześladowczej. Ma ten sam charak- ter co atropina, ale Jest znacznie mocniejszy. Jako trucizna zdobył sobie rozgłos, kiedy Crippen wypróbował go na Belli Elmore. Luke'owi to nie wystarczyło. W zamyśleniu przymrużył oczy. — Pan musi zobaczyć ten skład apteczny — oświadczył. — Pewno, że zobaczę. Ale nie powinno się go niepokoić, dopóki nie zajdzie konieczność. Lepiej zacząć od doktora. • — Zgoda. — Zanotował coś na kartce ogryzkiem ołów- ka. — Hydrobromid hioscyjaminy. Co to takiego? A może pan wie przypadkiem coś na ten temat? — Mam wrażenie, że to pochodna lulka czarnego. — Ach tak. To zielsko? — Chyba tak i to bardzo często spotykane. — Ma pan rację, jeśli to jest ta właśnie roślina, o której' 101 myślę. Kiedyś w szkole nauczycielka od botaniki niesłusz- nie mi zarzuciła, że zrobiłem zły rysunek. Tak, lulek czar- ny, małe żółte kwiatki. Okropnie brzydko pachnie. — In- spektor mówił szybko, był uosobieniem energii. — Tak, zgadza się. — Rośnie wszędzie. — Inspektor wprost nie posiadał się ze zdumienia. — Do licha, przecież można go zerwać nawet w parku. Campion przez 'kilka sekund milczał. — Tak — powiedział wreszcie. — Przypuszczam, że tak. — Ale W takim razie trzeba by go wygotować. — In- spektor ^potrząsnął głową z ciemnymi, sztywnymi jak u jagnięcia lokami. — Zacznę najpierw od doktora, ale po- winien pan zobaczyć się ze starym Wilde'em, jeśli to mia- łoby panu pomóc w myśleniu. Potem muszę zająć się dy-' rektorem banku. Czy już wspominałem o nim? — Owszem. To taki miły, schludny człowieczek. Przez chwilę widziałem go, kiedy wychodził z pokoju panny Evadne. Nie była jednak łaskawa przedstawić nas. — Gdyby to zrobiła, obdarzyłaby go jakimś wymyślo- nym nazwiskiem i to też nic by panu nie dało. Należy mu Się nasza wizyta. „Bank nie może udzielać żadnych infor- macji. chyba że na polecenie sądu" — tak mi powiedział; — Zły był przy tym? — Nie. Oczywiście teoretycznie ma rację. Dobrze jest mieć pewność, że o dwóch półkoronówkach wpłacanych w urzędzie pocztowym wiemy tylko ja i dziewczyna w okienku. Inna sprawa, że nie widzę przeszkód, żeby nam powiedział coś od siebie prywatnie. — Jako przyjaciel rodziny? Tak, w każdym razie poroz- mawiamy z nim. Panna Ruth wydalała zbyt wiele pienię- dzy, zanim została zabita. Tyle się dowiedziałem. Może to 102 być motywem, a może i nie. Yeo powiada, że jedynym roz- sądnym motywem morderstwa są pieniądze. Charlie Lukę nie uczynił żadnego komentarza na ten temat. Znowu zajął się swymi karteczkami. — O, mam to zapisane — zawołał wreszcie. — Po dłu- gich namowach udało mi się to wreszcie wydobyć od Re- nee. Pan Edward płacił jej trzy funty tygodniowo, z pra- niem. Panna Evadne płaci jej teraz tyle samo. To znaczy za pełne utrzymanie. Pan Lawrence płaci dwa funty za częściowe utrzymanie. To znaczy też za pełne, bo ona nie potrafi patrzeć spokojnie, jak ktoś chodzi głodny. Panna Kłytia płaci dwadzieścia szylingów, gdyż tyle tylko to biedne dziecko zarabia. I nie dostaje lunchu. Panna Jessica płaci pięć szylingów. —~ Ile? / ' — Pięć szylingów. Fakt. Powiedziałem Renee: „Nie bądź głupia, kochanie, jak wyjdziesz na swoje?", a ona na to, że niby czego się spodziewam? Stara dama je tylko to pa- skudztwo, które sama ugotuje, a jej pokój znajduje się pod samym dachem, i tak dalej, i tak dalej. ,,Wariatka jesteś", powiadam, jej. „Dzisiaj nawet psa nie utrzymasz za pięć szylingów tygodniowo". A ona mówi, że panna Jessica, nie jest psem, raczej kotem. „Wydaje ci się chyba, że znowu grasz w pantomimie", powiadam, „królową wróżek". I wtedy wylazło szydło z worka. „Słuchaj, Charlie", mówi do mnie. ,,Załóżmy, 'że jej wymówię i co wtedy? Będzie musiała zadbać o nią reszta rodziny, prawda? A wtedy oni wszyscy będą musieli oszczędzać, a kto na tym traci, ty głupi małpiszonie? Stracę tylko ja". I ma świętą rację. Mogłaby oczywiście wszystkich wyrzucić, ale wydaje mi się, że ich lubi. Wie, że reprezentują sobą jakąś klasę i że są nieprzeciętni... zapełnię jakby hodowała kangury. 103 — Jakie znowu kangury" — No, to powiedzmy mrówkojady. Interesujące i nie- zwykłe. Coś takiego, o czym można opowiadać sąsiadom. W dzisiejszych czasach trudno o rozrywki. Trzeba z nich korzystać, kiedy się zdarzają. Jak zwykle mówił rękami, twarzą, ciałem, rysował Re- nee robiąc dziwne gesty dużym palcem i wskazującym. Jakim cudem potrafił oddać ostry mały nos podstarzałej aktorki i jej hałaśliwy sposób bycia, Campion nie pojmo- wał, ale mimo to widział ją jak żywą. Poczuł nagły przy- pływ energii, jak gdyby zbudził się zamarły od dawna za- kątek jego mózgu. — A panna Ruth?— spytał ze śmiechem. — Płaciła funta i dziewięć pensów i na -tym pewno poprzestała? — Nie. — Inspektor chował największą niespodziankę na sam koniec, — Nie. Przez ostatni rok przed śmiercią panna Ruth płaciła bardzo nieregularnie. Czasem dawała siedem funtów, a czasem dosłownie tylko -pensy. Renee prowadzi chyba dokładne rachunki. Powiada, że była jej winna jeszcze piątaka. —«.To ciekawe. A ile Ruth miała płacić? — Trzy funty jak reszta. Powiem panu jeszcze jedno, Renee jest zamożna. —• Rotschild w spódnicy. — Dostała pieniądze, dużą sumę pieniędzy. — W głosie Luke'a zabrzmiał smutek. — Mam nadzieję, że nie ma żadnych konszachtów z Jasem Bowelsem. Wie pan, to by zachwiało moją wiarę w kobiety. — Myślę, że nie ma. Czy gdyby miała z nim jakieś kon- szachty, ciągnęłaby mnie na dół w środku nocy, żebym go przyłapał? — To prawda. — inspektor rozjaśnU się. — A teraz wy- 104 chodzę i biorę się do pracy. Czy razem pójdziemy odwie- dzić tego jegomościa z banku? Nazywa się Henry James, doprawdy nie wiem, dlaczego to nazwisko wydaje mi się dziwnie znajome. Chciałbym do niego wpaść gdzieś koło godziny dziesiątej. — A która teraz? — Campion poczuł wyrzuty sumienia, że jeszcze leży w łóżku. Jego własny zegarek najwidocz- niej stanął, bo wskazywał za kwadrans szóstą. Lukę spojrzał na swoją srebrną cebulę, którą wyciągnął z kieszeni marynarki. Machnął nią gwałtownie. — Ma pan rację, słowo daję, ?a dziesięć szósta. Przy- szedłem tu kilka minut pq piątej, ale nie chciałem pana od razu budzić, bo mógł pan mieć ciężką noc. — My, starzy ludzie, lubimy spać — zażartował Cam- pion. — Czeka pana teraz kilka godzin pracy, o ile dobrze zrozumiałem? — O, tak, trzeba się śpieszyć. My też cierpimy na brak ludzi. Przy okazji, jeszcze to przyszło. — Zaczął uważnie wpatrywać się w jakąś kartkę. nieco czystszą od reszty. Dyrektor więzienia Jego Królewskiej Mości w Charlafieid donosi, że ma u siebie w szpitalu niejakiego Looky Jeffe- •reysa, który odsiaduje dwuletni .wyrok za włamanie. Jest umierający, jakieś dolegliwości wewnętrzne. — Urwał. — Biedaczysko — dodał poważnie. — W każdym razie często traci przytomność, a wtedy przez cały czas szepce: „Apron Street, unikaj Apron Street". Stale to powtarza. A. kiedy odzyskuje przytomność i pytają go, co to ma znaczyć, oczywiście nie chce albo nie potrafi wytłumaczyć. Powia- da, że w ogóle nie słyszał o takiej ulicy. W Londynie są trzy Apron Street, wobec tego dyrekcja więzienia zawia- domiła policję we wszystkich trzech dzielnicach. Być może to nie dotyczy naszej ulicy. Jednak daje do myślenia. '10? Campion usiadł gwałtownie i dobrze zalany dreszcz, za- wstydzająco przyjemny, powoli przesunął mu się po krę- gosłupie. — Czy to znaczy, że on się czegoś boi? — spytał. — Chyba tak. Na zakończenie taka notatka: „Lekarz podaje, że pacjent wtedy bardzo silnie poci się i jest wzbu- rzony. A chociaż inne słowa, na ogół bardzo plugawe, mó- wi głośno, o Apron Street zawsze tylko szeptem". Campion odrzucił kołdrę. —— Wstaję ^—.oświadczył. 9. Rozmowa o interesach Gabinet dyrektora banku był w każdym calu wiktoriań- ski. Był to niewielki pokój z kominkiem na węgiel, wykle- jony bogatą czerwono-złotą tapetą w chińskie wzory, na podłodze leżał turecki dywan, a w rogu stała szafa, w któ- rej zapewne trzymano sherry i cygara. Znajdowało się tu ) duże mahoniowe biurko, przypominające katafalk, a dla klienta skórzany zielony fotel, którego wysokie oparcie i boki obite były na krawędziach miedzianymi gwoździami. Nad kominkiem wisiał dobry średniowiktoriański por- tret olejny przedstawiający dżentelmena w fantazyjnej kamizelce i kołnierzu, którego wielkie wyłogi zasłaniały dolną część twarzy. Kiedy Campion rozejrzał się wokoło, przyszło mu na myśl bez żadnej widomej przyczyny, że dawniej unikano starannie pisania słowa ,,bankrut", jakby to było'coś nie- przyzwoitego. Na tym tle pan Henry James wyglądał bardzo nowocześ- nie i nie na miejscu. Stał za biurkiem przyglądając się 106 z powątpiewaniem swoim gościom. Był czysty aż do prze- sady i jego rzednące ciemne włosy tak ciasno przylegały do głowy, że sprawiały wrażenie polakierowanych. Jego koszula była nieskazitelnie biała, a muszka miała dyskret- ny, prawie niewidoczny wzór. — Wybaczcie panowie, ale doprawdy jestem w bardzo . , niezręcznej sytuacji. W całej mojej karierze nie miałem jeszcze do czynienia z taką sprawą. — Głos był równie schludny jak on sam, samogłoski czyste, spółgłoski dosko- nale wymawiane. — Już panu powiedziałem, panie inspek- torze, że Bank — wyraźnie powiedział to słowo z dużej litery, tak jakby powiedział „Bóg" — nie może udzielać żadnych informacji, chyba że na polecenie sądu, a w Bogu nadzieja, że do takiej ostateczności nie dojdzie. / W tym gabinecie Charlie &uke bardziej niż zwykle wy- glądał na gangstera — choć uśmiechał się szeroko, a na swego towarzysza spoglądał jak grzeczny pies, który tylko czeka na znak, żeby ugryźć intruza. - Campion z zainteresowaniem patrzył zza^ogowych oku- larów na swój łup. ł — Będzie to rozmowa towarzyska. Prawie — dodał. — Przepraszam najmocniej, jaka? —— Miałem na myśli to, że chcielibyśmy, by pan przez chwilę zapomniał o banku, Słaby uśmiech pojawił się na okrągłej twarzy rozmów- cy Campiona. \ — To przyjdzie mi raczej z trudnością. Było zapewne kwestią przypadku, że obaj przybysze odwrócili się i spojrzeli na portret nad kominkiem. — Założyciel?—spytał Campion. — Wnuk założyciela, pan Jefferson Clough, w wieku lat trzydziestu siedmiu. 107 — Już nie żyje? — Ależ tak, oczywiście. Obraz był malowany w tysiąc osiemset sześćdziesiątym trzecim. — Bank jest znany? — Nie bardzo. — W głosie Jamesa brzmiała lekka na- gana. — Najlepsze banki, jeśli wolno mi powiedzieć, ozna- czają się brakiem tej cechy. Uśmiech Campiona był rozbrajający. — Rodzinę Palinode'ów zna pan prywatnie, niepraw- daż? Dyrektor banku przesunął dłonią po czole. — Tam do licha — oświadczył nieoczekiwanie. — Tak, chyba tak. Znam ich od dziecka, ale są również naszymi starymi klientami. — Wobec tego będziemy" unikać tematu pieniędzy. Dobrze? Pan James miał wyraz na poły smutny, na poły rozba- • wiony. , — Musimy. "Co "panowie chcieliby wiedzieć? Inspektor westchnął i przysunął bliżej krzesło. — To tylko zwykła procedura— powiedział. — Panna Ruth Palinode została zamordowana... — Czy to oficjalne stwierdzenie? — Tak, ale nie podamy go do wiadomości publicznej, "dopóki śledztwo się nie skończy. Jesteśmy z policji, jak pan zapewne wie. W zaniepokojonych okrągłych oczach błysnął wyraz uznania. — Panowie chcieliby wiedzieć, od jak dawna ją znałem l kiedy widziałem ją po raz ostatni, nieprawdaż? No cóż, znałem ją od dziecka, a po raz ostatni widziałem któregoś dnia rano, na kilka dni przed jej śmiercią. Teraz, kiedy się 108 zastanawiam, sądzę, że to było w przeddzień jej choroby. Przyszła tu. — Miała jakiś interes? — Tak. . — Wobec tego musiała mieć w banku swoje konto. — W owym czasie nie. — A więc ostatnio jej konto zostało zamknięte? — Jak mam na to odpowiedzieć? -— James zaczerwAinił się z gniewu. — Powiedziałem już panom, że nie wolno mi udzielać informacji na temat spraw finansowych moich klientów. — Gong — mruknął Campion z głębi zielonego skórza- nego fotela. — Wobec tego wróćmy do czasów pańskiego dzieciństwa. Gdzie pan wtedy mieszkał? — Tutaj. ' . —- W tym domu? — Tak. Powinienem to może wyjaśnić. Nad biurami znajduje się mieszkanie. W owym czasie dyrektorem był mój ojciec. Kiedy dorosłem, zacząłem pracować w centrali w City, a potem po śmierci ojca objąłem 'tutaj stanowisko dyrektora filii. Nie przeprowadzamy większych transakcji i specjalizujemy się w obsłudze indywidualnych klientów. Większość z nich ma u nas konta od wielu pokoleń. — Ile jest jeszcze filii? — Tylko pięć. Centrala mieści się przy Buttermarket. — Sądzę, że pamięta pan rodzinę Palinode'ów z okresu jej świetności? — Oczywiście że tak! — Żarliwość tego stwierdzenia zdumiała ich. W jego żalu brzmiała tragiczna nuta. — Stajnie w zaułku pełne były przepięknych koni. Bez przer- wy kręciła się służba. Dostawcy zarabiali znakomicie. Wy- dawano przyjęcia, obiady proszone, organizowano zebrania IM towarzyskie, pełno było sreber, kryształów, no i w ogó- le... — machnął ręka, gdyż zabrakło mu słów. — Kandelabrów? — podsunął Lukę skwapliwie. — Właśnie; kandelabrów. — Wydawał się bardzo wdzię- czny za tę podpowiedz. — Profesor Palinode i mój ojciec byli prawie przyjaciółmi. Dobrze pamiętam tego starszego pana. Miał długą brodę, wielkie brwi i nosił cylinder. Lu- bił siadywać w tym zielonym fotelu i zabierać memu ojcu czas, ale nikomu to nie przeszkadzało. Cała nasza dzielni- ca kręciła się wokół Paltnode'ów. Nie potrafię tego wszyst- kiego opisać tak dokładnie, jak bym chciał, brakuje mi słów, ale to były wspaniałe czasy i niezwykła rodzina. A te futra w kościele! A te diamenty, jakie pani Palinode wkła- dfeła do teatru! I te przyjęcia na Boże Narodzenie, na które zapraszano wybrańców losu. Tak, kiedy wróciłem tutaj l znalazłem ich w takim stanie, w jakim znajdują się obec- nie, przeżyłem wstrząs, prawdziwy wstrząs. — To są nadal czarujący ludzie — zaryzykował Cam- pion. — Owszem i człowiek nadal czuje się zobowiązany wo- bec nich. Ale drogi panie, trzeba to było widzieć wtedy! — Może Edward Palinode nie miał takiej głowy do in- teresów jak jego ojciec? — Nie — odparł pan James. — Z pewnością nie. Zapanowała kłopotliwa cisza. — Panna Jessica powiedziała mi, że jej tygodniowy do- chód można liczyć w szylingach — zaczął Campion. "— Panna Jessica! — Gwałtownie wyrzucił ręce w górę, po czym jego twarz stała się bez wyrazu. — Na ten temat nie mogę nic powiedzieć. — Oczywiście. A więc po raz. ostatni widział pan pannę Ruth w przeddzień jej śmierci? Czy mam rację? ł lio — Doprawdy nie jestem pewien. Bawiła tutaj bardzo krótko. Postaram się to ustalić dla panów. Proszę zaczekać. Wyszedł spiesznie z pokoju i prawie natychmiast wrócił z osobnikiem, który kiedyś mógł być prawą ręką założy- ciela banku, pana Jeffersona Clougha. Człowiek ten był wysoki, chudy i tak bardzo stary, że skóra na głowie przy- legała mu do głowy wręcz z nieprzyjemną dokładnością. Rzadkie siwe włosy sterczały z pomarszczonej twarzy w nieoczekiwanych miejscach, a najbardziej rzucała się w oczy zwisająca dolna warga. Załzawione oczy patrzyły jednak przenikliwie. Nie okazał wcale zdumienia, kiedy usłyszał, o co chodzi. . — Było to wczesnym popołudniem w przeddzień jej śmierci albo tego samego dnia. —- Głos miał apodyktyczny i ostry. — Wczesnym popołudniem. — Nie wydaje mi się, panie Congreve. — Zwrócili uwa- gę, że dyrektor zwracając się do starego człowieka podno- sił głos. — Mnie się wydaje, że to było w przeddzień rano.; — Nie — sprzeciwił się ze starczym uporem. — Po po- łudniu. — Zmarła zachorowała tuż przed lunchem, a umarła o drugiej po południu — wyjaśnił spokojnie Charlie Lukę. Starzec spojrzał na niego obojętnie i pan Henry James powtórzył tę wiadomość znacznie głośniej. — Bujda — stwierdził Congreve z przekonaniem. — Wiem dobrze, że to było po południu, ponieważ spojrzałem na pannę Ruth i pomyślałem sobie, jak bardzo zmieniła się moda. Było to po południu w dniu jej śmierci- Czuła się wtedy zupełnie dobrze. Pan James spojrzał na Campiona przepraszająco. — To było któregoś dnia rano, jestem pewien, całkowi- cie pewien — upierał się przy swoim. in 7 Uśmiech wyższości i pobłażania przemknął po twarzy starca. — Może pan mówić, co pan chce, panie James, wolno panu — mruknął. — Biedna kobieta i tak nie żyje. To było po południu. No cóż, jeśli nie mogę panom pomóc w niczym więcej, to do widzenia. Inspektor popatrzył za nim- uważnie, a potem potarł energicznie brodę. • • — Tak, tego jegomościa nie posadzilibyśmy na ławie dla świadków — powiedział. — Czy jest jeszcze ktoś w biurze, kto mógłby nam pomóc, panie James? Schludny niski dżentelmen spojrzał na nich z zakłopo- taniem. — Niestety, nie — odparł po chwili namysłu. — Oczy- wiście zastanawiałem się nad tym, ale akurat wtedy na- sza panna Webb nie przychodziła do pracy, bo chorowała •na grypę, i byliśmy tylko we dwójkę z Congreve'em. — Zaczerwienił się lekko. — Mogą panowie pomyśleć, że ma- my bardzo nieliczny personel. Rzeczywiście tak jest. Trud- no zdobyć teraz kogoś odpowiedniego do pracy. Dawniej bywało inaczej, zapewniam panów. Pamiętam czasy, kie- dy w niektórych działach pracowało po kilkunastu urzęd- ników. Wtedy to była duża filia. Campion miał wręcz nieprzyjemne uczucie, że bank pa- na Clougha kurczy mu się przed oczami. — Załóżmy, że był to ranek w przeddzień jej śmierci — zaproponował. — Czuła się wtedy zupełnie dobrze, prawda? — Wręcz przeciwnie — obruszył się pan James. — Zro- biła na mnie wrażenie osoby bardzo chorej. Była podnie- cona, agresywna i wystąpiła z niezwykłymi żądaniami. A kiedy następnego dnia usłyszałem... tak, jestem pewien, 112 że to było następnego dnia... że miała atak apopleksji, wca- le się nie zdziwiłem. — Przyjął pan tę diagnozę bez zastrzeżeń? — Tak, bez najmniejszych. Doktor Smith jest bardzo solidnym lekarzem, bardzo cenionym w naszej dzielnicy. Kiedy usłyszałem tę smutną wiadomość, powiedziałem so- bie: „Wcale nie jestem tym zaskoczony. Przynajmniej je- den ciężar mniej dla tych biednych ludzi". — Ledwie ścichły te słowa, drgnął i zbladł. .— Nie powinienem był rozmawiać z panami, czułem to, czułem od pierwszej chwili. ', • , — Przecież — powiedział cicho Campion — było ogólnie wiadomo, że panna Ruth miała bardzo trudny charakter. Krewni często działają sobie na nerwy. Ale nawet w ta- kich wypadkach rodzina rzadko podejmuje jakieś — na- zwijmy to — drastyczne kroki. Na twarzy dyrektora odmalował się wyraz wdzięcz- ności. ! — Tak — powiedział szybko — właśnie to miałem na myśli. Przez chwilę obawiałem się, że panowie mogliby mnie źle zrozumieć. Charlie już zaczął wstawać z krzesła, kiedy drzwi się otworzyły i znowu pojawił się pan Congreve. — Jakiś człowiek przyszedł do pana inspektora — wy- mruczał tak cicho, że prawie chrypliwie. — Nie chcieliśmy go wpuścić od frontu, panie dyrektorze. Sądzę, że powi-' nien przyjść tutaj. — Skinął głową w stronę Luke'a. — Ale go nie odesłałem — dodał. • , Była to znakomicie odegrana scenka obraźliwej wielko- duszności. Congreve nie czekał na odpowiedź, ale odsunął się na bok dając znaki ręką komuś stojącemu na kory-' tarzu. Jak najwięcej grobów 113 Agent w cywilu, mężczyzna o ponurej, głęboko pobruż- dżonej twarzy, wszedł energicznie do pokoju, nie patrząc na nikogo prócz Luke'a. — Czy moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy, panie inspektorze? . '. . Inspektor skinął głową i bez jednego słowa wyszli na korytarz. Congreve zamknął za nimi drzwi i poczłapał do okna, które wychodziło na ulicę. Odsunął może na cal fi- rankę i bez ceremonii przytknął oko do szpary. Nagle za- czął się śmiać, cienkim starczym chichotem. — Ależ to nasz sąsiad z prawej strony, pan Bowels — powiedział. — Ciekawe, co on takiego robi? — Może idzie na Apron Street — zrobił niemądrą uwa- gę Campion. Śledził uważnie starca, który jednak nawet nie drgnął. Pan Congreve stał nieruchomo, wyglądając na ulicę. Po dłuższej chwili wyprostował się. — Nie mógłby tego zrobić, proszę pana, ponieważ jest na Apron Street — powiedział surowo. — Musi pan być tu obcy, jeśli pan tego nie wie. — Obawiam się, że słuch staremu Congreve'owi płata figle — w głosie pana Jamesa brzmiała przepraszająca nuta. — Pracuje u nas od tylu lat, że ma pewne przywile- je, albo mu się tak wydaje. — Urwał, westchnął i zamru- gał oczami. — Powiadam panu, że nawet pieniądz nie jest już taki jak dawniej. Brzmi to jak herezja, ale czasem wierzę, że tak jest. Do widzenia panu. 10. Chłopiec z motorem — Zrobiłem dobry interes — powiedział Jaś' Bowels z przekonaniem. — Tak, tylko tak mogę to określić — do- 114 bry interes. Włożyłem w nią tego zmarłego dżentelmena i już. Stał na kocich łbach zaułka i w czerni prezentował się wspaniale. Jego frak był nieco dłuższy, niż to jest przyjęte, i każdy na jego miejscu wyglądałby w nim śmiesznie, on jednak ze swymi falistymi siwymi włosami, dodającymi mu godności, był imponujący. Delikatnie przetarł swój jedwabny cylinder, nie zanadto lśniący ani agresywnie no- wy, lecz solidny i poważny. — Widzę, panie inspektorze, że przygląda mi się pan uważnie — powiedział do Luke'a uśmiechając się toleran- cyjnie, po ojcowsku. — Nazywam ten strój ,,pogrzebową pompą". Tak sobie żartuję, ale widzi pan,.to daje pociechę osieroconym; nie żart — r-:oj strój, oczywiście. Agent w cywilu, który robił wrażenie bardziej zmart- wionego niż kilku ludzi, którzy właśnie w milczeniu krzą- tali się przy bogato zdobionym karawanie zaprzężonym w konie, przed chwilą wyprowadzone w stajni, uśmiech- nął się gorzko. — Mnie tam pan me-daje żadnej pociechy — stwierdził zupełnie bez potrzeby. — No, niech pan teraz wszystko opowie, przy inspektorze. Gdzie jest ta trumna, którą za- brał pan z piwnicy Portminster Lodge wczoraj w nocy? — Pod numerem pięćdziesiątym dziewiątym na Lansbu- ry Terrace, dokąd właśnie jedziemy. — Nie zdołał ukryć nuty triumfu w głosie. — Gdybym wiedział, panie inspek- torze, że pan chce ją sobie obejrzeć, prędzej bym sobie obciął prawą rękę, niż bym ją wykorzystał. Daję słowo. Charlie Lukę wykrzywił twarz w 'grymasie mającym przypominać uśmiech. — Masz cudowne usposobienie, Bowels — powiedział. — 115 Oczywiście ciało już w niej leży. Zapewne w tej chwili wszyscy krewni stoją wokół niej. — Klęczą. — W niewinnych oczach nie było nawet cie- nia wesołości. — To bardzo religijni ludzie. Syn zmarłego jest prawnikiem — dodał po chwili namysłu. Agent w cywilu spojrzał na swego zwierzchnika. W oczach jego nie było żadnego pytania. Na razie Jaś Bowels wygrał. — Potrzebował jej dziś rano, tak się złożyło, że pasowa- ła. Tak się złożyło, ze miał kłopoty z tą, którą przygoto- wał dla klienta. Tak się złożyło, że nie wiedział, że może nas zainteresować — wyrecytował martwo. — Wyjął mi pan to z ust, panie Dice — powiedział Jaś z zadowoleniem. — Śmieszna historia i nie zamierzałem o tym mówić, bo to nieprzyjemny wypadek, ale trumna z zielonego wiązu, którą przygotowałem dla tego zmarłe- go dżentelmena, wypaczyła się. Okropny surowiec dosta- jemy w dzisiejszych czasach. Woda wprost z niego kapie. „No cóż", powiedziałem do .mego syna. „Smutny to fakt. Zanim ją dostarczymy na miejsce, wypadnie dno" „Może być Jeszcze gorzej, ojcze", powiedział mój chłopak. „To może się zdarzyć w kościele." Nie chcieliśmy przecież żeby coś takiego się przytrafiło, gdyż huk mógłby być taki jak przy wystrzale z pistoletu, a to byłaby straszna kom- promitacja. ,,0 Boże, Rowley", powiedziałem, „nigdy bym potem nie mógł spojrzeć ludziom -w oczy." „l słusznie", powiedział. „I słusznie", powtórzyłem. „Ale co my teraz zrobimy?" „Masz przecież swoje dzieło sztuki, ojcze", on mi na to, „trumnę przyniesioną z drugiej strony ulicy." „Ale przecież...", powiedziałem. — Daj pan spokój — przerwał mu inspektor bez cienia gniewu. — Zachowaj dla siebie tę opowieść. Chcielibyśmy llfi tylko rozejrzeć się trochę po domu, jeśli to panu nie zrobi różnicy. Bowels wyciągnął z kieszonki na żołądku piękny, choć może zbyt pokaźnych rozmiarów złoty zegarek. — Jaka szkoda — oświadczył — że nie mogę w tym wziąć udziału, panie inspektorze, bo musiałbym potem ga- lopem jechać na Lansbury Terrace, a to mogłoby zostać źle zrozumiane i wywołać niedobre wrażenie. Ale ma pan szczęście: w kuchni siedzi mój szwagier, grzeje się przy ogniu, bo zaprószył sobie głowę. Z radością panów opro- wadzi i będzie świadkiem tego. — Urwał, a wszechwie- dzący uśmieszek wykrzywił mu wąskie wargi. — Nie dla- tego, żebyśmy sobie nie dowierzali, pan i ja, ale wiem do- brze, że panowie z policji lubią być oprowadzani przez właściciela domu, zawsze to lepiej w przypadku jakichś późniejszych nieporozumień. Wejdzie pan do mego miesz- kania i powie: „Panie Lugg, przysłał nas Bowels", a on wszystko pokaże od strychu aż po piwnice. Bardzo będzie z tego rad — dodał przebiegle. — Doskonale, tak zrobimy. — Inspektor Lukę nie ukry- wał swego zadowolenia. — Spotkamy się po imprezie. — Na ten temat, panie inspektorze, nie powinien pan żartować — powiedział zupełnie szczerze. — To mój fach i podchodzę do niego pogodnie, ale dla tego zmarłego dżentelmena to sprawa bardzo poważna. Nie zdradza ocho- ty do śmiechu. — Naprawdę nie? — Charlie Lukę ściągnął palcami skórę twarzy, aż wystąpiły mu wyraźne kości czaszki. Jaś drgnął i zbladł jak ściana. — Wcale nie uważam tego za dobry dowcip — powie- dział sztywno i odwrócił się. W kuchni rzeczywiście zastali Lugga, ale nie był sam. 117 Kiedy weszli, z wysokiego fotela podniósł się Campion sie- rdzący naprzeciw niego. — Widziałem, jak rozmawiacie z tymi krukami, wobec tego poszedłem od frontu i wszedłem tu przez sklep —: wyjaśnił. — Lugg powiada, że wczoraj wieczorem dali mu alkoholu z narkotykiem. Z trzcinowego fotela wyjrzał worek nieszczęścia o męt- nych oczach. Lugg, w swoim najlepszym ubraniu i kama- szach, był bez kołnierzyka i porozpinany. Miał wściekłą minę. — Po jednym piwie „Guinness" i dwóch kuflach gorz- kiego ja miałbym być gotów, ja! — powiedział zjadli- wie. — Byłem gotów jak któryś z umrzyków mego szwa- gra i tak się też teraz czuję. To typowe dla Jasa, zupełnie typowe. Gada ci o twojej zmarłej siostrze, aż zaczniesz płakać, a potem ci doleje jakichś kropelek. I to w swoim własnym domu! We własnym domu! Nawet kobieta, tak zwana bezradna kobieta, nie zrobiłaby takiego świństwa. Sierżant Dice, nieco zdumiony -tym wybuchem, zarea- gował jak należy. .. _ — Chcę uścisnął pańską rękę — powiedział. —» Dobrze pan mówi. Lugg mimo całego żalu był wyraźnie zadowolony. — Bardzo się cieszę, że pana poznałem — powiedział, wyciągając do nowego przyjaciela dłoń z" paluchami przy- pominającymi kiełbaski. Campion spoglądając niepewnie •na inspektora zobaczył, że ten jest zachwycony tą sytua-- cją. Spiesznie więc przedstawił ich sobie. — Nic tu nie ma — powiedział Lugg do Dice'a. — Obejrzałem to całe niewiele warte wnętrzne i wszystko jest na miejscu, .najmniejszy nawet kwiat z wosku. Bogiem a prawdą nie wiem, co ten stary hipokryta kombinuje, ale to coś ekstra. — Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał Campion. — Coś, co nie ma nic wspólnego z tą hecą po drugiej < stronie ulicy. Błagam, usiądźcie panowie spokojnie, jeśli macie w sercu trochę litości. Dziś słyszę, jak mucha tupie nogą. ' . \ Kiedy się rozsiedli, wyjaśnił im swój punkt widzenia. — Jaś kombinuje' coś ekstra, co nie ma nic wspólnego z kopaniem robaków i rodziną Palinode'ów. Wiedzieliśmy ó tym, jak tylko dostaliśmy list od niego. Jaś chce, żeby cały ten harmider u Palinode'ów szybko się uspokoił i że- by gliny... bardzo pana przepraszam, panie Dice i pana również, panie inspektorze... i żeby policja zajęła się swoi- mi sprawami, odczytała depesze gratulacyjne, a on mógł dalej robić swoje. Dlatego napisał, stary głupi cap. — Już miał uderzyć ręką w stół, żeby podkreślić swoje słowa, ale powstrzymał się. — Nie wpadło mu do głowy, że mój pra- codawca urzędowo zajmie się tą sprawą i z: pewnością również nie spodziewał się, że przyjdę do niego z przyja- cielską wizytą. Kiedy stałem na progu, a on się gapił na mnie i moją małą walizeczkę, powiedziałem mu: ,,Musisz podwiązać sobie szczękę, bracie, jeśli chcesz zrobić miły wyraz twarzy". Oczywiście od razu wziął się w garść. Wy- obraża sobie, że jestem bogatym wujkiem dla Rowleya. Moja marynarka jest z dobrego tweedu i używam drogiej wody kolońskiej. Szybko przychodził do siebie. Jego czarne oczy stopnic-- wo odzyskiwały dawny blask i Campion obserwując sku- piony wyraz twarzy Luke'a poczuł wyraźną ulgę. — Zwabił nas! —ciągnął Lugg nabierając impetu. — Zwabił nas tutaj, udając, że ma coś do powiedzenia. Pew- no że ma, ale niewiele. Wyciągnąłem to z niego, zanim ję- li 9 szcze w salonie obejrzeliśmy zdjęcia nagrobka biednej Beatt. — O czym mówił? O koniach? — Campion rzucił ostro to pytanie, aż wszyscy trzej spojrzeli na niego. —• A więc jaśnie pan Wszechwiedzący dowiedział się o tym. — Lugg tak był rozdrażniony, że zapomniał, iż nie są sami. Zrobił akrobatyczny wysiłek, żeby się wycofać z tej niezbyt grzecznej uwagi. — Proszę nie myśleć, że zwracałem się do pana — mruknął, a jego ciężkie powieki zakryły przekrwione oczy. — Sam do siebie to powiedzia- łem. To było wszystko, co Jaś miał nam do zaoferowania po rozbudzeniu napomknięciami naszych nadziei. Panna Ruth Palinode, jak każdy człowiek, lubiła od czasu do cza- su postawić szylinga na jakiegoś konia. Jaś sądził, że to może być ciekawe, ponieważ utrzymywane było w tajem- nicy. Ignoranci często popełniają tego rodzaju pomyłki. Lukę obrzucił pełnym uznania spojrzeniem najpierw służącego, potem pana. — Jak pan na to wpadł, panie Campion? Jasne oczy za rogowymi okularami miały przepraszają- cy wyraz. — Przeczucie — wyjaśnił skromnie. — Każdy mi mó- wił, że miała jakąś słabość, ale nie była alkoholiczką. Wie- działem, że miała duże zdolności matematyczne, co nasu- wało myśl, że opracowała własny system; to wszystko. Za- pewne młody Eowels brał od niej pieniądze na zakłady. — Stawiała dziennie szylinga albo dwa, tak że obudziło to jego podejrzenia dopiero w miesiąc po jej śmierci. On jest podobny do swojej matki:" wolno myśli. Robił to po prostu z uprzejmości. Ale sądzę, że forsę ze starej damy pompował stary Jaś. — Nadzwyczajne. Czy udało jej się kiedyś wygrać? 120 — Od czasu do czasu. Na dłuższą metę przegrywała, jak większość kobiet. — To prawda — przytwierdził sierżant Dice z przeko- naniem. — Tak, to wiele wyjaśnia.— Oczy Lukę'a nabrały bla- sku. — Z pieniędzmi było krucho. Jak jeden z członków rodziny podskakuje, ciężar spada na resztę. Wszyscy się zamknęli w sobie. Nic z tego nie wyszło. Głupia kobieta nadal grała. Zmartwienie. Rozpacz. Ktoś musi ją powstrzy- mać... — w pełni zapału urwał, żeby się zastanowić. — A czy to wystarczyłoby jako motyw? — spytał patrząc na Campiona. — Chyba nie. — Żaden motyw morderstwa nigdy nie jest przekonują- cy — powiedział Campion niepewnie. — Byli tacy fachow- cy, którzy dokonywali skomplikowanego przestępstwa dla kilku półkoronówek. A co z Jasem, Lugg? Wiesz coś? • — Jeszcze nie, szefie, proszę mi dać godzinę czasu —ł w głosie Lugga brzmiała zawziętość. — Sam byłem tutaj tylko przez pół godziny. Muszę ruszyć głową, pomyśleć. Wkrótce po moim przybyciu wczoraj wieczorem Jaś kogoś wpuścił od frontu. Nie mogłem zobaczyć, kto to, kobieta czy mężczyzna. Wrócił uśmiechnięty, z tymi zębiskami sterczącymi z jego wstrętnej gęby jak dwa nagrobki, i powiedział, że załatwiał interes, mając na myśli czyjąś śmierć. Ale był zdenerwowany, uśmiechał się, pocił. On coś kombinuje, może przemyca alkohol. — Skąd wam to przyszło do głowy? — Inspektor .uczę-; pił się tej możliwości jak terrier zdobyczy. Lugg nadal był tajemniczy — Tak jakoś samo mi wpadło — powiedział skro-1 mnie. — Tak musi być coś ciężkiego, co trzeba nieść ostroż- ' nie. Poza tym naopowiadał mi swoich wesołych history- 131 jęk. On widzi dużo frajdy w swojej pracy. Opowiadał mi c takim jednym hotelu. Oni nie lubią, żeby działo się cos nieprzyjemnego w takim eleganckim miejscu. Więc, jak gość wykituje, a nie chcą, żeby ktoś wytworny przejął się widokiem trumny znoszonej po schodach, posyłają wtedy do firmy „Bowels i Syn" i umarlak zostaje wyniesiony w fortepianie. — Już słyszałem o tym sposobie —powiedział Cam- pion. — Ale co ma piernik do wiatraka? — Mówię o hotelowych interesach Jasa — powiedział Lugg z urazą. — Nie podaję faktów. Wydaje mi się tylko, że on coś kombinuje na własną rękę i że ta sprawa po dru- giej stronie ulicy nie ma z tym nic wspólnego. Kiedy ścichł jego dźwięczny głos, drzwi za nimi uchyliły się i w szparze ukazała się mała umorusana twarzyczka, rozjaśniona niezwykła radością. — Jesteście z policji, no nie? — Był to mały, 'dziewię-- cioletni najwyżej chłopak, o buzi anioła i oczach pekińczy- ka. — Chodźcie, będziecie pierwsi na miejscu. Posłali mnie po gliny na róg ulicy, ale ja wiedziałem, że tu jesteście. Chodźcie! Tam leży trup! Reakcja była natychmiastowa, taka, jakiej malec z pew- nością oczekiwał. Wszyscy zerwali się z wyjątkiem Lug- ga, któremu zakręciło się w głowie, ale zaraz się opanował. — Gdzie, synu? — Charlie Lukę patrzący z góry na chłopaka wydawał*się olbrzymem. Chłopiec schwycił inspektora za połę kurtki i pociągnął, oszołomiony swoją ważnością. — O tam, tam, koło stajni. Chodźcie, będziesie. pierwsi. Ma pan swój znaczek? Chłopak biegł po kamieniach ciągnąc Luke'a. Na niewiel- kim dziedzińcu wokół zniszczonych, stojących otworem 122 drzwi zebrała się grupka ludzi. Poza tym było pusto. „Bo- wels i Syn" oraz ich czarni pomocnicy zniknęli. Tłum rozstąpił się przed inspektorem, który zatrzymał się na chwilę, żeby swego przewodnika oddać-pod opiekę którejś z kobiet, stojących wśród gapiów. Kiedy wraz z Campionem weszli do kiepsko oświetlonej szopy, pomy- śleli obaj, że jest pusta, ale z otworu w suficie, do którego przystawiona była drabina, dobiegało czyjeś łkanie. Tłum za nimi milczał, jak to zawsze bywa w krytycz- nym momencie. Campion pierwszy wspiął się po drabinie. Kiedy pokonawszy zakurzone szczeble znalazł się na stry- szku, ujrzał zupełnie nieoczekiwaną scenę. Mętne, desz- czowe londyńskie światło dnia, przedostające się przez osnute pajęczynami okienko umieszczone wysoko w bie- lonej ścianie, padało na beżowy pulower leżącej nierucho- mo postaci. Tuż obok klęczała na powalanym olejem płasz- czu nieprzemakalnym szczupła dziewczyna o kruczoczar- nych włosach. Była to rozpaczliwie łkająca panna Wbite. 11. To najwyższy czas Czarna smuga zastygłej krwi wyglądała ponuro na tle jasnych włosów, a nieco nabrzmiała, patetycznie młoda twarz była kredowo blada. Campion położył rękę na drgających plecach Kłytii. — Wszystko będzie dobrze — powiedział spokojnie. — A teraz powiedz, jak go znalazłaś? Klęczący z drugiej strony nieruchomego ciała, inspektor Lukę kiwnął zachęcająco głową. — Lekarz zaraz tu będzie Chłopak oberwał porządnie po głowie, ale jest młody i silny. Proszę mówić. 123 Nie podniosła głowy. Jedwabiste czarne włosy zwisaty po obu stronach twarzy jak firanki. — Nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział. — W głosie jej zabrzmiało cierpienie. — Nie chciałam, żeby ktokol- wiek wiedział, ale myślałam, że on nie żyje. Myślałam, że nie żyje. Musiałam kogoś wezwać. Myślałam, że on nie żyje. W swojej rozpaczy była zupełnie bezradna. Cała godność najmłodszej latorośli Palinode'ów zatonęła w powodzi łez. Brzydki, źle dopasowany płaszcz podkreślał jeszcze smu- tek skulonej postaci. — Och, myślałam, że on nie żyję. — Na szczęście żyje. — Inspektor prawie wymruczał te słowa. — Jak go znalazłaś? Czy wiedziałaś, że on tu jest? — Nie. — Podniosła błyszczącą i zapłakaną jak u dziec- ka twarz na Campibna. — Nie. Wiedziałam tylko, że pozwo- lono mu tutaj trzymać motor. Załatwił to wczoraj. Wczo- : raj wieczorem pożegnaliśmy się raczej późno, po dziesiątej. ! Pan widział mnie, jak wracałam. A dziś rano w biurze cze- ! kałam na jego telefon. — Mówiła z trudem, aż wreszcie zamilkła. Łzy skapywały jej z nosa. Campion wyciągnął chustkę. — Może posprzeczaliście się? — podsunął. — Och nie! — Zaprzeczyła gwałtownie, jakby coś tak strasznego było nie do pomyślenia. —- Nie. On zawsze do mnie dzwoni. Nawet urzędowo. Sprzedaje nam fotografie... to znaczy jego firma. Ale nie zadzwonił... dziś rano nie zadzwonił. Panna Ferraby— pracuje ze mną na dole — mogła lada chwila wejść. Ja przyszłam pierwsza do biura i... i... —. I oczywiście zadzwoniłaś do niego. — Campion pa- trzył na nią przez okulary ż wielką sympatią. 124 — Ale go nie było — ciągnęła. — Pan Cooling, który pracuje razem z nim, powiedział, że nie przyszedł i jeśli nie jest chory, to będzie bardzo źle. Charlie Lukę zamiast coś powiedzieć, zakrył oczy ręką. Campion nadal słuchał z miną świadczącą o żywym zain- teresowaniu. — Wobec tego zadzwoniłaś do niego do domu — podsu- nął łagodnie. — Nie, on nie ma domu. Zadzwoniłam do jego gospo- dyni. Ona... ona... och nie mogę! — ,,Nie, a właśnie, że nie poproszę, moja panno!" — głos inspektora Luke'a przybrał ostry, obraźliwy ton, jakby zniekształcony przez telefon. — „Nie! Ale jak już panienka tu dzwoni, to powiem, że powinna się panienka wstydzić. Tak późno włóczyć się po nocy... marnować pie- niądze... takie nic dobrego... A ja, biedna kobieta... sama muszę żyć... ani mi się śni uprawiać filantropię, chociaż są tacy, co się tego spodziewają..." Co zrobiło to stare babsko? Wyrzuciło go? Po raz pierwszy spojrzała mu prosto w oczy, a w jej spojrzeniu malowało się takie zdumienie, że zapomniała na chwilę o swej tragedii. — Skąd pan wie? Inspektor był jeszcze młodym człowiekiem i przy- stojnym na swój sposób. W tym momencie obydwie te ce- chy wyraźnie się uwydatniły. — Już przedtem takie rzeczy się zdarzały na świecie — oświadczył z nieoczekiwaną jak na niego delikatnością. — No, dalej, kociaku, otwórz oczy. To duży wstrząs, ale kie- dyś trzeba przez to przejść. Pani Lemon czekała na niego i wyrzuciła go na bruk wraz z zapasową koszulą i portre- tem matki, prawda? 125 Kłytia pociągnęła nosem. — I wtedy pomyślałaś sobie, że pewno jest przy mo- torze? Czy mam rację? — Tylko to ma oprócz mnie. Inspektor napotkał spojrzenie Campiona, po czym od- wrócili wzrok. — Nie jest pan jeszcze siwy — mruknął Campion. — Ale nie jestem już taki jak dawniej.'— W głosie Lu- ke'a zabrzmiało roztargnienie i pochylił się, żeby raz jesz- cze spojrzeć - na ranę chłopca. — Ma gęste włosy — oświadczył. — To zapewne uratowało mu życie. Inna spra- wa, że cios był bardzo fachowy. Paskudny. Ktoś to zrobił świadomie. —. Znowu zwrócił się do Kłytii. — Mówiłaś, ze wyszłaś z biura i przybiegłaś tutaj, żeby go spotkać albo przynajmniej znaleźć ślady bytności? Czy drzwi były otwarte? — Tak. Pan Bowels miał dzisiaj założyć kłódkę. Wyna- jęliśmy tę szopę wczoraj. — Należy do Bowelsa, prawda? — Należy do starego Bowelsa, ale wynajął nam ją jego syn, Rowley. Zdaje się, że jego ojciec nic o tym nie wie- dział. , — Rożumien-L Wybiegłaś więc z biura i przyszłaś tutaj, żeby się rozejrzeć. Dlaczego weszłaś na stryszek? Kłytia chwilę się zastanawiała, jej wahanie było całkiem szczere. . — Ja nie miałam gdzie szukać — powiedziała wresz- cie. — Jeśliby go tu nie było... to by znaczyło, że odszedł. Byłam przestraszona. Czy pan tego nie rozumie? — O tak. — Campion był bardzo rzeczowy. — Oczywiś- cie. Weszłaś tu, rozejrzałaś się i potem spostrzegłaś dra- binę i... weszłaś po niej. Kłytia straciła teraz rumieńce,, twarz jej była bardzo blada, skóra napięta. - '' — I wtedy go zobaczyłam — powiedziała powoli. -•- Po-' myślałam, że nie żyje. — Odwróciła głowę, gdyż odgłosy kroków na dole świadczyły, że nadchodzą posiłki. — Jeszcze jedno, inspektorze — powiedział niepewnie Campion. — Jak on się nazywa? — Howard Edgar Wyndham Dunning. Tak się przynaj- mniej nazywał, kiedy ostatnim razem sprawdzaliśmy jego prawo jazdy. — Lukę z trudem panował nad irytacją. — Ja go nazywam Mikę — cicho powiedziała Kłytia. Sierżant Dice pojawił się pierwszy na drabinie i obrócił się, żeby pomóc lekarzowi, który najwyraźniej miał o to do niego pretensję. Był to doktor Smith, Campion nie ży- wił wątpliwości co do tego. W rzeczywistości był zdumio- ny, kiedy uświadomił sobie, że się nigdy jeszcze nie spot- kali i że rozpoznał Smitha tylko na podstawie opisu inspek- tora. . — Dzień dobry. Lukę, co się tu dzieje? Znowu jakieś kłopoty? Ach, tak, o Boże! — Mówił cicho, urywanymi słowami. Podszedł do nieprzytomnego chłopca z taką pew- nością, jak się podchodzi do swojej osobistej własności. — Pański człowiek nie mógł znaleźć chirurga policyjnego, wobec tego sprowadził mnie — ciągnął klękając. — Odsuń się od światła, dziewczyno. Ach, to ty Kłytio. Co ty tu ro- bisz? Zresztą nieważne. W każdym razie odsuń się. No tak! Zapanowała długo cisza i Campion, który stał blisko Kłytii, czuł, że cała drży. Lukę, zgarbiony, stał tuż za le- karzem z rękami w kieszeniach. — Tak, no tak. Żyje, i to zakrawa _na mały cud. Czaszkę musi mieć z żelaza. — Słowa wypowiadane powoli brzmia- ły rzeczowo. — To było brutalne, straszliwe uderzenie, in- spektorze. Ktoś chciał go zabić. Jest bardzo młody. Zate- lefonujcie do szpitala świętego Bedy. Powiedzcie im, że to pilne. Kiedy sierżant Dice znowu zniknął w otworze, Lukę dotknął pleców lekarza. — Czym został ten cios zadany? Czy może pan określić? — Nie, dopóki nie pokaże mi pan przypuszczalnego na- rzędzia. Nie jestem wróżką. Trzeba go jak najszybciej po- łożyć do łóżka. Ma bardzo niską temperaturę ciała. Czy ten brudny płaszcz nieprzemakalny to wszystko, czym można go przykryć. Kłytia bez słowa zdjęła z siebie swój za szeroki i za długi płaszcz i podała lekarzowi. Już wyciągnął rękę, żeby go wziąć od niej, potem zawahał się, spojrzał na jej twarz i postanowił nie protestować. Znowu zbadał puls chłopca i lekko pokiwał głową chowając zegarek. — Kiedy to się stało, panie doktorze? — spytał Lukę. — Właśnie się zastanawiałam nad tym. Jest bardzo zim- ny. Nie mogę jednak udzielić ścisłej odpowiedzi-na to py- tanie. Późno w nocy... albo wczesnym rankiem. A teraz powinniśmy się zbierać. Campion wziął Kłytię za łokieć. — Teraz jest już pod dobrą opieką — powiedział. — Na twoim miejscu poszedłbym do domu po inny płaszcz. — Nie. — Jej ramię było nieczułe jak kamień. — Nie, . pojadę razem z nim. — Była całkowicie, niepokojąco opa- nowana. W jej nieugiętym uporze było coś z panny Evadne. Doktor spojrzał na Campiona. — Nic z tego — szepnął. — Lepiej z nią nie dyskuto- wać. Może zaczekać w szpitalu. On Jest poważnie chory., — Panie doktorze? — Glos Kłytii był rzeczowy. — Słucham. — Mam nadzieję, że mogę polegać na panu, że nic nie powie pan ciotkom ani... wujowi Lawrence'owi? — Oczywiście, możesz na mnie liczyć, drogie dziecko. Nie mam w zwyczaju biegać i roznosić plotek. Od dawna .się znacie? — Od siedmiu miesięcy. Wstał sztywno z brudnych desek i zaczął otrzepywać Z kurzu spodnie. . ' — Skoczyłaś osiemnaście lat, prawda? — Jego niespo- kojne oczy szukały jej twarzy. — To najwyższy czas. Człowiek jest głupcem, jeśli zbyt długo zwleka. Dla twojej rodziny to będzie szok. Czy byłaś z nim razem, kiedy to się' stało? — Och nie. Znalazłam go niedawno. Nie mogę wprost sobie wyobrazić, kto... jak... to zrobił. Myślałam, że on nie żyje. Popatrzył na nią uważnie, chcąc się przekonać, czy przypadkiem nie kłamie, a potem zwrócił się do Campiona. — Nowa tajemnica? — Na to wygląda! — powiedział ze sztuczną wesołoś- cią. — Chyba, że to ciąg dalszy tej samej sprawy. . — Dobry Boże! — Oczy doktora rozszerzyły się, a po- chylone plecy zgarbiły jeszcze bardziej niż zwykle. — To okropne! Ileż kłopotu! I te podejrzenia, jakie rodzą się w umyśle... Kłytia krzyknęła głośno, protestując. — Niech pan da spokój — głos jej się załamał. — Niech się pan tym nie przejmuje, 'niech pan się nie przejmuje rzeczami nieważnymi. Czy jemu się wkrótce polepszy? — Moje dziecko — odparł łagodnie, przepraszająco. — Jestem tego pewien. Tak, jestem tego pewien. — Kończąc te słowa uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać, w tej samej chwili rozległ się sygnał karetki pogotowia, górujący nad; pomrukiem odległego ruchu ulicznego. ...^ : Inspektor Lukę wyprostował się i zmarszczywszy czoło bawił się luźnymi monetami w kieszeni. • —;— Chciałbym z panem, porozmawiać, panie doktorze. —- Dostałem wynik sekcji.' - . — Ach tak. — Stary człowiek zgarbił się jeszcze, bar- dziej, jak gdyby ktoś nałożył mu dodatkowy ciężar na p^y- W tym momencie Cąmpion szybko się pożegnał, wy- biegł na Apron Street i labiryntem małych uliczek ruszył na północ. Zajęło mu trochę czasu, zanim znalazł Lansbury Terra- ce, a kiedy się tam wreszcie znalazł, okazało się, że jest to dość szeroko ulica, niezbyt daleko położona od kanału, gdzie^oryginalne domy z epoki regencji ustąpiły mniej- szym, bardziej nowoczesnym rezydencjom pyszniącym się oknami w stylu Tudorów i ostro zakończonymi dachami,. 'Numer pięćdziesiąt dziewięć cechowała ta sama anoni- mowość co resztę. Czerwone drzwi były zamknięte, firan- ki starannie zapuszczone. Cąmpion wbiegł spiesznie na szerokie kamienne schody i nacisnął dzwonek. Ku jego wielkiej uldze drzwi otwo- rzyły się i ujrzał przed sobą kobietę w średnim wieku. Spojrzał na nią z rozbrajającym zakłopotaniem. — Obawiam się, że się spóźniłem — powiedział. — Tak, proszę pana. Odjechali jakieś przeszło pół go- dziny temu. Stał tak widomie szarpany rozterką.— pokusa nie do odparcia dla każdej praktycznej kobiety, by podsunąć de- cyzję. 130 — Którędy? W tamtą stronę? — wskazał nieokreślonym gestem za siebie. •' ' • "; - - — Tak, proszę pana, ale to bardzo daleko. Najlepiej wziąć taksówkę;"' '" ' " — Tak, tak, oczywiście. Ale czy poznam kondukt? Cho- dzi mi o to, że na tych wielkich cmentarzach... odbywają się nieraz równolegle dwa, trzy pogrzeby... i można łatwo się pomylić. Okropna sytuacja natrafić na... niewłaściwe obrzędy. O Boże, ależ głupiec ze mnie! Już jestem spóźnio- ny. Proszę mi powiedzieć, pojechali samochodami? Tak znakomicie udawał wzburzenie, że wzruszyło to ko- bietę. — Och, nie pomyli się pan z pewnością— powiedzia- ła. — To był karawan konny. Bardzo piękny i staroświec- ki. Bardzo dużo kwiatów i ludzi. No, i zobaczy pan od razu pana Johna. — Tak, tak, oczywiście —Cąmpion spuścił wzrok. — Muszę się śpieszyć. Dużo kwiatów na czarnej trumnie, po- wiada pani. '• ' — Ależ nie, proszę pana, trumna jest dębowa i raczej jasna. Oczywiście, "że pan ją pozna, z całą pewnością. Spojrzała na niego trochę podejrzliwie, co było uzasad- nione, ale on uchylił tylko nerwowo kapelusza i pobiegł v/ złym kierunku. • . - — Wezmę taksówkę! — krzyknął przez ramię. —- Bar- dzo dziękuję, wezmę taksówkę! Wróciła do domu przekonana, że właściwie nie bardzo wiedział, na czyj pogrzeb się wybierał, a tymczasem Cąm- pion ruszył na poszukiwanie budki telefonicznej. Z każ- dym krokiem szedł lżej, plecy mu się prostowały, a jego jasne oczy były coraz bardziej roztargnione. Czerwoną oszkloną budkę znalazł na rogu zakurzonej 131 ulicy i kilka chwil spędził przewracając kartki przymoco- wanej łańcuchem książki telefonicznej. „Knapp Thos. Części radiowe" — znalazł wreszcie. Był to numer z dzielnicy Dulwich. Wykręcił go, niewie- le mając nadziei, że to coś da. — Piało — głos był ostry i podejrzliwy. Serce laau sko- czyło. — Thos? — Ktoo tam? Uśmiech Campiona był bardzo szeroki. — Głos z przeszłości — powiedział. — A imię Bertie, tak dawniej nazywany, o czym przypominam sobie z pew- nym niesmakiem. — Rany boskie! — Przesadzasz! — Powiedz coś więcej — głos podniósł się i zadrżał. — Widzę, Thos, że na stare lata stajesz się ostrożny. Oczywiście zupełnie niezły pomysł, ale jak na ciebie dosyć dziwny. No, siedemnaście lat temu... albo coś koło tego... dobrze zapowiadający się młodzieniec z chronicznym ka- tarem mieszkał ze swoją matką na Pedigree Place. Miał urocze hobby dotyczące' telefonów, a nazywał się Thos T. Knapp, gdzie litera „T" o ile dobrze pamiętam miała ozna- czać „trutnia". — O rany! — zahuczało w słuchawce. — Skąd mówisz? Do diabła; Byłem pewien, że nie żyjesz. Co u ciebie sły- chać? — Nie mogę narzekać — powiedział Campion utrzymu- jąc się w tonie. — Co tera% robisz? Jak widzę, masz firmę. — No, cóż — głos przycichł, — I tak, i nie. Wiesz, ma- ma nie żyje. — Nie wiedziałem o tym. — Campion złożył zdawkowe kondolencje, a pamięć podsunęła mu wyrazisty obraz du- żej kościstej kobiety. - • . — Daj spokój. •— Knapp nie był sentymentalny. — Mia- ła na szczęście rentę. A kiedy przyszedł czas, zgasła nagle, jak świeca, z butelką w ręku. Nie wpadłbyś tak na poga- wędkę? A może masz jakie kłopoty z mojej branży? — W tej chwili nie mogę, ale dziękuję serdecznie, będę o tym pamiętał. Jestem bardzo zajęty. Słuchaj. Thos, czyś ty kiedy słyszał o Apron Street? Zapanowała tak długa cisza, że zdążył w tym czasie wy- obrazić sobie małą twarz gryzonia i długi ruchliwy nos. Pewność, że pod nim znajdować się muszą teraz wąsiki, przejęła go zdumieniem. — No i co? — mruknął, żeby coś powiedzieć* — Nic — głos Knappa nie brzmiał zbyt przekonywająco, z czego musiał zdać sobie sprawę, bo natychmiast dodał: — Wiesz, co ci powiem. Bert, stary chłopie, jak kolega kole- dze, trzymaj sięz dala od tego, rozumiesz? — Nie bardzo. — Przynosi pecha. — Co takiego, ta ulica? — Nic o niej nie wiem, ale unikaj jej, tyle mi wiado- mo. ' Campion stał zmarszczony ze słuchawką w ręku. — Nic nie rozumiem — powiedział wreszcie. —Ja też.— Irytacja w cienkim głosie była szczera.—; Niewiele wiem teraz. Wyszedłem z obiegu, to fakt. Mam kobietę. Ale od czasu do czasu coś usłyszę, a to jest naj- nowsza wiadomość. „Unikaj Apron Street", tak mi pora- dzono. Dowiedziałbyś się czegoś więcej na ten temat. — Postaram się — Thos powiedział to z nutą dawnego młodzieńczego entuzjazmu. ' ' — Może ci wpaść za to pięć funciaków. — Jeśli nie będę miał w związku 2 tytt żadnych wydat- ków ekstra, zrobię to wyłącznie z miłości — odparł Thos wielkodusznie. — Bywaj stary. Ten sam adres, co zawsze? 12. Wywar z maku —— Widziałem ją — powiedział stanowczo Lugg, — Wi- działem na własne oczy. — Wzruszające — odparł wesoło Campion. Właśnie wszedł dq,pokoiku pani Chubb, górującego nad półokrąg- łym barem „Gospody Pod Płatnerzem", gdzie wprawdzie w całej okazałości mógł ujrzeć swego zausznika i.służące- go, ale ani śladu inspektora. Dobre było i to. Lugg był w dobrym humorze, świadczyło o tym wysunięcie brody, składającej się z kilku .warstw, i badawczy wyraz twarzy. — Zaraz mi pan przyzna, że to śmieszna historia — po- wiedział. — To dziwny sklep i stary dziadyga za kontua- rem też jest nie zwyczajny. — O czym ty mówisz? — Campion usiadł naprzeciw niego przy stole. — Oczywiście, zachowuje się pan jak urzędnik, który wcale nie słucha i dlatego zadaje głupie pytania. — Lugg mówił z pogardą. — Dużo zdaje się stracili na tej wyspie, którą miał pan zarządzać. „Uprzejmie proszę napisać to trey razy, a potem podrzeć", jak powiadają biurokraci. Widziałem Bellę Musgrave, to chciałem powiedzieć. — Bellę Musgrave? — Campion powtórzył nazwisko bez- myślnie, ale kiedy przypomniał je sobie, otworzył szero- 134 ko oczy. — Ach tak... — rzekł. — Ta okropna mała salka sądu policyjnego... O Boże, tak, teraz ją sobie 'przypomi- nam. Nieduża, zgrabna kobieta o twarzy dziecka. — Teraz o twarzy dwojga dzieci — zauważył Lugg zło- śliwie. — Ale wolno jej. Ten sam czarny welon, ta sama uduchowiona twarz pod nim, te same łagodne, pełne zakła- lania oczy. Czy pamięta pan, jaka była jej specjalność? Jego pracodawca patrzył na niego uporczywie przez kil- a chwil. . — O ile sobie przypominam — powiedział wreszcie — —nierć. — Zgadza się. Na skalę handlową. — Czarne oczy Lug- a stały się teraz okrągłe z przejęcia. — Ta kobieta cho- ziła po domach z tanimi bibliami. Czytała w gazetach ne- rologi i potem szła prosto do takiego domu. „Co takiego, ie żyje?" — świetnie naśladował kobiece zdumienie. — Ooch, jak mi przykro. Dla mnie to również wielka stra- i. Zmarły zamówił u mnie biblię i zostawił mały zadatek. 'rzeba tylko dopłacić piętnaście szylingów." Zmartwiona odzina chcąc się jej jak najszybciej pozbyć brała biblię ^artą najwyżej dziesięć szylingów. Pamięta pan teraz, sze- ,e. Niezły artykuł do handlowania. — Tak, przypominam sobie. Ale było coś jeszcze. Czyż ie odgrywała roli niepocieszonej wdowy w tej aferze ubezpieczeniem? Miała jednotorowe zainteresowania. — To ona. A teraz, kiedy już ją pan umiejscowił, to mo- że się nią pan zainteresuje. Pojawiła się znowu i to na Apron Street. Właśnie ją widziałem. Spojrzała na mnie z godnością, ale nie poznała. — Gdzie to było? -- — U tego bankrutującego aptekarza. Przecież mówiłem panu, — Był bliski rozpaczy. — Po moim fatalnym za- 135 truciu wczoraj wieczorem poszedłem po jakiś środek na wzmocnienie, akurat rozmawiam z tym starym prykiem, kiedy wchodzi Bella. On spojrzał na nią, ona spojrzała na niego i weszła do pakamery. — Co ty mówisz? To nadzwyczajne! — No, przecież cały czas to panu mówię! — Tłusty męż- czyzna z irytacją podskoczył na krześle. — A pan co, ma- rzy o niebieskich migdałach? Bardzo mi przykro, szefie, ale nie mogłem się powstrzymać. Śmieszną historia, sam pan przyzna. — Nadzwyczajne. Ale, ale, właśnie rozmawiałem z two- im starym przyjacielem. Pamiętasz Thosa? Na dużej białej twarzy rozlał się wyraz zdumienia. — Rany koguta, zupełnie; jakby się zegar cofnął — po- wiedział wreszcie. — Jak się czuje ten stary drań? Jeszcze go nie powiesili? • . . . — Wręcz przeciwnie, ożenił się i jest bardzo szanowany. Robi coś dla nas. . . , — Aha, współpracownik. W porządku — powiedział wyniośle. — Całkiem pożyteczny facet, jeśli się go trzyma na właściwym miejscu. Campion spojrzał na niego z niesmakiem. — Straszny jesteś, Lugg, jeśli się spojrzy na ciebie bez- namiętnie. Grubas udał obrażonego. — Proszę mnie nie mieszać do spraw płci, to zbyt płas- kie. Jestem już za stary na to. Ale co z tym aptekarzem? Oczywiście Bella może być jego ciotką. Jak tak pomyśleć, to całkiem prawdopodobne. Facet tego rodzaju może mieć takich krewnych. Ale z drugiej strony to bardzo zabawne. Chcę powiedzieć, że jeśli zarabia na śmierci, to i na Apron Street może jej coś wpaść. — Jeśli chodzi o krewnych, to mamy przecież twego szwagra Jasa — zauważył okrutnie Campioni — Inspektor zapewne jeszcze jest u niego? — Pewno tak. Wyszedł do mnie, kiedy wpadłem do za- kładu. Sklep z trumnami to nie bardzo przyjemna impre- za. Poprosił bardzo grzecznie, żebym tutaj przyszedł i po- wiedział panu, że może się spóźnić. Miał taką minę, jakby był bardzo zajęty. — A jak wyglądał twój szwagier? Lugg pociągnął nosem. — Jęków nie słyszałem — stwierdził. — Ten Charlie Lu- kę to daleko zajdzie, nie? — Tak? A dlaczego tak myślisz? —On nie daruje tej Sprawie. —W czarnych oczach malował się wyraz sardonicznego rozbawienia. — Nie dla niego pięciodniowy tydzień pracy. Wyczekując na ponie- działek rano dostałby apopleksji. Halo! Lekkie, szybkie kroki dały się słyszeć na drewnianych schodach prowadzących z ulicy. Drzwi skrzypnęły i ukazał się inspektor Lukę. Jego witalność od razu wypełniła mały pokoik. — Bardzo mi przykro, proszę pana, ale nie mogłem się pozbyć tego starego nudziarza — powiedział z uśmiechem do Campiona. — On i jego syn przypominają mi parę pro- wincjonalnych komików. Gdyby nie to, że musimy się na- radzić, przyprowadziłbym ich tutaj i kazał im to, dla na- szej rozrywki, wszystko jeszcze raz powtórzyć. Tak mó- wiąc między nami, mogliby z powodzeniem wystąpić na następnym koncercie policyjnym. „Ta szopa została wyna- jęta bez mojej wiedzy", oświadczył Jaś. „Synu, wytłumacz się!" — Swoim zwyczajem Charlie Lukę wcielił się w po- stać, o której mówił. — „To ja to zrobiłem, ojcze, i wiem, że zrobiłem źle, proszę, wybacz mi" — ciągnął przedsta- wiając plastycznie Rowleya Bowelsa. — „Zrobiłem to z li-, tości, tak jak mnie zawsze, ojcze, uczyłeś. Ten chłopak pro- sił i błagał.. " I tak dalej,! tak dalej... 4 • Rozsiadł się przy stole i zadzwonił na panią Chubb. — Cały dzień mógłbym tego słuchać — odezwał się znów poważnie. — Jaś jest wściekły. Jest wściekły nie tylko na Rowleya, pieni się na kogoś jeszcze. Może na tego młodego Dunninga, ale chyba nie.. — Sądzi pan, że któryś z nich jest właścicielem narzę- dzia, którym został zadany, cios? — Możliwe. — Zmarszczył brwi.,— Bardzo bym chciał wiedzieć, jaki ten ktoś miał w tym cel. Oczywiście powie- rzyłem tę sprawę jednemu z moich ludzi. Porządny, mło- dy chłopak, ale jeszcze zielony. Inna sprawa, że najlep- szy, jakiego na razie mam. Jest nas za mało. Mamy huk ro- boty w związku z tą hecą z Greek Street i prawie wszyst- kich tam ściągnięto. Lugg spojrzał na koniuszek własnego nosa. — Strasznie dużo hałasu narobiono z tym włamaniem do jubilera, strzelaniem do gliny i 'do przechodnia — po- wiedział z przekonaniem. — I tak zwiali. — Mamy za mało ludzi i nic na to nie poradzimy. Na razie zajmujemy się starym Jasem. Inna sprawa, że nie widzę w nim'potencjalnego truciciela, a pan, panie Cam- pion? Campion nie zdążył wyrazić swego zdania, gdyż akurat weszła właścicielka z tacą piwa i kanapek. Wstał i leniwie ^podszedł do okienka wychodzącego na bar. Przez kilka chwil przypatrywał się falującemu na dole tłumowi. Ale nagle zrobił się czujny, pochylił się, a jego oczy za szkłami błysnęły zaciekawieniem. — Niech no pan tylko spojrzy — powiedział do inspek- tora. :, Do sali wkroczyło właśnie dwóch mężczyzn i torowało sobie drogę do kontuaru. Najwidoczniej byli razem i spra- wiali wrażenie zaprzyjaźnionych. Jednym z nich bez wąt- pienia był Congreve, urzędnik banku, a drugim, w wytwor- nym, choć o nadmiernie wydłużonej talii, płaszczu, Ciarrie Grace. Rozmawiali z zażyłością starych przyjaciół. — Już ich przedtem razem widziałem — stwierdził Lu- kę z namysłem. — To trwa mniej więcej od tygodnia. Być może zwykła znajomość z baru, ale teraz patrzę na to, że- by tak powiedzieć, pańskimi oczami. — Z dłoni zrobił so- bie okulary. — Całkiem nieoczekiwane, prawda? Nigdy dotąd z tym jegomościem nie rozmawiałem. Tak, robią wrażenie przyjaciół od serca. Muszę się tym zająć. -- — Macie tutaj bardzo ciekawe sąsiedztwo — wtrącił się Lugg mówiąc bez swego zwykłego londyńskiego akcen- tu. — Weźmy na przykład taką ciotkę aptekarza. Inspektor Lukę zareagował, jak się tego po nim spodzie- wano. — Gwałtownie się odwrócił. — Co, Tata Wilde ma nową kobietę? — Co do jej płci nie mam żadnych wątpliwości.,:— Lugg najwidoczniej nie chciał udzielić dalszych informacji. — Czy często przyjmuje kobiety? — Od czasu do czasu. — Lukę uśmiechnął się. — Nie- raz sobie żartujemy z tego. Czasem, bardzo rzadko, przy- chodzi do niego kobieta na noc. Za każdym razem inna i zawsze robiąca bardzo przyzwoite wrażenie. Ale, ale, czy pan go widział, panie Campion? — Nie. Czyli wszystko przede mną. Wracając1 do apte- karza: może takie ma usposobienie. — To jest jedyna rzecz, co do której nie ma ustalonych reguł. — Inspektor powiedział to tonem światowca, jednak z odcieniem melancholii. — Jest po prostu poczciwcem, który lubi kobiety w stylu pogrzebowym i lubi je najwy- żej przez dziesięć minut. To śmieszne, ale w tym wzglę- dzie ludzie bywają dziwni. Bogiem a prawdą to on sam jest dziwakiem rozbrajającym. —- Przepraszam — Lugg aż wstał z krzesła, tak go to zainteresowało. — Czy pan powiedział „pogrzebowy"? —— Tak. — Charlie Lukę najwidoczniej był zdumiony jego staranną wymową spółgłosek i samogłosek. — Przy- najmniej zawsze ubrane są na czarno i zawsze wyglądają płaczliwie, jeśli panowie rozumiecie, co mam na myśli. Tej akurat nie widziałem. — A ja tak, nazywa się Bella Musgrave. Inspektorowi najwidoczniej nic to nie mówiło. Uśmie- szek zadowolenia rozjaśnił szeroką' jak księżyc w pełni twarz Lugga. — Oczywiście pan jest za młody — mruknął z satysfak- cją. — A więc ja i tu obecny mój szef... — Który jest o dwadzieścia lat młodszy — przerwał mu brutalnie Campion — zamierzają panu powiedzieć, że za ich przyczyną ta oszustka małego kalibru gdzieś w roku Wielkiej Wystawy skazana została na osiemnaście miesię- cy. A teraz niech mi pan powie, jak przyjął doktor wynik badań laboratoryjnych? — Och, z rezygnacją. —.Głos inspektora zdradzał sym- patię. — Pocieszyłem go, że to nie była jego wina. Powie- dział mi ciekawą rzecz. Zna pan młodszą pannę Palinode, Jessikę, tę starą kobietę z parku? On twierdzi, że-daje te- mu staremu mleczarzowi codziennie filiżankę wywaru. z maku. Jest on pacjentem doktora i choruje na wątrobę. "^oktor powiada, że któregoś dnia zastał go całkiem nieźle uo oszołomionego, a ten mu się przyznał, że na bóle pił tylko płyn, który mu dała — zresztą one zaraz potem ustąpiły. 'Doktor powiada, że jeśli zebrała właściwe makówki w od- powiedniej porze roku, to stary po takiej porcji czystego .opium mógłby się błyskawicznie przejechać na tamten świat. — Zawahał się wyraźnie zmartwiony. — To są wy- starczające podejrzenia, żeby ją zatrzymać, ale jakoś nie mani na to wielkiej ochoty. Takie to wszystko zwariowane. — Wiele myślałem o niej. — Brzmiało to tak, jakby Campion się do czego przyznawał. — Nie sądzę jednak, żeby potrafiła zrobić hioscyjaminę z lulka zebranego :w parku. '• — Ja też tak nie sądzę '-— zgodził się Lukę. — Oczywiś- cie będę musiał tę sprawę zbadać, ale nie wydaje mi się to prawdopodobne. Widok tej dziwnej kobiety nasuwa mi myśl o wróżkach; nie wiem dlaczego, ona... — Urwał i stał nasłuchując, a oni idąc za jego wzrokiem spojrzeli w stro- nę drzwi, które bardzo powoli zaczęły się otwierać. Panna Jessica Palinode w swoim spacerowym stroju była we wszelkich okolicznościach zjawiskiem niezwyk- łym, ale jej wejście akurat w> tym momencie było wprost szokujące. Kiedy spostrzegła Campiona siedzącego po dru- giej stronie stołu, jej drobną spiczastą twarz rozjaśnił nie- śmiały uśmiech. — A więc pan tu jest — powiedziała. — Chciałam się z panem zobaczyć przed pójściem na przechadzkę, na któ- rą właśnie jest pora. Chodźmy. Inspektor Charlie Lukę patrzył na nią z jawnym niedo- wierzaniem. — Skąd się pani tu wzięła? — spytał wprost. Po raz pierwszy spojrzała mu prosto w oczy. — Och, widzi pan, ja obserwuję — odparła. — Nie było 141 was na dole, więc pomyślałam, że musicie tutaj być. No i znalazłam was. — Znowu' zwróciła się do Campiona':' — Czy jest pan gotów? — Oczywiście — powiedział podchodząc do niej. — Do- kąd się udamy? — Był o wiele wyższy od mej, co uwy- datniało jej szczupłość i dziwaczność. Woal założony był nieco staranniej niż zwykle i przypięty z przodu, żeby ukryć tekturę. Ale liczne spódnice nakładające się na sie- bie nierównymi warstwami odsłaniały zniszczone buciki i pofałdowane pończochy. Miała ze sobą woreczek, zrobio- ny z kawałka nieprzemakalnego płaszcza, zszytego nie- zdarnie przez kogoś, kto nie miał zielonego pojęcia o szy- ciu. Przechowywała w nim chyba zarówno papiery, jak i odpadki kuchenne, gdyż i to, i to wyzierało spomiędzy niestarannych szwów. Bez słowa podała go Campionowi gestem pełnym ufno- ści. —- Pójdziemy do naszego adwokata, oczywiście — wy- jaśniła. — Nie zapomniał pan, mam nadzieję, że zgodzi- łam się ż panem, iż należy .ppmóc policji. Campion przypomniał sobie, iż rzeczywiście coś takiego powiedziała wtedy, w nocy, zanim wyszedł z jej kuchni. — I zdecydowała się pani na to? — powiedział. — Pani pomoc będzie dla nas bardzo cenna. — Och, przecież ja zawsze byłam na to zdecydowana. Uzgodniliśmy z Eyadne i Lawrence'em, że osobą, która mo- że udzielić panu wszelkich potrzebnych informacji jest • nasz adwokat, pari Drudge. i"| • Campion stwierdził, że firma ta nie jest mu nieznana. (| Twarz inspektora wyrażała zarówno szacunek, jak i ulgę. Campion wziął do potrzymania jej woreczek. 142 .—, Wspaniale ,— powiedział. —: Wobec, .tego. - idziemy., może,najpierw zjedlibyśmy lunch? - , . . — Nie, dziękuję panu, już jadłam. Wolałabym złożyć tę 'wizytę przed przęfib-adzką po parku. . . - i— Gdzie mieści się ta kancelaria adwokacka? — .spy- tał. — Czy mam wziąć taksówkę? ^ . i — O nie, to zaraz za rogiem, na Barrow Road. Mój oj- ciec lubił zatrudniać ludzi miejscowych. „Może nie są naj- lepsi", mawiał, „ale są nasi". 13. Prawny punkt widzenia • • .- . " Powitał ich starszy urzędnik, okazując mrukliwy szacu- nek dla panny Palinode ze względu na pamięć jej ojca. Kiedy szli za nim przez długi pokój biurowy, w którym urzędował teraz tylko on z dwoma dziewczętami, Campion wyobraził sobie, że powita go czcigodny patriarcha. Dla- tego kiedy nareszcie znaleźli się przed obliczem pana Drud- ge^, zdumiał się wielce. Ów zerwał się zza biurka bynaj- mniej nie antycznego, lecz raczej komicznie nowoczesne- go. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie, że nie ma na- wet trzydziestu lat. Nosił wesołą marynarkę z wielbłądziej wełny i oryginalne zamszowe buty. Na jego młodzieńczej otwartej twarzy malowała się szczerość, co podkreślały absurdalnie wielkie, podobne do dużej szczotki wąsy. — Witam, panno Palinode, miło mi, że pani do nas wdepnęła. O ile mi wiadomo, w domu ma pani nielichą rozróbkę. Proszę usiąść. Pana chyba nie mam przyjemno- ści znać. — Głos jego brzmiał wesoło. — Tutaj nic się nie dzieje. Cholernie spokojnie. Czym mogę służyć? Panna Jessica dokonała prezentacji obu panów. Campio- 1(3 na zdumiało, że doskonale wiedziała, kim jest i jaki ma związek z całą sprawą. Dokładność i precyzja jej informa- cji świadczyły, że czerpała je z dobrych źródeł. Patrzyła przy tym uważnie na niego, a wygięcie warg świadczyło wyraźnie, że jest rozbawiona. — Pan mecenas Drudge jest oczywiście wnukiem mece- nasa Drudge'a, który prowadził sprawy mego ojca — wy- jaśniła. — Ojciec zmarł pod koniec wojny i ten oto mło- dzieniec odziedziczył praktykę. Może zaciekawi pana fakt, że był wybitnym lotnikiem, ma Lotniczy Krzyż z Oku- ciem, jak również odpowiednie kwalifikacje zawodowe. — Och, niech pani da spokój — zaprotestował gwał- townie młody człowiek. — A na imię ma Oliver — ciągnęła panna Jessica, jak gdyby nie usłyszała protestu. — Zwany potocznie Kno- tem — dodała pognębiając go ostatecznie. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią z zakłopotaniem, a ona pokazała w uśmiechu drobne zęby. — To takie przezwisko z okresu służby :— powiedzia- ła. — A teraz, panie mecenasie, może przeczyta pan te oto listy, jeden jest od Evadne, drugi od Lawrence'a. A potem będzie pan mógł udzielić panu Campionowi wszelkich in- formacji, jakie będą mu potrzebne. — Dała mu do ręki obie kartki. Napisane były na tak mikroskopijnych świ- • stkach, że pan Drudge nie mógł sobie z nimi poradzić. — To mi wystarczy — oświadczył wreszcie patrząc" na nią swymi dziecinnymi szarymi oczami. — Upoważnia mnie to, że tak powiem, do obnażenia mojej duszy. Inna Sprawa, że właściwie nie ma nic do ukrywania. — Istotnie. — Panna Jessica stwierdziła to z dużą sa- tysfakcją. — Rozmawiałam z bratem i siostrą i zdecydo- waliśmy zawierzyć całkowicie panu Campionowi. 144 — Nie wiem, czy to mądre, gdyż biedaczysko musi być również lojalny wobec policji. —Uśmiechnął się rozbraja- jąco do Campiona. — W każdym razie niewiele jest do ujawnienia. — Oczywiście, że nie, ale zapewne pan Campion będzie chciał dowiedzieć się wszystkiego. — Panna Jessica wygła-' dziła swoją muślinową spódnicę. — Otóż, proszę — rzekła zwracając się do Campiona — my nie jesteśmy tacy zno- wuż wariaci. Jesteśmy egocentryczni i żyjemy na margine- sie świata... — Nadzwyczaj roztropnie, jeśli to państwu naprawdę się udaje — przerwał jej doradca prawny z widoczną zaz- drością. — Owszem. Ale jak już powiedziałam, nie jesteśmy tak całkowicie niepraktyczni. Dopóki śmierć mojej siostry- Ruth była tylko-tematem wulgarnych podejrzeń, uważaliś- my, że najlepiej będzie je zignorować. Byłby pan zdumio- "y. gdyby pan wiedział, ile można oszczędzić sobie kłopo- tów dzięki polityce uprzejmego desinteressement. Jednak teraz, ponieważ doszliśmy do wniosku, że ta cała sprawa jest o wiele bardziej poważna, niż przypuszczaliśmy, po- stanowiliśmy bronić się, jak tylko można najbardziej sku- tecznie, przed ewentualną pomyłką policji, a w takiej sy- tuacji najlepszą rzeczą będzie jak najdalej idące pójście im na rękę, zresztą zgodnie z radą pana Campiona. — Wy- głosiła to krótkie przemówienie z godnością, a „Knot", czyli mecenas Drudge, popatrzywszy na nią z rosnącym zdumieniem i zainteresowaniem, westchnął z ulgą.. — Popieram to stanowisko — powiedział poważnie. — Popieram całkowicie. Proszę, niech pan zaczyna. Campion usiadł. — Nie zamierzam wtrącać się w żadne sprawy, jeśli to 10 — Jak najwięcej grobów 145 nie jest konieczne — zaczął, ale panna Palinode zaraz -mu przerwała; ' ' — Oczywiście, że nie będzie się pan wtrącać. Ale z pew- nością chciałby pan wiedzieć, czy mogą .być brane pod uwagę pobudki materialne. Może pan przeczytać testament mojej siostry Ruth, który znajduje się w Somerset House, nie będzie pan jednak znał postanowień moich, Lawrence'a czy Evadne, nieprawdaż? ' — Och, niech pani da spokój — wtrącił się Drudge. — Moim skromnym zdaniem nie powinna pani posuwać się aż tak daleko. — Nie zgadzam się z panem. Jeśli nie wyjaśnimy wszy- stkich szczegółów, policja może wyciągnąć zupełnie fałszy- we wnioski. Sądzę, że powinniśmy zacząć od Edwarda. - — Tak, od niego trzeba zacząć — ustąpił Drudge głasz- cząc wąsy, jakby chciał je uspokoić. —- Proszę chwilę za- czekać, przyniosę potrzebne szpargały. Wyszedł, a panna'Jessica pochyliła się konfidencjonalnie do Campiona: . . . — Jestem przekonana, że poszedł poradzić się swego wspólnika. - ' — A więc jest i wspólnik — w głosie Campiona za- brzmiała ulga. . — Tak, niejaki pan Wheeler. Wprawdzie obawiam się, że jak dotychczas, pan Drudge nie ma wielu klientów, ale jest wybitnie inteligentny. Niech pan nie da się wprowa- dzić w błąd jego słownictwem. Ostatecznie nie jest dzi- Waczniejszy niż słownictwo, jakim się posługują zwykle prawnicy. .— Chyba nie — roześmiał się. — Mam wrażenie, że pani się tym świetnie bawi. — Staram się po prostu być rozsądna. A teraz co do 146 Edwarda. Prawdę mówiąc on był hazardzistą. Miał swoją wizję, odwagę, ale nie miał rozeznania. — Niezbyt fortunna kombinacja. ' — I ja tak uważam, ale — dodała z nieoczekiwanym błyskiem w bystrych oczach — nie ma pan pojęcia, jak było to pasjonujące. Jednego dnia nasze akcje były warte setki tysięcy. Wobec tego Lawrence zamierzał założyć wielką bibliotekę. A następnego dnia, kiedy już zżyliśmy się z tą myślą, byliśmy prawie bez grosza. Stary pan Drudge strasznie się o to gniewał. Być może to ustawiczne napięcie, w jakim żył, przyprawiło go o chorobę, która go zabiła. Ale Edward był wspaniały. Zaufał akcjom „Den- gies", a poza tym zawsze liczył n-a. „Filippino Fashions". — Dobry Boże! — krzyknął Campion prawie z lę- kiem. — Może zajmował się również akcjami „Bulimias"? — Tak, tę nazwę sobie teraz przypominam — przyzna- ła. — Poza tym kupował akcje „Sports" i ,,Gold Gold Gold United"; nieprawdaż jaka to interesująca nazwa? Były też akcje „Brownie Minę Company". Co się stało? Dlaczego pan tak zbladł? — To taka chwilowa słabość — odparł Campion opano- wując się z trudem.— Wydaje mi się, że pani.brat miał wielki talent. Swoje wiadomości zapewne czerpał z pros- pektów reklamowych? — Och, nie. Był znakomicie poinformowany. Pracował bardzo ciężko. Ale niestety wybierał niewłaściwe akcje. Evadne i Lawrence stracili do niego zaufanie i zachowali każde po siedem tysięcy funtów. Ja 'wytrzymałam dłużej. Kiedy Edward umarł, miał gotówką siedemdziesiąt pięć funtów i sto tysięcy funtów w najprzeróżniejszych akcjach. — Wartości nominalnej? 147 — Tak. — Gdzie one są? — Och, zostawił je różnym ludziom. Żadnych z tych akcji nie można obecnie sprzedać. " Campion patrzył na nią uważnie przezr długą chwilę. — No tak/ładna historia — odezwał się wreszcie. — Czy wierzył w te przedsiębiorstwa? Czy miał nadzieję, że za- czną dawać zyski? . — Nie wiem — odparła cicho. — Nieraz zastanawiałam się czy wie, że ich akcje są bez wartości, czy też nadal uwa- ża je za żywą gotówkę. On, widzi pan, przywykł do bo- gactwa. To bardzo wiele znaczy przyzwyczaić się do cze- goś. Sądzę, że umarł we właściwym momencie. — Znowu zapadła cisza, zanim nagle powiedziała: — Ludziom nie zo- rientowanym mogło się wydawać, że Edward umarł jako człowiek "bardzo zamożny. Wszystkie nasze testamenty świadczą o tym, że mamy pieniądze. Dlatego chciałam, że- by pan tu ze mną przyszedł i dowiedział się, jak jest na- prawdę. — Tak, rozumiem — powiedział. — Robiliście wszyscy państwo prezenty z tysięcy akcji „Gold Gold Gold United" starym przyjaciołom, prawda? — Chcieliśmy dowieść, że o bliskich nam ludzi w miarę możliwości zawsze dbamy — powiedziała sucho. \ — O Boże. A czy istnieje jakaś nadzieja, że któreś z tych akcji znowu odzyskają wartość? Panna Jessica spojrzała na niego urażona nieco. — Nie-.wszystkie towarzystwa zostały zlikwidowane — powiedziała. — Pan Drudge pilnuje ich w naszym imieniu i twierdzi, że Edward był bardzo dokładny. Campion uważał za najrozsądniejsze nie komentować 148 tęgo. Edward Palinode był najwidoczniej geniuszem w sprawach finansowych, ale w negatywnym sensie. Zegar ścienny wybił pół godziny i panna Jessica wstała. —• Nie chcę zrezygnować ze spaceru — oświadczyła stanowczo. —Lubię po południuSiadywać na mojej ławce. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zostawię pana same- go, z tymi papierzyskami. Przeszedł przez pokój, żeby jej otworzyć drzwi, a kiedy podał jej woreczek, garść zeschłych liści sterczących z nie- go coś mu przypomniała. — Proszę pani — powiedział cicho — niech pani nie leczy miejscowych. Żadnych więcej naparów z maku. Nie spojrzała na niego, ale ręka, w której trzymała wo- reczek, wyraźnie drżała. — Zastanawiałam się nad tym... — zaczęła. — Jednak nie złamałam mojej żelaznej zasady. Najpierw sama wszystkiego próbuję. — Teraz spojrzała mu w oczy po- ważnie i prosząco. — Nie sądzi pan chyba, że go zabiłam, nawet przez pomyłkę? — Nie — powiedział stanowczo. — W to nie wierzę. — Ja też nie — odparła, a w głosie jej brzmiała nieocze- kiwana ulga. / - W kilka chwil późnię] wrócił pan Drudge z teczką. Coś tam wesoło nucił pod nosem, z czego najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy. — Proszę, przyniosłem, co trzeba. — Och, nasza dama spłynęła. Nie najgorszy pomysł. Będziemy mieli trochę luzu. Pogadałem ze starym Skipem. Powiada do mnie: „A to ci heca, nareszcie puścili farbę". Oto najważniejsze papiery. Panna Evadne i pan Lawrence mają oboje do- chodu rocznie dwieście dziesięć funtów z akcji państwo- wych. Biedna Jessica została tak oskubana, że ma tylko 149 czterdzieści osiem funtów rocznie, czterdzieści osiem w tych samych akcjach, nie można powiedzieć, żeby to było dużo. Kiedy panna Ruth umarła, jej aktywa wynosiły siedemnaście szylingów i dziewięć pensów plus biblia i na- szyjnik z granatów, który zastawiliśmy, żeby zapłacić za pogrzeb. A więc pieniądze nie wchodzą w rachubę jako mo- tyw. A tego właśnie chciał się pan dowiedzieć, prawda? — Między innymi. Reszta akcji jest praktycznie biorąc bezwartościowa? — Całkowicie uziemiona. Wiesz, stary... Och przepra- szam, wydaje mi się, że znam pana już od wieków... funta kłaków nie warta.— W tym nowym przypływie energii . pan Drudge zaczął się trochę jąkać. — Och... ppproszę nie myśleć, że myśmy o tym nie ppppomyśleli. Skip pppilnuje tego, jeszcze jak. Nawet i mnie to wpppadło do głowy. Przeglądaliśmy spis akcji sokolim wzrokiem, sokolim do- słownie. To zdumiewające. Edward nigdy nie kupił jakiejś akcji o przeciętnej, normalnej nazwie.'Nic dziwnego, że mojego staruszka wreszcie szlag trafił. — -Jak do tego mogło dojść? — Nigdy nie rozumował logicznie. Był uparty i nikt. nie potrafił go powstrzymać. Stale podskakiwał. Nie potrafił się niczego nauczyć. — Czy mam rozumieć, że wszystkie tę bezwartościowe akcje rozdzielone zostały wśród rodziny. — Niestety nie. Rozrzucone po świecie. — Okrągłe oczy pana Drudge'a były bardzo poważne. — Niech pan tylko pomyśli. Mój stary, który prowadził sprawy rodziny od .potopu, wykorkował tuż przed Edwardem Palinode. • Campion skinął głową, choć tylko częściowo rozumiał, co tamten miał na myśli. —Niech pan się zastanowi — ciągnął Knot. —Mój wspólnik, Skip, nic nie wiedział'0 testamencie Edwarda,. dopóki nie pojawiły się te harpie z urzędu skarbowego. 'Prędko im wybił z głowy wszelkie podatki, a podczas tego miał Palinode'ów powyżej dziurek od nosa. W tym mo- mencie ja przyżeglowałem, więc przekazał mi cały ten pasztet. Nałamałem sobie strasznie głowę, ale wreszcie zro- biłem jedno, wytłumaczyłem mianowicie pannie Ruth, któ- ra była zupełnie fajną babką, że lepiej przysłuży się swo- jej kochanej rodzince, jeśli każdemu zostawi po piątaku, zamiast po dziesięć tysięcy w akcjach. „Bulimias" czy ,,Fi- lippino Fashions" i ona jak grzeczna uczennica na nowo na- pisała testament. Jednak zanim umarła, wkrótce potem, ta niemądra kobieta zdążyła już wydać i te piątaki. — Ach, tak. — Campion zaczął odczuwać duże współ- czucie dla młodego człowieka. — Czy mógłby mi pan dać spis osób, które miały dostać akcje, a potem dostały go- tówkę albo .jej nie dostały? — Oczywiście. Mam tę listę tutaj. Sami żeśmy ją prze- glądali. Niech pan ją weźmie ze sobą i wykorzysta, jak chce. Największy kłopot z panną Rut-h był taki, że kochała wszystkich. Wszystkich wymieniła w swoim testamencie: i poczciwego kupca kolonialnego, i aptekarza, i dyrektora banku, i doktora, właścicielkę domu, syna przedsiębiorcy pogrzebowego — nawet własnego brata i siostry. Cała ro- dzina jest zupełnie, ale to zupełnie zbzikowana. Campion wziął teczkę z kopiami i zawahał się. — Panna Jessica mówiła coś przed chwilą o „Brownie Minę Company" — zaryzykował.— Czy jakieś kilka mie- sięcy temu nie mówiło się o wznowieniu działalności tego towarzystwa? , ;' — O rany! — W głosie pana Drudge'a brzmiało wyraźne uznanie. — Ależ wy z policji znacie się na robocie. Owszem było tak, wkrótce po jej śmierci. Miała dość duży pakiet i ja uważałem, że jestem Knot z imienia i Knot z natury, ponieważ przekonałem ją, że cały ten pakiet wart tyle co papier, toaletowy. Tyle razy to powtarzałem, że wreszcie postanowiła zostawić te akcje jednemu z loka- torów, facetowi, który zabrał jej pokój. Tutaj zapisane mam jego nazwisko. Beaton, chyba. — Seton. — Racja. Zrobiła to, żeby mu dokuczyć. Dowiedziałem się o tym, kiedy zaczęły na ten temat krążyć plotki, ale jak pan widzi, i tak nici z tego. . — Dosyć okrutny żart z jej strony — powiedział cicho Campion. — Pewno, że tak. — Szare oczy zabłysły, — Mówiłem jej. Wszystkim im mówiłem, ale nie chcieli słuchać. Coś panu powiem o Palinode'ach. Znam ten gatunek ludzi. Spotykałem podczas wojny. Nad wszystkim rozmyślają, nad własnymi uczuciami też rozmyślają. Wiedzą, co by czuli, gdyby ktoś im zrobił kawał, ale nie potrafią sobie wyobrazić, co czuje k.toś inny, no, bo nie potrafią. Rozumie pan? - — Tak, chyba tak. — Campion patrzył na niego zamy- ślony. —- Co pan i pański wspólnik wiecie na temat tej historii z „Brownie Minę"? Czyście się panowie nad tym zastanawiali? — Zrobiliśmy, co było można. — Był bardzo uroczy- sty. — Tak, byliśmy cholernie czujni. Nawet myśleliśmy sobie,-że ten lokator mógł wobec perspektywy fortuny wy- kończyć starą, ale potem daliśmy spokój. Ten facet 'musiał- by dowiedzieć się o zapisie, a nie było na to żadnych do- wodów. To jedno. A ta wiadomość o akcjach „Brownie" nie była poważna. Wreszcie Skip doszedł do wniosku, że 152 taki facet raczej walnąłby kogoś butelką w łeb, a nie bawił |ię w przygotowywanie jakichś trujących płynów. A pan |lkiego jest zdania? | Campicn przez chwilę zastanawiał się nad kapitanem letonem, ale im dłużej myślał, tym mniej mu się to wszyst- ko podobało. — Sam nie wiem — powiedział powoli. — Odpowiem panu, jak sobie przeczytam to wszystko, co mi pan dał. — Bardzo zabawna lektura. Proszę do nas wpaść. Wie- my, że nasi klienci są trochę postrzeleni, ale przecież to nie mordercy- Poza tym mamy bardzo mętne pojęcie o tych jatkach. Gdyby ktoś ich wykończył, to my na tym stra- cimy. Nadal paplał gładko, odprowadzając gościa przez biuro do schodów. Campion milczał zamyślony. — Czy w swoich księgach nie spotkał pan nazwiska Dunning? Chodzi mi o młodego człowieka — powiedział tuż przed pożegnaniem. — Obawiam się, że nie. Dlaczego pan pyta? — Bez żadnej przyczyny, dlatego tylko, że właśnie zo- stał uderzony butelką w głowę czy czymś w tym rodzaju. — O Boże! Dalszy ciąg tej samej historii? — Chyba tak. Pan Drudge znowu zajął się wąsami. — Cholernie chciałbym wiedzieć, jak się ta cała łami- główka złoży w całość — oświadczył. — Ja również — powiedział zgodnie z prawdą Campion. Na Barrow Road padało v/ ten dziwny tajemniczy spo- sób, który jest właściwością Londynu. Spieszący się prze- chodnie mieli takie miny, jakby byli przemoknięci od stóp •do głów. A jednak nie było widać spadających kropel. Campion szedł Barrow Road. Po raz pierwszy mógł 153 w samotności prześledzić każdą -z kolorowych nici składa- jących się na ten splątany kłębek. Szedł już dość długi czas zastanawiając się nad każdym tropem prowadzącym w tej gmatwaninie, podnosząc każdy luźny koniec, w na- dziei, że dokądś go zaprowadzi. Daleki jeszcze był od roz- wiązania, gdy skręcił, żeby zanurzyć się w labirynt uli- czek, które miały go zaprowadzić do Portrninster Lodge. Kiedy zrobił krok na jezdnię, żeby przejść na drugą stronę wąskiej ulicy, z przeciwnej strony nadjechała rozklekotana ciężarówka z podartą czarną plandeką, zatrzymał się więc na środku jezdni, żeby ją przepuścić. ..Jej nagły, gwałtowny, morderczy skręt w jego kierun- ku zaskoczył go, chociaż instynktownym skokiem na cho- dnik ocalił życie. Manewr ten robił wrażenie całkowicie zamierzonego. Campion był tak. tym zdziwiony, jak gdyby ten stary gruchot chciał go ugryźć. Kierowca nawet nie próbował się zatrzymać. Po tym skręcie dodał gazu, aż za- łopotało czarne płótno. Zanim ciężarówka zniknęła, Campion w ułamku sekun- dy zobaczył jej wnętrze. W poprzek podskakujących desek leżała jedna jedyna długa bardzo skrzynia, niezwy- kle wąska, a nad nią w półmroku ujrzał twarz tęgiej ko- biety. Była to Bella Musgrave. Siedziała na skrzyni, a jej tłu- ste ciało zachybotało, kiedy ciężarówka wzięła ostry za- kręt i zniknęła Campionowi z oczu. Widok tej ponurej przykucniętej postaci wstrząsnął nim bardziej niż własne cudowne ocalenie. Zważywszy na po- przednie zajęcie Belli, pomyślał niewesoło, kierowca te] ciężarówki mógł być kościotrupem — i nagle przyszło mu do głowy, że może to Rowley uległ nagłej pokusie przeje- chania go. , Był tak tego pewien, że kiedy natknął się na Bowelsów, ojca i syna, idących zgodnie razem Apron Street, wręcz się zdziwił. Nie ulegało teraz wątpliwości, że kimkolwiek był kierowca, z pewnością go rozpoznał, co przemawiało za tym, że to jego dawny wróg. A to z kolei skierowało jego myśli na tory zawodowe. Jak dotąd na Apron Street zawo- dowi przestępcy nie wchodzili w rachubę; Campion poczuł ulgę, że natrafił wreszcie na ich ślad. 14. Dwa krzesła W jakąś godzinę później, kiedy już było prawie ciemno, a światła na Apron Street błyszczały tajemniczo wśród błę- kitnych zasłon wilgotnego zmierzchu, Campion schował do kieszeni wymijający list, jaki napisał do nadinspektora • Yeo, i wyszedł po cichu ze swej sypialni w Portrninster Lodge. Długie doświadczenie nauczyło go cenić wartość pisa- nego słowa, kiedy oczekiwano od niego dokładnych in- formacji, a teraz udał się na poszukiwanie Lugga, który miał być jego posłańcem. Ponieważ na palcach przeszedł hali, nie wytropiła go Renee. Żelazna brama była wilgotna, a silny deszcz zmo- czył go solidnie, zanim dotarł do chodnika. Właśnie zbliżał się do skromnie przyozdobionego okna wystawowego' za- kładu Jasa Bowelsa, kiedy przypadkiem rzucił okiem na przeciwległą, weselszą stronę Apron Street. W drzwiach składu aptecznego dojrzał dobrze znaną po- tężną sylwetkę. Lugg wyszedł na ulicę, rozejrzał się w obie strony i z powrotem wrócił do sklepu. ^ Campion ruszył za nim i znalazł się w niewielkiej wol- nej przestrzeni otoczonej pudełkami, butelkami i słoikami, które piętrzyły się ze wszystkich stron aż pod sufit. ; Była tu oczywiście lada, ale sprawiała wrażenie jakiejś szczeliny wśród ogólnego chaosu. We wnęce po prawej' stronie aptekarz zapewne przygotowywał lekarstwa, a.ciemny tunel za nią prowadził do tajemniczych rejonówj -w głębi. . : Nie widział nigdzie Lugga ani w ogóle nikogo, ale .kiedy | jego kroki rozległy się na zniszczonym linoleum, nad bary- kadą towarów, broniącą dostępu do wnęki, ukazała się zaniepokojona twarz inspektora Luke'a. Był bez kapelusza; a jego krótkie wijące się czarne włosy były w takim nie- ładzie, jak gdyby czesał je rękami. _ i — Klapa na całej linii — powiedział Lukę. — Gdzi( pana ludzie? Campion głęboko wciągnął powietrze. Ponad tysiącen zapachów, które przenikały powietrze składu aptecznego jeden, drapiący w gardło, zwrócił jego uwagę. — Sam jestem. Tak po prostu wpadłem — powie- dział. — Co się stało? Rozlał pan olejek migdałowy? Inspektor wyprostował się. Był silnie zdenerwowany, patrzył na Campiona z wyraźnym poczuciem winy. — Co ja zrobiłehi najlepszego. Powinienem być zastrze- lony na miejscu, powieszony i zastrzelony. Niech pan tylko spojrzy. Campion spojrzał w ciemność wnęki. Mógł tylko doj- rzeć dwa mankiety pasiastych spodni. — Aptekarz? — Stary Tata Wilde. — Głos miał ochrypły. — Nie zdą- żyłem go nawet przesłuchać. Ledwo zacząłem. On stał jesz- cze za kontuarem. I tak dziwnie na mnie spojrzał... — Wytrzeszczył niebieskie oczy i wywrócił nieco do góry, od- dając znakomicie bezradne przerażenie. — Potem się od- wrócił, zawsze był bardzo zwinny, jak wróbel. „Jedną chwilę, panie inspektorze", powiedział tym swoim skrzy- piącym głosem, „jedną chwilę", a kiedy odwróciłem się do niego, nawet nie z gniewem, ani podejrzliwie, wsunął coś do ust i wtedy... o Boże! — Cyjanek potasu — Campion cofnął się. — Na pań- , skim miejscu wyszedłbym stąd jak najprędzej, to silna trucizna, a nie ma tu prawię czym oddychać. Na litość 'boską, niech się pan tak też nie przejmuje! Był pan sam? • — Niezupełnie, chwała Bogu, miałem świadka. — Lukę wyszedł na środek składu. Był blady, zgarbiony i bawił się hałaśliwie monetami w kieszeni spodni. — Gdzieś tutaj był ten pański Lugg. Weszliśmy razem. Zgodnie z umową spotkałem się z nim na rogu. Kiedy pan wyszedł spod „Płatnerza", musiałem pójść na rozprawę sądową dotyczą- cą pana Edwarda. Czysta formalność. Odroczona na dwa- dzieścia jeden dni. Ale musiałem tam być. — Bella Musgrave wyjechała stąd ciężarówką jakiei półtorej godziny temu — zauważył Campion. — W^edy widział pan Lugga? — Nie, za *to widziałem ją. — Aha. — Lukę spojrzał na niego zdziwiony. — Więc to tak. Zostawiłem go, żeby miał oko na to, co się dzieje na ulicy, i jak głupiec postanowiłem sam porozmawiać z Tatą Wilde'em. Lugg miał na mnie czekać przed „Tespisem".. Zaraz po czwartej widział odjeżdżającą ciężarówkę i to, że załadowano na nią skrzynię. Była ciężka i Wilde nawet po- mógł ludziom ją nieść. — Ludziom? — Tak, było ich dwóch, obaj siedzieli z przodu. I wszyst- 157 ko wydawało się w największym porządku. Aptekarze, tak samo jak piwowarzy, zawsze mają jakieś opakowania. — Czy Lugg widział ich? — Chyba nie z tak bliska, żeby mógł kogoś poznać. Nic o tym w każdym razie nie mówił. Najpierw ich o nic nie podejrzewał, kiedy jednak ta skrzynia została załadowana, nagle ze sklepu wyskoczyła jakaś kobieta w starszym wie- ku i wsiadła do ciężarówki. Lugg podbiegł, bo chciał z ni- mi pogadać, ale oni natychmiast odjechali. Zapisał sobie numer, co pewno nic nie da. Campion skinął potakująco głową. — Tak sobie też pomyślałem. Ja też zapisałem, ale z pewnością jest fałszywy. Czy Lugg coś panu mówił o kształcie tej skrzyni? / — Nic specjalnego. — Inspektor miał inne zmartwie- nie. — Tym razem poślę po lekarza-policyjnego. Nie po- winienem był do tego dopuścić, jak pragnę wygrać w To- to-lotka trzydzieści tysięcy funtów. Campion wyjął papierośnicę. , — Drogi kolego. — Starał się mówić z całym przekona- niem, na jakie go było stać. — To bardzo przykre. Czy pan pamięta dokładnie, co mu pan powiedział? — Tak, nie było tego wiele. Wszedłem, za*mną Lugg. — Odruchowo nakreślił coś w rodzaju balona. — Powiedzia- łem: ,,Dzień dobry. Tato Wilde, co tam słychać z pańską dziewczyną? Czy chociaż pan wi-e, kim ona jest?" A on na to: ,,Moja dziewczyna, panie inspektorze? Nie miałem dziewczyny od trzydziestu lat; Człowiek w moim wieku, . mojego zawodu z biegiem czasu staje się bardzo nieśmiały wobec kobiet, to fakt". — Inspektor sapnął głośno. — Zawsze'lubił powtarzać „to fakt". Był to stały refren tego biedaka. Powiedziałem: „No, no, Tato Wilde, a co z lejącą 158 ,|^ łzy Bellą?" Akurat zajęty był małą lampką, na której zwy- H kle topił lak do pieczętowania, przerwał tę czynność i spoj- rzał na mnie znad binokli. „Nie rozumiem, o czym pan ;mówi", powiedział. „Całe szczęście", odparłem, „bo inaczej 'musielibyśmy obejrzeć sobie kilka ślicznotek. Mówię o tej żałobnej Belli Musgrave. Niech pan nie udaje głupiego, przecież dopiero co wyjechała stąd z jakąś skrzynią". •„Z jaką skrzynią, panie inspektorze?" — spytał. — „Dla- czego pan udaje niewiniątko. Co z nią? Porzuciła pana dla Jasa Bowelsa?" ^ — Odgrywał scenę tak, jak ją sobie przypominał, a jego makabryczny humor był raczej przerażający. — Zobaczyłem nagle, że drży cały —-ciągnął — i po- myślałem sobie, że czegoś się wystraszył, ale nie przeczu- łem tego, co nastąpi. — Przeciągnął dłonią po twarzy i wło- sach, jak gdyby chciał całą tę scenę wymazać z pamięci. W głosie jego brzmiał żal. — Powiedziałem mu: „Chłopie, nie wypieraj się tej kobiety. Widzieliśmy ją i jej mały czarny woreczek". Licho wie, dlaczego o tym wspomnia- łem. Mówił mi pewno o tym Lugg, kiedyśmy tu szli. W każdym razie powiedziałem to. Wtedy spojrzał na mnie dziwnie, o czym już panu mówiłem, i powiada: ,,Jedną chwilę, panie inspektorze" i poszedł za kontuar. Widziałem jego głowę wśród tych wszystkich lekarstw na nagniotki. Nagle zobaczyłem, że coś wkłada do ust, ale i wtedy nie rozumiałem jeszcze, co się święci. Widzi pan, nie miałem żadnych powodów do jakichś podejrzeń. Potem wydal taki odgłos jak bażant i upadł wśród butelek, a ja stałem niby słup soli z gębą szeroko otwartą. • — Rzeczywiście straszna historia — przyznał Cam- pion. — A cóż robił nasz zacny Lugg? — Stałem jak drugi słup soli — dobiegł Ich niski głos 159 z korytarza. — A niby czego pan oczekiwał? Że pomyślimy o czytelnikach? Nie było żadnych powodów do tego, szefie. Aptekarz musiał mieć nieczyste sumienie jak lis w kurni- ku. Tu obecny dżentelmen nie tylko nie zdążył ruszyć pal- cem, ale nawet okiem mrugnąć. Lukę odwrócił się gwałtownie w stronę Campiona. — Nie wierzyłem — powiedział — żeby mógł popełnić jakieś poważne przestępstwo. Miał na to za mało sprytu. Owszem, hioscyjamina mogła stąd pochodzić. — Machnął ręką wskazując n@ bałagan panujący wokoło. — Ale nigdy nie podejrzewałem go o to, by mógł podać truciznę. — Wszedł znowu za ladę i skinął na Campiona, żeby mu towa- rzyszył. Przez chwilę patrzyli w milczeniu na odrażające ciało, które, wykrzywione wskutek gwałtownej śmierci, jakby się skurczyło. ^ — To się na nic nie zda — powiedział inspektor wzru- szając ramionami w nagłym przypływie zniecierpliwie- nia. — Trudno mi wytłumaczyć, o co mi chodzi. Był głu- pim, starym, próżnym facetem, nie nadającym się do ża- dnej większej roboty. A teraz przypomina jakiegoś zwie- rzaka albo kupę łachmanów. Widzi pan te farbowane wą- siki? To była jego największa chluba. — Pochylił się nad nie wyróżniającą się niczym specjalnie twarzą, która teraz zapadła się i stała się fioletowa. — Wyglądają jak strzępek czegoś nieokreślonego. Campion zamyślił się. — A może nie chodziło o to, co zrobił, aie raczej o to, ,co wiedział — podsunął. — Lugg, czy rozpoznałeś tych ludzi, którzy odjechali z Bellą? — Nie wiem. — Tłuścioch mówił cicho. — Byłem dość daleko od nich. Ten facet, który pierwszy wysiadł i wszedł 160 jtutaj, był zupełnie obcy, tego jestem pewien. Ale ten dru- |g1, chyba szofer — ciężarówka zatrzymała się przodem do rwylotu ulicy — przypominał mi kogoś. Przychodzi mi do głowy nazwisko Peter George Jelf. Sprawa Reunion, proszę pana, i — Dobry Boże — mruknął Campion. — Jak widać wra- cają starzy znajomi. No tak... — zwrócił się do inspektora zmrużywszy oczy: — Gang Fullera działał zapewne nie za pana pamięci — powiedział. — Peter George Jelf był Irzecim z kolei szefem bandy, dopóki nie został skazany na piedem lat za rabunek. Nigdy nie był pierwszorzędnym Specem, jak powiadają w sferach przestępczych, ale był pardzo dokłgdny i dość odważny. | — Miał wrodzone skłonności przestępcze — wtrącił twoje trzy grosze Lugg z ulgą. — To sędzia tak powiedział, pie ja. Ten facet dzisiaj zupełnie tak samo chodził jak on. loże to i nie był on, ale mnie się wydaje, że jednak on. Inspektor zapisał coś na pomiętej kartce, którą wyciąg- ał z kieszeni. — Oto jeszcze jedno pytanie dla Scotland Yardu, jeśli f ogóle zamierzają odpowiedzieć na jakieś moje pytania. >. całej tej sprawie z pewnością mają kiepską opinię (wcale im się nie dziwię. Sam bym złożył wymówienie... |dybym miał dobrego człowieka na swoje miejsce. — Czy mógłbym prosić trochę sody oczyszczanej? Aż drgnęli obaj słysząc to pytanie dobiegające od drzwi. Na dywaniku przy wejściu stał pan Congreve chwiejąc się lekko, bezgłośnie poruszał ustami, ale bystro się rozglą- dał wokoło. Campion zamknął za sobą drzwi, kiedy tu wszedł, ale nie na staroświecką zasuwę. Staruszek wsunął się tak cicho, że go nie usłyszeli. U — Jak najyrtęce; grobów 161 — Gdzie aptekarz? — Donośny, o głuchym brzmieniu głos rozległ się nieprzyjemnie w ciszy apteki. Congreve zaciekawiony zrobił krok w przód. Charlie Lukę wyciągnął rękę po pękatą buteleczkę z ta- bletkami stojącą na kontuarze. Jedyne słowa, jakie mógł przeczytać, były „Potrójna dawka". Spojrzał na nią z roz- targnieniem. — Proszę pana, to salol — powiedział. — Lepiej panu zrobi. Zapłaci pan następnym razem. Pan Congreve nie zamierzał skorzystać z 'tej propozycji. Zatrzymał się w miejscu wyciągając cienką szyję, a jego oczy myszkowały po składzie. — Ale ja chciałbym się zobaczyć z aptekarzem — upie- rał się złośliwie. — On wie, co mi potrzeba. — Nagle je- go uwagę zwrócił przenikliwy zapach, zaczął głęboko wdychać'powietrze i spytał ciekawie: — A gdzie on jest? — Zszedł na dół — odparł inspektor bez chwili waha- nia. — Proszę przyjść później. — Przeszedł przez skład i wetknął buteleczkę staremu człowiekowi w rękę odwra- cając go przy tym energicznie. — Proszę uważać na sto- pień — ostrzegł troskliwie. Pan Congreve wyszedł na ulicę, akurat w chwili gdy przed drzwiami zebrała się spora grupka mężczyzn, któ- rzy wysiedli z policyjnego samochodu. Zdążyli tylko zo- baczyć jego oczy rozpalone ciekawością i drżącą zwisają- cą dolną wargę, gdy mruczał do siebie. Campion dotknął ramienia Lugga i cofnęli się obaj; że- by uniknąć spotkania z nowo przybyłymi, poszli prędko tunelem wśród kartonowych pudeł w kierunku oszklo- nych drzwi, majaczących w półmroku. Lugg otworzył je lekkim kopnięciem. — On tutaj mieszkał — wyjaśnił. — Ale kiepskie to (było życie! Nigdy nie oddalał się stąd. — Machnął pulch- ną ręką w stronę pokoju, który przypominał skład alche- mika wyposażony przez jakiegoś szaleńca-fanatyka. Małe łóżko w kącie pokoiku było jedynym świadectwem ludz- , kiego istnienia. Poza tym była tylko masa brudnych bute- lek, garnków do gotowania i patelni, nieporządnie spię- trzonych na poszczególnych meblach z epoki królowej Wiktorii. — Nic dziwnego, że żadna przyjaciółka długo z nim nie mogła wytrzymać — zauważył rzeczowo Lugg. — Na takie warunki nawet Belli byłoby szkoda. Dalej nie warto iść, tam jest kuchnia i też w takim stanie. Warto tylko zobaczyć pokój na pierwszym piętrze. Pewno ; mamy niewiele czasu, bo zaraz gliny tu wpadną. l — Święta prawda —zgodził się Campion, kierując się w stronę małych drzwi, przez które dostrzegł ciemne scho- dy. , . . — Obszedłem sobie cały dom, większość pokoi nie była używana od lat. — Lugg zasapał się, ale był zadowolo- [ ny. — Górne piętro nie widziało szczotki od wieków, ;,a frontowy pokój, umeblowny jak sypialka, to istna wy- | lęgarnia moli. Zaraz panu pokażę ten pokój. | Poprowadził Campiona przez korytarz i otworzył drzwi Upo lewej stronie. Było to zupełnie ciemne pomieszczenie, |ale znalazł przełącznik i nagle nieoczekiwanie mocne |światło spłynęło z jedynej ż-arówki wiszącej u sufitu. j Campion znalazł się w wąskim, prawie pustym pokoiku, rktórego jedyne okno ktoś bardzo starannie zasłonił. Po- |dłoga była goła, a pod jedną ścianą stał długi wąski stół. |'Tuż obok niego znajdował się staroświecki trzcinowy fo- [tel wyłożony zniszczonymi poduszkami i tylko dwa zwy- |czajne drewniane krzesła. Ustawione były na środku po- |koju na wprost siebie, w odległości kilku stóp. 163 Campion rozejrzał się wokoło. — Dziwne to robi wrażenie — powiedział. '"—- Co to jest? Pokój stołowy? — W głowie Lugga brzmiał sarkazm, ale był wyraźnie zdziwiony. — Dwie dziewczyny siedzą i grają w koci-koci-łapci, a facet sie- dzi sobie na fotelu i się im przygląda? — zaryzykował. ^ — Chyba nie. Czy w domu są jakieś materiały do pa- kowania? Pakuły czy coś w tym stylu? - — Z tyłu za kuchnią jest taki schowek pełen wiórów, ale tutaj, szefie, nic takiego nie widziałem. Campion milczał. Obchodził powoli pokój przyglądając się uważnie deskom, które były względnie czyste. Twarz ' Lugga lśniła od potu. — Powiem panu jedno — odezwał się pierwszy. — Jaś był tutaj, głowę dam za to., Campion gwałtownie odwrócił się do niego. — Skąd wiesz? Obwisłe białe policzki poróżowiały. — Tak prawdę mówiąc, nie mam na to żadnych dowo- dów. W każdym razie z pewnością nie mam odcisków pal- ców. Ale niech no pan tylko spojrzy na te poduszki na fotelu. Aptekarz był człowiekiem niskim, szczupłym. Ktoś znacznie tęższy musiał na nich niedawno siedzieć, głowę bym dał za to.. — To jest myśl. — Na wąskich ustach Campiona poja- wił się uśmiech. — Powinieneś na ten temat napisać roz- prawę naukową. Jest to jeszcze młoda gałąź nauki. Wy- maga wielu danych. Przekaż to nadinspektorowi Yeo, zo- baczymy, co on na to powie. W każdym razie bardzo pou- czające byłoby usłyszeć jego zdanie. Masz jeszcze jakieś inne pomysły? — On tutaj był — powtórzył z uporem Lugg. — On 164 pali takie małe cygara. — Czułem je, jak tu wszedłem za pierwszym razem. Teraz już tego nie czuć. A pan myśli, że on tu nie był? Campion zatrzymał się, dziwacznie wyglądając pomię- dzy dwoma krzesłami. — Ależ tak, oczywiście, on był tutaj. — Widać taki już ma zwyczaj. Pytanie tylko, co on tam włożył. — Gdzie włożył? — Do skrzyni — powiedział Campion i dłońmi zaryso- wał kształt. Był wąski i długi, a jeden jego koniec spo- czywał na krześle. 15. W dwa dni później Był to niewielki oddział szpitalny. Mikę Dunning nadal bardzo źle się czuł. Fale mdłości, po których przychodziły ataki strachu, nękały go często, a w głowie mu huczało, jak gdyby był pijany. Sierżant Dice, majaczący w drzwiach, inspektor Lukę i Campion, którzy siedzieli po obu stronach białego żelaz- nego łóżka, byli tylko cieniami w mroku. Ale młodą pie- lęgniarkę, w świetle dziennym przypominającą żywą re- klamę wakacji nad morzem, widział wyraźnie u stóp swe- go łóżka. Jej biały czepek wpływał na niego pokrzepiają- co, tak że zaczynał wszystko od nowa: — Kłytia — mówił. — Muszę myśleć o Kłytii. Ona/nic nie wie. Tak ją wychowali. Siostra nie zrozumie. — Miał ochotę potrząsnąć -głową, ale ból w porę go ostrzegł. — , To dziecko jeszcze. Taka słodka, ale jak ją poznałem, o ni- czym nie miała pojęcia. Martwię się o nią. Ona nie jest bezpieczna. Dlaczego siostra ją odesłała? - 165 — Zaraz wróci — obiecała mu pielęgniarka. — Tylko proszę opowiedzieć tym panom, jak pana zraniono. — Nie wierz nikomu, kochanie. — W jego ciemnych oczach, obrzeżonych gęstymi rzęsami, malował się lęk. — Siostra nie zna Palinode'ów. Dostaną ją znów w swoje ręce, zamkną i w końcu stanie się taka sama jak oni. Dla- tego się nią zaopiekowałem. Musiałem. — Poruszył się lekko i tajemniczy uśmieszek, przepraszający i figlarny, przemknął po jego miękkich, chłopięcych wargach. — Je- stem za nią odpowiedzialny — powiedział szeroko otwie- rając oczy. — Nikogo nie ma oprócz mnie. — Kto pana uderzył? — powtórzył inspektor Lukę po raz chyba piąty. Mikę chwilę się zastanawiał. — Nie wiem — odparł wreszcie. — To śmieszne, ale nie mam pojęcia kto. — Kiedy pan wyszedł od swojej gospodyni, postanowił pan nocować w szopie, przy motorze — zaczai cicho Cam- pion. ' , ' — Tak, to prawda. — Mikę -miał wyraźnie zdumioną minę. — Ta stara klempa wyrzuciła mnie. Bardzo się zmartwiłem. Było już po północy ~ zamilkł na chwilę. — Pewno zacząłem spacerować — powiedział wreszcie. — Zaraz po wyjściu od niej? — mruknął Lukę w mro- ku. — Jak długo pan spacerował? — Nie wiem, może ze dwie godziny... nie, nie tak długo. Słyszałem dwa uderzenia zegara, kiedy ich obserwowa- łem. — Kogo pan obserwował? — Pytanie Luke'a było mo- że nieco za natarczywe, zbyt głośne. Chory zamknął oczy. — Zapomniałem — powiedział. — Gdzie jest teraz Kłytia? 168 — Siedzi w korytarzu za drzwiami na trzecim krześle po lewej , stronie — wyjaśnił szybko Campion. — Jest zdrowa. Czy jeszcze padało, kiedy pan ich obserwował. , Chłopiec znowu się zamyślił. — Nie, wtedy przestało. Było ciemno, pomyślałem so- bie, że lepiej będzie, jak pójdę do motoru, ponieważ nie było kłódki na drzwiach i niepokoiłem się tym. Zresztą nie miałem dokąd pójść, byłem przecież bez pieniędzy. — Urwał, ale tym razem nikt go nie przynaglał. Po chwili znużonym głosem podjął znowu: — Skręciłem w Apron Street. Było dosyć jasno, ale szedłem powoli, bo nie chcia- łem się natknąć na glinę i tłumaczyć się. — Mrugnął ocza- mi. — Byłem akurat przy sklepie z trumnami, kiedy drzwi' otworzyły się i wyszedł stary Bowels i jego syn, ten, który wynajął mi szopę. Wcale nie chciałem, żeby mnie zoba- czyli, więc skoczyłem w bok. Jedyną osłoną było okno wy- stawowe, które na jakąś stopę odstaje od ściany. Bałem się, że mnie zobaczą, i wstrzymałem oddech. Usłyszałem jakiś hałas — pewno zamykali drzwi. Potem razem przeszli .przez jezdnię. Bowels miał przewieszone przez rękę prze- ścieradło. — Co takiego? — Inspektor zapomniał o ostrożności, kiedy usłyszał ten zaskakujący szczegół w ponurym opo- wiadaniu chłopca. — Prześcieradło — upierał się chory. — Z pewnością to było prześcieradło. Poza prześcieradłem nic nie jest tak białe, chyba tylko obrus. Niósł je starannie przewie- szone przez ramię. Zdenerwowało mnie to bardzo. Poszli do składu aptecznego i stali tam przez chwilę, a ja sobie? pomyślałem, że pewno zadzwonili, ponieważ usłyszałem, jak na górze otwiera się okno i ktoś się odzywa, chociaż 167 nie słyszałem, co mówił. I wtedy nagle prześcieradło znik- nęło, doszedłem więc do\wniosku, że weszli do środka. — Jesteś pewien, chłopcze, że weszli do apteki? —— Całkowicie. Znam teraz doskonale Apron Street. o każdej porze dnia i nocy. Campion nie dopuścił do ewentualnej nietaktownej uwagi'inspektora. ' — To było wtedy, kiedy usłyszałeś, jak bije godzina druga? — spytał, uświadamiając sobie, że jego własna rozmowa z przedsiębiorcą pogrzebowym przez okno salo- nu Renee musiała się odbyć trochę po trzeciej. Mike^Dunning zawahał się. Znów uderzyła go niesa- mowitość tej sceny, której był świadkiem. — Nie — odparł wreszcie. —Nie. To było wtedy, kie- dy zobaczyłem kapitana i pana Lawrence'a. — Oni też tam byli? — Nie przed składem aptecznym. Kiedy ci karawania- rze odeszli, przeszedłem na drugą stronę pod dom Pali- node'ów. — Po co? — spytał Lukę. — Zęby spojrzeć na dom Palinode'ów. — Był tak zmę- czony, że mówił nawet bez gniewu, jednak wszyscy w po- koju, nawet sierżant Dice, udawali, że nie domyślają się jego pobudek. — W pokoju Kłytii było ciemno, jej pokój jest od frontu, wie pan, i chyba nie zaryzykowałbym rzu- cenia kamieniem, gdyby się nawet paliło. Po prostu chciałem -się upewnić, że już śpi. Właśnie się odwróciłem, kiedy zobaczyłem Lawrence'a Palinode — to jej wuj, najgorszy z nich wszystkich —jak wysunął się ukradkiem z domu i zszedł po schodach. — Uśmiechnął się chytrze, jak psotne dziecko. —• Byłem pewien, że zobaczył mnie, że widzi jak kot w ciemności. Ale zaraz zorientowałem się, że nie. Na tym rogu ulicy w nocy pali się tylko jed-» na latarnia i akurat się tak złożyło, że go oświetliła, kiedy zszedł ze ścieżki. Usłyszałem, jak ostrożnie przeciska się przez krzaki, aż wreszcie znalazł się przy tych urnach ze stiuku, które tworzą ogrodzenie. Nie byłem specjalnie da- leko od niego, ale znajdowałem się v/ cieniu domu. Wi- działem tylko część jego twarzy, kiedy wychylił się z krzewów laurowych. — Gdzie był kapitan? Razem z nim? — Nie. On był z drugiej strony, na Barrow Crescent, przy skrzynce pocztowej. Pan Lawrence obserwował jego, a ja pana Lawrence'a. Była to cholernie głupia sytuacja, ale nie śmiałem nawet drgnąć. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego wszyscy kotłują się po nocy. Wtedy właśnie usłyszałem, jak zegar na kościele katolickim na Barrow Road wybija drugą godzinę. — Jak mógł pan rozpoznać kapitana Setena z tej od- ległości? — Och, oczywiście że nie mogłem. — Wrodzona pogoda Mike'a zdawała się powoli wracać. — Przez długą chwilę w ogóle nie mogłem go widzieć. Zorientowałem się, że stary Lawrence kogoś śledzi, wobec tego czekałem na rozwój wypadków. Potem zobaczyłem, że ktoś wychodzi z jakichś drzwi, przechodzi koło skrzynki pocztowej i pa- trzy w kierunku Barrow Road. Stał tak może minutę, a potem znowu zniknął. W chwilę później to się znowu powtórzyło i coś w postaci tego człowieka, sposób nosze- nia kapelusza, wydało mi się znajome. — Czy było tak widno, że pan to wszystko widział do- kładnie? — Inspektor był wyraźnie zafascynowany opo- ' władaniem Dunninga. « ; — Tak, już panom powiedziałem, że był półmrok. W5- w działem tylko czarne cienie, a wszystko inne pogrążone było w szarości. Kilka razy ujrzałem sylwetkę tego wy- chodzącego człowieka, aż wreszcie nabrałem pewności, że to kapitan. To porządny facet. Kłytia lubi go. A wtedy pojawiła się kobieta: . Campion zobaczył białka oczu Luke'a — a może tak mu się tylko zdawało — który jednak zachowywał całkowite milczenie. — Szła człapiąc chodnikiem — ciągnął ochrypły głos — i oczywiście nie widziałem jej twarzy, ale ze sposobu cho- * dzenia wskazywał na to, że to starsza kobieta, i zauważy—^ łem, że jest tęga, choć była grubo ubrana. Kapitan pod- szedł do niej i rozmawiał z nią, jakby się dobrze znali, i stali tak z dziesięć minut. Pomyślałem, że się sprzeczają. Kapitan wymachiwał rękami. Lawrence wprost wisiał na - ogrodzeniu. Szyję wyciągnął jak bocian. Pewno starał się usłyszeć, co mówią, ale to było niemożliwe, nawet gdyby krzyczeli. Wreszcie kobieta odwróciła się i ruszyła prosto w naszą stronę — tak mi się przynajmniej zdawało. Ale nie — przeszła na drugą stronę Apron Street i weszła w zaułek koło stajen. Kapitan wrócił do domu i pan Law- rence też. Jestem tego pewien, bo musiałem tam tkwić, dopóki sobie nie poszedł. Charlie Lukę podrapał się w głowę. — Rzeczywiście wygląda na to, że to musiał był kapi- tan i że czekał na jakąś kobietę. Szkoda, żeś jej nie wi- edział. Czy jesteś pewien, że ona weszła w pasaż? — Całkowicie. Widziałem wyraźnie. Tamtędy jest przejście na Barrow Road. — Jesteś pewien, że obaj Bowelsowie nie wrócili do pa- sażu? - — Nie. Nie mogli tego zrobić. Nie ma tylnego wejścia r 170 do apteki, a ja znajdowałem się najwyżej o dziesięć jar- dów od wystawy. » • — A .potem co się stało? Mikę oparł „się o poduszki i już się zdawało, że pielęg- niarka każe im skończyć rozmowę. Po chwili jednak oży- wił się znowu. . ^ — Zacząłem iść zaułkiem, bo chciałem być przy moto- rze. Pod tylnymi drzwiami Bowelsa paliło się światło i przypomniałem sobie wtedy, że jego syn mówił mi, że zatrzymał się u nich jakiś krewny. Wszedłem do szopy cicho, bojąc się, żeby mnie ten krewny nie usłyszał. Motor stał na swoim miejscu. Zamknąłem drzwi, zanim zapali- łem zapałkę, latarki nie miałem. — Czyś zauważył kogoś? — Nie, na dole nie było nikogo. Wydawało mi się jed- nak, że słyszę jakiś szmer na stryszku i chyba coś powie- działem. Nie pamiętam dobrze. W każdym razie potem już było zupełnie cicho i pomyślałem sobie, że to pewno ha- łasowały konie stojące obok w stajni. Nie było na czym siedzieć, a od kamiennej podłogi ciągnęło wilgocią, więc doszedłem do wniosku, że lepiej będzie pójść na górę. By- łem cholernie zmęczony, a poza tym musiałem się zasta- i nowić. Do wypłaty został mi tylko funt. — Zmarszczył czoło pod bandażem. — Ale to już inny problem — po- wiedział i uśmiechnął się rozbrajająco. —.Tym zajmiemy się później. No, więc zapaliłem zapałkę i opuściłem ją, żeby nie zgasła, i zacząłem się. wspinać po drabinie. I więcej nie pamiętam, wtedy właśnie pewno ktoś mnie rąbnął w głowę. Ale kto? — Może ta podstarzała dziewczyna kapitana''— zażar- tował Campion. Kiedy wstali, Dunning wyciągnął rękę w jego stronę. 171 — Niech mi pan przyśle Kłytię, niech pan będzie taki; dobry — powiedział cicho. — Muszę z nią porozmawiać. Pan nie wie, w jakie może wpaść tarapaty. — Wygląda na to, że to poważna sprawa — odezwał się Campion do Luke'a, kiedy schodzili po betonowych schodach szpitala spełniwszy uprzednio prośbę chłopca. — Biedne dzieciaki! — wybuchnął nieoczekiwanie in- .spektor. — Nikt o nich nie dba, muszą więc same dbać- o siebie. — Urwał. — Jak para pijaków — dodał. — No cóż, a więc to nie byli Bowelsowie. — Raczej nie. — Campiona wyraźnie to zdziwiło. — Chciałbym porozmawiać z Jasem. — Jest do pańskiej dyspozycji. — Ja teraz pójdę zo- baczyć się z Dobermanem. Tuż przed telefonem ze szpi- tala, że Dunning czuje się lepiej, otrzymałem od niego wiadomość. Nie mam pojęcia, co znowu staremu strzeliło do głowy. Przy bramie Lukę zatrzymał się przez chwilę niepewny i zasmucony. Oczy miał głęboko zapadnięte. — Czy pan się orientuje, dokąd zmierza ta przeklęta sprawa?— spytał. — Wiem, że nie mam ludzi, bo góra zabiera mi połowę, i wiem też, że mam trudne zadanie. ponieważ Palinode'owie to skomplikowani ludzie, ale czy widzi pan w tym jakiś przebłysk światła? A może to ja '• się po prostu gubię? Campion, który mimo swego pokaźnego wzrostu spra- wiał wrażenie smuklejszego i niższego niż jego towarzysz, - zdjął okulary i spojrzał na niego łagodnie, — Och, wszystko we właściwym czasie, chłopcze — powiedział. — Na razie wszystko wydaje się problemem. Moim zdaniem, trzeba się skoncentrować na dwóch wy- raźnych tropach w tym zawikłanym labiryncie. Pytanie, 172 czy one prowadzą do celu? Sądzę, że tak, ale nie mam pewności. A ty co myślisz? •— Czasem w ogóle wątpię, czy potrafię myśleć — od- parł z goryczą inspektor Charlie Lukę. 16. Zakład pogrzebowy Szklane drzwi zakładu Bowelsa były zamknięte, ale pa- liło się jeszcze światło, gdy Campion nacisnął dzwonek i czekał na otwarcie. Patrząc obiektywnie wystawa miała swój styl. Stała na niej czarna marmurowa urna, która gdziekolwiek indziej z pewnością raziłaby, i dwa wieńce z woskowych kwiatów pod szkłem. Oprócz tego jedynym motywem dekoracyjnym była miniaturowa tablica, do której przyczepiony był czarno obrzeżony karton z napisem: „Fachowe pogrzeby. Dobry smak. Sprawna obsługa. Ceny niskie. Takt, szacunek" — wydrukowanym czcionkami małymi, lecz ozdobnymi. Zastanawiał się właśnie nad tym, że trudno wyobrazić sobie niefachowy pogrzeb, kiedy na klatce schodowej, wi- docznej przez szklane drzwi spostrzegł Bowelsa-seniora. Wstał chyba od stołu i wkładał właśnie marynarkę, ale poruszał się szybko. — Ach, to pan Campion! — zawołał z radością przy- tknąwszy twarz do szyby. — Wielki to zaszczyt dla mnie. — I natychmiast jego twarz przybrała wyraz za- niepokojenia. — Proszę mi wybaczyć, że zadam pytanie natury osobistej, ale mam nadzieję, że to nie /sprawy za- wodowe pana do mnie sprowadzają. Campion był niezwykle uprzejmy. — To zależy, kogo z nas ma pan na myśli. Czy mogli- 173 byśmy tak na chwilę zejść do pańskiej kuchni i porozma- wiać? Przez ułamek sekundy szeroka twarz była bez wyrazu, trwało to tak krótko, że Campion ledwie zdążył ten fakt zarejestrować, a już jego rozmówca znowu promieniał — ruchliwy, pełen szacunku i względów. — Ależ poczytam to sobie za wielki zaszczyt, panie Campion. Tędy proszę. Pan wybaczy, że pójdę pierw- szy. — Ruszył przed gościem, a głos jego grzmiał w całym domu jak gong. Zeszli po schodach, potem minęli wąski korytarz, dusz- ny i ciepły po wytwornej pustce sklepu. Bowels podrygi- wał idąc bardzo małymi krokami i bez przerwy mówił: — Skromnie tu, ale wygodnie. Obaj z moim chłopakiem dosyć napatrzymy się wspaniałości, a nie mamy z tym związanych przyjemnych skojarzeń, więc w życiu pry- watnym wolimy prostotę. Zapomniałem przecież, że pan zaszczycił nasze skromne progi tego dnia, kiedy Lugg, biedaczysko, nadużył alkoholu. — Zatrzymał się z ręką na zatrzasku wąskich drzwi. Uśmiechnął się, a dwa przednie zęby wbijały mu się w dolną wargę. ' — Pozwoli pan za mną — powiedział i wszedł do kuchni. Tutaj od razu nabrał humoru. — Jak widzę, jesteśmy sami —oświadczył i wkroczył do niezbyt jasno oświetlonego pomieszczenia, zapchanego sprzętami. Postawił przy stole krzesło dla gościa. — Myś- lałem, że jest tu mój syn, ale poszedł pewno jeszcze po- pracować. To świetny fachowiec. Proszę, niech pan tu siądzie, o tutaj, po mojej prawicy, i powie mi, co pan ma do powiedzenia. Kiedy Campion usiadł, Jaś zajął swoje miejsce u ;.zczy- 174 tu stołu. Jego białe, kręcące się włosy lśniły w przyćmio- nym świetle, a spokojna godność malował się w całej po- staci. W tym otoczeniu, mimo śmiesznej uniżoności, nabrał jakiegoś nowego autorytetu. Siedział tak niby relikt. przeszłości, zbyteczny i Fak prawie dekoracyjny jak po- wóz zaprzężony w czwórkę koni. — Lugg sobie poszedł — zauważył od niechcenia z błyskiem przebiegłości w niebieskich oczach. — Kiedy wydarzyła się ta tragedia po drugiej stronie ulicy, wpadł do mnie, pożegnał się i więcej o nim nie słyszałem. Są- dzę, że pan wie o tym. . Campion skinął głową; ale nic nie powiedział. Jaś skło- nił się z niezwykłym wprost wdziękiem i wyfwornością i zaczął z innej beczki: — To straszna historia, z tym biednym Wilde'em. Nie był właściwie naszym przyjacielem, ale znaliśmy się • z widzenia. Obaj prowadziliśmy interes na tej ulicy od dość dawna. Ja sam nie poszedłem na rozprawę policyj- ną, ale posłałem Rowleya z prostego szacunku. ,,Samobój- stwo popełnione pod wpływem chwilowej depresji" — tak to określili. Trzeba im przyznać, wyrazili się uprzej- mie. — Położył ręce na kraciastym obrusie i spuścił wzrok. — Chowamy go jutro rano. Nie sądzę, byśmy do- stali za "to choć pensa, ale postaramy się pochować go tak luksusowo, jakbyśmy pracowali, powiedzmy, na pana po- lecenie. Częściowo powodujemy się sercem, a częściowo interesem. Choć to może się wydać bardzo smutne panu, który nigdy tego zapewne nie podejrzewał — tragedia to dla nas najlepsza reklama. Przychodzą tłumy gapiów i dobrze sobie wszystko oglądają, i dlatego, z przyczyn handlowych, staramy się wypaść jak najlepiej. Nowa nuta — sztywności — która pojawiła się w głosie 175 gospodarza, zaskoczyła Campiona. Dotąd w trakcie tej rozmowy wydawało mu się, że panowała atmosfera towa- rzyskiej herbatki. Ryzykując całkowite jej zmącenie od- dał pierwszy strzał. — Co pan niósł przedwczoraj o godzinie drugiej nad ranem? Bowels nie drgnął nawet, tylko spojrzał na swego goś- cia z wyrazem niesmaku i pretensji. — Tego rodzaju pytania mógłbym się spodziewać te strony policji, panie Campion — powiedział poważnie. — I, proszę mi wybaczyć, byłoby o wiele bardziej delikatnie przez nich sformułowane. Niech każdy wykonuje swoją brudną robotę w spokoju, takie jest moje zdanie. — Bez wątpienia ma pan rację — rzekł Campion sen- tencjonalnie — ale to właśnie wiąże się z godziną drugą nad ranem przedwczoraj. Jaś roześmiał się. Ten szelmowski śmiech, pełen roz- bawienia, a zarazem dezaprobaty był rozbrajający. — Jakże ludzka jest ludzka natura, nie uważa pan? — Swoje drobne grzeszki zebrał razem i wrzucił je do roz- ległego zbiornika grzechów całego świata. — Zauważył to pewno pan Corkerdale stojący na posterunku w ogro- dzie Palinode'ów? Campion zignorował to pytanie i uśmiech przedsiębior- cy pogrzebowego stał .się jeszcze szerszy. — Nie przypuszczałem, że było tak późno — ciągnął. — Ale' istotnie mogło tak być. Lugg był u nas po raz pierw- szy od trzydziestu lat. Rozmawialiśmy długo o drogiej zmarłej i biedaczysko zapadł w sen, który prawdę mówiąc był pijackim odurzeniem. — Urwał szukając wzrokiem twarzy Campiona, zęby zobaczyć, jakie to na nim zrobiło wrażenie. Widząc, że żadne, ciągnął dalej gładko: — Pan 176 pamięta, panie Campion, ^e jak się wtedy spotkaliśmy, byłem zakłopotany z powodu braku trumny? — Naprawdę miał pan jakieś kłopoty? Wydawało mi się, że jedną mnie chciał pan sprzedać. — Ależ nie, to był tylko żart. Musieliśmy prędko Wy- starać się o trumnę na ten pogrzeb na Lansbury Terrace. Rowley przypomniał sobie o trumnie w piwnicy naprze- ciwko. „Ale zanim to zrobimy, chłopcze", • powiedziałem do niego, ,,zanim to zrobimy, synu, musimy wpaść do pa- na Wilde'a i zanieść mu to, cośmy obiecali". — Znowu za- panowała martwa cisza, podczas której Campion siedział skupiony i baczny. Jaś stał się bardziej konfidencjonal- ny: — Pan jest tak samo człowiekiem bywałym jak ja. Pan mnie zrozumie, dobrze wiem. Biedny Wilde przepadał za czystością, nieporządek go strasznie denerwował. Nad sklepem od frontu miał pokój, wiszące tam firanki były w opłakanym stanie i ja mu trochę dokuczałem z tego po-, wodu. Widzi pan... — ściszył głos — w naszym fachu używamy białej tkaniny, która bardzo schludnie wygląda, i krótko mówiąc, ja mu obiecałem kilka jardów, po to, że- by sklep lepiej wyglądał. Ostatecznie trzeba dbać, żeby nasza ulicą nie zeszła na psy. Zaniosłem mu to w nocy z obawy przed zawiścią sąsiadów, a ponieważ nie zdążył wykorzystać tęga- materiału, zabrałem go, kiedy odwozi- łem jego ciało do kostnicy, i mogę go panu pokazać w każ- dej chwili. To wszystko. — Skończył to przydługie kłam- stwo efektownie i zadowolony z siebie rozsiadł się wygod- nie. — Tak — powiedział Campion zdawkowo, a słowo to nie wyrażało ani pochwały, ani krytyki. — O jeszcze jed- no chciałem pana spytać. Przede wszystkim, dlaczego z.a- dał pan sobi-e trud, żeby mnie wezwać? 12 — Jak najwięcej grobów; 177 Bowels zupełnie skamieniał, strach zalał go jak fala przypływu. Szeroka różowa twarz stała się nagle szara, a małe usta wykrzywił grymas protestu. Po raz pierwszy, od kiedy Campion go poznał, stracił panowanie nad sobą. . — Ja, proszę pana, wezwałem pana? — Prawie krzyk- nął. — Pan się bardzo myli. Nie zrobiłem nic takiego. Oczywiście ja i mój chłopiec jesteśmy bardzo szczęśliwi z poznania pana. Wręcz dumni, powiedziałbym. Ale wzywać pana? Och nie, nigdy! To nie należałoby do moich obowiązków, nawet gdybym miał jakiś powód po temu. — Zamilkł, a dłoń leżąca na czerwono-białym obru- sie drżała. — Mogłem napisać przyjacielski list do mego krewnego, po tym jak wymienili mnie w gazetach — ciągnął — ale jeśliby wyczytał w nim coś więcej... No cóż, uważałbym go za większego głupca, niż jest. Bardzo się cieszę, panie Campion, że pana tu widzę, ponieważ bardzo bym chciał, żeby cała ta sprawa została nareszcie wyjaś- niona, to fakt, ale, proszę pana, ja pana nie wzywałem. Campion był niezmiernie zdumiony. Mógł zrozumieć obawy Bowelsa' chciał zrzucić z siebie wszelką odpowie- dzialność, ale dlaczego jest przy tym tak śmiertelnie prze- rażony. .— Wiem, że śledztwo policyjne nie jest bardzo korzy- stne dla pańskich interesów — zaczął ostrożnie., — Róż-, głos nie może w tym wypadku być dobry, orientuję się również, iż pan wiedział o tym, że panna Ruth Palinode miała zwyczaj stawiania od czasu do czasu kilku szylin- gów na wyścigach, ale nie sądzę, żeby to było aż tak waż- ne i skłoniło pana do wezwania mnie. Pan Bowels wytarł głośno nos w dużą białą chustkę, "najwidoczniej po to, by zyskać na czasie. - — Nie wzywałem pana — stwierdził wreszcie stanow- 178 czp. — Ale interesy to są interesy, a policja pierwsza lubi o tym zapominać. W moim zawodzie przez cały czas liczy się przede wszystkim dyskrecja i jeszcze raz dyskrecja. Komu potrzebny przedsiębiorca pogrzebowy ze wścib- skim nosem i długim językiem, nawet gdyby robił więcej, niż do niego należy? Ponieważ pan i ja zaprzyjaźniliśmy się i wierzę, że pan nigdy nie doprowadzi do tego, żebym się znalazł na ławie świadków, co byłoby dla mojego za- kładu fatalne, powiem panu coś, co powinienem chyba powiedzieć: Kiedy panna Ruth umarła, widziałem pewną dość dziwną- rzecz. Był to właściwie drobiazg i może nie mieć żadnego znaczenia, ale skłonił mnie do zastanowie- nia się. Widziałem, jak pan Lawrence Palinode zmywał. Campion natychmiast ujrzał oczami wyobraźni tego chudego jak tyka, krótkowzrocznego człowieka o łagod- nym uśmiechu i niezrozumiałych aluzjach. — Gdzie to było? — spytał. Choć Bowels nadal był blady, powoli wracała jego zwykła pewność siebie. — Nie w kuchni — powiedział. — Panna Ruth umarła wczesnym popołudniem; o niezwykłej porze. Może pan o tym nie wie, ale wczesne popołudnie to rzadko spotyka- na pora dla tego, co by pan określił słowami „śmiertelne zejście". — O której się pan tam znalazł? — W porze podwieczorku, koło piątej. Panna Roper przysłała po mnie pana Grace.' Rodzina nie ruszyła nawet palcem. To dla nich charakterystyczne. Ci Palinode'owie są zawsze bardzo uprzejmi, ale zupełnie niezaradni, a sprawę pogarsza fakt, że ich zdaniem praktyczność to wada. Opanował już lęk i wracał do normy. Różnica pomiędzy 179 tą relacją a poprzednią była niezwykle subtelna, lecz uchwytna. Nie była to swobodna improwizacja. Campion czuł, że prawdopodobnie jest to jakaś wersja prawdy. — Zasiadłem właśnie do stołu, kiedy zastukał pan Gra- ce, a ponieważ znałem dobrze Palinode'ów, natychmiast się zerwałem, włożyłem czarną marynarkę, wziąłem miar- kę i poszliśmy — snuł swą opowieść. — Pan Grace powie- dział, że woli nie wchodzić ze mną na górę, ale wcale mnie to nie, zdziwiło. Często ludzie nie wchodzą razem ze mną, nawet jak to jest ktoś, kogo dobrze znali. Inni na przy- kład lubią wejść ze mną. To zależy od usposobienia. W każdym razie ni-e byłem zdziwiony, kiedy zostawił mnie na schodach. „Może pan na mnie liczyć, proszę pana", po- -" wiedziałem. „Na pewno nie pomylę się co do osoby zmar- łej". Był to taki mały żarcik z mojej strony, ale on się na . nim nie poznał. Poszedłem więc sam na górę, spokojnie, pe- łen szacunku. Zatrzymałem się. w, drzwiach,- żeby mieć pew- ność, że dobrze trafiłem, patrzę uważnie, a on zmywa. ; — Pan Lawrence Palinode? — Tak. - • \ — W sypialni panny Ruth? — Tak. Tutaj leży zmarła, przykryta prześcieradłem, a tuż obok jej brat — opanowany, choć podniecony, nie wiem, czy wyraziłem się dość 'jasno — zmywa w staro- świeckiej umywalni wszystkie filiżanki, szklanki i łyżki z całego pokoju. Właśnie zanurzał ostatnią w dz-banku i kiedy usłyszał trzask drzwi, odwrócił się gwałtownie jak ' złodziejaszek. Był bardzo grzeczny i uprzejmy, ale oczy- , wiście ja zdążyłem zobaczyć swoje. Kiedy znalazłem się sam, obejrzałem sobie, co zmywał. Rozłożył wszystko na marmurowym blacie. Bardzo to zrobił starannie, trzeba lao przyznać. I jawnie. — W głosie jego brzmiała jak gdyby nuta oburzenia. — I to wszystko? — Wszystko. Powiedziałem panu najprawdziwszą prawdę. Myślałem, że to może być ważne. — Czy mówił pan o tym komukolwiek? ' — Nikomu. To lekcja, której nauczyłem się jako dzie- ciak od ojca. ,,Przedsiębiorcy pogrzebowi nie mówią wię- cej niż ich klienci" — takie było jego motto. Oczywiście, kiedy dostałem polecenie, żeby przeprowadzić ekshuma- cję, przypomniałem to sobie, ale nikomu nie pisnąłem ani słówka. Minęło od tej pory trochę czasu, a ja mam na po- parcie tego tylko własne słowa. Była to oczywista prawda. Campion przeżuwał tę wia- domość i jej ewentualną wartość, kiedy Jaś wstał. — Czy mógłbym pana czymś poczęstować? Pan inspek- tor powiada, że mam w domu tylko płyny do balsamowa- nia ciał, ale to żart w jego stylu. — Nie, dziękuję, muszę już iść. — Campion wstał nieco za szybko. Jego gwałtowny ruch zaniepokoił Bowelsa, •który spojrzał bacznie w kąt pokoju znajdujący się za plecami gościa. Campion był zbyt doświadczonym starym wygą, żeby . od razu spojrzeć w tym kierunku, ale kiedy starannie od- stawił krzesło na miejsce, zanim ruszył za swoim nie pro- testującym gospodarzem w kierunku drzwi, spojrzał niby przypadkiem w bok i zdumiał się ogromnie. We wnęce, tuż obok pieca kuchennego, znajdował się duży stojący zegar szafkowy, a tuż obok niego, przyciśnięty do ściany, nie dalej niż cztery stopy od jego krzesła, stał jakiś czło- wiek. Tkwił zupełnie bez ruchu, pogrążony w cieniu i mu- siał już tam być podczas całej rozmowy. 181 Podczas gdy przedsiębiorca uprzejmie przytrzymywał mu drzwi, Campion wyszedł. Krok miał lekki i ehergłcz^ ny, twarz bez wyrazu. Bowels musiał być chyba pewny, że nie zauważył nic niezwykłego. Kiedy jednak przechodził przez ulicę kiwając panu Ja- mesowi, dyrektorowi banku, który powitał go uprzejmie, zwiniętym parasolem, i miał właśnie torować sobie drogę wśród gapiów, którzy zaczęli się zbierać przed głównym wejściem Portminster Lodge, był dziwnie zamyślony. Lśniąca czaszka i opuszczona dolna warga były bardzo wyraźne w mroku i Campion zaczął rozmyślać intensyw- nie nad dotychczas nie docenianą wszechobecnością pana Congreve'a. 17. Dużo gadania — W porządku. Proszę nie mówić ani słowa więcej. Idę. I tak miałem pójść. Źle mnie pani zrozumiała, wobec te- go idę sobie. • . Campion zatrzymał się na progu w chwili, gdy ta,róż-. mowa osiągnęła największe napięcie. Cłarrie Grace stał na środku kuchni w pozie nieświadomie teatralnej. Ubra- ny był do podróży. Renee patrzyła na niego, odwrócona plecami do pieca. Była czerwona, roztrzęsiona, ale mimo wielkiego gniewu oczy jej jak zawsze były pełne zatroskania i dobroci. — Och, na miłość boską, Ciarrie! — zawołała. — Weź się w garść! Idź sobie, jeśli chcesz, tylko mi tu nie opo- wiadaj, że to ja ciebie wyrzuciłam, i nie krzycz tego na całą ulicę. Chyba wiesz o tym, że na zewnątrz pełno ludzi. Ciarrie zamknął usta i znowu je otworzył. Spojrzał na ł«2 Campiona i doszedł do wniosku, że to niebiosa zesłały mu słuchacza. — Kochana — powiedział do Renee — słodka kobieto, zrozumże, zastanów się, bądź rozsądna przez chwilę. Ja się tylko staram ci pomóc. Nie chcę, żebyś robiła z siebie wariatkę. Jeśli uważasz, że wtrącam się w nieswojo spra- wy, bardzo mi przykro. — I wreszcie na zakończenie krzyknął prawie: — A w ogóle uważam, że jesteś po- strzelona! — Dość tego. — Jej głos był ostry i władczy. — Ani słowa więcej. Dosyć już powiedziałeś. Nigdy ci tego nie wybaczę, Cłarrie. On urządził całą tę scenę, Albercie — zwróciła się do Campiona — tylko dlatego, że powiedzia- łam. temu dziecku, żeby tutaj sprowadziła swojego chło- paka. Biedaczysko, gdzieś przecież będzie musiał pójść. Nie ma domu, nie ma pieniędzy, a w szpitalu nie będą go trzymać w nieskończoność. Najlepsza metoda, żeby skło- nić dziewczynę do robienia głupstw, to odwrócić się do niej plecami i zostawić jej całą odpowiedzialność. No, po- wiedz mi, Albercie, co ty o tym myślisz? Campion zorientował się, że ostatnia nadzieja, by znik- nąć i zachować neutralność, rozwiała się bezpowrotnie. — Nie bardzo rozumiem, o co tu chodzi — rzekł ostroż- nie. — Czy o Kłytię i Mike'a Dunninga? — Ależ tak, oczywiście, mój kochany. Nie bądź nie- mądry. — Jej szorstkie słowa trzasnęły jak uderzenie ba- tem.— Nie zamierzam przecież prowadzić przytułku'dla sierot. — A ja myślałem, że tak — mruknął rozwścieczony Cłarrie i Renee od 'razu zwróciła się znowu do niego: — Okropnie mnie męczycie, wy mężczyźni. Oto miła dziewczyna, pełna macierzyńskich uczuć, nie śmiej się. 183 Ciarrie, młoda, niezaradna, przerażona, nie wie, co ma robić z tym biednym chorym chłopcem. Gdyby był tutaj, u mnie, mogłabym się nim zaopiekować. A jeśli on jest dla niej nieodpowiedni, a trudno to stwierdzić, dopóki się go nie pozna, można by go jej wyperswadować, spo- kojnie, rozsądnie, po chrześcijańsku... Ciarrie parsknął jak narowisty koń. — A więc zamierzasz dokuczyć tym biednym dzieciom. To coś zupełnie nowego. O tym mi nie wspomniałaś. — Głupstwa pleciesz! Staram się tylko tak o nią dbać, jakby była moją własną córką. —Cłarrie usiadł przy stole, oparł .o niego ręce i złożył na nich głowę nie zdejmując nawet kapelusza. — Dlaczego? — Dlaczego? — Tak, dlaczego? Dlatego, że to wariacki pomysł. Niech pan posłucha, panie Campion, pan najlepiej osądzi. Chciałem wytłumaczyć tej niemądrej, upartej kobiecie, którą kocham jak rodzoną matkę, że nie może dbać o wszystkich ludzi potrzebujących pomocy. To chyba roz- sądne, prawda? Czy to nie^ jest rozsądne? Reakcja Renee była nieoczekiwanie gwałtowna. — Świnia! — Przewróciła oczami, najwidoczniej chcąc oddać wizerunek świni. — Po prostu zwykłe prosię! Och, to nie twoja wina. Twoja matka, a moja przyjaciółka, bar- dzo porządna kobieta, była dziewczyną o najlepszym ser- cu pod słońcem. Ale twój tatuś! Mam go przed oczyma jak żywego. Szczur, to był zwykły szczur! Cłarrie Grace nie usiłował nawet bronić ojca: nagle po- smutniał i robił wrażenie złamanego. Zdaniem Campiona, to był cios poniżej pasa. Najwidoczniej Renee też tak po- 184 myślała, bo miała minę, jeśli nie przepraszającą, to przy- najmniej taką, jakby chciała siebie usprawiedliwić. — Bardzo brzydki zwyczaj podglądać, co inni dostają. I co z tego, jeśli tym na górze dam nieco więcej, niż za to płacą? Stać mnie na to i nikomu nic do tego. Dżentelmen nie węszy dokoła i nie stara się wysondować starego Congreve'a z, banku, jaki jest stan mego konta. — To oczywiste kłamstwo — zaprotestował Cłarrie. — Poza tym Congreve nie jest skłonny do zwierzeń. To ra- czej on stara się mnie czasem Wysondować. To on nawią- zał ze mną znajomość, o czym zresztą ci powiedziałem, i to tyś twierdziła —przerwij mi, jeśli się mylę — ze lu- dzie z banku zawsze są wścibscy. :— Wijesz się jak piskorz. — Uśmiechnęła się słabo do Campiona. — Wiem, co robię — powiedziała. — Jeśli tak, to w porządku. — Cłarrie był wyraźnie zmęczony. /— Usiłowałem tylko obronić ciebie, ty stara dziwaczko. Widzę przecież, jak -pół tuzina tych starych wariatów bierze więcej od ciebie, niż daje. Nie chcę wie- dzieć, dlaczego im na to pozwalasz, chociaż' może się to wydawać bardzo dziwne niektórym osobom. Zastanawia- łem się tylko, czy możesz sobie na to pozwolić. Ponieważ powiedziałaś, że możesz, i zapewniłaś mnie, że nie skoń- czysz jako ofiara dobroczynności publicznej, słowa więcej nie powiem. Utrzymuj sobie parę naszych zakochanych gołąbeczków, a ponadto połowę ulicy, jeśli chcesz, mnie to nic nie obchodzi. Panna Roper pocałowała go. — To na przeprosiny — powiedziała. — A teraz nie zepsuj wszystkiego. Jak jesteś w domu, zdejmij kapelusz, kochanie. Patrz, Albert zdjął. — Bardzo przepraszam, jest mi cholernie przykro! — 185 powiedział pan Grace, zerwał kapelusz i rzucił go na piec kuchenny, gdzie potoczył się między garnki i zaczął się przypalać. Wściekłość panny Roper wybuchła na nowo. Zwinna ^jak jaszczurka odsunęła pogrzebaczem fajerkę i wrzuciła kapelusz w ogień. Nałożony z powrotem żela- zny pierścień zamknął się nad nim na zawsze. Potem, ze sztucznym ożywieniem, nie odwracając się, zaczęła ha- łaśliwie przestawiać garnki. Blady jak ściana, ze łzami- wściekłości w niebieskich oczach Ciarrie wstał z krzesła i otworzył usta. Campion nie widząc dalszego sensu przebywania w ich towarzystwie zostawił skłóconą parę przyjaciół i ruszył na poszukiwanie tylnych schodów. Gdy je znalazł omal się nie przewrócił przez panią Love, która klęczała przy kuble. — Czy poszedł sobie, powiadam, czy poszedł sobie? — spytała podnosząc się i chwytając go za rękaw. — Nie do- słyszę, powiadam, że nie dosłyszę. Krzyczała i Campion, który był przekonany, że nieźle słyszy, wrzasnął: — Mam nadzieję, że nie! — Ja też — odpowiedziała normalnie, prawie 'szeptem, dodając nieoczekiwanie: — Inna sprawa, że to śmieszne, powiadam, że to śmieszne. Kiedy ją obchodził, stwierdził, że wtedy powtarza swoje sądy, gdy nie tylko spodziewa się odpowiedzi, ale wręcz jej żąda. — Naprawdę? — mruknął wymijająco. — Oczywiście, że to śmieszne. — Swoją rumianą, starą twarz przysunęła do jego twarzy. — Dlaczego daje im tyle swobody? Przecież są tylko lokatorami? Wygląda mi 186 na to, że ona im coś zawdzięcza, powiadam, że wygląda mi na to, że ona im coś zawdzięcza. Te wypowiedziane stentorowym głosem słowa, tak za- skakująco bystre, były echem jego własnych myśli i zmu- siły go do zatrzymania się. - — Idzie pan teraz do'swego pokoju? — spytała i nagle znowu krzyknęła: — O Boże! Na śmierć zapomniałam. Zupełnie wyleciało mi z głowy. y.o przez te wszystkie zdarzenia. Jakiś pan czeka na pana w pańskim pokoju, co najmniej pół godziny. Wygląda bardzo godnie, powia- dam, że wygląda bardzo godnie, więc go do pana wpuści- łam. — Wpuściła go pani? — spytaT Campion, który nikogo nie oczekiwał. Ruszył na górę. Jej wesoły głos gonił za nim: ' . , • — Nikogo zwyczajnego bym nie wpuściła, bo to nigdy nie wiadomo, co może zginąć. Pomyślał, że wszyscy w całym domu ją słyszą. Przed drzwiami swojej sypialni zatrzymał się. Wewnątrz ktoś rozmawiał. Słów nie mógł rozróżnić, ale dźwięki, jakie do niego dolatywały, wskazywały na małe zebranie towarzy- skie. Podniósł brwi zdumiony, otworzył drzwi i wszedł. Na nordyckim tronie przed toaletką, odwrócona pleca- mi do lustra siedziała panna Evadne Palinode. Znowu miała na sobie długą wzorzystą suknię, w której widział ją po raz pierwszy, ale teraz narzuciła na plecy koronko- wą chustę, a na jej szerokiej, kształtnej dłoni lśnił dia- mentowy pierścionek w starej oprawie. U jej stóp, mocu- jąc się z wtyczką elektrycznego garnka, którą usiłował zreperować pilnikiem do paznokci, klęczał tęgi siwowłosy mężczyzna w czarnej wizytowej marynarce i sztuczko- wych spodniach. 181 Kiedy podniósł głowę, Campion przekonał się, że to sir William' Glossop, ekspert finansowy i doradca Mini- sterstwa Skarbu, którego kiedyś przelotnie poznał. 18. Trop z Threadneedle Street Kiedy Campion wszedł, elektryk-amator miał ochotą z wdziękiem wstać, ale rozkazujący gest panny Palinode zmusił go do pozostania na kolanach. — Proszę reperować dalej, świetnie daje pan sobie radę. — Jej kulturalny głos był bardzo władczy. — Mam wrażenie, że ta mała śrubka pasuje tutaj, niepraw- daż? Nie, rzeczywiście może nie. Bardzo często pan wy- chodzi — zwróciła się z łagodną naganą do Campiona. — Staram się przygotować do jutrzejszego spotkania i za- uważałam, że coś się oberwało. Jakież to przykre! Oba- wiam się, że mam niezbyt zręczne ręce i trudno byłoby mi to zreperować. — Jej pełen zadowolenia śmiech, mó-' wił wyraźnie, że pomysł tak absurdalny bawił ją, a jed- nak był dla nich jakoś pochlebny. — Przyszłam więc do pana. Wiem, że wy, ludzie teatru, tacy jesteście pomysłowi. Pana nie zastałam, ale z pomocą pośpieszył mi pański ko- lega. Sir William obdarzył Campiona spojrzeniem spod oka. Jego małe inteligentne usta ściągnięte były grymasem iry- tacji. Trudno wyobrazić sobie kogoś mniej przypominają- cego aktora '— pomyślał Campion. Wyciągnął ręce. — Może ja pomogę? — zaproponował. — Bardzo proszę. — Oświadczenie to zabrzmiało ocho- czo i starszy mężczyzna podniósł się z kolan, żeby zająć odpowiedniejszą pozycję na dywanie przed kominkiem. Panna Evadne uśmiechnęła się do niego czarująco. — ,-Wyglądasz mi, synu, na wzburzonego wielce — za- cytowała — jakbyś zdumiał się, lecz bądź spokojny, nasze igraszki wkrótce się zakończą". ;— Przypatrywała mu się z rozbawioną pobłażliwością, co go wyraźnie wyprowa- dzało z równowagi. — Obawiam się, że zupełnie nie znam się na tego rodza- ju urządzeniach — powi-edział zmieszany. Nie był człowie- kiem, który by wierzył, że uśmiech może ułatwiać stosun- ki towarzyskie. Panna Evadne doszła do wniosku, że jest nieśmiały. ' - . — Jak widzę nie jest pan znawcą Szekspira — powie- działa uprzejmie. — Wydawało mi się, że jest wręcz prze- ciwnie. Dlaczego to zacytowałam? — Jej wzrok padł zna- cząco na jego falstaffowski brzuch, a oczy zabłysły rozba- wieniem. — Zresztą to nieważne. Oczywiście obaj panowie musicie do mnie jutro wpaść. Nie wiem, czy w tym ty- godniu przyjdą jakieś wpływowe osobistości. Sądzę jednak. że będzie zabawnie. -- Spojrzała na Campiona, który po- chylił się nad kontaktem. — Zapraszam zawsze moich przyjaciół z sąsiedztwa, tutejszych handlowców i tak dalej, ponieważ uważam, że ludzie sceny lubią spotykać się /.c swoim audytorium. Campion wstał, .skończywszy, reperację. — Zbawienne to dla wszystkich — powiedział wesoło, a ona obdarzyła go zdziwionym, ale radosnym spojrzeniem. — I ja tak myślę — zgodziła się. — Gotowe? Cudownie! Do widzenia. A więc przyjdą panowie jutro kilka minut po szóstej. Tylko proszę się nie spóźniać. Dosyć szybko męczę się mówieniem. Wzięła garnek, poleciła wzrokiem Campionowi, żeby jej otworzył drzwi i wyszła z godnością, której nie powstydzi- 189 łaby się królowa. W progu zatrzymała się i spojrzała na Glossopa. — Dziękuję panu za tak rycerskie usiłowania — powie- działa do sir Williama. — Oboje nie dorównujemy temu uprzejmemu człowiekowi, " , Najwidoczniej uświadomiła sobie własną niedelikatność i to miała być swojego rodzaju gałązka oliwna. Campion uśmiechając się zamknął za nią drzwi i spojrzał na swego gościa Sir William, który dziwnie raził na tle tego pokoju/pa- trzył na niego ponuro. — Czekałem na pana, kiedy weszła ta kobieta — powie- dział. — Robiła wrażenie, że mnie zna. Za kogo mnie wzię- ła, za policjanta? "- Campion spojrzał w smutne, mądre oczy człowieka, który rozstrzygał doniosłe problemy finansowe, z pewnym zaambarasowaniem. — Ależ nie. Obawiam się, że wzięła nas obu za ludzi związanych ze sceną. — Ja i aktor! — Glossop odruchowo przejrzał się w du- żym, w kształcie serca lustrze i po raz pierwszy prawie się uśmiechnął. — Boże miłosierny — westchnął, ale nie sprawiał wrażenia obrażonego. ,-Nagle przyszła mu jakaś' inna myśl do głowy. — Czy to ona Jest pańską morder- czynią? — W drugiej kolejności — wyjaśnił wesoło Campion. —- Pańska wizyta, sir Williamie, zaskoczyła mnie. Czym mogę służyć? Gość spojrzał na niego w zamyśleniu. — Tak — powiedział wreszcie. — Oczywiście po to tu jestem. — Usiadł na fotelu, zwolnionym przez pannę Eva- dne i wyjął z kieszeni małą lśniącą fajkę, którą nabił i za- : palił. - ; — Rozmawiałem ze Sta-nislausem Oatesem, a właściwie to on rozmawiał ze mną — zaczął wreszcie. — W liście do nadinspektora Yeo postawił pan pewne pytanie. Czy wie pan, o czym mówię? — Nie mam pojęcia. — Świetnie. — Przybyły odczuł wyraźną ulgę. — Pań- ski list do nadinspektora był całkowicie osobisty. Trafił do Oatesa. Oates na szczęście wspomniał mi o nim podczas naszej rozmowy, ponieważ tak się składa, że akurat razem pracujemy nad pewnym zagadnieniem. To znaczy, że cho- dzi o czterech godnych zaufania ludzi. W porządku. A te- raz niech mi pan powie, panie Campion, co pan wie o spół- ce akcyjnej „Brownie Mines Company". Jasne oczy za okularami w rogowej oprawie stały się nagle zupełnie bez wyrazu. Campion westchnął. Spłynęło na niego dziwne przeczucie. Nieoczekiwany dreszcz, tak dobrze znany z przeszłości, uświadomił mu, że karta się odwróciła. — Prawie nic — -powiedział. — Kobieta, która została zamordowana, miała pewną ilość akcji tego towarzystwa. Są one uważane za bezwartościowe. Kilka miesięcy temu były jakieś plotki na ich temat i to wszystko, co wiem. — Doprawdy? Wobec tego jest lepiej, niż myślałem. Musi pan zachować całkowitą dyskrecję na temat tej sprawy. • — Jeśli tylko będę mógł — poprawił go uprzejmie Cam- pion. . " • Sir William potrząsnął głową. — To nie wystarczy, mój drogi chłopcze. Nie może być żadnych o tym wzmianek. Czy pan mnie zrozumiał? Nie 191 może być najmniejszej w^znłianKi ,v- gazecie-' ani gdzie in- dziej. Żadnej, powiadam. Czy mam to wyjaśnić wyraźniej? — Bardzo to wygodne dla mordercy — rzekł sucho Campion. — Przepraszam, o co chodzi? Och, rozumiem. Dobry Bo- że, pan podsuwa myśl, że. ta nieszczęsna kobieta została otruta dlatego, że posiadała... i— Nie tyle podsuwam, co pytam.— Campion wygląda.} w tej chwili jak chuda sowa. — Znałem najprawdziwszych iiorderców wynajmowanych za tak niewielką sumę jak trzy funty i dziesięć szylingów. Moja... hm... klientka po- siadała do spieniężenia, o ile dobrze pamiętam, około ośmiu tysięcy akcji tego koncernu o czarującej nazwie. Musi pan zrozumieć, że to jest istotne i dla mnie,'i policji, jeśli ist- nieje szansa, że mogą one kiedykolwiek przynieść zysk. Naszym obowiązkiem Jest sprawdzić to. Oprócz tego z pewnością nie miała nic, co mogłoby mieć jakąś wartość, nawet problematyczną. Sir William-wstał. — Rozumiem, o co panu chodzi — powiedział wolno. — \\e docenia pan chyba, jaką wagę do tego przywiązuję, gdyż w przeciwnym wypadku nie byłoby mnie tutaj. Naj- pierw się upewniłem, że to panu poruczono odpowiedzialne zadania, chociaż oczywiście wiedziałem, że pan nie zdaje sobie sprawy z doniosłości tego aspektu sprawy, gdyż po prostu pan o nią pytał. Dlatego postanowiłem tu przyjść jak najśpi-eszniej i skłonić pana do milczenia. — Niech pan posłucha — Campion postanowił sam ro- zegrać tę partię. — Ani ja, ani inspektor Lukę nie chcemy mieszać się do spraw wielkiej finansjery. Złapaliśmy trop i chcemy tylko wiedzieć, czy może nam się przydać. Nie obchodzi nas, czy to jest ważne dla pana, czy dla rządu Jego Irólewskiej Mości. Pan powie nam, dlaczego • „Brownie" st taki niebezpieczny, a my nie będziemy wymieniać go nazwy. — Jaki znowu Brownie? Och, rozumiem, to taka figura toryczna. Nie chciałbym powiedzieć za dużo, gdyż im- niej ludzi wie coś w tej sprawie, tym lepiej, ale powiem mu. Istnieją trzy Opuszczone kopalnie złota, oczywiście e powiem gdzie, w których, zdaniem fachowców, znajdu- je się pewien metal. — Bez nazwy — wtrącił Campion. — Właśnie. Pewien niezwykle rzadki metal, który jest potrzebny do wyrobu pewnych rzeczy istotnych dla obron- ności naszego kraju — urwał. Campion spuścił wzrok. Sir William odchrząknął. — Właśnie przeprowadzane są ba- dania i trzeba zachować absolutną tajemnicę. .Niech pan tylko sam pomyśli, o jaką stawkę chodzi! Campion nie miał pojęcia, czy firma ,,Brownie" zatopiła swoje kopalnie w Chelsea, czy w Peru. Starał się zrobić in- teligentną minę, podczas gdy nowa myśl przyszła do głowy sir Williamowi. — Utrzymujemy to w całkowitej tajemnicy. Jeżeli ktoś zamordował tę starą kobietę, żeby zdobyć pakiet jej akcji, to jest niebezpiecznym przestępcą i musiał nastąpić jakiś poważny przeciek informacji. Pan musi go schwytać i to im prędzej, tym lepiej. — Inna sprawa, że to musi być zupełnie bezmyślny fa- cet — powiedział spokojnie Campion. — Doskonale. Wiemy w każdym razie jedno, a mianowicie, że w tej sprawie jest motyw. Sir William spojrzał na niego zamyślony. — I to bardzo poważny — powiedział. — Zostawiam to panu. W razie czego poroszę mnie zawiadomić listownie. Że 13 — Jak najwięcej grobów 193 polegam na pańskiej dyskrecji, oczywiście, nie potrzebuję wspominać. — Ton jego giosu i wyraz twarzy zaprzeczały tym słowom. Campion nie miał czasu zrobić obrażonej miny. Nowa myśl przyszła mu do głowy. — Czy było ciemno, kiedy pan tu wchodził? — spytał. — Niezupełnie, obawiam się. — Sir William miał skru- szoną, minę. — Domyślam się, o co panu chodzi. Sądzi pan, że ktoś mógł mnie poznać. I ja o tym pomyślałem, kiedy zobaczyłem tyle osób przed domem. Nie przyszło mi do głowy, że tu będą jacyś gapie. Okropność! — Urwał zasta- nawiając się. — To dziwna, chyląca się do upadku dziel- nica. Widzę, że tu, na Apron Street, jest filia Banku Clougha. We współczesnym świecie występują niezwykłe anomalie! . — O ile wiem, to staroświecka firma. . — Wręcz archaiczna. Absolutnie zdrowa finansowo, ale żyjąca przeszłością. Egzystują jeszcze dwie albo trzy filie, jedna w Leamington, jedna w Tonbridge i jedna w Bath. Ten bank obsługiwał wytwornych ludzi, należących do klasy, która praktycznie biorąc wyginęła.,Płacą oni mniej niż inne banki tego rodzaju, ale zapewniają dobrą obsłu- gę. —Westchnął. — Niezwykły jest dzisiejszy świat! No cóż, przykro mi, jeśli nie powinienem był przychodzić tutaj. Ponieważ bałem się, żeby nie widziano nas razem, wolałem tu przyjść niż umawiać się z panem w klubie czy w biurze. Nie sądzę, by mnie ktoś poznał. Zresztą, jeśli nie będzie żadnej wzmianki na temat sprawy, jaką oma- wialiśmy, iskra nie zapali lontu. Tylko my dwaj orientu- jemy się, nieprawdaż? Campion pomógł mu nałożyć płaszcz. Jak zwykle kiedy był zmartwiony, twarz miał zupełnie bez wyrazu. ——•Ja sam i ten trzeci, nie sądzi pan? — zaryzykował. Sir William spojrzał na niego uważnie. —— Morderca? — spytał. — O Boże, nie sugeruje pan chyba, że ten facet krąży dookoła domu? Nikły uśmieszek Campiona miał w sobie odcień prze- kory. — Oczywiście wewnątrz jest cieplej — szepnął. W dziesięć minut później, kiedy jego gość został wypro- wadzony z domu z zachowaniem takiej dyskrecji, jaka była możliwa, siedział przez kilka jeszcze minut nie zapa- lając papierosa. Jego myśli wędrujące leniwie nagle natrafiły na coś oczywistego. Przecież panna Evadne nie była osobą aż tak znowu towarzyską — choć stwarzała tego pozory — by w takiej chwili nie zrezygnować z zaproszenia gości tylko przez przekorę! A jednak postanowiła wydać swoje przyjęcie. Dlaczego? Nie nasuwało mu się żadne rozwiązanie, wobec tego po- wędrował myślami do jej brata, Lawrence'a, i ciekawej historii, jaką o nim opowiedział Bowels. Przedsiębiorca po- grzebowy opuścił coś ważnego, był o tym przekonany. Nagłe otwarcie drzwi przerwało jego rozważania. In- spektor Charlie Lukę wpadł bez przeproszenia i wyciągnął dwie butelki z kieszeni nieprzemakalnego płaszcza. — Tylko piwo — powiedział. Campion spojrzał z zainteresowaniem. • — Dobre wieści?,— spytał. — Nic takiego, żeby to uczcić wywieszaniem flagi. — Inspektor ściągnął energicznie płaszcz, jak gdyby stawia? mu opór, kapelusz rzucił'na komodę i sięgnął po szkla- neczkę do zębów. — Pan będzie pił elegancko, a ja z bu- telki — powiedział nalewając Campionowi. — Sir Dober- 195 mań nie jest zachwycony. Chciał się ze mną zobaczyć, żeby spytać, czy wykopałem właściwego faceta. Biedaczysko? Jest tak rozczarowany, jak dziecko, które na gwiazdkę' dostanie pustą paczkę! — Pociągnął jeszcze jeden haust z butelki i westchnął z zadowoleniem. — W takiej sytuacji • komenda prowadzi zwykle dochodzenie co do przyczyn „opóźnienia aresztowania" — ciągnął żywo— ale bez spe- cjalnego zapału. Są w kiepskim nastroju. Dostali wiado- mość, że Greener jest we Francji. To wspólnik tych dwóch bandytów, z Greek Street, których napad narobił tyle szu- mu. Pauł, ten drugi, rozwiał się jak kamfora. Campion udał przejęcie. — To fatalnie — powiedział. — Oczywiście. — Lukę był w znakomitym humorze. — Po dziesięciu dniach pełnej gotowości. Mimo, że każdy port był obserwowany jak ostatnie ciastko na zabawie szkolnej. Nasza Apron Street miała połowę roboczogodzin, jaka jej się należała. Zważywszy jednak na to, iż..., jak piszą -w podręcznikach licealnych. — Postawił butelkę ostrożnie na ziemi, pomiędzy nogami. — Jakoś to kulawo idzie. Wreszcie dostałem dwóch chłopaków, którzy pracują nad sprawą Taty Wiłde'a i szukamy Belli-żałobnicy, ale jak do- tychczas nic interesującego z tego nie wynikło. Chyba •tylko to, że ten stary, cokolwiek robił, wcale nie miał tak dużo pieniędzy. — Westchnął głęboko i szczerze. — Bie- ^y pigularz! Oddałbym całą moją pensję, żeby to się nie stało. Ale mam coś dla pana. — Zaczął grzebać w wewnę- • "-trznej kieszeni. — Lekarz dostał jeszcze jeden anonim. Ten sam charakter, ten sam znaczek, ten sam papier. Tylko treść nieco inna. — W zamyśleniu podrapał się po nosie. — Ale nadal się objawia ten sam miły charakterek. Autorka ma nadzieję, że się będziemy żywcem smażyć w piekle. Wyjął kartkę papieru, która — jak sobie pomyślał Cam- pion —została zrobiona tak, żeby jej nikt nie rozpoznał. Była cienka, zwyczajna, szarawobiała i nie'miała znaku wodnego. Ten gatunek papieru można było z pewnością dostać w każdym sklepie piśmiennym w Londynie. Nawet charakter pisma nie wyróżniał się niczym szczególnym. Po bliższym przyjrzeniu kartka budziła jednak zacieka- wienie. Po szeregu nie do odcyfrowania słów, ułożonych bezładnie, choć wybranych ze świadomą satysfakcją, osoba pisząca była bardziej precyzyjna: Ty stary durniu tak daleko zaszłej bo wszystkie lekarze. to tchórze ale niewiele udało ci się obłowić na zmarłe] ł powiem ci dlaczego, prosto z mostu ty stary durniu. Brat stary dureń chciwiec i skąpiec ale mądrala i wziął to co ' zostawiła' durniowi tak zwanemu kapitanowi który jest biedny jt głupi jak but ja ciebie obserwuję to twoja wszystko wina cale •to zamieszanie i nieszczęście bogu jednemu wiadomo amen szkto mówi prawdę nie zapominaj że tacy jak ty to durnie i przez nich inni cierpią chociaż udają że dobrzy i pomagają policji ale zawsze- najgorsi gotowi brać gotówkę i zrobić oszustwo. Żywcem będą się smażyć w piekle i ty także. Jesteś najgorszy ty durniu durniu dur- niu durniu. — Sympatyczna, kobieta, co? — Charlie Lukę rzucił spojrzenie przez ramię. — Ale potrafi pisać jeszcze lepsze listy. Kiedy jest w dobrej formie, nie powtarza tyle razy tych samych słów. Widzę, że coś pana zainteresowało? Campion rozłożył papier na stoliczku nocnym i zaczął podkreślać niektóre słowa ołówkiem. Kiedy skończył po- wstała krótka wiadomość: „Brat mądrala. Wziął to, co zo- stawiła kapitanowi, który jest biedny i głupi". — To rewelacyjne, jeśli prawdziwe — mruknął. — O co chodzi? — Lukę przekrzywił głowę. — Panna Ruth w największej tajemnicy jako legat zp- 197 stawiła kapitanowi, którego nie lubiła, osiem tysięcy akcji pierwszej preferencji. — Uśmiech jego był szeroki. — Niech pan siada — poprosił:— a opowiem panu coś w za- ufaniu. . •' Zanim jednak odezwał się ponownie, jego ołówek wędru- jąc wśród bezładnych obrażliwych słów podkreślił jeszcze pięć z nich. 19. Labirynt Duży pokój zaraz po lewej stronie frontowych drzwi Portminster Lodge pochodził z owych czasów, kiedy uwa- żano, że po to, by dobrze zjeść, trzeba temu poświęcić tro- chę myśli, czasu, a nade wszystko przestrzeni. Ojciec Lawrence'a Palinode'a, którego portret olejny wi- siał nad kominkiem, urządzając tę niewielką salę bankieto- wą opierał się na najlepszych wzorach wiktoriańskich. Teraz jego syn pracował w jednym jej końcu, a spał w drugim. Polowe łóżko Lawrence'a wciśnięte było pomiędzy dwa, nawet ładne, mahoniowe postumenty z mosiężnymi urnami i nie ulegało wątpliwości, że lokator Swe ubranie trzyma starannie złożone w kredensie, ó wiele teraz za dużym na potrzeby powojennego prywatnego domu., Pokój sprawiał jednak — rzecz dziwna — ogólne wraże- nie wygodnego. Przykryty gobelinem fotel stojący ^przy kominku był mocno wgłębiony, ale schludny, długi zas,*§o- lidny stół z zaokrąglonymi kantami, który stał na zni- szczonym dywanie', starannie podzielono na trzy części: pierwsza pełniła rolę biurka, druga kartoteki, a trzecia baru dobrze zaopatrzonego w kanapki. . ' Poza tym wszędzie leżały książki, ale żadna z nich nie -198 była zakurzona ani nie miała zawiniętych rogów; zapeł- niały one ściany i boczne stoliki, piętrzyły się na szafkach, yypływały stosami z kątów i krzeseł. . A jednak był to najporządniejszy pokój, jaki Charlie ..uke spotkał w swej bogatej karierze. Zrobił na ten temat' iwagę, kiedy stal obok Campiona i rozglądał się po pokoju. Weszli bez zaproszenia i robili ,,krótki przegląd", jak to określił Lukę; czekając na właściciela. Po stronie biurko- wej stołu znajdowała się taca na nóżkach, wypakowana — lżywanymi najwidoczniej często — książkami, złożonymi tórządnie grzbietami do góry. Campion pochylił się nad nimi. Pierwszy tytuł, jaki mu aę rzucił w oczy, to była ,,Medycyna sądowa" Sidneya imitha, dalej ,,Toksykologia" Buchanana. Kiedy przebie- gał wzrokiem po grzbietach, jego oczy coraz bardziej .sta- wały się bez wyrazu. Był tutaj nieunikniony Gross i ,,Mc- teria medica", ,,Chemia sądowa" Lucasa i bardzo stary rodręcznik Quaine'a. Zaczął szukać innych dawnych przy- jaciół i z rozrzewnieniem znalazł Glaistera, Keitha Simpso- la i H. T. F. Rhodesa, jak również bogaty wybór prac uzu- >ełmających, takich jak Streker i Ebaugh-oraz „Zbrodnia nienormalność umysłowa". Była to mała, lecz wyczerpująca biblioteczka z dziedziny ryminologii. ' Wziął do ręki „Materia medica", spojrzał na stronę tytu- Ową, westchnął ze zrozumieniem i nadal .przeglądał ksiąź- Ci, kiedy inspektor Lukę przeszkodził mu. : — Żebym tak skonał! >. To sta.re andrusowskie wyrażenie zabrzmiało tutaj szo-' Eująco. Campion spojrzał na niego zaskoczony i zobaczył tezy Luke'a wprost okrągłe ze zdumienia: w ręku trzymał t&rtkę papieru, którą zdjął z kominka. • 199 — Znowu nasza wulgarna Pytia — powiedział. — Niech pan tylko spojrzy.— Campion podszedł do niego i razem przeczytali taki sam list, jaki dostał doktor. W trakcie czy- tania Campion poczuł chłód, który przenikał go zawsze, ilekroć miał do czynienia z chorobą psychiczną. Było to świadectwo szaleństwa wyrachowanego i rozwścieczonego. Wiadomość wybrana z masy odrażających słów była prosta: Ograbiłeś... głupiego.- '. . . Koperta, która nadal leżała na półeczce, była poprawnie zaadresowana do Lawrence'a Palinode'a, a stempel miej- scowej poczty wyraźnie odbity. — Wysłany wczoraj rano. —: Lukę odłożył list na miej-'' sce. — Nie wiem, czy to pierwszy list, jaki otrzymał. Jeśli nie, to dlaczego, u diaska, nie zawiadomił nas o tym? Dziw- ne to bardzo. Przeszedł wzdłuż pokoju bawiąc, się hałaśliwie monetami w kieszeniach. Idący za nim Campion wprost słyszał, jak jego mózg pracuje. - — No, cóż, trzeba będzie z nim znowu porozmawiać — ciągnął, kiedy znaleźli się w drugiej połowie rozległego po- koju. — Muszę przyznać, że nie zrozumiałem co najmniej połowy z tego, co do mnie mówił ostatnim razem, ale to pewno z powodu braku odpowiedniego wykształcenia. — Rozłożył ręce gestem bezradności. — Trzeba będzie jeszcze raz spróbować. Campion dotknął jego ramienia. — I to zaraz. Z hallu dobiegła do nich wyraźnie podniecona rozmowa, w której górował gęgający głos Lawrence'a. Drzwi trza- snęły i nastąpił moment ciszy, wreszcie usłyszeli, jak mówi: — Wejdź! Natychmiast! Lukę i Campion, zasłonięci przez skrzydło rozkładanych drzwi, nawet nie drgnęli. W ciemnym kącie byli raczej słabo widoczni. Lawrence spiesznie wszedł do pokoju. Sięgnął do prze- łącznika światła i niezwykle czymś pochłonięty nie zwrócił uwagi, że już jest zapalone. Wysoki, kościsty, był bardziej niezgrabny niż zwykle, a trząsł się przy tym tak bardzo, że drzwi, o które oparł rękę, drżały wyraźnie, a książka ze stosu na krześle zsunęła się na ziemię. Pochylając się po nią strącił inne, zrobił ruch, żeby je podnieść, ale zmienił zamiar i wyprostował się z gestem rezygnacji. — Wejdź! — powtórzył, a ton jego głosu wprawił w wi- brację struny pianina. —.Wejdź w tej chwili! Do pokoju weszła powoli Kłytia White, blada, z podkrą- żonymi oczami, błękitnoczarne włosy, zwykle gładko za- czesane, były potargane, a brzydka sukienka zwisała nie- dbale. — Kapitan poszedł na górę — powiedziała tak cicho, że ledwie ją słyszeli. — Nic mnie to nie obchodzi.— Zamknął drzwi i oparł się o nie, rozkrzyżowawszy się na nich w sztucznej, choć nieświadomie, pozie. Jego usta, zwykle blade i zaciśnięte, teraz zaróżowiły się. Nagie oczy bez okularów sprawiały wrażenie niewidzących. Był bliski łez. Nareszcie dał się słyszeć jego nieprzyjemnie brzmiący, donośny głos: — Nieszczęsna dziewczyno! Byli świadkami sceny z kiepskiego melodramatu, cał- kowicie absurdalnej a jednak zdumiewającej szczerością. Jego cierpienie było wprost namacalne. 201 — Wyglądasz jak moja siostra, kiedy ją zobaczyłem pierwszy raz. — Akcentował ostatnie sylaby nie zdając sobie z tego sprawy, a urywane słowa i nieprzyjemny głos sprawiały, że wymówka przekształciła się w gwałtowny atak. — Była czysta jak ty. Ale kłamała. Wymykała się, by potajemnie uprawiać miłość na ulicach jak dziewka. Nie był ani aktorem, ani adonisem, a jednak budził ra- czej lęk niż śmieszność. Campion westchnął. Charlie Lukę poruszył się. Kły-tia stała sztywno przed swym oskarżycielem. Jej ciemne oczy patrzyły bacznie i z przejęciem, jak oczy dziecka, które wiele przeżyło. Sprawiała wrażenie raczej zmęczonej niż przestraszonej. — Ona wyszła za mąż za mojego ojca — powiedziała nieoczekiwanie.— Niech wujek nie opowiada, że oszuki- wała, tak jak się o mnie opowiada. Ja nie uprawiam w par- ku miłości. — Ani na publicznym korytarzu, ani w szpitalu. — Jego pogarda była pełna udręki. — Czynisz to, bo się nie możesz temu oprzeć. Siedzi w tobie jad. Rozgorączkowane dłonie w burzliwej ciemności i kroki ciekawskich przechodniów. Czy wiesz, że mi jest mdło z powodu ciebie! O Boże, na- pawasz mnie wstrętem! Napawasz mnie wstrętem! Czy słyszysz? ' Dziewczyna była wstrząśnięta. Pobladła jeszcze mocniej i zacisnęła usta. Bezwolne pochylenie ciała wyrażało rezy- gnację nierozumianej młodości. Spojrzała mu w oczy i przekorny słaby uśmieszek, któ- rego nie mogła opanować, przemknął po jej twarzy. — Wcale tak nie jest — powiedziała. — Wiesz,,wuju, wydaje mi się, że ty nic na ten temat nie wiesz, tyle tylko coś przeczytał w książkach. 202 Zachwiał się,, jakby go uderzyła w twarz,'a Campion, który rozpoznał coś znajomego w tym wybuchu, wpatry- wał się w niego intensywnie. Lawrence'a oczywiście rozzłościło to jeszcze bardziej. Rzucił się w stronę kominka. — Owszem, czytałem i to nawet dużo. — Schwycił ko- pertę z kominka i rzucił w jej stronę. — Czy zaprzeczysz, żeś to pisała? Skwapliwość, z jaką chwyciła kopertę, sprawiła, że jej zdziwienie było przekonywające. Zdumiona spojrzała na adres.. — Oczywiście, że nie. To nie jest mój charakter pisma. — Nie? •— Pochylił się w jej kierunku z rozpaczą. — Nie? A więc nie jesteś odpowiedzialna za te wszystkie ano- nimowe listy, które sprowadziły na twoją rodzinę ten straszny rozgłos? — Nie. — Kiedy zrozumiała oskarżenie, krew napłynęła jej do twarzy. W tej chwili wyraźnie się go bała, a oczy jej zrobiły się czarne i wielkie. — To podłość, co mówisz. — Podłość? O Boże! Dziewczyno, czy ty wiesz, co piszesz? O Boże'! Z jakich zakamarków podświadomości czerpiesz taki brud? Przeczytaj i wreszcie, na miłość boską, przyznaj się! Stała niepewnie, z kopertą w dłoni. Zmarszczyła czoło i było tak oczywiste, że wątpi w jego normalność, jakby to głośno powiedziała. Wreszcie wyciągnęła z kopertyzłożony, brudny świstek, ale ciągle go nie rozkładała. — Uczciwie mówię, że nigdy, przedtem tego nie widzia- łam — zaczęła stanowczo, ale bez wiary, że go przeko- na. — Mówię, wujku, świętą prawdę. Nigdy tego nie wi- działam i naprawdę nie jestem tego rodzaju osobą, żeby pisać anonimowe listy. Czy nie-rozumiesz, ze to wszystko, 203 cos tu naopowiadał o młodości, wcale się .do mnie nie od- nosi? — Czytaj, Kłytio. — Głos mu się załamał. — Zrobiłaś to i musisz zdać sobie sprawę, jakie to okropne. To twoja jedyna szansa. Zmuszę cię, żebyś to zrozumiała. Otworzyła kartkę, spojrzała na nią i wyciągnęła rękę na całą długość. — Nie mam na to ochoty. — W swoim szlachetnym oburzeniu jeszcze bardziej przypominała pannę Evadne. — Czy nie widzisz, że popełniasz fatalną pomyłkę? Nie masz najmniejszego prawa tak mnie traktować. Nie pozwolę na to. Natychmiast weź tę odrażającą kartkę albo ją wrzucę w ogień. . ' — Przeczytaj. Przeczytaj mi głośno. — Nie przeczytam. — Czytaj! Charlie Lukę wyszedł szybko na środek pokoju i schwy- cił list. Był ogromnie wzburzony. — Dosyć tego. — W jego głosie zabrzmiała wielka siła. Wyglądał jak anioł zemsty we współczesnym moralitecie. Było typowe dla Lawrence'a Palinode, iż nie zauważył,- że Lukę nie wszedł przez drzwi. — Nie słyszałem, żeby pan pukał — powiedział z god- nością. Była to zapewne jedyna uwaga, jaka mogła zasko- czyć Luke'a w tym momencie. Otworzył usta i zamknął ' z powrotem, bez słowa, jednak jego pełne dezaprobaty spojrzenie było jak sztylet. ,- Stał mierząc wzrokiem Lawrence'a przez jakieś piętna- ście sekund, zanim spojrzał na Kłytię. Była o wiele bar- dziej wzburzona niż wuj, ale udawała butę. Gambit Luke'a zaskoczył ją zupełnie. — Czy masz jakieś ubranie wyjściowe? — spytał. — 204 Wytworne szmatki, które' nosisz, jak się masz spotkać ze swoim chłopcem? Skinęła głową z poczuciem winy. —r Idź i włóż je. Już czas, żebyś dała temu spokój, jak myślisz? — Szerokim gestem ręki ogarnął zarówno wszyst- kie rodzinne autorytety, jak też inwektywy Lawrence'a na temat stanu umysłowego towarzyszącego dojrzałości płciowej. — Mam w swojej dzielnicy siedemnastoletnie dziewczyny, które od kilkunastu miesięcy są dobrymi żo- nami i matkami — dodał jakby dla wyjaśnienia. Kiedy zwracał się do Kłytii, cechowała go łagodność i rozsądek. Mimo różnicy wieku doskonale ją rozumiał. A ona była tego w pełni świadoma. • ' — Oczywiście", ma pan-rację — powiedziała. — Tak, za- raz się przebiorę. — Gdzie idziesz? Gdzie idziesz, pytam! — Lawrence ruszył za nią chwytając ją za ramię. Uwolniła się łagodnie, prawie uprzejmie. — Zęby wyglądać odpowiednio na mój wiek, wujku. Za- raz wracam. Stał patrząc tępo na zamknięte drzwi, aż wreszcie odwró- cił się i dopiero teraz stwierdził, że w pokoju znajduje się również Campion. 20. Dużo stów — Wcale nie jestem zachwycony pańskim wtargnięciem tutaj. Wcale nie. — Lawrence wzruszył ramionami z obu- rzeniem, ale zaraz na jego twarzy pojawił się charakte- rystyczny, zawstydzony, uśmiech. Usiadł przy tym krańcu stołu, który pełnił rolę biurka, przewracając mały kała- 205 mar'/.. Wytarł plamę bibułą, którą najwidoczniej trzymał w pogotowiu na takie okazje, i dałej ciągnął swoją przemo- wę, a głos jego to nabierał siły, to. cichł — jak zepsuty głośnik. — Odbyłem bardzo ważną rozmowę z przedstawicielką mojej rodziny. Proszę nie nadużywać swoich przywilejów zawodowych. Bardzo o to proszę. — Jego długa czerwona szyja chwiała stę jak -tyczka obarczona ciężarem. — Pan ma mój list, inspektorze. Proszę mi go oddać. Charlie Lukę spojrzał na kartkę trzymaną w ręku. — Chce pan przez to powiedzieć, że pan to napisał? — spytał bezceremonialnie. . - Krótkowzroczne oczy rozszerzyły się z zaciekawienia. — Ja? Chyba w przystępie aberacji. Crekawa to teoria,' ale nie do utrzymania. Nie. Proszę mi to oddać. W obecnej sytuacji uważam ten list za dość ważny dokument. — Ja również. —- Charlie Lukę schował papier do we- wnętrznej kieszeni. Policzki Lawrence'a Palinode pokryły się czerwonymi plamami. — To nieuczciwe — zaprotestował. — Ma pan przecież wszystkie pozostałe listy. — Skąd pan wie? — Mój drogi panie, to nie są banialuki. Ludzie ze sobą rozmawiają, a niektórzy nawet czytają gazety. Lukę był uparty i ponury. ^ — Na jakiej podstawie przypuszcza pan, że list napisała ta Sama osoba, jeśli nie widział pan pozostałych? — Ależ ja je widziałem. Widziałem przynajmniej pierw- szy i zrobiłem sobie z niego odpis. Pokazał mi go doktor zaraz po otrzymaniu. Kiedy dzisiaj dostałem ten, z pocztą, od razu poznałem pismo madame Pernelle. 206 •— Co ją do tego skłoniło? Przed chwilą wydawało mi się,,że pan oskarżał pannę White? •Wyraz niekłamanego zmartwienia przemknął przez tę twarz o opuszczonej dolnej szczęce, ale Lawrence zaraz się opanował i najwidoczniej dokonał odkrycia. • To musi być kobieta! — zawołał. — Może nie uważa pan tego za tak wstrząsające, jak ja. — Po chwili potrząs- nął głową. — Zapewne ma pan rację. Wiem tylko, że to madame Pernelle. Tego rodzaju oświadczenie dla celów policyjnych było zupełnie niezadowalające. Grube brwi inspektora zbiegły się jak chmura gradowa. By i zupełnie osłupiały i na'nowo rozgniewany przypomnieniem doznanego zawodu. Campion doszedł do wniosku, że nadeszła odpowiednia chwila dla jego interwencji. — Nie sądzę, by należało wplątywać w to animo. — ' mruknął, dodając z przekąsem: — Policja jest zbyt nieru- chawa na stosowanie metod psychoanalizy^ Czy pan na- prawdę .nic nie wie o madame Pernelle, inspektorze? — Czy nie wiem? Oczywiście, że tak! — Lukę był wściekły. — Prowadzi bar na Suffolk Street, tuż koło kościoła. Biedna stara! Gruba jak beczka, ale serce ma zło- te. Ledwie mówi po angielsku, a już pisać nie potrafi wcale. Pan Palinode już przedtem wystąpił z tym oskarżeniem .i zajęliśmy się tym. ' . Lawrence westchnął i wzruszył chudymi ramionami. Campion usiadł'i wy jął papierosy. — O ile sobie przypominam, la Pernelle to również nie» zwykle jadowita i agresywna sekutnica u Moliera — mruk- nął y/reszcie. — W ,,Świętoszku". Dla człowieka wykształconego to jasne jak słońce. — W głosie Lawrence'a brzmiało znu- 207 żenię. — Spojrzał na inspektora z łagodnym zgorsze- niem. — Bardzo trudno rozmawiać z panem. —A niech to licho! — mruknął Lukę pod nosem. — Co pana skłoniło do przypuszczenia, że to pańska siostrzenica mogła napisać te listy? — Campion zdjął oku- lary i mówił tonem konwersacyjnym. — Wolałbym na to nie odpowiadać. Pomimo protestującego chrząknięcia Luke'a Campion wskazał głową w kierunku tacy na nóżkach. — Czy te wszystkie książki są z wypożyczalni? — Niestety, większos-ć z nich. Moje zasoby finansowe 'nie pozwalają mi na zakup tylu książek, ile bym chciał. — Od jak dawna ma pan je u siebie? — Och, widzę, do czego pan zmierza. Od kiedy przeczy- tałem pierwszy anonimowy li'st.- Naturalnie, trzeba coś niecoś przeczytać na dany temat, zanim człowiek zajmie się praktyką. — Oczywiście. — Campion był poważny. — Proszę mi wybaczyć, ale czy skoncentrował się pan wyłącznie na anonimowych listach? — Oczywiście. — Dlaczego? Ostatni z Palinode'ów obdarzył, go jeszcze jednym cza- rującym uśmiechem. — Ponieważ, moim zdaniem, to jedyna tajemnica — oświadczył pogodnie. Lukę spojrzał na swego towarzysza. Campion robił wra- żenie doskonale zorientowanego. — Tak się też domyślałem — mówił dalej przyjaźnie. — Widzi pan, umył pan wszystkie szklanki i filiżanki. Gdyby się pan ograniczył do jednej, może by nam wybaczono, że 208 doszliśmy do odmiennych wniosków. Dlaczego sądził pan, że siostra popełniła samobójstwo? , Lawrence z roztargnieniem potraktował pytanie. —. Nie jestem przygotowany do dzielenia się moimi po- glądami— powiedział wreszcie — ale fakt, że pan jest tak dobrze poinformowany, oszczędzi wielu kłopotów. Zapew- ne widział mnie przedsiębiorca pogrzebowy? No cóż, Ruth była postrzelona i zastawiła swój niewielki dochód. Moja siostra Evadne i ja złamaliśmy naszą zasadę niewtrącania się w cudze sprawy i dość ostro wyraziliśmy swoją deza- probatę. Ruth poszła spać bardzo wzburzona, następnego dnia umarła. Zupełnie nie potrafiła kontrolować swoich wydatków. — Chce pan powiedzieć, że lubiła hazard? Podniósł brwi. — Jest pan tak dobrze poinformowany, że nie rozu- miem, dlaczego nie widział pan tak doskonalerzeczy oczy- wistych przedtem. — Gdzie zdobyła truciznę? Opadł na oparcie fotela przybierając minę tak obojętną^ aż się to wydawało podejrzane: — Tego pan musi się dowiedzieć. Ja nie znam żadnych szczegółów. " — Dlaczego umył pan szklanki i filiżanki w jej pokoju? Zawahał się. ' ' j ^ — Nie wiem — powiedział wreszcie. — Szczerze mó- wiąc, poszedłem na górę dlatego, że ta poczciwa kobieta, która dba o nas, oczekiwała tego ode mnie. Stałem patrząc na Ruth i zastanawiając się, że to było bardzo niefortun- i ne, iż odziedziczyła ten fatalny rodzaj zdolności matema- tycznych. I w tej samej chwili pomyślałem sobie, że mu- li — Jak najwięcej grobów 209 siała się otruć. Wymyłem naczynia w jej pokoju, żeby ktoś inny nie wziął czego niebezpiecznego przez pomyłkę. — To ci historia! — Lukę dał gwałtownie wyraz swerńu niedowierzaniu. — Czy chce pan przez to powiedzieć, że kiedy pańska siostra się otruła, nic pan nie zrobił, jednak jak tylko doktor przyszedł do pana z anonimowym listem, zaczai pan aktywnie działać? Lawrence zignorował go. — Był to pierwszy dokument tego rodzaju, jaki Widzia- łem w życiu — wyjaśnił Campionowi. — Niezwykła zjad- liwość tego listu wywarła na mnie psychologiczny wpływ. Byłem zafascynowany. Nie wiem, czy pan kiedykolwiek tego doświadczył? Campion doskonale go rozumiał i w jego następnym pytaniu był cień przeprosin. — Czy w wyniku swych dociekań doszedł pan do wnio- sku, że to pańska siostrzenica je pisała? Lawrence odwrócił głowę. . — Jeśłi podsłuchiwał pan moją rozmowę z nią, to pan wie. — Czy ma pan jakieś dowody? Spojrzał na niego mocno zaczerwieniony, —- Drogi panfe, moje badania to moja sprawa. Trudno, żebym wynikami ich dzielił się z panem, zwłaszcza, że do- tyczą mojej własnej rodziny. Campion milczał chwilę. — Pragnąłbym jednak przypomnieć panu, że proces eli- minacji ma pewne mankamenty — zaryzykował wreszcie. Lawrence przestał się gniewaćl Miał minę dziecka, które się uspokaja po Jiłaczu. — Tak pan uważa? — spytał z zaciekawieniem. Campion zachował powagę. 210 — Młodsi są zawsze tajemniczy — zauważył. — Nawet jeśli z biegiem lat wydaje nam się, że coraz lepiej znamy ludzi w ogóle, oni pozostają zagadką. Lukę ni-e mógł dłużej wytrzymać. — Ale co ma piernik do wiatraka? — spytał. Odpowiedział mu Lawrence: — Krótko mówiąc, kiedy utwierdziłem się w przekona- niu, że nikt inny w domu nie mógł napisać tych listów, zainteresowałem się osobą, której naprawdę nie znam. Za- uważyłem, że posiada jakąś tajemnicę. —' Twarz jego stężała w grymasie obrzydzenia. — Nie wiedziałem wtedy, co to jest. — Kto odkrył panu tę straszną tajemnicę? — Rozbawie- nie Luke'a było okrutne. — Zapewne kapitan. — Tak. Rozmawiałem z nim na inny temat i wtedy mi powiedział. Wszystko. Bez obsłonek. Nie uwierzyłem mu, ale poprosiłem, żeby zabrał mnie do szpitala, gdzie leży ten łobuz i tam... tam zastaliśmy Kłytię. — Spojrzał tak, jakby samo wspomnienie przyprawiło go o mdłości. Raz jeszcze Campion przejął inicjatywę .w swoje ręce. , — Nie rozumiem, dlaczego swoje podejrzenia ograniczył pan do domowników. — Ależ to zupełnie oczywiste. — Lawrence wstał zrzu- cając papiery i książki i rozplatając swoje ciężkie palce. — Przemyślałem to wielokrotnie — stwierdził, dziwną into- nacją podkreślając słowa. — Mam na to oczywisty, nie do Odparcia dowód. — Poczłapał do skrzyni stojącej we wnę- ce okiennej. — Gdzieś tu schowałem kopię pewnego listu. — Za mocno szarpnął szufladę i masa papierów wypadła na pod togę. — Dajmy temu spokój- —Lukę najwyraźniej był zmę- czony. — Znam go na pamięć. 2ll Doprawdy? Lawrence patrzył bezradnie na stos. — Mogę go wyrecytować choćby w tej chwili — za- pewnił go inspektor z przekonaniem. — W każdym razie pierwszą część. Nie przypominam sobie żadnego oczywi- stego dowodu. — Była tam pewna uwaga o kwiatach. — Lawrence nerwowo zbliżył się do niego. — Pamięta pan? Po całej masie kalumnii pod adresem doktora, oskarżających go o „ślepotę w ohydnym morderstwie", było dalej napisane „nawet toczące się kołem lilie powiedziałyby każdemu, ale nie głupcowi". Pełna pasji odraza, z jaką zacytował te słowa, ujawniła całe wzburzenie, jakie te listy w nim wywoływały. W jego świecie wartości takie gwałcenie zasad logiki było wiel- kim. grzechem. Lukę był bardzo zainteresowany. . , • — Tak, przypominam to sobie. Kiedy „potoczyły się" kwiaty? — Tuż przed pogrzebem, kiedy w hallu zebrani- byli tylko domownicy. Nie było nikogo obcego. Nawet przed- siębiorca pogrzebowy z synem jeszcze nie przyszli. — Był to zapewne wieniec z kwiatów? — podsunął Campion, który czuł, że w tej całej historii potrzebna jest akuszerka. — Oczywiście. — Widoczne było, że teraz chce szybko wszystko wyjaśnić. — Widzi pan, ktoś kupił wieniec, nikt z rodziny. My nie jesteśmy wylewni. Chyba ten aktor Grace, który spędza dużo czasu z naszą przemiłą panną Roper. Ktoś oparł wieniec o ścianę na podeście schodów. Rano w dniu pogrzebu prawie wszyscy zebrali się w hallu. Czekaliśmy na obu Bowelsów. Ja nie zamierzałem jechać, •-' 212 miałem jakąś pracę do skończenia. Ale moje siostry uwa- żały, że powinny wziąć w tym udział. Wszyscy byliśmy obecni, nawet ta podstarzała nimfa, która sprząta dla panny Roper, kiedy nagle nie wiadomo dlaczego, wieniec zaczął się toczyć siejąc płatkami. Był to zabawny incydent, ale pamiętam, że sprzątaczka krzyknęła. Panna Roper pod- biegła i chwyciła wieniec. — A co potem z nim zrobiła? — Charlie Lukę słuchał tego opowiadania z mieszaniną podejrzliwości i oczekiwa- nia, z jaką się zwykle traktuje nieprawdopodobne historie. — Och, położyła go na krześle. Oczywiście' był trochę uszkodzony. Kiedy kondukt wyruszył, leżał na trumnie. — Wzruszył ramionami. — Było to zdarzenie całkowicie nie- ważne, a teraz wspomina się o nim w liście. I to właśnie przeraziło mnie. Te ohydne listy pisał ktoś z nas. Przecież w tym kryje się czyste szaleństwo. — Zadrżał, a w jego oczach malowały się bezradność i ból. — To straszne. Lukę nadal był spokojny. — Wydaje mi się, że nie ma pan żadnego dowodu prze- ciwko pannie White — powiedział. — Takie historyjki lu- dzie sobie chętnie opowiadają. Ktoś, kto był świadkiem tego, opowiedział komuś, kto tego nie widział, ot i wszy- stko. Wyraz twarzy Lawrence'a nagle się zmienił, stała się szkarłatna z oburzenia i odrazy. ,— Chce pan przez to powiedzieć, że Kłytia i ten jej zde- prawowany chłopak napisali go razem? — Nie, proszę pana, wcale nie. Czy nie może pan wy- łączyć z tej sprawy siostrzenicy? Nie ma pan najmniejsze- go dowodu przeciwko niej. Każdy, "kto widział wieniec to- czący się po schodach, mógł o tym opowiedzieć komu chciał. Sprzątaczka może mieć ciocię, która wpadła na po- mysł pisania listów. Panna Roper mogła o tym opowiedzieć stojąc w kolejce po mięso. — Nigdy w to nie uwierzę, panna Roper jest kobietą na poziomie. Charlie Lukę westchnął głęboko, ale nie zamierzał bronić siebie czy Renee. Zamiast tego spytał gwałtownie: — Dlaczego śledził pan kapitana Setona na ulicy, przed- wczoraj o drugiej godzinie w nocy? — Jeśli myślał, że go zaskoczy, to się mylił. — To było wprost nie do wytrzymania. — Gęgający głos był opanowany. — Usłyszałem, że ktoś wyśliznął się z do- mu, sądziłem, że to Kłytia. Dlatego ona przyszła mi na myśl, ponieważ tego właśnie wieczoru posprzeczaliśmy się. Nie wiedziałem, że wróciła do domu, i kiedy na polecenie siostry cawnthrope'owałem do jej pokoju, przekonałem się, że jest w domu. Bardzo była niezadowolona z mojej kon- troli. — Mówiąc ,,cawnthrope'owałem" zapewne chciał pan powiedzieć „zajrzałem" — podsunął spiesznie Campion widząc, że twarz Luke'a za chwilę zupełnie pociemnieje. — Ależ tak, jakie to. niemądre z mojej strony. To takie rodzinne powiedzonko, którego może pan nie znać, chociaż występuje w ,,Wytwornych urywkach", w trzecim wyda- niu. — Podszedł do szafy bibliotecznej 'i wrócił z książką w ręku. — Mornington Cawnthrope był krewnym ojca mojej matki. A oto ten urywek. „Archidiakon Cawnthrope zgubiwszy okulary został po- proszony przez żonę, żeby spojrzał w lustro, a zobaczy je. — Ach, przecież nie mogę tego zrobić — rzekł archidia- kon — gdyż jak spojrzę, to nie zobaczę. — A jednak, jeśli nie spojrzysz— odparła dama — zapewniam cię, że nie 214 '' dostrzeżesz ich, ponieważ przez cały czas-siedzą na twoim nosie." — Zamknął książkę. — Uważaliśmy to zawsze za bardzo zabawne — powie- dział. Campion rzucił z ukosa spojrzenie na Luke'a i był zado- wolony, że choć to zostało wyjaśnione. Inspektor patrzył na Palinode'a poważnie, a jego spojrzenie było zupełnie nie do odcyfrowania. — A więc sądził pan, że to panna White wymyka się z domu. — Tak sądziłem. — Lawrence z żalem odłożył książ- kę. — Poszedłem za nią i obserwowałem ją, ale niezbyt mi się to powiodło.— Uśmiechnął się samokrytycznie. — Wi- dzi pan, praktycznie rzecz biorąc jestem zupełnie ślepy w ciemności. Musiałem mieć okropnie głupią minę, kiedy wreszcie wróciłem i okazało się, że to był kapitan Seton, który wyszedł wrzucić list do skrzynki. Lukę westchnął. — Czy nie widział pan, czy Seton spotkał kogoś na ulicy, przy skrzynce? Lawrence znowu uśmiechnął się. — W ogóle nikogo nie byłem w stanie widzieć. — Czy on sam panu powiedział, że poszedł wrzucić list? — Nie, tak sobie pomyślałem. Wtedy, kiedy zatrzyma- łem go w hallu, powiedział mi tylko, że nie ma na imię Kłytia. —Kiedy otrzymał pan od niego zapis, jaki zostawiła mu pańska siostra Ruth? — Słowa te zostały wypowiedzia- ne bardzo spokojnie, ale skutek ich był piorunujący: Law- rence Palinode cofnął się gwałtownie zaplątawszy się we 'własne nogi r z trudem odzyskał równowagę. — Kto pana poinformował o tym? — spytał w wielkim 215 podnieceniu. —« Och tak, rozumiem, domyślił się pan tego z listu. Dlatego właśnie rozmawiałem z Setonem dziś po południu. Pomyślałem sobie, że musiał powiedzieć o tym Kłytii, oczywiście, jeśli to ona pisała te straszne listy — mówił bezładnie, a ręce mu drżały. — List oskarża mnie o ograbienie go, co jest śmieszne. Dałem mu przecież sporo pieniędzy, pięć funtów za coś tam, czego nazwy nie pa- miętam. — Czy to były akcje południowoamerykańskie? — Lukę starał się wypaść jak najlepiej. Lawrence spojrzał na niego, jakby pomyślał, że tamten zwariował. — Nie sądzę. Pamiętam tylko, że były to akcje jakiejś tam kopalni i nie miały, jak już powiedziałem, żadnej war- tości. Zostawiła je Betonowi, żeby mu dokuczyć, ponieważ on stale jest bez pieniędzy. Był to żart w jej stylu, niezbyt wyszukany. Kupiłem je od niego kilka tygodni temu, kiedy je otrzymał. Nie należy do naszej rodziny i uważałem za swój obowiązek, żeby nie był pokrzywdzony. We właści- wym momencie można sobie pożartować, ale uważałem to za przejaw złego smaku ze strony Ruth. —.Jego wyjaś- nienia nie brzmiały zbyt szczerze. Lukę nadal był pełen wątpliwości. — Gdzie znajdują się teraz? — W bezpiecznym miejscu. — Czy sprzeda je pan za pięć funtów? — Z pewnością nie. — Był zmieszany i szukał ratunku w udanej irytacji. — One są częścią rodzinnego majątku, Campion, który od pewnego czasu milczał, teraz spojrzał bacznie i spytał: . — A może pan już je sprzedał? ^ —— Nie sprzedałem ich. — W jego zaprzeczeniu zabrzmia- ' " i . 2ie ła nieoczekiwana nuta uporu. — Nadal znajdują się w mo- im posiadaniu. Nigdy nie zgodzę się na ich sprzedaż. Czy skończył pan swoje przesłuchanie, panie inspektorze? Lukę dotknął ramienia Campiona. — Owszem, skończyłem — powiedział energicznie. — Pan pozostanie .teraz w domu, panie Palinode. A my tym- czasem pójdziemy na górę. ' * Lawrence opadł gwałtownie na fotel stojący koło stołu i przewrócił następny kałamarz. — Zechce pan zamknąć drzwi za sobą — powiedział przez ramię, wycierając plamę po raz drugi. — Teraz za- pewne pójdziecie panowie dręczyć Setona. Czy mogę zapy- tać, po co? Charlie Lukę mrugnął na Campiona. — Popatrzymy sobie na niego z bliska — oświadczył wesoło. 21. Zadanie domowe Charlie Lukę wylał resztkę wody na siwą, opuszczoną bezwładnie głowę kapitana. — To beznadziejne — stwierdził zwięźle i przysiadł na piętach. — Ten stary nicpoń obciągnął chyba całą butel- czynę. Musi się porządnie wyspać, zanim coś z niego wy- ciągniemy. Skinął głową młodemu detektywowi, który mu towarzy- szył, i razem przenieśli starego człowieka na wąskie łóżko. Campion przyglądał się tej scenie. Od chwili, kiedy razem z Lukiem weszli do tego pokoju i znaleźli kapitana leżące- go w fotelu, z korkociągiem i prawie pustą butelką whisky leżącymi u jego stóp, przytulającego do piersi szklankę. W Z jego otwartych ust dobywało się głośne chrapanie, przy- pominające trąbienie. Młody detektyw, który opatrznościowo przyszedł z wia- domością dla Luke'a, przyłączył się do akcji ratunkowej z entuzjazmem i wprawą. Lukę również miał własne me- tody przywracania do życia pijaków, ale kapitan nie zare- agował na żadną z nich. Znalazłszy się w kłopotliwej sytuacji kapitan szukał ucieczki w. przechowywanej ukradkiem w starym skórza- nym pudle na kapelusz butelce i ona go nie zawiodła. W tej chwili duch jego bujał gdzieś daleko, a on sam na razie umkną t przed ponurą rzeczywistością. Inspektor Lukę stał w nogach łóżka z brodą wysuniętą do przodu i. mroczną twarzą. — Stary dureń — powiedział bez cienia wrogości. — Aż mnie dreszcze wzięły, kiedy go zobaczyłem. Pomyśla- łem, że zrobił mi to samo, co Tata, Wilde. Od tamtej pory bardzo boję się, żeby ktoś znowu nie łyknął jakiegoś świń- stwa, kiedy się pojawię, . Campion pomyślał sobie, że potrzebne mu są słowa otuchy. ' — A może on się boi Renee, co? — Renee? — Lukę rozejrzał się po pustawym pokoju. —' O nie, to ja jestem wrogiem! Pollit, przypilnuj go i po- sprzątaj tu trochę. My pójdziemy do pana Campiona. •— Wszedł pierwszy do pokoju i powiedział: — Proszę, to list od nadinspektora do pana. — Podał mu kopertę. — A dla mnie wiadomości od Porky'ego z posterunku.-A teraz zo- baczymy, co on tam pisze. Szybko przeczytał list. Pisane na maszynie kartki wibro- wały w jego rękach jak żywe, a kiedy je przekładał, po- wiewały niby pranie na Sznurze. Campion jeszcze czytał, kiedy inspektor wstał i podniósł roletę o jakiś cal. —Naaal stoi tłum — zauważył, potem wrócił i usiadł koło Campiona. — Nie podoba mi się to wszystko — stwierdził. — Nikt na tym nie zarabia pieniędzy, oczywiś- cie dużych pieniędzy. Mówię o interesie. Jasa. Coś mi się tu nie widzi. — Znowu rozłożył swoje kartki. ' — Tata Wilde miał długi wszędzie naokoło; winien był hurtownikom, gazowni, zadłużony był w banku. Sprawdzi- liśmy wszystko. Gdyby mu płacono, za to, co robi — cokol- wiek by to było — z pewnością nie gromadziłby pieniędzy, ale popłacił rachunki i jadałby przyzwoicie. Doktor w swo- im orzeczeniu .napisał ,,niedożywiony". Biedny stary! Lu- biłem go; miał swój styl, nie wiem, czy pan rozumie, co mam na myśli. — Szantaż? — podsunął Campion. — Na to mi wygląda. — Lukę potrząsnął głową. — Mo- że coś przeskrobał w swoim czasie. Był aptekarzem prze- cież. — Odliczył krople z wyimaginowanej butelki .do wy- imaginowanej szklaneczki. — Może kiedyś dał komuś nie- właściwe lekarstwo albo próbował pomóc jakiejś dziewczy- nie w kłopotach. Coś w tym stylu spowodowało, że ktoś go miał w ręku. W ubiegłym roku wiele razy wpadałem do jego sklepu na rozmówkę, ale nigdy nie myślał zabijać się z tego powodu. Campion zakaszlał dyskretnie. • — Trudno oprzeć się myśli, że był zamieszany w coś na- prawdę poważnego, nie sądzi pan? . — Zupełnie prawdopodobne. — Temat ten najwidocz- niej drażnił Luke'a. — No i jeszcze tych dwóch grabarzy, po drugiej stronie ulicy — ciągnął z większą nadzieją w glosie. — Rozpraco- wujemy ich teraz na kawałeczki. Przepraszam bardzo, mo- że pan dostał jakieś ważne informacje? — Spojrzał z taką nadzieją na list Campiona, że temu aż przykro było go roz- czarować. — Nic istotnego — odparł zgodnie z prawdą. — Zada- łem kilka pytań i prawie we wszystkich przypadkach od- powiedź jest raczej przecząca. Looky Jeffreys umarł w szpitalu więziennym nie wyjawiając nic na temat Apron Street z wyjątkiem tego, że trzeba jej unikać. Aresztowano go podczas zwykłego włamania, którego dokonał sam. — Niezwykle pomocna dla nas informacja! ' — Zapytałem również o Bellę Musgrave. Ona i jej nie- młode już siostry prowadzą małą farbiarnię i pralnię na Stepney. W chwili obecnej nie ma jej w domu. Jej siostry 'nie wiedzą, gdzie się podziewa, i w każdej chwili spodzie- wają się jej powrotu. I wreszcie to — Campion odłączył trzy kartki od reszty maszynopisu. — Pytałem naszych chemików, czy amator może otrzymać hioscyjaminę z lul- ka czarnego. Oto ich orzeczenie. Yeo przetłumaczył nam to •tutaj, na dole. Lukę wytężył wzrok, żeby odcyfrować pisaną ołówkiem notatkę: — Oznacza to chyba odpowiedź przeczącą — przeczytał głośno i parsknął ze zniecierpliwieniem. — Wszyscy nam bardzo pomagają, ale się nie posuwamy naprzód, jak po- wiedział osioł do drzwi stodoły. — Lukę zamknął oczy. — Ten cały Lawrence zachowuje się dziwnie i z pewnością nie mówi całej prawdy. Ale wie pan, co ja sobie o nim myślę? — Otworzył oczy i spojrzał poważnie na Campio- na. — Nie wierzę w to, żeby mógł zabić nawet kota. Proszę .wejść. Ach to ty, George. Panie Campion, to sierżant Picot. 220 Był właśnie u Bowelsów. No i jak tam, George, powiodło się? • Nowo przybyły promieniował powagą i poszanowaniem prawa i przywilejów obywatelskich. — Dobry wieczór, panie inspektorze, dobry wieczór panu — szybko się przywitał. — Tak, widzieliśmy ich obu. Obejrzeliśmy wszystko, sprawdziliśmy księgi. Wszystko w największym porządku. — Spojrzał swemu zwierzchni- kowi prosto w oczy. — To bardzo przyzwoicie prowadzona firma. Lukę skinął głową. Gdy był przygnębiony, wyglądał równie malowniczo jak i u szczytu entuzjazmu. Plecy miał przygarbione i zdawało się, że nawet włosy mu zmatowiały. — Pan Campion zastanawiał się, czy sprowadzał osta- tnio jakieś ciało, żeby je tu pochować. — Od dziewiętnastej trzydzieści nic takiego nie miało miejsca. Grzebanie zmarłych to nie jest najlepszy sposób, żeby robić jakieś machlojki. Trzeba tyle papierków, za- świadczeń i tak dalej. Szczerze mówiąc nie widzę powodu, dla którego miałby coś szmuglować. Cokolwiek by to było, ciężarówka lepiej by się nadawała do tego. Nikt nie zwra- ca uwagi na rzeczy dostarczane ciężarówką, ale każdy za- wsze popatrzy na trumnę. — Potrząsnął głową. — Nie wi- dzę w tym celu. — Nie widzisz, George? — Lukę uśmiechał się gorzko do siebie. — Czy widziałeś trumnę ze złotymi ozdobami? — Nie, panie inspektorze. — Picot otworzył swój notss, mówiąc: — Widziałem tylko cztery trumny z jasnego drze- wa z ornamentami. Bowels-senior stwierdził, że zabierał trumnę z piwnicy, którą wynajmuje w tym. domu, ale po- wiada, że potrzebował jej dla klienta z Lansbury Terrace. Możemy mieć jej opis od świadków pogrzebu, ale żeby się 221 całkowicie upewnić, musielibyśmy złożyć podanie o nakaz ekshumacji. Nie sądzę, żeby pan chciał to robić. Zwłasz- cza, że chyba nic to nie da. Lukę zrobił grymas do Campiona. — A co z tą historią Bowelsa w hotelu? — Z pudłem fortepianu panie inspektorze? — Picot zmarszczył czoło. — Szczerze przyznał się do tego. Było to przeszło rok temu. Pudło jest własnością hotelu, nie jego. Pochował ciało bardzo przyzwoicie, jak tylko przewiózł je do zakładu. Jedna szopa służy za rodzaj prywatnej kostnicy. Wszystko w największym porządku, władze o tym wiedzą. — Czym przewozi? Czy ma samochód? —. spytał cieka- wie Campion. — Nie, proszę pana, ma własne pojazdy konne. — Picot znowu zerknął do notesu."— Ma dwa karawany, jeden ele- gantszy. To niezbyt zamożna dzielnica, widzi pan, i tutejsi. ludzie poważnie podchodzą do śmierci. Są bardzo konser- watywni, jeśli chodzi o pogrzeby. Na śluby wolą samochód. Więc, jak powiedziałem, są dwa karawany, jeśli potrzeba więcej, Wynajmują limuzyny. Jest też specjalny wóz do przewożenia trumien. I to wszystko. Mają cztery konie, same czarne. Trzy — nie pierwszej młodości, ale czwarty zupełnie młody. — Czy to wszystko obejrzał pan sam osobiście, sierżan- cie? — Tak, proszę pana. Nawet pogłaskałem konie. '• — Co to za wóz do. przewożenia trumien? Czy to taki ponury wehikuł, który wygląda jak hebanowe pudełko do cygar na kółkach? .Od czasów dzieciństwa nic takiego nie widziałem. — Doprawdy, nie widział pan? — W głosie Picota można było wyczuć, że uważa to za wielką stratę dla Campio- na. .—Ludzie tutejsi lubią, żeby im w ten sposób przywo- zić trumnę. Uważają, że to jakoś godniej, kiedy karawan nie przyjeżdża dwukrotnie. Bowels ma bardzo porządny. taki wóz: stary, ale dobrze utrzymany. Wysokie siedzenie dla woźnicy. Wygląda bardzo przyzwoicie. Aha, jest jesz- cze jedna rzecz, o której powinienem powiedzieć. Przez cały czas, kiedyśmy byli ze starym Bowelsem, pocił się jak i'uda mysz. Odpowiadał na pytania szczerze i wszystko znaleźliśmy w największym porządku. Wykazywał naj- lepszą wolę, prowadził nas wszędzie bez szemrania i był niezwykle grzeczny; ale się pocił. — Jaki wniosek pan z tego wyciąga, sierżancie? Ze by! zaziębiony? — Charlie Lukę był nieludzko zmęczony. — Nie, panie inspektorze. — W głosie Picota brzmiała wyraźna wymówka. — Wydaje mi się, że był śmiertelnie przerażony. Ale nie wiem dlaczego. Oczywiście wzmianku- ję o tym w moim raporcie. Dobranoc panom. Inspektor sięgnął po kapelusz. — Chyba pójdę do domu — powiedział. — Panna Ruth została otruta, chłopak Kłytii oberwał po głowie, Tata Wil- de zabił się, kapitan wyłączył się, Jaś jest niewinny, ale poci się, a my ciągle jesteśmy tam, gdzieśmy byli na po- czątku. Cholerny świat! Nie wiemy nawet, kto pisał te pełne jadu anonimy. • — Och, to mi coś przypomina — powiedział Campion. -— Nie dałem panu ostatniego listu, jaki otrzymał doktor. Mam pewną myśl w- związku z tym. — Wyciągnął kartkę z kie- szeni marynarki i rozłożył ją na kapie łóżka koło siebie. Akapit, który go interesował, znajdował się przy końcu. Przeczytał go głośno: 223 — ...Obserwują ciebie, ty jesteś winien wszystkim nieszczęściom i kłopotom Bóg jeden 'to wie amen, szkło powiada: nie zapomnij... \ -9 ' • - Spojrzeli sobie z Lukiem w oczy. — Natrafiłem na to już przedtem — powiedział. — To mówiące „szkło" może oznaczać kryształ, kryształową kulę. Czy macie tutaj w dzielnicy jakichś jasnowidzów, wróżki? Lukę usiadł gwałtownie, w zwieszonej ręce trzymając kapelusz. — Mam na myśli kapitana i kobietę, na którą czekał. przy skrzynce pocztowej — mówił powoli Campion. — On nosi stosunkowo nowy pierścionek z małym szmaragdem. Dziwaczny kamień dla mężczyzny w jego wieku, ale Renee powiedziała mi, że urodził się w maju, a ja wyczytałem w „Poradniku dla Kobiet", że jeśli urodzeni w maju chcą Zapewnić sobie szczęście, powinni nosić coś zielonego naj- lepiej szmaragdy. To człowiek skoncentrowany tylko na sobie, mający dużo czasu. — Popatrzył na uważnie słucha- jącego Luke'a. — Nikt się nie dowiaduje tylu rzeczy, co wróżki od swoich klientów. Mogę sobie wyobrazić niemą- drą przyjaźń, o zabarwieniu lekko seksualnym, pomiędzy mężczyzną tego pokroju a zwariowaną, niezbyt uczciwą kobietą, liczącą pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat, którą często odwiedza i której paple wszystko o sobie i o innych. Kiedy" sprawa zrobiła się głośna i zaczęto szeroko komentować te listy, musiał nabrać podejrzeń. Może nawet doszło do kłótni. Może zagroziła, że i jemu prześle list. Nie wiem. Kiedy Lawrence zapytał go o list, z pewnością stracił głOW-ę. Lukę siedział bez ruchu, wyglądał, jakby skamieniał, a kiedy się wreszcie odezwał, mówił bardzo cicho: — Powinienem złożyć wymówienie. 224 — Pan ją zna? • — Trochę! — Wstał, nadal patrząc na Campiona z re- spektem. — Wiedziałem nawet, że ją raz odwiedził. Jeden z moich ludzi powiedział mi, że widział go wychodzącego z jej domu. To było na samym początku sprawy. Ale ja o tym na śmierć zapomniałem. Pan to wywnioskował 'tylko na podstawie rozumowania, podczas gdy ja miałem infor- mację w ręku i nie wykorzystałem jej. — Może się mylę. — Campion robił wrażenie, ze mu przykro z powodu gwałtownej reakcji, z jaką spotykał się jego sukces. — Ależ nie! — Charlie Znowu się ożywił. W przeciągu kilku chwil znowu wróciła mu energia i ubyło mu z' dzie- sięć lat. —Ma pan rację co do tej wróżki. Nazywa siebie Córą Faraona. Wróży za dziesiątkę. Zostawiliśmy ją w spo- koju, ponieważ robiła wrażenie zupełnie nieszkodliwej. — Na twarzy inspektora malowało się wielkie skupienie; szu- kał w pamięci odpowiedniego obrazu. — Ależ tak! — za- wołał z przekonaniem. — Tak, to ona. Nazywa się napraw- dę... niech sobie przypomnę... nazywa się, Boże Wszech- -mocny! —- Oczy jego rozszerzyły się ze zdumienia. — Czy pan wie, kim ona jest, panie Campion? Ona jest siostrą... do diaska, musi być jego siostrą! Nazywa się Congreve! To siostra starego Wargacza z banku. O Boże, nie pozwól mi umrzeć, zanim tam pójdę! Był tak przejęty, że nie słyszał nawet uporczywego pu- kania do drzwi, które nagle się otworzyły i na progu uka- zała się zachwycająca, choć może nie w porę, Kłytia White. Nie uświadamiając sobie, że pojawiła się w krytycznym momencie, stała w całej krasie swej urody patrząc na Lu- kę^, trochę przelękniona, a trochę wyzywająca. Dopaso- wana sukienka uwydatniała wdzięki jej młodego ciała. Sze- 1S — Jak najwięcej grobów 2 roka spódnica była może nieco zbyt szeroka, fantazyjnie zawiązana szarfa w kropki sprawiała, że wyglądała jak przebrany kociak, zaś elegancki kapelusik siedział może zbyt prosto na jej starannie uczesanych włosach. — No jak? — spytała bez tchu. Charlie Lukę zatrzymał się, choć spieszno mu było dc obowiązków służbowych. (Campion jeszcze nigdy nie czuł do niego tak wielkiego szacunku jak w tej chwili). Stał oglądając ją uważnie, zmrużywszy oczy, skoncentrowany tylko na niej. — Wiesz, co ci powiem — odezwał się w-reszcie. — Zdej- mij tę szarfę, a w niedzielę wezmę cię do kina. 22. Supły się rozplątują Charlie Lukę pojawił się znowu rankiem w dniu, na któ- ry zapowiedziane zostało przyjęcie panny Evadne. Cam- pion leżał jeszcze w łóżku, ale już nie spał. Obudził się z dręczącym w podświadomości pytaniem. Im bardziej się nad nim zastanawiał, tym bardziej oczy- wiste i proste się wydawało. Spojrzał na zegarek, była za piętnaście siódma. W tej samej chwili uświadomił sobie, że w domu panuje nie zwy- kły ruch, ale wielkie zamieszanie. Włożył prędko szlafrok i otworzył drzwi swego pokoju. Od razu uderzył go dziwny zapach, świadczący wyraźnie o tym, że panna Jessica znowu gotuje. Nie zdążył się nad tym głębiej zastanowić, gdyż stojąca na podeście panna Roper uderzyła właśnie Luke'a w policzek. Była zła jak kokosz, której przeszka- dzają wysiadywać jajka. . . Inspektor, szary ze zmęczenia, ale mimo to w dobrym 228 humorze, podniósł ją za łokcie i trzymał w powietrzu nad ziemią, wymachującą nogami. — No, cioteczko — mówił — bądź grzeczna, bo inaczej przyślę tu do ciebie prawdziwego policjanta w hełmie. Panna Roper zupełnie osłabła, kiedy ją wreszcie posta- wił na ziemi, ale nadal tarasowała mu drogę. — Jeden z pańskich ludzi siedział przy nim całą noc, a ja i Ciarrie męczyliśmy się z nim przez cały ranek. Teraz śpi i nie pozwolę go panu obudzić; to chory człowiek. — Pewno że chory, ale ja muszę się z nim zobaczyć. Renee powitała Campiona jak wybawiciela. " -^- Och, kochany — powiedziała — wpłyń na tego głu- pca, żeby nabrał trochę rozsądku. Kapitan miał wypadek. Nie często mu się to zdarza, ale jak się zdarzy, to go zupeł- nie zwala z nóg. Charlie wpadł na idiotyczny pomysł, że to kapitan pisał te anohimowe listy, czego -z pewnością nie mógł zrobić," mogę za to ręczyć, chociaż teraz miałabym- ochotę ukręcić mu ten stary, głupi łeb. Położyłam go spać i przez najbliższych kilka godzin nie będzie w stanie z ni- kim rozmawiać. Proszę go zostawić w spokoju. Nie może nawet utrzymać się na nogach, a co dopiero uciec.- Dziwny odgłos dobiegający zza drzwi za nią potwierdził jej diagnozę; zatrzepotała rękami jak ptak. — Zjeżdżaj pan stąd! — krzyknęła na Luke'a. — Jeżeli w czymś zawinił, odpowie panu, jak tylko trochę oprzy- tomnieje. Znam go dobrze. Teraz przyznałby się do wszyst- kiego, byle tylko'mieć chwilę spokoju. , Lukę zawahał się, a ona odepchnęła go nieco. — Ładny dzionek mnie czeka — westchnęła z .gory- czą. — Tyle tego sprzątania, w południe chłopak Kłytii wraca ze szpitala i trzeba go od razu położyć do łóżka, a do tego jeszcze to idiotyczne przyjęcie. Evadne sprosiła chyba 227 pół Londynu. Albercie, weź pana Luke'a do swego pokoju, zaraz wam tam przyślę małe śniadanko. Głośny jęk z pokoju powalonego wojaka przypomniał inspektorowi o obowiązku. — Daję mu pół godziny — powiedział, a pochwyciwszy spojrzenie Cam.piona, podniósł oba kciuki w wiele mówią- cym geście. — Trafione w dziesiątkę — dodał zamykając za sobą drzwi pokoju Campiona i odwracając się ener- gicznie od kuszącego, wygodnego fotela. — To pańska za- sługa. — Wróżka złapana? — Ćampion miał wyraźnie zadowo- loną minę. — Siedzi w ciupie i wypłakuje sobie-oczy. Badaliśmy ją prawie przez całą noc i teraz cały posterunek jest mokry. Śmieszna historia: tak dużo potrafiła pisać, a teraz trudno z niej wyciągnąć słowo, jęczała tylko ,';o Boże" przez blisko trzy godziny. — Ustąpił wreszcie wobec zachęcającego ge- . ' stu Campiona i usiadł w fotelu. — Czy się przyznała? — Tak. Znaleźliśmy papier, atrament, koperty i prób- kę jej pisma na bibule. Zmiękła dopiero nad ranem. Sie- działa przez cały czas jak ropucha. — Wydął policzki, na- stroszył brwi, zrobił szybki gest rękoma i nagle miało się wrażenie, że jest w gorsecie. — Wreszcie pękła jak sko- rupa od jaja. Usłyszeliśmy wszystko o kochanym kapita- nie. Jaki był bezradny i zagubiony. Wzruszył ją i skłonił do tego, czego — dobrze wie —-nie powinna była robić, gdyż otrzymała bardzo staranne wychowanie. Jak to te stare chłopy robią? Pokazują puste kieszenie, i płaczą? Rozsiadł się wygodniej na poduszkach i próbował mieć oczy półotwarte. — Trzeba mu oddać sprawiedliwość, ona go wprowa- 228 dziła w błąd. Moim zdaniem nie przypuszczał nawet, do czego zmierza ta cała abrakadabra. Zapewne mówił o wszystkim, żeby wydać się bardziej interesującym. —Tak —powiedział Ćampion — a jak panu poszło z jej bratem? Lukę zmarszczył czoło. — Wargacz- umknął nam — wyznał zmartwiony. — Kiedy otworzyła drzwi frontowe, on czmychnął,-przez ku- chenne. Oczywiście w końcu go dopadniemy, ale na razie mamy z tym kłopot. — Czy pisanie listów to jego pomysł? Zaczerwienione oczy otworzyły 'się szeroko na skutek tego pytania. — Chyba nie. Nic o tym nie świadczy. Nasza Pytia chy- ba kroczyła własnymi drogami. I dlatego to było takie za- gmatwane. Zwykle, w tego rodzaju sprawach, wystarczy wpaść na jeden dobry trop, a cała historia pruje się jak sweter cioci Frani. Ale tutaj natknęliśmy się na złośliwą podstarzałą kobietę, podkochującą się po pensjonarsku w kapitanie i mającą zapiekły żal do doktora. Musiał pew- no jej ostro przygadać. To jasne jak słońce, chociaż ona zeznała tylko, że chodziła do niego leczyć się na żołądek, a potem przestała. On ostro traktuje historyczki; już mi o tym mówiono. Praktycznie biorąc, jesteśmy w ślepej uliczce. — Może niezupełnie. Ale najdziwniejsze, że ona chyba ma rację. Oskarżyła doktora o to, że przeoczył morder- stwo, a tak przecież było. Ostatecznie miała podstawy, żeby się na niego wściekać. Luke'owi to nie wystarczyło. —— Dowiedziała się o tym od kapitana. Dlatego chcę z nim sam porozmawiać. Pewno powiedział więcej, niż mu 229 było wiadomo. Pan wie, jak to jest, kiedy taki podstarzały facet dwukrotnie w tygodniu przychodzi ze zwierzenia- mi. Zapomina o tym, co powiedział ostatnim razem. To ona wyciągnęła to od niego. Skąd Wargacz mógłby wie- dzieć, co się tu działo? Campion nic nie odpowiedział, tylko zaczął się ubierać. — Kiedy panna Congreve staje przed koronerem? Pan chce tam być? • . — O dziesiątej. Porky się nią zajmie. Zostanie skazana na .grzywnę. Czy mógłbym coś dla pana zrobić? Campion zmarszczył się. — Osobiście radziłbym panu przespać się z godzinkę albo dwie w moim łóżku. Kiedy się pan obudzi, kapitan będzie mógł rozmawiać, choć nie uczyni tego chętnie. Ja . tymczasem chciałbym pójść pewnym tropem, na który wpadłem w nocy.. Gdzie znajduje się tutejsze biuro koro- nera? . ' - Ostatnie pytanie ucięłcr-protesf Luke'a. Zbyt dobrz-e zo- stał wyszkolony, żeby sprzeciwiać się przełożonym. Wy- prostował się natychmiast czujny, zainteresowany.' — Barrow Road 25 — odpowiedział Szybko. — Dosta- łem teraz kilku chłopaków do dyspozycji, nie musi pan sam wszystkiego robić. Rozczochrana głowa Campiona ukazała się w otworze koszuli. — Niech pan sobitf tym nie zaprząta głowy — powie- dział. — Być, może mylę się. . Około dziewiątej zjadł śniadanie, a potem, zbiegł szyb- ko na dół po frontowych schodach, na dole drogę zabary- kadowała mu pani Love ze swoim kubłem, W niebieskim zawoju na głowie i białym fartuchu była wesoło łobuzer- ska jak zwykle. 230 — Dzisiaj mamy gości! — krzyknęła mrugając załza- wionym okiem do niego i dodając nieoczekiwanie szep- tem: — Wiele osób przyjdzie z powodu zbrodni. Powia- dam. wiele osób przyjdzie z powodu zbrodni. — Roześ- miała się jak psotne dziecko. — Niech pan nie zapomni o przyjęciu i przyjdzie na czas. Powiadam, niech pan przyjdzie na czas. — Och, będę dużo wcześniej — zapewnił ją i wyszedł w słoneczną mglistość ulicy. A jednak się mylił. Jego pierwsza wizyta zajęła mu cały poranek, a w wyniku jej'odbył szereg dalszych. By- ły to delikatne spotkania, wymagające wiele taktu w tej tak doniosłej sprawie. Wytropił i wypytał różnych krew- nych, odkrył różne powinowactwa, a kiedy zachodzące słońce swym czerwonym jak krew blaskiem zalało Apron Street, ukazał się na niej krocząc z wyraźnym ożywie- niem. Najpierw odniósł wrażenie, że Portminster Lodge chyba się pali. Tłum zgęstniał. Corkerdale, w asyście dwóch umundurowanych policjantów, pilnował bramy i murów ogrodu, podczas gdy stojące otworem frontowe drzwi ku- siły do wejścia. Najwidoczniej przyjęcie panny Evadne już się zaczęło. Atmosfera wewnątrz-była znakomita. Nastrój gościnnoś- ci osiągnięto w sposób niezwykle prosty: otwierając wszy- stkie drzwi na oścież. Ktoś — Campion podejrzewał o te •Clarrie'ego — umieścił stary czteroramienny mosiężny świecznik na środkowym filarze schodów; świece chwiały się w przeciągu i sporo stearyny nakapało wokoło. Ogólny efekt był raczej wesoły. Kiedy postawił nogę na chodniku, w drzwiach salonu ukazała się Renee. W czarnej sukni wyglądała nieocze- 231 kiwanie dostojnie, a całość rozjaśniał biały jedwabny far- tuszek haftowany w pączki róż. Zrazu pomyślał, że to zmysł aktorski kazał się jej ubrać na wzór scenicznej po- kojówki,-ale jej pierwsze słowa wyprowadziły go z błędu. — Ach, to ty, kochany — powiedziała chwytając go za ramię. -— Dzięki Bogu, przynajmniej ktoś z odrobiną god- ności. Ja jedna z całego domu pomyślałam, żeby włożyć żałobę. To nie znaczy, że oni są bez serca, ale tak są zaję- ci rozmyślaniami, że nie mają czasu nad czymkolwiek się zastanowić. Nie wiem, czy rozumiesz, o co mi chodzi. — Świetnie. Bardzo ci w tym do twarzy, wyglądasz uroczo. Roześmiała się, a blask radości rozjaśnił Jej zatroskane oczy. — Ty wstrętny chłopaku! — skarciła go. — Nie czas teraz na takie komplementy. A szkoda. Czy to prawda, Albercie — zniżyła głos i rozejrzała się wokoło — że po- licja wie teraz, kogo ścigać; że zarzuciła sieć? — Nie słyszałem o tym — powiedział zaskoczony. — Racja, byłeś przecież cały dzień poza domem. Sądzę, że- się sam o tym przekonasz. Cłarrie nakazał mi, żebym nikomu nie pisnęła o tym ani słówka i oczywiście nie pis- nę, ale po domu kręci się z dziesięciu policjantów, którzy nic tylko obserwują i czekają na rozkaz. — Jaka szkoda, że nikt go nie wydaje. — Nie ma się z czego śmiać, mój drogi. Muszą przecież mieć dowód, prawda? Och, jakże będę szczęśliwa, kiedy się to wszystko skończy; chociaż to będzie wielki wstrząs, a już przeżyłam niejeden. Weź choćby mego starego ka- pitana! Wymykał się do wróżki i zabawiał z... och, nie chcę się poniżać, Albercie, ale ze starą wywloką. Zadrwiła sobie ze mnie. Przeraziła go okropnie wypisując te listy, 232 o czym on musiał wiedzieć. Przysięga że nie, stary kłarr>- czuch, ale mu wypaliłam, że wcale mu nie wierzę, może nie jestem najmądrzejsza, ale aż taka głupia z pewnością nie., — Była nastawiona bojowo, ale przy tym bardzo ko- bieca. W oczach jej paliły się gniewne błyski jak u młodej dziewczyny. — Oczywiście, źle się czuje i głupio mu. Trudno mu nie przebaczyć, ale kiedy zaklął się na wszyst- kie świętości, że nawet nie przypuszczał, że to ona:; dopó- ki sama się nie przyznała, a do tego miała czelność napisać taki list do Lawrence'a i wrzucić do skrzynki tuż koło domu, miałam ochotę sprawić mu dobre lanie! Kiedy się zorientował, że Lawrence jest na tropie, czmychnął do siebie na górę i upił się butelczyną, o której istnieniu nic . nie wiedziałam. Mogłabym go zabić, daję słowo. Campion roześmiał się. — A co teraz robisz, cioteczko? — spytał. — Czy przy- padkiem nie pilnujesz, żeby nie umknął? — Kochany! On nawet nie rnoże stanąć na nogach! — Zachichotała złośliwie. —- Jest ogromnie skruszony, kołdrę podciągnął pod brodę i czeka, żeby się nim zająć. Po pro- stu stoję tu, żeby powiedzieć dobrym znajomym, którzy idą na górę, że w kuchni Cłarrie ma- coś w rodzaju bar- ku: trochę dżinu i mnóstwo piwa. Idź na górę i poroz- mawiaj trochę, ale nic nie pij, a zwłaszcza tego żółtego świństwa, które podają w szklankach. Jessica zrobiła ten napój z krzyżownika, co wywołuje dziwny skutek. Kiedy już dosyć będziesz miał uduchowienia, zejdź do sutereny. Nie mogę pozwolić na to, żeby ludzie, którzy przychodzą do mego domu, nie dostali nic przyzwoitego. Podziękował jej z uśmiechem prawdziwej czułości. Wie- . czorne światło padające przez otwarte drzwi oblewało jej twarz, ukazując delikatne rysy i zmarszczki. Kiedy się od- 233 wrócił, żeby wejść na schody, zajrzał do pokoju Lawren- ce'a i wzrok jego padł na kominek. Przez chwilę'mu się przyglądał, potem spojrzał na nią z wyrazem zaskoczenia na bladej twarzy. Oto jeszcze jeden supeł w splątanym kłębku rozwikłał się gładko i jej, niezrozumiała do tej pory, pozycja w tym domu nagle stała się jasna i logiczna. Zaryzykował: — Renee, wydaje mi się, że wiem, dlaczego robisz to wszystko. . Ledwie wypo.wiedział te słowa, zrozumiał, że popełnił błąd. Twarz jej stała się bez wyrazu, oczy wrogie. — Naprawdę, mój kochany? — W głosie jej brzmiała nuta wyraźnego ostrzeżenia. — Nie bądź za mądry, bardzo cię proszę. Spotkamy się w kuchni. — Jak sobie -życzysz, cioteczko— mruknął, i zaczął iść po schodach, świadomy, że ona patrzy w ślad za nim, ale bez uśmiechu. ' 23. Vive la bagatelle! • Na szerokim podeście zatrzymał się Lugg z tacą. — Ma pan ochotę na pieczeń? — spytał wyciągając pięć-. herbatników na pięknym chińskim półmisku i głową uczy- nił gest w kierunku pokoju panny Evadne. — Tam się bawi Stowarzyszenie Starych Trucicieli! Trumny podają o ósmej! Campion spojrzał na niego z zainteresowaniem. — Co ty teraz właściwie robisz? — Pomagam, szefie. Przyszedłem tutaj do pana, a ja- kieś podstarzałe babsko z głosem jak belfer kazało mi po- magać. Od razu się zorientowała, że to potrafię robić. Cho- 234 lernie śmieszne, że jej posłuchałem, ale spodobała mi się. — Która z nich? Panna Evadne? ; — Tak, starsza panna P. Nie mówimy sobie jeszcze po, imieniu. „Jesteś brudny i nie bardzo rozumiesz, co mówię, ale podobasz mi się". Taka ona jest. — Wyraźnie był za- wstydzony. — Coś w sobie ma, chyba to właśnie nazywa- ją urokiem. — Tak sądzisz? Czyś dowiedział się czegoś od Thosa? — Niewiele. Wejdźmy tu na chwilę. To pański pokój, prawda? Tak rni się wydawało, że poznaję pański stary nadłamany grzebień na toaletce. — Zamknął starannie drzwi. — Dowiedziałem się kilku rzeczy — powiedział zniżając głos. — Thos nie jest teraz w branży. Jest prawie szanowanym obywatelem. Pracuje. — Wiem o tym. To przekleństwo wieku. Dowiedziałeś się czegoś o Apron Street? / . — Jednej małej .rzeczy. Na temat Apron Street żarto- wano sobie jeszcze-jakiś rok'temu, a potem nagle prze- stano. — Nikt o tym później nie wspominał? — Raczej nie. — Lugg mówił z niezwykłą jak na niego powagą, a w jego czarnych oczach malowało się zdziwie- nie. — Od tej pory ludzie zaczęli się bać. Najwidoczniej londyńskie chłopaki coś o tym wiedzą. Zrobiłem, jak pan kazał, i starałem dowiedzieć się jakiegoś nazwiska, ale jeden jedyny facet, jaki miał coś wspólnego z Apron Street, to Ed Geddy z gangu z West Street. Thos powiaAi, że któregoś dnia, kiedy miał kłopoty, upił się i zaczął za • dużo obracać jęzorem „Pod Podwiązką" na Paul's Lane. Kumple zaczęli się z niego zgrywać, zezłościł się, poszedł sobie i nikt go od tej pory nie widział więcej. Wie pan, szefie, ten gang z West Street zajmuje się papierosami. 235 Pamięta pan tę historię z dziewczyną zabitą w kiosku, która próbowała się opierać? To ich robota. Policja się wtedy skompromitowała na całego. Mówi to coś panu? — Prawie nic — stwierdził Campion, ale był zamyślo- ny. — Napad na kiosk i morderstwo miały miejsce rok temu, ale Apron Street nie wydaje mi się drogą tytonio- wą. Co jeszcze? — Obejrzałem sobie Peter George'a Jelfa i jego małą ciężarówkę. Otworzył interes we Fletcher's Town, zatru- dnia dwóch ludzi. Nazywa siebie „przedsiębiorcą przewo- zowym" i jego nowe nazwisko brzmi P. Jack. To on był wczoraj przed apteką. Zachowuje się bardzo grzeczniutko i skromnie. „Całuję rączki" i tak dalej. To niewiele, przy- znaję, ale mam jego adres i policja może sobie z nim po- gadać w .chwili wolnej od zajęć. Ale najlepszy kawałek schowałem na koniec. Trumna wróciła. — Co takiego? ... . . — Zdziwił się pan, no nie? — spytał Lugg z prawdziwą satysfakcją. —- Ja też. Kiedy dziś po południu nie zasta- łem tu pana, wpadłem sobie do mego szwagra Jasa. Jako członek rodziny nie zapukałem, ale wszedłem przez tylne drzwi i zacząłem go szukać. Warsztat stolarski jest na ma- łym zacisznym podwóreczku. Dawniej tam trzymano kubły na śmiecie. Szopa ma wywietrznik i jak zobaczyłem, że drzwi są zamknięte, pozwoliłem sobie przez ten wy- wietrznik zajrzeć do środka. Obaj tam byli, nad czymś pochyleni. Jakby coś wypakowywali. Nie myliłem się. Czarna jak noc, a złoceń na niej jak na spodniach portiera hotelowego. Ale powiem panu jedno, pełniutka była po brzegi. — Naprawdę? — Zdumienie Carnpiona musiało Luggo- 236 wi sprawić przyjemność, tak było szczere. — Jesteś pe- wien? — Jak Bozię kocham. Złożona t dwóch części jak para- wan w salonie. Zaraz po cichu odszedłem. — Powiadasz, że wieko miało zawiasy? — Może i miało. Nie widziałem. Owinięta była wor- kiem, a obok stała wyjęta chyba z niej skrzynia. Nie spoj- rzałem drugi raz. Kiedy człowiek ma do czynienia z Ja- sem, lepiej mieć nakaz i w ogóle być bardzo ostrożnym. Pomyślałem sobie, że więcej zrobię złego niż dobrego. Zresztą byłem już spóźniony. Dobra, dobra, niech pan nie kaszle, jeśli pan nie potrzebuje. — W ochrypłym głosie przebijało rozżalenie. — Tutaj dano mi do zrozumienia, że ta cała heca zaraz zostanie rozwikłana. — Doprawdy? — To dla pana nowina? — powiedział Lugg rozjaśnia- jąc się. — Mam tę wiadomość prosto od krowy. Naszych przyjaciół glin pełno tu jak krewnych na weselu. Zarzu- cili sieć. Wiedzą już, czego chcą, i szykują się do skoku. Gdyby ten facet dał drapaka, .upadną na pysk. — Kto to powiedział? ' ' — Każdy, kto ma oczy do patrzenia, z wyjątkiem samej -policji. Nasz mądrala nic nie- wie. A to ci heca! Ale wra- cajmy do rzeczy. Pan może tu coś wywącha, szefie. Pan tego nie zlekceważy — dodał poważnie. — To coś nie z tego świata. Poza tym niech się pan. zdecyduje, czego się pan napije: herba matę albo naparu z pokrzyw. Naszyko- wali też coś, co zajeżdża jak te kwiaty w hallu. Nie ma na to wielu amatorów — urwał z ręką na gałce drzwi. Nie wyglądał specjalnie wesoło. — Niech się pan przyjrzy mojej starej ślicznotce. Warta tego. Jedną pończochę ma do połowy opuszczoną, a w jej kredensie pustki — z wy- 237 jątkiem butelki po sherry. Jej siostra została wykończona i większość gości przyszła po to, żeby się czegoś więcej o tym dowiedzieć. Ona częstuje ich serowymi biskwitami, a oni chcieliby rozmawiać o truciznie. Ale gdyby zamiast mnie pojawili się Jego Królewska Mość i lady Godiva, nie byłaby wcale zdziwiona ani zaskoczona. To się nazywa opanowanie. Zaimponowała mi.'Czy mam pana zaanonso- wać, czy sam pan wejdzie? • Campion podziękował mu i powiedział, że sam sobie po- radzi. Przyjęcie panny Evadne było w pełnym toku. Chociaż pokój był pełen ludzi, a poczęstunek niezwykły, jakiś cień elegancji, który wyróżniał przyjęcia w Portminster Lodge w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, nadal się błąkał wśród źle dobranego towarzystwa. Goście stali bardzo blisko siebie, wśród wielkich sprzę- tów, i rozmawiali przyciszonymi głosami. Można było się zorientować, że przyszło więcej osób niż zwykle i że ludzie teatru tylko nieznacznie przeważali. Na przykład pierwszym znajomym, jakiego Campion zauważył, był Harold Lines, główny reporter działu zbro- dni „Słowa Niedzielnego", ponuro spoglądający znad peł-. nej — co mu się nigdy nie zdarzało — szklanki. Gospodyni stała 'na dywaniku przed kominkiem, tuż obok swego fotela. I teraz ubrana była w czerwoną, kwie- cistą suknię, która tak źle pasowała do jej karnacji, ale na szczęście szal i diamenty oprawne w złoto rozjaśniały po- nure wrażenie. Nie była specjalnie przystojna, ale minę miała władczą i górowała zarówno nad panem Henry Ja- mesem, dyrektorem banku, jak i małym, smagłym, we włoskim typie, młodzieńcem, który z pewnością wywodził się z „Tespisa". Zanim Campion zdołał do niej dotrzeć, musiał uporać się ze sporym tłumkiem, z którego wiele osób patrzyło na niego pytająco. Nagie znalazł się twarzą w twarz z wła- ścicielem wąsów, które dobrze sobie przypominał. Drudge-„Knot" powitał 'go wylewnie spoza gęstwy wąsów. — Halo! Jak się panu to podoba? — Od razu było wi- dać, że czuje się nieswojo. — Niezbyt stosowna na to pora, co? — powiedział enigmatycznie i machnąłby ręką w kie- runku gospodyni, gdyby było dość miejsca. — Człowiek wprost ma ochotę czerwienić się ze wstydu. A najgorsze, że to takie niewinne. — Mówił bardzo wyraźnie". Jego dziadek nie mógłby się wyrażać bardziej precyzyjnie.— Jabłka — dodał. ; li Ostatnia aluzja była niejasna, ale ze swej nowej po- zycji Campion mógł dostrzec, że na prawym ramieniu panna Evadne miała małą siatkę do zakupów, zrobioną .z drutu i zielonego sznurka. Była "do połowy zapełniona jasnymi, lecz wyglądającymi na niedojrzałe, jabłkami, choć sporo gości trzymało w urękawiczonych dłoniach zielone jabłka. Spłynęło na niego natchnienie. .— Czy to siatka panny Ruth? — Stara dziwaczka nosiła ją wszędzie. — Knot robił wrażenie zdziwionego, że Campion o tym nie wie. Starał, się mówić cicho i wreszcie zaczął nawet szeptać: — -Nigdy bez niej nie chodziła. Miała zwyczaj wszystkim, kogo tylko dopadła, wtykać jabłka. Mawiała przy tym: „Trzy- maj się z daleka od lekarzy" i wtykała jabłko w rękę. Evadne wie, że każdy musi to pamiętać i stąd ten poro- niony pomysł w stylu „Hamleta". Kiepska zgrywa. Campion nie odpowiedział, gdyż nagle uświadomił sobie, że nie brał dotąd pod uwagę detektywistycznych zapędów 239 panny Evadne. Zapewne chciała sprowokować reakcję winnego. A teatr, jak widać, miała we krwi. Następna uwaga Knota, również wypowiedziana szep- tem, zaskoczyła go: — Czy to prawda, że cała ta zabawa -się kończy? Że policja szykuje się do skoku i tak dalej? — Oficjalnie nic mi nie wiadomo. Fala czerwieni oblała jego- twarz. — Przepraszam, nie powinienem był tego mówić. — W głosie młodego człowieka brzmiała skrucha. — Popeł- niłem nietakt, jeszcze raz przepraszam. Ale, ale, dobra koleżeńska rada, niech pan unika tego żółtego płynu. . Campión podziękował mu z całą powagą i zaczął toro- wać sobie drogę wśród gości. Następną prawdziwą przeszkodą była panna Jessica w kapeluszu z tektury. Zapewne nie zdążyła się rozebrać po spacerze. Rozmawiała z doktorem. W jej wysokim głosie brzmiała nuta en-tuzjazmu. — Powiada pan, że mu to dobrze zrobiło? Jakież to in- teresujące, przecież Herbert Boon twierdzi, że to najstar- szy sposób na puchlinę wodną, znany jeszcze z czasów lecznictwa saksońskiego. Zbiera się pączki krwawnika, kiedy wschodzi Wenus — obawiam się, że ja tego nie przestrzegałam — uciera się je z masłem, ja używałam margaryny, i po prostu robi się okład. Spróbuje pan? Ach, Jakaż byłabym dumna, gdyby pan spróbował. — No, cóż, sam nie wiem. — Słaby uśmiech przewinął się przez wąskie wargi doktora. — Najpierw chciałbym wiedzieć, jaka jest przyczyna puchliny wodnej. — Uważa pan, że to takie ważne? — Była wyraźnie'roz- czarowana, a on wpadł w irytację. — Oczywiście, że tak. To niezmiernie istotne! Trzeba 240 T być bardzo ostrożnym. Jeśli skóra nie jest uszkodzona, nie może pani zaszkodzić, ale, na miłość boską... — Spojrzał ponad jej głowę i spostrzegł Campiona. — Witam, witam, miło spotkać pa*na tutaj. Czy jest tu gdzieś pański kolega? — Nie widziałem go... — zaczął Campión, kiedy czyjaś drobna dłoń spoczęła na jego ramieniu. — Ach, to pan. — Jessica była wyraźnie ucieszona ze spotkania. — Czyż to nie cudowne? Zrobiłam okład na ko- jano właścicielowi sklepu kolonialnego i świetnie się teraz czuje. Sam doktor przyznał to. Przygotowałam też herba- tę z pokrzyw i napar z wrotycza. W szklankach. Pozna go pan, bo jest żółty. Musi pan spróbować. O tam stoi. — Skinęła głową w dziwacznym kapeluszu w stronę odległe- go kąta pokoju, gdzie na stole zasłanym pięknym koron- kowym obrusem rozstawiono baterie nalanych do pełna szklanek, filiżanek i dwa wielkie emaliowane dzbany. — Nigdy w życiu nie- pił pan nic podobnego. — Nie mówiła tego całkiem niewinnie, najwyraźniej, żartowała sobie z niego. , — Spróbuję, jak tylko złożę wyrazy uszanowania pani siostrze — obiecał. —Jestem tego pewna —odparła. — Pan jest zawsze bardzo uprzejmy. Zanim zdołał umknął, złapał go za guzik doktor Smith. Był wzburzony i nadal zirytowany. — Słyszałem, że czeka pan na odpowiednią chwilę, że- by aresztować winnego. — Chodzi tylko o dowód winy. Czy to prawda? — Bardzo mi przykro. — Campiona zaczęło denerwo- wać ustawiczne prostowanie' tej plotki. — Obawiam się, że nie. — Wymawiając ostatnie słowa zrobił krok do tyłu, żeby uniknąć zderzenia z LawrerAe'em Palinode, który 16 — Jak najwięcej grobów 241 ze szklanką w ręku, bez słowa przeprosin szedł ciężko przez pokój, roztrącając wszystkich, nie zatrzymując się, prosto zmierzając do drzwi, za którymi zniknął. — Lawrence zawsze miał mało wdzięku — zauważyła panna Jessica, kiedy falowanie tłumu znowu ją zbliżyło, do Carr.piona. — Nawet jako dziecko. Poza tym źle widzi. Dlatego wszystko jest dla niego takie trudne. — Czy pa- nu wiadomo — ciągnęła zniżając głos — że Kłytia mą gościa? Rozbawiony patrzył na jej widome zadowolenie. — Pana Dunninga? — spytał. — Ach, to pan wie. Mieszka na poddaszu, a ona go pie- lęgnuje. Bardzo się zmieniła z tego powodu, zdumiewa- jąco wprost. Była takim nieopierzonym pisklęciem, a te- raz nagle wygląda zupełnie inaczej. Ledwie ją poznałam dziś rano. Jest taka czujna i skupiona. Dopiero po tych słowach zorientował się, że nie ma na myśli zmiany w jej wyglądzie, ale jej przemianę wewnę- trzną. Był jeszcze oszołomiony swym odkryciem i tym wszystkim, z czym ono się wiązało, kiedy wreszcie zna- lazł się przed obliczem panny Evadne, która przerwana rozmowę z jakimś gościem ,i wyciągnęła do niego lewą rękę. — Prawa strasznie mi; się zmęczyła —- wyjaśniła, uśmiechając się z łaskawością królowej.— Tyle osób przyszło! — Z pewnością więcej niż zwykle — wtrącił z boku pan Henry James. Mówił jak zawsze bardzo wyraźnie, a doskonała wymowa podkreślała wagę każdego słowa. Przez chwilę zastanawiał Się nad tym, czy udzielić oczy- wistego wytłumaczenia tego zjawiska, ale zrezygnował i dodał z przekonaniem: —O wiele więcej. 242 Po czym obrzucił Campiona zmartwionym spojrzeniem i wzrokiem zadał mu pytanie wieczoru. Ale gdy przeko- nał się; że nie pora na to, milczał i patrzył ze smutkiem, jak nowo przybyły został przedstawiony aktorowi, który uśmiechnął się teatralnie, ze znużeniem, i spytał go, czy ma ochotę na jabłko. — Chyba nie — roześmiała się panna Evadne porozu- miewawczo, dając do zrozumienia, że Campion wie do- brze, co ona robi, i że to mały zawodowy sekret pomiędzy dwojgiem detektywów. — Obawiam się, że moje jabłka... Co to'ja takiego chciałam powiedzieć? — Nie na wiele się zdadzą — palnął bez namysłu Cam- pion i spotkał się z milczeniem, na które w pełni zasłużył. Zakłopotany spojrzał na stolik stojący tuż obok. Panowat na nim nieporządek taki sam jak za pierwszym razem. było jedynie więcej kurzu. Tym razem jednak — jak zau- ważył — znajdowała się tylko jedna waza z nieśmiertelni- kami. Zastanawiał się właśnie nad tym, kiedy tok jego rozmyślań przerwała zaskakująca uwaga panny Evadne: — Jednak nie przyprowadził pan ze sobą swego miłego przyjaciela, sir Williama Glossopa? Tak się zdumiał tym, że w pierwszej chwili nie był pe- wien, czy się nie przesłyszał, i osłupiały spojrzał na nią, stojącą z triumfalną i rozbawioną miną wśród tłumu. W kłopotliwej ciszy, jaka zapadła, z odsieczą pośpieszył pan James, człowiek dobrze wychowany, umiejący się znaleźć w każdej sytuacji. — Czy to ten Glossop z trustu PAEO? — spytał z na- maszczeniem. — Niezwykle błyskotliwy człowiek. - — Tak, istotnie — zgodziła się panna Evadne. — Zrobił bardzo ciekawą karierę, sprawdziłam dziś jego nazwisko w „Who's Who". Absolwent Cambridge. A ja sobie wbi- 243 łam w głowę, że Bristolu, sama nie wiem czemu. Fotogra- fia, jaką zamieścili, jest bardzo młodzieńcza. W. takich sprawach mężczyźni są o wiele próżniejsi niż kobiety. Czyż to nie interesujące? — On był tutaj? — Pan James był wyraźnie przejęty. — Nie wydaje mi się... — zaczął Campion, ale panna Evadne przerwała mu: — Ależ tak — powiedziała — wczoraj wieczorem. Cze- kał na tego oto mądrego człowieka, zresztą tak jak i ja, i ucięliśmy sobie małą rozmówkę. Zapomniał się przed- stawić, ale... — zwróciła się do Campiona z nutą łagodne- go triumfu — przeczytałam jego nazwisko na kapeluszu, który leżał na krześle, na wprost mnie. Tak się składa, że jestem dalekowidzem. To bardzo mądry człowiek, ale nie potrafi reperować garnków elektrycznych. — Roześmiała -się wyrozumiale i zwróciła się do aktora, który stał tuż obok: — Adrianie, a może byś tak nam coś zadeklamował? Po mistrzowsku zmieniła temat. Młody człowiek został zaskoczony, natomiast pan James jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej wyciągnął z kieszeni zegarek. : — Sądzę, że również za tydzień będę miał przyjemność posłuchania pana — powiedział szybko. —-Tuszę, że tak będzie, bo dzisiaj doprawdy nie mogę dłużej zostać. Dobre nieba! Nie wiedziałem, że już tak późno. Pani jest do- prawdy zbyt dobrą gospodynią, panno Palinode. Cóż za, cudowny wieczór. Czy wpadnie pani jutro do mnie, czy ja mam się tu zgłosić do pani? — O, proszę niech pan przyjdzie do mnie. Taka jestem leniwa — poprosiła i skinęła mu ręką z wdziękiem, a on kłaniając się i mrugając do innych gości spiesznie torował sobie drogę przez tłum. — Człowiek dobry z kościami — zauważyła stara dama, jak gdyby od niechcenia rzucając za nim różę. — Mam nadzieję, Adrianie, że to ciebie nie zniechęci. To nie jest intelektualista. No co, zaczniemy, jak myślisz? Jak na Ibsena trochę za dużo ludzi, ale w odwodzie mamy zawsze Mercutia. Chyba że wolisz coś nowoczesnego? Campion szukając drogi ucieczki ze zdumieniem zoba- czył koło siebie doktora. — O ile dobrze zrozumiałem, to pan wie, kto pisał do mnie anonimy — zaczai półgłosem, z powagą, wpatrzony w okulary Campiona. — Chciałbym o tym z panem po- rozmawiać. Widzi pan, ona nie była moją pacjentką. -To znaczy ja jej nie leczyłem. Nie była chora -— chyba tylko na umyśle — i wprost jej to powiedziałem. — Te szepta- ne wynurzenia wyraźnie zdradzały nerwowe napięcie. Campion rozmyślał, jak się uwolnić od niepożądanej obec- ności, kiedy nagle pojawił się Lugg. Nic nie powiedział, ale uniesienie brwi i nieznaczny gest brodą mówiły wy- raźnie, że obaj mężczyźni powinni za nim pójść. Natych- miast go posłuchali, wychodząc z pokoju niepostrzeżenie, jak tylko się dało. Zatrzymali się na podeście, gdzie cze- kała na nich Renee. Kredowoblada wzięła ich obu pod ra- mię prowadząc w stronę schodów. — Słuchajcie, panowie — starała się mówić rzeczowo, choć brakło jej tchu. — Chodzi o Lawrence'a. Czegoś się napił. Nie wiem, co to było i kto mu to podał, i czy wszy- scy inni też to pili, co byłoby straszne, ale śpieszcie się. Ja... ja... Albercie, mnie się wydaje, że on umiera. 24. Poprzez sieć Pogłoski, które napomykały o tym, że uczta w pałacu Borgiów była niczym w porównaniu z przyjęciem u PaU- 245 node'ów, wkrótce okazały się bliskie prawdy. Nadal jed- nak nikomu nie pozwolono opuścić domu i panowało wiel- kie napięcie. W mokrym ogrodzie zebrali się przedstawiciele prasy. Trzymani byli z dala od wnętrza domu. Przemoczeni, snu- jący bezsensowne domysły, zachowywali się jak rój roz- złoszczonych os- . Wewnątrz domu panowało jeszcze większe podniecenie. W pokoju panny Evadne nadal tłoczyli się z ponurymi mi- nami goście. Jak dotąd nie było dalszych ofiar. Nazwiska, adresy i krótkie zeznania zbierał inspektor Porky Bowden, prawa ręka Luke'a z Komendy, a wszystkie płyny, herbat- niki i naczynia zostały zebrane przez sierżanta Dice'a i jego niewzruszonych pomocników. W przerwach recytował Adrian Siddons. Na dole salon i przylegająca doń garderoba zostały za- mienione w zaimprowizowaną salę szpitalną dla Lawren- ce'a. Na polecenie doktora, Ciarrie zdjął abażury z ża- rówek i ostre światło wydobyło z mroku ponury, zanied- bany pokój, uważany przez wszystkich domowników za niemieszkalny, z zakurzonymi sprzętami i obtłuczonymi przyborami emaliowanymi do mycia. Doktor Smith obciągał właśnie rękawy koszuli, kiedy weszła Renee ze stosem świeżych ręczników. Narzuciła" duży kuchenny fartuch na czarną wytworną toaletę, i te- raz, kiedy było wiadome, że udało się uniknąć tragedii, promieniała radością. Uśmiechnęła się do Lawrence'a, który leżał na zniszczo- nej kanapie w stylu empire i wyglądem przypominał na pół oskubanego ptaka. Skórę miał wilgotną i wiotką, po- krytą gęsią skórką, ale bóle już minęły i zaczął go ogar- niać pełen zdumienia gniew. Lukę i Campion siedzieli porównując swoje notatki. Obaj byli zmęczeni, ale w Luke'a wstąpił nowy duch. • —— Widzi pan, to był zupełnie inny płyn. — Szept jego aż wibrował w uszach Campiona. — Podano mu zupełnie coś innego niż wszystkim. Innego kolorem, zapachem. Wynik analizy otrzymamy .dopiero jutro. Nie wcześniej. Musimy więc sobie radzić bez niego. • Jego ołówek przesunął się po kartce i zatrzymał przy zdaniu: „Poszkodowany mówi, że nie wie, kto mu podał szklankę". — A co z tym? — Bardzo prawdopodobne. Powiedziałby,' gdyby się orientował — wyjaśnił Campion. —On. widzi wszystko bardzo niewyraźnie. — Tak sobie pomyślałem'. '— Wysiłek, żeby zachowy- wać się spokojnie, sprawiał, że głos jego .przypominał bu- czenie wielkiego trzmiela. — Każdy, kto znał rodzinę, mógłby tu pomóc. Panna Jessica, Lugg, nawet Kłytia w swoim czasie, obecny tu doktor, pan James, mecenas Drudge, Renee, aktorzy, wszyscy. Campion odwrócił się, żeby spojrzeć na doktora, który właśnie odezwał się: ' . — Nie chcę. Lukę —, zaczął — wypowiadać wiążących sądów, zresztą bez analizy nie można mieć pewności, ale sądzę, że-dano mu coś więcej niż truciznę z ziół. Lukę zdziwił się. . — Rzeczywiście to było coś innego, inny kolor... — Widzi pan. Napój z..ziół też chyba był trujący. Za- pewne uratował mu życie, gdyż wywołał torsje. Sąd/ę jednak, że podano mu coś więcej. — Zawahał się i spoj- rzał zmartwionym wzrokiem najpierw na jednego, potem na drugiego. — Coś bardziej klasycznego, że tak powiem. Był jednocześnie i sztywny, i oszołomiony, dziwna rzecz. Również reakcja nastąpiła bardzo szybko. Mógł to być chloral w bardzo dużej dawce. Nie wiem. Oczywiście do- wiemy się. Mamy próbki. Przy okazji, gdzie jest szklan- ka? Miał ją ze sobą? — Sierżant Dice zabrał ją. Zabrał wszystkie dowody. — Lukę odsunął na bok to pytanie. Jak terier chwycił nowy trop. — Znowu hioscyjamina, doktorze? — Och nie, nie sądzę. Od razu sobie o niej pomyślałem i sprawdziłem- objawy, ale chyba nie. Gdyby się okazało że tak, zdziwiłbym się. — Ktoś starał się zrzucić winę na Jessikę. — To oświad- czenie wypowiedziane głosem zdartym przez torsje, chro- powatym, zdumiało obecnych. Podeszli wszyscy do kana- ' py, a Lawrence spojrzał na' nich badawczo -— z wilgotny- mi włosami i błyszczącą twarzą przypominał żyjącą masz- karę kościelną, tylko oczy miał bystre jak zawsze. — Ktoś starał się rzucić podejrzenie na moją siostrę. — Słowa były wymawiane niezwykle starannie, jak gdyby podejrzewał ich, że są niespełna rozumu albo w najlep- szym razie głusi. — Ten człowiek chciał z niej zrobić kozła ofiarnego-. — Dlaczego tak pan uważa?— Lukę powiedział to z takim przejęciem, że chory podniósł się na łokcie i mi- mo chrypki starał się mówić głośno: — W mojej szklance był kawałek liścia. Wyjąłem go z ust przy pierwszym łyku — połowę szklanki wypiłem jednym haustem, z tego rodzaju płynami to najlepsza me- toda. Wszystkie mają nieprzyjemny smak — powiedział to z taką powagą, że nikt się nawet nie uśmiechnął. — Ten liść to była cykuta. Klasyczna trucizna. Od razu się zorientowałem i dlatego wyszedłem. 248 — Dlaczego jest pan taki pewny, że to nie panna Jessi- ca? — Doktor zadał to pytanie, zanim któryś z obu męż- czyzn zdążył mu przeszkodzić. Mówił bardzo wyraźnie, jak gdyby umysł Lawrence'a był w takim samym stanie, co jego ciało. Pacjent zamknął oczy z oburzenia. . — Nie byłaby taka prymitywna — szepnął — nawet gdyby była okrutna. Grecy uważali, że cykuta jest truciz- ną trudną w dozowaniu. Ona o tym mnsi wiedzieć. Jakiś ignorant stara się wmówić wszystkim, że to ona otruła Ruth. Śmieszne i podłe. Doktor Smith wysunął podbródek do przodu. — Wydaje mi się, że pan Lawrence ma rację — powie- dział. — Ta sprawa dręczyła mnie od dawna, tylko nie umiałem jej sprecyzować. Robi to ktoś przebiegły, ale r.ie wystarczająco przebiegły. — Urwał nagle. — Inna spra- wa, że nie-rozumiem zupełnie tej napaści na młodego Du- nninga. ' — Ale ja byłam pewna, że policja wie, kto to zrobił. Że policja zarzuciła sieć. . Zapomnieli o Renee. Jej wtrącenie się nie tylko zasko- czyło ich, ale też wywołało zakłopotanie. — Chce pan przez to powiedzieć, że jeszcze nie wie- cie? — spytała. — Że nikogo teraz nie zaaresztujecie? Jak długo to się będzie ciągnąć? Doktor zakaszlał. — O ile .dobrze zrozumiałem, policja przedsięwzięła pewne kroki — zaczął mówić. — Ogólnie chyba biorąc miała zamiar nagle... — i urwał -wpół zdania. Lukę popa- trzył na niego skupiony -i stanowczy. — Bardzo zależy nam na rozmowie z. człowiekiem naz- wiskiem Joseph Congreve — powiedział nieco sztywno. — Nasze poszukiwania są w toku. Proszę, panie Campion, 249 może pan pójdzie teraz ze mną? Panna Jessica czeka w po- koju obok. Pan teraz ma poród, doktorze? Niech pan wra- ca tu jak najszybciej, a pani, Renee, będzie się opiekować panem Lawrence'em, Weszli obaj do jadalni i pierwszą osób?, którą zobaczyli pod wiszącym nad kominkiem portretem profesora Pali- node, był nadinspektor Yeo. Nie brał udziału w śledztwie. Stał wyprostowany, z rękami złożonymi pod połami mary- narki. Kiedy weszli, spojrzał na nich bez uśmiechu. Wszyscy rozumieli, co znaczyło jego przybycie. Oto ultimatum władz zwierzchnich: konieczne szybkie aresz- towanie. • Lukę natychmiast do niego podszedł. Campion również by to uczynił, gdyby go nie powstrzymała łagodna ręka. Panna Jessica powitała go jak wybawcę. Zdjęła z głowy tekturę, ale nadal nosiła woal zawiązany niedbale z tyłu głowy w ulubionym, stylu romantycznych malarzy wik- toriańskich. Była bez woreczka, a jej ubranie jak zwykle składało się z wierzchniej warstwy muślinu, nałożonego na wełnianą spódnicę, co dawało dość ciekawy efekt. Wy- glądała jak zawsze dziwacznie- . — Coś zaszkodziło Lawrence'owi — powiedziała wy- niośle.—Czy pan wie o tym? — Tak — odparł z całą powagą. — I mogło się to bar- d2^> źle skończyć. — Słyszałam, powiedzieli mi. — Wskazała machnięciem ręki na Dice'a i jego kolegów. Campion/był zaskoczony. jej przerażeniem. — Ja nie popełniłam ^żadnej omyłki — ciągnęła ze smutną szczerością kogoś, kto nie jest w stu procentach pewny. — Pan musi pomóc mi przekonać ich o tym. Trzy- małam się ściśle przepisów Boona, z wyjątkiem tych przy- padków, - kiedy musiałam opuszczać pewne składniki. Za- prosiliśmy przecież gości, a gości chce się częstować tym, co najlepsze. — Jej drobna twarz była bardzo poważna, a oczy zatroskane. — Lubię Lawrence'a — ciągnęła swoje zwierzenia takim tonem, jakby przyznawała się do słaboś- ci. — Jest mi bliższy wiekiem niż ktokolwiek z mego ro- dzeństwa. Nie chciałabym mu zaszkodzić. Zresztą nikomu nie chciałabym zaszkodzić. — Niech pani mi dokładnie opowie, co pani przygoto- wała? . . — Ugotowałam dwa ziołowe napary, z pokrzywy i z wrotycza. Evande kupiła herba matę i sama ją przy- rządziła. Herba matę jest lekko brunatna, to prawie herba- ta, jak panu wiadomo. Napar z pokrzywy, który ja zrobi- łam, był szary, a wrotycz żółty. Powiedziano mi jednak, że to, co wypił Lawrence, było ciemnozielone. — Z liśćmi w środku — mruknął bezwiednie Campion. — Naprawdę? — Schwyciła go za rękę. — Wobec tego to nie był napój, -który ja przygotowałam. Ja wszystko bardzo starannie cedzę przez stare płótno, oczywiście czy- ste.— Spojrzała na niego pytająco. — Nie przypomina pan sobie, co powiada Boon? „Osad zawiera składniki nie- zwykle cenne dla organizmu". — Ależ tak — zawołał Campion patrząc na nią uważnie / przez okulary. — Tak chyba pisał. Proszę mi powiedzieć, czy w suterenie ma pani ten... hm... cenny osad? Nie dosłyszał jej odpowiedzi, gdyż w tym momencie drzwi gwałtownie się otworzyły i do pokoju wkroczył zaczerwieniony, przejęty Ciarrie Grace z tacą, na której znajdowała się zapieczętowana butelka' irlandzkiej whi- sky, syfon i kilka szklanek. — Z pozdrowieniami od panny Koper — oświadczył głośno. — Wszystko zapieczętowane, nikomu nie grozi więc. park sztywnych. Ustawił tacę na stole, obdarzył ich swoim scenicznym uśmiechem i wyszedł równie szybko, dając do zrozumienia, \ że nie zamierza podsłuchiwać niczyich tajemnic. Policjanci zignorowali całe to zdarzenie i nadal prowa- dzili swoją mrukliwą naradę, ale panna Jessica zwróciła się do swego rozmówcy: —. Postrzelona kobieta, ale bardzo miła — zauważyła. — Chyba tak — zgodził się z roztargnieniem i spojrzał- na portret nad kominkiem. Ku jego zdumieniu zareagowa- ła tak, jakby głośno wypowiedział swą myśl. — Ach, więc pan wie — powiedziała cicho i zaczerwie- niła się. — Podobieństwo jest znaczne, prawda? Jej matka była chyba tancerką. — Spojrzał na nią osłupiały, a ona ciągnęła, nadal cicho, ciesząc się z wrażenia, jakie wywo- łały jej słowa: — Podobno była również kobietą inter&su. Moja matka, poetka, którą bardzo przypominam, nie wie- działa o jej istnieniu, ani oczywiście o córce, ale mój ojciec był człowiekiem sprawiedliwym i zapewnił im byt. Musiał pewno wiedzieć, że Renee odziedziczyła jego praktyczne zdolności, czym żadne z nas nie może się chlubić, gdyż za- pisał jej cały dom, do którego był głęboko przywiązany. Dlatego tyle od niej przyjmujemy. Kiedy jeszcze przeżuwał tę informację, pochyliła się blisko niego, i szepnęła coś, co sprawiło, że uwierzył jej bez zastrzeżeń i aż wstrzymał, dech. — Ale proszę, niech pan zachowa całkowitą dyskrecję. Widzi pan, ona nie wie, że my wi.emy. — W jej głosie brzmiała wielka łagodność. Nawet Lukę, który pod- szedł do nich niecierpliwie, nie zmącił jej spokoju. Usiadła, 252 gdzie jej kazał, i na wstępne pytania odpowiedziała z pew- nością siebie. * Od samego początku dla Campiona była to ciężka próba, cięższa, niż dla niej. Takiej właśnie, jak ze złego snu, sy- tuacji boi się każdy dobry policjant. Była to sprawa w dwójnasób budząca podejrzenia, gdyż wkrótce się oka- zało, że mogła popełnić jakąś niemądrą pomyłkę w przy- gotowaniu swoich naparów, a nikt w pokoju nie wierzył ani przez chwilę, że była winna zbrodni z premedytacją. Miał już ochotę wycofać się z tego nie do zniesienia przesłuchania, kiedy usłyszał pytanie panny Jessiki: — Czy to jest ta szklanka, z której pił Lawrence? Uwa- żajcie bardzo na nią. To jedna ze szklaneczek Evadne do sherry.. Zostały jej tylko dwie. Stare bristolskie szkło. Słowa te zawisły nad nim, małe i wyraźne, jak gdyby zostały wydrukowane czarnymi,czcionkami na tle pokoju. Lukę, który trzymał małą zieloną szklaneczkę, .zawiniętą w chustkę, spojrzał na niego, a w jego oczach czaiło się pytanie. Campion pochylił się nad panną Jessiką, sam zdu- miony faktem, że głos mu drży. . . — Widziałem kwiaty w tych szklankach — powie- dział.— Czy pani siostra nie używa ich czasem do kwia.- tów? Do nieśmiertelników? — Do kwiatów? — Była wyraźnie oburzona. — Ależ nie. To są ostatnie szklanki do sherry po ojcu. Evadne nie używałaby ich do żadnego innego celu. Są bardzo cenne. Nie wiedziałam nawet, że dzisiaj je wyjęła. Zwykle stoją na półce nad kominkiem. Dziś nie było sherry. Dlatego musiałyśmy przygotować coś innego. Campion już jej nie słuchał. Mrucząc słowa przeprosze- nia, odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju, przeszedł do salonu, gdzie leżał Lawrence, i zadał mu tylko jedno 253 pytanie '— zdaniem chorego, całkowicie absurdalne i bez sensu. * — Ależ tak — odparł Lawrence Palinode. — Tak, oczy- wiście tak robiliśmy. Zawsze. Był to zwyczaj, jaki zacho- wał się z czasów szczęśliwej przeszłości. My wszyscy. Tak. Przy każdej okazji. Dobry Boże! Pan nie sugeruje -chyba, że... Campion wyszedł od niego spiesznie i zajrzał do jadalni. — Chodźmy — powiedział stanowczo do Luke'a. — Naj- pierw dowody, a potem, mój chłopcze, należy zaciągnąć pańską sieć, o ile nie jest już za późno. 25. Na Apron Street Tłum przed Portminsten,. Lodge skurczył się jak flane- lowa łata na deszczu. Pięć minut temu sierżant Dice otwo- rzył frontowe drzwi i zaprosił prasę do wnętrza na — jak to określił z zadowoleniem — małą rozmówkę z inspekto- rem Bowdenem, i kiedy ostatni przemoknięty płaszcz wsu- nął się do hallu, czterech ludzi, którzy nie chcieli być wi- dziani, wymknęło się z domu i ostentacyjnie poszło w różna strony. • ' v Spotkali się u wejścia do dawnych stajen. Lugg i inspek- tor Charlie Lukę poszli pod frontowe wejście banku, Yeo zaś i Campion stali na kamiennych stopniach bocznego Wejścia, ciemnymi i ponurymi pod sklepionym łukiem. Po- prawej ręce mieli Apron Street, gdzie blask z okien domu Palinode'ów padał na mokry asfalt, po lewej dawne staj- . nie, których stare kamienie i cegły odbijały światło, stwa- rzając ciekawe efekty, jak na drzeworycie; Yeo podszedł do swego towarzysza. Był wyraźnie zasko- czony i zmartwiony. — Dlaczego Lukę stale nazywa tego człowieka „War- gacz"? '••'.. - — To się okaże. — Campion pochylił głowę, żeby nasłu- chiwać pod drzwiami. Poprzez drzwi usłyszeli ostry dźwięk dzwonka, którego guzik nacisnął Lugg z drugiej strony domu. Dzwonek roz- brzmiewał długo i uporczywie. Yeo denerwował się. Z wiekiem zaczął ciężko oddychać i teraz jego szept górował wyraźnie ponad westchnieniami deszczu. . — To dziwne. Tam ktoś mus}' być. Nie włamię się bez nakazu, Campion, ostrzegam pana. Choć wierzę panu Wszyscy panu wierzymy i polegamy na panu, ale istnieję pewne granice. Brzęczenie dzwonka urwało się. Nowy hałas, tym razem przeraźliwy dźwięk dzwonków alarmowych, przenikających cały dom, poderwał obu męż- czyzn. Ledwie Yeo zdążył zakląć, kiedy, jakiś cień zwinny i cichy jak kot przemknął przez ulicę. To był Lukę. Podjęta decyzja napełniła go widomym zadowoleniem. — Wszystko w porządku -— szepnął— to tylko Lugg. Wszedł do banku przez okno tłukąc szybę. To chyba zawo- dowy włamywacz, prawda? Otworzy -drzwi, wyjdzie, a wtedy my wpadniemy, żeby zabezpieczyć własność. Bar- dzo mi przykro, panie nadinspektorze, ale teraz pracuję na własną odpowiedzialność. Campion raczej domyślił się wyrazu twarzy Yeo, niż zo- baczył, i roześmiałby się, gdyby chwila była stosowniejsza. Już widział siebie, jak otwiera tę szafę stojącą w kącie ga- binetu dyrektora i znajduje w niej książki albo zgoła nic. Lukę podciągnął rękawy. — My, policjanci, spełniliśmy nasz obowiązek i zareago- waliśmy na dzwonek, zanim nasi podwładni usłyszeli go na drugim końcu ulicy. — Uśmiechał się, ale w jego głosie brzmiało wyzwanie. Campion uważał to za niezbyt sto- sowne. — Chodźmy/zrobić naszą magiczną sztuczkę. Ruszyli w stronę ulicy, ale kiedy Lukę wyszedł na deszcz spod arkady i miał skręcić w lewo, Campion stanął i obejrzał się do tylu. Również i jego towarzysze zatrzy- mali się. To, co zobaczyli na środku zaułka,, było wido- kiem zupełnie fantastycznym. Z ciemnej wozowni, której wrota musiały być cały czas otwarte, a czego nie było widać z powodu deszczu, wynu- rzył się dziwaczny, anachroniczny pojazd. Był to czarny, zaprzężony w konie wehikuł, z wysokim kozłem dla woź-. nicy i z płaską ponurą skrzynią. Kołysząc się i lśniąc w blasku własnych staroświeckich latarń, wóz do przewo- żenia trumien ruszył i z zadziwiającą szybkością pomknął z zaułka w kierunku Barrow Road. Żelazna dłoń Yeo spadła na ramię Campiona. Nadinspek- tor był wyraźnie wzburzony.. — Cóż, u diabła, to ma znaczyć? — spytał? — Kto to taki? Gdzie jedzie o tej porze? Campion zaśmiał się głośno, wręcz histerycznie. — To Jaś — powiedział. — A więc tak się jeździ A p roń S t r e e t. Czy możepły mieć natychmiast samo- chód? — Możemy. — Lukę wybiegł na ulicę z podejrzaną szyb- kością. Nad ich głowami alarmowy dzwonek nadal rozbrzmie- wał przeraźliwie. Yeo przez chwilę milczał, a potem pod- szedł do swego starego przyjaciela, przełknął głośno i z trudem panując nad sobą, co jego oświadczeniu dało siłę eksplozji, powiedział: — Mam nadzieję, że pan wie, co robi. — I ja mam tę nadzieję, szefie — odparł Campion z przekonaniem. W tym momencie czarna furgonetka policyjna ukazała się w strumieniach ulewnego deszczu. — A co z bankiem? — mrukliwie spytał Yeo. — Dice i dwaj chłopcy są w pobliżu. Zajmą się ban- kiem — wyjaśnił Lukę, otwierając przed nimi drzwiczki. Pierwszy wsiadł Yeo, za nim Campion, a kiedy miał wsiąść Lukę, z ciemności wyłoniła się wielka postać, przypomina- jąca rozwścieczonego indora i wydająca takież odgłosy. — Ładnie, bardzo ładnie. Co to ma znaczyć, do jasnej cholery, i to ma być uczciwa gra? — Lugg przemoknięty był do suchej nitki. Po łysej głowie spływały mu stru- myczki wody, a obciążone diamentowymi kroplami wąsy zwisały smętnie. Bezceremonialnie odsunął na bok Luke'a, wpadł do samochodu jak pocisk armatni i klapnął na po- dłogę w kącie furgonetki. Kiedy drzwi zamknęły się za inspektorem, nadal głośno narzekał. — Wszędzie za koszulą mam szkło, na otwartych drzwiach banku zostawiłem całe mnóstwo odcisków pal- ców, a wy uciekacie mi jak banda .głupich dzieciaków... Że inni, to jeszcze rozumiem, ale pan, panie nadinspekto- rze, tego zupełnie nie mogę pojąć! Lukę przyjacielskim gestem zamknął mu usta. — Jakie mamy nadać polecenie? — zwrócił się do Cam- piona. Komunikat, który postawił na nogi całą dzielnicę, nada- ny został natychmiast: — Q23 wzywa wszystkie radiowozy! Tu inspektor Lukę. Ścigam czarny długi wóz zaprzężony w konia, powożony przez jednego człowieka. Pojazd ten przeznaczony jest do przewozu trumien, po- wtarzam, do przewozu trumien. Ostatnio widziano go na Barrow Road; jedzie w kierunku północnym. Zawiadomić wszystkie poste- runki. Skończyłem. Kiedy zbliżali się do dawnej pętli tramwajowej na koń- cu Barrow Road, Yeo nie mógł dłużej wytrzymać. — Gdzież się podział? — spytał Campiona, który sie- dział ściśnięty obok niego. — Nie można, u Boga Ojca, zgubić czegoś tak dziwacznego. Po naszym wezwaniu, po- winni go znaleźć w przeciągu pół godziny. — Najważniejsze, żeby się nie zatrzymał. Musimy do- paść go, zanim się zatrzyma, to niezwykle istotne. — W porządku, jeśli pan tak mówi. Czy wie pan, w ja- kim kierunku on jedzie? — 'Sądzę, że do Fletcher's Town. Jaki adres, Lugg? Przemoknięta góra zajęła lepszą pozycję. — Jelfa? Lockhart Crescent 75. Nadacie to? No to go nie zobaczymy więcej, jak amen w pacierzu! — Peter George Jelf? Jakieś dziwnie znajome nazwis- ko. — W głosie Yeo zabrzmiało zdziwienie i wdzięczność. — Stary Pullen wpadł dzisiaj do mnie i przypadkiem na- pomknął mi, że na stacji Euston spotkał Jelfa, który przy- jechał do miasta. Robił wrażenie uczciwego człowieka, co jest zaprzeczeniem samym w sobie, i oświadczył mu, że ma skromną firmę przewozową w północnym Londynie. Pullen zajrzał do ciężarówki, ale zobaczył tam tylko skrzy- nie z napisem „Rekwizyty Sztuk Magicznych", dziwnie pasujący napis, zważywszy jego dawną karierę. 258 — „Rekwizyty Sztuk Magicznych"... — w głosie Cam- piona brzmiała ulga i zadowolenie. — A więc w ten sposób przywieźli z powrotem' trumnę, ciekaw byłem, jak to zro- bili. — Z powrotem? — powtórzył prostując się Lukę. —' Z powrotem? - * Campion miał mu właśnie wyjaśnić tę sprawę, kiedy przerwał im głos z odbiornika. — Centrala wzywa Q23. Czarny wóz, zapewne do przewożenia , trumien, widziany byt o godzinie dwudziestej trzeciej czterdzieści cztery na rogu G r e Któreś- Road i Findlay Avenue, północny-zachód i bardzo szybko jedzie Findlay Avenue. Skończyłem. — A więc jest koło parku — obwieścił Yeo, którego nagle zaraził bakcyl pościgu. — Siedem i pół minuty te- mu. Ale pędzi, Campion. Zdumiewające. O tej porze nie .ma oczywiście ruchu, ale jest niebezpiecznie ślisko. — Zwrócił się do kierowcy: — Proszę skręcić tutaj, pojedzie- my przez Philomel Place. Pojedziemy na północ aż do Brodwayu, przez Canal Bridge i akurat trafimy na tę dzi- waczną ulicę... Jeszcze chwilę się zastanowię. Te. uliczki tutaj to istny labirynt. — Nie wolno nam go zgubić — przerwał mu Campion. — / Nie może dojechać do Jelfa i nie może się zatrzymać. To bardzo ważne. ' — — Dlaczego nie wezwać innych wozów? J54 patroluje na Tanner's Hill. — Lukę kręcił się nerwowo. — Może po- jechać Lockhart Crescent i czekać na niego. Mogliby go zatrzymać aż do naszego pojawienia się. — Owszem. — W głosie Campiona nie było zachwytu. — Chciałbym jednak, żeby on miał przeświadczenie, że jest bezpieczny. Ale trudno. Tak może będzie lepiej. 259 Lukę przekazał, to polecenie/a furgonetka mknęła ciem- nymi ulicami. Yeo, którego znajomość Londynu była wprost przysłowiowa, kierował pogonią, a kierowca, rów- nież nie bez doświadczenia, wyraźnie darzył wielkim re- spektem wiedzę nadinspektora. Deszcz nie przestawał padać, nabrał nawet pewnego tem- pa i padał bez przerwy. Minęli Findlay Avenue i wpadli w Legion Street na rondzie, skąd ta wielka magistrala biegnie nieprzerwanie w kierunku północno-zachodnich podmiejskich dzielnic. — Spokojnie — Yeo pewno równie cicho odezwałby się nad brzegiem strumienia podczas łowienia pstrągów. — Spokojnie teraz. Nawet jeśli utrzymuje nadal tempo, nie może być daleko. — .Ze swoimi pudełkami papierosów t— mruknął -Lugg. — Ze swoim Wargaczem, chciałeś powiedzieć — odez- wał się Lukę. \ . s , . Yeo zaczął cicho' do siebie mówić, z czego najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy: — To posiadłość starego księcia... Wickham Street.. La- dy Ciara Hough Street... Zaraz będzie taka mała uliczka... Nie, skręcamy teraz. Wickham- Place Street... Wiek Ave- nue... powoli, chłopcze, powoli. Każdy skręt w bok może mu dać ze ćwierć mili przewagi, o ile o tym wie. Ale może nie będzie ryzykował błądzenia. Teraz można szybciej. Przez najbliższe sto jardów" nie ma zakrętu. Do diabła z tym deszczem! Chwilami w ogóle nie wiem, gdzie jesteś- my. Och tak, tutaj kaplica. Tak, teraz Coronet Street... znowu powoli. Włączenie się nadajnika rozładowało trochę napięcie. Sztuczny głos z metalicznym pobrzęki^m wydawał się nie- zwykle donośny: — Centrala wzywa Q23. Uwaga. O dwudziestej trzeciej pięćdzie- siąt osiem konstabi 675, telefonu]ący z aparatu 3Y6 na rogu Cia-a Hough i Wickham Court Road, północny-zachód., zameldował o na- padzie dokonanym około dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt przez woźnicę czarnego po]azdu, przypominającego wóz do przewożenia trumien. Postępując wedle waszej instrukcji 17GH podszedł, żeby zatrzymać wóz ale woźnica uderzył go czymś ciężkim, zapewne rączką bata. Wóz szybko odjechał Wickham Court Road w kierun- ku pomocnym. Skończyłem. — Do licha! Teraz on wie— Campion powiedział to z gniewem. — Wyładuje przy pierwszej sposobności. — Wickham Court Road... Przecież my go już prawie mamy! — Yeo aż podskoczył na swoim miejscu. — Nie jedzie tak szybko jak my, żeby nie wiem, jaki miał napęd. Tędy, panie kierowco. Teraz w lewo, prawie już północ. Uszy do góry, Campion. Zaraz go złapiemy, chłopcze. Zła- piemy go, to nie ulega wątpliwości. Kiedy skręcili, wiatr uderzył mocno w szyby i zalał je falą wody. Yeo pochylony nad plecami kierowcy wpatry- wał się w pola oczyszczone przez wycieraczki. — Teraz w prawo i znowu w lewo... Tak, dobrze. Co to za rusztowania? Niech pan zwolni. Jesteśmy teraz na Wickham Hill Wickham Court Road jest po lewej stronie. To bardzo długa ulica i budka policyjna jest pewno o ja- kieś ćwierć mili stąd. Przejechać musiał tędy nie więcej niż pięć minut temu, A teraz, Lukę, mój chłopcze, powiedz, którą drogę wybrał? Nie chce nas spotkać. Gdyby pojechał w lewo, w kierunku Hoilow Street i linii tramwajowej, wpadłby na następnego policjanta jak amen w pacierzu, wobec tego mamy do wyboru alternatywę: Poiły Road, która jest stąd o jakieś pięćdziesiąt jardów, albo ta mała uliczka. Nazywa się Rosę Way, przecina potem Legion Street. 261 — Niech pan chwilę zaczeka. — Campioń otworzył drzwiczki i kiedy samochód się zatrzymał, wyśliznął się na deszcz. Był w świecie szumu, deszczu i cegieł. Ruszto- wanie stojące z dala od tymczasowego ogrodzenia, wznosi- ło się z jednej Strony ponad jego głową, a z drugiej były staroświeckie jednopiętrowe domki. Nasłuchiwał, by po- chwycić jeden, niezwykły dźwięk, tak rzadko spotykany w naszej zmechanizowanej epoce. Lukę cicho stanął obok niego, wysunąwszy podbródek do przodu.. Fala deszczu zupełnie go zaskoczyła. —Nie zaryzykuje dalszej jazdy. Będzie wyładowy- wać. -— Campioń powiedział to bardzo cicho. — A potem czmychnie. Głośnik w wozie odezwał się tak wyraźnie, że aż obaj drgnęli. Bezosobowy komunikat zabrzmiał zdumiewająco wśród ciszy nocnej: — Centrala wzywa Q23. Wiadomość dla inspektora Luke'a. Uwaga, Joseph Congreve, zamieszkały Terry Street 51 B, został znaleziony iv ciężkim stanie po zamachu na jego życie. Zamknięta w szafie w pokoju na piętrze w filii banku Clougha, na Apron Street, o godzinie zero zero. Skończyłem. Kiedy komunikat skończył się, Lukę chwycił Ćampiona za rękaw. Trząsł się z wrażenia i rozczarowania. — Apron Street! — wybuchnął rozgoryczony. — Apron Street! Wargacz na Apron Street. Cóż, u, licha, wobec tego robimy tutaj? • Campioń stał bez. ruchu jak posąg. Podniósł rękę, żeby go uciszyć. /. — Niech pan słucha. . Z odległego krańca uliczki, którą Yeo nazwał Rosę Way, dobiegały jakieś dźwięki. Kiedy czekali, hałas narastał, aż wreszcie zdawał się przepełniać całe powietrze. W ich kie- runku zbliżał się galopujący koń, słychać też było turkot ogumionych kół. - — Przeraził się Legion Street. Nie chciał spotkać policji i zawrócił. — Campioń z podniecenia mówił bardzo niewy- raźnie. — O Boże, jednak nam się udało. Szybko, panie kierowco, szybko. Nie dajmy mu uciec! Samochód policyjny zatarasował wylot uliczki w mo- mencie, kiedy w huku żelaznych podków ukazał się wóz do przewożenia trumien. 26. Rekwizyty do sztuk magicznych Przedsiębiorca pogrzebowy ściągnął gwałtownie lejce w momencie, gdy spostrzegł niebezpieczeństwo. Ulica była za wąska, żeby mógł zawrócić, zrobił więc to, co mu do zrobienia pozostało. Zatrzymał klacz, której boki parowa- ły w deszczu. Z wysokiego kozła patrzył pytająco na wóz policyjny, a z ronda jego sztywnego kapelusza spływała ciurkiem woda, — Ależ to pan inspektor Lukę — powiedział przyjaźnie, choć ze zdziwieniem. — Okropna pogoda, proszę pana. Mam nadzieję, że nie zepsuł się panu samochód? Lukę schwycił klacz za uzdę. — Zsiadaj, Bowels! — Ależ oczywiście, jeśli pan tak każe, panie inspekto- rze. — Udając wielkie zdumienie zaczął rozwijać warstwy cerat, które go okrywały. Tymczasem Campioń po cichu podszedł z drugiej strony i wyjął z obsady ciężki bat. Stary człowiek spojrzał na iego ze zrozumieniem. —Panie inspektorze — zaczął mówić, schodząc po- woli.— chyba rozumiem, o co panu idzie. Miał pan skargę od jednego ze swoich ludzi. — Porozmawiamy o wszystkim w komisariacie — po- wiedział inspektor z kamiennym spokojem. — Ale ja chciałbym coś wytłumaczyć, proszę pana... nie jesteśmy przecież obcy ludzie. — Słowa, te zostały wypo- wiedziane rozsądnie i z pewną godnością. — Ten policjant wyskoczył na mnie -nagle. Jak wariat, a przecież ja nie lubię nikomu robić kłopotu. Z początku, w deszczu, nie zobaczyłem munduru, a że jestem nerwowy, uderzyłem go. Po to, żeby mu uratować życie, to fakt. Klacz się prze- straszyła i dopiero teraz udało mi się ją uspokoić. Poniosła mnie z pół mili, dlatego tu się znalazłem, powinienem je- chać zupełnie inną drogą, i tak bym zrobił, gdyby nie po- niosła. — Wszystko to pan opowie w komisariacie. — Dobrze, panie inspektorze. Ale zachowuje się pan zupełnie inaczej niż zwykle. Jak Boga kocham, a to co ta- kiego? • • • Hałas dobiegający z tyłu jego wozu zaniepokoił go. To Campion zamknął klapę, którą mocowało się na śruby z nakrętkami, a otwierało do góry jak pianino. Kiedy wró- cił z powrotem do nich, Jaś się uśmiechnął. .— Jak pan widzi, wypełniam obowiązki zawodowe — powiedział z przejęciem. — Pewien dżentelmen zmarł w lecznicy i ma być pochowany u swego syna. Firma, do której się zwrócono, nie mogła go przewieźć dzisiaj wieczo- rem, a w lecznicy nie mógł zostać, więc zwrócono się z tym do mnie. Podjąłem się tego. W moim fachu trzeba zawsze okazywać dobrą wolę. • ' — Pośpieszmy się. — Z ciemności wynurzył się Yeo 264 i wziął konia za uzdę. —_ Weź go do samochodu, Charlie. — Tak jest, proszę pana, już idę. — Jaś robił wrażenie raczej urażonego niż zmartwionego. — Czy któryś z pa- nów potrafi powozić? Klacz to nie motor. Proszę mi wy- baczyć, że o to pytam, ale ona się przeraziła i nie "dowie- rzałbym jej za bardzo. — Niech się pan tym nie martwi. Sam będę powoził. Proszę wsiąść do samochodu. — Głos nadinspektora, pełen autorytetu, nie był jednak wrogi, i przedsiębiorca pogrze- bowy od razu zorientował się, że wywarł na nim pewne wrażenie. — Bardzo proszę — zgodził się uprzejmie. — Jestem do pańskiej dyspozycji. Czy mam iść pierwszy, panie Lukę? Bez słowa wsiadł do furgonetki i opadł na miejsce opróż- nione przez Yeo. Kiedy zdjął ociekający wodą kapelusz, znalazł się twarzą w twarz z Luggiem. Najwyraźniej był tym zaskoczony, jednak nic nie powiedział. Piękną siwą głowę w aureoli wijących się włosów trzymał podniesioną wysoko, ale jego twarz nie promieniała już agresywnym zdrowiem, a oczy miały zamyślony wyraz. . Procesja natychmiast ruszyła w drogę; powoził Yeo, obok niego na koźle siedział Campion Wiatr wiejący teraz z tyłu dął w ceratowe płachty, które tworzyły wokół ich ramion czarne skrzydła. W świetle lśniły i trzepotały jak żagle, stwarzając złudzenie, że czarny wóz porusza się z niezwykłą szybkością. ' . Mijali skąpane w deszczu miasto i gdy w milczeniu wra- cali tą samą drogą do komisariatu na Barrow Road, w obu pojazdach panował nastrój narastającego podniecenia. Na miejscu Lukę przekazał zatrzymanego policjantowi, który wybiegł im na spotkanie, a potem w towarzystwie Lugga podszedł do wozu, który właśnie się zatrzymał. 265 — Zachowuje się bardzo spokojnie — stwierdził bez żadnego wstępu. — Ja też sobie to pomyślałem. — W głosie- Yeo brzmia- ła niepewność, obaj spojrzeli na szczupłą postać Campio- na, teraz prawie niewidocznego w ociekającej wodą pele- rynie z ceraty. Campion nic nie powiedział. Zsiadł spokojnie ,z kozła i poszedł na"" tył wozu. Gdy konstabi odebrał lejce, pozo- stali ruszyli w ślad za nim. Zdążył już otworzyć klapę i latarką oświetlał znajdującą się wewnątrz trumnę. Była czarna, błyszcząca, niezwykle duża i bogato złocona jak królewska kareta. — Przecież to ta sama, szefie. — Głos Lugga był bar- dziej chrypliwy niż zwykle, ręką dotknął ostrożnie drew- na. — Zawiasy muszą ani chybi być wpuszczone w brzegi. Wcale ich nie widać. Z tego Jasa to prawdziwy artysta. Yeo również wyciągnął z kieszeni latarkę. —^ Wydaje mi się zupełnie normalna — oświadczył wreszcie. — Niech mnie kule biją, jeśli mi się ta cała heca podoba, Campion, ale niech Lukę decyduje. . Inspektor zawahał się i spojrzał na Campiona, rozterka wyraźnie malowała się w jego głęboko osadzonych oczach. Twarz Campiona, jak zawsze u niego v/ chwilach decydu- jących, była bez wyrazu. — I ja tak sądzę — powiedział cicho. — Niech więc de- cyduje i otworzy trumnę. W komisariacie inspektor, Campion i Lugg ustawili dwa drewniane krzesła tak samo, jak to widzieli w pokoju na zapleczu apteki. Po jakichś pięciu minutach inspektor Lukę, sierżant Dice i dwóch konstabli weszło powoli niosąc lśniącą trum- nę. Ustawili ją ostrożnie na krzesłach i cofnęli się, a Yeo, który towarzyszył im z rękami, schowanymi głęboko w kieszeniach, zaczął gwizdać coś pod nosem ponuro i fał- szywie. — Waga jest jak trzeba — powiedział do Lukę'a. Jego podwładny spojrzał na niego zmieszany, dając do zrozumienia, że pojął aluzję. Jednak podjął decyzję i nie mógł się już cofnąć. Skinął na "ierżanta. — Wprowadźcie go. Trwało to dłuższą chwilę, zanim usłyszeli na korytarzu kroki przedsiębiorcy i lego eskorty. Eowels szedł tak samo pewnie jak towarzyszący mu policjant, a kiedy znalazł się w pokoju, z gołą głową, bez ciężkiej peleryny woźnicy, wyglądał niezwykle czcigodnie. Wszyscy uważnie śledzili jego twarz, gdy spojrzał na trumnę, ale mogli tylko stwierdzić, że znakomicie nad sobą panuje. To prawda, że stanął jak wryty i kropelki potu wystąpiły mu na czoło, ale był raczej oburzony niż prze- rażony. Z nieomylnym instynktem zwrócił się do Yeo. — Tego, proszę pana się nie spodziewałem — powiedział cicho. — Może to bezczelność z mojej strony tak mówić, ale to nieładnie. — Słowa te zawierały zarówno pogardę dla odrażającego pomieszczenia, bezceremonialnego obcho- dzenia się ze zmarłym, sponiewierania praw obywatelskich i w ogóle samowoli władz. Oto stał przed nimi uczciwy, zgorszony człowiek interesu. Lukę spojrzał mu prosto w oczy i starał się jednak — zdaniem Campiona — patrzeć spokojnie, bez wyzwania. — Otwórz ją, Bowels. — Ja mam otworzyć trumnę, proszę pana? — I to zaraz. Jeśli ty tego nie zrobisz, my cię wyręczy- my. — Ależ nie, nie, oczywiście, że to zrobię, panie inspek- torze. Pan nie wie, co pan mówi. — Jego gotowość o wiele bardziej była zaskakująca niż pełne oburzenia protesty. — Zaraz to zrobię, muszę robić to, co mi pan każe. Znam swój obowiązek. Ale jestem zaskoczony, zupełnie zasko- czony. Nie mam nic więcej do powiedzenia. — Urwał i rozejrzał się wkoło z niesmakiem. •— Czy dobrze zrozu- miałem, że mam to zrobić tutaj, proszę pana? Yeo znowu zaczął bezgłośnie gwizdać. Najwidoczniej nie orientował się, że wydaje jakieś dźwięki. Wpatrywał się intensywnie w szeroką różową twarz, w chytre małe oczki i nieprzyjemne usta. • — Tutaj,, i to natychmiast. — Lukę był stanowczy. — Masz przy sobie śrubokręt?.. . - Jaś nie usiłował już dłużej grać na zwłokę. Pogrzebał w kieszeni i kiwnął potakująco głową. — Mam, panie inspektorze. Nigdy nie ruszam się bez narzędzi. Jeśli panowie pozwolą, zdejmę marynarkę. Patrzyli, jak się powoli rozbiera i zostaje w białej ko- szuli ze staroświeckimi mankietami. Starannie wyjął złote spinki i położył je na brzegu biurka, potem podwinął ręka-' wy, ukazując mięśnie atlety. — Jestem gotów, ale jeszcze jedno. — Mów, człowieku — wtrącił się Yeo, mimo iż zamierzał się trzymać zupełnie na uboczu. — Masz pełne prawo mó- wić, co chcesz. O co chodzi? — Chciałbym, proszę pana, mieć kubeł z wodą, a do te- go trochę lizolu, żeby obmyć ręce. Kiedy wysłano konstabla po kubeł, wyjął dużą chustkę do nosa, równie nieskazitelnie białą jak koszula,, i złożył ją po przekątnej — Ten dżentelmen zmarł na jakąś ciężką chorobę — rzucił w przestrzeń. — Proszę stać nieco dalej przez pierw- szych kilka minut. Ze względu na własne dobro. Macie, panowie, swoje obowiązki do wykonania, ale nie trzeba ry- zykować więcej niż konieczne. Jestem pewien, że mi to wybaczycie.. .. • . , .. Chustką owinął sobie dolną część twarzy i zanurzył ręce w zwyczajnym białym kubi^, który mu przyniósł koń- stabl.-Potem strzepnąwszy przenikliwie woniejący płyn na podłogę zabrał się do roboty. Jego silne ręce sprawnie pra- cowały przy śrubach, które były osadzone w stalowych gniazdkach i odkręcały się z łatwością, ale było ich bar- dzo dużo, a on każdą starannie odkładał rzędem koło spi- nek. ' '. . Kiedy wreszcie skończył, wyprostował się i rozejrzał wokoło, co skłoniło Yeo i Luke'a do tego, żeby podejść bliżej. Zatrzymał ich jednak o jakieś pięć stóp od'trumny i patrząc to na jednego, to na drugiego, skinął głową da- jąg do zrozumienia, że decydujący moment nadszedł. Gdy wpatrywali się weń zafascynowani tym, co mieli za chwilę ujrzeć, podniósł wieko trumny. Wszyscy obecni w pokoju zobaczyli ciało. Było całe owi- nięte w coś białego, przypominającego gazę, ale ręce zło- żone na wysokości pasa niewątpliwie należały do czło- wieka. , • .• ' W ciszy pokoju zabrzmiała głośna jedna nuta — to po- gwizdywał Yeo. Lukę zgarbił się nagle, jego szerokie ra- miona zwisały bezwładnie. Nagle ktoś go chwycił za przegub ręki, to Campion po- ciągnął go bez wysiłku do trumny. W chwili gdy Jaś Bowels miał z powrotem nałożyć wie- ko, zostało mu ono gwałtownie wytrącone z ręki, a dłoń' Luke'a prowadzona przez Campiona ' spadła na zwożone palce zmarłego. Inspektor najpierw wzdrygnął się, ale za- raz opanował i kiedy Yeo, u którego z racji wieku refleks był wolniejszy, stanął obok niego, pochylił się, uniósł zło- żone ręce i odwrócił je. W następnej chwili zerwał gazę z biało upudrowanej twarzy i w pokoju zrobił się wielki ruch, bowiem widok był doprawdy niezwykły. \ W trumnie leżał człowiek ubrany w grubą wełnianą bie- liznę, jakby przymocowany do chirurgicznego urządzenia, które przypominało jednak pikowaną wiktoriańską kozet- kę; w leżącej pozycji utrzymywał go rodzaj gorsetu, a tuż poniżej ciała znajdowała się drewniana przegroda dzieląca jego więzienie na pół. Głowa i górna część klatki piersio- wej były swobodne, a przemyślnie ukryte otwory, niewi- .doczne z zewnątrz, umożliwiały dopływ powietrza. Męż- czyzna oddychał głęboko, ale cicho, a jego ręce zabezpie- czały skórzane bransoletki takiej długości, że pozwalały na swobodne stukanie w wieko trumny. Pierwszy odezwał się Yeo. Był biały jak ściana, ale na- da! pełen autorytetu: — Ten człowiek jest odurzony narkotykiem — powie- dział ochryple — ale żyje. . ' — O tak, żyje. — Campion sprawiał wrażenie ogromnie zmęczonego, mówił jednak z wyraźną ulgą. — Wszyscy oni byli żywi oczywiście. Na tym polegała cała ta impreza. — Oni? — Spojrzenie Yeo powędrowało w kierunku przedsiębiorcy pogrzebowego, który stał sztywno wypro- stowany pomiędzy dwoma konstablami; biała chustka jak pętla otulała miękko jego szyję. Campion westchnął. — Był przed nim Greener, pański ptaszek z Greek Street — wyjaśnił cicho. — A przed nim zapewne Jackson, morderca z Brighton. Jeszcze przedtem Ed Geddy, który zabił dziewczynę z kiosku. Co do innych nie mam jeszcze pewnych wiadomości. Tak podróżowali do Irlandii, a po- tem, w bardziej już tradycyjny sposób, tam, dokąd mieli ochotę. W urzędzie celnym trumnie zawsze towarzyszyła opłakująca zmarłego kobieta, k.tóra w zniszczonym czar- nym woreczku miała pozwolenie koronera. — Piękna robota, nie ma co, a organizacja wręcz znako- mita. — Dobry Boże! — Yeo spojrzał na czcigodną siwą gło- wę Jasa. — Kto to robił? On? •* — Nie, szefem był ten. — Campion wskazał na uśpione- go mężczyznę. — W swoim rodzaju geniusz, ale kiepski morderca. Jak mu się udało zabić pannę Ruth, doprawdy nie wiem. Spartaczył to całkowicie. Yeo czekał. Pod wpływem nagłej irytacji poczerwieniał. — Campion! — wybuchnął wreszcie. — Nie w ten spo- sób przedstawia się materiał dowodowy. Wie o tym młod- szy konstabi służący sześć tygodni. Trzeba zacząć od po- czątku! Lukę otrząsnął się z osłupienia. — Bardzo mi przykro, panie nadinspektorze -— powie- dział grzecznie. — On się nazywa Henry James, dyrektor filii Banku Clougha na Apron Street. — Aha — powiedział Yeo z zadowoleniem — to już mi się bardziej podoba. To już gdzieś nas zaprowadzi. 27. Żegnaj Apron. Street — Robiłem to z litości — powtarzał z uporem przedsię- biorca pogrzebowy. — Proszę to zapisać i nigdy o tym nie zapominać. Uważałem ich za ścigane zwierzęta i tego ostatniego też tak potraktowałem. 271 — Pomimo tego, że wedle pańskiego własnego zezna- nia, wy obaj z synem i aptekarz zostaliście Zmuszeni przez Jamesa po okresie długiego nacisku finansowego, żeby wziąć udział w tym... odrażającym przedsięwzięciu? — .Yeo wyglądał z każdą chwilą coraz godniej przybierając pozę wielkiego sędziego, nieomylny znak, że był z siebie bardzo zadowolony. Bowels głęboko westchnął, jego przebiegłość zaczęła ustępować rezygnacji. — Tak, ja i Wilde byliśmy mu winni pieniądze — przy- znał. — I bankowi, i jemu osobiście. Ale pan go nigdy nie zrozumie, jeśli najpierw nie zrozumie pan Apron Street. Zmieniała się, a on nie mógł się z tym pogodzić. — Ro- ześmiał się nagle. — Starał się zatrzymać czas. — Jak na faceta, który starał się tylko zachować stare pomniki, poczynał sobie niezgorzej — zauważył ironicznie Lukę, wskazując ręką na malowniczy zestaw paczek i pa- czuszek wyjętych_ -z. trumny. Leżały na biurku, ułożone rzędami: banknoty, papiery wartościowe, nawet woreczki ' z monetami. Jaś odwrócił wzrok, bez wątpienia z pewnego rodzaju skromnością. ' — Opanowała go idee fixe — przyznał spokojnie. — Mówię o początku tego, kiedy to się zaczęło cztery lata temu. W tym czasie, postanowił sobie, że sprawy muszą •się toczyć tak, jak za czasów jego ojca i dziadka. Opanowa- ła go mania prześladowcza. A później postanowił być bo- gaty, bo trzeba mieć dużo pieniędzy, żeby zatrzymać czas — urwał i potrząsnął swoją piękną głową.-— Nie po- winien jednak był uciekać się do morderstwa. Tego było za wiele. Z początku nie mogłem w to uwierzyć. — Ale potem uwierzył pan — wtrącił się spokojnie Campiora. — Kiedy popełnił pan ten .błąd i poprosił szwa- gra o sprowadzenie mnie jako fachowca, śmiertelnie bał się pan, żeby tylko ori o tym się nie dowiedział. Bowels spojrzał na niego bystro. — A więc zauważył pan starego Congreve'a wtedy wie- czorem w mojej kuchni? Nie byłem pewien. .Bardzo jest pan spostrzegawczy, muszę to przyznać. Congreve wpadł do mnie, żeby pomyszkować, zadawał przy tym dziwne pytania, a ja nie wiedziałem, czy to robi na polecenie Ja- mesa, czy nie; Krótko i węzłowato, tak się'sprawa miała. Campion oparł się wygodniej w krześle. Ostatnie supły w tym splątanym kłębku rozwiązywały się. gładko. — Dlaczego uderzył pan-młodego Dunninga? — spytał nagle. — A może pański syn to zrobił? — Ani on, ani ja, proszę pana. I doskonale pan o tym wie — Jaś wymawiając literę „o" robi? z wąskich ust wy- raźne kółko, tak że z dwoma sterczącymi zębami przypo- minał rybę głębinową. — To zrobił Greener rękojeścią re- wolweru. Żeby uniknąć hałasu. Wszyscy zebrani z ulgą przyjęli jego oświadczenie, a stary człowiek ciągnął dalej swoją opowieść: — Greener przyszedł do mnie o zmroku, jak było umó- wione. Miałem go ukryć, aż do chwili kiedy Wilde, który bardzo się bał, będzie gotów. Ze strachu odchodził prawie od zmysłów. Widać to było po nim. Ale nie odważyłem się wpuścić Greenera do domu, bo nieoczekiwanie złożył mi wizytę Lugg i rozsiadł się na dłużej, a był przy tym bardzo wścibski. Odesłałem więc Greenera do szopy,, nie wiedząc, że Rowley, sam młodziak, wynajął ją temu smarkaczowi Dunningowi. Nie wiem dokładnie, co zaszło, ale potrafię się domyśleć. Greener to morderca i w dodatku ukrywał się. — Zamyślony cmoknął w .ząb. — Czasem mieliśmy dziwnych klientów. Yeo powiedział coś do L>uke'a, który z kolei zwrócił się do Dice'a. — Powiedział pan, że to Raymond był pośrednikiem Ja- mesa i kto jeszcze? — Steiner, proszę pana. To ten paser, w sprawie które- go prowadziliśmy dochodzenie w zeszłam roku. — Raymond? — Yeo powtórzył to nazwisko z zadowo- leniem. — Jeśli uda nam się tego dowieść, to jedno już bę- dzie warte tego całego zachodu. James miał dużych po- średników. Rzetelny człowiek interesu, nieprawdaż? — Wyprostował się na swoim krześle i zapalił następnego pa- pierosa. — No cóż, robi się późno, szefie. Czy chcemy cze- goś więcej od Bowelsa teraz? — Lukę spojrzał na Campio- na, który miał niezbyt zadowoloną minę. — Jest jeszcze Ed Geddy — powiedział Campion nie- zręcznie i. po raz pierwszy Jaś Bowels wyprostował się gwałtownie w swoim krześle. — Ed Geddy — powtórzył Yeo z pogardą. — To on za- bił tę biedną dziewczynę, która nawet nie zdołałaby mu podbić oka, gdyby miała szansę. On również uciekł w tym wspaniałym urządzeniu, co? To już poważne przestępstwo. Campion milczał dłuższą chwilę. — On uciekł, ale nie dotarł na miejsce przeznaczenia — mruknął wreszcie. — Właśnie z powodu Eda Geddy Apron Street cieszyła się złą sławą w świecie podziemnym. Albo narkotyk był zbyt silny, albo podróż trwała zbyt długo, dość że Ed umarł w trumnie. Zważywszy na to, jak po- stąpił Wilde, kiedy był pewien, że Lukę właśnie poruszy ten temat, jestem przekonany, iż to on dał ten środek. W głębokiej ciszy, jaka zapadła, spojrzenia wszystkich skierowały się na Jasa Bowelsa, który głęboko tylko westchnął. Jego przebiegłe oczy-spotkały się ze wzrokiem Yeo. Był blady, spocony, ale ciągle wysoko trzymał głowę. Wreszcie przemówił cicho i z szacunkiem jak zawsze: — Tego jednak trzeba będzie dowieść, prawda, proszę pana? W końcu odesłali go do celi nie obciążonego poważniej- szą zbrodnią. — Ciekaw jestem, ile wyciągnął z trumny, zanim ją za- śrubował — zauważył nadinspektor prawie wesoło, kiedy na korytarzu ścichły krok; Jasa. — Trzeba mu zapisać na plus, że pewno niewiele. Twoi chłopcy, Charlie, zajęli się teraz jego zakładem, prawda? Czyś to ty mi mówił, że zna- lazłeś te akcje, o których opowiadał tyle Campion? Miał je przy sobie? — Wszystkie i to w największym porządku. — Lukę po- klepał dłonią kopertę leżącą przed nim na biurku i -pod- niósł głowę, gdyż właśnie wszedł umundurowany poli- cjant. — Wiadomość od lekarza, panie inspektorze. Mam panu powiedzieć, że to był zapewne chloral hydratu. . — Nic więcej? — Chodzi o reporterów. Nacierają od frontu, a nas w biurze jest niewielu, panie inspektorze. — Gdzie jest inspektor Eowden? . — W banku, panie inspektorze. Przedstawiciele cen- trali przybyli chyba w komplecie, nie widziałem równie wzburzonych dżentelmenów. — Doprawdy? Czym przyjechali... Dorożkami? — Wynajętymi rolls-royce'ami, panie inspektorze. • — Sądziłem, że inspektor Gage już wrócił z Fowler Street. — Jest v7 zakładzie pogrzebowym. Właśnie przyprowa- dzone młodego Bowelsa i sformułowano oskarżenie. Pan Pollit pojechał po Jelfa wraz z dwoma ludźmi, a sierżant. Glover poszedł zobaczyć, czy nie uda mu się obudzić tych z wydziału koronera. Lukę roześmiał się. — Powiedz im, że nie będziemy ich trzymać dłużej niż trzeba i że nadinspektor Yeo zwięźle zreferuje zarzuty. ,— Co znowu^ Charlie? -— spytał Yeo wyraźnie w świet- nym humorze. — Masz aż takie do mnie zaufanie? Lukę uśmiechnął się do niego. ' . — Wierzę panu, szefie, bez zastrzeżeń — powiedział z przekonaniem. .. Yeo gwałtownie obrócił się w krześle. — Campion, zawsze uważałem, że mądry z pana jego- mość — zaczął z błyskiem w oczach. — Wiadomo mi tylko, że zatrzymany zabił z chęci zysku starą kobietę. To jest najbardziej przekonująca teoria, jaką kiedykolwiek wysu- nął pan w ciągu tych wszystkich lat, od kiedy pana znam.^. Ale zajęło to panu sporo czasu, hę? Motyw zbyt klasyfczny . i dlatego pewno umknął pańskiej uwadze. Campion spojrzał na niego serdecznie. " • . — Jeśli poczęstuje mnie pan papierosem, powiem wszy- stko, co mi wiadomo. Wziął ognia od Luke'a i usiadł wygodniej. — W mojej relacji będą luki, które uzupełnicie. Pierwsza to skąd James dowiedział. się, że „Brownie Mines" będzie produkować składnik A w dużych ilościach i to bardzo szybko. Oto jeden z największych sekretów z serii „spal przed przeczytaniem", które w dzisiejszych czasach mają przedziwne zdolności do przeciekania.. W każdym razie dowiedział się o tym i to go zaintereso-. 276 wało, ponieważ panna Ruth, hazardzistka i rodzinne utra- pienie, nie tylko posiadała osiem tysięcy akcji tego towa- rzystwa, ale przekonana o tym, że są bezwartościowe, za- pisała mu je w swoim testamencie. Lukę położył nogi na biurku. — Trudno się dziwić, że uległ pokusie •— zauważył po- ważnie. — Właściwie codziennie miał okazję, żeby ją zabić. Sta- le wpadała do jego biura pod byle pretekstem i — to jest bardzo ważny punkt — wierzcie moi panowie, albo nie, ale ilekroć ktoś z P a lin od e'ó w widział się z dyrektorem b a n kiU, czy to w domu, czy w jego biurze, o c z e k iw a l i z a ws z e, że ich poczęstuje szklaneczką sherry. — Niemożliwe! — Yeo był zupełnie tym zaskoczony.— Żaden bank nie robi tego od pięćdziesięciu lat. — Z wyjątkiem tego jednego. Zna pan stylowe rysunki Emeta? Bank Clougha byłby świetnym tematem do takie- go rysunku. Dlatego właśnie błądziłem zupełnie po omac- ku aż do dziś po południu. • . '— I dlatego ta zielona szlaneczka do sherry była taka ważna — wtrącił się Lukę. Campion przytaknął. — Cała sprawa została mi wyłożona na półmisku albo raczej na tacy tego dnia, kiedy pierwszy raz spotkałem pannę Evadne. Ona i pan James naradzali się, kiedy wsze- dłem do jej pokoju, ona wtedy ukryła szklanki i schowała pustą butelkę, pewno dlatego właśnie, że była pusta. Za- pomniałem zupełnie o tym zdarzeniu aż do dzisiejszego wieczoru, kiedy kochana panna Jessica powiedziała o zie- lonych szklaneczkach. Poszedłem natychmiast do Lawren- ce'a i spytałem go, czy członkowie rodziny byli w banku J277 czymś częstowani, kiedy tam przychodzili. Odparł, że tak. Nie przyszło mu nawet do głowy, że to coś niezwykłego. Jego ojciec uważał to za oczywiste i ojciec dyrektora bań-. ku też. Tak było i z dziećmi. Palinod-e'owie należą do ta- kiego właśnie gatunku ludzi. Ilekroć świat przeżywa wstrząs, oni chowają głowy w książki. — Tam do licha. — Yeo robił wrażenie bardziej poru- szonego tym przeżytkiem dawnej wytworności niż samą zbrodnią. — I tak pewnego pięknego poranku wlał tru- ciznę do szklanki starej damy. Nie wiedziałem, że to on, odziedziczył akcje. — Bo nie odziedziczył. Panna Ruth zmieniła swój te- stament i zrobiła irytujący zapis na rzecz czarnej owcy w domu, kapitana Setona, z którym stale się sprzeczała z powodu pokoju. Wiadomość nie od razu przeciekła, ale wkrótce po tym, jak zaczęły się pojawiać anonimowe li- sty, policja spadła na ulicę jak stado bawołów i zaczął się mętlik. Yeo, korzystając z przywileju starego człowieka, zachi- chotał. — Ale wy dwaj nie mogliście poradzić sobie z tym prze- rzucaniem ludzi. — Właśnie. Plątaliśmy się stale. Dlatego Jaś tak "to przeżywał. Bowelsowie musieli wziąć trumnę z piwnicy w Portminster Lodge, żeby uniknąć Lugga. Greener miał być przeszmuglowany w ostatniej chwili w skrzyni do pakowania, włożonej do trumny, i tak dalej, a Bella miała z nim jechać ciężarówką, we wdowim stroju. — Jak Eowels to zrobił?— spytał Lukę. — Czy fałszo- wał akty zgonu, żeby uzyskać zezwolenie koronera na wy- wóz zwłok? — Znacznie chytrzej. Po prostu robił duplikat. Większą część dnia spędziłem wczoraj obchodząc adresy, które dostałem od koronera. W ostatnich trzech latach w sied- miu na dziesięć przypadkach, w których Bowels składał podanie na zezwolenie wywozu zwłok, działo się to bez wie- dzy rodzin, a zmarły był chowany w Londynie. Bandyta z Brighton wyjechał stąd z nazwiskiem zmarłego na trum- nie. Tabliczka z nazwiskiem Edwarda Palinode została chyba tylko dlatego zrobiona, że Eowels naprawdę sądził, że dostanie to zamówienie. Tym razem żaden przestępca nie mógł dostać zezwolenia na jego nazwisko. Pomiędzy Jacksonem a Greenerem była duża przerwa. Zapewne nie było żadnego poważnego klienta. Ludzie nie umierają na zamówienia. — Bardzo to ładnie — stwierdził Yeo. — Śmieszne, że James był tak dokładny w jednej dziedzinie swoich inte- resów, a tak niedbały w innej. Zawsze powtarzam, że mor- derca nie jest oszustem, chyba, że jest i jednym, i drugim. On koniecznie chciał mieć jeszcze akcje, i to jest znamienne. — Och tak, skłonił Lawrence'a, żeby je-odkupił, a sam przejął je jako zabezpieczenie małej prywatnej pożyczki. Tak mi się wydaje, sądząc z napomknięć Lawrence'a. Z kolei morderstwo Ruth wygląda na przypadkowe. Bo dlaczego od razu tego nie zrobił? W każdym razie motywy są dwojakie. Zamieszanie, jakie tu wywołaliśmy, zaniepo- koiło go i jego dzisiejsze prawie wariackie przedstawienie miało na celu usunięcie Lawrence'a, wyjaśnienie tajem- nicy i przywrócenie spokoju na ulicy przez zwalenie winy na pannę Jessikę. Był to szalony, abstrakcyjny plan, zu- pełnie pozbawiony logiki. — Nie bądź, chłopcze, taki tego pewny — wtrącił się z powagą Yeo. — Nie bardzo byś wiedział, co dalej robić, gdyby nagie nie przeraził się i nie uciekł. Dlaczego jednak on tak postąpił? — Ponieważ w trakcie przyjęcia, kiedy JUŻ podał szklan- kę z płynem Lawrence'owi, panna Evadne nagle powie- działa, że w domu u nich był sir Glossop. Zebrał razem fakty i domyślił się, że chodziło o „Brownie Mines". A po- nieważ wiedział, że kogoś gwałtownie się poszukuje, przy- jął najgorszą dla siebie ewentualność i postanowić „poje- chać Apron Street". " — Podczas gdy oczywiście — powiedział Lukę — cała • nagonka skierowana była na Wargacza. Ukrywał się, bie- daczysko, w banku, o którego przeszukaniu nie pomyśle- liśmy, ponieważ staramy się zawsze unikać tego rodzaju akcji. — Wargacz? On chciał szantażować — ciągnął swe wy- jaśnienia Campion. — Ale nie popróbował tego aż do wczoraj, po przyjęciu, kiedy dostał to, na co' zasłużył: porządny cios w głowę. Od kiedy pojawia się na scenie, marnuje tylko czas, szuka jakichś wiadomości. Nie mam • pojęcia, co go skłoniło do tego. . ' ' Dyskretne kaszlnięcie z końca stołu zwróciło uwagę wszystkich na Dice'a. Sierżant był niezwykle ożywiony. — Powiedział pan, że James zdobył gdzieś hioscyjami-. nę. On jej wcale nie zdobył. On ją miał. I Congreve o tym wiedział. Tak zeznał w szpitalu; mam to na piśmie. Yeo spojrzał uważnie na sierżanta, jak gdyby był ulu-' bionym zwierzątkiem domowym, które nagle przemówiło. — Co macie, sierżancie, na myśli, mówiąc, że miał hio- scyjaminę. Gdzie ją miał,? — W swoim gabinecie, w narożnej szafie, razem- z ka- rafką do sherry, szlaneczkami i innymi rzeczami. —H i os cy j a m i n ę? — Tak, proszę pana. Congreve tak powiedział. Wtedy, jak zauważył, że zniknęła, zajrzeli z siostrą do rodzinnej. książki lekarskiej, a on sobie przypomniał, jakie objawy towarzyszyły śmierci panny Ruth,' ponieważ jego siostra dowiedziała się o tym od kapitana. Cisza, jaka zapanowała po tym oświadczeniu, była tak dojmująca, że szybko postanowił poprzeć swoje słowa: — Congreve pracował w banku przez całe życie. Był tam za czasów ojca podsądnego Jamesa. Ów dżentelmen trzymał hioscyjaminę w zalakowanej buteleczce. Oczywiś- cie miała nalepkę z trupią czaszką i piszczelami oraz napis „trucizna". Naprawdę dziwaczny pomysł. — Zdumiewający -wręcz — powiedział sucho Cam- pion. — Ale po co? " Sierżant przełknął ślinę. W jego niezbyt bystrych oczach zapalił się jakiś błysk. — Jako ciekawostkę, proszę pana. To jest trucizna, któ- rej używał doktor Crippen. — Na zbawienie mojej duszy, on ma rację! — zawołał z przejęciem Yeo. — Pamiętam dobi-ze, jak podczas pro- cesu Crippeńa najbardziej nawet szanowani ludzie tak ro- bili. Hioscyjamina była wtedy nowością. Każdy sędzia te- mu uwierzy. Doskonale, Dice. • Lukę przerwał ten nastrój; nadal nie dowierzał. . — Czyż ta szafa nigdy nie była sprzątana? Od czasów, kiedy Crippen został powieszony, mieliśmy dwie wojny. — Sprzątana, ale nie wyprzątana. — Dice był wyszuka- nie grzeczny. — Podobnie trzyma się w salonie jakiś cen- ny drobiazg. Tam w ogóle pełno było pamiątek. W sypial- ni Jamesa, w schowku na wino, znaleźliśmy bardzo ważne papiery. Dzięki nim wytropimy wszystkich jego wspól- ników. •' . ... > — Doskonale, sierżancie, rzeczywiście doskonale. Do- brze zreferowane, odwaliliście porządny kawał roboty. — Yeo wstał i obciągnął kamizelkę, — No a teraz — zwrócił się do pozostałych — nie za skromne oświadczenie dla pra- sy. Sierżancie, idźcie i obudźcie ich. Deszcz przestał padać i wstawał czysty, promienny świt, kiedy Lukę i jego przyjaciel Campion szli Apron Street. Na twarzy inspektora malowała się radość. Kro- czył,— zdaniem Campiona — jak dumny z siebie kot. Był raczej wzruszony niż wdzięczny, a kiedy zatrzymali się na rogu, przed zniszczonym domostwem, głośno roześmiał Się. — Pomyślałem sobie właśnie — rzekł — że gdyby dy- rektor mojego banku poczęstował mnie sherry w swoim gabinecie, spodziewałbym się hioscyjaminy. A teraz do wi- dzenia. Następnym razem, jak będę miał kłopoty, zatele- fonuję do pana, może nawet przyślę eskortę. — Zawahał się i popatrzył zamyślony na dom. — Jak pan myśli, po- biorą się? — spytał. — Kłytia i Mikę? — Campiona zaskoczyło to pyta- nie. — Nie wiem. Być może. • Charlie Lukę nieco głębiej nasunął kapelusz na czoło i wciągnął brzuch. — Będę jej pilnował — stwierdził. — To mój teren. Ona nie wie o niczym, biedny dzieciak. Ale moim zda- niem, on ją uczy wielu pożytecznych rzeczy. Campion długo patrzył za uszczęśliwionym- inspekto- rem, dopóki nie zniknął za rogiem. Ale kiedy ruszył w swoją stronę, twarz miał' rozjaśnio- ną; Kłytie White z pewnością czekają piękne chwile. 282 Był właśnie w hallu, kiedy spostrzegł niedocenianą Renee. Siedziała,, wesolutka jak ptaszek, na najniższym stopniu schodów. — I wszystko udało się w samą porę — powiedziała za-^ rzucając mu ramiona na szyję z entuzjazmem, który za- chowywała na specjalne okazje. Och, jesteś cudownym człowiekiem! Ten spontaniczny wybuch był, zdaniem Campiona, naj- lepszą nagrodą, jaka go spotkała. Potem Renee objęła go wpół i skłoniła, żeby poszedł za nią do kuchni. — Chodź, napijesz się kawy. Ależ to była noc! Praw- dziwa konferencja prasowa! Tak jak za dawnych dobrych czasów na hipodromie w Manchesterze. Inna sprawa, że nie mam pojęcia, co się ukaże w porannych gazetach. Jes- sica przygotowała ci jakieś swoje paskudztwo, ale wyla- ' łam je do zlewu, a jej powiem, żeś wypił i że ci smakowa- ło. Chodź. Ciarrie specjalnie opiekował się Luggiem... cóż to za uroczy człowiek... Częstował go tym, co udało mi się uratować. Nie gniewaj się na nich. Po prostu udawaj, że nic nie widzisz. Po tych wszystkich przykrościach mieli wielkie pragnienie. Wybuchnął śmiechem. Aż do tej chwili nie dała mu dojść do słowa, a. nawet teraz przeszkodziła mu. — Och, znowu zapomniałam. Jest list do ciebie. Przy- szedł wczoraj wieczorem i nikt ci go nie dał. Charakter pisma kobiecy, a więc sprawa osobista. Przeczytaj go od razu. Ja sobie pójdę i postawię czajnik. A pośpiesz się, czekamy na ciebie. Odleciała jak sponiewierany nieco, ale nadal silny mo- tyl, a on wziął list i stanął pod żarówką w hallu. Z kart- ki uśmiechnęło się do niego wyraźne pismo żony. 283 Kochany Albercie! -Dziękuję Ci za wiadomość, ze nie będziemy rządzić tą wyspą; bardzo się 2 tego cieszę. Nowy odrzutowiec, typu, Cherubin, jest prawie gotów i czeka na próby. Wobec tego siedzę tu na miejscu z Yaleni i Alanem, gdzie łatwo Ci będzie mnie znaleźć. • Młody Sexton Blake rysuje całymi dniami — nic tylko grzyby, co uwazaleiii za rozrywkę zupełnie niewinną i pożyteczną nawet, dopóki nie przeczytałam podpisów pod rysunkami. Wszystkie skła- dały się z jednego słowa „Bum!" Przebieg sprawy, którą się zajmujesz, śledzę w .gazetach, ale wiadomości są bardzo skąpe: obawiam się, że wszelkie moje ko- mentarze moglyty Ci się wydać irytujące, gdyż nie na temat. Mam nadzieję wkrótce Cię zobaczyć. Mnóstwo pocałunków ' ' . Amanda PS. Nie mogę powstrzymać się od pewnej uwagi. Czyś zastanawiał się kiedyś nad dyrektorem banku? Jest jakiś niewyraźny. Campion przeczytał dwukrotnie tę kartkę, a postscrip- tum pięć razy. Składał list starannie' i chował do wewnę- trznej kieszeni, kiedy usłyszał dziwny odgłos, przypomi- nający wycie. Ktoś próbował śpiewać. Przypominało to ponure usiłowania Lugga. SPIS RZECZY 1. Popołudnie detektywa . . . 2. Trzecia wrona . . .... 3. Tacy staroświeccy j zupełnie niezwykli 4. Musisz być ostrożny ..... 5. Drobne nieprzyjemności .... 6. Nocna opowieść . . 7. Praktyczny przedsiębiorca pogrzebowy 8. Za kulisami Apron Street .... 9. Rozmowa o interesach. .... 10. Chłopiec z motorem ..... 11. To najwyższy czas . . . . 12. Wywar z maku ....... 13. Prawny punkt widzenia .... 14. Dwa krzesła . . . . ' . 15. W dwa dni później ..... 16. Zakład pogrzebowy ..... 17. Dużo gadania ... 18. Trop z Threadneedle Street . 19. Labirynt ......... 20- Dużo słów ........ 21. Zadanie domowe ...... 22. Supły się rozplątują ..... 23. Vive la bagatelle! ...... 24. Poprzez sieć ........ 25. Na Apron Street . . . , . 26. Rekwizyty do sztuk magicznych .' . 27. Zegnaj Apron Street ..... Redaktor: EWA KIERUZALSKA Redaktor techniczny: BARBARA MUSZYŃSKA Korektorzy: JOLANTA ROSOSINSKA JOLANTA SPODAB Państwowe Wydawnictwo ,,Iskry", Warszawa 1973 r. Nakład IdO.OOO + 275 egz. Ark. wyd. 12,1. Ark. druk. 18,0. Papier druk. sat. kl. VII 60 g, 75 cm. Druk ukończono w lipcu 1973 r. Zakłady Graficzne ,,Dom Słowa Polskiego". Żarn. nr 10750/72 Cena zt 24.— R-22