Allan Cole & Chris Bunch Zemsta Przeklętych Tom 5 cyklu Sten Przekład Radosław Kot (Revenge of the Damned) Data wydania oryginalnego 1989 Data wydania polskiego 1997 Dla Franka Lupo, Belfra, bon vivanta i dżentelmena W jednej wilkołaczej osobie. Notka wstępna Tytuły poszczególnych ksiąg zostały zaczerpnięte z japońskiej kultury, która w swych nie tak zamierzchłych feudalnych czasach przejawiała zatrważającą skłonność do zamieniania każdej czynności w precyzyjnie opisany rytuał. Dotyczyło to również sztuk walki, w tym pojedynków na miecze. Reguły tyczące tych ostatnich zwano kenjiitsu. I tak: Ma-ai to miejsce spotkania przeciwników. Suki oznacza chwilę sposobna do rozpoczęcia bitki. Kobo-ichi opisuje sam fechtunek. Zanshin to ostateczne uzyskanie przewagi w walce. - AC i CRB Księga pierwsza MA - AI Rozdział pierwszy Mężczyzna skrzywił się boleśnie, dźwigając ostatni kawał żelastwa z rumowiska. Pochylony pod ciężarem, odstąpił kilka kroków i cisnął złom na stertę, potem wyprostował się i zerknął z dumą na swoje dzieło. Do pokonania zostały mu już tylko wielkie, poobijane stalowe wrota. Kilka godzin trwało, nim do nich dotarł. Kapitan Lo Prek (na co dzień pracujący w wywiadzie) miał nadzieję, że po drugiej stronie znajdzie wreszcie rozwiązanie zagadki, dręczącej go od szeregu długich lat. Zawahał się, jakby przerażony perspektywą ewentualnej porażki. Otarł twarz jedwabną chustką, którą schował następnie do rękawa munduru. Jak na oficera armii Tahnk Prek był wysoki i osobliwie szczupły. Obliczem niepokojąco przypominał perszerona. Oczy miał rozstawione nieproporcjonalnie szeroko, a za krótki nos sprawiał, że górna warga rzadko kiedy spotykała się z dolną. Odpiął od pasa przenośny laser i zaczął wycinać sobie przejście. Pracował w milczeniu. Na poprzednim stanowisku, gdzie spędził wiele lat, był znany z upodobania do ciszy podczas wykonywania najprostszego nawet zadania. Nigdy nie zanucił pod nosem żadnej melodii ani razu też nie zaklął w trudnej chwili. Uważał, że służba wymaga koncentracji. Podobnego podejścia do wypełniania obowiązków wymagał od podwładnych. Ktoś zażartował kiedyś, że kapitan Prek najchętniej poprzerabiałby wszystkich na cyborgi. Gdy Prek to usłyszał, nie doszukał się w stwierdzeniu niczego śmiesznego. Owszem, uznał prawdę zawartą w tych słowach. Trudno, ostatecznie każdy ma swoje obsesje. Różnica polegała na tym, że Prek nauczył się obracać je na swoja korzyść. Zazgrzytał metal. Drzwi zachwiały się pod własnym ciężarem, po czym runęły na podłogę. Prek wyłączył palnik, przypiął go z powrotem i wszedł powoli do centrali sztabu dawno pokonanej 23. floty imperium. Gdyby Tahnijczycy znali jakichś bogów, Prek zapewne zacząłby odmawiać modlitwę. Przebył długą drogę i sporo ryzykował, aby znaleźć się w tym miejscu. Jeśli snuł trafne przypuszczenia, to dziś wreszcie się dowie, kto zamordował jego brata. STEN, (brak inic.). Dowódca Floty Imperialnej. Ostatni znany przydział, OIC, 23. dyw. takt.; przydz. do 23. floty. Poprz.: dow. osobistej straży imperatora. Poprz.: wedle akt liczne przydziały do rozmaitych jednostek Gwardii. UWAGA: zapisy prawdopodobnie fikcyjne, należy założyć powiązania STEN A z imperialnym wywiadem. OGÓLNA CHARAKTERYSTYKA. Gatunek: homo. Pleć: męska. Wiek: nieznany; zapisy zniszczone; przypuszczalnie około jednej czwartej średniej długości życia. Miejsce urodzenia: nieznane. Wzrost: niewiele poniżej imperialnej średniej. Budowa ciała: proporcjonalna, muskularna, brak otłuszczenia. Włosy: czarne. Oczy: czarne. Stan zdrowia: wyśmienity. Cechy szczególne: brak. Rodzina: brak danych. Zainteresowania: brak danych. Przyjaciele: brak danych. Prek nie poczuł się rozczarowany, gdy ujrzał zrujnowane wnętrze. Meble oraz ścianki działowe już dawno zamieniły się pod wpływem gorąca w kupki białego pyłu, który teraz wzbijał się w powietrze przy każdym kroku i niemile drażnił płuca. Prek nałożył maskę na usta i nos, po czym zaczął przekopywać się przez szczątki pozostałe po 23. flocie. Serce zabiło mu mocniej, gdy po jakimś czasie trafił na skryty pod stalową belką strzępek mikrofilmu. Wsunął go do czytnika i omal nie zapłakał. Był to rachunek za dostawę spinaczy. W duchu złajał się za żywiołową reakcję. Owszem, sprawa dotyczy go osobiście, ale jeśli chce cokolwiek osiągnąć, musi zachować chłód zawodowca. Opanował się i zaczął od nowa w miejscu, gdzie niegdyś stało zapewne biurko szefa działu zapisu danych. Najpierw przesiał śmieci pośrodku, by z wolna kierować się ku krawędziom sterty. Przede wszystkim trzeba ustalić strategię tutejszych biurokratów, powtarzał sobie. Ponadczasową taktykę działania przeżywającą całe pokolenia kolejnych referentów. Kapitan nie wątpił, że poznawszy ten schemat, bez trudu trafi na ślad poszukiwanego. Rodzice Preka też byli urzędnikami, chociaż oboje pracowali w prywatnych firmach przemysłowych. Mimo wysokiej inteligencji zawsze robili wrażenie osób gorzej niż tępych, bo nudnych. Prezentowali się aż nadto przeciętnie. Psycholog powiedziałby, że całą parę kierowali w jeden tylko zawór: w urzędowanie. Prek miał dziesięć lat, gdy matka urodziła mu brata. Nazwano go Thuy i od razu każdy wiedział, że to skarb, nie dzieciak. Niemowlak zdawał się zaprzeczać prawom dziedziczenia. Po pierwsze, był śliczny. Jasne, kręcone włoski, błękitne oczęta i fizys młodego adonisa. Bystry i ciekaw wszystkiego wkoło, skłonny do śmiechu. W kilka chwil wszystkich zarażał swoim optymizmem. Daleki od jakiejkolwiek zazdrości, Lo kochał młodszego brata całym sercem. Poświęcał mu tyle uwagi, że paręnaście lat później nie zawahał się nawet przed zaciągnięciem poważnych zobowiązań finansowych, byle tylko braciszek poszedł do najlepszych szkół dostępnych w systemie Tahn. Lo dokonał trafnej inwestycji. Z czasem Thuya zaangażowano do służby dyplomatycznej, gdzie zdolny młodzieniec rychło pokazał, na co go stać. Przełożeni zaś drapali się bezradnie w głowę i nijak nie potrafili odgadnąć, czyim protegowanym jest ten bystry chłopak. Gdy doszło do rozmów pokojowych z Wiecznym Imperatorem, a było to zadanie wymagające najwyższych kwalifikacji i ostrożności, Thuy został wyznaczony do ekipy lorda Kirghiza jako asystent. Wszyscy uznali, że to doskonały wstęp do prawdziwej kariery. Obie floty spotkały się w pobliżu mrocznego, ale wściekle promieniującego pulsara NG 467H. Wstępne negocjacje poszły jak po maśle. Podpisanie traktatu miało być tylko formalnością. Imperator zaprosił dygnitarzy Tahnu na pokład swego statku. Szykowała się wielka uroczystość. Lord Kirghiz osobiście dobierał członków delegacji. Thuy oczywiście znalazł się między nimi. Tahnijczycy nigdy nie zdołali ustalić, co właściwie zdarzyło się potem. Prek nie miał wątpliwości. Jego zdaniem fakty mówiły same za siebie. Wszyscy tahnijscy przedstawiciele, którzy udali się na “Normandie”, zginęli straszną śmiercią, ledwie siedli do stołu. Zadławili się własną krwią. Wieczny Imperator zarządził nadzwyczajne śledztwo. Podobno wykazało ono, że członkowie delegacji padli ofiarą własnej przebiegłości. Tahnijczycy, zwłaszcza tacy jak Prek, uznali to za oczywiste kłamstwo. Zażądali pomszczenia zdradzonych, ukarania skrytobójcy. Doszło do zbrojnego starcia - okrutnej, totalnej bitwy. Tahnijczycy zwali to wydarzenie najsprawiedliwszą z wojen. Prek również. Szczególnie że w ten sposób mógł bez przeszkód czynić przygotowania do swej prywatnej kampanii. Sam nie pamiętał momentu, kiedy dowiedział się. o śmierci brata. Wiedział tylko, iż siedział wówczas w biurze. Nagle wszedł przełożony. Potem... Lo ocknął się w szpitalu. Leżąc w łóżku usłyszał, że przez ostatnie cztery miesiące był pogrążony w stanie katatonii. Ponieważ trwała wojna, czym prędzej uznano go za zdrowego i odesłano z powrotem do pracy. Wtedy też zaczął przygotowania. Zebrał wszystkie skrawki informacji tyczące zagłady delegacji. Powoli zawężał krąg ludzi odpowiedzialnych za zdradę. Imperatora wykluczył w przedbiegach, słusznie bowiem przewidywał, że władca zawsze będzie poza jego zasięgiem. Nie pragnął przejść do historii jako jeszcze jeden pechowy szaleniec, wolał wytyczać sobie zadania możliwe do realizacji. To oznaczało skupienie uwagi na wykonawcach wyroku. Sten mógł należeć do grupy zabójców. Kapitan zdobył kopię akt Stena, ale szybko uznał, że pełno tam kłamstw i przeinaczeń. Jakieś przydziały bojowe, oznaczenia i regularne awanse. Nic niezwykłego. Nagle jednak, bez widocznego powodu, kariera Stena nabrała rozmachu. Mianowanie na szefa straży imperatora. I raptowne przeniesienie do marynarki. I jeszcze awans na komandora. Prek doszedł do wniosku, że wykonywał tajne zadania, bezpośrednio zlecone przez imperatora. A to stanowiło niezbity dowód, że Sten jest jednym z asów imperialnego wywiadu. Mianowanie na stanowisko dowódcy zespołu taktycznego zostało zapewne pomyślane jako nagroda za przysługi. A niewątpliwie jedną z nich, według Preka, było usunięcie Thuya. Lo prześledził losy Stena aż do ostatniej bitwy o Cavite City, gdzie obie strony poniosły olbrzymie straty. Raporty Tahnijczyków sugerowały, że Sten zginął podczas starć, chociaż ciała nigdy nie odnaleziono. Nie pomogło nawet śledztwo zarządzone ze względu na “zbrodniczą przeszłość inkryminowanego oficera imperium”. Prek nie uwierzył w śmierć Stena. Z rysu osobowościowego przeciwnika wynikało, że człowiek ten potrafi wyjść chyba z każdej opresji. Uchodził za mistrza przetrwania i wzorcowego oficera zawsze w pierwszym szeregu. Machina imperialnej propagandy uwielbiała takie postacie. Prek czuł przez skórę, że Sten żyje, i gotów był zrobić wszystko, żeby to zmienić. Gdy już go ujrzy, wtedy... Czym prędzej przywołał się do porządku. Nie wolno mu ulegać emocjom. Jeszcze nie teraz. Kapitan Lo Prek miał rację. Sten wciąż znajdował się wśród żywych. Rozdział drugi Dwóch wymizerowanych i ogolonych na zero mężczyzn przycupnęło w błocie na tyle głębokim, że tylko głowy nieruchomo sterczały im ponad mazią. Jedna z nich należała do komandora Stena, dawnego dowódcy imperialnego krążownika “Swampscott” - w gruncie rzeczy przerdzewiałej balii, która jednak zdołała pod jego komendą wyrwać się z Cavite. Sami przeciwko całej flocie Tahnijczyków zniszczyli rakietami jeden supernowoczesny pancernik, drugi zaś uszkodzili do tego stopnia, że nadawał się potem tylko do kasacji. Krążownik też oberwał, i to zdrowo, skutkiem czego Sten musiał się poddać. Zemdlał na długo przed przybyciem jednostki abordażowej Tahnijczyków. To bez wątpienia uratowało mu skórę. Ledwie kilka sekund później ocknął się Alex Kilgour, zawodowy oficer z cenzusem, eks-członek sekcji Modliszki i najlepszy przyjaciel Stena zarazem. Na jedynym ocalałym ekranie ujrzał nadlatujący patrolowiec wroga. Zebrawszy z trudem myśli, wykoncypował, że ci barbarzyńcy nie podejdą z szacunkiem do osoby, która zniszczyła flagową jednostkę ich floty. Miast uznać Stena za jeńca, wyrzucą go raczej przez pierwszą śluzę. - Śmierć frajerom i bohaterom - mruknął, a następnie czym prędzej oddarł z munduru najbliższego poległego stosowne pagony oraz oznaczenia. Podpełzł do nieprzytomnego Stena, sprawdził wskaźnik ciśnienia pokładowego (wciąż jeszcze było znośne), rozhermetyzował skafander przyjaciela i zrobił, co należało. Rzepy chwyciły. Chwilę potem drżenie kadłuba oznajmiło przybycie gości. Kilgour bez długiego namysłu ponownie “zemdlał”. Z pokładów wraku krążownika wyprowadzono i wyniesiono ledwie trzydziestu jeńców. Wszyscy trafili do ładowni jednostki pomocniczej Tahnijczyków. Był między nimi celowniczy pierwszej klasy, podoficer Samuel Horatio. Czyli Sten. Po dłuższym czasie dostarczono im nieco wody i żywności, dziwnym trafem zapominając jednak o opiece medycznej. Na więzienną planetę dotarło dwudziestu siedmiu żywych jeńców. Tahnijczycy uznawali śmierć w walce za najgodniejszy sposób odejścia z tego padołu. Lęk przed walką czy gotowość wywieszenia białej flagi były dla nich zachowaniami abstrakcyjnymi. Nie mogli nadziwić się zatem, dlaczego imperialni, gdy zdarzy im się dostać do niewoli, nie błagają zwycięzców o rychły cios łaski. Przecież powinni. Niemało wody upłynęło, nim pojęli, że w kosmosie istnieją różne kultury i nie wszystkie tak samo definiują pój ecie hańby. Wiele lat zajęło im zrozumienie, że to, co dla nich jest przysługą, druga strona uznaje za pospolite morderstwo. Niechętnie, bo niechętnie, ale zaczęli wówczas zakładać obozy. Nie zabijali już jeńców. To znaczy, nie robili tego od razu. Nie widzieli żadnego powodu, dla którego mieliby łożyć na utrzymanie darmozjadów. Tak zatem jeńcy płacili za wszystko pracą. Krwawą i niewolniczą harówką. Opiekę medyczną mieli wówczas jedynie, gdy zaplątał się między nimi jakiś sanitariusz. Lekarstw nie otrzymywali, a ich własne pakiety były niezmiennie konfiskowane. Posiadali prawo do dachu nad głową, który jednak musieli najpierw sami sobie zbudować. O ile komendant obozu pozwolił, oczywiście. No i jeśli było z czego ten dach ułożyć. Czas pracy: nienormowany. Wedle potrzeb nawet całą dobę na okrągło. Wyżywienie: dostarczana breja zawierała w zasadzie to, co potrzebne człowiekowi do życia. Tyle tylko, że ciężko pracujący mężczyzna zużywa dziennie około trzech tysięcy sześciuset kalorii. Jeńcy natomiast otrzymywali niecały tysiąc kalorii na dobę. Podobnie traktowano nieludzi. Strażnikami podistot bez honoru, mogli być rzecz jasna tylko tacy żołnierze, którzy sami z jakichś przyczyn okryli się przedtem niesławą. Pewne jednostki dostawały się tu celowo, uznając nawet tak wstydliwe zajęcie za lepszy los niż śmierć na polu walki. Ledwie paru otarło się wcześniej o więziennictwo. Lista obowiązków jeńców ograniczała się do kilku punktów: gdy strażnik się do ciebie odezwie, stawaj na baczność, choćbyś był generałem, a strażnik szeregowcem. Polecenia wykonuj biegiem. Nieposłuszeństwo będzie karane śmiercią. Tak samo niedokładność lub niepunktualność. Za pomniejsze przewiny przewidziano bicie, odosobnienie i głodówkę. W obozach jenieckich Tahnijczyków szansę na przetrwanie mieli tylko najsilniejsi. Sten i Alex siedzieli za drutami od trzech lat. Ich własne zasady brzmiały następująco: 1. Pamiętaj, że żadna wojna nie trwa wiecznie. 2. Nie zapominaj, że jesteś żołnierzem. 3. Zawsze pomagaj kolegom. 4. Zjadaj, cokolwiek ci dają. Obaj żałowali, że nie wychowali się w religijnych rodzinach. Wiara w boga czy bogów niejednemu pomagała przetrwać. Często widzieli, co działo się z tymi, którzy tracili nadzieję, czy tymi, którzy brzydzili się przekopywać stosy zwierzęcych odchodów w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Marnie kończyli też osobnicy zbuntowani i nazbyt dumni. Przez trzy lata pozostało po nich jedynie wspomnienie. Alex i Sten przetrwali. Sporo pomogło im przeszkolenie, jakie odbyli w sekcji Modliszki. Po drugie, mogli polegać na sobie wzajem i obaj wiedzieli, ile to znaczy. Po trzecie, Sten był uzbrojony. Wiele lat wcześniej, jeszcze przed wstąpieniem do służb imperialnych, Sten zmajstrował szczególny obosieczny nóż z rzadkiego kryształu. Ostrze miał tak ostre i wytrzymałe, że cięło każdy znany metal czy minerał. Sten trzymał tę broń schowaną pod pachą, w specjalnej podskórnej pochwie. Nóż wypadał stamtąd, zwolniony specyficznym napięciem mięśni przedramienia. Był śmiertelnie groźny, a w tych warunkach służył również jako przyrząd do wykonywania różnych czynności. Pewnej nocy stal się natomiast narzędziem umożliwiającym zrealizowanie planu ucieczki. Mało kto uciekał z obozów jenieckich Tahnijczyków. Strażnicy zabijali złapanych, łapano zaś niemal wszystkich śmiałków. Samo wydostanie się z obozu czy odłączenie od grupy roboczej nie było łatwe, a pozostawała jeszcze sprawa opuszczenia planety. Kilku uczyniło to w roli pasażerów na gapę na różnych statkach, ale czy dotarli do swoich, tego nikt nie wiedział. Inni zaczajali się na pustkowiach, gdzie wiedli życie niewiele lepsze od tego obozowego i wypatrywali z nadzieją końca wojny. Rok temu zmieniono zasady. Miast zabijać uciekinierów na miejscu, kierowano ich na pewien świat kopalniany. Miejscowi strażnicy już od bramy oznajmiali jeńcom radosną nowinę, iż w tej robocie nikt jeszcze nie wytrzymał więcej jak kilkanaście godzin. Sten i Alex mieli za sobą aż cztery próby ucieczki. Pierwsze dwa tunele wykryto jeszcze podczas kopania, prace przy trzecim musieli przerwać, gdy strażnicy wyniuchali drabinę. Kopania czwartego zaprzestali, zabrakło bowiem konceptu, co zrobić, gdy będą już poza drutami. Tym razem jednak miało im się udać. Coś poruszyło się w trzcinach. Alex runął przed siebie. Wrócił po chwili z nieziemsko brudnym, piskliwym i wyrywającym się gryzoniem. Sten podsunął otwarte pudełko. Zdobyli zwierza i o to chodziło. - Ej, wy tam! - zahuczał głos strażnika. Sten i Alex stanęli na baczność, a Tahnijczyk ryknął ponownie: - Pieprzycie się w tym błocie? - Nie, proszę pana. Polujemy, proszę pana. - Polujecie? Na śmierdziele? - Tak, proszę pana. - Powinienem dać wam w czapę - mruknął strażnik i odruchowo splunął Stenowi w twarz. - Do szeregu. Sten nawet nie spróbował otrzeć plwociny. Razem z Alexem czym prędzej wylazł z błocka i dołączył na grobli do kolumny jeńców. Ruszyli w kierunku obozu. Strażników było trzech, ale tylko jeden miał broń. Kilgour i Sten świetnie wiedzieli, że te żywe widma palca na nich nie podniosą. Sten tulił pudło i szeptem uspokajał zwierzątko: - Cicho, wypuszczę cię, ale jeszcze nie teraz. Śmierdziel, czyli wodny gryzoń, wyposażony w skryte pod ogonem obronne gruczoły zapachowe, był w zasadzie niejadalny. Jego włos mało przypominał futro. Alex i Sten skompletowali już wszystko, czego potrzebowali do ucieczki. Rozdział trzeci W każdym obozie jenieckim istnieją zawsze dwie struktury dowodzenia. Jedna, widoczna i oficjalna, to komendant oraz strażnicy. Drugą tworzą sami więźniowie. Ta druga jest zwykle bardziej skuteczna. Niekiedy dominują w niej jednostki silne i brutalne, a wtedy przeciętnemu więźniowi śmierć grozi zarówno z rąk strażników, jak też kolegów. W obozie Stena i Alexa natomiast panowała organizacja wojskowa. Obaj nieco się nad tym napracowali. Gdy po długich miesiącach choroby wrócili wreszcie do zdrowia, Sten przeżył niemiłe rozczarowanie. Nie dość, że wołano na niego Horatio (też nazwisko!), to jeszcze oficer Kilgour przewyższał go rangą. Rychło domyślił się jednak, że to Alex zorganizował tę maskaradę jeszcze na pokładzie “Swampscotta”. Jednak stopień to stopień. Metodycznie tłumaczył wszystkim malkontentom, że wojna się jeszcze dla nich nie skończyła. Przekonywał tych, którzy klęli “trepów, co nas w gówno wpakowali”, by zachowali swoje opinie dla siebie. Jeśli łagodna perswazja nie starczała, sięgał po bardziej skuteczne metody. Mógł przypominać szkielet, ale niejedno wiedział i niejedno potrafił. Ponadto Alex, pochodzący ze świata o ciążeniu równym trzy G, nadal pozostawał najsilniejszą osobą w obozie. Był silniejszy nawet od dawnego dowódcy baterii, podpułkownika Virungi. N’Ranya wywodzili się z rasy nadrzewnych drapieżców i nie przypominali intelektualistów. Ostatnimi czasy zaczęto werbować ich do imperialnej artylerii. Skutkiem ewolucyjnego dziedzictwa byli nadzwyczaj biegli w geometrii i trygonometrii, ponadto trzystukilowe cielska kryły dość krzepy, by udźwignąć nawet ciężkie pociski. Podpułkownik Virunga trafił do niewoli ciężko ranny i wciąż kulał, przez co zwykle chadzał z laską. Ci, co przetrwali zabiegi perswazyjne Stena i Alexa, zwykle nie poważali się na dyskusje z Virunga. Funkcję dowódcy obozu nieoficjalnie pełniła szczupła i drobna kobieta, generał Bridger. Była już na emeryturze, gdy jej świat został zaatakowany. Wróciła do czynnej służby. Do niewoli trafiła wtedy, gdy padła ostatnia placówka na planecie. Zamierzała żyć tak długo, aż uda się jej ujrzeć imperialny sztandar powiewający nad obozem. Potem pragnęła już umrzeć. O zmroku Sten i Alex zmusili się do przełknięcia rzuconych im smakołyków. Chwilę potem zjawili się Bridger wraz z Virunga. Przyszła pora na pożegnanie. - Mam nadzieję, że już nigdy was nie ujrzę, panowie - powiedziała pani generał. - Też o tym marzę, madame - odparł Alex z uśmiechem. Trwało chwilę, nim pojęli treść przemowy Virungi. N’Raya uznawali gadaninę za marnowanie czasu i głośno wyrażali jedynie to, co absolutnie konieczne. - Oby... szczęśliwie... Gdy będziecie wolni... nie zapominajcie... Na pewno nie zapomną. Sten i Alex zasalutowali, po czym wzięli się do dzieła. Inni jeńcy już wcześniej otrzymali stosowne rozkazy, dlatego wkoło jednego z wychodków panował obecnie spory ruch. Zupełnym przypadkiem był to akurat sraczyk usytuowany ledwie trzy metry od wewnętrznej linii zasieków. Sten i Alex dołączyli do najbliższej grupki. Pudło ze śmierdzielem Sten zawiesił sobie na szyi i zamaskował podartym ręcznikiem. Tylu ludzi wchodziło do baraczku i tak wielu z niego wychodziło, że usadzeni na wieżach strażnicy dawno już stracili rachubę. Sam kibelek ustawiono ponad głębokim i teraz już pełnym ekstrementów wykopem. Z jednej strony pomieszczenia przepływała rynną woda, z drugiej ciągnął się rząd wyciętych w chropawej desce dziur. Miast usiąść na prymitywnych sedesach, Sten i Alex przecisnęli się przez nie i zeszli na dół po wbitych kilka dni wcześniej hakach. Obaj mieli w nosach zatyczki z porowatych korzeni. Jednak niewiele to pomagało. Sten musiał zmobilizować wszystkie siły, by nie zemdleć od smrodu. I nie wpaść w panikę na widok pełznącego mu po ręce jadowitego pajęczaka. No i co, zwykły pajączek, pomyślał z wysiłkiem. Gdy syreny ogłosiły capstrzyk, jeńcy powoli zaczęli się rozchodzić. Minęło kilka chwil i pojawił się strażnik. Z oczywistych przyczyn kontrola sraczyka zawsze była dość pobieżna. Alex i Sten powinni w zasadzie odłożyć przedsięwzięcie przynajmniej do północy, jednak musieli dotrzeć do celu jeszcze przed świtem. Czekał ich długi marsz. Następny krok należał do podpułkownika Virungi. W dali rozległy się krzyki, wrzaski i śmiechy. Przez szpary w dachu wychodka było widać jak snop światła przemieszcza się ku jednemu z baraków. Sten i Alex przysunęli się do drzwi. W teorii to winien być kres ich drogi. Za wewnętrznym płotem ciągnął się szeroki na dziesięć metrów pas “ziemi zakazanej”, dalej znajdowały się jeszcze zewnętrzne zasieki. Strażnicy na wieżach byli wyposażeni w reflektory, niezawodne lornety z mnożnikami i superczułe detektory hałasu. Zgodnie z regulaminem jeden strażnik miał obsługiwać tylko jedno urządzenie. Ale strażnicy już dawno się rozleniwili. Nie widzieli sensu siedzenia we trzech w wieży, szczególnie w nocy. Przecież z obozu i tak nie ma ucieczki. Niechby nawet jakiś imperialny przelazł przez druty, to natychmiast zostanie dostarczony z powrotem przez okolicznych wieśniaków, którym obiecano wielkie nagrody za wyłapywanie zbiegów. Mogli przyprowadzać krnąbrnych jeńców w dowolnym stanie, bez konieczności tłumaczenia się z czegokolwiek. Ale powiedzmy, że uciekinier ominie wszystkie wioski, no to dokąd pójdzie? Pozostanie uwięziony na planecie systemu tkwiącego pośrodku gromady Thanu. Strażnicy, jak pomyśleli, tak też uczynili. Na dodatek błysnęli geniuszem technicznym i połączyli wszystkie czujniki w jeden system. Od tej pory mogli pełnić służbę w pojedynkę. Gdy tylko Virunga polecił zacząć kocią muzykę, skierowany w tamtą stronę reflektor pociągnął za sobą uwagę reszty maszynerii. W takiej sytuacji dwa cuchnące widma mogły spokojnie podejść do drutów. Wystarczyłyby trzy cięcia, aby otworzyć drogę. Nóż Stena uporałby się z tym w parę sekund. Jednak zwisające końce drutów byłyby nazbyt widoczne. Z tej też przyczyny Alex od dłuższego czasu zbierał stosownie masywne, naostrzone z obu stron kawałki drutu. Obecnie miał ich dwanaście. Tyle powinno wystarczyć. Druty zasieków miast tradycyjnych kolców upstrzone były maleńkimi i nader niebezpiecznymi ostrzami. Sten wydobył nóż i wywiercił w jednym z ostrzy, tuż przy słupku, dwa otworki. Alex przecisnął haki przez otworki, a następnie, wykorzystując jedynie siłę własnych mięśni, przygotował stosowne dziury w betonowej podporze. Dopiero wtedy Sten przeciął drut. Powtórzyli te czynności jeszcze dwukrotnie, przeszli na pas ziemi między ogrodzeniami, obsadzili druty na miejscu. W ten sam sposób pokonali zewnętrzne zasieki. Po raz pierwszy od trzech lat znaleźli się poza obozem i bez strażników nad głową. Nade wszystko mieli ochotę rzucić się do szaleńczego biegu, byle dalej, jednak opanowali odruchy. Popełzli ostrożnie, badając palcami grunt przed sobą w poszukiwaniu czujników i pułapek. Ale żadnych nie było. Uciekli. Pozostało jeszcze wydostać się z planety. Rozdział czwarty - No i gdzie ten pieprzony strażnik? - spytał szeptem Sten. - Pewnie gdzieś się szwenda, Horrie - mruknął Alex. Horrie. Ładnie. Kilgour nie dość, że zdegradował Stena, to jeszcze wymyślił upiorne zdrobnienie od Horatio. - Zapłacisz mi za to. - Pewnie tak - odparł ze spokojem Alex. - Przyjdzie, ach przyjdzie jeszcze pora spłaty wszystkich zobowiązań. Sten nie odpowiedział. Wpatrywał się w stojący niecałe sto metrów od nich kabotażowiec. Poznali to miejsce, gdy kiedyś zostali posłani wraz z innymi jeńcami do prac ziemnych na lądowisku. Od razu zrozumieli, że to jedyna droga ucieczki. Szczególną ich uwagę zwrócił niewielki statek dostawczy z czteroosobową załogą, niegdyś prawdziwe dzieło sztuki, obecnie jednak poobijany środek rutynowej łączności między planetami. Wyglądał obskurnie, miał jednak zarówno napęd systemu Yukawy, jak i silniki na antymaterię. Nadawał się idealnie, więc należało go ukraść. Droga z obozu zajęła im więcej czasu, niż się spodziewali. Zapomnieli, że jednym ze skutków niedożywienia jest kurza ślepota. Tylko dobremu wyszkoleniu zawdzięczali ocalenie, gdy nieświadomi niczego i potykający się jak ostatnie łajzy podeszli pod jedno z gospodarstw okalających teren obozu. Uratował ich szybki refleks i odruch niedarcia mordy przy byle okazji. - Gdy tak sobie tutaj tkwimy - zagaił Alex - może zechciałbyś posłuchać o tutejszej faunie? Zauważyłem kilka węży. - Spróbuj zacząć ten kawał o wężach, a kark ci skręcę - syknął Sten. - Wyraźnie brakuje mu poczucia humoru - powiedział Alex tonem skargi pod adresem śpiącego w pudełku śmierdziela. - Oho, idzie nasz chłoptaś. Leżąc na szczycie pagórka przeczekali, aż strażnik przetupie ścieżką za drutami. Lądowisko posiadało dość rozbudowany system zabezpieczający złożony z pieszych strażników, zasieków z drutu, sieci czujników oraz patrolowanej przez tresowane zwierzęta strefy między ogrodzeniami. Ustaliwszy ostatecznie częstotliwość pojawiania się patroli, popełzli dalej. Przy pierwszym ogrodzeniu Alex poklepał pudełko. - Do roboty, skunksie. Gdy otworzył wieczko, śmierdziel natychmiast wyskoczył. Przeszedł pod drutami, a potem przysiadł na ścieżce. Rozejrzał się po nowym terenie, umył sierść i pewnie zaczął się zastanawiać, gdzie tu może być jakaś woda, gdy rozległo się pełne wściekłości warczenie. Z mroku wyłonił się karakadżu, trzy na trzy metry futrzastej śmierci. Przedstawiciele tej rasy zawsze byli gotowi do ataku. Jednak ta specjalna, wyprowadzona z wcześniejszej starannej hodowli mutacja cechowała się szczególną zajadłością. Inteligencji starczało stworowi akurat na tyle, by zrozumieć, kogo ma zagryzać, a do kogo się łasić. Kategoria pierwsza obejmowała wszystkie dwunogi z wyłączeniem tych kilku osobników (z kategorii drugiej), które dawały mu żreć, a przy okazji nie pozwalały na ucieczkę ni rozmnażanie. Ten akurat karakadżu przemierzał ścieżkę między ogrodzeniami od pięciu lat i jak dotąd nie napotkał żadnego godnego siebie przeciwnika. Nagle trafił na śmierdziela. Pewny swego podszedł bliżej. Śmierdziel, który również instynktownie pogardzał całym światem, zadarł ogon i uruchomił fabryczkę odoru. Rozpylony strumień cieczy z gruczołów analnych wdarł się prosto w nozdrza karakadżu. Niedźwiedziowaty zaskowyczał, stanął na tylnych łapach, a przednimi złapał się za nos, aby usunąć paskudztwo z pyska. Bez powodzenia. Po chwili rzucił się do ucieczki w poszukiwaniu schronienia (przede wszystkim) oraz jakiegoś dwunoga, który zaradzi biedzie (to po drugie). Zadowolony z siebie śmierdziel syknął na uchodzącego przeciwnika i gdzieś sobie odtruchtał. - Tajna broń zadziałała - szepnął Alex. Sten już pracował przy ogrodzeniu. Otworki, haki, cięcie, zamocowanie. Do pogrążonego w półmroku statku zostało im ledwie pięćdziesiąt metrów, ale obaj wiedzieli, że pośpiech jest niewskazany. Alex wydobył z kieszeni cztery rurki o przekroju niecałego centymetra i połączył je w długą na metr całość. Ostrożnie wsunął do środka przekłuty rybi pęcherz wypełniony zmielonymi na pył metalicznymi opiłkami, uniósł konstrukcję do ust i dmuchnął, ile sił w płucach. Ledwo widoczna chmura pyłu wzbiła się nad krzakami i powoli opadła. Obaj uciekinierzy przytulili się nosami do ziemi. Tkwili tak w bezruchu, gdy po minucie pojawił się w pobliżu zdyszany patrol. Przygotowując ucieczkę Sten i Alex zauważyli, że obszar lądowiska jest pełen elektronicznych czujników. Z daleka nie mogli dokładnie rozpoznać typu urządzeń, drogą dedukcji doszli jednak do wniosku, że są to zapewne stosunkowo proste czujniki działające na zasadzie radaru. Ostatecznie planeta leżała z daleka od terenu walk. Dowodzący patrolem kapral sięgnął po komunikator. - Strażnica, tu Burek. Jesteśmy na podejrzanym obszarze. Czysto. - Burek, tu strażnica. Są jakieś ślady naruszenia? - Tu Burek. Poczekajcie. - Podstarzały kapral oświetlił okolicę latarką. Nie pochylał się zbytnio. Przy takiej nadwadze... - Tu Burek. Nie ma. - Tu strażnica. Jesteś pewien? Czujniki wskazują, że ktoś tam był. - Cholera wie - mruknął kapral. - W każdym razie my nikogo nie widzimy. - Burek, tu straż. Zachowujemy procedurę. Zapisuję, że sprawdziłeś teren i nie dostrzegłeś śladów naruszenia. Wracaj do wartowni. Bez odbioru. - Cudownie, żeby ich... - warknął kapral. - Jeśli nikogo tu nie ma, to wyjdzie, że panikujemy, a jeśli jest, to nas załatwią. Tak czy tak dostaniemy po tyłkach... Oddział, naprzód marsz. Cała gromadka zniknęła w mroku. Bardzo dobrze, pomyślał Sten. Radarek najbliższego czujnika oczywiście wyczuł metaliczny obłok i podniósł alarm. Wysłany oddział niczego nie wykrył. Znaczy, że czujnik jest uszkodzony i należy go wymienić. Na razie jednak nikt nie będzie zwracał uwagi na meldunki wysyłane przez wadliwie działające urządzenie. Droga do statku stała otworem. Właz nie był zamknięty. Alex poszedł poszperać na rufie, Sten skierował się do centrali. Nie wiedział jeszcze, czy potrafi tym czymś pokierować. Tablica przyrządów nie wyróżniała się bogatym wyposażeniem. Sprzęt sterowniczy wyglądał standardowo. Sten zasiadł w fotelu pilota i właśnie sprawdzał kontrolki, gdy w centrali pojawił się Alex. - Brak paliwa - powiedział. Sten wypowiedział cztery bardzo nieprzyzwoite słowa, a następnie włączył komputer pomocniczy. Napis na ekranie oznajmił, że paliwo jest. Dość, by wystartować i przejść w podprzestrzeń. Sten sięgnął do klawiatury. Czy starczy paliwa, aby wydostać się poza obszar dominacji Tahnijczyków? Nie. Rąbnął w konsolę i splunął. - Wszystko na nic. - Wcale nie - odparł spokojnie Alex. - Sprawdziłem rozpiskę. Statek ma wystartować za trzy dni. Musimy go tylko ładnie zamknąć i wrócić, skąd przyszliśmy. Pojawimy się tu znowu za trzy dni. Wracać za druty? Do tego upiornego obozu, w którym egzystują od trzech lat? Do tego samego klozetu? Nic z tego! A jednak. Do baraku weszli tuż przed świtem. Zamierzali niepostrzeżenie przemknąć się na swoje prycze, ale im się nie udało. Wszyscy czuwali. Zaraz też wyjaśnili, czemu. Wywołane na rozkaz Virugi zamieszanie ściągnęło na cały barak sankcję pod postacią dodatkowego apelu. Każdy jeniec musiał zameldować się, podać nazwisko, potwierdzić swą tożsamość odciskiem palca i rysunkiem siatkówki. Nijak nie dało się ukryć braku dwóch osób. Strażnicy byli pewni, że nikt nie uciekł, ostatecznie ogrodzenie nie zostało naruszone. Podejrzewano, że obaj gdzieś się ukrywają i dopiero przygotowują ucieczkę. Najpewniej kopią tunel. Ale to i tak bez znaczenia. Podpułkownik Virunga przekazał Stenowi i Alexowi najważniejsze: zostało już postanowione, że gdy tylko śmiałkowie się pojawią, zostaną ukarani. Razem zresztą z Virunga, którego jakimś trafem skojarzono z całym zajściem. Spojrzeli po sobie. Nici z planu porwania statku. Czeka ich zesłanie do kopalni i rychły koniec. Mylili się jednak, a to dzięki niespodziewanemu napadowi pomysłowości naczelnego dowództwa Tahnijczyków. Rozdział piąty Dwudziestu siedmiu członków Naczelnej Rady Tahnu nudziło się setnie, przeczekując kolejny dzień obrad. Stareńki sekretarz przebijał się przez porządek sesji. - ...wniosek numer 069-378. Dotyczy: antyemerytury. Argumenty za: ograniczony podatek, nie przekraczający stu piętnastu procent, nałożony na emerytowanych po demobilizacji, pozwoli na poprawienie kondycji budżetu państwa i przyczyni się do wzmocnienia jego obronności na kluczowych odcinkach. Argumenty przeciwko: nie ma. Staruszek nie podniósł nawet głowy znad papierów. - Przeciwko? - spytał rutynowo. Odpowiedziała mu zwykła w takich razach cisza. - Przeszło przez aklamację. Kolejna sprawa. Numer 434-102. Dotyczy: przydziału materiałów pędnych dla podsekcji Pogotowia Ratunkowego. Argumenty za zwiększeniem przydziałów: wykorzystywanie specjalistycznych pojazdów na potrzeby militarne bez rekompensaty pogarsza, i tak już krytyczny, stan cywilnej opieki zdrowotnej. Opinia personelu wojskowego: nie zwiększać. I znów pytanie, chwila ciszy. Rutyna rządzenia. Obrady Naczelnej Rady Tahnu zawsze wyglądały identycznie, wszelako nie oznaczało to, aby szanowne gremium składało się z samych marionetek manipulowanych przez przewodniczącego, lorda Fehrle. Wręcz przeciwnie, każdy z członków (czy członkiń) był kimś, miał własne zdanie i potężnych popleczników. W przeciwnym razie nigdy nie zasiadałby w Radzie. Lord Fehrle zawdzięczał swą pozycję wyważonej i dalekowzrocznej polityce. Po prostu wiedział, kogo, na jakim stanowisku obsadzić, aby szale pozostały w równowadze. Ostatnio, na przykład, wyniósł lady Atago z pozycji obserwatora na stanowisko pełnoprawnej członkini Rady. Owszem, lady Atago miała licznych wrogów, ale otaczała ją sława bohaterskich dokonań. Ignorując mamrotanie sekretarza, Fehrle spojrzał na pułkownika Pastoura. Czasem odnosił wrażenie, że jednak popełnił błąd, włączając starego oficera w skład rady. Wojak zwykł zadawać pytania, pozornie niewinne, wszelako mocno kłopotliwe. Co gorsza, Fehrle przekonał się z latami, że nie zawsze może liczyć na jego głos. Co zrobić z Pasteurem? Niestety, starszy pan był nie tylko bogatym i powszechnie cenionym przemysłowcem, ale potrafił też po mistrzowsku wyszukiwać nowych rekrutów. Miał głowę na karku. Na dodatek szczodrze wspomagał armię, czerpiąc z własnych zasobów finansowych. Chyba lepiej darować staruszkowi jeszcze kilka lat życia, pomyślał Fehrle. Co innego lord Wichman. Bezwzględnie lojalny, oddany sprawie. Niestety. Cóż począć z takim absolutystą, który nie wie, czym jest sztuka kompromisu? Nie wie i nie chce wiedzieć... Swym uporem kilkakrotnie omal nie zniweczył misternych planów Fehrle’a. Polityka Tahnijczyków opierała się bowiem na kompromisie. Wszystkie propozycje, które trafiały do porządku obrad, były wcześniej dokładnie dyskutowane. Rozważano argumenty stron, wnikliwie analizowano każdy szczegół. Rzadko kiedy zdarzało się, aby późniejsze decyzje nie zapadały jednomyślnie. Wewnętrznej zgody Tahnijczycy potrzebowali jak powietrza. Stanowili rasę wojowników, która pokonana w odległej przeszłości, przez wiele stuleci musiała cierpieć hańbę porażki. Przegnani przez imperium, osiedli w obcych stronach. Mimo upływu lat nigdy nie nazwali tych terenów ojczystymi. Rodowitych mieszkańców, uporczywie broniących swych domów przed przybyszami, po prostu wymordowali. Z wolna zaczęli potem odbudowywać swą potęgę. W ich społeczeństwie warstwa rycerska zawsze uchodziła za uprzywilejowaną, militaryzm zatem zakwitł rychło, rozplenił się i zaowocował rasowym szowinizmem. Tahnijczycy nigdy już nie będą uciekać, a pewnego dnia powstaną, aby pomścić wszystkie zniewagi, odpłacić za poniżenia. Na razie, rośli w siłę. Najpierw wzięli się za najbliższych sąsiadów. Coraz więcej systemów wpadało w ręce bezwzględnych wojowników. Tahnijczycy używali dwojakiej broni: zaczynali od maskujących krwawe zamiary negocjacji (w tym byli mistrzami). Jeśli to nie pomagało, sięgali po oręż i przystępowali do wojny totalnej. Koszty zwycięstwa nie odgrywały dla nich roli, zdarzało się, że tracili nawet do osiemdziesięciu procent własnych zaangażowanych sił. Po każdej bitwie szybko uzupełniali braki i szykowali nową napaść. Przy takiej polityce zbrojne spotkanie z siłami imperium było kwestią czasu. - ...wniosek numer 525-117. Bez nagłówka. Bez argumentacji. Przeciwko? - W zasadzie nie jestem przeciwko - rozległ się nagle czyjś głos. - Ale mam pytanie. Na dwudziestu sześciu twarzach odmalowało się bezbrzeżne zdumienie. Brak rozwinięcia po numerze proponowanej ustawy oznaczał, że pochodziła ona od jednego z członków Rady. Takie regulacje przedstawiano jedynie wówczas, gdy nie budziły najmniejszych kontrowersji. Po drugie, niezwykła była sama postać pytającego. Głos nie należał do Pastoura. Pytającym okazał się Wichman, natomiast pierwsza część oznaczenia, numer 525, wskazywała, że propozycję złożył Pastour. Członkowie Rady ożywili się wyraźnie i spojrzeli z uwagą na domniemanych adwersarzy. Tylko dwie osoby zachowały kamienne twarze: Fehrle, pełniący funkcję przewodniczącego, i lady Atago, która jako stary wiarus gardziła wszelką polityką. Pastour wyprostował się w fotelu i czekał na ciąg dalszy. - O ile dobrze zrozumiałem treść propozycji - powiedział Wichman - to zamierzamy stworzyć prawne podstawy do wykorzystania jeńców wojennych jako siły roboczej w naszych fabrykach broni. Zgadza się? - W dużym uproszczeniu - odparł Pastour. - Ale owszem. Czego dotyczy pytanie? - Ująłbym to w następujący sposób: żołnierz, który się poddał, to tchórz. Prawda? - Pastour przytaknął. - Tchórzostwo jest zaraźliwe. Czy w związku z tym nie ryzykujemy osłabienia morale naszych pracowników? Pastour aż parsknął. - Nie ma żadnego ryzyka. Widać nie czytał pan w ogóle mojej propozycji, skoro zadaje pan takie pytanie. - Zapoznałem się z wnioskiem dość dokładnie - oświadczył obojętnie Wichman. - Ale jednak pytam. Pastour westchnął. Zrozumiał, że Wichman dąży do konfrontacji, i zastanowił się przelotnie, czy zdoła uratować cokolwiek ze swojego planu. - Jeśli tak, to jestem winien panu wyjaśnienie - oznajmił, bezskutecznie usiłując wyprać swój głos z sarkazmu. - Sam problem wydaje się prosty, ale niełatwo go rozwiązać. Mamy dość mocy produkcyjnej i surowców, aby wygrać wojnę. Brakuje nam jednak ponad połowy obsady, potrzebnej do obsługi wszystkich maszyn. Jestem przedsiębiorcą i podobne kłopoty są dla mnie chlebem powszednim. Wiem również, że nierzadko wystarczy skojarzyć dwie pozornie odległe rzeczy lub kwestie, aby otrzymać rozwiązanie. Można bowiem załatwić kilka spraw za jednym zamachem. - Na przykład? - Rozejrzałem się za potencjalnymi źródłami siły roboczej i w końcu pomyślałem o jeńcach. Ale nie o wszystkich. Najbardziej odczuwamy brak wykwalifikowanej siły roboczej, trzeba zatem skupić się jedynie na najzdolniejszych. A najwięcej lotnych umysłów można znaleźć pośród tych jeńców, którzy są utrapieniem każdego obozu. Wśród wichrzycieli, notorycznych uciekinierów i tak dalej. - Nie rozumiem. W jaki sposób brak dyscypliny łączy się z uzdolnieniami? - spytał Wichman. - To logiczne. Skoro ci więźniowie jeszcze żyją znaczy, że władze obozu mają swoje powody, aby ich nie eliminować. Tak początkowo przypuszczałem. Potem zbadałem sprawę i domysł okazał się słuszny. Z tego, co wiem, pozostali członkowie Rady są podobnego zdania. - Zatem obiecuje pan, że przyjęcie takiego planu całkowicie uzdrowi sytuację? - Niczego nie mogę obiecać - mruknął Pasteur, świadom, że nijak nie zdoła ominąć tej pułapki. - Po pierwsze, to eksperyment. Gdyby nie przyniósł żadnych korzyści, nic nie stracimy. Szczególnie, że sam sfinansuję całe przedsięwzięcie. - Dobrze. Świetnie. Rozwiał pan już niemal wszystkie moje wątpliwości. Pozostała tylko jedna. - Jaka? - Obsada kierownictwa pierwszej placówki. Obawiam się, że brakuje nam doświadczenia na tym polu. Tu cię mam, pomyślał Pastour. Chcesz stanowiska. Nie było czasu na rozważania, czy można dopuścić Wichmana do jeńców. - Żywię nadzieję, że zechce pan służyć radą w tej materii - mruknął Pastour. - Z przyjemnością - stwierdził Wichman. Zebrani odetchnęli z ulgą. - Raz jeszcze pytam - odezwał się sekretarz - czy ktoś jest przeciwko? Nie minęła chwila, a projekt ustawy numer 525-117 stał się obowiązującym prawem. Lady Atago odhaczyła kolejny punkt programu w swoim notatniku. Jeszcze sześć innych spraw i przyjdzie jej kolej. Po raz pierwszy wystąpi przed Radą jako pełnoprawna członkini gremium. Mimo to nie czuła tremy. Atago miała przedstawić raport o aktualnej sytuacji wojennej. Same suche fakty. Ich emocjonalny wydźwięk mało dla niej znaczył. Nie wątpiła, że z wolna szykuje się przesilenie. Punkt zwrotny. Najbliższa przyszłość zdecyduje o klęsce lub zwycięstwie. Atago musiała wyjaśnić to członkom Rady w taki sposób, aby i oni poczuli nadciągający powiew historii. Już częściowo wprowadzony w życie plan, który stworzyła wraz z lordem Fehrle, winien umocnić Tahnijczyków w przekonaniu o ostatecznej wiktorii. - ...specjalny raport lady Atago... na pewno wszyscy z uwagą... Atago nie wsłuchiwała się w uroczyste wstępy sekretarza. Poczekała jeszcze chwilę i wstała. Nawet na tym dostojnym gronie sprawiała niezwykłe wrażenie i dobrze o tym wiedziała. Była wyższa niż większość Tahnijczyków. Miała duże oczy, wydatne wargi i długie, sięgające niemal pasa, czarne włosy. Dopasowany mundur zdradzał warte grzechu ciało. Jednak tylko głupiec dałby się oszukać tym pozorom zmysłowości. Jedyną miłość lady Atago stanowiła wojna. - Panie, panowie - powiedziała. - Niebawem wszyscy otrzymacie pełny tekst mojego raportu, nie będę zatem nudzić was przytaczaniem go w całości. Krótko przedstawię najważniejsze punkty. Jak wiadomo, od początku zdołaliśmy przenieść wojnę na terytorium przeciwnika. Odebraliśmy imperium znaczne obszary. Przyczyna naszych sukcesów jest dwojaka. Po pierwsze, tkwi ona w niezachwianej woli zwycięstwa. Po drugie, w rozmiarach machiny decyzyjnej sił zbrojnych imperium. Wbrew pozorom działa to na naszą korzyść. Zanim oni zdołają coś postanowić, jest już za późno. Niebawem jednak utracimy ten element przewagi. Ostatnie zdanie przykuło uwagę słuchaczy. - Oto dlaczego. Po pierwsze, w obecnej sytuacji każdy sukces militarny owocuje szeregiem problemów logistycznych. Wydłuża linie zaopatrzenia ponad bezpieczne maksimum. Zmusza do marnowania sił i środków na obsadzanie zdobytych planet garnizonami. Po drugie, wysiłki imperatora, aby przestawić ekonomię oraz przemysł z pokojowego trybu na potrzeby wojenne przyniosą wkrótce efekty. Rozbudowują flotę. Już niedługo będą przewyższać nas zarówno siłą ognia, jak i liczbą sprzętu. Przerwała na chwilę, aby waga tych słów dotarła do obecnych. Teraz należało podsunąć im plan. - Musimy temu zaradzić. Razem z lordem Fehrle jesteśmy przekonani, że wiemy już, jak i gdzie uderzyć. - Wdusiła przycisk. W tym momencie przeciwległa ściana zapłonęła obrazem. Rada spojrzała na mapy nieba przedstawiające dwa relatywnie bliskie systemy gwiezdne. Nie byłoby w nich nic niezwykłego, gdyby nie to, że oba leżały daleko w głębi imperium. - Pierwszy z systemów - wyjaśniła Atago - zwie się Al-Sufi. Mieści się tam główny skład tak zwanej antymaterii numer dwa, podstawowego źródła energii zarówno dla imperium, jak i dla Tahnijczyków. - Atago nie musiała dodawać, że Wieczny Imperator zawdzięcza swą pozy ej ę właśnie pełnej kontroli nad wytwarzaniem AM2. - Al-Sufi jest celem zasadniczym - kontynuowała. - Jeśli zdołamy opanować system, zadamy imperium wielki cios. Od pewnego czasu koncentrujemy naszą flotę w tej okolicy. - Ależ imperator na pewno świetnie zdaje sobie sprawę... - wtrącił się Pastour. - Właśnie mamy taką nadzieję. A to dlatego, że wspomniana koncentracja odbywa się wyłącznie na papierze. Manewr pozorowany. - Nie rozumiem - zabrał głos Wichman. - Pozwalamy przeciwnikowi mniemać, że szykujemy atak na Al-Sufi. Otrzymaliśmy już raporty wywiadu jednoznacznie świadczące o tym, że imperator odpowiedział rozbudowaniem własnych sił w tym rejonie. Tymczasem naszym celem będzie zupełnie inny system! - Ujrzeli powiększenie drugiej mapy. System Durer. Powszechnie znane centrum przemysłowe i kluczowy węzeł komunikacyjny. - Jak widzicie, wzmocnienie Al-Sufi odbyło się kosztem Durera. Nic, tylko brać. Zgromadzeni pojęli w lot, że taki manewr nie tylko osłabi przeciwnika, ale pozwoli też zyskać placówkę na tyłach imperium. Stamtąd było już całkiem blisko do serca mocarstwa. Jeśli tylko dadzą lady Atago wolną rękę w realizacji planu... Sprawa przeszła przez aklamację. Rozdział szósty Generał Mahoney zaciskał zęby z bólu i coraz szybciej przebierał nogami, aby nadążyć za dwoma eskortującymi go Gurkhami. Korytarz do apartamentów Wiecznego Imperatora ciągnął się bez końca. Mahoney miał wrażenie, że słyszy pisk oraz skrzypienie metalowych trzpieni spajających jego sponiewierane kości. Drzwi otworzyły się z sykiem i ktoś wybiegł ze środka. Omal nie wpadł na Mahoneya. Ten zaklął, z trudem odzyskał równowagę, po czym ruszył dalej. Byli w głębi podziemi zamku Arundel, a raczej tego, co z okazałej budowli zostało. Na górze miast powiększonej repliki dawnej ziemskiej fortecy ciągnęło się teraz morze poczerniałych ruin. Skutek niespodziewanego ataku sił nuklearnych Tahnijczyków. Promieniowanie wciąż utrzymywało się na wysokim poziomie. Atak na Centralny Świat miał na celu zgładzenie imperatora, jednak wrogowie nie mogli wiedzieć, że pod zamkiem kryje się potężny, głęboki na wiele kilometrów schron. Ich pomyłka mocno rozbawiła władcę. Obecnie każdy serwis informacyjny zaczynał się i kończył widokiem rumowiska, nad którym powiewały dwie flagi. Pierwsza była sztandarem imperium, poniżej zaś łopotał złoty proporzec domu panującego: z napisem AM2 i stylizowanym rysunkiem przedstawiającym strukturę atomu. Mahoney przypuszczał, że imperator chichocze złośliwie, ilekroć zdarzy mu się ujrzeć ten chwyt łopatologicznej propagandy. Perspektywa spotkania z dawnym szefem i (zapewne) przyjacielem budziła w Mahoneyu mieszane uczucia. Tylko ostrożnie, powtarzał sobie w duchu. Przyjaźń z Wiecznym Imperatorem nie zawsze jest błogosławieństwem. To ona raczej, a nie służba jako taka, doprowadziła Mahoneya do obecnego żałosnego stanu. Podczas ataku Tahnijczyków na Cavite Mahoney ucierpiał sporo i w zasadzie cudem ocalał. Nie miał pojęcia, w jaki sposób wyszedł z opresji żywy, domyślał się jedynie, że musiał maczać w tym palce jego protegowany, młody Sten. Przytomność odzyskał w pełni wiele miesięcy po bitwie, ale kilka lat trwało, nim przestał regularnie spotykać się z chirurgami. Za pomocą laserowych skalpeli dokonali czegoś na kształt pomniejszego cudu, ostatecznie składając Mahoneya w jedną całość. Mimo to Mahoney czuł, że przybyło mu o wiele więcej lat, niżby wynikało to z metryki. Przywykł do regularnie powracających napadów bólu, jednak wciąż nie potrafił spokojnie spojrzeć w lustro. Jedna strona twarzy wyglądała zwyczajnie i nosiła wszelkie typowe znamiona długiego i intensywnego życia. Druga była gładka jak pupa niemowlęcia. Lekarze zapewniali generała, że wszczep upodobni się z czasem do reszty skóry, ale Mahoney im nie dowierzał. Chociaż pod pewnym względem musiał oddać medykom sprawiedliwość. Przecież jeszcze cztery miesiące temu nie mógł nawet poruszyć szczęką. Teraz owszem. Bolało jak diabli, ale żuchwa chodziła. Nie miał bladego pojęcia, dlaczego właściwie imperator pragnie go widzieć. Podejrzewał jedynie, że może za sprawą dawnej przyjaźni władca chce osobiście przekazać mu nowinę o przyznaniu wcześniejszej emerytury. Czemu nie? Uposażenie dwugwiazdkowego generała w stanie spoczynku jest całkiem atrakcyjne. Poza tym zawsze istnieje szansa podłapania jakiejś dodatkowej roboty... Daj sobie luz, Ian. Prywatny przemysł nie potrzebuje aż tylu specjalistów od mordowania. Gurkhowie stanęli przed drzwiami pozbawionymi jakiejkolwiek tabliczki. Mahoney wrócił do rzeczywistości i przycisnął kciuk do identyfikatora. Ten pisnął pogodnie, a drzwi stanęły otworem. Mahoney wszedł do apartamentu imperatora. Pusto. Tylko komplet zgoła spartańskich mebli oraz szare ściany. Tak, chyba faktycznie chodzi o demobilizację, pomyślał. Nagle otworzyły się drugie drzwi w głębi pomieszczenia. Do nozdrzy Mahoneya doleciał cały bukiet kuchennych woni. W progu stanęła rosła, muskularna postać. Zlustrowała Mahoneya od stóp do głów, niczym surowiec na główne danie. Generał spróbował zebrać kończyny do postawy zasadniczej. Imperator tylko się uśmiechnął. - Widzi mi się, Mahoney - powiedział - że dojrzałeś do paru głębszych. - Mówię ci, Ian, ta cała przepychanka z Tahnijczykami sprawiła, że inaczej spojrzałem na życie. Gdy w końcu się ich pozbędę, zorganizuję wszystko na zupełnie nowych zasadach. Może się nie domyślasz, ale żywot Wiecznego Impetarora nie jest, wbrew powszechnemu mniemaniu, usłany różami. Mahoney uśmiechnął się krzywo. - Ani chwili spokoju, wciąż ktoś truje... - Czyżbym wyczuwał w twoim głosie nutkę cynizmu? - spytał imperator, podnosząc głowę znad deski do krojenia mięsa. - Uważaj, trochę już wypiłem. - Przepraszam, szefie. Nie chciałem. Znajdowali się w nowoczesnej kuchni przypominającej te montowane na krążownikach. Imperator nie był szczęśliwy z tego powodu, wolał tradycyjne wyposażenie, ale okoliczności nie zostawiały dużego wyboru. Ponadto niewiele było ostatnio czasu na gotowanie. Mahoney usiadł przy stole z nierdzewnej stali. Jego Wysokość wcisnął gościowi w dłoń szklankę z podwójną porcją alkoholu. Sam kręcił się po drugiej stronie stołu, przygotowując obiad. Posiłek miał być poniekąd militarny, imperator nazwał danie “atomówką”. Głównym składnikiem była kura. Na blacie pomiędzy rozmówcami stanęła butla wypełniona płynem mającym, wedle gospodarza, udatnie naśladować szkocką. Władca napełnił szklanicę, upił i wrócił do pracy. Jak zwykle bez najmniejszych trudności przeskakiwał z jednego tematu na drugi. - Nie pamiętam, jak naprawdę nazywa się ten specjał - powiedział. - Wiem tylko, że jadali tak niegdyś w Luizjanie. Dawno, jeszcze przed moimi czasami. Mahoney domyślił się, że Luizjana to nazwa jakiejś prowincji na Ziemi. - Ktoś musiał tam dojść do wniosku, że prawdziwe żarcie to takie, które najpierw wygotuje się i wysmaży z całego gówna. Z początku nie rozumiałem, o co chodzi, ale nauczyłem się z latami, by nie sądzić pochopnie tego, co podpowiada nam tradycja stworzona przez prostych ludzi. Zacząłem próbować przyrządzać różne potrawy. - I okazały się przepyszne? - Nie. Nie dawało się nawet donieść do gęby. Najpierw pomyślałem, że to ja coś źle robię. Jednak nie ustawałem w wysiłkach. Mój dziadunio zatłukłby mnie za te tony zmarnowanego żarcia. Ale ostatecznie doszedłem, w czym rzecz. Nie wszystko należy traktować w ten sam sposób, bo wtedy rzeczywiście wychodzi przypalone łajno. - Jak ziemniaki - zasugerował Mahoney. - Nie ma nic gorszego, niż przypalone kartofle. Wieczny Imperator przyjrzał się Mahoneyowi uważnie. - Niby jakie kartofle? Gość potrząsnął głową, sięgnął po szklankę i wychylił całą zawartość. Od razu poczuł się lepiej. Nalał nową porcję. - Takie głupie skojarzenie. Imperator zamilkł na dłuższą chwilę, lecz nie przerwał kucharzenia. Używając palców i dłoni jako miarki, napełnił miskę kolejno szczyptą świeżego pieprzu tureckiego, warzoną solą (tyle, ile zmieściło się na dwóch palcach), szczyptą czarnego pieprzu, garścią suszonej szałwi i kilkoma drobno pokrojonymi białymi rzodkwiami. Ustawił misę na piecyku. Obok czekały już w pogotowiu: butelka wódki, świeżo wyciśnięty sok z cytryny, pół filiżanki kaparków i faska masła. Potem wyjął z lodówki tłustą kurę rasy kornwalijskiej i położył ją na metalowym blacie. Wyszukał wąski nóż, sprawdził palcem ostrze, pokiwał z zadowoleniem głową. Odwrócił kurę grzbietem do góry, a następnie rozciął ją wzdłuż kręgosłupa. Przyjrzał się swojemu dziełu i odłożył nóż. - Chciałbym ci coś opowiedzieć, Mahoney - stwierdził. - Posłuchaj uważnie, a potem mi powiesz, czy widzisz rzecz podobnie. Generał nastawił uszu. Może dowie się wreszcie, po co go zaproszono. - Znasz system Al-Sufi? Gość przytaknął. - Wielkie składy AM2. Chyba trzymamy tam z jedną trzecią zapasów? - Właśnie. Ostatnio otrzymuję coraz więcej raportów, że Tahnijczycy gromadzą w tych okolicach jakieś siły. Powoli, ale konsekwentnie. Tu przesuną jakąś flotę, tam coś wzmocnią. Przechwytujemy też sporo informacji z gadaniny statków zaopatrzenia. - Obdartusy z floty handlowej. Zawsze są tacy sami - rzekł Mahoney w przypływie współczucia. - Nasi czy tahnijscy, bez różnicy. Lekceważą podstawowe zasady bezpieczeństwa. - Sięgnął po drinka. - Ale w czym sprawa? Jeśli poznaliśmy zamiary nieprzyjaciół, to jesteśmy w połowie wygrani. - Właśnie - mruknął imperator, ponownie sięgając po nóż i zmieniając temat. - Patrz uważnie, Ian. Filetowanie kury jest dziecinnie łatwe, gdy wiesz, jak się do tego zabrać. W przeciwnym razie zamiast usunąć z niej wszystkie kości, sam sobie wyprujesz flaki. Imperator ostrożnie wykonał dwa głębokie cięcia po obu stronach kręgosłupa, następnie zahaczył go palcem i wyciągnął z tuszy. Potem ułożył kurę płasko i przyciskając dłońmi z obu stron, zmiażdżył odchodzące odeń kości. - Widzisz? - spytał, pokazując gładko oderwany mostek. - Zadziwiające - wymamrotał Mahoney. - Ale wciąż nie rozumiem, skąd to niedowierzanie, jeśli chodzi o raporty wywiadu na temat zamierzeń Tahnijczyków. Imperator włączył palnik. - Słusznie odgadujesz, że im nie dowierzam. Ale to nie ich wina. Sądzę, że Tahnijczycy chcą wyszykować nam niespodziankę. - Jaką? - W pobliżu Al-Sufi leży drugi ważny system. Durer. - Coś o nim słyszałem. - Pamiętasz, gdzie to jest? Mahoney poszperał w pamięci i aż się zdumiał. - Przecież... - Durer leży o plunięcie od nas - przerwał imperator. Musiałoby to być bardzo solidne plunięcie, ale Mahoney pojął, w czym rzecz. - Jeśli ma pan rację - powiedział - i Tahnijczycy faktycznie zwodzą nas pozorami przygotowań, to będziemy ugotowani. Siły zgromadzone w Al-Sufi pójdą na rozkurz, a nieprzyjaciel otworzy sobie drogę do serca imperium. - Ciekawe, prawda? - I co pan planuje? - Najpierw załatwię tę kurę - stwierdził imperator, obracając się do piecyka. - Cała sztuka polega na porządnym rozgrzaniu rondla. Mahoney przysunął się bliżej. Nie bez racji przypuszczał, że sztuka kulinarna splecie się dzisiaj z wojenną. Imperator podkręcił płomień na maksimum i postawił na palniku wielki rondel z lanego żelaza. Rondel zadymił, ale wentylator działał sprawnie. Po chwili siwe smugi zniknęły. - Widzisz pan fale powietrza nad tym naczyniem? - Owszem. - Im bardziej się nagrzewa, tym powietrze szybciej krąży. Trzeba poczekać, aż w całym wnętrzu rondla będzie panowała jednakowa temperatura. - Czy już? - Prawie, ale niezupełnie. Właśnie w tym miejscu większość popełnia błąd. Za minutę lub dwie powietrze pozornie się uspokoi, a dno rondla przybierze barwę popiołu. Gdy metal zmienił kolor na szarobiały, gospodarz kazał Mahoneyowi odsunąć się na parę kroków. Cisnął do rondla spory kawałek masła i odskoczył. Strzeliły płomienie. Gdy opadły, imperator dorzucił przyprawy z miski, zamieszał całość kilka razy w jedną stronę, potem w przeciwną. W końcu wrzucił kurę. Zasyczało ogłuszająco, buchnął dym. - Posmaży się kilkanaście minut, obrzucę ją kaparkami i schowam na kwadrans do piecyka, żeby doszła. - Podejrzewam, że nieco większy rondel rozgrzewa się właśnie na powitanie Tahnijczyków - rzekł z namysłem Mahoney. Imperator, chichocząc, przełożył poczerniałą z wierzchu kurę na półmisek. Dodał kaparki i schował całość do piekarnika nastawionego na trzysta pięćdziesiąt stopni. Przykręcił płomień palnika i postawił rondel z przyprawami z powrotem na ogniu. Chlusnął do środka potężną ilość wódki, dolał ćwierć łyka soku z cytryny. Mikstura miała się przydać, gdy kura opuści piekarnik. - Masz rację - rzekł w końcu. - Odpłacam im tym samym. Są przekonani, że gromadzę siły wkoło Al-Sufi. - A w rzeczywistości będą czekały na Tahnijczyków pod Durer. - Tak jakoś. Zapadła chwila ciszy. - Jedno pytanie, szefie. A jeśli się mylimy? Jeśli naprawdę zaatakują Al-Sufi? Imperator wybrał kilka szparagów i właśnie zamierzał udusić je na parze z odrobiną masła tymiankowego oraz z wytrawnym białym winem. - Dotąd myliliśmy się raz za razem. - I nie stać nas na więcej błędów? - Otóż to. Dlatego tu jesteś. Wydobył z kieszeni małe czarne pudełeczko i podał Mahoneyowi. Wewnątrz leżały pagony z dystynkcjami marszałka floty. - Chcę, byś poprowadził moje siły w tej bitwie - oświadczył imperator. Mahoney zapatrzył się w naszyte gwiazdki. Nie potrafił zapomnieć, kiedy ostatni raz otrzymał rozkazy wprost od imperatora. I dokąd go te rozkazy rzuciły, co z tego wynikło... - Zrobisz to dla mnie? Marszałkowi floty Ianowi Mahoneyowi zabrakło słów. Kiwnięciem głowy przyjął spadłe nań zaszczyty. Rozdział siódmy Wielki transportowiec więzienny z szumem wylądował na powierzchni Heath, stolicy wszystkich systemów opanowanych przez Tahnijczyków. Rozstawiono straże, otworzono rampy. Jeńcy zaczęli opuszczać pokład. Sten i Alex nie mogli wyjść ze zdumienia. Podzwaniając archaicznymi kajdanami i plastikowymi łańcuchami, ruszyli po pochylni. Miast do spodziewanej kopalni trafili na... - Byliśmy tu już kiedyś - szepnął Alex, prawie nie poruszając ustami. Każdy jeniec z dużym stażem musiał posiąść tę sztukę. Genialny w swej prostocie pomysł lorda Pastoura został skutecznie obrzydzony przez wszechwładnych biurokratów. Wysłali tylko jeden statek, aby obleciał światy więzienne i zebrał osoby przeznaczone do przeniesienia. Była to długa i mało higieniczna podróż. Dlatego wysiadający jeńcy w niczym nie przypominali elity intelektualnej. Brudni, śmierdzący, charczący, potargani... Wszelako nie tworzyli zwykłej grupy, co poznawało się po zaostrzonych środkach bezpieczeństwa. Skutych więźniów eskortowali rozstawieni co pięć metrów uzbrojeni żołnierze. Specjalnie zatrzymano w tym celu cały pierwszoliniowy pułk piechoty, który już od trzech tygodni powinien być na froncie. A wszystko po to, aby doprowadzić do nowego obozu motłoch liczący tysiąc mężczyzn i kobiet. Sten człapał z opuszczoną głową i zwieszonymi bezwładnie rękami - tak powinien wyglądać idealny więzień. Ukradkiem lustrował otoczenie, jednym uchem łowił komentarze Alexa. - Cholerne Heath - szepnął. - Wtedy było bardzo wesoło. Zabawy, imprezy... - Teraz jest wojna, idioto. Alex przestał wspominać i spojrzał na miasto pod innym kątem. Ten jeden raz, kiedy odwiedzili Heath, wypełniali tajną misję. Mieli odszukać pewnego mordercę i dostarczyć go, gdzie trzeba. Jednak od tamtej pory upłynęło już wiele lat i Sten wiedział, co mówi. Wojna poszarzyła stolicę. Podczas przemarszu nie spotykało się prawie żadnych pojazdów; przydziałowego paliwa i tak nie starczało dla wszystkich. Armia chłonęła każdą kroplę jak gąbka. Sklepy były w większości zamknięte, nieliczne otwarte straszyły prawie pustymi półkami. Z rzadka napotykani cywile na widok żołnierzy albo pierzchali w boczne uliczki i bramy, albo pozdrawiali dzielnych obrońców ojczyzny chrapliwym krzykiem, który w mroźnym powietrzu brzmiał dziwnie piskliwie. Zaraz potem przyspieszali kroku i też gdzieś znikali. Oddział wędrował pod górę wąskimi i coraz bardziej stromymi uliczkami. Sten zamyślił się. Zgodnie z regułami propagandy czasu wojny winni maszerować pośród radośnie wiwatującego tłumu, opluwani i obrzucani wyzwiskami. Oto wreszcie najgorsi spośród barbarzyńców trafili w nasze ręce! I jeszcze transmisja na żywo. Czemu Tahnijczycy nie skorzystali z tak wspaniałej okazji? Jak to wyjaśnić? Po pierwsze, oni myślą innymi kategoriami. Niewykluczone. Po drugie, nie zebraliby takich tłumów. Nie. W państwie totalitarnym to nie jest problem. Może zatem nie chcą pokazać wszem i wobec, jak bardzo wojna dotknęła ich stolicę? Wysoce prawdopodobne i warte rozważenia... Głośny wrzask strażników przywołał Stena do rzeczywistości. Kazano im zatrzymać się i stanąć na baczność. Zamiast zwykłych w takich razach pojazdów naprzeciwko kolumny pojawił się samotny oficer jadący wierzchem na jakimś zwierzaku. Wysokiemu rangą żołnierzowi towarzyszyło kilku pieszych. - A to co? - Jasny gwint! - szepnął Alex. - Chabeta pier... - Koń? - Właśnie. Ziemskie bydlątko. Gryzie i wierzga. Milusie. Sten chciał zbadać sprawę bliżej, ale kolumna znów ruszyła. Po raz pierwszy podniósł głowę i spojrzał w głąb uliczki. Żołądek podszedł mu do gardła. Na wprost nich wznosiła się wielka kamienna budowla, przycupnięta na szczycie wzgórza, niczym szarawe przedpotopowe monstrum. Strzeliste mury wieńczyła na wpół zrujnowana ośmiokątna wieżyca, jakby zawieszona między ziemią a chmurnym niebem. Całość miała z dwieście metrów wysokości. Alex też był pod wrażeniem. - Chłopie - mruknął - gnają nas do kościoła! Ale to chyba nie świątynia, lecz nasza nowa chata! Rozdział ósmy To nie Tahnijczycy wznieśli katedrę Koldyeze. Oni czcili jedynie samych siebie, rasę wybraną i przeznaczoną do wielkich czynów. Pierwotnie Heath zasiedlali członkowie rolniczych wspólnot, nader religijni monoteiści, dla których Koldyeze była równie czcigodna jak Watykan. Budowa gigantycznej katedry na szczycie wzniesienia zajęła im prawie dwieście lat. Osadnicy nie mieli żadnych szans przeciwstawienia się Tahnijczykom, gdy ci runęli któregoś dnia na planetę. Jeszcze wtedy napastnicy nie przypominali późniejszej rasy wybranej, byli zwykłymi barbarzyńcami. Z miejsca przystąpili do rugowania zastanej kultury, zakazując tubylcom używania własnego języka w jakiejkolwiek postaci, unieważniając ich obyczaje, stawiając na cenzurowanym praktyki religijne. Stary obrządek zszedł do podziemia. W końcu zaniknął. Nowo przybyli, choć nie wyznawali żadnej religii, to najwyraźniej wierzyli w przesądy. Brakło im zdecydowania, by zrobić cokolwiek z górującą nad miastem katedrą. Ostatecznie ogrodzili ją zasiekami z drutu kolczastego i na kilka setek lat zostawili samą sobie. Siedemdziesiąt pięć lat wcześniej niszczyciel, uszkodzony skutkiem awarii autopilota, utrącił iglicę ze szczytu. Deszcze i burze nadwerężyły kamienie. Jednak nadal była to potężna budowla. Powstała na planie krzyża łacińskiego, dłuższa oś miała dwa kilometry, krótsza jeden. Pośrodku krzyża umieszczono sanktuarium. ponad nim wieżę z dzwonnicą. Krótsze ramię było w całości zadaszone, dłuższe mieściło kilka otwartych dziedzińców. Kasta kapłańska pierwszych osadników nie izolowała się tak całkiem od wiernych, lecz katedrę pomyślano jako obiekt samowystarczalny. Poniekąd przypominał on ufortyfikowany klasztor. Pacyfistycznie nastawieni duchowni bez słowa zastosowali się do rozkazu Tahnijczyków i opuścili świątynię, lecz przedtem zamknęli i zamurowali większość komnat i korytarzy. Zdobywcy doszli do wniosku, że kamienny gmach idealnie nada się na więzienie. Przede wszystkim dlatego, że już stoi i nie trzeba będzie marnować sił oraz środków na budowę czegoś nowego. Pobór mocy z sieci planety nie powinien stanowić problemu, doprowadzenie zaś starych wnętrz do ładu spadnie i tak na barki więźniów. Północne ramię katedry, gdzie mieściło się główne wejście, zostało odcięte od reszty budowli. Pomieszczenia wkoło pomocnego dziedzińca przeznaczono dla straży i administracji. Korytarz wiodący z dziedzińca do sanktuarium wyposażono w liczne czujniki i przegrodzono trzema niezależnymi bramami. Całą katedrę otoczono czterema rzędami solidnych płotów. Grunt pomiędzy płotami naszpikowano czujnikami i minami. Prace nie zostały jeszcze zakończone, kiedy uznano, że w Koldyeze można już osadzić więźniów. Najważniejsze, że ogrodzenia były już gotowe, bo przecież imperialni jeńcy, choć lotny element, nie potrafili jednak fruwać. Resztę systemów antyucieczkowych zamierzano zamontować później. Tahnijczycy nie mieli wątpliwości, że nikt nie zdoła wymknąć się z Koldyeze. Jeńcy przyjrzeli się grubym murom i stalowym bramom. Nie tracili nadziei, że któregoś dnia ktoś z ich grupy okaże się dość zmyślny, aby przeniknąć stąd na wolność. Rozdział dziewiąty Na dziedzińcu strażnicy ustawili jeńców do apelu. Sten z ciekawością obserwował nowych opiekunów. W zasadzie przypominali tych z poprzednich obozów: muskularne byczki, bohaterscy symulanci, szczeniaki w wieku przedpoborowym, emeryci za starzy do służby liniowej. Ani trochę lepsi, ani trochę gorsi. Ale żaden z nich nie nosił pejcza. Za całe uzbrojenie służyły jedynie gumowe pałki i paralizatory. Co ciekawe, nie posiadali też karabinów i jak dotąd żaden więzień nie oberwał kolbą, co dotychczas stanowiło zwykły sposób przywoływania podopiecznych do porządku. Ten najgłośniej wrzeszczący miał naszywki majora policji. Pas ledwie obejmował potężne brzuszysko. Tęgi mężczyzna mimowolnie sięgał co chwilę do kabury, jednak nie ważył się jej rozpiąć. Jego twarz osobliwie wykrzywiały liczne blizny. - Przyjemniaczek - szepnął Alex. - Z misiem się na mordy pozamieniał. Szeregi wreszcie stanęły w miarę prosto i pułkownik Virunga wystąpił przed front. Była to jedna z nielicznych jasnych stron paskudnej sytuacji. Już podczas podróży okazało się, że Virunga jest najstarszym oficerem w całej grupie i tym samym od razu został imperialnym komendantem obozowiczów. Pułkownik ogarnął podwładnych spojrzeniem i już zamierzał wydać rozkaz “baczność”, gdy nagle zamarł. Na skrzydle formacji stał nie zidentyfikowany osobnik. Wyraźnie starał się zachować dystans wobec pozostałych. Prezentował się wręcz wyzywająco. Miał półtora metra wysokości i nijak nie można było domyślić się jego płci. Grube nogi i ogólna postawa sugerowały, że gdzieś na wcześniejszych stadiach ewolucji przodkowie tego dziwnego stworzenia podpierali się masywnym ogonem, który potem zaniknął. Ręce, niemal równie potężne jak nogi, kończyły się kościstą dłonią ze zdumiewająco smukłymi palcami. Ciało osobnika było pozbawione szyi. Ramiona przechodziły wprost w krągłość czaszki zwieńczonej sześcioma różowymi wyrostkami - zapewne pełniły one funkcje jakichś organów zmysłów. Niegdyś dziwoląg ten musiał być dość pulchny, obecnie sierść wisiała na nim jak za duże futro. Virunga nie miał dostępu do oficjalnych danych, nie zdołał też jeszcze poznać wszystkich towarzyszy niedoli, jednak nie rozumiał, jakim cudem ów stwór zdołał ujść jego uwagi. - Do szeregu. - Ani myślę. - zaskrzeczał cudak. - Nazywam się Lay Reader Cristata, jestem cywilem, nie żołnierzem. Nie mam nic wspólnego ani z imperium, ani z Tahnijczykami. Zostałem bezprawnie uwięziony i przymusem zagnany w tryby tej machiny śmierci. Virunge zatkało. Czyżby Cristata roił sobie, że reszta zgłosiła się do niewoli na ochotnika? Swoją drogą, ciekawe, jak ktoś tak dumny zdołał przeżyć w obozie aż do dzisiaj? Major warknął coś pod nosem i dwóch strażników z pałkami skoczyło ku opornej jednostce, jednak zanim dobiegli, jakiś rosły mężczyzna w podartym mundurze piechoty złapał Cristate za pas i czym prędzej wciągnął do szeregu. Najwyraźniej użycie siły ostudziło zapały buntownika. Został, gdzie go ustawiono. - Do dziesięciu... odlicz! Oparty na lasce Virunga dyskretnie zerknął w górę. Przez szerokie przeszklone drzwi balkonu na drugim piętrze spoglądały na dziedziniec jakieś dwie twarze. Szykowało się spotkanie z nowymi panami życia i śmierci. Rozdział dziesiąty Mimo wysokiego stopnia pułkownik policji Derzhin nie miał się ani za gliniarza, ani za żołnierza. Wiele lat wcześniej, jeszcze przed wojną z imperium, służył jako podporucznik na statku zwiadowczym. Z jakiegoś powodu jeden z awaryjnych zbiorników tlenu na mostku eksplodował wtedy tak nieszczęśliwie, że nie tylko zabił czterech funkcyjnych oficerów, ale zniszczył też komputer nawigacyjny. Derzhin został jedynym oficerem na pokładzie. Z konieczności przejął dowództwo. Głównie za sprawą wielkiego szczęścia zdołał potem doprowadzić uszkodzony statek do najbliższego zamieszkanego świata. W owym czasie panował akurat sezon na bohaterów, z miejsca bowiem dano Derzhinowi awans i kilka medali. Pułkownik nie skusił się jednak na karierę wojskowego. Gdy w rok później wrzawa przycichła i nikt już o nim nie pamiętał, poprosił o zdemobilizowanie. Dzięki odznaczeniom uzyskał niezbyt eksponowane stanowisko w jednej z korporacji Pasteura. Tam wyszło na jaw, że dawny wiarus jak nikt potrafi organizować pracę. Awansował szybko. Pastour powiedział kiedyś, że gdyby wysadzić Derzhina na samotnym asteroidzie, dać mu sześć robotów i dwa młotki, to po roku prototyp statku miałby już za sobą pierwszy oblot, a na linii produkcyjnej rosłyby jeszcze trzy alternatywne modele. Armia zgodziła się, aby pułkownik pozostał w rezerwie. Uznano jego wielką przydatność w przemyśle. Nie był antymilitarystą, ostatecznie należał do rasy Tahnijczyków. Nigdy nie wątpił w jej przeznaczenie. Wojna wydawała mu się oczy wista koniecznością. Wszelako nie palił się, by wrócić w kamasze. Pastour też wolałby nie tracić cennego pracownika. Gdy tylko Pastour odkrył cenne źródło wykwalifikowanej siły roboczej w osobach jeńców wojennych, z miejsca oddelegował Derzhina do realizowania projektu. Wiedział dobrze, że żaden urzędnik nie zmieni się z dnia na dzień w dobrego nadzorcę. A Derzhin był więcej niż tylko urzędnikiem. Do pomocy przydzielono mu Avrentiego, majora służb bezpieczeństwa. On także nie posiadał praktyki, ale zawodowi pracownicy więzienni byli w cenie i wciąż ich brakowało. Avrenti zaś uchodził za jednego z najlepszych specjalistów od zapobiegania aktom sabotażu. Ktoś, kto znał się na podkładaniu minibomb, uszkadzaniu sprzętu i kto wiedział, jak rozpoznać potencjalnego sabotażystę, nie powinien mieć kłopotów z odłowieniem malkontentów, szczególnie w pilnie strzeżonym więzieniu. Avrenti wyglądał na osobę nader niepozorną. Nie rzucał się w oczy, nie zapadał w pamięć. Mógłby zostać idealnym szpiegiem. Łagodny, nieskłonny do kłótni wygrywał zwykle dzięki twardej argumentacji i uporowi. Jedyną jego słabostką było upodobanie do noszenia antycznych okularów. Gdy ktoś pytał majora, czemu nie podda się operacji korygującej, nie każe wszczepić sobie implantów czy protez, wyjaśniał, że po prostu nie lubi lekarzy. W rzeczywistości nie cierpiał na żadną wadę wzroku, okulary zaś dawały mu lekką przewagę nad rozmówcą. Miał czym zająć przez chwilę palce, by w milczeniu obmyślić odpowiedź. Inni osiągali to samo, manipulując pisadłami, pierścionkami lub z wolna nabijając fajkę. Obaj wyznaczeni do zadania oficerowie spoglądali teraz z góry na swych podopiecznych. - Rozumiem, że pora na moje przemówienie - stwierdził w końcu Derzhin. - Tak byłoby najlepiej - przyznał Avrenti. - Wie pan, majorze - rzekł z uśmiechem pułkownik - to nie różni się wiele od dotychczas wypełnianych przeze mnie obowiązków. - Tak. I dobrze, bo to nie moja działka. A wolałbym nie zmieniać przyzwyczajeń. - Zabawne. Przemawiałem już do możnych tego świata, do pijanych dokerów, ale z jeńcami wojennymi nie miałem jeszcze do czynienia. - Avrenti nie odpowiedział, a Derzhin mruknął po chwili. - Ale to chyba nie będzie trudne. - Muszę przekonać ich tylko, żeby przyłożyli się do pracy. Ku większej chwale Tahnu. Jeśli posłuchają, zostaną wynagrodzeni widokiem poranka. Jeśli nie... Lub jeżeli spróbują ucieczki... Nawet imperialni powinni pojąć taką logikę. - Avrenti wciąż milczał. - Zgadza się pan, majorze? Czy to dobre podejście? Więcej wie pan o wojsku niż ja. - Niewiele mogę panu pomóc - odezwał się Avrenti. - Nie rozumiem toku myślenia żołnierza, który znalazł się w rękach nieprzyjaciela, a mimo to nie spróbował przy pierwszej okazji popełnić samobójstwa. - No tak - stwierdził obojętnym tonem Derzhin. Otworzył drzwi i wyszedł na balkon. Major policji Genrikh czym prędzej wrócił do swej kwatery. Czuł, że jeszcze moment, a nie wytrzyma. Już chciał trzasnąć masywnymi drewnianymi drzwiami, gdy opanował się i zamknął je spokojnie. Zerwał pas, ale wbrew zamiarowi nie cisnął go na podłogę. Przed chwilą ujrzał coś rodem z koszmaru sennego. Ale czy to bezpieczne folgować wściekłości? Jaką może mieć pewność, że w jego kwaterze nie zamontowano pluskiew? Sam nawtykałby ich z tuzin. Odłożył pas na krzesło, otworzył biurko i wydobył butelkę. Sprawdził, czy zaznaczono na niej poziom płynu, łyknął potężnie i padł na pryczę. Jak on to zniesie? Zaraz przywołał się do porządku. Przecież go ostrzegano. Najpierw ten przydupas lorda Wichmana, potem sam dostojny pan podczas osobistej audiencji. Ale jednak. Zęby nieprzyjemnie zazgrzytały o szyjkę butelki. Genrikh niemal cale życie zajmował się penalizacją. Był ekspertem w tej dziedzinie. Potrafił poradzić sobie nawet z najbardziej zatwardziałymi kryminalistami. Zbrodni upatrywał we wszystkim, co zagrażało porządkowi tahnijskiego społeczeństwa. Nawet w zwykłym nieposłuszeństwie wobec przełożonego. Matka Genrikha wykonywała najstarszy zawód świata; nawet ona nie znała imienia ojca swego dziecka. Czasem wyobrażał sobie, że był nim młody zdolny oficer, który zmuszony do małżeństwa szukał szczęścia w innych kontaktach. Matka nie stawała się w tych snach piękną księżniczką, ale brak spójności nie szkodził opowieści. Genrikh wyrastał czując się kimś gorszym. Bał się zawsze, że w końcu ktoś odkryje jego podejrzane pochodzenie i zrobi z tego użytek. Ale tak czy inaczej stale z niego kpiono. Koledzy szydzili z nadgorliwego lizusa, który przy każdej okazji biegał na skargę i nieodmiennie do wszystkiego zgłaszał się na ochotnika. W nieunikniony sposób trafił do więziennictwa. Obsesyjne zainteresowanie cudzym morale zaowocowało wyśmienitymi wynikami w pracy na stanowisku nadzorcy. Dzięki własnemu zepsuciu Genrikh okazał się idealny. Szybko piął się po szczeblach kariery. Rychło więc uznano go za jednostkę przeznaczoną do wielkich zadań. Gdy jeszcze przed wojną Rada Tahnu dojrzała niebezpieczeństwo związane z powstawaniem wolnych związków zawodowych pośród bezlitośnie wykorzystywanych robotników, skorzystano właśnie z fachowości Genrikha. Kazano mu zniszczyć wszystkich, którzy stają na drodze interesów przemysłowców. Sprawdził się jako szef oficjalnych związków kompanii. Dobrze też odegrał swoją rolę jako łamistrajk i informator. Zalążkowe wolne struktury prędko rozpowszechniły wieść, że każdy wróg Genrikha musiał liczyć się z kłopotami. Przeciwników Genrikh wybierał wedle własnego uznania i wszystkich traktował jednako. Jeśli tylko trafiała się okazja, robił z nich sito i podrzucał gdzieś ukradkiem. Lord Wichman, główny zleceniodawca Genrikha, przymykał oko na tego typu uczynki. Ostatecznie miast ukarać rzezimieszka, mianował go okresowo dowódcą swojej ochrony. Wiedział, że w końcu znajdzie dla bezwzględnie lojalnego sługi jakieś odpowiednie stanowisko. Genrikh rzeczywiście wykazywał ślepe posłuszeństwo wobec lorda. Pasował jak ulał do planu Pasteura i to niezależnie od tego, co Pastour naprawdę zamierzał. Genrikh ochłonął wreszcie i już spokojnie pociągnął łyk z butelki. Wyobrażał sobie, co by zrobił, gdyby był komendantem tego więzienia. Dobry temat. Major aż się uśmiechnął. Bo przecież nie potrwa długo, a naprawdę nim zostanie. Taaak. Ci jeńcy to nie tylko kryminaliści, ale jeszcze tchórze i zdrajcy, pomyślał. Genrikh uznawał za zdrajcę każdego, kto nie oddawał czci rasie Tahnijczyków. Dobra, chcecie mieć wykwalifikowanych robotników. Wasza sprawa. Najpierw jednak musicie nad nimi zapanować. Skłonić do posłuszeństwa. Jak to się robi? Proste. Najpierw należy wybrać z tego tysiąca przypadkowych stu i zatłuc ich na śmierć. Nie, poprawił siew myślach. Wybrać stu i kazać innym, aby zabili współtowarzyszy. Na zasadzie: albo go zabijesz, albo sam zginiesz. Właśnie. Od razu nabraliby szacunku. A tutaj? Dach nad głową, wyżywienie! Po co? Niech siedzą na polu, niech jedzą korzonki. Przecież imperium dysponuje tysiącami rekrutów, którzy na dodatek nie potrafią walczyć do końca. Trzeba wybić to bydło, wszystkich po kolei, aż nie pozostanie im ani jeden żołnierz. Zresztą już niedługo pułkownik Derzhin będzie musiał uznać własny błąd i odejdzie. A wtedy Gernikh urządzi więzienie po swojemu. Rozdział jedenasty Po przemówieniu pułkownika Derzhina jeńcy odmaszerowali do swoich kwater. Rozbiegli się. zaraz po katedrze, aby zbadać każdy kąt. Po raz pierwszy od czasu schwytania trafili do więzienia, w którym zbywało miejsca. Najgorszą, czysto nieformalną szykanę każdego obozu stanowił całkowity brak prywatności. Nie było szans, aby choć przez chwilę cieszyć się samotnością. Tym razem tysiącu jeńcom pozostawiono do dyspozycji wnętrza obliczone niegdyś na piętnaście tysięcy mieszkańców. Sten i Alex naradzali się na jednym z dziedzińców. - Panie Kilgour? - Tak, podoficerze Horrie? - Czy już znalazł pan sposób, aby wyleźć z tego grobowca? - Jeszcze nie. Ale stawiałbym na wschodnie lub zachodnie skrzydło. Lub wprost z sanktuarium. Najlepiej wygląda zachodnie, kończy się blisko urwiska. - Racja. I poszli w głąb południowego skrzydła, najbardziej oddalonego od wejścia, by poszukać sobie jakichś kwater. Byli doświadczonymi jeńcami, którzy próbowali zbiec nie raz i nie dwa. Wiedzieli więc, że aktywność ucieczkową należy uprawiać jak najdalej od własnego miejsca zakwaterowania. Wyjście pierwszego tunelu umieścili pod własnymi pryczami i szybko poczuli na własnej skórze, jak wielki błąd popełnili. Co dwadzieścia minut musieli wstawać, by wpuszczać usmolonych kopaczy i wyciągać worki z ziemią. Inspekcje też nie ułatwiały życia. Poszukiwania nie trwały długo. - Czy to nie piękne? - spytał radośnie Alex. Sten rozejrzał się po pokoju. W myślach od razu ułożył treść ogłoszenia: DO WYNAJĘCIA OBSZERNY POKÓJ, dwadzieścia na piętnaście metrów. Miejsca dość na kocie figle. Kota przynieść własnego. Szczury zapewniamy. Niegdysiejsze biuro zapewne już nie istniejącej instytucji religijnej. Południowe okna bez zaglądających w nocy reflektorów. Pierwsze piętro gwarantuje brak kopaczy tunelowych. Ciche sąsiedztwo. Dwa piętra nad głową pozwalają nie słyszeć tupania strażników, skrobania dachowych uciekinierów, szczurów na strychu i deszczu. WYPOSAŻENIE: cztery łóżka, z których da się sklecić dwie prycze, pasy odłażącej tapety, resztki parkietu, szczątki biurka. Bardzo grube, dźwiękoszczelne ściany - mogą się w nich kryć tajne przejścia. OŚWIETLENIE: pojedyncza żarówka na drucie. Pod napięciem, bo świeci. WODA: kran na korytarzu. PRAWDZIWA OKAZJA. Wejdź, a nie wyjdziesz. Właśnie, pomyślał Sten i wesołość go opuściła; Jak stąd wyjść? Alex opukiwał ściany w poszukiwaniu podsłuchu. Nie było żadnego, natomiast maleńkie i głęboko osadzone okna wykluczały zastosowanie mikrofonu kierunkowego. - Wiesz już, co o tym myśleć, Horrie? - Sten przecząco pokiwał głową, więc Alex mruknął: - A ja owszem. To dlatego, że ja jestem oficerem, a ty tylko prostym żołnierzem. Lepiej się sprawdzam. - Szczególnie w pierdlu. Kariera przed tobą. - Tak czy siak nie tracę ducha. A teraz zamknij jadaczkę i słuchaj. Obiecują, że jak długo sami nie zaczniemy sprawiać kłopotów, tak długo będziemy dobrze traktowani. Pytanie brzmi: czy idziemy na te warunki? Kilgour spoważniał, Sten przestał na moment odgrywać rolę podoficera. Znów wcielił się w przełożonego Alexa. - Tak - odparł. - Ten dupek mówił, że mamy pracować w przemyśle zbrojeniowym. Mało podobnych głupot słyszałem w życiu. - To może być zabawne - zgodził się Alex. - Ale gdy tylko nadarzy się okazja, wyrywamy. - Sami? - Prócz ciebie znam tu tylko Virunge. Poznasz, kto jest kto? Nie wiadomo, kogo wmieszali w taki tłum. - Może więc znajdą się tu jacyś moi pobratymcy? - Nie sądzę. To obóz jeniecki, nie obora - warknął Sten. - Masz jakieś pomysły na ucieczkę? - Widzicie, jak się rozpędził! Ty tutaj jesteś od myślenia, dyplomowany oficerze Kilgour. Alex skrzywił się niemiłosiernie i wrócił do maskarady. Akurat w porę, po chwili bowiem ktoś łupnął potężnie w drzwi. Nie był to goryl, ale prawie. Pułkownik Virunga wkuśtykał do pokoju. - Tahnijczycy powiedzieli jasno - zaczął bez wstępów. - Posłuszeństwo... Gówno... Przysięga złożona pod przymusem... nie liczy się... Sten i Alex w pełni zgodzili się z Virunga. - Gówno... gówno... Sten uniósł brwi. Nigdy nie słyszał, żeby N’ranya nadużywał przekleństw. Pułkownik musiał być naprawdę wściekły. - Nasza powinność, nasz żołnierski obowiązek to ucieczka. Opór. Mam rację? Nie dość, że się powtórzył, to jeszcze wypowiedział całe zdanie! - Tak, sir. - Wiedziałem... zgodzisz się. Od dziś jesteś Wielkim Iksem. Alex chciał się odezwać, ale Sten powstrzymał go gestem dłoni. - Nie może mi pan tego zrobić, pułkowniku. - Właśnie zrobiłem. - Cholera. Czemu? Nieformalna struktura dowodzenia w obozie jenieckim była dość skomplikowana. Stanowisko oznaczone symbolem “X” należało do najistotniejszych. Sama nazwa, tradycyjnie cytowana jako “Big X”, wywodziła się jeszcze z zamierzchłej przeszłości, kiedy to nikomu nawet nie śniło się o imperium. Osoba taka koordynowała wszystkie, ale to absolutnie wszystkie próby ucieczki. Jednym z etapów hipnotycznego treningu, który przechodzili rekruci imperium, był wykład, “jak zachować się na wypadek trafienia do niewoli”. Zawierał liczne pożyteczne instrukcje: nie ujawniaj żadnych informacji wojskowych, o ile nie zostaniesz do tego zmuszony fizyczną bądź psychiczną presją; nie zgłaszaj się na ochotnika, czekaj na rozkaz; pamiętaj, że nawet w niewoli pozostajesz żołnierzem; podejmuj walkę za każdym razem, gdy stanie się to możliwe. A przede wszystkim: uciekaj. “Big X” przewodził komitetowi ucieczkowemu w obozie i w tej jednej kwestii jego rozkazy traktowano jako ważniejsze nawet od tych wydawanych przez starszego oficera. Przy mianowaniu nie kierowano się stopniem. Do pełnienia tej funkcji równie dobrze mógł być wytypowany szeregowiec jak i na marszałek floty, jednak autorytetu wybranej osoby nikt nie zwykł nigdy kwestionować. Był to wątpliwy zaszczyt, ponieważ w przypadku zdemaskowania, X zwykle trafiał na szubienicę. Przy odrobinie szczęścia kończyło się na lobotomii lub zesłaniu do obozu śmierci. Jednak Stenowi nie o to chodziło. Doświadczenie w ucieczkach stanowiło podstawowe kryterium doboru, a on rzeczywiście wyróżniał się pod tym względem. Niestety, przewodniczący komitetu ucieczkowego miał jedynie pomagać wszystkim chętnym. Żeby wykonywać swe obowiązki, musiał siedzieć murem za drutami. “Big X” nie mógł zbiec. Pułkownik Virunga skazał więc Stena na pobyt w obozie aż do końca wojny. Albo do chwili, gdy Tahnijczycy poznają jego tożsamość i poślą do piachu. - Czemu?- powtórzył zdziwiony pułkownik. - Bo... ufam ci. Znam. - Inni? Obcy... Trudno było dyskutować z takimi argumentami. Virunga zasalutował, po czym szybko wyszedł. Sten i Alex spojrzeli po sobie. Nie znali przekleństw dość dosadnych, aby adekwatnie wypowiedzieć miotające nimi uczucia. Płakać zaś nie wypadało. Nich tam, pomyślał Sten. Jeśli sam nie mogę zrobić Tahnijczykom kuku, postaram się o dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu chętnych, aby urozmaicili im życie. Dziewięciuset dziewięćdziesięciu ośmiu, poprawił się i spojrzał na Alexa. Jeśli już mam gnić w tej ruinie, to tylko w przyzwoitym towarzystwie. Rozdział dwunasty Kapitan Lo Prek wpatrywał się w wyświechtaną kartkę pocztową. Wreszcie. Normalny człowiek krzyczałby z radości lub zgrzytał bojowo zębami. Ale nie Prek. Zapisana na kartoniku informacja potwierdzała jedynie jego wcześniejsze przypuszczenia. Sten żył. A co więcej, znajdował się w zasięgu Preka. Kapitan wymyślił bardzo niekonwencjonalną metodę weryfikacji domysłów. Aby ją zrealizować nie potrzebował zgody swoich przełożonych. Nie musiał fatygować wywiadu. Po prostu siadł i napisał list. Potem wysłał to pismo (w dodatkowej kopercie) do solidnie zakamuflowanego agenta na obszarze imperium. Człowiek ów zadziałał zgodnie z instrukcją i wrzucił przesyłkę do skrzynki. Na odwrocie koperty podał adres jednego ze swych “bezpiecznych” domów. Pod listem widniał podpis niejakiego Mike’a Davisa. Davisów było na pęczki, ten akurat przedstawił się jako dawny kolega Stena z kursu rekruckiego. Tekst zaczynał się od słów “Wiem, że na pewno mnie nie pamiętasz”. ... szybko się stamtąd zmyłem i ostatecznie nie trafiłem do gwardii. Zrobili ze mnie piekarza. Może i dobrze. Służba przeszła bez sensacji. Odrobiłem swoje przy bułeczkach, do cywila poszedłem jeszcze przed wojną. Ożeniłem się, mam teraz troje urwisów i otwieram własny interes. Zgadnij, jaki. Oczywiście, piekarnię. Wziąłem tyle kredytów, że nawet te drobne, które dostaję za wojsko też się przydają. Przypadkiem dowiedziałem się, że pewien kapitan imieniem Sten dowodzi obecnie ochroną imperatora. Zawsze wiedziałem, że daleko zajdziesz. Powiedziałem o tym mojej starej. Śmiała się, że chyba spuchnę z dumy, że kiedyś Cię znałem. To i siadłem, żeby skrobnąć do Ciebie kilka słów. Może znajdziesz czas, aby mi odpisać. Byłoby mi bardzo miło. Chciałbym pokazać Twój list swojej żonie, żeby nie myślała że zmyślałem. Odwdzięczę Ci się, ale dopiero wtedy, gdy wpadniesz na Ulthor-13. Zobaczysz, jakie tu są specjały. Pamiętaj o mnie. Twój bardzo dawny kumpel Mike Davis Prek nic nie ryzykował. Gdyby dostał odpowiedź, wiedziałby, że Sten wciąż służy w gwardii. Brak odzewu oznaczałby mniej więcej to samo. List doszedł. Po prawdzie Prek miał do imperialnej poczty większe zaufanie niż obywatele imperium. Ostatecznie jednak otrzymał krótką, służbową notatkę. Szanowny obywatelu Davis, niestety, Pański list adresowany do komandora Stena nie mógł zostać doręczony. Zgodnie z posiadanymi przez nas informacjami, marynarka imperium uznała komandora Stena za zaginionego podczas walk w rejonie Światów Pogranicza. Jeśli pożąda Pan bliższych danych, proszę się skontaktować... Z wyrazami współczucia... Prek wiedział, że to dobry początek poszukiwań. Sten nadal pozostawał przy życiu, a poza tym znajdował się w zasięgu ręki. Był jeńcem. Prek nie przyjmował do wiadomości, że Sten mógł umrzeć podczas jakiegoś starcia lub w obozie. Żył i kropka. Musiał żyć. Kapitan włączył komputer, aby przejrzeć wszystkie katalogi imperialnych jeńców wziętych do niewoli w Światach Pogranicza. Czuł, że jest bardzo blisko mordercy ukochanego brata. Księga druga SUKI Rozdział trzynasty Pierwsza próba ucieczki należała do tych z gatunku szalonych. Kapitan Michele St. Clair przez dwa tygodnie uważnie obserwowała porządek formowania pierwszych grup roboczych, które wychodziły do miasta, aż wydało się jej, że znalazła sposób. Procedura była zawszą taka sama: po apelu porannym major Genrigh wyznaczał jakąś liczbę więźniów do danego zadania. Oddziały szykowano na północnym dziedzińcu i dodawano eskortę składającą się z jednego podoficera i sześciu strażników na dziesięciu jeńców. Tahnijczycy woleli dmuchać na zimne. Więźniowie jeszcze nie doszli do ładu w kwestii etyki pracy, jednak St. Clair nie brała udziału w tych dyskusjach. Dowodzono, że praca, nawet przymusowa, przynosi korzyści przeciwnikowi. Wszelako odmowa wykonania jakichś czynności przysparza więźniowi kłopotów. W zasadzie jednego tylko, ale za to poważnego. St. Clair oba stanowiska uważała za absurdalne. Wiedziała, że najgorszym wrogiem więźnia jest nuda i bezczynność, dlatego chętnie przyłączała się do grup wychodzących poza katedrę. W mieście ucieczka powinna być łatwiejsza, myślała. Na wszelki wypadek nie próbowała wyliczyć dokładnie szans, ale też nie istniała taka potrzeba. Michele St. Clair od urodzenia zdradzała zamiłowania do hazardu i nawet cieszyła się z ryzykownego sposobu życia, którym ostatnio uraczył ją los. Wcześnie pojęła, jakie możliwości kariery stwarza jej ojczysta planeta, jedno z najważniejszych centrów tranzytowych imperium. Starannie wszystkie rozważyła. Mogła zostać prostytutką lub zaciągnąć się na jakiś statek, jednak oba warianty wiązały się z nudą typową dla usystematyzowanej egzystencji. Rozważała też ewentualność prowadzenia baru, ale taka działalność całkowicie by ją uziemiła. Wybrała więc karierę zawodowego gracza. Poczekała tylko, aż będzie dość wysoka, by nieco wystawać ponad blat stołu. Wcześniej krupierzy udawali, że jej nie widzą. Nauczyła się skubać naiwnych i oszukiwać szulerów. Wiedziała, kiedy nie stawiać, kiedy przerwać, by nie stracić więcej, lub w którym momencie zebrać całość wygranej i zniknąć na jakiś czas z planety. Wiedziała też, co chyba najistotniejsze, kiedy nie grać. Wielokroć bywała zrujnowana, jeszcze częściej pławiła siew bogactwie. Dążyła do wysokich wygranych, bo to podnosiło prestiż zawodowca, ale potem wydawała te pieniądze dość lekką ręką. Znano ją pod setką różnych imion na tysiącu planet. Miała też liczne przezwiska, które powstawały według jednego klucza. Michele St. Clair niezmiennie kojarzono z jakimś bystrym i zazwyczaj urodziwym, niedużym drapieżnikiem. Jednak od paru lat fortuna jakby przestała dziewczynie sprzyjać. Grywając zwykle z osobami najmożniejszymi, postarała się o kilka tożsamości. Wszystkie otulała lekka mgiełka niedopowiedzeń. Najbardziej lubiła rolę agenta handlowego Imperialnej Floty. Ponieważ generalnie szanowała prawo, faktycznie uzyskała stopień oficerski, oczywiście jako rezerwistka. Niestety, nigdy nie zwracała większej uwagi na politykę. Gdy wybuchła wojna, skubała właśnie bogatych turystów na jednym ze światów wypoczynkowych, gdzie znajdował się również niewielki garnizon. Specjalny agent floty otrzymał powołanie i na nic zdały się wszelkie tłumaczenia: nazbyt skutecznie odgrywana rola przywiodła japo miesiącu do kapitańskich pagonów oraz stanowiska zastępcy dowódcy jednostki transportowej. Pewnego dnia konwój, w którym leciał statek Michele, trafił na zasadzkę Tahnijczyków i tym sposobem dziewczyna została jeńcem. Szczęśliwie, jak wszyscy hazardziści, była urodzoną optymistką. Już w pierwszym obozie zaczęła znowu przyjmować zakłady. Jaka jest szansa przetrwania w takim miejscu? Przyjrzała się wywożonym stosom ciał i uznała, że dziewięćdziesiąt do dziesięciu - przeciwko. Jaka była szansa, że idąc na kolaborację, poprawi swój los? To zależało od dwóch czynników. Czy Tahnijczycy wygrają wojnę? Sześćdziesiąt dwa do trzydziestu ośmiu - przeciwka Czy imperium pokona wroga: sześćdziesiąt do czterdziestu - za. Czy więc kolaborować? Siedemdziesiąt trzy do dwudziestu siedmiu - przeciwko. Co zatem robić? Uciekać. Nie próbowała wyliczyć własnych szans, by nie wzbudzać fałszywych nadziei w sercach pozostałych więźniów. Czemu tak właśnie? Uważała się za lepszą od współtowarzyszy niedoli. Powód? Oni byli żołnierzami, ona nie. Michele St. Clair rozpoczęła kolejny rozdział w swoim życiu. Otrzymała też nowe przezwisko: Węgorka. Uciekać próbowała dwadzieścia razy, zwykle solo. Nigdy nie udało się jej pozostać na wolności dłużej niż cztery dni, jednak zawsze wywijała się przewidzianej karze. A to komendant miał dobry dzień, a to z jakichś powodów dawano wiarę jej słowom, że znalazła się za drutami tylko przypadkiem (i bardzo przeprasza). W ostateczności potrafiła się gdzieś zaszyć i przeczekać, aż wywołana przez nią burza minie. Obecnie szykowała się do dwudziestej pierwszej próby. Uważnie obserwowała cały rytuał formowania grup roboczych i wyprowadzania ich poza katedrę. Szurając nogami pośrodku trzydziestoosobowego zespołu, łowiła każdy szczegół. Najpierw trzeba było przejść pojedynczo przez wszystkie trzy bramy. Przy każdej przeszukiwano i liczono jeńców. Potem prowadzono oddział przez dziedziniec straży do ostatniej bramy. St. Clair przepchnęła się ze środka do zewnętrznego szeregu. Otworzono wrota. Już wcześniej dziewczyna zauważyła, że przy każdym wyjściu z katedry strażnicy przystają na chwilę na baczność, zwracają się twarzami ku flagom wiszącym po obu stronach furty i oddają honory. Pięć sekund nieuwagi. Aż za wiele. W pierwszej sekundzie odtrąciła łokciem najbliższego więźnia i skoczyła na wijącą się ku miastu drogę. Sześć przeciwko trzem, że mnie nie widzą, pomyślała przelotnie. Pięć przeciwko dwóm, że gdzieś tu będzie boczna ścieżka. Dziewięć przeciwko jednemu, że nawet jeśli trafię na urwisko, to znajdę jakąś półkę czy szczelinę, która pozwoli mi zejść z linii strzału. Metr przed przepaścią St. Clair pojęła, że wszystkie zakłady wzięły w łeb. Zatrzymała się. Ściana opadała pionową gładzią dobre sto metrów i nie dawała ani wsparcia, ani ochrony. Zwietrzałe skalne występy mogłyby skusić co najwyżej samobójcę. Rozległy się wrzaski, huknął strzał. St. Clair uniosła ręce, obróciła się i poczekała, aż podejdą strażnicy. - Szesnaście do trzech, że nigdy nie nauczę się latać! - krzyknęła, nim cios kolbą w dołek powalił ją na ziemię. Pot zalewał Alexowi czoło. Prymitywny wytrych znów ześliznął się z małego metalowego kółka wewnątrz zamka. Trzy zębatki poddały się już wcześniej i intuicja podpowiadała Kilgourowi, że cel jest już bliżej niż dalej. Znów skucha! Miast wrzasnąć gromkim głosem powszechnie znane obraźliwe słowo, Alex tylko otarł spływające mu po twarzy krople potu, skrzypnął zdrętwiałym w pochyleniu kręgosłupem i zaczął od nowa. Dwaj stojący z tyłu towarzysze zapewne komentowali jego wysiłki. Nie wiedział na pewno, bo ich rozmowa toczyła się w ciszy. - Cierpliwości, chłopaki - sapnął, chociaż nikt go nie poganiał. - Już prawie kończę. - Nie ma sprawy - odparł blondyn. - Kraulszavn i ja nie lubimy zbytniego pośpiechu. Kraulszavn wyczekująco spojrzał na rosłego przyjaciela. Sorensen poruszył palcami, tłumacząc zdanie. Kraulszavn przytaknął energicznie i też pokazał coś na migi. - Co on powiedział? - spytał Alex. - Że jeśli nasze podejrzenia co do zawartości tego pokoju są słuszne, to warto czekać. Alex mruknął coś pod nosem i zajął się wytrychem. Kraulszavn wraz z Sorensenem tworzyli najdziwniejszą parę pod słońcem. Obaj należeli do konspiracyjnej organizacji Stena. Sorensen był typowym chłopakiem ze wsi. Wykarmiony zdrową żywnością, wyhodował mięśnie twarde jak stal, jednak przy każdym, nawet najdrobniejszym wysiłku jego blada skóra oblewała się rumieńcem. Wyrażał się niczym wzorowy absolwent szkółki niedzielnej i trudno byłoby nazwać go nadmiernie bystrym. Alex uważał takie ślamazarne zachowanie za grę pozorów. W czasie służby w sekcji Modliszki spotkał przynajmniej kilku podobnych osobników i wiedział, ile naprawdę są warci. Niewinny wygląd, niezbyt szybki przewód myślowy, powolne reakcje - te cechy dotyczyły jedynie spraw codziennych; faktycznie jednak podobni Sorensenowi chłopcy posiadali nad wyraz sprawne mózgi. Alex podejrzewał wręcz, że Sorensen należał do jakiegoś rozbitego zespołu lub też mógł być “uśpionym” członkiem sekcji Modliszki. Jednak Kilgour nawet o tonie pytał, młodzian i tak by nie odpowiedział. A szkoda, bo gdyby Alex znał stosowne hasło, jeńcy zyskaliby nader wydajny, a samobieżny komputer bojowy. To natomiast zwiększyłoby ich szansę. Podobnie jak wszyscy pobratymcy Sorensena, on także nie znał się na ludziach. Jego bracia i siostry byli ulubionymi ofiarami rozmaitych szalbierzy oraz wędrownych oszustów. Rzecz przedstawiała się na tyle fatalnie, że imperialny gubernator rodzinnej planety chłopaka musiał surowo zakazać urządzania jakichkolwiek festynów, zabaw czy nawet jarmarków. Z drugiej strony, wystarczyło pokazać Sorensenowi pewien odległy punkt i określić rodzaj broni, a ten “nierozgarnięty” wieśniak natychmiast bezbłędnie wyliczał trajektorię, kąt podniesienia i poprawkę na wiatr. Był niewątpliwie cennym znaleziskiem. Tym cenniejszym, że przyjaźnił się z Kraulszavnem. Wytrych chwycił. Alex przekręcił go powoli. Poczuł, jak ostatnia zębatka wsuwa się na miejsce. Jeszcze kilka manewrów, a zamek w końcu ulegnie. Szczęknęła przeciwwaga. Kilgour odstąpił od drzwi i pchnął je lekko. Jęknęły zawiasy. Kraulszavn pokazał coś, co zapewne oznaczało gratulacje. Chociaż... ostatnie poruszenie jednego z palców sugerowało podejrzaną poufałość. “Dziadku?” Alex spojrzał wyczekująco na Sorensena, ale ten ani kwapił się do tłumaczenia. Patrzył tylko niewinnymi oczami. - Odnoszę wrażenie, że twojemu kumplowi zebrało się na żarty - warknął Alex. - Wykluczone, panie Kilgour. Obrócił się do Kraulszavna, aby przekazać mu treść rozmowy. Tamten otworzył bezgłośnie usta i przykrył je delikatną, futrzastą łapką, jakby tłumił śmiech. Alex nie zdołał utrzymać powagi. - Dobra, rozumiem, że nasz Kraulszavn nie miał nic złego na myśli. Ale wiecie, chłopaki, w tym pokoju może straszyć. - Duchy? - spytał niedowierzająco Sorensen i przekazał rzecz koledze. “To zabawne”, zasygnalizował tamten. - Śmiejcie się, ale Tahnijczycy opowiadają o katedrze takie rzeczy, że włos na nogach jeży się i płonie. Alex wszedł pierwszy. Mimo powątpiewania w zjawiska nadprzyrodzone, Sorensen i Kraulszavn odczekali chwilę, nim podążyli w jego ślady. Kraulszavn miał szczególne powody do wahania. Jak każdy dorosły Struth, Kraulszavn kładł opowieści o duchach między bajki. Pamiętał wszakże, że podobne historie odgrywały niegdyś wielką rolę w śpiewanej tradycji jego rasy. Ledwo opierzone pisklaki kuliły się w gniazdach, słuchając o upiorach i sępołakach. Strach przed nieznanym był najlepszą obroną dla nieporadnych młodziaków o miękkich jeszcze dzióbkach. Struthowie rozwinęli się na planecie mogącej ciężko przerazić każdego postronnego obserwatora. Roiło się na niej od istot wyposażonych w pazury, szpony, kły i ostre dzioby. Przeżywał najsprytniejszy, reszta kończyła w cudzych żołądkach. W czasach prehistorycznych Struthowie stanęli niegdyś przed perspektywą całkowitej zagłady. Chociaż potrafili latać, byli za mali, aby skutecznie się bronić, natomiast zbyt duzi, żeby schować się pod byle liściem. Na dodatek słyszeli jedynie ultradźwięki, co pozwalało przywódcy dyskretnie prowadzić stado w powietrzu, uniemożliwiało jednak wczesne wykrycie coraz to nowszych wrogów. Liczebność Struthów spadła do zaledwie paru stad, gdy ostatecznie zdołali oni umknąć na niewielki kontynent, odizolowany od głównego masywu. To był raj - obfitość wszelkiego jadła i brak zagrożenia. Kolejne pokolenia wyrastały coraz większe, skrzydła im malały, aż w końcu przekształciły się w chwytne kończyny. Już jako nieloty Struthowie nauczyli się posługiwać narzędziami. Ich głośnie nie pozwalały na bogatą modulację ultradźwięków, więc szybko wykształcili system porozumiewania się podobny do języka głuchoniemych. Okazało się to wręcz niezbędne. Z każdym rokiem stada stawały się coraz liczniejsze i naturalnym biegiem rzeczy pojawiła się konieczność współpracy. Wyspecjalizowane w pozyskiwaniu żywności grupki musiały się wzajemnie komunikować. Z początku przekazywały sobie proste stwierdzenia: “Coś smacznego jest pod tym kamieniem. Ty podnosisz. Ja biorę. Potem się dzielimy”. Z czasem wykształcił się z tego cały język, a stopień opanowania wszystkich jego znaków świadczył o statusie społecznym. Szczególnie ceniono tych, którzy w paru prostych gestach potrafili zawrzeć nawet bardzo złożone myśli. Tak narodzili się wśród Struthów filozofowie. Pędząca spokojne życie rasa już była bliska wynalezienia pisma, gdy zdarzyło się nieszczęście. Ruchy górotworu wyniosły ku powierzchni dość skał, by utworzyły one groblę łączącą wyspę ze stałym lądem. Najpierw drogą tą nadeszły drobne zwierzątka, potem stada gryzoni. Na końcu pojawiły się drapieżniki. Struthowie stanowili łatwą zdobycz. Po setkach tysięcy lat spokoju znów stanęli w obliczu zagłady. Tym razem jednak nie byli bez szans. Dawne ptasie stada przekształciły się już w zdolne do współpracy plemiona. Struthowie nauczyli się budować gniazda w trudno dostępnych okolicach. Podzielili się na mniejsze grupy. Zbieraniem żywności zajmowały się specjalnie wyznaczone pary. Okazało się, że tak właśnie jest najlepiej. Gdy jeden osobnik pracował, drugi lustrował okolicę. W razie niebezpieczeństwa mieli czas na ucieczkę. Jeśli jednak dochodziło do walki, dwaj współdziałający i uzbrojeni Struthowie mogli zabić w zasadzie każdego drapieżnika. Życie w nielicznych, doskonale kryjących się wspólnotach, miało swoje dobre strony, zmuszało jednak do pozostawiania gniazd bez opieki, czasem na dość długo. Pojawił się więc kolejny problem: jak skłonić młode, aby cierpliwie siedziały na kuprach? Postanowiono wykorzystać (i rozwinąć) naturalny u młodziaków lęk przed nieznanym. Pisklaki z otwartymi dzióbkami wysłuchiwały opowieści o okrutnych upiorach dopadających każdego malucha, który niepomny na ostrzeżenia rodziców wyszedł samowolnie z gniazda. Najczęściej opisywanym złym charakterem był pazurecznik, wielkie latające bydlę spadające z nieba niczym grom i porywające małego Strutha do swej mrocznej siedziby, gdzie małe pazureczniki zjadały ofiarę żywcem. Grozą wiało też od Wielkiego Kła, upiora leśnego czatującego na grupki niegrzecznych berbeci. Łapał je, część pożerał sam, aby nie uciekły. Potem wracał z kumplami i urządzali sobie ucztę. I to działało. Dzieciaki siedziały posłusznie w gniazdach tak długo, aż prawie dorosłe mogły brać udział w wyprawach gromady. Tak mijały lata, aż Struthowie pojęli w końcu, że ich prześladowcy nie dorównują im inteligencją. Zmęczeni wiecznym kryciem się na kamienistych wyżynach, zeszli w doliny i zaczęli tępić drapieżców. Polowali dotąd, aż nikt nie warczał już na nich zza krzaka. Potem przenieśli się na kontynent. Nim minęły dwa stulecia, opanowali całą planetę. Pozbyli się wszystkich naturalnych wrogów i na tym poprzestali. W odróżnieniu od tylu innych ras, zamiast zacząć wojny międzyplemienne, upodobali sobie życie w pokoju. Ich największą pasję stanowiło doskonalenie niezwykłego języka, który rychło doczekał się wersji pisanej W chwili, gdy Struthów odkryło imperium, doszli oni do etapu czystej matematyki. Tworzone przez nich programy komputerowe były wprawdzie prymitywne (gdy porównać je z imperialnymi standardami), ale okazały się genialne w swojej prostocie. Obdarzeni matematycznym talentem Struthowie od razu stali się najbardziej pożądanymi fachowcami od programowania. Jako wybitnym specjalistom płacono im bardzo dużo, więc większość przedstawicieli rasy pławiła się w luksusie. Tyle tylko, że każdy ich kontrakt musiał zawierać jedną, nigdzie indziej nie spotykaną klauzulę: dotyczył zawsze dwóch Struthów. Pracowali albo w parze, albo wcale. Jeden nie miałby z kim rozmawiać, a wszyscy wiedzieli, że samotność wpędzała Struthów w śmiertelnie groźną depresję. W chwili spotkania z Sorensenem Kraulszavn był jeszcze całkiem żwawy, ale każdy dzień spędzony za drutami pogarszał jego kondycję. Do niewoli trafił jako kontraktowy cywilny pracownik służb pomocniczych. Jego kompan zginął podczas pierwszej potyczki. Kraulszavn jakimś cudem przetrwał inwazję. Sorensen nie spotkał jeszcze nikogo równie bezbronnego, więc odruchowo otoczył troskliwą opieką to chodzące nieszczęście. Wbrew pozorom, nowi przyjaciele mieli zbliżone sposoby myślenia. Nauka języka migowego nie przysporzyła Sorensonowi żadnych kłopotów. Rychło pogadywał z Kraulszavnem niczym rodowity Struth. Ptakowaty odzyskał apetyt, wróciła mu chęć życia. Tworzyli zgraną parę. Niewiele brakowało, a powiodłaby im się pierwsza wspólna próba ucieczki. Szykowali się właśnie do następnej, gdy zostali przeniesieni do Koldyeze. Kilgour natychmiast się na nich poznał i zrozumiał, że są zbawieniem. Potencjalnym uciekinierom najbardziej brakowało mocy obliczeniowej. Zwykły komputer mógłby zaoszczędzić wielu lat pracy i przygotowań. Sorensen i Kraulszavn stwierdzili, że wszystko da się zrobić. Jeśli dostaną choć jeden sprawny chip, wtedy zbudują odpowiednie urządzenie. Napiszą nawet język na tyle prosty, by miniaturowa maszynka działała. Alex był niemal pewien, że właśnie otwarty pokój dostarczy im potrzebnego surowca aż w nadmiarze. Już podczas kreślenia pierwszych projektów, niegdysiejsi twórcy katedry pomyśleli o urozmaiceniu bryły gmachu witrażami. Szybko też pojęli, że czeka ich nie lada zadanie. Musieli ożywić sztukę, która zanikła tysiące lat wcześniej. Próba zastosowania współczesnych technologii przyniosła raczej żałosne skutki. Mimo licznych eksperymentów, budowniczy ani razu nie uzyskali niczego, co choć w zarysie przypominałoby dzieła dawnych mistrzów. Ostatecznie poszukawszy rady w dawnych księgach, trafili na zapiski witraży sty imieniem Rugerus. Starannie odtworzyli wszystkie jego metody. Miast laserami, cięli szkło ołowiowe rozgrzanym żelazem. Krawędzie wygładzali drobnym pumeksem. Do barwienia używali domieszek soli metali oraz zmielonych na proszek drogocennych kamieni. W otwartym przez Kilgoura pokoju znajdował się jeden z warsztatów. Mnisi z Koldyeze pracowali w nim przez wiele pokoleń. Wszystko pokrywał kurz, podłogę zaścielały trudne do zidentyfikowania śmieci i szczątki. Trwało chwilę, nim eksploratorzy zdołali rozpoznać poszczególne znaleziska. Kraulszavn otworzył szafkę i aż zamachał rękami, ujrzawszy zawartość. Zaraz też wyciągnął ze środka taflę grubego szkła, a następnie podsunął ją Alexowi pod nos. Kilgour się żachnął. - Szkła nie widziałem, czy co? Czemu on się tak podnieca? - Mówi, że takiego właśnie materiału używali Struthowie przy konstruowaniu swoich wczesnych komputerów. Alex rozważył sprawę. - Aha, płyta montażowa. Znaczy, mamy już coś na początek. Patrząc na przetrząsających wnętrze towarzyszy, Kilgour zastanawiał się, jak najlepiej potraktować szkło, by umocować na nim obwody. Może uda się znaleźć jakieś żrące świństwo. Kto tu jest dobry z chemii? Kraulszavn znów się ożywił. Alex podszedł bliżej. Ptakowaty usiłował wydobyć jakiś przedmiot spod stosu beczułek. Szkot zrobił to jednym ruchem. Odbili wieko i znieruchomieli. Skrzynka zawierała masę złotych płatków. - No tak, potrząśnij mnichem, a złoto się sypnie - mruknął Alex, który antyklerykalizm wyssał z mlekiem matki. Akcja w Gromadzie Wilka wzmocniła zaś w nim tę wrogą postawę. Kraulszavn wskazał na płatki, potem na szkło. Sprawa przedstawiała się jasno i Kilgour nie musiał o nic pytać. Mieli już materiał na obwody komputera. Nawet jeśli maszynka okaże się nad wyraz tępa, będzie przynajmniej coś warta. Zanim jednak zdołali przeszukać wszystkie kąty, rozległo się ogłuszające wycie syren.. Alex znalazł Stena na blankach. Uspokoił się już nieco. Nawet jego żołądek przenicowany zawodzeniem alarmów, wrócił na swoje miejsce. Spojrzeli na wewnętrzny dziedziniec. Po chwili wiedzieli, skąd to całe zamieszanie. Kapitan St. Clair, nieprzytomna i pokrwawiona, mijała ostatnią z trzech bram. Strażnicy ciągnęli krnąbrną dziewczynę ku miejscu przewidzianemu przez Tahnijczyków na karcer. - Kto to jest? - spytał Sten. - Nie mam pojęcia. Ale się dowiem. Wygląda, jakby jeszcze żyła. Obaj doskonale zdawali sobie sprawę, co teraz nastąpi. - Więźniowie! - zachrypiał głośnik. - Uwaga! Mówi pułkownik Derzhin. Ktoś z waszych szeregów próbował ucieczki. Bez powodzenia. Zgodnie z ostrzeżeniem, brak dyscypliny pociągnie za sobą karę. Sten wstrzymał oddech. - Zatrzymana spędzi trzydzieści dni w odosobnieniu. O chlebie i wodzie. Ale na tym nie koniec. - Dalej, sukinsynu - syknął Alex. - Wszyscy więźniowie udadzą się natychmiast do swoich cel i pozostaną w nich przez dwadzieścia cztery godziny. Skoro nie będziecie przez tę dobę pracować, nie dostaniecie jeść. Kto wyjdzie z celi przed czasem, zostanie zastrzelony. Głośnik umilkł. - Znów to samo - mruknął Sten, kierując się w głąb katedry. - I jeszcze jedno. Niech zapamiętają. Następnemu takiemu bohaterowi osobiście nogi z tyłka powyrywam, żeby nie biegał. Słowo. - Dopilnuję, aby ta informacja się rozniosła, szefie. Rozdział czternasty Sten nie mógł poprzestać na wyzywaniu podopiecznych od kapuścianych łbów, musiał zrobić coś konkretnego. Wiedział, że jeśli czym prędzej nie zabierze się za organizację pierwszych ucieczek, dyscyplina pójdzie w strzępy, a co więksi zapaleńcy zaczną ignorować jego rozkazy. Uciekanie z niewoli to rodzaj sztuki (wyzwolonej), do której uprawiania dodatkowo zobowiązywało otoczenie, czyli wiekowa katedra. Prawdziwa ucieczka wymaga współpracy polegającej na czymś więcej, niż zbiorowe wygrzebywanie dziury w ziemi czy gromadne trzymanie drabiny. Wymaga też konspiracji. Schemat organizacyjny konspiratorów winien przypominać dwie zestawione wierzchołkami piramidy. Szczyt pierwszej tworzyli obserwatorzy i strażnicy. Podlegali im o wiele liczniejsi cieśle, rękodzielnicy i inni specjaliści. Ta grupa nie była zwykle przewidziana do ucieczki. Przewodził jej “Big X”, koordynator wszystkich wysiłków i łącznik pomiędzy organizatorami a samymi potencjalnymi zbiegami. Na każdym poziomie należało zachowywać maksymalne środki bezpieczeństwa. Organizacja musiała być chroniona przed wykryciem, to z jednej strony, z drugiej zaś szczegóły planowanej ucieczki powinny pozostać sekretem do ostatniej chwili nawet dla najbardziej zainteresowanych. Alex ujął to prosto: - Myślcie sobie o mnie, co chcecie, ale od dzisiaj przy stole rozmawiamy wyłącznie o pogodzie. Najwięcej problemów nie nastręczali wcale strażnicy, tych łatwo dawało się uniknąć. Gorzej ze współwięźniami. Wywiad Tahnijczyków całkiem słusznie uchodził za dość skuteczny i Sten nie wątpił, że wśród jeńców jest przynajmniej jeden podstawiony agent. A najpewniej w grę wchodziło kilku tajniaków. Należało ich czym prędzej wykryć i usunąć. Dokładnie rzecz biorąc, powinni zniknąć bez śladu, ponieważ co dla jeńców było egzekucją za zdradę, dla komendanta stanowiłoby zwykłe morderstwo. Po co więc ściągać sobie na głowę surowe sankcje. Sten podniósł Alexa i jego bandę rzezimieszków do godności ciała lustracyjnego i rozpoczął rekrutację. Mimo ryzyka nie mógł dłużej zwlekać. Zmartwień dostarczali też ci współtowarzysze niedoli, którzy z różnych powodów nie mieli ochoty w jakikolwiek sposób wiązać się ze Stenem i dystansowali się wobec jego zamiarów. Jedni cierpieli na klaustrofobię, drudzy zdziwaczeli i pędzili życie odludków, inni uważali się za samotnych wojowników, toteż planowali ucieczkę w pojedynkę. Przedstawiciele tej ostatniej grupy byli szczególnie groźni. Lekceważyli koordynację działań i mogli przypadkowo pokrzyżować szyki pozostałym. Sten wiedział, że przy sporej dozie szczęścia zdoła dowiedzieć się najwyżej o połowie planowanych ucieczek. Znakomita większość jeńców nie znała go, a zatem traktowała podobnie jak on ich: nieufnie. Sten właśnie męczył kolację w swojej celi, gdy usłyszał szuranie pod drzwiami. Bez żalu odstawił miskę, spojrzał na przybyłego i zbladł. W progu stał Lay Reader Cristata. Cristata nie pełnił żadnej ważnej funkcji w organizacji, gdyż wciąż uznawał się za cywila, który tylko przypadkiem trafił między jeńców wojennych. Nieustannie trzeba było przywoływać Cristate do porządku. Odmawiał wykonania dowolnego rozkazu twierdząc, że dyscyplina wojskowa go nie obowiązuje. Nie salutował nikomu, nawet strażnikom. Jak dotąd nie trafił do karceru, ale takie kuszenie losu nie mogło się dobrze skończyć. A że go lubiano... Jego drużyna pierwsza zgłosiła się na ochotnika do służby w koszmarnej kuchni. Wziął pod opiekę obrośniętą grzybem klitkę służącą za obozowy szpitalik. Nie miał nic przeciwko czyszczeniu latryn. Bez słowa skargi czuwał dzień i noc przy każdym chorym. Sten zastanawiał się nad celem niespodziewanej wizyty Laya Readera. Może odkrył, że ich racje żywnościowe pochodzą z wojskowych zapasów i zamierzał złożyć uroczysty protest? Ale czemu nie poszedł z tym do Virungi? - Tak? - Czy mogę wejść? - zapytał gość, a ujrzawszy zapraszający gest Stena, przekroczył próg i zamknął za sobą drzwi. - Rozumiem, że pełni pan tu szczególną funkcję - wykrztusił. - Słyszałem, że odpowiada pan za próby ucieczek. Sten mruknął coś niezobowiązująco. Czy Cristata mógł być agentem Tahnijczyków? Nie, takich cudów nie ma. - Zdecydowaliśmy, że powinienem spotkać się z panem i zaklepać miejsce w grafiku ucieczek. - Wy chcecie zbiec? - A czemu nie? Jak inaczej uwolnić się od tych mundurów i regulaminów? Łącznie jest nas czworo. - Co zamierzacie? - Drążymy tunel. - Tunel? - powtórzył ze zdziwieniem Sten, spoglądając na smukłe i delikatne dłonie Cristaty. Ten pojął, w czym rzecz, i napiął muskuły. Robiły wrażenie. Spod opuszków palców wyjrzały solidne szpony. - W razie potrzeby potrafię sobie radzić z oporną materią. Kiedyś byłem inżynierem kopalnianym. Sten aż się uśmiechnął. - Tahnijczycy nawet nie wiedzą, kogo tu przetrzymują. - Zapewne. Ale sami są sobie winni. Zmuszając mnie do wykonywania tylu bezsensownych rozkazów, stracili szansę poznania moich prawdziwych możliwości. W tych okolicznościach uznałem, że kłamiąc, nie popełnię grzechu wobec Najwyższego. - Gdzie kopiecie? - Usunęliśmy część posadzki na parterze wschodniego skrzydła. Kierujemy się prosto poza mury. Sten przypomniał sobie plan Koldyeze. - To będzie długi tunel. Stamtąd jest chyba najdalej do urwiska. - Owszem. Mamy jednak nadzieję, że dzięki temu zmniejszamy szansę wykrycia wejścia do wykopu. - Ile wam jeszcze zostało? - Już niewiele. Samo kopanie idzie łatwo, ponieważ drążymy poniżej poziomu fundamentów i nie musimy kluczyć. W tej chwili powinniśmy znajdować się blisko wewnętrznego muru. Sten był zdumiony. Niewiarygodne. - O kurna... - wyszeptał - Bardzo proszę nie używać obsceniów w mojej obecności. - Tak, przepraszam. Jakiej pomocy potrzebujecie? - Żadnej. - Żadnej? Dobrze, załóżmy, że wam się uda. Co zrobicie, gdy już wyjdziecie? Bez obrazy, nie przypomina pan wyglądem Tahnijczyka. - Ruszymy w głąb kraju. Tam wykopiemy sobie ziemianki i zaczniemy z wolna zaprzyjaźniać się z miejscowymi rolnikami. - Na czym opieracie nadzieję, że nie wydadzą was dla nagrody? - Trzeba wierzyć - odparł Cristata. - A teraz... czy mogę już wrócić do moich obowiązków? Przybyło czterech chorych. - Jasne. Jakbyście potrzebowali pomocy czy drobnej dywersji... - Nie sądzę. - Dobra. Niech was nie opuści, hm, Najwyższy. - Cały czas jest z nami. Cristata wymknął się z pokoju. Sierżant Ibn Bakr wyglądał wręcz kwitnąco, szczególnie gdy wziąć pod uwagę warunki życia więźniów. Alex zerknął z podziwem na muskularny tors i ledwo się opanował, żeby nie zajrzeć osiłkowi w zęby. Oto kandydat na bohatera kompanijnego. - Panie Kilgour. Cholera. Mówi! - Chcę na ochotnika przystąpić do waszego komitetu. Chodziło o komitet ucieczkowy, ale tego ostatniego słowa nigdy nie wypowiadano głośno. - Jesteś przyjęty, chłopcze - odparł radośnie Alex. Jeszcze trzech podobnych jemu, a uda się zerwać kopułę z dachu katedry i jak taranem wywalić nią wszystkie bramy. - Trzeba nam silnych i młodych do kopania, dźwigania... znaczy, ruszania z posad bryły świata. - Hmm... nie o tym dokładnie myślałem, panie Kilgour. Marzenie Alexa prysło jak bańka mydlana. - Słucham? - Sądziłem, że przyda się ktoś zdolny przerobić nasze mundury na ubrania cywilne. - Zamierzasz zostać szwaczką? - Co w tym złego? - spytał Ibn Bakr i zacisnął pięść. Pokaz zrobił wrażenie nawet na Alexie. - A nic, nic. - Potrafię szyć, robić na drutach, szydełkować, znam ścieg supełkowy, krzyżykowy, gałązkowy, mereszkowy, węzełkowy, angielski. Potrafię obrębiać, obszywać... - Starczy, sierżancie. Jestem pełen podziwu dla waszych uzdolnień. Bądźcie gotowi. Jak zdobędziemy materiał, sami się zgłosimy. Sierżant zasalutował i odszedł. Kilgour spojrzał za nim i westchnął głęboko. Wieczorem znów zawyły syreny. Zmęczeni jeńcy zebrali się na dziedzińcu, dokładnie naprzeciwko wysokiej na pięć metrów sterty załadowanych czymś palet. Nikt nie wiedział, jaką niespodziankę uszykowano tym razem. Komendant Derzhin przyjął od pułkownika Virungi meldunek o stanie liczebnym. Potem przemówił; krótko i treściwie, za to wstrząsająco. - Więźniowie, wasza praca znalazła uznanie. A niech to, pomyślał Sten. Najwyższa pora zająć się sabotażem. - W nagrodę zostałem upoważniony do wydania wam paczek Pomocy Jenieckiej. To wszystko. Pułkowniku Virunga, proszę przejąć dowodzenie. Wyraźnie osłupiały Virunga zasalutował jak w transie. Reszta była równie zdumiona. Sten domyślał się, w czym rzecz. Pamiętał jak raz w pewnym obozie trafił się komendant o szczególnie miękkim sercu. Przekazanie paczek jeńcom kosztowało go przydział do jednostki bojowej. Pomoc Jeniecka była organizacją dobroczynną, działającą pod patronatem ostentacyjnie neutralnych Manabi. Troszczyła się o jeńców obu walczących stron. Dbała o ich prawa, zbierała skargi, a co najważniejsze: dożywiała. Tahnijczycy jawnie kpili z dwóch pierwszych zadań, trzecie doceniali. Każda paczka zawierała trochę łakoci, witaminy i ubrania na zmianę dla dziesięciu więźniów. Sten zastanawiał się czasem, czy te starsze damy, oficjalnie przedstawiane jako osoby kierujące organizacją, wiedziały, że większość przesyłanych jeńcom dóbr nigdy nie trafia w ręce właściwego adresata. Co ocalało w transporcie, znikało za sprawą strażników. Nawet ta jedna paczka, którą Sten kiedyś otrzymał, została już wcześniej solidnie uszczuplona. - Żarcie - szepnął ktoś. Szeregi zakołysały się niebezpiecznie. Virunga oprzytomniał. Jeszcze moment, a karne wojsko zmieni się w motłoch rozchwytujący dobra. - Baczność! Do dziesięciu... odlicz! Zdążył w ostatniej chwili. - Trzech ochotników... rozdać... paczki. Cristata... Kilgour... Horatio! Lay Reader Cristata mruknął coś pod nosem, ale widać uznał, że robota jest godziwa, bo wyszedł przed szereg. Sten i Alex za nim. - Sir - szepnął Sten. - Wskazane, żeby... - Całkiem słusznie - przerwał mu Virunga. - Zapomniałem. Jeszcze jeden! Starszy sierżant Isby! Doświadczony kwatermistrz zebrał kule i wykuśtykał z szeregu. Starszy wojak stracił nogę skutkiem braku właściwej opieki medycznej. Zdarza się, wojna. Jednak nic nie usprawiedliwiało oprawców, którzy nie zatroszczyli się o nową kończynę dla poszkodowanego. Ale cóż, procesy o zbrodnie wojenne widywano w państwie Tahnijczyków jedynie na starych filmach. - Reszta... rozejść się! Dwie godziny... na rozdanie paczek. Szeregi poszły w rozsypkę, ale nikt nie opuścił dziedzińca. Podział przesyłek wymagał szczególnego nadzoru, nawet jeśli trzech pierwszych ochotników cieszyło się sporym zaufaniem niemal wszystkich współwięźniów. Sten spojrzał na Alexa i tamten przytaknął. Musi wziąć pułkownika Virunge na stronę i wyjaśnić mu kilka niuansów. Jeśli informacje zasłyszane jeszcze w trakcie służby w sekcji Modliszki były wciąż prawdziwe, paczki spadły im jak z nieba. Natchniony świeżym optymizmem Sten zasalutował i czym prędzej się oddalił. Naprawdę miał inne zadanie do wykonania. Strażnicy syknęli na Stena i ten cofnął się pospiesznie. Otworzyli drzwi celi. Jeden wydał rozkazujące parsknięcie. Chwilę później w progu stanęła St. Clair mrużąc oczy przed światłem. Przez miesiąc już niemal całkiem doszła do zdrowia, była tylko znacznie chudsza, co jednak nie dziwiło przy tak skromnych racjach żywnościowych. Stan ogólny dziewczyny wskazywał, że musiała pilnować codziennej gimnastyki. - Następnym razem postąpimy z tobą bardziej surowo - warknął Tahnijczyk. - Nie będzie następnego razu - odparła St. Clair. Strażnik odepchnął ją i zatrzasnął drzwi celi. Pani kapitan stanęła przed Stenem. - O, komitet powitalny. - Tak jakby. - Co tam słychać w szerokim świecie? - Nie ma o czym gadać. - Czyli wojna jeszcze trwa. A swoją drogą, czemu nie tytułujecie mnie, jak należy? - Przepraszam, kapitanie. - Mniejsza z tym. Chyba już mi tak bardzo nie zależy na honorach. Dzięki za uprzejme powitanie. A teraz chciałabym się dowiedzieć, czy działają prysznice. Byli sami w pustym korytarzu. - Dobra, ale najpierw najważniejsze - rzekł Sten. - Słucham. - Próbowałaś uciekać w pojedynkę. Jak w kinie. - I co z tego? - Dość pajacowania. Każda próba ucieczki najpierw musi zostać zgłoszona i zatwierdzona przez komitet. - Nie moja - odburknęła St. Clair. - Komitety wszystko pieprzą. Rady, zgromadzenia, senaty... To one zaczęły tę wojnę. Wolę działać sama. - Ja nie proszę, tylko rozkazuję. St. Clair oparła się o ścianę. - Jesteś Iksem? - Trafiłaś. - Bardzo mi miło. Ale jak powiedziałam... - Słuchaj no, kapitanie. Słowem nie pisnę, jeśli ponownie spróbujesz zwiać sama. Błogosławię na drogę każdego, kto ma dobry pomysł, jak wyjść z tego grobowca. Ale wcześniej muszę poznać plan i zaakceptować go. St. Clair odetchnęła głęboko sześć razy i uśmiechnęła się. - Przepraszam. Rozkaz. Podporządkuję się decyzji komitetu. - Mądrze pani robi, pani kapitan. I proszę nie sądzić, że dam się oszukać. - A gdybym próbowała? - Wtedy cię zabiję - szepnął Sten. St. Clair przestała rezonować. - I jeszcze jedno. Na wszelki wypadek mianuję panią moim przybocznym doliniarzem. - Doliniarzem? Proszę wybaczyć, ale nigdy tego... - Złodziejem. Specjalistą od włamań. St. Clair zapłonęła oburzeniem. - Uprawiam hazard, a nie kradzieże. - Nie widzę różnicy. - To wszystko, szeregowy? - syknęła wściekle St. Clair. - Na razie tak. - Możecie odmaszerować! Sten oddał honory. Pani kapitan poczekała, aż “Big X” zniknie za rogiem, dopiero wtedy pozwoliła sobie na ciche, ale pełne podtekstów warknięcie. Potem spoważniała (jak na pokerzystkę przystało) i przypomniała sobie, jak bardzo potrzebuje kąpieli. Na dziedzińcu wciąż dzielono paczki. Sten zauważył, że Alex osobiście otwiera wszystkie palety i wybiera z nich jeden lub dwa pakunki, które starannie odkłada na bok. Bardzo dobrze. W pobliżu, oparty o szczątki kolumny, stał człowiek mogący uchodzić za najstarszego oficera w obozie. Sten nie znał swojego dziadka, ale zawsze właśnie tak go sobie wyobrażał. Mężczyzna trzymał w ręku pochodzące z paczki małe opakowanie sucharów oraz równie nieduży pojemniczek z dżemem owocowym. Część przydziału. Patrzył na te dary i płakał. Stena przeszedł dreszcz. Pora, abyśmy wszyscy wrócili do domu. Rozdział piętnasty “Big X” wreszcie ruszył konceptem. Działając przez przybocznych, wyznaczył ekipę geometrów, którzy rekrutowali się spośród mniej zdecydowanych amatorów wolności. Wyposażeni w prymitywne calówki, obmierzali każdy możliwy obiekt czy kawałek gruntu. Ludzie mieli więc zajęcie, a Sten mógł powiedzieć, że coś robi. Dodatkowo rysowała się szansa na sporządzenie planów Koldyeze. Dane spływały powoli. Wysokość, szerokość, długość. Na razie nic z nich nie wynikało. Sten przeklinał po cichu, że ekipa Alexa tak się grzebie z budową komputera. Czy to urządzenie w ogóle zadziała? Odsunął zapiski na potem. Od rana czekała go praca. Sten został wymieniony w rozkazie dziennym jako członek grupy roboczej mającej wyjść poza katedrę. Rozkazy dzienne przygotowywał ktoś, kto wedle wszelkich znaków był pierwszym oficjalnym zdrajcą. Przełożony starszych oficerów, Rinaldi Hernandes, zwracał się do wszystkich per “przyjacielu” lub “kochany”. Wyjątek czynił tylko wobec Tahnijczyków, których tytułował “szanownymi panami”. I kłaniał im się do ziemi. - Kochani - zakrzyknął. - Razem, w górę. Damy radę. Radę mieli dać olbrzymiemu generatorowi, który w zwykłych warunkach po prostu wpłynąłby do luku transportowca na podnośniku systemu McLeana. - Nie staracie się, przyjaciele - powiedział. - Przykro mi, ale po powrocie będę musiał zameldować o tym komendantowi. Kto dobrze jada, winien dobrze pracować. Sten sapnął i napiął mięśnie. Dwudziestu innych uczyniło to samo i generator trafił w końcu na pokład. Przełożonego starszych oficerów powszechnie nienawidzono, jednak... Sten uświadomił sobie nagle, że mimo licznych gróźb nikt z grupy Hernandesa nigdy nie stanął do raportu. Ciekawe. Hernandes przeszedł między zdyszanymi jeńcami. Klepnął kogoś po plecach, z kogoś zażartował. Mimo uszu puścił wypowiadane półgłosem przekleństwa. - Nieźle, przyjaciele. Ale to dopiero początek zmiany. Teraz pokażemy naszym szanownym panom, na co naprawdę nas stać. Grupa jęknęła i wstała. Następne zadanie było łatwiejsze: załadunek palet z wyposażeniem. Miast lustrować otoczenie, Sten obserwował Hernandesa. A przecież winien notować w pamięci rodzaj odprawianego statku. Co wiózł? Skąd i dokąd leciał? Jakie środki bezpieczeństwa stosowano podczas załadunku? Dźwignąwszy paletę, ruszył po rampie. Hernandes stał w luku towarowym. Jak zwykle, i tym razem nosił zbyt wielkie na niego, workowate odzienie. - Dobra - krzyknął. - Stawiaj tutaj, pośrodku, kochany. Musimy czym prędzej załadować i odprawić ten statek. Bez wątpienia zdrajca, pomyślał Sten. Ale czy agent? Przy takiej ostentacji? - Biedaki marzną gdzieś na lodowej planecie - ciągnął Hernandes. - Trzeba szybko dosłać im wszystko, czego potrzebują. Sten łypnął na nadzorcę i niczym posłuszna mróweczka ruszył we wskazanym kierunku. Rzucając ładunek, zerknął na przyczepiony z boku list przewozowy: “Mundury tropikalne, ubrania robocze”. Spojrzał na okoliczne palety: “Sprzęt rekreacyjny”; “Niskokaloryczne posiłki regeracyjne”; “Konserwy mięsne, drugi gatunek, dla obcych”; “Materiały szkoleniowe: kryzysy społeczne”; “Poradniki: Jak uleczyć złamane serce”; “Zarodniki grzybów ogródkowych, wydawać od wyższych oficerów wzwyż”. Ciekawe, co oni zrobią z tym dobrodziejstwem pośród lodowej pustyni? Uśmiechnął się, oczami wyobraźni widząc reakcje zmarzniętych wojaków. Nieco cieplej pomyślał o Hernandesie. Dla zachowania pozorów zderzył się z nim przy wyjściu. Tamtemu aż sprzączki zadzwoniły. - Ostrożnie, przyjacielu - złajał go po ojcowsku Hernandes. - Zajrzyj do mnie wieczorem - szepnął Sten. - Słucham? - Jestem Wielkim Iksem - odparł Sten. Cholera jasna, pomyślał, trzeba spróbować. Może to i zdrajca, ale jakiś dziwny. Hernandes nie był zdrajcą. Na wszelki wypadek Sten kazał mu się rozebrać, ale przeszukanie nie ujawniło żadnych elektronicznych pluskiew. Potem poszli na długi spacer korytarzami. Rinaldi Hernandes zarabiał na życie jako agent budowlany, dzięki czemu znał się na murarce, materiałach konstrukcyjnych, stolarstwie. Do służby wstąpił na początku wojny. Dziwnym zbiegiem okoliczności biurokracja armii niczego nie pokręciła i Hernandes trafił do oddziałów budowlanych. Nienawidził Tahnijczyków z całego serca. Jego jedyny wnuk zginął w pierwszej bitwie. Hernades miał więcej szczęścia: wzięto go do niewoli. Przetrwał już wiele podłych lat, po cichu podkładając Tahnijczykom jedną świnię za drugą. Kamuflował swoją podstępną działalność, bo chciał dożyć chwili, gdy będzie mu dane wziąć broń do ręki. Pragnął zemsty. - Widzę pewien kłopot, przyjacielu - powiedział ze smutkiem. - Nigdy jeszcze nikogo nie zabiłem. Nie wiem, czy potrafię. Ostatnimi czasy Hernandes rozpracował system dystrybucyjny. Pracowicie wysyłał zaopatrzenie frontowe na tyły i odwrotnie. W miarę skromnych możliwości sypał piasek w tryby machiny wojennej Tahnijczyków. Gdy tylko trafiła się okazja, uszkadzał dostępne obwody na pokładach ich statków. Pałał tak wielką nienawiścią, że dobrowolnie przyjął rolę zdrajcy. Taka postawa dawała większe możliwości. Ryzykował głowę, wściekli współwięźniowie mogli go przecież zabić. Ale trudno. W zamian zdobył zaufanie Tahnijczyków. Czasem się zastanawiał, ilu wrogów doprowadził swoją grą do marnego końca. Czy w ogóle byli tacy? Nie wiedział. A może to wszystko na nic? Sten pomyślał, że pewnie więcej Tahnijczyków przeniosło się na tamten świat za sprawą genialnych pomysłów Rinaldiego niż z powodu szarży dowolnego imperialnego pancernika. Komitet zyskał pomoc klasycznej “złotej rączki”. I bardzo dobrze. Taki majster przyda się jak nikt przy realizacji zadania. Stenowi pozostało jeszcze wymyślić zadanie. Rozdział szesnasty L’n poruszyła lekko joystickiem. Maszyna zamruczała z cicha i w prowadnicy pojawiły się dwa odcinki rury. Dla pewności sprawdziła widniejące na nich znaki plus i minus, po czym pchnęła manipulator. Rury zbliżyły się powoli, aż nagłym skokiem spoiły w jedną. L’n przyjrzała się złączu. Wyglądało na idealne. Biegło linią cieńszą od włosa. Wszystko to robiła w niemal zupełnej ciemności. Ktokolwiek inny zapewne już dawno nabawiłby się klaustrofobii. Laboratorium kontroli jakości było zupełnie odcięte od reszty świata, ale L’n czuła się w nim całkiem dobrze. Dla niej zerowe oświetlenie stanowiło odpowiednik wczesnego zmroku. Pora na próbę pod obciążeniem. Włączyła prąd. Niby nic się nie zmieniło, ale superczułe oczy L’n wychwyciły drobne czerwone plamy. Połączenie było wadliwe. Zachichotała i jednym ruchem dźwigni spuściła rury do skrzyni z uszkodzonymi materiałami, prawie pełnej po zaledwie paru godzinach pracy. Wbrew przechwałkom, Tahnijczykom wiele brakowało do doskonałości. L’n lubiła wyobrażać sobie, jak kiedyś, w przyszłości, jakiś bystry historyk badający przyczyny klęski Tahnijczyków dotrze w swych peregrynacjach do stojącej pod jej stołem skrzyni naładowanej przewodami hydraulicznymi z wadliwymi magnetycznymi złączami. Uśmiechnęła się i spojrzała na kolejne dwa odcinki. Zastrzygła spiczastym uchem, oczekując delikatnego mruczenia maszyny, ale miast tego usłyszała dobiegające zza drzwi krzyki. Hałas odebrała bardzo boleśnie. Co u licha? Wrzaski nie ustawały. Poznała głos nadzorcy Clorica. Nie rozumiała, o czym mowa, ale niewątpliwie ktoś wpadł w niezłe tarapaty. Jeśli Cloric był dziś w formie, a niby czemu miałby ją nagle stracić, to w następnej kolejności należało oczekiwać odgłosów uderzeń. L’n z góry współczuła ofierze, ale cóż mogła zrobić? Wróciła do pracy i postarała się nie myśleć o zamieszaniu na zewnątrz. To akurat przychodziło L’n z dnia na dzień łatwiej, a równocześnie napełniało ją coraz większym niepokojem. Przecież jeszcze kilka lat temu nie wiedziała, że istnieje coś takiego jak przemoc. Nie znała nawet tego słowa. Nie, nie wywodziła się z rasy pacyfistów. Wręcz przeciwnie, Karrowie odznaczali się dość gwałtowną naturą. Smukli, porośnięci miękką sierścią, z dużymi czarnymi oczami, wrażliwymi uszami i długim ruchliwym ogonem. Pierwotnie zamieszkiwali środkowe poziomy gęstych lasów, gdzie zawsze panował głęboki półmrok. Jak wiele podobnych stworzeń byli przywiązani do osobniczego terytorium, co w miarę postępu ewolucji zaowocowało silnie rozwiniętą potrzebą prywatności. Tej ostatniej strzegli szczególnie zazdrośnie i jedyne chwile, kiedy doznawali czegoś zbliżonego do poczucia samotności, następowały wyłącznie w okresie godów. Ale ów okres zdarzał się rzadko i trwał krótko. Od wieków z lubością pędzili życie urodzonych samotników. Uwielbienie świata stanowiło ich drugą charakterystyczną cechę. L’n wybrała karierę artystyczną i właśnie wspinała się na szczyty twórczej formy, gdy postanowiła emigrować. Było to bardzo śmiałe (albo głupie) posunięcie. Mało który Karr potrafiłby porzucić ciepło osobistego ogniska domowego na rzecz wielkiego, wrogiego świata. Przyjaciół i rodzinę L’n ogarnęło przerażenie. Jednak artystyczna dusza L’n domagała się dostępu do nowych środków wyrazu. Modelowanie spolaryzowanych promieni światła wymagało wiedzy, a rodzinna planeta nie gwarantowała dobrego wykształcenia. L’n posunęła się w swoich badaniach naprawdę daleko i czuła, że jeszcze trochę, a uzyska pożądane efekty. Wtedy właśnie wybuchła wojna. Ówczesna twórczość L’n, określana przez krytyków jako “okres dwuosiowy”, zaczęła zdobywać popularność wśród szerszych kręgów publiczności. Publiczność. Dziwne słowo. Język Karrów nie wytworzył podobnego pojęcia. L’n kojarzyło się ono z cuchnącym tłumem, podchodzącym coraz bliżej, napierającym... Ale jakoś sobie poradziła, a nawet polubiła te chwile, gdy stawała się centrum uwagi. Zyskała też pierwszego “cudzoziemskiego” przyjaciela. Nazywał się Hansen. Najemny żołnierz, kapral Hansen. Człowiek. Rosły mężczyzna z początku napełniał ją lękiem. Gdy po raz pierwszy ujął jej małe dłonie i wyhuczał kilka słów podziwu dla świetlnych obrazów, skoczyła ze strachu na stelaże i zatrzymała się dopiero pod sufitem. Po chwili opanowała się, uprzejmie wysłuchała, co gość miał do powiedzenia, a następnie czym prędzej wygoniła go z pracowni. Potem pół nocy czesała futro, próbując usunąć obcy zapach. Po kilku miesiącach polubiła tę woń. Hansen spędzał z L’n każdą wolną chwilę. Podziwiał jej prace, czasem krytykował, ale jego uwagi zawsze okazywały się pomocne. Kapral chronił swą przyjaciółkę podczas wernisaży. Pilnował, aby tłumy nie gromadziły się zbyt blisko. Podczas inwazji Hansen przedarł się przez ogarnięte ogniem miasto i wyniósł L’n z pracowni. Oboje schronili się w koszarach. Kilka minut później zaskoczone siły imperium poddały się, ale Tahnijczycy nie wstrzymali od razu ostrzału. Jeden z pocisków wybuchł obok ich kryjówki. L’n ocknęła się tylko lekko ranna. Z Hansena mało co zostało. Od chwili wyjazdu z domu L’n nauczyła się wielu rzeczy. Między innymi kłamstwa. Gdy Tahnijczycy uznali, że należała do personelu wojskowego, nie wyprowadziła ich z błędu. Słyszała, jak na przyległych ulicach rozstrzeliwuje się wszystkich napotkanych cywilów. Po śmierci Hansena poznała jeszcze jedno: bolesną samotność. Złącze na następnej parze przewodów rozjarzyło się pomarańczowo. Dobre. Cholera! Przesłała rury dalej. Krzyki na zewnątrz umilkły. Miast odgłosów uderzeń, uszu L’n doszły szmery rozmowy. Co tam się dzieje? Chetwynd usłyszał wrzaski aż z drugiego końca fabrycznej hali. Szybko sprawdził podległych mu strażników oraz ich grupy robocze. Na oko wszystko w porządku. Chwilę. Kogoś tu brakowało. Przepchnął masywne cielsko między powarkującymi maszynami, skręcił za róg i znieruchomiał. No tak, znów Cloric. Purpurowy ze złości, oczy wytrzeszczone, rozdarta morda. Orgazm ujadania. Obiektem ataku był o wiele mniejszy mężczyzna, jeden z imperialnych jeńców wojennych. Powód całej awantury widniał jak na dłoni: wkoło leżały rozsypane złącza przewodów hydraulicznych. Z tyłu mroczniały masywne drzwi do pomieszczeń kontroli. Czerwone światełko nad jednym z wejść informowało, że w laboratorium ktoś pracuje. Chetwynd przybrał urzędową pozę i podszedł bliżej. Wiedział, że musi zbadać sprawę, nim cokolwiek uczyni. Bo i owszem, więzień mógł okazać się dywersantem, w takim razie pozostanie wzruszyć ramionami i niech się dzieje wola straży. Z drugiej jednak strony Cloric słynął z niepohamowanych skłonności sadystycznych. Pod tym względem wyróżniał się nawet wśród klawiszy. Chetwynd zaś był kierownikiem zmiany, więc to on odpowiadał za więźniów, a tych należało oszczędzać. Z góry wciąż przychodziły niepokojące sygnały o braku rąk do pracy. Jeśli Cloric nie przestanie tak często wpadać w amok, to niedługo sytuacja stanie się jeszcze gorsza. Poza tym Chetwynd miał osobisty powód, by interweniować. Sam też kiedyś był więźniem. Cloric w końcu spostrzegł kierownika i na jednym oddechu przestawił się na obronę. - Poradzę sobie, Chetwynd. - Jeszcze raz tak się do mnie odezwiesz, Cloric, a przestaniesz sobie radzić. Chetwynd górował masywną posturą nad też rosłym Clorikiem i chociaż nie był bezpośrednim przełożonym strażników, to jednak nie opłacało się z nim zadzierać. Z jakichś tajemniczych powodów z Chetwyndem liczyli się nawet ci z pionu bezpieczeństwa. Ogólnie tępy Cloric miał dość rozumu, by nie dociekać szczegółów. Chetwynd poczekał cierpliwie, aż klawisz przetrawi dostępne dane i wzruszy ramionami. - On coś kombinował - mruknął Cloric wskazując na jeńca. - Widzi pan. Pomieszał dobre rury ze złymi. Chetwynd nie zamierzał wysłuchiwać wyjaśnień strażnika. Opowieść byłaby długa i najeżona łgarstwami. Jeniec wyglądał na znacznie bardziej rozgarniętego. Patrzył to na jednego, to na drugiego Tahnijczyka i pewnie zastanawiał się, nad swoim losem. - A co ty masz do powiedzenia? - spytał Chetwynd. - To był wypadek - odparł Sten. - Przenosiłem skrzynię z brakami, gdy pan strażnik złapał mnie za ramię. Wystraszyłem się jak cholera, potknąłem, wpadłem na inną skrzynkę i... - On kłamie - zaprotestował Cloric. - Obserwowałem go cały czas. Głowę daję, że od początku chciał pomieszać rury. - Ależ, sir, czy naprawdę widział pan, bym robił jakieś podejrzane rzeczy? - spytał Sten. - Gdzie pan wtedy stał? Obecność Chetwynda zmieszała Clorica na tyle, że wdał się w dyskusję z jeńcem, miast po prostu trzasnąć go w dziób za bezczelność. Pokazał na punkt oddalony około dwudziestu metrów. Znaczyło to, że najpewniej bumelował za szybem wyciągu grawitacyjnego. Sten przyjrzał się okolicy z poważną miną i pokręcił głową. - Nie, sir. Niezmiernie mi przykro, ale trudno mi się z panem zgodzić. Podejrzewam, że stamtąd nie mógł pan wiele zobaczyć. Palety zasłaniają widok. - Z początku zasłaniały, aleje trochę odsunąłem. Widzicie ten prześwit? - Pokazał niewielką szparę między stertami. - A tak, sir. Bardzo zgrabnie pomyślany podstęp - przyznał niechętnie Sten. - Ale czy nie stałem tyłem do pana, sir? Chetwynd uciszył gestem obu rozmówców. Głupie gadanie. Coś innego zaprzątało mu myśli: jeniec wyglądał dziwnie znajomo. Kierownik zmiany był pewien, że spotkał już kiedyś tego faceta. Tyle tylko że wtedy ów gość nosił mundur gliniarza. - Czy ja cię nie znam? - spytał. Sten spojrzał na Chetwynda niewinnie. - Nie, sir - skłamał w żywe oczy. - Nie sądzę, sir. Chetwynd zerknął uważniej. Wciąż odnosił wrażenie, że jednak... Gdyby dodać uniform tahnijskiego policjanta... Ale jeśli tak, to co ten mężczyzna robił tu jako jeniec wojenny? Jeśli dodatkowo Cloric miał rację i naprawdę chodziło o sabotaż... Wtedy razem znajdą się po szyję w gównie. - Jak się nazywasz? - Horatio, sir. Sten zmartwiał. Trybiki pamięci zaskoczyły. Wiedział już, gdzie spotkał Chetwynda. Śledzili wówczas z Alexem tego niedorosłego dynamitarda, Dynsmana. W morzu otaczającym więzienną wyspę zaatakowała ich bestia o sześciu odnóżach, a ten tutaj osiłek, aż zataczał się ze śmiechu. Stał na plaży pośród gromady penitencjarnych bab. Sten i Alex mieli na sobie mundury służby więziennej, więc nic dziwnego, że Chetwynd cieszył się, widząc ich mizerię. Swoją drogą, interesujące, jak udało mu się wydostać z więziennej planety? A jeszcze ciekawsze: jakim cudem sam został klawiszem? - Dobra, Horatio. Tym razem ci darujemy. Ale jak znów coś wywiniesz, to tyłek odejdzie ci od kości! - Dziękuję, sir - powiedział nieco zdumiony Sten. Cloric chciał zaprotestować, ale Chetwynd uciszył go uniesieniem dłoni. - Posprzątaj ten bałagan - nakazał Stenowi. - Złącza ponownie przepuść przez kontrolę. Sten wziął się gorliwie do roboty, a Chetwynd odprowadził Clorica na bok. - Czemu nie pozwolił go pan ukarać? - spytał strażnik. - Zasłużył sobie. - Może. Mam do ciebie prośbę. Pilnuj tego jeńca, ale go nie tykaj. Zrobisz to dla mnie? Cloric przytaknął. Nie rozumiał, o co chodzi, i wcale nie pragnął się dowiadywać. A kierownikiem zmiany wciąż targały wątpliwości. Gliniarz... Zupełnie bez sensu. Chyba żeby... Chetwynd zamierzał osobiście zbadać tę sprawę. L’n mruczała sobie pod nosem ulubioną kołysankę. Praca, chociaż monotonna, nie była wcale taka zła. Gdy dziewczyna usłyszała, że ktoś wchodzi do laboratorium, tak się wystraszyła, że w pierwszym odruchu wygasiła wszystkie światła i czmychnęła do kąta. Jednak tamten, miast obijać się w ciemności, stanął tuż za progiem i wyszeptał imię tutejszej pracownicy. Kiedy w końcu odpowiedziała, bez wahania podszedł bliżej. Zupełnie jakby widział w mroku nie gorzej niż L’n. Horatio okazał pełne zrozumienie dla lęku Karryjki. Porozmawiał chwilę o sztuce operowania światłem oraz o geometrii. Powiedział, że słyszał o obrazach L’n, chociaż nie zdarzyło mu się nigdy żadnego widzieć. Obiecał pomóc jej urządzić w więzieniu pracownię. Poprosił też o przysługę. Nie w zamian. L’n wiedziała, że warsztat twórczy powstanie niezależnie od tego, co sama zrobi. Czy ufała Horatiowi? Jakże inaczej, skoro on obdarzył ją zaufaniem? Wyznał, kim jest. Oddał swoje życie w ręce L’n. Prośby Iksa dotyczyły dość niebezpiecznej działalności. L’n miała zostać fałszerzem. Podrabiać rozkazy, karty identyfikacyjne i wiele innych papierków przydatnych jeńcom po udanej ucieczce. Sama nie mogła uciekać. W pełnym blasku tutejszego słońca poruszałaby się jak ślepiec. Hansen powiedział... Nie. Nie Hansen, poprawiła się w myślach. Ale ja głupia. Horatio powiedział, że Wielkiemu Iksowi także nie wolno zbiec. Bada pracować razem i pomagać innym. Taka perspektywa wyglądała całkiem nieźle. Równie sensownie przedstawiała się druga prośba. Też wiązała się z pewnym niebezpieczeństwem, ale nie aż tak wielkim. Horatio chciał, żeby puszczała tyle braków, ile tylko zdoła. Z miłą chęcią. L’n już wcześniej o tym myślała, ale powstrzymywał ją strach. Od kiedy poznała Horatia, już się nie bała. Rozdział siedemnasty Brama wewnętrznego dziedzińca stanęła otworem i Avrenti, major służb bezpieczeństwa, spojrzał na krążących po placu więźniów. W tej samej chwili zadziałał “trójkąt wczesnego ostrzegania”, jeden z elementów systemu chroniącego przygotowania do ucieczki. Najpierw siedzący na stołku sierżant sztabowy Isby pochylił się i odwinął płachtę bandaża, aby i kikut nogi mógł powygrzewać się trochę na mdłym słoneczku. Następnie spędzający miło czas na balkonie pięterka kapral Morrison stracił nagle zainteresowanie dla właśnie czytanej propagandowej broszury i wypuścił pisemko z rąk. Chwilę potem stojąca w głębi dziedzińca major F’rella podkuliła jedną z macek pod siebie (znaczy: wchodzi kolejny Tahnijczyk) i uruchomiła drugi mózg, aby zanucić archaiczną ziemską melodyjkę skomponowaną dawno temu przez kogoś imieniem Weill. Używając ledwie sześciu (z ośmiu posiadanych) miechów płucnych, uzyskała całkiem miłe, polifoniczne brzmienie. Dyżurujący w kuchni technik Bleves jęknął rozdzierająco, niewątpliwie skutkiem oparzenia dłoni o uchwyty uniesionego kociołka, i z całym impetem opuścił naczynie na kamienną podłogę. Głuchy huk przebiegł przez cały dziedziniec. I już. - Niech nas Jedyny ma w swojej opiece - szepnął Cristata. - Nie traćmy czasu. Markiewicz natychmiast cisnęła łopatę pod ścianę przodka i zaczęła się wycofywać. Jak wszyscy szanujący się tunelowcy, pracowała nago. Był to jedyny sposób, aby nie wzbudzić podejrzeń strażników podczas niespodziewanej inspekcji. Brudne ubranie nie dawało takich szans. Cristata schwycił wystające z dziury nogi i pociągnął dziewczynę ku najbliższej “stacji przesiadkowej”, czyli rozszerzeniu tunelu. Tam przyjrzał się nagusce. Zawsze go ciekawiło, czemu co bardziej religijni ludzie okazywali takie zażenowanie na widok nie ubranego ciała. Nagle zrozumiał. Oczywiście. Te istoty pojmowały, jak nieprzyzwoicie natura je wyposażyła. Wstydziły się, że nie mają własnego futra. Cristata podziękował Jedynemu za oświecenie i postanowił przemyśleć sprawę podczas kolejnej sesji modlitewnej. Zaraz potem pospieszył tunelem za Markiewicz. Dziewczyna dobiegła do wyjścia, czym prędzej narzuciła mundur i wspięła się na górę. Dopasowane płyty posadzki uniosły się na chwilę i opadły. Zaraz też dwaj żołnierze wysypali w tym miejscu kosz silnie pachnących korzonków, a następnie zaczęli pilnie je obierać. Szykowali kolację. Sorensen montował osiemnastą szybę, gdy ktoś kopnął w drzwi. Płyta błyskawicznie powędrowała z powrotem na stół, a służący dotąd dobrą radą Kraulshavn zaczął gwałtownie gestykulować i skłaniać do pośpiechu. - Tahnijczycy nadchodzą. Żeby to! Klarulshavn pociągnął za zwisający mu koło nosa sznurek. Okrywające stanowisko pracy materace stanęły otworem. Zewsząd posypał się kurz. To, nad czym się biedzili, wymagało wręcz sterylnej czystości. Gdy znów wezmą się do dzieła, będą musieli zacząć od parugodzinnego sprzątania i pucowania. Obaj wymknęli się na korytarz i zamknęli za sobą drzwi. Stojący na czujce umyślny zamknął je na klucz i za pomocą małego mieszka napylił na klamkę nieco kurzu. Ponadto opuścił zwisające przy framudze przewody. To ostatnie na wypadek, gdyby Tahnijczycy sprawdzali wnętrze detektorami ciepła. Drut, niemal całkowicie pozbawiony izolacji, ocierał się o stalowe drzwi, chwilami nawet iskrzył. Obrazu dopełniały starannie wymalowane na metalu ślady wcześniejszych przypaleń. Krótkie zwarcie daje dość ciepła, by wytłumaczyć anomalię. Umyślny nie wiedział, co właściwie tych dwóch robi tyle czasu w pokoju. Pan Kilgour niedwuznacznie dał mu wcześniej do zrozumienia, że wcale wiedzieć nie musi. Pognał za resztą na dziedziniec. W warsztacie zaś z wolna powstawał tak potrzebny Stenowi komputer. Niejeden marzyciel snuje fantazje, jak by to było dobrze cofnąć się w czasie i obdarzyć dalekich przodków jakimś genialnym wynalazkiem. Zyskać powszechne uznanie, władzę królewską zgoła, a może nawet i boską. I fajnie, ale podobni naiwniacy zwykle zapominając drobiazgu tak trywialnym jak bariera technologiczna. Bez stosownych narzędzi każdy geniusz zdoła wynaleźć co najwyżej urządzenie do spłukiwania klozetu. Przed tym samym problemem stanęli konstruktorzy katedralnego komputera. Zaprojektowany przez nich procesor nikomu nie kojarzył się z żadnym znanym w dziejach komputerem. Skonstruowane “chipy” były sześcianami o boku długim prawie na jedną trzecią metra. Dla ułatwienia dwaj więzienni twórcy zdecydowali się na jedynie dwadzieścia cztery warstwy, wszystkie ze szkła. Rowki pod obwody najpierw wydrapywali, potem trawili kwasem. Przygotowali miejsca na oporniki, diody i resztę tego, co albo wykradali podczas pracy poza więzieniem, albo majstrowali samodzielnie. Same obwody tworzyło wylane w wyżłobienia płynne srebro. Nóżki do mocowania elementów wykonywali ręcznie ze złota. W skład jednego “chipa” wchodziły dwadzieścia cztery tak spreparowane płyty.. Mieli już dwanaście “chipów”, co dawało jedną trzecią całości. Sorensen i Kraulshavn zachodzili w głowę, gdzie Alex znajdzie miejsce, żeby złożyć to wszystko do kupy. Nie powiedział im, a oni rozumieli, że na razie lepiej nie wiedzieć. Drugi problem stanowiło samo działanie maszynki. Dostęp, pamięć, zasilanie. Cóż, pozostawała nadzieja, że Kilgour we właściwej chwili poradzi sobie także z tą kwestią. Major Avrenti spacerowym krokiem przemierzał korytarze więzienia. Nie odpowiadał na głośne powitania stających na baczność jeńców. Wyobrażał sobie, że jest niczym metafizyczna ośmiornica oplatająca mackami umysły uwięzionych. Co kombinują? Czy są wrogo nastawieni? Czy szykują bunt? Planują ucieczkę? Czy zdradzą się jakąś uwagą? A jeśli niepokorny duch już ich opuścił? Kilgour odczekał, aż Tahnijczyk zniknie z pola widzenia. - Co on tu robi? - spytał jeden z przybocznych. - Nie wiem - odparł Alex. - Może to wariat? - Tylko nie to. Avrenti skończył inspekcję kwater i wyszedł na dziedziniec. Tutaj przystanął, zdumiony widokiem jakiegoś mężczyzny malującego na kamiennych-płytach coś na kształt gwiazdy. Za farbę służył jeńcowi sproszkowany tynk rozbabrany w wodzie, zamiast pędzla używał związanego w węzeł gałgana. Avrenti podszedł do pacykarza. Dzięki uważnemu studiowaniu akt osób osadzonych w Koldyere poznał w nim niejakiego Kalguara czy Kilgoura, zero bez znaczenia i rangi. - Co malujesz? Imperialny żołnierz stanął na baczność tak gwałtownie, że kilka kropli białej zawiesiny prysnęło ze szmaty, aż na mundur oficera. Avrenti zmarszczy ł brwi. - Prze... przepraszam - jęknął Kilgour. - Nie słyszałem, jak pan podchodzi. - Pytałem, co robisz? - Odganiam Szkotów. - Szkotów? - Właśnie. - A co to takiego te Szkoty, jeśli wolno spytać? - Takie cudaczne stwory na sześciu łapach. Złośliwe jak diabli i szczają do zupy. - Nonsens - parsknął Avrenti. - Nigdy żadnego nie spotkałem. - No widzi pan, jak skutecznie je odstraszam! Avrenti spojrzał podejrzliwie. Jeniec był poważny, ani śladu uśmiechu. - Tak. Nie przeszkadzajcie sobie. - Tak jest, sir. Kilgour wrócił do malowania, Avrenti zaś przeszedł przez wszystkie trzy bramy i zamyślił się głęboko. Musi uprzedzić komendanta Derhina, że niektórzy jeńcy mogą potrzebować pomocy psychiatry. Alex dokończył gwiazdę, obejrzał malunek z różnych stron i skierował się do swojej kwatery. Ten Avrenti to nie świr, tylko nadgorliwiec. Takich trzeba pilnować. Rozdział osiemnasty Tanz Sullamora był wybitnie przekonany o swoich racjach. Właśnie czekał w antyszambrach imperatora na wezwanie, które, wiedział to na pewno, zabrzmi lada chwila. Plecy trzymał prosto, noga założona jedna na drugą, czoło zachmurzyły mu poważne myśli - oto jak powinna wyglądać chluba przemysłowej arystokracji. Ktoś, z kim należy się liczyć. Osoba mająca posłuch u najmożniejszych. Wieczny Imperator wszedł sprężystym krokiem i nawet nie patrząc na gościa, od razu skierował się do barku, skąd dobył butelkę i dwie szklanki. - Tanz, stary druhu - powiedział - chyba dojrzałeś do klina. Zdumiony Sullamora poczuł, jak starannie wyreżyserowana poza rozłazi się w szwach. A obiecywał sobie, że to on nada ton spotkaniu, oduczy tego gbura prostackich manier. Niestety, imperator nie poszedł mu na rękę. - No... nie. Znaczy, nie, dziękuję. Nie piję z rana. - Zaufaj mi, Tanz. Wiem, co mówię. Zrezygnowany Sullamora ujął szklankę. - Czy coś nie tak? - spytał. - Jakieś... eee... kłopoty? - Nie nazwałbym tego kłopotami. Już prędzej klęską. Stocznie robią bokami. Sullamora zdrętwiał. Zarzut był poważny. Szczególnie wobec kogoś, kto odpowiadał podczas wojny za budowę statków na terenie całego imperium. - Ale to nie tak, Wasza Wysokość - zaprzeczył. - Ostatnie wskaźniki... - Mydlenie oczu. Produkcja niebezpiecznie spada. I nic dziwnego. Wszystkie te ruchawki. Na sześciu planetach systemu Cairene... Przestoje, dzikie strajki. Mówię ci, że taka sytuacja zagraża imperium. I to się musi skończyć. Sullamora nie pojmował. Stocznie Cairene należały do najefektywniejszych. Chciał zaprotestować, ale imperator uciszył go gestem dłoni. - Nie winie cię, Tanz. Nie można wymagać od jednego człowieka, nawet tak energicznego jak ty, by panował nad wszystkim. Zamierzam powtórzyć tę opinię na jutrzejszej odprawie. - Jakiej odprawie? Nic mi nie wiadomo, znaczy... Przełknął łyk. Cała pewność siebie uleciała bez śladu. Jak mógł przeoczyć coś takiego? Kłopoty w systemie Cairene. Strajki. Przerwy w pracy. Straty. Spadek zysku. Najgorsza zmora kapitalisty. Imperator ponownie napełnił szkło. Ciężka atmosfera była mu na rękę, niech się baron przemysłu podręczy. Władca doskonale potrafił radzić sobie z takim elementem. “Po pierwsze, należy wytrącić ich z równowagi i wybić z roli”, powiedział kiedyś Mahoneyowi. “Gdy potem słyszą jedynie o wzroście kosztów, czują się jak w raju”. W końcu władcy zrobiło się żal gościa. Trochę, troszeczkę. Wybuchnął śmiechem. Zupełnie zagubiony Sullamora spojrzał nań nieco nieprzytomnie. - Jeszcze nie pojmujesz, Tanz? Przedstawiłem ci tylko jeden z wielu gnębiących mnie drobiazgów. - Znaczy, Wasza Wysokość raczył żartować? - Skądże znowu!. Nigdy nie byłem bardziej poważny. Słuchaj. Zajmę się tym na odprawie. Ogłoszę, że Imperialna Komisja Pracy wszczyna śledztwo. - Jaka komisja pracy? - wyjąkał Sullamora. - Kiepsko dziś kojarzysz. Taka komórka w ogóle nie istnieje. Ale powiem, że jest. Zajmuje się strajkami, fałszerzami raportów o produkcji. Zanim Tahnijczycy odkryją, że łżę w żywe oczy, ty podkręcisz swoim śrubę i dasz mi po cichu co najmniej dwanaście statków, o których tamci nie będą nic wiedzieli. Sullamora uniósł brwi. - A, teraz rozumiem. - Imperator chciał posiać trochę panikarskich plotek. Nic dziwnego. Dezinformacja stanowiła jego ulubioną broń. - Coś się szykuje, prawda, sir? - spytał. - Coś wielkiego. Mogę zostać wtajemniczony? - Bez obrazy, Tanz, ale nie. Tym razem muszę naprawdę trzymać karty przy orderach. Jeśli Tahnijczycy coś zwąchają, wylądujemy na dnie szamba. Sullamora wreszcie poczuł grunt pod nogami. Od lat toczył podobne gry z rywalami w interesach, chociaż jego kampanie zwykle kończyły się co najwyżej drobnym mordobiciem. - Tyle tylko ci powiem - oznajmił imperator - że jeśli mój plan się powiedzie, koniec wojny nastąpi w przeciągu czterech lat. Góra pięciu. Mamy szansę solidnie przyłożyć nieprzyjaciołom. Powalczą jeszcze trochę, owszem, ale ostatecznie będą musieli skapitulować. Na moich warunkach. Nawet Sullamorę przeszedł dreszcz. Wiedział, co znaczy przegrać z imperatorem. - Oczywiście na początek potrzeba nam kilku błyskotliwych sukcesów. Sygnału dla niepewnych sojuszników i tych niby neutralnych, co warują u naszych granic. - Obniżył głos do szeptu. - Zwłaszcza ci ostatni denerwują mnie ponad miarę. Sullamorze nagle zaschło w ustach. Czuł, że powinien się odezwać, ale jakoś zabrakło mu słów. Bał się. Imperator odstawił na bok szklankę i butelkę, co znaczyło, że audiencja skończona. - Przygotuj sobie na jutro krótką mowę, Tanz. Taką na pięć minut - polecił władca.-Nasi sekretarze spotkają się wieczorem i omówią szczegóły. Ubierz moją kwestię w swoje słowa. Sullamora wstał. Zaczął się żegnać, nagle przerwał. Nieco rozbawiony imperator uprzejmie poczekał, aż gość sam wykrztusi, co mu leży na wątrobie. Nijak nie pomagał Sullamorze. - Ciekawi mnie... Wasza Wysokość... - Tak? - spytał obojętnie gospodarz. - Czy po wojnie... Jak to ma wyglądać? - Najpierw urżnę się w trupa - odparł imperator. - Wtedy lżej liczyć poległych. - Nie o tym myślałem, sir... Rozmawiałem z pozostałymi członkami Rady... Co pan zamierza z nami zrobić? Imperator powołał przyboczną radę zaraz po wybuchu wojny. Włączył do niej Sullamorę i kilka innych osób, które odgrywały ważną rolę w dążeniach do zwycięstwa. W teorii miało to być grono doradców, ale Wieczny Imperator nigdy nie zwracał uwagi na ich rady. Chciał jedynie sprawić, by poczuli się ważni i trzymali się z boku od spraw naprawdę istotnych. Podobnie jak imperialni parlamentarzyści. Władca był gorącym zwolennikiem demokracji. Uważał, że skryte w niej pułapki jak nic innego pozwalają na wzmocnienie fundamentów monarchii absolutnej. Udał, że zastanawia się nad odpowiedzią. - Nie wiem - stwierdził. - Chyba rozwiążę Radę. Czemu pytasz? - Bo myślę, że jeśli przydajemy się podczas wojny, to i potem możemy być użyteczni. Skupiamy uwagę na drobiazgach, które inaczej umknęłyby uwagi Waszej Wysokości. Właśnie, pomyślał imperator. I założę się, że bardzo wam to odpowiada. Nie miał ochoty żywić grona wtrącających się we wszystko darmozjadów. Czemu Sullamora z tym wyleciał? A na dodatek twierdzi, że wyraża opinię pozostałych. Trzeba będzie lepiej się im przyjrzeć. Wieczny Imperator uśmiechnął się czarująco. - Niezły pomysł, Tanz. Przemyślę twoją sugestię. Poczekał, aż drzwi zamkną się za gościem, i momentalnie wymazał uśmiech z twarzy. Rozdział dziewiętnasty Problem lokalizacji komputera został rozwiązany dzięki pomocy Tahnijczyków. Oni oczywiście nic o tym nie wiedzieli, w przeciwnym razie nigdy nie zafundowaliby jeńcom łaźni. Uczynili to z rozmachem i skutecznie. Młotami pneumatycznymi wyburzyli ściany między trzynastoma celami. Powstałą salę podzielono na cztery części. Jedna mieściła klozety, druga sześć gigantycznych (i antycznych) pralek, trzecia prysznice. Do czwartej wstawiono prawie sto umywalek, nad każdą zaś wmurowano lustro. Alex zdjął trzydzieści sześć luster, wydrążył stosowne nisze w murze i wmontował tam szklane bloki komputera. Zewnętrzne tafle “chipów” znakomicie udawały zwierciadła. Hernandes przypomniał sobie studenckie czasy i wykłady z “prehistorycznej inżynierii”, co pozwoliło mu skonstruować stosowne zawiasy. Bloki zostały połączone kriogenicznymi przewodami, wykradzionymi przez St. Clair ze zwojów silnikowych ślizgacza grawitacyjnego porzuconego w kącie magazynu. Należało jeszcze zadbać o oprogramowanie. Mimo pokaźnych rozmiarów maszynka miała niewielką moc i nie była zdolna do zbyt szybkiej, równoczesnej obróbki mrowia danych zebranych przez geometrów, włamywaczy i szpiegów Stena. Tym problemem zajął się duet Sorensen i Kraulshavn. Pierwszy przetwarzał dane w głowie, sprowadzając złożone sprawy do poziomu prostych pytań. Wykonywał osiemdziesiąt procent roboty, jednak wciąż nie dość. Wtedy wkraczał Kraulshavn. Wcześniej wynalazł on język pozwalający nadać każdemu znakowi kilkaset znaczeń, czym wprowadziłby w zdumienie nawet dawnych Chińczyków. Kolejną sprawą była komunikacja ze szklanym kretynkiem. Długo się nad tym biedzili, aż Sten spytał, z głupia frant: “A może by tak iskrówka?”. Alex w pierwszej chwili oniemiał z wrażenia, ale gdy już doszedł do siebie, zaraz zapędził swój niewielki zespół do pracy. Stworzony przez Kraulshavna język został przetransponowany na system kropek oraz kresek. Pozostało jeszcze zbudować mały, mieszczący się w dłoni klucz ze sprężyny (do nadawania) i dodać głośniczek (do odbioru). Najwięcej kłopotów przysparzał im bank pamięci. Nikt nie potrafił podsunąć najlichszego nawet pomysłu. Alex kłamał współpracownikom, że zna rozwiązanie, ale w ten sposób chciał ich tylko zagrzać do dzieła. Tymczasem termin uruchomienia komputera był coraz bliższy i Kilgour zaczynał popadać we frustrację. Tutaj przydał się Ibn Bakr. Muskularny krawiec dostał zadanie stosownego postarzenia płótna mającego posłużyć do uszycia strojów lokalnych wieśniaków. Dolewał sody kaustycznej do wody i wielokrotnie prał materię w cieczy o temperaturze bliskiej wrzenia. Alex stanął któregoś dnia przed wielką pralką i przyjrzał się, jak funkcjonuje urządzenie. Wtedy go oświeciło. Gdyby tak wziąć drut, namagnetyzować w trakcie przewijania, potem zamontować dwie szpule i głowicę... Można by na nim zapisywać dane z komputera. Voila! Kilka tysięcy lat po premierze Alex ponownie wynalazł magnetofon typu druciak. Wreszcie nadeszła wielka chwila. Sten wraz z Alexem stanęli nad Sorensenem i Kraulshavnem, który miał uruchomić komputer. Ale Struth potrząsnął głową. - Nie. - W czym problem? - On mówi, że musimy jakoś nazwać ten komputer - zaśmiał się Sorensen. - W przeciwnym razie urządzenie nie będzie wiedziało, że mówimy właśnie do niego. Sten warknął niecierpliwie. Widocznie nie da rady inaczej. Trudno. Przez taką błahostkę nie zamierzał zrażać jedynego w okolicy programisty. - Może Brainerd? - zaproponował. - To chyba od niego zaczęła się kiedyś ta cała heca z komputerami? Sorensen przekazał nazwę Kraulshavnowi. Ten przytaknął i poruszył kluczem. Zaiskrzyło. Nic. Raz jeszcze. - No dalej, ciemna maso - syknął Sten. - Obudź się, do diabła. Ruszaj... Odezwij się... Coś pisnęło. I znów cisza. - Nie działa? - Cierpliwości, Horrie - mruknął Alex. - Jeszcze go wystraszysz. Może być nieśmiały... Ale poczucie humoru opuściło Stena. Tyle wysiłku... I nic. A gdyby tak dokopać maszynce, wziąć solidny zamach podkutym buciorem i... Próbowali jeszcze przez kilka minut, aż w końcu Kraulshavn odłożył klucz iskrowy i pokazał coś Sorensenowi. - Co on mówi? - spytał Sten. - Imię mu się nie podoba. Znaczy komputerowi. Musimy znaleźć inne. - Cholera jasna! - zaklął Sten i zgrzytnął zębami. - Słyszalny w tle pralko rejestrator zarzęził do wtóru. - Nazwij go jak chcesz! Choćby “Zrzęda”! Sorensen przyjął propozycję z pełną powagą i przekazał koledze. - No i co? - spytał Sten. - Kraulshavn myśli, że może być. Iskrówka ożyła. Sten miał chęć mordu wypisaną w oczach, gdy głośniczek w końcu ożył. Z początku nieśmiało, po chwili jednak roztrzeszczał się na dobre. Kraulshavn posłuchał, potem zaczął sos sygnalizować Sorensowi. Chłopak uśmiechnął się do Stena. - Wystartował - oznajmił. - Podoba mu się takie imię. Zrzędzi jak anioł! Rozdział dwudziesty Cristata zażądał spotkania. Przez umyślnego przekazał wiadomość, że oczekuje Wielkiego Iksa zaraz po capstrzyku. Sten narzucił na plecy czarną pelerynę i po cichu otworzył drzwi celi. Zamek był już na tyle wyrobiony, że wystarczyłoby mocniejsze szarpnięcie, by wyrwać cały mechanizm. “Big X” przemknął korytarzami. Strażnikami nie musiał się przejmować: te nieliczne patrole, które nocą zapuszczały się w głąb katedry, wędrowały zawsze zwartą i głośną grupą. Pokonał zamek w drzwiach wiodących na dziedziniec i przystanął na progu. Emisariusz Cristaty wyłuszczył dokładnie, co należy zrobić dalej. Poczekać, aż lekko niebieskawy snop światła z reflektora omiecie teren. Następnie trzeba policzyć do sześciu i spacerkiem, nie biegiem, przejść dwadzieścia sześć kroków w kierunku godziny 14.30, zakładając, że reflektor wyznacza godzinę dwunastą. Sten zrobił, co kazano, i zatrzymał się za szczątkami kolumny. Czuł się jak głupiec. Jeszcze chwila, a wracający snop światła wydobędzie go z mroku. Nagle jednak coś zaszemrało i kilka kamiennych płyt chodnika gdzieś zniknęło. Z otworu wychynęły macki Cristaty. - Możesz zeskoczyć tuż obok mnie - powiedział. Sten skorzystał bez wahania. Stał w wąskiej studni. Zapadnia cichutko zamknęła się mu nad głową. Zaraz też pojawiło się światło. Lampa Cristaty składała się z małego rondelka wypełnionego jakąś cieczą. Na wierzchu pływała płonąca radośnie standardowa racja żywnościowa. Gospodarz wyjaśnił, że Sten się nie myli. Najpierw wytapiali z racji żywnościowych tłuszcz, potem go spalali. Suszki przydawały się jako knoty. - Ale nie to chciałem ci pokazać. Chodź. Nie czekając na reakcję Iksa, Cristata zniknął w dole. Sten poszedł za nim. Jeszcze dwa metry szybu i pokazał się tunel. Porządny, odeskowany z każdej strony i na tyle szeroki, że nie przyprawiał o klaustrofobię. Profesjonalna robota. Biegł łagodnym spadkiem gdzieś w dół. Co jakieś dwadzieścia pięć metrów rozszerzał się w komory. Takie efekty ludzie osiągnęliby po pięciu latach mozolnej dłubaniny, pomyślał Sten. Czyżby ten zaprzysiężony cywil był jedynym konstruktorem? Nagle przewodnik skręcił w jakiś zaułek i zniknął. Sten przecisnął się za gospodarzem do obszernej kamiennej groty. Prócz futrzastego znajdowało się tu jeszcze troje ludzi. Sten znał ich tylko z widzenia. Przysiadł w milczeniu na złomie granitu. - No i jak się to panu podoba? - spytała kobieta z naszywkami bombardiera na pagonach. Sten przypomniał sobie jej nazwisko: Markiewicz. - Sam też wykopałem kilka tuneli - powiedział - ale czegoś podobnego jeszcze nie widziałem. Zrobiliście pieprz... przepraszam, kawał dobrej roboty. - Ku chwale Jedynego - zaintonował Cristata. - I za Jego natchnieniem. - Ku chwale Jedynego - odparła pozostała trójka. Co, u diabła, zastanowił się Sten. Cristata wziął się za nawracanie? Chociaż, jeśli to wyznanie daje moc kopania podobnych tuneli, to może sam dam się ochrzcić? - Naprawdę jestem pod wrażeniem. Ale przecież mówiłem, że możemy wam pomóc. Czemu ściągnęliście mnie tu właśnie teraz? Cristata poruszył się niespokojnie. - Mamy kłopot. - Pokazał czułkami na przodek: ścianę litej skały. Dopiero teraz Sten spostrzegł, że reszta groty jest betonowa. Najpewniej natrafili na fundamenty katedry. Zatem to nie duma skłoniła ich do prezentacji wspaniałego dzieła. Naprawdę potrzebowali pomocy. Sten chętnie sam wziąłby oskard do ręki, ale musiał pamiętać o zobowiązaniach wobec kilkuset innych więźniów. - Rozumiem, że trudno wam się przez to przebić? - Właśnie - stwierdziła Markiewicz. - Mógłbym podrzucić wam więcej ludzi, ale to chyba nie rozwiąże problemu. Dłutkami pokonacie betonowe monstrum za jakieś sto lat, natomiast użycie materiałów wybuchowych raczej nie wchodzi w grę. Ludziom najwyraźniej zrzedły miny. Cristata ani drgnął. - Ale chyba wiem, co zrobić. - W takiej sytuacji, gdy muszę prosić o wsparcie, czuję się w obowiązku zaoferować coś w zamian. Zatem jest sposób? - Tak. - Słuchamy. Słuchamy? My, znaczy kto? Cristata i jego nawróceńcy? Ich Jedyny i Najwyższy? Te katakumby roztaczają dziwnie mistyczną atmosferę, pomyślał Sten i poczuł się trochę nie na miejscu ze swoim zatwardziałym agnostycyzmem. Jednak rzeczywiście wpadł na pewien pomysł. Komputer zaczął już pracę. Pierwsze obliczenia pokazały, jak wiele pustej przestrzeni kryje gmach katedry. Najciekawsze były wyniki doświadczeń sejsmicznych. Podczas przeprowadzania badań posłużono się wykradzionymi Avrentiemu superczułymi mikrofonami, które następnie przymocowano do płyt dziedzińca. Wstrząsy powodowano rzucaniem kawałów gruzu z blanków. Wszystko wskazywało na to, że głęboko pod dziedzińcem znajdują się lochy. Oto był najbielszy z królików w kapeluszu Stena. - Jeśli pokażę wam, jak obejść skałę, tunel stanie się własnością ogółu. Ludzie jęknęli. - I co dalej? - spytał Cristata. - Wyprowadzę nim więcej uciekinierów. - Ilu? - Nie wiem. Ale wam oddam pierwszeństwo. Otrzymacie też pełną pomoc mojej organizacji. - Najwyższy nas wspiera. To wystarczy - oznajmił Cristata. Współwyznawcy przytaknęli gorliwie. Sten poczuł się niezręcznie. Przypomniał sobie jednak starszego oficera płaczącego nad paczką. - Przyślę tu więcej kopaczy. Będą pracować pod twoim kierownictwem. Niczego nie zrobimy bez waszej wiedzy i zgody. - Czy marny jakiś wybór? Sten uprzejmie nie odpowiedział. Markiewicz zerknęła na Cristate. - Chyba Jedyny tego pragnie - stwierdziła w imieniu całej czwórki. Nikt nie zaprotestował. Zasadnicze rozwiązanie problemu było zaś tak proste, że aż trywialne. Należało kopać pionowo w dół. Ludzie słuchali Iksa z niedowierzaniem. Tylko Cristata się nie krzywił; z jakiegoś powodu uznał, że sam Najwyższy przemówił ustami Stena. Wiele dni później przebili się do podziemi Koldyeze. Cristacie przysporzyło to kolejnych kłopotów. Następną inspekcję Sten odbył również w nocy. Z groty zszedł prosto do wysoko sklepionych piwnic z kamiennymi podłogami i strzelistymi filarami. Cristata od progu mruknął, że jego zdaniem piwnice te kryją w sobie niemal wszystkie pokusy raju niewiernych. Sten rozejrzał się nieco w blasku pochodni i aż gwizdnął. Cristata miał rację. Dawni gospodarze katedry byli przewidujący. Na wypadek gorszych czasów (a może tylko złej pogody) uszykowali sobie schronienie z wszelkimi wygodami. Sądząc po zaopatrzeniu, nie należeli do ascetów rozmiłowanych w medytacjach. Szereg piwnic wypełniały beczki. Pełne. Sten potarł szpunt palcem i powąchał. Alkohol. Gdzie indziej leżały starannie zapakowane, wiecznotrwałe racje żywnościowe. Tu i ówdzie piętrzyła się odzież. - Całych podziemi jeszcze nie zbadaliśmy, ale chyba każde pomieszczenie kryje te same źródła doczesnej uciechy - rzekł ze smutkiem Cristata. Sten spojrzał na góry żarcia i zaczął się zastanawiać, jakim to rozstrojem żołądka skończyłoby się pochłonięcie pierwszego od lat prawdziwego posiłku. Postanowił, że Cristata zachowa pełną kontrolę nad lochami. O ich zawartości - dowie się wyłącznie pułkownik Virunga i Hernandes. Tylko tego by brakowało, żeby plany wzięły w łeb skutkiem nagłego obżarstwa czy, brr, pijaństwa. Wyznaczeni kopacze będą doprowadzani do przodka z zawiązanymi oczami. Skarby przydadzą się głównie do należytego wyposażenia zbiegów. Należało jeszcze poradzić sobie ze świeżo nawróconymi wyznawcami Jedynego. Trudno, w ich przypadku Stenowi pozostało żywić nadzieję, że uczniowie Cristaty są odporni na kryzysy wiary. Rozdział dwudziesty pierwszy Kapitan Lo Prek wiercił się nerwowo na skraju pryczy, słuchając radiowej konwersacji między kapitanem frachtowca a ośrodkiem kontroli ruchu orbitalnego. Niewiele rozumiał, jednak ton rozmowy nie wróżył dobrze. Po ostrej kłótni, Prek uzyskał zgodę na przelot statkiem dostarczającym mniej istotne surowce do tahnijskich fabryk. Materiały naprawdę musiały mieć drugorzędne znaczenie, ponieważ już sześciokrotnie zmieniano kurs. Od szeregu dni statek leciał wciąż nie tam, gdzie powinien. Warczenie kapitana sugerowało, że właśnie po raz siódmy wyznaczono inny port przeznaczenia. Oficer zwinął się w kłębek na koi. Był bezradny. W żaden sposób nie mógł przyspieszyć swojej podróży. I tak wykorzystał już większość dawnych długów wdzięczności, by uzyskać krótki urlop. Aby wejść na pokład frachtowca musiał poniżyć się do prośby. Zgodzono się niechętnie i chyba tylko dla świętego spokoju. Prek wiedział, że nie jest osobą lubianą i wcale się temu nie dziwił. Był za dobry - za skuteczny, nazbyt posłuszny, zdolny do maksymalnej koncentracji. Nie czekał na pochwały za solidnie wykonaną pracę. Nie lubił konkurować, ale też nigdy nikogo nie skrzywdził. Niby same zalety... ale jednak. Prek godził się brakiem sympatii, a nawet obracał to zjawisko na swoją korzyść. Jak niedawno, gdy wzbudziwszy u współpracowników poczucie winy i litość, dostał trochę wolnego. To ostatnie posunięcie nie było w jego stylu, wszelako intuicja mu podpowiadała, że jest już blisko celu, czyli Stena. Dowiedział się o nowo powstałym obozie jenieckim, przeznaczonym dla szczególnie niebezpiecznych wichrzycieli. Ludzi pokroju Stena. Obóz znajdował się na Heath. W miejscu zwanym Koldyeze. Prek wychwycił ton rezygnacji w głosie kapitana i westchnął. Kolejne opóźnienie. Znowu fory dla wroga. Rozdział dwudziesty drugi Otoczony strażnikami oddział roboczy maszerował wijącą się ku katedrze uliczką. Po obu stronach ciemniały dawno opuszczone rudery- - Czekam - szepnął Sten. - Zamknij się. Zaraz zobaczysz - odparła St. Clair. - Oddział, stój! - krzyknął Chetwynd. Jeńcy znieruchomieli na bruku. - Pięć minut odpoczynku. Poznajcie moje dobre serce. Strażnicy ostentacyjnie odwrócili się do jeńców plecami i Sten aż się uśmiechnął, gdy oddział momentalnie poszedł w rozsypkę. Kto żyw smyrgnął ku domom. - Co tu, u licha...? - Nie gadaj, chodź. - St. Clair pociągnęła Stena do najbliższych drzwi. - Przecież obiecywałam niespodziankę, prawda? - Co jest grane? - Nie będziesz mi rozkazywał. Potrafisz fachowo szukać? - Jasne - odparł Sten. - No to idziemy na górę. Najpierw się rozejrzymy, potem wszystko ci wyjaśnię. Wdrapali się po mocno wypaczonych schodach. - Czego mam szukać? - Wszystkiego, co może się przydać nam lub Tahnijczykom na handel. Robimy z nimi interesy. Okolica nie była gęsto zamieszkana: zbyt blisko Koldyeze. Na dodatek okresowe branki do wojska Tahnijczycy zaczęli, rzecz jasna, w biednych dzielnicach. St. Clair sprawowała się całkiem dobrze w roli złodziejki. Główne źródła wszelkich dóbr leżały poza katedrą, dlatego dziewczyna, mimo braku zamiłowania do fizycznego wysiłku, wkręcała się do prawie każdej grupy roboczej wychodzącej na zewnątrz. Nigdy nie wiedziała, co znajdzie, ale szukała wytrwale. Ostatecznie wzięła się za rozpracowywanie strażników. Nie wątpiła, że osoby wyznaczone do pilnowania i gnębienia innych są zwykle nader podatne na korupcję. Gdy zdarzyło się jej znaleźć wysadzaną klejnotami szpilę zaraz sprawdziła, jak metoda przekupstwa działa w praktyce. Drogocenny przedmiot zaoferowała najbliżej stojącemu i, sądząc po kałdunie, również najbardziej zachłannemu strażnikowi. Obejrzał kosztowność dokładnie. - Jest tego więcej? - spytał. - Może - powiedziała obojętnie St. Clair, wskazując na zrujnowane budynki. - Musiałabym sprawdzić. - No to co tu jeszcze robisz? - Mężczyzna uśmiechnął się szelmowsko. - Weź pozostałych. W ciągu paru minut przeszperali pobliskie mieszkania. Rzecz wyglądała obiecująco. Wystarczyły dwa dni, a “przerwę na plądrowanie” robiły już niemal wszystkie wracające do Koldyeze grupy robocze. St. Clair czuła się, jakby nie tyle dawała, co sama brała łapówki. Sten pilnie słuchał wyjaśnień. Przez ten czas dziewczyna obniuchała z połowę pokoju. Podzieliła sobie całość na kwadraty, podnosiła każdy kawałek połamanych mebli i opukiwała co większe elementy w poszukiwaniu schowków. Roztrząsnęła i obejrzała szmaty, bo przecież któraś mogła jeszcze nadawać się na przyodziewek. Obmacała podarty materac, wybebeszyła dwa leżące na podłodze obrazki w połamanych ramach. Sten tymczasem zaczął stukać w ściany. - Mamy szukać. - Właśnie to robię. - Ciekawe. Kim byłeś cywilu? Pewnie włamywaczem? - Nie. - Sten nie zamierzał opowiadać swojego życiorysu, w każdym razie nie teraz i nie tej dziewczynie, której ufał niewiele bardziej niż Tahnijczykom. Nie takich rzeczy uczyli w sekcji Modliszki. A rzeczywiście w roli poszukiwacza sprawdzał się doskonale. - Tu coś jest - oznajmił wkrótce. St. Clair patrzyła zdumiona, jak Sten wyciąga spod ramienia coś lśniącego i bez wysiłku wycina kawał ściany przy wyłączniku światła. Chwilę później w dłoni Wielkiego Iksa pokazał się plik banknotów. St. Clair głośno wciągnęła powietrze. - Forsa. Tahnijskie kredyty. - Otóż to!. Idziemy, pani kapitan. - Kim ty jesteś... - To rozkaz! Ruszamy! St. Clair wymiotło z pokoju. Sten dołączył do niej na schodach. - Świetnie - powiedział. - Robimy tak: oddajemy strażnikom wszystkie znalezione błyskotki, cały alkohol czy prochy. - Oddajemy? - Tak, dobrze słyszałaś. Pieniądze trafiają do mnie. - To czysty rozbój - warknęła St. Clair. Sten zatrzymał się w pół kroku. - Muszę nadmienić, że wasza postawa, pani kapitan, budzi mój niepokój. Od dzisiaj będzie pani prowadzić rejestr znalezisk. Raporty proszę składać pułkownikowi Virundze. A może i jemu pani nie ufa? - Ufam - burknęła St. Clair. - Doskonale. Zależy mi też na cywilnych ubraniach i wszelkiej elektronice. Druty, taśmy. Gdyby trafiła się broń... - Sten zamilkł. Jeśli u któregoś więźnia znaleziono by sprzęt bojowy, wtedy cały oddział dostałby po łbie albo i gorzej. - Wszelkie pukawki, noże, granaty chować, potem przybiec do mnie z informacjami. Znajdę sposób, żeby przemycić to przez bramę. - Oddział! Zbiórka! - Chodźmy. Sten zbiegł po schodach, a za nim podążyła zdumiona do granic St. Clair. Miała o czym myśleć. Chetwynd czekał przed budynkiem. - Ty! Sten stanął ba baczność. - Sir! - Raz jeszcze pytam, jak się nazywasz? - Horatio, proszę pana. - Na pewno mnie nie pamiętasz? - Nie, proszę pana. - Przed wojną pracowałem w dokach - ciągnął Chetwynd. - Byłeś marynarzem? - Nie, proszę pana. Po raz pierwszy opuściłem moją rodzinną planetę dopiero wtedy, gdy się zaciągnąłem do armii. Chetwynd podrapał się po brodzie. - Cholera. Nie wiem. Może masz gdzieś brata bliźniaka. Znaleźliście coś? St. Clair poczuła, że Sten podaje jej za plecami mały rulonik. Jak na szulerkę przystało, sprawnie przejęła zwinięte papierki i podała je strażnikowi. - Kredyty - ucieszył się Chetwynd. - Dobrze, bardzo dobrze. Gdy następnym razem poprowadzę grupę, zrobimy sobie naprawdę porządną przerwę. Jeślibyście chcieli wtedy urwać się na chwilę we dwoje... - zachichotał obleśnie. St. Clair pomyślała, że powinna podziękować Chetwyndowi. Uśmiechnęła się i pobiegła do szeregu. Plądrowanie zaczynało ją nudzić. Za łatwe. A co ze Stenem? Naprawdę zaciągnąć go do wyra? Chyba wołami. Rozdział dwudziesty trzeci W paczkach Pomocy Jenieckiej nie znajdowały się wyłącznie dary serca, jednak militarna zawartość przesyłek była najpilniej strzeżoną tajemnicą, dostępną jedynie funkcjonariuszom Korpusu Merkurego i sekcji Modliszki. Nawet oni otrzymywali jedynie ustne pouczenia, nigdzie nie zapisywane. To i owo słyszeli także niektórzy zwiadowcy wysyłani na zaplecze wroga oraz rozmaitej maści agenci, przynajmniej wtedy, gdy istniała realna groźba, że mogą trafić do niewoli. Każda paleta zawierała kilka interesujących drobiazgów. Przede wszystkim należało zwracać baczną uwagę na paczki z produktami firm o nazwach brzmiących szczególnie, jak to określano, “paternalistycznie”. Na przykład “Kofeinka Dziadunia”, “Wujcio Truteń oraz Szwagrowie”, “Ojczulek Smakulek” i tym podobne. Wszystkie te firmy istniały naprawdę i były w pełni legalne, jednak ich wytwory nijak nie nadawały się do spożycia. Najlepsi chemicy imperium zatroszczyli się o to, by przesyłana kawka czy miodzik wykręciły mordę nawet najbardziej zachłannemu strażnikowi. Pod kamuflażem kryły się przedmioty mogące pomóc jeńcowi w ewentualnej ucieczce. W puszki wtapiano zwinięte druciane mikropiły. W podwójnych dnach zalutowywano obwody drukowane. Tu i ówdzie trafiały się drobniutkie narzędzia. Więźniowie klęli na czym świat stoi, czasem i przez dwa dni mozoląc się nad rozbrojeniem pancernego pasztetu, ale solidna budowa schowków gwarantowała, że rzecz nie wyda się przypadkiem przy byle inspekcji. Naturalnie używano tylko takich materiałów, na które nie reagowały automatyczne czujniki. Wszystkie metalowe drobiazgi, jak igły czy szpilki ze zwykłych zestawów do szycia, były dodatkowo namagnetyzowane, przez co mogły znaleźć zastosowanie w kompasach. Ubrania niezmiennie oznaczano z przodu i z tyłu wielkim, białoczarnym znakiem X. Władze obozu zwykle nie miały żadnych obiekcji i wydawały stroje pensjonariuszom, pewne, że nikt nie spróbuje uciekać w takim wdzianku. Znaków nijak nie dawało rady sprać, chyba że użyło się słodzika dołączonego do każdej paczki. Nie był on słodki, bo i nie do kawy go przewidziano. Należało rozpuścić pastylki w wodzie. Cztery godziny moczenia ciuchów w roztworze wystarczały, aby iksy zniknęły. Jeszcze trochę machania igłą i jeniec miał do dyspozycji całkiem przyzwoite cywilne ubranie. Całą prawdę o darach znał tylko imperialny wywiad, zacny Manabi pozostawał w błogiej nieświadomości. Ostatecznie preparowanie paczek stanowiło pogwałcenie wszelkich możliwych konwencji, etosów i tak dalej. Pomysł pochodził osobiście od marszałka lana Mahoneya, który w swoim czasie kierował wywiadem. Nawet zwykłe produkty mogły być stosowane w nietypowy sposób. Kilgour, na ten przykład, uznał że racje żywnościowe jak raz nadają się do przeprowadzenia akcji o kryptonimie: “Niewinność uwiedziona / Kaprawość nagrodzona”. Wyznaczona do zadania grupa “Świry Wolności” rekrutowała się spośród jeńców najserdeczniej nastawionych do świata. Każdy z nich wybierał sobie jednego lub dwóch strażników, a to w celu nawiązania przyjaznych kontaktów. Grupa miała dostęp do wszystkich zasobów jenieckich. Jeśli okazywało się, że strażnik chorował na sygnet, zdobywano właśnie taki pierścień choćby spod ziemi. Jeśli cierpiał jedynie na alienację, znajdował życzliwego słuchacza. Jedynym ograniczeniem był zakaz utrzymywania kontaktów seksualnych; nie żeby Kilgoura to gorszyło, ale jako doświadczony szpieg nie ufał znajomościom utrwalanym w pościeli i wiedział, że uwodziciel / uwodzicielka sam może wtedy łatwo stać się ofiarą. Regulamin działania “Świrów Wolności” oparł na pięciu punktach: 1. Sprawdź, czy dany strażnik ulega pokusie brania łapówek. 2. Czy można go zaszantażować? 3. Wyciągnij od niego jak najwięcej informacji o zabezpieczeniach obozu, począwszy od danych osobistych strażników, skończywszy na rozmieszczeniu czujników i planie służb. 4. Zbieraj wiadomości o planecie Heath, takie jak: co można zamówić w restauracji (zdarzały się demaskacje przy próbach zamówienia nieznanych w okolicy potraw), czym różnią się miejscowe gwary i slangi, jaka panuje akurat moda, czy przepisy ograniczają swobodę podróżowania i tak dalej. 5. Czy istnieje sposób wydostania się z tej planety? Jeśli tak, to jakie warunki należy spełnić, jakie trudności przezwyciężyć? Oczywiście to nie było wszystko. Ktoś taktownie zastukał do drzwi celi Alexa i Stena. Kilgour aż się rozpromienił. - Ależ proszę, sir. Jesteśmy w domu. N’chlos zajrzał nieśmiało do środka i obaj gospodarze stanęli na baczność. Tak przewidywał regulamin. - Nie, nie - zaprotestował nieśmiało młodzieniec. - Przy mnie nie musicie. - Ależ, sir... Kilgour był szczególnie dumny z tej zdobyczy. Już jakiś czas temu zauważył, że N’chlos dziwnie mu się przygląda. Miało to chyba coś wspólnego z popisem Alexa, który sam jeden uniósł wielki kawał betonowego gruzu, chociaż przedtem trzech osiłków nie mogło ruszyć diabelstwa. Na dodatek młodzieniec robił wrażenie cherlawego. Podejrzenia Kilgoura znalazły pełne potwierdzenie, gdy podsłuchał on rozmowę dwóch innych strażników niemiłosiernie wykpiwających N’chlosa i jego słabowitość. Kilgour poczekał na stosowną okazję. Gdy byli sami, w pewnym oddaleniu od reszty grupy, paroma ruchami sprzątnął z oczyszczanej właśnie drogi monstrualną belkę i rzucił od niechcenia: - Bo to na tym polega ta sztuczka. Strażnik zainteresował się, rzecz jasna, co za sztuczka, jaka sztuczka. Kilgour pokazał mu kilka prostych zasad typu: jak coś dźwigasz, pracuj nogami, a nie grzbietem. N’chlos nigdy nie słyszał o czymś podobnym. Alex wspaniałomyślnie zaproponował mu parę lekcji. Oczywiście ani słowem nie wspomniał o słabowitości strażnika. N’chlos rychło zaczął zaglądać do celi Alexa i Stena podczas wieczornego obchodu. Na dodatek okazało się, że chłopak uwielbia kawę. Taką mocno posłodzoną, i to klasycznym, ziemskim cukrem. Kilgour miał kawy, ile dusza zapragnie. Dotąd Sten znikał z celi na czas wizyt. Tym razem jednak Alex uznał, że kompan może się przydać. - Zaparzymy sobie coś, chłopcze - mruknął Kilgour, zapalił mały piecyk olejowy i postawił poczerniałą puszkę na ogniu. N’chlos przysiadł na jednym ze skonstruowanych przez Alexa stołków. - Jak tam na wojnie? - spytał gospodarz. - Znów obcięli przydziały żywności - mruknął ponuro N’chlos. - Nawet nam. - Pożałowania godne - odparł Kilgour. -1 do tego niezrozumiałe. - Powiedzieli, że najwięcej powinni dostawać ci, co walczą. - Szczerze mówiąc, to chyba coś jest nie tak. Nie, żebym krytykował, ale pomyśl. Przecież tu na tyłach też bierzecie udział w wojnie. Czy wasi władcy tego nie widzą? N ‘chlos rozpiął górny guzik peleryny. Doskonale, pomyślał Sten. W celi było bardzo gorąco, sam też zaczynał się pocić. Piętro niżej trzech specjalnie wyznaczonych palaczy uwijało się przy prowizorycznym, ale bardzo wydajnym piecu. - Ciepło jak diabli - mruknął ze współczuciem Kilgour. - Zdejmij sobie tę pelerynę? - Postąpiłbym wbrew rozkazom. - Pieprzyć - rzucił Alex. - Dobry żołnierz wie, kiedy i jakich poleceń słuchać. Trochę wygód nie zaszkodzi. Gdyby zbliżał się sierżant, usłyszymy jego tupanie już z daleka. N’chlos spojrzał powątpiewająco na Stena siedzącego w przeciwległym kącie, potem odpiął pas, odłożył ogłuszacz i zdjął pelerynę. Rozejrzał się, gdzie by tu powiesić okrycie. Jedyny bolec wystawał ze ściany tuż przy drzwiach. - I już, chłopcze, znaczy, sir. Kawa prawie gotowa. Strażnik skorzystał z prowizorycznego wieszaka i wrócił na miejsce. - O czym to mówiłeś, gdy ci przerwałem? - podjął rozmowę Kilgour - Że traktują nas coraz gorzej. Czasami myślę, by złożyć podanie o przeniesienie do jednostki liniowej. - Sir, kiedyś też tak myślałem, ale wojna to nie zabawa. Proszę spojrzeć tylko, gdzie wylądowałem. - Do obozu jenieckiego to nie chciałbym trafić - przyznał szczerze N’chlos. - Właśnie. A to przecież nie jest jeszcze najgorszy los - mruknął Kilgour. - Chociaż i na tyłach bywa zabawnie - dodał po chwili. - Opowiadałem już o przygodzie z wężami? - Chyba nie. Kilgour uśmiechnął się dyskretnie do Stena. Pułapka zaczęła się zatrzaskiwać. - Stacjonowałem wtedy na Ziemi. Na wyspie zwanej Borneo. - Byłeś na Ziemi! - zdumiał się N’chlos. - Owszem. Lata służby sprzyjają podróżom. W każdym razie, powierzyli mi tworzoną właśnie jednostkę. - Nie wiedziałem, że imperialni zawodowi podoficerowie dostają takie zadania. - W szczególnych wypadkach - wyjaśnił Alex. - Ale przyjeżdżam, wołam sierżanta sztabowego i pytam: “Sierżancie, z czym macie największe kłopoty?” “Z wężami”, odpowiada. “Jakimi wężami? - dociekam. “Pasiastymi.” “Pasiastymi?” “Właśnie, sir.” W tejże chwili drzwi otworzyły się bezgłośnie. Smukła ręka (należąca do St. Clair) uchwyciła płaszcz oraz pas z bronią, po czym zniknęła. - No to ja sprawdzam dokumenty i oczom nie wierzę. Mnóstwo przypadków dezercji. Lista kar długa do podłogi. I jeszcze ciągle jakieś burdy między szeregowymi żołnierzami. Pomyślałem, że takim burdelem nie da się dowodzić. Ale zarządziłem zbiórkę i pytam ludzi, w czym problem. “W wężach”, odpowiedzieli mi chórem. “W wężach?”. “Tak, sir”, odparli zgodnie, “pasiastych”. Potem wyjaśnili mi, że te węże przypełzają z dżungli. Nie wiem, co za idiota kazał zbudować obóz rekrucki w samym środku bagien, ale stało się. Sten pomyślał, że rzeczy N’chlosa zostały już pewnie poddane stosownej obróbce. I rzeczywiście. Pewien szybki w nogach gość dostarczył czekającej w piwnicach L’n książeczkę wojskową i resztę papierów strażnika. Dziewczyna potrafiła zapamiętać cechy charakterystyczne dokumentów na tyle dobrze, by bez trudu sporządzić potem falsyfikaty. Obmierzono tunikę, odciśnięto w wosku rysunek guzików. Szybko zbadano wnętrze ogłuszacza. Paru więźniów miało dzięki temu szansę wystąpić w roli strażników, może nawet jako N’chlos bis. Wszystko to pod warunkiem, że gość się nie obróci. Pusty wieszak byłby niechybnie wystarczającym powodem, aby wszcząć głośny alarm. Stenowi pozostało cierpliwie znosić bajdurzenie Alexa. - Gdy się rozejrzałem, faktycznie wszędzie pełzały pasiaste węże. Jadowite jak cholera. Byle co, a gryzły. Właziły do namiotów, płoszyły konsumentów w kantynie. Paskudne gadziny. Musiałem coś z tym zrobić. Znowu zwołałem cały oddział. Wszyscy aż gęby otworzyli, gdy zobaczyli, jak trzymam takiego węża w łapie. “To wąż, prawda?”, spytałem. Przytaknęli. No to mówię dalej: “Teraz wam pokażę, co należy z nim zrobić. Na raz: łapiemy go prawą dłonią. Na dwa: wzmacniamy chwyt lewą dłonią, zaciskając ją na ogonie. Na trzy: przesuwamy prawą dłoń wzdłuż węża, do góry. Na cztery: utrącamy mu kciukiem łeb”. Posłuchali! Jak się wzięli do roboty, to niedługo po całym obozie poniewierały się łby węży, morale znacznie wzrosło, przestępczość zmalała, ustały dezercje. W lazarecie odnotowali nawet spadek zakażeń syfem! Miałem to z głowy. Aż pewnego dnia zajrzałem do izby chorych, a tam leżał jeden żołnierz w bieli. Cały w bandażach. Od stóp do głów. “Kto wam to zrobił, chłopcze?”, spytałem. “Ach”, jęknął tamten, “węże, sir.” “Pasiaste?” “Owszem”, odparł. Zgłupiałem nieco, ale proszę biedaka, aby wszystko opowiedział. Alex drgnął lekko, gdy drzwi uchyliły się znowu i ta sama ręka odwiesiła na miejsce pelerynę oraz broń. Po chwili opowieść popłynęła dalej. Udręczony Sten pomyślał w desperacji, że jeszcze trochę, a zamorduje swego towarzysza. Tępym nożem. Kilgour narażał mu się coraz bardziej. - “Sir”, słyszę spod bandaży, “pamięta pan swoje rady co do postępowania z wężami?”. Jasne, że pamiętałem. “Ale co to ma do rzeczy?”, pytam. “Właśnie chcę panu wyjaśnić”, mówi tamten. “Stałem na posterunku, gdy zza krzaka wychynął wąż. No to łapię gadzinę na raz, potem chwytam silniej na dwa, przesuwam rękę w górę na trzy i już chcę wykonać cztery, gdy czuję, że trzymam łapę po łokieć w dupie tygrysa. Wyobraża pan sobie?” Zapadła martwa cisza. - W życiu nie słyszałem równie idiotycznej opowieści - skonstatował w końcu N’chlos. Pierwszy i ostatni raz zdarzyło się, że Sten był dokładnie tego samego zdania co Tahnijczyk. St. Clair zajrzała do mrocznego wnętrza, gdzie L’n rysowała z pamięci dowód osobisty Tahnijczyków. Od razu na płycie światłoczułej. Gdy Sten kazał pani kapitan zamieszkać razem z L’n, St. Clair chciała zaprotestować, ale ugryzła się w język. Po co dawać Stenowi okazję do kolejnego rugania. Obiekcje nie brały się z tego, że L’n była futrzastym Karrem. Po prostu St. Clair wolała być sama. Zawsze działała w pojedynkę, polegała tylko na sobie i nie musiała liczyć się z innymi. Nigdy za nikogo nie brała odpowiedzialności. Kalkulowała sprawy na zimno i ryzykowała albo nie. Obecność L’n zmuszała do zmiany postawy. Owszem, w skojarzeniu tych dwóch kobiet istniała pewna logika. Jako etatowy złodziej St. Clair nie musiała daleko biegać ze zdobyczami. Jednak trwało chwilę, nim przywykła do całej reszty. L’n mogła pracować tylko w ciemności, poza celą była praktycznie bezradna. Z wolna St. Clair zaczęła pomagać jej w tym i owym: przeprowadziła do kantyny, odszukała upuszczone za dnia narzędzie, wyrwała współtowarzyszkę z hipnotycznego transu, wywołanego jakimś szczególnie pięknym, świetlnym zjawiskiem. Krótko mówiąc, St. Clair odkryła, co to znaczy lubić kogoś. L’n z wolna stawała się dla niej kimś szczególnym, przyjaciółką. Czasem jednak gadała od rzeczy. Na przykład wtedy, gdy mówiła o tym sukinsynie imieniem Horatio. Chodzący autorytet pełen cnót wszelakich. Dla L’n był jak święty. Potem jednak St. Clair usłyszała o kapralu Hansenie i pojęła, że dla futrzastej dziewczyny obaj mężczyźni stali się niemal jedną postacią - wcieleniem bohatera. L’n skonstruowała sobie własny obraz świata, taki, który dawał jej szansę przetrwania w zatłoczonym i brudnym obozie jenieckim. Tęskniła za lasami ojczystej planety i na większość dnia odpływała we wspomnienia. Nie mogła inaczej. Gdyby nie Sten, a przynajmniej stworzony wizerunek Stena, L’n już dawno skończyłaby jako ostry przypadek katatonii. Albo i gorzej. St. Clair przysięgła sobie, że to zmieni. Zanim ucieknie, postara się, by L’n stanęła na nogi, wybiła się na samodzielność. - Powiedz mi coś, L’n poprosiła. - Pasjonuje cię światło. A widziałaś kiedyś słynną wieżę światła na Centralnym Świecie? L’n przerwała pracę. - Tę zbudowaną przez dwóch Milchenów? Marra i Senna, o ile pamiętam? - Właśnie. - Tylko na zdjęciach. - A zatem nigdy nie odwiedziłaś Centralnego Świata.? Gdy to wszystko się skończy, mogłybyśmy tam polecieć. - Po prawdzie to byłam na tej planecie. Szykowało się akurat wielkie przyjęcie w wieży. Na pewno miałabym na co patrzeć. - Czemu więc nie poszłaś? - spytała St. Clair. - Nie zostałam zaproszona. - No to co? - zdumiała się pani kapitan. - I tak by cię wpuścili. Do Marra i Senna zawsze wali tyle różnych gości, że nie sposób sprawdzić, kto wszedł z zaproszeniem, a kto na krzywy ryj. L’n westchnęła. Trochę z rezygnacją, trochę z zazdrością. - Na krzywy ryj... Chciałbym mieć kiedyś dość odwagi, by tam się wemknąć. Udać kogoś znamienitego i sławnego. Być tak pewną siebie, aby nikt nie odważył się mnie spytać, skąd się wzięłam i kim jestem. - Potrząsnęła głową. - Marzenia. Wystarczy raz spojrzeć na te moje wielkie, brzydkie oczy, by wiedzieć, że ma się do czynienia z całkowitym zerem. - O czym ty mówisz? - spytała wstrząśnięta St. Clair. - Jakie brzydkie oczy? L’n wzruszyła ramionami. Wyglądała na zrezygnowaną, pogodzoną z okrutnym losem. - Powiem ci coś, dziewczyno - stwierdziła w końcu St. Clair. - Widzę, że mamy przed nami sporo roboty. Zaczniemy od twojej definicji brzydoty. Potem zajmiemy się technikami krzywienia ryja. L’n zachichotała, jakby usłyszała dobry żart. Ale St. Clair mówiła poważnie. Na dodatek była osobą słowną. Rozdział dwudziesty czwarty - Stan sprawdzony - ogłosił Virunga za Isbim, obrócił się i zasalutował Genrikhowi. - Wszyscy jeńcy obecni. - Zawiesił na chwilę głos. - Sir. Nawet Genrikh nie zdołał znaleźć powodu, żeby przedłużyć apel. Przytaknął i odszedł ku pomieszczeniom admistracji. Virunga oddał więc honory plecom przełożonego, po czym zwrócił się ku szeregom. - Rozejść się! Rozmowy, prowadzone dotąd szeptem, buchnęły głośno. Więźniowie gromadnie podążyli na kolację. Sten, który co innego miał na głowie, pomaszerował do kwatery Virungi. Już był w bramie, gdy prawie wpadł na Chetwynda. Nadzorca wyraźnie czekał na niego. Na dodatek dziwnie się uśmiechał. - Jeniec Horatio. - Sir! - To nie jest twoje imię. - Mamusia zdziwiłaby się bardzo. - Dobrze grasz. Przypomniałem sobie, gdzie się spotkaliśmy. Na Dru. - Święty Jerzy z pierogami! - Nie błaznuj, mamy mało czasu. Dru. Więzienna planeta. Wiedliśmy sobie parszywe życie, gdy nagle pojawiłeś się z tym drugim, Kilgourem. Chcieliście dopaść jednego śliskiego gościa, jakmu tam... Dunstan? Nie, Dynsman. Chetwynd wykazał się naprawdę wspaniałą pamięcią. Dość dobrą, by zginąć. - Bez obrazy, sir, ale jak niby mógłbym... - Kiedyś byłeś naszym gliną, a teraz jesteś imperialnym jeńcem? Nadal nic nie pojmujesz? No to posłuchaj. Według mnie działasz w imperialnym wywiadzie. Wpadłeś na początku wojny. Twoja obecna ranga to pewnie tylko kamuflaż. Prawdopodobnie przyczepiłeś sobie te pagony nawet w ostatniej chwili, tuż przez pojmaniem. Sten zastanowił się, czy zabić Chetwynda od razu. Teraz i tutaj? Mógłby zniknąć, zanim odkryją ciało, ale wtedy sankcje spadłyby na innych. Druga sprawa: czy da się odwieść Chetwynda od złożenia fatalnego meldunku przełożonym na tyle długo, żeby zaaranżować jakiś nieszczęśliwy wypadek, najlepiej poza murami katedry? Zapewne tak. - Gadaj. - Nie mogę, sir. Cokolwiek powiem, źle na tym wyjdę. - Słusznie - mruknął Chetwynd. - Gdybyś zaczął tworzyć duby smalone, dałbym ci pewnie parę razy w łeb i odesłał do celi. Potem zacząłbym analizować, czy to ze mną jest tak źle czy z tobą... Ale teraz - uśmiechnął się - muszę jedynie pomyśleć, jak rozegrać tę kartę, która niespodziewanie wpadła mi w ręce. I czy w ogóle z niej skorzystać. - Jeniec nie rozumie. - Jeniec rozumie aż za dobrze. Zawiesili mi odbywanie kary. Tylko zawiesili. Teraz jestem klawiszem, ale ci cholerni Tahnijczycy mogą zmienić decyzję i odesłać mnie na Dru lub do wykańczalni, na jeden z tych światów, z których się nie wraca. W każdej sekundzie, z byle powodu. Albo i bez powodu. Tak więc widzisz, że mam się nad czym zastanawiać. Aha, żebyś przypadkiem nie zaczął kombinować, jak by tu zrobić mi kuku, powiem ci coś jeszcze. Lubię pomagać tym, którzy wygrywają. - Fronty się sypią? - Nie stoją jak się patrzy - powiedział Chetwynd. - Na razie. Zwyciężamy na... Cholera, zaczynam gadać niczym rasowy klawisz. Prawda jest taka, że lejemy imperialnych. Pytanie tylko, jak długo zdołamy utrzymać równowagę. Ile razy wychodzę za bramę, widzę kolejny ślizgacz uziemiony z braku paliwa. Tubylcy coraz rojniej przeszukują śmietniki. Skoro więc tak jest na Heath, to co dzieje się na innych światach? Pojmujesz? Nie znam się na prowadzeniu wojen, ale według mnie, jeśli Tahnijczycy wkrótce nie wygrają jakiejś znaczącej bitwy, to zrobi się jeszcze gorzej. Coś mi się zdaje, że batalia nie przebiega po myśli naszych kochanych władców. Chociaż niewykluczone, że się mylę. Może Heath ma inny system rządów. O wielu rzeczach na pewno nie wiem. A jeśli Heath tak naprawdę płaci podatki do kasy Centralnego Świata? Gdyby tak było, to pan Chetwynd, bohaterski tropiciel szpiegów, miast orderu Złotej Gwiazdy dostanie kulkę w łeb. Skończy jak zwykły kryminalista. Ponura perspektywa. Ale, jak powiedziałem, wygrywający mają u mnie fory. Na razie zatem poczekamy. Zobaczymy, co się wykluje, z której strony wiatr powieje, czyje wypłynie na wierzch. Chwilowo zostanie po staremu. Zachowam całkowite milczenie. To wszystko. Jeniec może odmaszerować. Sten nie cierpiał rozstrzygać podobnych kwestii. Nawet w przypadku ucieczek decyzje dzieliły się na strategiczne oraz na taktyczne. Jak na polu walki. Taktyka obejmowała trasy, porządek ucieczek, wyekwipowanie zbiegów i nie nastręczała większych trudności. Strategia przyprawiała o ból głowy. Trafienie do niewoli nie oznaczało końca walki. Przysięga obowiązywała w dalszym ciągu, a uciekanie stanowiło część powinności. Obecni w Koldyeze akceptowali ten fakt. Jeniec winien wrócić między swoich przy pierwszej nadarzającej się okazji, a potem, w miarę możliwości, jak najszybciej znaleźć się na froncie. Ale to nie wszystko. Każdy więzień wojenny był dodatkowo wrzodem na tyłku przeciwnika. Zmuszał nieprzyjaciela do przekształcania żołnierzy w wartowników. A im większą krnąbrność wykazywał, tym liczniejsze siły wroga angażował. Oczywiście Tahnijczycy mogli dojść do wniosku, że kule są tańsze i raz na zawsze rozwiązać problem. Więźniowie z Koldyeze mieli się czym pochwalić. Trwali w oporze i na dodatek ciągle utrzymywali się przy życiu. Tunel Cristaty mógł zmienić tę sytuację. Decyzja należała do Stena. Pułkownik Virunga musiał jąjedynie zaopiniować i zatwierdzić. Tunel wychynął poza obręb murów i teraz trzeba było wybrać między dwoma metodami ucieczki - masową lub wybiórczą. Pierwsza oznaczała, że uciekną wszyscy, chyba że ktoś nie zmieści się w dziurze. Heath zaroi się od zbiegów. Skutek? Każdy stacjonujący w pobliżu oddział zostanie oderwany od swych zwykłych obowiązków. Dodatkowo na planecie wylądują rezerwy kierowane właśnie do walki. Koniec końców większość uciekinierów z powrotem wpadnie w ręce Tahnijczyków. Może nawet wszyscy. A potem nastąpi zbiorowa egzekucja. Represje mogą objąć nawet tych, którzy nie uciekną.. Koldyeze opustoszeje. Virunga poparł to rozwiązanie. Należy iść na całość. Dla żołnierzy ponoszenie ryzyka to nie pierwszyzna. Sten jednak opowiadał się za drugim wariantem, chociaż w ten sposób odbierał szansę tym ludziom, którzy przepracowali długie godziny przy budowie tunelu. Proponował wysłać zaledwie paru, za to doskonale wyposażonych zbiegów. Organizacja miała dostarczyć im wszystko, czym tylko dysponowała. Papiery, ubrania, pieniądze... Oficjalnie to nie humanitarne względy przemawiały przez Stena. Tak przynajmniej mówił. Jak dotąd udane ucieczki z tahnijskich obozów można było policzyć na palcach. Gdyby jeńcy z Koldyeze ruszyli całą gromadą, zostaliby pojmani. Potem odbyłby się pokazowy proces zakończony egzekucją. Skutek? Osłabienie ducha innych jeńców, poniechanie prób ucieczek z pozostałych obozów. Niech już lepiej jeden spróbuje wyrwać się na wolność z samego serca Tahnu. Taki sukces zostanie należycie nagłośniony. Virundze niezbyt spodobała się propozycja Wielkiego Iksa. - Wyznaczam... Nie, to twoja działka. Kto pójdzie? Sten musiał przez chwilę zabawić się w boga. Zaczął od wyliczenia, kto na pewno nie opuści obozu. Sam nie mógł porzucić obowiązków. Nawet o tym nie pomyślał. Z oczywistych przyczyn Alex też nie wchodził w grę. Dalej odpadali ci, którzy nie przypominali ludzi. Nijak nie mieli szans wtopić siew miejscową populację. Kto zatem odważyłby się spróbować? Kto nie przeraziłby się ryzyka? Cristata i jego trzech współwyznawców. To był ich plan. Ich tunel. Może udałoby się ich przekonać, aby porzucili chęć zaprzyjaźnienia się z tutejszymi wieśniakami... Ibn Bakr wraz z towarzyszem? Sten skrzywił się. St. Clair. Pewna siebie, wręcz zarozumiała. Ale w wypadku solowej ucieczki miałaby chyba większe szansę niż ktokolwiek inny. Hernandes. Zasłużył jak nikt. Najwyższa pora przerwać akcje subtelnego sabotażu. Jeszcze parę dni, a ktoś się domyśli. Zagubiony Sten wyszedł z celi Virungi. Musiał sprawdzić, na ile jego pomysły mają sens. Rychło się przekonał, że nie istnieją żadne szansę na realizację założonego planu. - Dziękuję, przyjacielu - rzekł powoli Hernandes. - Ale... nie przejdę przez tunel. Odczuwam lęk przed zamkniętymi przestrzeniami. Sten, który sam też cierpiał na klaustrofobię, pojął rzecz bez tłumaczenia. - Pewnie masz rację - ciągnął Hernandes. - Może już dość zrobiłem, ale jak to sprawdzić? Rozumiesz mnie? Sten nie rozumiał. - Wytłumaczę ci tę sprawę inaczej. Powiedzmy, że nie zrobię przedstawienia w tunelu i nawet przejdę na drugą stronę. Potem wmieszam się pomiędzy tubylców i jakoś wrócę do imperium. Wszystko pięknie. Ale co dalej? Zaczną obwozić mnie po setkach światów i pokazywać na wiecach. Oto ten, który znalazł drogę do wolności. Byłbym dla nich zbyt cenny, żeby dali mi wrócić na front. Czyż nie? - Optymistycznie oceniasz swoje szansę - mruknął Sten. - Ale zgadzam się z tobą. - Moja wnuczka nie żyje. Mówiłem ci już. Jeszcze im za to nie odpłaciłem. Czy teraz wszystko jasne? Tak. Nie po raz pierwszy zdarzało się, że osobiste pragnienie zemsty brało górę nad rozkazami. Sten przeprosił zatem Hernandesa. Jakoś tak przyszło mu do głowy, że gdyby Tahnijczycy zdemaskowali tego sabotażystę, niczego by zeń nie wyciągnęli. Rozmowa z Cristatą także nie przyniosła pożądanych efektów. Sten miał kilka planów, na oko idealnych dla trojga ludzi oraz jednego niehumanoida. Miast ruszać na wieś, niechby zaszyli się gdzieś w stolicy. Cristatą powinien udać zagorzałego zwolennika Tahnijczyków. Wygłaszać na ulicach kazania sławiące ich sprawę, opowiadać o “wyzwoleniu” swego własnego świata od imperialnego zła. Sten wiedział, że jeśli prorok mówi ludziom dokładnie to, co ludzie chcą słyszeć i chwali każdy ich krok, wtedy czeka go życie długie i spokojne, ponieważ tacy nawiedzeni nie podlegają weryfikacji. - Ale to byłoby kłamstwo - stwierdził Cristatą, a jego akolici przytaknęli. Sten zacisnął zęby. - Jedyny przestałby nas wspierać, gdybyśmy uciekli się do łgarstw - dodał Cristatą. Nie pojmował też, po co niby miałby pozostawać w tym upiornie zmilitaryzowanym mieście. - Ocaliłbyś życie - podsunął Sten. - Tylko Jedyny daje nam życie i On je odbiera. To nie jest loteria. Sten zaczął się lękać o swoje plomby. - Ponadto widzę, że niewiele zrozumiałeś z nauk Jedynego i Najwyższego. Tylko ci, co żyją blisko ziemi i z ziemi, którzy dalecy są od zepsucia pieniądzem, którzy żywią nas wszystkich, potrafią pojąć nasze posłannictwo. Oni udzielą nam schronienia. Sten przypomniał sobie jak grupa takich bukolicznych pasterzy przez kilka dni ścigała w swej niewinności jego oddział Modliszek. Pewnie pragnęli ich umiłować... Na wszelki wypadek dalej milczał. - Nie ustaję w nadziei, że otworzysz jeszcze oczy na dobrą wiadomość, Horatio, i zostaniesz jednym z nas. Na razie modlić się będziemy, aby Jedyny napełnił nasze serca prawdą. Gdy wolność przyjdzie, poniesiemy światło jego słów - zakończył Cristatą. Stenowi pozostało wierzyć, że grupa wyznawców Najwyższego nie zarazi swym pomysłem innych jeńców i że jej członkom będzie pisana śmierć lekka oraz bezbolesna. St. Clair poczekała, aż drzwi zamkną się za Stenem. Dopiero wtedy spojrzała na L’n. Nawet w półmroku zauważyła, że dziewczyna jest poruszona. - Musisz iść - powiedziała L’n bez żadnych wstępów. Tak, pomyślała St. Clair. Muszę. Jeszcze trochę, a oszaleję w tych murach. To chyba będzie moja dwudziesta druga próba ucieczki. A może dwudziesta czwarta? Pani kapitan straciła już rachubę i jakoś nie miała wielkiej ochoty odtwarzać sprawy zbyt dokładnie. Teraz na pewno się uda. W przeciwnym razie, któregoś pięknego dnia, za tydzień lub za dwa, pobiegnie na ślepo ku drutom. Popędzi ku śmierci. Jak dotąd powstrzymywała się od wykorzystania takiej możliwości, ponieważ wynik mógł być tylko jeden. A ona przecież lubiła hazard. Gardziła rozwiązaniami przynoszącymi pewne skutki. Jednak nie mogła już dłużej czekać. A L’n? Ona będzie mieć Stena. Da sobie radę. Przecież nie wypadłam sroce spod ogona, powiedziała sobie pani kapitan. Jestem Węgorką. Samotnym myśliwym i graczem. Polegam tylko na sobie, nikogo nie potrzebuję. Czy naprawdę? Rozdział dwudziesty piąty Lady Atago wykazywała błyskotliwość charakteryzującą większość Tahnijczyków. Przedstawiciele wojowniczego narodu prowadzili walkę zgodnie z dopracowanym do ostatniego szczegółu planem. Gdy coś komplikowało się w ogniu bitwy, okazywali się geniuszami improwizacji. Zwierali szyki na nowo i realizowali uprzednie założenia. Uparcie i mimo wszystko. Właściwy ich kulturze dogmat, że lepiej zginąć na posterunku niż się poddać, ułatwiał wychowanie rekruta w ślepym posłuszeństwie. Jednak kij miał dwa końce. Jeśli to plan się posypał, żołnierze stawali się bezradni jak dzieci. Lady Atago krążyła niespokojnie po centrali dowodzenia. Stukot obcasów odbijał się echem w obszernym wnętrzu. A powinna właśnie prowadzić odprawę dla dwunastu dowódców floty. Przekazywać im ostatnie instrukcje dotyczące ataku na system Durera. Centrala była w pełni wyposażona, miała półkulisty ekran do śledzenia zarówno sytuacji strategicznej, jak i położenia nawet najlichszego patrolowca. Jednak nadesłany niedawno, zaszyfrowany supertajnym kodem rozkaz nakazywał odwlec odprawę i czekać. Dalsze polecenia, też TYLKO DO WGLĄDU OSÓB UPOWAŻNIONYCH informowały, że lord Fehrle skorzystał z przywileju przewodniczącego Rady i zażyczył sobie spotkania z głównodowodzącą floty na jej terenie. Lady wysłała jedynie rutynowe potwierdzenie. Nie wyszła nawet powitać gościa. Tym mogli zająć się podwładni. Atago bardzo niepokoił podtekst sprawy. Coś musiało się spieprzyć. I miała rację. Fehrle wszedł do centrali, przywitał się z namaszczeniem i odprawił swoich przybocznych. Dochowując wierności etykiecie, lady Atago spytała, czy lord Fehrle pragnie zapoznać się najpierw z planami bitwy. - Nie - odparł. - Znam je pobieżnie i nie wątpię, że warte są akceptacji. No to czemu przyleciałeś?, pomyślała Atago. - Na zebraniu Rady postanowiliśmy rozszerzyć zasięg naszych działań. Trzeba nadać im większy rozmach. Atago wyczuła śmierdzącą sprawę. Włączyła projektor. Schemat ataku na system Durera zajaśniał pod sufitem. Ale żadne nawet nań nie spojrzało. - Obawiam się, że nie rozumiem - odparła głucho. - Dzięki twym błyskotliwym planom i analizom doszliśmy do wniosku, że atak winien zostać wyprowadzony z większą siłą. - Podniósł twarz do ekranu i ujął sterownik. - Tutaj mamy dwanaście zgrupowań floty, które uderzą w lukę obronną wokół systemu Durera. Tam zaś markowany cios zwiąże siły imperium w systemie Al-Sufi. Gdy się zorientują, będzie już za późno. Atago nie widziała powodu, by cokolwiek komentować. - Zgodziliśmy się, że zadamy przeciwnikowi cios w samo serce. Jednak po dyskusji postanowiliśmy rozbudować plan. Jest zbyt genialny, by nie skorzystać z okazji. W ten sposób uzyskamy przewagę pozwalającą na szybkie i zwycięskie zakończenie wojny. - To znaczy? - Stwierdziliśmy, że te zgrupowania floty, które miały pozostać w rezerwie, powinny być rzucone do walki. Tym razem nikt nie zagrozi naszym skrzydłom, jedyny problem zatem tkwi w jak najszybszym postępie. Jeśli nawet jakaś flotylla czy jednostka wplącze się w potyczkę, reszta sił ominie zapalny rejon. I dalej będzie się posuwać ku głównemu celowi. - Naszym zasadniczym celem - przypomniała lady Atago - jest opanowanie Durera i uczynienie z tej okolicy bazy wypadowej do ostatniego ataku. - To przyjdzie nam bez trudu. Miast marnować czas na przegrupowania, Rada postanowiła przeskoczyć Durera. Wspomniane uderzenie nastąpi już teraz. Znaczy, na chama, pomyślała Atago. - Przypuśćmy - rzekła spoglądając na projekcję - że siły imperium wy rwą się jednak z pułapki pod Al-Sufi. I ruszą na odsiecz Centralnemu Światu... - Do tego nie dojdzie - sapnął niecierpliwie Fehrle. - Jesteśmy pewni, że dadzą się zwieść. Twój plan zadziała. Nim się zorientują, wojna dobiegnie końca. Poza tym... - umilkł na chwilę. - Jest jeszcze jedno. - Słucham. - Lady Atago, koszty walki z imperium przekroczyły najbardziej pesymistyczne prognozy. Nie mamy już dość AM2, by pozwolić sobie na jakiekolwiek dalsze odwlekanie rozstrzygnięcia. Lady Atago mogłaby w kilku zdaniach zburzyć cały ten, oparty na pobożnych życzeniach, plan. Zbyt wiele zależało w nim od zwykłego łutu szczęścia, a wojna to nie gra w kości. Była jednak Tahnijczykiem, więc nie powiedziała ani słowa. - Wprowadziliśmy jeszcze dwie pomniejsze modyfikacje - oznajmił Fehrle. - Tymi siłami, które zajmą się dywersją pod Al-Sufi, powinien dowodzić kogoś naprawdę dobry. Dopiero teraz o tym pomyśleliśmy. Niech to będzie nasz najlepszy strateg, samym swym imieniem budzący strach w szeregach imperialnych. Lady Atago mimowolnie poszukała broni u pasa. Powstrzymała się resztką sił. - Czuję się zaszczycona - wydusiła, chociaż jej głos brzmiał całkiem spokojnie. - Jeśli jednak mam dowodzić tamtą flotą, to kto zajmie się moimi dwunastoma zgrupowaniami oraz siłami, które Rada postanowiła mi jeszcze przydzielić? - Wszyscy poświęcamy się dla ojczyzny - powiedział lord Fehrle. - My wykonamy to zadanie - dodał używając pluralis majestatis. Lady Atago skłoniła się sztywno i odeszła do swojej kwatery. Tam eksplodowała. Gdyby usłyszał ją jakiś doker (wozacy nie istnieli już na świecie), spłonąłby rumieńcem niczym panienka. Uspokoiła się dopiero po dłuższej chwili. Wtedy sięgnęła po broń. Spotkał ją dyshonor. Ale nie, pomyślała po minucie. Nie była winna tej niesprawiedliwości. Takie rzeczy się zdarzają. Wyniosła się ponad innych tak jak cała rasa Tahnijczyków. Do ostatecznego zwycięstwa brakowało już niewiele. Niech tam, posłucha rozkazów. Obejmie dowództwo nad tą flotą. Zaprezentuje popis swoich możliwości. I stanie w pełni gotowa do kolejnych bitew. Wiedziała, że jej plan zadziała. Nawet z tymi idiotycznymi poprawkami lorda Fehrle. Nie wątpiła również, że gdy po opanowaniu Durera flota ruszy dalej, Fehrle na własnej skórze odczuje, jak trudno jest wydawać rozkazy. Skończy się firmowanie cudzego projektu własnym nazwiskiem, zacznie się prawdziwe dowodzenie. Nie ma cudów, ten dureń nie poradzi sobie bez jej pomocy. Postanowiła też, że gdy wojna się skończy, Fehrle drogo zapłaci za swoje posunięcie. Rozdział dwudziesty szósty Jeszcze trzydzieści centymetrów. Sten prawie wyczuwał obecny po drugiej stronie chłód nocy. Coś go tam ciągnęło. Wystarczy kilka ruchów, aby przerwać murawę, i będzie na wolności. Długie lata niewoli dobiegną końca. Pozostanie jedynie przetrwać na planecie wroga. Odwrócił się i zakaszlał. Kwaśny dym z kaganka wyciskał łzy z oczu. Otarł powieki rękawem i spojrzał na stojącą obok grupę gotowych do ucieczki więźniów. “Zbieranina” stanowiłaby łagodne określenie. Cristata i jego trójka założyli bladozielone oraz brunatne stroje okolicznych wieśniaków. Ibn Bakr włożył całe serce w przygotowanie dwóch mundurów. Jeden był dla niego i wyglądał strojnie niczym uniform admirała floty. Drugi, tylko trochę mniej kolorowy, należał do towarzyszki utalentowanego krawca. Sten z trudem przypomniał sobie imię dziewczyny: Alis. Mieli udawać inspektorów kolejowych. Posiadali papiery informujące, że właśnie są w podróży służbowej po wszystkich ważniejszych stacjach na Heath. Ujrzawszy jakiś czas temu projekt tych mundurów, Sten wybuchnął śmiechem, ale widząc minę giganta, szybko się opanował. Wyglądający jak ostatnie nieszczęście Ibn Bakr wytłumaczył, że Tahnijczycy uwielbiają paradne uniformy i wyżsi urzędnicy chodzą upierzeni niczym wielkie papugi. - Szkoda, że nie widziałeś munduru ich szefa śmieciarzy - dodał. Sten zamknął oczy. Dość miał tęczowych mieszanek. Reszta uciekinierów była ubrana nieco zwyczajniej. Przypominali sklepikarzy, drobnych przedsiębiorców. Paru nosiło mundury niższych oficerów. St. Clair założyła wysokie buty i kombinezon tak obcisły, że Sten nie wiedział, od czego krew mu się burzy. Z nagłego pożądania czy z obrzydzenia? Na ramię zarzuciła dopasowaną do stroju torbę ze zmianą ubrania oraz małą turystyczną kuchenką. Zamierzała przyłączyć się do zbieraczy pewnych nader smacznych i rzadkich bulw, które pojawiały się w pobliskich lasach dwa razy do roku. Były na tyle cenne, że tylko najbogatsi widywali je na talerzach. Gdy nastawał sezon, wtajemniczeni ruszali do pracy. Położenie co lepszych kolonii utrzymywano w tajemnicy równie pilnie jak przebieg łososiowych strumieni w odrestaurowanych przez imperatora rejonach starego globu. St. Clair łudziła się, że odgrywając tę rolę, zdoła wymknąć się z Heath. Sten nie podzielał optymizmu pani kapitan, jednak mimo korzystnych stawek nie przyjął proponowanego przez nią zakładu. Sten poczekał jeszcze, aż Cristata skończy ze swoimi modlitwę do Jedynego. Wreszcie rozległo się chóralne “aaamen” i futrzak podszedł do Wielkiego Iksa. - Duch Jedynego jest z nami - oznajmił, nerwowo poruszając mackami na nosie. - Powiedział, że nastał czas. Sten powstrzymał się od ironicznych komentarzy. Zresztą, jak krytykować wiarę kogoś, kto przerzucił tysiące ton ziemi i skał? A może coś w tym było? Przecież Cristata spadł jak z nieba, bez jego pomocy nigdy nie trafiliby do zasobnych lochów katedry. Dla dobra sprawy Sten postanowił nie kwestionować istnienia Jedynego. - W porządku. Przy następnej okazji, gdy... będziesz z Nim rozmawiał, to podziękuj Mu ode mnie. Cristata przyjął tę wypowiedź poważnie. Zrozumiał, że tym razem Sten nie żartuje. Rozległ się przytłumiony łomot i zza rogu wychynął Alex. Ciągnął za sobą trzy połączone wózki z zaopatrzeniem. Zwykle wykorzystywano je do usuwania urobku. Koła pierwszego trafiły na nierówność. Kilgour bez wysiłku uniósł przód pojazdu i ruszył dalej. A przecież targał z półtorej tony. - Koniec, Horrie - oświadczył, gdy inni wzięli się za rozładunek. Sterta w ślepym końcu tunelu rosła coraz wyżej. Kilgour rozejrzał się po obecnych. Przytaknął spokojnie, a potem przysunął się do Stena. - Ani trochę mi się to nie podoba - szepnął. - Według mnie już po nich. Może jeśli nauczylibyśmy ich paru sztuczek znanych z Modliszek... Wtedy mieliby jakieś szansę. Sten potrząsnął głową. - Ostatnia próba kostiumowa poszła gładko. A co do sztuczek... To tylko amatorzy, więcej się nie nauczą. Cholera! Gdyby ci wierzyć, powinniśmy zabić tych śmiałków tu i teraz, żeby nie dać Tahnijczykom frajdy! - Tak czy inaczej nadal uważam, że przydałoby im się jeszcze małe szkolenie. - Wierz mi, Alex - powiedział Sten. - Lepiej niech już idą. Istnieją pewne szansę na powodzenie. Czytałem kiedyś o takiej metodzie. Kilka tysięcy lat temu, kiedy zwykłe samoloty były szczytem techniki, czasem ładowano podobnych przebierańców do środka i wywożono nad teren wroga. Dostawali jakieś pięćdziesiąt kilo wyposażenia na grzbiet oraz jedwabny worek. Potem wyrzucano ich z luku. Alex spojrzał na Stena z niedowierzaniem. - Czyste barbarzyństwo. Żeby wypychać gościa w worku z samolotu. Mokra plama! Hunowie! Nawet gorzej! - Niezupełnie. Widzisz, te worki otwierały się w powietrzu i żołnierz łagodnie lądował na ziemi. Zresztą, wszyscy z elitarnych jednostek musieli przejść takie przeszkolenie. Nazywali to skokami ze spadochronem. - Chyba zaczynam się domyślać - mruknął wciąż wstrząśnięty Alex. - 1 jeszcze jedno. Zabawna sprawa, ale z raportów wynika, że nie zawsze sięgano po wysokiej klasy fachowców. Gdy sytuacja robiła się naprawdę gówniana, łapano pierwszego z brzegu, objuczano towarem, a następnie kazano mu szybować. I wiesz co? Okazało się, że ci przerobieni na dywersantów oraz szpiegów przypadkowi goście radzili sobie nie gorzej niż zawodowcy. - Nie wierzę - stwierdził Alex. Sten ogarnął spojrzeniem zdenerwowane zgromadzenie i pomyślał o tych wszystkich okrutnych pułapkach, które będą czekać na zbiegów poza bezpiecznymi murami Koldyeze. - Postanowiłem - zakomunikował. - Uciekacie za dwie noce od dzisiaj. Rano Virunga zażądał spotkania. Zaraz, natychmiast. Sten przepchnął się przez dziedziniec, zajrzał do małego ogródka, minął grupkę zajętą gimnastyką. Tu i ówdzie przystanął, gdzie indziej włączył się do rozmowy, pośmiał się, posłuchał przypadkowych rozmów. Trasa była zawsze inna i niezmiennie skomplikowana. Wszystko po to, aby ukryć przed potencjalnymi wtyczkami właściwy cel spaceru. Ostatecznie częste wizyty zwykłego szeregowca w celi starszego oficera prędzej czy później zwróciłyby czyjąś uwagę. Przez cały czas Sten zastanawiał się, w czym rzecz. Jakieś wieści o wojnie? Byle niekorzystne dla Tahnijczyków. Przy pewnej dozie szczęścia Virunga mógł chcieć pogratulować Wielkiemu Iksowi największego jak dotąd sukcesu organizacji. Ale czyżby wirus, zwany przez Alexa “Złotym Robakiem”, został już wprowadzony? Ostatnimi czasy trudzili się nad znalezieniem sposobu na upartą i paskudną z charakteru urzędniczkę administracji Koldyeze. Nawet Tahnijczycy bali się tej kobiety, a Derzhin, komendant, przemykał się obok niej na paluszkach. Wystarczyło krzywo spojrzeć, a wypłata (dokonywana w bonach towarowych) przechodziła koło nosa. Czasem trzech tygodni było mało, żeby odzyskać wstrzymane wynagrodzenie. Gdy miała szczególnie paskudny humor, potrafiła tak zamącić w kwesturze, że jej ofiara dostawała nakaz płatności zaległych podatków i to dwa pokolenia wstecz. Nic nie pomagało. Problem tkwił w nieprzekupności urzędniczki. Nawet N’chlos wraz z kolegami nie znaleźli najmniejszego punktu zaczepienia. A szukali wytrwale. Fahstr była otyła i niewybredna. Jadła praktycznie wszystko. Sprawy płci jakby dla niej nie istniały, z czego Alex nawet się ucieszył, nie chciał bowiem dostać w łeb przy rekrutacji ochotników. Żyła po spartańsku, więc dawanie jej pieniędzy odpadało w przedbiegach. Miało to wielkie znaczenie, ponieważ to ona zawiadywała siecią komputerową obozu. Wreszcie sprawą zajęła się St. Clair. Postarała się o przydział do biura płatnika. Miała nadzieję, że dzięki swoim doświadczeniom wreszcie wypatrzy jakąś lukę w granitowym charakterze przeciwniczki. W ostateczności zamierzała przynajmniej wykraść parę butelek płynu do czyszczenia ekranów, który pachniał całkiem obiecująco. Przez pół dnia obijała się między biurkami, aż w końcu coś dostrzegła. Podczas gdy inni urzędnicy nosa nie wystawiali spoza dokumentów, Fahstr nie dbała o pozory. Przez cały ranek świetnie się bawiła. Z początku trudno było poznać, że to zabawa. Siedziała przed swoim komputerem, maltretowała klawiaturę i klęła jak szewc. Co pewien czas wydawała nieartykułowane okrzyki, co mogło oznaczać zwycięstwo. St. Clair podkradła się, by zbadać zjawisko. Na ekranie tańczyły jakieś obrazy, potem zastygły. Fahstr zaklęła z obrzydzeniem i rąbnęła w klawisz. Coś znów zaczęło się rytmicznie poruszać. St. Clair zaświtało, że oto widzi algorytmy. Baba zajmowała się grą w brydża. To nie była słabość, lecz wielka pasja. - Typowy przykład maniactwa brydżowego - powiedziała później Stenowi St. Clair. - Paskudny charakter ma z tym wiele wspólnego. Dla niej w życiu liczy się tylko brydż. Ludzi nie cierpi, ale musi ich tolerować, bo bez partnerów nie ma gry. - Przecież dysponuje komputerem - zaooponował Sten. - Może z nim grać w cokolwiek chce, na dowolnym stopniu trudności. - Czuć, że nie jesteś hazardzistą - mruknęła St. Clair. - Dopiero widok twarzy przeciwnika, jego grymasy i przekleństwa dają pełną satysfakcję. Szczególnie przy brydżu. Jeśli komputer przegra, nie zapłacze, w łeb sobie nie strzeli. - Zatem mówisz, że znasz się na tym... jak powiedziałaś? - Brydżu. I ona już o tym wie. Nie potrafiłam się opanować, cholera, od razu wszystko wysypałam. - I co? Nie urwała ci głowy za taką bezczelność? - Nie - stwierdziła krótko St. Clair. - Już tacy są karciarze. W mig mnie zrozumiała. Szczególnie gdy wspomniałam, że zdobyłam mistrzostwo floty. - Co? Jakie mistrzostwo? Nie ma czegoś takiego. - Jasne, aleją to nie obchodzi. Zwłaszcza że dodałam, iż zmiotę sukno każdym, kto zasiądzie ze mną do rozgrywki. Sten był pełen podziwu. Z tego, co zrozumiał, to żaden fanatyczny gracz nie odrzuci takiego wyzwania. - Dobra, zajmij się Fahstr. Pograjcie trochę. Na wszelki wypadek daj się parę razy pokonać, niech w siebie uwierzy. Potem postarasz się przeciągnąć ją na naszą stronę. - Nie trzeba - oznajmiła z szelmowskim uśmiechem St. Clair. - Przeprogramowałyśmy komputer w taki sposób, aby grał z nami obiema. Mam pełny dostęp do wszystkich danych. Sten natychmiast zapędził Kraulshavna i Sorensena do roboty. Skończyli w zeszłym tygodniu i za poradą St. Clair zakodowali wirusa pod postacią zapisu brydżowego północ-południe. St. Clair musiała wyczekać stosownej chwili i wprowadzić “Złotego Robaka” do systemu. A czas uciekał. Została już tylko jedna noc do ucieczki. Jeśli St. Clair nie zdąży, przyjdzie zaczynać od początku, chociaż wtedy będzie to już gra o pietruszkę. “Złoty Robak” miał zapobiec krwawym represjom po odkryciu ucieczki. Sten wszedł do celi Virungi. Gospodarz siedział sam w półmroku, dziwnie poważny. Coś było nie tak. Bardzo nie tak. Pewnie rypła się sprawa “Złotego Robaka”, pomyślał Sten. - Przyłapali St. Clair? - spytał bez żadnych wstępów. - Nie - odparł Virunga. - Udało się... wprowadziła... Ale przy okazji... wyniknął pewien problem. - Sten w milczeniu czekał na ciąg dalszy. - Jak wiesz... - odezwał się po chwili Virunga - St. Clair ma dojście do... całego systemu. Sten przytaknął. Fahstr bez oporów pozwoliła pani kapitan buszować po godzinach w pamięci komputera. Musiała. Aby dobrze grać, przeciwniczka potrzebowała treningu, znajomości nowych strategii i tak dalej. A Fahstr lubiła godnych siebie rywali. Stena to jednak nazbyt nie obchodziło. Reszta zapisanych w pamięci danych dotyczyła rutynowych spraw: akta personelu, rozkład służb, dane jeńców... Sensacji tam być nie mogło i Sten nie nalegał na sondowanie tych plików. - St. Clair... coś zauważyła - powiedział Virunga, wyrywając Stena z zamyślenia. I wyjaśnił wszystko szerzej. Wchodząc do systemu, St. Clair sprawdziła przy okazji, kto oprócz Fahstr z niego korzysta. Ostatnio pojawił się jeszcze jeden użytkownik. Krył się pod nic nie mówiącym kodem, ale wiele wskazywało, że nie należy do personelu obozu. Włączał się co parę dni i przeszukiwał akta więźniów. Niezwykle starannie, niemal “na piechotę”. Ta metoda, choć bardziej czasochłonna gwarantowała możliwość dostrzeżenia najmniejszego szczegółu. Fakt ten zaintrygował panią kapitan, więc spróbowała sprawdzić, kim jest ów ciekawski. - I co? - spytał Sten. - Bez powodzenia... - mruknął Virunga. - Ale ustaliła obiekt zainteresowania intruza. - Dobra. Kto jest tym wybrańcem? - Ty. Stena aż cofnęło. - Ale dlaczego...? Virunga przekazał mu resztę. Nieznana osoba poszukiwała mężczyzny odpowiadającego szczegółowej charakterystyce Stena. Sprawdzał wszystkich. Zdemaskowanie szeregowego Horatia było tylko kwestią czasu. Virunga słusznie założył, że tajemniczy ktoś nie szuka Stena po to, aby obsypać go pocałunkami i kosztownymi prezentami. Nasuwał się zatem oczywisty wniosek: - Ty... i Kilgour... musicie uciekać! Sten nie znalazł kontrargumentów. Pójdą z pierwszą grupą. Należy tylko raz jeszcze zebrać kompanów i przekazać im radosną nowinę. Współtowarzysze przyjęli wiadomość w milczeniu. Nikomu nie psuło to szyków. Spytano tylko, w jakim charakterze Alex i Sten wystąpią na wolności; sprawdzono też, czy znają swoje role. Znali, nie było zatem problemu. Zresztą, w gromadzie weselej. Poza tym nastąpiła jeszcze jedna zmiana. St. Clair oznajmiła, że solo nie pójdzie. Tylko razem z L’n. - Ależ to absolutny idiotyzm! - wybuchnął Sten. Alex wbił mu łokieć pod żebra, sugerując szeptem, że z panią kapitan trzeba dyplomatycznie. Potem Kilgour przeprosił za kolegę i zaczął nakłaniać St. Clair do namysłu. - Nic z tego - odparła. - Idę z nią albo wcale. Zanim Sten odzyskał oddech na tyle, by rozkazać St. Clair coś głupiego, ona zagrała asem. - Nie próbujcie mnie powstrzymywać. Tak czy inaczej wyruszamy jutro. Tunelem albo pod drutami. Sten nie miał wyboru. Samodzielna akcja St. Clair pogrzebałaby szansę reszty uciekinierów, a baba uparła się wyraźnie i prościej byłoby ją zamordować, niż przekonać. Z drugiej strony Sten nie pojmował, skąd ta odmiana charakteru. Przecież w towarzystwie L’n pani kapitan najpewniej nie uniknie schwytania, na dodatek nie zyska niczego wymiernego. Co najwyżej przyjaźń. A po co takiej osobie czyjakolwiek sympatia? Mylił się, i to w obu sprawach. Po raz pierwszy w życiu St. Clair nie kierowała się egoizmem. Przewidywała, jakim ciosem będzie dla L’n wieść o ucieczce Stena. Bez jego wsparcia krucha istota zginie. Nie wiedziała natomiast jeszcze, bo i nie mogła wiedzieć, że obecność L’n okaże się podczas ucieczki czystym zbawieniem. Sten zacisnął dłoń. Nożem, który wskoczył mu w palce, gładko wyciął krąg darni. Odsunął go na bok i z wyraźną niecierpliwością wypełzł na zewnątrz. Chłodne powietrze osuszyło pot, oczyściło płuca z cuchnącego dymu. Wstał, lekko oszołomiony. Poniżej ciągnęło się miasto. Zaciemnione, z rzadka błyskające jakimiś światłami. Obok Stena pojawił się Alex. Ująwszy przyjaciela za ramiona popchnął go do przodu. Byli wolni. Rozdział dwudziesty siódmy Akcja Durer stała się synonimem zwycięstwa. W tekstach źródłowych, ujednoliconych dla całego systemu edukacyjnego imperium, opisano ją jako serię precyzyjnie wyprowadzonych i miażdżących uderzeń. Czerwone oraz niebieskie strzałki oznaczyły ruchy flot. Jeden atak, drugi atak, bój spotkaniowy... Ostatni akapit podawał wynik. Osoby szczególnie zainteresowane mogły sięgnąć po fachowe opracowania: archiwalny zapis sytuacji taktycznej, meldunki napływające do centrali dowodzenia, raporty sytuacyjne. Była to pożyteczna i niełatwa lektura. Po pierwsze, samo wydarzenie zwano różnie: Bitwami o Durera i Al-Sufi, imperialnym kontratakiem, ofensywą Tahnijczyków, wielką bitwą podczas wojny ze światami Tahnu i tak dalej. Po drugie, nigdy nie udało się doliczyć wszystkich statków, które brały, miały brać lub podobno wzięły w niej udział. Bitwa stanowiła ulubiony obiekt badań tak zawodowców, jak i amatorów. Wszyscy mieli nadzieję, że uda im się wreszcie ogarnąć całość sytuacji, że zdołają zrozumieć, co właściwie się wtedy stało. To znaczy, w perspektywie historycznej. Bo reszta była oczywista: w ciągu jednego tygodnia piekielnego zamieszania straciło życie kilka milionów ludzi. Jednak wszelkie dociekania badaczy kończyły się niepowodzeniem. Historycy szukali ukrytego porządku wydarzeń, ale mgła wojny zaległa tak gęsto, że nawet wiele lat później nikt nie potrafił jej przeniknąć. Kapitan Bet (sekcja Modliszki) siedziała ubrana w skafander i obserwowała ciągnące prosto na nią olbrzymie zgrupowanie floty Tahnijczyków. Przez chwilę pożałowała, że nie wyniosła z domu wiary w żadnych bogów. Bardzo by się jej teraz przydała. Imperator postawił wszystko na jedną kartę. Uważał, że prawdziwy atak ruszy na systemy Durera, a inwazja na Al-Sufi będzie jedynie operacją pozorującą. Zgodnie z tym przekonaniem rozmieścił własne siły. Dowodzenie powierzył marszałkowi Ianowi Mahoneyowi. Niemniej... Wiele lat świetlnych przed Durerem dryfowała w próżni kompletna flotylla wraków dziwnie przypominających tahnijskie niszczyciele. Tahnijczycy nie mieli pojęcia, że ta właśnie flotylla parę miesięcy wcześniej wpadła w pułapkę. Działo się to w zupełnie innej części galaktyki. Wołania o pomoc zostały skutecznie zagłuszone i nigdy nie dotarły do żadnego świata Tahnu. Ugrupowanie po prostu zniknęło z ekranów. Bohatersko, rzecz jasna. Wraki przechwycono, a ekipa o mocnych żołądkach wysprzątała wnętrza. Całość najpierw odremontowano, wyposażono w nowe tarcze, zespoły czujników, ekranowane urządzenia łączności, a potem ustawiono w zaplanowanym miejscu. Załogi rekrutowały się wyłącznie spomiędzy członków sekcji Modliszki. Zgodnie z rozkazem tkwili przed Durerem i czekali. Bet wraz z innymi od dłuższego czasu walczyli z nudą i zastanawiali się, po jakie licho kazano im sterczeć w tym pozbawionym znaczenia rejonie. Spodziewali się walki, zaszczytów, medali. A tu co? Siedzieli i mogli jedynie kląć przełożonych w żywy kamień. Co za idiotyczny pomysł? Czemu nie zastosowano o wiele sprawniejszych, automatycznych sond z czujnikami? Jednak szef sekcji Modliszki obrywał niewinnie. Autorami pomysłu był imperator oraz Mahoney. Owszem, uznali, że można by skorzystać z automatycznych sond i rozrzucić je na przypuszczalnej trasie ataku, ale gdzie element zaskoczenia? Gdyby Tahnijczycy wypatrzyli choć parę tych urządzeń, od razu wiedzieliby, że imperialni czają się w ukryciu. Zdecydowano się więc na wyjście o wiele bardziej osobliwe. Imperium zwykle nie obsadzało wraków załogami. To raz. Ponadto Mahoney zaznaczył cynicznie, że ludzie z Modliszek nie zwykli się poddawać i w odróżnieniu od automatów, trudno ich przeprogramować. Czekali zatem, klnąc, drapiąc się i pocąc pod skafandrami. A potem czujniki coś pokazały. Z próżni wyłoniła się flota Tahnijczyków. O wiele liczniejsza, niż uprzedzano na tajnych odprawach. Bet szybko przekazała wiadomość i wyłączyła nadajnik. Zrobiła, co do niej należało. Teraz mogła jedynie obserwować bitwę. Jeśli dojdzie do jakiegokolwiek starcia. Byle tylko żaden z przelatujących upiornie blisko, prawie w zasięgu wzroku, pancerników wroga nie wysłał do wraków patrolowca w poszukiwaniu rozbitków. Wieczny Imperator przebywał na pokładzie “Normandie”, swojego jachtu i statku dowodzenia zarazem. Jednostka unosiła się od pola walki trzy lata świetlne bliżej, niż dyktowały względy bezpieczeństwa. Centrala bojowa pozwalała śledzić rozwój sytuacji. Dane napływały wartkim strumieniem. Imperator przypuszczał, że statek Mahoneya rychło znajdzie się w ogniu walki, i dlatego właśnie czuwał nieopodal, gotów pomóc, gdyby marszałek stracił możliwość śledzenia całości obrazu. Powtarzał sobie, że nie zrobi niczego ponadto, że nie będzie się wtrącał, ale absolutnie nie wierzył w te postanowienia. Tahnijczycy gładko weszli w pułapkę. Jedyne zaskoczenie stanowiła liczebość ich floty. Miast spodziewanych dwunastu zespołów uderzeniowych pojawiło się aż dwadzieścia. Tym lepiej. Znaczy, że niedługo nastąpi początek końca. Albo koniec początku, podszepnęło niespójne ego imperatora. Niech mnie, pomyślał inżynier H. E. Raschid. A jeśli to koniec końca? I czekał tak, aby ratować skórę Mahoneya. I swoją własną. Los jednak bywa złośliwy. Automatyczne sondy Tahnijczyków, których zadanie polegało jedynie na przerwaniu łączności między Durerem a Al-Sufi, przemknęły jakoś na tyły imperialnych linii i cała wyrafinowana technika jachtu dowodzenia zdała się psu na buty. Ekrany pokryły migoczące białe kropki, a odczyty zwariowały. Uparcie pokazywały równoczesną wiktorię obu flot. Imperialne myśliwce i niszczyciele przewidziane do obrony Durera też epizodycznie wzięły udział w walce. Z osiemdziesięciu dziewięciu jednostek, które wyruszyły przeciwko flocie Tahnijczyków, ocalały trzy. Zgodnie z rozkazami okręty z flotylli Durera miały zapobiec desantowi. To po pierwsze. Po drugie kazano im zadać wrogowi jak najwięcej strat. Obrońcy Durera, nieświadomi potęgi przeciwnika, ruszyli do samobójczego ataku. Dysponowali raczej lichym sprzętem, ale imperator zamierzał możliwie długo utrzymać tajemnicę. Nagłe dozbrojenie garnizonu groziło zdradzeniem sprawy. Durer miał wyglądać na placówkę pozbawioną silnej obrony, nie spodziewającą się ataku. Władca dopilnował jedynie, aby nikt nie trafił na Durera przypadkiem, sam sprawdzał wszystkie przydziały. Wiedział, że wysyła tych ludzi na pewną śmierć. W dawnych czasach nazwano by to zapewne “konieczną ofiarą dla dobra ojczyzny”, ale Jego Wysokość nie gustował w patosie. Lud może wierzyć w bogoojczyźniane hasła. Jeśli chce. Władca nie powinien. Zresztą, nie pierwsza to była taka hekatomba i na pewno nie ostatnia. Poza tym wcale nie największa w dziejach. Taktyka obrońców ograniczała się do prostych i skutecznych posunięć. Jedna flotylla niszczycieli nadleciała na kontrkursie Tahnijczyków. Dwie inne czekały “powyżej” płaszczyzny ekliptyki. Gdy tylko doszło do pierwszych starć, zanurkowały w samo serce zgrupowania nieprzyjaciela. Zaraz potem sześć skrzydeł myśliwców uderzyło “z dołu”. Piloci tych jednostek mieli pełną swobodę działania i wolność w doborze celów. Członkowie załóg szybko zrozumieli, z jak wielką siłą przyszło im walczyć. Pojęli, że nie wyjdą z tego żywi, więc postanowili drogo sprzedać swoją skórę. Niestety, determinacja to nie wszystko. Podobne cuda zdarzają się wyłącznie w bajkach. Żadna genialna taktyka nie pomoże, gdy przeciwnik przeważa liczebnie w stosunku jeden do stu. Pierwsza flotylla zniknęła w rozbłyskach rakiet dalekiego zasięgu, zanim sama zdołała cokolwiek wystrzelić. Krążowniki Tahnijczyków nie pozwoliły niszczycielom podejść na tyle blisko, aby te uruchomiły swoje systemy broni. Pozostałe dwie flotylle przetrwały kilka chwil dłużej. Trzydzieści dwa niszczyciele miały tylko sekundy na oddanie pierwszej salwy, nim same eskplodowały. Straty Tahnijczyków: cztery niszczyciele i pięć statków wsparcia logistycznego zniszczone, dwa krążowniki i trzy statki wsparcia uszkodzone. Na ekranach bojowych pojawiło się wielkie śmietnisko, rozciągnięte na dwadzieścia lat świetlnych. Teoretycznie dobre warunki działania dla małych, nie rzucających się w oczy i zwinnych myśliwców. Stało się jednak inaczej. Może sprawił to nadmiar entuzjazmu, może Tahnijczycy oczekiwali właśnie takiego ataku. Może w grę wchodził zwykły pech. Nikt nigdy tego nie rozstrzygnął. Z sześciu skrzydeł myśliwców nie ocalała ani jedna maszyna. Imperialna propaganda uczyniła potem wiele hałasu wkoło tego wydarzenia, były pośmiertne awanse i odznaczenia. Oficjalnie starcie skończyło się zniszczeniem dwóch pancerników i ciężkim uszkodzeniem trzeciego. Myśliwcom ulec miały też trzy krążowniki (jeden zniszczony, dwa uszkodzone) i cztery niszczyciele (uszkodzone). Po wojnie ustalono jednoznacznie, że tylko jeden niszczyciel ucierpiał na tyle, że wypadł z linii. Za drugą ofiarę uznano lekko uszkodzony krążownik. Ale wtedy nikt już nie chciał wspominać wojny. Nikt też nie zamierzał weryfikować legendy o martwych bohaterach, których jedynym sukcesem było pełne daremnego heroizmu zejście ze sceny. Wedle pierwotnego planu lady Atago, pierwsza flota miała zbombardować bazy Durera, druga dokonać inwazji, trzecia pozostać w odwodzie. Dowództwo systemów oczekiwało czegoś w miarę podobnego. Dowódcy garnizonów, gotowi do walki z lądującym wrogiem, patrzyli zdumieni, jak statki Tahnijczyków przemykają przez system. Żaden nie wdał się w bitwę z naziemnymi bateriami. Z początku obrońcy byli może nawet rozczarowani. Ostatecznie, gdy ktoś nastawi się na bój, to trwa chwilę, nim adrenalina przestanie krążyć, a głupota wywietrzeje z nabitych bohaterszczyzną łbów. Rychło pojęli, że żyją i nic nie wskazuje na to, że zginą, ponieważ bitwa toczy się bez ich udziału. Pozostała im jedynie rola widzów. Zapewne dlatego też wśród autorów wydawanych później wojennych pamiętników znajdowało aż tylu ludzi z garnizonów Durera. Oni jedni przetrwali w komplecie. Lord Fehrle podziwiał widok roztaczający się z mostka statku dowodzenia. Pierwsza z czterech flot właśnie wychodziła z systemu Durera. Prawie w ogóle nie napotkała oporu, straty poniosła minimalne. Przed nią leżał bogaty, przemysłowy świat i samo serce imperium. Przewodniczący Rady Tahnu raz jeszcze pogratulował sobie dalekowzroczności. Każdy, nawet najbardziej oddany sprawie dowódca, musi mieć przełożonego. Kogoś, kto zrewiduje plany, sprawdzi ich skuteczność, dopilnuje wykonania i orzeknie, czy istnieją szansę powodzenia. A w razie potrzeby wyznaczy nowe cele. Lady Atago to geniusz wojskowości, pomyślał Fehrle, ale jak wszyscy mistrzowie pól bitewnych, tak i ona nie potrafi dojrzeć niczego poza czubkiem własnego nosa. Rada natomiast widzi dalej. Myśli i w razie potrzeby wytyka błędy. Fehrle nadął się z dumy jak indor. Dokładnie w tej samej chwili dalekosiężny pocisk typu “Kali” trafił w jego statek. Eksplozja rozcięła kadłub na pół. Marszałek Ian Mahoney nie zdumiał się zbytnio, gdy szlag trafił zwykłe kanały łączności. Podświadomie liczył się z tym od początku. Mimo złośliwych komentarzy i pełnych zdziwienia spojrzeń, już wcześniej kazał zamontować niewielkie radiostacje na poszczególnych statkach floty. Każde urządzenie nadawało na innej częstotliwości i było przypisane do indywidualnego odbiornika na pokładzie statku dowodzenia. Obsługujący je łącznościowcy mieli przykazane odczytywać informacje, po czym słowo w słowo przekazywać je dalej. Nie dokonywali żadnych wstępnych obróbek danych, nie podejmowali też prób interpretacji. Mahoney zdawał sobie sprawę, że to metoda z epoki przedkosmicznej. Że miast pilnować spraw wielkich, zajmuje się drobiazgami, a przecież od dawna nie jest już oficerem liniowym. Trudno. Nie mógł się opanować. I bardzo dobrze. Gdy tylko centrala bojowa zamieniła się w dom wariatów, polecił zagubionym analitykom wyłączyć komputery i działać dalej opierając się na meldunkach napływających przez prymitywne łącza radiowe. Był to nader idiotyczny sposób wygrywania wojny. Tahnijczycy zaczęli bitwę przekonani, że zaskoczą zwiedzionego wcześniejszymi pozoracjami przeciwnika. Nie zostawili sobie zbyt dużego marginesu na pomyłkę. W tym właśnie tkwił ich największy błąd. Ale popełnili też inne. Mniejsze, wszelako równie brzemienne w skutki. Do tej kategorii katastrofalnych uchybień należała sprawa, która umknęła historykom, bo niewiele było w niej heroizmu. Ledwie parę osób wiedziało, kto winien stanąć na stosownym pomniku. W odróżnieniu od imperium, Tahn przywiązywał wielką wagę do rozwoju min kosmicznych. Doprowadził ten rodzaj broni do perfekcji. Tahnijskie miny mogły latami dryfować w próżni, a gdy przyszła właściwa chwila, umiały rozróżnić własne statki od wrogich. W razie potrzeby potrafiły wykonywać nawet skomplikowane manewry. Tahnijczycy przyjrzeli się swemu dziełu i spoczęli na laurach. Jednak kilka lat wcześniej młody dowódca statku patrolowego, niejaki Sten, odkrył sposób pozwalający na zdalne neutralizowanie owych min i niezwłocznie zameldował rzecz, gdzie trzeba. Tahnijczycy nigdy się o tym nie dowiedzieli. Sten, akurat pełznący byle dalej od obozu jenieckiego, też nie miał pojęcia, jak bardzo przyczynił się do wiktorii. Tahnijczycy szczodrze rozrzucili swoje miny między Durerem i Ał-Sufi. Oczekiwali, że potężna bariera nie tylko zagrodzi drogę spieszącym na odsiecz siłom, ale spełni też rolę systemu wczesnego ostrzegania. Imperialne niszczyciele, rutynowo patrolujące tę okolicę, dość szybko wykryły mgławicę śmiercionośnych zabawek i, jedną po drugiej, wszystkie unieszkodliwiły. W zasadzie. Dopiero po bitwie ustalono, kto i jaki błąd popełnił. Na ekranach Tahnijczyków flota imperium pojawiła się, jak przywołany z niebytu upiór. Komputery bojowe dość szybko rozpoznały sytuację i określiły atak jako typowy: myśliwce w awangardzie, za nimi krążowniki z pociskami do likwidowania celów kosmicznych i niszczyciele. Dalej jak zwykle: krążowniki, pancerniki oraz nosiciele myśliwców w osłonie niszczycieli. Komputery błyskawicznie opracowały stosowny plan kontrataku, dowódcy wydali rozkazy. Jednak uderzenie poszło w próżnię. Mahoney dobrze wiedział, że kiepski z niego strateg, postanowił zatem obmyślić bardzo niekonwencjonalny plan. Przedtem jednak zapoznał się z dokonaniami wielkich wodzów w historii wojskowości. Wyniki tych badań były raczej przygnębiające. Wszyscy sławni stratedzy (począwszy od Dariusza, Filipa, von Schlieffena i Giapa, skończywszy na M’khee i P’ra T’ongu) mieli na koncie tyle samo zwycięstw, ile porażek. Mahoney nie mógł się równać talentem z żadnym z tych wodzów, dlatego rozpoczął poszukiwania rozwiązań najprostszych, a zarazem zaskakujących przeciwnika. Myśliwce były prawdziwe. Mahoney miał nadzieję, że w bałaganie najbliższych godzin zdołają nie tylko przetrwać, ale też wyrządzić wrogowi jakieś szkody. W roli krążowników występowały zdalnie sterowane frachtowce uzbrojone w prymitywne wyrzutnie nie sterowanych pocisków, które groźnie tylko wyglądały. Potencjalna ofiara musiałaby sama wleźć im w drogę. Dzięki zespołowi nadajników, frachtowce dawały na ekranach wroga odblaski typowe dla krążowników. Podobnie “stworzono” niszczyciele. Były to pociski typu Kali wyposażone w stosowne emitery elektronicznego hałasu. Dopiero za nimi nadlatywała rzeczywista flota. Bitwa zaczęła się od indywidualnych walk myśliwców. “Krążowniki” szybko zmieniły się w chmury pyłu i Tahnijczycy znów poczuli się panami sytuacji. Kiedy jednak ruszyli na “niszczyciele”, te przyspieszyły nagle i z samobójczą skwapliwością runęły taranem na największe statki floty nieprzyjaciela. Cokolwiek by mówić, wojnę zawsze prowadzi się według pewnych reguł. Obie strony mniej więcej wiedzą, czego mogą po sobie oczekiwać. Gdy wojak zmienia się nagle w szaleńca, zdumiony przeciwnik gubi na chwilę wątek. To właśnie zdarzyło się Tahnijczykom. Parę minut zamieszania kosztowało ich utratę większości niszczycieli osłony. W szyki trzech wiodących ugrupowań wkradł się chaos. Ale do klęski nie doszło. Miejsce wyłączonego z walki lorda Fehrle zajął admirał P’riser. Nakazał, by przednie siły związały wroga walką, reszta miała podążać ku pierwotnym celom. Atak rozwijał się pomyślnie. Lord Fehrle siedział ponury w skafandrze. Wkoło roiła się bezradna obsługa centrali okaleczonego statku. No dalej, zrób coś, łajał się w myślach. Każ ukarać kogoś wyrzuceniem za burtę, niech pooddycha próżnią. Wymyśl nowe rozkazy dla floty. Ale wiedział, że cokolwiek uczyni, będzie to tylko pusty gest. Utracił wpływ na bieg wydarzeń. Meldunki przestały napływać, wrak dryfował coraz dalej od teatru zdarzeń. W swoim przygnębieniu Fehrle nie pomyślał nawet, że uszkodzone silniki mogą w każdej chwili eksplodować. I że nie wiadomo, kiedy nadejdzie pomoc. Czy w ogóle nadejdzie. Statki lady Atago prawie nie napotkały oporu. Przechwycono sześć konwojów z ładunkiem AM2, ich eskortę rozbito jednym atakiem. Al-Sufi miało zostać obrócone w perzynę i lady Atago robiła wszystko, by jak najwierniej wypełnić rozkazy. Pokaże, na co ją stać. Ostrzał planet poczynił zniszczenia tak wielkie, że odbudowa obiektów winna zająć dziesięciolecia. Nagle, dokładnie w godzinie chwały, lady Atago pojęła, że coś jest nie tak. Obrońcy Al-Sufi nie dali znaku życia. Znaczy, w ogóle ich nie było. A z tego wynika jednoznacznie, że... Imperium wiedziało, że Al-Sufi nie stanowi celu zmasowanego ataku. Wróg przejrzał jej plan. Główne siły floty lecą wprost w pułapkę. Lady Atago nie wahała się ani chwili. Mogłaby zrobić w tył zwrot, skoro tak paskudnie ja potraktowano. Niech lord Fehrle i jego banda cywili posmakują góry czy porażki. Ale nie. Kazała najszybszym pancernikom wziąć kurs na system Durera i nadać ostrzeżenie na wszystkich kanałach. Za późno. Nazywał się Mason. Z wyglądu najbardziej kojarzył się z zawodowym mordercą. Nosił szary kombinezon bez oznaczeń, twarz pokrywały mu blizny. I był mordercą. Kiedyś dowodził ciężkim myśliwcem, ale po odniesieniu ran w walce został instruktorem w szkole pilotażu. Sten nazywał go swoim pechem. Obrażenia sprawiły, że Mason nie wrócił potem do jednostki liniowej. Nastała jednak wojna, więc awansował na jednogwiazdkowego admirała i dostał dywizjon szybkich niszczycieli. Dowodził nimi tak samo jak dawniej myśliwcami. Załogi nienawidziły go z caiego serca. Wymagał bezwzględnego posłuszeństwa, poświęcenia i pomysłowości. Za byle co posyłał pod sąd polowy. Podobno, gdy raz jego niszczyciel upolował tahnijski transportowiec z imperialnymi więźniami na pokładzie, jeden z bosmanów wrzasnął na wysypujących się przez śluzę uradowanych ocaleńców: “Wracajcie, idioci! Chcecie napytać sobie biedy?” Masona nie pozbawiano dowództwa z jednego tylko powodu. Jego dywizjon odznaczał się największą skutecznością w całej flocie. Teraz podchodził w szyku ławy tylne jednostki zgrupowań Tahnijczyków. Jedenaście zespołów uderzeniowych floty imperium kryło się daleko za systemem Durera. Zgodnie z rozkazem miały zaatakować dopiero po rozpoczęciu działań zaczepnych przez mniejsze siły. Chodziło o zaskoczenie. I to podwójne. Stocznie Sullamory na Cairene sprawiły się lepiej, niż imperator oczekiwał. Pozornie wciąż nękane kłopotami, wyprodukowały nie dwanaście, ale trzydzieści pancerników. I to według nowego projektu. Tahnijczycy nie widzieli jeszcze tak monstrualnych narzędzi zagłady. Zaczęła się rzeź. Gdyby ktoś posiadał w trakcie bitwy odbiornik nastawiony na wszystkie zakresy, musiałby uznać, że stara prawda o służbach łączności jest wciąż aktualna: jak się widzą, tak się słyszą. Samsun, Samsun... widzę cel... melduję uszkodzenia... podchodzi... sześć jednostek Tahnijczyków, dryfują bez napędu... strzelaj, sukinsynu... Samsun, czy mnie słyszysz? Do wszystkich jednostek, ogłaszam... zmiana orbity, ósemka, dostałeś... Strzelają do nas!... Samsun, tu Biały. Czy mnie słyszysz?. Do wszystkich, do wszystkich... Nostrand, zmiana sektora na trzynasty... piiii... Niech nas Allach prowadzi... Samsun, Samsun... Keerist, widziałeś, jak walnął?... Do wszystkich, mówi...Samsun, Samsun... czy mnie słyszysz... Teksty czterech transmisji przesłanych otwartym tekstem: Do marszałka polnego Iana Mahoneya: Jedynka, Jedynka, tu Wolna Siódemka. Nie mamy do kogo strzelać... Do lady Atago: Nie zidentyfikowane jednostki... mamy was na odczytach jako “swoich”. Tu tahnijski pancernik “H’rama”. Opuśćcie obecną orbitę. Przygotujcie się do akcji ratunkowej. Do lorda Fehrle: Punkt dowodzenia, punkt dowodzenia... mówi P’riser. Zawieszam wykonanie planu CIOS W SERCE. Uruchamiam plan KU MNIE. (Brak potwierdzenia odbioru.) Do jednostek Tahnijczyków Do wszystkich. Do wszystkich. Zaczynamy odwrót. W miarę możliwości osłaniać uszkodzone bratnie jednostki. Wiadomość nadana prywatnym kodem przez Iana Mahoneya do Wiecznego Imperatora: Danie gotowe. Powtarzam, nieprzyjaciel przyrządzony w całości. Pytanie, jak podawać? Drugie pytanie, z jakim winem? Jakkolwiek zagmatwana była sama bitwa czy bitwy o Durera i Al-Sufi, parę wniosków narzucało się nieodparcie: 1. Tahnijczycy ponieśli klęskę. 2. Ich decydująca ofensywa została powstrzymana, a siły odrzucone. 3. Utracili inicjatywę strategiczną, której nie odzyskają bez floty. 4. Odbudowa zdziesiątkowanej floty i szkolenie nowych załóg potrwa całe lata. Imperator miał nadzieję (znowu jedynie nadzieję), że Tahnijczycy dojdą do tych samych konkluzji. Może rzeczywiście nastąpił początek końca, ale wiele jeszcze krwi musiało popłynąć. Szale wciąż się wahały i byle błąd mógł wszystko zepsuć. Księga trzecia KOBO-ICHI Rozdział dwudziesty ósmy Klęska w układzie Durera była niczym obezwładniający cios w dołek. Tahnijczycy na jakiś czas upodobnili się do kogoś, kto właśnie dostał obciążoną ołowiem pałką i zgięty wpół próbuje rozpaczliwie łapać powietrze, a krew huczy mu we łbie jak wodospad. Nawet eony lat później wkuwający historię uczniowie wiedzieli, że “Był to punkt zwrotny. Nastała pora na zrewidowanie porządku priorytetów, zmianę strategii i metod działania”. Taki stan z konieczności rozciągnął się na kilka lat. Pewien starożytny filozof rzekł kiedyś: “Koniec jest wtedy, gdy ja kończę”. Wieczny Imperator zwykł zaś powtarzać (za swym ulubionym myślicielem, specjalistą od maksym politycznych): “Wygrana to nie wszystko, ale i klęska niczego nie przesądza”. Operacja Durer-Al-Sufi zakończyła się sromotną porażką Tahnijczyków, którzy zrozumieli to całkiem rychło. W następnej kolejności pojęli, że ich przegrana nie oznacza jeszcze końca wojny. Chociaż w szoku, ustrzegli się od błędu często popełnianego przez dyktatorów i monarchów: nie zarządzili uroczystego wieszania winnych. Wiedzieli, co robią. Taki postępek kosztowałby ich nazbyt drogo. Miast wypruwać flaki i histeryzować, z początku spróbowali poszukać siły i natchnienia w tradycyjnych wartościach własnej kultury (tak to określono), jednak trafili na obszary zmarznięte głębiej niż czapy polarne. Skutkiem wielu lat indoktrynacji, na jednym biegunie sposobu myślenia Tahnijczyków zasadziła się wiara we własną niezwyciężoność. Drugi biegun tworzyła sfera zakazów, gdyż od dawna wszelkie przejawy życia społecznego pozostawały pod pełną kontrolą machiny biurokratycznej. Na dodatek podstawą modelowania postaw była nienawiść wobec wszystkiego co obce. Takiej zmarzliny nie da się odchuchać z dnia na dzień, poza tym Tahnijczykom brakowało przywódców duchowych na miarę wielkich polarników. Miast Shackletona czy Perry’ego mieli jedynie lorda Fehrle - ojca drugiej największej porażki w dziejach Tahnu. Fehrle nie był tchórzem. Miast popełnić po bitwie rytualne samobójstwo, wrócił na Heath. Oczekiwał, że z całym ceremoniałem zostanie pozbawiony najpierw stanowiska, orderów, potem życia, a na końcu dobrego imienia, które zniknie po wsze czasy z annałów, jakby nigdy nie istniało. Uznawał, że jeśli naród potrzebuje trupa do posiekania, to trudno, dla dobra ogólnego zostanie ścierwem. Jednak zastał porządek wcale nie zmieniony. Rada stanęła murem wkoło, w dziennikach piano z zachwytu nad nowymi zdobyczami terytorialnymi, nikt nie spuszczał nosa na kwintę. Było to pewne zaskoczenie również dla Wiecznego Imperatora. Nie takiego rozwoju wypadków spodziewał się władca. Gdy się dowiedział, że to Fehrle osobiście dowodził atakiem, ujrzał już oczami duszy kres politycznej kariery przeciwnika. Miała to być niewielka, ale istotna premia do ogólnej wiktorii. Ale trudno. Pozostało działać samemu. I wieczny władca zrobił co w jego mocy. Kiedy imperator dodawał dwa do dwóch, przeciwnik otrząsnął się nieco z zamroczenia i ostatecznie doszedł do wniosku, że szczegóły akcji Durer nie mogą przeniknąć do publicznej wiadomości. Nawet nadzwyczaj cyniczny Pastour wstrzymał się tym razem od uwag oraz politycznych podchodów. Gdy usłyszał fatalne wieści, najpierw dostał torsji, potem wytarł usta i pospieszył na spotkanie Rady, zdecydowany przekonać grono, aby nie usuwało Fehrle’a. Wiedział, że byłaby to samobójcza decyzja, w konsekwencji skłaniająca członków Rady do wzięcia się za łby w walce o prawo obsadzenia wakującego stanowiska. Nawet podczas pokoju kwestia ta wiązała się z licznymi problemami. Istniało zbyt wiele frakcji, zbyt wiele interesów. Obecnie zaś proces wyboru nowego przewodniczącego wyglądał na niemożliwy do przeprowadzenia zwyczajnymi środkami, to znaczy po dobroci. Pasteurowi przemknęło przez głowę, że kandydatura lady Atago byłaby jedyną do przyjęcia. Sam nie przepadał za tą babą, jednak w składzie Rady nie zasiadało więcej podobnie niepokalanych rycerzy, Tahnijczycy zaś potrzebowali bohaterów. Zupełnie jak starożytni Persowie spijający mit o Gamszidzie. Pastour wkroczył na salę, gotów wykorzystać wszystkie swe polityczne talenty, jednak do dyskusji wcale nie doszło. Wszyscy czuli się lekko ogłuszeni i wiedzieli, że jeśli choć najmniejsza wzmianka o klęsce przeniknie “w lud”, wojna rychło zakończy się zwycięstwem imperium. W pierwszym dekrecie zarządzono zatem pełną blokadę informacji tyczących bitwy w systemie Durera. Nawet w państwie, które nie tyle cenzurowało wiadomości, ile je racjonowało, nie było łatwo przeprowadzić taką operację. Całość kosztowała fortunę i nie dawała się porównać z niczym w dziejach. Imperialni dziennikarze i naukowcy, gdy przyszło im pisać o wydarzeniu, szukali analogii z wielkimi bitwami. Przypominano Termopile, letnią ofensywę Rosjan z roku 1943, Yalu czy imperialną klęskę pod Saragossą podczas wojen Muellera. Jednak tym razem nie chodziło o walkę, ale o wielką mistyfikację. Dane zniszczonych statków i poległych załóg usunięto z wszystkich akt oraz list. Tych, którzy ocaleli, osadzono w obozach. Podobnie postąpiono z przyjaciółmi i rodzinami rannych albo zabitych. Zdumieni zaopatrzeniowcy z tyłów niespodziewanie dostali przydziały wysyłające ich na zupełne pustkowia. Przynajmniej tak to wyglądało na mapach. Nawet pomniejsi urzędnicy zostali dokładnie przesłuchani. Tajemniczy goście wyważający ich drzwi po nocy nie postępowali zbyt łagodnie. W drugiej kolejności sami byli przesłuchiwani. Trwało to tak długo, aż system zdawał się całkiem szczelny. Dla wszelkiej pewności uruchomiono gigantyczny program badawczo-wdrożeniowy (tajny, rzecz jasna), związany z budową największych zagłuszarek, jakie widział świat. Ale i one zawiodły, gdy imperator puścił w ruch własną machinę propagandową. Operacja “Knebel” w wykonaniu Tahnijczyków nie miała precedensu w historii, podobnie jak imperialna akcja “Radio Swoboda”. Wieczny Imperator jedną ręką (prawą) pchnął swoje floty, by wypełniły pozostawioną przez zdruzgotanych Tahnijczyków próżnię, drugą zaś wziął się do dyrygowania chórem propagandzistów. Specjalnie skonstruowane nadajniki miały łączną moc paru małych Słońc, a ich audycje docierały nawet do innych galaktyk. Wieści były groźne. Groźniejsze niż wielotysięczna flota inwazyjna. Im aktywniej imperator je rozpowszechniał, tym mocniej Tahnijczycy przykręcali śrubę swym obywatelom. Doszło do tego, że nawet przywykłe do terroru społeczeństwo zaczęło ciężko dyszeć. Zanotowano ogólny spadek nastrojów. Zaczęło się od członków Wielkiej Rady, aż ogarnęło urzędników nawet na najniższych szczeblach. Poza garstką wybranych, nikt nie wiedział, co się właściwie stało, ale wyraźnie coś złego wisiało w powietrzu. Strach narastał, blokował wszelkie ruchy. Zlękniony urzędnik bał się podjąć jakąkolwiek samodzielną decyzję, by nie ryzykować, że urazi przełożonego. Było to rozsądne postępowanie, dyktowane przez instynkt samozachowawczy. Przełożony też żył w strachu. Nastąpił zatem powszechny paraliż decyzyjny. Do tego doszły braki w zaopatrzeniu. We wszystko. Pustawe przed Durerem magazyny zionęły jednostajną czernią. Całość zasobów AM2 przeznaczono wyłącznie na potrzeby wojskowe, a i w armii zaczęto oszczędzać. Uzyskanie przydziału AM2 wymagało wypełnienia całej góry papierów, przy czym każdy potencjalny odbiorca musiał podpisywać się czytelnie, by w razie nadużycia łatwo było znaleźć winnych. Bez wątpienia z Tahnijczyków uszło powietrze. Chwilowo zajęli się własnymi sprawami, a Wieczny Imperator zamierzał suszyć im głowy tak długo, aż “udławią się głoszonymi przez siebie kłamstwami.” Rozdział dwudziesty dziewiąty Policyjne serce majora Genrikha zabiło mocniej, gdy las ożył nawoływaniami poganiaczy, co oznaczało, że zwierzyna została spłoszona. Oby tylko alarm nie okazał się fałszywy. Od czasu odkrycia ucieczki, oddział Gernikha ganiał po leśnych przecinkach i polanach, reagując na każdą plotkę o pojawieniu się zbiegów. Akcja była tym trudniejsza, że przełożeni postanowili głęboko utajnić sam fakt ucieczki. W zwykłych okolicznościach Genrikh nie przejmowałby się żądaniami zachowania tajemnicy, jednak tym razem nie zostawiono mu wyboru. Pozostało czekać, aż z wolna napływające meldunki dadzą w miarę jasny obraz, pozwalający znaleźć, osaczyć i wygonić zbiegów prosto pod lufy myśliwych. Jak dotąd nie zdziałano wiele. Genrikhowi podobało się w tym wszystkim tylko jedno: rozkazy nie przewidywały brania żywcem czy przesłuchiwania; zbiegom należało na miejscu strzelić w tył głowy. Wprawdzie szansę na wyciągnięcie z jeńca informacji o współtowarzyszach spadały wówczas do zera, jednak majorowi starczało i tyle. Zawsze najwyżej cenił proste przyjemności. Pohukiwania nasiliły się. Genrikh wciągnął głęboko powietrze, ujął swobodniej broń. Nie musiał zerkać na swych ludzi, aby wiedzieć, że czekająrazem z nim. Wyczuwał ich napięcie. W duchu przygotował się na kolejne rozczarowanie. Założono, że wygnany spomiędzy drzew zbieg zachowa się niczym zagubione i przerażone zwierzę. Wtedy strzelcy wyładują swoją frustrację i przerobią ofiarę na rąbankę. Coś poruszyło siew zaroślach. Major uniósł broń. Podwładni tak samo. Tam ktoś był! Zza pni wychynęły dwie sylwetki. Zawahały się i ruszyły przez polanę. Major natychmiast spostrzegł, że są to (a) ludzie, (b) więźniowie, (c) jeden niski, drugi wysoki. Nacisnął spust. Nawała ognia zaskoczyła zbiegów ledwie kilka kroków od linii drzew. Przez chwile, miotali się bezwładnie jak podrzucane wiatrem szmaciane lalki, aż padli na ziemię. Rozległ się szczęk zmienianych magazynków. Genrikh zerwał się i ruszył biegiem ku dwóm biało-czerwonym plamom. Niewiele brakowało, a pośliznąłby się na zakrwawionej trawie. Kopniakiem obrócił większe ciało. Mężczyzna o wykrzywionych, ale znajomych rysach. Ibn Bakr. Drugi, mniejszy zbieg, to Alis. Major obrócił się, by pogratulować strzelcom. Odpowiedzieli mu radosnymi, lecz jakby zawstydzonymi uśmiechami. Wszyscy prócz jednego. Lo Prek spojrzał na szczątki Ibn Bakra i przeklął biedaka, że nie jest kimś innym. Sten raz jeszcze wymknął się z sieci. Virunga siedział na metalowym krześle, które z założenia miało być niewygodne. Zdrętwiałe i obolałe stawy nóg podpowiadały oficerowi, że tkwi tu już od paru dni. Ale nie. Usłyszał dobiegające z dziedzińca kroki jeńców. Dopiero minęły cztery godziny. Virunga był więźniem od dość dawna i wiedział, że oczekiwanie jest częścią “zmiękczania”. Od chwili, gdy został wezwany, wciąż zastanawiał się nad tym samym: czy wytrzyma tortury? Bywał już w podobnych opałach i dawał sobie radę. Jednak czy tym razem się uda? Oby. Niech to już minie. (Nie mogę, proszę. Zamknij się! Musisz). A reszta przedstawienia? Nie wdawał się jeszcze w takie rozgrywki z Avrentim, pomagierem Derzhina. Ale przecież już go przejrzał. Chyba zdoła przetrwać. (Do diabła, żadne chyba, musisz wiedzieć to na pewno! Tak już lepiej). Trzeba pomyśleć o czymś innym. Czymś inspirującym. Właśnie, Virunga. Przecież ty też masz pytania. Nie marnuj czasu. Spróbuj wreszcie na nie sobie odpowiedzieć. Na przykład, dlaczego nie nastąpiły represje po ucieczce? Virunga i Sten przewidywali, że pozostali w Koldyeze więźniowie zostaną ukarani za współtowarzyszy. Najpierw atak ślepej furii i związane z nim ofiary. Potem przypadki pobicia, obcięcie racji żywnościowych, zdemolowanie kwater w poszukiwaniu drogi ucieczki. W końcu uspokojenie nastrojów i zimna kalkulacja. Zagrożone kariery. Zbyt wiele szumu spowodowałoby polowanie na kozły ofiarne: niedbałych strażników, nie dość lojalnych oficerów. Przeważyć winien instynkt samozachowawczy. Ponadto, gdyby sprawa wydostała się poza mury Koldyeze, nabrałaby aspektu politycznego. Ktoś na wysokim stanowisku musiałby odpowiedzieć za fakt umieszczenia wszystkich nieświeżych jajeczek w jednym, dziurawym na dodatek, koszyku. Dla wszelkiej pewności Virunga ze Stenem chowali jeszcze piątego asa w rękawie. Chodziło o “Złotego Robaka”, którego St. Clair umieściła w katedralnym komputerze. Wirus ten z wolna mieszał wszystkie dane produkcyjne, a przede wszystkim zmieniał minusy na plusy, przez co ośrodek mógł wykazać się nadzwyczaj wysoką wydajnością pracy. Taką, o której na co dzień Tahnijczykom pozostawało tylko marzyć. Derzhin dostawał do ręki argument jednoznacznie świadczący o tym, że eksperymentalny obóz zdaje egzamin. Na Tahnijczyków ostatnio spadły same kłopoty, więc nawet drobny sukces był wart dopieszczenia. Ponadto wirus metodycznie niszczył zasoby pamięci komputera. Za jakiś czas, gdy z plików zostaną same wywieszki, nikt się nie zorientuje, co właściwie piszczy w Koldyeze. I nikt nie będzie też niczego podejrzewał, przynajmniej jak długo nie wezmą się za komputer prawdziwi fachowcy. Z początku przewidywania sprawdzały się co do joty. Zaraz po wykryciu braków osobowych katedrę zamknięto na głucho i rozpoczęto brutalne przesłuchania. Kilka osób zmarło, ale Tahnijczycy nie poznali sekretu tunelu, nie dowiedzieli się o katakumbach. Potem jednak, zupełnie nagle i niespodziewanie, zapanował względny spokój. Akurat w porę, gdyż Virunga z wolna dojrzewał do sięgnięcia po znalezioną w jednym z lochów antyczną broń. Byłby to oczywiście samobójczy zryw, jednak na krótko ukoiłby rozpacz wynikającą z bezradności. Przez informatorów Virunga dowiadywał się o trwających na szczycie naradach, pospiesznych, szeptanych spotkaniach, kontaktach z jakimiś nieznanymi Tahnijczykami poza katedrą. Odnosił wrażenie, że kryzys dojrzewa i lada chwila wybuchnie bomba. Jednak miast eksplozji, zapadła cisza. Życie w obozie potoczyło się jak dawniej, dyscyplina nawet nieco zelżała. Zdumieni jeńcy odnotowali, że strażnicy traktują ich teraz z pewnego rodzaju respektem. Virunga był pewien, że rzecz musiała mieć swoją przyczynę. I to potężną, taką, o których pisze się w podręcznikach historii. Miał nadzieję, że jak przeżyje, to sobie o tym poczyta. Na razie jednak nikt nie wiedział, co się właściwie stało. Najbardziej zagubieni wydawali się sami Tahnijczycy. Oficer stanął na baczność, widząc uchylające się drzwi. Ponury strażnik skinął na dwóch swoich kolegów sterczących po obu bokach jeńca. Coś twardego szturchnęło Virungepod żebro. Z bólu ciężko łapiąc powietrze ujął mocniej kule i mozolnie wkuśtykał do środka. Strażnik odsunął się, robiąc mu miejsce. Starszy oficer najwyraźniej wciąż roztaczał aurę godności. W kancelarii dawała się wyczuć atmosfera wymuszonego spokoju. Avrenti pochylał się w kącie na stosem mało ważnych papierów, komendant stał przy oknie, tyłem do Virungi. Gapił się na pewien szczegół krajobrazu. Gość zatrzymał się pośrodku pomieszczenia i czekał w milczeniu, aż zacznie się najgorsze. Po dłuższej chwili Derzhin odwrócił się ł spojrzał na Virunge, jakby zaskoczony jego obecnością. - A, pułkowniku, dziękuję za przybycie. Virunga nie odpowiedział. Komendant obszedł biurko i usiadł. Wziął jakiś wydruk, przyjrzał mu się uważnie, odłożył. Postukał palcami w blat udając, że próbuje przypomnieć sobie, po co właściwie wezwał oficera seniora. - Mam coś do przekazania o pańskich... hm... zaginionych podkomendnych. Virunga mimowolnie wstrzymał oddech. Powiało arktycznie mroźnym wiatrem. - Tak? Wolał nie rozwijać tematu. - Proszę mi wybaczyć, że los uczynił mnie posłańcem przekazującym złe wieści. Chociaż zależy, jak na to patrzeć. Otóż, zostali pochwyceni. Wszyscy co do jednego. Virunga westchnął. Niech i tak będzie. Przynajmniej jest już po wszystkim. Trzeba zająć się nieborakami. - Chcę się z nimi zobaczyć. Upewnić się... czy są traktowani zgodnie... z prawami wojennymi... Avrenti parsknął z kąta. - Obawiam się, że to niemożliwe, pułkowniku - odparł Derzhin. - Odmawia pan? - Nie. Nie posunąłbym się do takiej nieuprzejmości. Rzecz w tym, że nie ma wiele do oglądania. Wszyscy nie żyją. Virunga zamarł, wstrząśnięty. W uszach mu dzwoniło. - Co? Nie żyją? Jak mogło... Przerwały mu dochodzące z dziedzińca krzyki. Z początku usłyszał tylko kilka głosów, potem dziki wrzask gniewu. Virunga z trudem zebrał siły, by dokuśtykać do okna. Ujrzał tłum więźniów kłębiący się wokoło wozu-platformy zaprzężonego w parę koni. Na koźle siedział Genrikh. Towarzyszący mu strażnicy wyładowywali... właściwie zrzucali coś na ziemię. Virungna dostrzegł szczegóły. Ręce, nogi... głowy. Porąbane ciała Ibn Bakra i Alis. Rozdział trzydziesty Niegdysiejszy robotnik portowy, potem kolejno nadzorca, zdeklarowany kryminalista, więzień polityczny i strażnik na warunkowym, niejaki Chetwynd, przepychał się przez zatłoczone doki i marzył o podwójnym głębszym. Ponadto zastanawiał się nad sytuacją, w jakiej zupełnie niespodziewanie się znalazł. Dotąd miał się za człowieka energicznego, a na dodatek dobrze we wszystkim zorientowanego. W zasadzie to właśnie nadmierna pewność siebie zaprowadziła go na więzienną planetę. Teraz jednak, choć zuchwałości wciąż mu nie brakowało, musiał przyznać się do kompletnego zagubienia. Oczywiście, tak czy inaczej, nie skończył z fanfaronadą. Po masowej ucieczce z Koldyeze winno dojść do znaczących reperkusji. Sprawa wydawała się jasna jak słońce na niebie. Derzhin skrócony o głowę, Avrenti w karnym batalionie. Co najmniej. Genrikh na stanowisku komendanta, drakońskimi metodami zaprowadzający porządek. Chetwynd wybadał już możliwości i kontakty. Zamierzał wystarać się o przeniesienie dokądkolwiek, byle nie z powrotem na Dru. Ale nic się nie stało. W każdym razie nic wielkiego. Złapano dwoje uciekinierów, poszatkowano ich, pokazano ku przestrodze. A pozostali? Ani słychu. Nawet nie krążyły żadne plotki. Co ciekawsze, w samym Koldyeze niewiele zaszło zmian. Jeńcy pracowali jak zwykle, a Chetwynd przeklinał na boku, że zmarnował bez sensu tyle kredytów na alkohol dla tego bydlaka Genrikha. Drugi nurt rozważań dotyczył ukochanego przez obywateli rządu. Chetwynd domyślał się, że gdzieś tam stało się coś, co musiało być rzeczą nader niemiłą dla Tahnijczyków. Dawne układy Chetwynda prysły, gdy wyrok rzucił go na Dru, ale parę cennych kontaktów pozostało. Miał jeszcze przyjaciół... podobnie jak i wrogów. Nawet takich z dzieciństwa, dla których upływ czasu mało znaczył. Wystarczyło, że razem wychowywali się kiedyś po niewłaściwej stronie prawa, w zakazanych dzielnicach. Podział: MY i ONI, pozostał im na całe życie. A przynajmniej na tak długo, jak długo podobny sposób myślenia był opłacalny. W ostatnim czasie z Heath zaczęły odchodzić niespodziewanie wielkie transporty do nie zamieszkanego systemu Erebus. Ładunki zawierały materiały budowlane, narzędzia. Co jeszcze ciekawsze, całe kilotony medykamentów kierowano na planety, gdzie nigdy nie istniały tahnijskie szpitale. Gdzieś tam, daleko, imperium zrobiło Tahnijczykom monstrualne kuku, uznał Chetwynd. Nie wiedział jeszcze, jak rozegrać tę kartę. Zatrzymał się przed wejściem do baru “Khagu”. Kwitło tu wszystko, co nielegalne i niemoralne, z czarnym rynkiem włącznie. Dodatkowo Chetwynd urządził sobie w tym lokalu kwaterę główną. Miał tu samych kumpli. Groźnie zmarszczył brwi, jak przystało na wodza podziemia gospodarczego, i wszedł. Postawił kolejkę kolesiom. Potem łyknął wymarzoną podwójną wódkę. Tego klepnął w plecy, owego pozdrowił, zebrał należne wyrazy szacunku i opowiedział najnowszy kawał: - Facet dostał przydział na ślizgacz i po sześciu latach od zapłacenia dowiaduje się, że trafił na listę odbiorców. Idzie do punktu i pyta sprzedawcę, kiedy ma się zgłosić po swój pojazd. To ten mu odpowiada, że za cztery lata. Dobra, mówi gość, ale rano czy wieczorem? A co panu za różnica? A facet na to: Bo rankami czekam na hydraulika. Uśmiechnął się, nagrodzony wybuchem śmiechu, dopił drinka i skinął barmanowi, że chce następnego. Dopełniwszy obowiązków towarzyskich, odpłynął ku swojemu prywatnemu boksowi, gdzie zwykł przesiadywać sam na sam z myślami. Ale tym razem zakłócono mu spokój. Jakichś dwóch portowych obdartusów władowało się za nim na chama. Już zamierzał wezwać paru osiłków, by wyrzucili natrętów, gdy poznał, z kim ma do czynienia, i prychnął na podłogę wódką, żeby się nie zakrztusić. - Nie marnuj wody życia, chłopie - poradził mu dobrotliwie Alex. - Przyjdzie czas, że pożałujesz rozlanego łyku. Sten skinął na barmankę. - Myślałem, że wszyscy skryliście się w lasach - wykrztusił wreszcie Chetwynd, cały dumny ze swego opanowania. Przecież nie zadał żadnego z tych kretyńskich pytań, jakie zwykle cisną się w podobnych okolicznościach na usta. - Nie ręczę za innych - mruknął Sten - ale ja jestem dzieckiem ulicy. Lubię miasto, a lasu się boję. Szczególnie w nocy. - Ależ patrole zaglądają tu regularnie. - Nie widzę problemu - odparł Kilgour. - Siadamy wtedy między twoimi najlepszymi kumplami i chłopcy w mundurkach obchodzą nas z daleka. Chetwynd musiał uznać własną porażkę. Owszem, gdyby podniósł wrzask, zbiegowie trafiliby w łapy straży, a on sam pewnie dostałby nagrodę. Ale... Skoro oficjalnie uznano, że wszyscy uciekinierzy zginęli podczas próby pojmania, to w jaki sposób wytłumaczyć obecność tych tutaj? - Ponadto - powiedział Sten, odgadując myśli strażnika - znamy się dobrze na sztuce autosugestii i codziennie przeznaczamy pięć minut na rozmyślania, jak wielka nas łączy sympatia. W to akurat Chetwynd nie uwierzył. Nawet te zdolne typki z imperialnego wywiadu nie zdołałyby kłamać podczas tortur. Chociaż... Żołądek zwinął mu się w kulkę. Jeśli Tahnijczycy dadzą się nabrać na ich historyjki... - Dobra, kochani. Na tyłach są wolne pokoje. Z łazienkami. Obaj potwornie śmierdzicie. Ale przede wszystkim, czego ode mnie oczekujecie? Sten wyjaśnił. Uciekli wyposażeni jedynie w fałszywe papiery, które dobrze byłoby zastąpić autentycznymi. Chcieli zostać legalnymi obywatelami Heath. Sten domyślił się całkiem słusznie, że ostatnio wobec braków osobowych Tahnijczycy wcielają do armii nawet kryminalistów, bezrobotnych i dysydentów. Rozmowa toczyła się w prawdziwie przyjacielskiej atmosferze i nie budzili niczyich podejrzeń. Zaplanowali sobie, że wybiorą jakichś dwóch kumpli Chetwynda, podszyją się pod nich i w tej postaci zaciągną do wojska. Potem zostawią tutejsze towarzystwo w spokoju. - Chyba nie będzie z tym problemów - zakończył Kilgour. Obaj wiedzieli, że po takim treningu, jaki przeszli, z łatwością przenikną do swoich. Chetwyn, dziwnie gulgoczący od dłuższego czasu, nagle się roześmiał. - Teraz rozumiem, czemu trafiliście do niewoli - wydusił po chwili, wstał i skinął na barmanki. Sten na wszelki wypadek dobył nóż spod ramienia. - Moi przyjaciele potrzebują paru rzeczy - powiedział Chetwynd do obsługi. - Po pierwsze, dajcie im cichy pokój z łazienką. Dwoma łazienkami. Po drugie, jedzenie. Z moich prywatnych zapasów. Dowolny napitek, jaki zamówią. I jeszcze przyślijcie kogoś, kto umyłby gościom plecy. - Spojrzał na Stena i Alexa. - Wolicie kobiety? Uciekinierzy nie odpowiedzieli. Trwali nieruchomo z otwartymi ustami. - Dobra, byle czyste - zadecydował Chetwynd - A teraz postawcie następną butelkę. - Usiadł. Po raz pierwszy od wielu paskudnych dni wiedział, co robić. - Macie nadzieję, że w ten sposób wrócicie do domu? Ech, wy sierotki. Powiem wam. Wszyscy moi ludzie są tak dobrze zabezpieczeni przed poborem, aż obrzydzenie bierze. Dawno nie słyszałem równie głupiego pomysłu. No, może poza tym, żebyście mieli trafić z powrotem w łapy Tahnijczyków. A teraz chcecie wiedzieć, jak będzie? Dobra. Pod “Khagiem” są porządne podziemia. Znikniecie w dziurze i posiedzicie tam pośród dostatku, aż przyjdzie stosowna pora. Wtedy zostaniecie przeprowadzeni po cichutku w inne miejsce, gdzie przedstawię was pewnemu miłemu dżentelmenowi. Nazywa się Jon Wild. Tym razem osłupiał Chetwynd. Sten i Alex zanieśli się śmiechem. Jon Wild był przemytnikiem, i to oni właśnie ocalili go całe lata temu, jeszcze przed wojną. Sten obiecał Wildowi, że mu nic złego nie zrobi pod warunkiem, że ten zaprzestanie zaopatrywać Tahnijczyków w materiały wojenne i podejmie współpracę z imperialnym wywiadem. Gdy wojna spustoszyła Romney, rodzinną planetę Jona, Sten pomyślał, że przemytnik najpewniej trochę zbyt długo zwlekał ze zniknięciem. Z drugiej zaś strony, przypomniał sobie, że magazyny były puste, a wśród ruin nie znaleziono żadnych ciał. Może z zawodowego skrzywienia, Sten uznał jednak przetrwanie Wilda (i całej operacji) za spory profesjonalny wyczyn. - Znamy tego gościa - powiedział w końcu. -1 co dalej? Nieco zbity z tropu Chetwynd dokończył opowieść. Wild wywiezie ich poza światy Tahnu i zostawi na jakimś neutralnym świecie. Dostaną też stosowne dokumenty i dość pieniędzy, by dotrzeć na obszar imperium. - Dobrze - wtrącił się Sten. - Skoro godzisz się spleść swój los z naszym, to ja gwarantuję ci jedno. Gdy imperialni wylądują ostatecznie na Heath, nie zajmiesz mego miejsca w Koldyeze. - Oczywiście. Chetwynd nigdy nie dowiedział się, jak wiele znaczyła jego odpowiedź dla tych ludzi, którzy od lat ocierali się nieustannie o śmierć. Rozdział trzydziesty pierwszy Gdy Tanz Sullamora planował swój wędkarski urlop, był jeszcze idealistą. Nie dość, że wierzył w bohaterów, to jeszcze uważał Wiecznego Imperatora za duszę każdej zabawy i jak mógł, tak próbował z nim współzawodniczyć. Imperator uwielbiał gotować, Sullamora zatem urządził wystawny bankiet, na którym podał dania przyrządzone dokładnie wedle przepisów władcy. Jadło drażniło podniebienie jak zmacerowane odchody, czego gospodarz, pozbawiony nie tyle dobrego smaku, ile smaku w ogóle, nijak nie wyczuł. Zaproszeni przyjaciele nie puścili zaś pary (ani niczego innego) z gęby, Sullamora bowiem był zbyt bogaty i wpływowy, by raczyć go choć słowem prawdy. W drugiej kolejności, Tanz zajął się rybołówstwem. Imperator kochał wędkarstwo do tego stopnia, że trzysta lat temu wydał całkiem sporą furtunę na odtworzenie tradycyjnego obozowiska traperskiego na brzegach rzeki Umpaqua w pradawnym rejonie Oregon na planecie Ziemi. Sullamora zbudował swój własny obóz, znacznie mniejszy i położony wiele kilometrów w górę strumienia. Od razu zajął się połowem, przy czym znaczące braki talentu nadrabiał rozbuchanym entuzjazmem. Przez parę ładnych lat po każdych uwieńczonych powodzeniem negocjacjach udawał się z fanfarami w dzikie ostępy Oregonu. Potem wracał i zadręczał wszystkich napotkanych bliźnich barwnymi opowieściami, jak cudownie było w lesie nad rzeką i jak walka z przebiegłym łososiem, próbującym zwiać z haczyka, ujawnia rzeczy wista naturę człowieka. Prawda wyglądała nieco inaczej, wszelako tę Sullamora skrywał nawet sam przed sobą. Nie cierpiał łowienia ryb. Po pierwszej samodzielnej próbie wynajął specjalistów, by ci złapali dlań nieco łososi. Potem okazało się, że nie znosi także ryb. Kolejna zdobycz trafiła na stoły jego asysentów i pomniejszych pomagierów. Co gorsza, leśna cisza z wolna przyprawiała Tanza o szaleństwo. Rustykalnie urządzony zakątek zapełniało kilka drewnianych, wtopionych w otoczenie chat, zupełnie jak z początku u imperatora. Gdzie spojrzeć, zieleń. Nastawić ucha, tylko szum rzeki. I jeszcze ten smród mułu oraz gnijących szczątków roślin, te wszędobylskie pyłki. Żadnego napięcia, wyzwania, gwaru, rozgardiaszu towarzyszącego zawieraniu interesów, ani śladu atmosfery giełdy, gorącej od podejrzliwości i emocji. Jednak nie miał wyjścia. Nie mógł, ot tak, porzucić ani sprzedać obozowiska. Dopiero zaczęto by plotkować. Straciłby twarz. W zamian zaczął zapraszać tam coraz więcej przyjaciół i partnerów w interesach. Drewniane chaty zniknęły, zastąpione porządną willą z wszelkimi wygodami. Miniaturowe lądowisko zostało przebudowane na port zdolny przyjąć prawie setkę pojazdów. Leśną ciszę wypełniły odgłosy hucznych zabaw. Z czasem i to się zmieniło. Wieczny Imperator przestał być ulubionym bohaterem Sullamory, a obóz opustoszał. Kosztowny zakątek zapewniał jednak pełną dyskrecję i był idealnym miejscem do zawierania dziwnych sojuszy oraz szemranych interesów. Można powiedzieć, że znów zaczęła królować tu sztuka łapania na haczyk. Tyle że inny. Sullamora udał, że mu się sznurówka obluzowała i przyklęknął. Pozwolił, żeby wyprzedziło go pięcioro kompanów. Powoli oddalali się ścieżką wśród drzew, rozmawiając przy tym cicho i beztrosko. Sullamora wyczuwał jednak narastające pod maskami spokoju napięcie. Każdy z gości niecierpliwie czekał chwili, gdy będzie mógł opowiedzieć się po tej czy innej stronie, porozmawiać otwarcie o rzeczach najważniejszych. A przede wszystkim, zaproponować rozwiązanie. Dotychczasowa sytuacja trwała już za długo... Sullamora przełknął ciężko ślinę. Dławił go strach. Wiedział, że musi zabrać głos jako pierwszy. Jeśli pomylił się w doborze gości, odpracuje ostatnie wystąpienie w roli możnego tego świata. Osobista Rada Wiecznego Imperatora przypominała chorobliwie otyłego człowieka, który mimo zbytku wciąż drży z obawy, że odwołają następny bankiet. Dla większości obywateli imperium wojna z Tahnijczykami była czasem ponurym, pełnym ciężkich wyrzeczeń. Ale nie dla tej szóstki. Zwycięska bitwa o Durera postawiła ich nie tylko wobec perspektywy utraty gigantycznych zysków, ale również zagroziła stratami. Do tego nie mieli pewności, czy znów silny imperator nie poszuka jakiegoś mniej kosztownego sposobu uregulowania rachunków. Wszystko wskazywało, że w razie zmiany imperialnych priorytetów na pierwszy ogień pójdzie sześcioro koryfeuszy przemysłowej arystokracji: Volmer (środki masowego przekazu), Malperin (rolnictwo, przemysł chemiczny i farmaceutyczny), Lovett (banki), bliźniaczki Kraa (kopalnie, huty, odlewnie), Kyes (sztuczna inteligencja). No i sam Sullamora (stocznie oraz handel). Sullamora podchodził do swych obowiązków w Radzie ze sporą dawką cynizmu. Do chwili otrzymania zaproszenia nie wiedział nawet, że takie ciało istnieje. Do decydującej rozmowy doszło w momencie, gdy Sullamora beztrosko zapytał imperatora o plany związane z powojennym traktowaniem Tahnijczyków. Okazało się, że władca zamierzał przede wszystkim usunąć tamtejszy rząd i wytrzebić osobliwości miejscowej kultury. Potem miała przyjść pora na pełen rozmachu program przebudowy. Sullamora uważał takie myślenie za przejaw słabości i głupoty. Jego zdaniem Tahnijczycy powinni ponieść zasłużoną karę, wiernym poddanym imperatora natomiast należała się stosowna nagroda. Powiedział to nawet głośno, choć nie wprost i nie tonem krytyki, rzecz jasna. Podczas pierwszego spotkania w gronie Rady nie ujawnił swoich poglądów. Obserwował, analizował i wyciągał wnioski tak długo, aż nabrał przekonania, że już wie, co komu w duszy gra. Rada, postrzegana z pewnego dystansu (nieosiągalnego dla Tanza), przypominała reprezentatywną próbkę wyższych klas imperium - dorobkiewiczostwo kontra dynastyczny kapitalizm. Z bliska było widać jednak, jak bardzo rozmaite cele przyświecają jej członkom, jak skrajnie rozbieżne są ich interesy. Mimo to Sullamora zdołał wyodrębnić pewne cechy wspólne. Najgłośniej zachowywał się Volmer. Gdy inni szukali stosownych słów, on otwarcie i brutalnie krytykował politykę imperium. Nic to jeszcze nie znaczyło i nikt, włącznie z Sullamora, specjalnie Volmerowi nie ufał. Ale hałaśliwy magnat reprezentował jeden z najstarszych rodów imperium oraz przewodniczył konsorcjum zrzeszającemu największe sieci informacyjne i agencje reklamowe. Spośród całej szóstki to on zachował najwięcej niezależności, chociaż z drugiej strony uchodził (w pełni zasłużenie) za czczego gadułę, zdolnego wystawiać do wiatru najwierniejszych współpracowników. Sullamora liczył jednak, że wobec takiego, a nie innego rozwoju wydarzeń ten idiota (dobrze poinformowany idiota!) powinien przejrzeć na oczy i dołączyć do kolegów ratujących upadający prestiż Rady. Bliźniaczki Kraa znalazły się wśród zaproszonych ze względu na swą nienasyconą chciwość. Nawet w brutalnym świecie wielkiego biznesu uchodziły za osoby ze szczętem skorumpowane, małostkowe i samolubne. Reprezentowały drugie pokolenie dorobkiewiczów, ich ojciec pokątnie zajmował się górnictwem, by w końcu przekształcić umiarkowane bogactwo w rzeczywistą fortunę związaną z pozyskiwaniem i przeróbką minerałów, zarówno rzadkich, jak i pospolitych. Wszyscy zgodnie twierdzili, że był to człowiek tak słowny, że aż niedzisiejszy. Po jego śmierci bliźniaczki natychmiast zmieniły zasady gry. Najpierw w okrutny sposób pozbyły się dawnych współpracowników ojca, potem zaś oddały się intrygom oraz trwonieniu pieniędzy. Pozycja sióstr wahała się od krezusostwa po bakructwo i z powrotem. Niegdyś naprawdę identyczne, po piętnastu latach rozpusty tworzyły parę zaiste kontrastową. Jedna panna Kraa dorobiła się niezliczonych pobródków i obwisłości, wygląd drugiej damy nasuwał podejrzenia o anoreksję: bez trudu można by policzyć jej wszystkie kości, niemal przebijające pożółkłą skórę. Ale charaktery miały wciąż nad wyraz zgodne i żadna nie była stroną trwale dominującą. Najwyraźniej rolę dowódcy obejmowały zamiennie. Sullamora odnotował kiedyś ich imiona, po czym błyskawicznie je zapomniał, wiedziony pragmatyzmem. Wielu bowiem zdążyło się już fatalnie pomylić, próbując traktować bliźniaczki jako dwie niezależne osoby. Mimo to Sullamora uznał, że będą to najbardziej podatne na manipulacje członkinie Rady. Wystarczy podsunąć im stosowną marchewkę. Gdyby taka metoda nie zadziałała, znajdzie się jeszcze z tuzin innych sposobów szantażu. Niekoniecznie subtelnych. Malperin miała natomiast tylko jeden słaby punkt. Charakteryzowała się żelazną dyscypliną i obrzydliwie stałym charakterem. Uzbrojona w trzy doktoraty, potrafiła zarządzać każdym gronem. Z konieczności zawsze tkwiła myślami na wysokich pułapach abstrakcji, przez co straciła poczucie codzienności i bywała nieostrożna. Znaczyło to też, że była lojalna jedynie wobec procedur, nigdy wobec ludzi czy idei. Z tego właśnie powodu imperator postawił ją na czele ACP, jednej z najosobliwszych (ale też najprężniejszych) megakorporacji, prawdziwej hydry mogącej zadziwić historyków ekonomii. Starczy powiedzieć, że instytucja ta powstała skutkiem pożarcia dużej ryby przez małe. W zasadzie takie rzeczy się nie zdarzają. A jednak. Na dodatek, nadal używając tego giełdowego porównania, trzeba wspomnieć, iż duża ryba połknęła przedtem kilka stad narybku, czyli obłowiła się w akcje rozmaitych drobnych przedsiębiorstw. ACP było obecnie konglomeratem obejmującym niezliczone farmy i rancza, zakłady chemiczne oraz przetwórnie. Produkowało większość stosowanych w imperium środków medycznych. Mimo wspólnych korzeni, poszczególne branże zostały tak zorganizowane, by nadal mogły ze sobą konkurować. Posunięto się w tym zapewne trochę za daleko, ponieważ w przeddzień wybuchu wojny ACP stało o krok od rozpadu. Niewiele brakowało, a sytuacja wymknęłaby się spod kontroli. Gdyby nie konflikt z Tahnijczykami, imperator zapewne zostawiłby sprawy własnemu biegowi, gdyż już dawno uważał ACP za skazanego na zagładę dinozaura. Jednak wojna zmusiła władcę do zawieszenia praw ewolucji na kołku. Jedyne wyjście widział w narzuceniu ACP rządów silnej ręki. Do tego należało wybrać kogoś z zewnątrz megakorporacji. Po niezwykle zajadłej awanturze, stanowisko prezesa zajęła Malperin. Aby umocnić pozycję protegowanej, imperator powołał ją również w skład prywatnej Rady. Obecnie, gdy wojna miała się z wolna ku końcowi, Malperin zaczynała pojmować, że w wyniku kapitulacji Tahnijczyków nastąpi kres jej mariażu z ACP. Głupotą byłoby oczekiwać, że imperator pozwoli megakorporacji istnieć choć chwilę dłużej niż to niezbędne. Malperin z niepokojem zatem patrzyła w przyszłość. Obok siedział Lovett. Do Rady nie należał, ale dysponował niemałą fortuną. Podobnie jak Volmer, wywodził się ze znaczącego rodu, który odegrał istotną rolę we wczesnych interesach późniejszego imperatora. Najmłodszy Lovett, mężczyzna przystojny, wymowny i śmiały, niestety, skutkiem tragicznego zbiegu okoliczności, był ostatnim przedstawicielem rodu. Władzę nad bankowym imperium przejął po śmierci matki. Miał skłonność do podejmowania nadmiernego ryzyka, z reguły nie słuchał doradców i polegał wyłącznie na własnym osądzie. Mawiano, że imperator wyróżnił go przez sentyment. Inni twierdzili, że banki Lovetta znaczyły zbyt wiele, by pozwolić im upaść, szczególnie w takiej chwili, i że imperator działał z czystego wyrachowania. Jedni i drudzy mieli rację. Kronikarzom zaś pozostało zapisać, że dnia takiego a takiego Lovett został najmłodszym w dziejach prezesem Imperialnej Fundacji Monetarnej, z założenia niedochodowej organizacji, wspierającej finansowo najbiedniejsze rejony imperium. Stanowisko prezesa, choć bardzo eksponowane, prawie w ogóle się nie liczyło. Sullamora uśmiechnął się krzywo, pomyślawszy, że Lovett zapewne niedawno uświadomił sobie ten fakt. I dobrze. Tym łatwiej będzie okręcić go sobie wkoło palca. O ile Lovett uchodził za papierowego tygrysa, Kyes przypominał kamiennego potwora. Należał do rasy zwanej Grb’czew. Bogowie obłędu musieli mieć chyba zły dzień, gdy tworzyli to plemię. Wysoki i smukły Kyes skończył sto dwadzieścia lat życia. Skórę miał srebrzysto białą. Szkarłatny trójkąt na czaszce stanowił kolorystyczny wyjątek. Gdy Kyes mówił, zaczynał gestykulować, ze źrenic biła mu niecierpliwość i inteligencja. Jednak w chwilach milczenia oczy mu mętniały, twarz tężała, a szkarłatna plama pulsowała niczym miejsce tknięte ostrą infekcją. Tkwiły w nim dwie osobowości: jedna - dominująca, o silnej woli, oraz druga - słaba, genetycznie skażona skłonnościami samobójczymi. Taki melanż powstał w wyniku pewnych wieloletnich procesów. Niegdyś Grb’czewowie byli tylko wysocy, smukli i srebrzyści, bez czerwonej plamy. Nic ich nie wyróżniało, prócz nieprzeciętnej głupoty i wielkiego, ewolucyjnego szczęścia, dzięki czemu w ogóle przetrwali. Mózgi mieli malutkie, ambicyjki niepozorne. Głównie żywili się owocem, jadalnym jedynie w porze kwitnienia. Jego pyłek zawierał substancje śmiertelnie trujące dla wszystkich, Grb’czewów włączając. Aby się przed nim chronić, przedstawiciele rasy rozwinęli skomplikowany system filtrów, który z czasem przesłonił nozdrza. Dodatkowo uzyskali odporność na wszystkie wirusy i bakterie obecne na ich rodzinnym świecie. Zostawieni samym sobie, dalej pędziliby szczęśliwe życie kretynów, drapiąc się, iskając, pożerając owoce i wgapiając się w to czy tamto. Ale chociaż głupota naturze nie przeszkadza, stan szczęśliwości zdaje się dla niej wyzwaniem. W tym przypadku środkiem zaradczym okazał się pewien nader perfidny wirus, który właśnie szukał spokojnego lokum. Wirus ten potrafił tylko jedno: doczepiać się do struktury genów nosiciela. Tak się przekształcał, że niszczył zwykle mechanizmy odpornościowe i w szybkim tempie doprowadzał do zaniku wszelkiego życia na zainfekowanej planecie. Taka samobójcza gorliwość powodowała, że “od zawsze” był wciąż tym samym - wilkiem w cudzej skórze. Gdy trafił na Grb’czewow, sprawy potoczyły się nieco inaczej. Co zmieniał postać, organizmy nosicieli stwarzały nową barierę odpornościową. Nie mogąc pokonać kolejnych zapór, ostatecznie usadowił się w naroślach nozdrzowych, najnowszym ewolucyjnie “nabytku” istot. Wtedy dopiero się zaczęło. Nie do końca uformowane jeszcze organy poddały się inwazji. Wirus przepoczwarzył się i stworzył tam osobny ośrodek nerwowy, na dodatek o wiele bardziej odporny niż dotychczasowe struktury. Z medycznego punktu widzenia była to narośl nowotworowa, jednak niegroźna, lecz symbiotyczna. I praktycznie nieśmiertelna. Sterowała “z zewnątrz” funkcjami organizmu, mając bliskie źródło pokarmu, możliwość sprawnego przemieszczania się. i powielania struktury nosiciela tyle razy, ile tylko trzeba. Nieco później Grb’czewowie zyskali świadomość. A wraz z nią pojawiła się rozpacz. Dorośli, ale jedynie w roli idealnych nosicieli. Byli w pełni sprawnymi istotami, których zegar biologiczny nakręcał kto inny. Dokładnie wiedzieli, kiedy osiągną dojrzałość, kiedy się zestarzeją, kiedy umrą. Zaczynając sto dwudziesty pierwszy rok bytowania, Kyes wiedział, że czeka go jeszcze nie więcej niż pięć lat aktywnego życia. Potem zdolność myślenia zacznie spadać. Ostatecznie wszystkie funkcje niepotrzebnego już wirusowi organizmu po prostu ustaną. Przez ponad sto lat Kyes, jak mniemał, zdołał wyeliminować ze swego życia wszystkie siedem śmiertelnych grzechów. Dziewięćdziesiąt lat wcześniej ukończył prestiżową uczelnię informatyczną i ignorując liczne oferty pracy, założył własne przedsiębiorstwo. Dwadzieścia pięć lat później posiadał fortunę większą, niż mógł kiedykolwiek marzyć. Zyskał też sławę, a to za sprawą setek zgłoszonych patentów i opinii kogoś, kto wyprzedza konkurentów o całe lata. Jego kompania miała dobrą markę. On zaś uchodził za osobnika aroganckiego, ale taka postawa była ze wszech miar uprawniona. Potem źli chłopcy skrzyknęli się i sypnęli Kyesowi piachem w oczy. Błyskawicznie utracił swą firmę, fortunę i arogancję. Zniknął na piętnaście lat, które spędził studiując słabości przeciwników i eliminując własne. Następnie cichaczem wrócił na scenę, ale już jako zupełnie kto inny. Nadal twórczy i pomysłowy skrył się za szyldami powiązanych przedsiębiorstw i osobami partnerów. Tuż przed setnymi urodzinami zajął stanowisko szefa największego w dziejach konsorcjum produkującego roboty, komputery, a także jednostki sztucznej inteligencji. Znów sławny i ceniony, spotkał się nawet z Wiecznym Imperatorem i miał słuszne powody uważać, że niemal we wszystkim dorównuje władcy. Czy to nie jego imperator mianował swym głównym doradcą w sprawach Tahnijczyków? I czy nie onjako pierwszy został zaproszony w skład Rady? Jednak w miarę upływu czasu Kyes nabrał podejrzeń, że uległ pewnym manipulacjom. Jego firma popadała w coraz większą zależność od zamówień imperatora. Przez ostatnie kilka lat rozwinęła się niebywale, ale wzrost ten opierał się na niepewnych podstawach. Wystarczy jedno skrzywienie brwi władcy, a będzie musiał startować od początku. A zostało mu już tylko pięć lat. Za mało na cokolwiek. Nowo odkryta słabość stała się jego obsesją. Na dodatek nie widział żadnego sposobu, aby rzecz zmienić. Równie dobrze mógłby próbować wpływać na swój biologiczny zegar. Potem pomyślał o imperatorze. Wiecznym Imperatorze. I uświadomił sobie, że pod żadnym względem nie jest to iluzoryczny tytuł. Do głosu doszła zazdrość. Mniej więcej w tym samym czasie Sullamora zaczął rozsiewać swoje podszepty. Po bitwie o system Durera szemranie zmieniło się w coraz głośniejsze pomruki niezadowolenia. Z początku Sullamora narzekał jedynie, że liczne obowiązki nie pozwalają imperatorowi na przedyskutowanie z Radą problemów związanych z nieuniknioną zapewne w okresie powojennym recesją. Pozostali nie tylko zgadzali się z nim, ale jeszcze nabierali odwagi i wypominali, jak rzadko władca się z nimi konsultuje oraz ile dobrych rad lekceważy. - Na przykład ja - powiedział Volmer. - Gdy ostatnim razem rozmawiałem z imperatorem, nalegałem, aby zacząć planowanie już teraz. Dobrej kampanii propagandowej nie wymyśla się w jedną noc. A przecież trzeba stworzyć przekaz stosownie do możliwości słuchaczy. Przygotować różne warianty dla poszczególnych grup społecznych. Należy zharmonizować dzieło i dopiero potem dostarczyć je do wykonania. Według Volmera zasadniczy pomysł powinien opierać się na haśle “Ofiara dla nadziei”. - Każdy z nas będzie musiał poświęcić coś dla dobra imperium. Dla dobra naszych dzieci. I ich dzieci. - To mi się podoba - stwierdził Lovett, myśląc równocześnie o zmianie stóp procentowych powyżej wskaźnika inflacji i zabezpieczeniach na wypadek nieoczekiwanej deflacji. - I co imperator odpowiedział? Volmer zmarszczył czoło. - Spytał mnie, co ja zamierzam poświęcić. Bo jeśli hasło ma chwycić wśród ludzi, to przywódcy winni dawać dobry przykład i też trochę pocierpieć. Cierpienie, co za słowo! Poświęcenie, ofiara, to brzmi o wiele lepiej. Tak czy inaczej, oświadczyłem, że to poroniony pomysł. Przecież, jeśli ludzie ujrzą naszą mizerię - zamachał żywo rękami - wtedy stracą nadzieję! Prawda? Całą akcję diabli wezmą. Obecni zgodzili się uprzejmie. Pozostałym też nie było lekko. Malperin chciała kontroli płac, ale bez ustalania górnego pułapu cen. Kraa domagały się poluźnienia praw tyczących zanieczyszczenia środowiska i przepisów bezpieczeństwa pracy. Sullamora marzył o cłach zaporowych, chroniących jego imperium handlowe. Kyes zaś milczał. Od pewnego czasu po prostu się nie odzywał, zdumiewając innych, że nie wyciąga ręki po swój kawałek tortu. Nie wiedzieli, że Kyes osiągnął już prawie wszystko, z jednym wszelako wyjątkiem. Był też pewien, że gdyby kiedyś wybrał inną drogę życia, też doszedłby swego i to bez imperialnej pomocy. Ale jeden jedyny cierń pozostawał... Pierwszy ruch, dość przewrotny uczynił dopiero po kilku spotkaniach. Gdy zabrał głos, zebrani umilkli, z szacunkiem czekając na jego deklarację. I nie zawiedli się. - Być może wyświadczamy imperatorowi niedźwiedzią przy sługę - rzekł powoli, jakby głośno myślał. - Z punktu widzenia władcy zapewne wygląda to tak, że zasypujemy go pomysłami. A przecież biedak ma tyle problemów na głowie. Gdyby widział całościowy obraz sytuacji, mógłby działać sprawnie Reszta pokiwała mądrze głowami. - Spróbujmy ułatwić mu życie - zaproponował Kyes. - Musimy przemawiać jednym głosem. Stworzyć wspólną wizję. Wtedy zyskamy autorytet wystarczający, by przeprowadzić konieczne reformy. Za zgodą imperatora, oczywiście - dodał szybko. - Za zgodą imperatora, jakby inaczej - mruknęli słuchacze. Propozycja Kyesa przedstawiała się zwodniczo prosto. Rada powinna zaproponować parlamentowi, a później imperatorowi, powołanie nowej instytucji, kierowanej przez osoby zasiadające obecnie w Radzie. Ciało to miało zachować pełną niezależność od kaprysów, nacisków i żądań dowolnych grup interesów. Owa agencja (jak nazwano tę komórkę) zwracałaby szczególną uwagę na mechanizmy ekonomiczne i troskliwe gospodarowanie zasobami AM2, od których zależał kurs imperialnych kredytów. W dalszej kolejności sugerowano wprowadzenie nadzoru nad potencjałem rolniczym. Tak czy inaczej, rząd miał odtąd wydawać tylko jednomyślne decyzje, a dzięki agencji zachowana zostałaby równowaga między wymogami gospodarki rynkowej a dobrem publicznym. Nikt się nie sprzeciwił takiemu pomysłowi. Realizację przedsięwzięcia powierzono Sullamorze, osobie dotąd najbardziej związanej z parlamentem. Decyzja o zawiązaniu agencji winna zostać przegłosowana jako fragment ogólniejszej ustawy regulującej pracę sejmu. Gdy to przejdzie, nawet imperator nie zdoła po cichu storpedować projektu. Podstawową zasadę stanowiło utrzymywanie wszystkich postronnych osób w nieświadomości. Nikt nie powinien się nawet domyślać, że coś się szykuje. Z tego też powodu Rada czym prędzej wystosowała długi i pełen ozdobników, wiernopoddańczy list, w którym gratulowała imperatorowi zwycięstwa w systemie Durera. Wzywała też do ogólnoimperialnego poparcia wysiłków władcy w zwycięskim dziele. Dokument był doniosły pod każdym względem i tak sformułowany, aby nawet politycy niechętni Jego Wysokości tym razem wsparli jego poczynania. Sullamora obiecał, że zajmie się stronnictwami parlamentarnymi i jeśli zajdzie potrzeba, wykręci każdą rękę i każdą mackę, która chciałaby wznieść się w głosie sprzeciwu. Był pewien, że pokaz determinacji skłonni posłów do współpracy. Wiedział, że tym trybem uzyska również poparcie imperatora. Wystarczy tylko zagonić ekspertów z sekcji dętych mów do przygotowania parlamentarnej deklaracji “o gotowości do wszelkiej pomocy” imperatorowi w jego “samotnej i odważnej walce”. Bagienko pogłębiało się z każdym słowem i pomysłem, a na jego dnie czaiła się niczym aligator inkryminowana agencja. Prawnicy Sullamory biedzili się nad dokumentem tak długo, aż w końcu uznali, że nikt nie dostrzeże zębatego zwierza między długimi jak wodorosty akapitami, zniechęcającymi do lektury. Gdy przyszła pora, jeden z wtajemniczonych seniorów stwierdził: “Gdyby pojmowali, za czym naprawdę mają głosować, nigdy byśmy stąd żywi nie wyszli”. Sullamora zamierzył przedstawić projekt osobiście. Dostarczeni przez Volmera skrybowie wyszykowali mowę jak malowanie i Tanz był pewien, że dłonie posłów same złożą się do oklasków. Sullamora krążył po małym pokoiku na tyłach sali obrad. W myśli powtarzał sobie przygotowane przemówienie, prawą ręką punktował co celniejsze, jego zdaniem, frazy. Nagle syknęły odsuwane drzwi. Obrócił się, zaskoczony: przecież jeszcze pięć minut! Ale miast korpulentnego woźnego, w progu stanął drobny ciemnoskóry mężczyzna z wielkim zakrzywionym nożem przy pasie munduru. Jeden z Gurkhów Jego Wysokości. Skłonił się nieznacznie i podał kartkę z wiadomością. Wezwanie. Natychmiast. Wieczny Imperator zoczył bestię. Władca siedział w pozie mocno wyluzowanej: nogi trzymał na antycznym biurku. Na blacie stały dwie szklanki, pomiędzy nimi zaś widniała butelka. Imperator raz za razem sięgał po szkło, ale poziom płynu jakoś nie opadał. - ...doceniam twoje dobre intencje, Tanz - mówił gospodarz. - Zamierzam podziękować wam wszystkim z osobna za tak gorące poparcie, ale... Zawiesił głos i upił drinka. Od tej chwili Sullamora był już pewien, że treść tej rozmowy przyjdzie mu zabrać ze sobą do grobu. Chyba że potajemnie zostawi jakieś pamiętniki... - Nie pójdę na utworzenie niezależnej agendy - dokończył ostatecznie imperator. Uniósł dłoń, by uprzedzić ewentualny protest Sullamory, chociaż ten ani myślał się wyrywać. - Wiem, że możesz poczytać to za krótkowzroczność, po prawdzie takie twory zaczynają zwykle żyć własnym życiem. A ja lubię grać w pojedynkę. Zawsze lubiłem. Twierdzicie, że myślicie perspektywicznie. Cóż, moim zdaniem nie patrzycie w przyszłość dość daleko. Poczekał, jakby chciał zachęcić Sullamorę do riposty. - Nie zamierzaliśmy żadnego despektu - mruknął Tanz. - Ale nie sądzimy, aby jeden człowiek, nawet najlepszy, mógł poradzić sobie z tym wszystkim. Dlatego, sir, po prostu oferujemy pomoc najlepszych umysłów imperium. Władca udał głębokie zastanowienie i przytaknął. - Dobra. Przyjrzyjmy się sprawie raz jeszcze. Może jednak się mylę. Co do jednego zgadzamy się na pewno. Gdy Tahnijczycy przystaną na moje warunki kapitulacji, przyjdzie nam unieruchomić całą machinę wojenną. I od razu staniemy w obliczu recesji. Wątpię, czy jakiekolwiek państwo w dziejach przeżywało kiedyś podobny kryzys gospodarczy. Na przykład twoje stocznie będą musiały wstrzymać produkcję. Jednostek bojowych starczy nam do dziesiątego pokolenia. Podobny los spotka inne przedsiębiorstwa. Skutek - bezprecedensowe zwolnienia z pracy. Całe tłumy bezradnych bezrobotnych. - Mamy kilka pomysłów, które powinny... - Czytałem - warknął imperator. - Wszystkie do luftu. Chcecie, abym podniósł podatek od AM2 z dwóch tysięcznych do trzech albo i czterech tysięcznych. Ale nie dociera do was, że gdy wydrenujecie ludziom kieszenie, nie będzie ich stać na kupno tego, co wyprodukujecie. To nie wojny zniszczyły wielkie imperia przeszłości, lecz pieniądze. Gdy wojenka dobiega końca, nastaje pora regulowania rachunków. A odsetki stukają. I trzeba uregulować wszystko co do kredytu, bo w przeciwnym razie, gdy znów potrzeba przyciśnie, bankierzy przede wszystkim zażądają spłaty starych długów. Podobnie z prostym żołnierzem, tym biedakiem, którego wbijasz w kamasze. Jeśli wróci po wojnie do domu i przyjdzie mu zęby wbić w ścianę, to na drugi raz pokaże ci wała. I nieważne, jakimi szczytnymi hasłami zaczniesz go kusić. Osobiście zamierzam spuścić z tonu. Obniżyć podatek do wysokości przedwojennej. Najwyżej jedna tysięczna kredytu. Chwilowo może nawet dwie trzecie tej sumy. W ten sposób lokalne władze będą mogły dołożyć jeszcze ćwierć tysięcznej na spłaty własnych zobowiązań. Sullamora uczepił się tej myśli. - Wówczas zaistnieje możliwość zwiększenia dostaw AM2 - powiedział. - Więcej spłynie z podatku. I nasze koszty się obniżą. - Jasne. Ale wtedy wartość kredytów spadnie na łeb na szyję. Jak na piwo, to z taczką forsy. Sullamora nie bardzo wiedział, o jaką taczkę chodzi, ale słyszał o inflacji. - A skoro o piwie mowa - wtrącił - to przecież można na nim zarobić. I nikt nie zgłosi obiekcji. Warto wprowadzić podatek od piwa, narkotyków, rozrywki... - Który szybko zyska nazwę podatku od grzechu - parsknął imperator. - Jeszcze jeden idiotyzm. Do spółki z Tahnijczykami zabiliśmy i okaleczyliśmy większość najbardziej wartościowych obywateli naszych państw. Ci, którzy zostali, reprezentują raczej drugą kategorię. I nie zniosą wiele. Jeśli przeciągniemy strunę, to ruszą. Na nas, Tanz. Uwierz mi. Trzeba zatem odwrotnie. Ułatwić im grzeszenie. Dać igrzyska. Jak najtańsze, prawie darmowe. Sullamora niczego nie pojmował. Imperator udał, że nie zauważa zmieszania rozmówcy. - A nawiązując do kwestii uszczęśliwiania ludzi - dodał - to rozumiesz, mam nadzieję, że trzeba będzie znacznie zwiększyć płace, i poważnie obniżyć ceny. Jeśli chcecie cokolwiek sprzedać, naturalnie. Wiem, iż większość prawdziwych kapitalistów to jednostki nad wyraz tępe i krótkowzroczne. Dlatego spodziewam się trudności w przeforsowywaniu stosownej ustawy. - Ale... jak to ma działać? - wyjąkał Sullamora. - Bardzo prosto. Zatrudnienie spada, ale ci, co dalej pracują, zarabiają godziwiej. Kupują więcej tańszych rzeczy i napędzają koniukturę. A przecież surowców do produkcji mamy w bród. Choćby te twoje statki - zasugerował imperator, wbijając Sullamorze sztylet w serce. Tanz już wiedział, jaką rolę przewidział dla niego władca. - Potniemy je na złom - kontynuował gospodarz. - W ten sposób uzyskamy różnego rodzaju materiał na wiele pożytecznych rzeczy. - Jakich na przykład? - szepnął Sullamora. Imperator wzruszył ramionami. - Cóż, zapędź swoich geniuszy do roboty. Niech coś wymyślą. Żeby dopieszczało, zamiast zabijać. To nie powinno być trudne. Zresztą, Tanz, im dłużej o tym myślę, tym bardziej żałuję, że taka mi rola przypadła. Gdybym był młodszy, to sam bym skorzystał. Każdy, kto ma nieco rozumu i trochę grosza na początek, poczuje, że na podobnym działaniu można zbić kokosy. - Naprawdę pan w to wierzy? - zaryzykował Sullamora. - Jasne. A w każdym razie powinienem, chociaż dla ciebie to pewne tylko polityczna gadka. Owszem, większość władców tak właśnie myślała. Była nawet kiedyś pewna królowa, która twierdziła, że gdyby jakimś cudem utraciła tron i wylądowała w samej koszuli na bruku, odzyskanie dawnej pozycji nie zabrałoby jej wiele czasu. Ten i ów wyśmiewał się z niej po cichu. Nazywała się Elżbieta. Elżbieta Pierwsza. Słyszałeś o tej damie? Tanz Sullamora pokręcił głową. Wyczuł, że audiencja dobiega końca. - Musiała być naprawdę dobra - mruknął imperator. - Wielu historyków uważa Elżbietę Pierwszą za największą władczynię w dziejach. Może i mają rację. Sullamorę zastanowił nagle los tych doradców, którzy nie dość poważali Jej Wysokość. Czy pomyśleli kiedykolwiek... - Chociaż trzeba przyznać, że niezwykle szybko podejmowała decyzje. Za byle co posyłała na szafot - oznajmił imperator, jakby odgadł myśli Sullamory. Przemysłowiec wstał czym prędzej. Omal nie rozlał przy tym drinka. - Proszę mi wybaczyć, sir - wykrztusił - ale chyba... - Dobrze się czujesz? - spytał władca i spojrzał zagadkowo na Tanza. A może tak się tylko Sullamorze wydawało. Wymówił się lekką chorobą i pożegnawszy uprzejmie władcę, prawie biegiem ruszył ku drzwiom. Był już na progu, gdy imperator jeszcze go zawołał. - Tak, sir? - Nie chcę więcej żadnych niespodzianek, rozumiemy się? - rzekł z naciskiem gospodarz. - Nie cierpię niespodzianek. Sullamora pospiesznie obiecał, że owszem, jak najbardziej, i rychło wyszedł, aby przy pierwszej okazji złamać dane słowo. Mówił przez całą godzinę. Członkowie Rady nie przerwali mu ani razu, tylko milczeli ponuro i słuchali. Sullamora streścił dialog z imperatorem. Wiernie, bez koloryzowania. To była rozmowa o interesach, a nie herbatka u cioci. Dla obecnych liczyły się jedynie fakty. Gdy skończył, zapanowała głucha cisza. Każdy się zastanawiał, na ile jego osobiście dotkną decyzje imperatora. Pierwszy odezwał się Volmer. - Ale... ależ... to będzie katastrofa! On nie rozumie... Boże! Musimy go powstrzymać! Po czym zapłonił się i zatchnął, zrozumiawszy, do czego właściwie nawołuje. Tanz Sullamora odczekał chwilę i zaproponował zebranym parę minut przerwy. A konkretnie, uspokajający spacer po lesie. W słowniku starożytnych polityków “spacer po lesie” oznaczał sugestię znalezienia kompromisu i bywał stosowany wówczas, gdy przedstawiciele jednego obozu pragnęli dojść do porozumienia z drugim, z góry godząc się na przełknięcie jakiejś gorzkiej pigułki, a także ignorując naciski otaczającego ich świata - w myśl parlamentarnej zasady: osiągamy “klubowe porozumienie”, a wyborcy niech się wypchają. Tanzowi chodziło o coś bardzo podobnego, tyle tylko, że członkowie Rady wydawali się jednomyślni. Wszyscy pojmowali, co trzeba zrobić, każdy jednak bał się powiedzieć to pierwszy. Sullamora miał dobrego nosa. Przewędrowali wiele kilometrów między drzewami. Czasem przystawali wciągnąć świeże wonne powietrze lub posłuchać śpiewu ptaszka. Udawali zafascynowanych przyrodą, jednak niewiele z jej uroków dostrzegali. Ostatecznie Kyes “trącił” temat. - Volmer ma rację - powiedział. - Nie widzę innego rozwiązania. Ten człowiek najwyraźniej stracił kontakt z rzeczywistością. Członkowie Rady przytaknęli i odetchnęli, że najgorsze już padło. Wszystkim zrobiło się lżej na duszy, prócz Volmera. Władca środków masowego przekazu był wstrząśnięty i ciężko przerażony. Oto jego niewinna uwaga stała się impulsem do zawiązania kółka skrytobójców. Jeśli nawet z jednej strony marzył o przewrocie, to z drugiej strony na pewno nie nadawał się na spiskowca. - O czym wy mówicie? Boże, nie chce. żadnego... Słuchajcie, działamy pod presją, w napięciu... Nie myślimy jasno. Dajmy sobie trochę czasu i potem do tego wrócimy, dobrze? Teraz pora do domu, zająć się interesami... Prawda? Sullamora serdecznie objął Volmera ramieniem. Poklepał go w plecy i niby przypadkiem odprowadził nieco od grupy. - Ależ to nie tak... Kyes mówił tylko metaforycznie... - wyjaśniał tak długo, aż Volmer uwierzył i uspokoił się nieco. Wprowadzając gościa do budynku, Sullamora obejrzał się do tyłu. Towarzysze patrzyli w ich kierunku. Porozumienie zostało osiągnięte, interes ubity. Sullamora skwitował śmiechem jakiś dowcip Volmera, znów uczynił parę przyjaznych gestów i pomyślał, że zanim członkowie Rady przejdą do właściwego dzieła, pierwszy nóż będą musieli wbić właśnie tutaj. Rozdział trzydziesty drugi Ciąg dalszy ucieczki Stena i Alexa wcale nie przypominał historyjki z czytanek dla małych patriotów. Zgodnie z obietnicą, Chetwynd otoczył zbiegów luksusem, na który składało się między innymi łoże gigantycznych rozmiarów. Korzystali z niego klasycznie, znaczy w pojedynkę, i wysypiali się za wszystkie czasy. Po raz pierwszy od wielu lat nie musieli przeganiać szczurów. Mogli kąpać się w czystej wodzie, ile dusza zapragnie. I jeść! Chłonęli kalorie bez ograniczeń. Z początku dawkowali dobra, by im odwykłe od obfitości żołądki nie wysiadły, potem jednak sobie pofolgowali. Ostatecznie doszli do tego cudownego etapu, że potrafili wstać od stołu, zostawiając jeszcze to i owo na talerzach. Podsyłano im chłopców i dziewczęta “do towarzystwa”, jednak nic z tego nie wynikało. Alex wyjaśnił rozczarowanym usługodawcom (w imieniu swoim i przyjaciela), że “doceniają miły gest, ale tej formy jeszcze nie odzyskali”. Chetwynd nie pokazywał się wcale. Dobrze wiedział, ile czasu potrzebuje były więzień, by stać się ponownie wolnym człowiekiem. Ostatecznie wywieziono ich z Heath ukrytych pod ładunkiem półtorej tony złomu. Z miasta wyjechali mocno rozklekotanym ślizgaczem, zapewne należącym do jakiegoś miejscowego spekulanta. Chetwynd oczywiście odmówił jakichkolwiek wyjaśnień. Potem niewielki przemytniczy stateczek zamruczał im napędem systemu Yukawy. Ledwie Sten wraz z Alexem wstąpili na pokład, jednostka wystartowała i czym prędzej przeszła na system AM2. Pojazd szybko zniknął w podprzestrzeni. Gdzieś w kosmosie spotkał się ze statkiem macierzystym. Tam dopiero zbiegów przywitał Jon Wild. Opowiedział, jak to w ostatniej chwili opuścił Romney. Prześladowcy siedzieli mu już na karku, ale ewakuacja się powiodła. Owszem, stracił siedem statków oraz bazę, jednak ocalił wszystkich swoich ludzi, a co najważniejsze, cały towar. - Ale przecież każdy - wyjaśnił Wild, znacząco pocierając kciukiem o palec wskazujący - może załatwić sobie jakąś łajbę i kawałek gruntu na lądowisko. Wydawał się zachwycony, mogąc pomóc obu przyjaciołom. Jak stwierdził, tyle akurat jest Stenowi winien. Kiedyś bowiem zdarzyło się, że mały konwój przemytniczy został przechwycony przez patrol głęboko w strefie wpływów imperium. Naturalną konsekwencją winna być konfiskata mienia oraz regulaminowa kara dla załogi, z Wildem na czele. - Wspominali coś o więziennej planecie - dodał gospodarz. - Nadających się do reedukacji i rehabilitacji chcieli posłać do karnego batalionu. - Postawiony wobec takiej perspektywy Wild zagrał asem, znaczy Stenem. Chłopcy z patrolu, szczerze zdumieni, z początku wyśmiali Jona. - No to wtedy powiedziałem im, by sprawdzili w odpowiedniej sekcji. G, S czy jaką tam literą ją oznaczacie. Sprawdzili i zdziwili się jeszcze bardziej, gdy otrzymali meldunek, że owszem, inkryminowany dżentelmen to swój człowiek. Jestem ci zatem bardzo wdzięczny, młody człowieku, że w swoim czasie wypełniłeś stosowne druczki. - Flota półgębkiem przeprosiła przemytników i pozwoliła im lecieć, gdzie oczy poniosą. Interesy nie ucierpiały, a zaopatrywanie bogatych obywateli imperium w luksusowe tahnijskie towary (i na odwrót) nadal przynosiło duże zyski. - Obliczyłem sobie - ciągnął Wild - że jeśli ta wojna potrwa jeszcze z dziesięć lat, to będę mógł założyć legalną firmę. - Dobra, komandorze, czy kimkolwiek jesteś, na pokładzie mojego statku zostaniesz ugoszczony nie gorzej niż prawy syn imperatora. Reszta podróży upłynęła pod znakiem popuszczania pasa i dalszego odsypiania. Jedyne nerwowe chwile wiązały się z omijaniem patroli obu walczących stron. Któregoś dnia Sten przyuważył, że Alex znika w kabinie w ślad za kształtną panią oficer z załogi, uznał więc, że zaiste z wolna wracają do normalności. W chwili lądowania w imperialnej bazie, gdzie Wild zupełnie przypadkowo “miał kilka interesów do omówienia”, uciekinierzy z obozu jenieckiego prezentowali się wręcz nieprzyzwoicie. Specjaliści od propagandy załamaliby ręce. Gdzie splątane brody, gdzie łachmany, sińce, rany i puchlina głodowa? Gdzie strach w oczach? Gdzie to wszystko, co zaświadczyłoby o nieludzkich zwyczajach Tahnijczyków i odwadze imperialnych żołnierzy? Ale chłopcy z czołówki nigdy się nie dowiedzieli o pojawieniu się bohaterów. Ocaleńcy byli zbyt cenni, by dopuszczać ich przed kamery. Specjalny statek przerzucił przybyszów na Centralny Świat, gdzie czekała ekipa ponuraków z fakultetami i paroma milionami pytań. Sten już raz przechodził to wszystko i wiedział, niestety, co go czeka. Gdy wywiad doszedł wreszcie do wniosku, że więcej z Alexa i Stena nie wyciśnie, dwaj przyjaciele poczuli się jak z krzyża zdjęci. A potem zaczęło być naprawdę osobliwie. Obaj spodziewali się medali. Nie, żeby dokonali czegoś nadzwyczajnego (poza tym, że uciekli, ale w tym przypadku miast parady wystarczyłaby sama pompa, najlepiej taka z darmowym alkoholem do końca życia), jednak wojna rządzi się swoimi prawami: lecącemu z nieba gnojowi zawsze towarzyszy deszcz błyszczących krążków. Nie zawiedli się. Oczekiwali też promocji. Już podczas podróży zastanawiali się, czy awansują o jeden stopień czy od razu o kilka. To się nie sprawdziło. Na razie. Wydane im rozkazy brzmiały dość podobnie: STEŃ (br.im.)[wymazane]. Przydzielony do [wymazane] otrzymuje [wymazane] dni urlopu i wolny przejazd do [wymazane]. Po powrocie zgłosi się do [wymazane] po stosowne instrukcje. Warunki dalszej służby zostaną przekazane po dacie [wymazane]. KILGOUR, ALEX [wymazane]. Przydzielony do [wymazane] otrzymuje [wymazane] dni urlopu i wolny przejazd na planetą EDINBURGH i do innych systemów wedle życzenia. Po powrocie zgłosi się do [wymazane] po stosowne instrukcje. Warunki dalszej służby zostaną przekazane po dacie [wymazane] Sten i Alex spojrzeli po sobie. Ktoś już zaplanował ich najbliższą przyszłość i najpewniej te perspektywy nie przedstawiały się kolorowo. Ale co zrobić? Zdezerterować? Zbyt wiele się ostatnio nauciekali. W drugiej kolejności przyszła pora na odebranie zaległego żołdu, który powinien urosnąć do całkiem pokaźnej sumy. Siedzący za drutami jeńcy mało czym mogli się pocieszyć. Jedna z pozytywnych myśli wynikała ze świadomości, że cały czas stuka licznik w kwesturze. Często więc wzięci do niewoli żołnierze obliczali sobie, ile zgarną forsy. Imperium traktowało swoich obrońców nieco inaczej niż wszystkie rządy w historii. Członek armii mógł otrzymywać żołd w gotówce albo mógł kazać go przelewać do wskazanego cywilnego banku. Wtedy bank naliczał odsetki. Nie wynikało to z dobrego serca imperatora, ale z trzech innych powodów, które władca wyłuszczył kiedyś Mahoneyowi, jak następuje: 1. Imperium jest państwem kapitalistycznym, pieniądz zatem powinien pracować, a nie bezczynnie leżeć w sejfie. 2. Wiele rozumiem. W razie potrzeby mógłbym objaśnić ci czystą algebrą związki między dziewięcioma podstawowymi mocami uniwersum, ale ekonomii nie pojmuję ni w ząb. Nie zamierzam zatem się w niej babrać. 3. Bankierzy to ludzie z reguły rozsądni. A przynajmniej na tyle, że gdy im coś mówię, to słuchają i wiedzą, że w przypadku sprzeciwu drugi raz depozytów wojskowych nie dostaną. I tak, gdy Sten i Alex weszli do banku Centralnego Świata, gdzie od wielu lat składano depozyty wojaków z Korpusu Merkurego i sekcji Modliszki, oczekiwali powitania co najmniej tak uprzejmego, jakby byli poważnymi inwestorami. Nie spodziewali się jednak, iż natychmiast zostaną zaproszeni do biura dyrektora, który poinformuje ich, że rzeczywiście są poważnymi inwestorami, i spyta, czy zechcieliby skorzystać z jego usług w dziedzinie doradztwa giełdowego przy okazji najbliższych transakcji... Stenowi mowę odjęło. Kilgour natomiast błyskawicznie wcielił siew nową rolę. Podebrał dyrektorowi cygaro (prawdziwy tytoń!), zapalił je, rysując blat biurka (prawdziwe drewno!), i zaciągnął się głęboko. Stłumiwszy atak kaszlu, poprosił o wydruki ze stanem kont. Nie byli majętni. Byli naprawdę bogaci. Obaj posiadali znaczące udziały w najważniejszych i najzyskowniejszych korporacjach imperium. I jeszcze procent od wydobycia rzadkich metali. I jeszcze procent od pożyczki wojennej. I jeszcze... Sten przerwał lekturę na stronie trzydziestej szóstej. W duchu serdecznie podziękował dyrektorowi, że ten przeprosił i wyszedł. - Hmm... Kilgour. Jestem właścicielem planety. - A ja najbogatszym człowiekiem na Edinbourgh. Wreszcie zdołam odbudować rodowy zamek. - Masz zamek? - Teraz już tak. Wszystko stało się jasne, gdy dyrektor wrócił z pudłem depozytowym. Powiedział, że zawartość polecono mu dostarczyć im osobiście i na osobności. Potem znów się ulotnił. Otworzyli pudło. Wewnątrz znajdowała się dyskietka. Wsunęli ją do komputera. Z ekranu spojrzała na nich niekoniecznie piękna twarz Idy. Dziewczyna ta niegdyś należała do ich zespołu. Była ryzykantką, inwestorką i jednym z najlepszych pilotów, jakich poznali. Odeszła ze służby już parę ładnych lat temu, ale wciąż utrzymywała kontakt z dawnymi kolegami, a raczej z ich kontami, do których po prostu się włamywała. A następnie inwestowała... Z dobrym dla ofiar skutkiem. - Musicie mieć pusto we łbie, że daliście się pojmać - odezwało się oblicze. - Kilgour, jesteś równie głupi jak tłusty. A ty, Sten, czemu słuchasz tego cymbała? Tak czy inaczej, gdy doszły do mnie wieści, że zaginęliście, dobrałam się do waszych zasobów. Dobrze wiem, że nie narodził się jeszcze taki Tahnijczyk, który dałby wam radę, zatem założyłam, że żyjecie. Żywię głęboką nadzieję, że to wy mnie słuchacie, a nie wasi spadkobiercy. Domniemywam też, że wojna dobiegła końca. Cóż, zajęłam się swoimi kochanymi tępakami. Krótko mówiąc, zadbałam o waszą przyszłość. Na ile znam się na rzeczy, to zrobię z was krezusów. Chyba że imperator skapituluje, ale nawet wtedy wiele zyskacie, bo część funduszy ulokowałam w obrębie imperium Tahnijczyków. Możecie zapytać, czemu nagrywam tę mowę miast stawić się osobiście. Otóż, ktoś poprosił mnie o wyświadczenie pewnej przysługi, więc jestem obecnie zajęta gdzie indziej. Tak to wygląda. I pewnie głupieję na starość, bo tęsknię czasem za dawnymi dobrymi dniami. Ida umilkła, a w jej oku zakręciła się ledwie dostrzegalna łza. Ale tylko przez moment. Dziewczyna wstała, zakręciła spódnicą i ekran wypełniły dwie połówki czegoś, co tylko z grubsza przypominało przerośniętą brzoskwinię. Zaraz potem obraz pociemniał. - Ta dziewuszka wciąż nie nosi majtek - wykrztusił Alex. Jakoś pożegnali się z bankierem, wzięli wypchane teczki z detalicznym wykazem majątku, po czym poszukali najbliższego baru. Po paru dniach (trudno dokładnie określić, po ilu) wytrzeźwieli i uznali, że pora się rozstać. Może jeszcze się kiedyś spotkają, ostatecznie to mały świat, uznali. Przy odrobinie szczęścia znów przyjdzie im pracować razem. Ulokowawszy Kilgoura na pokładzie statku lecącego na szkocką planetę, Sten pomyślał o sobie. Postanowił znaleźć jakieś spokojne miejsce i tam zastanowić się, jak spędzić tak pięknie rozpoczęty urlop. Na razie nie analizował kwestii, co kryje się pod stwierdzeniem “[wymazane]”. Właśnie posiadał planetę. Osobliwe. Jakim cudem? Przecież nikt nie miewa planet na własność, pomyślał. Chyba żeby jednak. Dobra, trzeba sprawdzić to miejsce. Najlepiej w przyjaznym towarzystwie. Skierował się do automatu i wystukał numer policji. Konkretnie dodzwonił się do Wydziału Zabójstw i poprosił do aparatu Lisę Haines. Parę lat wcześniej łączył ich całkiem zgrabny romans, przerwany wojną i czasem niewoli. Sten miał nadzieję, że Lisa wciąż jest wolna. I może go nawet pamięta. Komputer policyjny potwierdził, że Lisa Haines nadal pracuje w tutejszej placówce, i zaproponował, że przyjmie przeznaczoną dla niej wiadomość. Niestety, sama Lisa Haines znajduje się poza zasięgiem łączności. - A kiedy będzie? - Nie mogę udzielić tej informacji - odparł mechanicznie gładki głos, ale nagle ekran pociemniał. - Tu Centrum Informacyjne - powiedział nadzwyczaj uprzejmy, całkiem ludzki baryton. - Chciał się pan skontaktować z Lisa Haines. Odbierzemy dla niej wiadomość, ale proszę chwilę poczekać. Mamy jakieś trudności... znaczy, kiepsko pana słychać. Proszę nie przerywać połączenia. Zaraz sobie poradzimy i damy znać... Sten z przyzwyczajenia nigdy dobrowolnie nie pakował się w zasięg kamer publicznych urządzeń łączności, zatem zupełnie niepostrzeżenie wyszedł z budki. Kilka minut później, gdy zajadle targował się z pobliskim straganiarzem, pod budką wyrosło dwóch osiłków z krótko przystrzyżonymi czuprynami. Bez wątpienia tajniacy. Sten zapłacił czym prędzej (sam nie miał pojęcia, co właściwie kupił) i wmieszał się w tłum. Znaczy, Lisa dała się wciągnąć w wojenną zawieruchę, pomyślał. Pewnie w wywiadzie. Ładne mi Centrum Informacyjne... Sten zrobił kwaśną minę. Pozostało mu spędzić urlop w samotności, chyba że trafi się jakaś miejscowa okazja. Sten skierował kroki do biblioteki. Chciał sprawdzić, czyjego planeta obfituje w podobne “okazje”. Nie obfitowała. W każdym razie tak właśnie zgodnie twierdziły wszystkie wywołane z komputera pliki. Planeta nazywała się Smallbridge, czyli Mały Most. Wielkość: 87% masy Ziemi; atmosfera typowa; trzy jednostki astronomiczne od przygasającej żółtej gwiazdy. Klimat od tropikalnego do subarktycznego. Flora... Fauna... Z raportu wyprawy badawczej wynikało, że na planecie Smallbridge (skatalogowanej jako XM-Y-1134 i jeszcze wiele cyfr oraz liter) nie ma niczego szczególnie frapującego, prócz licznych odmian orchidei, gigantycznych okazów polypodium, niegroźnych owadów, istot wodnych, z których te jadalne, mogłyby stanowić przedmiot handlu. W razie objęcia włości Stenowi nie groziło więc, że coś go pożre na śniadanie. Uważać należało jedynie na niedużego i raczej płochliwego drapieżnika, z wyglądu kotowatego, z bardzo ostrymi pazurami. Członkowie wyprawy wrócili cało i zdrowo, znaczy faktycznie teren był bezpieczny. Na koniec zaznaczono tłustą czcionką: NIE ZAOBSERWOWANO WYŻSZYCH FORM ŻYCIA. Sten poczuł się właścicielem Edenu. I to opuszczonego. Właśnie. Co uczyniła załoga wyprawy ze swoim odkryciem? Przecież ktoś dał tej planecie nazwę i pewnie tam gospodarzy. Sten odszukał właściwy plik. Okazało się, że gospodarz faktycznie był, ale już dawno szlag go trafił. Planetę zajął pewien przedsiębiorca robiący wielkie pieniądze na inwestycjach, które nikomu przedtem nie przyszły do głowy. Nazwał ten kawałek świata, wybudował luksusową posiadłość dla siebie, swoich konkubin i konkubentów, dodał jeszcze port kosmiczny (prawdziwe dzieło sztuki), po czym zbankrutował przy kolejnych, oryginalnych inwestycjach. Zaiste Eden. Sten zaklął w tahnijskim slangu (użył zwrotu sugerującego że mamusia potencjalnego słuchacza była obdarzona narządami płciowymi zdolnymi zaspokoić cały batalion wyposzczonych piechurów jednocześnie). I zaraz oderwał oczy od ekranu, usłyszał bowiem dobiegający z boku cichy śmiech. Chichotała nader młoda, bardzo wysoka jasnowłosa dziewczyna siedząca przy sąsiednim komputerze. - Zrozumiałaś? - zdumiał się Sten. - Owszem. Sten pojął poniewczasie, że zaniedbał formy towarzyskie. Cóż, pobyt w obozie jenieckim przyczynia się do schamienia. Spiekł raka i przeprosił młodą damę. Dziewczyna przedstawiła się jako Kim Lavransdotter. Władała literacką, potoczną i wulgarną odmianą języka Tahnijczyków. Znała też gwarę wojskową. Jako historyk, doktoryzowała się z tahnijskiej kultury i cieszyła się bardzo, że zaproszono ją do współpracy z Działem Analiz Społecznych na Centralnym Świecie. - Może nie powinnam ci tego mówić - stwierdziła - ale podejrzewam, że nasze raporty trafiają do wywiadu. Chociaż nigdy niczego nam nie mówią... Sten utwierdził dziewczynę w tych przypuszczeniach. Wiedział na pewno. Ostatecznie sam widywał takie pliki wśród tajnych materiałów. Ale do tego już się nie przyznał. Dziewczę było piękne. A Sten czuł się samotny. Zaprosił ją na kawę. Kim nadal bardzo mu się podobała. Postawił jej obiad. Następnego dnia zaprowadził nową przyjaciółkę na przyjęcie do starych znajomych, Marra i Senna. Pokazał Kim słynną kryształową wieżę światła. Dziewczyna oczarowała gospodarzy. Stena czarowała cały czas. Naprawdę jest piękna, pomyślał następnego ranka, patrząc na nagą pannę Lavransdotter w pościeli. Może... Uważał, że to wielkie szczęście, iż Kim ma sporo zaległego urlopu i chętnie wybrałaby na Smallbridge. Nigdy nie znała nikogo, kto posiadałby całąplanetę. Nie mówiąc już o jachcie wyścigowym, którym zamierzali tam dotrzeć. Sten powinien przejrzeć na oczy. Ale nie przejrzał. Może zresztą był jeszcze nieco otępiały po obozie. A może to Kim sprawiła. Lub Smallbridge... Prawdziwy raj... Arktyczne lodowce, piaszczyste plaże tropikalnych wysp. Smakowite owoce, komfortowa, zautomatyzowana willa. Barek z napojami i chłodnia pełna żarcia. Nawet koci drapieżnik okazał się całkiem przyjaznym czworołapem. Miast obgryzać ludzkie kostki, wolał zmyślnie dobierać się do awaryjnych racji żywnościowych w kambuzie. Lenili się na słoneczku, zwiedzali okolicę. A Sten z wolna dojrzewał. Najpierw dotarło do niego, że Lavransdotter wie o wiele więcej, niż sugerowałby tylko ten jeden doktorat. Wyśmienicie znała Tahnijczyków. Co dziwne, orientowała się w ich zwyczajach lepiej niż sam Sten. Kiedy właściciel wyspy słuchał wykładów Kim, jego nienawiść do wroga malała. Z czasem zaczął nawet współczuć tym istotom, których kultura podupadła w kontakcie z ekspansywnym imperium. Jednak nie dał się przekabacić do końca. W głębi ducha uważał, że na prawdziwy żal przyjdzie pora dopiero wtedy, gdy wszystkie dzieła Tahnijczyków legną w gruzach. Ale wiedział, że i wówczas zostanie na tej rasie jakaś skaza. Czas płynął im mile, nie liczyli nocy ani dni. Sten powinien domyślić się wcześniej. Ale jakoś go zaćmiło. Otrzeźwiał dopiero tego ranka, gdy zbudził ich brzęczyk automatycznej kontroli portu kosmicznego. Kim ziewnęła, ułożyła głowę na udzie przyjaciela i z powrotem zasnęła. Sten wyciągnął ramię, aby włączyć ekran. Na płycie stał gigantyczny statek. Jacht wyglądał przy nim jak drobny pyłek. Sten zerwał się na równe nogi i spojrzał nieco wściekle na przeciągającą się Kim. - Kochanie, jaki właściwie masz stopień? Dziewczyna nie przestała się uśmiechać. - Brawo, koteczku. Pułkownik. - Korpus Merkurego? - Zgadłeś. Monstrum na lądowisku zwało się “Normandie”. Osobisty jacht Wiecznego Imperatora. - Skąd przyszło mi do tej zakutej łepetyny - łajał się głośno Sten - że mogę być na tyle miły i atrakcyjny, by zakochała się we mnie tak piękna panna? I to gdzie! W bibliotece! - Za nisko się cenisz. - Dzięki. Ale czemu ty? - W razie takiego pytania Wieczny Imperator kazał mi odpowiedzieć, że chciał ci podsunąć do poduszki najlepszą możliwą w tych okolicznościach encyklopedię. - Cholera jasna! - Mamy wojnę - mruknęła prawie ze współczuciem. - A teraz... może pora by się ubrać i zameldować? Rozdział trzydziesty trzeci Sten wkroczył na rampę “Normandie”, oddał honory oficerowi wachtowemu, warknął nieartykułowanie na Kim, która usiłowała jakoś się pożegnać, i podążył za czekającą eskortą w głąb jachtu. Ledwie zauważył stojących nieopodal ośmiu Gurkhów. Wyglądali bardzo służbowo i nieco nieszczęśliwie, a to za sprawą paradnych mundurów z białymi rękawiczkami. Gdy znalazł się w wyłożonej boazerią sali konferencyjnej, syknął napęd systemu Yukawy i statek wystartował. Stena to nie zdumiało. Podobnie nie zaskoczył go widok Kilgoura. Alex narzekał głośno. - Cholerny imperator. Pieprzona impreza. Co za dzień. Zupełny brak szacunku dla szlachcica. No i nie dopilnuję. Urządzą mi jadalnię na cacy. Porysują marmury. Przylecieli i zabrali człowieka bez słowa. A przecież w przyszłym tygodniu zaczyna się sezon polowań! - Przerwał diatrybę na dość długo, by zauważyć Stena. - Czołem, szefie. Przykro mi widzieć, że i ciebie dopadli. Kochany imperator! Było podrzucić mu jakiego anarchistę z maszyną piekielną... Alex wyraźnie przesadzał. Sten pokazał mu kilka gestów, które w migowym języku Modliszek znaczyły: Cicho, matołku! Podsłuch! Kilgour tylko parsknął. - Pieprzyć! Jego i cały ten imperialny bajzel! A właśnie, że się nie zamknę. Co ten pacan sobie roi? Że odeśle nas na Heath? - Po prawdzie takie mam plany. Ta ostatnia kwestia padła, rzecz jasna, z ust imperatora. Marszałek Ian Mahoney poczekał, aż politycy przestaną szemrać. Podszedł do okna i spojrzał w górę. Dwanaście chronionych polami siłowymi pancerników przesłaniało niebo nad stolicą Gorj. Mahoney z powrotem obrócił się do głów państwa. - Raz jeszcze podsumuję - powiedział. - Gorj postanowiło zachować w tej wojnie neutralność. Imperator szanuje tę decyzję. Niemniej przypominam, że zgodnie z podpisanym kiedyś traktatem, Gorj może zażądać pomocy od imperium w przypadku, gdyby zostało zaatakowane przez stronę trzecią. Wasz udział sprowadzi się w takiej potrzebie do wsparcia logistycznego. Otóż, władca ustalił właśnie, że Gorj znalazło się w niebezpieczeństwie. Grozi mu zajęcie przez Tahnijczyków. Nie możemy do tego dopuścić. W zamian za pomoc w zachowaniu niepodległości oczekujemy dostępu do trzech największych portów kosmicznych i terenów pod budowę baz potrzebnych imperialnemu personelowi. - A jeśli nie oddamy wam tych placówek po dobroci? - Wtedy uciekniemy się do sankcji imperialnego prawa. Powołamy się na wyższą konieczność lub przywileje suwerena. Potem wypłacimy, oczywiście, stosowne odszkodowania. - Tahnijczycy nie wykazują żadnej aktywności! Nic nie zapowiada ich ataku. - Oni rzadko afiszują się z takimi zamiarami - odparł Mahoney, nie wychodząc z roli dyplomaty, chociaż najchętniej zacząłby inaczej: “Słuchajcie, chłopy. Siedzicie tu sobie na zapiecku imperium i korzystacie z neutralności, ile wlezie. Ale macie pecha, bo jesteście w tej okolicy jedynym rozwiniętym ośrodkiem, po który warto wyciągnąć rękę”. - Złożymy protest! - odezwał się kolejny polityk. - To wasze prawo. Doradzam Sąd Admiralicji. Najbliższy wolny termin już za siedemnaście lat. - Oto przykład uprawianego przez imperatora relatywizmu etycznego! Natychmiast zarządzamy mobilizację! Mahoney skłonił się uprzejmie, zerknął ponownie na pancerniki i sięgnął po obszyty złotem pieróg. - Macie sześć godzin. Owocnych obrad, panowie. Wojna trwała już dość długo, by moralność też poszła w kamasze. Liczne ekrany wielkiej sali wykładowej pokazywały to samo: korpulentnego morsa chlapiącego się w ogrzewanym basenie. Mors, a dokładnie morsica, nazywała się Rykor i była najbardziej wziętym psychologiem imperium. Pomieszczenie wypełniali jej najbliżsi współpracownicy i doradcy. Śmietanka pionu propagandy. Rykor zdmuchnęła pianę z wąsisk, aż głośniki zapiszczały i przeszła do podsumowania. - Trudno mi podsunąć wam jednoznaczne rozwiązanie. Poznaliście kilka wariantów osiągnięcia celu, korzystać możecie ze wszystkich. Oczywiście pewne problemy ogólniejszej natury rozważymy później. Pamiętajcie tylko, że szczególny nacisk należy położyć na dwie kwestie. Po pierwsze, zwycięstwo w systemie Durera to początek końca. Każdy, kto przyspieszy wiktorię imperium, zostanie nagrodzony. Po drugie, trzeba nagłośnić sprawę podłych warunków życia pod panowaniem Tahnijczyków. W odbitych przeciwnikowi światach błyskawicznie zaczną działać akredytowane ekipy reporterów oraz dziennikarze. Mogę zapewnić, że uzyskanie akredytacji nie będzie żadnym problemem. Dziękuję za uwagę. Szczegóły omówimy na seminariach. - A co z Tahnijczykami? - spytała jakaś kobieta ze środka sali. - Jaką postawę przyjmie wobec nich imperialna propaganda? - Jak wspomniałam, tych obszarów na razie nie zgłębiamy, ale rzecz zapewne okaże się dość prosta. Sformowane na naszym terenie jednostki okupacyjne bada posuwać się za oddziałami liniowymi i przejmować od nich opanowane systemy. Audycje nadawane dla Tahnijczyków, poinformują o każdym ich kroku. - Nawet o przegranej, gdyby się taka zdarzyła? - Nawet wtedy. Chcemy dowieść obywatelom Tahnu, że ich przywódcy nigdy nie mówią prawdy. - A co z działalnością wywrotową? - Domyślam się, że chodzi pani o szkalujące ulotki, plotki o korupcji na tyłach i tak dalej. W tym przypadku musimy kierować się osobistym poleceniem Wiecznego Imperatora. Mogłabym przekazać je w nieco oględniej szych słowach, ale... władca powiedział, że nie zależy nam na zapobieżeniu klęsce głodu wśród Tahnijczyków. To tyle, raz jeszcze dziękuję. - Uważamy, że nasza rasa ma jeden zasadniczy problem - oznajmił młodzieniec. Mistrz Ecu, wyższy dyplomata Manabich, unosił się ponad nieskazitelnie czystą podłogą opuszczonej fabryki. Trzymetrowy ogon wił się poniżej. - Aha - mruknął możliwie neutralnym tonem. - Żywię nadzieję, że pan to zrozumie - dodał młody człowiek. - Ecu zamachał skrzydłami, co mogło oznaczać zachętę do rozwinięcia tematu. - Naszą rasę widzimy jako jedność. Jeszcze od dawnych czasów epoki kamiennej na starej Ziemi, kiedy to rządziliśmy prawem przyrodzonym, po czasy trudniejsze, gdy silniejsi nas wyparli, pokonali i omal nie zniszczyli. Ale przetrwaliśmy. Kiedy wyemigrowaliśmy do własnego systemu, postanowiliśmy, że nigdy już nie zgodzimy się na rolę chwilowych władców. Historia i pamięć rasowa podpowiedziały nam, jak to osiągnąć. Spojrzeliśmy perspektywicznie. I to był nasz pierwszy błąd. Zlekceważyliśmy trudności dnia dzisiejszego. I popełniliśmy jeszcze jeden błąd, zapominając, że strona neutralna staje się idealnym celem dla obu stron. A efekt? Przed wojną zbudowaliśmy potężny przemysł, ale potem odmówiliśmy wytwarzania materiałów wojennych, a obecnie nikt nie chce kupować niczego innego. - Młody człowiek splunął. - Może poza tymi, którzy żyją ze spekulacji. Z przebiciem dziewięć do jednego. Dziewięć dla nich, dla nas reszta. A wszystko dlatego, że jesteśmy gotowi służyć pracą i poparciem. I są jeszcze Tahnijczycy. Zapewniali nas nieustannie o swej życzliwości, ale żądali prawa korzystania z naszych portów i kazali zaopatrywać załogi ich statków. Mieliśmy to robić niby dla potwierdzenia naszej neutralności. Dodatkowo nałożyli cło na produkowane przez nas towary. Mimo wszystko daje się jakoś żyć. Możemy utrzymywać bezrobotnych, potrafimy tolerować nawet tych, którzy duszą i ciałem zaprzedali się Tahnijczykom. Ale co potem? Manabi słynęli w imperium jako urodzeni dyplomaci. Byli stworzeniami powietrznymi i z reguły zachowywali neutralność, co czyniło z nich idealnych negocjatorów. Nie rozeszło się jeszcze, że zaraz po wybuchu wojny mistrz Ecu zadeklarował poparcie Manabich dla polityki imperium. Nie z życzliwości czy przywiązania, ale skutkiem prostego rachunku: wygrana Tahnijczyków oznaczałaby nastanie długich wieków barbarzyństwa. Jak dotąd wiedział o tym postanowieniu tylko imperator i plemię Manabich. Cała reszta wszechświata pozostawała w nieświadomości. - Co będzie dalej, tego nie wiadomo - zaczął mistrz Ecu. - Pragnę, aby nauki przeszłości oraz wasza wiara w tożsamość rasową wskazały wam drogę. Dziękuję też za zaufanie. Rozumiem problemy, z jakimi się borykacie. Jednak co innego mnie tu przywiodło. Zostałem poproszony, bym w imieniu władcy przekazał następującą wiadomość: “Wieczny Imperator z wielką uwagą śledzi pogarszającą się sytuację gospodarczą Pięciu Narodów. Aby zażegnać kryzys, postanowił zdwoić określoną traktatem dostawę AM2 do tego rejonu i żywi gorącą nadzieję, że ulży to waszym trudnościom”. Mistrz Ecu musiał przyznać, że młody człowiek doskonale nad sobą panował. - Skrzywił się tylko trzykrotnie. Może faktycznie ludzie dojdą do czegoś. Za parę tysiącleci... - I co dalej? - Słucham? - Jakie zobowiązania, wymagania. - Żadnych. - Nie wierzę - stwierdził młodzieniec. - Uprzedzono mnie, że spotkam się z taką reakcją - odparł Ecu. - Na koniec mam przekazać, abyście przygotowali się na przyjęcie pięciu dodatkowych frachtowców z ładunkiem AM2. Pojawią się w ciągu sześciu standardowych dni od mojej wizyty. Nie otrzymawszy odpowiedzi, mistrz dyplomacji zawinął czerwono nakrapiany ogon i poszybował w kierunku statku. Zastanawiał się, jak długo potrwa, nim Pięć Narodów zrezygnuje ze statusu neutralności i opowie się po stronie imperium. Żałował, że nie potrafi myśleć kategoriami zawodowych graczy. Sama idea ryzyka była obca jego rasie. Ale czy takie żale i pytania nie są objawem degeneracji? Mistrz jednak nie przejął się tą groźbą i to dopiero go zaniepokoiło. Chorąży Heebner był ogólnie szczęśliwym człowiekiem, który tkwił po uszy w szambie. Nieco wcześniej sytuacja wyglądała o wiele gorzej. Heebnera wcielono do wojska i wysłano na wojnę, chociaż o wiele bardziej odpowiadało mu przycinanie gałązek w sadach ojca. Ale i tak miał szczęście w nieszczęściu. Jego jednostka została rozbita podczas szturmu na uparcie bronione umocnienia imperialnych. Nieliczni żywi musieli się wycofać. Heebner zameldował o klęsce przełożonym, ale ci, miast skierować bohatera do ponownego krwawego ataku, dali mu awans i nowy, całkiem bezpieczny przydział. Nie była to, jak oczekiwał, medalowa posada w komisji poborowej. Trafił na samodzielny etat oficerski w superfortecy Tahnijczyków na Etan. Jego stanowisko bojowe mieściło się na samym szczycie góry i rzeczywiście uchodziło za zaszczytne. Miał jako pierwszy podnieść alarm w wypadku, gdyby jakieś ogłupiałe ze szczętem jednostki imperium usiłowały wylądować na Etan. Honorowy posterunek nie przedstawiał oczywiście żadnego praktycznego znaczenia. Heebner, który przeszedł już chrzest ognia, zrozumiał to dość szybko. Pojął też, całkiem prawidłowo, że stercząc tak na wierzchołku, w razie czego zginie w pierwszej kolejności. Honorowo, rzecz jasna. Stanowił cel. I to taki, który aż prosi się o salwę. Z początku nie wiedział, co z tym wszystkim począć. Nie potrafił też dowodzić liczną załogą. Wiedział, że jeśli rozpuści podwładnych, to wróci ciupasem do jednostki liniowej. Co gorsza, nie znalazł jeszcze żadnej kryjówki, gdzie mógłby czmychnąć w przypadku ostrzału jego eksponowanego posterunku. Niemniej znów dopisało mu szczęście. Załoga fortecy składała siew większości z ochotników, członków mocno militarnej organizacji Żarliwa Młodzież. Chłopcy postanowili pokazać swemu dowódcy, bohaterowi spod Cavite, że są godni zaufania. Do czynu zagrzewała ich też pamięć patrona, szlachetnego i odznaczonego po wielokroć (głównie pośmiertnie) kapitana Santola. W praktyce wychodziło to tak, że wewnętrzne regulaminy młodzieńców były jeszcze surowsze niż brutalne zasady wojskowego życia Tahnijczyków. Mieszkali po spartańsku, sami sobie organizowali dzień. Heebnerowi pozostało tylko zaglądać do nich o wyznaczonej porze, odebrać meldunek i coś tam wygęgać. Potem mógł już zająć się swoimi sprawami. Dodatkowo sprzyjał mu brak zamiłowania do luksusu i wszelkiej wojskowej parady. Stopnie traktował czysto funkcjonalnie. Żarliwa Młodzież per procura uznała, że dowódca w pełni poświęca się realizacji szczytnych tahnijskich ideałów i zaczęła darzyć go szczerym szacunkiem. Tyle tylko, że Heebnerowi brakowało polotu, by czerpać z tego jakiekolwiek korzyści. Gdy się przekonał, że wojsko samo sobą dowodzi, spędzał czas na zwiedzaniu okolicy, aby poszukać zacisznej kryjówki na czarną godzinę. Któregoś dnia zauważył, że poniżej jego stanowiska rozciągają się wielkie i zaniedbane ze szczętem plantacje drzew owocowych. Aż mu się rozumek zagrzał. Wieczorem wspomniał adiutantowi, że nie pojmuje, czemu w zbrojowni nie ma narzędzi do przycinania drzew. Adiutant zdumiał się, ale uznał, że widocznie bohater spod Cavite zamierza nauczyć swoich podkomendnych czegoś nowego. Może myślenia w innych, ale także przydatnych kategoriach. Niedługo potem chorąży Heebner otrzymał haki, podpórki, nożyce i koszyki. Cały szczęśliwy zszedł z góry i zniknął między drzewkami. Żarliwa Młodzież ani okiem nie mrugnęła. Gdy przyjdzie właściwy czas, opiekun sam wyjaśni, o co chodzi. Ale to nie wszystko. Okazało się, że dowódca garnizonu Etan, niejaki admirał Molk, szczególnie interesuje się sztuką sadowniczą. Admirała zaciekawiło, po co honorowemu posterunkowemu narzędzia ogrodnicze, więc postanowił zbadać rzecz osobiście. Żarliwi spuchli z dumy i odesłali Molka (ze świtą) do sadu, aby na własne oczy ujrzał, nad czym to szanowny bohater się trudzi. Heebner akurat liczył młode pączki - wyznaczał gałązki do przycięcia. Poruszał przy tym bezgłośnie ustami. Nagle usłyszał tupot podkutych butów. Molk też miał szczęście. Dokładnie w tejże chwili sześć imperialnych flot przypuściło atak na Etan. Nie zdobyte fortece, podobnie jak nie pokonani generałowie, stają się z czasem łatwym celem. Gnuśnieją przekonani, że wróg i tak szeleńczo się ich boi. Karmieni iluzją, obrastają w tłuszcz. A wróg robi swoje... Imperialny admirał czuł się mocno rozczarowany, nie napotkawszy w okolicy żadnych większych jednostek Tahnijczyków. I nic dziwnego. Pod klęsce w systemie Durera wszystkie statki, od ciężkich krążowników w górę, odesłano na Heath, gdzie miały czekać na uzupełnienia i nowe przydziały. Niemniej i tak poczyniono wielkie zniszczenia. Honorowy posterunek chorążego Heebnera zniknął przy pierwszym uderzeniu. Szczęśliwie dla bohatera (i dla drzewek owocowych) nie użyto głowicy nuklearnej. Gorzej powiodło się Żarliwej Młodzieży. Ocalało tylko trzech chłopców. Reszta spłonęła żywcem. Gdy pożarły zaczęły dogasać, dym się rozszedł, a ziemia pod stopami przestała drgać, Tahnijczycy mogli skreślić ze swoich rejestrów sześć lekkich krążowników, dwanaście niszczycieli, wiele jednostek pomocniczych i transportowych. Szczątki tych statków zaścielały lądowiska. Planetą Etan nie została jednak zdobyta. Ale pozbawiona floty i zaplecza, odcięta przez imperialne patrole od źródeł zaopatrzenia, przestała się liczyć. Jej załoga mogła zająć się teraz czymkolwiek, byle jakoś przepędzić czas do końca wojny. W ramach tej samej operacji podobnie potraktowano jeszcze kilkaset innych ufortyfikowanych przez Tahnijczyków planet. Chorążemu Heebnerowi nie groziła nuda. Na początku zaczął uczyć admirała Molka pielęgnowania drzewek. Zadanie było istotne. Pozostali na Etan Tahnijczycy, pozbawieni dostaw żywności, musieli przecież coś jeść. Po dziewięciu upokarzających miesiącach pobierania nauk, admirał Molk sam zażyczył sobie, aby Heebner przestał go tytułować. Od tej pory stał się dla niego wujkiem Yuki. Admirał Mason wiedział, że istnieje takie słowo jak “dyplomacja”. Pojawiało się ono w encyklopediach gdzieś między hasłami “dyplom” a “dypodia”. I tyle. Dlatego też nie potraktował z większym szacunkiem odpowiedzi nadesłanej przez konwój oznaczony ze wszystkich stron jako neutralny. Do jednostek imperialnych... Nie rozumiemy rozkazu zatrzymania się i życzenia wejścia na pokład. Pochodzimy z systemów Umed. Powtarzam, systemy Umed. Jesteśmy sojusznikami imperium. Wieziemy pilne uzupełnienie zaopatrzenia energetycznego. Czekam na odpowiedź. Mason mógł zachować się uprzejmie lub arogancko. Systemy Umed, rzeczywiście sojusznicze, otrzymywały swoją porcję AM2, jednak wedle informacji szpiegów, była ona i tak ściśle racjonowana. Prawie dwadzieścia procent dostaw rozpływało się w tajemniczy sposób. Przydziały bez wątpienia sprzedawano z poważnym zyskiem Tahnijczykom. Takie uzasadnienie dla kontroli przekazałby człowiek uprzejmy. Mason jednak rąbnął z grubej rury. Statki z Umed. Wszystkie statki z Umed. Macie siedem minut na zatrzymanie maszyn. Czekać na drużynę, abordażową. Wszelki opór zostanie zdławiony z całą bezwzględnością. Do załóg statków z Limed. Przygotować się do opuszczenia pokładu. Wasze pojazdy wraz z ładunkiem ulegają konfiskacie. Imperialny admirał Mason. Bez odbioru. Pozostało mieć nadzieję, że admirał Mason nie dożyje końca wojny i w ten sposób Jego Wysokość nie będzie musiał osobiście wyrywać mu bebechów. - Przeciąć! - rozkazała Haines. Żołnierz przytaknął i musnął laserem główny kabel zasilający przy ścianie obskurnego bloku. - Dobra. Ruszamy! - krzyknęła Haines. Wyposażeni w łomy i broń maszynową funkcjonariusze dwóch służb, major (Armia Imperium, Korpus Merkurego, powołany rezerwista) oraz kapitan (Policja Imperialna, Świat Centralny, Wydział Zabójstw, na etacie) Lisa Haines poprowadzili drużynę schodami. Paru osiłków z pionu bezpieczeństwa wyważyło drzwi tak gładko, że Haines nie musiała nawet zwalniać w progu. Siwa kobieta siedziała na łóżku i przerażona otulała kościste ręce szczątkami niegdyś wspaniałej, koronkowej nocnej koszuli. - Wywiad Imperialny - powiedziała pro forma Haines. - Andrea Hayyl. Jest pani aresztowana pod zarzutem szpiegostwa na rzecz wroga. Informuję panią, że zgodnie z przepisami stanu wyjątkowego może pani być przetrzymana przez sześć standardowych dni bez orzeczenia prokuratora czy sądowego nakazu. Ostrzegam też, że na mocy konwencji wojennych mamy prawo zastosować wobec pani zaostrzone techniki przesłuchań. Jeśli będzie pani skłonna do współpracy, zostanie to odnotowane w aktach i nie pozostanie bez wpływu na późniejszy tok procesu. Podwładni, nie czekając na polecenie, wyłuskali starszą panią z pościeli i wyprowadzili z domu. Pojawiła się ekipa przeszukująca. Zgodnie z oczekiwaniami, odkrycie nadajnika zabrało tylko kilka chwil. Szuflada antycznej komódki miała podwójne dno. Amatorszczyzna. Haines zostawiła zespół, by zrobił zdjęcia do akt, sama zaś zeszła na dół. Następny szpieg z głowy. Szósty z kolei. Zostało jeszcze dwóch. W ciągu ledwie paru godzin Wywiad Imperialny odwiedził prawie dwanaście tysięcy namierzonych przez ubiegłe lata lokali. Niemal równocześnie zdjęto wszystkich tahnijskich agentów na co ważniejszych światach. Haines brzydziła się taką robotą jeszcze bardziej niż oficjalnie zatwierdzonym “znikaniem” różnych obywateli, czego była świadkiem po fiasku konspiracji Hakone’a. Tamten spisek dal początek zbrojnemu konfliktowi. Agenci trafiali do pojedynczych cel. Potem stawiano ich przed wyborem: współpraca albo egzekucja. Sposób traktowania szpiegów pojmanych w czasie wojny nie zmienił się ani o jotę. I to działało. Prawie z dnia na dzień wywiad Tahnijczyków zaczął odbierać stosy fałszywych raportów. Ci nieliczni tahnijscy donosiciele, którzy uszli uwagi imperialnych i wciąż dostarczali prawdziwe informacje, tak różnili się w ocenach sytuacji od licznej rzeszy kolegów, że Tahnijczycy uznali tę garstkę za wtyczki wroga. Ale i oni zostali ostatecznie wytropieni, osądzeni i skazani. Zginęli razem z tymi, “nieformowalnymi” współtowarzyszami. Koniec końców misterna siatka tahnijskich szpiegów przekształciła się w najskuteczniejszą broń imperium. Rozdział trzydziesty czwarty Alex Kilgour doznał wstrząsu, zrozumiawszy, że (a) jego mowa przeciwko Wiecznemu Imperatorowi została podsłuchana oraz (b) podsłuchującym był sam zainteresowany, czyli najwyższy szef Alexa. Władca uśmiechnął się lodowato. - Dziękuję za miłe słowa, panie Kilgour. Może zechcecie przejść obok, gdzie dowiecie się trochę więcej. Alex zasalutował odruchowo i na sztywnych nogach ruszył ku wskazanemu włazowi. - Widzę, że mamy coś wspólnego - podjął na nowo gospodarz. - W trudnych chwilach obaj lubimy ulżyć sobie paroma dosadnymi słowami. Nalej stregga, przyjacielu. Sten posłusznie podszedł do barku i sięgnął po butelkę napitku - tego samego, którego uroki odkrył przed władcą kilka lat wcześniej. Jego Wysokość usiadł wygodnie w fotelu, nogi oparł na stole i wyciągnął dłoń po szklankę. - Nasze kawalerskie - zaproponował. Sten mruknął coś, po czym wypił do dna. - Właśnie - zaczął imperator. - Chcę, abyście wrócili na Heath. - Tak, sir - odparł Sten, gdy stregg przestał palić mu przełyk. - Jednak...jest tam parę osób... nadmiernie... zainteresowanych moją osobą... - Już nie - przerwał mu gospodarz. - Ktoś wyjątkowo cię lubił na Heath, bo centralny komputer planety złapał dziwnego wirusa. Nie znajdziesz w nim teraz ani śladu Stena czy niejakiego Horatia. Zniknęły pliki identyfikacyjne, akta więzienia. Wszystko szlag trafił. Nie wiesz przypadkiem, czyja to zasługa? Sten nie miał zielonego pojęcia. - Przy najbliższej okazji zapal świeczkę świętemu od komputerów. Pewnie jest jakiś. Ale do rzeczy. Czy w takim razie zgodzisz się wrócić do stolicy Tahnu? Stawiam sprawę uczciwie. Pewnie już się domyślasz, jaki przydział dostaniesz, jeśli każesz mi się wypchać. Stenowi nic nie przychodziło do głowy. - Dozorca wysypiska śmieci - zaryzykował. - Admirałowie nie wynoszą odpadków. Nie osobiście. - Hę? - wykrztusił Sten. Imperator uśmiechnął się ciepło. - Jesteś dziwnie mało spostrzegawczy, Sten. Zacznij myśleć. Ilu Gurkhów w białych rękawiczkach spotkałeś przy rampie? Nawiasem mówiąc, oni nie cierpią tych rękawiczek. - Ośmiu - przypomniał sobie nagle Sten. - Właśnie. Zwykłe szarże wita na pokładzie tylko czterech. Admiralska gwiazda wymaga ośmiu. Sten wstał odruchowo, nalał sobie ponownie, wychylił i znów nalał. Miał o czym myśleć. - Jeśli nie zechcesz wrócić na Heath, dostaniesz flotyllę niszczycieli i zostaniesz sławnym dowódcą. Masakry, medale, wywiady. Tyle tylko, że tej wojny bohaterowie obrodzili. To jedyne, czego mi nie brakuje. Ale nie mam nikogo zaufanego w samym gnieździe złych chłopców. Flotylla niszczycieli. I admiralska gwiazda. Sten nigdy nie marzył, że osiągnie w życiu aż tyle. Gdy wiele lat temu zdecydował się wstąpić do wojska, liczył co najwyżej na gustowny nagrobek lub emeryturę w stopniu pułkownika... może komandora, jeśli wziąć pod uwagę jego praktykę w marynarce. Imperator czekał w milczeniu. Sten myślał gorączkowo. Owszem, mógłby solidnie dokopać Tahnijczykom. Znał ich sposoby myślenia, taktykę, uzbrojenie. Potrafiłby pokonać dowolne siły ich floty. Ale, jak imperator zaznaczył, obecnie aż roiło się od takich specjalistów. - Czemu Jego Wysokość mnie tam wysyła? - spytał głuchym głosem. - Wszyscy moi agenci na Heath to urzędnicy niskiego szczebla. Cała siatka. Na dodatek podejrzewam, że zostali przeciągnięci na stronę Tahnijczyków. Może. Jeśli ten twój postawny kumpel zechce ci towarzyszyć, to wytrzęsie z nich prawdę. Potrzebuję tam kogoś, kto byłby moim, wyłącznie moim, agentem. Doszliśmy do punktu zwanego początkiem końca czy końcem początku. Rośnie zapotrzebowanie na ludzi, którzy potrafią nie tylko szpiegować, ale w razie potrzeby zasiądą do stołu niczym wprawni dyplomaci. Nie próbuję ci schlebiać, ostatecznie jesteś co najmniej o sto lat za młody i za surowy, by uchodzić za wyjadacza rokowań. Idealny byłby Mahoney, ale taki, jakiego spotkałeś kiedyś na Vulkanie. Nie protestuj, wszystko sprawdziłem. Ale Ianowi już za bardzo urosły zęby. l za dobrze sprawuje się w roli marszałka, by marnować go na Heath. Bez obrazy, ale straciliśmy sporo czasu. Decyduj się. Sten już postanowił. Wiedział, że na Heath uczyni więcej niż jako dowódca zespołu niszczycieli. Poza tym chciał załatwić pewne osobiste porachunki. Głównie te związane z Koldyeze. - Dziękuję, admirale - powiedział imperator, nie czekając na głośną deklarację Stena. - Chłopcy z wywiadu wprowadzą cię w szczegóły. Sten wstał. - Może lepiej sam wyszukam sobie potrzebne informacje. - Twoja wola. Jak wspomniałem, tym razem podlegasz wyłącznie i bezpośrednio moim rozkazom. Jak je wykonasz i czy w ogóle je wykonasz, to już twoja sprawa. Ocenisz sytuację na miejscu. A, byłbym zapomniał. Jeszcze jedno. Mahoney znalazł coś, co może ci się przydać. W Koldyeze jest podobno jeniec imieniem Sorensen. Poznałeś go? Sten przypomniał sobie szczerą twarz chłopaka i przytaknął. Godzinami zastanawiali się z Alexem, czy gość nie został wyszkolony na komputer bojowy sekcji Modliszki. - Świetnie - stwierdził imperator. - Mahoney przekazał mi, że hasło kodowe Sorensena brzmi “Saider”. Gdyby zrobiło się gorąco, taka informacja będzie warta więcej niż góra złota. Sten uśmiechnął się, ale władca jeszcze nie skończył. - Czy mogę cię prosić o drobną przysługę? Sten nastawił ucha. - Gdyby zdarzyło ci się obalić tamtejszy rząd, nie rób przywódcą żadnego przesiąkniętego streggiem antropoida, który nawet nie mówi płynnie po naszemu, dobrze? A gdybyś jednak musiał, to daj mi najpierw znać. Zgoda? Sten zasalutował ogniście i skoczył do włazu. Uznał, że w pierwszej kolejności uważnie przejrzy stosowne raporty wywiadu. W drugiej, odcierpi nieunikniony wykład Alexa na temat genialnego pomysłu powrotu na Heath. Potem przyjdzie pora, by wytropić Wilda i poinformować go, że skończył się dobry czas dla neutralnych przemytników. Rozdział trzydziesty piąty Volmer, baron prasowy i członek prywatnej Rady imperatora, niezmiennie uważał się za człowieka obdarzonego złożoną osobowością. Potrafił na przykład przysiąść incognito w kącie pełnego zgiełku baru “Barbarzyńca” i oddać się rozmyślaniom. Nie przeszkadzał mu ani hałas, ani inni bywalcy tego zasłużenie cieszącego się bardzo złą sławą lokalu portowego Soward, miasta na Centralnym Świecie. Od niechcenia zastanawiał się, jakie to atrakcje przyniesie miło rozpoczęty wieczór. Volmer nie spotkał się jeszcze z terminem “perwersja polimorficzna” i zapłonął ciekawością. Oczywiście przedtem sprawdził w słowniku znaczenie słowa “polimorficzny” Volmer, choć bajecznie bogaty i zdolny zapłacić dowolną sumę za bezpieczne, czyste i wygodne uprawianie seksu dowolnego rodzaju, wolał rynsztok. Uwielbiał te wyprawy, w trakcie których nigdy nie wiedział, kogo pozna, kto mu przyłoży, z kim i gdzie obudzi się następnego ranka. Nie faworyzował specjalnie żadnej płci czy rasy. O sekretnym życiu magnata wiedziało ledwie dwa procent najlepszych dziennikarzy imperium. Nie wykorzystywali tych informacji, chichotali jedynie po kątach. Volmer usłyszał kiedyś, że podobno imperator postępuje tak samo, i skrócił potem kariery sześciu szalejących reporterów, którzy nijak nie potrafili potwierdzić tych pogłosek. Co najmniej raz w miesiącu zarządca środków masowego przekazu odprawiał na dwa dni asystentów i ochroniarzy, po czym w stosownym przebraniu wymykał się, tajnym wyjściem ze swej posiadłości, by wejść między “prosty lud”. Był przekonany, że seksualne podziemie przyjęło go jak swego. Ot, jeszcze jeden tajemniczy amator mocnych wrażeń. W rzeczywistości dawno już otrzymał etykietkę stukniętego i niebezpiecznego zboczeńca. Takich tu akceptowano. Ostatnio jednak rozeszła się plotka, że jest kimś o wiele gorszym. W głębi duszy wciąż wspominał niedawne spotkanie na Ziemi. Wyrzucał sobie, że zareagował nazbyt raptownie. Bez wątpienia Sullamora i inni wzięli wszystko pod uwagę, przemyśleli sprawę. Może gdyby siedział cicho lub udał zainteresowanie. Czy dobrze ich zrozumiał? Czy wyciągnął właściwe wnioski? Ponownie rozważył wszystkie możliwości. Nawet te niezbyt atrakcyjne. Uznał, że umiejętność dokonywania wszechstronnej i obiektywnej analizy to klucz do sukcesu. Ona właśnie zyskała mu szacunek, pozwoliła zdobyć pozycję i bogactwo. Nigdy się nie dowiedział, że podwładni zwali go za plecami “Starym Gryzipiórkiem”, stojącym o stopień niżej niż zwykły skaczący z tematu na temat pismak. Ale jeśli dobrze wszystko zrozumiałem, zastanawiał się dalej, to czy nie powinienem poinformować o moich podejrzeniach imperatora? Chociaż, co to za podejrzenia! W zasadzie nie ma o czym mówić. Powiedzmy, że błędnie pojąłem słowa Sullamory i innych. Czy wtedy nie wyjdę na konkursowego osła i histeryka, który niepotrzebnie zawraca władcy głowę? Ostatecznie doszedł do wniosku, że najlepiej zrobi, nie robiąc niczego. Będzie traktował Tanza jak przedtem i poczeka na rozwój sytuacji. Właśnie. To jest sposób. Zadowolony z własnej przezorności, rozejrzał się wreszcie po sali. Wsłuchał się w opowieść jakiegoś młodego człowieka, który przysiadł obok przy barze. Chłopak wyglądał całkiem, całkiem, ale Volmera bardziej zaciekawiła wstrząsająca relacja z niezwykłych praktyk, uprawianych przez personel pewnego szpitala w prosektoryjnej chłodni. Przystojny młodzieniec nie należał do grona męskich dziwek, chociaż owszem, był do kupienia. Za odpowiednią dość sporą opłatą zajmował się usuwaniem źródeł cudzych kłopotów. Rozpuszczona przez nieznane osoby plotka głosiła, że ten, którego wszyscy znali jako zwykłego zboczeńca, jest w gruncie rzeczy głęboko zakamuflowanym donosicielem. Bo i jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w ciągu ostatniego miesiąca ni stąd, ni z owad aresztowano aż sześciu prominentnych rekinów seksualnego podziemia Soward? Mimo typowych w takich przypadkach prób “załagodzenia” sprawy, wszyscy zostali osądzeni i skazani. Logicznym posunięciem bossów podziemia, z reguły przeceniających swą rolę w świecie zbrodni, było ogłoszenie przetargu na wykonanie pewnej usługi. Młodzieniec obok Volmera miał szczęście wygrać ów przetarg. Dwie godziny później, gdy pijany Volmer słuchał z napięciem opisu nekrofilskich rozkoszy, woreczek z piaskiem trafił go tuż poniżej lewego ucha. Następnie sprawne ręce przeszukały kieszenie bogacza, zdarły biżuterię i półbuty, a potem uniosły nieprzytomne ciało ponad barierką tarasu. Chwilę później trzy piętra niżej coś łupnęło głucho o beton. Dwa dni minęły, nim ktoś znalazł trupa. Identyfikacja nie nastręczyła kłopotów. Wstrząśnięty Sullamora zapowiedział, że pokryje z własnej kieszeni koszt dodatkowych patroli w dzielnicy portowej. Nadmienił też, że tragedia zapewne miała związek ze śledztwem, które znany i poważany magnat prasowy prowadził na własną rękę od chwili, gdy trafił na ślad korupcji osłabiającej wysiłek wojenny. Sullamora wyznaczył nawet nagrody za głowy zabójców jego przyjaciela. Rozdział trzydziesty szósty Czterech tahnijskich oficerów spojrzało przenikliwie na St. Clair. Nawet w lśniących od szamerunków mundurach wyglądali ponuro i złowieszczo. Krój tunik oraz broń boczna zdradzały wyższe szarże. Podobnie zresztą jak aroganckie twarze, typowe mordy przesiąkniętych chamstwem starszych oficerów. St. Clair ledwo powstrzymała się od ucieczki. Miast zmykać, uśmiechnęła się do mężczyzn niczym westalka. - Dobrzy ludzie - powiedziała - przed wejściem okażcie broń i portfele. - Gestem poprosiła, by przeszli do głównej sali klubu “K’ton”, najbardziej ekskluzywnej i uczęszczanej jaskini hazardu w dystrykcie Chaboya na Heath. To wszystko jest moje, tylko moje, pomyślała patrząc na muskularnego ochroniarza, który sprawnie sprawdzał gości. Odebrane im pistolety oraz płaszcze odniósł do szatni, po czym dyskretnie zweryfikował status i wypłacalność oficerów. Czekało ich jeszcze przyłożenie kciuka na kontrakcie. Tak poświadczona umowa dawała klubowi absolutne pierwszeństwo w egzekwowaniu długów, gdyby takie się pojawiły. Wszystko odbywało się wśród uśmiechów i żartów, rozpraszających typową dla tego społeczeństwa ciężką atmosferę. Chwilę później wiodące do kasyna drzwi stanęły otworem. Cała czwórka ruszyła jeść, pić i przegrywać na korzyść St. Clair. Nic dziwnego zresztą, następnego dnia mieli ochotniczo wyruszyć na patrol. Ajednostki wykonujące podobne zadania stanowiły ulubiony cel imperialnych krążowników. Klasyczne dzwonki przy drzwiach oznajmiły przybycie następnych gości. St. Clair pogoniła personel do roboty. Od tej chwili nie należało oczekiwać nikogo więcej, prócz stałych członków klubu, a tych St. Clair nie musiała witać osobiście. Poszła za Tahnijczykami do kasyna. Pora przypilnować interesu; chociaż tak naprawdę wszystko kręciło się samo. Wystarczało tylko rano zapisać wysokość wypływów do kasy. Zapewne znów rekordowych. Klub “K’ton” funkcjonował obok wielu piętrowych kasyn znajdujących się w dystrykcie Chaboya, jednak różnił się od pozostałych pod dwoma, a właściwie trzema względami. Po pierwsze, gra była uczciwa; po drugie, gra była uczciwa i po trzecie, gra była uczciwa. St. Clair wiedziała, że podobne przybytki i bez kombinacji dają dość dochodu. Każda machlojka konkurencji tylko napędzała jej kasę. Dlatego właśnie przejęła to kasyno. Poprzedni właściciel nie poradził sobie z nowymi warunkami wojennej ekonomii. W pogoni za zyskami zapomniał, że mimo powszechnie panującej nędzy ludzie nadal chcą się bawić. Miast zmienić podejście do klienta, podkręcał maszyny do gry na tyle, aż wygrana stawała się prawie niemożliwa. Wielu tak czyniło, a w konsekwencji jeden po drugim musieli w końcu pozamykać interesy. Gdyby St. Clair myślała wyłącznie w kategoriach biznesu, być może postąpiłaby identycznie. Ale dla niej kasyno pełniło funkcję idealnego kamuflażu. Dawało szansę na przeżycie do chwili, gdy wraz z L’n będą mogły wreszcie ulotnić się w jakieś bezpieczne miejsce. W czasie wojny brakuje praktycznie wszystkiego, owszem. Ale co to naprawdę znaczy? A no tyle, że wszystko kosztuje o wiele drożej. Co ważniejsze, wszelkie zawieruchy zawsze zwiększają zapotrzebowanie na grzeszne rozrywki. Tę prawdę St. Clair zdążyła poznać, zanim jeszcze się dowiedziała, czym jest tak zwany grzech. Klubu dorobiła się ledwie kilka tygodni po opuszczeniu murów Koldyeze. Sama ucieczka nie trwała zbyt długo. W chwili, gdy do St. Clair dotarło, że nie będzie uciekać w pojedynkę, porzuciła pierwotny plan, by odgrywać bogatą i puszczalską poszukiwaczkę jadalnych bulw. Zostawić L’n w Koldyeze, znaczyło skazać tę istotę na rychłą śmierć. St. Clair postanowiła zawierzyć swemu szczęściu i talentowi do improwizacji. Trudno było przygotować cały plik kart identyfikacyjnych na każdą okazję, ostatecznie zatem nie wzięła żadnej. Gdy tylko wyszły z tunelu, skierowały się do najbliższej stacji kolejki. Tam St. Clair przybrała maskę czystej impertynencji i zmusiła kasjera do (nieprawnej) sprzedaży biletów pierwszej klasy do centrum miasta. - Pozwolenie na podróż? Kartki żywnościowe? Wyjaśniłam ci już, dobry człowieku, że je zgubiłam. I co, mam się modlić do ciebie z tego powodu? Lubisz takie widoki? Dobra, skoro ci zależy. Widzisz? - Złożyła ręce jak do modlitwy i skłoniła się lekko. - Zadowolony, mam nadzieję? No a teraz dawaj mi te cholerne bilety! Kasjer był więcej niż wstrząśnięty. Ogarnęło go czyste przerażenie. Strojny ubiór dziewczyny sugerował, że może być upiornie majętna. Albo że jest nałożnicą jakiegoś generała, którego nazwiska lepiej nie poznawać. Sprzedał bilety i nie spytał nawet, czemu aż dwa. Przypuszczał, że ma to związek z tym dziwnym, różowym stworzeniem towarzyszącym babie. Bogaci często kupowali miejsca dla swych zwierzątek. St. Clair i L’n odetchnęły głęboko, słysząc narastający szum generatorów anty grawitacyjnego napędu. Nagle głośniki na stacji ożyły i wypluły serię ostro brzmiących rozkazów. Silniki umilkły, a powstałą ciszę wypełnił odgłos ciężkich kroków. St. Clair nie śmiała podnieść oczu, gdy ktoś niewątpliwie obdarzony władzą wrzasnął na siedzącego naprzeciwko pasażera. L’n zadrżała. St. Clair próbowała uspokoić przyjaciółkę głaskaniem, ale wiedziała, że to na nic. Znów krzyk. I jękliwe tłumaczenia pasażera. W końcu mimo wszystko spojrzała: prosto w oczy umundurowanego na czarno typa. Nigdy nie zapomniała tych oczu. Były sine niczym skóra żerującej w dennym mule ryby. Przesunęły się po St. Clair, potem spoczęły na L’n. Skontrolowane dokumenty wylądowały na podołku właściciela i mundurowy zbliżył się do uciekinierek. Dziewczyna zmusiła się do zrobienia grymasu przypominającego wyniosły uśmiech. Omal nie zaczęła przetrząsać wszystkich kieszeni w poszukiwaniu nie istniejących papierów. Mężczyzna stanął przed L’n. Pochylił się. Potem w uśmiechu pokazał rząd poczerniałych zębów. - Kici, kici - powiedział. - Spokojnie, koteczku. - pogłaskał L’n po grzbiecie. - Cudowny! To jakaś rasa kota? Uwielbiam koty. Tam, gdzie mieszkam z żoną, przychodzi ich ze trzydzieści lub czterdzieści na podwórko. Tyle ich mamy. Czy raczej to one mają nas! Przez cały czas fachowo drapał L’n za uszami. St. Clair zabulgotała coś niewyraźnie. Zamrucz, kochana, pomyślała. No, mrucz. - Tak, to kot - stwierdziła ostatecznie. - Przedstawiciel bardzo rzadkiej.. I dokładnie w tejże chwili L’n zamruczała jak najdoskonalszy kanapowiec. Tym samym uratowała życie swoje i St. Clair. Był to zapewne pierwszy w dziejach przypadek spontanicznej telepatii międzygatunkowej. Gdy już zaczęła, nie mogła przestać. Mruczała w trakcie całej rozmowy. St. Clair powtórzyła kłamstwo o zgubieniu wszystkich dokumentów i pan Rybie Oczy to kupił. Machnął ręką, po czym odszedł, zadowolony, że będzie miał co opowiadać żonie. - Możesz już przestać mruczeć - szepnęła St. Clair. - Nigdy w życiu - odszepnęła L’n. - Zamierzam mruczeć przez najbliższe pięćdziesiąt lat. Tobie też to proponuję, skoro tak dobrze działa. Do St. Clair dotarło, że L’n wciąż nie rozumie, iż została wzięta za milutkie zwierzątko domowe. Jednak lepiej będzie poczekać trochę z wyjaśnieniami, uznała. Boże, ale się zdziwi. Potem, już w hotelu, St. Clair wyłożyła wszystko po kolei. Następnie zdjęła wkurzoną L’n z karnisza i przeszła do konkretów. - Ale skąd właściwie wiedziałaś, jak należy mruczeć? - Nie wiedziałam - stwierdziła L’n. - Nigdy nawet nie słyszałam o kocie! - No to jak... L’n wzruszyła futrzastymi ramionami. - Nie wiem. Sięgnęłam myślą i... zamruczałam! A teraz proszę, zejdź z tematu, bo naprawdę pokażę zęby! To był punkt zwrotny. L’n trwale wyleczyła się z nieśmiałości. Ledwo wysiadły w centrum miasta, St. Clair skierowała się do Chaboya. Czyli tam, gdzie szalała korupcja, rozkwitał grzech i gdzie policja nie zwracała większej uwagi ani na złoczyńców, ani na ich ofiary. Jeśli ktoś tu wpadał, to tylko ci zbyt słabo odpłacający się stróżom prawa za opiekę. Zwykła zorganizowana przestępczość. St. Clair najpierw znalazła ciche lokum, potem zaczęła krążyć po ulicach. Przez kilka pierwszych dni stawiała marne grosze dla rozgrzewki, a i tak miały z czego żyć. Potem zainteresowała się kasynami. Dyskretnie odwiedziła wszystkie. Była ostrożna, tu trochę przegrała, tam nieco wygrała. Ostatecznie wybór padł na “K’ton” klub. Złuszczająca się ze ścian farba i brak tłumów jednoznacznie sugerowały, że przybytek znajduje się o krok od zamknięcia. Pograła trochę na maszynach, aż wypatrzyła właściciela - starszego, przystojnego pana w dziwnie jaskrawych wdziankach. Rzadko siedział na sali, pojawiał się jedynie wówczas, gdy do stołu siadał jakiś bardziej znany gracz. Zamierzała zaczepić gospodarza i zaproponować rozmowę na osobności. Naprawdę ważną rozmowę. Zainwestowała w kolorową, wyciętą w różnych miejscach suknię, i wróciła do klubu. Udawała śmietelnie znudzoną hazardzistkę, szukającą jakiejkolwiek podniety. Wpadła właścicielowi w oko. Trochę poflirtowali, sprawdzili się nawzajem, rzucając parę aluzji, nie tylko seksualnych. Coś zaczęło się wykluwać. Niedługo potem trafiła do biura. Od progu wiedziała, że będzie jej się tu podobać. Pośrodku stołu piętrzyła się. góra bogactwa. Nie miejscowych środków płatniczych, na pośmiewisko zwanych tahnijskimi kredytami, ale diamentów i innych rzadkich kamieni. Między nimi walały się papiery wartościowe, głównie imperialne obligacje oraz akty własności majątków ziemskich. Fortuna. Grali przez cały tydzień, a po siedmiu dniach St. Clair przejęła w posiadanie biuro z resztą pomieszczeń. Oczekiwała kłopotów pod postacią perswazyjnej obstawy. Nawet przygotowała się na wypadek ataku (miała minispostelet ukryty w obszernym rękawie), ale nic takiego nie nastąpiło. Ekswłaściciel stwierdził pogodnie, że już dawno zamierzał rzucić ten interes w diabły i karty tylko podpowiedziały mu właściwą chwilę. A do kart oboje żywili szacunek wręcz nabożny. Wśród aktów własności znajdował się i taki, który swą prawdziwą wartość ujawnił dopiero po pewnym czasie. Chodziło o przerobiony na muzeum frachtowiec, przez wojnę zablokowany w pobliskim porcie. Pokonawszy przyrdzewiały luk, weszli do środka i St. Clair od razu wyczuła pieniądze. Było to objazdowe muzeum hazardu, urządzone w stylu dawnych, ziemskich kasyn: staroświeckie wersje maszyn do gry, również w bingo, tradycyjne ruletki, kryte płótnem stoły, talie papierowych kart. Całe stosy filmów pokazujących, jak tracono pieniądze tysiące lat wcześniej. St. Clair ogołociła pomieszczenia “K’ton” klubu i wstawiła tam antyki. Usłyszawszy o uczciwości nowego kasyna, gracze ściągnęli niczym sępy do padliny. Tak naprawdę, dopuszczanie się oszustw w “K’ton” stanowiło czystą niemożliwość. Dawne maszyny nie zawierały ani grama elektroniki. Brzęczały i zgrzytały zębatkami, a tym samym były bardziej wiarygodne niż jakikolwiek komputer, który przecież zawsze można oszwabić. “K’ton” uchodził za lokal bardzo ekskluzywny. Miast neonów, St. Clair zamówiła jedynie małą tabliczkę na frontowe drzwi: “K’TON KLUB. Wstęp tylko dla członków”. Przemykając wśród strojnych tłumów na parterze, raz jeszcze pogratulowała sobie pomysłu. Wszystko działało jak w zegarku. Pomieszczenie było pełne jednorękich bandytów”. Maszyny te St. Clair wyniosła ze statku-muzeum. Na nich zarabiała najwięcej, nie licząc oczywiście stołów do gry w kości. Trzecią pozycję parteru stanowiły maratony bingo, które z każdym dniem przyciągały coraz liczniejsze rzesze naiwnych, głównie zamożniejszych robotników. O najwyższe stawki grano na podwyższeniu pośrodku sali; celny akcent architektoniczny, mający oddać uwarstwienie miejscowego społeczeństwa oraz podbudować ego hazardzistów. Aby zapewnić sobie stały dopływ gotówki, St. Clair ustanowiła minimalne opłaty za każde krzesło przy stole i zrezygnowała z pobierania procentu od stawek. Seksownie przystrojona obsługa roznosiła koktajle, narkotyki i przekąski. W czasie pokoju serwowano te dobra za darmo, ale obecnie, w czasach ścisłej reglamentacji, goście chętnie płacili za ponad przydziałową wyżerkę. Z tej sali były dwa wyjścia. Jedno wiodło na ulicę, nie bezpośrednio, ale przez pokoje gościnne, gdzie fachowy personel płci obojga oskubywał delikwentów z reszty grosza. Drugie pozwalało udać się na piętro, do kolejnego kasyna. Obowiązujące tam stawki odzwierciedlały pozycję klienteli. Zresztą poprzedni właściciel zorganizował klub w podobny sposób, dzieląc go na trzy części. On jednak starannie oddzielał biednych od klasy średniej, a klasę średnią od burżuazji. St. Clair szybko wyeliminowała osobne klatki schodowe oraz dyskretne windy. Wszyscy wchodzili razem, a potem wspinali się, jak kto mógł wysoko, zawsze coś tam zostawiając na kolejnym piętrze. St. Clair ruszyła po schodach. Upewniła się, że bramkarze należycie oddzielają ziarno od plew i wiedzą, kogo przepuścić dalej. W drugim kasynie królowała gra w ruletkę, kości i karty. Wyżej docierali jedynie zaproszeni amatorzy prostych rozgrywek karcianych, głównie pokera, wista, bezika i brydża. Nocny klub na trzecim piętrze wieńczył całość. Wstęp miał każdy chętny, odsiew następował przy zamawianiu. Opłata za potrawy, napitki czy za dostarczenie dowolnego towarzystwa, była astronomiczna - nawet jak na czas galopującej inflacji. Resztę spraw klubu wzięła w swoje ręce L’n. Tak zaprojektowała wystrój, by wchodzący goście od razu wpadali niemal w trans. Nawet St. Clair uległa urokowi miejsca, chociaż przecież wiedziała, czego może oczekiwać. Otoczyły ją wielobarwne światła - wirujące, skupione, rozproszone, przyćmione, jaskrawe... spowijające umysł i prowadzące prosto ku trzypoziomowej scenie, gdzie ktoś zwykle tańczył lub śpiewał. Zakurzona sala z poskrzypującymi fotelami została zmieniona w prawdziwe dzieło sztuki. Rozwijany latami talent przedstawicielki rasy Karr eksplodował czymś nowym. L’n wykorzystywała wszystkie istniejące źródła światła, jednak najciekawsze efekty udało się jej osiągnąć dzięki antycznym szklanym bańkom próżniowym z drucikami oporowymi w środku. I jeszcze zrobiła użytek ze specjalnych świeczek oraz pochodni płonących w ogniskowych ruchomych zwierciadeł, które pozwalały kierować przetworzony blask w dowolnym kierunku. L’n zdalnie sterowała całym systemem, siedząc przy konsoli ustawionej w ciemnym kącie. Tuż obok stanowiska “kotki” znajdowały się drzwi wiodące do prywatnych pomieszczeń. Z początku L’n skrywała się za kotarą, ale nabrawszy pewności siebie, usunęła zasłonę. Każdy, kto spojrzał w stronę odległego kąta, widział małą futrzastą istotę pochylającą się nad klawiaturą ze skupieniem nie mniejszym niż to, które towarzyszy pianiście podczas koncertu. St. Clair obeszła klub pod ścianami. Nie chciała przeszkadzać publiczności. L’n zauważyła przyjaciółkę i na chwilę wzmocniła blask. Potem skinęła głową w kierunku drzwi za plecami. Znaczy, ktoś czekał w biurze. St. Clair spytała oczami: “Kto?”, ale L’n tylko uśmiechnęła się tajemniczo. Właścicielka klubu przeszła korytarzem. Dziwne. Drzwi gabinetu były otwarte. Przecież je zamykała... A pośrodku pomieszczenia stał roześmiany od ucha do ucha... Horatio! St. Clair krzyknęła, zatkała, rzuciła się gościowi w ramiona. I już całowała jego szyję, włosy, oczy... Horatio nie pozostawał dłużny. Dopiero niepokojące ciepło w niższych partiach ciała otrzeźwiło dziewczynę. Spośród wszystkich mężczyzn, których kiedyś spotkała, to przecież właśnie tego nienawidziła najbardziej. Bydlak przyszedł tu pewnie, aby... St. Clair odsunęła od siebie dawnego współwięźnia, zmierzyła go wściekłym spojrzeniem i dźgnęła palcem w mostek. - Słuchaj no, sukinsynu. Nie jestem już w armii, kapujesz? I nic wam do naszych kredytów. Jasne? Sten spojrzał nieprzytomnie. Nie zrozumiał, o czym dziewczyna mówi. Sam też był zaskoczony i zmieszany własną reakcją. Co za diablica! - Niczego nie potrzebuję - powiedział. - Mam nadzieję, że przyszedłeś, aby nas stąd wyciągnąć - stwierdziła St. Clair. - Podrzuciłyśmy nasze znaczniki na połowę miejscowych frachtowców. Wszystkie nadają zakodowane SOS, a my nadal tu tkwimy. Chociaż interes idzie całkiem nieźle. Moi klienci to generałowie, admirałowie i... - Wiem - przerwał jej Sten. - Odebraliśmy twoją wiadomość. - Słucham? Co ty bełkoczesz? Wy, czyli kto? I kiedy? Nagle pojęła. Sten uśmiechał się uprzejmie, jakby chciał wyznać, że bardzo jej ładnie z opadniętą szczęką. - Zacznijmy od początku - powiedział. - Po pierwsze, niech się przedstawię. Jeśli ktoś nazwie mnie Horatio, Horrie lub jakkolwiek na H, to zabiję. Jestem Sten. Tyle formalności. A teraz, dokąd chcecie stąd polecieć? St. Clair zamierzała odwarknąć coś nad wyraz jadowitego. Znała też ze sześć skutecznych sposobów pozbawiania męskości. Trwale i przejściowo... Tyle, że to nie Horatio wrócił, ale ktoś zupełnie inny. Zgadza się? Zaniechała ataku. Spojrzała na Stena wyczekująco. Dobrze się złożyło, iż biurko też było muzealnym eksponatem. Dość obszernym. Zostało zatem wykorzystane w sposób typowy, choć niecodzienny. Rozdział trzydziesty siódmy Nazywał się Chapelle. Do niedawna pracował jako kontroler lotów w jednym z najruchliwszych portów kosmicznych imperium. Jak większość personelu naziemnego był bardzo młody i bystry. Nieustanne napięcie oraz żądza sukcesu powodowały w tym fachu wypalenie się około czterdziestki. Od kolegów różnił się tym, że port kosmiczny stanowił dla niego wszystko. Chłopak spędzał tu czas nawet poza służbą. Krążył po okolicznych wzgórzach, błądził po budynkach. Przechwalał się (w myślach jedynie, bo prezentował typ nieśmiałego neurotyka), że nawet gdyby nawaliły lasery zbliżeniowe i radar, gdyby wysiadło naprowadzanie, gdyby cały sprzęt przestał działać, i tak bezpiecznie posadziłby statek. Miał w głowie pełny obraz portu. Potrafił wyobrazić go sobie pod dowolnym kątem i w każdą pogodę. Za swoje największe skarby uważał dwa hologramy. Pierwszy przedstawiał imperatorski jacht “Normandie” siadający na płycie lądowiska. Z drugiego uśmiechał się sam Wieczny Imperator. U dołu pysznił się autograf. Wyraz wdzięczności za sprawną obsługę. Podobne upominki służba imperatora produkowała masowo i rozdawała przy każdej okazji, a szczególnie w trakcie propagandowych wizyt. Chapelle wiedział, po prostu wiedział, że władca dostrzegł go, poznał się na nim. Bo jak inaczej wytłumaczyć ten niespodziewany awans i przeniesienie do głównego portu Centralnego Świata? Na nowym miejscu Chapelle od razu zaczął te same działania: poznawał otoczenie. Nie znalazł zrozumienia. Może zresztą obsesja Chapelle’ego pogłębiała się z czasem. Nieważne. Zasugerowano mu delikatnie, że mógłby wziąć trochę wolnego. Bez utraty stanowiska i tak dalej. Usłyszał, że robi wrażenie wyczerpanego nerwowo. Powinien zgłosić się do specjalisty. Chapelle o mało nie uderzył zwierzchnika. Jeśli nawet facet miał rację co do przepracowania i nadmiaru poświęcenia, to sugestia pomocy psychologa była obrazą. Ale owszem, zgodził się na urlop. Mniej więcej w tym czasie wdzięczny profil osobowościowy Chapelle’ego zwrócił uwagę agentów Tanza Sullamory. Wypoczęty kontroler zamierzał wrócić do pracy, gdy dostał dziwny fax. Prosto do kosztownego mieszkania. Został poinformowany, że przesunięto go na urlop bezpłatny. Znalazł dość odwagi, by skontaktować się z działem kadr i spytać dlaczego. Dowiedział się, że powód utajniono Utajniono? Kto mógł mu to zrobić? Kto miał po temu prawo? Nikt... prócz... Spojrzał na zdobiące ścianę hologramy. Czemu? Przecież był najwierniejszym poddanym imperatora. Czy nie uchronił “Normandie” od możliwej katastrofy? Przesiedział w bezruchu całe godziny. Wciąż wpatrywał się w portret. Ledwie przełknął coś, co dostarczył ciąg spożywczy. Musiała zajść jakaś pomyłka. Postanowił zajrzeć do biblioteki i poszerzyć wiedzę o imperatorze. Ledwo wyszedł z mieszkania, złożono mu po cichu wizytę. Kilka godzin minęło, nim zauważył po powrocie pewną zmianę. Władca, który przedtem uśmiechał się dobrodusznie, teraz kpił w żywe oczy. Drwił z kogoś, komu zrobił okrutny żart. Ze źrenic biły dziwne błyski, usta układały się w złośliwy grymas... Właśnie. To był inny człowiek. Ciekawe. Chociaż... Historia uczy, że wielcy władcy niewiele mieli ze wzorowych ojców swoich dziatek. Chapelle za wszelką cenę pragnął poznać prawdę. Krótko potem znów ktoś wemknął się do jego mieszkanka. Obraz imperatora ponownie się odmienił. Tym razem chłopak ujrzał człowieka z gruntu złego. Wiedział już, że został ogłupiony. Lepiej by się przysłużył imperium, gdyby rozbił “Normandie”. Tejże nocy zaczął słyszeć głosy. Rozdział trzydziesty ósmy To miała być czysta rutyna, trzecie spotkanie tego dnia. Kilgourowi pozostało siedzieć cicho w mieszkaniu i czekać na powrót lokatora, zwykłego urzędnika. Następnie zamierzał przeprosić, że tak długo nie nawiązywał kontaktu z jednym z najcenniejszych agentów tahnijskiego kontrwywiadu, i wyjaśnić, iż jego dowódca przeprowadzał gdzie indziej jakąś akcję (wojna, niestety), potem wkradło się nieco bałaganu i tak wyszło. Ale teraz starszy specjalista, obecny tu Fohch, uaktywnia dawną siatkę. Planowano, że wszystko zostanie po staremu. Agent będzie dalej przekazywał meldunki o antyrządowych nastrojach w miejscu jego pracy i, co bardzo istotne, opisywał negatywny wpływ takich postaw na wydajność fabryki. Jedyna nowość, jak obwieszczał z namaszeniem Alex, wiązała się z wynagrodzeniem. Przełożeni zatwierdzili podwyżkę. Po zwycięstwie nad imperium władza przyzna też medale tym, którzy się do owej wiktorii przyczynią. I tak dalej, i tak dalej. Nie istniał żaden powód, by mieszać biedakowi w głowie, ujawniając mu całą prawdę. Ostatecznie agent czuł się szczęśliwy, że pracuje dla kontrwywiadu. Kilgoura zaś postrzegał jako wybawcę, ratującego stan nie tylko ducha, ale i konta bankowego. Alex podważył okno przy schodach przeciwpożarowych i wszedł do środka. Może gość ukrył gdzieś nieco alkoholu, pomyślał. Nabór szpiegów dziwnie zwiększał Kilgourowi pragnienie. Owszem, trafił na próżną do połowy butelkę czegoś, co smakowało jak wino sojowe. Łyknął i nie zdejmując rękawiczek, wprawnie przeszukał mieszkanie. Uniósłszy lampę, syknął z cicha. Potem odstawił flaszkę i opuścił pomieszczenie tą samą drogą, którą wszedł. Nie zostawił, rzecz jasna, żadnych widomych śladów wizyty. Skierował się ku stacji kolejki. Ciekawy zakątek, myślał, żadnego szacunku dla prywatności. I niebezpiecznie tu jak cholera. Dziwnym trafem tenże urzędnik, któremu ktoś w lampie zainstalował podsłuch, niedługo później spadł z peronu, prosto pod koła nadjeżdżającego pociągu. Zdarza się. Kilgour ruszył pod następny adres. Jak dotąd sprawdził trzydziestu agentów. Pięciu zmarło, trzem puściły nerwy, dwóch było podstawionych. Reszta harowała niczym pszczółki, radośnie wykonując każde, wymyślone przez Alexa, szpiegowskie polecenie. Potężny Szkot spojrzał w lustro. Prezentował się całkiem dziarsko, chociaż jak na jego gust, tutejszy strój wieczorowy był nieco zbyt intensywnie różowy. Ale co tam, wielcy gangsterzy nigdy nie wyróżniali się dobrym smakiem. Poprawił spinkę przy kołnierzyku, łyknął brandy. Czekał na następny ruch Connla. Transakcja zapowiadała się wspaniale. Connl miał magazyn pełen wysokoproteinowej brei, która służyła Tahnijczykom za wzbogacacz pokładowych racji żywnościowych. Celnicy grzecznie przybili wszystkie pieczątki. Sten chciał zakupić cały zapas. Dobry interes, typowy dla czarnego rynku. Jakim cudem Connl wszedł w posiadanie towaru, to akurat Stena nie obchodziło. Zaproponował stawkę o kilka procent wyższą niż inni. I znacznie intratniejszą od oficjalnej. Na dodatek zamierzał zapłacić prawdziwą walutą, czyli imperialnymi kredytami. Szczegóły zajść w systemie Durera jeszcze nie przedostały się do publicznej wiadomości, ale przedsiębiorcy słyszeli swoje. Widzieli, że inflacja nabiera rozpędu, i wyciągali właściwe wnioski. Jeśli nawet Tahnijczycy wygrają, to imperialne kredyty i tak zachowają swoją wartość. W to ostatnie nikt nie wątpił. Poza tym środki płatnicze z Centralnego Świata były wiecznotrwałe. Nawet zakopane pod klombem nie ulegały ani wodzie, ani robakom, ani gryzoniom. Przepis głoszący, że posiadanie obcej waluty jest zabronione pod licznymi i surowymi karami, nie robił na ludziach wrażenia. W ostateczności zawsze można było wręczyć łapówkę. Connl pogładził się palcem po nosie. - Ciekawa propozycja. Czy wolno mi zadać niedyskretne pytanie? - Proszę. - Słyszałem o panu kilka dziwnych plotek. - Do mnie też co nieco dotarło. - Podobno ma pan kontakty w samej Radzie. I prywatną armię. Naprawdę interesujące. - Może i jest w tym coś z prawdy. - Może - stwierdził Connl, rezygnując z dalszej indagacji. Liczył, że reakcja Stena coś mu zdradzi, ale gość wciąż pozostawał doskonale obojętny. - Wracając do sprawy. Nie uchodzi pan za głupca, przyjmuję zatem, że zna pan aktualną wartość rynkową towaru. - Owszem. Wedle porannego kursu to siedemdziesiąt pięć za kilotonę. Z dostawą. - A pan oferuje osiemdziesiąt. Ciekawe. Ale dobrze, oferta przyjęta. Przed upływem godziny Connl otrzymał pieniądze i odszedł. Zarobił sowicie, nie przemęczając się zbytnio. Nie musiał nawet wąchać tego wysokoproteinowego świństwa. Pomyślał, że chyba wie, o co chodzi Stenowi. Ten cwaniak chce opanować rynek. Gdy kupi już dość, wtedy podkręci ceny. Connl postanowił skorzystać. Też podniesie stawki. Manewr Stena przyniósł następujące skutki: deficytowy proteinowy surogat był nadal dostępny, ale za coraz większe pieniądze, które dodatkowo straciły nieco na wartości. Te kredyty, o ile nie zostaną “zadołowane”, wrócą na rynek i zwiększą inflację. L’n leżała zwinięta w kłębek na jedwabnej poduszce. Wyglądała skończenie pięknie. Na oko spała, jednak strzygąc delikatnie uchem, uważnie śledziła toczoną obok przy stole rozmowę. Czterech tahnijskich oficerów brało udział w jakiejś niebywale złożonej grze. Zasady zmieniały się co chwila, używano kilka zestawów kości, zliczanie punktów odbywało się równocześnie według przynajmniej czterech systemów. Była to gra wynaleziona podczas długich i nudnych patroli przez z wolna idiociejących wojaków. Normalny człowiek nijak nie potrafiłby zrozumieć obowiązujących przy rozgrywce reguł. Szczególnie doświadczeni gracze cieszyli się wielkim szacunkiem. A jeśli jeszcze potrafili wygrać... W kręgach wojskowych uznawano taką osobę na wyjątkowo inteligentną i godną podziwu. Po prostu “swój chłop”. Do kwadratu. Gra wlokła się bez końca, a oficerowie gawędzili, nie zwracając najmniejszej uwagi na drzemiące niedaleko ulubione zwierzątko St. Clair. Treść konwersacji wydawała się całkiem interesująca i L’n mimowolnie zaczęła podsłuchiwać. Jednostka X nie dotrze na czas do sektora Y, bo ma braki w średniej artylerii. A słyszeliście o tym biedaku, admirale Whoosis? Dostał nową łajbę” Sabac “. Pierwszy krążownik klasy amtung. Ale złom! Centrala ogniowa może śledzić co najwyżej sześć celów naraz, jeśli dasz więcej, to system wysiada. W maszynowni, podobno, same przecieki od głównego napędu. Admirał wyjdzie pośmiertnie na bohatera. Buchnął śmiech. L’n zapamiętywała każdy szczegół, aby przekazać go potem dalej. Kilgour zeskoczył ze świetlika na szczyt sterty palet. Rozejrzał się po cichym magazynie i ruszył do dzieła. Stąd wysyłano żywność na front. Każda paleta mieściła pięćdziesiąt pojemników. Jeden pojemnik to dzienna racja dziesięciu żołnierzy. Kilgour miał w kieszeniach sześć puszek, które zgrabnie zapakował w różne pojemniki na poszczególnych paletach. Oczywiście śladu nie zostało po jego operacji. Wiedział, że ci biedacy, na których padnie, nie będą szczęśliwi. Nie, żeby dodatkowe puszki zawierały coś trującego. Po ich otwarciu delikwent po prostu ujrzy typową dla wojskowych konserw breję. Według etykietki miała to być mielonka z tuszonką, produkt zdrowy i prawie jadalny. - Trzymajcie się, myszki - mruknął Alex. Co prawda w puszkach nie znajdowały się całe myszy. Ledwie ogonki. Kilgour zastanowił się, ile upłynie czasu, nim rozejdzie się plotka jednoznacznie określająca, z czego robi się na tyłach konserwy mięsne dla dzielnych żołnierzy. Nie sądził, aby musiał długo czekać. - Piwa, chłopie? - zaproponował Sten. Dumny jak rzadko Chetwynd leniwie podniósł wzrok. - Ostatnio pijam głównie brandy - odparł z uśmiechem. - Tak dobrze ci się wiedzie? - Można wytrzymać - odpowiedział wymijająco Chetwynd. Patrzyli na siebie, czekając, aż barman przyniesie zamówione trunki, odbierze zapłatę i wróci do swych spraw. - Zatem udało ci się - stwierdził Chetwynd. - A owszem. - Dostarczyłeś wiadomość ode mnie? - Tak. Na samą górę. - I co? Sten położył na stole małą walizkę. Chetwynd obejrzał ją dokładnie, zwolnił zamek, zerknął do środka. I jeszcze prędzej zatrzasnął wieko. - Ktoś mnie tam lubi - sapnął. - Ależ my cię uwielbiamy - rozpromienił się Sten. Walizeczka kipiała tahnijskimi pieniędzmi. - Czego oczekujecie w zamian? - Zrób, co chcesz. Kup sobie domek na wsi. Jeśli masz ochotę, oczywiście. - Aha. Chyba kój arze. Ostatnimi czasy Chetwynd wiele się nauczył. Sporo czasu i wysiłku włożył w odnowienie dawnych kontaktów. Maczał paluchy niemal w każdym nielegalnym interesie na terenie portów kosmicznych na Heath. Zaczął przebąkiwać nawet coś o związkach zawodowych. Ale z nimi było trudniej. Co innego urabiać gościa o dużym numerze kołnierzyka i maleńkim numerku kapelusza, a co innego przekonywać kadrę inżynierską. Tych nie da się równie łatwo zastąpić. Jednak pogadywał serdecznie z kontrolerami, księgowymi, zmianowymi oraz prostymi robotnikami z doków. - Jeszcze jedno. Wciąż jesteś lojalnym strażnikiem? - Myślałem o... - To nie myśl - rozkazał Sten. - Taka dobra posada. Daje mocne papiery. I chroni cię przed powrotem na Dru. Chetwynd zadrżał, ale po chwili zrozumiał. - Chcesz mieć wtyczkę w Koldyeze? - Dobrze kombinujesz. - Czy coś jeszcze? - Na razie tyle. Działaj dalej. Będziemy w kontakcie. Gdybyś potrzebował więcej forsy, daj znać. Chetwynd zadumał się przelotnie. - Jak wiele tego masz? - A jak wielkie jest imperium? To była dobra odpowiedź. Sten zamierzał podarować Chetwyndowi (lub innemu Tahnijczykowi) dowolną sumę miejscowych środków płatniczych. Gwoździ do trumny tutejszej ekonomii. Imperialni fachowcy spisali się na medal. Praktycznie nikt nie zdołałby wykryć fałszerstwa, tyle że numery seryjne powtarzały się na co pięciotysięcznym banknocie. Gdy dwa takie trafią do jednego banku, zrobi się piekło. I dobrze, bo oba będąjak najbardziej autentyczne, a wtedy zaufanie Tahnijczyków do własnego systemu monetarnego spadnie o kolejnych kilka punktów. - Aha, nie próbuj mnie śledzić. I nie pokazuj się u mnie. - Sten wstał i uszczypnął Chetwynda w policzek. - Uwierz, tak jest bezpieczniej. Nie lubię odwiedzać kumpli w kostnicy. St. Clair starannie rozłożyła wygniecione zapisy gier na biurku. Siedząca na sofie młoda kobieta załkała konwulsyjnie. - Uspokój się - powiedziała St. Clair, podeszła do barku i nalała leczniczą dawkę. Poczekała, aż dziewczyna wypije. - Już lepiej? Mayd przytaknęła. - No to spójrzmy teraz z mojego punktu widzenia - zaczęła gospodyni. - Nie wiedziałaś, co robisz. Rozumiem. W młodości sama borykałam się z podobnymi kłopotami - wyznała szczerze, choć tak naprawdę była ledwie trzy lub cztery lata starsza od May. Jednak scenariusz wymagał podobnej kwestii. - I teraz nie masz jak zapłacić. Gdy poprosisz rodzinę o pieniądze, wyrzucą cię z domu. Twój ojciec sprawia wrażenie mało wyrozumiałego. Co powinnam zrobić? Pewnie podkręcić wąsa i zasugerować, że taka młoda i atrakcyjna dziewczyna mogłaby zainteresować niektórych starszych gości. A może zaproponować kradzież klejnotów rodowych? Nie, wykluczone. Mam! Kazałabym ci zdradzić wszystkie tajemnice rodziny. To się nazywa szantaż. Ale cóż, jestem lojalną obywatelką państwa Tahnu i podobne dzieciniady mnie nie bawią. Wiesz, Mayd, nie jesteś dla mnie osobą zupełnie obcą. Uważam cię za swoją przyjaciółkę. Twoją obecność w kasynie uznałam za zaszczyt. Niezależnie od faktu, że do pewnego momentu sprzyjało ci szczęście. Ale... - St. Clair zgarnęła zapisy w jeden stos. - To jest interes. I prawdę mówiąc, zupełnie nie wiem, co zrobić. Owszem, mogę podrzeć te rejestry... - urwała, a Mayd spojrzała na nią z nadzieją. - Ale wtedy musiałabym zakazać ci wstępu do klubu. Co gorsza, byłabym zmuszona także wspomnieć o tobie na zebraniu Komórki Bezpieczeństwa Właścicieli Kasyn. Tak przewiduje porozumienie. A to oznacza powszechny ostracyzm w całym establishmencie Heath. - St. Clair udała głębokie zamyślenie. - Poczekaj. Wpadłam na pewien pomysł. Obie jesteśmy hazardzistkami. Kochamy ryzyko. Kobieta spłonęła rumieńcem. Ze wszystkich sił próbowała zapomnieć, jak przyłapano ją na podkładaniu szachrajskiego kompletu kości. - Kompania twego ojca dostarcza na rynek rzadkie metale - ciągnęła St. Clair. - Rozglądam się ostatnio za dobrymi inwestycjami. Może nieco naświetliłabyś mi stan interesów taty. Żadnych szczegółów, tylko takie dane, które przydają się inwestorom. No i ciekawostki, bo te też są ważne. Na przykład, ile towaru przecieka na lewo. I gdzie? Mayd spojrzała na St. Clair z uśmiechem. - Nie da rady, Michele - jęknęła. - Nie znam się na interesach. Chcesz wiedzieć, gdzie znikają te metale. Nie potrafię powiedzieć. Słyszałam tylko, jak ojciec narzekał, że musi jechać do jakiegoś miejsca, które nazywa się Aira. Airabus. Mówił, że tam jest paskudnie i zimno, a szlachetnie urodzony nie zasłużył na takie traktowanie. Rozumiesz? Chciałabym się odwdzięczyć, ale po prostu nic nie wiem. Erebus. Znaczy, że to tam mieszczą się tajne stocznie Tahnijczyków. Z dawna podejrzewano istnienie tych placówek. Dla imperatora taka informacja jest na wagę rocznych wpływów. - Trudno - oznajmiła St. Clair. - Spróbowałyśmy. A teraz posłuchaj. Zatrzymam te zapisy i otworzę ci kredyt na, powiedzmy, jeszcze dziesięć tysięcy. Los na pewno się odmieni, może następnym razem to ja poproszę cię o przysługę. Niech to będzie umowa między nami dwiema. I jeszcze jedno. Rada jak dla siostry. Przestań podwajać stawkę, gdy przegrywasz. Wstrzymaj się z tym do chwili, gdy sprzyja ci los, a wtedy zajdziesz daleko. Mayd ucieszyła się, jakby Michele przekazała jej sześć zagubionych w pomroce dziejów (lub jeszcze na górze Synaj) przykazań. St. Clair musiała zaś sporo się jeszcze natrudzić, aby klientka zapomniała o dobrych radach oraz wszelkiej ostrożności i jak najszybciej przegrała dodatkowe dziesięć kawałków. Sprawa wyglądała aż za pięknie. - Takich cudów nie ma - mruczał sobie Kilgour, wyłażąc spod ślizgacza i kierując kroki do parku. Po paru kwadransach spędzonych pod pojazdem wiedział już, czemu maszynę porzucono - resztki oleju z cieknącego jak sito układu hydraulicznego paskudnie poplamiły mu ubranie. Chociaż z drugiej strony, miał szczęście. Jeden z agentów, bardzo zaufany (przynajmniej taki był dwanaście minut wcześniej), spytał Kilgoura, czy interesuje go kontakt z pośledniejszym urzędnikiem z działu płac marynarki. To nieszczęśliwy człowiek, wyjaśnił agent, bo został pominięty przy awansach. Za twardą imperialną walutę chętnie dostarczy listę poborów dowolnej jednostki. Spotkanie umawiano już dwakroć i dwakroć odwoływano, najpewniej z powodu rozwijającej się paranoi owego urzędnika. Cóż, do trzech razy sztuka. Mieli przyjść do pewnego parku, który Alexowi kojarzył się raczej z pustym placem apelowym na minutę przed capstrzykiem. Szczegóły transakcji były w zasadzie uzgodnione - spora kwota w zamian za listę płac personelu pomocniczego Rady Tahnu. Biurokrata zastrzegł, że jeśli w parku zoczy kogoś podejrzanego, to zniknie i nici z rozmowy. Aż za ładnie. Kilgour przyszedł kilka godzin wcześniej, aby sprawdzić park oraz pobliskie budynki. Co ciekawe, okoliczni mieszkańcy jak jeden mąż uwielbiali telewizję. Wszyscy mieli na dachach nowe anteny satelitarne. Potem Alex wynajął miejscowego alkoholika. Kupił mu dwie butelki taniego sikacza i obiecał następne dwie, jeśli gość wypije je na ławce w parku. Na koniec wpełzł po ślizgacz i czekał. Godzinę przed umówionym spotkaniem na przyległych uliczkach zaparkowało kilka pojazdów. Nie miały anten ani innych dodatków, ale za to dysponowały potężnymi generatorami McLeana. Właśnie. Kilgour chciał poczekać, aż urzędnik się pojawi, i odebrać listę w chwili, gdy wszystkie asy kontrwywiadu rzucą się na bogu ducha winnego pijaczka. Ale wyszło inaczej i zupełnie nieefektownie. Ostatecznie Kilgour dosłownie wyśliznął się spod pojazdu i cichcem zniknął za rogiem. - Dobra robota, chłopaki, ale gdzie wam do Oskara - mruknął pod nosem zasłyszane kiedyś stwierdzenie i zastanawiając się, kim właściwie był ów Oskar (albo Oscar, może Egon), ruszył do klubu “K’ton”. Chyba mają tam jakąś pralnię. Kapitan Lo Prek trafił przed oblicze lorda Wichmana dopiero przy trzeciej próbie. Za pierwszym razem potężnie wystraszył dostojnika. Gdy adiutant lorda przekazał swemu panu, że pewien oficer wywiadu prosi o audiencję, Wichman zbladł. Chociaż wręcz karykaturalnie uczciwy, słyszał różne rzeczy o wywiadzie i w większość z nich wierzył. A mawiano, że te typy na żądanie potrafią oskarżyć nawet własną matkę i kości zmusić do zeznań. Jednak skoro kapitan najpierw wystosował list z prośbą o spotkanie, to zapewne nie reprezentował wywiadu. Petycję odrzucono. Otrzymawszy drugie podanie, Wichman kazał sekretarzowi sprawdzić akta natręta. Z danych wynikało, że Lo Prek jest zdolnym i szanowanym oficerem. Ale to za mało, by marnować czas na rozmowę ze szpiegiem. Za trzecim razem kapitanowi dopisało szczęście. Wichman nudził się akurat i nie miał ochoty przeglądać raportów przemysłowych. I tak meldowały o samych trudnościach, chwilowych oczywiście. Lo Prek, choć monotematyczny maniak, wiedział, jak przedstawić swoją sprawę. Wichman słuchał go z rosnącym zainteresowaniem. Kapitan był przekonany, że pewien człowiek, niegdyś jeniec w obozie Pasteura szwendał się po Heath. Już wcześniej popełnił wiele wykroczeń kryminalnych. A nawet gorzej. Cóż, prawdopodobne... A obecnie, tenże Sten szalał w podziemiu przestępczym. I znów uderzy. Już teraz Lo Prek mógł powiązać z jego osobą wiele aktów sabotażu, przypadków szpiegostwa i ogólne podkręcanie antywojennych nastrój ów. Wichman przejrzał dostarczoną przez kapitana dyskietkę. Oficer zgromadził naprawdę sporo danych, a wszystko nieoficjalnymi kanałami. Niesamowite i fascynujące. Wichman podjął decyzję. Lo Prek działa pod wpływem obsesji, bo ten imperialny zbrodniarz, najpewniej albo nigdy nie istniał, albo od dawna gnije w jakimś rowie. Ale dobrze jest mieć pod ręką osobę tak skłonną do poświęceń i dociekliwą. Kto wie, co jeszcze ten maniak znajdzie i na co się może przydać. Imperator (przeklęty do n-tej potęgi) obstawiał się podobnymi ludźmi i nieźle na tym wychodził. Wichman spojrzał na ekran, po czym uśmiechnął się do gościa. - Myślę, że mam dla pana zajęcie, kapitanie. Rozdział trzydziesty dziewiąty Niszczyciele admirała Masona uderzyły na planetę jednocześnie. Celem ataku był ojczysty świat Tahnijczyków, czyli Heath. Nosy statków błyskawicznie rogrzały się od tarcia atmosferycznego. Dopiero wtedy armia poczuła się zaalarmowana. Obrona powietrzna od lat ćwiczyła głównie parady i polerowanie baterii, przez co niewiele pamiętała z ostrego strzelania. Najpierw stracono sporo minut, szukając oficerów znających kody uzbrajania pocisków. Członkowie obrony cywilnej rzucili się do szuflad i komódek w poszukiwaniu opasek oraz stalowych hełmów. Potem zaczęli kartkować instrukcje, by się dowiedzieć, jakie właściwie powinni wypełniać obowiązki. Tysiące kanałów radia i telewizji przerwało audycje, aby nadać grzmiący sygnał alarmu inwazyjnego. Robotnicy w panice pobiegli do schronów. Tych samych, z których od lat żartowali i na które klęli, gdy policjant wlepiał mandat za brak subordynacji podczas ćwiczebnych alarmów. Trzy stacjonujące wokół stolicy dywizjony myśliwców przechwytujących potrzebowały aż kwadransa, by poderwać pary dyżurne. Cóż, na co dzień wystawiali jedynie eskortę honorową dla statków prominentów. W chwili wystrzelenia przez Tahnijczyków pierwszych rakiet oraz pocisków, niszczyciele znajdowały się już poza atmosferą. Dawno włączyły główny napęd AM2 i umykały na pełnej mocy. Rajd został zaplanowany bardzo starannie. Z założenia miała to być impreza jednorazowa. Niszczyciele Masona otrzymały wszystkie sprawdzone nowinki (nawigacja, uzbrojenie, maskowanie) oraz dodatkowe zapasy prowiantu i materiałów pędnych. Dwa tygodnie przekradały się przez obszar imperium Tahnu. W razie czego korzystały z rozszyfrowanych po Durerze kodów łączności wroga. Wieczny Imperator liczył na dwie rzeczy. Po pierwsze, że flagowy niszczyciel Masona, “Burkę”, wystrzeli przemyślnie spreparowany, monstrualny pocisk. Pocisk poleciał zgodnie z planem. Z wyglądu przypominał igłę z dodatkowym zestawem stateczników na dziobie oraz zwykłymi płaszczyznami na ogonie. Zespół napędowy (AM2) pochodził z seryjnej rakiety statek-statek typu Kali. Głowicę stanowił ładunek wielu ton klasycznego materiału wybuchowego. Osłonę głowicy wzmocniono grubym płaszczem z “imperium X”. Sześć niezależnych systemów nawigacyjnych, opartych na różnych zasadach działania, zapewniało pociskowi sto procent celności. I nie chybił. Wyrżnął dokładnie w sufit sali posiedzeń Rady Tahnu. I zniknął, jakby nigdy nic. Spokój. Komendant pałacowej straży pozbierał się z podłogi, gdzie cisnął go wstrząs. Doszedł nieco do siebie i posłał swojemu zastępcy uśmiech. - Cholerni imperialni. Tyle hałasu, żeby... Nie dokończył. Pocisk wbił się prawie trzysta metrów poniżej poziomu gruntu. Dopiero tam głowica uległa zmiażdżeniu i zapalnik zadziałał. Potężna eksplozja wytworzyła całkiem sporą jaskinię. Oryginalny projekt pocisku pochodził sprzed tysięcy lat. Wynalazek niejakiego Barnesa Wallisa puszczono w niepamięć, gdy pojawiły się, aż nadto skuteczne ładunki nuklearne. Twórca nazwał swe dzieło “bombą wywołującą trzęsienia ziemi”. Nieprecyzyjne, ale efektowne określenie. Zadaniem pocisku było wniknąć w głębsze warstwy gleby i tam dopiero eksplodować. Tytułowa “bomba” stanowiła właściwie kamuflaż. Wszystko przebiegało zgodnie z założeniami. Strop sztucznej jaskini nie wytrzymał długo. Pałac Rady Tahnu zniknął niczym w teatralnej zapadni. Dumny symbol tahnijskiej władzy został zredukowany do dziury w ziemi otoczonej wałem ruin. Uderzenie nastąpiło we wczesnych godzinach porannych, ofiarą ataku zatem padło tylko kilku dostojników, gównie zresztą niższej rangi. Niemniej szlag trafił system łączności oraz umieszczone w piwnicach centrale i przekaźniki. Imperator wcale nie pragnął zagłady członków Rady Tahnu. Wolał zachować ich przy życiu - przerażonych i zmuszonych do wyjaśnienia obywatelom, jak mogło dojść do rzeczy niemożliwej. Imperialni nie dość, że ośmielili się dokonać zamachu na Heath, to jeszcze atak się powiódł. Władca wiedział też, że od tego momentu Rada będzie świadoma swej tymczasowości. Imperator dowiódł, że może zabić lordów w każdej chwili i zdani są na jego kaprys. Reszta niszczycieli miała inne zadanie, i to właśnie był drugi pomysł, z którym imperator wiązał duże nadzieje. Przelatując nad miastem, jednostki bojowe wystrzeliły tysiące małych pocisków. Urządziły stolicy nalot dywanowy. Owszem, imperator zapewniał Sullamorę, że nie pragnie wojny totalnej. Że brzydzi się masakrą. Ale więcej prawdy zawierały słowa, wygłoszone podczas oficjalnego przemówienia pod koniec pierwszego roku wojny. Władca obiecywał wówczas Tahnijczykom, że przyjdzie taki dzień, gdy niebo zapłonie i zwali im się na głowy. W sercu imperium Tahnu rozszalał się ognisty sztorm. Centrum miasta po prostu zniknęło stopione, spopielone... Ci, przyłapani na ulicach, nie zostawili po sobie nawet cieni. Chodniki i jezdnie płynęły jak rzeki. Nieszczęśnicy w schronach podusili się z braku zasysanego przez ogień tlenu. Jedyne w okolicy jezioro, stawy, fontanny zagotowały się, po czym szybko wyschły. Burza ogniowa spowodowała tornado. Słup dymu i płomieni sięgnął na kilka kilometrów wysoko. Obszar całkowitego zniszczenia miał ponad kilometr średnicy. Zerwała się wichura gnająca z szybkością ponad dwustu kilometrów na godzinę. Kataklizm sparaliżował wszystkie służby. Ocalałe szpitale, oddziały straży pożarnej i obrony cywilnej na niewiele się zdały. Centrum miasta płonęło przez blisko tydzień. Zginęło pół miliona ludzi. Imperator mógł być zadowolony. Rozdział czterdziesty Pastour czuł się zbrukany. Dodatkowo wręcz kipiał z wściekłości. Właśnie wyszedł wraz ze swoją obstawą ze schronu; z oddali dobiegało zawodzenie syren odwołujących kolejny fałszywy alarm. W ciągu trzech dni od bombardowania ogłoszono ich przynajmniej tuzin. Za każdym razem wszyscy musieli się kryć. Schron w ogrodzie był głęboki, dwadzieścia metrów pod murawą, ale ciasny. Pastour miał już dość zabawy w małą myszkę, która zmyka przed drapieżnikiem. Szczególnie poniżające były te chwile, gdy myszołów okazywał się zupełnie niewinnym skowroneczkiem. Pastour zatrzymał się tuż przed stalowymi drzwiami. Większość personelu od razu skierowała się ku wygodnym pomieszczeniom tego piętrowego pudełka, które tu zwano domem. Pastour wyrósł w zgiełku fabryk i wiele wycierpiał, nim zyskał obecną pozycję. Tym bardziej cenił sobie prywatność. Dom zbudował wiele lat temu. Uważał, że nie należy tracić kontaktu z korzeniami i specjalnie wybrał parcelę położoną blisko przemysłowych przedmieść Heath. Postąpił niezbyt po tahnijsku, ale to zapewne zdecydowało o jego sukcesie. Pamiętał jeszcze te czasy, gdy sam był najemną siłą, niewolnym człowiekiem w fabrycznym kieracie. I wierzył, że potrafi dogadać się z robotnikami. Wszyscy konkurenci stosowali politykę kija. Trudno, widać tak trzeba, uznawał. Ale jego kompanie pokazywały też marchewkę. Robotnicy Pasteura mogli liczyć na względny szacunek. Tym najzdolniejszym i najciężej pracującym oferowano nawet darmową opiekę medyczną. Nie z utopijnej miłości, ale z wyrachowania. Tego samego, które skłoniło Pasteura do założenia obozu pracy w Koldyeze. Jego fabryki nie przypominały robotniczego raju, warunki pracy były w nich z reguły barbarzyńskie. Kapitaliści z Centralnego Świata wstydziliby się zarządzać czymś podobnym. W innych systemach tak potraktowani robotnicy sami dawno wznieciliby rewolucję. Niemniej w przyszłości Pastour i tak miał zostać osądzony jako “wyrozumiały”. Dom zbudował właśnie tutaj, bo jak sam powiedział: “pragnę mieszkać między nimi”. Ale z prywatności nie chciał i nie potrafił zrezygnować, zażądał zatem projektu budynku o czterech nagich i pustych ścianach. Wykluczył jakiekolwiek kontakty z sąsiadami. Wewnętrzny dziedziniec przemienił w park ze ścieżkami i fontannami. W centrum wznosiła się kopuła oranżerii. Członkostwo w Radzie o mały włos pozbawiłoby go ogrodu. Minusem tych wszystkich zaszczytów był stawiany radnym wymóg posiadania w rezydencji “małego schronienia, zdolnego wytrzymać bliską eksplozję nuklearną”. Rządowi architekci od razu wskazali na dziedziniec. Pastour już miał zrezygnować w uprzejmych słowach, gdy znalazł rozwiązanie. Wziął własnego, zaufanego projektanta, zajrzał do banku, uszczuplił własne konto, po czym poruszył szereg sznurków. Wydębił z armii laser wielkiej mocy oraz zestaw ciężkich podnośników. Unoszenie całego ogrodu wraz z warstwą gleby trwało kilka miesięcy. Schron zbudowano pod spodem; niewielki, Pastour nie zamierzał trwonić pieniędzy na głupstwa. Gdy prace ukończono bezcenny ogród spoczął w dawnym miejscu, ślady robót usunięto. Właściciel rozejrzał się z dumą. Owszem, zostało jeszcze kilka drobnych usterek, jak na przykład mało wydajny system irygacyjny. Trzeba było korzystać z pomp odprowadzających wodę do pobliskiego ścieku. Czasem trochę zatapiano przy tym ulicę, ale czyszczenie kanałów po każdym obfitym deszczu nie kosztowało aż tak drogo. Pastour zauważył salutującego szefa ochrony, który przystanął obok, gotów odeskortować gospodarza na pokoje. Pastour odprawił go gestem dłoni. Ostatnie trzy dni strachu nie ułatwiły możnowładcy życia. Wiedział, że strażnicy będą nalegać, aby czym prędzej wszedł do środka, a sami przystąpią do szczegółowej kontroli domostwa, co zajmie im parę godzin. On znowu odmówi i pośle ich do diabła, by zażyć nieco samotności w oranżerii. Celowo nie zainstalował tam żadnych telefonów, dzięki czemu mógł spokojnie godzinami przesiadywać na malutkich wysepkach słuchając tylko szumu pomp i brzęczenia specjalnych świetlówek. Rzeczywiście, rozmowa ze strażnikami powtórzyła się jak co dnia i znów wygrał. Czym prędzej schronił siew cieplarni. Gdy już przekroczył próg oazy, gniew przeszedł mu jak ręką odjął, nawet zmarszczki na twarzy jakby się wygładziły. Było ciszej niż zwykle. Wzruszył ramionami. Pewnie dlatego, że przy dzisiejszej pogodzie maszyneria nie musi się tak wysilać. Te same bomby, które zabiły setki tysięcy ludzi, przejściowo złagodziły też klimat znacznych połaci planety. Przespacerował się wzdłuż szpaleru strączkowatych pnączy. Zerwał obumarłe liście, poprawił zaczepy sieci nośnych i z przyjemnością zauważył, że mało zmieniło się tu od ostatniej jego wizyty. Skręcał właśnie na centralną wysepkę, gdy pojął, czego mu brakuje. Nie odgłosu pomp, ale bzykania owadów sprowadzonych z daleka i za ciężkie pieniądze do zapylania kwiatków. Chowały się skrzętnie zawsze, gdy wyczuły czyjąś obecność. Pastoura już znały i nie uważały go za zagrożenie, w środku zatem musiał być ktoś jeszcze... - Ostrożnie, pułkowniku - powiedział intruz. - Proszę nie czynić niczego bez głębokiego namysłu. Była to naprawdę dobra rada. Gdy Pastour dojrzał wreszcie Stena i jego broń wymierzoną prosto w swój radcowski brzuch, w pierwszych odruchu zapragnął rzucić się na śmiałka i rozedrzeć gębę o pomoc. Ale powstrzymał się. Groziło mu albo zabójstwo, albo porwanie. Rozmawia ze mną, pomyślał, więc chyba chodzi o porwanie. A jeśli tak, to zaraz zaczną się negocjacje. Akurat w dyplomatycznych rozmowach Pastour był naprawdę dobry. Ale musi wyglądać na spokojnego. Sten pilnie obserwował gospodarza. Kiedy już widział, że tamten jest bliski podjęcia jedynej słusznej decyzji, opuścił broń. Oparł się o ławkę i skinął na Pastoura, by przysiadł na sterczącej obok żerdzi. Radny posłuchał. Jednocześnie zastanawiał się, jakim cudem nieproszony gość zdołał przeniknąć przez wszystkie bariery straży i czujników. Potem dopiero dostrzegł odsuniętą kratę przy wylocie półmetrowego kanału odpływowego. - Zawsze uważałem, że ten schron to poroniony pomysł - wykrztusił i roześmiał się mimowolnie. Sten nie widział w tym nic śmiesznego, ale Pastour machnął ręką na wyjaśnienia. Zbyt wiele do opowiadania. - Jak zamierza pan mnie stąd wyprowadzić? - spytał. - Jestem za stary na takie zakamarki. - Wskazał odpływ. - Pan zostaje tutaj - odparł Sten. Pastour zmarszczył brwi. Czyżby jednak zabójstwo? Maniakalny morderca, który uwielbia bawić się z ofiarą? Nie, młody człowiek wyglądał na w pełni zrównoważonego. - No to, czego pan chce? - Porozmawiać. Tylko tyle. To pomysł mojego szefa. Pastour spojrzał zdumiony. Szefa? - Zna go pan pod mianem Wiecznego Imperatora. Proponuje układ. Zobaczymy zaraz, co uda nam się osiągnąć. Pastour zwątpił we własną znajomość ludzi. Może faktycznie szaleniec? I co z takim zrobić? Wiedział, że absolutnie nie wolno mu wchodzić w obłąkaną grę intruza. Zanim zebrał słowa, gość sięgnął do kieszeni i rzucił gospodarzowi coś pod stopy. Pastour podniósł, spojrzał i aż go zatchnęło. Znak osobistej pieczęci imperatora! Nie musiał sprawdzać autentyczności. Zatem mężczyzna jest dokładnie tym, za kogo się podaje: emisariuszem Wiecznego Imperatora. Pytania napłynęły całym potokiem. Jedno narzucało się najsilniej. Czemu właśnie ja? Pastour poczuł, jak wraca mu wściekłość. Czy ten cholernik uważa, że jestem zdrajcą? Aż tak nisko mnie ceni? - Mój szef chce tylko, aby był pan świadom jego intencji - wyjaśnił Sten. -1 tego, że myśli o panu. Proszę uważać to jedynie za próbę podjęcia dialogu. - A co niby takiego miałbym mu powiedzieć? - spytał lodowato Pastour. - Chwilowo nic. - Czy usiłowano nawiązać kontakt z kimś jeszcze? - Gospodarzowi chodziło o pozostałych członków Rady. - Z nikim, prócz pana. Zapadła długa cisza. Sten jej nie mącił. Chciał, aby gniew narósł w Pasteurze. Im większy, tym lepiej, bo tym znaczniejsze będzie późniejsze zmieszanie. W końcu zarzucił haczyk. - Jak podobało się panu niedawne widowisko? Szef bardzo się starał. Pastour skrzywił się na wspomnienie nalotu sprzed trzech dni. Sam uważał ten atak za znak siły i zdecydowania imperatora. Obecność Stena w prywatnej oranżerii tylko potwierdzała domysł. Niemniej... - Jeśli imperator sądzi, że taka tchórzliwa napaść na niewinnych ludzi osłabi naszą... - Zaczyna pan mówić jak polityk, pułkowniku - przerwał mu Sten. - Mam nadzieję, że nie myśli pan w ten sposób. Bo jeśli tak, to może się pan przygotować na jeszcze większe ofiary. - Nie odpowiedział pan na moje pierwsze pytanie - odpalił Pastour. - A raczej zbył je pan. Nie lubię takiego traktowania. Raz jeszcze, czego się ode mnie oczekuje? - Jeśli przypuszcza pan, że mój szef chce skłonić pana do zdrady, to mocno się pan myli. Jako zdrajca byłby pan dlań bezużyteczny. - A ile jestem wart obecnie? - Nadejdzie taki dzień, gdy pojmiecie własną klęskę. Imperator pragnąłby mieć wówczas z kim rozmawiać. Pastour rozumiał, że Sten mówi o kapitulacji. Dziwne, ale podobna perspektywa jakoś radnego nie wzburzyła. Aż się zaniepokoił. Co ze mnie za Tahnijczyk? Kapitulacja? Nie do pomyślenia. Nie do przyjęcia. Chociaż... - I co dalej? - spytał. Sten wiedział już, że przynęta chwyciła. - Niewiele więcej. Może tyle, że wszystko pójdzie dużo łatwiej i mniej krwi popłynie, jeśli ktoś z waszego rządu jednak przetrwa. Imperator żywi nadzieję, że pan okaże się tym szczęśliwcem. Pastour przytaknął. Znał sztukę przetrwania lepiej niż ktokolwiek inny w Radzie. - A zatem? Sten zawahał się. Tego nie było w instrukcjach, ale niech tam. Zaryzykował. - Koldyeze. - Co z nim? - zdumiał się Pastour. - Imperatora niepokoi los więźniów. - Sten kłamał, aż się kurzyło. - Niezależnie od okoliczności jeńcy powinni być godnie traktowani. A ponieważ to pan poddał pomysł... Pastour zaczynał chwytać. Słyszał, że imperator przywiązuje dziwnie wielką wagę do szanowania praw niższych klas. Nawet jeńców wojennych. Czemu ta banda tchórzy miałaby kogokolwiek obchodzić, tego akurat nie rozumiał. Ale ostatecznie, co go to będzie kosztować? - Proszę przekazać imperatorowi, żeby już się nie martwił tą sprawą. Zrobię co w mojej mocy. Ale niech wasz władca nie uznaje tych słów za rodzaj ustępstwa czy deklaracji, jakoby nasza klęska... Sten roześmiał się, unosząc dłoń w geście poddania. Pastour też nie opanował chichotu. Znów wlazł w skórę polityka. Sten wyprostował się i skierował swe kroki do kanału. - Tak po prostu mnie pan zostawia? - spytał Pastour. - Skąd pewność, że nie zawołam zaraz straży? - Stawka jest zbyt wysoka. Moje życie nie znaczy tu wiele - odparł krótko Sten, po czym zniknął w rurze. Pastour w lot pojął, że emisariusz miał rację. Nasunął nogą kratkę na miejsce i zajął się ogrodem. Rozdział czterdziesty pierwszy Program historyczny późniejszych epok ukazywał drugi etap wojny imperium z Tahnijczykami jako balet kolorowych strzałek. Czerwone (albo niebieskie czy jakiekolwiek inne) znaki symbolizujące siły Tahnijczyków cofały się wdzięcznie przed napływem barw imperium. Na podbitym polu zostawały tylko samotne punkciki ufortyfikowanych światów (takich jak Etan). Odcięte od swoich, bezwolnie popadały w ruinę. Przeciętny student mógł sądzić, że nawet obozowy dureń wiedział, o co chodziło w tej wojnie i kto kogo bije. Było wręcz przeciwnie. Marynarze ładowali zaopatrzenie oraz amunicję, ruszali w nudny rejs i docierali do wyznaczonych rozkazami punktów, gdzie bez większego strachu pozbywali się ładunku tradycyjnie lub przez wyrzutnie. Żołnierze ćwiczyli do siódmych potów, pełni niepokoju wchodzili na pokłady transportowców, lądowali, gdzie im kazano, i atakowali. Zabiwszy wszystkich Tahnijczyków w okolicy, wracali do bazy (starej lub nowej, którą trzeba było dopiero zbudować), znów ćwiczyli i ze wszystkich sił starali się zapomnieć, że wyzwolić może ich tylko śmierć lub ciężkie obrażenia. Albo zwycięstwo. Dla nich jedynym prawdziwym triumfem było ujrzenie następnego poranka. Szczęśliwie dopiero po dwudziestu latach specjaliści od statystyki obliczyli, że podczas tamtej pamiętnej wojny przeciętny żołnierz miał szansę przetrwać żywy na pierwszej linii co najwyżej trzydzieści dni. Bardzo niewielu (co i dobrze) doświadczało tych trzydziestu dni po dwakroć. Istniały wszakże wyjątki. Program o tym milczał, ale klęski też się trafiały. Jedną z nich stało się lądowanie na Pel/e. Stratedzy imperatora uznali system Pel/e za cel priorytetowy. Leżał dokładnie pośrodku ramienia galaktyki i od dłuższego czasu wchodził w skład Tahnu. Nadawał się na budowę bazy wypadowej do poszukiwań z dawna tropionych stoczni wroga. Do ataku wybrano “szczęśliwą” Ósmą Dywizję Gwardii. Po dwóch tygodniach wstępnego bombardowania marynarka stwierdziła, że opór Tahnijczyków został krwawo stłumiony. Ruszyły desantowce. Pierwszą falę wróg zdziesiątkował w atmosferze. Drugą dopiero na dole. Imperialni fachowcy pokpili sprawę jak rzadko. Założyli, że skoro państwo Tahnu jest strukturą totalitarną, starczy zniszczyć lub odizolować co ważniejsze centra dowodzenia, a żołnierze sami porzucą broń i pomyślą o samobójstwie. W najgorszym razie będą walczyć, ale chaotycznie i nieskutecznie. Zapomnieli o drobiazgu znanym jeszcze z przedwojennych statystyk. W tahnijskiej armii kadra zawodowa stanowiła procent mniejszy niż w jakiejkolwiek formacji imperium. Miast nadzorować, tresowano żołnierzy tak dokładnie, by sami się pilnowali. Aby w nagłej potrzebie przegrupowali siły, wybrali nowych dowódców i uderzyli. Podbój Pel/e miał trwać dwa miesiące. Nie planowano użycia innych jednostek prócz Ósmej Gwardyjskiej. W rzeczywistości Tahnijczycy zaniechali oporu (czytaj: wyginęli do ostatniego) dopiero po dwóch standardowych latach. Przez okoliczne planety przewinęło się łącznie osiem dywizji. Ustanowiono nawet procedurę, zgodnie z którą każda nowo utworzona formacja spędzała w systemie Pel/e jakiś czas na ostrym strzelaniu - taki ostateczny trenig przed rzuceniem na pierwszą linię. Ósma Gwardyjska praktycznie przestała istnieć. Do chwili wycofania z walk straciła osiemdziesiąt trzy procent stanu. Dwóch generałów odesłano do cywila, sztandar oddano do muzeum, ocalałych gwardzistów rozrzucono po innych jednostkach. Dywizję trzeba było formować od nowa. Ponura afera. Co gorsza, inwazji dokonano, zanim jeszcze St. Clair odkryła, że utajnione stocznie mieszczą się w systemie Erebusa, ćwierć galaktyki od Pel/e. Siedemdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy imperialnych i milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy tachnijskich poległych w bitwie o pietruszkę. Na Erebus uderzyło aż sześć zespołów operacyjnych pod dowództwem marszałka floty lana Mahoneya. Zwykle śmiano się z terminu “cele kluczowe”, czyli takie, których zniszczenie może z dnia na dzień zakończyć wojnę. Używano go jako kpiny w chwilach, gdy flota żądała większych przydziałów nie bacząc, że spełnienie jej żądań musiałoby zrujnować wszystkie inne służby. Istniała też praktyka, że na takie cele (gdy już je wyróżniono) uderzano tylko raz i natychmiast się o nich zapominało, w błogim przekonaniu, że na przykład nikt już nie wyprodukuje w danej fabryce ani jednej śrubki więcej. Dopiero po wojnie fachowcy obliczyli, że efektywność orbitalnych bombardowań nie była wcale taka rewelacyjna. Nie tyle zniszczone, ile uszkodzone w różnym stopniu obiekty, odbudowywano z wysiłkiem i byle fabryka zwykle osiągała po kilku miesiącach całkiem dobre wyniki produkcyjne. Erebus uznano za cel kluczowy. Realistycznie myślący Mahoney podszedł do sprawy inaczej, niż czyniła to większość zupaków. System był wyśmienicie broniony. Tahnijczycy ściągnęli na Erebus wszystko, co tylko pozostało po wcześniejszych potyczkach. Dobrali najtwardsze, sfanatyzowane załogi. Mahoney ani przez moment nie wątpił w ich skłonność do poświęceń. Pierwsze uderzenie przyniosło trzydzieści procent strat. Unicestwiono niszczyciele i myśliwce, zaskoczone na lądowiskach Fundy, głównego świata systemu. Jeszcze więcej wraków stygło w przestrzeni. Mahoney ponowił szturm następnego dnia. Dwadzieścia osiem procent strat. Niektóre załogi zbuntowały się i zignorowały rozkaz ataku. Mahoney bez mrugnięcia okiem posłał nieposłusznych pod sąd polowy. Szemrających pilotów zmienił na bardziej karnych. Potem zamknął się w kabinie, poklął głośno, obmył twarz i posłał na śmierć kolejne tysiące ludzi. Po sześciu dniach nieustannego łomotania do bram Tahnijczycy zostali z gołymi rękami. Marszałek imperialny floty rzucił do walki pancerniki, monitory oraz krążowniki. Trzy jednostki liniowe i dwa potężne krążowniki zapłonęły miniaturowymi słońcami, ale stocznie Erebusa wyglądały na zniszczone. Mahoney kazał natychmiast powtórzyć uderzenie. Pewien zgłaszający obiekcje admirał musiał pożegnać się ze stanowiskiem. Atak nastąpił. Po nim przeprowadzono trzeci. Światy Erebusa przypominały idealne miejsce pod parking. Parę setek buldożerów do niwelacji terenu i otwieramy. Na wszelki wypadek generał kazał zaorać powierzchnie planet bombami wodorowymi wielkiej mocy. Naruszył przy okazji wszystkie możliwe konwencje wojenne. Gdyby Tahnijczycy chcieli odbudować stocznie, to mieli szansę zaoszczędzić na lampach. Robotnicy sami świeciliby w ciemności. Pierwsza Gwardyjska (niegdyś dywizja Mahoney a, obecnie pod dowództwem generała majora Galkina), lądowała jako pierwsza na Naha. Na tym etapie wiedziano już dobrze, jak najlepiej walczyć z Tahnijczykami. Nie strzelać do cywilów, dość mają własnych kłopotów. Odsyłać ich na tyły. Nie wierzyć w brak pułapek. Prawdopodobnie wszystko jest zaminowane, począwszy od flagi na maszcie, skończywszy na szkaradnej rzeźbie, otrzymanej w prezencie od lorda Fehrle. Tahnijczycy mogą być wszędzie. W leju po bombie obok drogi. Przywiązani do konaru drzewa. Schowani w cokole pomnika. Ukryci od czterech dni w spalonym czołgu. Czekający cierpliwie na okazję do strzału do kogokolwiek: żołnierza, kobiety, duchownego, cywila. I w tym jednym tylko dobrzy - w zabijaniu. Naha padł ostatecznie, i to niezależnie od faktu, że pod koniec obroną dowodziła osobiście lady Atago. Straty były dwukrotnie wyższe od przewidywanych, walka trwała trzykrotnie dłużej, niż zakładał sztabowy grafik. A mimo to żołnierze uznali, że mieli wielkie szczęście, wykpiwszy się z awantury tak szybko i tak tanim kosztem. Imperium zyskało porządną bazę wypadową do ataku na samo serce państwa Tahnijczyków. Nadchodziła pora wielkiego lania. Rozdział czterdziesty drugi Nawet biegły znawca dyplomacji Tahnijczyków mógłby wyciągnąć mylne wnioski ze spotkania lorda Fehrle’ego i przywódców dwóch najważniejszych frakcji Rady, Wichmana oraz Pasteura. Najciekawsze obserwacje dotyczyły nieobecności pewnych prominentów. Przede wszystkim w przyciemnionym gabinecie Fehrle’ego brakowało lady Atago. Komentator orzekłby, że musiało dojść do zmiany sojuszy i Atago wypadła z układu. Widać Fehrle uznał jej bohaterską gwiazdę za przygasającą. Tak oto rodzą się niezdrowe pogłoski. Ekspert byłby w błędzie. Fehrle pragnął zaprosić lady Atago, ale zaniechał prób pomyślawszy o jej pozie “rycerza w białej zbroi”. Swoimi propozycjami nijak nie chciał narażać tego czcigodnego wizerunku na szwank. Jeśli mi się nie uda, to ona, nieskalana, przejmie brzemię, myślał. Zamierzał przedstawić plan obliczony na korupcję i nielojalność jego własnych ludzi. Atago dostałaby szału, usłyszawszy coś takiego. Jej prosty żołnierski umysł nie ogarniał podobnych niegodziwości. Wichman mógł oponować, ale ostatecznie chyba ulegnie. Z Pastourem nie powinno być kłopotów, to człowiek o wyjątkowo trzeźwym podejściu do życia. Lord Fehrle sam podał gościom delikatne przekąski, sam wymieszał drinki. Wywiązała się rozmowa. Zebrani mężczyźni zgodnie uznali, że świat jest pełen zdrajców, szpiegów i przekazujących im wiadomości głupców. Dla dobra sprawy Fehrle przejaskrawił sytuację. Jak należało oczekiwać, wstrząśnięty Wichman zażądał akcji lustracyjnej w wielkim stylu. Trzeba usunąć chore tkanki ze zdrowego ciała narodu! Pastour natomiast siedział i milczał. Dziwne. Na dodatek bladł z każdą chwilą. Czyżby Fehrle się przeliczył? Miast wesprzeć gospodarza, Pastour zachował się jak lady Atago. Stanie murem za Wichmanem? Niech krew popłynie? Gdyby tak miało być, Fehrle musiałby szybko zbyć temat (i udać, że nie było rozmowy) lub sporządzić nowy plan. Nie wiedział, że Pastour cierpi z powodu wyrzutów sumienia. Czyżby Fehrle go podejrzewał? Czy strażnicy czekają już za drzwiami? Jeśli tak, to czemu gospodarz patrzy na mnie, jakby szukał wsparcia? Pastour zrozumiał w końcu, co się szykuje. Pomóc? Niech to piekło pochłonie! Albo urwie łeb, albo... Trudno, wyciągam nóż, wola boska i skrzypce... - Przepraszam - powiedział wreszcie. - Ja też jestem zaniepokojony sytuacją, skoro wygląda ona tak, jak ją przedstawiłeś. Może nadeszła pora na zdecydowane działanie, ale... - Kontynuuj - sapnął Fehrle z nadzieją, że milczek wreszcie się otworzy. - Ale... może wcześniej dałoby się zrobić niejaki użytek z niektórych spośród tych ludzi. Wichman omal nie eksplodował. Zerwał się na równe nogi. - Jak śmiesz... - Cóż, niegłupi pomysł - mruknął Fehrle. Wichman usiadł z impetem. - I ty też? Och! No... ciekawa koncepcja. Całkiem. - Biedak nie mógł się przez chwilę odnaleźć. - Jasna cholera! Najjaśniejsza! Co ja gadam? Fehrle i Pastour wybuchnęli śmiechem. Wichman nie wytrzymał w końcu i też zachichotał. Ponownie napełniwszy szkło, gospodarz wyłożył swój zamiar. Rzeczywiście planował posłużyć się autorami przecieków, ale subtelnie. Tak finezyjnie, że nawet imperator by mu przyklasnął. W rzeczy samej, strategia była żywcem wzorowana na postępkach imperatora. Fehrle zamierzył sobie wykorzystać fakt, iż siły imperialne targnęły się na pałac Rady. Na samym początku wojny wszyscy zdumiewali się reakcją imperatora na atak wymierzony w jego oficjalną siedzibę. Każdy dziennik pokazał wówczas, jak władca potrząsa pięścią i odgraża się Tahnijczykom, że pomści tę zuchwałość. Niby pusty gest, a jednak... Wielu wahających się sojuszników wróciło zaraz potem do obozu imperatora. Osobliwa propaganda zadziałała. Przybyło statków, żołnierzy, a opinia publiczna przyklasnęła pokrzywdzonemu. Fehrle proponował zrobić to samo, ale na większą skalę. Chciał ruszyć w objazd dwudziestu dwóch systemów, spotkać się z miejscowymi przywódcami. I przemawiać, przemawiać. A przy stosownej okazji zawsze wbijać szpilę imperatorowi. Oto dumny i szlachetny Tahnijczyk desperacko walczący z wojennymi podżegaczami. Sam jeden przeciwko imperium zła. Będzie przysięgał, że mimo wszystko poprowadzi do wiktorii. I tak dalej na podobną nutę. Po cichu wykorzysta wszelkie środki, aby wzmocnić morale sojuszników. Przekona ich, by okopali swe domy i walczyli do ostatniego tchnienia. Jeśli powiedzie się taki plan, cena zwycięstwa okaże się zbyt wysoka dla imperatora. Wichman był zachwycony. Pastour mruknął, akceptując zamysł. Pamiętał jednak i bombardowanie stolicy, i niespodziewaną wizytę Stena. Jeśli imperator ma aż tak długie ręce... - Obawiam się o twe życie, panie - stwierdził ostatecznie. - Czy zdołamy zachować rzecz w tajemnicy? Wątpię. Co wówczas powstrzyma imperatora przed dokonaniem zamachu? Twoja śmierć może spowodować znaczące reperkusje. - Ależ ja chcę, by imperator się o wszystkim dowiedział - odparł Fehrle. Wichman ponownie przestał rozumieć. Pastour zaś przejrzał podstęp. Fehrle zamierzał przygotować dwa grafiki wizyt. Oficjalny i faktyczny. Na pierwszą stację objazdu wybrano planetę Arbroath. Świat bez reszty lojalny wobec Tahnijczyków. Paradne powitanie, bankiet, ordery. Dygnitarze padający przed Fehrle’em na kolana. Cudowny obrazek propagandowy. I nieważne, że w rzeczywistości Arbroath stanowiło zakątek zabity dechami, a jego mieszkańcy byli tak głupi i beznadziejnie posłuszni, że wystarczyło zagnać ich do walki, a walczyli do upadłego. Naprawdę jednak Fehrle wylądowałby na Cormathen. Pastour pochwalił trafny wybór. Świat pełen urodzonych buntowników o duszach pradawnych Celtów. Do sojuszu przyłączyli się jedynie dlatego, że dziko i bezrozumnie nienawidzili imperium. Po wojnie należało oczekiwać, że uderzana Tahnijczyków (jeśli ci właśnie wygrają). Zresztą, po ostatnich niepowodzeniach na frontach już teraz zaczynali się burzyć. Należało ich uspokoić. To będzie pierwszy dyplomatyczny sukces Fehrle’ego. Reszta agitacyjnej podróży miała wyglądać podobnie. Fałszywe pogłoski, a przy tym Fehrle wyrastający w najmniej spodziewanych miejscach. I dokładający imperialistom, ile wlezie. Pastour wraz z Wichmanem zadeklarowali entuzjastyczne poparcie. Poinstruują własnych ludzi, zajmą się członkami innych frakcji. Rada zatwierdzi projekt Fehrle’ego przez aklamację. Gdy przyszła pora złożenia gratulacji z okazji przyszłego sukcesu, Pastour przypomniał sobie o Stenie. I o Koldyeze. Zaiste dziwne było żądanie młodego człowieka. Przemysłowiec pomyślał jednak, że chyba wie, jak je spełnić. I pomnożyć wartość stawki do tysiąca procent. Podczas pierwszego etapu wojny w ręce Tahnijczyków trafiło wiele milionów jeńców. Rozmaitych. Głównie niekłopotliwych. Wszelako znajdowali się wśród nich również ważni dyplomaci, politycy i wysocy rangą oficerowie. Nawet pełni odrazy do jeńców Tahnijczycy czuli przed tymi ludźmi pewien respekt. Bez przesady, ale jednak. Zawsze największym problemem było znalezienie odpowiednio świadomych politycznie strażników, wiedzących, kogo i dlaczego nie należy bić. Ostatnio bardzo ich brakowało, a uprzywilejowani jeńcy tkwili w obozach rozrzuconych na terenie całego świata Tahnu. Pastour chciał załatwić dwie sprawy naraz. Wziętych do niewoli ważniaków zgromadzi w Koldyeze. Potem osobiście (czyli przez swoich ludzi) dopilnuje, aby byli jak najlepiej traktowani. Wszystkie jajka w jednym koszyku. W razie negocjacji pokojowych jak znalazł. Idealna karta przetargowa. To ostatnie przemyślenie pozostanie oczywiście jego słodką tajemnicą. Jeśli pragnie zyskać poparcie Fehrle’ego oraz Wichmana, musi odwołać się do ich krwiożerczości. - Gdy zgromadzimy pojmanych dostojników w określonym miejscu - dowodził - starczy fuzja, by upilnować całe towarzystwo. - A jeśli imperator nam odmówi, wtedy ich pozabijamy! - wtrącił się Wichman. - To lubię! Fehrle też znalazł dobre słowo. Gdy jakiś czas później z lekka pijany Pastour wrócił do domu, nie potrafił znaleźć słów uznania dla sprawności tahnijskiego systemu rządzenia. Kilka starannie dobranych słów, krótka rozmowa z dala od sceny oraz świadków - i proszę! Punkty widzenia uzgodnione, nieporozumienia zażegnane, poprawki uwzględnione... Przyszłość rasy pojaśniała. Poczuł się nagle wielkim patriotą. Gdy następnego dnia obudził się trzeźwy, natychmiast zaczął działania w sprawie Koldyeze. Rozdział czterdziesty trzeci Tahnijczycy rozczarowywali Stena. Co to za imperium zła bez konspiracji i degrengolady? Gdzie dysydenci? Policja namierzyła nielicznych wrogów systemu już wiele lat wcześniej, a jedynym ich grzechem była sugestia, że Rada winna częściej używać słowa “proszę”. Kontrwywiad walczył obecnie niemal wyłącznie z siewcami plotek oraz trywialnych dowcipów politycznych. I jeszcze z tymi biedakami, którzy sarkali, że każe im się pracować dwa razy więcej za te same pieniądze (i bez przerwy śniadaniowej). Natura szpiega nie znosi jednak defetystycznej próżni, zatem Sten i Alex wzięli się do produkcji zdrajców. Uznali, że najciekawiej będzie zacząć od kół wojskowych. Potencjalny kandydat powinien: 1. Narzekać na przebieg wojny. Choćby do lustra, przy goleniu (admirał Whoosis z krążownika “Sabac” kwalifikował się idealnie). 2. Cieszyć się powszechnym szacunkiem. 3. Być oficerem liniowym, który wąchał proch lub służył przed wojną na planecie, gdzie byli też imperialni. Wcale nie musiał to być fanatyczny wyznawca tezy, że misją dziejową Tahnijczyków jest zabrać wszystkie dobra słabszym narodom. Sten wolał nawet unikać podobnych typów. Nie lubił politycznych popaprańców. Inna rzecz, że specjalnie na nich nie trafiał. Sporządziwszy listę kandydatów, wpakowali ją do komputera i dorysowali schemat całej siatki szpiegowskiej. Pilnowali, aby nie umieszczać na kluczowych stanowiskach osób, których brak mógłby wzmocnić potencjał wojenny wroga. Ofermy niech sobie żyją. Inni wręcz przeciwnie. I tak oto trzeci zastępca głównego płatnika, zastępca szefa kontrwywiadu i dowódca ordynariatu polowego otrzymali etykietki groźnych przywódców zbrojnego podziemia. Gdy ukończyli preparowanie dokumentu, nadali go ku nie istniejącej bazie imperium. Transmisja trwała króciutko, ale sygnał był wyraźny. Większość nazwisk dostarczył Alex. Sten zajął się inną sprawą - propagandową wycieczką Fehrle’ego. Pomysł wydawał się nawet sensowny, ale czemu wszyscy paplali o nim na okrągło? Nawet Służba Bezpieczeństwa nagle dostała słowotoku. Sten przesłał meldunek z planowaną trasą przewodniczącego Rady Tahnu. Wspomniał o Arbroath, podał nawet jadłospis Fehrle’ego, rozkład bankietów, spotkań, uroczystości związanych z przyznawaniem medalów. Wszystkie raporty opatrywał jednak nagłówkiem “Kat. 2”, czyli: pogłoski pochodzące z zazwyczaj wiarygodnych źródeł. Brakło przekazów zaliczanych przez Stena do kategorii pierwszej: prawdziwe. Nagle pewnego popołudnia Chetwynd dał znać przez umyślnych, że pilnie pragnie pomówić ze Stenem. Umówili się na parę głębszych. To dla odprężenia. Chetwynd zagaił dyskusję pytaniem, czy nie nadeszła właściwa pora, aby podnieść mu trochę stawkę. Przecież się stara. I czy nie powinien być informowany o niektórych przyszłych posunięciach imperium? Mógłby wtedy dać z siebie więcej. A co z nową ofensywą? Potem przeszedł do rzeczy. - Jeden mój stary kumpel trafił na coś ciekawego. To dobry agent, prawie najlepszy. - Czyli wprawny złodziej. Chetwynd spojrzał na Stena z wyrzutem. - Przestań być taki podejrzliwy. Nie złodziej tylko bojownik o wolność. - Już się poprawiam. Dobry złodziej. - Zeszłej nocy krążył wkoło portu, rejon 23YXL. Tam, gdzie są najlepiej strzeżone magazyny. Szukał tematu. - Chetwynd zachichotał i popił. - Trafił na pewien magazyn. Strażnicy jak dęby. Uznał, że to dziwne. Wlazł na dach i nagle się okazało, że za wywietrznikiem siedzi dwóch gliniarzy po cywilnemu. Był blisko, ale go nie dorwali. Na dole zaś roiło się o tajniaków. Poznał paru. Wszyscy z kontrwywiadu. Cholera jedna wie, co złożyli w tym magazynie, ale chyba warto rzucić okiem. Chetwynd poczekał na kolejny plik banknotów. Bez zobowiązań. Może ten szczur Chetwynda naprawdę coś widział. Może nie. Raczej nie. Alex omiótł magazyn spojrzeniem poprzez okulary z mnożnikiem i syknął przez zęby. - Więcej ich matka nie miała? Nasypało jak pcheł na starym Szkocie. Było co podziwiać. Obfitość dozorców to jedno. Ponadto z pół kilometra od magazynu wylądował statek, rozpoznany przez Stena jako uzbrojony frachtowiec. Na pozór nic nadzwyczajnego. Jednak środki bezpieczeństwa podjęte na płycie, aż się prosiły o chwilę refleksji. Na specjalnie opróżnionym lądowisku pojawiły się trzy... nie, cztery kręgi żołnierzy. Brak mundurów niczego nie zmieniał. Teren cały czas oświetlały wiązki szperaczy. - Coś ładują - szepnął Kilgour, przekazując Stenowi lornetę. Ten przytaknął. - Tyle mają z cywili, że nie łażą w nogę. Naprawdę ciekawe. Wręcz fascynujące. Magazyn musiał kryć jakiś niebywale cenny towar, który wymagał ręcznego ładowania, i to w środku nocy. Materiał jak raz dla Imperialnego Wywiadu. Sten chętnie zajrzałby do pozbawionych oznaczeń pakunków. Obchodzono się z nimi nad wyraz delikatnie. Kilgour wyciągnął zza cholewy malutki komputerek i zaczął stukać coś na klawiszach. Sten zamyślił się. Jakby tu przemknąć do środka? Cóż, dawny członek sekcji Modliszki potrafi nie takie rzeczy... Uda się? Chyba tylko w czapce niewidce. Może przez dach? Musielibyśmy wykazać się większym sprytem, niż ten doliniarz Chetwynda. Mała szansa. Od spodu? Nie ma czasu na podkop. Uwijają się jak w ukropie, do rana opróżnią magazyn. A może na chama? Wejść udając jakiegoś inspektora? Wyższego przełożonego? Nie i nie. Wprawdzie dałoby się potem uciec, ale chyba lepiej, aby nikt nie dowiedział się o naszej wizycie. Dołączyć się do ekipy załadunkowej? Wykluczone. Zespoły po dziesięciu. Nawet Tahnijczycy potrafią liczyć na palcach. - Chyba wiem, jak to zrobić, szefie - odezwał się Kilgour. - Sprawdziłem rozkład zmiany wart. Nie są punktualni. Reflektory też nie obejmują całego terenu. Sten spojrzał na zupełnie odkrytą przestrzeń między statkiem a budynkiem, pod którym się schronili. Mało bohatersko przełknął ślinę. - Szczegóły, panie Kilgour. Alex drobiazgowo przedstawił plan działania i pięć minut później zakomenderował: - Trzy, dwa, teraz! Ruszamy! Pobiegli ku statkowi. - Szesnaście, siedemnaście, padnij! Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Wstać! Dwadzieścia kroków. Padnij! Wtopili się w beton płyty. Snop światła przeszedł bokiem. - Jedenaście, dwanaście, teraz! Trzy, cztery, pięć, sześć. Ani ruchu! Cały taniec odbywał się przy wtórze ich ciężkiego dyszenia. - Teraz do wspornika, szefie. Jakby co, udajemy osłony przeciwablacyjne. Albo krasnoludki. Dwa, jeden, w drogę! Sten przypadł do wielkiej i brudnej od smarów podpory statku. Niezbyt ufał swoim talentom aktorskim. - Właśnie - szepnął mu do ucha Alex. - Jeśli się nie mylę, to zaraz dotrzemy do celu. Strażnik przy rampie stoi w taki sposób, że oświetla go reflektor. Nie dojrzy nas, jeśli nie będziemy tupać. Na paluszkach, szefie! - A jeżeli w środku jest drugi? - Powiemy, że uciekliśmy z poprawczaka i uśmiechniemy się słodko. Trzy, dwa, już! Uprawianie baletowego kroku na pochyłej rampie należało uznać za dość ciekawe doświadczenie. Znaleźli się przy włazie. Kilgourowi dopisywało szczęście: pusto. Sten pytająco rozłożył ręce. Co dalej? Kilgour wzruszył ramionami. Nagle dostrzegł na ścianie tablicę z rozkazami dziennymi, zerwał ją czym prędzej i wskazał gdzieś ku centrum statku. Wyszło lepiej, niż oczekiwali. Nikt z załogi nie miał ochoty podejmować dyskusji z barczystym i ponurym typem przemierzającym korytarze z oficjalną, na oko, dokumentacją. Zresztą, mało kogo spotkali, żaden szanujący się marynarz nie zwykł porzucać portowych uciech przedwcześnie. Kto mógł, wracał na pokład dopiero po trzecim wezwaniu. Ciszę przerywało jedynie pijackie pochrapywanie dobiegające zza drzwi paru kabin. Sten zauważył, że na statku panował wyjątkowy porządek. Poza tym maszyna wyglądała na właśnie odnowioną. Kapitan musiał być upiornym pedantem... albo oczekiwał jakiegoś ważnego gościa. Znaleźli drabinki wiodące do ładowni. Była w ponad połowie pełna. Nadzorujący żołnierzy oficer beształ podkomendnych za brak wprawy w zabezpieczaniu ładunku. Zastępcy dzielnie wtórowali przełożonemu. Sten i Alex przemknęli się do sterty jeszcze nie umocowanych i nie zakrytych brezentem palet z przodu pomieszczenia. Sten rozpoczął delikatne sondowanie. Pierwsza skrzynia zawierała zastawę stołową. Kosztowny serwis ze znakiem Rady Tahnu. Sten pomyślał chwilą i zerknął do kolejnego pakunku. Szósta paleta wyjaśniła sprawę. Kryła ceremonialne szaty tkane z materiału, jakiego nie oglądano w tych stronach od wielu lat. Na piersi widniał starannie wyszyty złotem i srebrem wizerunek trzygłowego smoka. Kilgour aż oczy otworzył szeroko ze zdumienia i klasnął cicho. Osłona skrzyni powędrowała na miejsce. Alex i Sten wrócili, skąd przyszli, odstawiając cały balet w odwrotnej kolejności. Żaden z nich zbytnio się nie znał na heraldyce, ale i tak obaj wiedzieli, kto ma trzygłowego smoka w herbie. Oficjele z Cormarthen chwalili się tą swoją bestią przy każdej okazji i umieszczali jej portret praktycznie na wszystkim. Nawet na papierze toaletowym, jak utrzymywali co bardziej złośliwi kpiarze. Sten słusznie podejrzewał podstęp. Fehrle wcale nie zmierzał na Arbroath. Szykował się do objazdu zupełnie innej okolicy. Ktoś celowo rozsiewał fałszywe pogłoski. Może sam zainteresowany. Sten pomyślał, że imperator chętnie pozna prawdziwy cel podróży lorda Fehrle’ego. Rozdział czterdziesty czwarty Wieczny Imperator wykazał spore zainteresowanie. Wpadł już na pewien pomysł, co zrobić z wojażami lorda Fehrle’ego, ale jeszcze nie wymyślił, jak zrealizować tę koncepcję. Bardzo brakowało mu Mahoneya. Gdyby Mick był wciąż szefem wywiadu, imperator miałby kłopot z głowy. Ale obecny naczelny charakteryzował się wręcz nieprzyzwoitą prawomyślnością, zbyt dużą jak na dobrego szpiega. Niestety. Imperator po raz kolejny przeklął się za pomysł z awansowaniem Mahoneya. Już sięgał po stregga, gdy zawahał się i zażądał szkockiej. Musiał pomyśleć. Usunięcie innego władcy to nie taka prosta sprawa. Gdyby Henio Drugi osobiście udusił Becketta i trzymał gębę na kłódkę, miast wciągać cały dwór w plotki, miałby o wiele lepszą prasę. Nie, żeby jakikolwiek polityk uważał mordowanie konkurentów za moralnie naganne. Mało kto jednak lubi przyjmować, że negocjator z drugiej strony stołu rokowań może nabrać zbyt osobistego stosunku do całego przedsięwzięcia. Zgładzenie milionów zwykłych obywateli to jedno, ale dokonać zamachu na przedstawiciela tej samej kasty? Klasy panów? Nie godzi się. Po niejakim namyśle imperator zaczął pociągać stosowne sznurki. Operacja nie otrzymała żadnego kryptonimu ani wzmianka o niej nie trafiła nawet do najbardziej tajnych akt. Najpierw władca zażądał kompletnych danych eksploatacyjnych i bojowych, aktualnie używanych przez tahnijskie służby pancerne. Profil osobowościowy Fehrle’ego sugerował, że gość lubi podróżować wygodnie. Zawsze pierwszą klasą, na pokładach najnowszych ciężkich jednostek. I nie obchodziło go, czy w tym czasie dany pancernik nie jest potrzebny gdzieś na froncie. Meldunki wywiadu donosiły o trzech nowych superpancernikach Tahnijczyków. Jeden właśnie uzbrajano, drugi przechodził próby przed włączeniem do służby, trzeci tkwił jeszcze w stoczni, ale był bliski ukończenia. Technikom z Korpusu Merkurego polecono przygotować detonator reagujący tylko na pancerniki tej jednej klasy. Mieli na to zaledwie kilka dni, ponieważ Fehrle rozpoczynał już swoją podróż. Fachowcy imperatora potrafili i przywykli dokonywać pośledniejszych cudów na wczoraj. Przygotowali szesnaście machin piekielnych. Zgodnie z zamówieniem były to nieduże ładunki z zapalnikiem, zdolne zniszczyć nawet spory obiekt, na przykład pancernik wroga. Wystarczyło detonować je przy samej burcie. Liczba szesnaście nie miała znaczenia magicznego. Po prostu port kosmiczny w stolicy Cormathen dysponował tylko szesnastoma pilotówkami. Agenci z sekcji Modliszki wzięli szesnaście przesyłek i przeniknęli na planetę. Dyskretnie umieścili ładunki na pokładach stateczków, po czym wycofali sienie zauważeni. I pewni swego. Nie ciekawiło ich ani co właściwie robią, ani przeciwko komu i na kiedy. Jeśli operacja się uda i tak dowiedzą się wszystkiego przy piwie. To nic, że dopiero po wojnie. Całość “dokumentacji” zmieściła się na jednej dyskietce, która ostatecznie trafiła do rąk własnych imperatora i została przez niego zmielona na proszek. Potem władca wysłał jeszcze komputerowców Merkurego, by prześledzili obwody całego systemu i sprawdzili, czy nie została gdzieś jakaś kopia, plik beckupowy, duch pliku czy inna zaraza. Ostatecznie usatysfakcjonowany nalał sobie stregga i czekał. Pancernik lorda Fehrle’ego, “Conemaugh”, wyłączył napqd AM2 i zbliżył się do Cormathen na silnikach systemu Yukawy. Dowódca jednostki był dumny ze swych nawigatorów - wyznaczyli oni miejsce wyjścia z podprzestrzeni z dokładnością do dziesięciu procent jednostki astronomicznej. Zameldowano o sześciu statkach opuszczających atmosferę. Pilotówka i stosowna eskorta. Dowódca przekazał tę wiadomość lordowi, którzy wdziewał w kabinie ceremonialny strój z herbem trzygłowego smoka. Personel dyplomatyczny zajął się wymianą uprzejmości z dowódcą eskorty. Pilotówka od razu podeszła do śluzy. Ładunek eksplodował w chwili cumowania. Dynamitardzi z Korpusu Merkurego przewidywali, że bomba rozsadzi całą dziobową sekcją pancernika. Jednak “Conemaugh” był jednostką nową, nie przeszedł jeszcze wszystkich prób. Systemy awaryjnie nie działały jak należy, grodziom brakowało całkowitej szczelności. Podmuch eksplozji dotarł aż do maszynowni. Nastąpiła detonacja zapasów AM2. Pancernik zniknął. Podobnie jak pilotówka, dwa najbliższe statki gospodarzy oraz sześć tahnijskich jednostek eskorty. Imperator udowodnił, że jest pamiętliwy. Dotrzymał obietnicy sprzed wielu lat. Księga czwarta ZANSHIN Rozdział czterdziesty piąty Zgodnym zdaniem wszystkich komentatorów sportowych imperium, mecz “Rangers versus Blues” miał być wydarzeniem sezonu. Sto tysięcy widzów dawało z siebie wszystko, byle tylko wcisnąć swe cielesne powłoki na widownie. Lovett Arena i ujrzeć, jak miejscowa drużyna Rangersów bierze odwet na Bluesach, którzy przez ostatnie trzy lata niezmiennie odbierali faworytom mistrzostwo grawbollu, czyli gry w piłką grawitacyjną. Dalsze dziesiątki miliardów kibiców zasiadły przed ekranami. Podobno znalazł się. wśród nich nawet sam imperator. Było na co popatrzeć. Na początku piątej i ostatniej rundy wynik wynosił pięćdziesiąt do trzech. Dotychczasowe cztery godziny zmagań obfitowały w pojedynki. Jeszcze przed przerwą rozgrywający czerwonomundurowych Rangersów, niejaki Naismith, cztery razy z rzędu wywalczył sobie drogę między maskenami Bluesów i dotarł do punktowanej strefy. Przeciwnik natychmiast wzmacniał blokadę szlaków lekkograwitacyjnych i spychał Rangersów na ich teren. Gra toczyła się brutalnie, praktycznie wszyscy zawodnicy zaliczyli już pobyt na ławce kar. Rabbaj, rozgrywający Bluesów, przejął piłkę. Pomocnicy pobiegli przodem, sondując słabe miejsca w obronie Rangersów. Inni zablokowali wejście na szlaki własnej połowy i zza nich to wybiegł Rabbaj! Przyuważył najbliższy masken z lewej, skoczył i już był na ścieżce. Zupełnie sam. Nikt nie zagradzał mu drogi do czerwonej linii bramkowej Rangersów. Publiczność jęknęła. Czyżby kolejna porażka? Rabbaj ruszył wielkimi susami po szlaku o obniżonej grawitacji... Tanz Sullamora wyłączył dźwięk, przyciemnił wielkie okna wychodzące na boisko i pogroził radnym palcem. - Nadstawiam za was karku - powiedział ze złością. - Zgodnie głosowaliśmy za usunięciem Volmera, ale to ja musiałem się nim zająć. Zaakceptowaliśmy plan. Wspaniale. I kto pakuje łeb w paszczę lwa? Znowu stary Tanz. Wszystko na mojej głowie, nawet werbunek Chapelle’ego. - Jesteśmy z tobą, przyjacielu - mruknęła Malperin. - Nie rozumiem, w czym problem. Jeśli ty wpadniesz, wszyscy poniesiemy zbiorową odpowiedzialność. To chyba jasne? - Oczywiście - westchnęła jedna z bliźniaczek Kraa. - Wspieramy cię z siostrą od początku. Wszystko lub nic, to nasze motto. Sullamora prychnął nerwowo. Siostry Kraa notorycznie kopały dołki pod sojusznikami. Czasem nawet przepaście. Spojrzał z nadzieją na Kyesa, ale ten nie uczynił najmniejszego gestu poparcia. Gładził dłonią rzeźbioną poręcz fotela i gapił się w ciemne okno. Jasne, wolałby oglądać mecz. Sullamora zdławił gorycz i łyknął potężnie ze szklanki. Reszta towarzystwa siedziała cicho, lustrując przeładowane ozdobami, barokowe wnętrze loży. Jeden z bardziej ekscentrycznych przodków Lovetta zdudował zadaszony stadion, który do dziś nie miał sobie równego na Centralnym Świecie. W ciągu paru dni można go było przystosować do dowolnych imprez, od targów rolniczych począwszy, na wyścigu łodzi motorowych skończywszy. Nawet z najtańszych miejsc roztaczał się wspaniały widok. Nieopodal wznosiły się skromne apartamenty, dość obszerne, by gościć kilkuset “bliższych przyjaciół” gospodarza. W teorii. Obecnie lokal zagracały całe tony obrazów, rzeźb i mebli, co gwarantowało atak klaustrofobii u każdego człowieka, który współtworzył grono liczniejsze niż dwuosobowe. Setki zdobiących ściany zwierzęcych łbów wywoływały dziwnie nerwową atmosferę. Po kwadransie nawet najzagorzalszy pacyfista zaczynał się rozglądać za fuzją. Może to właśnie dlatego Sullamora nie potrafił pohamować gniewu, powstałego na skutek uzasadnionej frustracji. Sytuacja tak się ułożyła, że w razie wpadki on jeden zostanie chłopcem do bicia. Pozostali spiskowcy byli czyści, żaden ślad nie prowadził nawet w pobliże całego towarzystwa. Na dodatek Tanz miał świadomość, że to ich ostatnie spotkanie w pełnym gronie. Mecz roku stanowił wystarczającą wymówkę. Potem zaczną się budzić podejrzenia. Ciszę przerwał Kyes. Od razu przeszedł do sedna. - Czego od nas oczekujesz, Tanz? Sullamora podziękował mu skinieniem głowy i wyciągnął z kieszeni sześć kart z niezniszczalnego plastiku. Rzucił je na stół jak krupier. Pięć dla gości, jedna dla niego. Kyes pierwszy spojrzał w okienko czytnika. Słowa popłynęły przez ekran. Wszyscy ujrzeli to samo. MY, CZŁONKOWIE OSOBISTEJ RADY IMPERATORA, PO DŁUGIM NAMYŚLE, DOSZLIŚMY DO NIEUNIKNIONEJ KONKLUZJI, ŻE JEGO WYSOKOŚĆ NIE POTRAFI ZAGWARANTOWAĆ GOSPODARCZEJ I POLITYCZNEJ STABILNOŚCI IMPERIUM. ABY ZAŻEGNAĆ NIEBEZPIECZEŃSTWO, POSTANOWILIŚMY PODJĄĆ NASTĘPUJĄCE KROKI... Była to preambuła do decyzji o skrytobójstwie. Pod tekstem zostawiono miejsce na sześć podpisów. Raz uczynione, nie mogły zostać wymazane. Wszyscy konspiratorzy staną się jednako odpowiedzialni. Przez dłuższą chwilę nikt się nie poruszył. Kyes znów był pierwszy. Uśmiechnął się i złożył podpis. Reszta kolejno uczyniła to samo. Tłum na zewnątrz ryknął radośnie. Pokonani Bluesi schodzili z pola w otoczeniu uzbrojonych policjantów. Naismith płynął na ramionach kolegów z drużyny. Kibice wybiegli ze stadionu, by fetować zwycięstwo pijaństwem, gwałtami, rabowaniem sklepów i ogólnymi rozbojami. Honor planety został uratowany. Rozdział czterdziesty szósty - Jedno pytanie, sir - jęknął marszałek Mahoney. -1 jeszcze prośba. - Słucham - powiedział Wieczny Imperator. - Po pierwsze. Jakie jest oficjalne stanowisko imperium wobec tortur? - Potępiamy. Nie dać się przyłapać na stosowaniu podobnych metod. Mahoney przytaknął. - Miałby pan coś przeciwko temu, gdybym nieco przysmażył tę łajdaczkę? Na wolnym ogniu. Obiecuję, że nikt tego nie wykryje. - Ciszej. A ja myślałem, że czeka ją świetlana przyszłość. - Przyszłość! - parsknął Mahoney. - Proszę tylko posłuchać. - Spojrzał na ekran i głośno przeczytał: - “Nagle uśmiech zniknął. Przypomniałam sobie, że oto jest największy wojownik imperium, wódz wysyłający do walki miliony ludzi na pokładach tysięcy statków, niedościgniony strateg. Wystarczy, że Tahnijczycy dowiedzą się o jego obecności na jakimś odcinku, a zaraz tłumnie poddają się do niewoli”. Zaiste tłumnie - mruknął Mahoney. - W byle obozie trzech wartowników przypada na jednego jeńca. - Słusznie - zgodził się imperator. - A co tekstu, to chyba lepiej brzmiałoby “hordami”. - Przygotowujemy wielką ofensywę - ciągnął Mahoney. - Przeciwko Światom Pogranicza. Kiedyś przeszliśmy w tamtym rejonie piekło i to przykre wspomnienie. Obiecałem, że pewnego dnia tam wrócę. Zamierzam właśnie dotrzymać słowa. Tahnijczycy cofają się na wszystkich frontach i to powinno powalić ich na kolana. Walka będzie długa oraz krwawa. A przez ten jeden tekst całą akcję diabli wezmą. Co za gówno. “Po spartańsku urządzona, ale funkcjonalna kwatera. Czarująca żona. Poddani patrzą w wodza jak w obrazek, spijają każde słowo z jego ust”. Autorka tego szajsu zasłużyła na rożen. Por que? - spytał imperator. Mahoney chciał coś warknąć, ale przymknął jadaczkę. Dobra, imperator wie swoje. Marszałek imperialnej floty wstał, podszedł do stolika pod ścianą. Sięgnął po szkocką, ale rozmyślił się i nalał stregga. - Proszę bardzo, szefie - powiedział siadając. – Zemną jak z dzieckiem. Rozumiem, że nie martwi pana ujawnienie przez nią szczegółów naszej najbliższej operacji. I mniejsza o to, że pewne informacje docierają do mnie po raz pierwszy. Nigdy nie widziałem tej baby na oczy! I skąd ta czarująca żona? - Mahoney pomyślał chwilę i zaklął. - Chyba nie zrobi mi pan tego, szefie? - Oczywiście, że zrobię - stwierdził imperator. - Potrzeba nam bohaterskiego generała, a ty nadajesz się, jak znalazł. Swoją drogą, jeśli uważasz ten tekst za kiepski, to chyba nie czytasz gazet. Żołnierze cię uwielbiają, wiesz? Bo zawsze nosisz broń przy pasie. Poza tym jesteś “swój”. A gdy byłeś młodym porucznikiem na odległej placówce i przez sześć miesięcy nie dostaliście zaopatrzenia, bo się statek spóźnił, to z własnej kieszeni płaciłeś za wyżywienie podwładnych. Godne podziwu, szczególnie że pochodzisz z ubogiej rodziny. Ojciec Mahoneya, średni rangą oficer, dopiero pod koniec życia zrobił karierę jako urzędnik w prywatnej megakorporacji. - Pytam ponownie. Czemu ja? - Może ze względu na piękne irlandzkie oczy. - Imperator wzruszył ramionami. - A może dlatego, że chcę jeszcze bardziej rozdrażnić Tahnijczyków. Ruszamy, a raczej ty ruszasz na Światy Pogranicza. Ściągamy z innych sektorów co tylko można. Statki, żołnierzy. Wyłącznie na użytek tej jednej kampanii. I życzę sobie, aby Tahnijczycy o tym wiedzieli. Stracili większość floty, wypadek lorda Fehrle’ego podkopał ich prestiż, ale wciąż wierzą w symbole. I ja dostarczę im, czego pożądają. Wszystkie dzienniki powtarzają bez końca, jak ważne są dla nas Światy Pogranicza. Dla nas i dla mnie osobiście. Ci imbecyle na pewno połkną przynętę. Zakończywszy dłuższy wywód, imperator uznał, że musi przepłukać gardło. - Mam robić za symbol? - Właśnie. Gdybyś czytał coś więcej poza meldunkami operacyjnymi, wiedziałbyś, że wzbogaciłem twój życiorys o fakty z życia przynajmniej trzech historycznych generałów. A będzie jeszcze weselej. Bo widzisz, Mahoney, już niedługo wygramy wojnę. I pojawi się następny problem: co zrobić ze światami tych cholernych Tahnijczyków. Rykor wpadła na pewien pomysł. Podobno niektórzy ludzie największym szacunkiem darzą tych, którzy wcześniej zdrowo złoili im skórę. Mahoney potrząsnął głową. - Nie rozumiem, jak to możliwe. Tata mówił zawsze, że tylko Anglicy i druciarze zarabiają na klęskach. Nie mam pojęcia, kim byli jedni i drudzy. - Zgoda. Ja też tego nie pojmuję, ale my nie jesteśmy Tahnijczykami. Światy Pogranicza - Tahnijczycy rzucą tam wszystko, co tylko im jeszcze zostało. A ty zrobisz z nich bigos. Znajdziesz siew dość dobrej sytuacji. Zrobimy z Naha główną bazę wypadową do ataku na światy Tahnu. W razie czego stamtąd wyprowadzisz lewy sierpowy. I jeszcze jedno. Podejrzewam, że nieprzyjaciel nauczył się nieco zasad konspiracji. Mahoney spojrzał niedowierzająco. - Pewna całkiem liczna grupa oficerów doszła do wniosku, że nie podoba im się przebieg wojny. Możemy podziękować naszemu wspólnemu znajomemu, że w porę zdemaskował zdrajców. Obaj pomyśleli o Stenie i skrzywili się kwaśno. - Stworzył całą powieść i przesłał ją w parę miejsc, a teraz moi... pardon, tahnijscy najbardziej zaufani agenci przekazują to wszystko w odcinkach z powrotem. Jako wiadomość absolutnie wiarygodną. Na czym skończyliśmy? A, właśnie. Gdy wytępisz wroga w Światach Pogranicza, otrzymasz nominację na dowódcę połączonych sił i zaatakujesz macierzyste planety Tahnijczyków. Jednak nie planuj dłuższych wakacji po wojnie. Zostaniesz... powiedzmy... gubernatorem nadzorcą ich zakichanego eksimperium. Na dziesięć lat. Może to starczy, by choć z grubsza upodobnili się do ludzi. Mahoney zadumał się. Potem wybuchnął śmiechem. - No to kucharzymy, szefie. Musimy tylko jeszcze złapać królika. - Dobrze mówisz - stwierdził imperator. - Tylko bądź taki miły i nie daj się zabić w tej bitwie. Nie chciałbym zaczynać wszystkiego od początku. Rozdział czterdziesty siódmy Członkowie Wielkiej Rady Tahnu z wolna dochodzili do siebie. Starszy sekretarz kończył układać nekrolog Fehrle’ego. Należało jeszcze tekst urzędowo zaaprobować i ogłosić. Kolejnym krokiem miało być głosowanie w sprawie następcy przewoniczącego. Co stanie się potem, tego nikt nie wiedział. Umarł król, niech żyje król, pomyślał ironicznie Pastour. Spojrzał na ściągnięte twarze pozostałych dwudziestu sześciu członków Rady. Wszyscy udawali tajemniczych, ale Pastour znał już wynik. Wystarczyło policzyć. Wichman i jego frakcja (dziewięć głosów) wesprze Atago. To oczywiste. Wichman kochał blichtr wojny, a dla tahnijskich militarystów Atago była prawie bóstwem. Druga, równa siłą frakcja, opowie się za którymś z trojga najczęściej wymienianych kandydatów: Atago, Wichmanem lub Pasteurem. No i zostawała klika Pastoura, znów dziewięć osób. Dziewięć głosów, którymi można pograć. Pastour wiedział, czego chce. Musiał tylko przeczekać upiornie długie uroczystości żałobne. Kilka nocy po śmierci Fehrle’ego, Sten ponownie dotarł do oranżerii. Nie wiadomo jak, bo na pewno nie kanałem. Cień rzadkiego okazu drzewa zgęstniał nagle i już... wyskoczył diabeł z pudełka. Pastour mało nie dostał szału. Jak na tahnijskiego patriotę przystało, wściekł się powodu zamordowania Fehrle’ego. - Niech pan zachowa zdrowy rozsądek, pułkowniku - ostrzegł go Sten. - Pański naród nie potrzebuje głupiego przywódcy. A już nikomu nie zależy na martwym głupcu. Pastour powściągnął gniew. - Czego chcesz tym razem? Sten uspokoił się i przysiadł jak poprzednio. Na pozór niedbale, ale Pastour pojął, że taka poza zażegnywała ryzyko wynikłe z nie przemyślanych lub odruchowych gestów gospodarza. - Po pierwsze, dużo dobrego słyszałem o Koldyeze. Pragnę więc podziękować... Pastour wzruszył ramionami. - Nie ma za co. I bez pana zrobiłbym podobnie. Starczy logicznie pomyśleć. - Jeśli tak pan to widzi, w porządku. Niepokoiliśmy się o paru przyjaciół. Zależało nam, aby o nich dbano. Zauważyłem jednak pewną innowacje.. W Koldyeze pojawiło się sporo nowych twarzy. Znanych twarzy. Przypuszczam, że zamierza wykorzystać pan te osoby jako kartę przetargową. To nie zadziała. Pastour nawet nie próbował ukryć zdumienia. - Sugeruje pan, że nawet gdy przystawię im broń do głowy, imperator nie pójdzie na żadne ustępstwa? - Tylko wzmocni pan jego upór - wyjaśnił Sten. - Proszę mi wierzyć. Mówię to na podstawie wieloletniego osobistego doświadczenia. Na groźby imperator reaguje niezmiennie: krwawymi represjami. Pastour zrozumiał. Tahnijczycy postępowali identycznie. Może właśnie dlatego niegdyś pomylili się w swoich ocenach imperatora. Rozpowszechniany wizerunek władcy opisywał człowieka uprzejmego i serdecznego niczym kochany wujaszek, który z tajemniczych przyczyn wcale nie wygląda na swoje lata. Obraz przemycał fałszywe treści. Imperator był bardziej tahnijski, niż sami Tahnijczycy. Pastour zastanowił się, jak okrutnej zemsty dokona imperator, jeśli jeńcy, szczególnie ci najcenniejsi, doznają jakiegoś uszczerbku. Wiedział, co sam zrobiłby na miejscu władcy imperium. Przywołał się do porządku. Sten patrzył na pułkownika tak przenikliwie, jakby czytał w jego myślach. - Ale to nie Koldyeze pana dziś sprowadza - rzucił w końcu gospodarz. - Nie. Są ważniejsze sprawy. Sten ześliznął się z oparcia ławki i ruszył ku wysepce. Po drodze zerkał na bujną roślinność, tkwiącą korzeniami w hydroponicznych zbiornikach. - Imperator martwi się o wasz los. Fehrle nie żyje. Kto przejmie władzę? Z kim przyjdzie nam rozmawiać? - Już wierzę w jego troskę - powiedział sarkastycznie Pastour. - Może łudzi się nadzieją, że zamachamy bezradnie łapami. Jak na starych filmach. Wódz nie żyje i plemię traci serce do walki. Wojna z głowy. - Jeśli pan tak sądzi - stwierdził Sten - to naprawdę nie zna pan mojego szefa. Interesuje go tylko jedno: ilu jego ludzi zdołacie jeszcze zabić, nim w końcu przyznacie się do klęski. Bo że przegraliście, to chyba pan już zrozumiał? Pytanie zaskoczyło Pastoura. Może dlatego, że sam je sobie od dawna zadawał. A teraz musiał znaleźć odpowiedź. Zupełnie jakby zbierające się ostatnio w jego duszy czarne chmury zaszumiały burzą. Klęska. Kapitulacja. Hańba i poniżenie. Niestety. Tak, przegrali. Już po wszystkim, ale Pastour nie potrafił zdobyć się na jakąkolwiek żywą reakcję. Nie wykrztusił ani słowa, tylko skinął głową. - Najbardziej powinna was zatem obchodzić przyszłość światów Tahnu po kapitulacji - powiedział Sten. - Szczytne poświęcenie na rzecz pokoju i tak dalej. Dyplomatyczny bełkot. Szczerze mówiąc potrzebujecie prawdziwego przywódcy, który ułoży się z imperatorem i jednocześnie, mimo wszystko, ocali honor narodu. - I akurat ja zostałem przez was wyznaczony do odegrania tej wiekopomnej roli? Nic z tego. Nie mam dość poparcia. Założywszy, że bym się zgodził, oczywiście. - Oczywiście - przyznał Sten. Obaj wiedzieli, że to jedno słowo otworzyło drogę do negocjacji. - Imperator ma następujący plan. Jedyna osoba, której autorytetu nikt nie kwestionuje, to lady Atago. Ale ona nie wygra, bo zbyt wielu radnych jej nie lubi. Pozostaje znaleźć jakiś kompromis. Niech zarządza ciało zbiorowe. Powiedzmy, Atago razem z liderem którejś z frakcji. Na przykład z panem. - A trzecie wyjście? - spytał Pastour. Na taką propozycję mógłby przystać. - Nie istnieje. Co prawda utworzenie ciała zbiorowego uważam za poroniony pomysł. Z obawy przed klęską zazwyczaj nie robi ono niczego. Skończy się wojną domową i brakiem rządów. - W tym się zgadzamy. - Należy zatem wybrać lady Atago - powiedział Sten. Pastour nie dowierzał własnym uszom. Sten na pewno miał rację, ale czemu imperator chciałby sukcesu osoby, która spośród wszystkich Tahnijczyków najbardziej nienawidzi imperium? Lady Atago zależało tylko na jednym... Nagle pojął. O to właśnie chodzi. Niby cnota, jednak z punktu widzenia imperatora słabość. Najpierw odizoluj gniazdo zarazy. Łatwiej je usuniesz. Atago niewątpliwie poprowadzi Tahnijczyków do ostatniej bitwy. I przegra. A wtedy kto inny przejmie berło. Najpewniej Pastour. - Twój szef musi zrozumieć, że nie jestem zdrajcą - zaznaczył pułkownik, dobijając targu. - Proszę mu to uświadomić. - Dobrze - obiecał Sten. - Odwrócił się i zaczął znikać w cieniach. Zanim jednak odszedł, zadał jeszcze jedno pytanie: - Och, prawie bym zapomniał. Jak pańskie zdrowie? - Wspaniale - odparł zdumiony Pastour. - No cóż - mruknął wysłannik. - Na pańskim miejscu postarałbym się o jakieś paskudne choróbsko. I zaraz po głosowaniu poszedłbym na zwolnienie lekarskie. Połączone z długim i zasłużonym wypoczynkiem. Lepiej zejść z linii ognia. Pastour zastanawiał się nad znaczeniem tych słów, gdy przybysz zniknął bezszelestnie. Sekretarz skończył czytać i wezwał do wypełnienia porządku dnia. Atago i Wichman uporczywie przyglądali się reszcie radnych, pewni że nie obejdzie się bez walki. Zakulisowe rozmowy zawiodły. Szykowała się otwarta batalia. Pastour kazał swoim ludziom siedzieć cicho i udawać neutralnych. Rozgłosił plotkę, że poprą silniejszego. Ale jak tu takiego wyróżnić? Przegrana Atago wysunie do przodu jeszcze słabszych kandydatów. Liczenie głosów zaczęto od strony Atago. Dalej siedziała grupa Pasteura. Wichman na końcu. Pierwsze dziewięć głosów było na “tak”. To oczywiste. Sekretarz spojrzał na Pasteura. - Wstrzymał się - oznajmił odruchowo. - Następny? - Przepraszam - powiedział Pastour. - Ale jeszcze się nie wypowiedziałem. Starszy pan cofnął zdumione spojrzenie. - Jestem za - oświadczył pułkownik. Jego słowa wstrząsnęły zebranymi. Wszyscy wiedzieli, co to znaczy. Rozległy się szmery rozmów i prośby o zachowanie spokoju. Potem głosowanie odbyło się bardzo szybko. Kandydatura lady Atago ostatecznie przeszła przez aklamację. Grożący Radzie kryzys został zażegnany w sposób błyskawiczny i prosty. Wszystkim ulżyło. Zaraz zapomniano o Fehrle’em. Radni sami sobie pogratulowali politycznej mądrości. Mieli przywódcę. Akurat na czas, by znów stawić czoło wrogowi. - Jedno pytanie, pani - odezwał się pewien członek Rady. - Imperialne serwisy informacyjne są pełne opowieści o imperialnym marszałku lanie Mahoneyu. Przysiągł on powrócić do Światów Pogranicza. Odzyskać Cavite. Jak zamierza sobie pani z nim poradzić? A może jeszcze za wcześnie o tym mówić? Atago podniosła się z fotela. Wodzostwo dodało jej powagi. Pomalowana na biało, mogłaby stanąć jako swój własny pomnik. Albo zgoła monument bohaterów. - Niech spróbuje - powiedziała. - Raz już go pokonałam. Pobiłam ze szczętem. Stracił Cavite i Światy Pogranicza, a potem długo lizał rany. Chętnie dokończę dzieła. Wszyscy zaklaskali. Tylko Pastour okazał wstrzemięźliwość. Uniósł palec. Atago spojrzała nań prawie z nienawiścią. Nie pojmowała, czemu właściwie ją poparł, ale wiedziała, że to będzie kosztować. Ile? Na pewno dużo. Potem opanowała się i uśmiechnęła. - Tak, pułkowniku? - Właściwie, dlaczego imperatorowi tak bardzo zależy na Światach Pogranicza? Strategicznie nie są już chyba zbyt istotne? Czy to nie podstęp? Czy nie próbuje wciągnąć nas w pułapkę? Wykrwawić? - Pewnie próbuje najpierw rozdmuchać wagę sprawy, aby potem móc nagłośnić nawet małe zwycięstwo - odparła przewodnicząca. - Zatem, jeśli zareagujemy, czy nie spełnimy ich marzeń? - Tylko wtedy, gdyby nas pokonali - powiedziała Atago. - A obiecuję, że do tego nie dojdzie. Raz już tego dowiodłam. Pobijemy Wiecznego Imperatora jego własną bronią. Lady Atago potwierdziła ostatecznie, że nie widzi haczyka. Dla niej liczył się tylko robak. Pastour pojął zaś sens strategii obranej przez imperatora. Nadal jednak nie rozumiał, co miały do rzeczy te pytania o zdrowie? - Pora na dalsze punkty porządku obrad - oznajmiła Atago. - Oto pewna lista. Bardzo ważna. Nasi agenci wykradli ją z imperialnych akt. Radni spojrzeli na wydruk, którym lady Atago powiewała niczym sztandarem. - Spis zawiera siedemdziesiąt dwa nazwiska tahnijskich zdrajców. Proszę o upoważnienie do usunięcia nikczemników z naszych szeregów. To na początek. Potem będę domagać się szczegółowego śledztwa. Kto wie, dokąd jeszcze nas zaprowadzi. Nieważne, jak wysoko usadzili się ci faryzeusze. Nieważne... Pastour zakaszlał na próbę. Rozdział czterdziesty ósmy Dla przeciętnego obywatela była to tylko obskurna cuchnąca speluna. Mieściła się przy bocznej uliczce portowej dzielnicy Soward, w niegdyś mieszkalnej kamienicy, i cieszyła raczej złą sławą. Za umiarkowaną cenę sprzedawano tu nawet ptomaine. Cios nożem między żebra dodawano gratis. Niektórzy lubili panującą w tej knajpie atmosferę. Personel nie wtrącał się do spraw gości, chyba że zachodziła konieczność przyniesienia szmaty i starcia krwi. Narzut na kawę był mały, na alkohole olbrzymi. Napoje wyskokowe oczywiście nie nosiły nawet śladu imperialnych akcyz. Kto chciał, mógł tu przyjść i siedzieć pół dnia choćby nad jedną i tą samą filiżanką kawy. Idealne miejsce do rozprowadzania narkotyków, omawiania szemranych interesów lub zbijania bąków w towarzystwie. Chapelle wybrał ten lokal z jednego jeszcze powodu. Całymi godzinami wpatrywał siew ślepe, betonowe ściany budynku po przeciwnej stronie ulicy. Ale niewiele widział. Słuchał głosów. Codziennie donosiły mu o kolejnych niegodziwościach imperatora. Ludzie Sullamory zamontowali podźwiękowe głośniki już kilka tygodni wcześniej. Tanz sam pisał wszystkie teksty i trzeba przyznać, że były to fascynujące opowieści. Kilka dni temu Chapelle zrozumiał, że musi coś zrobić. Odnotował, że z knajpy jest całkiem blisko do siedziby instytucji zwanej Centrum Demokratycznej Edukacji. Każda wojna, nawet najbardziej “sprawiedliwa”, jest komuś niemiła. Na przykład prawdziwym pacyfistom, którzy okazują całkiem uzasadnioną niechęć wobec strzelania do zupełnie nieznajomych ludzi. Jednak obok logicznie myślących osobników trafiają się także typy mniej wyedukowane. Imperator czynił wszelkie wysiłki, aby mu się agendy wywiadu nie znarowiły. Wiecznie przypominał swoim tajniakom, że samo obrzucenie władcy wyzwiskami, w licznym towarzystwie czy na dwuosobowym spotkaniu przy piwie, to jeszcze nie przestępstwo. Miły i cywilizowany pogląd, jednak czas wojny nie sprzyjał praktykowaniu swobód obywatelskich, a wolności wypowiedzi szczególnie. Obozy internowanych pękały w szwach od dysydentów, których jedyną winą była mglista sugestia, że muchy narobiły na najjaśniejszego pana. Centrum Demokratycznej Edukacji wyznawało zaś prostą humanitarną filozofię: imperium przesadziło w poskramianiu Tahnijczyków, więc należy skorzystać z pokojowych środków perswazji. Przed wojną Centrum forsowało program zakładania (za imperialne pieniądze) ośrodków na światach Tahnu. Oddani działacze, skądinąnd poczciwcy, wierzyli w uzdrawiającą moc prawdy. Mieli nadzieję, że gdy Tahnijczykom pokaże się czarno na białym, jak nieludzki jest ich porządek społeczny, wówczas zmiany nadejdą same. Dotacji nie przyznano, dzięki czemu żaden z czcigodnych teoretyków nie skończył jako potrawka z misjonarza. Może i szkoda... Tahnijczycy natomiast ucieszyli się co niemiara. Po pierwsze z samego istnienia Centrum; po drugie dlatego, że działało wyłącznie w obrębie imperium. I zaraz wykorzystali je do swoich celów. Wszyscy aktywni agenci zostali już dawno zdemaskowani, jednak Centrum trwało nadal. Imperator znosił to z zaciśniętymi zębami. Instytucja odgrywała niejaką rolę w działaniach wywiadu, służyło też za lep na dysydentów. Wywiad nie miał pojęcia, że gdyby nie działania agenturalne, Centrum zbankrutowałoby już rok temu z okładem. Ostatecznie nawet fasadowa organizacja musiała płacić rachunki, a mało który z jej członków kwalifikował się na posadę wyższą niż etat nocnego stróża. Do roboty politycznej nie nadawali się wcale. Chapelle sam nie pamiętał, skąd dowiedział się o Centrum. W każdym razie od pewnego czasu ta nazwa nie była mu obca. Za sprawą Sullamory, oczywiście. Tanz z początku nie chciał, by Chapelle wstępował do organizacji. Ale skoro już się zdecydował, to taki krok winien umożliwić rozpoczęcie czwartego etapu werbowania. Problem w tym, że Chapelle okazał się nieco inteligentniejszy, niż Sullamora założył. Mimo swej naiwności, młodzieniec zaczął podejrzewać, że agenci złego imperatora mogli jednak zinfiltrować Centrum. Wchodząc tam, skaże się na zagładę. Imperator skorzysta z pretekstu. Pojmanie, tortury i komora śmierci. Głosy podpowiadały, że taki właśnie los spotkał już miliony niewygodnych ludzi. Jednak Chapelle uznał, że nie ma wyboru. Musi zaryzykować. Nagle ktoś przystanął przy jego stoliku. Wyrwany z zadumy chłopak nieco się wystraszył. Wiedział wprawdzie, że nie ma się tu czego bać. Bywalcy lokalu dawno już ocenili, że ten typ nie posiada niczego wartego kradzieży, na dodatek patrzył takjakoś dziwnie. Z wariatami lepiej nie zaczynać. Nowy gość nie pasował do otoczenia w stopniu jeszcze większym niż sam Chapelle. Starszy, siwowłosy, dobrze ubrany i do tego trzeźwy. Czemu go jeszcze nie obrobiono? Dopiero wtedy Chapelle dostrzegł imponujące muskuły i bliznę na karku. Nie, facet nie stanowił łatwej zdobyczy. Spojrzał ostro na Chapelle’ego. - A pan co tu robi? - spytał, a widząc tężejącą twarz młodzieńca, dodał szybko z uśmiechem: - Muszę dziwnie tu wyglądać. Na dodatek mam pewien kłopot. - Nie pytając o pozwolenie przysiadł się do stolika. - Zgubiłem się - powiedział i zachichotał głębokim basem. - Myślałem, że skoro nigdy nie straciłem orientacji w terenie, to i w mieście sobie poradzę. Ale niestety. Generał Suworow jestem. Chapelle aż usta rozdziawił. - Generał? - Czterdzieści lat służby w Korpusie Pionierskim. Teraz na emeryturze. Taki ze mnie generał. Pewnie zresztą po prostu zapomnieli mi odebrać stopień, gdy pozbawili mnie wszystkiego innego. Tak czy inaczej, trafiłem na Centralny Świat. Chciałem sobie trochę połazić i zabłądziłem. Szukałem kogoś, aby mi pomógł, ale te typy spod ciemnej gwiazdy wciąż prowadziły mnie w jakieś ciemne uliczki. Pan wygląda inaczej. Chapelle poczuł zakłopotanie. - Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał mi pan pokazać drogę do najbliższej stacji kolejki pneumatycznej. Pragnąłbym wydostać się z tych slumsów. Chapelle zgodził się z miłą chęcią. Na stacji Suworow sprawdził rozkład jazdy i zaklął. - Typowe. Całkiem typowe - mruknął, stwierdziwszy, że najbliższy pociąg w kierunku dzielnicy, gdzie wynajął kwaterę, odchodzi dopiero za godzinę. - Biurokraci. Gdy trzeba ułożyć bzdurny rozkład, to zapracują się po łokcie. Ale gdy mają wyciągnąć kogoś z zablokowanego wagonu, to ich nie ma. - Trudności wojenne. - Wie pan, może nie powinienem mówić tego komuś zupełnie obcemu, ale według mnie to idealny przykład bezrozumności naszego imperatora. Chapelle przytaknął gorliwie. - Chociaż dopiero w pionierskich sektorach widać, jak jest naprawdę. Tam nie obowiązują żadne prawa, prócz tych, które każdy sam sobie ustanowi. Na Światach Pogranicza lepiej nie mówić głośno podobnych rzeczy. Ja pewnie miałem szczęście. Zmusili mnie jedynie do przejścia na emeryturę. I zarekwirowali farmę. Właśnie dlatego tu jestem. Sądziłem, że wskóram coś u tego na samej górze. Ale gdzie tam. On myśli tylko o forsie, nawet duszę już przehandlował. - Przykro mi. Ludzie są teraz tacy nieczuli. Czekając na pociąg, generał w naturalnym odruchu postawił Chapelle’emu obiad w bardzo drogiej restauracji i zdumiał się niebotycznie, usłyszawszy, że jego rozmówca jeszcze niedawno pracował jako kontroler lotów. - Na froncie trzeba robić różne rzeczy. Ale nigdy nie pojąłem, jak można być tak podłym. - Umilkł na chwilę. - Proszę mi wybaczyć wścibstwo, ale co pan robił w tamtej spelunie? Nie musi pan odpowiadać. Chapelle wyjaśnił wszystko natychmiast. Suworow sprawiał wrażenie wstrząśniętego do głębi. - Tak to bywa. Czujesz się źle, bo nie masz butów, a tu napotykasz kogoś bez stóp i dopiero... Naprawdę panu współczuję. Zamówił następną butelkę wina. Chapelle, który nawet w dobrych czasach stronił od alkoholu, tym razem z lekka się upił. Suworow podobnie. - Wiesz, Chapelle - powiedział przy deserze. - Jednego tylko w życiu żałuję. Że nie mam syna. Nic po mnie nie zostanie. Ten cholerny imperator, przepraszam za wyrażenie, już o to zadba. Gdy wypili jeszcze po lampce brandy, fundator poprosił o rachunek. Już na ulicy Suworow spojrzał uważnie na Chapelle’ego i zaczął prosić o wybaczenie. Przecież niecnie upił młodzieńca, a w tym stanie nie jest bezpiecznie łazić ulicami. Chapelle może wstąpić do niego. W domu jest dość miejsca na całą drużynę. Zgoda przyszła dość łatwo. Szczególnie z tym szumem w głowie i pełnym żołądkiem. Podobnie było następnego dnia, gdy emerytowany generał zaproponował dłuższą gościnę. - Potrzebuję przewodnika, by pokazał mi całą planetę. Poza tym, lubię z tobą rozmawiać, synu. Szczególnie pouczające jest to, co mówisz o imperatorze. Wiele się dowiedziałem. Sześć tygodni później Suworow dał Chapelle’emu w prezencie broń. Pokazał też, jak obchodzić się z pistoletem i zaprowadził przyjaciela do uprzednio zamkniętej części piwnic, gdzie urządzono strzelnicę. Rozdział czterdziesty dziewiąty Siedziba lady Atago prezentowała się równie prymitywnie jak umysł lokatorki. Meble występowały rzadko i z założenia miały być niewygodne, boć życie to nie bajka, a dolegliwości krzyża sprzyjają podejmowaniu szybkich decyzji. Adiutanci przychodzili całymi tłumami, składali meldunki i nerwowo przysiadali w oczekiwaniu na polecenia. Nigdy nie czekali długo. Siedziba główna służyła lady Atago jednocześnie za mieszkanie, ale jedynym osobistym akcentem był stojący na biurku mały wyblakły portret. W ramkach tkwił faksowy wydruk fizjonomii Wiecznego Imperatora. Zawsze w obliczu nieprzyjaciela... Lady Atago nie zdumiała się zbytnio, usłyszawszy, że jej własny konterfekt niedawno zastąpił obraz lorda Fehrle’ego w gabinecie naczelnego wroga. Na przeciwległej ścianie z czarnego szkła malowała się ruchoma mapa spornych terenów. Imperialne pozycje zaznaczono na czerwono, placówkom tahnijskim przydano barwę zieleni. Turskusowe obszary zmalały ostatnio, nakłuwane czerwonymi strzałami. Te najświeższe uderzenia mierzyły w Światy Pogranicza. Nawet Erebus, największa w dziejach ogólnosystemowa fabryka zbrojeniowa, wpadł już w ręce imperium. Militarny geniusz lady Atago zostałby doceniony niezależnie od epoki. Była świetna. Ale od czasu śmierci lorda Fehrle’ego co dnia bezradnie stawała przed mapą. Rozpaczliwie szukała sposobu, by odwrócić nieuniknione. Nigdy nie słyszała o Napoleonie, ale bez mrugnięcia okiem zaaprobowałaby jego decyzję, by wysłać trzydzieści pięć tysięcy żołnierzy do Egiptu, z dala od głównego teatru działań. I skrzywiłaby się, poznawszy przebieg nieudanej awantury irlandzkiej. Uważała, że niepowodzenia są zawsze skutkiem braku precyzji wykonawczej, a nie planowania. Dlatego, jak wielu znanych wodzów, zanadto skupiała się na szczegółach. Wiedziała też, że jeśli chce wygrać, musi odzyskać inicjatywę. A wygrać musiała. Choć raz i gdziekolwiek. Jedynym miejscem, które dawało jakiekolwiek nadzieje, były Światy Pogranicza. Najbardziej frustrował ją fakt, że trzeba czekać na pierwszy ruch imperatora. Dopiero wówczas mogła liczyć na pokonanie nieprzyjaciela. A Tahnijczykom zawsze brakowało cierpliwości. Zły stan ducha Atago pogłębiali jeszcze doradcy. Wiecznie czegoś chcieli, zawracali głowę głupstwami czy iluzorycznymi problemami. Na przykład tego ranka finansiści mieli czelność poruszyć temat pustej szkatuły rządowej i coraz śmielej napływających ze strony sojuszników (oraz państw neutralnych) żądań zapłaty zaległych rachunków. - Niech poczekają - warknęła Atago. - Nie słyszałam, by jakikolwiek imperialny bankier nękał władcę. A ta wojna z pewnością kosztuje imperatora co najmniej sześć razy więcej niż nas. - To co innego - odezwał się specjalista od liczydeł. - Imperator tradycyjnie jest wiarygodnym dłużnikiem, my niestety nie. Poza tym on walczy za pieniądze pożyczone na trzy procent. Nasze odsetki skoczyły ostatnio do pięćdziesięciu procent. Lady Atago nie wiedziała, czy nakazać natychmiastową egzekucję zuchwalca, czy po prostu siąść i zapłakać. Ale Tahnijczycy nie zalewają się łzami przy byle okazji. Żołnierska dusza Atago cierpiała na wieść, że coś tak trywialnego jak pieniądze, może stanąć na drodze do zwycięstwa. Wszelako doradcy stwierdzili, że nie wszystko jeszcze stracone. Po bitwie o Światy Pogranicza (zakładając wygraną) powinno się udać wynegocjować lepsze warunki obsługi zadłużenia, a może i nowe pożyczki. Kredyty znów popłyną wartką strugą. Na razie jednak nie pozostaje nic innego, jak spieniężyć wszystko, co przedstawia sobą jakąkolwiek wartość. Znawcy operacji finansowych nie ośmielili się dodać, że Tahnijczycy nie mają już za bardzo czego sprzedawać. Poborcy podatkowi zdążyli zerwać nawet boazerie i płyty ociepleniowe z domów klasy średniej. Towar poszedł za grosze. Lady Atago czuła się osaczona ze wszystkich stron. Nie mogąc walczyć, postanowiła więc trochę posprzątać. Na pierwszy ogień poszło siedemdziesięciu dwóch zdrajców z przerażającej listy. Bez mrugnięcia okiem wydała żandarmerii wojskowej stosowne polecenia. Wraz z tymi podłymi kreaturami aresztowano osoby w jakikolwiek sposób z nimi powiązane. Co gorsza, każdego dnia napływało więcej nazwisk. Lady Atago zrozumiała w końcu, że niektórzy byli niewinni i trafili do więzień jedynie za sprawą czyjegoś złośliwego pomówienia,. Ale pojęła to za późno. Musiała żyć ze świadomością popełnionego błędu i jedyne, co mogła zrobić, to zażądać listy donosicieli. Żandermeria odwiedziła większość oszczerców w domach. Zwykle wczesnym świtem. Cele wypełniły się podejrzanymi, sądy miały zajęcie, a frustracja lady Atago nieco zmalała. Zawsze to jakaś ulga. Pełna nowych sił, przywitała Wichmana w swoim gabinecie. Gdyby tylko dało się to pokazać w telewizji, pomyślał gość. Piękna, zmysłowa i śmiertelnie niebezpieczna kobieta wódz. Ucieleśnienie bohaterstwa. Ujrzeć ją, stanąć obok, znaczyło pojąć, że wszystkie trudności są tylko chwilowe, a zwycięstwo niechybnie przypadnie sprawiedliwym. Wichman zamierzał wesprzeć lady Atago w tropieniu nieprawomyślnych. Przybył zbrojny w sporządzony przez Lo Preka raport o przestępczości i korupcji na Heath. Lo Prek przestudiował tysiące akt policji oraz wywiadu, po czym niezbicie udowodnił, iż Heath pławi się w zbrodni i dysydentctwie. Co więcej, odkrył związki łączące nawet pospolitych przestępców z urzędnikami różnych szczebli. W znacznej części chodziło o niegroźne wystąpienia, ale całość układała się w pewien wzór. Lo Prek wykazał jednoznacznie, że fala zbrodni na Heath jest wynikiem knowań imperium. Generalnie miał rację. Potrafił odgadnąć nawet, że za sprawą stoi niejaki Sten. Nie tylko podżegacz, ale i przywódca miejscowych konspiratorów. W to akurat Wichman nie uwierzył i zażądał usunięcia fragmentu raportu. Gdy Lo Prek przeszedł do streszczania swych odkryć, Wichman z trudem powstrzymywał ironiczny uśmiech. Co za obsesja... Z drugiej jednak strony, Lo Prek, chociaż opętany, potrafił niejedno. Zresztą, jeśli tropiąc cień Stena doszedł po drodze do takich wyników, pozostawało tylko przyklasnąć. Widząc, jak lady Atago przegląda wydruk z coraz większym entuzjazmem, Wichman pogratulował sobie w duchu pomysłu zaprzęgnięcia Preka do roboty. - Dokładnie tego nam trzeba - powiedziała. - Jestem pełna podziwu dla twego poświęcenia. Gdyby jeszcze oni... Muszę przyznać, że niektórzy członkowie Rady mnie rozczarowują. Robią tylko to, co absolutnie konieczne. Zero inicjatywy. Czasem odnoszę wrażenie, że czekają, aż sama wygram tę wojnę. Weźmy takiego Pastoura. Urlop sobie zrobił. Wiem, że niedomaga, ale... No cóż i tak powinniśmy być mu wdzięczni. Ten jego pomysł z Koldyeze sprawdza się jak rzadko. Nie spodziewałam się, że z tchórzliwych jeńców wojennych można wycisnąć aż tyle potów. Z ostatnich danych wynika, że znów pobili własny rekord wydajności. Sporządzający raporty system komputerowy popełnił jednak spore pomyłki, a to za sprawą “Złotego Robaka”. Pięknie wyglądające ciągi liczb kryły rzeczywistość zgoła odmienną. Ludzie zatrudnieni w Koldyeze znacznie osłabiali potencjał obronny Tahnijczyków. Sytuacja jeszcze się pogorszyła po sprowadzeniu do dawnej świątyni całej kompanii dygnitarzy. Słysząc o Koldyeze, Wichman ściągnął brwi. Cóż z tego, że zarząd obozu potwierdzał imponujące dane. To wszystko za mało. Wichman był pewien, że gdyby to on kontrolował katedrę, znalazłby lepsze zastosowanie dla jeńców. Szczególnie dla tych najznamienitszych. Czasem śnił, że oto marzenie się spełnia. Nigdy nie pamiętał szczegółów nocnych wędrówek wyobraźni, ale wiedział, że odczuwał podczas nich przyjemność. Lady Atago zaraz poprawiła mu humor. - Czy mogłabym prosić cię o przysługę? Wichman aż się żachnął, że zawsze, jak najbardziej, nie trzeba pytać... - Chciałabym, abyś osobiście zajął się tą sprawą. Odpowiednie służby nie spisują się najlepiej. Zbyt wiele rybek wymyka im się z sieci. Od dawna im już nie ufałam, a teraz widzę, że nie bezpodstawnie. Może to coś więcej niż zwykłe lenistwo i niekompetencja. Wichman nie wiedział, co powiedzieć. Dławiło go wzruszenie. Oto heroina narodowa, sama lady Atago prosiła o przysługę. Bez mrugnięcia przyjął odpowiedzialne zadanie. Z wolna zaczynał pojmować, jak wielka władza wpadła mu w ręce. Już miał jej uniżenie podziękować, gdy Atago ożywiła się tknięta nową my ślą. - Czegoś mi tu brakuje - oznajmiła wertując wydruk. - Wszystko jasno wyłożone, ale tekst urywa się nagle, jakby zabrano parę kartek. Lady Atago miała rację. Wichman usunął fragment mówiący o roli Stena. Teraz zaczerpnął głęboko powietrza i przedstawił motywy swego działania. Opowiedział o Lo Preku tropiącym zabójcę brata, zwrócił uwagę na niewzruszone przekonanie oficera o winie podejrzanego. Lady Atago potakiwała. Lo Prek niewątpliwie był szalony, ale przecież każdy prawdziwy Tahnijczyk zrozumie nawet tak obsesyjne pragnienie zemsty. - Kim jest ten człowiek? - spytała w końcu, mając na myśli ofiarę prześladowań Lo Preka. Wichman wyjaśnił. Atago zmarszczyła brwi. Gdzieś już słyszała to imię... - Sten? Czy to może być komandor Sten? Wichman zdumiał się, skąd lady Atago zna rangę Stena, ale jedynie potwierdził. I nie powiedział ani słowa więcej, bo nagle twarz heroiny pociemniała. Przywódczyni musiała chyba coś sobie przypomnieć... Forez pluł ogniem. Strzelał ze wszystkich luf, byle tylko powstrzymać “Swampscotta “. Lady Atago wychyliła się zza admirała Deski, zdumiona, że nawała jeszcze nie zamieniła wrogiej jednostki w martwy wrak. Cale płaty poszycia odlatywały w przestrzeń, obiekt już prawie nie przypominał okrętu wojennego. Ale nadal odpowiadał ogniem. Ze zdawkowych, podsłuchanych meldunków wynikało, że dowódcą statku był komandor Sten. Deska ze wszystkich sil próbował dobić wroga, ale wciąż nie mógł tego uczynić. Nagle usłyszała szydzący z niej głos. - Już prawie cię mam, dzieweczko. Nigdy się nie dowiedziała, że głos ten należał do zastępcy Stena, Alexa Kilgoura. Nagle spomiędzy pogiętych blach “Swampscotta” wystrzeliły dwa pociski klasy Vydal. Forez zadygotał od eksplozji. Ogromny ekran oderwał się od grodzi i runął prosto na admirała Deskę. Rozprute od mostka do krocza ciało wpadło na lady Atago. Świat pogrążył się w mroku. Gdy po dłuższej chwili odzyskała przytomność, odpędziła pielęgniarki i kazała wysłać na pokład “Smapscotta “drużynę abordażową. Chciała poznać nazwiska całej załogi. Żywych i martwych. Osobiście przejrzała dyski, aż trafiła na krążek Stena. Dla wszelkiej pewności otarła powierzchnię do czysta z krwi. Tak, to ten. - Zgadza się. Obłęd - powiedziała ostatecznie Wichmanowi. - Sten nie żyje. Sama go zabiłam. - I nagle przypomniała sobie coś jeszcze. - Dwa razy. - Słucham, pani? - Dwa razy. Przecież uśmierciłam go już kiedyś przedtem. A potem wrócił. I znów go zabiłam. Wzdrygnęła się, jakby ujrzała ducha. Zaraz też uprzejmie wyprosiła Wichmana. Wyszedł, wciąż partiotycznie roznamiętniony. Nie pojmował tylko, co za demon tak niespodziewanie nawiedził lady Atago. Rozdział pięćdziesiąty Sten padł w jedyne w promieniu stu metrów zagłębienie. Szperacz z murów metodycznie omiatał pustkowie. Sten odniósł wrażenie, że plama światła zawahała się przez chwilę, nim przelotnie wydobyła z mroku jego skuloną postać. Zupełnie jakby to nie komputer, a żywy człowiek kierował reflektorem. Szalona myśl przemknęła Stenowi przez głowę: czyżby ktoś wiedział o jego obecności? Może nastąpił przeciek? Bawią się? Reflektor przystanie, a z cienia wyskoczy tuzin rechoczących strażników, którzy powloką intruza do Koldyeze na kilka lat samotni i tortur zakończonych egzekucją... Powtórzył bezgłośnie starą mantrę sekcji Modliszki, aż puls mu się uspokoił, oddech wyrównał. Smuga blasku przesunęła się dalej. Sten uniósł głowę i wbił oczy w ciemność, gdzie majaczyły tarasowate stoki wzgórza. Widniała tam też tylna ściana Koldyeze, stromizna kryjąca tajne wejście do katedry. Poczuł jakiś wewnętrzny bunt, gdy pomyślał o odsunięciu kamuflującego płata darni i wpełznięciu do tunelu, a dalej do katakumb. Wreszcie wróci do więzienia! Alex zaprotestował energicznie, usłyszawszy o zamiarze nawiązania bezpośredniego kontaktu z Virunga. Sten zapewnił, że nie ma się czego bać. Wyjdą stamtąd przed świtem. - Odbiło ci - stwierdził Kilgour. - To się musiało tak skończyć. Gdy byłem jeszcze na tyle mały, że musiałem czepiać się spódnicy taty, mamusia dała mi trzy rady: nigdy nie graj w karty z kościstą dziewuchą - spojrzał z uśmiechem na St. Clair - nie jadaj u Szkota-centusia i dobrowolnie nie właź do pokoju, który zamyka się od zewnątrz! Cholera, pomyślał Sten. Mamusia Kilgoura miała rację! W co ja się ładuję? Dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy pomyślał o perspektywie następnych kilku lat spędzonych w więzieniu. Zawahał się nawet, czy by nie odwołać całej imprezy, ale właśnie wtedy rozległy się kroki. I ciche podśpiewywanie. Zamarł w bezruchu. Przytulił się do ziemi i obrócił lekko głowę w bok, by cokolwiek widzieć. Nic nie wskórasz podnosząc łeb i gapiąc się na przeciwnika - głosiła jedna z podstawowych zasad sekcji Modliszki. Tylko spokojnie, szybko i sprawnie, pomyślał Sten. Leżał ledwie pół metra od ścieżki. Kroki zbliżały się powoli. Strażnik okazał się ostatnią ofermą. Może zresztą ostatnio rekrutowali nawet klinicznych idiotów. Śpiew narastał. Sten rozpoznał popularną balladkę wojenną o nieszczęśliwej frontowej miłości, jedną z trzech najczęściej (i do znudzenia) zamawianych w klubie “K’ton”. Nagle poczuł, jak ciężki but miażdży mu palce. Ledwie się opanował, by nie wyszarpnąć ręki. Strażnik przystanął i obrócił się. Ból przeniknął aż do kości. Osobnik pogrzebał przy mundurze i wprasował dłoń Stena w ziemię. W końcu przesunął stopę. Popłynęła krew. Sten zorientował się, że wartownik jest odwrócony tyłem. Uniósł lekko głowę. Ujrzał coś bladego i dość sporego. Odgłosy wskazywały jednoznacznie, jakie to czary odczynia strażnik tuż obok ścieżki. Zdradzały też kolejną tajemnicę: to była kobieta. Gdy wstała i zaczęła poprawiać uniform, Sten wydobył nóż. Od razu przybyło mu pewności siebie. Strażniczka poruszyła się niespokojnie. Odkryła go! Sten wystrzelił ku niej niczym wielki drapieżnik wynurzający zębatą mordę z otchłani wód. Jedną ręką ścisnął gardło ofiary, drugą przymierzył do ciosu w brzuch. Przez ułamek sekundy widział twarz dziewczyny - góra szesnastoletniej i chudej jak nieszczęście. Wielkie oczy wypełniało przerażenie połączone ze zdumieniem. Dziecko. Już na zawsze. Stało się inaczej, lecz nie wynikało to wcale ze Stenowego poczucia sprawiedliwości dziejowej, ale z czystego wyrachowania. Pustkowie nie dawało żadnych szans szybkiego ukrycia ciała, a czas poganiał. Miast zatopić nóż w zapewne pustym brzuchu, poszukał obolałymi palcami tętnicy pod uchem. Szybko, zanim młodociana strażniczka zacznie krzyczeć... Przyciskał tętnicę, aż poczuł że ciało wiotczeje. Ułożył je ostrożnie na ziemi i wyciągnął z kieszeni granat z gazem amnezyjnym. Wyszarpnąwszy zawleczkę, podsunął dyszę pod nos dziewczyny. Nie będzie niczego pamiętać. Gdy znajdą ją przy następnym obchodzie, niewątpliwie rozpęta się piekło. Słodko drzemiące niewiniątko oberwie za spanie na służbie. Ale czym jest parę złamanych żeber wobec perspektywy wyprucia flaków? Sten upewnił się, że szczeniara leży wygodnie i ruszył dalej. Echo jej piosenki wciąż pobrzmiewało mu w uszach. Krzesło zaprotestowało jękliwie, gdy trzysta kilo żywej wagi zaczęło się na nim kołysać. Virunga chłonął wieści z wojny. Sten starał się nie przesadzać z optymizmem, ale spragniony jakichkolwiek nadziei N’Rany a i tak ożywał w oczach. Sten musiał się streszczać, żeby zdążyć jeszcze naświetlić obecną sytuację na Heath, opowiedzieć o własnej działalności. Doszedł właśnie do losów St. Clair i L’n. - ... no i tak się bawili, generał Lunga, jego dwaj adiutanci oraz kilka osób płci obojga obok lub na nich, gdy zadzwonił telefon komórkowy. Tajna wiadomość najwyższego uprzywilejowania, mówią. Generał wyrzucił całe towarzystwo na zbitą twarz, włączył się w kodowaną linię na kompie i ledwo zdążył czknąć, zaraz usłyszał głos jakiegoś pomagiera lady Atago. Adiutanci dwa razy sprawdzili, czy pokój jest czysty. Opukiwali ściany, przekopywali szuflady i tak dalej, aż pokazali generałowi, że wszystko gra. Wtedy Lunga odebrał rozkazy. Ma zebrać swoją flotę. Cel: Światy Pogranicza. Jest tam potrzebny nie tyle na wczoraj, ile na zeszły tydzień. Znaczy, szykuje się coś wielkiego. Generał próbował protestować, nieśmiało zresztą. Że obowiązki, że dotychczasowe zadania i przydziały, że to tak nie można w jednej chwili. Wywiązała się dyskusja. Najpierw o statkach, potem o przesunięciach oddziałów, a całość zakończyła zwykła pyskówka. Generał przegrał, oczywiście, i wypadł z pokoju jak oparzony. Obaj przyboczni za nim. Nie wiedzieli, że znamy treść rozmowy! - Pokój był... na podsłuchu - domyślił się Virunga. - Nic z tych rzeczy - odparł Sten. - Nie dało rady. Lunga zarezerwował sobie ten kurwidołek na stałe, a jego ludzie zawsze wszystko sprawdzali. - To jak... - L’n - wyjaśnił Sten. - Podsłuchiwała. Cały czas “spała” zwinięta w kłębek na poduszce w rogu pokoju. Dokładnie na widoku. Generał ma ją za miłe i niegroźne zwierzątko domowe, jakąś rasę kota. Virunga nie opanował śmiechu, ale nagle spoważniał. - Czy jesteście... pewni... że to dla niej... dobrze? L’n jest... taka... - zaczął szukać odpowiedniego słowa, ale nie znalazł. - Niewinna? Nieśmiała? Wrażliwa? - podsunął Sten. Virunga przytaknął. - To przeszłość - stwierdził Sten. - Nie uwierzyłbyś, jak bardzo się zmieniła. Gdy wyskoczyła z Koldyeze na wolność, spadła na cztery łapy. Nawet Michele, znaczy St. Clair, nie może się nadziwić metamorfozie. Ogólnie na lepsze. L’n mogłaby teraz zawstydzić starego dokera. W razie czego, nie przebiera w przekleństwach. A jak trzeba, to grypsuje. Virunga pokręcił głową. Na razie każde zasłyszane słowo podsycało w nim euforię, Sten znał ten stan ducha z własnej praktyki, ale wiedział też, że za kilka dni nadejdzie tym głębsza depresja, a grube ściany Koldyeze przygniotą jeszcze bardziej. Virunga i inni zaczną powątpiewać, czy kiedykolwiek odzyskają wolność. A przecież mogło być różnie. Wojna dobiegała końca, ale kto zagwarantuje, że jakiemuś zdesperowanemu Tahnijczykowi nie strzeli w ostatniej chwili coś nader głupiego do łba? Dlatego też Sten przygotował plan, który miał nie tylko ukoić nostalgię więźniów, ale dać im realną szansę na ujrzenie dnia zwycięstwa. Przy okazji wsparliby lądujące siły inwazyjne w charakterze piątego asa. No, może nie asa, ale zawsze jakiegoś atutu. Przy odrobinie szczęścia wyjdzie z tego cały sekwens. Myśl jak Michele, upomniał się Sten. Znaczy, St. Clair. Słodkie szepty, miękkie palce, podatne usta... Uff, mniejsza z tym, wracaj do sprawy. Ostatecznie jesteś teraz wysokiej rangi oficerem. Mimo wszystko admirał Sten musiał opanować głupawy uśmiech i założyć nogę na nogę. Szczęśliwie Virunga przerwał mu te błogie rozmyślania. - Jak nazywa się... to kasyno Michele... znaczy St. Clair? Sten spojrzał zdumiony na Virunge. Czyżby pułkownik odgadł? Ciemne, owadzie oczy niczego nie zdradzały. - Klub “K’ton” - powiedział. - Czemu pytasz? - Nie wiedziałem... że ta dziewczyna... zna się na... muzyce... - Ja też nie. - Sten zdziwił się jeszcze bardziej. - Sam nie mogę... się już nią... cieszyć. - Dotknął ucha. - Jestem teraz... głuchy na... dźwięki. Stara przy wara... artylerzystów. Huk dział... znieczula. Ale kiedy... byłem młody... bardzo lubiłem... muzykę. Nawet... grałem. - Przesunął palcami po wyimaginowanym instrumencie. - Trochę... Na saksofonie. Nie na... syncie... ale na takim... z prawdziwym stroikiem. Brzmiał... ach. Nie potrafię... opisać. Zapadła cisza. Pułkownik Virunga wspominał słodki dźwięk saksofonu, już dawno zagłuszony przez wystrzały dział. Znowu ta muzyka. Coś nieuchwytnego... Atmosfera Koldyeze nieco się zmieniła od czasu pierwszej rozmowy Stena z Pastourem. Po pierwsze, w więzieniu zrobiło się tłoczno za sprawą nowo przybyłych oficerów i dyplomatów. Trafiło tu nawet kilku prowincjonalnych gubernatorów. Pastour wziął sobie do serca słowa Stena. Szczególnie te tyczące sposobu traktowania jeńców. Dodał do personelu gromadkę swoich zaufanych ludzi i pousadzał ich na kluczowych stanowiskach. Ostrzegł wszystkich wyraźnie, że nie będzie tolerował żadnych nadużyć czy wykroczeń wobec więźniów. Przycisnął śrubę tak bardzo, że nawet Avrenti i Gernikh (szczególnie Gernikh) bali się wychylić. Na dodatek Pastour urządził sobie w Koldyeze własną kancelarię. Co pewien czas zaglądał z niespodziewaną wizytą i wzywał poszczególnych strażników na dywanik. Czekali w karnej kolejce pod drzwiami, a on zapraszał ich na indywidualne rozmowy. Straty wojenne oraz upadek gospodarki coraz bardziej utrudniały Derhinowi utrzymanie racji żywnościowych jeńców na minimalnie przyzwoitym poziomie. Kadra też się zmieniła. Ci w wieku poborowym poszli na front, Derhinowi pozostawiono tylko starców i dzieciarnię. A wszyscy oni głodowali. W domach też brakowało jedzenia. Natomiast wyposażeni w zasoby katakumb więźniowie nie dość, że mieli się całkiem dobrze, to jeszcze mogli wręczać sporo smakowitych łapówek. Dziwne, jak ludzie potrafią się zmienić. Nowi strażnicy, gdy przyszło im rozsądzać jakiś spór, odruchowo brali stronę jeńców. Przecież to więźniowie ich żywili. To oni pozwalali im utrzymać rodziny. Co więcej, nawet drastyczna cenzura zarządzona przez lady Atago nie zdołała zdławić plotek. Przyczyniła się nawet do powstania nowych. Niektórzy strażnicy poszli za przykładem Chetwynda: zaczęli obijać sobie cztery litery blachą. Coś wisiało w powietrzu. Sten tylko żywił nadzieję, że to nie burza z opadem ekstrementów. Bo że wkoło będzie rozmaicie, co do tego nie miał żadnych wątpliwości: tahnijskie szambo nie wyschnie tak szybko. Dlatego właśnie musiał odwiedzić Koldyeze, jakoś wesprzeć Virunge. Informacja o Sorensenie, stwarzała pułkownikowi nowe pole działania. Od tej pory Zrzęda mógł pełnić funkcję komputera rezerwowego- - Czy wchodzisz czasem na blanki? - spytał Sten. - Rzadko... Trudno mi... tak wysoko. Virunga pokazał na laskę. - Ale gdy patrzysz stamtąd na miasto, to co widzisz? Oficer się roześmiał. - Ostatnio głównie... masę dziur. Nasze bombowce... spisały się... na medal! - Zgoda - odparł Sten. - Ale nie w tym rzecz. Pomyśl jak artylerzysta. Co zaobserwowałeś? Virunga zmarszczył krzaczaste brwi i znów zatrząsł się oo śmiechu. - Koldyeze... to najwyższy... punkt. Gdybym... miał działa. - Rozmarzył się. W wyobraźni widział już, jak ostrzeliwuje Heath. Nagle oprzytomniał. W oczach pojawił mu się dziwny błysk. Tyle celów... - Przecież... są działa... w katakumbach. Przestarzałe... ale można je... przystosować. - Spojrzał wyczekująco na Stena. Następne zdania wyartykułował mocnym głosem: - Kiedy? Tylko powiedz... kiedy? Sten podszedł do N’Ranyi i ścisnął jego mięsisty odpowiednik ramienia. Dam ci znak - rzekł konspiracyjnym szeptem. - Po prostu bądźcie gotowi. Virunga przytaknął jedynie, lecz Sten wiedział, że oto ma przed sobą już nie zgnębionego jeńca, ale energicznego dowódcę baterii. Rozdział pięćdziesiąty pierwszy Sten wymknął się z Koldyeze przed świtem. Zgodnie z planem ukrył się w otaczającym katedrę rumowisku i poczekał na maszerujące tędy co rano kolumny zaspanych robotników. Dwie pierwsze przepuścił. Był zbyt porządnie ubrany jak na tkackiego wyrobnika. Trzecia grupa wyglądała nieco lepiej. Z podsłuchanych rozmów wywnioskował, że większość z nich albo tyra przy kadziach w zakładach farmaceutycznych, albo stróżuje w fabryce amunicji. Zanim robotnicy dobudzili się na tyle, by zauważyć obcego, kolumna dotarła już do centrum miasta i Sten wtopił się w tłum na targowisku. Czym prędzej kupił siatkę i nabył strzęp podejrzanego ścierwa. Potem przepchnął się wraz z innymi w kierunku Chaboya i klubu “K’ton”. Jeszcze dwa zakręty, krótka wędrówka w dół alei i będzie mógł napić się chłodnego piwa. Nagle tłum zafalował gdzieś z przodu. Zaraz za rogiem czekała tyraliera umundurowanych na zielono Tahnijczyków. Blokowali ulicę. Serce podeszło Stenowi do gardła. Zawrócił na pięcie, niemal tratując sąsiadów. Jęki puścił mimo uszu. Niestety, z tyłu pojawiła się druga, podobna blokada. Wpadł w pułapkę! Gliniarze zaczęli spychać tłuszczę tarczami. Tłamszeni ludzie milczeli jak zaklęci. Rozległo się tylko parę okrzyków bólu; to nieostrożni trafili w zasięg pałek ogłuszaczy. Stróże ładu wbili się klinem w motłoch i rozszczepili go na dwoje. Sądząc po pagonach, nagonkę urządzili sami sierżanci. Pilnie lustrowali schwytanych i co pewien czas wskazywali na kogoś, by gromkim “ty!” wyrwać ofiarę ścisku. Sąsiedzi sami wypychali wybranych, których zaraz gdzieś odprowadzano. Sten próbował się wycofać, przytulić do ściany domu, schować. Właśnie dotarł do twardego muru, gdy osiłkowaty sierżant wycelował palec prosto w niego. - Ty! - wrzasnął. Sten nie zdążył nawet mrugnąć, gdy pochwyciły go silne ręce i poniosły diabli wiedzą dokąd. Na gigantycznym głównym placu Heath zgromadzono ponad milion osób. Przedpołudniowe słońce przypiekało coraz bardziej, a tłok panował taki, że mgła unosiła się coraz gęstsza niczym nad bagniskami. Z trzech stron placu sterczały wysokie na wiele pięter ekrany. Z czwartej, za pozostałą po pałacu Rady dziurą w ziemi, wyrastała pusta na razie scena. Grupkę Stena pogoniono skrajem na sam przód. Tam mężczyznom wciśnięto w dłonie plastikowe transparenty. Wciąż niepewny swego losu, Sten odczytał hasło wymalowane grubymi krwistoczerwonymi literami: “Koniec z imperialistyczną hegemonią!”. - Machaj! - krzyknął gruby sierżant, wywijając ogłuszaczem. Wrzasnął głośniej niż kapral na kursie rekruckim. Sten wykonał kilka zamaszystych ruchów. - Wiwatować! - dodał gliniarz. - Jasne - odparł Sten i jak najżywiej zaczął witać jutrzenkę zwycięstwa. Potem już tylko otwierał usta albo darł się niczym opętany na temat dowolny, a gdy tłum ryknął milionem gardeł, Sten odetchnął. Było bezpiecznie. Wystarczy przeczekać to przedstawienie i wysłuchać jakiejś gadki. Najwyżej spóźni się parę minut. Potem przypomniał sobie, że w państwach totalitarnych dygnitarze uwielbiają przemawiać godzinami i skorygował przewidywania. Pół dnia. Może być ciężko, ale w Gromadzie Wilka widywał nie takie rzeczy. Tam dopiero potrafili truć. Dla urozmaicenia Sten zaczął wykrzykiwać co bardziej soczyste przekleństwa. Pięć godzin samego oczekiwania wyleczyło go z optymizmu. Tłum wciąż wrzeszczał, głośniej nawet niż na początku. Gliniarze pilnowali formy manifestantów i po swojemu likwidowali każdy znak wyczerpania. A scena wciąż pozostawała pusta. Nagle coś zaszumiało. Instynkt starego piechura zmusił Stena do pochylenia głowy. Sekundę później nad placem przemknął kosiakiem cały dywizjon pomalowanych na czarno myśliwców. Maszyny zniknęły za ruinami pałacu. Huknęło ogłuszająco, jakby mało było wrażeń. I bez tego wszyscy mieli stargane nerwy. Sten wytrzymał i nie padł odruchowo na ziemię. Za pierwszą formacją nadleciała następna. I kolejna. Już nie tylko myśliwce. W pewnej chwili niebo pociemniało. Wielkie cielska pancerników zasłoniły dzienną gwiazdę. Nawet na Stenie robiło to duże wrażenie. Przynajmniej z początku. Potem przestał podziwiać powietrzną defiladę i spojrzał bardziej krytycznym okiem. Zaczął przyglądać się poszczególnym jednostkom. W masie wyglądały wspaniale, ale były wyraźnie zużyte, poobijane, ze śladami pospiesznych napraw. Wyszczerbione pancerze, dziobate burty... Ale chyba jeden Sten zauważył to wszystko, wiwaty bowiem nie ustawały. Wrzeszczano już nie z obowiązku, ale ze szczerego entuzjazmu. Niebo pojaśniało na chwilę i profesjonalny cynizm Stena zniknął, jak ręką odjął. W górze pojawiły się trzy największe pancerniki, jakie kiedykolwiek zbudowano. Smukłe, całkiem gładkie kadłuby lśniły matową czernią. Były to nie tyle okręty wojenne, ile dzieła sztuki. Masywne pokrywy baterii świadczyły o wręcz gigantycznej sile ognia maszyn. Wydawcy katalogu flot, nadal zwanego “Jane’s”, duszę by zaprzedali za choć jedno zdjęcie tych lewiatanów. Sten dopiero zaczynał domyślać się ich potencjału bojowego, gdy zniknęły z hukiem za horyzontem. Tłum umilkł momentalnie. Nawet policjanci odprowadzili superpancerniki spojrzeniem. Lokalne stężenie patriotyzmu wzrosło niepomiernie. Zapanowała atmosfera religijnej ekstazy. Widać Wielki Duch Tahnijczyków uwielbiał pompę i parady. Ciekawe, co powiedziałby na to Cristata. Nagle rozległ się niski pomruk. Wyrwany z zamyślenia Sten, wraz z innymi zaczął wyciągać szyję, próbując dojrzeć źródło dźwięku. Odgłos najwyraźniej dobiegał z ruin pałacu. Coś białawego wzniosło się ponad rumowiskiem. Przypominało koło ze szprychami. Zastygło na moment, jakby czekało, aż opadnie jasny pył. Potem wzleciało na jakieś pół kilometra i płynnie skierowało się ku podwyższeniu. Sten zobaczył, jak otwiera się wielki właz. Z wnętrza koła wyłoniła się czarna kapsuła. Zniżyła się i zawisła nad sceną. Rozbrzmiewały ostre trzaski. Czerwone wsporniki dotknęły podłoża, kabina wylądowała. Zapadła kompletna cisza. Nikt w tłumie nie śmiał nawet szepnąć. Głośniki huknęły nagle marszem. Część poszycia kapsuły odsunęła się, wypuszczając całą sforę umundurowanych Tahnijczyków. Szli godnie, w nogę. Wszyscy mieli buty z cholewkami powyżej kolan. I z solidnymi obcasami. Zajęli miejsca wkoło sceny. Sten odnotował, że broń wojaków nie jest tylko na pokaz: była załadowana i odbezpieczona. Wśród żołnierzy pojawili się jacyś oficerowie, najpewniej z wywiadu. Rozglądali się uważnie w poszukiwaniu zagrożenia. Ale gdzie tam, w tej chwili tłum był gotów przytulić swych przywódców do serca. Muzyka zabębniła głośniej. Na scenę wyszli członkowie Wielkiej Rady Tahnu. Sten błyskawicznie sprawdził, kto jest, kogo brakuje, kto gdzie stoi. Ciekawe, czy nastąpiły jakieś przetasowania? W zasadzie nic się nie zmieniło. Brakowało Pasteura, a lord Wichman zajął miejsce zaraz po prawej stronie jeszcze pustego centralnego stanowiska, ale to wszystko. Sten przestał zresztą zgłębiać dworskie subtelności zaraz po tym, gdy ujrzał kolejnych strażników. Ci byli w polowych mundurach, chłop w chłopa jak dęby. Sten przypomniał sobie, gdzie już ich kiedyś widział. Zza równego szeregu wyjrzała lady Atago. Niewielu Tahnijczyków przewyższało ją wzrostem. Z wyjątkiem członków osobistej gwardii heroiny. Tłum oszalał. Gwardziści odprowadzili swoją panią do honorowego miejsca, potem się wycofali. Ale niezbyt daleko, zauważył Sten. Stali, w każdej chwili gotowi rzucić się na ratunek Atago. Czytaj: zasłonić ją własnymi ciałami. Lady Atago uniosła obie ręce nad głowę. Wiwaty jeszcze się nasiliły, aż od mikrofonów poszło jękliwe sprzężenie. Sten nagle poczuł się dziwnie samotny wśród otaczającego go tłumu. Pamiętał, kiedy ostatni raz spotkał lady Atago. Na Cavite, w początkowym okresie wojny. Miała na sobie czerwony płaszcz oraz zieloną tunikę, tak jak teraz. Stała ledwie sto pięćdziesiąt metrów od Stena. Uniósł wtedy broń i wycelował prosto w okryty zielenią obiekt. Wciągnął głęboko powietrze, wykonał pół wydechu, położył palec na spuście. Pocisk z ładunkiem AM2 miał rozszarpać materię i ciało, ale nagle w celowniku zabielało od mundurów gwardzistów. Poruszali się jak corps de ballet. Całkiem zasłonili przełożoną. Sten do dziś się zastanawiał, czemu wtedy nie strzelił. Czy naprawdę nie miał szans? A może po prostu stchórzył przed obstawą? Tak czy inaczej, nie udało się. Ciekawe, kogo ujrzałby dzisiaj, gdyby wyszło inaczej. Kto by tu stanął? Wichman? Pastour? A może nikt? Lady Atago pławiła się w entuzjazmie. Opuściła ręce i znów je uniosła, tym razem każąc zgromadzonym umilknąć. Tłum posłuchał błyskawicznie. - Dziękuję, rodacy - zaczęła. - Dziękuję, że przyszliście uczcić to święto. Nikomu nawet powieka nie drgnęła. Oczywiście, że przybyli tu dobrowolnie. Jakby inaczej. Tylko... jakie święto czcimy? - Nadszedł dla nas czas próby - ciągnęła Atago. - Zresztą nie po raz pierwszy po Wielkiej Hańbie. Zebraliśmy się, by wyrazić przywiązanie do naszych ideałów, naszego dziedzictwa narodowego, które stanie się fundamentem naszego zwycięstwa. Ale wyższość, jaką mamy zapisaną w genach, to nie wszystko. Jesteśmy wszak gotowi ponieść każdą ofiarę, by uratować najcenniejszą wartość... Zawiesiła głos i poczekała, aż umilkną echa. W ciszy rzuciła to najważniejsze słowo: - Honor! - Honor! - powtórzył tłum. - Honor! - Właśnie, honor - powiedziała lady Atago. - Niech nikt, kto nie jest Tahnijczykiem, nie udaje, że wie, co to słowo znaczy. Nie tylko gotowość do ponoszenia ofiar krwi dla dobra naszych dzieci i dzieci naszych dzieci. Bo dla ocalenia honoru zrobimy nawet więcej. Radośnie pójdziemy na śmierć wiedząc, że do ostatniego Tahnijczyka to jedno nie zginie. Bo śmierć jest lepsza niż życie w hańbie. Pozbawieni honoru, zginiemy i tak. Nie będzie już tahnijskiego narodu. - Przerwała na chwilę i zwiesiła głowę. - Właśnie. Ktoś mógłby powiedzieć: skoro i tak mamy zginąć, to co za różnica. Otóż jest różnica! Gdy odejdziemy w chwale, wypełniwszy misję i ducha nie straciwszy, na zawsze zostawimy po sobie ślad w historii. Nawet za tysiąc lat potomni będą nas stawiać za wzór. Oto ci, którzy honoru się nie wyrzekli. I będą przeklinać samych siebie za słabość swą i tchórzostwo, bo nie starczy im sił, aby nam dorównać. Ależ oni zginęli, powiedzą dzieci. A rodzice przytakną. Owszem, ale odeszli z godnością. Za honor swój życie oddali! Pół godziny trwało, nim tłum się uspokoił i lady Atago mogła mówić dalej. Ludzie krzyczeli, płakali i padali sobie w ramiona. Dzieci podnoszono byle wyżej i podawano bliżej sceny, by też stały się świadkami historycznej chwili. Lady Atago czekała cierpliwie. Pozornie nieczuła na powszechny podziw, uważnie obserwowała zebranych. - I tak rodacy - powiedziała we właściwym momencie - wezwałam was, byśmy wszyscy zamanifestowali oddanie dla sprawy obrony czci naszej i godności. Nie będzie łatwo. Wróg jest okrutny. Nie spocznie, aż wybije nas wszystkich. Wielkie zwycięstwa nad nim odnieśliśmy, choć przelaliśmy morze krwi. Ale to nieważne. Przyjmiemy wroga, jak godzi się przyjmować wrogów. Szczęście nam dopisało, boć jeszcze żyjemy i możemy sprawdzić się w godzinie próby największej. Nieprzyjaciel zmusił nas, byśmy stawili czoło własnej słabości. I nie zawahamy się. A gdy dokończymy dzieło, staniemy się silni jak nigdy. I czyści. I dobrzy. Albo właśnie tak będzie, albo zginiemy. Poniesiemy śmierć... za honor nasz najdroższy... Ostatnie słowa wypowiedziała cicho niczym werset modlitwy. Tłum znów zamilkł, jakby wyczuwał, co zaraz nastąpi. Lady Atago powoli uniosła dłonie ku pogodnemu niebu. Sten odnotował w pamięci, że ani razu nie wspomniała o Wiecznym Imperatorze. Nie zdziwił się, tylko czym prędzej zapisał sobie tę sztuczkę w rubryczce “perswazyjna retoryka wiecowa”. - Ślubuję wam, rodacy, że rzucę na wrogów wszystko, cokolwiek zbudują wasze ręce. Przegonię nieprzyjaciół ze Światów Pogranicza. Wykurzę z nor Cavite. A potem zacznę ich ścigać. Nie zdołają uciec. Uroczyście przysięgam, rodacy, że poprowadzę was do walki. Zwycięskiej bitwy. Wiktoria szybka będzie i słodka niczym wino. Ale jestem tylko kobietą. Słabości moje nie są inne od waszych. I gdyby się tak zdarzyło... że jednak bym was zawiodła... nie dała zwycięstwa, na które zasługujecie... - Odczekała dłuższą chwilę -... to uratuję wasz honor! Sten przestał zauważać moralnie odradzający się naród. Coś znacznie ciekawszego przykuło jego uwagę. Oto po raz pierwszy w życiu widział przywódcę nie dość, że porywającego tłum przemówieniem, to jeszcze święcie wierzącego w każde wypowiadane przez siebie słowo. Od chwili, gdy Sten poszedł do Koldyeze, “K’ton” zdążył zamknąć swoje podwoje, otworzyć je i znów zamknąć. Za kilka godzin tłumy ponownie ruszą do gry. Alex, St. Clair i L’n czekali w pustym klubie nocnym i denerwowali się coraz bardziej. Dla niepoznaki robili to samo co wszyscy żołnierze od zarania dziejów. Psioczyli na swój los i zastanawiali się, co jeszcze głupiego wymyślą dla nich w sztabie. - Nie, żebym narzekała - mówiła St. Clair. - Interesy idą cacy, robimy Tahnijczykom wodę z mózgu i bardzo dobrze. Ale ja lubię konkrety. - Święte słowa - wyrwało się L’n. St. Clair spojrzała na przyjaciółkę pytająco, ale futrzasta zrobiła nader niewinną minkę. - No to o co chodzi? - zagadnął Alex. - Mam wrażenie, że do niczego w ten sposób nie dojdziemy. Rujnujemy ich walutę. Świetnie i pożytecznie. Produkcja spada, podobnie jak morale. Wykradamy sekrety na kopy i w ogóle dajemy im popalić. Tak być powinno. - Nie wiem, do czego zmierzasz - stwierdziła L’n. - Czego jeszcze chcesz? - Żeby jęknęli - wyjaśniła St. Clair. - Bo co ta za frajda, gdy nie słychać, jak bardzo boli? - Zgoda - mruknął Alex i postukał w blat. - Świetnie cię rozumiem. - Naprawdę? - spytała niczego nie podejrzewająca L’n. Zostało w niej jeszcze trochę z dawnej niewinności. Alex mądrze pokiwał głową. - To problem znany o lat - powiedział. - Jak bardzo boli... Właśnie. Stara choroba i opowieść niemal z pradziejów, dzieweczko. Kilgour zaraz ci wszystko wyjaśni. Alex rozsiadł się wygodnie i spojrzał na obie słuchaczki. St. Clair czuła pismo nosem. - Pewien mój przodek błąkał się kiedyś całe miesiące po śnieżnych pustkowiach. Dawno, jeszcze na Ziemi. Aż któregoś dnia dotarł do miasta. Wioski właściwie. Wieśniacy myśleli z początku, że to niedźwiedź do nich zawitał, ale nie. Mój antenat wyjaśnił prostaczkom, że szuka dentysty. No to powiedzieli, że jest dyplomowany felczer. Przodek poszedł do medyka, siadł w fotelu. Dentysta zajrzał w mu zęby i orzekł, że trzeba rwać. Ale nie miał znieczulenia. Mój pradziad nie przejął się. I kazał usuwać. Wiele było jęków i zgrzytów. Dentystę oblały poty, praszczur też spocił się jak ruda mysz, ale w końcu ząb puścił. Dentysta spytał wtedy: “Chyba w życiu jeszcze pana tak nie bolało?” Ale mój przodek zaprzeczył. “To pryszcz”, stwierdził. Wyrwiząb zdumiał się” A co może być gorszego?” No to usłyszał, jak wy słyszycie: “Kiedyś zdarzyło się, że miałem sraczkę. Raz pogoniło mnie tak paskudnie, że nie zdążyłem do wychodka na tyłach domu i przykucnąłem w zaspie, zaraz za drzwiami. Ale zapomniałem, że niedawno czyściłem tam paści na niedźwiedzie. No i zostawiłem je w śniegu. Przypomniałem sobie o tym dopiero wtedy, gdy szczęki jednej zatrzasnęły mi się na jajach”. “Wielki boże”, zakrzyknął dentysta. “Racja, nie ma bólu, który mógłby się z tym równać”. Przodek na to, że niezupełnie, bo naprawdę zabolało wówczas, gdy się łańcuch skończył... Zapadła martwa cisza, jak zwykle po dowcipach Kilgoura. Tyle tylko, że jedynie St. Clair milczała do końca. L’n tarzała się po dywanie ze śmiechu. - Nie rozumiem - stwierdziła obojętnie St. Clair. - Jak to? - wyharczała L’n. - Czemu? To proste... - Spróbowała się nieco opanować. - Bo widzisz, paści na niedźwiedzie są na długim łańcuchu... - To wiem - stwierdziła niepewnie St. Clair. - ... jeden koniec takiego łańcucha mocuje się do czegoś w ziemi, a na drugim... no, a na drugim jest pułapka na niedźwiedzia. I kiedy szczęki się zatrzasnęły, ścisnęły mosznę tego tam przodka Alexa... - Znów zaniosła się śmiechem. St. Clair wlepiła oczy w przyjaciółkę i nadal niczego nie pojmowała. Kilgour też patrzył na futrzastą, tyle że z zachwytem. - No ale nie to zabolało najbardziej - podjęła L’n. - Dopiero gdy czcigodny antenat chciał odejść a łańcuch się napiął... - Dobra starczy! - jęknęła St. Clair. - Błagam! Alex wstał, obszedł stół i czule poklepał L’n po ramieniu. Oto wreszcie znalazł bratnią duszę. - Znasz więcej takich kawałków? - spytała z nadzieją “Kotka”. - Parę się znajdzie, dziecino. Na przykład o pasiastych wężach. Znasz? - Nie, chyba nie. Czemu wcześniej... - Tylko nie to! - ryknął od drzwi Sten. - Słowo, a odeślę cię do Koldyeze. Prosto do karceru. Cała trójka spojrzała na utrudzonego wędrowca. Biedaczysko. Włosy w nieładzie, wzrok dziki, ubranie w strzępach. I chyba odcisków się nabawił, bo jakoś kulał. - Co się stało? - spytała St. Clair. Sten westchnął i potrząsnął głową. Padł w fotel, pokazał palcem na swoje otwarte usta. Alex podał mu kufel piwa. Złocisty płyn zniknął w czterech łykach. Z drugiej kolejki Sten wychylił tylko połowę. Potem czknął potężnie. Dalej pił już spokojnie. - No i co? - nalegała St. Clair. - Myślałem, że już koniec - powiedział Sten. - Zgarnęli mnie w łapance. Słuchaczy aż podniosło. Sten machnął ręką, aby usiedli. - Okazało się, że potrzebują porządnie ubranych obywateli do wypełnienia pierwszych szeregów na wiecu. Takich do machania transparentami, żeby transmisja dobrze wypadła. Czekaliśmy ponad pięć godzin na pełnym słońcu, aż wyszła lady Atago i zaczęła namawiać nas do popełnienia samobójstwa. Po krótkim namyśle uznaliśmy, że to świetny pomysł i chcieliśmy pójść sobie do domów, ale nic z tego. Atago poprosiła, by na znak poparcia zostać jeszcze chwilkę. Przetrzymali nas jedenaście godzin. W tym czasie zdrajcy wyznawali swe wielkie winy. Puścili wszystko na wielkich ekranach. Potem zrobili nam tę frajdę i zdekapitowali parszywców. - To byli jacyś konkretni zdrajcy? - spytała L’n. - Ci z naszej listy. Pod koniec zrobiło mi się ich prawie żal. - To nie wstyd - powiedział Alex. - Nie zobojętnieć mimo tylu l at praktyki... Sten powstrzymał się od komentarza. Poprosił tylko słabo o coś do jedzenia. W trakcie posiłku zrelacjonował przebieg wizyty w Koldyeze. - I co teraz robimy? - spytała St. Clair. - Ciągniemy dalej ten wózek. Czego więcej chcieć? Nasza siatka działa dobrze. Korupcja kwitnie. Wszyscy cierpią. - Ale to nudne - powiedziała L’n. - Gdzie romantyczne porywy, gdzie obiecany dreszczyk emocji? Intryga! Niebezpieczeństwo! Tajne akcje! Nie jestem tu, by ziewać. Roześmiali się. - Obawiam się, że jednak tak - stwierdził Sten. - Zrobiliśmy już co w naszej mocy. Teraz musimy poczekać na rozwój wypadków. Na bitwę o Światy Pogranicza. I o Cavite. - Dolał wszystkim piwa. - Chociaż muszę przyznać, że ta historyjka Alexa ma pewien sens - dodał. - Zacisnęliśmy już Tahnijczykom szczęki na przyrodzeniach. Żelazo trzyma, tylko oni jeszcze o tym nie wiedzą. Musimy poczekać, aż naciągną łańcuch. Rozdział pięćdziesiąty drugi Klęska w systemach Pel/e czegoś jednak imperium nauczyła. Marszałek Ian Mahoney przejrzał plany przedinwazyjnego bombardowania Światów Pogranicza. - Podwoić - warknął. - Co podwoić, sir? - Wszystko. Personel sztabu uniósł oczy do nieba i zrobił swoje. Całość zapotrzebowania zwiększono o sto procent. Mahoney rzecz sprawdził, po czym nakazał dorzucić dodatkowe posiłki. Nie miał pewności, czy to zadziała, ale wzdragał się na myśl, żeby wysłać ludzi tam, gdzie może wystarczyć sam pocisk. Robił, co tylko mógł, by oszczędzić ofiar. Najchętniej zmieniłby te światy w globy pyłem płynące, jak uczynił to z planetami Erebusa, ale pograniczne ziemie były kiedyś gęsto zamieszkane. Kampania Tahnijczyków i późniejsza okupacja na pewno pochłonęły wiele istnień ludzkich, jednak część cywilów niewątpliwie ocalała. Nie miał wyboru. Ostatecznie nadszedł ten dzień, gdy wybrane do lądowania światy przestały odpowiadać ogniem. Mahoney dał znak do desantu. Wiedział, że mimo ciężkiego bombardowania obrońcy i tak wypełzną spod ruin. Zupełnie jakby obrzucano ich fajerwerkami. Nie pomylił się, oczywiście. I dlatego właśnie nie posłuchał rozkazów. Zdaniem Wiecznego Imperatora (i jego ekipy psychologów) powrót Mahoneya na Światy Pogranicza był zdarzeniem wyjątkowym i wartym uwiecznienia. Z jakiegoś dziwnego powodu imperator nazwał to “sensacją na pierwszą stronę”. Jeden władca wiedział, skąd się wzięła ta zbitka słów (sensacja może, ale pierwsza strona czego?), jednak machina propagandy drgnęła i ruszyła. Zanim jeszcze pancernik Mahoneya dołączył do floty inwazyjnej, poczyniono na nim pewne przeróbki. W miejsce kazamatów baterii lekkich dział wbudowano dodatkowe kabiny dla prasy. Po starcie tłok panował w nich niemiłosierny. Pancernik miał wylądować na Cavite (głównej planecie Światów Pogranicza) razem z czwartą falą desantu. Zakładano bowiem, że pierwsza fala wyginie do nogi, druga poniesie cienkie straty, ale utrzyma pozycje, trzecia utrwali zdobycze i dopiero czwarta stworzy kamerzystom możliwe warunki do pracy. Będzie sporo huku, ale nikt nie powinien zginąć. Mahoney zamierzał zejść dumnie po rampie pancernika i obwieścić, że oto powrócił i przywraca tę planetę wolnemu światu. Lub cokolwiek podobnego, byle ładnie brzmiało. Nie na darmo w sztabie pracowało aż kilku specjalistów od układania doniosłych kwestii. Zdarzyło się jednak inaczej. W dniu L (lądowania), o godzinie H (tej właśnie) Mahoney znalazł się zupełnie gdzie indziej. Wisiał na pasach w kapsule ładownika desantowego obok starszego sierżanta z Pierwszej Gwardyjskiej. Dzielny ten podoficer przeszedł już szesnaście kuracji pourazowych. Podwładni dodawali zgryźliwie, że ostatecznie wymieniono mu ciało na nowe i tylko mózgu nie ruszano, bo trudno ruszać coś, czego nie ma. Mahoney zapomniał już, jak paskudnie czuje się pasażer kapsuły, gdy desantowiec wystrzeliwuje ją (razem z dziewiętnastoma innymi) ku powierzchni planety. Szczególnie ciężkie były te chwile przed włączeniem się automatycznego systemu naprowadzającego. Potem podłoga była już w dole i jakoś to poszło. Tuż przed lądowaniem sierżant i Mahoney uśmiechnęli się porozumiewawczo. Że niby przywykli do takich sytuacji. Żaden z nich nie zauważył, jak bardzo ten uśmiech przypominał grymas powstający przy stężeniu pośmiertnym. Nie zdążyli, bo kapsuła wyrżnęła w grunt. Fachowo nazywano to “upadkiem kontrolowanym”. Kontrolowanym dlatego, że lądowanie wyłączało z czynnej służby ledwie piętnaście procent desantowanych. Zapalniki zadziałały i minipetardy odstrzeliły ściany kapsuły. Pasy zwiotczały. Mahoney chwycił broń i wykuśtykał między ruiny Cavite. Różne wersje jego “pierwszych słów” przekazywano później potomnym: “Wróciłem” Lafayette nous arrivons... Wszystkie były nieprawdziwe. Poczuwszy pod butami grunt planety, wciągnął głęboko powietrze. - Zapomniałem już, jak tu śmierdzi. Onuce nie prane od... Nadlatuje! I padł twarzą w żwirowe podłoże. Pocisk eksplodował ledwie kilka metrów dalej. To Mahoney wyznaczył Pierwszą Gwardyjską do “zaszczytnego” zadania uchwycenia przyczółku na Cavite. Wiele lat wcześniej ta właśnie dywizja wykrwawiła się broniąc planety przed Tahnijczykami. Ocalała tylko garstka. Ewakuowano ich w ostatniej chwili na osobisty rozkaz imperatora. Posłużyli potem za zalążek nowej Pierwszej Gwardyjskiej. Mahoney uznał, że zasłużyła sobie na “przywilej” dokonania zemsty. Może nawet w to wierzył, chociaż to byli już inni ludzie. Tylko dwanaście osób ze składu dywizji brało udział w tamtej bitwie. Co więcej, nie zakończono jeszcze pełnego cyklu szkolenia uzupełnień przybyłych po bitwie o Nahę. “Zaszczyt” sprowadzał się w gruncie rzeczy do tego, że ocaleńcy mieli powrócić do domu w glorii, przedefilować przed imperatorem, a następnie osiąść na pół wieku w jakimś spokojnym garnizonie, gdzie czas płynie jedynie w niedziele. Jeśli któryś zuch ze świeżego poboru żywił jeszcze złudzenia, to pozbył się ich przy pierwszym ostrzale na polu minowym. Niemniej gwardziści parli naprzód. Dzień po dniu zbliżali się do Cavite City. Walka była krwawa i nierówna. Niektórzy widzieli w tym coś na kształt sprawiedliwości dziejowej. Teraz to imperialni mieli pod dostatkiem broni i amunicji, to oni panowali w powietrzu i przestrzeni kosmicznej. Tahnijczycy ginęli, ale się nie poddawali. Nie przypadkiem w tahnijskim języku zwrot k’akomit ‘r znaczył zarówo “poddaję się”, jak “nie istnieję”. Większość wolała inny los. Najpierw walczyli do ostatniego naboju, a potem ruszali do samobójczych ataków z jednym granatem na czołg. Inni przyrządzali sobie drewniane dzidy i tak biegli na wroga. Mahoney widział jednego szeregowca Tahnijczyków, który, otoczony, wyrwał zawleczkę i wpakował sobie granat pod hełm. Została po nim mokra plama, a wszyscy obecni przy tym zdarzeniu uznali, że przynajmniej ten wysilił się na oryginalność. Nieustanny cyrk samobójców znieczulił nawet Mahoneya. Niecałą godzinę później dotarł do marszałka jeden z adiutantów i wręczył mu wiadomość. Pochodziła od Wiecznego Imperatora i była zakodowana szyfrem Modliszek, który Mahoney potrafiłby odczytać nawet pośrodku trąby powietrznej i to z zawiązanymi oczami. Głosiła: DOŚĆ ZABAWY. WRACAJ DO ROBOTY. Mahoney jęknął, zdjął pas z uzbrojeniem, rzucił go najbliższemu gwardziście i ruszył w drogę powrotną. Zajął się mapami, komputerami oraz wykresami bojowymi. Lady Atago nie złamała ślubu. Zmobilizowała wszystkie zdolne do boju jednostki. Nie oszczędziła nawet floty dotąd strzegącej macierzystych planet. Co żyło, posyłano na Światy Pogranicza. Skandowano slogany, wiecowano na potęgę. Serwisy informacyjne pokazywały same uroczyste starty. Klęska imperium była więcej niż pewna. Chociaż nie dla wszystkich. Pewien oficer zaopatrzenia tonął właśnie w czarnych myślach. Siedział w kabinie swego poobijanego krążownika liniowego i słuchał propagandowego bełkotu. W końcu wyłączył odbiornik i spojrzał na monitor służbowego komputera. Z czego tu się cieszyć? ZAŁOGA: 50% stałej obsady. 11 % - przyuczeni. 4% - przyuczeni do obsługi określonych stanowisk. ZAOPATRZENIE: 71% wymaganego do misji bojowej z czasem powrotu do bazy włącznie. UZBROJENIE: 11% zasobów amunicji dla dział lufowych; 34% zasobów amunicji dla wyrzutni. SYSTEMY POKŁADOWE: 61% sprawnych. Kiedy tak patrzył, “sześćdziesiąt jeden procent” zamigotało i zmieniło się na “pięćdziesiąt osiem procent”. Kolejny element w trzewiach statku odmówił posłuszeństwa. Pierwotny plan przewidywał bezpośrednią transmisję z odprawy tahnijskiej floty ruszającej do ostatniej bitwy. Atago ani myślała na to pozwolić. Wypadki zdarzają się zawsze i nigdy nie podnoszą morale. Nawet w przypadku tak ostro wytresowanego społeczeństwa jak tahnijskie. Oto dlaczego wiadomości nigdy nie puściły filmu nagranego podczas bojowego startu trzech nowych superpancerników. Tych samych, których widok tak wstrząsnął Stenem. Jeden przeznaczono na nową jednostkę flagową lady Atago. Zająłby on miejsce wyeksploatowanego i podniszczonego “Foreza”. Nie miał wziąć udziału w bitwie. Pozostałe dwa, owszem. Obciążony do masy bojowej “Panipat” uniósł się dwadzieścia metrów ponad płytę, gdy dwa zespoły napędowe systemu Yukawy odmówiły posłuszeństwa. Nie runął bezwładnie tylko dzięki mistrzostwu pilota. Na pozór nic nie uległo uszkodzeniu, ale drobiazgowa kotrola wykryła, że nie tylko te dwie, ale wszystkie inne jednostki napędowe też były wadliwe. Na dodatek główna maszynownia AM2 dawała tylko pięćdziesiąt procent mocy. Nadmierny pośpiech okazał się winowajcą takiego stanu rzeczy. Ponadto ostatnie trzy superpancerniki klasy Forez powstawały już w okresie poważnych braków surowcowych, więc stosowano surogaty. Jednostki nadal wyglądały wspaniale, ale nie reprezentowały tej samej siły, co “Forez” i jego bliźniak. Trzeci superpancernik, “Gogra”, wystartował bez kłopotów. W towarzystwie czterech krążowników osiągnął orbitę Heath. Dowódca rozkazał całemu zespołowi przejść na napęd AM2. Ktoś czegoś nie dopilnował. W próżni jest dość miejsca na dowolne manewry. Zderzenia statków kosmicznych są rzadsze niż wybuchy supernowych. A jednak się stało. “Gogra” uderzył w rufę jednego z krążowników. Obie jednostki eksplodowały. Nikt nie ocalał i nigdy nie udało się stwierdzić, jaki właściwie popełniono błąd. Jeszcze poza zasięgiem wykrycia, flota Tahnijczyków podzieliła się na trzy zespoły. Każdy otrzymał inne zadanie. Szyk statków wołał o pomstę do nieba, zgranie formacji było fatalne, obsługa systemów okazała się do niczego. Ale cóż, mało już zostało admirałów czy kapitanów przedwojennego chowu. Większość zginęła w kosmosie i obecnie błąkała się po wnętrzach wraków pod postacią wyschłych na wiór trupów. Albo oddała hołd entropii. Wojna to sztuka osiągania zamierzonych celów dzięki tym, co przetrwali. Ponadto Tahnijczycy byli pewni, że przeznaczenie im sprzyja. Armie przeszłości wyrażały to samo kwestią: “Bóg z nami”. Tahnijczycy ruszyli do ataku. Drugi zespół tahnijskiej floty nigdy nie dotarł do Światów Pogranicza. Admirał Mason miał pod swoim dowództwem sześć flotylli niszczycieli. Sam tkwił na mostku nowiutkiego krążownika. Rozproszył swe siły i czekał na nadejście Tahnijczyków. Gdy usłyszał stosowny sygnał, zarządził wykonanie z dawna ćwiczonego manewru ataku. Pierwszy nalot rozbił szyki wroga i walka zmieniła się w serię pojedynków. Piloci Masona mogli czasem narzekać na swego postrzelonego dowódcę, ale po cichu byli dumni, że służą pod “Masonem zabójcą”. I nieważne, że poza tym mieli go za idiotę. Flagowy pancernik drugiego zespołu Tahnijczyków dostał trzy trafienia, każde z innego statku, i trwale wypadł z gry. Wtedy dopiero Mason zameldował, że toczy bój spotkaniowy. Dziewięć wkrótce przybyłych grup floty dokończyło dzieła. Na Heath wróciły jedynie niedobitki: jeden krążownik, jedenaście niszczycieli i garstka jednostek pomocniczych. Wszystkie uszkodzone. Admirał Mason nie widział innego wyjścia, po raz pierwszy musiał pochwalić swoje załogi. W sąsiednim sektorze admirał Ferrari rozgrywał bitwę jak z podręcznika. Miał aż nazbyt wiele czasu, by się przygotować. Wywiad też nie próżnował. Ferrari dokładnie wiedział, z jakimi jednostkami przyjdzie mu się zmierzyć. Szczegółowo zaplanował pierwszy atak. Sprowadził nawet akta osobowe admirałów wroga. I przeczytał je uważnie. Na przykład taki Hsi. Większość wojny spędził na biurkiem. Co go zagnało na pokład? Ferrari sięgnął po kolejną dyskietkę. Informacje tam zawarte pochodziły od Stena i St. Clair, czego admirał nawet się nie domyślał. “Dżentelmen - przeczytał głośno. - Przypisuje mu się skuteczne zastawienie pułapki na cztery imperialne floty podczas odwrotu”. To nie znaczy jeszcze... Hmm. Może pomogli mu jacyś utytułowani przyjaciele. Nie? Ale ma pewną słabość. O, jest. “Traci głowę w samym środku walki. Mimowolnie zwiększa straty. Potem tego żałuje”. Ferrari uśmiechnął się pod nosem. Spojrzał na ekrany z planami operacji. Trzeba je zmienić. Wiedział już, gdzie Hsi zaatakuje. Admirał Hsi szykował akcję pozoracyjną w systemach Sulu. Sądził, że w ten sposób zdoła niepostrzeżenie podejść do systemu Caltora i samego Cavite. Imperialne czujniki byłyby bezradne. Nie pomyślał tylko, że kij ma dwa końce. Jego własne detektory również nie potrafiły spenetrować systemów Sulu, które słynęły z wręcz nieprzyzwoitej obfitości asteroidów. Wyczekującą flotę Ferrariego namierzyły dopiero w ostatnich sekundach. Ferrari był nieco rozczarowany. Miał nadzieję, że Tahnijczycy podejdą jeszcze bliżej. Ale nie narzekał głośno. Dał sygnał do natarcia. Gdyby przenieść obraz walki na dwuwymiarową planszę, można by powiedzieć, że Ferrari dokonał tego samego co Nelson lub eskadra admirała Olendorfa w cieśninie Surigao - postawił kreskę nad T. Wszystkie jednostki imperialne mogły razić nieprzyjaciela salwami burtowymi, ten zaś odpowiadał jedynie bateriami dziobowymi przednich ugrupowań. Ferrari nie żałował amunicji. Walka zmieniła się w rzeź i toczyła się na dystansach tak bliskich, że dla wielkich okrętów były to prawie pojedynki na białą broń. Hsi nakazał oderwanie się od nieprzyjaciela, odwrót i przegrupowanie. Ferrari ruszył w pościg. Bitwa przeniosła się. w pustkę międzysystemową. Imperialny admirał wygrał małym kosztem. Z floty przeciwnika mało kto wrócił na Heath. Ferrari popełnił jednak pewien błąd. Decydując się na bój pościgowy, nie zawiadomił Mahoneya o opuszczeniu swojej pozycji. I przez tę właśnie olbrzymią lukę w systemie obronnym Światów Pogranicza, trzy dni później wlały się statki trzeciego zespołu tahnijskiej floty. Między nimi a Cavite nie było żadnych poważniejszych sił imperium. Ktoś powiedział kiedyś, że bohaterowie to zupełnie normalni ludzie, których zamroczyło w kluczowej chwili, więc porwali się z motyką na słońce. Gdyby William Bishop czterdziesty trzeci miał wyjaśnić, za co właściwie zdobył drugą gwiazdę i Krzyż Galaktyczny, stwierdziłby: “Tylko świr świadomie robi takie rzeczy, i to przekonawszy się pierwej, że nie jest stuknięty”. Jak dotąd Bishopowi wiodło się na tej wojnie nie najgorzej. Pierwotnie trafił do gwardii jako sierżant piechoty. Wbrew regułom męczeństwa dobrze wiedział, kiedy i gdzie kłaniać się kulom, dzięki czemu dostał nawet parę medali. Potem jednak obliczył sobie, że jeżeli nadal będzie pchał siew pole ognia, to prędzej czy później, ktoś go w końcu trafi. Zgłosił się zatem na kurs pilotażu. Zamierzał awansować i zostać pilotem transportowców. Chciał odpracować swoje na nudnych wachtach i wrócić po wojnie do ukochanej matematyki. Medale cenił nisko, marzył tylko o spokojnym przydziale, który nie napyta żadnej biedy. Był urodzonym pilotem. Skończył kurs w tej samej grupie co Sten i otrzymał upragniony przydział. Ale i tak dopadł go wicher dziejów. Zapewne nikt nie wierzył, że po wielokroć odznaczony oficer i uzdolniony dowódca nie pragnie wąchać prochu. A może ktoś znający nieco historię sprawdził, kim był William Bishop Pierwszy. Tak czy inaczej, młodzieniec wbrew swej woli został przeniesiony z korpusu zaopatrzenia do wojsk desantowych. Awanse spływały regularnie, więc obecnie Bishop służył jako jednogwiazdkowy admirał. Miał pod sobą dwa dywizjony desantowców. Co gorsza, wyznaczono go na głównodowodzącego całym lądowaniem na Cavite. Chyba zdechnę, pomyślał i wziął się do roboty. Na razie jednak wiele się nie działo. Czasem ktoś strzelał do nich z dołu, z rzadka trafiał się jakiś tahnijski myśliwiec czy amator samobójczych ataków. Bishop uznał, że takie drobiazgi to nie problem. Jeśli się uda, pozostanie już tylko przetrwać finalny desant na Heath. Skrzywił się. Przecież są ciekawsze rzeczy na świecie. Na przykład rozstrząsanie kwestii, czy Fermat się mylił? Tymczasem desant wylądował, zaopatrzenie dotarło na miejsce, a myśliwce oczyściły niebo z dokuczliwych Tahnijczyków. Wtedy właśnie zawyły wszystkie alarmy. Bishop pobiegł na mostek. Aż mu oczach pociemniało, gdy spojrzał na ekrany. Trzeci zespół floty wroga ciągnął prosto na Cavite. Chwilę później admirał uznał, że cała jego nadzieja legnie w gruzach. Wiedział już, co robić. - Łączyć z dowódcą eskorty... Komandorze, pełna gotowość. - Admirale, mamy przed sobą... - Tak. Całą flotę Tahnijczyków. Zauważyłem, kurde. Rozkazuję opuścić orbitę i gaz do dechy. Natychmiast. Ruszamy! - A niby dokąd? Bishop aż jęknął. - Czy macie aktualne odczyty? - Tak... potwierdzamy wykrycie siedmiu pancerników... kilkunastu transportowców myśliwców, dwudziestu ośmiu krążowników... wyliczać dalej, Billy? - Nie. Ja widzę to samo. Co do rozkazów... - Skinął na swego oficera nawigacyjnego. - Przygotować się do zmiany orbity. Kurs kolizyjny... Mierzyć w trzeci... nie, czwarty pancernik w linii. Dane kursowe... - Spojrzał na gwałtownie blednącego nawigatora. Ten przytaknął. - Gotowe, przekazuję. Wykonać dokładnie za dziesięć sekund... od teraz. - Dalsze rozkazy, sir? Bishop spojrzał na ekran pokazujący dowódcę eskorty. - Jeszcze wam mało? - Chyba starczy. Znasz jakieś modlitwy, Billy? Bishop pokręcił głową. Zaatakowali. Jeden opancerzony desantowiec dowodzenia, jeden krążownik, dwanaście niszczycieli, jedenaście korwet eskorty. I siedemnaście myśliwców. Czyste szaleństwo. To było szaleństwo. Kiedy dowodzący trzecim zespołem tahnijski admirał ujrzał garstkę statków lecących nań kursem kolizyjnym, od razu zrozumiał, że wpadł w pułapką. Nikt tak nie atakuje. Chyba że ma za plecami wszystkie połączone floty imperium. Admirała mimowolnie ogarnął podziw dla wroga. Zaprawdę, oni mogliby być Tahnijczykami. Gotowi zginąć, byle tylko powstrzymać pochód nieprzyjaciół na tych kilka chwil potrzebnych do podciągnięcia formacji nie wykrytych jeszcze imperialnych pancerników. Admirał niezwłocznie rozkazał zerwać kontakt z przeciwnikiem. Przegrupujemy się, wycofamy poza systemy Sulu, a gdy imperialni uderzą w pustkę, my zajdziemy ich z flanki. Cztery ugrupowania Tahnijczyków zawinęły ogon pod siebie. Było to działanie ze wszech miar logiczne. Tahnijski admirał nigdy się nie dowiedział, jak wielki uczynił błąd. Wyznaczone przezeń miejsce zbiórki wypadło niemal dokładnie na szlaku powracającej floty admirała Ferrari. Ani jeden statek Tahnijczyków nie uszedł zagłady. Bishop spojrzał na wycofujące się zgrupowania nieprzyjaciół i odwołał to wszystko, co od dłuższej chwili mamrotał pod wąsem. Po niejakim wahaniu obejrzał się przez ramię. Wszystkie ekrany świeciły pustką. William Bishop (czterdziesty trzeci), choć własnym oczom nie dowierzał, uznał ostatecznie, że to nie podstęp. Naprawdę odlecieli. Wrócił na orbitę Cavite i pomyślał o wcześniejszej emeryturze. Potem mógłby wstąpić do jakiegoś głęboko religijnego zakonu... Lady Atago musiała pogodzić się z faktami zaiste nie do zniesienia. Raz za razem czytała wysłaną otwartym tekstem wiadomość od generała Lungi, dowódcy garnizonu Cavite: Imperialni przełamali naszą obronę. Straciłem kontakt z placówkami. W ostatnich słowach meldowali, że będą walczyć do ostatniego żołnierza. Zostało nas trzech, nie mamy amunicji. Idziemy do ataku. Powtarzam. Idziemy do ataku. Błagam Radę i naród mój o wybaczenie, ale przegrałem. Lunga Atago odwróciła spojrzenie. Wszystko stracone. Wszystko, prócz honoru. Miała coś jeszcze do zrobienia. Rozdział pięćdziesiąty trzeci Nowy “Forez”, kolejny statek tej samej nazwy, wystartował bez żadnych uroczystości. Z całego dziedzictwa Tahnijczyków, które lady Atago tak uwielbiała, akurat tego jednego elementu nie cierpiała - ceremonii. Wyruszający na ostatnią walkę, szukający śmierci wojownicy, żegnali ojczyznę, przyciskając skroń do rodzinnej ziemi. Spełniali toast czystą wodą. Przysięgali na broń, najlepiej taką trzymaną w rodzinie od pokoleń. Szczegółowo instruowali krewnych, jak mają czcić pamięć rychłego bohatera (lub bohaterki). Lady Atago postanowiła odejść po swojemu. Uznała, że filmowcy mają wystarczająco dużo odpowiednich występów, więc coś tam sobie wybiorą. Najpewniej już przykrawają stosowny materiał. Mało ją to obchodziło. Zaraz po starcie, u lady Atago zjawił się drugi oficer z dziwnie błyszczącymi oczami. Wyjąkał coś o spełnianiu się cudownego snu. Że stary i nowy złączyły się w historycznym momencie. Atago nie zrozumiała. Stary i nowy? A tak. Właśnie. Ten oficer służył też na starym “Forezie”, który pewnie trafił już do stoczni złomowej. Dla Atago statek, podobnie jak broń, był tylko przedmiotem. Bezosobowym narzędziem. Uśmiechnęła się jednak i skinęła oficerowi. Jeśli właśnie takie myśli chce on zabrać ze sobą w ostatnią drogę, to czemu nie. Pozostało tylko napisać scenariusz tej ostatniej odsłony. Wspólną cechą wszystkich kultur uznających zabijanie bliźnich za rodzaj świętego obrządku, jest również gloryfikowanie wojowników wyruszających do boju o sprawę beznadziejną. Jednak, by taka postać przeszła do legendy, musiała czegoś jeszcze przed śmiercią dokonać. Nawet gdyby miało to powstrzymać wroga jedynie o godzinę czy dwie. Tak właśnie było na dawnej Ziemi. Na przykład Roland. Głupio i bez sensu dał się wciągnąć pod Roncesvalles w zasadzkę garstki wkurzonych Basków. Oficjalnie jednak zginął powstrzymując pochód paru milionów Saracenów. Custer i jego ludzie wyszli nad Little Big Horn jako bandy nie wyćwiczonych i pijanych militarnych ignorantów. Nie mieli najmniejszego pojęcia, gdzie są i co właściwie powinni robić. Bohaterskie czyny przypisano im później. Jedyny wyjątek stanowili kamikaze z czasów drugiej wojny globalnej. Wówczas nazywano ich shimpu, czyli Boski Wiatr. Rzucali się na wroga w poszukiwaniu śmierci i z nadzieją, że ich ofiara magicznym sposobem odmieni bieg historii. Przedstawiciele innych kultur dziwowali się takiej logice i próbowali wyjaśniać rzecz po swojemu. Dowodzili, że piloci shimpu muszą być chorzy psychicznie, pijani lub pod wpływem narkotyków. Jedynie wśród własnego ludu przez długi czas uchodzili za bohaterów. Tahnijczycy zrozumieliby ich bez zbędnego gadania. Plan lady Atago był prosty: podejść do Cavite na odległość strzału. Wiedziała, że najpierw trzeba przedrzeć się przez formacje imperialnej floty, ale miała nadzieję dotrzeć do celu. I tam zginąć. A wówczas losy wojny się odmienia. Załoga wierzyła w to bez reszty. Po części zapewne za sprawą postawy samej Atago. Dla niej ważniejsze było wszakże odkupienie winy klęski i uratowanie honoru. Nie wiedziała, gdzie popełniła błąd, ale przecież musiała dopuścić się jakiegoś błędu. Przecież wojna winna się już zakończyć. Zwycięstwem Tahnijczyków. Każda inna ewentualność wydawała się wykluczona. A jednak niemożliwe stawało się faktem. W niejednym znaczeniu. “Panipat”, który poszedł w odstawkę, został odarty ze wszystkiego, co jeszcze mogło się przydać. “Forez” przejął jego uzbrojenie, amunicję i zapasy oraz tych nielicznych, dobrze wyszkolonych członków załogi. Ale i tak wyruszał do walki z niepełną obsadą na pokładzie. Amunicji miał jednak aż dwieście siedemdziesiąt pięć procent zwykłego stanu. Nie szkodzi, że systemy uzbrojenia przestrzeliwano dotąd tylko raz, podczas przejścia ze stoczni na Heath. Pancerniki nie zwykły pokazywać się bez licznej eskorty krążowników, niszczycieli i innych jednostek wsparcia. “Forez” wyruszał przeciwko flocie imperium w towarzystwie jednego krążownika i siedemnastu niszczycieli. Ensigh Gilmer uważał się za osobnika niezwykle bystrego. Pochodził z rodziny, która służyła imperatorowi od stuleci. Każdy kolejny potomek musiał obowiązkowo zaczynać od munduru. Ensigh Gilmer dorastał ze świadomością, że wcześniej czy później zasili szeregi armii i narazi się na przykrość spotykania rozmaitych złych ludzi. Ale miał do wyboru albo to, albo wydziedziczenie. A może nawet coś gorszego. Przez pewien czas żywił jeszcze nadzieję, że wojna się skończy, zanim on, Ensign, z różowiutkiego chłopca zmieni się w młodzieńca w wieku poborowym. Niestety, miał pecha. Musiał się zaciągnąć. Zamierzał nie tylko pokazać starszyźnie rodu, że jest godny miana Gilmera, ale nie pozwolić również, by źli ludzie naruszyli jego cielesność. Zgłosił się na ochotnika do formacji zwiadu. Jego koledzy z akademii nie mogli się nadziwić, że ekscentryczny Ensign okazał tyle charakteru. Przecież jednostki zwiadowcze zawsze są na czele całej floty. Tuż pod bokiem nieprzyjaciela. Służba na statkach zwiadu uchodziła za bardziej niebezpieczną niż na myśliwcach. Śmierć zawsze zaglądała prosto w oczy. Gilmer przyjął wszystkie wyrazy uznania ze stosownym politowaniem. Jeszcze na pierwszym roku akademii skorzystał z jednego wolnego dnia, aby z bliska przyjrzeć się temu, co go czeka. Po pierwsze odkrył, że w odróżnieniu od myśliwców statki zwiadu nie miały wdawać się w walkę, a tylko przemykać cichutko tu i tam. Po drugie, zbadał statystyki strat zwiadu aż do czasów wojen Muellera. Ciekawe, niecałe dwa procent. Nawet mniej niż w korpusie transportu. Na dodatek, szczegółowe rozpiski pokazywały, że większość z tych dwóch procent utracono skutkiem błędów pilotażu. Gilmer był świetnym pilotem. Wszyscy to przyznawali. I tak wyruszył na wojnę. Dowodzenie niezbyt mu wychodziło. Dwunastoosobowa załoga go nie cierpiała. W zasadzie nie wiadomo za co, po prostu ich drażnił, chociaż statek zawsze lśnił czystością, awanse przychodziły w porę, kary nigdy nie wykraczały poza regulaminowe normy. Coś nie grało. Gilmer nie ucieszył się zbytnio, gdy dostał przydział do flotylli inwazyjnej Sektora Pionierskiego. Do tej pory kłopoty jakoś omijały dzielnego Gimlera. Gdyby chociaż wyśledził kilka tachnijskich statków usiłujących podejść flotę imperium, odszedłby do cywila z medalami. Karierę i tak zamierzał robić w przemyśle rozrywkowym. Na dodatek, wyraźnie widział, że imperium wygrywa wojnę. Jeszcze kilka tygodni i będzie po wszystkim. Na wszelki wypadek złożył już w stoczni remontowej zapotrzebowanie na kwartalny przegląd. Termin sprawdzianu technicznego powinien wypaść dokładnie w czasie bitwy o Heath. I dlatego właśnie Gilmer, bardzo bystry facet, poczuł się niemal osobiście skrzywdzony, gdy na ekranie pojawił się samotny rozbłysk. Ktoś leciał i to szybko. Ensign czym prędzej przełączył obraz na kamery czujnika orbitującego w odległości kilku lat świetlnych. I zdrętwiał, ujrzawszy monstrualny kadłub “Foreza”. Sprawdził raz jeszcze, ale druga kamera pokazała ten sam obraz. To nie było złudzenie. Na dodatek trajektoria lotu intruza przebiegała minutę świetlną od patrolowca! Łącznościowiec niezwłocznie zameldował dowództwu floty, co się dzieje, a Gilmer włączył napęd na pełną moc, zaprogramował chaotyczne manewry unikowe i zaczął się zastanawiać, co jeszcze może zrobić. W ogólnej gorączce kazał włączyć systemy broni i wystrzelić na ślepo dwa pociski. Uzbrojenie patrolowca było nader mizerne. Ledwie cztery prościutkie samonaprowadzające się pociski, każdy długi na jakiś metr. Teoretycznie dość, by zneutralizować patrolowiec wroga, może nawet odstraszyć myśliwiec, który nie zawahałby się przed zaatakowaniem całkiem bezbronnego celu. Jednak w gruncie rzeczy główne zadanie wyrzutni polegało na dostarczeniu pechowej załodze jakiegoś zajęcia w ostatnich chwilach przed unicestwieniem. Gilmer przygryzł palce. Mógł tylko czekać, aż tradycji rodzinnej stanie się zadość. Tej trochę gorszej, bo związanej ze śmiercią w walce. Jednak nic się nie stało. Żadna z wrogich jednostek nie pofatygowała się, by cisnąć w patrolowiec choćby złym słowem. O pościgu nie mówiąc. Gilmer od razu nabrał przekonania, że jest nie tylko wspaniałym pilotem, ale również genialnym taktykiem. Przez chwilę zastanawiał się, czy by nie wstąpić do służby czynnej, lecz szybko dał spokój takim zamysłom. Zadowoli się orderem wielkim jak patelnia. Tym sposobem dorobił się wreszcie medalu. Naprawdę dużego. Patrolowiec przetrwał z prostego powodu: lady Atago chciała, by imperium zawczasu dowiedziało się ojej ataku. Może stało się. to trochę, za wcześnie, ale mniejsza z tym. Lepiej się przygotują, a żadna bitwa i tak nigdy nie przebiega dokładnie wedle planu. Nie zauważyła nawet, że jeden z odpalonych przez stateczek pocisków trafił “Foreza”. Odpowiedzialny za kontrolę uszkodzeń młodszy oficer otrzymał raport o uderzeniu w pobliżu rufy. Nie zidentyfikowany obiekt przebił zewnętrzne poszycie, dotarł do wewnętrznego poszycia i tam eksplodował. Oficer wdusił parę sensorów, włączając gaśnice w pobliżu miejsca uszkodzenia, po czym zarządził ewakuację przyległego magazynu żywnościowego. Dodatkowo wypełnił pomieszczenie niepalnym gazem. Przez chwilę jeszcze dywagował, z czym to mogli się zderzyć, ale zaraz o wszystkim zapomniał i zajął się innymi sprawami. Mahoney krążył po centrum dowodzenia. Był wściekły. Spojrzał raz jeszcze na ekran. Cudownie, pomyślał. Wlazł jakiś ciołek do nowego typu pancernika i chce zarobić kilka punktów, nim go załatwimy. Zaiste szlechetnie. Ale czy nikt mu nie powiedział, że nowoczesnych wojen nie prowadzi się w ten sposób? Zresztą, jak jeden idiota szuka śmierci, to jego sprawa. Ale czemu ciągnie za sobą całą resztę? Oni może wcale nie pragną zostać bohaterami? Egoistyczny drań. I nie pomyśli nawet bydlak o tych, których zabije dla swej próżności. Szaleństwo w oku, szabelka w dłoni i dalej na karabiny maszynowe... Po sławę, po laury, po wieczny ognień w mauzoleum... Cholerny świat. Mahoney nie przebierał w przekleństwach, gdy przyszło mu posłać przeciwko straceńcowi aż kilka ugrupowań floty. Ostatecznie uznał, że jego szewska pasja bierze się jeszcze z innej przyczyny. W głębi duszy uważał honorowe rozwiązywanie sporów za coś o wiele lepszego niż dokonywanie masakry na polach bitewnych. Ale honorowe, nie kretyńskie. Technik wrzasnął coś do Machoneya. Generał raptownie się odwrócił. - Nie nauczyli cię składać meldunków...? - Spojrzał na ekran i zdrętwiał. Z góry patrzyła na niego lady Atago. - Co, u diabła? - Odbieramy to na wszystkich kanałach. Sam nieruchomy obraz. Bez dźwięku. - Jezu Chryste - sapnął Mahoney. - Natychmiast łączyć z Centralnym. Ekranowana wiązka, kod X. Zakodowane w ten sposób wiadomości trafiały prosto do Wiecznego Imperatora. Pułapka w Światach Pogranicza zadziałała aż za dobrze. Młode wilczki wpadły już w paści, teraz nadciągała jeszcze matka wilczyca. Najpierw zaatakowały dwa skrzydła myśliwców. Pierwsze podeszło od czoła w nadziei, że uniemożliwi to intruzom użycie chociaż części systemów broni. Rozkazy były jasne: zniszczyć pancernik. Nie wiedzieli, że zmodyfikowane uzbrojenie “Foreza” pozwalało z równym powodzeniem śledzić cele nadlatujące z każdej strony. Wyrzutnie mogły razić we wszystkich kierunkach. Myśliwce winny zostać zniszczone w odległości kilku lat świetlnych od pancernika, daleko poza zasięgiem baterii z niszczycieli. I rzeczywiście, ze zdziesiątkowanego skrzydła zostało tylko pięć maszyn, straty sięgnęły osiemdziesięciu procent, jednak do całkowitej zagłady nie doszło. Sama walka trwała też o wiele dłużej, niż przewidywano. Bój spotkaniowy miał być przykrą niespodzianką dla imperialnych. Po raz pierwszy Tahnijczycy obwarowali swój pancernik eskortą myśliwców. “Forez” dysponował szesnastoma. Stały w czterech hangarach. Jednak wojna nie obeszła się łaskawie z tahnijskimi pilotami. Ci najlepsi dawno już zginęli, ale nic dziwnego. Podczas każdego konfliktu zbrojnego załogi myśliwców żyją krótko. Obecni piloci mieli wylatane łącznie ledwie osiem tysięcy standardowych godzin. W pokojowych warunkach oznaczało to wstępny stopień wyszkolenia. Owszem, ćwiczyli ataki i uniki, a raczej wiedzieli, że takie manewry istnieją. W walce ze starymi wyjadaczami, w znacznej mierze z asami lotów bojowych, byli bez szans. Żaden nie dotrzymał pola dłużej, niż kilka sekund. Osiągnęli tylko jedno trafienie - na własnym niszczycielu. Na dodatek ulewa pocisków, ganiających we wszystkie strony, skutecznie rozbiła szyk Tahnijczyków. Atago cały czas stała na mostku. Twarz ani jej drgnęła. Nie oczekiwała wiele po myśliwcach, ale coś tak absurdalnego... Jednak sama widziała. Wydała dalsze rozkazy. Szef uzbrojenia wybrał już stosowny system broni: masywne Nach’kal, samonaprowadzające się. pociski średniego zasięgu do rażenia innych statków. Drugie niepowodzenie wynikło ze słabego wyszkolenia operatorów systemów uzbrojenia. Komputerowa symulacja nie oddaje w pełni realiów pola walki. Dane o celach podawano nieprecyzyjnie, operatorzy gubili cele lub, co gorsza, same pociski już po wystrzeleniu. Obsługi baterii gorączkowo wertowaly’instrukcje, chociaż winny mieć to wszystko już dawno wykute na pamięć. Sekwencje działań myliły się do tego stopnia, że ten i ów przyciskał niewłaściwy guzik i miast wystrzelić pocisk, odsyłał go do komór amunicyjnych lub klinował w ciągu. Trzeci problem wiązał się z samymi systemami broni. Baterie Nach’kal zadziałały tylko w siedemdziesięciu procentach. Pozostałe wyrzutnie albo odmówiły uznania faktu, że zostały załadowane, albo wybierały cele wedle własnego uznania, albo w ogóle na nic nie reagowały. Jedria bateria wystrzeliła wszystko samorzutnie, nie uzbroiwszy jednak pocisków, przez co ich napęd po prostu się nie włączył. Zmarnowano w ten sposób kilkadziesiąt Nach’kali, nim ochotnik spiął “na krótko” sterujący baterią komputer. Sam usmażył się przy okazji na frytkę. Myśliwce zaś nie próżnowały. Z wielu wystrzelonych przez nie pocisków typu Kali, trafił jeden. Eksplodował w pustym już hangarze. Ekipy awaryjne w kilka minut zdławiły ogień. Pierwsze skrzydło imperialnych zaczęło się wycofywać. Właśnie wtedy straciło większość z dwudziestu zniszczonych maszyn. Uwaga Tahnijczyków przeniosła się na drugie skrzydło, jednak to skierowało się przeciwko eskorcie pancernika. Ze sporym powodzeniem. Niszczyciele wywijały się w unikach. Każdy zdany był tylko na siebie, bo po pierwszych doświadczeniach z wyrzutniami Nach’kal oficer uzbrojenia “Foreza” wolał za bardzo nie ryzykować. Namyślał się tak długo, aż dziewięć niszczycieli zmieniło się we wraki. “Forez” wystrzelił dwadzieścia naprowadzanych pocisków dalekiego zasięgu. Operatorzy nałożyli okulary i zaczęli szukać celów. Myśliwce odpowiedziały natychmiast antyrakietami typu Fox i zaprogramowanymi na małe cele ruchome goblinami. Operatorzy Tahnijczyków szybko stracili orientację w przestrzeni. Pozbawione poleceń pociski uruchomiły awaryjny program autodestrukcji. Myśliwce wróciły czym prędzej. Cztery z nich uderzyły na krążownik. Trzy trafiły. Stareńka jednostka zatrzęsła się od dziobu do rufy i pękła na dwoje. Bezwładne połówki kadłuba zachowały pierwotny impet i szybko uleciały z pola walki. Dopiero trzy lata później znalazł je przypadkiem pewien statek badawczy. Dla ocalałej po eksplozji garstki Tahnijczyków stało się to o wiele za późno. Myśliwce zerwały kontakt i odleciały. Dość już zrobiły. Na scenę wkraczały wielkie sztuki. Atago kazała wystrzelić pierwszą salwę na maksymalnym zasięgu. Dwanaście monstrualnych pocisków opuściło wyrzutnie i włączyło napęd AM2. Każda rakieta niosła kilka kierowanych głowic o mocy wystarczającej do zmiecenia całkiem sporego miasta. Była to broń tak nowa i tajna, że imperialny wywiad nie nadał jej jeszcze żadnego oznaczenia kodowego. Spisała się wyśmienicie. Zgodnie z wprowadzonymi w ostatniej chwili instrukcjami, pociski zignorowały niszczyciele osłaniające wielkie sztuki. Jakiś błąd spowodował wprawdzie, że głowice poszczególnych pocisków miast zostać w jednej wiązce, poszukały celów samodzielnie, jednak efekt i tak był przytłaczający: Dwa zniszczone pancerniki. Jeden pancernik wyłączony z akcji. Nie wrócił już do służby; złomowano go po wojnie. Jeden zniszczony krążownik. Jeden krążownik ciężko uszkodzony. Cztery krążowniki wyłączone z walki. Mahoney nie pomylił się w ocenie możliwości bojowych berserkera. Kilka sekund później imperialna flota dała ognia pełnymi salwami burtowymi. Na “Foreza” skierowało się ponad trzydzieści pocisków Kali. Aż za wiele. W tłoku rakiety namierzały siebie nawzajem, wymykały się operatorom, a eksplodując prowokowały dalsze detonacje. Spora część kosmosu zapłonęła atomowym ogniem. Wszystkie pozostałe tahnijskie niszczyciele spopielały lub wypadły z walki. Sam “Forez” otrzymał trzy trafienia. Ale maszynownia wciąż dawała pełną moc. Wyrzutnie nadal pluły pociskami. Superpancernik parł dalej. Oficer uzbrojenia miał niejakie powody do satysfakcji. Wiedząc już, z jakimi ludźmi przyszło mu pracować, uruchomił plan awaryjny. Kazał wycelować pociski Nach’kal w imperialne statki i przejść na ogień ciągły. Nie sądził, żeby to przyniosło pożądane skutki. O wiele efektywniejsze były systemy bliskiego zasięgu - rakiety swobodnego lotu typu Don i potokowe wyrzutnie pocisków Mirka. Nawet zwykłe działka wielolufowe przydawały się przy zwalczaniu rakiet Kali. Bliskie eksplozje masowo uszkadzały czujniki i pokładową elektronikę, ale statek żył i walczył. Trzy ostatnie trafienia nie zdziałały wiele złego. Pierwsze wyłączyło rufowe centrum informacji bojowej, ale i tak było to centrum awaryjne. Drugi pocisk zniszczył główny komputer sterujący baterii Nach’kal. Niewielka strata. Trzeci spustoszył przedziały mieszkalne załogi. Które powinny być teraz puste, pomyślał oficer. Zresztą, to nie moja sprawa tylko kontroli uszkodzeń i drużyn awaryjnych. Pewnie opanowali już ogień. W tejże chwili “Forez” zadrżał od czwartego trafienia. Pocisk pochodził z drugiej imperialnej salwy. Atomowa głowica wbiła się głęboko w kadłub. W jednej sekundzie śmierć objęła jedną czwartą lewiatana. Lampy na mostku pogasły. Atago usłyszała czyjś stłumiony krzyk przerażenia. Potem zapaliły się światła awaryjne. Rozejrzała się. Kto był aż tak słabego ducha? Nikt się nie przyznał. - Admirale - warknęła na dowódcę “Foreza”. - Jakie uszkodzenia? Zbieranie stosownych informacji trwało dość długo. Połowę ekranów na mostku pokryła śnieżyca. Ostatecznie ustalono, co następuje: Maszynownia może dać tylko połowę mocy. Napęd systemu Yukawy nie działa. Systemy uzbrojenia: tu mniej o tyle, tam o tyle... Wyrzutnie pocisków dalekiego zasięgu wyłączone. Atago przejrzała tabele. Kiepsko. Średni zasięg w porządku. Bliski zasięg: dwadzieścia procent potencjału. Ofiary... Atago nie chciała nawet czytać. Jakie to ma znaczenie? Istotne, że wciąż walczą. Ocali swój honor. Jedne z najbardziej bezsensownych i jałowych sporów, jakie toczyli w dziejach historycy wojskowości, dotyczyły kwestii, komu właściwie należy przypisać winę (lub zaszczyt) zgładzenia bohatera (lub tyrana)? Przez wieki do znudzenia roztrząsano problem, czy barona von Richthofena zestrzelił jego kolega z eskadry czy też może uczynił to bezimienny nieopierzeniec, który dopiero przybył na front z Australii? A działo się to jeszcze na starej Ziemi, w czasach gdy myśliwce latały wyłącznie w obrębie atmosfery. Inna sprawa tego typu, kto dobił bombowiec wiozący admirała Yamamoto? Lanphier czy Barber? Z nowszych dziejów, czy Mordechi, wódz z wojen Muellera, zginął podczas pojedynku z raki śmiertelnie rannego pułkownika Meinertzhagena, czy może potknął się o minę przeciwpiechotną? Podobnie rzecz przedstawiała się z lady Atago i “Forezem”. Pretendentów było dwóch. Jeden to pani oficer uzbrojenia na pewnym niszczycielu. Nazywała się Bryennius. Wstrzeliła Kali, mierząc w ten sposób, by pocisk czekał na “Foreza” uśpiony dokładnie na trajektorii superpancernika. Głowicę uaktywniła w ostatniej chwili i skierowała prosto w serce wrogiej jednostki. Drugim był as myśliwski imieniem Alexis. Korzystając z ogólnego zamieszania, wziął się za wymiatanie okolicy, ale szybko pojął, że Tahnijczycy mają zbyt wiele kłopotów, by zajmować się samotnym myśliwcem. Czym prędzej wystrzelił własnego Kali. Dla osłony pocisku przodem posłał osiem rakiet typu Goblin XII. Oba pociski miały być celne, ale żaden ze strzelców nie zasłużył na miano bohatera. Historycy mylili się z kretesem. Nie po raz pierwszy, zresztą. Lady Atago i “Forez” zginęli za sprawą Ensigna Gilmera. Może zresztą “Forez” zniszczył się sam. Wystrzelony ze statku Gilmera pocisk, ugodził superpancernik na wiele godzin przed bitwą, ale nie spowodował wielkich szkód. Zgodnie z meldunkami komputera, przedziurawił zewnętrzne poszycie i zaraz eksplodował. Komputer nie podał jednak informacji o małej szczelinie, która utworzyła się w wewnętrznym poszyciu. Pomieszczenie zostało ewakuowane i nikt niczego nie zauważył. Nikt nie spostrzegł także, iż: Gaśnice między burtami nie zadziałały. Zbiorniki systemu gaśniczego magazynów były puste. (Ktoś zapomniał napełnić je gazem obojętnym). Alarm przeciwpożarowy został czemuś wyłączony. Podobnie jak czujniki całego sektora pokładów. W magazynie pojawił się ogień. Z początku tlił się jedynie. Przez większy otwór, powietrze uleciałoby i ogień wygasłby w próżni, jednak dziura była malutka i pompy podtrzymania ciśnienia bez kłopotu uzupełniały braki. Pojawiły się pierwsze płomyki. Niewielkie języczki ognia szybko upasły się na starych szmatach, które złożono w magazynie. Ściany pomieszczenia winny zostać zlane środkami gaśniczymi. Ale ten system też nie zadziałał. Przepierzenia zaczęły się topić. Zrobiono je ze stosunkowo mało odpornego na temperaturę syntetyku. Trwalsze ściany korytarza wytrzymały. Nadal nikt niczego nie zauważał. Ogień zaczął rozprzestrzeniać się w kierunku rufy. Komputer wytrwale ignorował to wszystko. Po paru godzinach burza ogniowa dotarła do przedziałów mieszkalnych. Obecni w kabinach zginęli, nie zdążywszy nawet krzyknąć. Być może wtedy komputer poinformował mostek o pożarze. Jeśli tak, to zajęta walką obsada nie zwróciła uwagi na jeszcze jedno migoczące światełko. Ostatecznie płomienie ogarnęły dwa wielkie magazyny otulające główne zbiorniki AM2. Jeden z dołu, drugi powyżej. Pomieszczenia te były pełne absolutnie niepalnych materiałów, ponadto wyposażono je w skomplikowane osłony, kurtyny i pancerze przeciwradiacyjne, przeciwpodmuchowe i jakie tam jeszcze. Mimo podwyższonej temperatury osłony nie opadły. Surogatywne niepalne substancje jednak zaczęły się tlić. “Forez” eksplodował na milisekundę przed trafieniem obu Kali. Pociski też detonowały w zetknięciu z chmurą gorącej plazmy, bo tyle tylko pozostało z superpancernika. Lady Atago nie miałaby się na co skarżyć. Odeszła w nader spektakularny sposób. Nie dotarła do serca nieprzyjacielskiej obrony, jednak do samego końca dowodziła w miarę sprawnym, walczącym okrętem. Śmierć zabrała ją momentalnie. Atago nie zdążyła niczego poczuć. Razem z nią zginęło ponad pięć tysięcy osób załogi. Lekko pożegnali się z tym padołem. Wojna zna boleśniejsze sposoby. Lady Atago ponosiła odpowiedzialność za śmierć wielu milionów ludzi, którym odejść było znacznie trudniej. Rozdział pięćdziesiąty czwarty Lady Atago zginęła bez plamy na honorze. Ci, co pozostali, mieli mniej szczęścia. Informacja o symbolicznym akcie heroizmu docierała na kolejne szczeble dowodzenia, a na każdym niezmiennie powodowała upadek wszelkich autorytetów. Zawstydzeni własnym tchórzostwem przywódcy zamknęli się w pełnym bólu milczeniu. Tłum wyszedł na ulice i zaczął szukać winnych. Rychło ogłoszono początek sezonu polowań na wszystkich, którzy nosili jakikolwiek mundur czy choćby najmniejszą plakietkę służb państwowych. Linczowano wyciągniętych z portowych knajp marynarzy. Tysięczne tłumy zbierały się przed wszystkimi koszarami i roniąc łzy, rwały włosy z głowy. W końcu pierwsze szeregi rzucały się na zasieki z drutu kolczastego. Po nich przechodzili następni. Żołnierze strzelali do szturmujących, ale bez przekonania. Wielu zdarło mundury i przyłączyło się do manifestantów, by polować na oficerów. Komisariaty policji podpalono, uciekających gliniarzy wprasowano obcasami w bruk. Pocztowców ukamienowano. Konduktorzy zawiśli na dworcowych latarniach. Niektórych spalono żywcem. Większość członków Wielkiej Rady Tahnu czekała spokojnie w domach, aż dopełni się ich los. Czuli się winni. Żaden nawet palcem nie ruszył, gdy tłumy zabijały najpierw ochroniarzy, potem służbę, rodziny i na końcu ich samych. Dokonawszy zemsty na władzy, żądny krwi motłoch ruszył na sklepy. Znaczna część kupców wyczuła pismo nosem już kilka dni wcześniej i wyjechała. Tłumy rabowały towary, pustoszyły magazyny. Czego nie mogły wynieść, niszczyły. Nad miastem unosiły się kolumny czarnego dymu. Zgoła wulkaniczne łuny spowiły całą planetę. Tylko klub “K’ton” oparł się zniszczeniu. Sten i Alex dobrze wszystko zaplanowali. Za każdym razem, gdy tłum zbliżał się do dzielnicy grzesznych uciech, podstawieni w porę prowokatorzy wskazywali jakiś łatwiejszy i bardziej zasługujący na zniszczenie cel. Obaj członkowie Modliszek siedzieli razem z L’n i St. Clair w nocnym klubie na ostatnim piętrze i pilnie śledzili rozwój wydarzeń. Na ekranie w porę przeszmuglowanego dużego komputera pojawiały się doniesienia agentów, meldujących o zniszczeniu kolejnych obiektów. Heath z wolna kwalifikowała się do inwazji. Zamieszki trwały dwa tygodnie, czyli do chwili, gdy floty Mahoneya przełamały ostatnie bastiony obrońców. Sten i Alex dowiedzieli się o tym około południa. Zwykle panujący szum radiowy umilkł nagle, przygłuszony potężnym sygnałem ze statku Mahoneya. Razem ze Stenem generał postanowił wcześniej, że nie ma co marnować czasu na szyfrowanie i tajności. W planetarnym gwarze i tak nikt nie wychwyci przesyłanych informacji. - Na razie nie wiem, kto będzie na mnie czekał - powiedział Mahoney. - Ale jeśli wrzasnę dość głośno, to Tahnijczycy narobią w gacie ze strachu. Lada chwila dam ci znak i zaczniesz operację. - Jak ją nazwiemy? - spytał Sten. - Może Czarny Kot? - A czy to nie przyniesie pecha? Mahoney pokazał zęby w wilczym uśmiechu. - Myślałem raczej o takim kocie, co przychodzi powylegiwać się na grobie. Cmentarnym kiciusiu o pomocy. Sten wolał nie pytać, kto leży w tej mogile. Połączenie zostało przerwane. Alex i Sten zerwali się na równe nogi. W końcu usłyszeli: - Wypuścić Czarnego Kota. Powtarzam. Wypuścić Czarnego Kota. Słyszycie, chłopaki? Powtarzam. Wypuścić Czarnego... - Słyszę, słyszę - nadał Sten i sygnał urwał się w pół słowa. Spojrzał na trójkę podwładnych. Stali z otwartymi ustami, jakby nie dowierzali, że cała sprawa ma się ku końcowi. Że doczekali tej chwili. Nawet Alex był pod wrażeniem. Sten poszukał w myślach stosownych do powagi chwili słów, czegoś naprawdę admiralskiego. Ale zaraz postanowił, że nie będzie bawił się w admirała. Pieprzyć historię! - Wiecie, co robić - powiedział i cała trójka z miejsca ruszyła do akcji. St. Clair i L’n przekazały stosowne hasło najważniejszym agentom. Alex nakazał Chetwyndowi zebrać swoich w Koldyeze i czekać. Sten miał zająć się Pasteurem. Wybrał kod i nastawił mechanizm zegarowy nadajnika na powtarzanie przekazu aż do skutku. Wiadomość musiała dotrzeć do adresata. Szef osobistej ochrony Pastoura znalazł swego przełożonego spokojnie pracującego w ogrodzie. Ręce Lemaya trzęsły się jak w febrze, gdy wręczał pracodawcy karteczką. Nie miał najmniejszego pojęcia, czego dotyczy zakodowana wiadomość, ale był pewien swojej winy. Polecono mu pełnić całodobowy dyżur w węźle telekomunikacyjnym w podziemiach domu. Cokolwiek by przyszło, miało trafiać natychmiast do rąk własnych gospodarza. A Lemay nie dopełnił obowiązku. Był najbardziej lojalnym sługą swego pana i ostatnie dwa tygodnie spędził prawie bez snu. Ze strachu o szefa. Dziwnym zrządzeniem losu tłumy ominęły jednak posiadłość Pastoura, lęki okazały się płonne, jednak brak snu dał się we znaki. Lemay uciął sobie drzemkę na służbie. Sam nie wiedział, jak długo wiadomość czekała na odbiór. Jeśli Pastour uzna, że winny ma zapłacić głową, Lemay bez słowa podda się jego woli. To, że mruganie modułu odbiorczego zauważył dopiero nowo zatrudniony strażnik, tylko pogarszało sprawę. Lemay był po dwakroć winien. I nieważne, że uważał tego nowego strażnika za zwykłą glistę i cwaniaka. Lękliwie wyjaśnił to wszystko Pastourowi. Nie próbował się usprawiedliwiać, nie czekał łaski. Nagle spostrzegł, że pułkownik wcale go nie słucha, tylko czyta wiadomość po raz czwarty i blednie coraz bardziej. Pastour wiedział, co może nastąpić, ale i tak poczuł się mocno zaskoczony. Miał natychmiast wziąć swoich najbardziej zaufanych ludzi, czym prędzej dotrzeć z nimi do Koldyeze i za wszelką cenę utrzymać placówkę. Do czasu lądowania żadnemu jeńcowi nie mógł spaść włos z głowy. Potem powinien poddać się w imieniu swego ludu. W pierwszej chwili Pastour pomyślał, że śmierć już lepsza od takiego losu, ale zaraz przypomniał sobie, jakie skutki przyniosła heroiczna akcja lady Atago. Ochłonął i wydał Lemayowi stosowne rozkazy. Starszy sierżant Schour miała ten zaszczyt, że jako pierwszy żołnierz imperium nawiązała bezpośredni kontakt z miejscowymi wieśniakami. Jej transportowiec lądował na tyłach formacji Pierwszej Gwardyjskiej, prawie na obrzeżach miasta. Porucznik wyznaczył na punkt przyziemienia całkiem gładkie i zieloniutkie pole. Starszy sierżant zbiegła po rampie. Broń trzymała w pogotowiu, uważnie badała teren w poszukiwaniu wroga. Nagle usłyszała: - Złaź natychmiast z mojego zagonu! Sierżant obróciła się z palcem na spuście i osłupiała. Ujrzała niewysoką postać w łachmanach. Typowy wieśniak, z wydatnym nosem i różowymi czułkami, wymachiwał wściekle motyką. Miał też bujną sierść i muskularne łapy zwieńczone potężnymi pazurami. - Cholera... Co mówiłeś? - wykrztusiła Schour. - Nie przeklinaj w mojej obecności - odpalił Cristata. - Najwyższy nie toleruje wulgarnego języka! - Przepraszam... - bąknęła sierżant. - Ale co... Zatkało ją, gdy za plecami postaci pojawili się następni “wieśniacy”. Troje z nich, też w brązach i bladych zieleniach, bez wątpienia pochodziło z imperium. Pozostali jednak byli Tahnijczykami. Pokojowo nastawionymi. Gdyby Sten to widział, najpierw by osłupiał, a potem uśmiał za wszystkie czasy. Plan Cristaty powiódł się w stu procentach. Nie tylko uciekł wraz ze swoimi, ale zdołał jeszcze nawrócić całą wioskę Tahnijczyków. - Czy zejdziesz z moich zagonów sama, czy mam pójść ze skargą do twoich przełożonych? - spytał Cristata. Zdumiona do granic Schour zupełnie straciła wątek. - Nie wiecie, że jest wojna? - Wojny, tak jak rządy, to dobre dla małych duchem. Jedno i drugie zdarza się nieprawnie. Kto poznał blask chwały Najwyższego, ten nie zwraca uwagi na podobne przyziemności. Reszta wieśniaków mruknęła potwierdzająco i też zamachała motykami. Schour zatkało całkowicie i Cristacie zrobiło się żal dziewczyny. Odłożywszy motykę, podszedł bliżej. - Wyglądasz na zmęczoną - powiedział ze współczuciem i zaczął zastanawiać się, jak by tu włączyć panią sierżant do trzódki wiernych. - Być może uniżeni słudzy Najwyższego mogliby jakoś ulżyć brzmieniu twego ducha... Wichman z dawna podejrzewał, że Pastour tylko symuluje chorobę. Meldunki o rosnącej aktywności wkoło Koldyeze tylko podsyciły wątpliwości. Gdy młody strażnik, nowa wtyczka Wichmana wśród personelu Pastoura, przybył z wieścią o jakiejś zakodowanej wiadomości, która przyszła nie wiadomo skąd i wstrząsnęła pułkownikiem tak bardzo, że zaraz udał się z częścią personelu do katedry, Wichman wiedział już prawie wszystko. Pastour zamierzał chronić jeńców. Ale po co? Co zamierzał na tym zyskać? Po chwili ostatni kawałek układanki też trafił na miejsce. Pasteur był zdrajcą. Chciał przehandlować jeńców za łaski u imperatora. Ale cóż Wichman mógł z tym począć? Lady Atago, ostatnia heroina Tahnijczyków padła w boju... Nagle Wichman wyobraził sobie, że boska wojowniczka wciąż wspiera go duchem. Każe mu... Ależ tak, oczywiście, podejmie jej miecz. I zanim zginie, odzyska honor. Zabije wszystkich w Koldyeze. Kapitan Lo Prek zanurkował do zrujnowanego domu stojącego tuż poniżej drogi wiodącej do Koldyeze. Na ramieniu miał broń, przy pasie rację żywnościową, a w oku błysk szaleństwa. Z całych sił naparł na drzwi przed schodami. Przerdzewiałe zawiasy jęknęły rozdzierająco, aż serce podeszło Prekowi do gardła. Ale drzwi puściły. Kapitan odczekał chwile., złapał oddech i wszedł na piętro. Przykucnął przy dziurze, która niegdyś była oknem. Stąd roztaczał się czysty widok na główne wejście do katedry i wąską drogę, która brukowaną wstęgą wiła się pod górę. Oczyścił kawałek podłogi i usiadł. Trzeba czekać. Jeśli dopisze mu szczęście, to doczeka. Jak długo to potrwa? Nieważne. Właśnie dzięki cierpliwości wytropił mordercę brata i nic go nie powstrzymało. A teraz czuł, że moment spełnienia jest już bliski. Doszedł do tych samych wniosków co Wichman. I dodał jeszcze jedną konkluzję: jeśli wyniknie walka o Koldyeze, Sten z pewnością gdzieś tu się pojawi. Lo Prek będzie czekał. Przeładował karabin i nastawił celownik. Rozdział pięćdziesiąty piąty Więźniowie Koldyeze zawdzięczali życie zapewne i temu, że pułkownik Virunga był znacznie bardziej zapalonym muzykiem, niż przyznał się kiedyś głośno Stenowi. Gdy młody Virunga po raz pierwszy objawił fascynację instrumentami stroikowymi, stał się równocześnie kimś w rodzaju buntownika. Jego rodzice zaś poczuli się zmuszeni wydać fortunę na sprowadzenie aż z Ziemi archaicznego instrumentu zwanego saksofonem. Reguły muzyczne N’ranyow były podwóczas nader sztywne. Opierały się na formule trzydziestodziewięciodźwiękowej, a każda kompozycja musiała składać się z dwóch części. Pierwsza obowiązkowo zaczynała się z góry określoną liczbą dźwięków, powtarzanych następnie w zmiennych układach, a kończyła w innym, niż początkowy, rejestrze. W części drugiej zmieniała się barwa tego samego brzmienia, końcówka natomiast powracała do pierwotnego rejestru. N’ranyowie uwielbiali złazić ze swoich drzew i gromadzić się na wielkich polanach, gdzie jedni koncertowali, a reszta w napięciu słuchała. Pokolenie Virungi uznało to muzykowanie za niezmiernie nudne i wynalazło inne formy. Nie narzucające rejestru i pozwalające na dowolną improwizację. Nazwali to y’zz i zaczęli pogrywać go sobie potajemnie na małych leśnych przecinkach. Virunga, znakomity improwizator, nie wpadł w panikę, gdy skomponowana przez Stena sonata w tonacji wolności (na głosy solo a capella) rozlazła się w szwach. Najpierw pułkownik rozkazał otworzyć piwnice Koldyeze. Doświadczeni w boju jeńcy wydobyli z dawna przechowywaną broń i zaczęli szkolić tych, którzy byli dość zdrowi na ciele i umyśle, by wziąć karabin do ręki. Potem polecił Kraulshavnowi i Sorensenowi, by przygotowali tablice z azymutami i kątami podniesienia dla przyszłych baterii. Sam spędził całe godziny, zadzierzgując więzy z Derzhinem oraz Avrentim i dyskutując z nimi o tym, co nieuniknienie przyniesie przyszłość. Avrenti, zawodowiec w każdym calu, bez trudu pojął, kto najpewniej zostanie jego nowym dowódcą. Nijak go ta myśl nie niepokoiła. Coraz częstsze wizyty lorda Pastoura przemówiły do Derzhina na tyle, że i on powstrzymał się od protestów. Jedynym problemem pozostał Genrikh i garstka wciąż uczciwych, wiernych mu strażników. Ale z nimi sobie poradzimy, myślał Virunga. Uzbrojeni więźniowie i przekabaceni korupcją lub groźbą podwładni Chetwynda, szybko ich zneutralizują. Zgodnie z oczekiwaniami, pierwszy etap zakończył się w chwili, gdy niebo nad Heath pociemniało od imperialnych statków. Zaczął się desant. Kilka sekund później zawyły syreny wzywające jeńców na apel. Pora uruchomić plan awaryjny i przejść do etapu drugiego. Mimo krzyków straży jeńcy schodzili się wolno. Virunga poczekał, aż dowódcy drużyn zameldują stan liczebny. Przyszli tylko ci uprzednio wyznaczeni. Jeden z Tahnijczyków wreszcie spostrzegł wielkie luki ziejące w szeregach i już miał wrzasnąć na te porządki, gdy głos zamarł mu w zmiażdżonej krtani. Przez chwilę jeszcze próbował bezskutecznie łapać powietrze, aż upadł. Zabijanie było domeną Sorensena. Zakodowane hasło pozwoliło uruchomić nie tylko jego umysł. Wreszcie mógł wykorzystać wszystko, czego nauczył się w sekcji Modliszki. Major Genrikh stał na samym czele formacji straży. Widział śmierć strażnika. Nagle zauważył też całe rzesze uzbrojonych jeńców, wykwitających na blankach i balkonach. Już chciał podnieść alarm, krzyknąć, aby otwarto ogień, wycelował nawet w Sorensena, gdy Chetwynd w końcu zdecydował się przejść do czynów. Z początku sarkał na rozkazy Stena. Powinien być ze swoimi na ulicach. Ale potem zaczął myśleć. A jeśli coś pójdzie nie tak? W początkowym zamieszaniu łatwo o zgubę. Koldyeze to dobre miejsce, by doczekać tam końca inwazji i nastania nowego porządku. A przy okazji można załatwić stare porachunki. Głównie z Genrikhem oraz tymi strażnikami i gliniarzami, którzy od lat pomiatali Chetwyndem. Genrikh uniósł broń... I nagle coś objęło go mocarnie niczym stalowe liny, a następnie uniosło w powietrze. Chciał krzyczeć, ale tylko krew popłynęła mu z ust. Parę sekund później uścisk rąk Chetwynda połamał majorowi żebra i wgniótł klatkę piersiową. Olbrzym odrzucił trupa i ruszył na pozostałych “lojalnych”. I zaraz padł na bruk, gdy rozbrzmiały pierwsze salwy. Jeńcy okazali sporą wstrzemięźliwość. Miast posiekać strażników pociskami, jedynie wpakowali każdemu trzykrotnie śmiertelną dawkę kuł. Virunga czekał w bezruchu, aż ubój dobiegnie końca. Potem spojrzał na Derzhina i Avrentiego. Reszta strażników niepewnie obracała broń w rękach. Wyraźnie nie wiedzieli, jak się zachować. - Zaczęło się. Odłóżcie... broń. Wracać do kwater. Czekać na dalsze rozkazy. Bądźcie posłuszni... a nic wam sienie stanie. I tak, w momencie przybycia lorda Pastoura i jego ludzi Koldyeze już całkowicie było w imperialnych rękach. Przywitawszy gościa uprzejmie, nowe dowództwo pokazało mu bezpieczne schronienie w głębokich piwnicach. Tak zakończył się etap drugi. Trzeci miał być uroczysty jak nabożeństwo. Jeńcy zamierzali obsadzić blanki i wieżyczki strzelnicze, a potem skierować wszystkie lufy na zewnątrz fortecy. Następnie musieli czekać na odsiecz. Gdyby jakiś zbłąkany Tahnijczyk pojawił się w pobliżu, parę serii powinno zachęcić go do szukania chwalebnej śmierci gdzie indziej. Więźniowie właśnie szykowali się do manewrów, gdy na wiodącej do Koldyeze uliczce zachrzęściły o bruk gąsienice czterech ciężkich czołgów. Naciągał lord Wichman z przyjaciółmi. Towarzyszy dobrał sobie spomiędzy załóg dywizji pancernej. Kompania ciężkich czołgów, kompania zwiadu na ślizgaczach i batalion piechoty. Jeńcy Koldyeze winni być wdzięczni losowi, że Wichman nie zdołał zorganizować taktycznych ładunków jądrowych. Chociaż przyznać mu trzeba, że próbował. Obsada jednej z wieżyczek strażniczych przejechała serią po pancerzu pierwszego czołgu. Ten strzelił i wieżyczkę zdmuchnęło. Virunga czym prędzej nawiązał łączność ze Stenem. Symfonia się skończyła, pora na y’zz. Sten nigdy nie czuł się jeszcze tak paskudnie. Z niejednego pieca chleb jadł, przeżył i klęskę w Światach Pogranicza, i niewolę, ale takiej bezradności dotąd nie zaznał. Stał pośrodku niegdysiejszej głównej sali klubu “K’ton”, obecnie zmienionej w centrum łączności, i wiedział, że Virunga wraz z resztą są na straconej pozycji. I nijak nie mógł im pomóc. Dowódcy szturmujących Heath oddziałów zameldowali, że ich atak utknął chwilowo i dokonanie przełomu zabierze ze trzy dni. Wsparcie lotnicze wykluczone. Obrona przeciwlotnicza była wciąż zbyt silna, a oddział Wichmana znajdował się zbyt blisko celu, aby ryzykować. Spojrzał za okno i skrzywił się paskudnie. I bez prognozy pogody wiedział, że zbliża się front burzowy. Mgła zagęszczała duszne powietrze. Z drugiej strony pokoju Kilgour siadł do komputera i wywołał na ścienny ekran poziomicową mapę Heath. Powiększył obraz, koncentrując się na Koldyeze. Sten podszedł do planu. Poziomice przebiegały co pięć metrów i w poblliżu katedry było ich bardzo dużo. Przypomniał sobie, ile razy narzekał, obolały, wspinając się stromą uliczką. - Daj perspektywę - polecił Alexowi. Ujrzał obraz wzgórza. Na szczycie czernił się zarys katedry. - Alex, nie wiesz przypadkiem, jakie pudła ma Wichman? - zaczął zastanawiać się głośno. - Nie, szefie. Ale pewnie najlepsze, jakie zostały. Może jednak nie, pomyślał Sten. - Pokaż poprzedni obraz. Znów przyjrzał się Koldyeze “z góry”. Coś zaczynało mu świtać. Tylko czy znajdzie to, czego potrzebuje? Spytał Alexa. - Dokładnie tego, to nie mam. Ale ersatz, owszem - odparł Kilgour. - Nikt nie ukradł? - Zabroniłem, szefie. I zagroziłem. Łapy nie śmieli wyciągnąć. - Znajdą się ze dwa ślizgacze na chodzie? - Tak. I wyszli czym prędzej. Sten zamierzał spędzić ostatnie dni wojny spokojnie niczym podtatusiały pająk pośrodku pajęczyny, sięgnął jednak po pas, broń i wszystko podopinał. Spojrzał na St. Clair. Potrząsnęła z niedowierzaniem głową, wzruszyła ramionami i zeszła po schodach. Kilgour czekał już na zewnątrz. Też uzbrojony siedział za sterami ślizgacza. Za nim dwóch ludzi Chetwynda obsadziło ślizgacz ciężarowy. Oba wehikuły były nieco sfatygowane, ale sprawne. Sten wsiadł i ruszyli. - Skąd wiesz, co wciąż tam jest? - Pamiętasz te czworonogi, które ujrzeliśmy pierwszego dnia na Heath? Sten przytaknął. Oficerowie Tahnijczyków dosiadali wtedy... - Kunie? - Blisko, chłopie. Tak czy inaczej, czy zastanawiałeś się kiedyś, co oni robią z końmi, gdy im któryś zdechnie? Nie, Stena jakoś to nie zainteresowało wcześniej. - Wytapiają z nich tłuszcz. Śmierdzi nieziemsko. Zakłady utylizacji to teren skażony. Będziemy mieli nasze smarowidło. Kilgour nie musiał zgłębiać sprawy, aby trafnie orzec, czym naprawdę może dysponować Wichman. Kompania zwiadu była świeżym oddziałem utworzonym z inwalidów wojennych. Ślizgaczami kierowali kadeci wojskowych ogólniaków. Piechota rekrutowała się spomiędzy wojaków pospiesznie zgarniętych z lazaretów, komisji uzupełnień i ośrodków kwatermistrzowskich. Ciężkie czołgi były fabrycznie nowe i miały niebawem trafić na front. Nie pokryto ich nawet jeszcze materiałami kamuflującymi. Załogi składały się z cywilów - sterroryzowanych przez ludzi Wichmana inspektorów jakości. Tylko jeden protestował; H’nrich, szef ochrony Wichmana, zastrzelił go od ręki. Reszta potulnie posłuchała. Zaatakowali Koldyeze. Pierwszy czołg sam wystawił się na strzał. Szansę Stena wzrosły. Zniszczywszy jedną wieżyczkę działo skierowało się ku następnej, po przeciwnej stronie głównej bramy. Ale ta była jak martwa, więc celowniczy poszukał nowych celów. Obsada wieżyczki drgnęła. Bardzo, bardzo wolno ustawiła antyczny karabin maszynowy. - Załadowany? - spytała jakaś postać. - Chyba tak. Znasz się na obsłudze działa? - Za diabła. - A wiesz, że te pociski nie przebiją tej puszki? - Zamknij się. Kraczesz. Były jeniec miał rację. W zwykłych warunkach metalowe pociski z karabinu maszynowego zagrażały pancerzowi czołgu w równym stopniu jak wiosenny deszczyk. Jednak projektanci wychodzili z całkiem słusznego założenia, iż żaden kierowca nie będzie na tyle głupi, by wjeżdżać czołgiem na stronie rumowisko. Dolny, awaryjny właz nie został opancerzony. Przerażony cywil za sterami nie myślał o podobnych drobiazgach. Strzelec nie spudłował. Pierwsza seria wyrwała właz z zawiasów i cisnęła go do wnętrza czołgu. Następne pociski zrykoszetowały jego śladem. Grubego pancerza niestety nie dało się przebić. Ale i tak z załogi ocalało tylko dwóch. Dostali, gdy usiłowali uciekać tylnym włazem. - Całkiem nieźle - powiedział amunicyjny. - Jasne, że nieźle - stwierdził strzelec. Dziesięć sekund później pojawił się dym i czołg buchnął płomieniami. Najprostsza droga do Koldyeze została zablokowana. Virunga zastanawiał się, czego wciąż nieznany napastnik spróbuje w drugiej kolejności. Może ataku piechoty? Wichman rzeczywiście pomyślał o piechocie. Jednak sklecony naprędce oddział dopiero łapał militarnego ducha i w chwili ogłoszenia alarmu większość plutonów nawet nie wiedziała, co te gwizdki znaczą. Parę bardziej obytych drużyn ruszyło wszakże pod górę. Szybko trafili pod ogień. Żywi zapadli w bruzdach. Poczekali trochę, a gdy druga fala nie nadeszła, zaczęli okopywać się między domami. Idealnie, pomyślał Virunga, obserwując pospieszne klecenie barykad na ulicach. Kontratakować przecież nie będziemy, więc jeśli chcą oblegać, to proszę bardzo. Razem poczekamy na imperialnych. Może się uda. Z tą myślą pospieszył na stanowiska artylerii. Alex i Sten wy leźli o zmroku na dach jednego ze zrujnowanych domów. Duży ślizgacz ukryli między rumowiskiem. Kilgour nie rzucał słów na wiatr. Towar cuchnął aż miło. Sten wreszcie dojrzał okazję, by nieco namieszać. Kadeci w ślizgaczach atakowali Koldyeze niczym Scytowie podchodzący rzymski legion. Ganiali w tę i z powrotem, strzelając od czasu do czasu. Dobrze im nawet szło. Trafiali w katedrę prawie za każdym razem. Sten poczekał do nocy i wydobył swój karabin snajperski z peryskopowym celownikiem. Broń strzelała maleńkimi pociskami z ładunkiem AM2. Zostawiała dziury niczym tarcza tunelowa. Ale nie to było jej największą zaletą. W odróżnieniu od zwykłych pocisków, te potrafiły manewrować, a obwody celownika nadawały im w odpowiedniej chwili stosowny wektor. Idealna broń do strzelania zza rogu. Sten nakierował nitki celownika na czuprynę jednego z pilotów i zdmuchnął gościa z siedzenia ślizgacza. Gdy strzelec skoczył do sterów, zniknął w podobny sposób. Kilka minut później pięć ślizgaczy krążyło bezładnie po uliczkach poniżej Koldyeze. Chaos jak malowanie. Sten i Alex zbiegli po zniszczonych schodach i uruchomili własny ślizgacz. Jak dotąd nikt nie zauważył ich wycieczki, a w każdym razie nikt do nich nie strzelał. Gdy dotarli do wciąż dymiącego czołgu, Kilgour obrócił się od sterów. Wolną ręką zagestykulował: Tutaj! Sten odpowiedział mu w podobny sposób: Jeszcze dziesięć metrów. Kilgour podjechał kawałek. I o mały włos, a byłoby po wszystkim. Mimo błagań i protestów Virungi, który nie chciał stracić komputera bojowego (i podoperatora Zrzędy w jednej osobie), Sorensen uparł się wyjrzeć na przedpole. Ostatecznie był chyba jedynym członkiem sekcji Modliszki w całym Koldyeze. Zebrał kilku co sprawniejszych, żądnych krwi współwięźniów i razem popełzli ku wypalonej skorupie czołgu. Sorensen oczekiwał, że ludzie Wichmana spróbują usunąć zawalidrogę. Inżynierów brakowało ostatnio w szeregach, więc perspektywa zabicia kilku trudnych do zastąpienia specjalistów była aż nazbyt kusząca. Sorensen ujrzał zbliżający się wolno do wraku ślizgacz i dwóch wysiadających. Zapewnię Tahnijczyków. Odwrócić oczy, upomniał się w duchu. Zespół dołączył. Sorensen przygotował długi ceremonialny nóż, w który wcześniej się wyposażył. Najpierw tego roślejszego. Potem... Wysoko w górze zapłonęła flara i cała piątka udała kosodrzewinę. Światło zgasło. Przeciwnicy też się ożywili. Mniejszy poruszył dłońmi. Sorensen poznał język gestów. Czyżby Tahnijczycy przejęli go od imperialnych? Postanowił przyjrzeć się bliżej. Syknął. Dwójka przykucnęła i uniosła broń. Ale nie strzelili. - Ktoście? - szepnął Sorensen. To nie była tahnijska mowa. Sten uznał, że ani chybi wycieczka z Koldyeze. - Imperialni. - Jeden tutaj. Kilgour nie czekał. Sorensen nie widział najlepiej w tych warunkach. Ostatnimi czasy “stosował” ubogą w witaminy dietę. Wciąż jeszcze mrużył oczy, gdy Alex poznał kumpla. - Cześć, Sorensen. Tego akcentu nie można było pomylić z żadnym innym. Sorensen przywołał swoich i poruszył dłońmi, pytając: Trzeba pomóc? Sten przytaknął wyraźnie i pokazał: Dwóch ubezpiecza, reszta wylewa. Sten uniósł lekko przód ślizgacza i półpłynna zawartość skrzyni chlupnęła na bruk. Potem razem z innymi zaczął rozprowadzać japo bruku. Zastanawiał się przy okazji, czy o taki zapach chodziło Alexowi, gdy ten wspomniał kiedyś o wypuszczaniu kogoś pośmiertnie przez komin. Martwe kunie... konie, poprawił się, cuchnęły, że nos odpadał. Nawet najdzikszy tłum by się cofnął. I dobrze. Skończyli. Alex zamierzał przekraść się do Koldyeze tunelem, ale obecność Sorensena ułatwiła zadanie. Najpierw wysłał ślizgacz na ślepo w dół ulicy. Niech trochę pogrzechocze. Przynajmniej się nie wyśpią. Potem cała grupa ruszyła pochylona do katedry. Sorensen również. Sten wątpił, aby Wichman próbował odzyskać czołg. Fachowcy, złożona operacja... Wybierze raczej rozwiązanie siłowe. Chłopak czekałby na próżno i już prędzej sam by oberwał. Wśliznęli się przez uchy łona bramę. Sten miał nadzieję, że w Koldyeze wciąż jest woda. Dużo wody. Cuchnął jak... końska padlina. Mocno zleżała padlina. Sten miał rację. Wczesnym świtem zjawił się następny czołg i po prostu zepchnął wrak na pobocze. Wichman zamierzał ponowić atak. Zapewne rano. Virunga kazał zdjąć maskowanie z baterii. Baterie były raczej skromne. Krypta kryła cztery działa. Prawdziwe armaty, nie żadne lasery czy masery. Najpierw należało je załadować pociskiem oraz materiałem miotającym. Potem wystarczyło szarpnąć rączkę z boku i powinny wystrzelić. Może i tak... Virunga podejrzewał, że musiały to być działka do salutów, chociaż w takim razie, skąd te celowniki. Tak czy inaczej, pułkownik kazał owinąć lufy grubym drutem, aby je wzmocnić. Nad celownikami cmokał dłuższą chwilę. Wyglądały na niewiarygodnie prymitywne. Gorsze nawet niż te celowniki laserowe, które widział kiedyś w muzeum. Kilka brygad tragarzy wniosło działa na blanki, gdzie przymocowano całość do murów. Mechanizmy oporopowrotników pewnie zupełnie przerdzewiały i lepiej było nie ryzykować zjechania z armatą na sam dół zaraz przy pierwszym strzale. Virunga obsadził baterię kilkoma wprawnymi kanonierami i nazwał ją Baterią A. Baterię B tworzyło osiem wielolufowych wyrzutni rakiet. Za paliwo służył materiał miotający, zrobiony ze znalezionych w podziemiach pocisków, które akurat do niczego nie pasowały. Przynajmniej tego jednego mieli w nadmiarze. Celowało się za pomocą zwykłej muszki i szczerbinki. Gdy obiekt znalazł się mniej więcej w zasięgu rażenia, należało włączyć prąd i zwiewać. Wojska rakietowe obsadziły sąsiednie blanki. Bateria C prezentowała się jeszcze gorzej.. Koldyeze budowano tak, jakby katedra miała przetrwać wieczność. Instalacje były równie solidne. Stwierdziwszy to, Virunga kazał powycinać z kanalizacji półtorametrowe odcinki rur, wzmocnić je drucianą owijką i ustawić na stelażach. W ten sposób zyskał moździerze. Naprawdę wielkokalibrowe. Dźwignie, zębatki, mikrometry i teleskopy wykradziono z rozmaitych warsztatów, w których pracowali jeńcy. Potem z tych zdobyczy zrobiono celowniki. Virunga odkrył, że ładunek miotający z pocisków karabinowych daje się bez problemu przetapiać. Zrobił więc walcowate formy i kazał wyciąć więcej kawałków rur, tym razem o mniejszej średnicy. W ten sposób miał materiał do budowy granatów. Aby uzyskać odpowiedni kaliber owinięto je jeszcze drutem. Skorupy nacięto ręcznie w taki sposób, aby całość eksplodowała dopiero przy uderzeniu, a nie przy wystrzale. W teorii powinno zadziałać. Stanowiska schowanych na wewnętrznym dziedzińcu moździerzy pułkownik kazał otoczyć wysokim kamiennym murkiem. To na wypadek, gdyby źli chłopcy posiadali własne moździerze. Jedyny nowoczesny element wyposażenia obrońców stanowiły maleńkie komunikatory, które Chetwynd przemycił kiedyś na polecenie Stena do Koldyeze. Trafiły one w ręce usadzonych na murach obserwatorów. Chociaż zadanie było niebezpieczne, ochotników nie brakowało. Pierwszy czołg wyjechał na otwartą przestrzeń. Trzydzieści sekund później Virunga rozkazał otworzyć ogień. - Bateria A. Czołgi na odkrytym. Cele wybierać indywidualnie. Otwierać ogień, gdy będziecie gotowi. Dowódca obsady pierwszego działa widział tylko jeden czołg. Lekki zresztą, zwiadowczy, pewnie nocny nabytek Wichmana. Wstrzymał oddech i szarpnął za dźwignię spustu. Działo huknęło, skrzypnęło, szarpnęło się w uprzęży. Dowódca spojrzał na ulicę. Pocisk uderzył w ścianę jakieś pięć metrów od opancerzonego pojazdu. - Trochę w dół i w prawo, po skosie - polecił celowniczemu. Nie był, jak widać, zawodowym artylerzystą. Trzeci pocisk przebił cienki pancerz lekkiego pojazdu i załoga czym prędzej opuściła wrak. Virunga aż się uśmiechnął. Pozostałe trzy działa też nie próżnowały. Na ulicę wypełzły trzy ciężkie czołgi. Jeden dostał bezpośrednie trafienie, ale pełny pocisk zrykoszetował po płytach pancerza. Sten wyjrzał za parapet i zaklął. Zwierz był za gruby na takie armatki. Teraz jedyną ich nadzieją pozostała już tylko konnica w płynie. Czołg zagrzechotał na bruku, piechota wyszła z ukrycia. Nagle gąsienice trafiły na tłuszcz, zabuksowały bezradnie i masywna maszyna ześlizgnęła się bokiem ze stromej drogi. Moment, a wyrżnął we wcześniej zlikwidowany czołg. Chwilę potem obrońcom dopisało szczęście. Obsada Baterii C oraz starszy sierżant Isby, pełniący funkcję obserwatora, nie uważali tego oczywiście za traf, ale widzieli w tym wynik swojego wspaniałego wyszkolenia. Przyznać trzeba, że Isby, z przydziału kwatermistrz, przeszedł kiedyś kurs kierowania ogniem. Sporo nawet zapamiętał. - Charlie Dwa - powiedział do mikrofonu. - Tu Ob Sześć. Podaję cel. Azymut pięć dwa pięć zero, trzydzieści w dół. Odległość trzy dwa zero zero. Czołg i piechota na otwartym. Będę korygować. Nastawiono celownik. Dwie kobiety, niegdysiejsze ważne osobistości, uzbroiły granat. Ostrożnie wrzuciły go do lufy i czym prędzej odskoczyły. Moździerz zadudnił. Element kanalizacji wystrzelił leniwie w niebo, zatoczył łuk i zaczął spadać. Sten śledził jego lot. Już pierwszy pocisk trafił w osłonę silnika, tuż koło rur wydechowych. Zadymiło. Kilka sekund później maszyna eksplodowała i mocno sponiewierała odłamkami piechotę. Droga została zablokowana po raz wtóry. Obsada moździerza jaśniała radością. Gdy wspominali potem tę chwilę i podkreślali własne zasługi, zwykle zapominali dopowiedzieć, że przez całą resztę dnia nie udało im się trafić w nic więcej. Piechota ruszyła do szturmu. Podchodzili ostrożnie i wykorzystywali każdą osłonę. W końcu jednak musieli wyjść na otwartą przestrzeń. Sten metodycznie tropił przeciwników ukrytych za kamieniami. Zdołał zlikwidować prawie cała drużynę. Resztę zdziesiątkowali strzelcy, wprawdzie uzbrojeni tylko w broń sportową, ale z każdą chwilą radzący sobie coraz lepiej. Jednak ogólnego obrazu sytuacji nie mogli zmienić. Przegrywali. Napastników było zbyt wielu. Krąg nieprzyjaciół wokół Koldyeze zacieśniał się z godziny na godzinę. Kolejny czołg zniszczył ostatni karabin maszynowy na drugiej wieżyczce. Tahnijczycy zaczęli odpowiadać ogniem z dachów domów. Sten ujrzał, jak jeden z jeńców osuwa się na kamienie blanków. Z krwawą miazgą zamiast głowy. - Mam nadzieję, młodzieńcze, że nasza dzielna gwardia już się pozbierała - stwierdził Alex. Sten również nie myślał o niczym innym. Podoficer Rinaldi Hernandes wiele razy się zastanawiał, czy jeszcze kiedyś dostanie broń do ręki. I czy znajdzie w sobie dość siły, by zabijać. Nawet, jeśli przyszioby mu uśmiercać istoty współwinne śmierci jego wnuka... Zrobiłby to bez wahania. Wydobył skądś olbrzymią fuzję, niemal tak długą jak on sam. Strzelała pojedynczymi pociskami rozmiarów cygara. Celownik miała zgoła muzealny, bo optyczny. Ale sprawiała się nieźle. Hernandes nacelował broń na strzelca ślizgacza. Wciągnął powietrze i wstrzymał oddech w połowie. Delikatnie pomanewrował przy skomplikowanym spuście. Fuzja kopnęła. Kilgour rzucił tylko okiem na antyk i ochrzcił go mianem “jurajski”. - Dlatego, że polowano z nią na dinozaury - domyślił się Sten. - Nie. Bo trzeba siły dinozaura, żeby bydlę odpalić. Prawie miał rację. Hernandes trzymał się za obojczyk. Poobijany, a może nawet złamany. Strzelec ze ślizgacza zdążył tylko dostrzec brak miednicy i zaraz potem umarł. Hernandes z namaszczeniem narysował na murze kolejną kreskę. Już dwudziestą siódmą. Poszukał następnego celu. W dole, na stoku, pewien tahnijski sierżant zauważył poruszenie na blankach. Przymierzył się i strzelił. Trzy pociski rozłupały Hernandesowi klatkę piersiową. Jatka nabierała rozpędu. Huknęło. Virunga schylił się odruchowo. Gdy umilkło echo wystrzału, rozległy się krzyki. Jeden z moździerzy na dziedzińcu eksplodował, zabijając trzydzieści osób. Rannych było jeszcze więcej. Czym prędzej wezwano sanitariuszy. Virunga udał obojętnego. Gdyby nie kamienne obwałowania straty byłyby większe, pomyślał. Wiedział wszelako, że załogi pozostałych moździerzy od tej chwili stracą zaufanie do swego oręża. Zaczną strzelać byle ostrożniej. Koldyeze zaś, jak oceniał, może utrzyma się jeszcze z dobę, ale nie dłużej. W nocy Wichman kazał podminować mury. Rozkazy były precyzyjne. Wichman nie znał się na sztuce wojennej, ale uczył się szybko. Mogłem lepiej służyć ojczyźnie, pomyślał poniewczasie. Już na początku wojny winienem zażądać przydziału bojowego. Jednak mimo wszystko nie ujrzał w sobie niedoszłego zbawcy narodu. Wystarczyła mu zemsta na wrogu, ostatnia szarża na imperialnych. Zaleje katedrę blaskiem. Miał flary i sześć ruchomych reflektorów wyszperanych gdzieś przez drużynę zwiadu. Niech ktoś wytknie głowę zza muru, a oberwie. Podziałało. Odczekał, aż katedra przestanie odpowiadać ogniem, i wysłał ludzi z ładunkami. Łącznie prawie dziesięć ton materiałów wybuchowych. Następny szturm, planowany na godzinę przed świtem, będzie ostatnim. Jednak lordowi Wichmanowi nie było dane pożyć na tyle, aby osobiście mógł ujrzeć triumf własnej taktyki. Sten skorzystał ze starszeństwa i zabronił Sorensenowi dalszych wypadów. Virunga miał rację, młody człowiek był zbyt cenny. Szczególnie teraz, gdy posiadali wreszcie jakąś artylerię. Jednak samego Stena ten zakaz nie dotyczył. Zaraz po zmroku Sten wybrał się z Alexem szukać kłopotów. Bez trudu ominęli warty wroga. Wpojonych w sekcji Modliszki odruchów nie zapominało się tak łatwo. Potem rozdzielili się i zaczęli indywidualne polowanie na skalpy. Sten wziął pistolet z jednym magazynkiem. Na wszelki wypadek, gdyby zabrakło mu sposobów na wywalczenie sobie dalszej drogi. Niósł też cztery ładunki wybuchowe, dwa granaty i kukri - białą broń Gurkhów. Spakował ten nóż, gdy wracali na Heath. Najpierw zajął się ładunkami. Nastawił zapalniki na różny czas i przymocował pakieciki. Jeden do czołgu zwiadowczego, drugi pośrodku czterech zaparkowanych razem ślizgaczy. Trzeci pod generatorem reflektorów i ostatni pod masywnym pojazdem, który wyglądał na wóz łączności. Wybiegały z niego jakieś masywne kable. Sten poszedł ich tropem. Znikały wewnątrz dobrze strzeżonego budynku. Wśliznął się do domu obok, poszukał w rumowisku schodów odcinka metalowej poręczy i wszedł na szczyt budynku. Tam przerzucił pręt między dachami i ręka za ręką, przeszedł w odpowiednie miejsce. Otrzepał z dłoni rdzawy pył i przylgnąwszy do ściany, podkradł się do schodów. Spod zasłony w drzwiach na piętrze dobywała się smużka światła. Nędzne zaciemnienie, pomyślał, i ujrzał jakiegoś przytulonego do framugi osiłka. H’nrich mógł być doskonałym ochroniarzem. W zwykłych warunkach sprawiał się wyśmienicie. Jednak Sten nie był typowym napastnikiem. H’nrich zauważył kątem oka błysk stali i więcej już nic nie widział. Sten wyszarpnął kukri z karku H’nricha. Nie ciął na oślep. Tylko tego by trzeba, żeby odrąbany łeb zadudnił po schodach. Czym prędzej złapał bezwładne ciało i ułożył je na podłodze. Potem schował broń, starł lepką maź z twarzy i trzykrotnie głęboko wciągnął powietrze. Czy uda mu się wymknąć z chaty, zanim ktoś podniesie alarm. Może i tak. Wyciągnąwszy granaty nastawił oba na dziesięć sekund. Dalej, synu. Za późno na cykora, pomyślał. Dobył jeszcze broń z kabury i wszedł za zasłonę. W pokoju znajdowało się siedem osób. Jedna nosiła paradny mundur. Sten poznał lorda Wichmana. W tej samej chwili przydusił spust do oporu: radny dostał cztery pociski. Sten cisnął jeszcze granatami w konsolę łączności i już go nie było. Rozległy się wrzaski. Ktoś na zewnątrz zaczął strzelać. Sten pokonał schody po trzy stopnie naraz, (omal nie spadł z podestu), przebiegł przez dach i przymierzył się do skoku. Coś podpowiedziało mu żeby się wstrzymał, bo nie jest Kilgourem, ale za późno. Już leciał. Wylądował dobry metr od okapu. Celowo czy podświadomie wybrał dach nie tego budynku, z którego przyszedł, ale przeciwległy, dalszy od katedry. Jedno było faktem: zaczynał się bać. Pomyślał raz i drugi, zszedł na ziemię i wtopił się w mrok nocy. Mimo wszystko wracał do Koldyeze. Widmo klęski wisiało w powietrzu. Sten spojrzał na mury katedry zalane jaskrawym blaskiem reflektorów i pojął, że nie wejdzie, jak wyszedł. Raz jeszcze musiał skorzystać z tunelu. Virunga czekał nań niecierpliwie. Obrońcy słyszeli i widzieli, jak przeciwnik zakładał pod murami ładunki burzące. Czworo dzielnych kobiet i mężczyzn próbowało je potem rozbroić. Ciała śmiałków leżały teraz ledwo parę metrów za bramą. I tak by wiele nie zdziałali, pomyślał Sten. Ładunki miały prawdopodobnie indywidualne detonatory i zapobiegające rozbrojeniu miny-pułapki. Czasy romantycznych wyczynów, jak wyrywanie zapalnika na sekundę przed eksplozją, minęły bezpowrotnie. Mniej więcej wtedy, gdy fuzja Hernandesa przestała być nowoczesną bronią. - Rozkazuję wycofać wszystkich z murów - powiedział Virunga. - Jeśli Koldyeze nie zawali nam się na głowy... podejmiemy walkę po wybuchu. Masz lepszy pomysł? - spytał z nadzieją. Niestety, Stenowi nic nie przychodziło do głowy. Kilgour, który wrócił godzinę później, tylko wzruszył ramionami. Rozejrzeli się za jakąś solidną kryjówką. Wojsko Wichmana nie zwróciło większej uwagi na śmierć swego dowódcy. Odpalili o czasie. Fala uderzeniowa powaliła pięć szeregów zrujnowanych domów. Ziemia zatrzęsła się jak podczas kataklizmu, a odległe wciąż o dwa kilometry imperialne wojska wykonały przepisowe “padnij”, przekonane, że wróg sięgnął po głowice jądrowe. Mimo nieustannej mżawki obłok dymu oraz pyłów przebił chmury i wzniósł się na ponad trzy tysiące metrów. Cały fronton zbudowanej na planie krzyża katedry zachwiał się i osunął gruzowiskiem po stoku. Zginęło jednak tylko sześciu jeńców. Koldyeze przetrwało nawet tak ciężką próbę. Tahnijczycy runęli do ostatniego ataku i natychmiast wpakowali się w kłopoty. Świeżo powstałe pole ruin sprawiło się lepiej niż najbardziej przemyślna zagroda przeciwczołgowa. Nawet najcięższe pojazdy były bezsilne wobec złomów wielkości średniej willi. Piechota musiała zadowolić się wsparciem ślizgaczy. Zdumieni nieco faktem przeżycia, obrońcy wyleźli z dziur i zajęli pozycje strzeleckie. Pierwsi wypadli z gry piloci ślizgaczy, więc pojazdy musiały zostać wycofane. Czołowa fala piechoty wyginęła niemal do nogi. Druga fala podeszła bliżej, zaległa i odpowiedziała ogniem. Po ataku trzeciej fali ślizgacze mogły wrócić do walki. Jeńcy cofali się krok po kroku. Coraz dalej i niżej. Do krypt. - No, grób już mamy - mruknął Kilgour, rozglądając się po piwnicy. - Oszczędzimy na łopatach. Virunga zagoniwszy zakładników na najniższe poziomy, przykuśtykał do Stena. Członek sekcji Modliszki pospiesznie podzielił ocalałych oraz zdolnych do walki na pięć grup i wyznaczył im pozycje. Klatka schodowa, podest, wielka piwnica, w której się akurat znajdowali. Ustawiono barykady ze wszystkiego, co tylko mogło powstrzymać pociski. Sten nie nakazywał swoim podkomendnym bronić się do ostatniego. Nie musiał. Żaden imperialny nie był na tyle naiwny, by liczyć obecnie na powrót do niewoli. Kilgour osłonił ich ostatni posterunek wielkim kamiennym ołtarzem. Przyniósł go sam, ostatecznie pochodził z planety o dużej sile ciążenia. Rozłożył przed sobą amunicję i granaty. Sten zrobił to samo. - Gdyby ci Tahnijczycy choć trochę pomyśleli, wpuściliby tu gaz i po krzyku - mruknął Kilgour. - Nie mamy masek. Cóż, przynajmniej zeszlibyśmy z tego świata w stosunkowo bezbolesny sposób, pomyślał Sten. - Albo mogliby nas zamurować - ciągnął Alex. - Za kilkaset lat ktoś odkryłby nasze kości. A ja na dodatek cierpię na klaustrofobię. Sten pokazał zęby. Niezupełnie w uśmiechu. Potem usiadł i czekał na koniec. Dziwne, ale czekał dość długo. Z góry dobiegły ich przytłumione odgłosy walki. Co, u licha? Znaleźli inną drogę? Zgiełk nasilił się nagle i ucichł. Rozległo się kilka pojedynczych suchych strzałów. Sten spojrzał na Kilgoura. - Nie - odparł tamten. - To byłoby za pięknie. Obaj z powrotem przypięli do pasa granaty i amunicję, a następnie powoli ruszyli ku spiralnym schodom. Z góry runęła nawała ognia. Czym prędzej skoczyli niżej. - Właśnie - sarknął Alex. - Jak mówiłem. Za piękne. Sten czekał, aż granaty zagrzechoczą po stopniach. Ale usłyszał tylko wrzask. Ktoś, najwyraźniej niezbyt dobrze władający tahnijskim, krzyczał:. - Poddawać. Wyłazić bez broń. Ręce do nieba. Sten i Alex aż się uśmiechnęli. - Tu, przyjaciele! - odkrzyknął Sten. - Sami imperialni. Buzi! - Jeden na górę - warknął jakiś osobnik, widać wciąż podejrzliwy. Sten pozbył się broni i powoli, bardzo powoli, z rękami na widoku, wyszedł po schodach. Ujrzał dwóch zakurzonych gwardzistów z zaczerwienionymi oczami. I obu ucałował. Przynieśli bowiem ocalenie. Odsieczą dowodził jednogwiazdkowy generał. Przypuścili zmasowany atak pancerny i na krótkim odcinku przełamali pozycje Tahnijczyków. Nie zatrzymali się, by poszerzyć wyłom, ale jak burza przedarli się przez miasto. Za czołgami pędziły ślizgacze. Strzelcy otwierali ogień do każdego ruchomego celu, nie sprawdzając nawet, w co trafili. Zaskoczone od tyłu siły Wichmana błyskawicznie poszły w rozsypkę. Sten i Alex stali na dziedzińcu i słuchali opowieści generała. Był bardzo dumny z siebie. Ze swoich ludzi także. Jego prawo, pomyślał zmęczony do granic Sten. Jak pośpię sobie z sześć miesięcy, to postawię mu piwo. Co ja... tego... postawię wódę każdemu, kto jeszcze będzie mógł pić. Spojrzał na Kilgoura i już chciał mu zaproponować, by obaj znaleźli sobie jakieś przytulne prycze, gdy Szkot nagle poderwał broń do ramienia. Kapitan Lo Prek starannie przymierzył się do strzału. Wszedł do Koldyeze zaraz za atakującymi Tahnijczykami. W zamieszaniu nikt nie spytał go, kim jest i co tu właściwie robi. Znalazłszy stanowisko, czekał. Nie wiedział, czy Sten jest w środku katedry czy na zewnątrz. Ale liczył, że jednak go spotka. Zignorował klęskę żołnierzy Wichmana i wejście imperialnych. To nie była jego wojna. W końcu cierpliwość została nagrodzona. Ujrzał mordercę swego brata. Z biciem serca wycelował. Był świadom, że los nie da mu drugiej szansy. Tylko jeden strzał... Alex wypuścił długą, grzechotliwą serię. Sten i generał czym prędzej przypadli do bruku. Posypały się odłamki kompletnie rozbitego okna. Kilgour opuścił broń. - Co, u... - wyjąkał Sten. Alex wskazał lufą. Bezwładne ciało wahało się jeszcze chwilę, aż w końcu zwisło z parapetu. - Pieprzony snajper - sapnął Kilgour. Sten wstał z wysiłkiem. Dość tego dobrego. Dla niego wojna właśnie dobiegła końca. Zwłokami kapitana Lo Preka zajęły się drużyny pochówkowe - miejscowi cywile pod nadzorem imperialnego inspektora sanitarnego. Załadowano je na ślizgacz i wywieziono za miasto. Tam spalono razem z tysiącami innych, równie bezimiennych ciał. Wojna faktycznie już się zakończyła. Rozdział pięćdziesiąty szósty Akt kapitulacji przygotowano na małym arkuszu białego pergaminu. Tekst składał się jedynie z paru zdań, ponieważ kapitulacja miała być bezwarunkowa. Od chwili złożenia podpisów Tahnijczycy całkowicie zdawali się na łaskę Wiecznego Imperatora. Pergamin leżał na niewielkim, pokrytym płótnem blacie. Za stołem siedział Mahoney, pełnomocnik imperatora i od tej chwili gubernator niegdysiejszych Światów Tahnu. Stół i krzesło były jedynymi meblami ustawionymi w obszernej sali bankietowej “Normandie”. To tutaj właśnie zdarzył się ów incydent, który wojnę rozpoczął. Przy zastawionych ławach zasiadła wówczas śmietanka tahnijskiej dyplomacji. Też mieli podpisać dokument, ale inny, deklarację pokoju. Imperator również był obecny. Ale skończyło się morderstwem. Obie strony zostały zdradzone. Tym razem imperator nawet się nie pokazał. Zrobił to świadomie, aby znieważyć Tahnijczyków. Mahoney czekał w towarzystwie swych dwóch adiutantów i wyprężonych pod ścianami najwyższych oficerów floty oraz armii. W drugim końcu, za kurtyną, pracowała ekipa reporterów, nagrywająca wszystko na potrzeby imperialnych sieci informacyjnych. Główne drzwi otworzyły się z sykiem, wpuszczając pułkownika Pasteura. Tylko on jeden przetrwał z całej Wielkiej Rady Tahnu. Za chwilę zmieni status. Odtąd będzie obywatelem Pasteurem. Imperator postanowił, że wraz z podpisaniem kapitulacji unieważni wszystkie tahnijskie tytuły i godności. Pastour ruszył powoli przez całą wielką salę. Za nim podążało dwóch przybocznych. Jeden w sponiewieranym polowym mundurze oficera. Drugi nosił uniform pocztowca. Byli to najwyżsi rangą oficjele, jakich udało się odnaleźć. Sam Pastour, zgodnie z życzeniem imperatora, miał na sobie cywilny strój. Stanął przy stole. Zgromadzeni zamarli, jedynie Mahoney uniósł głowę i dwoje płonących oczu pod krzaczastymi brwiami. Pastour zawahał się, niepewny, co właściwie powinien uczynić. Pomyślał o tych milionach Tahnijczyków, którzy obserwują go teraz na olbrzymich ekranach ustawionych przez imperialne służby we wszystkich większych miastach. Wiedział, że cały naród zostanie upokorzony w jego osobie. Ale jak wielkie będzie to poniżenie? Mahoney podsunął mu dokument. - Podpisuj! - warknął. Pastour sięgnął po pióro i nakreślił swoje nazwisko. Mahoney złożył podpis poniżej i wręczył deklarację jednemu ze swoich adiutantów. Potem spojrzał na Pasteura oczami pełnymi nienawiści. Dziwne, ale Pastour nagle się uspokoił. To znał. To rozumiał. - Wszystko - powiedział Mahoney. W absolutnej ciszy obywatel Pastour odwrócił się i wyszedł. Admirał Sten krążył po korytarzu. Z głośników na obu końcach galerii dobiegał głos komentatora analizującego wydarzenia ostatnich minut. Sten zerknął na drzwi kabiny imperatora. W każdej chwili mógł zostać wezwany. Był jedną z niewielu osób wiedzących na pewno, że imperator jest na pokładzie “Normandie”. - Powiedział, że to jego sztuka - wyjaśnił wcześniej Mahoney - i że ma zamiar zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Nawet, jeśli przyjdzie mu się fatygować osobiście. Sten rozumiał to w pełni, podobnie jak podziwiał decyzję władcy, by nie pchać się na salę. Sten na miejscu Jego Wysokości cisnąłby protokół i radośnie ruszył pognębić przeciwnika. Ale nie o tym teraz myślał. W głowie huczało mu od pytań. Najważniejsze dotyczyło przyszłości. Co szef dla niego wymyślił? Dość miał zabijania, manipulacji. Dość miał wykonywania rozkazów, posyłania przyjaciół na śmierć. Po raz pierwszy założył swój nowy mundur admirała i już zapragnął go zerwać. Marzyło mu się życie nijak nie związane z wojskiem. Nie wiedział wprawdzie, czy zdoła wytrzymać jako cywil, ale co szkodzi spróbować... St. Clair i L’n, zajęły się sprzedażą klubu “K’ton”. Mógłby się do nich przyłączyć. Ruszyć przez kosmos... Chociaż... cholera. Z tym balastem fortuny, w jaką wyposażyła go Ida, mógłby wyściełać banknotami wszystkie ulice, a co dopiero kluby nocne... Może przemysł rozrywkowy? Nie. Nie przyjmie się. Może by porozmawiać z Kilgourem? Założyliby mały zespół i ruszyli gdzieś na peryferie galaktyki. Dzielni pionierzy i Indianie. Ciekawe, kto teraz robi za Indian? Doszedł właśnie do marzeń o życiu rodzinnym i rozważań, która z kobiet stanęłaby u jego boku (czy St. Clair czy Haines), gdy drzwi otworzyły się gwałtownie i Gurkha zaprosił Stena do wnętrza. Wieczny Imperator wyłączywszy ekran, spojrzał na wyprężonego na baczność Stena. - Spocznijcie sobie, admirale - rzekł niecierpliwie władca. - Już mi się robi niedobrze na widok parad. I mam nadzieję, że nie obrażę twej trepowskiej duszyczki, gdy powiem, że wojskowość też mi wychodzi uszami. Aż mnie tam, poniżej pleców monarszych, ściska. Sten roześmiał się i padł na fotel. A o co się obrażać? Imperator wstał, dobył butelkę stregga i dwie szklaneczki. Napełnił je po wręby. - Mamy akurat czas na jednego. I na drugiego, bo potem wyrzucę cię za drzwi - rzucił imperator. - Wyślę do wszystkich diabłów, jak tylko ci trzej zejdą z pokładu. - Do domu, sir? - Nadmiar szczęścia - mruknął gospodarz. - Trzeba jeszcze pogadać. Oficjalnie. Znasz to: graba, bobas do ucałowania, zdjęcie z miejscowymi dętymi szychami, podziękowania dla sojuszników za wierność w godzinie próby, znaczy za niezdarność, że ile razy chcieli mi wbić nóż w plecy, tyle razy chybiali. Ogólna feta i odrodzenie moralne. Centralny Świat ujrzę dopiero za pół roku. A już mam dość. Proszę, jak się rozbestwiłem. - Uniósł szklankę. - Za rozbestwienie i zepsucie moralne! Sten stuknął się z władcą szkłem i obaj wypili. Imperator nalał ponownie. Jeszcze jedna kolejka i co? Sten wreszcie wolny? - Słuchaj. Gdy wrócę, wtedy na dobre zacznie się robota - zaczął Jego Wysokość. - Będę potrzebował pomocy. Jutrzenka wolności pociemniała. - Muszę ponownie postawić cały ten interes na nogi, ale nigdy jeszcze nie zaczynałem od takiego gnoju. Nie zrozum mnie źle. Wiem, co robić. Ale po takiej wojnie będzie mi brakować zdolnych ludzi. Sullamora i jego banda nie wymyślą prochu. Oni patrzą tylko na zyski. Potrafią wprawdzie robić pieniądze, ale tyle to umie każdy pirat. Niepokoi mnie, że nie czerpią z tego żadnej przyjemności. Ponure dupki. Nie poprawiają mi humoru. Ale dobra, mniejsza o nich. Pragnę wprowadzić do gry trochę młodych i świeżych umysłów. Takich jak twój. Przez najbliższe pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat będziemy harować niczym woły, ale może do czegoś dojdziemy. Sten przestał się niepokoić. Od momentu, gdy usłyszał słowo “my” wpadł prawie w panikę. - Przepraszam, sir - wtrącił nieśmiało. - Nie wiem, czy akurat ja podołam... Imperator machnął ręką. - O to nie martw. Mam parę pomysłów. - Cóż... Nie chciałbym wyjść na niewdzięcznika, ale... - Sten się zawahał. Raz się żyje! - Po prawdzie, nie robiłem jeszcze planów tak dalekich... no, aż na sześćdziesiąt lat. Wojsko jakby przestawało mi służyć. Jak sam pan powiedział... mnie też ściska... chociaż moja nie jest monarsza. Imperator buchnął śmiechem. - No to, co zamierzasz? - Nie wiem do końca. Mam zaległy urlop. Jak wszystko dobrze policzę, to pewnie zbierze się tego parę lat. Chciałem spokojnie rozejrzeć się po świecie. Imperator spojrzał na Stena taksujące. Potem uśmiechnął się i pokręcił głową. Wzniósł wysoko szklankę i wypił w milczeniu. Audiencja dobiegła końca. Sten wychyliwszy trunek wstał i oddał imperatorowi honory, jak umiał najlepiej. Władca starannie odsalutował. - Za sześć miesięcy nuda wyjdzie ci uszami - zapowiedział. - Do tego czasu pewnie już wrócę. Zajrzyj do mnie. Sten obrócił się na pięcie i wyszedł. Był pewien, że imperator pomyli się z kretesem. I we wszystkim. Rozdział pięćdziesiąty siódmy Wieczny Imperator zszedł po rampie “Normandie”. Gurkhowie otaczali go ciasnym kręgiem. Odetchnął z ulgą, że instrukcje zostały wypełnione co do joty. Nie życzył sobie żadnych tłumów witających go na Soward, głównym porcie kosmicznym Centralnego Świata. Całkiem niedaleko czekała jedynie jego osobista limuzyna, gotowa zabrać gospodarza do ponurych apartamentów pod ruinami Arundel. Trzeba będzie coś zrobić z tym pałacem, pomyślał. Pora szturchnąć program odbudowy, niech wezmą się do roboty. Brakowało mu nie tyle przepychu i splendoru dawnej siedziby, ile wszystkich jej wygód i tego, co cenił najbardziej, poczucia prywatności. Pobyć trochę samemu, znów popracować nad rozszyfrowaniem instrumentu używanego przez Stradivariego. Cóż to byłaby za ulga! Nasłuchał się ostatnio. Oj, nasłuchał. Jęki, skargi, błagania. Jeszcze jeden taki petent, pomyślał władca, a chyba nie wytrzymam i się rozpłaczę. Sęk w tym, że publicznie lejący łzy imperatorzy nie bywają wieczni. Ale tak się właśnie czuł. Twarz zesztywniała mu od uśmiechów, palce miał obolałe od ściskania rąk milionów wdzięcznych poddanych. Wszyscy na rzęsach stawali, byle tylko pogratulować bohaterowi. Przypomniał sobie pewnego innego bohatera i lekko poweselał. Po wygranej bitwie jeden z jego adiutantów powiedział owemu generałowi, jak wielką sławą otoczył on swe imię. Jasne, odparł świeżo upieczony bohater. Ale gdybym przegrał, awansowałbym na największego łajdaka w dziejach naszego narodu. Jak nazywał się ten gość? Nosił chyba jakieś pruskie nazwisko. Wieczny Imperator skierował się do limuzyny. Jeszcze kilka lat temu po prostu przespałby parę dób, a potem jako inżynier Raschid wymknąłby się z pałacu, by popić w barze “Covenanter”. Powspominałby z Janiz dawne czasy. Ale bar już nie istniał. I Janiz też nie było, a wszystko przez zdradę. I to on ponosił winę. Cholera! Ostatnio jakoś wiele faktów przyćmiło się w pamięci. Jesteś mistrzem podwójnego myślenia. Ba! Może to właśnie jest twój problem, inżynierze Raschid. Wszystko musisz skomplikować. Trochę prostoty, luzu, a masa ludzi odetchnie. I będą żyli, miast zginąć. Albo, co gorsza, padną w podzięce na kolana... Wieczny Imperator dokładnie czuł ciężar trzech tysięcy lat, które przeżył. I tej chwili, kiedy szedł do wozu. Wtedy ujrzał uśmiechniętego Tanza Sullamorę. Jęknął raz i omal nie jęknął ponownie, gdy Tanz wyciągnął dłoń do powitania. Ale trudno, odwzajemnił uścisk. - Witamy z powrotem, Wasza Wysokość! - zagulgotał Sullamora. - Jesteśmy bardzo dumni z Waszej Wysokości. Jasne. I nie możecie się doczekać momentu, gdy wydusicie ze mnie więcej kredytów. Tak ze dwie hałdy, pomyślał, uśmiechając się i dziękując za miłe słowa. - Mam małą prośbę - zaczął Sullamora. - Wiem, że stęsknił się pan za domem, ale... Imperator uniósł brwi. Był bliski punktu wrzenia i zbyt zmęczony, by się odezwać, skinął tylko zatem, że słucha. - Pracownicy portu kosmicznego - wyjaśnił Tanz - czekają już parę godzin i... Władca spojrzał, gdzie Sullamora pokazywał. Koło głównej bramy stał mały tłumek. Ludzie nosili mundury różnych barw i krojów. O nie! Znów szczerzyć zęby, ściskać paluchy... Znów... Ach! - Nie dam rady, Tanz - powiedział imperator. - Niech Mahoney się nimi zajmie. Jakieś interesy zatrzymały go jeszcze na pokładzie. Ale niedługo tu przybędzie. Podszedł do drzwi pojazdu. - To nie to samo, sir - nalegał Sullamora. - Oni pragną zobaczyć pana. Wiem, że nie są żołnierzami, ale robią swoje, jak mogą najlepiej. Proszę nie odmawiać... Wieczny Imperator z rezygnacją zmienił kierunek. Ruszył ku bramie. Chciał mieć to jak najszybciej za sobą, więc dziarsko wyciągał nogi. Krępi Gurkhowie sporo się natruchtali, by za nim nadążyć. Tłumek buchnął wiwatami. Aż do obrzydzenia wprawny w kontaktach z ludem władca przywołał na twarz najbardziej imperialny grymas i wziął się do uścisków. Pamiętał, by spytać każdego o imię, spojrzeć delikwentowi głęboko w oczy, potem odsunąć go łokciem delikatnie (acz stanowczo) i pójść do kolejnego. Obtańcował już prawie jedną trzecią zgromadzonych, gdy stanął przed nim mężczyzna z bladą twarzą i dziwnie rozjarzonymi oczami. Spytany o imię coś tam wymamrotał. Nie zrozumiawszy ani słowa imperator cofnął dłoń i już miał pójść dalej... ... ale tamten nie puścił monarszej ręki. Władca ledwie zdążył się zdumieć, gdy w drugiej ręce mężczyzny ujrzał pistolet. Odskoczył momentalnie, ale kule były szybsze. Broń przemówiła raz za razem. Wieczny Imperator wiedział, że został trafiony, ale prawie nic nie czuł. Może tylko coś jakby palenie w żołądku i... Gurkhowie dopadli Chapelle’ego. Kukri poszły w ruch. Napastnik zginął, zanim zdążył wystrzelić cały magazynek. Wszystko zdarzyło się tak szybko, że tłumek zorientował się w sytuacji dopiero po pewnym czasie. Rozległy się pierwsze krzyki. Tanz Sullamora zamarł na sekundę, wstrząśnięty dokonanym właśnie aktem przemocy. Co innego zlecać, co innego widzieć rzecz osobiście... Potem obrócił się i przyklęknął przy imperatorze. Miejsce wlotu kuł znaczyła tylko mała krwawa plama na paradnym mundurze. Sullamora spojrzał z powątpiewaniem. Czyżby... Po minucie odetchnął. Wieczny Imperator nie żył. Członkowie Rady nieświadomie uruchomili prawdziwą machinę piekielną. Wszczepiona w ciało imperatora bomba eksplodowała. Siła i zasięg wybuchu zostały precyzyjnie zaplanowane kilka tysięcy lat wcześniej. Sullamora zginął. Śmierć ponieśli Gurkhowie. I wszyscy zgromadzeni w promieniu jednej ósmej kilometra. Tydzień później asystent z laboratorium fizjopatologii znalazł twarz Chapelle’ego. Nic więcej, tylko twarz. Nie szpeciła jej najmniejsza skaza. Chapelle się uśmiechał. Rozdział pięćdziesiąty ósmy Mahoney przycisnął kciuk do płytki sensora i drzwi prywatnego gabinetu Wiecznego Imperatora stanęły otworem. Marszałek zawahał się w progu. To pewnie ostatni raz. Tylko kilka osób miało tu wstęp i Mahoney był jedną z nich. Za godzinę lub dwie ktoś przeprogramuje zamki. Mahoney wiedział też, że jego nazwisko nie znajdzie się na nowej liście upoważnionych. Już na pogrzebie czuł, że coś się kroi. Rzucił garstkę ziemi na trumnę, po czym odszedł, robiąc miejsce pozostałym i spojrzał... na parę osób stojących nieco obok, na trawiastym pagórku. Pięcioro ocalałych członków Rady wyraźnie dystansowało się od reszty żałobników. Tak bardzo, że wybrali miejsce odgrodzone zasadzonymi naprędce krzakami róż. Jednak na wszystkich krzakach czerwieniał tylko jeden kwiat. Zapewne przypadek, bez ukrytego znaczenia, ale Mahoneyowi wydało się to dziwne. Dlatego właśnie popatrzył na żywopłot i dzięki temu zauważył Radę Pięciorga. Milczeli. Twarze mieli kamienne. Wyglądają, jakby ogarnęło ich poczucie dziwnej winy, pomyślał Mahoney i czym prędzej odpędził tę myśl. Nie pora na irlandzkie romantyczności o ostatnich różach lata... Ale obraz utkwił mu przed oczami. Wrócił w nocy, gdy wiadomości podały informację o zwołaniu nadzwyczajnej sesji parlamentu. Czy to nie dziwne, przyjacielu? Nadzwyczajna sesja, tak? Owszem, zadziwiające, i niech błogłosławione będzie prowincjuszostwo zielonej wyspy. Bo widzisz, pomyślał Ian, sesja została zwołana przez Radę. Mahoney nie musiał być legalistą, aby wiedzieć, że takie działanie nie jest zgodne z prawem. Konstytucja nie dawała Radzie podobnych prerogatyw. Dobra. Ale czemu zatem żaden z parlamentarzystów nie wypowiedział nawet słowa sprzeciwu? Dlaczego żaden nie odmówił? To proste. Bo zostali urobieni, kochany, urobieni na cacy. Imperator zginął. Mahoney już wiedział, kto zamordował władcę. Nie ten biedny szaleniec, którego imię podawano w mediach. Nie Chapelle. Jasne, to Chapelle pociągnął za spust. Jednak prawdziwa odpowiedzialność spoczywała na tych pięciu postaciach, które tak malowniczo ustawiły się na wzgórku. Ale Mahoney był bezradny. Nic nie mógł uczynić. Nawet gdyby bardzo pragnął, nowa ekipa i tak go nie zechce. Bohater z Cavite winien czym prędzej osiodłać konia i wyjechać z miasteczka. Jak się nie pospieszy, to przyjdą mu podziękować. Naprawdę wylewnie. Przekroczył próg. Nie bardzo wiedział, po co właściwie tu przyszedł. Może w urojonej nadziei, że trafi na jakąś wskazówkę. Bo zaiste nie wiedział, co począć. Przez lata przywykł, że szef niczego nie zostawia na żywioł. Chociaż akurat tego nie mógł zaplanować... Spojrzał z naganą na książki stojące w nieładzie na półkach. Inne leżały otwarte, zostawione w połowie lektury. Gabinet stanowił świadectwo dziwactw właściciela. Obok nakręcanych zabawek spoczywały eksperymentalne utensylia kuchenne. I plastikowe torebki, chyba z przyprawami. Jakieś notatki, gryzmoły. Nawet partytury z uwagami nakreślonymi na marginesach. Cała dywizja detektywów nie przekopałaby się przez to i w tysiąc lat. Mahoney postanowił się napić. No bo i co innego mógł zrobić? Podszedł do biurka i wysunął szufladę, w której szef zawsze trzymał szkocką. Butelka była na miejscu. Nie otwarta. Dziwne, pomyślał. Imperator nigdy nie chował butelki, najpierw nie pociągnąwszy z niej łyka. Mahoney wzruszył ramionami i dobył szklankę. Sięgnął po flaszkę. Gdy ją podnosił, coś małego i białego oderwało się od dna. Spłynęło na podłogę. Podniósł. Kawałek papieru. Zapisany. Podsunął go do oczu i omal nie wypuścił. Padł na fotel. Dłonie mu się trzęsły, gdy raz jeszcze spoglądał na notatkę. Czuł, jak pot spływa mu po karku, twarz czerwienieje, puls przyspiesza po trzykroć. Wiadomość była przeznaczona dla niego. Pochodziła od Wiecznego Imperatora. Głosiła krótko: “Bądź w zasięgu, Ian. Ja wrócę”.