STEFAN STULIGROSZ Piórkiem Słowika Słowo wstępne Powiedział mi kiedyś w serdecznej rozmowie jeden z moich przyjaciół - Wojciech Nentwig - zastępca redaktora naczelnego „Głosu Wielkopolskiego”: - Gdy mi tak szczerze i barwnie opowiadasz o sobie, o najbliższych twemu sercu, o chórze i przyjaciołach, o swych przeróżnych doświadczeniach i doznaniach, nasuwa mi się pewna myśl. Kochasz Poznań, twe rodzinne miasto. Dumny jesteś z przynależności do wspaniałej i pracowitej - jak często powtarzasz - poznańskiej rodziny. Czy nie uważasz, że właśnie ta rodzina, złożona z poznańskiego i wielkopolskiego społeczeństwa, nie powinna cię bliżej poznać? Nie zechciałbyś snuć przed nią barwnych opowieści o sobie? Bezpośrednio szczere, jak przede mną o wszystkim opowiadasz! Zastanów się! Myślę, że warto. Udostępnimy ci łamy „Głosu Wielkopolskiego” na sobotnio-niedzielne felietony. Nazwiemy je... O, już mam. Piórkiem słowika. I co ty na to? Tak zaczęło się moje pisanie o „różnościach”. Przede wszystkim o sprawach, które głęboko zapadły w moją pamięć. O przeżyciach dobrych i zagrożeniach. Nie pisałem życiorysu ujętego w formę logicznych następstw. Nie zamierzałem też tworzyć autobiograficznej opowieści. Z całkiem luźnych, najczęściej nie powiązanych ze sobą felietonów powstawała jednak coraz obszerniejsza opowieść. Wówczas powiedział mi inny z mych licznych przyjaciół, po samo serce w Poznaniu rozmiłowany, promieniujący życzliwością, pogodą szlachetnej duszy, ujmująco kulturalny i prosty, rodowity Amerykanin Robert D. Gamble - sponsor poznańskiego Radia Obywatelskiego, usiłujący nade wszystko mówić poprawną polszczyzną. - Ja czitałem, ja czitam Piórko słowika. Pan profesor piszesz to „piórko” swojemy sercem. I jest, jak pan profesor mówi, dlatego mogę to zrozumieć. Ale czuję, że pan profesor musi pisać jego życie w całości. Pan przeżył trudne czasy, miał trudne wybory. Wydaje mi się, że trzymać integrity podczas takich czasach, to jest cud. Ach, jak po polsku powiedzieć „integrity”? Godność? Tożsamość? Niezależność? Integrity to znaczy, że człowiek robi kompromis, kiedy wypada, kiedy jest możliwe, ale umie powiedzieć „nie”, kiedy szkodzi wartości. Jako Amerykanin nie rozumiem, co pan profesor przeżył. I też przyszłe pokolenia Polaków. Mam nadzieję, że ich życie będzie tak inne, że też im będzie trudno to zrozumieć. Pan profesor powinien pisać wszystko. Zaproponował mi Mr. Robert Gamble wydrukowanie wspomnień w wydawnictwie Media Rodzina of Poznań. Zaczęła się żmudna praca nad skompletowaniem i w pewnym sensie logicznym uszeregowaniem nagromadzonych felietonów stanowiących podstawę wspomnień przeznaczonych do wydania. Praca dla mnie tym trudniejsza, że nieustannie przerywana próbami i koncertami mojego chóru, artystycznymi wyjazdami, problemami zdrowotnymi wśród moich najukochańszych, a także podejmowanymi wobec bliźnich człowieczymi zobowiązaniami. Tematycznie zbliżone do siebie felietony wymagały w miarę logicznego powiązania. Skoro zacząłem pisać, by wypełnić dostrzeżone luki, otwierały się przede mną szerokie, jak bezbrzeżne morze, przestrzenie wspomnień związanych z przeróżnymi przeżyciami, sytuacjami, rozlicznymi doznaniami dobrych przyjaźni, a także wrogiej nienawiści. Szczerej życzliwości, a często także skrajnego prostactwa i nieuczciwości. Nie! Wszystkiego nie zdołam opisać w tej dość pośpiesznie komponowanej książce. Postanowiłem przeto rozłożyć moje wspomnienia na kilkuczęściowe etapy. Obecna książka, zatytułowana za zgodą „Głosu Wielkopolskiego” tak samo, jak moje felietony, zawiera mniej lub bardziej z sobą powiązane opowiadania związane z różnymi okolicznościami mojego życia, przede wszystkim jednak z moim życiem w przedwojennym, okupowanym i tuż powojennym Poznaniu, początkiem mojej artystycznej drogi, moją ukochaną rodziną i przyjaciółmi. Opowiadania o mych szczególnie drogich przyjaciołach, mądrych i dobrych nauczycielach, o moich wybitnych wychowankach muzycznych spisuję już do następnego zbioru wspomnień. Przecież na wdzięczną pamięć zasługuje moja umiłowana „matka artystyczna”, znakomita poznańska pianistka Gertruda Konatkowska, czy także całym sercem mi oddana „babunia” Maria Trąmpczyńska, która jako wybitny znawca sztuki wokalnej uczyła mnie solowego śpiewu. Trzeba też wreszcie jasno przedstawić historię wątpliwych etycznie działań konkurencji, która wyrządziła wiele krzywdy „prawdziwym słowikom”. „Piórkiem słowika” trzeba też przedstawić ciekawe i barwne podróże koncertowe po wielu krajach. Tymczasem zechciejcie - Drodzy Czytelnicy - przyjąć pierwszą część spisanych wspomnień, jako szczery wyraz mojej wobec Was, kochani, serdecznej przyjaźni. Drogowskazy życia Poznań. Moje rodzinne miasto. Ponad wszystkie ukochane. Najpiękniejsze! Z nim związałem całe moje życie. Bogate w różnorodne, niezwykle barwne przeżycia. W każdym okresie dla mnie inne. Uzależnione od zmieniających się sytuacji, okoliczności, środowisk. Przede wszystkim jednak od wielu, bardzo wielu przyjaciół, nauczycieli, którzy swą osobowością i przykładem, często serdeczną życzliwością, ofiarną opieką, szczerym oddaniem, pomagali mi, a swym własnym doświadczeniem torowali drogi mego życia. Poszerzali jego horyzonty. Teraz, kiedy osiągnąłem pełnię życiowej jesieni, chętnie wracam do dawno minionych lat. Piękne to były czasy! Przypominam sobie wiek dziecięcej beztroski. To dla mnie Starołęka i Rataje. Wspomnieniami ogarniam związany najpierw z Wildą, potem ze Śródką okres młodzieńczy, naznaczony spontaniczną radością życia i żarliwym, najzupełniej przecież naturalnym pragnieniem szczęścia. Z perspektywy minionych lat kilkudziesięciu czułą myślą wracam do mojej ukochanej Grobli. Do kościoła Wszystkich Świętych, gdzie przez wiele lat grałem na najwspanialszych wówczas w Poznaniu organach. Tam - na Grobli - przesycony nadmiarem entuzjazmu i twórczej energii trwałem w ustawicznym zapracowaniu. Silne związki z umiłowaną sztuką muzyczną, a szczególnie wytrwała i niczym niepowstrzymana wola osiągnięcia możliwie najszerszego zakresu wiedzy i umiejętności upoważniających do podejmowania i realizacji ambitnych planów artystycznych, potęgowała me siły. Studia wokalne, dyrygenckie, muzykologiczne wieńczone - powiem szczerze - dobrymi rezultatami. Skromne służbowe mieszkanie, do którego tyle cudownego ciepła wniosła moja nad wszystkich umiłowana Barbara. Wraz z trzema najdroższymi córkami - Anną, Marią i Stefanią - dała mi rodzinne szczęście, a opiekuńczą czułością i delikatnością stworzyła mi w domu wspaniałe warunki do twórczej pracy. Drugą moją rodziną stał się drogi memu sercu chór. Rozwijający się coraz wspanialej - z miesiąca na miesiąc, z roku na rok. Ileż to czasu trzeba było poświęcać nie tylko na chóralne próby! Różnymi sposobami starałem się o potrzebny repertuar. Msze, motety, psalmy, hymny, pieśni... Później również kantaty i oratoria. Całymi nocami przepisywałem partytury. Powielałem nutowe materiały na poszczególne głosy - soprany, alty, tenory, basy. Pod koniec studiów zaczęła się moja ponad trzydzieści lat trwająca działalność artystyczno-pedagogiczna. Wiele energii i niemało serca dałem poznańskiej uczelni muzycznej i wybitnie utalentowanej młodzieży. Czternastoletni okres mojej służby rektorskiej jest wieńczony sukcesami tej pracy. Sam się czasami dziwię, jak potrafiłem temu wszystkiemu podołać? Zresztą do dziś, mimo abrahamowego wieku, nie opuszczają mnie twórcze siły. Komu to zawdzięczam? Mam trzy źródła zasilania życiowej energii. Naturalnie i szczerze pojęta głęboka wiara. Oparte na wzajemnych uczuciach bezgranicznego przywiązania silne związki rodzinne. Wspaniały dar doznawanej z różnych stron, wiernej, a przeze mnie odwzajemnianej przyjaźni. Te trzy źródła wystarczają do szczęścia. Zapewniają radość życia. Spokój do pracy. W momentach zagrożenia są skutecznym oparciem. Sama myśl, że w każdej sytuacji wymagającej pomocy nie jestem osamotniony, jest cudownym pokrzepieniem. W zespoleniu ze Stwórcą i najbliższymi mogę przeżywać radość życia. Dzielić się nią ze wszystkimi jak powszednim chlebem. Niełatwo jest jednak obarczać ukochanych własnymi, szczególnie trudnymi do rozwiązania problemami lub obciążać osobistymi zmartwieniami. Ale świadomość, że w ich gronie - rodziny, przyjaciół - zawsze znajdzie się ktoś godny zaufania, a zarazem chętny do służenia pomocą czy dobrą radą, wyrozumiałą cierpliwością, a chociażby tylko współczuciem i pocieszającym słowem, pozwala łatwiej znieść ciężar doznawanego cierpienia. W dekalogu, dwóch przykazaniach miłości, w naukach rodziców i dobrych nauczycieli, w niezliczonych wartościowych przykładach znajdowałem zarówno pożyteczne życiowe drogowskazy, jak i ostrzegawcze znaki, wymagające podejmowania stanowczych i odważnych decyzji oraz zwielokrotnienia sił do pokonania napotykanych na drodze trudności. Czasami bardzo niebezpiecznych, ze złośliwą premedytacją rzucanych mi kłód pod nogi. Stosując się do drogowskazów i przestrzegając znaki sygnalizujące zagrożenia, byłem bezpieczny. Łatwo docierałem do celu - zwycięstwa nad sobą. Omijałem przeszkody. Zapominając o nich lub lekceważąc je, stawałem się ofiarą napastliwych doznań zwątpienia, niechęci, zniecierpliwienia czy nawet skrajnej bezsilności. W takich momentach wystarczyło „jedno tchnienie” Bożej łaski. Błysk jednej myśli, czyjeś miłujące czy tylko życzliwe serce, podana w porę przyjacielska dłoń - pomagały odzyskać dawne siły, a wraz z nimi radość życia. Uczono mnie też od młodości dawać z siebie jak najwięcej, a w zamian nie oczekiwać niczego. Zwłaszcza wdzięczności, by uniknąć zbytecznego rozgoryczenia czy żalu. W jakim stopniu skorzystałem lub nadal korzystać potrafię z udzielanych mi za młodu rad i pouczeń, okaże się w ostatecznym rozliczeniu. Nieudolne będą wszelkie słowa, jakimi chciałbym wyrazić gorącą wdzięczność za obfitość darów otrzymanych od Dawcy życia i wszelkiego dobra. Wychowawcom i nauczycielom za cenne rady i przekazaną wiedzę. Najbliższym za dozgonną miłość. Niezliczonym przyjaciołom za bezinteresowną wierność. Wielu już po tamtej stronie życia. Jako wierzący wiem, że trwają przy mnie. Odczuwam ich obecność, a w momentach zagrożenia ich „namacalną” pomoc. Z największą czcią i miłością wspominam moje najdroższe „drogowskazy życia”! Organowe tutti Na świat przyszedłem 26 sierpnia 1920 roku. W samo święto Matki Boskiej Częstochowskiej. Z ojca Piotra i matki Marianny Błotnej. Ich ślub odbył się 9 listopada 1919 roku w parafialnym kościele w Głuszynie. Około 10 km na południe od mej i mojej matki rodzinnej Starołęki, która wówczas jeszcze nie miała własnego kościoła. Kiedy się pobierali, Piotr miał 21 lat. Kończył właśnie służbę w polskim już wojsku. Marianna była o dwa lata młodsza od swego męża. Tworzyli podobno bardzo ładną i dobraną parę. On, przystojny i zdrowy młodzian z Wierzbiczan spod Gniezna, opięty przylegającym do zgrabnej figury żołnierskim mundurem, zdobył serce ukochanej Marysi szlachetną dobrocią i niezwykle delikatną, jak na wiejskiego chłopaka, czułością. Tych cudownych zalet charakteru nie zatracił do końca swego pracowitego życia. A jego zawsze radośnie rozśpiewana i słonecznie promienna dziewczyna, o której względy bezskutecznie ubiegała się cała czereda starołęckich chłopaków, odpowiedziała najmilszemu Piotrusiowi pełną żarliwością co dopiero rozbudzonego w dziewczęcym sercu uczucia pierwszej, gorąco odwzajemnianej miłości. Pierwszym też jej owocem był zdrowo urodzony syn - Stefan. Jedno mi tylko dali imię na chrzcie świętym. Drugie - Piotr - otrzymałem dopiero przy bierzmowaniu. Swoje przybycie na świat Boży podobno oznajmiłem przeraźliwie donośnym głosem. - Patrzcie go! Jaki to wielgachny krzykacz z tego Stefanka! - wołała z radością znająca się na śpiewaniu moja babcia Franciszka. Matka mojej matki. W jej mieszkaniu przy ulicy Starołęckiej 82 się urodziłem. - Jaki ważny z tego krzyku! Aż poczerwieniał z wysiłku. Byle kim to on tam nie będzie! - przekonywała Piotra pochylonego nad synem. Mój Stefanek będzie kanonikiem. Taki spaśny i czerwony. A może organistą? Jeszcze żaden „dominus-vobiscum” nie umarł nad próżną miskum - zakończyła ludowym porzekadłem i zaśmiała się serdecznie, zadowolona ze swego dowcipu. A bardziej z wnuczka, który „calutki” przypadł jej do serca od momentu, skoro go tylko ujrzała. Do stanu duchownego przeznaczył mnie też mój ojciec chrzestny, Walenty, mój dziadek. Ojciec mojego ojca, Piotra. Przecież nie „na darmo” po ceremonii chrztu świętego, złożył na chwilę długachną biało-falbaniastą poduszkę z miłą jego sercu zawartością na bocznym ołtarzu. - Weź go sobie, Panie! Niechże będzie twój! - prosił żarliwą prostotą, klęcząc przed Bogiem Walenty, podczas gdy ja darłem się wniebogłosy. Takie mi później „historie” o babci Franciszce i dziadku Walentym opowiadano. Księdzem nie zostałem. W momencie, kiedy zacząłem taką możliwość rozważać, spodobała mi się moja Barbara. Od dnia ślubu, 20 stycznia 1952 roku, wiernie trwa przy moim sercu i jest nam z sobą, naszymi córkami, zięciami i wnukami dobrze. Bardzo dobrze. Rozlegający się po nawach kościoła krzyk co dopiero ochrzczonego wnuka dziadka Walentego i babci Franciszki zapowiadał pierworodnemu synowi Piotra i Marianny innego rodzaju „duchową” przyszłość. Franciszka często prowadziła swego wnuka do kościoła. Na nieszpory, gorzkie żale, godzinki, majowe nabożeństwa. Imponowała mi swym silnym - dziś wiem, że z natury prawidłowo ukształtowanym altowym głosem, o ciepłym zabarwieniu. Zwyczajowe u starołęckich kobiet, nieco zawodzące zaciąganie głosem, które sekundowymi, a nawet tercjowymi „łukami” oplatały melodie śpiewanych pieśni, dodawały wokalnemu kunsztowi babci Franciszki specyficznego uroku. Urzekał mnie ten śpiew żarliwy i szczerze prosty tak samo, jak pełne dźwięki organowych akordów. Wzruszało mnie do łez organowe tutti. W latach mego dzieciństwa rodzice chętnie wybierali się na niedzielne sumy do poznańskiej fary, gdzie przy trzymanuałowej klawiaturze soczyście brzmiącego instrumentu o kilkudziesięciu arcywspaniałych głosach zasiadał ceniony w Poznaniu Adam Klichowski - „artysta opery, organista i dyrygent chóru kolegiaty poznańskiej”. Takie tytuły określające jego muzyczną profesję zawiera pieczątka umieszczona na kilku kartkach ponad półtoratysięcznostronicowego, wydanego w 1924 roku w Paryżu kancjonału. Dziwnym zrządzeniem losu kancjonał ten wzbogacił przed wielu laty moje nutowe zbiory i do dziś przypomina mi wczesne lata mego dzieciństwa, a także znakomitego artystę. Rzeczywiście pan Klichowski był fenomenalnym artystą. W mistrzowski sposób korzystał z przebogatych rejestrów farnych organów. Można by rzec, że delektował się różnorodnością dobieranych według swego upodobania barw dźwiękowych i szeroką skalą dynamicznych i kontrastujących ze sobą możliwości. Jako dziecku wydawało mi się nieraz, że pod naporem potężnego tutti drżą grube mury majestatycznej kolegiaty poznańskiej. Subtelne, ledwo słyszalne dźwięki „eolskiej harfy” wywoływały tak przejmującą ciszę, jakby tłumy wiernych wypełniające przestronne nawy farnego kościoła przestały nagle oddychać. Zdarzało się często, że w takich momentach wtulałem się w fałdzistą suknię mojej matki i zaczynałem cicho płakać ze wzruszenia. A było mi przy tym tak dobrze, jakbym znalazł się w jakiejś krainie niewysłowionego szczęścia. Oczywiście mój płacz wprawiał mych przezacnych rodziców w zatroskanie. Nie wiedzieli, co się ze mną dzieje. Chory? A może znudzony długim nabożeństwem? Ani Piotr, ani Marianna nie domyślali się, że ich synka głęboko wzrusza organowa muzyka. Nie potrafiłem im wyjaśnić mych doznań. Reagowali więc całkiem naturalnie. Tak samo, jak inni rodzice, zaniepokojeni płaczem dziecka zakłócającym niedzielny obrzęd religijny, wychodzili ze swą pociechą z kościoła. Mnie natomiast w momentach doznawanych wzruszeń należało zostawić w świętym spokoju i, broń Boże, nie pozbawiać dalszego uczestnictwa w nabożeństwie, upiększanym w mym dziecięcym pojęciu anielską muzyką. Przeciw wszelkim próbom wyprowadzenia mnie z kościoła protestowałem coraz głośniejszym płaczem. Gdy protest był daremny, rzucałem się z rozpaczą jak długi na ziemię, waląc w dodatku z całej siły nogami w posadzkę. W ten sposób postępowałem zawsze, jeśli tylko nie udało mi się osiągnąć tego, czego pragnąłem. Dlatego miałem opinię dziecka niezwykle krnąbrnego i upartego. - Skaranie Boskie z tak nieznośnym dzieciakiem! - biadali nad synem Piotr i Marianna. - Takie „teatry” przed ludźmi wyprawia i wstyd przynosi! Nie! Poniżającego rodzicielską godność zachowania uporczywego chłopaka nie zamierzali już dłużej tolerować. Tym bardziej, że „gorszące” sceny powtarzały się coraz częściej podczas tak podniosłych obrzędów niedzielnych, jakimi były i są uroczyste sumy w poznańskiej farze! I stało się pewnej niedzieli, że wyczerpała się cierpliwość Piotra. Energicznie podniósł z posadzki małego krzykacza i unosząc go ku wyjściu na lewym ramieniu, prawą dłonią przyciskał główkę synka do siebie, by stłumić jego łkanie. Za nami przedzierała się przez ciżbę wiernych moja matka. W niej jedyny ratunek przed karzącą ręką ojca. Piotr wyznawał „słuszną i zbawienną” zasadę „prostowania drzewka, póki młode”! Przed farą przy ulicy Gołębiej, która swą nazwą powinna skłaniać ludzkie serca do pokojowych uczuć, Piotr - zanim nadbiegła zaniepokojona Marianna - zdążył zaznaczyć na „odwrotnej stronie medalu” swego pierworodnego wyraźną, acz bolesną pieczęć silnej ojcowskiej prawicy. Do domu wracaliśmy w milczeniu. Ja, zupełnie już rozmazany i rozżalony, między rodzicami. Prowadzili mnie za ręce. Piotr gniewnie naburmuszony. Marianna jakoś dziwnie markotna. Trudno! Wychowanie syna mężowska sprawa! W domu przy Drodze Dębińskiej, gdzie wówczas mieszkaliśmy, ojciec oświadczył kategorycznie: - Od dzisiaj nie będziemy cię zabierali ze sobą do fary. Jeśli babcia się zgodzi, możesz z nią chodzić w niedziele do świętego Antoniego w Starołęce nie tylko na popołudniowe nieszpory, lecz także na poranne sumy. Piotrowym postanowieniem ucieszyła się babcia Franciszka niezmiernie! Z soboty na niedzielę całą dobę spędzałem u ukochanej babci. Mieliśmy sobie tak wiele do opowiedzenia! A jak pięknie potrafiła śpiewać! Znała wiele przeróżnych pieśni i piosenek, które do dziś dobrze pamiętam. Starołęka nie miała w tamtych latach murowanego kościoła. Nabożeństwa odbywały się w długim i niskim drewnianym baraku tłumiącym jękliwe dźwięki ubożuchnych organów o kilku tonach. Przy nich szacowny organista, pan Kozankiewicz, intonujący zbyt rozwibrowanym głosem nabożne pieśni, podejmowane natychmiast żarliwym unisonem „zapiewających” starołęckich kobiet i chłopów. Mocnym i szeroko rozlewnym śpiewaniem wyrażali silną wiarę głęboko zakorzenioną w prostych sercach. Wypowiadali swe małe radości i troski przepojone nieustannym ubóstwem. Uświęconymi bogatą tradycją polskiego ludu nabożnymi pieśniami ze szczerą pokorą czcili swego Stwórcę, Matuchnę Najświętszą i Jej Synaczka. Starołęckie sumy odprawiane przez proboszcza, ks. Bronisława Gładysza - doktora nauk muzykologicznych - przeżywałem inaczej, aniżeli poruszające potężnymi organami farne nabożeństwa. Na Starołęce u Świętego Antoniego Padewskiego spontanicznie włączałem się do ogólnego śpiewu. Ulegałem jego sile i rzewnej prostocie. Przede wszystkim usiłowałem moim chłopięcym śpiewaniem dorównać przejmującemu altowi uwielbianej babci, która raz po raz ogarniała wnuka czułym spojrzeniem. Widać wzruszał ją cieniutki jeszcze, dziecięcy dyszkancik jej Stefanka. Wszystkie wzruszenia, jakich w pierwszym, przedszkolnym jeszcze okresie mego życia zwłaszcza w kościele doznawałem, przenosiłem na teren mych dziecięcych zabaw. Najchętniej bawiłem się w samotności. Unikałem zarówno krzykliwych rówieśników, jak i dociekliwych spojrzeń dorosłych. Nie krępowała mnie jedynie obecność matki i babci Franciszki. Obie kochałem gorąco. Nie potrafiłbym powiedzieć, którą bardziej. Zresztą żadna mnie o to ani razu nie zapytała. Doskonale z sobą zżyte, matka z córką, z radosnym rozczuleniem dzieliły się bezgranicznym przywiązaniem chłopca. Do największych mych dziecinnych pasji należało gromadzenie guzików. Różnych rozmiarów, kształtów, kolorów. Były między nimi wręcz wspaniałe! Ozdobne w fantazyjne ornamenty. Błyszczące perełkami. Mieniące się barwami tęczy. Szczerozłociste. Bogactwo niesamowite. Nieodłącznym „towarzyszem” guzików był dość obszerny karton po kupionych „kiedyś tam” trzewikach. Do pełni szczęścia potrzebne były opróżnione z zapałek pudełka i... ustna harmonijka. Tak, tak! Bardzo wiele guzików, karton, zapałczane pudełka i koniecznie, bo najważniejsza, harmonijka! Z takich oto rekwizytów potrafiłem bogato rozwiniętą wyobraźnią dziecięcą wyczarować wielki i wspaniały kościół, wypełniony po brzegi lekko falującym tłumem wiernych. W ścianach kartonu wycinałem nożyczkami duże drzwi wejściowe i boczne okna. - Stefanek! Ino ostrożnie z tymi nożyczkami! - pilnowała babcia Franciszka. - Abyś se łapków nie pokrwawiuł! Po przeciwnej stronie drzwi wejściowych, z kilku oklejonych kolorowymi papierkami zapałczanych pudełek, ustawiałem „wielki” ołtarz. Nad nim do ściany przypięty święty obrazek. Najwspanialszy złoty guzik - to ksiądz w uroczystym ornacie. Po trzy lub cztery mniejsze, musiały być równe, z obu stron proboszcza - ministranci. Wreszcie masa guzików! Trwająca w nabożnym oczekiwaniu ciżba wiernych. Ja nad tą ciżbą. Wyciągnięty na podłodze, wsparty na łokciach, pochylony nad kartonowym „kościołem” grałem na organach. Ile mi tylko sił starczyło, dmuchałem w trzymaną oburącz harmonijkę. Chciałem jednocześnie śpiewać dobrze mi już znane nabożne pieśni, z których tekst i melodie szalenie zniekształciło ustawiczne dmuchanie w harmonijkę. Atmosfera w kartonowym „kościele” osiągała już szczyty nabożnej ekstazy. Ku niebu wznosił się żarliwy śpiew ludu, wspomagany potężnym organowym tutti. Wyimaginowana w żywej dziecięcej wyobraźni „guziko-ludów” zachwycała nawet roznoszącą się szeroko słodką wonią lilii i przyjemnym zapachem kadzidlanych dymów. Ilekroć z ważniejszych przyczyn przerywano mi ulubioną zabawę, spadałem z górnolotnych wyżyn natchnionych marzeń na podłogę kuchni, gdzie najchętniej, bo najbliżej mamy, odprawiałem moje nabożeństwa. Nagle wracała rzeczywistość. Błyskawicznie następowało odczarowanie kościoła. Był znowu tylko szarym kartonem. Zapałczane pudełka zatraciły kształt ołtarza. Do niedawna rozśpiewany tłum odświętnie ubranego ludu stał się niemym zbiorowiskiem guzików przeróżnych kształtów, rozmiarów, kolorów. W smutnym zadumaniu grałem jeszcze chwilę na „organach”. Były znów tylko małą ustną harmonijką o bezlitośnie ograniczonych możliwościach gry uzależnionej od wciąganego i wydychanego przez usta powietrza. Wdech - tonika, wydech - dominanta. I tak na przemian: tonika - dominanta - tonika - dominanta - tonika... Przez pewien czas po roku 1930 mieszkałem na Ratajach w nie istniejącym już czynszowym domu o dwóch piętrach, będących własnością budowniczego - pana Hoppla. Kamienica stała przy ulicy Wioślarskiej, obecnie Piłsudskiego. Ja z rodzicami i rodzeństwem - Bogdanem, Wandą i Terenią - na drugim piętrze. Niżej, tuż pod nami, podobne dwupokojowe mieszkanie z kuchnią należało do przezacnej rodziny państwa Gabryelów. Ojciec - nauczyciel - był bardzo cenionym i szanowanym kierownikiem szkoły powszechnej na Ratajach. Wszystkim niezwykle życzliwa i ujmująca szczerą dobrocią pani Gabryelowa krzątała się niestrudzenie po domu. Matka pięciu dorodnych, w różnych kierunkach uzdolnionych synów: Mieczysława, Witolda, Bolesława, Przemysława - najstarszego nie pamiętam, bo już wykształcony, był poza domem. Troskliwie zabiegała o stworzenie im w domu jak najlepszych warunków do szkolnej nauki i wyższych studiów. Z tej gromady, całemu światu przyjaznych chłopaków, najbardziej lgnąłem do wysportowanego i tryskającego zdrowym humorem Bolka i do mego rówieśnika - pewnie o niespełna rok ode mnie starszego - Przemysława, późniejszego doktora nauk medycznych i profesora, a nawet prorektora poznańskiej Akademii Medycznej. Młodzi Gabryelowie, z wyjątkiem Przemysława pochłoniętego nauką, należeli do ratajskiego „Sokoła”, który oprócz różnych doskonale wyćwiczonych drużyn sportowych miał też wcale dobrze śpiewający chór męski. Prowadził go muzykalny pan Gabryel, ojciec mych przyjaciół. Dysponowałem wówczas przedmutacyjnym, a więc silnym głosem sopranowym, którym - jako solista - często popisywałem się przy czterogłosowym wtórze męskiego zespołu „Sokoła”. Z repertuaru tego chóru pamiętam ludową piosenkę na solo sopran i chór męski, kompozycji... Może napisał ją sam pan Gabryel? Nie jestem pewien. Na tle mormorando tenorów i basów sopran żali się smutną, śpiewaną w wolnym tempie melodią: Już ty mnie nie pamiętasz, Jasiuleńku mój. Już nie kochasz, jak kochałeś, Jasiuleńku mój. Chór męski przerywał ośmiotaktowe dziewczęce rozżalenie beztrosko żywym tempem i skocznym mazurem: Wiecznie płaczesz, wiecznie szlochasz, Mnie tam jedno, czy mnie kochasz, Oj da, dana! Melodyjna ta piosenka cieszyła się szalonym powodzeniem, nagradzanym gromkimi brawami. Lubiliśmy też w „Sokole” śpiewać nieco swawolniejszą piosenkę w skocznym, mazurkowym rytmie: Kaśka była latawica, Maciek był pijak. Kaśka miała kraśne lica, Maciek był zbijak. Kochali się trzy niedziele Bez dzień i bez noc, Aż se guzów nazbijali, Guzów wielgą moc, da, dana. Maciek stracił oko prawe, Kaśka zęby trzy, Taka z nich to para była, Że aż wyją psy. Mieli też Gabryelowie swą własną, „rodzinną” orkiestrę i spory dla niej repertuar. Zaproszono mnie, grającego wówczas dość dobrze na skrzypcach, do udziału w zespole, dla którego - ku ogromnej radości całej rodziny Gabryelów - skomponowałem swój pierwszy w życiu utwór. Był to walc, którego tytuł podyktował mi regionalny mój patriotyzm: Modre fale Warty. Moi przyjaciele zgodnie orzekli, że powinien się nazywać Żółte fale Warty. Już wtedy do rzeki spływały „różności” z lubońskich zakładów przetworów ziemniaczanych i sztucznych nawozów, a także ze starołęckich fabryk Knorra, Stomila, fabryki mydła i proszku Tukan. A więc fale Warty wcale modre nie były. Musiał to być jednak utwór w pewnym sensie „fenomenalny” i zawierający tak silną dawkę zaraźliwego humoru, skoro moi przyjaciele, łącznie z tatą Gabryelem, zaśmiewali się do łez, ilekroć usiłowaliśmy tego „fantastycznego” walca zagrać do końca. Pan Gabryel, Tolek i ja na skrzypcach, Przemko na wiolonczeli, Bolek na flecie, Mietek na fisharmonii. Ach ta fisharmonia! Przedmiot mego najsilniejszego wówczas pożądania! Piękny instrument imponujący mniej rzeczywiście kunsztownym obudowaniem, bardziej kilkunastoma wspaniałymi dźwiękami, imitującymi smyczkowe i dęte instrumenty, a także subtelne eolskie harfy. Fantastyczne fisharmonium o szerokich możliwościach kształtowania różnorodnych barw dźwiękowych i dynamicznych odcieni - od gromkiego fortissimo po ledwo słyszalne pianissimo. Po skończonej próbie naszej orkiestry, bardzo chętnie - choć na kilka minut - siadałem przy cudownym instrumencie i nie znając zasad harmonizowania, ani też nie umiejąc jeszcze grać na żadnym z klawiszowych instrumentów, mozolnie i cierpliwie wyszukiwałem podporządkowane melodiom różnych pieśni logicznie powiązane ze sobą akordy. Nadmiar szczęścia spływał na mnie, kiedy Bolek wpadał do nas na chwilę, by oznajmić: - Stefanku! Idziemy do ogrodu. Jeśli chcesz, możesz sobie z godzinkę poćwiczyć. Boże mój! Co też ten Bolek wygaduje - jeśli chcesz... Dobrze wie, że przy fisharmonii potrafiłbym spędzać „nieskończone” godziny i grać do utraty sił. Nie mając wówczas żadnego pojęcia o technice prawidłowego palcowania i układu rąk, pasjonowałem się harmonizacją znanych pieśni kościelnych: Kto się w opiekę, Kiedy ranne wstają zorze, Serdeczna Matko, Święty Boże. Pochłonięty ćwiczeniami nie słyszałem, kiedy rodzina Gabryelów wróciła z przydomowego ogrodu. Zajęty graniem nie słyszałem też kilkakrotnie otwieranych do pokoju drzwi. Nie pomyślałem nawet, że przedłużając moje nieudolne ćwiczenia, po prostu przeszkadzam moim już i tak bardzo cierpliwym przyjaciołom. Jestem przekonany, że dobrze rozumieli trudny do przezwyciężenia pociąg młodego sąsiada do organowej muzyki. Z życzliwą cierpliwością przyjmowali coraz częstsze odwiedziny muzykalnego natręta. Jednak przedobra mama Gabryelowa decydowała się niekiedy na subtelną interwencję: - Przepraszam cię, Stefanku, że przerywam. Ale powiedz mi, proszę, czy przygotowałeś się na jutrzejsze lekcje w gimnazjum? Moi chłopcy mają jeszcze wiele zadań domowych do odrobienia. Kiedy wracam wspomnieniami do tamtych minionych lat, które utkwiły mi głęboko w sercu, wydaje mi się, że za chwilę przez otwarte okno mieszkania państwa Gabryelów wychyli się Bolek i umówionym znakiem szybkich pasaży i kunsztownych trylów swego fletu zawezwie mnie na naszą codzienną godzinkę instrumentalnej muzyki. Widzę siebie stojącego w naszym pokoju tuż nad Gabryelami. Trzymam w ręku moje ukochane skrzypce i z bijącym sercem wyczekuję Bolkowego sygnału. Wystarczy przymknąć oczy i myśl serdeczną natężyć, by usłyszeć, jak gramy Paradę karzełków Heikensa czy powszechnie wówczas znane Lecą świetliki z operetki Paula Linckiego Lizystrata. Obejmuję rozkochanym wzrokiem przecudowne, niezapomniane fisharmonium, przy którym nauczyłem się na tyle poprawnie harmonizować, że mogłem już na prawdziwych organach dość swobodnie zagrać podczas nabożeństwa harmonizowane przeze mnie pieśni. Dzisiaj, kiedy niemal w każdą niedzielę i święta zasiadam przy organach akademickiego kościoła OO. Dominikanów w Poznaniu, by kierować śpiewem zebranego w nawach kościelnych ludu, często myślą serdeczną ogarniam mych najdroższych rodziców, ukochaną babcię Franciszkę, szlachetnych Gabryelów, z którymi łączyła mnie szczerze odwzajemniana przyjaźń. Ukochani moi! Jak dobrze, że w mej wczesnej młodości miałem was przy sobie. Trudno mi ocenić doznane z waszej strony dobro. Tego żadną ceną określić nie zdołam. Babcia Franciszka Rada, nie rada wyszłam za dziada. Co ja będę robiła? Na tym dziadu same kości, Żal mi tylko mej młodości. Będę dziada woziła. Taką oto ludową piosenkę i wiele innych z poznańskiego regionu śpiewała mi często moja babcia Franciszka. Matka mojej matki. Kochałem ją bardzo. Nawet dziś, gdy ją wspominam, ogarnia mnie za babcią tęsknota. Nie miała łatwego życia. Pierwszego męża - Wojciecha Błotnego - straciła przed pierwszą wojną światową. Podobno był chłopakiem na pokaz. Silnym i zdrowym. Przechwalał się kiedyś Wojciech swą mocą przed rówieśnikami, tak samo jak on młodymi i zdrowymi starołęckimi chłopami: - Patrzcie! Taki to wielgachny kamień z ziemi porwę i wysoko nad głowami cisnę! Pochylił się nad głazem, szeroko rozstawionymi nogami zaparł się w ziemię, roztarł silne dłonie i napiętymi z wysiłku ramionami dźwignął ciężar w górę. Poczerwieniał z wysiłku, aż dech mu w piersiach zaparło. I nagle... Jezusie Nazareński! Krew rzuciła mu się na usta, pobladł i zasłabł, a ciężki kamień potoczył się po upadającym. Umierającego Wojciecha zaniosły chłopy do domu. Nie mógł mówić, choć jeszcze był przytomny. Rozpaczliwie smutnymi oczyma żegnał swą umiłowaną Fronckę. Może przepraszał złamaną niespodziewanym nieszczęściem za lekkomyślną zabawę... - Mlecz mu tedy pękł z tego przesilenia. - Wyjaśniła mi babcia przyczynę przedwczesnej śmierci swego męża, a mego dziadka Wojciecha. - Oj Stefanku, Stefanku! - biadoliła. - Miałbyś dziadzinę, jak się patrzy. Takiego drugiego, jak mój Wojtek, na Starołęce nie było. Westchnęła ciężko i zaszklonymi oczyma wpatrywała się w bezpowrotną przeszłość. Została Franciszka Błotna z trojgiem nieletnich dzieci. Najstarszym Janem, Wiktorią i zaledwie trzyletnią Marianną - moją matką. U zasobnego starołęckiego gospodarza Dudzińskiego urabiała sobie ręce w polnych robotach. Trzeba było używić i przyodziać osieroconą gromadkę. Litowali się sąsiedzi nad młodą, pracowitą wdową i jej drobiazgiem. Z tej wielkiej litości wyswatali ją ze statecznym i podeszłym w wieku wdowcem Marcinem Węcławkiem. Została żoną starszego od siebie o lat ponad trzydzieści schorowanego już człowieka, a w dodatku macochą czworga pasierbów, z których najmłodsza Anna była o dwa lata starsza od mojej babci. Z wczesnych lat mego dzieciństwa pamiętam tę babciną pasierbicę z ulicy Kościelnej. Mieszkała tam w małym parterowym domku, zawsze czysto utrzymanym. Babcia Franciszka regularnie, raz na miesiąc, rewizytowała przybraną córkę. W dużej papierowej torbie przynosiła poznańskie szneki z glancem, a pasierbica podawała w malowanych kubkach zabielaną śmietanką pachnącą kawę z cykorią. Odnosiły się do siebie z wzajemnym szacunkiem. Bardzo się lubiły. Poważna różnica wieku, a także stateczny charakter Marcina Węcławka onieśmielały Franciszkę do męża. Tym boleśniejsze przeżywała tęsknoty, żałując umiłowanego Wojciecha, że jej się tak wcześnie umknął na drugi świat. I choć z drugim mężem miała jeszcze dwoje dzieci - Michała i Katarzynę - nie potrafiła przywiązać się bezgranicznie do sędziwego w porównaniu z jej młodością Marcina i zwracała się do niego przez „wy”. On na pewno po swojemu kochał młodą żonę. Nade wszystkich jednak umiłował sobie najmłodszą córkę Franciszki, a swą pasierbicę Mariannę. Odwzajemniała się jemu gorącym dziecięcym przywiązaniem. Później, kiedy z postępującymi latami Marcin coraz ciężej zapadał na zdrowiu, na życzenie chorego tylko Marynia mogła usługiwać sędziwemu ojczymowi. Jego żonie Franciszce przypadły w udziale nie kończące się troski o zaspokojenie codziennych potrzeb rodziny. Pracowała z zawziętą wytrwałością, a ciężkie życie przyjmowała z gorzkim humorem. „Rada, nie rada, wyszłam za dziada, co ja będę robiła?” Gdy owdowiała po raz drugi, nie rozpaczała, jak za swym pierwszym chłopem, umiłowanym Wojciechem. Przecież nic się w jej życiu nie zmieniło. W nieustannym zaharowaniu przyzwyczajała do ciężkiej pracy swe starsze dzieci. Janek poszedł na poniewierczą służbę do wiejskiego młynarza. Wikta z czternastoletnią Marynią przebiegały codziennie daleką drogę ze Starołęki przez Rataje i Berdychowo na Chwaliszewo. Nędzne wynagrodzenie dostawały od Niemca za niszczącą zdrowie pracę w małej fabryce cygar i papierosów. Maluchów - Michała i Kasię - zabierała Franciszka ze sobą w pole. Pieląc zielsko, okopując ziemniaki, nie spuszczała z dzieciaków troskliwych matczynych oczu. Uciążliwe życie nie przysparzało jej radości. Troszcząc się o swe dzieci, trwała w niekończącym się zapracowaniu. Twardy los znosiła ze spokojną i pogodną rezygnacją. Nie skarżyła się przed nikim. Była kobietą silną, twardą, nieugiętą. Nie chcąc być ciężarem dla swych dzieci, bo w późniejszych latach też jej się nie najlepiej wiodło, do końca życia pracowała na siebie i na łakocie dla wnuków. Z ich grona najczulszą miłością ogarniała mnie - najstarszego. Imię moje wymawiała w przeróżnych pieszczotliwych odmianach: Stefciu, Stefanek, Stefcinek. Trudno uwierzyć, że ona, tak twarda i nieustępliwie wymagająca w stosunku do samej siebie i swoich dzieci, wobec Stefanka zmieniała się zupełnie. Z miłości do wnuka topniało babcine serce, a zazwyczaj surowa jej twarz promieniowała subtelną troskliwością. Łączyło nas wzajemne bezgraniczne przywiązanie. Znała mnie dobrze i wiedziała, z jaką niecierpliwością wypatruję momentu, kiedy dla odpoczynku siądzie sobie na niskim stołku bez oparcia, w poznańskim regionie ryczką zwanym. Siadałem wtedy wygodnie w fałdach babcinej wiejskiej spódnicy z łokciami opartymi jak w fotelu o jej kolana i z zapartym oddechem wsłuchiwałem się w jej zdrowy, po chłopsku szorstki, lecz dla mnie najpiękniejszy głos. Kołysząc mnie lekko, raz w lewą, raz w prawą stronę, śpiewała wszystkie nasze ulubione pieśni: Słoneczko, słoneczko, nie zachodź mi jeszcze, Boć ten mój Jasinek daleko jest jeszcze. Słoneczko, słoneczko, już możesz zachodzić, Boć ten mój Jasinek do innej odchodzi. Albo: Szła Kasinka po wodę, miała piękną urodę. Napotkał ją pan i stłukł ci jej dzban. Moja Kasiu, nie płaczże, ja ci ten dzban zapłacę, Konika ci dam za stłuczony dzban. Ciągnęły się dalsze zwrotki z proponowaną przez młodzieńca zapłatą za wyrządzoną Kasi krzywdę. Ale Kasia nie chciała ani konia, ani wspaniałego dworu, ani pięknego powozu, ani też ślicznych strojów i złotych talarów. Spodobała się widać dziewczyna paniczowi, skoro za sprawioną szkodę ofiarował jej wreszcie samego siebie: Wiwat, wiwat wygrałam, za dzban pana dostałam. Za stłuczony dzban dostał mi się pan. - Widzisz, ta Kasia to była mądra dziewuszka. - Wyjaśniała babcia. - Bo jak ci ten młody pan wziął ją sobie za żonę, to i wielgachny pałac dostała, i powóz piękny z karymi konikami, i stroje bogate i złote talary i wszystko, wszystko, czego zapragnęła. Nie pamiętam, ile to piosenek miała babcia w swym bogatym repertuarze. Były różne. Jedne wzruszały żarliwością uczuć, inne były tęskne, tkliwe lub pełne życiowej radości, a także przepojone zdrowym humorem. Oczywiście wszystkie z odpowiednimi do prostych ludowych tekstów melodiami i rytmami. Przepadałem za babcinym śpiewaniem. Uległem urokowi jej głosu i z chłopięcym zachwytem wchłaniałem piękno ludowych pieśni. Moje doznania uzupełniała subtelna pieszczota szorstkich od polnych robót babcinych rąk z tkliwością głaszczących przy śpiewaniu czuprynę wnuka. Było mi tak dobrze, że jeszcze mocniej wciskałem się w jej ramiona. Wtedy wyraźniej czułem zapach uprawianych przez babcię warzyw - cebuli, selerów, pietruszki, których woń, dla mnie rozkoszna i niezapomniana, przepoiła jej ubogie robocze suknie. Miała babcia Franciszka w swej ubogiej izbie piękną komodę z głębokimi szufladami. Na komodzie, z wyszywanym przez babcię kolorowym bieżnikiem, stały po obu stronach pękate gliniane wazony ze sztucznymi kwiatami misternie uwitymi z białych, czerwonych i zielonych bibułek. Między wazonami krucyfiks pod smukłym szklanym kloszem. W mym dziecięcym rozumowaniu przydatność tego klosza wydawała mi się tyle wątpliwa, co groźna. Wolałbym, by stał swobodnie, bez szklanej osłony. Mógłbym się wówczas uraczyć delikatnym zapachem unoszącym się z szuflady komody. Tam babcia przechowywała jabłka, aby szybciej nabrały dojrzałej kruchości. Pozbierane w ogrodzie opadłe owoce - wiszących na drzewach jako cudzej własności nie zrywała - wkładała między czysto upraną, na słońcu wybieloną i nieco krochmalem usztywnioną bieliznę. Między kaszmirowe chusty, koronkowe czepce i kołnierze, którymi ozdabiała niedzielny przyodziewek. Między świąteczne perkalikowe bluzy, granatowe i białe spódnice porządnie poukładane w przepastnych szufladach. W niedzielę, a zwłaszcza w wielkie święta kościelne babcia Franciszka wyjmowała z szuflad odzież pachnącą jabłkami. Nie miała wielkiego wyboru. Ubierała się jednak stosownie do rangi uroczystości. Najpiękniej na procesje Bożego Ciała i Matkę Boską Zielną. Poruszając się z wrodzonym wdziękiem, paradowała w gładko uprasowanej i przyozdobionej koronkowym kołnierzykiem białej bluzie. Wypuszczała ją luźno na równie białą obszerną spódnicę sięgającą poniżej kolan. Prosto uczesane i równym przedziałkiem rozdzielone włosy splatała w długie warkocze, po czym zwijała je w dwa duże, spięte ozdobnymi klamrami, płaskie węzły osłaniające uszy. Do najpiękniejszych ozdób świątecznego przyodziewku mojej babci należały: prześlicznie haftowany mały i krochmalem usztywniony czepek przyczepiany do włosów długimi szpilkami, dwa sznury czerwonych korali związanych wokół szyi czerwoną wstążeczką, czerwone wełniane pończochy i czarne, wysoko sznurowane trzewiki. W lewej ręce trzymała owinięty białą koronkową chusteczką gruby, dość już podniszczony polski modlitewnik drukowany dużymi literami. Na przedramieniu paradna bladoniebieska chusta wykończona długimi białymi frędzlami. Świątecznym ubiorem mojej babci nie byłem zachwycony. Co więcej, widząc ją tak na biało ubraną, czułem się pokrzywdzony. Wtedy nie było mi wolno zbliżać się do babci Franciszki. A niech bym tylko próbował... Zaraz mnie zewsząd upominano: „Stefek! nie tykej babusi łapkami, nie tykej! Jeszcze byś ją czasem powoloł!” Natomiast na spędzone z babcią zwykłe niedziele cieszyłem się ogromnie. Gdy nie miała pilnej roboty w polu, chętnie zabierała do siebie kilkuletniego wnuka już w sobotę. Popołudniowe godziny tego dnia przeznaczała na różna czynności domowe. Przechowanymi po praniu mydlinami szorowała w swej izbie do białości stołki, półki i podłogę, która szybko wysychała w przeciągu otwartych na przestrzał drzwi i okien. Niekiedy przechodziliśmy przez kolejowy most na drugą stronę Warty do Dębiny. Tam ostrym knypkiem ścinała wiklinowe witki. Plotła z nich zgrabne kosze i opałki. Rozdawała je potem przy różnych okazjach swym dzieciom, pasierbom i sąsiadom. Ciesząc się ich poszanowaniem, udzielała roztropnych życiowych porad, gdy ją o to proszono, cierpliwie wysłuchiwała osobistych zwierzeń, irytowała się znoszonymi plotkami krzywdzącymi bliźnich. „Byłyście przy tym? - pytała wtedy. - Na swoje uszy słyszałyście? Na własne oczy widziałyście? Ach, nie? To mi tu, kochano, plotek nie znoście i ludzi nie obmawiajcie, bo tego nie znoszę!” Czasami we wczesne sobotnie wieczory, biorąc mnie za rękę, lubiła też na chwilkę wpadać do tej czy innej sąsiadki. Ot, tak tylko, by zamienić słów kilka, Stefankiem, jak to pięknie rośnie, się pochwalić, zobaczyć, czy której z nich nie przydałaby się pomoc. Pamiętam, w tamtych czasach starołęckie kobiety wspierały się chętnie z solidarną wzajemnością. Życie w parafii św. Antoniego Padewskiego skupiało się wówczas w niskim i długim drewnianym baraku o skrzypiącej podłodze. Jakże tam chętnie chodziłem z babcią Franciszką na niedzielne sumy i nieszporne nabożeństwa. Na sumę przychodziło się sporo czasu przed jej rozpoczęciem, by odśpiewać godzinki o Najświętszej Panience. Prowadził je żwawo z chóru starołęcki organista. „Ja mieszkam na wysokościach” - przechwalał się z góry. „A tron mój w słupie obłoku!” - odpowiadały skwapliwie i nie bez pewnej przekory starołęckie kobiety. Dialogowany śpiew przypadał mi do serca, choć nie lubiłem głosu organisty. Podobno swe pierwotne nazwisko Koza zamienił na szlachetniej brzmiące Kozankiewicz. Nie uszlachetniło to jednak jego głosu. Zestrajał się doskonale z jęcząco-piskliwym dźwiękiem organków - bo organy to rzeczywiście nie były, uzależnionych, zdawać by się mogło, bardziej od kalikanta, aniżeli od samego organisty. Kiedy pan Kozankiewicz włączał wszystkie rejestry, miechy kiepskiego instrumentu osiadały, a kalikant nie nadążył z pompowaniem powietrza, wtedy organy, jęcząc złośliwie, dławiły się niesamowicie. W takich momentach moja spokojna i stateczna babcia traciła panowanie nad sobą: „Tak to jest, jak jeden chce grać Kto się w opiekę, a drugi mu na złość pod Serdeczna Matko kalikuje!” Wiadomo było, że organista z kalikantem drą między sobą przysłowiowe koty. Energiczniejsze kobiety wyprowadzone z równowagi organowym pojękiwaniem zdecydowanie ratowały chwałę Bożą na swój prosty sposób. Silniejszymi głosami, jedna ponad drugą, atakowały melodie śpiewanych pieśni, nie bacząc już na zgodność rytmiczną ani też na intonacyjną czystość śpiewanych pieśni. Przejęte nabożną ekstazą wypełniały kościół przejmującym zawodzeniem, z którego wyraźnie wybijał się głos mojej babci. Z lekko uniesioną głową, z natchnieniem na twarzy, wydała mi się niesamowicie ważna. Z otwartymi z podziwu ustami wpatrywałem się z uwielbieniem w żarliwie rozśpiewaną babcię. Matko niebieskiego Pana, Ślicznaś i niepokalana. Miesiąc swe ogniste rogi Skłonił pod twe święte nogi. Gwiazdy wszystkie asystują, Bo Królowę w niebie czują. Piękne melodie kościelnych pieśni ozdabianych na ludowy sposób wznoszącymi się lub opadającymi glissandami, uzupełniane tu i ówdzie małymi lub wielkimi tercjami, ich ekspresyjna żarliwość potęgowana wspólnym śpiewem, a w dodatku jeszcze ilustracyjna ich treść, działały na moją chłopięcą wyobraźnię do tego stopnia, że siedząc w kościelnej ławce przytulony do ramienia babci Franciszki, przeżywałem niezapomniane najwspanialsze w swym kolorycie historie. Naszpikowane jarzącymi się gwiazdami niebo otwarło się przede mną nawet we śnie, odsłaniając przeogromne anielskie chóry śpiewające Panu. Historii o Męce Pańskiej śpiewanej z żałosnym zawodzeniem w „Gorzkich żalach” nie mogłem słuchać bez wzruszenia. Jeśli chłopięcym dyszkantem włączałem się do innych kościelnych pieśni, nie próbowałem tego robić w „Gorzkich żalach”. Ze ściśniętego wzruszeniem gardła nie mogłem wydobyć dźwięku, a słuchając niemal z bólem szczególnie żałosnych zwrotek, siłą woli wstrzymywałem łkanie. Jużci, już, moje Kochanie - gotuję się na skonanie, Toć i ja z Nim umieram. Zamknął Jezus słodką mowę, Już ku ziemi skłonił głowę, Już żegna Matkę swoją. „Gorzkie żale” śpiewało się w starołęckim kościele nad wyraz uroczyście, żałośnie i tkliwie. Wszystkie trzy części bez wytchnienia - jedna za drugą. Zgromadzony tłumnie lud głęboko przeżywał poszczególne sceny Męki Pańskiej przedstawione w prostej i sugestywnej poezji pasyjnego nabożeństwa. Śpiew zebranych falował siłą najgłębszych wzruszeń. Zależnie od dramatycznych sytuacji, w jakich znajdował się nieludzko katowany Syn Człowieczy, narastał żałosnym lamentem, nabrzmiewał współczuciem serdecznym, unosił się buntem przeciw okrucieństwu oprawców, przejmował płaczliwym zawodzeniem. W tym prostym, a tak szczerym starołęckim tłumie każda scena Męki Pańskiej nabierała odpowiedniego dla siebie kolorytu. Mój Boże! Kto tak dziś śpiewa „Gorzkie żale”? Patrząc na spływające łzami rysy babcinego oblicza, traciłem poczucie rzeczywistości. Wcześnie rozbudzona chłopięca wyobraźnia wraz z muzyczną wrażliwością wiodły mnie przy boku ukochanej babci Franciszki w ślad za „Więźniem miłości” niesprawiedliwie skazanym na śmierć krzyżową. W skupionym milczeniu wracaliśmy do domu. Powoli ustępowało podniecenie wywołane silnym przeżyciem. Innego rodzaju doznań dostarczały mi nieszporowe psalmy śpiewane u św. Antoniego w niedzielne popołudnia. W ogólnym śpiewie nieszporów, płynących o wiele żywszym nurtem, aniżeli „Gorzkie żale”, głos mojej babci wyróżniał się promienną radością. „Chwalcie o dziatki Najwyższego Pana” - zanosiła się radością, znacząco ściskając moją rękę. Zachęcony tym serdecznym gestem darłem się chłopięcym dyszkantem, podzielając babcine radosne podniecenie. Jej ufność i nadzieja uwydatniały się w dalszych zwrotkach psalmu 112: On ubogiego z gnoju wyprowadzi I z książętami na ławie posadzi. On niesie radość dla bezpłodnej matki, Miłe w jej domu rozmnażając dziatki. W tym momencie wyobrażałem sobie starołęcką biedotę wyprowadzaną przez miłościwego Ojca z upokarzającego ubóstwa. Nie rozumiałem jednak znaczenia słów „niepłodnej matki”. Dziwiłem się przeto, jak można chałupę wypełniać dzieciarami, skoro w każdej izbie było już co najmniej pięcioro? Z niezachwianą mocą wyśpiewywała babcia Franciszka swą gorącą wiarę: Pan to poprzysiągł, Jego zaś mowa Nigdy danego nie cofnie słowa. Ty jesteś Kapłan do końca wieka Według obrządku Melchizedeka. Z biegiem lat ze śpiewanych razem z babcią Franciszką psalmów stopniowo poznawałem wielkość Boga. Jego chwałę „unoszącą się nad gwiazdami”. Jego potęgę, niezgłębione miłosierdzie i dobrotliwość. On to „rozsypał swoje szczodroty na wdowy i biedne sieroty”. Przejmowały mnie obietnice budujące sprawiedliwym jasną przyszłość, a zapowiadające zgniecenie tyrańskiej pychy i przemocy. To właśnie babcia Franciszka, prosta starołęcka kobieta, umacniała wiarę podrastającego wnuka. Wiarę, która trwa. Byłem już dwunastoletnim uczniem gimnazjum św. Marii Magdaleny, kiedy przeniosła się ze Starołęki na Rataje. Za małą izbę, w której umieściła swój skromny dobytek ze wspomnianą już komodą z krucyfiksem pod szklanym kloszem oraz za niewysokie pieniężne wynagrodzenie pieczołowicie pielęgnowała warzywno-owocowy ogród państwa Hamerskich. Odwiedzałem ją często, a kilka tygodni letnich wakacji spędzałem pod jej troskliwą opieką. Cudnie było w tym czasie u Hamerskich. Ogród pachniał rozgrzanym w słońcu warzywem. Na drzewach dojrzewały wiśnie i złociły się wczesne jabłka - papierówki. Wokół obszernego białego domu rozkwitały na tle starannie utrzymywanych trawników przepyszne róże, barwne dalie, smukłe gladiole. Delikatne groszki rozsiewały ponad aksamitnymi nasturcjami woń słodką, subtelną. Szeroką ścieżką zbiegało się z ogrodu w kierunku Warty nad dwa malownicze, sitowiem otoczone i rybami pachnące stawy. Nad ich brzegiem rozłożyste wierzby i gęsto rosnące olchy w upalne dni swym cieniem zapraszały do wypoczynku. Wysokie trawy z kępami dzikich róż i głogów pomieszane z ziołami i przeróżnym kwieciem stanowiły teren do uciesznych zabaw. Ulubionymi towarzyszami wakacyjnych swawoli byli synowie państwa Hamerskich, Wacław i Jan oraz ich śliczna kuzynka Melania. Podczas gdy czas upływał mi na łowieniu ryb, uganianiu się z siatką za motylami, pływaniu, zbieraniu ziół - dziurawca, mięty, rumianku, babcia Franciszka pracowała, z krótkimi przerwami na posiłki, od wczesnego rana do wieczora. Robota paliła się jej w sękatych od utrudzenia rękach. Po późnej wieczerzy - najczęściej były to kraszone ziemniaki z cebulką lub kasza z gęstym i dobrze ochłodzonym zsiadłym mlekiem - moja babcia mimo zmęczenia modliła się długo wyraźnym szeptem. Każdego dnia odmawiała bez pośpiechu cały różaniec, wszystkie trzy tajemnice - radosną, bolesną i chwalebną. Klęcząc wyprostowana w pewnej odległości od swego łóżka, nabożnie przesuwała paciorki różańca. Wytarty jej szorstkimi palcami różaniec przywłaszczyłem sobie po jej śmierci. Do dziś jest cenną po niej pamiątką. Wspominam moją babcię Franciszkę często z wdzięczną miłością. Bowiem teraz dopiero uświadamiam sobie, jak wiele się od niej nauczyłem. Była prostą, noszącą się z wiejska starołęcką kobietą. Posiadała jednak rzadko spotykane zalety twardego na pozór serca. Pracując ciężko i żyjąc od wczesnej młodości w ubóstwie, nie skarżyła się nikomu. Swoje biedy pokrywała zrównoważonym spokojem. Po robocie w polu czy ogrodzie krzątała się po swej skromnej izbie zawsze lśniącej od czystości i wypełniała ją śpiewem. Był jej do życia tak potrzebny, jak chleb codzienny. Przypuszczam, że w niezliczonych nabożnych i ludowych pieśniach, jakie obejmowała swą niewiarygodną pamięcią, wylewała nadmiar uczuć i różnorodnych doznań. Jej pełna szczerej prostoty pobożność daleka była od ekstatycznych dewocji. W głębokiej i ufnej wierze znajdowała silne oparcie i siły do przezwyciężenia życiowych przeciwności. Sama chętnie służyła sąsiadkom szukającym u statecznej Węcławkowej pomocy lub mądrej rady. Nie czuła się jednak upoważniona do wypowiadania krzywdzących czy potępiających sądów o bliźnich. „Sądzić będzie Pan Bóg, nie my!” - mawiała. Unikała więc bliskich kontaktów z ludźmi, którzy widząc źdźbło w oku drugich, belki w źrenicy swego oka nie dostrzegali. Na swój sposób kochała ludzi. Garnęła się do nich, radowała swoim śpiewem. „Ej, Węcławkowa! Głos to macie mocny i zdrowy” - chwalili. Wychowała mnie i nauczyła śpiewać, a siłą swej osobowości wciągnęła w krąg prawdziwych ludzkich wartości. Wczesne lata dziecinne Moja pamięć sięga najwcześniejszych lat dziecinnych. Kojarzy się z Drogą Dębińską. Właśnie! Nie ulicą, lecz drogą. Szeroka, wyboista, w czasie wiosennych lub jesiennych roztopów tonąca w błocie. Długa. Bardzo długa! Ciągnąca się od południowego krańca miasta na północ. Między Łęgami Wildeckimi a Wartą. Po przeciwnej stronie Rataje. Wyżej Starołęka. W połowie Drogi Dębińskiej, otoczony z dwóch stron wałami chroniącymi rozległe łąki przed wiosennymi wylewami Warty, stał dom. Dziś już go tam nie ma. Dobrze pamiętam ten dom. Nieduży. Biały. Z dachem pokrytym czarną papą. Wokół wysokie, smukłe topole. Na jedynym piętrze tego domu mieli moi rodzice pierwsze po swym ślubie mieszkanie. Skromniutkie. Na miarę materialnych możliwości. Byli bardzo młodzi, gdy się w listopadzie 1919 roku pobierali. Piotr - mój ojciec - miał dopiero dwadzieścia jeden lat. Matka - Marianna - dziewiętnaście. Oprócz wzajemnej miłości i dozgonnego, jak okazać się miało, przywiązania wnieśli w swe małżeńskie życie ubóstwo, pracowitość oraz zamiłowanie do porządku i czystości. Schludne więc było to nasze mieszkanko. Pamiętam je dobrze. Czuję nawet przyjemny zapach małej kuchenki z wyszorowaną do białości podłogą. W pochyłym suficie okno otwierane ponad dachem. Metalowa rączka z kilkoma zębatymi nacięciami regulująca odchylenie okiennej ramy. Węglowy piec kaflowy z trzema paleniskami. Obok skrzynka na opał. Proste, białe kuchenne sprzęty. Mały kredens, kuchenny stół z dwoma krzesłami. Długa ława, na niej duże dzbany na wodę. Pod ławą wiadro na kuchenne zlewki. Metalowy stojak z emaliowaną miednicą i mydelniczką. Obok, nieco od ściany odsunięty, niski stoliczek z krzesełeczkiem dla mnie, malucha. Na ścianach półeczki na rondle, patelnie i drewniane kuchenne różności, łyżki, chochle, wałki i kule do ciasta. Przedmiotem mych dziecięcych zachwytów były arcydzieła złotych rąk mojej ukochanej mamy. Pięknie na białym płótnie wyszywane ścienne makaty, obramowane odpowiednimi do koloru nici, szerokimi ciemnoniebieskimi lub czerwonymi, również płóciennymi pasami. Na makatkach tych różne sceny wyszyte barwnymi nićmi. Nad stołem chłopiec z dziewczyną z pajdami chleba w ręku. Pod nimi napis - „Smacznego”. Ponad ławą Holenderka w czepcu na głowie, szerokiej spódnicy i drewnianych chodakach, dźwigająca na spoczywających na ramionach nosidłach wiadra z wodą. Oczywiście napis: „Świeża woda”. Makatkę z wyszytą dziewczyną z kwiatami w ręku, podpisaną słowami „Gosposia młoda, domu ozdoba” - kojarzyłem naturalnie z moją śliczną mamą. Specjalny kącik z rozwieszonymi koprami, suszonymi majerankami, wianuszkami czosnku, pęczkami cebuli rozsiewał po mieszkaniu przyjemną woń ogrodowych warzyw. Jedyny pokój z bieliźniarką między dwoma oknami i z widokiem na dalekie wieże kościoła bernardyńskiego, mógł pomieścić dwa zestawione ze sobą łóżka rodziców. Przed łóżkami, nakryty haftowaną serwetą, stół z trzema krzesłami. Na nim, osłonięta szklanym, lekko sfalowanym kloszem, stojąca naftowa lampa. W jednym kącie - dwudrzwiowa szafa na rzeczy, w przeciwległym - dziecięce łóżeczko. Na ścianach - nad łóżkami rodziców - duży, oprawiony w złocistą ramę, tani oleodruk, przedstawiający Rodzinę Świętą. Pod obrazem mały krzyż. A nad moim łóżeczkiem Anioł Stróż, strzegący parę dzieci - chłopca i dziewczynkę - przechodzących przez kładkę przerzuconą nad rwącym potokiem. Na podłodze, długi, od drzwi do okien rozłożony, wąski chodniczek. Również mojej mamy cudowna kompozycja z różnokolorowych wełnianych łatek, zeszytych grubym, wełnianym ściegiem. Mama rzeczywiście miała złote ręce do robótek. W tym pokoju „od spania i od parady” na równiusieńko podczas dnia zaścielonych łóżkach pyszniła się przez mamę w duże róże haftowana, szeroka kapa rozłożona na satynowej, różowej podbitce. Na kanapie prześliczna, puszysta poducha z haftowanymi różami, otoczona obficie marszczonym, szerokim, satynowym brzegiem. Takiego samego, co okrycie łóżek, koloru. Na bieliźniarce, po poznańsku szafonierką zwanej, kilka misternie szydełkowanych serwetek. Na każdej jakaś figurka, mały wazonik. W okresie Bożego Narodzenia przybywała do tego pokoju maleńka, bajecznie w mym dziecięcym pojęciu przystrojona choinka. Cudowne anioły z białego opłatka, papierowe łańcuchy, słomkowe wisiorki, złocone orzechy i pachnące jabłka. Nasze oczy wpatrzone w płonące żywym światłem, woskowe, karbowane świeczki o różnych kolorach. Widzę nas pod tą choinką. Rodzice na krzesłach. Piotr trzyma w swej prawej dłoni rękę swej umiłowanej Marianny. Ja na matczynych kolanach, silnie przygarnięty jej prawym ramieniem. Rozmarzony słyszę ich zdrowe i mocne głosy. Wśród nocnej ciszy... W żłobie leży... Lulajże, Jezuniu... Jak pięknie śpiewają! Piotr tenorem, Marianna sopranem. A mnie tak dobrze! Tak dziwnie słodko na sercu! Pokój ten był bardzo przytulny. Jednak nasze codzienne życie rodzinne koncentrowało się w kuchni. Lubiłem w niej przebywać. Gdy ojciec, początkujący urzędnik pocztowy, był w pracy, a moja matka, posprzątawszy mieszkanko, rozsiadła się z robótką ręczną, przede mną otwierał się kraj pełen czarów. Szklane góry z fantastycznymi zamkami, do których dostępu strzegły czuwające na stromych i śliskich drogach, ogromne, ziejące ogniem, smoki, co to strzegły śpiących księżniczek. Obszary leśnych gęstwin z gromadami krasnoludków, brodatych wielkoludów czy zgrajami wiecznie zgłodniałych wilkołaków. Drżałem o losy Czerwonego Kapturka, zdążającego z koszem smakołyków do chorej babuni. Ogromnie cieszyłem się wyróżnieniem Kopciuszka, że to właśnie ona, w nagrodę za dobre serce, została małżonką pięknego królewicza, a nie żadna z jej złośliwych sióstr przyrodnich, córek złej i brzydkiej macochy. Jak chętnie dobrałbym się z Jasiem i Małogosią do czekoladowo-piernikowego domku czarownicy, mieszkającej na skraju gęstego lasu. Czasami kaflowy piec kuchenny zmieniał się w dziecięcej wyobraźni w taki właśnie zaczarowany domek, a ja chrup, chrup... obgryzałem najsmakowitsze, czekoladą i piernikami pachnące kawałki dachówek domku Baby Jagi. A tu nagle łapie mnie łakomczucha, brzydka, zła czarownica, i nie puszczając ze swych objęć, całuje czule, serdecznie... Tak się ze mną potrafiła bawić moja dobra, ukochana mama. Lubiła śpiewać przy każdej okazji. Jej śliczny głos o jasnym, sopranowym zabarwieniu, od rana wypełniał nasze mieszkanie przy Drodze Dębińskiej. Z Bogiem, z Bogiem każda sprawa, Tak mawiali starzy. Kiedy wezwiesz tej pomocy, Wszystko ci się zdarzy. Marianna, zanim jako młoda małżonka poszła za swym Piotrem na Drogę Dębińską, była solistką Polskiego Koła Śpiewackiego na Starołęce, gdzie się urodziłem. Owe stowarzyszenia śpiewacze, zakładane w Poznańskiem w czasie pruskiej niewoli, odegrały doniosłą rolę w patriotycznym wychowaniu polskiego społeczeństwa. Skutecznie broniły przed germanizacją. Ucząc pięknych pieśni, opartych na wartościowych, przede wszystkim patriotycznych tekstach polskich poetów, umacniały narodowego ducha. Pomogły w odzyskaniu wolności. Matka nie tylko pięknie śpiewała. Każdą pieśń potrafiła natchnąć odpowiednią do treści, udzielającą mi się żarliwością. Pod jej wpływem w naszej ubogiej kuchence rozpościerała się nagle Piękna nasza Polska cała, co to wiele ma krain, wiele stolic i wiele ludów. Zdawało mi się, że Orły, sokoły dodają nam skrzydeł. Uniesieni w przestworzach, w otoczeniu chmur i piorunów, z lotu ptaka widzimy Ojczyznę. W mym dziecięcym pojęciu utożsamiana była z piękną, dostojną kobietą w obficie pofałdowanej sukni. W jej obronie „jakieś wojsko pędzi drogą! Ach, to ułany, ułany!” - słyszę jeszcze zachwycony głos mojej mamy. Smutniejszą nutą rozbrzmiewała pieśń Bywaj dziewczę zdrowe, ojczyzna mnie woła. Nigdy nie zapomnę, jak mi byłaś droga! - Mamo! - Prosiłem gorąco. - Śpiewaj mi tak, aby on do niej wrócił! Za matką powtarzałem ulubione melodie Stanisława Moniuszki: Po nocnej rosie płyń wdzięczny głosie, Gdyby rannym słonkiem wzlecieć mi skowronkiem, Wesół i szczęśliwy krakowiaczek ci ja. Natomiast z Moniuszkowskiego Kozaka jako tako znieść mogłem tylko dwie pierwsze zwrotki. Odczekałem jeszcze wybrzmienie słów „nie słuchałeś ojca, matki, takie twoje życie” i znów prosiłem: - Mamo! Niech jeszcze go nie chowają, on się poprawi! „Młodziusieńkiego kozaka” kojarzyłem ze sobą. Tak jak bardzo kochałem moją matkę, tak też w przypływie złego humoru potrafiłem przed nią wyzwalać gwałtowne burze niepohamowanej złości. Jej upomnienia stawały się wtedy daremne. Nie słuchałem ich. Trzecia zwrotka Kozaka budziła więc we mnie słuszne obawy, że kiedyś cierpliwość się wyczerpie i za to „niesłuchanie ojca, matki” chować mnie będą w bliżej dla mych dziecięcych pojęć nieokreślonej przestrzeni. Gdzieś w wieży z bijącymi dzwonami. A może w kościele przy grających organach? Potem mnie opuszczą. Zostawią samego. Strasznie się bałem samotności. Zwłaszcza po ciemku. Wcześnie rozbudzona wyobraźnia wytwarzała przede mną obrazy niekiedy wręcz przerażające. - Lepiej mi tej piosenki o „Stoparze” nie śpiewaj! - ostrzegałem przezornie matkę. Rzeczywiście! Piosenki o stoparze nie mogłem wprost ścierpieć! Po prostu dlatego, że w mojej wyobraźni kojarzyła mi się z dużym praniem bielizny, urządzanym w naszych ówczesnych warunkach rodzinnych w kuchni, i obrzydłym potworem „Stoparem”. Jakimś smokiem zaopatrzonym w sto par drapieżnych łap. Sporo czasu upłynęło, zanim moja matka pojęła, o jakiego „stopara” mi chodzi. Bo któżby przypuszczał, że piosenka Jeszcze jeden mazur dzisiaj może w sercu kilkuletniego dziecka zasiać tyle niepokoju. Dlaczego? Przede wszystkim nie podobało mi się, że ten młody ułan o coś tam prosić, a nawet błagać musi tę pannę Krysię. Ba! Nawet smokowi „Stoparowi” to się nie podobało, więc postanowił upartą dziewczynę postraszyć. Musi ją ratować bohaterski ułan. Unosi ją w gęstą zasłonę pierwszej pary, jaka nagle potężnymi kłębami - na szczęście dla panny Krysi - ogarnia całą kuchnię w momencie przerzucania gotowanej bielizny z kotła do wielkiej balii. W tej właśnie „pierwszej parze”, w ślad za młodzieńcem i dziewczyną, podąża obrzydliwy „Stopar”. Czy dzielny ułan uratował pannę przed „Stoparem”? Tego nie miałem się nigdy dowiedzieć. A gdyby ten „Stopar” miał rzeczywiście pożreć młodego ułana, a na deser śliczną pannę Krysię? Strach pomyśleć! Lepiej mi tej piosenki o „Stoparze”, mamo, nie śpiewaj! Przypuszczam, że usłyszałem ją po raz pierwszy przy okazji jakiegoś wielkiego prania, z unoszącymi się nad nim kłębami pary. Stąd te skojarzenia. Piosenka Jeszcze jeden mazur dzisiaj nie zdołała sobie pozyskać mojej sympatii. Uszczęśliwiony byłem, gdy mogłem pomagać mamie w domowych porządkach. Dawniej w uboższych poznańskich domach, by zaoszczędzić na mydle i proszku, po każdym większym praniu część pozostałych mydlin zlewało się do obszerniejszego pojemnika. Odgrzane służyły w soboty do mycia kuchennych sprzętów i szorowania podłóg. Ogromnie lubiłem to szorowanie. Miałem nawet własną ręczną szczotkę ryżową z wiaderkiem i kawałkiem flaneli. Rozebrany do pasa i obserwując bacznie matkę, parałem się najpierw z wymyciem mego stolika i krzesełeczka. Potem na kolanach ochoczo zabierałem się do przydzielonego mi do szorowania odcinka podłogi. Wstawałem co chwilę i z pochyloną na bok głową podziwiałem z lubością efekty mojej pracy. Zdarzało się, że zapomniawszy o stojącej za mną balii, nagle bęc... siadałem w mydlinach. Kończyła się wtedy moja pomoc. Trzeba mnie było obmyć, by pupy mi nie obszczypało, osuszyć i przebrać. Dodatkowa robota dla Marianny. I znowu „darłem się” ochoczo, by jej pomóc. Mimo przyprawianych obfitymi łzami protestów, sama szybko i zręcznie kończyła szorowanie kuchni. Siedząc zadąsany na moim stołeczku, wchłaniałem ostry zapach mydlin schnącej powoli, do białości wymytej podłogi. Przy matce czułem się bezpieczny. Dobrze mi było przy niej. Podziwiałem robione przez nią na długich, prostych drutach wełniane swetry, rękawice, pończochy. Klęcząc przy stole na krzesełku, nie traciłem ani jednego z jej ruchów, gdy z podwiniętymi po łokcie rękawami zaczyniała ciasto na placek, kluski czy poznańskie plyndze. Lubiłem słuchać, kiedy śpiewała. Złościłem się okropnie, gdy niezwykle ciekawe bajdury kończyła, widać już dobrze zmęczona, nagłym zwrotem: „I dwie dziurki w nosie, skończyło się!” To żartobliwe zakończenie bajek ściągało mnie zbyt brutalnie z zaczarowanej krainy baśniowego piękna do rzeczywistości. Coś się nagle zrywało! Przestawało się dziać coś niezwykłego! Więc nienasycony wołałem natarczywie: - Mamo! Jeszcze! Opowiadaj mi jeszcze! - Często zaczynało się wszystko da capo. Kiedy w zasłuchaniu powoli kleiły mi się w lubych objęciach matki moje oczy, opowiastki przechodziły w senne marzenia pełne rozmaitych przygód. Radosne, osobliwie słoneczne godziny przeżywane przy matce traciły dla mnie swój blask i urok, kiedy mój ojciec wracał po pracy do domu. Kiedy wspominam tamte odległe lata, wręcz pojąć nie mogę, dlaczego odczuwałem przed nim lęk? Jego obecność w domu paraliżowała mnie zupełnie. Nie potrafiłem się bawić. Cichy jak trusia siedziałem niemal bez ruchu przy swoim małym stoliczku. Głos zamierał mi w gardle. A jeśli musiałem już coś powiedzieć, wolałem to zrobić szeptem, poufnie, na ucho ukochanej mamy, o co się bardzo gniewał. Mój wówczas jeszcze bardzo młody ojciec nie pojmował być może mojej nadwrażliwości, niespotykanej u mych rówieśników. Nie rozumiał mych skłonności do zagłębiania się w nieodgadnionych marzeniach, w myślach o „niebieskich migdałach” - jak to nazywał. Wiele lat później zamartwiał się moim marnotrawstwem czasu. Zamiast nad gimnazjalnymi książkami długo - ze skrzypcami w ręku - przesiadywałem nad nutami, coś tam kombinując. Jakieś melodie dziwne, nieznane. W dodatku bezsensowne brzdąkania po skrzypcowych strunach. Ustawicznie też szukałem kontaktu z organami, moim po dziś dzień ukochanym instrumentem. Ani mego ojca, ani mnie nie nachodziły jakiekolwiek przypuszczenia o coraz bardziej rozwijających się we mnie muzycznych uzdolnieniach. Ojciec chciał mnie za wszelką cenę ochronić przed niepewną muzyczną przyszłością. W okresie międzywojennym muzyka nie zapewniała dobrego kawałka chleba nawet niektórym wybitnie utalentowanym artystom, a co dopiero chłopakowi z niezamożnej rodziny. Za naukę muzyki trzeba było słono płacić. Dla mnie muzyczna sztuka, wyrażana śpiewem solowym lub chóralnym, muzyka organowa, orkiestralna, stawała się coraz istotniejszym, choć tego wówczas określić nie potrafiłem, sensem życia. Tak więc wzajemna, z biegiem lat narastająca nieufność pogłębiała dzielące nas nieporozumienie. Szczere to wyznanie jest dla mnie tym bardziej przykre, że po wielu, bardzo wielu latach, kiedy wkroczyłem na własną dojrzałą muzyczną drogę, twarda skorupa tej nieufności pękła nagle i znalazłem w mym ojcu najserdeczniejszego przyjaciela. Szeroko, choć późno, bo w ostatnich latach swego życia, otworzył przede mną szlachetne serce i obdarzył mnie tak czułą miłością, jakby pragnął mi wynagrodzić miniony, zbyt długi jego zdaniem, okres niezrozumienia. Uszczęśliwiony tą cudowną zmianą odwzajemniłem się żarliwym synowskim uczuciem i trwałą wdzięcznością.