Władysław Gomułka pamiętniki tom I red. nauk. Andrzej Werblan POLSKA OFICYNA WYDAWNICZA „BGW, Warszawa, 1994 Projekt okładki Marek Zadworny Zdjęcia z archiwum rodzinnego Redaktor merytoryczny Hanna Prokopczukowa Redakcja techniczna Joanna Krawczykiewicz Halina Staszkiewicz Korekta Wanda Makay Barbara Wojnicka nieimeq l rnot fl '.A © Copyright by Ryszard Strzelecki-Gomulka © Copyright by Polska Oficyna Wydawnicza ,3OW" ISBN 83-7066-552-7 Polska Oficyna Wydawnicza ,3GW" Warszawa 1994 Wydanie I Skład i łamanie: Agencja „AMIGO", Warszawa Druk i oprawa: MPPO Mińsk. ZAM. 620 Wstęp "f' Władysław Gomułka utracił władzę i przeszedł na emeryturę w grudniu 1970 r. Po pewnym czasie, w każdym razie nie wcześniej niż w 1972 r. — jak wynika z relacji jego rodziny — przystąpił do pisania pamiętników. Potwierdzają to również odwołania do współczesności, które co pewien czas napotykamy na kartach pamiętnika. Przystępując do pracy nad spisywaniem dziejów własnego życia Władysław Gomułka miał 67 lat, był w pełni sprawny intelektualnie i fizycznie, choć cierpiał na różne dolegliwości, zwłaszcza dokuczała mu noga, po postrzale z rąk policjanta w sierpniu 1932 r. nigdy nie wrócił do pełnego zdrowia. Można sądzić, że w 1972 r. minęło już napięcie i przemęczenie, które trapiły Gomułkę nieprzerwanie w ostatnich latach sprawowania władzy, wyrzekł się też chyba osobistych ambicji politycznych, choć nadal żywo interesował się wydarzeniami w kraju i na świecie. Mógł zatem na przeszłość patrzeć z niezbędnym dystansem. Pracował, według tego co opowiadają jego bliscy, głównie popołudniami i wieczorami, choć co pewien czas odrywały go zainteresowania współczesnością. Pisał odręcznie, długopisem, czytelnym kaligraficznym pismem, prawie bez poprawek, z rzadka tylko wnosząc uzupełnienia do tekstu na odwrocie kartki. Z rękopisu widać, że pisał z namysłem, zanim przeniósł zdanie na papier, miał je już dobrze ułożone w głowie. Był w tej pracy —jak w każdej innej — solidny i systematyczny. Osiągał, zwłaszcza w ciągu pierwszych pięciu lat, znaczną wydajność. Do 1977 r. napisał blisko 1000 stron tekstu. Rękopis partiami, ale na bieżąco, przepisywała na maszynie jego dawna sekretarka p. Maria Rejminiakowa. Pisała dość gęsto, 40 wierszy na stronie. Gomułka przeglądał maszynopis, ale ograniczał się jedynie do niewielkich korekt, prostował oczywiste omyłki. Poważniejszą redakcję tekstu najwyraźniej odkładał na później, gdy ukończy całość. Wtedy zapewne zamierzał wprowadzić podział na rozdziały. Na początku rękopisu napisał bowiem „rozdział I", ale następnego już nie oznaczył. Analiza tekstu wydaje się świadczyć, że Władysław Gomułka dzieje swego życia spisywał głównie z pamięci. Jedynie do rozważań politycznych i teoretycznych gromadził materiały źródłowe, a opinie swoje skrupulatnie uzasadniał i dokumentował. Pamięć miał wspaniałą, literacką, bardzo plastyczną, obrazową. Z zadziwiającą dokładnością i wiernością opisywał szczegóły nie tylko zdarzeń, ale topografii i krajobrazu. Pamiętał wygląd domów i rozkład mieszkań, w których zdarzyło mu się przebywać przed dziesięcioleciami i nieraz bardzo krótko. Na podstawie opisów podróży kolejowych można dziś zidentyfikować w rozkładach jazdy pociągi, którymi przed pół wiekiem podróżował. Jedynie czasem datowanie zdarzeń, dających się skontrolować na podstawie źródeł niezależnych, okazuje się przesunięte w czasie o tygodnie lub miesiące. Jak wielu ludzi starszych wyraziściej pamiętał przeszłość odległą niż rzeczy i sprawy przeżyte niedawno. Różne wzmianki w tekście świadczą, że Władysław Gomułka zamierzał objąć wspomnieniami całe swoje życie. Źle jednak obliczył się z siłami. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych załamało się jego zdrowie. Ostatnie kilkaset stron wspomnień ma już mniejszą poto-czystość i spójność. Wyczuwa się ślad jakby pewnego niepokoju i roztargnienia, pojawia się skłonność do obszernych dygresji. Doprowadził wspomnienia do wiosny 1945 r., a ostatni już nie przepisany na maszynie ich fragment, stanowiący raczej konspekt niż tekst ostateczny, dotyczy interwencji u Stalina w sprawie podstępnego aresztowania przez NKWD 16 przywódców Polski Podziemnej. Rozmowa ta miała miejsce między 28 marca a 2 kwietnia 1945 r. Pozostawił też sporo materiałów i szkiców do dalszych części wspomnień, głównie do tzw. sprawy odchylenia prawicowonacjonalistycznego, aresztu, więzienia i śledztwa. Ciężka choroba zmusiła go do przerwania pracy w początkach 1981 r. Zmarł l września 1982 r. Przed śmiercią wyraził wobec żony i syna opinię, że na razie nie należy jego wspomnień udostępniać i publikować. Nie chciał, aby jego szczere opinie wyrządziły szkodę sprawie i ludziom. Syn Władysława Gomułki, Ryszard Gomułka-Strzelecki, wolę ojca uszanował. Pamiętniki ukazują się drukiem po upływie jedenastu lat od śmierci autora w zmienionej już sytuacji, kiedy zdarzenia i sprawy, o których pisał, należą ostatecznie do historii. Przekazując maszynopis wydawcy, rodzina ze względu na żyjących jeszcze ludzi lub ich rodziny wyłączyła niewielkie fragmenty odnoszące się do dziejów podziemnej PPR. * * * Opracowania pamiętników Władysława Gomułki podjąłem się — prośbę wydawcy i za zgodą właściciela praw autorskich — z dużyrn zainteresowaniem. Pracując w latach osiemdziesiątych nad monografią „Władysław Gomułka — sekretarz generalny PPR" dość dobrze po- znałem realia okresu, którego wspomnienia dotyczą, a także archiwalne materiały do biografii Gomułki. Pasjonowała mnie zatem możliwość skonfrontowania tej wiedzy z jego własną relacją o sobie. Nie zawiodłem się, praca nad tymi wspomnieniami dostarczyła mi wiele satysfakcji, dużo się przy tym nauczyłem. Pracowałem nad maszynopisem w takiej postaci, w jakiej został on przekazany wydawnictwu przez rodzinę Władysława Gomułki. Na początku musiałem rozstrzygnąć dość trudny dylemat. Źródłowy charakter tekstu i jego historyczna wartość — nieżyjący już autor był przez blisko ćwierć wieku czołową postacią polityczną w naszym kraju—przemawiały za edycją naukowo-krytyczną, a więc za powstrzymaniem się od wszelkich korekt i zmian bezpośrednio w tekście, a za rozbudowaniem aparatu objaśniającego i interpretacyjnego. Zmiejszyłoby to jednak znacznie czytelność i dostępność edycji dla nieprofesjonalistów. Ponadto wydawca podejmował się publikacji w granicach 60 arkuszy, tj. około 1300 stron znormalizowanego maszynopisu, co oznaczało konieczność skrócenia tekstu o kilkaset stron. Biorąc te okoliczności pod uwagę w porozumieniu z wydawcą i p. Ryszardem Gomułką-Strzeleckim przyjęliśmy rozwiązanie kompromisowe. Bezpośrednią ingerencję w tekst ograniczyłem do adiustacji formalnej. Poprawiona została interpunkcja i pisownia, skorygowano też omyłki gramatyczne, przede wszystkim z zakresu morfologii. Składnię i szyk słów poprawiano jedynie wówczas, jeśli było to niezbędne dla właściwego rozumienia tekstu. Nie było tych poprawek wiele, gdyż Władysław Gomułka pisał dobrą, choć nieco staroświecką i miejscami kolokwialną polszczyzną. Zachowano bez zmian osobliwości stylu, a także pewien manieryzm wyrażający się w skłonności do powtarzania słów i fragmentów zdań. Skorygowano omyłki w pisowni nazwisk, a tam gdzie udało się to ustalić, uzupełniono nazwiska imionami. Przyjęto zasadę, że przy pierwszym pojawieniu się w tekście nazwiska towarzyszy mu pełne brzmienie imienia, później już zależy to od okoliczności i kontekstu. Wszystkie uzupełnienia, a więc imiona lub czasem brakujące wyrazy, ujęto w kwadratowe nawiasy. W przypisach zamieściłem odniesienia do literatury przedmiotu oraz komentarze i objaśnienia. Oczywiste omyłki merytoryczne zostały tam odnotowane i skorygowane. Natomiast relacje i twierdzenia dyskusyjne lub hipotetyczne najczęściej pozostawiłem bez uwag, aby nie obciążać tekstu profesjonalnymi rozważaniami. Starałem się ograniczyć liczbę i rozmiary przypisów do niezbędnego minimum tak, aby nie utrudniały czytania tekstu. Cytaty z prac innych autorów lub z dokumentów zostały zweryfikowane z oryginałami. W toku pracy redakcyjnej nad maszynopisem wszystkie wątpliwości rozstrzygałem przez porównanie z rękopisem. Nieliczne przypisy, które sporządził sam autor, dla odróżnienia oznaczono literami „WG". Władysław Gomułka zwykł podawać zwięzłe informacje biograficzne o ludziach, z którymi się zetknął, z wyjątkiem oczywiście postaci historycznych i powszechnie znanych. Dlatego zrezygnowałem z zamieszczania odredakcyjnych not biograficznych, a przypisy z tej dziedziny jedynie uzupełniają — tam gdzie było to niezbędne i możliwe — informacje autora lub prostują omyłki. Ze zrozumiałych względów musiałem wprowadzić podział całości na dwa tomy oraz na rozdziały i podrozdziały, opatrując je odpowiednimi •> tytułami. Cezura podziału na tomy nasuwała się sama przez się: l września 1939 r. Natomiast przy podziale na rozdziały i podrozdziały starałem się w miarę możliwości kierować logiką tekstu i chronologią. ' W każdym razie tych zabiegów redakcyjnych dokonałem na własną odpowiedzialność. Najtrudniejszy problem stanowiły skróty. Po przemyśleniu przyjąłem w tej sprawie kilka prostych zasad. Jedyną formą skrótu były opuszczenia. Z reguły pomijałem obszerne fragmenty, od kilku do, kilkudziesięciu stron. Wyjątek stanowiły skreślenia oczywistych po- *• wtórzeń lub fragmentów cytowań z obcych tekstów, tu opuszczałem czasem nawet po kilka zdań. Każde opuszczenie w tekście własnym Gomułki zaznaczałem wielokropkiem i w przypisach informowałem o tym, czego dotyczyło. W pierwszym tomie najobszerniejsze skróty poczyniłem w rozdziale VI. W oryginale stanowił on bardzo obszerną, bo ponad cztery-stustronnicową rozprawę o programie KPP, o ewolucji jej stanowiska w kwestii niepodległości Polski, o stosunkach KPP z Kominternem i WKP(b). W tym też rozdziale Gomułka przedstawił swoje poglądy na stosunki polsko-radzieckie w okresie międzywojennym. Ten ciekawy i ważny tekst został napisany w nieco tradycyjny sposób, z bardzo obszerną dokumentacją w postaci cytowań prac i publikacji Lenina, Stalina oraz różnego rodzaju uchwał i innych dokumentów, a także swoistymi wykładami stanowiska WKP(b) i Kominternu w kwestiach wiążących się z tematem. Znaczna część tego materiału dokumentacyjnego i informacyjnego została pominięta w publikacji. Zachowałem — jak sądzę — jednakże wszystko, co istotne z rozważań własnych Gomułki i co charakterystyczne dla jego stanowiska. W innych rozdziałach tego tomu opuszczenia były mniejsze i z reguły dotyczyły cytowań lub relacji dokumentów i prac innych autorów, a tylko wyjątkowo fragmentów szczegółowych opisów. Nieco trudniej było ustalić kryteria skrótów w tomie drugim, poświęconym wojnie i okupacji. Rozdziały Ul — vm tego tomu miały już mniej zwartą logicznie budowę. Wspomnienia autora przeplatały się, a nieraz były wręcz przerywane obszernymi dygresjami publicystycznymi o tematyce historyczno-politycznej. Dygresje te wywołane zostały nieraz artykułem lub książką, którą autor właśnie przeczytał i z którą polemizował. Teksty te wiązały się oczywiście z tematyką wspomnień, z dziejami PPR, z wojną i okupacją. Często jednak stanowiły relację spraw skądinąd już znanych. Poszukując możliwości skrótów, opuszczałem głównie te dygresje lub ich obszerne fragmenty, zachowując natomiast skrupulatnie wątki wspomnieniowe. Inne skróty w tym tomie były niewielkie i miały na celu redukcję zbytniej szczegółowości opisów. W toku prac redakcyjnych współpracowałem z p. Ryszardem Gomuł-ką-Strzeleckim, który uczestniczył w weryfikacji tekstu z rękopisem, konsultował skróty, zawsze służył życzliwą radą i pomocą. Jestem mu za to serdecznie wdzięczny. Pamiętniki Władysława Gomułki będą dla czytelnika — mam taką nadzieję — przede wszystkim żywą i barwną opowieścią o życiu galicyjskiego robotnika, który zaznał biedy i poniewierki, ale zachował godność i podjął walkę o odmianę losu nie tylko i nie tyle swojego, lecz u milionów takich jak on, większości swojego narodu. Zawierzył najpierw j j ideom pepesowskiego socjalizmu, następnie radykalizował się i został komunistą. Wszystko, co robił, traktował z wielką powagą i odpowiedzialnością, zarówno budowę ogrodzenia w parku przy pałacu hr. Skrzyńskiego, jak i funkcję pierwszego sekretarza KC PPR. Zawsze wykonywał swe obowiązki w najlepszej wierze. Dla siebie potrzebował niewiele i poprzestawał na małym. Nie był przywiązany do dóbr tego świata i nie o nie zabiegał. Nie był nawet przywiązany do władzy ani jej żądny. Dwukrotnie z wielką łatwością ją oddawał, nie podejmując zbytnich wysiłków, aby zachować. Miał natomiast poczucie misji. To chyba było dlań najważniejsze, jeśli realizacja misji stawała się niemożliwa, władza traciła sens. Dlatego nie poszedł na kompromis ze Stalinem w 1948 r., dlatego też nie walczył o utrzymanie się u władzy w 1970 r. Sprawy prywatne w tych wspomnieniach występują sporadycznie, przysłonięte wątkami politycznymi. Ale i z tych fragmentów rysuje się poważny, lojalny i troskliwy stosunek do najbliższych, wielki szacunek do rodziców i siostry, ogromna dbałość o żonę, zwłaszcza o jej bezpieczeństwo w latach okupacji (była żydowskiego pochodzenia), miłość do dziecka. Dla zainteresowanych historią — nie tylko profesjonalnie — książka ta przynosi wiele nowej wiedzy o faktach i wydarzeniach. Autor jest otwarty, wręcz surowo szczery w swoich relacjach. Nikt z kapepowskich kombatantów tak plastycznie, a jednocześnie bez żadnych upiększeń nie opisał tej partii, jej dnia powszedniego, postaw i motywacji członków oraz działaczy, sytuacji w społeczeństwie. Prawda o KPP jest w tej książce twarda, daleka od kombatanckiego mitomaństwa, chwilami przykra, a jednak nacechowana ciepłem i sympatią. Tak pisze się gorzką prawdę o ludziach i sprawach bliskich. Jeszcze więcej nowych informacji o faktach i wydarzeniach znajdujemy w tomie poświęconym wojnie i okupacji. Wnikliwe i wyraziste obrazy życia we Lwowie pod władzą radziecką, zwłaszcza niespotykany dotąd w literaturze opis pierwszych tygodni po wybuchu wojny niemiec-ko-radzieckiej, zachowań ludności ukraińskiej, polskiej i żydowskiej, władz i armii radzieckiej, a następnie Niemców. Dalsze rozdziały przynoszą wiele rzeczowych informacji o PPR, o jej ludziach, o kłopotach z lokalami, pieniędzmi, bronią. I tu także mało o heroicznych zmaganiach, więcej o zapluskwionych mieszkaniach i skąpych racjach żywnościowych, o wsypach i zdradzie, o sporach i intrygach w zespołach przywódczych, o skomplikowanej sieci powiązań i uzależnień od Moskwy, o całym trudnym i brutalnym życiu w konspiracji. Dowiadujemy się wiele o okolicznościach śmierci Marcelego Nowotki i braci Mołojców, o aresztowaniu przez gestapo Pawła Findera i Małgorzaty Fornalskiej, o tym jak długa ręka NKWD dosięgła Leona Lipskiego, ostatniego kierownika sekretariatu krajowego KPP, o Bolesławie Bierucie i Franciszku Jóźwiaku, o tworzeniu władz PPR i władz Polski Ludowej w 1944 r. w Lublinie, o spotkaniach ze Stalinem. Książka ta rzuca nowe światło na genezę wielu późniejszych wydarzeń, a w szczególności na przesłanki konfliktu w kierownictwie PPR miedzy autonomicznym a serwilistycz-nym stosunkiem do ZSRR, który miał dojrzeć do dramatycznego epilogu w 1948 r. Niejako przy okazji Gomułka rozwiewa pewne mity wokół własnej osoby. Nie jest prawdą, że celowo nie ewakuował się w czerwcu 1941 r. ze Lwowa na wschód i pozostał pod okupacją hitlerowską. Owszem, chciał się ewakuować, nawet o to zabiegał, zbieg okoliczności pokrzyżował te zamiary. Nie wygrał też pojedynku z Bierutem w głosowaniu o funkcję I sekretarza PPR po aresztowaniu Findera. Był jedynym kandydatem i został wybrany jednogłośnie. Bierut w ogóle nie kandydował1. Gomułka wyraźnie unika idealizowania i fryzowania własnej historii, pedantycznie korygując autorów prac historycznych, którzy tego typu panegi-ryki kiedyś napisali. Najciekawsze jednak pozostaje to, czego z tej książki możemy się dowiedzieć o samym jej autorze, o kształtowaniu się i przeobrażeniach jego poglądów, o tym, co zaprowadziło go do polskiego ruchu komunistycznego i co sprawiło, że stał się jego przywódcą w dwu przełomowych okresach. W latach 1944-1947, kiedy o sytuacji decydowały w niemałym stopniu czynniki zewnętrzne, radzieckie, i w 1956 r., kiedy na arenę dziejową wyszły samoistne, wewnętrzne siły narodu polskiego. Jakie cechy posiadał człowiek, który przewodził ustanawianiu komunistycznej władzy w Polsce przy wykorzystaniu radzieckiej protekcji i poparcia, a jednocześnie z wielką konsekwencją i odwagą, w istocie z ogromnym ryzykiem prowadził walkę o autonomię wobec tegoż Związku Radziec- 1 Por. Andrzej Werblan, Władysław Gomułka. sekretarz generalny PPR, Warszawa 1988, str. 93, 176. kiego w szerokim zakresie spraw, walkę jedynie częściowo zakończoną powodzeniem? Jakimi motywami się kierował, jakie były jego wyobrażenia o socjalizmie, który chciał budować, o kształcie Polski i jej przyszłości? Jak zmieniały się jego poglądy, jak patrzył na dzieło swego życia stojąc już u jego schyłku? Wspomnień swoich Gomułka nie doprowadził do końca, nie zawierają zatem bezpośredniej odpowiedzi na część tych pytań, ale dzięki otwartości i szczerości tego, co zostało napisane, w pewnej mierze odpowiedź taką umożliwiają. Główny wątek polityczny wspomnień Gomułki, któremu poświęca setki stronic, stanowi obrachunek z Komunistyczną Partią Polski w płaszczyźnie jej stosunku do niepodległości Polski oraz z samym Związkiem Radzieckim w tejże kwestii. Spuściznę programową KPP ocenia bardzo krytycznie. Jej stanowisko określa wręcz jako „anty-niepodległościowe". Odziedziczyła je KPP po Socjal-Demokracji Królestwa Polskiego i Litwy, która jako jedyna z europejskich partii socjalistycznych przeniosła w wiek dwudziesty tradycyjny dziewiętnastowieczny stosunek socjalistów do kwestii narodowej, wyrażający się w znanym stwierdzeniu Manifestu Komunistycznego, że „proletariusze nie mają ojczyzny". Jednakże KPP pod wielu względami zajęła pozycję gorszą niż SDKPiL. Nie tylko dlatego, że SDKPiL negując sens zabiegania o niepodległość Polski, prowadziła jednocześnie ofiarną walkę przeciw rosyjskiemu caratowi, głównemu ciemięzcy Polski, a KPP niepodległemu już państwu polskiemu przeciwstawiła ideę utworzenia Polskiej Republiki Rad, stanowiącej część ZSRR, co w rozumieniu Gomułki oznaczałoby po prostu utratę niepodległości. Gomułka ma do KPP pretensje o to przede wszystkim, że podobnie jak inne partie Międzynarodówki Komunistycznej, dawną, marksowską tezę „proletariusze nie mają ojczyzny" zastąpiła tezą o tym, że „ojczyzną proletariatu światowego jest Związek Radziecki" i od czasu rozstrzygnięcia na rzecz „mniejszości" walk frakcyjnych w drugiej połowie lat dwudziestych wyzbyła się resztek niezależności i całkowicie podporządkowała się dyktatowi Kominternu i Stalina. To przede wszystkim różniło na gorsze KPP od SDKPiL. Ta ostatnia była partią niezależną i jeśli nawet błądziła, to na swoją własną odpowiedzialność, była zatem zdolna również błędy te sama korygować. Krytycyzm Władysława Gomułki wobec KPP nie powinien nas dziwić. Dawał mu wyraz od dawna. Na czerwcowym plenum KC PPR w 1948 r. krytyką stanowiska KPP w kwestii niepodległości Polski zaszokował audytorium i wywołał protesty. Jeszcze ostrzej, gdyż z większą otwartością przedstawił tę kwestię w liście do Biura Politycznego z 15 czerwca 1948 r. Stosunek do spuścizny KPP i obrona niezbędnego w jego pojęciu minimum samodzielności PPR wobec WKP(b) poróżniły go wówczas z przytłaczającą większością aktywu własnej partii i ze Stali- nem, narażając na oskarżenie o zdradę i wieloletnie więzienie. Zajrzał śmierci w oczy. Później, po 1956 r., nie wracał do dawnych sporów, ale poglądów nie zmienił. Jeśli przy okazji różnych imprez historycznych chwalił KPP, to głównie za jej obronę klasowych interesów robotniczych, a nie za stanowisko w kwestii niepodległości. Nowe, nawet zaskakujące, mogą wydać się natomiast niezwykle krytyczne oceny polityki Związku Radzieckiego wobec Potekirw całym międzywojennym okresie od wóJnyj^GjMHrrpoczy^Tając, a ha układzie Ribbentrop-Mołotow kończąc, jakie znajdujemy na kartach tych wspomnień. Krytycyzm ten Gomułka rozciąga w istocie również na cały późniejszy "ókresTaz^cRTrządów Breżniewa włącznie. Świadczą o tym liczne uwagi i dygresje. Oskarża politykę radziecką o kierowanie się celami i interesami imperialnymi, o Instrumentalne wykorzystywanie partii komunistycznych i państw socjalistycznych oraz o dążenie do utrzymywania ich w zależności i podporządkowaniu. Mamy tu zatem do czynienia z daleko idącą rewizją nie tylko stanowiska KPP, lecz również PPR i PZPR deklarowanego wielokrotnie zarówno w oficjalnych dokumentach i w partyjnej propagandzie, jak też we własnych wystąpieniach Gomułki, tak publicznych, jak i w gremiach wewnątrzpartyjnych. Ta drastyczna rozbieżność między^oeenaniLformulowanynii we wspomnieniach, a więc w latach siedemdziesiątych, a stanowiskiem firmowanym lub prezentowanym uprzednio ażfdolLbńćalui sześćdziestąEychnstwarza trudny problem interpretacyjny dla historyka. Nie sądzę, aby można było w wyjainiemTrtegolprbblemu wyjść poza hipotezy. Jedną z takich hipotetycznych interpretacji zaproponuję opierając się na wiedzy, którą zgromadziłem w wyniku badań biografii Gomułki oraz na podstawie tego, co o nim wiem z wieloletniej znajomości i współpracy. Pewnych wyjaśnień tej kwestii udziela sam Gomułka. Starannie unika narażenia się na zarzut prezentyzmu, to jest dostosowywania swoich dawniejszych poglądów do wymogów współczesności i ich korygowania w korzystnym dla siebie kierunku. Zawsze, kiedy prezentuje we wspomnieniach stanowisko lub ocenę odmienną od tych, jakie wyrażał w czasach, o których pisze, odnotowuje tę rozbieżność i ją wyjaśnia, JPisząc o czasach kapepowskich wielokrotnie zauważa, że wówczas nie dopuszczał do siebie 'żadnego zwątpienia w słuszność programu i polityki KPP i podobnie jak jego współtowarzysze z nabożną wiarą odnosił się do Związku Radzieckiego. Swój ówczesny stosunek do partii i do Związku Radzieckiego przyrównuje do uczuć, jakie ludzie głęboko wierzący żywią wobec kościoła i jego nauk. Dopiero bezpośredni kontakt z radziecką rzeczywistością oraz zagłada kierownictwa KPP w 1937 r. pozostawiły pierwsze rysy na tym wyidealizowanym obrazie, ale czas głębszej refleksji krytycznej przyszedł w latach wojny. Doświadczenie września 1939 r., pobyt w Białymstoku i Lwowie, a następnie rozczarowanie do Kominternu w czasie działalności w podziemnej PPR sprawiły, że quasi-religyny stosunek do ZSRR i komunizmu zaczął u Gomułki przekształcać się w pragmatyczno-polityczny. Znamienne, że we wspomnieniach z tego okresu coraz rzadziej pojawiają się uwagi wskazujące na różnice miedzy tym, co sądził wówczas, a tym, co myśli dzisiaj, i dotyczą raczej spraw konkretnych niż generaliów. Dziejów Polski Ludowej wspomnienia Gomułki już nie obejmują, nie miał zatem okazji wyjaśnić, jak miały się wyrażone w nich poglądy do tego, co głosił i czym się kierował, jako przywódca PPR i PZPR. Czy dopiero na emeryturze dokonał tak drastycznej rewizji swych poglądów na politykę ZSRR? Czy teżiod dawna żył ze sprzecznością między tym, co w rzeczy samej sądził, a tym, co głosił i robił? Chyba ani jedno, ani drugie. Nie ulega wątpliwości, że refleksja nad historią, do której zmuszała praca nad wspomnieniami, wyostrzyła jego sądy, a zatem pogłębiła jego krytycyzm. Nie ulega jednak wątpliwości, że generalnie rzecz biorąc na długo przed tym wyzbył się już serwilistycznego uwielbienia dla ZSRR i na jego politykę patrzył trzeźwo i krytycznie, inaczej przecież nie toczyłby w ostatnich miesiącach działalności podziemnej sporów z Bie-rutem, nie zabiegałby z taką pasją o traktowanie PPR jako partii „nowej", a nie kontynuatorki KPP, nie sprzeciwiałby się utworzeniu Kominformu, nie występowałby w obronie Jugosławii przed Stalinem. Nigdy jednak w swoich wypowiedziach —jeśli nie liczyć wewnętrznych i poufnych dyskusji o KPP w kierownictwie PPR w 1948 r. — nawet w przybliżeniu nie sformułował tak drastycznych ocen, jakim dał wyraz we wspomnieniach. Sądzę, że na myślenie i politykę Władysława Gomułki, na jego polityczną filozofię decydująco wpływały z jednej strony geopolityka, a zwłaszcza kwestia niemiecka, a z drugiej, jego wizja socjalizmu. Chyba już w 1943 r. zorientował się, że w wyniku wojny Polska znajdzie się w strefie wpływów ZSRR. Niedługo później nabrał również przekonania, że jedynie za zgodą i przy pomocy ZSRR Polska zdoła uzyskać korzystną granicę na zachodzie i północy oraz uniknąć terytorialnej redukcji do rozmiarów Księstwa Warszawskiego lub czegoś niewiele większego. Zdawał sobie chyba sprawę, że konsekwencją jednego i drugiego będzie uzależnienie Polski. Nie widział możliwości, aby ceny tej nie zapłacić. Zapewne sądził, że historycznie okaże się to opłacalne. Dążył zresztą do tego, aby stopień uzależnienia zmniejszyć, choć pełna suwerenność wydawała mu się w ówczesnych warunkach nieosiągalna. Gomułka aż do 1970 r. miał silne poczucie zagrożenia ze strony Niemiec. Nie wierzył, że Niemcy mogą pogodzić się z tak znacznym przesunięciem swej wschodniej granicy. Nie ufał zresztą i Związkowi Radzieckiemu, jako gwarantowi tej granicy, stale prześladowało go widmo aliansu niemiecko-rosyjskiego kosztem Polski. Wbrew całemu kierownictwu PPR usiłował w 1946 r. negocjować z ZSRR „tajny układ" gwarantujący niezmienność polskiej granicy zachodniej na wypadek zjednoczenia Niemiec2. W 1964 r. poparł Breżniewa przeciw Chrusz-czowowi, głównie dlatego, że zaniepokoiły go oferty polityczne czynione NRF przez Aleksieja Adżubeja, zięcia i specjalnego wysłannika Chrusz-czowa. Drugim czynnikiem, który skłaniał Gomułkę do trzymania się ZSRR i ukrywania daleko idących zastrzeżeń do polityki tego mocarstwa oraz do wielu aspektów radzieckiego modelu socjalizmu, była — jak sądzę — kruchość i płytkość społecznej bazy socjalizmu w Polsce. Oceniał sytuację realistycznie i zawsze był świadom tego, że partia, której przewodził, i ustrój, który budował, nie posiadały poparcia większości społeczeństwa polskiego. Nawet w październiku 1956 r., kiedy osobiście zdobył poparcie większości narodu, nie zawierzył trwałości tej zmiany. Utrzymanie władzy i realizacja obranego kierunku przeobrażeń ustrojowych wymagały więc — w jego przekonaniu — wsparcia Związku Radzieckiego i wyeliminowania opozycji z gry politycznej. W lutym 1946 r. na plenum KC PPR otwarcie ostrzegał, że swobodne, rywalizacyjne wybory wygrałoby Polskie Stronictwo Ludowe3, a w 30 lat później we wspomnieniach napisał: Tak, tak, komunizm w Polsce — wskutek jej wyzwolenia spod okupacji hitlerowskiej przez Armię Radziecką — został zaszczepiony przemocą Tną przemocy opiera się po dzień dzisiejszy. Mimo to bez wahania brał i sprawował władzę oraz odpowiedzialność za losy narodu. Dyktaturę i przemoc traktował najpewniej jako dość częstą, prawie normalną, konieczność historyczną. W tym sensie był dzieckiem swoich czasów. W pierwszej połowie XX wieku roiło się od partii politycznych i od polityków — na prawicy i na lewicy — dla których demokratyczny mandat nie był koniecznym warunkiem sprawowania władzy. Ostatecznie Józef Piłsudski nie stanowił tu wyjątku. Gomułka nie był entuzjastą przemocy, ale też nie cofał się przed mą, choć wolał ją minimalizować. Wyraźnie nie odpowiadał mu radziecki model „dyktatury proletariatu", z monopartyjnością i całkowitym wyeliminowaniem odmiennie myślących z życia publicznego. Wolał system quasi-wielopartyjny z zastrzeżeniem dla partii komunistycznej uprzywilejowanej, hegemonistycznej pozycji. W sferze życia duchowego, w kulturze i nauce, w polityce wyznaniowej skłaniał się ku umiarkowanemu pragmatyzmowi, nie dbał o monopol, jeśli nie dostrzegał niebezpieczeństwa dla władzy. Nie wiem, czy w pełni zdawał sobie sprawę z tego, że taki system to również dyktatura, umiarkowana wprawdzie i mniej dokuczliwa, nie totalitarna, ale jednak obarczona wszystkimi wadami i słabościami autorytaryzmu. Gomułka był ponadto przeświadczony (pod koniec drugiego tomu wspomnień nieraz daje temu wyraz), że brak poparcia społecznego dla * tamże, str. 499. 3 tamże, str. 352-353. PPR został spowodowany nie tyle programem tej partii, który — jak pisze — „nie mógł nie odpowiadać większości narodu", ile jej kapepows-ką tradycją, jej zależnością od ZSRR oraz urazami, jakie wojna 1920 r. i agresja 17 września 1939 r. pozostawiły w świadomości narodu polskiego. Dlatego w tym właśnie zakresie spraw nąjgruntowniej usiłował rewidować dawne kapepowskie dogmaty, chciał przeobrazić własną partię i uniezależnić ją od Moskwy. Sądził, że to zmieni stan świadomości społecznej i stosunek Polaków do socjalizmu. W tym sensie był klasycznym „narodowym" komunistą, tyle że raczej osamotnionym i zmajory-zowanym w aktywie PPR przez komunistów tradycyjnych, ideowych stronników radzieckiego modelu rewolucji, państwa i socjalizmu. W PZPR — po 1956 r. — ten stan rzeczy uległ pewnej zmianie, choć nie tak radykalnej, jak by się to mogło wydawać. Wyraźnie czytelne na kartach tych wspomnień rewizje Władysława Gomułki w stosunku do tradycyjnego komunizmu — tak jak pojmowała go KPP i jak był rozumiany również i później w ZSRR i w większości partii komunistycznych — dotyczą przede wszystkim stosunku do niepodległości Polski, niezależności od ZSRR oraz kolektywizacji. W innych sprawach są to jedynie rewizje fragmentaryczne lub żadne. W pewnym miejscu zauważy z sarkazmem, że stan poszanowania praw obywatelskich i praworządnego traktowania przeciwników politycznych był w Polsce sanacyjnej nieporównanie lepszy niż w PRL. I doda: demokracja socjalistyczna stanie się wyższą formą rządzenia niż demokracja burżuazyjna dopiero wtedy, kiedy zostanie uzupełniona podstawowymi elementami demokracji burżuazyjnej z zakresu praw i swobód człowieka. Jednakże, mimo wspomnianych już wcześniej odrębności gomułkowskiego modelu ustroju politycznego socjalizmu od radzieckiego wzorca, nic nie wskazuje na to, aby dopatrywał się on wyższości parlamentarnej demokracji nad dyktaturą partii komunistycznych w krajach realnego socjalizmu lub aby rodziły się u niego wątpliwości co do sensowności samych zasad systemu nakazowego w gospodarce i dyrektywnego planowania. Dychotomia socjalizmu i kapitalizmu w pełni dotyczyła u niego tych właśnie sfer życia społecznego. Rzecz zdaje się sprowadzać do następującego obrazu. Władysław Gomułka pozostał wierny generalnym ideom ruchu komunistycznego. Był przekonany o słuszności radykalnych przeobrażeń społeczno-eko-nomicznych, a zwłaszcza upaństwowienia gospodarki poza rolnictwem, dyrektywnego sterowania tą gospodarką w celu uzyskania środków na uprzemysłowienie i urbanizację oraz zapewnienie pracy dla wszystkich. Opowiadał się za możliwie sprawiedliwym, a więc mało zróżnicowanym podziałem stosunkowo skromnego dochodu narodowego. W takich przeobrażeniach i w takim systemie widział jedyną drogę do wydźwig-nięcia milionów ludzi z nędzy, a także rozwoju kraju i wyrwania go ze stanu zacofania. Dziś wiemy, że nadzieja na pozytywne rezultaty gospodarcze systemu socjalistycznego w wydaniu marksistowsko-leni-nowskim była po części złudna. Ściśle mówiąc, oczekiwane rezultaty, modernizacja, szybki wzrost gospodarczy oraz awans cywilizacyjny mas były do osiągnięcia jedynie częściowo i przez stosunkowo krótki czas. System ten—będący w istocie odmianą gospodarki wojennej — bardzo szybko wytworzył własne i w jego ramach nieprzezwyciężalne bariery rozwoju oraz sprzeczności. Wiemy to obecnie nie tylko z praktyki, ale też rozumiemy systemowe mechanizmy i uwarunkowania tego procesu przede wszystkim dzięki pracom Janosa Kornaia i jego szkoły. Jednakże jeszcze 30 lat temu bardzo wielu ludzi światłych i wykształconych, również nie komunistów, miało nadzieję, że walory systemu realnego socjalizmu okażą się trwalsze, że system ten wymaga jedynie ulepszenia i uzupełnienia „rynkiem" oraz „demokracją" albo po prostu prowadzenia „lepszej" i „mądrzejszej" polityki. W tym kręgu myślenia zamykał się chyba horyzont polityczny Gomułki. Tak z grubsza rysowałaby się filozofia polityczna Władysława Gomułki — jeśli trafnie ją odczytuję. Kryły się w niej liczne sprzeczności i pułapki, rokujące na dłuższą metę niepowodzenie, nawet gdyby realny socjalizm okazał się zdolny do przetrwania. Brak społecznego poparcia nie pozwalał bowiem rządzić demokratycznie i bez radzieckiej protekcji. Nie można zatem było konsekwentnie ograniczać zależności i wyzwalać się od dyktatu. Ograniczona suwerenność z kolei uniemożliwiała uzyskanie szerszego oparcia w masach, nawet jeśli ograniczenia te starano się ukrywać i tuszować, uprawiając w propagandzie retorykę niepodległościową. Społeczeństwo bowiem bezbłędnie odczytuje rzeczywistość w tej dziedzinie. Błędne koło zatem się zamykało. Gomułka szukał rozwiązania w partnerskich stosunkach z ZSRR. Widział podstawę do tego we wspólnych interesach: Polska może utrzymać swe bezpieczeństwo terytorialne i ustrój socjalistyczny jedynie przy pomocy ZSRR, a z kolei socjalistyczna Polska jest dla ZSRR pewnym sojusznikiem. Zapewne wierzył w możliwość zbudowania na tej podstawie partnerstwa. A może tylko tak racjonalizował swoją sytuację? Sądząc ze wspomnień, złudzeń wyzbył się ostatecznie dopiero po grudniu 1970 r. Jak większość polityków nie ujawniał publicznie wszystkiego, co naprawdę sądził. Był przekonany, iż na ołtarzu interesów politycznych i racji stanu nieraz trzeba i należy poświęcić prawdę. Myślę, że tym przynajmniej po części można wyjaśnić ową paradoksalną sprzeczność między oficjalnymi deklaracjami, a tym co rzeczywiście myślał o radzieckiej polityce. Rozumował zapewne tak: zarówno uwarunkowania geopolityczne, jak i interesy Polski dyktują konieczność sojuszu z ZSRR, zatem nie wolno głosić niczego, co mogłoby sojuszowi temu szkodzić. Zwłaszcza nie wolno podburzać społeczeństwa przeciw ZSRR, tym bardziej że ono i tak jest nastawione antyradziecko. Expresses verbis wyraził tę myśl w końcowym fragmencie wspomnień, dotyczącym aresztowania szesnastu przywódców Polski podziemnej. Trzeba jednak gwoli prawdy pamiętać, że tam, gdzie uważał to za możliwe, unikał angażowania się w obronę fałszu. Po 1956 r. np. nigdy i nigdzie nie podtrzymał radzieckiej wersji o odpowiedzialności Niemców za mord katyński. Na spotkaniu ze studentami w październiku 1956 r. nie krył, że obarcza odpowiedzialnością NKWD, ale tłumaczył: nie możemy iść na manifestacje antyradzieckie, musimy uchylić się od zajmowania stanowiska w tej sprawie. Takie postępowanie zalecił też propagandzie partyjnej4. Ale ta rozbieżność miedzy realizmem myślenia politycznego, zarezerwowanym dla „sfer wyższego wtajemniczenia politycznego", a propagandą osłabiała pozycję Gomułki w walce o większą autonomię i niezależność od ZSRR. Z góry niejako rezygnował z odwoływania się w tej sprawie do opinii zarówno bazy partyjnej, jak tym bardziej narodu. Nie mogąc otwarcie zabiegać o zwolenników, pozostawał bezsilny wobec wrogich mu koterii w partii i wobec intryg Moskwy. Jedyny raz w październiku 1956 r. postąpił inaczej, odwołał się do narodu i odniósł historyczny sukces. Przedtem i później starannie takiej otwartości unikał. Sądził zapewne, że to lepiej służy jego celom politycznym, które utożsamiał z możliwością służby interesom Polski, tak jak je pojmował. Dobrze wiedział, że alternatywą dla jego przywódctwa są raczej serwiliści, niż bardziej od niego „narodowi" komuniści. Tu chyba nie mylił się, ale władzę i tak tracił dwukrotnie, i w obu przypadkach w znacznej mierze wskutek intryg koterii aparatowych wspieranych przez ZSRR. Zapewne większość polityków gotowa jest w imię racji politycznych manipulować prawdą. Rzecz w tym, że politycy działający w warunkach demokracji parlamentarnej mogą to robić w ograniczonym zakresie, do otwartości są zmuszani przez swych oponentów i przez nie podlegającą kontroli prasę. Politycy sprawujący władzę autorytarną z łatwością posuwają się w kierunku manipulacji prawdą za daleko i nierzadko ze szkodą dla własnych interesów. Ze spraw szczegółowych wymagających w tym miejscu krótkiego choćby komentarza widzę właściwie tylko jedną, a mianowicie okoliczności zabójstwa Marcelego Nowotki i konsekwencje tego dramatycznego wydarzenia. We wspomnieniach Władysława Gomułki sprawa ta zajmuje ponad 100 stronic tekstu, cały obszerny rozdział. Już to świad- 4 Por. Andrzej Werblan, Gomułka odpowL z 1991 r. studentom, „Prawo i Życie", nr 44 czy, jak głęboko wydarzenie to zapadło w jego pamięci, jaką też do niego przykładał wagę. Znaczna część rozważań Gomułki na ten temat powstała pod wpływem rozmowy ze mną 22 grudnia 1977 r. Zwróciłem mu wówczas uwagę, że w swojej relacji o okolicznościach śmierci Nowotki sporządzonej dla Antoniego Przygonskiego (w 1981 r. relacja ta została opublikowana) pomylił się w bardzo istotnej kwestii. Mianowicie napisał, że koronnym dowodem winy Bolesława Mołojca, jako inspiratora zabójstwa Nowotki i podstawą skazania go na śmierć, były zeznania jego młodszego brata Zygmunta, który przyznał się do popełnienia tego mordu. Tymczasem dokumenty, które zachowały się, świadczyły bezspornie, że oskarżenia wobec Zygmunta Mołojca zostały wysunięte już po skazaniu i likwidacji Bolesława, dochodzenie prowadzono jeszcze przez kilka tygodni, a „przesłuchanie" w lutym 1942 r. odbyło się w warunkach bardzo wątpliwych z punktu widzenia jakiejkolwiek poprawności procesowej. Nawet nie sporządzono protokołu. Gomułka tym moim sprostowaniem bardzo się przejął. Fakty uznał, nie mógł jednak pogodzić się z myślą, że po prostu zawiodła go pamięć, że w 1949 r., gdy mówiąc o tej sprawie stwierdzał: „skazaliśmy Bolesława Mołojca jedynie na podstawie poszlak", pamiętał wydarzenia lepiej niż 28 lat później, gdy pisał notatkę dla Przygonskiego. Szukał jakiegoś innego wyjaśnienia swej omyłki, dociekał, kto i kiedy wprowadził go w błąd. Myślę, że wyjaśnienie najprostsze było najtrafniejsze, ale niechęć Gomułki do jego przyjęcia okazała się w ostatecznym wyniku owocna. Zastanawiając się nad tą kwestią odtworzył wiele ważnych szczegółów dotyczących stosunków w kierownictwie PPR w tym okresie, rozwinął też kilka ciekawych hipotez odnośnie motywów, jakimi mógł kierować się B. Mołojec organizując zamach na Nowotkę. W niektórych kwestiach mylił się, wiele jednak jego przypuszczeń zasługuje na uwagę. W przypisach dość drobiazgowo skomentowałem te relacje i rozważania, tutaj więc ograniczę się do jednej tylko uwagi. Władysław Gomułka jest przekonany, że inspiratorem zamachu na Nowotkę był Bolesław Mołojec, a wykonawcą jego brat Zygmunt. Jestem ostrożniejszy w swoich sądach. Badając wszystkie dostępne wówczas źródła, łącznie z relacją Gomułki z 1977 r., doszedłem w 1988 r. do konkluzji: Pozostając na gruncie faktów, więc i rygorów naukowych, wypada stwierdzić: nie znamy wiarygodnych motywów, dla których Bolesław Mołojec miałby zainspirować zabójstwo Marcelego Nowotki, znamy natomiast poważne poszlaki przemawiające za tym, że to zrobił, ale i w tej kwestii nie mamy i chyba nie będziemy mieć całkowitej pewności5. Teraz, po uzyskaniu w 1989 r. dostępu do niektórych nowych 5 Andrzej Werblan, Władysław Gomułka..., op. cit s»r. 139. dokumentów z moskiewskich archiwów i po uważnym przeczytaniu tego, co Władysław Gomułka napisał we wspomnieniach, podtrzymałbym tę konkluzję, choć już byłoby mi łatwiej wyobrazić sobie motywy postępowania Mołojca. Pewności nie mam nadal. Pamiętniki Władysława Gomułki ujawniają pewną szczególną cechę, której u niego kiedyś nie dostrzegałem, mianowicie podejrzliwość. W postępowaniu wielu ludzi skłonny jest dopatrywać się złych intencji i intryg. Czasem myli się, Franciszka Jóźwiaka podejrzewa np. o to, że tzw. notatki protokolarne z posiedzeń sekretariatu PPR w maju- -czerwcu 1944 r. spreparował w 1948 r. po to, aby dostarczyć Bierutowi poręcznych materiałów w związku ze sprawą odchylenia prawicowo- -nacjonalistycznego. Jóźwiak rzeczywiście nie był wobec Gomułki lojalny, ale w tej akurat sprawie jest niewinny. Nie wiadomo, po co te notatki pisał, ale zrobił to na pewno w czasie okupacji. Według całkowicie wiarygodnych źródeł już na początku 1946 r., a więc na długo przed sprawą odchylenia, znajdowały się one w archiwum KC PPR. Podobnie bezpodstawne są podejrzenia wobec Edwarda Gierka o to, że zamierzał rehabilitować braci Mołojców. Gierek nie bardzo orientował się w ogóle, o co w tej sprawie chodziło, a na pewno zupełnie to go nie interesowało. Trzeba jednak przyznać, że podejrzliwość rozwinęła się u Gomułki nie bez powodu. Z relacji dawniejszych jego współtowarzyszy i ze źródeł wynika, że nie była to cecha wrodzona, że w młodości był raczej nadmiernie ufny do ludzi, zwłaszcza ludzi partii. Zresztą- w kręgu bliskich współpracowników i współtowarzyszy zawsze pozostał otwarty, bez skrępowania wypowiadał kontrowersyjne sądy i opinie, nie chował uraz, umiał przejść nad różnicami i współpracować z różnymi ludźmi. Nie potrafił kryć swych uczuć, malowały się one zawsze na jego twarzy. Cechowało go duże poczucie lojalności. Życie dało mu jednak ciężką nauczkę, doznał wielu głębokich zawodów i rozczarowań. W 1948 roku i później spotkał się z krańcową nielegalnością, z perfidią wykorzystano przeciw niemu, co się tylko dało, nawet zupełnie prywatne rozmowy. Po tym doświadczeniu stał się inny, nieufny, mniej otwarty, podejrzliwy. Grudzień 1970 r. cechy te pogłębił i wzmocnił. Odnoszę wrażenie, że powodem była nie tyle utrata władzy i stanowiska, choć każdy polityk o ambicjach przywódczych tego typu porażki przeżywa boleśnie. Po rozruchach i zamieszkach na Wybrzeżu zmiana ekipy rządzącej musiała nastąpić. W każdym kraju podwyżka cen, powodująca rozruchy i uruchomienie dywizji pancernych do ich krwawego stłumienia — musiałaby wcześniej czy później spowodować upadek ekipy rządzącej. W najlepszym bowiem wypadku wydarzenia dowodziły jej niezdolności do panowania nad sytuacją za pomocą normalnych środków. Dymisja bywa w takim wypadku najlepszym wyjściem. To dla historyka jest poza dyskusją. Gomułka chyba boleśniej niż utratę władzy odczuł sposób, w jaki się z nim wówczas rozprawiono. Od marca 1968 r. narastała wobec niego opozycja w aparacie partyjnym i państwowej biurokracji. Prawdziwi zwycięzcy w marcowym konflikcie pragnęli łupu, całej władzy. Chcieli zrzucić krępujące ich gorsety kontroli nad wydatkami i polityką kredytową, popłynąć na fali wielkich inwestycji. Ostrożny Gomułka wydawał się im anachroniczny, przeszkadzał. Opozycję tę zachęcali wyraźnie przywódcy radzieccy. Kreml też miał dość Gomółki, wolałby kogoś bardziej spolegliwego, bez ambicji partnerskich. Jesienią 1970 r, nastroje w komitetach wojewódzkich i w lobby przemysłowym były już wybitnie antygomułkowskie. W tej sytuacji podwyżka cen nawet umiarkowana niosła ze sobą bardzo wysokie ryzyko. Gomułka robił wróżenie zupełnie niezorientowanego w sytuacji lub ją ignorującego. Intrygujące przeciw niemu otoczenie raczej zachęcało go do ryzyka, niż przed nim przestrzegało. Odnosiło się wrażenie, że co najmniej połowa BP liczy na to, iż tym razem Gomułce poślizgnie się noga. Ostatecznie przecież wystarczyłby sprzeciw 2-3 członków tego gremium, aby zastopować podwyżkę. Opozycjoniści nie ryzykowaliby niczym gorszym niż dobre synekury. W tej sytuacji dramatyczny rozwój wydarzeń na Wybrzeżu, jeśli nawet nie był sprowokowany, na co brak przekonywających dowodów, na pewno został z premedytacją wykorzystany do obalenia Gomułki. Ważki udział w tym czynników radzieckich jest oczywisty. We wspomnieniach Piotra Jaroszewicza znajdujemy relację z rozmowy z Kosygi-nem w Moskwie 16 grudnia 1970 r. Radziecki premier zupełnie otwarcie poinformował ówczesnego wicepremiera PRL, że kierownictwo KPZR uważa za konieczne usunięcie Gomułki, że popiera sukcesję Gierka, a nie Moczara, oraz prosi Jaroszewicza, aby niezwłocznie wrócił do Warszawy i działał w tym duchu8. W dwa tygodnie później 5 stycznia 1971 r. na Kremlu Gierek i Jaroszewicz podziękowali Breżniewowi za poparcie, a ten z kolei jowialnie i z zadowoleniem potwierdził swoją rolę w całej operacji. Utyskiwał, że z Gomułka nie dało się „otwarcie mówić o kolektywizacji rolnictwa", że był „kapryśny i nerwowy", więc „...jak zobaczyliśmy, że sprawy wzięły niedobry obrót, napisaliśmy list do Biura, że tego nie popieramy. Tow. Gomułka odszedł, cieszymy się z tego..."7. l 6 Piotr Jaroszewicz, Bohdan Roliński, Przerywam milczenie 1939-1989, Warszawa 1991, str. 156-159. 7 Tajne dokumenty Biura Politycznego, Grudzień 1970, w opracowaniu Pawła Domańs- kiego, Londyn 1991, str. 126-135. W początkach lat siedemdziesiątych przyszło Gomułce doświadczyć sporo upokorzeń, uniemożliwiono mu wystąpienie przed KC z obroną swojego stanowiska, usuwano ze wszystkich funkcji zaocznie, skazywano na milczenie, utrudniano dostęp do dokumentów. Było to w tamtym systemie postępowanie niestety normalne, prawie rutynowe. Nie można jednak dziwić się rozgoryczeniu Gomułki i jego, chwilami przesadnej, podejrzliwości. Wspomnienia, które publikujemy, są jedynymi, jakie Władysław Gomułka kiedykolwiek napisał, jeśli nie liczyć pewnych wątków autobiograficznych w liście dotyczącym genezy KRN8. Ogłoszony w 1973 r. w Izraelu przez dziennik „Nowiny-Kurier" tekst pt. Moje czternaście lat. Zwierzenia ^Władysława- Gomułki jest oczywistym ^fel§xfiEatęm7~NTe zasługuje na nazwę apokryfu jedynie dlatego, że tradycyjne apokryfy zwykle fałszowano lepiej i staranniej. Gomułka wielokrotnie protestował przeciw przypisywaniu mu tego tekstu i słusznie dopatrywał się w nim treści oszczerczych i szkalujących. Podejrzewał, że falsyfikat ten powstał z inspiracji Gierka i przy współudziale służby bezpieczeństwa. Umacniała go w tym przeświadczeniu złośliwa gorliwość, z jaką MSW kolportowało ten tekst w Polsce. Doszukiwał się autora wśród ludzi dawniej mu bliskich. Rozmawialiśmy na ten temat kilka razy. Supozycja inspiracji Moich czternastu lat przez tzw. pogrudniowe kierownictwo wydawała mi się raczej mało prawdopodobna, nie przemawiały za tym poważne przesłanki. Polskie MSW znalazłoby chyba lepszych fałszerzy. Na własny użytek zrobiłem analizę tego tekstu, posługując się rutynową procedurą stosowaną w naukach historycznych przy ustalaniu autentyczności lub dochodzeniu autorstwa. Doszedłem do wniosku, że Moje czternaście lat napisał autor lub autorzy, którzy Gomułki nie znali osobiście, a informacje czerpali z drugiej ręki. Zbyt wiele tam fantazji, zdarzeń nieprawdopodobnych i języka, którym Gomułka nigdy się nie posługiwał. Same informacje zostały zebrane w dużej obfitości, ale wśród prawdziwych, a nie zmyślonych, nie znalazłem ani jednej, która nie byłaby dostępna ze źródeł publikowanych w kraju lub na Zachodzie. Podzieliłem się tą opinią z Gomułka w styczniu 1981 r., pozostał jednak przy swoim zdaniu. Andrzej Werblan 8 Władysław Gomułka, Do redakcji Archiwum Ruchu Robotniczego, maj 1975 r., AKR t. IV 1977, por. też „Zeszyty historyczne", nr 39, Paryż 1977. Prolog 1. Zadziwiający sen L Napaść wojenna Niemiec hitlerowskich na Polskę zastała mnie w więziet. niu w Sieradzu. Zostałem aresztowany 25 kwietnia 1936 roku w Chorzowie i pod koniec tegoż roku Sąd Okręgowy w Katowicach1 skazał mnie na 7 lat więzienia jako funkcjonariusza KC KPP. Rzeczywiście, przed aresztowaniem przez kilka miesięcy byłem sekretarzem Komitetu Okręgowego Komunistycznej Partii Polski na Górnym Śląsku. Był to bodaj nawyższy wymiar kary, jaki kiedykolwiek zastosowano na Śląsku wobec komunisty. W Chorzowie zamieszkiwałem bez meldowania w jednorodzinnym małym domku, położonym na uboczu, nie opodal Huty „Kościuszko". Domek ten zajmował bezrobotny podówczas hutnik, Józef Poeta, wraz z rodziną. Uważał się on za Niemca i używał w domu języka niemieckiego. Do partii nie należał, lecz uchodził za sympatyka naszego ruchu. Był bliskim krewnym, wujkiem, kierownika śląskiej techniki okręgowej KPP Ewalda Jaworskiego. On właśnie dostarczył mi to mieszkanie i niekiedy w pilnych sprawach zachodził do mnie. Mieszkanie to zajmował przede mną poprzedni okręgowiec. Wprowadziłem się tam niedługo po jego wyjeździe ze Śląska. Bezpośrednio po przybyciu na Śląsk zamieszkiwałem w Świętochłowicach, przy ulicy Wolności nr 40, u Pawła Dylonga, członka KPP, robotnika pozostającego bez pracy, który poprzednio był zatrudniony w Hucie „Falva"2 w Świętochłowicach. Z uwagi na osobiste bezpieczeństwo trzeba było co pewnien czas zmieniać mieszkanie. Zasada ta obowiązywała wszystkich funkcjonariuszy KPP pracujących nielegalnie. W moim konkretnym przypadku było to tym bardziej wskazane, że mieszkanie, z którego korzystałem w Świętochłowicach, miało pod tym względem różne słabe strony. Toteż gdy 1 Rozprawa miała miejsce 29-30 września 1936 r. 2 Pełna nazwa brzmiała: Huta Bethlen-Falva, obecnie Huta Florian. podjąłem starania o wyszukanie sobie nowego locum, skorzystałem z propozycji kierownika techniki, Jaworskiego, i przy jego pomocy przekwaterowałem się do wspomnianego mieszkania w Chorzowie. W łonie Komitetu Dzielnicowego KPP Lipiny-Łagiewniki znalazł się konfident policyjny. Przy jego pomocy policja zlikwidowała technikę okręgową KPP, aresztowała jej kierownika Jaworskiego i współpracowników oraz wszystkich członków wspomnianego komitetu. Aresztowania rozpoczęły się 23 kwietnia 1936 roku, a 25 kwietnia o godz. 7 rano, kiedy jeszcze spałem, zjawili się w moim pokoju cywilni funkcjonariusze Urzędu Śledczego w Chorzowie, obudzili mnie, wylegitymowali, przeprowadzili rewizję i zakomunikowali, że zostałem zatrzymany. Dekonspiracja zajmowanego przeze mnie mieszkania nastąpiła w rezultacie policyjnej inwigilacji E. Jaworskiego. Z nim bowiem utrzymywałem stały kontakt, co z kolei pociągnęło inwigilację mojej osoby i umożliwiło policji ustalenie miejsca mego zamieszkania. Prowokator czynny w tej sprawie został zdemaskowany dopiero po wyzwoleniu Polski na podstawie sądowych materiałów archiwalnych, przejętych przez organa bezpieczeństwa woj. katowickiego. Był nim ówczesny sekretarz Komitetu Dzielnicowego KPP w Lipinach, Mieczysław Piguła3. Dowiedziałem się o tym od Franciszka Goleni, górnika z Nowej Wsi, śląskiego działacza komunistycznego, który w czasie pełnienia przeze mnie funkcji sekretarza Komitetu Okręgowego KPP Górnego Śląska wchodził w jego skład. Należał on do moich najbliższych współpracowników, m.in. przy jego pomocy kontaktowałem się bezpośrednio z kopalnianymi i fabrycznymi aktywistami KPP, on też ulokował mnie w mieszkaniu Dylonga w Świętochłowicach. Wszystkie okoliczności towarzyszące mojemu aresztowaniu należały do typowych i normalnych. Olbrzymia większość wsyp i aresztowań komunistów następowała w rezultacie ich inwigilacji, a także na skutek przenikania agentury policyjnej w szeregi KPP. Praktycznie było rzeczą niemożliwą uchronić się przed inwigilacją i następnie przed aresztowaniem w przypadku, gdy policja w określony sposób wpadła na trop 9 Autor może się mylić przypuszczając, że Mieczysław Piguła był konfidentem policyjnym. Niepodważalnych dowodów na to nie znaleziono, a podejrzenie wysunięte przez Franciszka Golenie opiera się wyłącznie na poszlakach, które dadzą się również inaczej zinterpretować. Według moich badań policja „rozpracowała" KDz KPP w Lipinach idąc tropem Figuły, ale uchwyconym na podstawie doniesień informatorów zewnętrznych, \j. spoza KPP oraz inwigilacji. Mieczysław Figuła był sądzony w tym samym procesie, co Gomułka, i został skazany na 4 lata więzienia. Był to wyrok wysoki, jedynie Gomułka otrzymał wyższy — 7 lat. Figuła wyrok odsiedział. W okresie okupacji był działaczem PPR, zginał w Oświęcimiu w 1943 r. Policja w latach trzydziestych starannie chroniła konfidentów i unikała skazywania ich na wieloletnie wyroki. Raczej rezygnowano z likwidacji wykrytej organizacji lub ograniczano zasięg aresztowań tak, aby uchronić konfidenta. choćby tylko jednego zaangażowanego w nielegalnej pracy partyjnej komunisty, zwłaszcza jeśli był to człowiek o stałym miejscu zamieszkania. Obserwując pilnie wszystkie jego kontakty i zmieniając ciągle ekipy wywiadowców, policja mogła łatwo rozciągnąć obserwację na cały zespół ludzi powiązanych wspólną działalnością. Tak też było i w moim przypadku. Każdy chyba kapepowski działacz partyjny zżył się z myślą, że wcześniej lub później „wpadnie" na robocie, co też z reguły miało miejsce. Myśl taka tkwiła również w zakamarkach mojego mózgu, żyła w mej podświadomości, jakby niezależnie od mej woli. Wspominam o tym dlatego, że moje aresztowanie poprzedziło zjawisko irracjonalne, zupełnie dla mnie niezrozumiałe, należące do dziedziny metapsychiki, niemożliwe do objaśnienia przez współczesną naukę. Mimo lat, które upłynęły od tego czasu, tkwi ono w mojej pamięci niczym nie zmącone po dzień dzisiejszy. Dokładnie na 24 godziny przed aresztowaniem przeżyłem we śnie to wszystko, co w dniu następnym spotkało mnie w rzeczywistości. Śniło mi się, że przy tapczanie, na którym spałem, stanął jakiś człowiek, pochylił się nade mną i trącając palcami moich piersi mówił: „Wstawać, wstawać". Na moje zapytanie, kto on jest i czego ode mnie chce, usłyszałem odpowiedź: „Policja, ubierać się" — co też uczyniłem. Zauważyłem wówczas stojącego obok stołu drugiego mężczyznę, przeglądającego moją teczkę leżącą na stole. W pokoju znajdował się równiej właściciel mieszkania J. Poeta, który milcząc przyglądał się rewizji. Dalszy ciąg moich przywidzeń stał się bardzo mglisty, nie zapamiętałem, co się działo dalej ze mną aż do momentu, kiedy zobaczyłem, że w towarzystwie obydwu mężczyzn znalazłem się na znanym mi przystanku tramwajowym, gdzie po nadejściu tramwaju wsiedliśmy wspólnie do wozu i dojechaliśmy do jakiegoś gmachu. Przesuwająca się taśma sennych wyobrażeń ponownie się zatarła, stała się nieczytelna aż do momentu, kiedy uświadomiłem sobie, że stoję samotnie w dużym pokoju, przygnębiony i milczący, ubrany jak zwykle, lecz bez kapelusza, a obok mnie przechodzą pojedynczo jacyś ludzie w ubraniach cywilnych i mundurach policyjnych i każdy z nich kieruje na mnie nieprzyjazny wzrok. Po chwili i ten widok ustępuje, znajduję się w innym miejscu, przytłaczają mnie jakieś męczące sceny, ktoś mnie prześladuje, nie wiem jednak kto i dlaczego. Wszystko się w mojej świadomości miesza, nic nie układa się w sposób logiczny i zrozumiały, aż w tym długotrwałym i zupełnie zamazanym seansie sennym wystąpił znowu obraz jasny, uchwytny i bezbłędnie czytelny. Widzę siebie w towarzystwie policjanta eskortującego mnie do więzienia. Jesteśmy już w gmachu więziennym, idziemy korytarzem, ja pierwszy, on nieco z boku za mną. Jestem świadom tego, że udajemy się do kancelarii więzienia, gdzie mam zostać wciągnięty do ewidencji więźniów. Dochodzimy do drzwi i policjant mówi: „To tutaj", ja przystaję przed drzwiami, on je otwiera i wchodzimy do kancelarii. Jest to obszerny prostokątny pokój, z dwoma normalnymi, lecz zakratowanymi oknami po lewej stronie, przedzielony na całą długość drewnianą barierką, za którą stoją dwa biurka. Przy pierwszym z nich siedzi dobrze prezentujący się mężczyzna, ma na sobie nową więzienną bluzę zapiętą aż po szyję, przed nim leżą na biurku jakieś papiery. Na prawo od niego, w kącie pokoju, za barierką, tuż pod oknem stoi spoglądając na nas oddziałowa, kobieta niewysokiego wzrostu, w średnim wieku, o regularnych rysach twarzy, ubrana jak na służbie w mundur strażniczki więziennej, przepasana skórzanym pasem i w czapce na głowie. Nagle przebudził mnie jakiś stuk. Otwarłem oczy, nie od razu zdałem sobie sprawę, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Mój na pół senny umysł był podniecony i niespokojny. Dopiero po chwili uprzytomniłem sobie, że to był sen. Sięgnąłem po zegarek leżący na krześle stojącym obok tapczanu. Była godzina siódma rano, pora mojego zwykłego wstawania. Prześladował mnie ten sen przez cały dzień. Nie mogłem się od niego uwolnić, lecz nie przywiązywałem doń żadnego znaczenia. Traktowałem tę niemiłą marę senną jak każdy inny sen, który się zwykle zapomina po przebudzeniu. Ten jednak nie zniknął z mojej pamięci. Nie widziałem nic dziwnego w tym, że śniło mi się, iż zostałem aresztowany, ani też w różnych szczegółach towarzyszących temu. Uważałem ten sen za swoisty produkt obawy przed aresztowaniem nurtującej podświadomie moje myśli. Przecież każde przywidzenie przeżywane we śnie rodzi się zwykle w spaczonej postaci na podłożu myśli człowieka, myśli kształtowanych przez różnorodne okoliczności towarzyszące jego życiu. Pod wieczór, jak zawsze po całodziennych zajęciach, gdy wracając do swego mieszkania wszedłem na polną ścieżkę prowadzącą do domku, zobaczyłem w odległości 150 do 200 metrów jakiegoś człowieka idącego wolnym krokiem przez pole. To mi się nie podobało. Ponieważ jednak człowiek ten nie przyszedł^za mną — mogłem to bezbłędnie stwierdzić — wszedłem do swego mieszkania, co nie mogło ujść jego uwagi. Pomyślałem sobie tylko, że muszę chyba znowu zmienić lokal, gdyż nie należy wykluczać, iż jest to szpicel, któremu zlecono obserwację domu i ustalenie, kto do niego wchodzi. Wieczorem napisałem trzy prywatne listy. Pierwszy dotyczył mojej żony przebywającej wówczas w więzieniu i adresowany był na nazwisko jej kuzynki w Warszawie. Drugi list przeznaczony był dla przebywającej od wielu lat w Mińsku na Białorusi siostry mojej żony, którą poznałem podczas mojego pobytu w Związku Radzieckim. Adresatem trzeciego listu była funkcjonariuszka Komunistycznego Związku Młodzieży Polski, przebywająca przez pewien czas na Śląsku, gdzie ją poznałem. Później została odwołana z tego terenu i przebywała w Warszawie. Zaadresowane koperty, w tym jedną w języku rosyjskim, zakleiłem i pozostawiłem na stole z zamiarem wysłania w następnym dniu. W jednym z listów, o treści nie budzącej żadnych politycznych skojarzeń, zamieściłem adres zwrotny na nazwisko wspomnianego już Pawła Dylonga w Świętochłowicach. Pod ten adres przychodziły już poprzednio przeznaczone dla mnie listy. List do siostry żony w Mińsku nosił podpis „Stefan", dwa pozostałe były podpisane nieczytelnymi inicjałami. Położyłem się późnym wieczorem. Ogarnął mnie widocznie głęboki sen, gdyż nie słyszałem, jak do mojego pokoju weszli dwaj funkcjonariusze policyjni w cywilnych ubraniach. Rozbudziłem się dopiero, gdy jeden z nich kilkakrotnie stuknął palcami w moją klatkę piersiową, mówiąc rozkazująco: „Wstawać, wstawać". Odbywało się to dokładnie tak samo, jak we wczorajszym śnie, i człowiek stojący nade mną był ten sam. Patrząc na niego leżałem nieruchomo, gdyż wciąż mi się wydawało, że znowu nawiedził mnie ten dziwaczny wczorajszy sen. Dopiero gdy ponownie usłyszałem: „Wstawać, ubierać się, tu policja" — rozwiało się złudzenie, uprzytomniłem sobie rzeczywistość. Wynik rewizji był negatywny w tym sensie, że nie znaleziono u mnie niczego, co mogłoby stanowić przekonywający materiał do oskarżenia mnie o działalność komunistyczną na Śląsku, a tym bardziej o pełnienie funkcji sekretarza okręgowego KPP. Dowód osobisty miałem autentyczny, na własne nazwisko. Ale policjanci promienieli radością. Nie wiedziałem wówczas, że w ciągu ostatnich dwóch dni zlikwidowali technikę okręgową i Komitet Dzielnicowy KPP, aresztując kilkunastu naszych ludzi. Wkrótce potwierdziły się dalsze fragmenty mojego proroczego snu. Nie znalazła się jednak w nim rewizja i jej przebieg oraz inne szczegóły mające w tym czasie miejsce, jak np. moje wyjście do ubikacji znajdującej się na podwórku (przy tej okazji stwierdziłem, że na zewnątrz znajdowała się również tajna policja), lub wyrównanie przed opuszczeniem domu rachunku. Natomiast Poeta, którego widziałem we śnie w moim pokoju, rzeczywiście przebywał w nim cały czas, jako świadek rewizji. Potwierdził się także fragment snu przedstawiający przystanek tramwajowy. Znalazłem się na tym dobrze mi znanym przystanku doprowadzony przez obydwu tajniaków. Jeden z nich schował się w bramie przeciwległego domu, skąd obserwował, co się wokół dzieje. Ten fragment także widziałem we śnie. Za chwilę powrócił i po nadejściu tramwaju pojechaliśmy do komisariatu policji w Chorzowie. Po wstępnym przesłuchaniu i sfotografowaniu ustawiono mnie w przejściowym pomieszczeniu, gdzie jak na defiladzie przesunęło się przed moimi oczami kilkunastu mundurowych policjantów i osobników w cywilnych ubraniach, przyglądających się bacznie mojej osobie. W widowisku tym chodziło najprawdopodobniej o to, czy któryś z nich rozpoznaje mnie i może coś o mnie powiedzieć. Z komisariatu policji w Chorzowie przewieziono mnie wkrótce do gmachu powiatowej komendy policji woj. śląskiego w Świętochłowicach, kierującej całą akcją aresztowań; zarówno bowiem miejscowość, gdzie znajdowała się drukarnia, jak i miejscowości objęte działalnością zlikwidowanego Komitetu Dzielnicowego KPP, a także miejsca zamieszkania wszystkich aresztowanych w związku z tą sprawą przynależały administracyjnie do powiatu świętochłowickiego. W komendzie powiatowej policji w Świętochłowicach przesłuchiwał mnie nadkomisarz Potyka, usiłując się dowiedzieć, po co przyjechałem i co robiłem na Śląsku. Z tymi pytaniami spotkałem się już w komisariacie policji w Chorzowie. Cóż mogłem powiedzieć? Miałem do wyboru dwie możliwości: albo odmówić odpowiedzi na wszelkie pytania i domagać się przedstawienia mi powodów aresztowania, albo zmyślić i zaaplikować im jakąś bajeczkę, która by nosiła pozory prawdy i nie można byłoby uznać jej z miejsca za kłamliwą. Wybrałem to drugie i podobnie jak na przesłuchaniu w Chorzowie oświadczyłem, że zajmuję się publicystyką, a na Śląsku chciałem zebrać materiał do opracowania reportażu z życia górników. Na wszystkie dalsze pytania zmierzające do ustalenia osób udzielających mi informacji oraz pism publikujących moje prace odmawiałem odpowiedzi. Nie mogę przecież narażać przyjaznych mi ludzi na prześladowania policyjne — mówiłem — które byłyby tak samo bezpodstawne, jak aresztowanie mnie. Przesłuchujący mnie nadkomisarz nie wierzył ani jednemu mojemu słowu, czego też nie ukrywał, grożąc przy tym, że ma sposoby na wydobycie ze mnie prawdy. Gdy doszedł do wniosku, że nie dowie się ode mnie niczego, kazał mnie odprowadzić do aresztanckiej celi, rezygnując nawet ze sporządzenia protokołu przesłuchania. Przez całą dobę spędzoną w areszcie policyjnym w Świętochłowicach pozostawałem pod wrażeniem mojego wczorajszego snu. Wszystkie jego fragmenty pozostałe w mojej pamięci, oprócz ostatniego, już się potwierdziły, zostały niejako skonfrontowane z rzeczywistością i okazały się z nią zgodne. Opierając się na wydarzeniach przeżytych w ciągu tej doby wiedziałem teraz, co zostało w moim śnie zamazane, wyłączone lub nie zapamiętane. Nie zapamiętałem np. żadnego jasnego obrazu przedstawiającego jakiś fragment tego, co się ze mną działo w powiatowej komendzie policji w Świętochłowicach. Tym bardziej więc dręczyło mnie pytanie, czy sprawdzi się ostatni, dobrze zapamiętany fragment mojego snu. Miałem się o tym wkrótce przekonać. 26 kwietnia, mimo iż był to dzień niedzielny, przewieziono mnie około południa ze Świętochłowic do więzienia w Katowicach. Trasy przejazdu oraz wejścia za bramy więzienia pamięć moja po przebudzeniu się ze snu również nie zarejestrowała. Ale od momentu, gdy znalazłem się na korytarzu w asyście policjanta prowadzącego mnie do kancelarii więzienia, potwierdziło się wszystko, co widziałem i przeżyłem we śnie. To samo miejsce, ta sama droga, te same drzwi otwierane przez policjanta. Zanim jeszcze wszedłem do pokoju kancelaryjnego, znałem już jego obraz i wiedziałem, kogo w nim zastanę. Wszak przed około 30 godzinami wszystko to widziałem we śnie. Toteż wchodząc do pokoju skierowałem swój wzrok na lewo. Senny obraz stał się teraz materialną rzeczywistością. Za drewnianą przegrodą rozdzielającą kancelarię stała przy oknie w kącie pokoju, zwrócona twarzą w moją stronę umundurowana kobieta—strażniczka więzienna. Bliżej drzwi, pośrodku pokoju, za barierką siedział przy nakrytym papierem stole biurowym więzień w zapiętej pod szyję szarej bluzie i również spoglądał w naszą stronę, tj. na mnie i na eskortującego mnie policjanta. Wczorajsze zjawy senne zobaczyłem teraz w postaci żywych ludzi, realnej rzeczywistości. Ten końcowy fragment snu zamykający długą taśmę moich przeżyć sennych w konfrontacji z materialną rzeczywistością był takim samym wiernym jej odbiciem, jak fragment początkowy, kiedy słyszane we śnie rankiem 25 kwietnia słowa: „Wstawać, wstawać" i odczuwane stukanie palcami w moje piersi brałem za rzeczywistość, dokładne zaś odtworzenie tej sceny rankiem 26 kwietnia brałem początkowo za powtórzenie wczorajszych przeżyć sennych. Opisałem ten dziwny sen nie bez wahań. Nie umiem go sobie wytłumaczyć, nie mogę go zrozumieć. Śniłem bowiem nie o tym, co przedtem świadomie przeżyłem i co wskutek tego już zarejestrowała moja kora mózgowa. Śniło mi się natomiast to, co dopiero później zobaczyłem na jawie. Skąd więc wzięły się w moim mózgu, w jaki sposób się doń przedostały obrazy zjawisk przedtem nigdy nie widzianych i nie przeżywanych? Mój światopogląd był i pozostał materialistyczny. Prorocze sny nie powinny więc znaleźć w nim miejsca, jak w ogóle wszystko co zalicza się dzisiaj do dziedziny metapsychiki. A jednak się znalazły. Obaliły barierę materialistyczną i przedostały się do mojego mózgu. Może kiedyś nauka potrafi wykazać, że te niezrozumiałe dotychczas zjawiska zaklasyfikowane do specjalnej przegródki zwanej metapsychi-ką wcale nie są sprzeczne z materialistycznym światopoglądem człowieka i znajdą w tym światopoglądzie pełne wytłumaczenie. Żadna teoria nie jest doskonała, zakończona, raz na zawsze zamknięta. Niech więc będzie to dla mnie usprawiedliwieniem, że zdecydowałem się przedstawić na tych kartach mój nigdy nie zapomniany przedziwny sen. Pragnę jeszcze raz zaznaczyć, że w ciągu lat, które od tego czasu upłynęły, mówiłem o tym zaledwie kilku osobom. Ale nawet im nie przedstawiłem szczegółowo moich sennych przeżyć —jak czynię to tutaj —nie byłem bowiem przekonany, iż osoby te dadzą wiarę moim słowom. Myślę zresztą tak samo i obecnie. Ja również, przed własnym doświadczeniem, odniósłbym się z pobłażliwą nieufnością, gdyby mi ktoś opowiedział taką historię jako własne, przeżyte we śnie wydarzenie. Umysł komunisty, jego sposób myślenia ukształtowany przez mark-sistowsko-leninowskie założenia teoretyczne, czyni go nieufnym i ostrożnym wobec wszystkiego, co założeniom tym przeczy, czy tylko nie odpowiada. Jakże komunista może przyjąć i uznać za fakt, iż kogoś nawiedził proroczy sen, w którym przeżył to, co go dopiero później miało w rzeczywistości spotkać? Danie temu wiary, oznaczałoby odstępstwo od fundamentalnych, materialistycznych założeń marksistowskiej filozofii, stoczenie się na pozycje deizmu, religianctwa, mistyki. Ja także byłem i jestem komunistą. Nie mogę jednak przeczyć samemu sobie, uznać własny sen za niebyły. I tu powstaje prawdziwy dylemat—prawdziwy dlatego, że dylemat jest nierozwiązalny. 2. Więzienne spotkania z hitlerowcami W więzieniu w Katowicach przebywałem około 14 miesięcy. Z górą rok trzymano mnie w izolatce, w celi jednoosobowej, gdzie czułem się zupełnie dobrze. Trudno mi powiedzieć, czy była to izolacja z góry nakazana przez organa śledcze. Raczej nie. Moją izolację od pozostałych aresztowanych w tej samej sprawie przeprowadzono w ten sposób, że tylko ja jeden z tego grona znalazłem się w więzieniu w Katowicach, pozostałych zaś osadzono w więzieniu w Mysłowicach, a Franciszka Golenia w więzieniu w Chorzowie. Komunistów aresztowanych na Śląsku i Zagłębiu Dąbrowskim osadzano z reguły w więzieniu w Mysłowicach oraz w więzieniu w Będzinie. Gdy siedziałem w więzieniu katowickim, byłem tam bodaj jedynym więźniem oskarżonym o działalność komunistyczną. W każdym razie z żadnym kapepowcem się nie zetknąłem. W tych warunkach osadzenie i trzymanie mnie w pojedynce bardzo mi odpowiadało. Mogłem to nawet uważać za wyraz właściwego stosunku do więźnia politycznego ze strony administracji więzienia. Pojedynczych cel było bowiem niewiele w tym więzieniu, dostosowanym do pomieszczenia kilkuset osób. Po uprawomocnieniu się wyroku sądowego, na dwa lub trzy tygodnie przed przewiezieniem mnie do więzienia w Rawiczu, zostałem przeniesiony z pojedynki do kilkuosobowej celi. Siedziało w niej czterech więźniów śledczych, w tym trzech członków nielegalnej organizacji hitlerowskiej noszącej nazwę: „Niemiecki Narodowo-Socjalistyczny Ruch Robotniczy" Górnego Śląska (Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterbewegung). Organizacja była odpowiednikiem patii hitlerowskiej w Niemczech NSDAP (National-Sozialistische Deutsche Arbeiter Partei) i stawiała sobie za cel oderwanie Górnego Śląska od Polski i przyłączenie go do Niemiec. W wielu miejscowościach Górnego Śląska członkowie tej organizacji rekrutujący się głównie z szeregów robotniczych, szczególnie młodzi, manifestowali publicznie swoje prohitle- rowskie sympatie i antypolskie stanowisko, śpiewali hitlerowskie i niemieckie piosenki w miejscach publicznych, ubierali się na wzór hitlerowskiej organizacji młodzieżowej (Hitlerjugend), nosząc na ramieniu opaski ze swastyką itp. Latem 1936 roku kilkudziesięciu członków tej organizacji zostało aresztowanych i znaczną ich część osadzono w więzieniu w Katowicach. Ci trzej, z którymi przebywałem w jednej celi, byli robotnikami, przed aresztowaniem pracowali w górnictwie węglowym. Najstarszy z nich miał około 50 lat, dwaj pozostali byli w wieku 30—35 lat. Nazwiska ich, których dokładnie nie pamiętam, były polskie. W celi rozmawiali między sobą w języku polskim, w gwarze śląskiej, wtrącając słowa niemieckie, co wśród Ślązaków było wówczas zjawiskiem dość powszechnym. Otrzymując paczki żywnościowe nie dzielili się między sobą ich zawartością w sposób obowiązkowy, co najwyżej jeden drugiemu dawał dobrowolnie jakieś okruchy z otrzymanej przesyłki. Poziom polityczny tych ludzi był niezmiernie niski, świadomość klasową dławił i unicestwiał w nich nacjonalizm. Zafascynowani Hitlerem, uważali jego partię za socjalistyczną i robotniczą, o charakterze narodowym. Jako robotnicy nie mieli poczucia międzynarodowej solidarności, nie rozumieli idei proletariackiego internacjonalizmu. Sposób myślenia dyktowało im poczucie niemieckości, głębokiej więzi z Niemcami, solidarności ze wszystkim co działo się wówczas w hitlerowskiej Rzeszy. W ich mniemaniu Górny Śląsk był ziemią niemiecką, zagarniętą przez Polskę, która była im duchowo obca, wprost wroga. Przebywanie we wspólnej celi z takimi ludźmi było niemiłe, denerwujące, stwarzało atmosferę zadrażnień i napięcia. Zwracałem się więc do administracji więzienia o ponowne umieszczenie mnie w pojedynce, lecz bezskutecznie. Wszystkie były zajęte, głównie przez oskarżonych o szpiegostwo na rzecz Niemiec. Zapewniano mnie tylko, że wkrótce opuszczę tę celę, gdyż jako więzień karny zostanę przetransportowany do innego więzienia. Zanim to nastąpiło, musiałem znosić przebywanie w otoczeniu tych ludzi, z którymi nic mnie nie łączyło, a wszystko dzieliło. Wkrótce też za najlepszą formą układania sobie znośnego współżycia i niedopuszczania do konfliktów uznaliśmy wzajemne milczenie w sprawach kontrowersyjnych. Stanowiło ono swego rodzaju psychologiczną kładkę nad rozdzielającą nas przepaścią, pozwalającą na wnoszenie względnego spokoju do codziennego życia we wspólnej celi. W celi tej przebywał jeszcze jeden więzień śledczy, młody bezrobotny chłopak z Nowej Wsi, nazwiskiem Bujoczek, oskarżony o jakieś chuligaństwo. Jego zainteresowania koncentrowały się głównie wokół seksu. Chlubił się swoimi przygodami miłosnymi, a że chłopak był przystojny i wesoły, zapewne miał powodzenie u dziewcząt. Jego obecność w celi stanowiła określoną przeciwwagę wobec odczuwanej przeze mnie uciążliwości wynikającej z przebywania w tejże celi hitlerowców, rodziła więc u mnie lepsze samopoczucie. Chociaż nie miał on wówczas żadnych powiązań z naszym ruchem i stał od niego daleko, chętnie z nim rozmawiałem na różne tematy, widziałem w nim sojusznika w swojej antyhitlerowskiej postawie. W latach sześćdziesiątych, przebywając kiedyś na Śląsku, dowiedziałem się, że tenże Bujoczek wstąpił do PZPR i jest komendantem straży fabrycznej w hucie „Pokój". Miło mi było usłyszeć tę informację. W tym skrzydle więzienia katowickiego, w którym ulokowano mnie po aresztowaniu, znajdowały się cztery pojedyncze cele położone naprzeciw siebie, po dwie z każdej strony, dostęp zaś korytarzowy do każdej ze stron rozdzielała stalowa balustrada zabudowy więzienia. W jednej z tych cel osadzono mnie, pozostałe trzy pojedynki zajmowali więźniowie oskarżeni o szpiegostwo na rzecz Niemiec. Codzienne półgodzinne spacery odbywały się na podwórku więziennym wokół okrągłego placu, z czymś w rodzaju klombu zasadzonego kwiatami. Więźniowie maszerowali gęsiego w jednometrowych lub większych odstępach (w zależności od liczby spacerujących) cela za celą, czego ściśle pilnowała administracja. Po piętnastu minutach spaceru, na komendę oddziałowego, wąż więźniów obracał się w drugą stronę, posuwając się dalej po tym samym kole. Spacerując w tym układzie miałem z reguły przed sobą i za sobą osobników aresztowanych pod zarzutem szpiegostwa. Dwóch z nich zachowywało się milcząco, nie przejawiało ani inicjatywy, ani skłonności do nawiązania spacerowych dialogów, możliwych do prowadzenia w sposób nie zwracający uwagi oddziałowego. Jednym z nich był mój sąsiad, który podawał się za buchaltera i utrzymywał, że jest niewinny. Trzeci natomiast, człowiek w średnim wieku, niski wyłysiały blondyn, który zdaniem moim bez wątpienia zajmował się szpiegostwem na rzecz Niemiec, okazał się facetem rozgadanym, inteligentnym, politycznie dobrze zorientowanym. Cechowała go wielka pewność siebie, przekonanie o swojej racji. Od tej strony mógł nawet imponować. Z rozmów spacerowych, które półgłosem prowadziliśmy między sobą (mówił zawsze ten, który szedł z tyłu, a idący przodem tylko słuchał; po piętnastu minutach, gdy na komendę strażnika spacerujący w kole więźniowie zrobili „w tył zwrot", role się zmieniały), szczególnie utkwiły w mojej pamięci jego oceny dotyczące perspektyw stosunków między Polską a Niemcami. Utrzymywał on stanowczo, z głębokim przekonaniem (w drugiej połowie 1936 roku, co wymaga podkreślenia), że między Polską a Niemcami musi dojść do wojny, że w bliższej lub dalszej przyszłości wojna polsko-niemiecka jest rzeczą nieuniknioną, że jest to tylko kwestia czasu, najbliższych lat. Tezę tę uzasadniał głównie tym, że terytorium Niemiec musi stanowić organiczną całość geograficzną i Poi- ska nie może w nieskończoność rozdzielać Prus Wschodnich od reszty Niemiec. A ponieważ jest przekonany, że Polska nie zrezygnuje dobrowolnie z Pomorza, które odcina Prusy Wschodnie od Niemiec, wojna zatem jest nieunikniona. Replikowałem na to, że gdyby kierować się geografią, to Prusy Wschodnie aż się proszą, aby je wcielić w granice Polski, a z historycznego punktu widzenia ma ona chyba więcej praw do tego terytorium niż Niemcy. Jeśli zatem Niemcy rozpoczną wojnę z Polską, to w rezultacie Prusy Wschodnie zostaną włączone w granice państwa polskiego. Rozwiązywanie problemów terytorialnych między państwami dokonuje się z reguły za pomocą siły — odpowiadał mój rozmówca. Kto silniejszy ten zwycięża. Polska w porównaniu z Niemcami jest kilkakrotnie słabsza. Wynik wojny więc jest przesądzony. Niemcy jednym uderzeniem rozwalą Polskę, jak domek z kart. Wyjdziemy wówczas z więzienia wspólnie — i pan, i ja — dodał przekonany o swojej racji i o solidnym wyroku, jaki go czeka. W swoich rachubach nie bierze pan pod uwagę sojuszników Polski — odpierałem z kolei jego argumenty. W przypadku napaści wojennej Niemiec na Polskę w jej obronie z całą pewnością stanie Francja, a wojna na dwa fronty nie daje Niemcom najmniejszych szans. Pożar wojny mógłby wówczas ogarnąć wiele innych państw. Niemcy nie zapomniały chyba lekcji, jaką otrzymały w wojnie światowej. Właśnie w wojnie na dwa fronty wówczas prowadzonej, dopatruje się Hitler w swej książce Mein Kampf przyczyn klęski wojennej Niemiec. Jakże więc, podejmując wojnę z Polską, Hitler może zabezpieczyć Niemcy przed wojną z Francją, przed jednoczesnym prowadzeniem wojny na Wschodzie i na Zachodzie? Niebezpieczeństwo wojny na dwa fronty jest bardziej realne w odniesieniu do Polski — stwierdził w odpowiedzi mój rozmówca. Niech pan nie zapomina o bardzo ważnym fakcie: pretensje terytorialne do Polski wnoszą nie tylko Niemcy, lecz także Rosja. W tym tak doniosłym punkcie interesy Niemiec i Rosji są całkowicie zbieżne, co nie może nie mieć wpływu na ich politykę w stosunku do Polski. Nie można wątpić, że w przypadku wojny polsko-niemieckiej Rosja nie omieszka sięgnąć po terytoria wschodnie państwa polskiego, zamieszkane w większości przez Ukraińców i Białorusinów. I wówczas Polska musi prowadzić wojnę na dwa fronty, a nie Niemcy. Liczy pan na pomoc Francji, na jej zobowiązania sojusznicze wobec Polski? Nie trzeba być naiwnym. W polityce trzeba się zawsze kierować realiami. Francja nie będzie się bić za sprawę Polski. Co by jej to dało? Nikt nie stawia na przegranego konia. Zobowiązania sojusznicze dotrzymywane są tylko w takim przypadku, jeśli obu stronom przynoszą korzyści. W istniejącej sytuacji polsko-francuski sojusz wojskowy nie może przynieść Francji żadnych korzyści. Przestał zatem być czyn- nikiem, z którym Niemcy musiałyby się liczyć w swojej polityce wobec Polski. Dlatego też nie grozi Niemcom niebezpieczeństwo wojny na dwa fronty, nie popełnią one błędu, którego dopuściły się w wojnie światowej. Zawarte w Mein Kampf zalecenia Hitlera w tym przedmiocie będą z pewnością przestrzegane. W tym dialogu politycznym ciągnącym się z różnym nasileniem przez wiele tygodni przewijały się także nieprzyjemne i kłopotliwe dla mnie fragmenty. Dotyczyły one stanowiska zajmowanego przez KPP w sprawie Górnego Śląska i Pomorza. Rozmówca mój, który w pełni popierał aneksjonistyczne zamierzenia Hitlera w stosunku do ziem polskich (wyrażając jednocześnie zdziwienie na moją reakcję w tej sprawie), powoływał się i na to, że przecież KPP także nie akceptuje wcielenia tych terytoriów do Polski, uważając je za niemieckie, i w związku z tym domaga się przyznania ludności Górnego Śląska i Pomorza prawa do samostanowienia o swoim losie. Musiałem mu wyjaśnić, że KPP zrewidowała to swoje stanowisko, było ono bowiem niesłuszne i błędne, że Górny Śląsk i Pomorze to ziemie etnicznie i historycznie polskie, a obecnie stanowią integralną część państwa polskiego. Kierując się tymi przesłankami KPP uznała, że wysuwane przez nią poprzednio żądanie przyznania ludności tych ziem prawa do samostanowienia o swoim losie nie miało podstaw. Ponadto żądanie to w sposób pośredni akceptowało wiekową politykę germanizacji ludności tych ziem, a także rozbiory Polski. Argumenty te, rzecz jasna, nie zmieniły poglądów mojego rozmówcy. Rozwijając natarcie i nie skrywając ironii zapytywał on: czy rewizja stanowiska KPP w sprawie samostanowienia rozciąga się także na ludność zamieszkującą wschodnie połacie Polski? Gdy zaprzeczyłem i uzasadniłem, dlaczego KPP stoi na gruncie przyznania Ukraińcom i Białorusinom prawa do samostanowienia aż do oderwania się od Polski, mój interpelant, który nie spodziewał się innej odpowiedzi, kontynuował dalej: czy uważa pan, że odmawiając Niemcom prawa do samostanowienia i domagając się tego prawa dla Ukraińców i Białorusinów KPP zyska w ten sposób na zaufaniu w społeczeństwie polskim i spowoduje łagodniejsze traktowanie jej przez polskie władze państwowe? Nie rozumiem do czego pan zmierza — replikowałem. W swojej polityce narodowościowej KPP kieruje się marksistowsko-leninows-kimi zasadami. Dla tych zasad, dla wcielenia ich w życie stara się pozyskać klasę robotniczą, szerokie rzesze ludzi pracy. Zasadom tym nigdy się nie sprzeniewierzy. Oto właśnie mi chodzi — podchwycił skwapliwie mój rozmówca. Mam jednak jeszcze jedno pytanie: jakie stanowisko zajęłaby KPP w przypadku, gdyby Związek Radziecki usiłował przemocą, na drodze wojny oderwać od Polski i włączyć w granice swojego państwa jej terytoria wschodnie, zamieszkane w większości przez ludność ukraińs- ką i białoruską? Czy KPP udzieliłaby temu poparcia? Czy byłoby to zgodne z zasadami marksizmu-leninizmu? J Forma, w jakiej przedstawiłem tu przebieg moich rozmów prowadzonych na spacerach z osobnikiem oskarżonym o szpiegostwo na rzecz Niemiec, została dość dowolnie skonstruowana. Przytoczone wypowiedzi odbiegają naturalnie od pierwotnej oryginalnej wersji. Obecnie, po tylu latach w żaden sposób nie jestem w stanie odtworzyć ich dosłownie. Ale oryginalne, nie zmienione pozostały w tym opisie wszystkie główne problemy i najważniejsze myśli przewijające się w naszym dialogu. Utkwił mi on w pamięci ze względu na jego szczególną treść. Gdy w kilka lat później zmaterializowały się sprawy będące przedmiotem naszego dialogu, rozmówca mój, którego dalsze losy są mi nie znane, urósł w moich myślach na polityka wielkiej klasy. W tym czasie żadnemu polskiemu komuniście nie przyszłoby do głowy, że pretensje terytorialne Niemiec i Związku Radzieckiego do ziem przynależnych do Polski postawiają kiedyś w obliczu konieczności prowadzenia wojny na dwa fronty, a mówiąc dokładniej, w obliczu zagłady. Wywiad hitlerowski brał już wówczas taką możliwość pod uwagę, czego dowodzą wypowiedzi mojego rozmówcy. Nie przypuszczam, że były to jego prywatne oceny sytuacji, co także zresztą nie zmieniałoby istoty rzeczy. KPP natomiast widziała wówczas jako realne, górujące nad wszystkim niebezpieczeństwo wspólnej napaści wojennej Niemiec i Polski na Związek Radziecki i do tej naciągniętej koncepcji „naciągała" całą swoją politykę. Do wypowiedzi mojego rozmówcy nie przywiązywałem wówczas większego znaczenia. Chętnie go jednak słuchałem. Jego hipotezy nieraz mnie zadziwiały. We wszystkich omawianych sprawach poglądy nasze się rozchodziły i każdy z nas pozostawał przy swoim zdaniu. Na niektóre sprawy nie miałem wyrobionego poglądu. Tak na przykład nie miałem odpowiedzi na pytanie, jakie stanowisko zajęłaby KPP w przypadku agresji wojennej Związku Radzieckiego na Polskę. Nie chcąc przyznać się do tego, potraktowałem to pytanie jako fantastyczne, bezprzedmiotowe, nie zasługujące na poważne potraktowanie. Prawo do samostanowienia Ukraińców i Białorusinów o swoim losie — oświadczyłem mojemu rozmówcy — zostałoby brutalnie zdeptane i pogwałcone, gdyby Związek Radziecki za pomocą napaści wojennej na Polskę usiłował włączyć Ukrainę Zachodnią i Białoruś Zachodnią w swoje granice. Możliwość taka w ogóle nie wchodzi w rachubę. Tak wówczas mówiłem i chyba... wierzyłem. Najlepsza teoria nie dorównuje praktyce życia. Heż to razy doszukiwałem się powodów, dla których Komunistyczna Partia Polski została rozwiązana w 1938 roku. I zawsze nasuwała mi się tylko jedna, w pełni umotywowana, uzasadniająca to posunięcie od- powiedź: KPP została rozwiązana dlatego, żeby nie musiała określać swego stanowiska w momencie, kiedy wojska radzieckie wkraczać będą w granice państwa polskiego. Widocznie takie wyjście uważał Stalin za najlepsze dla KPP nie chcąc dopuścić do tego, aby w przyszłości znalazła się ona w bezwyjściowej sytuacji. •• 3. Śledztwo i rozprawa K Płynęły jednostajnie dni i miesiące, a w moim położeniu nie zachodziło nic godnego uwagi. Skontaktowałem się listownie z rodziną w Krośnie, u której od dłuższego czasu przebywał również mój syn, Ryszard, liczący wówczas szósty rok życia. Wychowywali go babcia, dziadek i ciocia Ludka [Ludwika Paczosa]. Ta ostatnia, prowadząc pracownię krawiecką, zarabiała na jego utrzymanie, podobnie jak na utrzymanie swoich rodziców. Matka Ryszarda siedziała w tym czasie w więzieniu, aresztowana 17 października 1935 roku przez policję w Złoczowie koło Sieradza pod zarzutem działalności komunistycznej. Siostra Ludwika, na moją prośbę zaprenumerowała mi gazetę, o ile pamiętam „Polonię" katowicką. Byłem więc w kursie spraw. Ona też załatwiła mi obrońcę w osobie adwokata [Edwarda] Grabowskiego z Warszawy, przynależnego politycznie do PPS-Lewicy. Nie wpłynął on w najmniejszym stopniu na przebieg śledztwa i rozprawę sądową. Jeden jedyny raz odwiedził mnie w więzieniu sędzia śledczy Sądu Okręgowego w Katowicach, człowiek stosunkowo młody i chyba niezbyt doświadczony. Od razu, na wstępie przesłuchania, zwracając się do mnie, zauważył: „Gdyby pan chciał, mógłby mi pan dużo powiedzieć, wiem jednak, że nie dowiem się od pana niczego, nie będę więc na to nalegał". Rozsądny facet, pomyślałem, wzruszając ramionami. „Rzeczywiście — odrzekłem—o sobie nic ciekawego nie mogę panu powiedzieć, natomiast chciałbym się od pana dowiedzieć, za co zostałem aresztowany i co uzasadnia przetrzymywanie mnie w więzieniu?" „O wszystkim dowie się pan z aktu oskarżenia" — poinformował mnie sędzia i w ciągu 15-20 minut zakończył śledztwo. Przesłuchanie prowadził w taki sposób, że już w pytaniu sugerował odpowiedź. Na przykład zapytywał: „Do Partii Komunistycznej pan nie przynależy?" „Nie" — odpowiadałem. „Na terenie Górnego Śląska działalnością komunistyczną pan się nie zajmował?" — „Nie, nie zajmowałem się" — padała moja odpowiedź. „Franciszka Goleni pan nie zna?" — „Nie, nie wiem kto to jest" — odpowiadałem znowu. Powtarzało się to, aż do wyczerpania z góry przygotowanego programu przesłuchania. Wszystkie te odpowiedzi sędzia wnosił do protokołu, pod którym — po odczytaniu mi jego treści — złożyłem swój podpis. Pod koniec roku 1936 lub na początku roku 1937 *, przed Sądem Okręgowym w Katowicach, zasiadającym w składzie trzech sędziów, odbywała się nasza rozprawa sądowa. Byłem przygotowany na to, że otrzymam kilka lat więzienia. Wprawdzie wszystkie dowody przemawiające przeciwko mnie można było podważać, lecz w połączeniu z moją biografią trudne było do obalenia. Najbardziej nieprzyjemne było to, że niektórzy współoskarżeni załamali się w śledztwie i obciążali mnie swymi zeznaniami. Policja była zresztą dobrze poinformowana o roli i działalności poszczególnych oskarżonych, gdyż w naszych szeregach miała swego agenta. Nie wiem, jakimi informacjami konfidencjonalnymi rozporządzał sąd. Te bowiem z akt sprawy zostały wyłączone. Nie udostępniono ich do wglądu ani oskarżonym, ani ich obrońcom. Nie powoływał się też na nie prokurator, jak również sąd pominął je w motywach wyroku. A przecież właśnie te informacje konfidencjonalne dostarczone sądowi przez policję stanowiły główny materiał obciążający wszystkich oskarżonych. Metoda posługiwania się przez sądy Polski międzywojennej informacjami konfidencjonalnymi, często bez ujawniania ich treści, nie mówiąc już o nazwiskach informatorów i wydawanie na tej podstawie wyroków skazujących, była w stosunku do komunistów powszechnie praktykowana. Przewodniczący kompletu sędziowskiego otrzymywał od kierownika Urzędu Śledczego tajną notatkę zawierającą informację konfidencjonalną zwykle bez podawania źródła jej otrzymania. Nazwisko konfidenta stanowiło tajemnicę służbową policji, która nie dekons-pirowała go nawet przed zespołem sędziowskim. Notatka taka stanowiła dla sądu dostateczny materiał dowodowy dla skazania oskarżonego lub oskarżonych na długoletnie nieraz więzienie. Niekiedy kierownik Urzędu Śledczego, który dostarczył sądowi oskarżycielski materiał konfidencjonalny, stawał na rozprawie sądowej w charakterze świadka powołanego przez prokuratora. Na postawione przez przewodniczącego zespołu sędziowskiego pytanie, co mu jest wiadomo w danej sprawie, szef defensywy rozpoczynał swój wywód od słów: „Na podstawie posiadanych przez Urząd Śledczy informacji konfidencjonalnych, których prawdziwość nie budzi wątpliwości, wiadomym mi jest..." i dalej następował opis danej sprawy oraz charakterystyka poszczególnych oskarżonych. Mogło nie być żadnych innych dowodów, zeznanie szefa defensywy uzbrojonego w informacje kon- 4 Omyłka w datowaniu. Rozprawa przed SO odbyła się 29-30 września 1936 r. Natomiast 9 stycznia 1937 r. sprawę rozpatrywał Sąd Apelacyjny. Po krótkiej rozprawie bez udziału oskarżonych i bez postępowania dowodowego SA uchylił w całości wyrok SO i orzekł nowy wymiar kary, obniżając ją dla większości oskarżonych mniej więcej o jedną trzecią. Władysława Gomułkę skazano ostatecznie na 4 lata i 6 miesięcy więzienia. fidencjonalne wystarczało. Wyrok skazujący był murowany. Pragnę tu jednak podkreślić, że są mi nie znane przypadki, aby Urząd Śledczy przekazywał sądom informacje konfidencjonalne spreparowane przez siebie i nie mające nic wspólnego z prawdą. Widocznie defensywa kierowała się założeniem oraz instrukcjami z góry, że tego rodzaju metody są niedozwolone, gdyż nie przynoszą korzyści i nie prowadzą do celu. Zespół sędziowski rozpatrujący naszą sprawę niezależnie od informacji konfidencjonalnych oraz zeznań świadków i oskarżonych, rozporządzał dowodami rzeczowymi znalezionymi i zajętymi przez policję w związku z likwidacją drukarni partyjnej. Drukarnia ta znajdowała się w Chropaczowie przy ulicy Hutniczej nr 10, w mieszkaniu Walerego Stożka, górnika pracującego w kopali „Śląsk" w Chropaczowie. W lokalu tym znajdował się tylko zdatny do użytku powielacz, na którym odbijano ulotki. Podczas rewizji w mieszkaniu Stożka przeprowadzonej w dniu 21 kwietnia 1936 roku policja znalazła maszynę durkarską, ręczną, zbudowaną na żelaznej płycie, czcionki drukarskie umieszczone w szufladach, skrzynię z przyrządami do maszyny, tuby z farbą drukarską, jeden powielacz wraz z kompletem urządzeń, 2600 egz. ulotek wydanych z okazji l maja podpisanych przez Okręgowy Komitet G. Śląska Komunistycznej Partii Polski, kilkanaście kilogramów czystego papieru i różne inne akcesoria niezbędne przy pracy drukarskiej. Ponadto podczas rewizji w mieszkaniu kierownika techniki okręgowej Ewalda Jaworskiego w Piaśnikach przy ulicy Chorzowskiej nr 27 policja znalazła maszynę do pisania, na której Jaworski sporządzał matryce do ulotek, a także gotowe matryce, które miały być dostarczone na powielacze rozmieszczone w innych miejscowościach Śląska. Według ustaleń specjalistów policyjnych na maszynie do pisania znalezionej u Jaworskiego, w okresie od października 1935 roku (data zakupu maszyny) do momentu jego aresztowania sporządzono serię matryc o 23 różnych treściach. Jak ustaliła policja, ulotki sporządzone z tych matryc zostały rozkolportowane w Bielaszowicach, Szopienicach, Małej Dąbrówce, Michałowicach, Janowie, Bytkowie, Wełnowcu, Koń-czycach, Pawłowie, Dębiu, Łagiewnikach Lipinach, Chropaczowie i Chorzowie oraz w kilku kopalniach i hutach. Olbrzymia większość ulotek adresowanych do poszczególnych oddziałów klasy robotniczej lub załóg kopalń i hut, wydawanych z okazji różnych wydarzeń o znaczeniu krajowym i lokalnym, nosiła podpis: „Komitet Okręgowy G. Śląska KPP". W kilku wypadkach ulotki zostały wydane i podpisane przez „Komitet Dzielnicowy KPP — Lipiny-Łagiewniki". Wiele z tych ulotek załączono do akt sprawy. Policja nie zdołała jednak ustalić, w jakiej ilości ulotki te zostały rozkolportowane oraz kto je kolportował. Do wspomnianych dowodów rzeczowych doszły zeznania świadków powołanych przez prokuratora, obciążające poszczególnych oskarżonych i —jak już wspomniałem — niektórzy oskarżeni w toku śledztwa obciążali zeznaniami swoich współtowarzyszy. Większość spośród 9 osób, które wraz ze mną znalazły się na ławie oskarżonych, przedtem nie była mi znana. Zobaczyłem ich po raz pierwszy dopiero na rozprawie sądowej. Kolejność uszeregowania oskarżonych i przypisywane im funkcje partyjne oraz inne dane ich dotyczące przedstawiano w materiale sądowym jak następuje: 1) Golenia Franciszek, urodzony 8.XLT.1902 roku w Nowej Wsi, pow. Katowice i tam zamieszkały przy ul. Wolności nr 34, kawaler, z zawodu górnik, bez zajęcia, bez wyznania, karany przez Sąd Okręgowy w Katowicach w dniu 1.XU.1923 r. z par. par. 249 i 250 k.k.n. na 4 lata więzienia i wyrokiem z dnia 2.XI.1933 r. z art. 96 i 93 k.k. na 10 miesięcy więzienia. Jako członek Komitetu Okręgowego KPP rozwijał działalność komunistyczną na terenie powiatu świętochłowic-kiego i wydawał nastawienia członkom Komitetu Dzielnicowego KPP Ldpiny — działał w porozumieniu z funkcjonariuszem KC KPP Go-mułką Władysławem. 2) Jaworski Ewald, urodzony 7.1.1907rok wLdpinach, pow. Świętochłowice, zamieszkały w Piaśnikach przy ulicy Chorzowskiej 39a, kawaler, z zawodu hutnik, bez zajęcia, bez wyznania, nie karany. Jako technik okręgowy Komunistycznej Partii Polski wprozumieniu z funkcjonariuszem KCKPP— W. Gomułką, kierował techniką komunistyczną na terenie powiatów świętochłowickiego i katowickiego i m. Chorzowa, oraz wykonywał polecenia funkcjonariusza KC KPP — W. Gomułki, sporządzając na maszynie do pisania matryce do ulotek komunistycznych, które następnie powielał na powielaczu. 3) Huda Wilhelm, urodzony 27.1.1904 r. w Szarlocińcu, gm. Świętochłowice, zamieszkały w Piaśnikach przy ulicy Chorzowskiej 39a, kawaler, robotnik bez zajęcia, rzymsko-katolik nie karany. Jako pomocnik technika okręgowego Jaworskiego Ewalda powielał ulotki komunistyczne z matrycy sporządzonej przez Jaworskiego na maszynie do pisania, a następnie z polecenia Jaworskiego rozwoził sporządzone ulotki do różnych miejscowości pow. świętochockiego, katowickiego i m. Chorzowa. 4) Stożek Walenty, urodzony 7.1.1899 roku w Kasieńce Małej, pow. Limanowa woj. krakowskie, zamieszkały w Chropaczowie przy ulicy Hutniczej 10, żonaty, 4 dzieci w wieku 4-15 lat, z zawodu górnik, przed aresztowaniem pracował w kopalni „Śląsk" w Chropaczowie, rzymsko-katolik, nie karany. Udzielił swego mieszkania na lokal techniki okręgowej KPP, w którym za wynagrodzeniem przechowywał maszynę drukarską, powielacz i inne narzędzia potrzebne do sporządzania ulotek komunistycznych, które sporządzał na powielaczu. 5) Piguła Mieczysław, urodzony 11.V.1905 rok w Czernihowie pow. Kraków, zamieszkały w Chropaczowie przy ulicy Hutniczej 17, żonaty, dwoje dzieci w wieku 6 i 7 lat, z zawodu murarz, bez zajęcia, rzymsko-katolik, karany przez Zamiejscowy Wydział Karny Sądu Okręgowego w Chorzowie wyrokiem z dnia 5.LT.1935 rok z art. 93 i 94 k.k. na 7 miesięcy więzienia i pozbawiony praw na lat 5. Jako sekretarz Komitetu Dzielnicowego KPP Ldpiny, w porozumieniu z członkiem Komitetu Okręgowego Golenią Franciszkiem, oraz funkcjonariuszem KCKPP Gomułką Władysławem wydawał nastawienia członkom KDKPP do pracy wywrotowej, oraz osobiście nawiązywał kontakty z członkami zarządów Związków Zawodowych w celu pozyskania ich do pracy komunistycznej. W prozumieniu z technikiem okręgowym Jaworskim Ewaldem wystarał się o lokale potrzebne na składnice. 6) Wolak Walenty, urodzony 9.1.1900 roku w Moskalach pow. Nisko, zamieszkały w Ldpinach przy ulicy Augusta Świdra nr lb., żonaty, bezdzietny, z zawodu górnik, bez zajęcia, rzymsko-katolik, karany przez Sąd Okręgowy w Katowicach wyrokiem z dnia 9. VLU.1932 roku z art. 86 k.k. na 6 miesięcy więzienia. Jako członek KD KPP Ldpiny, w porozumieniu z wszystkimi podejrzanymi rozwijał działalność komunistyczną na terenie Ldpin i okolicy, wystarał się o lokal na technikę okręgową w mieszkaniu Stożka Walentego. 7) Herma Jan, urodzony 12.V.1906 rok w Wieprzu pow. Wadowice woj. krakowskie, zamieszkały w Łagiewnikach Śląskich przy ul. Bytomskiej 16, żonaty, troje dzieci, z zawodu górnik, pracował przed aresztowaniem na kopalni „Florentyna" w Łagiewnikach, rzymsko-katolik, karany przez Zamiejscowy Wydział Karny Sądu Okręgowego w Chorzowie wyrokiem z dnia 7.LT.1935 r. z art. 172 i 173 k.k. na 6 miesięcy więzienia. Jako członek KD KPP Ldpiny, w porozumieniu z wszystkimi podejrzanymi rozwijał agitację komunistyczną na terenie Łagiewnik Śląskich, a szczególnie na kopalni „Florentyna". 8) Woźny Mateusz, urodzony 21.IX.1899 rok w Chropaczowie, zamieszkały w Piaśnikach gm. Ldpiny ulica Chorzowska 15, żonaty, czworo dzieci, robotnik, bez zajęcia, bez wyznania, nie karany. 9) Gomułką Władysław, urodzony 6.II.1905 r. w Krośnie woj. lwowskie, syn Jana i Kunegundy, ostatnio zamieszkiwał bez meldowania w Chorzowie przy ul. Nowej Nr 39 u Poety Józefa, podaje się za żonatego z żydówką Ldwą Szoken, z zawodu ślusarz, bez zajęcia, bez wyznania, karany przez Sąd Okręgowy w Łodzi wyrokiem z dnia 13.X.1933 r. z art. 97 i 93 k.k. na 4 lata więzienia i utratę praw na 6 lat, z której to kary odbył jeden rok 6 miesięcy i 28 dni zaś 2 lata wymienionej kary Prokurator Sądu Okręgowego w Łodzi darował na mocy amnestii. Zarządzeniem Prokuratury Sądu Okręgowego w Łodzi Gomułka ma jeszcze do odbycia karę więzienia przez 5 miesięcy i 2 dni. Jako funkcjonariusz Komitetu Centralnego KPP Wydziału Zawodowego Gomułka wydawał nastawienia do pracy komunistycznej wszystkim podejrzanym w myśl dyrektyw powziętych na VZTZjeździe Międzynarodówki Komunistycznej, kierował całą techniką okręgową KPP, wydawał polecenia E. Jaworskiemu, oraz finansował Komitet Dzielnicowy. Jak wynika z akt sprawy5, dwóch oskarżonych, tj. E. Jaworski i W. Stożek, załamali się w śledztwie i złożyli zeznania obciążające swoich współtowarzyszy. Pod wpływem zeznań Józefa Poety i jego żony Elżbiety, którzy stwierdzili, że E. Jaworski kontaktował się ze mną w ich mieszkaniu i wskazali na wiele innych okoliczności świadczących o moich związkach z Jaworskim, ten ostatni przyznał się w śledztwie do utrzymywania kontaktów ze mną, jako funkcjonariuszem KC KPP, do sporządzania z mojego polecenia i z moich rękopisów matryc ulotek komunistycznych, zaprzeczył tylko jakoby osobiście powielał te ulotki. Jaworskiego „sypnął" również Walenty Stożek, zeznając zaraz po aresztowaniu, że uległ jego namowom i zgodził się na przechowanie w swym mieszkaniu urządzeń drukarskich, które zostały zajęte przez policję w czasie rewizji. Zeznał także, że znalezione w jego mieszkaniu ulotki komunistyczne sporządził na powielaczu Wilhelm Huda. Pozostali oskarżeni nie przyznali się do zarzucanych im czynów. Z materiałów sprawy wynika także, że w trzech wypadkach policja ustaliła post factum datę i miejsce posiedzeń partyjnych oraz nakłoniła właścicieli mieszkań, w których odbyły się posiedzenia, do złożenia zeznań potwierdzających tę okoliczność i obciążających poszczególnych 9 W 1951 r. po uwięzieniu Gomułki przez MBP oficerowie UB zabrali z archiwów sądowych i więziennych wszystkie dotyczące go akta z okresu międzywojennego. Akta te w większości zaginęły, prawdopodobnie w 1956 r., kiedy to pospiesznie niszczono archiwa X Departamentu MBP. Pozostały jedynie szczątki dokumentacji, m.in. część korespondencji policyjnej, a także sentencje wyroków w aktach kancelarii adwokackich i teczkach więziennych współoskarżonych. Z kilkutomowych akt śledczych prokuratora SO w Katowicach zachował się jeden tom, zawierający zeznania części oskrarżonych (ale nie samego Gomułki) oraz inne materiały policyjne. Ten tom został w 1957 r. przekazany przez ówczesnego ministra spraw wewnętrznych 'Władysława Wichę Gomułce i znajdował się odtąd w jego posiadaniu. Opisując historię swojego aresztowania i śledztwa Gomułka dość obszernie, miejscami •wręcz dosłownie cytuje lub relacjonuje te materiały. Ponieważ były one już referowane w kilku pracach historycznych (por. A. Werblan, Władysław Gomułka sekretarz generalny PPR, Warszawa 1988, str. 63-66), niektóre nazbyt szczegółowe, a nie stanowiące wspomnień samego Gomułki, fragmenty pominęliśmy, zaznaczając to wielokropkiem. oskarżonych. Nie ulega wątpliwości, że wiadomości te uzyskała policja od swego informatora, 1j. od M. Figuły, który w tych posiedzeniach uczestniczył. A więc, Józef Kowalski, zamieszkały w Chropaczowie przy ul. Bytomskiej 37a zeznał, że w dniu 10 lutego 1936 r. w godzinach od 18.00 do 19.45 odbyło się w jego mieszkaniu zebranie Komitetu Dzielnicowego KPP — Lipiny, któremu przewodniczył sekretarz Komitetu Figuła Mieczysław. W zebraniu wzięli udział: Wolak Walenty, Herma Jan, Woźny Mateusz i Golenia Franciszek. Drugi z kolei, Józef Jaskiernik, zamieszkały w Chropaczowie przy ul. Bytomskiej 27a zeznał, że w dniu 24 lutego 1936 r. w godzinach od 18.15 do 21.00 odbyło się w jego mieszkaniu zebranie, w którym uczestniczyli: Figuła Mieczysław, Golenia Franciszek, Wolak Walenty i jeden nie znany mu osobnik. Ostatni, Rudolf Waniek, zamieszkały w Chropaczowie przy ul. Hutniczej 13a zeznał, że w dniu 12 marca 1936 r. odbyło się w jego mieszkaniu zebranie, w którym wzięli udział: Figuła Mieczysław, Wolak Walenty, Golenia Franciszek, Gomułka Władysław i jeden nie znany mu osobnik. Zebranie trwało od godziny 18.00 do 21.45. Uczestników tych zebrań policja zakwalifikowała jako członków Komitetu Dzielnicowego, a Golenie Franciszka jako przedstawiciela Komitetu Okręgowego, natomiast ja miałem uczestniczyć w charakterze sekretarza okręgowego KPP. Zeznania powyższe właściciele mieszkań składali pod koniec kwietnia i w pierwszych dniach maja 1936 r., uczestników zebrań rozpoznawali z fotografii przedstawionych im przez policję, która zamieszczała nazwiska w podpisanych przez nich protokołach. Nie mogli oni jednak powiedzieć, jakie sprawy omawiano na tych zebraniach, gdyż w nich nie uczestniczyli. Nie mogli w ogóle stwierdzić opierając się na jakichkolwiek materiałach, że były to zebrania komunistów, a tym bardziej Komitetu Dzielnicowego KPP. Okoliczności te wprowadzała do ich zeznań policja, oni zaś podpisywali protokoły w obawie przed aresztowaniem. Nie wiem, czy podany przez J. Kowalskiego i J. Jaskiernika skład uczestników zebrań zgodny był z rzeczywistością. Jeśli chodzi o zebranie, w którym ja brałem udział, to faktycznie nie było to posiedzenie Komitetu Dzielnicowego, jak też w zebraniu tym nie uczestniczył Walenty Wolak i jakiś nie rozeznany przez policję osobnik. Przyjmując, że podana przez policję i figurująca w aktach sądowych data omawianego zebrania jest ścisła, to w tym dniu, w mieszkaniu Rudolfa Wańka miało miejsce moje spotkanie z F. Golenią i M. Figuła, poświęcone głównie omówieniu sytuacji na kopalni „Śląsk" w Chropaczowie wytworzonej zapowiedzianą przez dyrekcję redukcję kilkuset górników. Rudolf Waniek pracował w kopalni „Śląsk" w charakterze wykwalifiko- if wanego robotnika, był członkiem Centralnego Związku Górników i z ramienia tego związku piastował funkcję sekretarza zakładowej organizacji PZG. Figuła znał Wańka od kilku lat i często bywał u niego w mieszkaniu. Waniek prawdopodobnie orientował się, że Figuła należy do KPP, za czym przemawia fakt udzielania mu swego mieszkania na zebrania konspiracyjne komunistów. Widocznie sympatyzował on z ruchem komunistycznym. Wypowiedzenie pracy 450 górnikom kopalni „Śląsk", liczne i częste „świętowki" oraz wieści o zamierzonym unieruchomieniu kopalni w związku z zamknięciem huty cynku w Chropaczowie, która była poważnym odbiorcą węgla kopalni „Śląsk" — stworzyło nastroje podniecenia i wzburzenia wśród załogi. Na tym tle w dniu 22 marca 1936 r. załoga kopalni „Śląsk" rozpoczęła strajk, przekształcając go nazajutrz w strajk okupacyjny. W trzecim dniu walki górnicy zagrozili strajkiem głodowym, odmówili przyjmowania posiłków gorących, ograniczając się do chleba i wody. Wywołało to demonstracje kobiet, które zgromadziły się przed kopalnią, skąd w liczbie kilkuset wyruszyły pochodem do Urzędu Gminnego w Chropaczowie, domagając się od władz administracyjnych poparcia żądań strajkujących górników. Wszystko to zaalarmowało policję, której oddział liczący 25 ludzi przybył na teren kopalni, a posterunek policji w Chropaczowie został wzmocniony o 15 policjantów. W obawie przed rozszerzeniem się strajku na inne kopalnie kierownictwo kopalni „Śląsk" zrezygnowało z zapowiedzianej redukcji robotników, co zdecydowało o zakończeniu strajku w dniu 27 marca 1936 r. W czasie strajku Komitet Okręgowy Partii wydał odezwę wzywającą „wszystkich górników i masy pracujące G. Śląska" do udzielenia poparcia walczącym górnikom. Jak wynika z materiałów śledczych, w dniu 27 marca 1936 r. policja otrzymała konfidencjonalną informację, że górnik kopalni „Florentyna" w Łagiewnikach, Jan Herma, zamierza rozkolportować tę odezwę wśród załogi kopalni. Informacja odpowiadała prawdzie. Policja nie zdołała jednak temu zapobiec i w tymże dniu odezwa została rozkolportowana w cechowni kopalni „Florentyna" w czasie zebrania załogi zorganizowanego przez Centralny Związek Górników. [...] Prowokatorską działalność Figuły potwierdzają rozmiary i zakres przeprowadzonej wówczas przez policję akcji likwidacyjnej. Wszystko, co w organizacyjnej działalności partii znane było Figule — ludzie, lokale, technika — zostało zasypane, aresztowane, względnie zlikwidowane. W technice okręgowej wpadły tylko te lokale, do których miał on dostęp i które osobiście przez niego lub za jego pośrednictwem zostały wynajęte. Inne ocalały i funkcjonowały. Już po likwidacji drukarni w mieszkaniu Stożka w Chropaczowie i po zajęciu przez policję maszyny do pisania w mieszkaniu Jaworskiego, w kilku miejscowoś- ciach Śląska, m.in. w Dębiu, Bielszowicach i Siemianowicach zostały rozkolportowane ulotki tej samej treści, jakie zajęto w czasie rewizji w mieszkaniu Stożka. W doniesieniu policji do prokuratora stwierdza się, że... „ulotki te zostały powielone z tych samych matryc, które pisał Jaworski na maszynie u niego przechowywanej". Rzecz jasna, matryce te zostały wcześniej dostarczone do tych miejscowości, lecz gdzie i komu, tego policja nie wiedziała. Nie wiedział bo wiem o tym Figuła i nie mógł jej w tej sprawie udzielić informacji. W styczniu 1936 r. Jaworski zwrócił się do Figuły o pomoc w wyszukaniu lokalu na składnicę papieru oraz lokalu na umieszczenie maszyny drukarskiej. Figuła podjął się tego zadania, wykonał je, a później sypnął obydwa lokale i ich właścicieli. Składnica papieru stanowiła ważny element zabezpieczenia przed dekonspiracją lokalu, w którym powielono ulotki. W technice okręgowej przestrzegano zasady, aby jeden zakupywał papier, inny przynosił go z punktu zakupu na składnicę, a jeszcze inny ze składnicy, do punktu powielaczowego. Papier z miejsca zakupu do składnicy, przenosił z reguły właściciel mieszkania służącego za składnicę papieru. Figuła skłonił niejakiego Wincentego Schulza, robotnika pracującego przedtem razem z nim w hucie cynku w Chropaczowie, do oddania mieszkania na składnicę papieru. Schulz pozostawał od dłuższego czasu bez pracy, w swoim jednopokojowym mieszkaniu hodował ptaki polne i handlował nimi, a jego żona Łucja trudniła się żebractwem, co stanowiło źródło ich utrzymania. Toteż, gdy Figuła zaproponował mu przenoszenie za zapłatą paczek czystego papieru z firmy „Pol-Pap" w Świętochłowicach do jego mieszkania w Chropaczowie, skąd ktoś inny papier ten będzie od niego odbierał — chętnie się na to zgodził. Wieczorem tego samego dnia Figuła przyszedł do mieszkania Schulza z Jaworskim, który omówił z Schulzem sposób, w jaki papier będzie od niego zabierany, ustalił hasło itp. W okresie luty — kwiecień 1936 r. Schulz przywiózł ze Świętochłowic do swojego mieszkania dwukrotnie po dwie paczki papieru o łącznej wadze 50 kilogramów, za co otrzymał od Jaworskiego 4 złote. W późnych godzinach wieczornych papier ten zabierali od niego bądź sam Jaworski, bądź jego pomocnik Wilhelm Huda. Żadnego z nich Schulz nie znał z nazwiska. Rozpoznał ich później z fotografii przedstawionej mu przez policję. [...] Policja nie aresztowała Schulza. Zwolniła go po przesłuchaniu. Jego zeznania oraz zeznania jego żony stały się materiałem dowodowym przeciwko Jaworskiemu i innym oskarżonym. [...] Z Figuła zetknąłem się bezpośrednio tylko jeden raz, kiedy zebraliśmy się w trójkę, tj. ja, Golenia i Figuła, w dniu 12 marca 1936 r. w Chropaczowie, w mieszkaniu Rudolfa Wańka, sekretarza organizacji zakładowej CZG kopalni „Śląsk", w zvviazku z zamierzoną redukcją części załogi tej kopalni. Jako sekretarz Komitetu Okręgowego KPP bywałem na Śląsku w różnych miejscowościach zarówno przed, jak i po 12 marca 1936 r. Ale Figuła znał mnie tylko z tego jednego spotkania z nim i nic więcej nie mógł powiedzieć przodownikowi Zielińskiemu o mojej działalności. Stąd też i policja musiała się ograniczyć w swoim doniesieniu do sformułowania, że „na teren Lipin — Chropaczowa przybył funkcjonariusz KC KPP". Sama ta geograficzna wskazówka mogła stanowić klucz do rozszyfrowania Figuły, jako konfidenta policji. Swoje konfidencjonalne informacje policja chciała jednak podeprzeć zeznaniami świadków, w konkretnym przypadku zeznaniami Rudolfa Wańka, zamieszkałego właśnie w Chropaczowie, dokąd przybyłem na omawiane spotkanie. [...] 4. Stosunki ze śląską PPS q s Nie powiodły się usiłowania policji zmierzające do poznania treści listu przekazanego przeze mnie za pośrednictwem Poety adwokatowi dr. [Franciszkowi] Ziółkiewiczowi w Katowicach. W materiale dochodzeniowym policji zamieszczono na ten temat lakoniczną wzmiankę stwierdzającą tylko sam fakt przesłania przeze mnie listu. Dr Ziółkiewicz piastował w tym czasie funkcje przewodniczącego OKR PPS Górnego Śląska i zarazem wchodził w skład Rady Naczelnej PPS. Z uwagi na osobę adrestata policja najprawdopodobniej uważała za stosowne zrezygnować z dochodzeń w tej sprawie, zwłaszcza że od czasu dostarczenia listu adwokatowi Ziółkiewiczowi upłynęło kilka tygodni. W przypadku próby przesłuchania adwokat mógł ponadto najzwyczajniej odpowiedzieć, iż nie ma obowiązku informowania policji o treści otrzymywanych listów. Zresztą, z uwagi na tematykę listu, z różnych względów należy wykluczyć, aby dr Ziółkiewicz zechciał udostępnić go policji. Nie był to bowiem mój list prywatny i nie był on przeznaczony dla prywatnej osoby. Był to list Komitetu Okręgowego KPP skierowany do Konferencji Okręgowej Polskiej Partii Socjalistycznej na Górnym Śląsku, poświęcony sprawie utworzenia jednolitego frontu klasy robotniczej i zawierający konkretną propozycję zorganizowania na Śląsku jednolitofrontowych demonstracji w dniu l maja 1936 r. List został wysłany przed zwołaniem Konferencji, która odbyła się w Katowicach w dniu 5 kwietnia 1936 r. Jak należało się spodziewać, listu tego na Konferencji nie odczytano. Kierownictwo PPS nie mogło jednak nie ustosunkować się do naszej akcji jednolitofrontowej. Stanowisko zajęte w tej sprawie na Konferencji przez sekretarza OKR PPS [Józefa] Jantę oraz przez przedstawiciela CKW PPS, sekretarza generalnego tej partii Kazimierza Pużaka nie było zupełnie negatywne. W sprawozdaniu organizacyjnym z działalności PPS, Janta — bez napaści na naszą partię, ale i bez akceptacji naszych poczynań — mówił o jednolitofrontowej akcji prowadzonej przez komunistów na Śląsku. Merytoryczne ustosunkowanie się do jednolitego frontu z komunistami pozostawił Pużakowi. Na propozycję Janty Konferencja zobowiązała nowo wybrany OKR PPS do zorganizowania w dniu l maja wielkiej, centralnej manifestacji robotniczej w Katowicach i podkreśliła potrzebę zamanifestowania solidarności śląskiej i klasy robotniczej. Można to było interpretować jako faktyczne przyjęcie przedstawionej w naszym liście propozycji, żeby KPP i PPS wezwały śląską klasę robotniczą do jednolitofrontowych manifestacji pierwszomajowych. Odpowiadała także naszym sugestiom decyzja o zorganizowaniu w dniu l maja na placu Wolności w Katowicach centralnej manifestacji robotniczej z dwu najbardziej uprzemysłowionych powiatów Górnego Śląska — katowickiego i świętochłowickiego. W Rybniku, Pszczynie i Tarnowskich Górach manifestacje pierwszomajowe miały mieć charakter lokalny. Autorytatywne stanowisko PPS w sprawie jednolitego frontu z komunistami przedstawił delegatom sekretarz generalny — Pużak. W przemówieniu wygłoszonym na Konferencji oświadczył on, że „w obecnych warunkach nie może być mowy o jednolitym froncie z komunistami", to jest o wspólnym działaniu PPS i KPP. „Natomiast — jak powiedział — PPS godzi się na «pakt o nieagresji* z komunistami. Lojalne stosunki wzajemne w ruchu robotniczym zależą od uszanowania takiego «paktu» przez komunistów" (cytuję za wychodzącą w Katowicach „Gazetą Robotniczą" z dnia 9 kwietnia 1936 r.). W kilka dni po tej Konferencji, z mojej inicjatywy, doszło do spotkania z Janem Stańczykiem, sekretarzem generalnym Centralnego Związku Górników, piastującym zarazem stanowisko członka Rady Naczelnej PPS i wchodzącego w skład Okręgowego Komitetu Robotniczego PPS na Górnym Śląsku. Stańczyk, z którym spotkałem się w jego mieszkaniu, zamieszkiwał wówczas z żoną w jednopiętrowej willi, z małym ogródkiem, położonej przy szosie prowadzącej z Chorzowa do Katowic. Tematem rozmów były sprawy podniesione w naszym liście do Konferencji Okręgowej PPS. W rozmowach tych występowałem oficjalnie jako sekretarz Komitetu Okręgowego KPP. Stańczyk przyjął mnie niemal serdecznie, przedstawił mi swoją żonę, poprosił ją o podanie nam kawy, zapewniał, że chętnie ze mną porozmawia itp. Gdy usiedliśmy, uzasadniłem zwięźle wysłanie przez nas listu do Konferencji Okręgowej PPS, wskazałem na konieczność jednolito-frontowego współdziałania KPP i PPS na płaszczyźnie walki przeciw wewnętrznej i zewnętrznej polityce rządu sanacyjnego, przeciw faszyzmowi, hitleryzmowi i niebezpieczeństwie wojny, walki o pracę, chleb, wolność i demokrację dla klasy robotniczej i mas ludowych. Ponowiłem zawartą w naszym liście propozycję w sprawie wspólnego zorganizowa- nią jednolitofrontowych manifestacji robotniczych w dniu l maja. Jednocześnie poprosiłem mojego rozmówcę o wyjaśnienie, jak należy rozumieć wypowiedź Pużaka na tej Konferencji, jakoby „w obecnych warunkach" jednolity front z komunistami był rzeczą niemożliwą, natomiast PPS stoi na gruncie „paktu o nieagresji" z komunistami. Odpowiedź Stańczyka sprowadzała się generalnie do poparcia stanowiska Pużaka. Mój rozmówca starał się uzasadnić, dlaczego w istniejących warunkach jednolity front z komunistami jest niemożliwy. Za najważniejszą przeszkodę uważał to, że KPP jest partią nielegalną, zakazaną, działającą w podziemiu. Jakże partia legalna, jaką jest PPS, może układać się i współdziałać z KPP, jako partią nielegalną — zapytywał. Jak wyobrażacie sobie jednolitofrontowe manifestacje w dniu l maja? Czy komuniści chcą włączyć się do pochodów i zgromadzeń organizowanych przez PPS, jako samodzielna, zorganizowana grupa, ze swoimi transparentami, hasłami, sztandarami? Czy uważacie za możliwe, aby do zgromadzonych mas przemawiali z tej samej trybuny przedstawiciele PPS i KPP? Wszak wszystko to jest nie do przyjęcia przez PPS. Nieuniknioną konsekwencją takiego jednolitego frontu byłaby bowiem natychmiastowa interwencja policji, zaatakowanie przez nią pochodów czy zgromadzeń, aresztowania, awantury, a może nawet strzelanina i przelew krwi. PPS na to nie pójdzie. Komuniści — kontynuował Stańczyk — mogą uczestniczyć w organizowanych przez PPS manifestacjach pierwszomajowych, lecz bez politycznego uzewnętrzniania swego uczestnictwa, bez publicznego podkreślania jednolitofrontowego charakteru manifestacji, bez prowokowania policji do interwencji. Ofiarami takiej interwencji staliby się niewątpliwie, poza komunistami, również członkowie PPS i bezpartyjni uczestnicy manifestacji. Dopóki KPP nie stanie się partią legalną — a PPS opowiada się za tym i tego się domaga — dopóty nie będzie warunków na jednolite działanie obu partii. To właśnie — twierdził Stańczyk — miał przede wszystkim na myśli Pużak, mówiąc na Konferencji, że w obecnych warunkach nie może być mowy o jednolitym froncie z komunistami. Zgodziłem się ze Stańczykiem tylko co do tego, że PPS jest partią legalną, a KPP została pozbawiona prawa legalnej działalności. Mimo tych różnic w sytuacji prawnej obu partii PPS bez narażania na szwank swojej legalności może współpracować z KPP jako partią nielegalną, a nawet obie partie mogą zawierać między sobą umowy, o czym świadczy „umowa o nieagresji" z 1935 roku. Współpraca między KPP i PPS, wspólne działanie na rzecz budowy jednolitego frontu klasy robotniczej mogą się odbywać i faktycznie od dłuższego czasu mają miejsce i rozwijają się w różnorodnych formach, także i na Górnym Śląsku. Jako przykład jednolitofrontowej walki robotników przytoczyłem walkę strajkową górników kopalni „Śląsk", zakończoną odwołaniem przez dyrekcję kopalni zapowiedzianej redukcji. Nie chodzi o to — mówiłem w nawiązaniu do wypowiedzi Stańczyka—aby we wspólnych, jednolitofrontowych akcjach KPP występowała ze swoimi sztandarami, aby jej przedstawiciele przemawiali w imieniu partii na wspólnych zgromadzeniach. Chodzi o to, aby kapepowcy i pepesowcy szli i walczyli w jednolitych szeregach wszędzie i zawsze, kiedy wspólnie wytyczą sobie cele do których zmierzają i aby wspólnie ustalali formy walki o ich realizację. Stańczyk słuchał spokojnie i jak gdyby podzielał moje poglądy. Nie oponował również, kiedy zaproponowałem, aby w manifestacjach pierwszomajowych niesiono transparenty z napisem: „Niech żyje jednolity front klasy robotniczej". Zapowiedziałem, że takie transparenty z naszej strony przygotujemy i zaopatrzymy w nie naszych ludzi. Oprócz problemów omówionych wyżej, Stańczyk podniósł w rozmowie inne sprawy wpływające —jego zdaniem—w zasadniczy sposób na kształtowanie się stosunków między PPS a KPP. Jako jedną z tych spraw przytoczył fakt bezpodstawnego oskarżenia przez KPP jednego z czołowych przywódców PPS — Zygmunta Zaremby o współdziałanie z rzekomym prowokatorem, wybitnym działaczem komunistycznym Tadeuszem Żarskim. Podniesione w związku z tym przez Stańczyka pretensje i zarzuty PPS pod adresem KPP wymagają przypomnienia i pewnego naświetlenia istotnych szczegółów tej sprawy. 5. Sprawa Żarskiego i Zaremby Jak wiadomo, Żarski i Zaremba w pierwszych latach ich działalności politycznej należeli do PPS. Później ich drogi się rozeszły. Podczas rewolucji październikowej Żarski znajdował się w Rosji, gdzie przebywał na zesłaniu za działalność rewolucyjno-niepodległościową w byłym zaborze rosyjskim. Zwolniony przez rewolucję z zesłania był jednym z kierowników Komisariatu Polskiego, działającego przy Komisariacie Ludowym do spraw Narodowościowych, aktywnym działaczem i członkiem CKW PPS w Rosji. Do Polski powrócił w 1918 roku, był czołowym przywódcą lewego skrzydła w PPS, wchodził w skład Warszawskiej Rady Delegatów Robotniczych, a w roku 1920 wraz tzw. PPS-Opozycją przeszedł do KPP. Pracując w KPP na różnych kierowniczych stanowiskach został on w 1930 roku aresztowany, a następnie, w ramach wymiany więźniów politycznych, wyjechał w 1932 roku do Związku Radzieckiego. Tam, na podstawie fałszywych oskarżeń NKWD, został w 1934 roku aresztowany i następnie rozstrzelany. Władze radzieckie nie dostarczyły nigdy kierownictwu KPP materiałów dowodzących słuszności aresztowania i stracenia Żarskiego. Niemniej KPP stanęła na gruncie fałszywych oskarżeń NKWD i uznała Żarskiego za „peowiackiego prowokatora" nasłanego do jej szeregów. Co więcej, w swoich wydawnictwach KPP zarzuciła Zygmuntowi Zarembie, jakoby wchodził on w skład kierowniczych organów Polskiej Organizacji Wojskowej, współdziałał z Żarskim i kierował jego działalnością w KPP. Kierownictwo PPS uznało te zarzuty za oszczerczą insynuację i publicznie zażądało od KPP dostarczenia dowodów je potwierdzających. O to samo zwrócił się Zaremba osobiście do KC KPP i jak stwierdza „Oświadczenie Centralnego Komitetu Wykonawczego PPS" z dnia 7 kwietnia 1936 r.: Mimo obietnic złożonych tow. Zarembie przez krajowych przedstawicieli KPP, po upływie kilku miesięcy czynniki decydujące w KPP odpowiedziały odmownie pod pretekstem, że prywatnym osobom żadnych wyjaśnień nie udzielają. W związku z tym — czytamy w oświadczeniu — CKWprzychylił się do życzenia tow. Zaremby, postanowił podtrzymać jego żądanie i zwrócił się oficjalnie do KPP o dostarczenie dowodów prawdy. W listopadzie 1935 roku CKW otrzymał od przedstawicieli KC KPP autoratywną odpowiedź, że potrzebne materiały dowodowe będą CKW przedstawione za granicą w terminie dwu miesięcy, tj. do 2 lutego 1936 roku. Wkrótce już jednak po ustaleniu tego terminu zagraniczni przed-sta wiciele KPP zaczęli wysu wać zastrzeżenia, że krajo wiprzedsta wicie-le KPP nie mieli prawa do zaciągania takich zobowiązań i że termin ten jest zbyt któtki dla spełnienia żądań CKW. Wobec tego CKW zgodził się na przedłużenie terminu do 5 kwietnia z tym, że do tego dnia KPP upełnomocnionemu przedstawicielowi PSS za granicą: 1) dostarczy materiałów i dokumentów, na których opiera KPP zarzut, iż tow. Zaremba należał kiedykolwiek do kierowniczych dał POW i kierował działalnością Żarskiego w KPP, 2) dostarczy protokółów śledztwa i rozprawy sądowej w sprawie Żarskiego, stanowiącej podstawę zarzutów przeciwko tow. Zarembie, 3) da możność przedstawicielowi PPS skomunikowania się choćby z jednym sędzią wyrokującym w sprawie Żarskiego. Przed kilku dniami—głosi dalej oświadczenie—przedstawiciel KPP oświadczył pełnomocnikowi CKW PPS, że nikt w kraju nie był upoważniony do składania zobowiązań o dostarczeniu dokumentowi materiałów oraz, że ani jednego z warunków powyższych KPP nie uwzględni. Powyższe oświadczenie CKW PPS posłużyło Stańczykowi za dodatkowy argument ilustrujący brak warunków do współdziałania PPS z KPP w ramach jednolitego frontu. Jego wywody w tej sprawie sprowadzały się w konkluzji do ostrej krytyki postępowania kierownictwa KPP. Szkalujecie naszych ludzi — mówił — oskarżacie ich bezpodstawnie o organizowanie dywersji i prowokacji w KPP, a kiedy domagamy się od was dokumentów, które by potwierdziły te oskarżenia, to wy . początkowo przyrzekacie, a później kategorycznie odmawiacie ich ; dostarczenia. Jak nazwać takie postępowanie? Co chcecie osiągnąć za 4 pomocą takich metod? Powołując się na wypowiedź Pużaka na Kon- ' ferencji PPS w Katowicach, Stańczyk podkreślał, że PPS pragnie przestrzegać umowy z KPP o zaprzestaniu wzajemnych ataków, chociaż — jak utrzymywał — ten „pakt o nieagresji" KPP podważyła, atakując nadal w swoich wydawnictwach PPS i jej przywódców. Aż do ukazania się w prasie „Oświadczenia CKW PPS" nic nie wiedziałem o korespondencji i rozmowach prowadzonych miedzy przedstawicielami PPS i KPP w sprawie zarzutów stawianych Zarembie. Nikt mnie o tym nie poinformował. W owym czasie kierownikiem krajowego Sekretariatu KPP był Antoni Lipski. Funkcję tę pełnił on aż do sierpnia 1937 r., kiedy go odwołano z tego stanowiska i po kilkumiesięcznym pobycie w Pradze wezwano do Moskwy, gdzie został aresztowany i stracony. Nie ulega wątpliwości, że to on właśnie w imieniu kierownictwa krajowego KPP zobowiązał się przedstawić kierownictwu PPS materiały obciążające Zarembę. Lipski, realizując jednolitoforntową politykę wytyczoną przez VII Kongres Międzynarodówki Komunistycznej, spotykał się bowiem bezpośrednio z czołowymi działaczami CKW PPS i najprawdopodobniej późną jesienią 1935 r. spotkał się także z Zaremba. Wynikałoby to zresztą logicznie z obowiązującej wówczas obie partie „umowy o nieagresji". Chyba nic lepiej nie ilustruje ówczesnego stanowiska komunistów polskich w sprawie aresztowania i stracenia Żarskiego, jak zobowiązanie się Krajowego Sekretariatu KPP do dostarczenia przedstawicielom CKW PPS dowodów potwierdzających prawdziwość zarzutów, jakie w związku z tą sprawą postawiły Zarembie wydawnictwa KPP. Kierownicy i szeregowi członkowie KPP byli święcie przekonani, że Żarski, po aresztowaniu go przez NKWD, wobec niezbitych dowodów świadczących o jego winie, przyznał się w śledztwie i na rozprawie sądowej do prowokatorskiej roli, jaką odgrywał w KPP z polecenia POW i pod kierownictwem Zaremby. Nie było chyba kapepowca — wliczam tu i siebie — któremu przyszłaby do głowy myśl, że Żarski mógł być aresztowany bezpodstawnie, a tym bardziej skazany przez sąd radziecki bez niepodważalnych dowodów winy. Zobowiązanie złożone kierownictwu PPS przez Krajowy Sekretariat KPP wypływało właśnie z takiego przeświadczenia. Było wyrazem bezgranicznej wiary kierownictwa KPP we wszystko, co usłyszało od przedstawicieli WKP(b) w związku z aresztowaniem i straceniem Żarskiego. Kierując się tym przekonaniem kierownictwo KPP nie mogło przypuszczać, że władze radzieckie odmówią dostarczenia dowodów winy Żarskiego oraz dokumentów demaskujących Zarembę, dla przedstawienia ich kierownictwu PPS. Wręcz przeciwnie. Kierownictwo KPP mogło uważać, że WKP(b), działając w duchu uchwał VII Kongresu Kominter-nu, chętnie wyrazi zgodę na udostępnienie kierownictwu PPS materiałów i dokumentów potwierdzających prawdziwość zarzutów podniesionych przez KPP pod adresem Zaremby, aby w ten sposób przedstawić go we właściwym świetle, tj. skompromitować w oczach jednolitofron-towych pepesowców. Czy ktokolwiek z członków działającego poza granicami Polski Biura Politycznego KPP, włączając jej przedstawicieli w Międzynarodówce Komunistycznej, otrzymał jakieś określone materiały uzasadniające aresztowanie, a później stracenie Żarskiego — nie jest mi wiadome. Do wglądu w całokształt materiału śledztwa i rozprawy sądowej z całą pewnością nikogo z nich nie dopuszczono. Jednocześnie publikacje, jakie w związku z tą sprawą ukazały się w wydawnictwach KPP w 1935 roku dowodzą, że określone fragmenty protokołów zeznań Żarskiego zostały przez przedstawicieli WKP(b) zakomunikowane lub w odpisie dostarczone kierownictwu sekcji polskiej w Międzynarodówce Komunistycznej. Że były to zeznania wymuszone — dowodzi tego cała późniejsza praktyka aresztowań i rozstrzeliwań komunistów polskich przebywających w Związku Radzieckim oraz ich rehabilitacja, w tym także rehabilitacja Żarskiego, ogłoszona przez WKP(b) w 1956 roku. Ale w latach 1934-1935, kiedy prowadzono śledztwo w sprawie Żarskiego i skazano go na karę śmierci, najmniejsze wątpliwości w łonie KPP co do jego winy, a zwłaszcza co do metod śledczych stosowanych przez organa NKWD, zostałyby poczytane przez współtowarzyszy za akt wrogi wobec Związku Radzieckiego, a ich głosiciel mógłby narazić się na podejrzenie o prowokację. Wiara w rzetelność postępowania organów radzieckich była tak głęboka, że nawet wówczas, kiedy do kraju zaczęły przenikać i napływać niepokojące wieści o coraz liczniejszych aresztowaniach działaczy KPP przebywających w Związku Radzieckim, krajowe kierownictwo KPP traktowało te aresztowania jako tragiczną pomyłkę. Tak to oceniał również ostatni kierownik krajowego Sekretariatu KPP Antoni Lipski, który po odwołaniu go z kraju, pragnął jak najprędzej znaleźć się w Moskwie, aby przekonać towarzyszy radzieckich, że aresztując tych ludzi popełnili pomyłkę, że wielu z nich zna osobiście i może za nich ręczyć. Niestety, nie zdawał sobie sprawy z tego, że w Moskwie czeka go ten sam los, jaki spotkał jego współtowarzyszy, których pragnął bronić przed fałszywymi oskarżeniami. Jak już wspominałem w kwietniu 1936 r., kiedy Stańczyk przyciskał mnie do muru „Oświadczeniem CKW PPS" w sprawie zarzutów podniesionych przez KPP przeciwko Zarembie i odmowy przedstawienia dokumentów uzasadniających te zarzuty — nie miałem na ten temat żadnych informacji. Po prostu nic o tej sprawie nie wiedziałem. Nie chciałem się przyznać do tego przed Stańczykiem, a jednocześnie nie znajdowałem logicznego uzasadnienia stanowiska zajętego przez zagraniczne kierownictwo KPP. Usiłowałem więc przekonać go, że mimo naszych dobrych chęci, widocznie powstały przeszkody w dostarczeniu tych dokumentów, a ponadto niektóre żądania postawione przez CKW PPS zostały obliczone z góry na ich odrzucenie. Kierownictwo PPS nie brało chyba poważnie swego żądania, aby jeden z sędziów z zespołu orzekającego w sprawie Żarskiego spotkał się z przedstawicielem PPS i — jak można się domyślać — złożył mu sprawozdanie z przebiegu rozprawy sądowej. Po cóż więc PPS wysunęła tak nierealistyczne żądanie? Nie wykluczałem też, że odmowa dostarczenia żądanych przez PPS dokumentów może wypływać z dążenia władz radzieckich do nieujawniania źródeł i charakteru informacji, które uzasadniały wytoczenie Żarskiemu sprawy sądowej i wydany na niego wyrok. Przy takim stanie rzeczy przedstawienie materiałów ilustrujących rolę Zaremby mogło być niemożliwe. W rzeczywistości tak wówczas myślałem. Negatywne stanowisko władz radzieckich w sprawie udostępnienia tych materiałów kierownictwu PPS — o co niewątpliwie zwróciło się do WKP(b) zagraniczne kierownictwo KPP — tłumaczyłem sobie tym, że prawdopodobnie do zdemaskowania Żarskiego w decydującym stopniu przyczynili się ludzie pracujący w wywiadzie radzieckim, usadowieni dość wysoko w polskim aparacie państwowym. Taka okoliczność uzasadniałaby w pełni odmowę władz radzieckich dostarczenia kierownictwu PPS materiałów z akt sprawy Żarskiego. Żaden wywiad nie ujawnia przecież źródeł swoich informacji osobom postronnym. Moje argumenty nie mogły jednak zmienić rozumowania Stań-czyka, gdyż nie odpowiadały na jego zasadnicze pytanie: dlaczego KPP oskarżyła w swoich wydawnictwach Zarembę o kierowanie działalnością Żarskiego w jej szeregach, jeśli oskarżeń tych nie jest w stanie udowodnić. Ani wówczas nie potrafiłem na to odpowiedzieć, ani dzisiaj — poza domysłami — nie znajduję wytłumaczenia dla tego posunięcia KPP. Najwidoczniej, kiedy kierownictwo KPP otrzymało w tej sprawie informacje od WKP(b) oraz jej zgodę na przedstawienie w kapepowskich wydawnictwach partyjnych roli Żarskiego i Zaremby, nie spodziewało się ono reakcji ze strony PPS, jaka po tej publikacji nastąpiła. Z tej przyczyny nie zagwarantowało ono sobie dostarczenia przez WKP(b) dokumentów, które umożliwiłyby udowodnienie PPS, gdyby zaszła taka potrzeba, zasadności zarzutów podniesionych przez KPP. A mogło być i tak, że WKP(b) początkowo wyraziła zgodę na dostarczenie kierownictwu KPP tych dokumentów, a później wycofała się ze swego przyrzeczenia. W każdym razie kierownictwo KPP decydując się na publikację zarzutów przeciwko Zarembie nie działało w złej woli, nie chciało go oczerniać rozmyślnie i przeciwstawiać sobie w ten sposób PPS. Możliwość taką wyklucza ówczesna linia generalna KPP, obliczona na współpracę z PPS w ramach jednolitego frontu i na organizowanie frontu ludowego. Wynikało to z uchwał VH Kongresu Międzynarodówki Komunistycznej, przestrzeganych i energicznie wcielanych w życie przez KPP na terenie całego kraju. Z rozmów ze Stańczykiem zasługuje jeszcze na wzmiankę jego krytyka dawnego i zarzuconego już wtedy stanowiska KPP odnośnie przyznania ludności Górnego Śląska prawa do samostanowienia. Stań-czyk mówił o tym z przepojonym goryczą oburzeniem, dowodził, że Śląsk jest jedną z najstarszych dzielnic Polski, wyrażał zdziwienie, jak mogła KPP kwestionować historyczną polskość Śląska i jego ludności. Mówił o germanizowaniu Śląska, o oporze ludności polskiej, o powstaniach śląskich itp. Ponieważ KPP zeszła ze swoich dawnych błędnych pozycji w tej sprawie i skorygowała swoją politykę w kwestii niemieckiej w Polsce — co w dyskusji mocno podkreślałem i o czym Stańczyk dobrze wiedział, trudno mu było powoływać się na dawne stanowisko KPP, jako na aktualną przeszkodę uniemożliwiającą jednolitofrontową współpracę PPS z KPP. Jednak samo podniesienie tej sprawy w kontekście dyskusji nad tezą Pużaka, że „w obecnych warunkach nie może być mowy o jednolitym froncie z komunistami", stanowiło jeszcze jeden wyraz negatywnego stosunku PPS do współdziałania z KPP. Mimo wszystko, w ówczesnych warunkach spotkania, rozmowy i dyskusje z przedstawicielami PPS stanowiły sukces jednolitofron-towej polityki KPP. W ich rezultacie wytwarzał się klimat ułatwiający wzajemne zbliżenie i współdziałanie obu partii na wszystkich szczeblach organizacyjnych w określonym zakresie. Lepszy klimat między kierowniczymi organami KPP i PPS pozwalał lokalnym i zakładowym komórkom partyjnym na rozwijanie jednolitofrontowej działalności od dołu, głównie w ramach związków zawodowych oraz w łonie rad zakładowych, zwłaszcza przy rozwiązywaniu, często na drodze walki strajkowej, różnych problemów załóg fabrycznych i kopalnianych. Organizacje związkowe i rady zakładowe stanowiły główne i nąjwdzię-czniejsze pole dla jednolitofrontowej działalności kapepowców. Dowodzą tego także raporty policyjne z tego okresu, załączone do akt mojej sprawy. W podstawowej sprawie stanowiącej przedmiot moich rozmów ze Stańczykiem, 1j. w sprawie zorganizowania jednolitofrontowych manifestacji w dniu l maja przede wszystkim w Katowicach, nie zajął on konkretnego stanowiska. Nie oponował, gdy oświadczyłem mu, że partia nasza wezwie klasę robotniczą do takich manifestacji, lecz uważał za niemożliwe, aby PPS uczyniła to samo w sposób oficjalny. Oznaczało to, że PPS nie będzie się sprzeciwiać temu, aby komuniści uczestniczyli w tych samych manifestacjach i zgromadzeniach pierwszomajowych, w których uczestniczyć będą pepesowcy. Nie dał jednak odpowiedzi na moje pytanie, czy kierownictwo PPS na Śląsku zakomunikuje swoim organizacjom terenowym, aby nie występowały przeciwko wezwaniu KPP do jednolitofrontowych demonstracji w dniu l maja oraz nie przeszkadzały komunistom w uczestnictwie w manifestacjach organizowanych przez PPS. Zaproponował natomiast, abyśmy się spotkali powtórnie za kilka dni w uczęszczanym przez niego lokalu gastronomicznym w Katowicach. Propozycję przyjąłem, chociaż miejsce spotkania bardzo mi nie odpowiadało ze względu na osobiste bezpieczeństwo. Nigdy zresztą nie lubiłem spotkań w lokalach publicznych i jak tylko mogłem unikałem kawiarń, restauracji i jadłodajni itp. na „randki" partyjne. Nie chciałem jednak dzielić się ze Stańczykiem moim uprzedzeniem do tego rodzaju lokali. Jakoś mi to nie pasowało do tematyki naszych rozmów. Mógł przecież sobie pomyśleć: o jednolity front zabiega, do współdziałania KPP z PPS namawia, lecz spotkanie z przedstawicielem PPS w lokalu publicznym uważa za niebezpieczne dla siebie. Rzeczywiście tak było. A na spotkaniu bardzo mi zależało. Uważałem, że Stańczyk chce się porozumieć z innymi działaczami PPS, zanim udzieli mi odpowiedzi na moje ostatnie pytanie. Toteż, wbrew moim zasadom, zgodziłem się na spotkanie z nim w tym lokalu. A nie powinienem był tego uczynić. 6. Z Janem Stańczykiem w restauracji Przekonałem się o tym, gdy tylko we wczesnych godzinach popołudniowych znaleźliśmy się w pustym o tej porze, obszernym lokalu restauracyjnym i zasiedliśmy przy stoliku. Ale zanim jeszcze Stańczyk wybrał stolik, gdy tylko zjawił się w lokalu, obskoczyło go kilku kelnerów i każdy z nich z wielką usłużnością proponował mu zajęcie miejsca w obsługiwanym przez siebie rewirze. Widać było od razu, że w tym lokalu jest wszystkim znany, przez wszystkich poważany i ceniony jako stały bywalec, hojny z pewnością w rozdzielaniu napiwków. Mnie zaś, którego na szczęście nikt nie znał — nigdy bowiem w tym lokalu nie bywałem — ogarniała wściekłość, że tak głupio wystawiłem swoją fizjonomię na zaciekawione spojrzenia kelnerów oraz niezbyt licznych jeszcze gości restauracyjnych. Stolik nasz obsługiwało dwóch kelnerów. Po przyniesieniu zamówionego przez Stańczyka piwa i jakiejś zakąski z sera szwajcarskiego, jeden z nich stanął kilka kroków od stolika patrząc na Stańczyka, drugi zaś zajął pozycję z przeciwnej strony, nie spuszczając oka ze mnie. Obydwaj gotowi byli do natychmiastowego podskoku do nas na każde skinienie. Małymi łykami pociągałem piwo z dużego kufla i rozpacz mnie ogarniała. Nie dowiem się już od niego, czy i jakich wskazówek udzieli kierownictwo PPS swoim organizacjom partyjnym w związku z wezwaniem naszej partii do wspólnych, jednolitofrontowych manifestacji w dniu l maja. Każde słowo dojdzie bowiem do uszu stojących obok usłużnych kelnerów. W tej sytuacji nie mogłem podjąć z nim żadnej dysputy politycznej. Półgłosem mruknąłem więc do niego, że brak tu warunków na swobodną rozmowę i chyba wypadnie nam umówić się jeszcze przed l maja na spotkanie w innym miejscu. Przyjął to do wiadomości. Pragnąłem jak najszybciej opuścić ten lokal, lecz nie mogłem tego uczynić od razu, aby nie zwracać na siebie uwagi. Rozmowa, którą nawiązałem ze Stańczykiem na jakiś obojętny temat, nie bardzo się kleiła. Realizację mojego zamiaru ułatwił mi jakiś jegomość, który podszedł do Stańczyka i przywitał się z nim serdecznie. Skorzystałem skwapliwie z tej okazji, podniosłem się również od stolika i nie czekając na zapoznanie mnie z tym jego znajomym powiedziałem Stań-czykowi, że porozumiem się jeszcze z nim telefonicznie w znanej mu sprawie. Po pożegnaniu się z nim opuściłem to niefortunne miejsce spotkania. Znalazłszy się na ulicy zauważyłem, że zaraz za mną wyszli z restauracji jacyś dwaj osobnicy, z których jeden przeszedł na przeciwległy chodnik i obydwaj pospieszyli w moim kierunku. Byłem przekonany, że to szpicle, którzy obserwowali mnie już w restauracji, a teraz depczą mi po piętach. Chcąc się oderwać od nich wsiadłem do najbliżej stojącej taksówki i bez przeszkód dojechałem do punktu, który podałem kierowcy. Nikt za mną nie pojechał. Moje podejrzenia mogły być zatem niesłuszne albo szpicle z takich czy innych względów uznali za wskazane zrezygnować z kontynuowania obserwacji. Jak głęboko byłem przekonany, że podążający za mną osobnicy są wywiadowcami policji, dowodzi to, iż za cały okres mojej pracy partyjnej na Śląsku posłużyłem się taksówką tylko w tym przypadku. Po tym ostatnim już, przed wojną, spotkaniu ze Stańczykiem długo nurtowała mnie myśl, czym kierował się on zapraszając mnie do kontynuowania rozmów do tego lokalu. Nie potrafiłem jednak tego nigdy dociec. Ja, bezprzecznie, popełniłem błąd wyrażając zgodę na spotkanie w tego rodzaju lokalu publicznym. On jednak chyba uświadamiał sobie, że nie będzie tam warunków na prowadzenie rozmów z przedstawicielem KPP. A mimo to, sam zainicjował i spotkanie, i taki właśnie lokal. Nie mam żadnych podstaw, aby podejrzewać go o złą wolę, a tym bardziej wrogie wobec komunistów, a więc i wobec mnie intencje. Raczej jego postępowanie wypływało z nawyku do legalnej działalności oraz lekceważenia wszelkich form i zasad konspiracji. Wkrótce po tym niefortunnym spotkaniu zostałem aresztowany. Nie zdążyłem już umówić się ponownie ze Stańczykiem, jak mu to zapowiedziałem w restauracji, a także po ostatnim doświadczeniu nie miałem na to ochoty. Dzień l maja spędziłem w więzieniu, uciekając myślami na plac Wolności w Katowicach, gdzie odbywała się wielka manifestacja śląskiej klasy robotniczej. Nasza śląska organizacja partyjna uczyniła wszystko, na co ją było stać, aby manifestacja ta stała się wyrazem bojowej solidarności robotniczej. Zewnętrznym przejawem udziału komunistów w tej manifestacji miały być niesione lub rozwyane przez nich nad głowami zgromadzonych transparenty z napisem: „Niech żyje jednolity front klasy robotniczej". Osobiście włożyłem także wiele pracy, aby doprowadzić do jednolitofrontowego charakteru tej manifestacji. Niestety, o jej przebiegu nie dotarły do mnie żadne wiadomości. ?'*»* 1 litr !• 7. Policyjne meldunki Wróćmy jednak do przerwanego tą relacją z moich spotkań ze Stańczykiem, opisu dalszych materiałów zebranych przez policję w toku śledztwa uzasadniających doniesienie karne przeciwko mnie do prokuratury oraz charakteryzujących moją działalność polityczną. Natychmiast po aresztowaniu mnie komenda powiatowa policji w Świętochłowicach rozesłała radiogramy do urzędów śledczych policji w Warszawie, w Krakowie, Lwowie, Łodzi, Kielcach, Poznaniu, Zawierciu i Krośnie z zapytaniem, czy i kiedy przebywałem na podległym im terenie, co im jest wiadome o mnie oraz czy nie jestem przez urzędy te poszukiwany. Odpowiedzi, również w formie radiogramów, nadeszły w ciągu dwóch dni, tj. 25 i 26 kwietnia, co świadczyło o sprawnym funkcjonowaniu służby śledczej. Wprawdzie — jak stwierdzono w radiogramach — żaden z tych urzędów nie prowadził za mną poszukiwań, natomiast niektóre z nich wskazywały na moją „wywrotową" działalność na podległym im administracyjnie terenie, wszędzie zaś figurowałem w rejestrze osób skazanych przez sądy za działalność komunistyczną.!...] Jak dowodzą tego daty radiogramów, już w następnym dniu po aresztowaniu mnie miała więc policja w Świętochłowicach zasadnicze informacje o mojej działalności w okresie minionego 10-lecia. Poza drobnymi nieścisłościami i wielkimi lukami w opisie mojej działalności, informacje te odpowiadają bowiem prawdzie. Mogły one stanowić dostateczny materiał pomocniczy dla policji w Świętochłowicach przy sporządzaniu przeciwko mnie doniesienia karnego do prokuratury w Katowicach. Ale są one jednak zaledwie jakby tytułami niektórych rozdziałów z księgi mojego życia, a z samych tytułów niewiele można się dowiedzieć o treści tej księgi. Dlatego pragnę w tym miejscu coś niecoś powiedzieć na temat mojej działalności w dekadzie objętej przytoczonymi radiogramami, a nawet w nieco dłuższym okresie, a także uzupełnić niektóre luki tych radiogramów. Jak stwierdzał w swoim radiogramie urząd śledczy we Lwowie „w czasie pobytu na terenie Krosna" — skąd wyjechałem przed około 10 latami — „znany był jako działacz komunistyczny". Była w tym pewna przesada, w 1926 r. miałem 21 lat, a więc trochę za mało, aby zasłużyć na miano „działacza komunistycznego". Ponadto nie miałem wtedy nawet kontaktu z KPP. Niemniej w 1926 r., a nawet jeszcze wcześniej, w środowisku robotniczym i wśród miejscowej ludności miałem opinię komunisty. Już wtedy policja dokonywała u mnie (w domu moich rodziców) rewizji domowej w poszukiwaniu nielegalnej literatury, a nawet byłem aresztowany i oskarżony o działalność antypaństwową. Informacja zawarta w radiogramie urzędu śledczego we Lwowie nie była więc dymem bez ognia. Znajdowała ona już wówczas pewne uzasadnienie w mojej działalności politycznej. Y •A !i r b Ł- r? L Dzieciństwo i młodość ...&,.• safc 1. Głodowe lata — I wojna światowa Moją postawę rewolucyjną kształtowały warunki, w jakich żyłem i wyrastałem. Dzieciństwo i pierwsze młodzieńcze lata miałem trudne, surowe, ciągle łaknąłem większej kromki chleba wypiekanego przez matkę raz na miesiąc w piecu domowym, w liczbie około 10 bochenków. Matka dzieliła ten chleb między czworo dzieci (dwie moje siostry i przebywający stale z nami brat stryjeczny) z takim wyrachowaniem, żeby starczyło go aż do końca miesiąca, kiedy ojciec przynosił kopertę z rozliczeniem swojego miesięcznego zarobku. Otrzymane pieniądze przeznaczała w pierwszej kolejności na spłatę kredytu zaciągniętego w sklepiku na zakup żywności. Jednocześnie ten zeszytowy brulion nazywany „książeczką", w którym sklepikarka zapisywała pobrane przez matkę na kredyt towary (na tzw. borg), zapełniał się nowymi pozycjami kredytowymi, wśród nich zawsze figurowało kilkanaście kilogramów mąki żytniej na nowy wypiek chleba. I tak w koło, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, przez wieie lat po zakończeniu I wojny światowej aż do czasu, gdy do skromnych zarobków ojca doszły zarobki pozostałych członków rodziny. Lata przed I wojną światową, a szczególnie lata tej wojny były dla nas jeszcze trudniejsze. Fala walk frontowych przewalała się nieopodal mego miejsca zamieszkania, skąd obserwowałem nawet strzelających z okopów żołnierzy austriackich. Moja rodzinna miejscowość przechodziła dwukrotnie w ręce wojsk Rosji carskiej, skąd po pewnym czasie wypierały je w krwawych walkach wojska Austrii i Niemiec1. Mieszkałem tuż przy głównym szlaku drogowym prowadzącym do Przemyśla. Obserwowałem wszystkie rodzaje nacierających i cofających się wojsk. 1 Losy Krosna w czasie I wojny światowej: 26 września 1914 r. miasto zajmują Rosjanie, 4 października odbijają je Austriacy, 10 listopada ponownie wpada w ręce rosyjskie, a 15 grudnia znowu zostaje odbite przez wojska austriackie, które ostatecznie wycofują się 21 grudnia. Od tego czasu przez pięć miesięcy Krosno pozostaje w ręku wojsk rosyjskich i dopiero 7 maja 1915 r. zostaje zajęte przez wojska austriackie i niemieckie. Moje sympatie były wówczas po stronie wojsk austriackich przede wszystkim dlatego, że w szeregach tych wojsk znajdował się również mój ojciec zmobilizowany jako rezerwista w 1914 r. Po dwóch latach służby sanitarnej został on zwolniony z wojska ze względu na stan zdrowia. Dla nas lata wojny były latami głodu i nędzy. Podstawą wyżywienia były ziemniaki pochodzące z dzierżawionego przez matkę u sąsiada wąziutkiego zagonu, który uprawiała, płacąc za tę dzierżawę kilkudniowym odrobkiem przy żniwach. Niekiedy zarobiła też miarkę żyta za pracę w polu u zasobniejszego sąsiada. W sieni domu znajdowały się żarna, na których wraz z matką dokonywaliśmy przemiału tego żyta na mąkę. W latach tych bardzo rzadko pojawiał się chleb na naszym stole. Zamiast chleba piekła matka na płycie kuchennej placki z tartych na surowo kartofli, dodając niekiedy do nich mąki zmielonej na żarnach. Smakowały nam te placki bardzo, popijane zwykle herbatą z kwiatu lipowego lub z liści czarnych jagód, albo z innych ziół, słodzoną zazwyczaj sacharyną. Gdy w pobliżu stacjonowało wojsko, udawało się niekiedy dostać z kotła kuchni polowej trochę zupy, którą kucharz — po wydaniu żołnierzom należnych im porcji — rozdzielał między wyczekujących na to z naczyniami w ręku podrostków i dzieciaków. Niedaleko naszego domu znajdowały się rozmieszczone w kilku budynkach magazyny kolejowe stacji Krosno. W latach wojny służyły one dla potrzeb wojska, czy to austriackiego, czy rosyjskiego — w zależności od tego, w czyim posiadaniu znajdowała się stacja kolejowa. A jak już wspomniałem, przechodziła ona dwukrotnie z rąk do rąk. Za każdym razem, kiedy wojska austriacko-niemieckie wycofywały się i nie zdołały opróżnić magazynów, paliły je wraz z zawartością. To samo robiły wojska rosyjskie przy odwrocie ze swoimi magazynami. Zachodziła jednak istotna różnica w zachowaniu się żołnierzy podczas tej niszczycielskiej akcji. Ludność miejscowa wiedziała, że zawartość tych magazynów stanowi głównie żywność w postaci mąki, sucharów, kawy, cukru, tłuszczów, grochu, kasz i tym podobnych artykułów. Toteż zawsze, kiedy następowało natarcie jednej z walczących stron i zbliżało się zdobycie stacji kolejowej przez przeciwnika, gromadki ludzi zbierały się nie opodal magazynów w nadziei wydostania czegoś dla siebie. Ja również znajdowałem się wśród nich bądź sam, bądź z matką. Ale tylko z podpalanych przez żołnierzy rosyjskich magazynów dwukrotnie udało nam się zdobyć trochę żywności i innych artykułów. Gdy wycofywały się wojska austriacko-niemieckie, to żołnierze pod groźbą użycia broni nie dopuszczali nikogo z cywilnej ludności do swoich magazynów, lecz palili je na oczach wszystkich. Inaczej postępowali żołnierze rosyjscy. Przy pierwszym odwrocie podpalili z jednego końca swój magazyn żywnościowy dopiero podczas oczyszczania go z zawartości przez okolicznych mieszkańców. Znisz- czeniu uległy tylko resztki żywności, której ludność nie zdołała już uratować przed ogniem. Wraz z matką wyciągnęliśmy wówczas z tego magazynu dwa duże worki białych, tzw. oficerskich sucharów o łącznej wadze około 50 kilogramów. Tę cenną zdobycz złożyliśmy na razie pod jodełkami, zasadzonymi w odległości kilkudziesięciu metrów wzdłuż rampy kolejowej. Matka pozostała przy workach, ja zaś powtórnie skoczyłem do magazynu i spod nóg ludzkich nazbierałem do przepastnych kieszeni mojej jesionki kilka kilogramów cukru w kostkach rozsypanego na podłodze z robitych skrzynek drewnianych. Po tej operacji zaopatrzeniowej zataskaliśmy na plecach worki sucharów do domu położonego w odległości ok. l km. Dla skrócenia drogi szliśmy przez pola, których dzisiaj już nie ma w dawnej postaci, gdyż zostały dość gęsto zabudowane. Podobna operacja powtórzyła się przy drugim odwrocie wojsk rosyjskich. Ich magazyny kolejowe zapełnione były wówczas różnymi artykułami spożywczymi, a — jak wiadomo — każde dowództwo wojskowe zmuszone przez ofensywę przeciwnika do wycofania swoich formacji z danego terenu ma tyle problemów do rozwiązania, że o ratowaniu składów żywnościowych z reguły nawet nie myśli. Tak było i tym razem. Żołnierze otrzymali rozkaz, aby je zniszczyć, spalić. Natomiast ludność cywilna pragnęła — podobnie jak poprzednio — zawładnąć tymi składami i zabrać dla siebie jak najwięcej, co się tylko da. Toteż w miarę jak przybliżały się grzmoty armat i w powietrzu rozpryskiwały się z hukiem szrapnele coraz więcej ludzi gromadziło się tuż obok magazynów kolejowych pilnowanych przez kilku żołnierzy rosyjskich. Wartownicy nie pozwalali jednak nikomu podejść pod magazyny, a nawet dla odstraszenia śmiałków strzelali w powietrze. Tak trwało aż do późnego wieczora. Część ludzi zrezygnowała i wróciła do swych domów. Część zaś, a wśród nich ja wraz z matką i starszą siostrą, uparcie stała na posterunku w nadziei, że uda się coś zdobyć. I rzeczywiście, nie zawiedliśmy się. Pod osłoną mroku ktoś porozumiał się z wartownikami, zaopatrzył ich w samogon czy inny napitek alkoholowy i uzyskał zgodę na wejście na drewniany podest długiego magazynu. Pierwsze, ciężkie drzwi magazynowe posuwające się na rolkach zostały rozsunięte. Do środka wdarło się kilkadziesiąt osób. Przepychając się jeden przez drugiego, odtrącając słabszych,, każdy łapał, co mu wpadło pod rękę, wynosił i składał w pobliżu, aby znowu powrócić do magazynu po nowy łup wojenny. Wykorzystując odpowiednią chwilę, kiedy obarczeni workami i pakami ludzie znaleźli się na zewnątrz i w magazynie zrobiło się nieco luźniej, wdrapałem się wraz z matką na podest i w kilka sekund przed naszymi oczami wyłoniła się duża sterta worków z mąką. Ściągnęliśmy jeden na podłogę, chwyciliśmy oburącz z obu stron za końce ciężkiego worka i z wielkim wysiłkiem donieśliśmy go do tych samych jodełek, pod którymi już przy pierwszym odwrocie wojsk rosyjskich złożyliśmy worki z sucharami. Do pilnowania worka mąki pozostawiliśmy Józię, moją starszą siostrę, ja zaś z matką znalazłem się wkrótce ponownie w magazynie. Tym razem przynieśliśmy dużą drewnianą skrzynkę o nieznanej nam zawartości. Chcieliśmy zdobyć cukier, lecz jak na cukier była ta skrzynka za lekka. Zdecydowaliśmy się zatem odwiedzić po raz trzeci coraz bardziej ogałacany z zawartości magazyn i znowu wyciągnęliśmy dużą drewnianą skrzynkę zabitą szczelnie gwoździami. Wydawała nam się cięższa niż poprzednia. Może zatem zawiera cukier — powiedziała matka. Nie było czasu na sprawdzanie. Za chwilę i ta skrzynka znalazła się na tymczasowym składowisku pod jodełkami. Wyprawy do szybko pustoszejącego magazynu mogliśmy jeszcze ponawiać. Powstał jednak problem, jak przetransportować do domu to, co już zdobyliśmy? Worek był ciężki, ważył chyba ponad 60 kilogramów. Nikt z nas nie był w stanie zanieść go na plecach do domu. Skrzynki zaś, chociaż lżejsze, były niewygodne do przenoszenia na plecach. Potrzebny był zatem środek transportu. Posłużyły do tego taczki, po które skoczyłem do domu. Trzeba było trzy razy obracać tam i z powrotem, zanim wszystkie nasze trofea wojenne zostały ulokowane w domu. Tutaj dopiero po odbiciu wieka w skrzynkach sprawdziliśmy ich zawartość. Okazało się, że w jednej znajdowało się 10 kartonów z paczkami grubo siekanej machorki, przy czym w każdym kartonie było po 40 paczek 50-gramowych. Druga skrzynka zawierała również odpowiednio opakowaną mieszankę różnych suszonych jarzyn, z których sporządzało się zupę przypominającą w smaku rosyjskie „szczi". Najbardziej cieszył nas worek mąki, jako że była to pszenna, biała mąka, służąca później matce przez wiele miesięcy do wyrabiania ciasta na kluski, którymi nas karmiła. W owym czasie tytoń należał także do artykułów bardzo poszukiwanych na rynku. Paczki z machorką znajdujące się w sprzedaży detalicznej składały się w połowie z liści tytoniowych i w połowie z liści bukowych, a ponadto trudno było je nabyć. Toteż ta moja, prawdziwa, rosyjska machorka miała duży popyt, mimo że do palenia trzeba ją było zawijać w papier gazetowy, a nie w bibułkę. Ale nie był to towar do sprzedaży. Machorkę tę matka wymieniała u chłopów w pobliskich wsiach na masło, olej, słoninę lub zboże. Przy przenoszeniu tych artykułów musiała się wystrzegać austriackich żandarmów, którzy rewidowali koszyki czy tobołki, napotkanych na drodze ludzi i bezlitośnie rekwirowali wszelką żywność nabytą u chłopów nawet na prywatny użytek. Kilkadziesiąt paczek tej machorki rozdałem austriackim żołnierzom maszerującym w ślad za wycofującymi się wojskami rosyjskimi. Nie przedstawiam tu różnych zaobserwowanych epizodów wojennych, takich jak poddawanie się do niewoli rosyjskiej ukrytych w naszym domu żołnierzy austriackich, czemu się przyglądałem z wielką ciekawością, lub obrzucanie bombami z niewielkiej wysokości przez dwa samoloty niemieckie taboru wojskowego złożonego z kilkudziesięciu wozów, który zatrzymał się na nocny odpoczynek w olszynce około 150 metrów od naszego domu. Zabitych zostało wówczas kilkanaście przywiązanych do drzewa koni, inne zaś zerwały sznury i rozbiegły się na wszystkie strony. Nie zapomniałem nigdy widoku, jak podczas ostrzeliwania na szosie galopujących w ucieczce kozaków jeden z nich spadł z konia, który ranny przez dłuższy czas biegł za uciekającym i wołającym go kozakiem, aż wreszcie wykrwawiony upadł i śmiercią zakończył swoją końską służbę wojskową. Podobnych epizodów wojennych utkwiło wiele w mojej pamięci. Miały one określony wpływ na kształtowanie się mojej świadomości i osobowości. Pozostawiam je na uboczu, jako zbyt dalekie od zamierzonego tematu moich wspomnień. Nieco szerzej przedstawiłem tylko sposób, w jaki zaopatrywaliśmy się w czasie I wojny światowej w żywność, do czego zmuszały nas bardzo trudne, wprost głodowe warunki życiowe. Nie potrzebuję podkreślać, że zdobyte przez nas z rosyjskich składów artykuły pozwoliły na polepszenie tych warunków na pewien czas, ułatwiły nam przetrwanie głodowych lat wojny. 2. Pracowite wakacje W tym czasie, pod względem odżywiania się, stosunkowo najlepszym okresem były dla mnie miesiące wakacyjne, kiedy — po zakończeniu roku szkolnego — oddawała mnie matka na lipiec i sierpień na dzienną służbę do sąsiadów, do pasienia krów. W ten sposób spędzałem „wczasy" wakacyjne przez cztery lub pięć lat z rządu, pasąc krowy co roku w innym sąsiednim gospodarstwie. Były to gospodarstwa małe, liczące 2 — 3 ha użytków rolnych, a ich obsada bydła wynosiła zazwyczaj 3 sztuki — dwie krowy i cielę, względnie jałówkę. Tylko jedno z tych gospodarstw, oprócz bydła, miało także konia, a właściciel tego gospodarstwa — Ignacy Kolanko — zajmował się głównie rolnictwem, pełniąc ponadto funkcję listonosza gminnego w Białobrzegach. Właścicieli czy współwłaścicieli pozostałych trzech gospodarstw, w których pasłem krowy, należy zaliczyć do kategorii tzw. robotniko-chłopów. Dwóch z nich — Bielawski oraz Józef Kolanko — pracowało w rafinerii nafty w Krośnie, trzeci zaś — Franciszek Hejnar — w kolejnictwie, przy naprawie torów. Właściciele dwóch gospodarstw drobnorolnych, nie mieli w ogóle dzieci; w trzecim były dzieci nie przekraczające 4 — 5 lat, a w czwartym, prowadzonym przez wdowę, jej dorosły syn pracował jako robotnik, córka zaś była „panną na wydaniu". W gospodarstwach tych brakowało więc odpowiedniej siły roboczej do takiej pracy jak pasienie krów. Szczególnie w okresie żniw potrzebowały one pastuszka. Ja zaś w tym czasie nie miałem zajęć szkolnych i pracę tę mogłem z powodzeniem wykonywać. A że w domu zawsze brakowało chleba, dobrze rozumiałem matkę, gdy chcąc mnie zachęcić do tej pracy mówiła: „Pójdziesz, synku, do sąsiada (tu wymieniała nazwisko) paść krowy w czasie wakacji. Dadzą ci tam lepiej zjeść niż dostałbyś w domu i zarobisz sobie na buty, abyś w zimie miał w czym chodzić do szkoły. A na noc zawsze będziesz wracał i spał w domu". Mnie nie tylko nie nurtował jakikolwiek sprzeciw, lecz spędzenie w ten sposób wakacji uważałem za najbardziej normalne. Czułem się nawet dumny z tego, że mogę już trochę zarobić na siebie i ulżyć w ten sposób matce. Moje codzienne zajęcia „służbowe" rozpoczynały się o godzinie 6 rano i trwały najczęściej do godziny 20. Matka budziła mnie regularnie o 5.30 rano. Niekiedy powtarzała tę czynność, gdyż zawsze czułem się nie wyspany i po pierwszym przebudzeniu zasypiałem powtórnie. Moja poranna toaleta trwała kilka minut. Ubikacja znajdowała się w sieni starego, walącego się już domu, wiadro lub drewniana konewka z wodą zawsze stały w rogu kuchni obok małego stołeczka z miską do mycia i mydelniczką z kawałkiem mydła. Jeśli brakowało mydła, zastępowała go soda w proszku. Obok domu, na podwórku była studnia. Wodę nabierało się z niej do drewnianego wiadra, wyciągając je na wierzch za pomocą tzw. kuli, czyli długiej żerdzi zaopatrzonej na końcu w żelazny hak lub posiadającej ustawiony pod ostrym kątem obcięty konar, za który zawieszało się wiadro. Myłem się zawsze w zimnej wodzie rozebrany do pasa, po czym wciągałem na grzbiet koszulę, wpychałem jej dolną część do krótkich spodni przytrzymywanych w biodrach zaciśniętym na sprzączkę paskiem skórzanym. W dni chłodne lub słotne wkładałem marynarkę i czapkę, tzw. „kaszkiet", na głowę. Ze sznurowaniem obuwia nie miałem nigdy kłopotu, gdyż poczynając od cieplejszych dni wiosny aż do późnej jesieni chodziłem boso tak do szkoły, jak i poza szkołą, nie wyłączając niedziel i świąt. Pod tym względem nie stanowiłem zresztą wyjątku. Zjawisko to występowało powszechnie i obejmowało większość moich równieśników. Wszystkie wspomniane wyżej gospodarstwa sąsiadów dzieliła od naszego domu odległość od 50 do 150 m. Toteż w piętnaście minut po przebudzeniu mnie przez matkę znajdowałem się już w domu tego sąsiada, u którego w danym roku pasłem krowy. O tej porze krowy były już zwykle wydojone i gotowe do wyprowadzenia na pastwisko. Przedtem jednak dostawałem śniadanie złożone z kromki chleba, niekiedy z serem lub masłem oraz garnuszek mleka. Chleb zastępowano często jakąś gotowaną na gęsto kaszą z poprzedniego dnia, podawaną na zimno wraz z mlekiem. Na drugie śniadanie, które zabierałem z sobą i zjadałem w polu, otrzymywałem zawinięty w białą ściereczkę chleb smarowany masłem lub przekładany dość grubą warstwą białego sera mieszanego z masłem. Drugie śniadanie przysługiwało mi z tytułu umowy, jaką zawierała matka z właścicielem gospodarstwa przed objęciem przeze mnie pracy u niego. Nie zawsze jednak zobowiązania tego dotrzymywał on w pełni. O godz. 6 rano wyprowadzałem krowy z obory (nazywanej stajnią) na pastwisko. Nie było to pastwisko w ścisłym znaczeniu tego słowa. Łąk i pastwisk żadne z tych gospodarstw nie posiadało. Cały ich areał stanowiły grunty orne. Za pastwisko dla bydła służyły wąskie, zarośnięte trawą drogi polne, należące do danego gospodarstwa, używane do transportowania płodów rolnych i w ogóle umożliwiające dostęp do pola. Bydło pasło się także na długich miedzach o szerokości do półtorej skiby, rozdzielających grunty poszczególnych właścicieli, a także na różnych innych skrawkach ziemi, np. na poboczu szosy, strumyka, toru kolejowego itp. W takich warunkach krowy trzeba było zawsze trzymać i paść na powrozie, 1j. na długim, grubym sznurze konopnym, mającym po obu końcach pętle. Włożone w te pętle końce sznura zakładało się krowom na rogi, tak że obydwie były złączone jednym sznurem, który pośrodku trzymałem w ręku, mając zawsze jedną krowę z przodu i drugą z tyłu. Każde pociągnięcie za sznur zaciskało pętle na rogach krowy, co pozwalało nią kierować i utrzymywać ją w posłuszeństwie. Jeśli oprócz krów było jeszcze do pasienia cielę, to wiązało się go za głowę innym cieńszym sznurem, przymocowując jego drugi koniec w połowie sznura łączącego krowy. Cielę zawsze znajdowało się z tyłu, obok krowy. Wprawdzie i bez wiązania go sznurem nie odeszłoby od swojej matki, lecz będąc swobodne, mogłoby wyrządzić różne szkody w polu położonym wzdłuż drogi służącej za pastwisko. Cała sztuka pasienia krów sprowadzała się głównie do tego, aby prowadzić je zawsze tam, gdzie mogły naskubać najwięcej trawy i najszybciej napełnić brzuchy. Dało się to łatwo ustalić, patrząc na tzw. dołek po prawej stronie brzucha krowy. Im bardziej ten dołek był wyrównany, tym lepiej krowa była napasiona. Ale na pastwiskach stojących do mojej dyspozycji musiałem te krowy trzymać na powrozie co najmniej przez pięć godzin, zanim mogłem zaprowadzić je z powrotem do obory. Tu około godz. 12 dokonywano drugiego południowego udoju mleka. Aby podczas udoju krowy stały spokojnie, dostawały do żłobu zieloną paszę w postaci trawy, koniczyny, liści buraczanych itp. Przygotowanie tej paszy nie należało wprawdzie do moich obowiązków, zwykle jednak, gdy zielonki rosły w pobliżu, zlecano mi to do wykonania lub brałem udział w tej pracy. Około godz. 13 otrzymywałem obiad, na ogół taki sam jak wszyscy domownicy. Kartoflanka, kapuśniak, biały gęsty barszcz, należały do najczęściej powtarzających się zup, a drugie danie stanowiły takie potrawy, jak kluski sporządzane w kilku odmianach, różne kasze gotowane na gęsto oraz ziemniaki z zsiadłym mlekiem. Te ostatnie bardzo mi smakowały, gdyż o tej porze były młode. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek w obiadowe menu wchodziło jakieś mięso. Ludzie, o których mówię, a takich była przygniatająca większość, mięsa nie jadali, zwłaszcza latem. Na ich stołach pojawiało się mięso, względnie wyroby mięsne, tylko na Wielkanoc i na Boże Narodzenie, a także wówczas kiedy zarżnęli nie znoszącą już jajek kurę. Do kraszenia potraw używano głównie masła i w mniejszym zakresie oleju oraz słoniny. Do potraw spożywanych z mlekiem nie używało się żadnych tłuszczów. Tłuszcze zastępowano także białym serem, np. kluski pokrajane na makaron zaraz po ugotowaniu zaprawiało się rozkruszonym twarożkiem. Jeśli dodano do tego jeszcze łyżkę cukru — potrawa była znakomita. Miałem zresztą dobry apetyt. Nie narzekałem więc na obiady, jak w ogóle na całodzienne wyżywienie. Po obiedzie używano mnie do różnych zajęć gospodarskich, a później ok. godz. 16, kiedy krowy przeżuły już poranną paszę wyprowadzałem je ponownie w pole, wybierając na pasienie miejsca, na których poprzednio nie były. Popołudniowe pasienie trwało zwykle krócej niż przedpołudniowe, tak że około godz. 20 przyprowadzałem krowy z powrotem na podwórze. Po napojeniu szły do obory, gdzie gospodyni przystępowała do trzeciego wieczornego udoju mleka, krowy zaś w tym czasie dokarmiały się uprzednio przygotowaną zielonką. Na tym kończył się mój dzień roboczy. Zjadałem szybko kolację, która prawie zawsze składała się z kwaśnego, zbieranego mleka oraz młodych kartofli, a niekiedy z mleka i chleba z serem. Spieszyłem się do kolegów, aby razem z nimi wykąpać się i popływać w pobliskim Wisłoku, małej rzeczce, którą miejscami można było przejść po kamienistym dnie, zamaczając tylko stopy, a miejscami była tak głęboka, że aby przedostać się na przeciwległy brzeg, trzeba było ją przepłynąć. W tej rzeczce nauczyłem się pływać już w dzieciństwie, zanim poszedłem do szkoły. Jeśli z jakichś przyczyn kąpiel nie wchodziła do programu wieczornych spotkań z kolegami, znajdowaliśmy sobie inne zajęcia i zabawy, takie jak gra w „palanta", w „kiczki", wspinanie się po słupie, wyścigi itp., a bywało także, że pod osłoną mroku zakradaliśmy się do ogrodu jakiegoś gospodarza, zrywając wczesne jabłka czy inne owoce. Późnym wieczorem wracałem do domu, gdzie musiałem jeszcze umyć nogi w drewnianym cebrzyku oraz wypłukać usta przygotowaną przez matkę ciepłą wodą, zanim położyłem się do snu. W następnym dniu i przez cały okres wakacji powtarzał się ten sam scenariusz. Drobna korekta zachodziła tylko w niedzielę. Polegała ona na tym, że w niedzielę popołudniowe pasienie krów kończyło się o dwie godziny wcześniej niż w pozostałe dni tygodnia, czyli miałem więcej czasu do własnej dyspozycji. Chcąc jak najwięcej czasu urwać dla siebie i jednocześnie zapobiec temu, aby krowy nie wracały do obory nie napasione, przygotowywałem im uprzednio zieloną wykę lub koniczynę, którą ukrywałem w polu, a później dokarmiałem tą zielonką bydło. Nie zważałem przy tym na to, czy zielonka pochodziła z pola mojego gospodarza, czy też z pola jego sąsiada. Rzecz jasna, o praktykach tych nikomu nie mówiłem. Po takim dokarmianiu krów, gdy w niedzielne popołudnie przyprowadzałem je do obory po dwóch godzinach pasienia, gospodyni wyrażała zwykle zdziwienie i zarazem zadowolenie, że tak dobrze je napasłem w tak krótkim czasie. Wraz z rozpoczęciem nowego roku szkolnego kończyła się moja służba u sąsiadów. Wracałem do niej ponownie w roku następnym. Powtarzało się to przez cały okres I wojny światowej, 1j. do 1918 r., kiedy zakończyłem naukę szkolną. Przez następne dwa lata, pracując jako uczeń w warsztacie ślusarskim, uczęszczałem jeszcze do szkoły wieczorowej, w której nauka, po ukończeniu pracy, odbywała się trzy razy w tygodniu po dwie godziny jednorazowo, program nauczania zaś był obliczony na dokształcenie ogólnokształcące i zawodowe pracujących uczniów. 3. W szkole Naukę pobierałem w Krośnie, mając z domu do szkoły ponad 2 km drogi. W byłym zaborze austriackim nauczanie w szkole powszechnej trwało cztery lata, a drugim wyższym stopniem szkoły powszechnej była tzw. szkoła wydziałowa o trzyletnim cyklu nauczania. Po ukończeniu szkoły wydziałowej można było zdawać egzamin do gimnazjum2. Naukę w szkole powszechnej rozpocząłem w 1912 r. i ukończyłem tę szkołę w 1916 r., mając przez wszystkie lata ze wszystkich przedmiotów nauczania stopień „bardzo dobry", z wyjątkiem stopnia za śpiew. Nie * Opisana tu struktura szkolnictwa była tylko jedną z istniejących w zaborze austriackim i to nie najbardziej powszechną. Nauczanie elementarne w Galicji trwało 6 lat i odbywało się w sześcioklasowych szkołach „ludowych" lub „pospolitych". Po ukończeniu 4 klas szkoły pospolitej można było podjąć naukę w ośmioklasowym gimnazjum lub w szkole realnej. Ustawą z 1895 r. powołano w miastach trzyklasowe szkoły wydziałowe męskie i żeńskie, o wyższym poziomie organizacji i rozszerzonym programie nauczania. Do szkół tych podobnie, jak do gimnazjów, przyjmowano po czwartej klasie szkoły pospolitej. Zadaniem szkół wydziałowych było:... udzielać nauki sięgającej poza cel wskazany nauce w szkole pospolitej, a przysposabiać przede wszystkim do zawodu praktycznego w przemyśle i handlu... Szkoły wydziałowe powstawały stopniowo i nigdy nie zostały upowszechnione, nawet w większych miastach. Między tymi szkołami a gimnazjum bezpośredniej drożności nie było, można było przejść do gimnazjum tracąc pewną liczbę lat nauki. Natomiast po ukończeniu szkoły wydziałowej można było bezpośrednio podjąć naukę w seminarium nauczycielskim, które stanowiło podstawowy zakład kształcenia nauczycieli dla szkół pospolitych i wydziałowych. potrafiłem nigdy wyciągnąć jak należy dźwięków gamy C-dur, uchwycić właściwie nutę pieśni, choć nauczyciel śpiewu ciągnął nad moim uchem smyczkiem po strunach skrzypiec. Nie miałem dobrego słuchu, on zaś miał słuch doskonały. Mogło nas stać w dwuszeregu 30 uczniów i śpiewać jakąś pieśń, a on od razu uchwycił każdą fałszywą nutę i sprawdzając jednego po drugim ustalał winowajcę. Ze śpiewu zasłużyłem sobie na niski stopień, jednak na świadectwach szkolnych otrzymywałem ocenę „dobry", chyba tylko z uwagi na wysokie stopnie z pozostałych przedmiotów. Po ukończeniu czteroletniej szkoły powszechnej kontynuowałem przez dwa lata naukę w szkole wydziałowej, również z wynikiem „celującym" — jak określano w tej szkole wynik najlepszy. Nauka przychodziła mi bardzo łatwo. Bywały lata, kiedy nie miałem jakiegoś podręcznika szkolnego, gdyż matce zabrakło środków na jego nabycie na początku roku szkolnego, a później nie upominałem się już o to. Brakujący mi podręcznik wypożyczałem sobie od innego ucznia, a nieraz tylko podczas kilkuminutowej pauzy międzylekcyjnej zaznajamiałem się z jego treścią, co łącznie z uważnym wysłuchiwaniem wykładów nauczyciela pozwalało mi na dobre opanowanie określonego tematu. Bardzo lubiłem matematykę, czyli rachunki —jak nazywano oficjalnie ten przedmiot nauczania w szkole powszechnej i wydziałowej. Rozwiązywałem „w mig" wszystkie zadania rachunkowe objęte programem nauczania. Pod tym względem, przez wszystkie moje lata szkolne dorównywał mi tylko jeden uczeń, przechodzący razem ze mną z klasy do klasy, nazwiskiem Wojtyczek, który później został księdzem. Dla wszystkich innych uczniów był to przedmiot najtrudniejszy. Przez wiele lat matematykę wykładał nam stary nauczyciel Bohaczyk, przezywany przez uczniów „Dziadkiem". Mimo wieloletniej praktyki jego sposób nauczania miał pewne mankamenty, był dla uczniów nie dość zrozumiały. Nauczyciel koncentrował główną uwagę na różnych formułach matematycznych, a że było ich wiele, uczniowie gubili się i mylili często, stosując nieodpowiednie formuły przy rozwiązywaniu określonego zadania. Po prostu nie rozumieli ich treści. Podczas lekcji matematyki wpadał niekiedy do klasy niski, przysadzisty dyrektor szkoły Wanat, aby skontrolować zasób wiedzy uczniów z tego przedmiotu. Zwracał się do Bohaczyka mówiąc: „Niech mi pan wezwie któregoś do tablicy". Na to polecenie Bohaczyk kierował wzrok na końcowe rzędy ławek szkolnych, gdzie zwykle siedziałem, i patrząc na mnie, wołał: „Oomułka, do tablicy". Stawałem więc przed tablicą, brałem w palce kredę, a dyrektor Wanat dyktował mi zadanie. Przenosiłem je szybko na tablicę, a ponieważ istotę zadania uchwyciłem już podczas dyktanda, za chwilę było ono bezbłędnie rozwiązane. Dyrektor, który stał z boku tablicy, aby nie zasłaniać widoku uczniom, nie odsyłał mnie jeszcze do ławki, lecz dyktował mi drugie, trudniejsze zadanie. I znowu jak poprzednie, rozwiązałem je prawidłowo. „Teraz możesz odejść na swoje miejsce" — powiedział do mnie z nutą uznania, po czym zwrócił się do Bohaczyka, aby wezwał do tablicy innego ucznia. Tym razem nauczyciel skierował wzrok na pierwszy rząd ławek, gdzie siedział niedużego wzrostu mój rywal prymusowy Wojtyczek i kazał mu podejść do tablicy. Powtórzyła się ta sama scena co ze mną. Pewny siebie Wojtyczek podszedł spokojnie do tablicy i prawidłowo rozwiązał dwa kolejne zadania matematyczne podyktowane mu przez dyrektora. Nauczyciel Bohaczyk, który cały czas obserwował w napięciu rozwiązywanie zadań, po odejściu Wojtyczka od tablicy promieniującym z radości wzrokiem spoglądał na dyrektora Wanata. Nasze „popisy" rachunkowe traktował jak własny, osobisty sukces osiągnięty na oczach dyrektora. Gdyby to było możliwe, ozłociłby chyba z radości i mnie, i Wojtyczka. Dyrektor zaś mruknął do nauczyciela coś pod nosem o sprawności uczniów, co miało oznaczać także uznanie dla niego za dobre nauczanie, podał mu rękę na zakończenie wizytacji i wyszedł z klasy. Aż do końca godziny lekcyjnej nie było już nauczania. „Dziadek" zadowolony, jak by go kto na sto koni wsadził, spacerował uśmiechnięty miedzy ławkami wzdłuż sali z rękami założonymi do tyłu, niczego nie widział i nie słyszał, a w klasie szumiało jak w ulu. Uczniowie, widząc ten nastrój „Dziadka", rozmawiali miedzy sobą, przechodzili z ławki do ławki, a niektórzy zwijali w małe kulki kawałki papieru i wrzucali je zręcznie do rozwartych kieszeni marynarki „Dziadka", podczas jego spaceru. Gdy kulka wpadała do kieszeni, wywoływało to głośną radość uczniów, czego — rzecz jasna — „Dziadek" nie mógł spostrzec. Tak trwało aż do dzwonka, którego sygnał podrywał cały ten szumiący rój uczniów, przenosząc go z klasy na korytarz lub na dziedziniec szkolny. Wizytacje dyrektora Wanata podczas lekcji matematyki nie odbywały się często, ale się powtarzały. Kiedy za kilka tygodni przyszedł on ponownie do naszej klasy i swoim zwyczajem zwrócił się do nauczyciela Bohaczyka: „Niech mi pan zawezwie któregoś do tablicy" — tenże ponownie zawezwał mnie jako pierwszego i Wojtyczka jako drugiego do rozwiązywania zadań, które dyktował nam dyrektor. I znowu, jota w jotę, powtórzyło się wszystko, jak za pierwszym razem. Zadania rozwiązaliśmy prawidłowo, dyrektor uścisnął dłoń „Dziadka", a później cała klasa szumiała. Najwidoczniej jednak po tej wizytacji lub w jej trakcie zrodziło się u dyrektora podejrzenie, że nauczyciel przywołuje do tablicy tych samych uczniów. Nie upłynęło więcej niż dziesięć dni, a dyrektor zjawił się ponownie, po raz trzeci, na lekcji matematyki. Po zwyczajowej ceremonii powitalnej, na którą składała się komenda nauczyciela: „wstać" i po machnięciu ręką przez dyrektora: „siadać", co cała klasa posłusznie wykonywała, dyrektor nie patrząc wprost na podnieconego tą niespodziewaną wizytacją nauczyciela, polecił mu oschłym, rozdrażnionym głosem, aby wezwał któregoś z uczniów do tablicy. Czułem, że stanie się coś niedobrego. Atmosfera w klasie zrobiła się jakaś napięta, wybuchowa. Uczniowie — widząc niespokojne i jakby zaczepne zachowanie dyrektora — zaparli dech w oczekiwaniu na wezwanie wystraszonego nauczyciela. W tym samym momencie ciszę klasy rozerwał jego głos: „Gomułka, do tablicy". Dyrektor Wanat najwidoczniej był przekonany, że takie właśnie polecenie wyda nauczyciel Bohaczyk. Nie zdążyłem się nawet podnieść z ławki, gdy rozwścieczony ze złości, wymachując rękami zaczął krzyczeć na nauczyciela: „Co mi pan zawsze wzywa do tablicy tych samych uczniów! Myśli pan, że ja nie pamiętam, kto był przy tablicy podczas poprzednich moich wizytacji! Czy ma pan w klasie tylko tych dwóch, którzy potrafią rozwiązywać zadania? Już ich znam. Teraz chcę wiedzieć, co inni umieją, czego ich pan nauczył". I odwracając się do uczniów wskazał palcem na jednego z nich, mówiąc: „Chodź ty do tablicy". Przerażeni tym wybuchem dyrektora uczniowie siedzieli jak sparaliżowani. Można wątpić, czy w tym momencie pozostała w ich pamięci nawet tabliczka mnożenia. Toteż, gdy wskazany przez dyrektora uczeń znalazł się przy tablicy, czuł się przy niej bezradny, zupełnie zagubiony, nie rozumiał w ogóle zadania, które dostał do rozwiązania. „Marsz na miejsce, ośle" — krzyknął dyrektor i wskazując na drugiego ucznia zawołał: „Chodź ty". Ten drugi zachował się tak samo. Wszystko, co umiał z matematyki, przerażenie wyparło z jego głowy. Gdy z kolei na wezwanie dyrektora stanął bezradnie przy tablicy trzeci uczeń, nauczyciel usiłował mu dopomóc w rozwiązaniu zadania. „Przypomnij sobie formułkę, — mówił do niego — przecież uczyłem cię jej i umiałeś ją na pamięć". „On nie będzie chodził z formułką w głowie przez całe życie" — zareagował na to w sposób gwałtowny dyrektor. „On musi zadanie rozumieć i wówczas zawsze je rozwiąże. Ale tego go pan nie nauczył". Po tych słowach wzburzony opuścił klasę, trzaskając drzwiami. Tym razem uczniowie nie szumieli. W klasie zapanowała konsternacja. Biedny, wylękniony i przygnębiony Bohaczyk — spostponowany przez dyrektora, który tak brutalnie pogwałcił podstawowe zasady pedagogiki — przechadzał się między ławkami ze spuszczoną głową i smętnym głosem zapowiadał uczniom, że w wyniku tej wizytacji dyrektora będzie zmuszony do zwiększenia liczby godzin [lekcyjnych] przeznaczonych na nauczanie rachunków, kosztem godzin przewidzianych w programie na nauczanie języka polskiego. Był on bowiem także wykładowcą tego drugiego przedmiotu. Tak się też stało. Przez wiele tygodni, zamiast lekcji języka polskiego „Dziadek" wtłaczał w głowy uczniów formułki rachunkowe, których prawidłowe zastosowanie przynosiło prawidłowe rozwiązanie danego zadania. Na przykład trzeba było zapamiętać, że dla obliczenia sumy zysku płynącego z oprocentowania kapitału, stosuje się następującą formułkę: sumę kapitału należy pomnożyć przez wysokość oprocentowania i otrzymany wynik podzielić przez sto. Po opisanym incydencie dyrektor Wanat przez dłuższy czas nie przeprowadzał w naszej klasie kontroli nauczania matematyki. Ale kiedy wznowił swoje wizytacje, wśród uczniów, których nauczyciel Bohaczyk przywoływał do tablicy do rozwiązania zadań rachunkowych nakreślonych przez dyrektora, nie było już nigdy ani mnie, ani Woj-tyczka. Łatwość w przyswajaniu sobie wiedzy szkolnej pozostawała, niestety, w sprzeczności z możliwościami kontynuowania przeze mnie nauki po ukończeniu II klasy szkoły wydziałowej. Nie pozwalały na to warunki, w jakich żyłem. Ojciec, po zwolnieniu go z wojska, podjął pracę w charakterze dozorcy nocnego w cegielni, znajdującej się w pobliskiej miejscowości Polanka Karol. Za 12 godzin nocnej służby otrzymywał nędzną zapłatę. W domu doskwierała bieda. Ojciec pragnął, bym się wyuczył jakiegoś rzemiosła i zaczął jak najprędzej zarabiać sam na siebie oraz jemu dopomógł w utrzymaniu rodziny. O skierowaniu mnie do szkoły średniej nie mogłem nawet marzyć. Z licznego grona nauczycieli, z którymi zetknąłem się w szkole w ciągu sześciu lat nauki, dwóch utkwiło najgłębiej w mojej pamięci. Pierwszy to wspomniany już Bohaczyk, drugi zaś — to wykładowca geografii i geometrii Malis. Jako nauczyciele przedstawiali sobą zupełnie niepodobne, powiedziałbym wręcz przeciwstawne postacie. Bohaczyk był na ogół przez uczniów lubiany, lecz nie miał u nich żadnego autorytetu. Każdy uczeń traktował go jak niesforny wnuk traktuje swego dziadka. Dlatego przezywali go „Dziadkiem". Za różne psoty „Dziadek" spuszczał nieraz winowajcom porządne „lanie", używał nawet kija, z którym się rzadko rozstawał. Sporządzał go sobie z wikliny rosnącej nad rzeką Lubatówką, gdzie znajdował się jego dom i ogród. Zdarzało się, że gonił po klasie z kijem w ręku uciekającego ucznia, co wywoływało salwy śmiechu. Takim był Bohaczyk. Malis natomiast nie cieszył się sympatią wśród uczniów, lecz wszyscy odnosili się do niego z szacunkiem. Umiał ich sobie podporządkować, zmusić do bezwzględnego posłuchu bez stosowania kija. Nie tknął nigdy ucznia nawet palcem. Ale też nikt nie miałby odwagi na jakąkolwiek psotę uczniowską w czasie jego lekcji. Zaraz na wstępie roku szkolnego, na pierwszej godzinie zajęć lekcyjnych zapowiedział uczniom, że podczas jego wykładów musi być w klasie taka cisza, żeby można usłyszeć brzęczenie muchy, gdy będzie przelatywała nad głowami. I rzeczywiście, na jego lekcjach panowała w klasie wyjątkowa cisza. Mówił głosem cichym, spokojnym, a zarazem wyraźnym. Umiał koncentrować uwagę uczniów na wykładanym przedmiocie. Pewnego razu, siedziąc za katedrą, przerwał nagle swój wykład i nie patrząc na żadnego z uczniów, bez zmiany tonacji głosu powiedział: „Ja tu mówię, wysilam się, płuca sobie wypluwam, a ta bestia w okno patrzy". Cisza stała się jeszcze głębsza. Każdy oczekiwał na wymienienie tej bestii z nazwiska, lecz nauczyciel zakończył na tym swoją anonimową reprymendę i powrócił do tematu wykładu. Pod koniec mojego ostatniego roku szkolnego ten właśnie nauczyciel, Malis, podszedł do mnie po zakończeniu godziny lekcyjnej i zapytał, czy po wakacjach zamierzam nadal uczęszczać do szkoły. Odpowiedziałem, że rodzice nie mają środków na to, by mi stworzyć możliwości kontynuowania nauki oraz że ojciec zdecydował oddać mnie do warsztatu rzemieślniczego, bym się nauczył jakiegoś zawodu. „Ty powinieneś się uczyć — odrzekł Malis—po ukończeniu szkoły wydziałowej powinieneś pójść do gimnazjum, a później wyżej. Ojciec źle robi, nie chcąc cię nadal posyłać do szkoły. Powiedz mu, żeby przyszedł do mnie w tej sprawie, albo niech matka przyjdzie, to z nią porozmawiam. Twoje kształcenie nie musi się odbywać ich kosztem, ty sam na to zarobisz. Możesz przecież wziąć korepetycje, możesz przygotować 2 — 3 uczniów do odrobienia lekcji, a później do egzaminu. O korepetycje sam ci się postaram, jeśli zechcesz. Będzie z ciebie dobry nauczyciel. Powiedz rodzicom, co ci mówiłem" — zakończył Malis. Wysłuchałem troskliwego o moją przyszłość nauczyciela, lecz jego dobre rady wydawały mi się abstrakcyjne, oderwane od mojej życiowej rzeczywistości. Znałem tych uczniów, którzy mieli zasobnych rodziców, a uczyli się kiepsko i potrzebowali pomocy korepetytora. Do szkoły przychodzili oni zawsze obuci, dobrze odziani, zwykle podczas pauzy jadali drugie śniadanie. Czuli się czymś lepszym od tych uczniów, którym rodzice nie mogli tego wszystkiego zapewnić. Nie byli to koledzy odpowiedni dla mnie. A co najważniejsze, nie wyobrażałem sobie korepetytora bez butów, chodzącego do szkoły boso, nie mającego porządnego ubrania itp. —jak miało to miejsce w moim przypadku. Tę psychiczną zaporę rodziło we mnie poczucie gorszego usytuowania materialnego w stosunku do uczniów, którym jako korepetytor miałbym pomagać w opanowaniu i wypracowaniu zadań szkolnych. Nie miałem też wiary we własne siły, nie orientowałem się też dostatecznie, na czym polegają korepetycje, czy podołam takim zadaniom, a także nie wierzyłem, bym taką pracą mógł zarobić sam na siebie, zapewnić sobie środki na kontynuowanie nauki w szkole. Toteż, gdy przedstawiłem rodzicom propozycje inauczyciela Malisa, nie potrzebowali się oni wysilać, aby mnie przekonać, że są one nierealne. „Żebyś został nauczycielem lub jakimś urzędnikiem — mówił do mnie ojciec — musiałbyś się uczyć w szkołach jeszcze przez wiele lat. A to jest niemożliwe. Mnie trudno zarobić na twoje utrzymanie, a co tu jeszcze mówić o pokrywaniu kosztów takiego szkolenia". Propozycje nauczyciela Malisa nazwał fantazją, zawracaniem głowy. Powiedział, że w ogóle nie będzie z nim na ten temat rozmawiał, nie ma bowiem o czym mówić. „Idzie ci już czternasty rok, czas, żebyś się wziął za robotę, żebyś zaczął uczyć się jakiegoś zawodu i zaczął zarabiać na siebie"—przesądził ostatecznie ojciec. 4. Terminowanie u ślusarza Jesienią 1918 r. otwarła się nowa karta w moim życiu — zostałem uczniem w warsztacie ślusarskim Jana Zygmuntowicza w Krośnie. Początkowo ojciec chciał mnie oddać w ręce mistrza krawieckiego, zaprowadził nawet do chałupniczej pracowni krawieckiej, bym poznał mojego przyszłego majstra, a on kandydata na swojego ucznia. Przedtem jeszcze mówiłem ojcu, że zawód krawiecki bardzo mi się nie podoba, a po obejrzeniu tej pracowni i jej właściciela, zbuntowałem się przeciwko zamiarom mojego rodziciela. Oświadczyłem mu stanowczo, iż takiego zawodu uczyć się nie będę. Nie było rady, musiał się z tym pogodzić. Intencje ojca, by wyuczyć mnie na krawca, wypływały z jego troski o zabezpieczenie mi w życiu lepszego losu niż ten, którego sam doświadczył. Pod koniec ostatniego dziesięciolecia ubiegłego wieku ojciec, podobnie jak trzej jego bracia, wyjechał za pracą do Stanów Zjednoczonych. W tym samym czasie wyjechała tam także moja matka oraz jej brat. Tam się pożenili, tam w 1902 roku urodziło się ich pierwsze dziecko, moja siostra Józefa. Zarówno ojciec, jak jego bracia oraz brat mamy pracowali w przemyśle amerykańskim w charakterze niewykwalifikowanych robotników. Wszystkim życie ułożyło się jakoś znośnie, nikt z nich zresztą nie wrócił do kraju, ich prochy pozostały w Ameryce, tylko ojca spotkało dotkliwe niepowodzenie. Pracując ciężko przez kilka lat w przemysłach: węglowym, metalurgicznym i spożywczym stracił zdrowie, stał się niezdolny do pracy, do wysiłku, jakiego wymagano tam od robotnika. Wrócił więc z matką i siostrą do kraju, wydał wszystkie swoje oszczędności na lekarzy, lecz pełnej zdolności do pracy fizycznej nigdy już nie odzyskał. Kierując się właśnie tymi swoimi przeżyciami, pragnąc uchronić mnie przed ciężką pracą fizyczną uważał, że zawód krawiecki zabezpieczy mi w życiu i dobry zarobek, i zachowanie zdrowia. Nie uwzględniał tylko tej ważnej okoliczności, że żadnego zawodu nikt nie potrafi dobrze opanować i sumiennie wykonywać, jeśli go nie lubi, a tym samym nie może osiągnąć zadowolenia z pracy. Zawód ślusarza odpowiadał moim upodobaniom, dążeniom, wydawał mi się wysoko zaszeregowany w hierarchii zawodów robotniczych. Byłem więc zadowolony, gdy jako uczeń znalazłem się w warsztacie Zygmuntowicza. Był to w sile wieku, dobry, pracowity rzemieślnik, cieszący się wysoką reputacją w organizacji cechowej, ojciec pięciorga dzieci, właściciel dwóch niedużych kamienic, polityczny zwolennik Narodowej Demokracji. Jego warsztat ślusarski mieścił się w budynku położonym tuż za kamienicą, w której zajmował on wraz z rodziną jedno z mieszkań. Na wyposażenie warsztatu składały się: tokarka, wiertarka, szlifierka, kowadło, miech i piec służące do nagrzewania żelaza, duże nożyce do cięcia blachy, cztery imadła, młoty, różnego rodzaju narzędzia kuzienne, dłuta, pilniki, świdry, nożyce i inne narzędzia. Warsztat nie miał elektrycznej siły napędowej. Wszystkie maszyny i urządzenia uruchamiało się za pomocą siły rąk i nóg. W tym warsztacie pracowałem przez trzy lata i pięć miesięcy po dziesięć godzin dziennie, poczynając od pierwszego dnia mojej pracy. Czas pracy był krótszy o dwie godziny tylko w soboty oraz w dnie, w których pobierałem naukę w wieczorowej szkole zawodowej, o czym już poprzednio wspominałem. W chwili, kiedy przystępowałem do pracy w tym warsztacie, jego właściciel nie zatrudniał żadnej siły najemnej. Pracował sam. Dogorywała bowiem wówczas I wojna światowa, przeżywała swoje ostatnie dni nieboszczka Austria, a niepodległa Polska jeszcze się nie narodziła. W latach przed I wojną światową w warsztacie Zygmuntowicza pracowało zwykle po kilkunastu uczniów i 2-3 czeladników, lecz wojna i tutaj wycisnęła swoje destrukcyjne piętno. W kilka miesięcy później, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, Zygmuntowicz przyjął jeszcze dwóch uczniów starszych wiekiem ode mnie chyba o rok. Cały zespół pracowniczy w okresie mojej pracy w tym warsztacie składał się z jego właściciela — majstra i trzech uczniów. Pod względem warunków pracy wyróżniało mnie od moich kolegów to, że tylko ja od chwili przystąpienia do pracy byłem uczniem opłacanym przez majstra, co wynikało z ustnej umowy zawartej między nim a moim ojcem. Mój zarobek był niewielki, o ile pamiętam, wynosił dwie korony dziennie. W drugim i trzecim roku pracy zarobek ten ulegał odpowiedniemu zwiększeniu. Byłem naturalnie bardzo dumny z tego, że co tydzień wręczałem matce zarobione ciężką pracą grosze. Moi koledzy dopiero bodaj w trzecim roku nauki zaczęli otrzymywać symboliczne raczej wynagrodzenie za swoją pracę. Niekiedy dochodziły zarobki uboczne w postaci napiwków otrzymywanych od "właścicieli mieszkań, np. za otwarcie wytrychem drzwi i dorobienie kluczy do zamku lub za inne usługi. Rachunek wystawiał i należność za wykonaną robotę pobierał — naturalnie — majster. Pod względem profilu branżowego warsztat, w którym pracowałem, można by nazwać warsztatem ślusarsko-kowalsko-blacharsko-hydrau-licznym. Ta wielostronna branżowość warsztatu była odbiciem kwalifikacji zawodowych majstra Zygmuntowicza. W owych czasach, zwłaszcza w małych miasteczkach, takich jak Krosno, nawet usługowy warsztat ślusarski nie mógł normalnie funkcjonować bez wykonywania w nim określonych robót kowalskich. Roboty naprawcze wymagały często spawania złamanych części lub ich dorobienia, co mogło być wykonane tylko na gorąco (aparatu spawalniczego nie mieliśmy w warsztacie). Nie można, np. zrobić jakiejkolwiek żelaznej balustrady balkonu czy schodów, bez kucia na gorąco jej elementów. Również niektóre narzędzia używane w warsztacie, takie jak świdry do wiertarki, różne dłuta, noże do tokarki itp. wykonywaliśmy sami. Robota kowalska pochłaniała więc pokaźną część czasu pracy. Oprócz działalności usługowej zajmowaliśmy się także wytwarzaniem wyrobów przeznaczonych na sprzedaż. Produkcja towarowa warsztatu składała się z wyrobów potrzebnych do obsługiwania pasiek. Oprócz innych wyrobów wytwarzaliśmy miodarki, tj. urządzenia, do których wkłada się wyjęte z ula ramki z woskowiną napełnioną miodem i za pomocą ruchu wirowego otrząsa się ten miód, który spływa do podstawionego naczynia. Zygmuntowicz posiadał duży sad i pasiekę złożoną z kilkudziesięciu uli. Niejednokrotnie pomagałem mu w pracy pszczelarskiej i dlatego znam te czynności. Produkcja miodarek i innych narzędzi pszczelarskich, np. mieszków do rozpylania dymu w celu odstraszenia pszczół przy pobieraniu miodu z ula, wymagała także kwalifikacji z dziedziny blacharstwa. Hydraulika wchodziła w grę przy naprawie lub instalacji pomp studziennych oraz przy różnych reperacjach mieszkaniowych instalacji wodociągowych. W trzecim roku mojej nauki rzemiosła, w związku z podjęciem na szerszą skalę eksploatacji złóż gazu ziemnego w krośnieńskim zagłębiu naftowym, rozpoczęto w Krośnie i sąsiednich miejscowościach gazyfikację gospodarstw domowych. Przy zakładaniu domowych instalacji gazowych pracowałem najpierw w obu kamienicach mojego majstra, a później montowałem samodzielnie takie instalacje w innych mieszkaniach. Palniki były wówczas bardzo prymitywne. Jako palnik służyła odpowiednio wykrępowana i podziurkowana rura umieszczona pod płytą kuchenną lub w piecu kaflowym i połączona z przewodem instalacyjnym doprowadzającym gaz. Do prac najcięższych należała obróbka żelaza na gorąco. Przy tej pracy pełniłem rolę pomocnika kowalskiego, wywijając i waląc młotem nieraz przez cały dzień. W początkowym okresie mojej nauki zdarzało się, że przy kuciu żelaza nie zawsze trafiałem celnie w miejsce wskazane przez majstra uderzeniem małego młotka lub w głowicę trzymanego przez niego siekacza czy innego narzędzia kowalskiego. Z ust majstra padało wówczas pod moim adresem gniewne słowo: „ciura", które wydawało mi się bardzo obraźliwe. Innymi wymysłami czy przekleństwami nigdy się nie posługiwał. Z czasem nabrałem wprawy do tej roboty i wykonywałem ją bez zarzutu. Dzisiaj jest nie do pomyślenia, aby ktoś się ważył zaprząc do takiej pracy czternaste- lub piętnastoletniego chłopca. Byłoby to pogwałceniem przepisów o ochronie pracy młodocianych. Natomiast w okresie, kiedy ja zaliczałem się do młodocianych, była to rzecz normalna i powszechna. Powiedziałbym nawet, że ta ciężka fizyczna praca wychodziła mi na zdrowie, rozwijała i wzmacniała moje mięśnie, pomnażała moje siły. Mając 15 lat podnosiłem na zgiętych w łokciu rękach stojące na klocu 100-kilogramowe kowadło i przyciskając je do brzucha przenosiłem na stół warsztatowy, po czym stawiałem z powrotem na klocu. Naturalnie, na takie wyczyny mogłem sobie pozwalać tylko pod nieobecność majstra, chcąc w ten sposób zaimponować moim kolegom — uczniom. 5. Warunki życia w Polsce Niepodległej W tym czasie, w porównaniu z latami wojennymi, byt materialny mojej rodziny znacznie się polepszył. Jeszcze w okresie wojny ojciec rozpoczął pracę w rafinerii nafty w Krośnie i pracował tam aż do zamknięcia tej fabryki, co nastąpiło pod koniec 1925 roku. Jego zarobek jako robotnika niewykwalifikowanego nie był wprawdzie wielki — ciągle zresztą się zmieniał wskutek dewaluacji pieniądza — lecz w warunkach Polski Niepodległej ulegał na ogół realnej zwyżce. Był to rezultat działalności związków zawodowych. Zachowana książeczka członkowska ojca wskazuje, że pracując w rafinerii nafty należał do klasowego Związku Zawodowego Metalowców od l grudnia 1917 r. Przed I wojną światową, a także przez kilka lat po osiągnięciu przez Polskę niepodległości, przemysł naftowy w dawnej Galicji objęty był działalnością związku metalowców. Z ramienia centrali tego związku jego oddział obejmujący robotników krośnieńskiej rafinerii nafty obsługiwał sekretarz [Wilhelm] Topinek. Dopiero z dniem l maja 1924 r. rafinerie nafty znalazły się w Związku Zawodowym Robotników Przemysłu Chemicznego i Pokrewnych RP, którego centrala znajdowała się w Czechowicach-Dzie-dzicach. Niezależnie jednak od zarobków ojca, na polepszenie warunków bytowych w rodzinie wpływały otrzymywane przez niego przydziały żywnościowe pochodzące z pomocy amerykańskiej udzielanej Polsce po zakończeniu I wojny światowej. Z przydziałów tych korzystali bodaj wszyscy robotnicy rafinerii, lecz w różnym wymiarze, w zależności od ich zarobku, stanu rodzinnego i majątkowego, co ustalano przy udziale organizacji związkowej. Ojcu przyznawano przydziały według najwyż- szej skali, jako że jego zarobek należał do najniższej kategorii płac, a ponadto był on jedynym żywicielem licznej rodziny i nie posiadał żadnego majątku. Na tę pomoc amerykańską składała się głównie mąka pszenna, smalec i skondensowane mleko w puszkach. Artykuły te pobierała matka w tzw. konsumie fabrycznym, 13. w sklepie prowadzonym przez Spółdzielnię Spożywców „Robotnik", do której należała znaczna część robotników rafinerii, wśród nich i mój ojciec. Po zakończeniu wojny bardzo istotnej pomocy udzielali rodzicom ich bracia, czyli moi stryjkowie i wujek przebywający w Stanach Zjednoczonych. Do listów, które otrzymywali od nich moi rodziciele, nadawcy wkładali często banknot dolarowy, dwudolarowy, a nawet pięciodolarowy, zaznaczając o tym w treści listu. Przesyłki pieniężne w listach, nie zawsze nawet nadawanych jako „polecone", należały jakby do obyczaju ludzi, którzy w owych latach wyemigrowali do Ameryki, pozostawiając w kraju swoich ojców i najbliższe rodzeństwo. Mimo że ta forma przesyłek pieniężnych była powszechnie stosowana przez emigrantów pochodzących z Krosna i okolic, do wyjątków należały przypadki, aby włożone do listów dolary zostały wykradzione przez niesumiennych pracowników poczty. O ile wiem, moi rodzice zostali w ten sposób poszkodowani tylko jeden raz na przestrzeni wielu lat. Poważniejsze przesyłki pieniężne przekraczające sumę pięciu dolarów — a takie również nadchodziły do moich rodziców w późniejszym okresie, kiedy podjęliśmy budowę nowego domu mieszkalnego — nadawcy amerykańscy przesyłali za pomocą pieniężnych przekazów pocztowych. W sumie wszystkie wymienione czynniki złożyły się na to, że w Polsce Niepodległej rodzinie naszej zaczęło się lepiej żyć. Ale i to lepsze życie pozostawało nadal bardzo biedne. Do pracy nie mogłem już chodzić boso — jak do szkoły — musiałem mieć buty. Nigdy nie zapomnę tego poczucia upośledzenia społecznego, jakie rodziły we mnie te pierwsze moje robocze buty. Były to bowiem twarde sztywne buciska o grubych, drewnianych podeszwach, do których przymocowano gwoździami sznurowane cholewki z grubej cielęcej skóry. Każdy krok postawiony w tych butach wywoływał głośny odgłos uderzenia drewna o płyty trotuaru. Rytm tych tępych drewnianych uderzeń odbyał się w moich uszach, szarpał mi nerwy, rodził we mnie jakieś podłe poczucie niższości. W istocie rzeczy dorosły tak by tego nie odczuwał, była to reakcja psychiczna młodocianego ucznia, któremu się wydawało, że każdy napotkany przez niego przechodzień spogląda krytycznie i pogardliwie na jego buty. Miałem wprawdzie drugą parę obuwia na skórzanych podeszwach, lecz używałem jej tylko od święta. W domu naszym panowała zasada podziału odzieży i obuwia na robocze i świąteczne. Ja i ojciec mieliśmy ponadto odzież i bieliznę przeznaczoną do przebierania się w domu po f ukończeniu pracy. Odzież i bielizna używane podczas pracy były zabrudzone, zasmarowane, a w zakładzie pracy nie było wówczas warunków na umycie się i przebranie po zakończeniu dnia roboczego lub zmiany roboczej. Moją uczniowską odzież roboczą stanowiła ciemna cajgowa bluza zapinana aż po szyję oraz długie spodnie uszyte z materiału przeznaczonego na inny cel, nie na odzież. O ile bluzę kupowano mi normalnie w sklepie lub na jarmarku, o tyle spodnie szyła matka z materiału nabytego w fabryce przez ojca od innego robotnika. Był to gruby, sztywny materiał, koloru szarego, o rozmiarze co najmniej 100 cm na 100 cm przeznaczony do uszczelniania pras lub innych urządzeń używanych przy produkcji parafiny. Do szycia spodni z tego materiału matka używała grubych, mocnych nici, a dla przewlekania igły w niektórych partiach szycia musiała się posiłkować szydłem. Można sobie wyobrazić jak takie spodnie wyglądały. Mnie nie podobały się nie tyle ze względu na sztywność i krój, ile z powodu jasnoszarego koloru. Wkrótce jednak tak je przy pracy zabrudziłem i zasmarowałem, że w ogóle nie dało się określić ich koloru. Następne spodnie, które uszyła mi matka z tego materiału, miały już kolor ciemnogranatowy, gdyż przed uszyciem materiał został pofar-bowany. Spodnie z tego materiału nie nadawały się w ogóle do łatania. Gdy w miejscach sfałdowania zaczęły się przecierać i dziurawić, następowało strzępienie tkaniny i nic ich już nie mogło uratować. Trzeba było szyć nowe. 6. Pierwsze zainteresowanie polityką. Pod wpływem PPS Już w latach mojej pracy w warsztacie Zygmuntowicza zacząłem się interesować ruchem robotniczym i życiem społeczno-politycznym. Sprzyjały temu wszystkie warunki, w jakich żyłem, zwłaszcza polityczna postawa ojca wywodząca się z socjalistycznych przekonań, które zaprowadziły go w szeregi PPS. Wielki wpływ na rozbudzenie i kształtowanie się mojego światopoglądu wywierał wydawany w Krakowie dziennik „Naprzód", ówczesny organ Polskiej Partii Socjalistycz-no-Demokratycznej Galicji i Śląska Cieszyńskiego. Ojciec był stałym prenumeratorem tej gazety, ja zaś jej pilnym i dociekliwym czytelnikiem. Już wówczas czułem się związany z ideą socjalizmu, odczuwałem potrzebę angażowania się w walce o sprawiedliwość społeczną, o czym świadczył m.in. mój udział w zebraniach publicznych i wiecach organizowanych przez PPS, a także rokrocznie, od pierwszego roku mojej pracy, w manifestacjach pierwszomajowych. W krośnieńskim zagłębiu naftowym l maja obchodzony był powszechnie uroczyście jako święto robotnicze. W dniu tym, na wezwanie PPS i związków zawodowych, robotnicy rafinerii nafty i innych zakładów pracy w Krośnie oraz robotnicy zatrudnieni przy wydobywaniu ropy naftowej w Potoku i Węglówce, a także robotnicy z innych miejscowości położonych w pobliżu porzucali pracę, gromadzili się w miejscach wyznaczonych przez lokalne organizacje związkowe, skąd w pochodach, niekiedy z orkiestrą na czele, a zawsze pod czerwonymi sztandarami maszerowali do Krosna na centralny plac zbiórki. Miejscem tym była tzw. Kleinówka, to jest obiekt, gdzie mieściła się siedziba Komitetu Powiatowego PPS, Spółdzielnia Spożywców „Robotnik", sala na kilkaset osób i pomieszczenia mieszkalne. Wewnątrz tego obiektu był duży plac, na którym zatrzymywali się uczestnicy lokalnych pochodów. Sam obiekt znajdował się w odległości niespełna dwóch kilometrów od rynku miasta. Z tej właśnie „Kleinówki" o 10 rano wyruszał zbiorczy pochód pierwszomajowy i po przemaszerowaniu głównymi ulicami miasta zatrzymywał się na znajdującym się w pobliżu boisku organizacji „Sokół"3, gdzie odbywał się wiec pierwszomajowy. Wiec otwierał i zagajał zwykle znany w całym krośnieńskim zagłębiu naftowym działacz PPS (w czasie wojny żołnierz Legionów Piłsudskiego, z zawodu wiertacz szybów naftowych, zatrudniony wówczas przy wydobyciu ropy naftowej w Potoku obok Krosna) nazwiskiem [Jan] Wójtowicz4, który też obejmował przewodnictwo wiecu. Zasadnicze przemówienie do zgromadzonych wygłaszał także jeden z miejscowych działaczy PPS, pracownik umysłowy rafinerii nafty w Krośnie, Greiner (zmarł w młodym wieku) lub pracujący w rafinerii nafty w Jedliczu destylator nazwiskiem [Piotr] Tebich. Niekiedy okręgowe kierownictwo PPS przysyłało na wiec swojego przedstawiciela w osobie [Ludwika Otto] Grosfelda lub Hermana Liebermana z Przemyśla. Na zakończenie wiecu zgromadzeni śpiewali pieśń: „Czerwony Sztandar". Międzynarodówka nie była jeszcze znana na tym terenie. Przeżywałem głęboko te pierwsze w moim życiu manifestacje pierwszomajowe. W przeddzień l Maja zapowiadałem zawsze majstrowi Zygmuntowiczowi, iż nazajutrz do pracy nie przyjdę co przyjmował spokojnie do wiadomości. Z mojej tygodniówki nie potrącał mi ani grosza za ten nie przepracowany dzień. Na manifestację ubierałem się — jak każdy — odświętnie, do klapy marynarki — podobnie jak inni — przypinałem sobie czerwoną kokardkę. Z podziwem oglądałem ludzi niosących 5 Polskie Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół", założone w 1867 r. 4 W literaturze przedmiotu i w notatkach w „Naprzodzie" (por. Krosno, Studia z dziejów miasta i region u, Kraków 1973, red. Józef Garbacik) wymienia się Tomasza i Jana Wójtowiczów. Tomasz wraz z Piotrem Tebichem reprezentował w 1923 krośnieńską PPS w OKR Przemyśl. Był to zasłużony działacz, więzień caratu (wymienia go w tym charakterze Księga Jubileuszowa PPS 1892-1932). Jan Wójtowicz był robotnikiem naftowym w Potoku, działaczem PPS i związków zawodowych, kierował strajkami, prowadził rokowania z pracodawcami. Z kontekstu wynika, że jego właśnie Gomułka ma na myśli. czerwone sztandary. W pochodzie maszerowałem razem z ojcem lub obok kolumny, w której szedł ojciec. Pochłaniałem każde słowo mówców występujących na wiecu, uważałem ich za bardzo mądrych ludzi, sam chciałem być takim jak oni. Mówcy ci nie mieli nigdy z góry przygotowanych, 1j. napisanych, przemówień i mimo to, a raczej właśnie dlatego przemawiali interesująco, słuchano ich z zaciekawieniem i aprobatą. W ogóle ani wówczas, ani w całym międzywojennym okresie nie spotykałem się nigdy z tym, żeby na zebraniach lub wiecach mówcy odczytywali swoje przemówienia. Taki czytający mówca byłby chyba potraktowany lekceważąco przez zebranych, nie znalazłby u nich posłuchu, nie zdobyłby sobie ich uznania. Każdy mówca improwizował swoje przemówienie, chociaż bez wątpienia musiał je sobie przedtem dobrze przemyśleć i przygotować. W owym czasie wśród robotników powiatu krośnieńskiego, a także powiatów sąsiednich, niepodzielne wpływy miała PPS. Zwłaszcza wśród pracujących w krośnieńskim zagłębiu naftowym partia ta zajmowała wprost monopolistyczną pozycję. Partia komunistyczna w ogóle nie miała wówczas swoich organizacji na tych terenach, w każdym razie nie przejawiała działalności. Pewnym konkurentem politycznym PPS na odcinku robotniczym byli radykalni ludowcy z partii Jana Stapińskiego. Pokaźna część robotników miała bowiem gospodarstwa rolne lub rekrutowała się z biedoty chłopskiej. Był to jednak konkurent występujący głównie podczas akcji wyborczej do Sejmu, zabiegający o głosy chłopów-robotników, natomiast pod względem organizacyjnym stapińczycy nie wkraczali na teren robotniczy. Byli oni zresztą do PPS ustosunkowani przychylnie. Radykalizm społeczny, a zwłaszcza głęboki antyklerykalizm cechujący stapińczyków, czynił z nich sojusznika PPS, a nawet pod wieloma względami przesuwał bardziej na lewo od tej partii. Można więc powiedzieć, że pierwsze kroki na drodze mojej edukacji politycznej stawiałem pod auspicjami PPS. W owym czasie była ona dla mnie rewolucyjną partią robotniczą. Jej hasła, jej ideologia, jej wydawnictwa kształtowały moją świadomość klasową, moje socjalistyczne i patriotyczne uczucia. Te ostatnie odezwały się we mnie bardzo namiętnie podczas wojny między Polską a Rosją w 1920 r., kiedy Armia Czerwona znalazła się na przedpolach Warszawy. Postanowiłem wówczas, jako ochotnik, wstąpić w szeregi Wojska Polskiego, żeby bronić Warszawy i niepodległości Polski. Ten młodzieńczy, patriotyczny zryw nie mógł być — rzecz jasna — urzeczywistniony z uwagi na mój wiek. Miałem bowiem -wówczas zaledwie 15 lat. Szczegół ten dość wymownie ilustruje, jak wielka odległość polityczna dzieliła mnie w tym okresie od Komunistycznej Partii Robotniczej Polski. Moja postawa nie była bynajmniej rezultatem świadomego wyboru, gdyż w ogóle nie wiedziałem, jakie stanowisko w tej sprawie zajmowała KPRP. Mój stosunek do wojny polsko-rosyjskiej w 1920 r. kształtował się pod wpływem propagandy PPS. Partia ta stała się niejako prekursorem mojego patriotyzmu. W orbicie polityki PPS pozostawałem jeszcze przez lat kilka, do czego wkrótce powrócę. 7. Wyzwoliny — egzamin czeladniczy Po trzech latach pracy w charakterze ucznia w warsztacie Zygmun-towicza doczekałem się wreszcie tzw. wyzwolin na czeladnika. Świadectwo zakończenia nauki rzemiosła wydawała organizacja cechowa na wniosek majstra — właściciela warsztatu rzemieślniczego, u którego zatrudniony był uczeń. Wiązało się to z obowiązkiem wykonania przez kandydata na czeladnika jakiegoś eksponatu, to znaczy wyrobu określonego przez kierownictwo cechu, przy czym wyrób ten — nazywany wówczas w terminologii cechowej w języku niemieckim Gesel-lenstuck — należało wykonać w warsztacie innego majstra z tej samej branży rzemieślniczej. Chodziło o to, żeby majster wyzwalający swojego ucznia na czeladnika nie pomagał mu w wykonawstwie tego eksponatu. Mój majster cieszył się w organizacji cechowej dobrą opinią, wobec czego wyzwalani przez niego uczniowie mogli wykonywać wyznaczone im wyroby w jego warsztacie. Zatem i ja wykonywałem swój czeladniczy Gesellenstuck u niego, a nie w warsztacie innego majstra — jak wymagały tego zwyczaje cechowe. Na wyzwoliny polecił mi majster zrobić wagę, której prototyp od niego otrzymałem. Była to zwyczajna, metalowa waga używana wówczas w sklepach, o systemie dziesiętnym, to znaczy wagę ważonego na niej towaru określał odważnik dziesięciokrotnie lżejszy. Na przykład, jeśli towar ważył 5 kg, to jego odpowiednikiem był odważnik półkilo-gramowy. Ciężar towaru ważonego na wadze nie powinien przekraczać dziesięciu kg, gdyż jej konstrukcja nie pozwalała na większe obciążenie. Moje zadanie sprowadzało się do wykonania takiej samej wagi przez odtworzenie otrzymanego wzorca, co oznaczało także użycie do jej budowy materiału odpowiedniej jakości, zabezpieczenie trwałej używalności wagi, głównie przez dobre zahartowanie wymagających tego elementów. Od majstra otrzymałem lakoniczną wskazówkę: „Rób jak chcesz, byle waga była dobra". Z wielką uwagą rozmontowałem otrzymany prototyp, zabezpieczyłem troskliwie wyjęte elementy przed zaginięciem i zabrałem się do odtwarzania. Pracowałem nad tym moim dziełem czeladniczym około dwóch tygodni. W tym czasie majster nie zlecał mi 70 innych robót, nie mieszał się też do tego, co robię. Od czasu do czasu sprawdzał tylko w milczeniu, jak daleko posunęła się robota. Asystował też przy hartowaniu stalowych stożków, które wprawiają w ruch szale wagi, bacząc pilnie, do jakiego stopnia je nagrzewam i na jaki kolor zapuszczam przed ostatecznym ostudzeniem w wodzie. Gdy wreszcie z wykonanych części zmontowałem moją wagę, lśniącą od wyszlifowania i poddałem ją próbie, okazało się, że jest źle starowana i nie funkcjonuje prawidłowo, Przedmiot umieszczony na boku talerza wagi wykazywał inny ciężar po przesunięciu go na środek talerza. Różnica była minimalna, lecz języczki wagi wykazywały ją przez zmianę swego położenia. A przecież tak dokładnie wykonałem wagę według prototypu! Obecny przy próbie majster zauważył zwięźle: „Szukaj błędu". Można sobie wyobrazić samopoczucie człowieka, który widzi, że stworzone przez niego dzieło nie funkcjonuje prawidłowo, jednocześnie nie wie, co jest tego przyczyną, gdzie tkwi błąd. Tak było ze mną. Szukałem przyczyn złego funkcjonowania wagi, porównywałem ponownie całą jej konstrukcję, wszystkie elementy z prototypem, nigdzie nie stwierdziłem różnicy, wszystko było takie same, a po zmontowaniu waga nadal wykazywała usterki. Czując się bezradny, zwróciłem się do majstra o pomoc. Ale majster nie udzielił mi konkretnej wskazówki. Być może uważał to za sprzeczne z zasadami cechowymi obowiązującymi przy wyzwolinach ucznia, a być może sam nie wiedział konkretnie, dlaczego waga funkcjonuje nieprawidłowo. Polecił mi tylko, żebym jeszcze raz, spokojnie, bez denerwowania się, sprawdził wszystko dokładnie i porównał z prototypem. W końcu znalazłem, gdzie w tej wadze był „pies pogrzebany". Była ona od razu dobrze wykonana, niepotrzebnie ją kilkakrotnie demontowałem i montowałem. Rzecz polegała na tym, że dla prawidłowego starowania wagi należało nieco inaczej ustawić jej gwintowane regulatory. Ja zaś ustawiałem je początkowo dokładnie tak samo jak były ustawione w prototypie. Po stwierdzeniu tego mogłem jak Archimedes zawołać radośnie: „Eureka" — znalazłem, rozwiązałem problem starowania wagi — mojego dzieła czeladniczego. To odkrycie zadowolony majster skwitował słowami: „Mówiłem ci, żebyś szukał, a znajdziesz". Po otrzymaniu świadectwa czeladniczego, zrobiona przeze mnie waga została przez majstra sprzedana i znalazła się na ladzie wielkiego sklepu detalicznego, prowadzonego przez jakąś spółdzielnię rolniczą lub kółko rolnicze w Krośnie. Stanowiła ona bowiem własność majstra, gdyż wykonana została przez jego ucznia, z jego materiałów i w jego warsztacie. Ja zaś miałem satysfakcję, że mój Gesellenstuck dobrze się udał i przynosi społeczeństwu pożytek. W warsztacie Zygmuntowicza pracowałem jeszcze około dwóch miesięcy w charakterze czeladnika. Jednocześnie ojciec starał się o przyjęcie mnie do pracy w rafinerii nafty w Krośnie, jednak bez rezultatu. Majster zaś zatrudniał mnie tylko czasowo, dopóki nie znajdę sobie pracy w fabryce. Nie leżało bowiem w jego interesach zatrudnianie czeladnika, którego musiał odpowiednio opłacać, a bez którego mógł się obejść, gdyż faktycznie jego pracę mogli wykonywać starsi stażem uczniowie, pracujący bezpłatnie lub za groszowe wynagrodzenie. Musiałem zatem opuścić warsztat Zygmuntowicza. Podziękowałem mu za naukę, on zaś mnie za ponad trzyletnią pracę i mając w kieszeni świadectwo wyzwolin na czeladnika ślusarskiego znalazłem się bez pracy. Stanąłem po raz pierwszy w życiu w obliczu bezrobocia. 8. Pierwsze prace zarobkowe Było to na początku 1922 r. Miałem więc wówczas lat 17. W owym czasie Krosno było słabo uprzemysłowionym, małym miasteczkiem liczącym 2 — 3 tysiące mieszkańców. Oprócz rafinerii nafty, gdzie pracowało 200 — 250 ludzi, drugim większym zakładem przemysłowym były warsztaty mechaniczne urządzeń wiertniczych (Pe-Pe-Ge) zatrudniające nie więcej jak sto osób. Nowe, większe zakłady przemysłowe, jak huta szkła, fabryki włókiennicze, gumowe i inne powstały dopiero później. Moje starania o pracę w Krośnie pozostawały bezowocne przez wiele tygodni. Dopiero wiosną 1922 r., dzięki staraniom ojca i protekcji pepesowców, otrzymałem pracę przy budowie nowego obiektu, rafinerii nafty w Jed-liczu — miejscowości położonej 8 km od Krosna. Majstrem prowadzącym budowę obiektu rafineryjnego był pepeso-wiec o nazwisku Andrzej Wajda. Gdy zgłosiłem się do niego z moim czeladniczym świadectwem, spojrzał na nie z lekceważeniem, zapytując, co umiem robić. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, gdyż rzeczywiście moje kwalifikacje nabyte w warsztacie rzemieślniczym nie uzbrajały mnie jako ślusarza do pracy przy budowie rafinerii, jak w ogóle do pracy w zakładach przemysłowych. Doświadczenie i kwalifikacje, zdobyte w prymitywnym w istocie rzeczy warsztacie Zygmuntowicza, stanowiły zaledwie punkt wyjścia w długotrwałym procesie pracy fabrycznej, umożliwiającej zdobycie pozycji wykwalifikowanego robotnika przemysłowego. Wiedząc, że w zakres prac przy budowie rafinerii wchodzi instalowanie sieci rurociągów i mając w tym zakresie skromne doświadczenie, na pytanie Wajdy odpowiedziałem nieśmiało, iż mógłbym pracować przy montażu rurociągów. Zgodził się na to od razu i przydzielił mnie do odpowiedniej brygady. W swoim życiu wszedłem więc w nowy okres, awansowałem na robotnika fabrycznego, zacząłem stosunkowo dobrze zarabiać. Umowa zbiorowa dla pracowników przemysłu naftowego ustalała trzy kategorie płac robotniczych. Podstawowe płace pierwszej kategorii były około dwukrotnie wyższe niż płace najniższej, zaliczane do III kategorii, pośrodku znajdowała się II kategoria płac, które były wyższe o około 50% od płac in kategorii. Ta siatka płac obowiązywała także robotników zatrudnionych przy budowie obiektu rafineryjnego w Jedliczu. Nie czynił różnicy fakt, że był to obiekt o nowoczesnej technologii produkcji, płace były takie same, jakie otrzymywali robotnicy pracujący w starych rafineriach. Ja otrzymałem n kategorię płacy, podczas gdy zarobek ojca — jak już poprzednio wspominałem — objęty był III kategorią płac. Mój zarobek za normalne godziny pracy był zatem o około 50% wyższy niż ojciec otrzymywał za swoją pracę w rafinerii nafty w Krośnie. W okresie pracy przy budowie rafinerii w Jedliczu zarabiałem faktycznie około trzech razy więcej od ojca. Pracowałem bowiem w godzinach nadliczbowych. Normalny czas pracy wynosił już wówczas osiem godzin dziennie i czterdzieści sześć godzin tygodniowo. Ja zaś przy dwutygodniowym rozliczaniu zarobków miałem często na swoim koncie 180 do 200 godzin, czyli godziny nadliczbowe podwajały zarobek wynikający z normalnego czasu pracy. Nie pracowałem jednak — jak wynikałoby to z mechanicznego rachunku — 15 do 16 godzin na dobę, lecz zazwyczaj nie więcej jak 12 do 14 godzin. Kierownictwo budowy, pragnąc jak najszybciej oddać obiekt do rozruchu i eksploatacji, stosowało szeroko tzw. zlecony system pracy. Polegał on na tym, że po zakończeniu normalnego dnia pracy majster zawierał z brygadą lub brygadier ze swoim zespołem ludzi ustną umowę o wykonanie określonej pracy, przeznaczając na to określoną liczbę godzin, np. 8-10-12 dla każdego uczestnika zespołu. Pracę tę zespół mógł wykonać i zazwyczaj wykonywał w czasie o połowę krótszym, a każdy członek zespołu otrzymywał zapłatę według swojej stawki za umówioną liczbę godzin. Z pracą ponadnormatywną, którą podejmowałem chętnie ze względów zarobkowych, wiązała się jednak bardzo uciążliwa i ryzykowna, pełna niebezpieczeństw droga powrotu do domu po zakończeniu pracy. Wracałem bowiem z reguły pociągiem towarowym około godziny 21.00. Odchodzący wcześniej w kierunku Krosna pociąg osobowy nie był dla mnie przydatny, gdyż zazwyczaj praca zlecona do wykonania w brygadzie roboczej trwała co najmniej 4 godziny. Gdy po 12 godzinach pracy miało się do wyboru: albo wracać do domu pieszo, albo pociągiem towarowym, wybierało się zwykle pociąg, mimo że było to niedozwolone. Kandydatów na powrót towarówką nie brakowało. Przy budowie pracowała grupa robotników z Krosna i część z nich również miała nadliczbówki. W skład pociągu wchodziły zwykle 2 lub 3 wagony posiadające tzw. breki, czyli budki mieszczące hamulce wagonu. Wy- patrywaliśmy, które breki są wolne, i w ukryciu przed służbą kolejową wskakiwaliśmy do nich w dwójkę lub w trójkę. Zwykle wówczas, kiedy pociąg ruszał ze stacji kolejowej w Jedliczu. Praktykowaliśmy takie wskakiwanie do pociągu w biegu poza stacją kolejową. Linia kolejowa biegła obok rafinerii i w tym właśnie miejscu miała niewielki zakręt, co zmuszało maszynistę do zwalniania biegu pociągu. Jeśli w jego skład wchodziła duża liczba wagonów, pociąg zwalniał swoją szybkość do tego stopnia, że udawało się uchwycić ręką za poręcz breku i wskoczyć na jego schodki. Było to jednak ryzykowne, groziło upadkiem i potłuczeniem się, a nawet wpadnięciem pod koła wagonu. Mimo to niejeden raz wskakiwałem w ten sposób do pociągu. Za poręcz schodków należało chwytać tylko wtedy, kiedy biegło się torem obok wagonu co najmniej z taką samą szybkością, jaką miał pociąg. Pozwalało to bez obawy wykonać skok. Jeśli zaś bieg człowieka był choćby odrobinę wolniejszy niż bieg pociągu, to każda próba uchwycenia za poręcz kończyła się upadkiem. Wypraktykowałem to na sobie. Później, gdy tylko stwierdziłem, że pociąg biegnie szybciej niż ja, rezygnowałem z próby skorzystania z niego. Musiałem wówczas wracać do domu na piechotę. Pociąg opuszczałem również w ruchu przed stacją kolejową Krosno. Opuszczenie breku po zatrzymaniu się pociągu zmuszałoby mnie bowiem do korzystania z okrężnej drogi powrotu do domu, a ponadto w Krośnie trudniej było wysiadać z breku niepostrzeżenie niż zajmować go w Jedliczu. Na stacji w Krośnie groziło też zetknięcie się z policją, czego z uwagi na grożące konsekwencje każdy starał się uniknąć. Wolał wyskakiwać z pociągu w biegu. W ciemności to także było niebezpieczne. Przy wyskakiwaniu z pociągu w biegu należało opuścić jedną nogę ze schodka, w odpowiednim momencie wypuścić z ręki poręcz i przy skoku odbić się drugą nogą nieco do tyłu. Zmniejszało to tempo kilkumetrowego biegu za pędzącym pociągiem i zabezpieczało przed upadkiem. Pewnego razu skacząc w ten sposób w ciemności wyskoczyłem może na 2-3 metry przed zwrotnicą kolejową. Na moje szczęście zdołałem w biegu uchwycić się oburącz za pionową oś zwrotnicy, okręciłem się wokół niej dookoła i wyszedłem bez szwanku z tej niebezpiecznej przygody. Gdybym wyskoczył o sekundę później, wpadłbym wprost na zwrotnicę i doznałbym niechybnie poważnych obrażeń. Kiedy praca ponadnormatywna przeciągała się do godzin późniejszych, wracałem do domu pieszo, gdyż po godzinie 21 żaden pociąg nie odchodził już do Krosna. Czyniłem to jednak tylko wtedy, kiedy zdążyłbym wrócić najpóźniej do godziny pierwszej w nocy. Mogłem jeszcze wówczas przespać w domu ok. 5 godzin. Ale bywały i takie dnie, kiedy brygada kończyła zleconą jej pracę późno w nocy. W takich przypadkach powrót do domu nie miał sensu. Zostawałem na resztę nocy w fabryce. Wyszukiwałem sobie odpowiednie miejsce w budynku, w którym znajdował się warsztat. Zdejmowałem obuwie i w ubraniu kładłem się na deskach do snu. Wyczerpany wielogodzinną pracą, szybko zasypiałem. Rano opłukałem się trochę w wodzie, w pobliskiej kantynie nabywałem na śniadanie ćwiartkę chleba, trochę kiełbasy lub innej wędliny, butelkę mleka albo lemoniady. Po spożyciu tego rozpoczynałem nowy dzień roboczy. 9. Budowa nowego domu Głównym bodźcem do takiej wyczerpującej pracy był zarobek. W tym właśnie czasie ojciec rozpoczął gromadzenie materiałów na zbudowanie nowego domu mieszkalnego. Stary, chyba ponadstuletni budynek, w którym mieszkaliśmy, spróchniał już i rozpadał się. Przed zawaleniem się zabezpieczały go tylko podpory zewnętrzne i wewnętrzne. Marzyliśmy od dawna o budowie nowego domu, lecz dopiero po podjęciu przeze mnie pracy w Jedliczu marzenie to zaczęliśmy stopniowo urzeczywistniać. Przyczyniła się do tego moja praca w godzinach nadliczbowych. W znacznym stopniu dopomogli nam sfinansować tę budowę przebywający w Stanach Zjednoczonych bracia ojca i matki, a także moja najstarsza siostra Józefina, która jako obywatelka amerykańska w kilka lat po wojnie również wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Do kraju już nie wróciła. Tam wyszła za mąż, miała kilkoro dzieci i tam zmarła w latach sześćdziesiątych, nosząc po mężu nazwisko Conoff. Przez dwa lata gromadziliśmy materiały budowlane, sukcesywnie zakupując odpowiedni asortyment tarcicy do budowy ścian i całej drewnianej konstrukcji domu, cegłę na podmurówkę, deski, wapno, dachówkę itp. Drzwi i okna ojciec zamówił w odpowiednim czasie u stolarza. Długie i grube drewniane belki na ściany domu składaliśmy na placu należącym do sąsiada, gdyż działka budowlana, na której znajdował się jeszcze nasz stary dom, była na to za mała. Nadszedł wreszcie czas, kiedy rozwaliliśmy stary dom. W tym samym miejscu stanął nowy, większy budynek. Musieli przy tym pracować fachowcy. Tylko prace porządkowe i pomocnicze wykonywaliśmy sami — każdy na miarę swojego czasu. Piwnicę oraz fundamenty zbudował — w ramach pomocy — szwagier ojca, Jagiełło, który z zawodu'był murarzem. On też postawił później piece: kuchenny i do pieczenia chleba. Budowę domu prowadził majster ciesielski, mający do pomocy wykwalifikowaną grupę ludzi. Koszty budowy i zakres robót zostały przedtem uzgodnione między ojcem a majstrem. Była to więc umowa o dzieło, zawarta tylko z majstrem, który otrzymywał od ojca umówioną kwotę, a sam opłacał pracujących z nim robotników. Mniej więcej po miesiącu dom w stanie surowym był gotowy. Od razu przenieśliśmy się do niego od sąsiadów, u których przebywaliśmy w okresie budowy. Później jeszcze przez około 3 lata trwały prace wykończeniowe, wykonywane zasadniczo własnymi siłami. Mieliśmy więc dom nowy, ładny, ciepły, wygodny. Na jego zbudowanie złożyło się niemało i mojego młodzieńczego potu i trudu. Stoi ten dom po dzień dzisiejszy. Przed około dziesięciu laty przejeżdżając przez Krosno zajrzałem do niego. Mieszkający w nim lokatorzy wyrazili chęć nabycia go na własność. Na co warn to potrzebne — zapytałem? Czynszu mi nie płacicie, możecie w nim mieszkać i bez posiadania tytułu własności. Musicie go tylko konserwować, żeby mógł warn służyć jak najdłużej. 10. Nowe zatrudnienia i nowi towarzysze pracy r Po zakończeniu budowy rafinerii w Jedliczu i oddaniu obiektu do rozruchu, część robotników zatrudnionych przy montażu zwolniono z pracy, a niektórych zatrudniono w nowo zbudowanym obiekcie. W tej drugiej grupie znalazłem się i ja. Zajęcie moje sprowadzało się do obserwacji przyrządów pomiarowych i regulowania ciśnienia gazu w zbiornikach w procesie destylacji ropy. Praca ta nie odpowiadała mi z różnych względów. Przede wszystkim nie miała ona nic wspólnego z moim zawodem, a ponadto musiałem pracować na trzy zmiany, co wynikało z ruchu ciągłego produkcji. To ostatnie uniemożliwiało mi korzystanie z komunikacji kolejowej zarówno na dojazd do pracy, jak i przy powrocie do domu, niezależnie od tego, czy pracowałem na zmianę ranną, popołudniową, czy nocną. Do żadnej z tych zmian nie pasował obowiązujący rozkład jazdy. Żeby przybyć do pracy i wrócić do domu, musiałem maszerować na piechotę 16 km tam i z powrotem. Marszrutę tę odbywałem 7 razy w tygodniu, tracąc na to ponad dwie godziny na dobę. Zimą, kiedy zawieje śnieżne zasypywały ścieżkę wzdłuż torów kolejowych i drogi polne stanowiące moją codzienną trasę przemarszu, przebycie tej odległości wymagało o wiele więcej czasu. Toteż pracę tę chętnie porzuciłem w pierwszych dniach 1923 r., kiedy dzięki zabiegom ojca w kierownictwie organizacji związkowej zapewniono mi zatrudnienie w rafinerii nafty w Krośnie. W rafinerii tej pracowałem w charakterze montera, aż do jej unieruchomienia i zamknięcia, co nastąpiło chyba w grudniu 1925 r. lub w pierwszych miesiącach 1926 r. Kwalifikacje, jakie zdobyłem przy budowie rafinerii w Jedliczu, okazały się bardzo przydatne w moim nowym miejscu pracy. Była to bowiem praca przy konserwacji sieci przewodów rurociągowych na oddziale destylacji ropy naftowej. Przy- Jw dzielono mnie do pomocy starszemu, wykwalifikowanemu monterowi nazwiskiem Józef Nowak. Konserwacją tych urządzeń zajmował się on od wielu lat, miał w tej pracy duże doświadczenie, był robotnikiem zaliczonym do I kategorii płac. Ja, podobnie jak w Jedliczu, otrzymałem stawkę płacową II kategorii. Z Nowakiem dobrze mi się pracowało, choć był to człowiek trochę dziwaczny, jakby upośledzony przez życie. Mimo że miał już około 50 lat, pozostawał w stanie kawalerskim, nie stworzył sobie życia osobistego, mieszkał samotnie w pokoiku na poddaszu domu fabrycznego położonego obok rafinerii, nie utrzymywał z nikim stosunków towarzyskich. Poza swoją pracą nie interesował się niczym, nie odczuwał chyba innych potrzeb. Rafineria, w której pracował, była dla niego wszystkim, czuł się z nią związany na śmierć i życie. Przeżywał głębokie zadowolenie, jeśli w nocy wezwano go do fabryki w przypadku jakiejś drobnej awarii w celu jej usunięcia. Cieszył się z tego, że jest potrzebny fabryce, że mógł jej oddać usługę. Nie czynił tego bynajmniej z chęci zarobku. Kierowało nim przywiązanie do fabryki, z którą czuł się zrośnięty całym swoim jestestwem. Sens swojego życia ten człowiek znajdował w życiu rafinerii, w jej funkcjonowaniu. Gdy w 1925 r. nastały miesiące, kiedy z 10 kotłów destylacyjnych pracowały 2 lub 3 albo pod żadnym z nich nie huczał palący się gaz i wszystkie instalacje były martwe, Nowak w poszukiwaniu zajęcia snuł się z kąta w kąt po całym oddziale fabrycznym. A kiedy zagraniczni kapitaliści, będący właścicielami rafinerii, postanowili ją zamknąć i w związku z tym zwolnili z pracy wszystkich pracowników — Nowak nie wytrzymał tego ciosu. Wyrok śmierci na fabrykę poczytywał za wyrok śmierci dla siebie. Wyskoczył przez okno ze swojego pokoiku na V piętrze i rozstał się z życiem, które po zamknięciu rafinerii straciło dla niego sens. A teraz mała dygresja. Gdy w latach Polski Ludowej, jako sekretarz partii ciągle miałem do czynienia z takimi zjawiskami, jak nieróbstwo, obojętny stosunek do mienia społecznego, fluktuacja, kradzieże itp. przypominała mi się nieraz postać Nowaka, mojego współtowarzysza pracy z krośnieńskiej rafinerii. Myślałem wówczas, o ile lepiej żyłoby się ludziom pracy w naszym kraju, gdyby jego przywiązanie do warsztatu pracy, jego pracowitość i rzetelne wykonywanie obowiązków, jego stosunek do tego, co nazywamy dzisiaj dobrem społecznym, można było zaszczepić wszystkim członkom naszej partii, wpoić szerokim masom pracującym, jako normę codziennego postępowania. Nowak miał socjalistyczny stosunek do pracy, choć żył w warunkach kapitalistycznych. Podobnych jemu robotników było wówczas niemało. Dzisiaj w socjalistycznej Polsce znaczna część pracujących w istocie rzeczy ma antysocjalistyczny stosunek do pracy, tj. taki stosunek, który według teoretycznych założeń socjalizmu powinien się rodzić tylko w warunkach kapitalizmu. Okazało się, że uspołecznienie środków produkcji jest daleko niewystarczające do uspołecznienia człowieka, w istocie rzeczy nie zmienia jego stosunku do pracy, jego mentalności. Pewne właściwości człowieka, jego cechy są mu wrodzone, kierują jego postępowaniem niezależnie od tego, w jakim ustroju społecznym przyszedł na świat i w jakim ustroju społecznym żyje. 11. W stronę komunizmu. Organizacja młodzieżowa „Siła" Ale powróćmy do przerwanego tematu. W okresie, gdy pracowałem w rafinerii krośnieńskiej, moja orientacja polityczna uległa zmianie, skrystalizowała się w kierunku komunistycznym. Proces tych przeobrażeń zachodzących w mojej świadomości politycznej pod wpływem różnych wydarzeń rozpoczął się nawet wcześniej. Jeszcze podczas wyborów do Sejmu w listopadzie 1922 r., chociaż sam jako niepełnoletni nie mogłem uczestniczyć w głosowaniu, prowadziłem agitację wśród robotników za głosowaniem na listę PPS, a w dniu wyborów, pod drzwiami lokalu wyborczego w Białobrzegach, rozdawałem nadchodzącym wyborcom karty do głosowania na PPS, co w myśl ordynacji wyborczej było niedozwolone i wywołało ostrą reakcję przewodniczącego Komisji Wyborczej, który przepędził mnie spod lokalu. Jeszcze wówczas z partią tą czułem się politycznie związany. Ale zarazem bardzo pragnąłem zapoznać się z programem wyborczym Związku Proletariatu Miast i Wsi. Nie wiedziałem wówczas, że pod nazwą tej półlegalnej organizacji występuje w wyborach Komunistyczna Partia Robotnicza Polski. Toteż, gdy przed wyborami spostrzegłem za bramą fabryczną w Jedliczu na ścianie baraku robotniczego duży drukowany afisz tej organizacji wzywający robotników na wiec przedwyborczy, który miał się odbyć na pobliskim placu i na którym miał przemawiać — o ile pamiętam — Jerzy Czeszejko-Sochacki, z wielkim zainteresowaniem tam się udałem. Ale na miejscu, gdzie miał się odbyć wiec, a właściwie masówka, zastałem granatową policję, która nie zezwalała robotnikom zatrzymywać się, wzywała do rozejścia oświadczając, że żadnego wiecu nie będzie. Nie mogłem zatem zaspokoić swojej politycznej ciekawości odnośnie programu wyborczego tej organizacji ani poznać jej wymienionego z nazwiska na afiszu przedstawiciela, który poprzednio był jednym z przywódców PPS, a później przeszedł do partii komunistycznej — o czym wiedziałem z prasy pepesowskiej. Jednak sam fakt niedopuszczenia przez policję do wspomnianego wiecu usposabiał mnie przychylnie i rodził polityczną sympatię do nie znanej mi wówczas organizacji — Związku Proletariatu Miast i Wsi. Dopiero w późniejszym okresie, chyba w pierwszej połowie 1924 r., dostała się do moich rąk wydawana przez Związek Proletariatu Miast i Wsi „Trybuna Robotnicza", co umożliwiło mi zapoznanie sę z obliczem politycznym tej organizacji i nawiązanie kontaktu korespondencyjnego z redakcją gazety. Stanowiło to prawdziwy przełom polityczny w moim życiu. „Trybuna Robotnicza" była dla mnie przewodnikiem, który przeprowadził mnie przez Rubikon oddzielający komunistów od pepeso-wców — KPRP od PPS. Wbrew pepesowskiemu środowisku, w którym przebywałem, przeszedłem tę granicę i podjąłem walkę z PPS. Okazją do zdobycia „Trybuny Robotniczej" oraz wydawanego w Krakowie organu prasowego lewicy związkowej, którego nazwy nie pamiętam5, stał się II Zjazd Związku Młodzieży Robotniczej „Siła"6, który odbywał się w Bielsku w 1924 r. „Siła" działała głównie na Śląsku Cieszyńskim i w Bielsku mieściła się siedziba zarządu głównego tej organizacji. W 1923 r. lub wcześniej koło, względnie oddział „Siły" został zorganizowany także w Krośnie. Stało się to z inicjatywy jednego z członków miejscowego kierownictwa PPS, który nakłonił mnie do utworzenia tej organizacji i do stanięcia na jej czele. Chętnie podjąłem się tej misji i wkrótce krośnieńska organizacja „Siły" liczyła kilkunastu członków, później zaś, w toku swej działalności rozrosła się do ok. 30 członków, skupiając głównie młodzież robotniczą. Zbieraliśmy się w zabudowaniach wspomnianej już „Kleinówki". Mieliśmy do dyspozycji salę używaną przez PPS na zgromadzenia, a przez naszą organizację na amatorskie przedstawienia teatralne oraz przyległy do tej sali dość obszerny pokój z oddzielnym wejściem, użytkowany wyłącznie przez nasz związek. W tym pomieszczeniu koncentrowała się głównie działalność „Siły". W określonych godzinach popołudniowych lub wieczornych było ono zawsze otwarte dla członków organizacji. Tam odbywały się zebrania koła i posiedzenia zarządu, tam też można było zagrać w szachy lub domino, dostać do przeczytania gazetę „Naprzód" lub inne periodyki PPS, wypożyczyć jakąś książkę z maleńkiej biblioteczki mieszczącej się w szafie, odbywały się również wstępne przygotowania do amatorskich przedstawień itp. „Siła" była organizacją o charakterze kulturalno-oświatowym. W działalności tej byliśmy zdani głównie na własną inicjatywę i możliwo- * Lewica związkowa wydawała w tym czasie pismo „Głos Pracy". Autor używa terminu „lewica związkowa" w dwu różnych znaczeniach. Po pierwsze — jak w tym przypadku—dla określenia lewicowego, pozostającego pod wpływem komunistów, nurtu w klasowym ruchu zawodowym okresu międzywojennego. Po drugie — jako nazwy własnej zrzeszenia skupiającego lewicowe związki zawodowe, które istniało i działało w latach 1931-1935. Lewica Związkowa w tym drugim znaczeniu będzie pisana z wielkiej litery. 6 Oficjalna nazwa brzmiała: Robotnicze Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe „Siła". ści określane przez zakres wiedzy i umiejętności poszczególnych członków organizacji. Pewnej pomocy w postaci wskazówek, co należy przeczytać, żeby bliżej zapoznać się z jakimś zagadnieniem, udzielali nam miejscowi działacze PPS. Oni też zaopatrywali „Siłę" w prasę i pisma periodyczne partii, dostarczali nam różne książki i broszury. Kierownictwo PPS starało się w ten sposób kształtować polityczne oblicze „Siły" na własną modłę, usiłowało uczynić z naszej organizacji transmisję do szerzenia swojej ideologii wśród młodzieży robotniczej. Zakres udzielanej nam przez PPS pomocy był jednak stosunkowo wąski i oddziaływanie tej partii na naszą organizację było słabe, zwłaszcza w późniejszym okresie jej działalności. Niemało miejsca w działalności „Siły" zajmowało przygotowanie amatorskich przedstawień teatralnych i ich realizacja sceniczna przed publicznością uczestniczącą za opłatą w tych widowiskach. Doborem sztuk teatralnych, przydziałem ról występującym w nich osobom oraz reżyserią przedstawień zajmował się bardzo inteligentny i utalentowany w tej dziedzinie, najstarszy wiekiem (25 — 28 lat), członek naszej organizacji, którego nazwisko uleciało mi, niestety, z pamięci. Był to robotnik, z zawodu kowal, pracował wówczas w fabryce przyrządów górniczych w Krośnie. Wśród członków „Siły" miał on duży autorytet i cieszył się ich szacunkiem. Reżyserowane przez niego przedstawienia miały powodzenie u publiczności, były grane i powtarzane zawsze w sali na „Kleinówce". Były to przeważnie jednoaktowe utwory sceniczne, o treści humorystycznej, jak np. Chrapanie z rozkazu, ale graliśmy także sztuki kilkuaktowe, np. Grube ryby Michała Bałuckiego oraz komedie innych autorów. Pamiętam, że w poszukiwaniu utworów scenicznych ilustrujących życie i walkę robotników nasz reżyser zdobył utwór pisarki rewolucyjnej Antoniny Sokolicz pt. Tkacze. Wiele wysiłku włożyliśmy, żeby wystawić na naszej scenie tę trudną do odegrania przez zespół amatorski sztukę, lecz w końcu musieliśmy zrezygnować z tego zamiaru. Próby wykazały, że nie podołamy temu. Z dochodów osiąganych ze sprzedaży biletów na przedstawienia pokrywaliśmy wydatki ponoszone głównie na zakup różnych szminek, klejów i tym podobnych akcesorii, niezbędnych do charakteryzacji osób występujących na scenie oraz przedmiotów potrzebnych do dekoracji przy wystawianiu utworu teatralnego. Suma pozostała po pokryciu tych wydatków stanowiła czysty dochód organizacji, z którego czerpaliśmy na pokrycie bieżących wydatków administracyjnych, zakup książek, krzeseł i innego sprzętu. Drugim ważnym źródłem zasilającym fundusze „Siły" były dochody osiągane z urządzanych od czasu do czasu zabaw, np. z okazji Nowego Roku, zakończenia karnawału itp. Organizacja nasza nie korzystała z żadnych dotacji finansowych. W ogóle pojęcie takie było nam nie znane. Nikomu chyba nawet na myśl nie przyszło, żeby ktoś z zewnątrz mógł nas finansować. Skromne fundusze, jakimi rozporządzała organizacja, były dosłownie wypracowane przez wszystkich jej członków. Każdy bowiem spełniał określone funkcje w organizowanych przez „Siłę" imprezach dochodowych i było rzeczą nie do pomyślenia, żeby z tego tytułu ktoś mógł osiągać jakąkolwiek korzyść materialną. Każda udana impreza przynosiła wszystkim członkom zadowolenie moralne, które było chyba najcenniejszą zapłatą za ich pracę. Każdy członek „Siły" uiszczał też składkę miesięczną, jednak przychody organizacji z tego tytułu były nikłe. W miarę naszych finansowych możliwości uzupełnialiśmy skromne wyposażenie lokalu „Siły". Np. w sali, w której odbywały się przedstawienia, stały początkowo tylko drewniane ławy. Stojące najbliżej sceny służyły za I miejsca, o najdroższych biletach wstępu. Nie bez podstaw uważaliśmy, że ławy jakoś nie bardzo pasują do tej roli, deprecjonują pojęcie I miejsca. Zakupiliśmy zatem kilkadziesiąt składanych krzeseł drewnianych, ustawiliśmy je w sali przed ławami i od tego czasu każde I miejsce miało swoje krzesło. Chcąc podkreślić, że krzesła te zostały zakupione przez nas i stanowią własność ,,Siły" na zewnętrznej stronie oparcia każdego krzesła została wypalona litera „S". Odpowiednią sztancę zrobił członek naszej organizacji, nazwiskiem Preisner, który pracował w Pe-Pe-Ge jako pomocnik kowalski. Był to młody, wysoki i szczupły chłopak o śmiejących się oczach i podobnym obliczu. On też wypalał te litery na krzesłach sztancą nagrzaną do czerwoności w piecyku znajdującym się w naszym lokalu. W pewnym momencie zwrócił się do otaczających go kolegów mówiąc: „A teraz zobaczycie jak wypalę literę «S» na własnej dłoni". I przytknął rozpaloną do czerwoności sztancę do powierzchni wybrzuszenia części chwytnej ręki poniżej grubego palca. Spalona skóra zadymiła. Wszyscy oniemieli z wrażenia i zarazem z podziwu dla niego. On zaś po sekundzie odłożył sztancę i śmiejąc się pokazał nam swoją dłoń z wypaloną na niej literą „S". Po oglądnięciu jego rąk zrozumieliśmy, dlaczego nie odczuwał bólu przy tej operacji. Wskutek ciągłego wysiłku kowalskiego skóra na jego dłoniach stała się gruba i twarda, wprost zrogowaciała. Powierzchnia składała się z kilku warstw, a ostatnia warstwa zatraciła tkankę i unerwienie, można więc było przypalać ją lub strugać ostrzem noża, nie wywołując bólu. Chociaż wszyscy pracowaliśmy fizycznie, żaden z nas nie miał tak twardej dłoni, jak nasz towarzysz Preisner. Zainteresowania członków „Siły" nie ograniczały się 'do spraw z dziedziny kulturalno-oświatowej. Oprócz tej strony działalności, organizacja nasza miała jednocześnie charakter socjalistyczny. Jej członkowie mieli poczucie przynależności do klasy robotniczej, interesowała ich problematyka społeczno-polityczna. Większość członków „Siły" należała do związku chemicznego i do związku metalowców, działających w zakładach pracy, w których byli zatrudnieni. Podczas strajków organizowanych przez te związki, przeważnie na tle ekonomicznym, zwłaszcza w okresie szalejącej inflacji, tj. przed wprowadzeniem złotego7, członkowie „Siły" byli ich najbardziej aktywnymi uczestnikami, tworzyli pikiety strajkowe lub wchodzili w skład grup robotniczych pilnujących dróg i bram fabrycznych przed ewentualnymi łamistrajkami. Strajki wywoływały wśród nas bojowe rewolucyjne nastroje. Mnie wydawało się, że za pomocą strajku generalnego w całym kraju można obalić rząd, zmienić ustrój społeczny, wprowadzić socjalizm. Poglądy te głosiłem i starałem się je wpajać wszystkim członkom „Siły". W związku z tym poniektórzy przy witaniu się ze mną zapytywali żartobliwie: „No, co słychać, jak tam strajk generalny?" W listopadzie 1923 r. staliśmy się uczestnikami takiego strajku, zobaczyliśmy w praktyce jego przebieg i następstwa. Mam tu na myśli strajk powszechny proklamowany przez CKW PPS i związki zawodowe przeciwko militaryzacji kolei i sądom doraźnym wprowadzonym przez ówczesny rząd Chjeno-Piasta8 w związku ze strajkiem kolejarzy i wynikłym na tym tle powstaniem w Krakowie9. Wezwanie do tego, w najwyższym stopniu politycznego, strajku znalazło powszechnie posłuch na terenie krośnieńskim. Napięcie wytworzone trwającym już od szeregu dni strajkiem tamtejszych kolejarzy i pocztowców — i co za tym idzie unieruchomieniem komunikacji i łączności — zostało spotęgowane po przystąpieniu do strajku solidarnościowego, skierowanego jednocześnie przeciwko rządom Chjeno-Piasta, robotników wszystkich pozostałych zakładów pracy. W Krośnie strajk miał rzeczywiście charakter powszechny. Napięcie wzrosło do zenitu, gdy nadeszły wiadomości o krwawych walkach w Krakowie, nazwanych później powstaniem krakowskim. 12. Pociąg do broni palnej Moją postawę, którą zaszczepiałem także innym, najbliższym mi członkom „Siły", ilustruje wymownie okoliczność, że podczas tego strajku nie rozstawałem się z bronią palną. Wypływało to z mojego naiwnego rewolucjonizmu, było dowodem braku rozsądku, a nawet świadczyło 7 Autor ma na myśli reformę pieniężną Władysława Grabskiego z 1924 r. 8 Potoczne określenie koalicji Polskiego Stronnictwa Ludowego „Piast" i bloku Chrześcijańska Jedność Narodowa. Koalicja ta tworzyła rządy w 1923 i 1926 r. ' Nazwą tą określa się zbrojne wystąpienia robotnicze w Krakowie, w listopadzie 1923 r., skierowane przeciw rządowi Chjeno-Piasta i stanowiące kulminacyjny punkt strajku powszechnego zorganizowanego przez PPS. o politycznej ignorancji, która w tym wypadku mną kierowała. Niemniej nie zmienia to faktu, że na pikietowanie, na zebrania, wszędzie gdzie wówczas chodziłem — chodziłem z pistoletem w kieszeni. Na szczęście nie zdarzyło się nic takiego, co mogłoby mnie popchnąć do jego użycia i tym samym do sprowadzenia na siebie wszystkich wypływających z tego konsekwencji. Ten niedojrzały młodzieńczy rewolucjonizm wyrażał się także w nieprzepartym dążeniu do posiadania i gromadzenia broni. Broń ciekawiła mnie od najmłodszych lat. Już podczas I wojny światowej zbierałem i znosiłem do domu amunicję karabinową, ładunki z trotylu i zwoje lontu, a nawet granaty ręczne. Te ostatnie służyły nam do głuszenia ryb w rzece. Nie mając zapalnika, wywoływałem eksplozję granatu za pomocą umocowanego w jego szyjce lontu, który palił się również w wodzie. O moim pociągu do broni mówi też następujące wydarzenie: kiedyś w jesienny wieczór pozostałem sam w mieszkaniu. Wiedziałem, że na dnie swojego amerykańskiego kufra ojciec przechowuje rewolwer bębenkowy, który posiadał legalnie, pracując w cegielni w charakterze dozorcy nocnego. Rewolwer był naładowany i nie zabezpieczony, z czego nie zdawałem sobie sprawy. W pewnym momencie podniosłem rękę i celując w okno pociągnąłem za cyngiel. Padł strzał. Izba napełniła się dymem z prochu. Przestraszony, szybko odłożyłem z powrotem rewolwer do kufra. W szybie okna spostrzegłem okrągłą dziurkę oraz strzeliste pęknięcia. Rodzice po powrocie poczuli od razu w mieszkaniu swąd. Mimo moich wykrętnych odpowiedzi, odkryli wkrótce, co ten swąd spowodowało. Naprowadziła ich na to, zauważona przez matkę przy zasuwaniu firanki, dziurka w szybie okna. Ojciec natychmiast obejrzał rewolwer i wbrew temu, czego się spodziewałem, nie sprawił mi „lania", lecz patrząc na mnie powtarzał drżącym głosem: „Coś ty zrobił, co ci przyszło do głowy". Od tego czasu amerykański kufer ojca był zawsze zamykany. Ale z biegiem lat pokusa posiadania broni splotła się z moimi pojęciami rewolucyjnymi, znajdując w nich usprawiedliwienie i motywację. Postanowiłem gromadzić broń. W 1923 r. podczas strajku powszechnego nie rozstawałem się z parabelum kaliber 7,35, miałem do niego dwa magazynki amunicji. Oprócz tego pistoletu miałem jeszcze dwie inne sztuki broni — duży, siedmiostrzałowy nagan kaliber 9 mm, jednak bez zapasu pocisków oraz mały pistolecik kaliber 5 mm do którego miałem zaledwie kilka naboi. W pierwszych latach po I wojnie światowej broń można było nabyć łatwo i niedrogo. Wielką trudność natomiast sprawiało nabycie do niej amunicji. W1924 r., tj. po powstaniu krakowskim, działając w pewnym stopniu pod jego impulsem, nabyłem za kilkanaście złotych nowy, nie używany jeszcze karabin francuski, jednak bez kolby, którą w celu łatwiejszego ukrycia karabinu odmontowano, oraz 20 magazynków pocisków (100 sztuk) do niego. Wypróbowałem jego działanie. Pocisk przebił dwa kloce drewniane o grubości 8 cali każdy, ustawione w odległości około 10 kroków. Wskutek braku kolby odrzut karabinu wywołany wystrzałem naderwał mi dosyć głęboko mięsień na dłoni, przy dolnej części dużego palca. Cały ten arsenał przechowywałem na poddaszu znajdujących się na podwórku zabudowań gospodarczych. Schowek był doskonale zamaskowany. Jego wykrycie wymagałoby zerwania bocznej części poddasza małego chlewika połączonego konstrukcyjnie z większym budyniem, tzw. drewutnią, w której mieścił się także mój warsztacik ślusarski. Ja zaś dostawałem się do schowka przez wsunięcie się na strych chlewika i odkręcenie w pozycji leżącej, przymocowanej śrubami, jednej z wewnętrznych desek, stanowiących obudowę schowka. Od strony zewnętrznej schowka deski stanowiły część ściany frontowej poddasza i były na trwałe przybite gwoździami. Między tymi dwoma rzędami desek znajdował się schowek. W świetle powyższego widać jasno, że nie mogło znaleźć u mnie aprobaty stanowisko, jakie zajęła PPS podczas powstania krakowskigo, zwłaszcza jej wezwanie do robotników, aby oddali broń zdobytą w walce z wojskiem i policją. Uważałem, że wydarzenia krakowskie należało wykorzystać jako odskocznię do zmobilizowania wszystkich pracujących w całym kraju do strajku powszechnego pod hasłem obalenia rządu Chjeno-Piasta i powołania rządu robotniczo-chłopskiego. Poglądom tym dawałem wyraz w dyskusjach z członkami „Siły" i w rozmowach z lokalnymi działaczami robotniczymi, kierownikami organizacji związkowych, wśród których byli członkowie PPS. Poglądy moje podzielało całe kierownictwo „Siły", miałem też poparcie wszystkich jej członków, pepesowcy zaś i bezpartyjni aktywiści związkowi odnosili się do moich rewolucyjnych teorii rozmaicie—jedni z aprobatą, drudzy z ciekawością, a inni z pobłażliwością motywowaną moim młodym wiekiem i brakiem doświadczenia. Ci ostatni mieli chyba najwięcej racji, gdyż — po pierwsze — jest rzeczą nie do pomyślenia, aby jakikolwiek rząd pozostawił w rękach robotników broń zdobytą przez nich w walce z policją lub wojskiem, działającym z polecenia tego rządu. A po drugie — mimo wrogich nastrojów wobec rządów Chjeno-Piasta nurtujących całą klasę robotniczą i szerokie rzesze ludzi pracy oraz mimo wzniesionej fali rewolucyjnej o zabarwieniu komunistycznym, ogarniającej część klasy robotniczej, nie było wówczas w Polsce warunków do obalenia tego rządu w drodze walki rewolucyjnej i poWołania na jego miejsce rządu robotniczo-chłopskiego. Faktycznie rząd taki mógł powstać tylko na gruncie pozaparlamentarnym, a więc w wyniku zwycięskiej rewolucji i głębokich przeobrażeń społeczno-politycznych o charakterze socjalistycznym. Temu zaś była przeciwna PPS i nawet o tym nie myślała, natomiast partia komunistyczna zbyt słabo oddziaływała na masy pracujące, żeby mogła je do takiej walki zmobilizować i poprowadzić. Rzucane przez KPRP hasła rewolucyjne miały faktycznie wydźwięk strategiczny. Wcielanie ich w życie było muzyką dalekiej przyszłości. 13. Na zjeździe krajowym „Siły" Wówczas nie bardzo zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawę. Jednak listopadowy strajk powszechny i zrodzone przezeń powstanie krakowskie stały się katalizatorem krystalizującym moje rewolucyjno-społeczne pojęcia i zarazem przyspieszały proces zrywania przeze mnie z ideologią i polityką PPS. Proces ten zaczął się u mnie szybko rozwijać po II Zjeździe Krajowym Związku Młodzieży Robotniczej „Siła", o czym już poprzednio wspominałem. Na zjeździe tym organizację naszą reprezentowało dwóch delegatów: ja, jako przewodniczący „Siły" w Krośnie, oraz członek zarządu tego koła, pracujący również w rafinerii nafty w Krośnie Andrzej [Jędrzej] Mendelowski. Wyjazd na zjazd był pierwszym moim wyjazdem w „daleki świat" w takim właśnie charakterze. Przeżywałem to głęboko. Niestety, z przebiegu tego zjazdu niewiele zachowało się w mojej pamięci, lecz żadnych rewelacji tam nie było. Na zjazd przybyło kilkudziesięciu delegatów, głównie ze Śląska Cieszyńskiego. Pod względem liczebności „Siła" nie była organizacją tak masową, jak istniejące dzisiaj organizacje młodzieżowe. Liczyła chyba nie więcej niż 4—5 tysięcy członków. Na zjeździe wszystko ogniskowało i skupiało się wokół przewodniczącego Zarządu Głównego „Siły" o nazwisku Papuga (imienia nie pamiętam)10. On przewodził zjazdowi, zdawał sprawozdania z działalności organizacji, wytyczał jej zadania na przyszłość. Był to człowiek starszy od innych uczestników zjazdu, ponadto wyróżniał się wśród delegatów również tym, że nosił strój sportowy przypominający umundurowanie członków organizacji młodzieżowej „Sokół". Niektóre koła „Siły", zwłaszcza na Śląsku Cieszyńskim, zajmowały się także działalnością sportowo-turystyczną zalecaną przez zarząd główny, a jednolite umundurowanie ich członków na wzór stroju sportowego, w jakim przybył na zjazd Papuga, miało działalności tej sprzyjać i do niej zachęcać. Mimo zachęty ze strony Papugi ani ja, ani mój towarzysz Mendelowski nie mieliśmy odwagi wystąpić z trybuny zjazdu. Sprawozdanie Był to zapewne działacz pepeesowski, górnik Jan Papuga. z działalności naszego koła przedstawiliśmy Papudze w rozmowie ustnej, na którą nas zaprosił w trakcie zjazdu. Z rozmowy tej odnieśliśmy jak najlepsze wrażenie. Papuga był dla nas bardzo uprzejmy. W ogóle potrafił łatwo nawiązywać rozmowy i zdobywać sobie sympatię młodzieży. Po zakończeniu zjazdu ustawiono odpowiednio wszystkich delegatów i zrobiono zdjęcie. Ta dużego formatu fotografia znajdowała się w moim posiadaniu jeszcze po zakończeniu wojny, chyba aż do momentu aresztowania mnie w 1951 r. Obecnie nie mogłem jej odszukać i nie potrafię powiedzieć, kiedy i w jakich okolicznościach zaginęła. Sam zjazd nie miał istotniejszego znaczenia dla kształtowania się mojej świadomości społeczno-politycznej. Ale mój udział w tym zjeździe zdecydował o zamknięciu w moim życiorysie karty, którą nazwałbym propepesowską, czyli okresu, w którym świadomość czerpałem z polity czno-ideologicznych źródeł PPS. Od tego czasu w moim życiorysie została otwarta nowa karta — karta działalności komunistycznej. Jak już zaznaczyłem, ten przełom w mojej świadomości politycznej spowodowała „Trybuna Robotnicza", z którą zapoznałem się po raz pierwszy właśnie podczas tego zjazdu. Ten organ prasowy Związku Proletariatu Miast i Wsi znalazłem wśród gazet wyłożonych do użytku delegatów w czytelni Domu Robotniczego w Bielsku. Jak wiadomo, utworzony w 1922 r. Związek Proletariatu Miast i Wsi stanowił legalną, względnie półlegalną, przybudówkę Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, która kierowała działalnością tej organizacji, pod jej nazwą zgłaszała swoje listy kandydatów w wyborach do Sejmu, do rad miejskich i do zarządów Kas Chorych (ubezpieczalni społecznych), zwoływała zebrania i wiece. Pod nazwą tej organizacji ukazywały się różne wydawnictwa, jak gazety, ulotki, broszury itp. Te ostatnie ulegały często konfiskacie, przy czym organ prasowy organizacji ukazywał się nieregularnie, z reguły z białymi plamami, a gdy władze państwowe zakazały wydawania danego pisma periodycznego, pojawiało się ono pod inną nazwą. Poprzednikiem „Trybuny Robotniczej" było pismo „Proletariat", a po zamknięciu przez władze „Trybuny Robotniczej", zmieniono nazwę organu prasowego ZPMiW na „Robotnicza Trybuna". Nikt nikogo nie nabijał w butelką. Wszyscy wiedzieli dobrze, o co chodzi. Partia, występująca w tym przypadku pod nazwą ZPMiW, wydając nowe pismo po prostu wykorzystywała przepisy prawne regulujące wydawanie czasopism. W końcu władze państwowe zdecydowały się na zakończenie tej zabawy w demokrację. Po dwóch i pół roku rozmaitych szykan i represji wobec Związku Proletariatu Miast i Wsi uznały tę organizację za komunistyczną i zakazały jej jakiejkolwiek działalności. Po powrocie ze zjazdu stałem się nie tylko prenumeratorem i pilnym czytelnikiem „Trybuny Robotniczej", lecz także dostarczałem ją nie- IF którym współtowarzyszom pracy, zamawiając w tym celu większą liczbę egzemplarzy, za które zawsze przesyłałem redakcji gazety należną sumę. Pismo znalazło się także, jako stała pozycja prasowa w krośnieńskim lokalu „Siły", ciesząc się wśród jej członków dużą poczytnoś-cią i popularnością. Zamawiałem także dla siebie i dla „Siły" inne ukazujące się sporadycznie czasopisma lewicowe. Jedno z nich wpadło w moje ręce także podczas zjazdu „Siły" w Bielsku. Wychodziło ono w Krakowie jako organ lewicy związkowej, ukazywało się jednak bardzo nieregularnie. Adresy innych zamawianych przeze mnie czasopism i wydawnictw lewicowych znajdowałem zazwyczaj w „Trybunie Robotniczej". Pod koniec 1924 r., lub w 1925 r. stałem się prenumeratorem, a później i kolporterem wydawnictw Niezależnej Partiii Chłopskiej. Organ prasowy tej partii, również wielokrotnie zakazywany przez władze państwowe, po każdym zakazie zmieniał swoją nazwę i wychodził dość regularnie jako tygodnik pod nazwą: „Walka Ludu", „Niezależny Chłop" i „Niezależny Oracz". Wcześniejsze wydawnictwa NPCh do mnie nie docierały, a późniejszych już nie prenumerowałem. Tematyka tych czasopism obejmowała głównie problematykę wsi, była adresowana do chłopa, a nie do robotnika. Rozpowszechniałem przeto te czasopisma na wsi, wykorzystując osobiste znajomości i kontakty z chłopami lub chłopo-robotnikami z okolicznych wsi, między innymi Świerzowej, Lężan, Polanki, a także mojej rodzimej miejscowości — Białobrzegów. W niektórych z tych wsi (Świerzowa) powstały nawet nieformalne organizacje NPCh założone przez czytelników organu prasowego tej partii. W jednym z jej tygodników, chyba „Niezależnym Chłopie", ukazała się bojowa pieśń pt. „Hymn Oraczy". Pieśń ta śpiewana na melodię „Gdy naród do boju wystąpił z orężem" cieszyła się dużą popularnością wśród chłopów, do których docierały wydawnictwa NPCh. Śpiewali ją przy różnych okazjach. Pamiętam jak w 1926 r. grupa chłopów sympatyzujących z NPCh, biorąca udział w demonstracji pierwszomajowej w Krośnie, zebrana na placu, skąd wyruszał pochód, zaśpiewała tę nie znaną szerszemu ogółowi pieśń rewolucyjną, która została przyjęta przez słuchaczy z dużym aplauzem. Sprawiało mi radość, że zapoczątkowana przeze mnie działalność na rzecz NPCh w postaci torowania jej wydawnictwom drogi do chłopów, trafiła na podatny grunt i przynosi dobre owoce. Tak więc poczynając od n Zjazdu „Siły" moją drogę rewolucyjną, po której poprzednio kroczyłem i której niejako po omacku poszukiwałem, zaczęły wytyczać wydawnictwa prasowe Związku Proletariatu Miast i Wsi oraz lewicy związkowej, a w późniejszym okresie także wydawnictwa Niezależnej Partii Chłopskiej. Stały się one busolą w mojej dalszej działalności w łonie organizacji „Siła" i na terenie organizacji związ- kowej w fabryce. Z nich też czerpałem argumenty w rozmowach i dyskusjach, jakie prowadziłem z robotnikami na różne tematy społecz-no-polityczne. Mimo młodego wieku zdobywałem sobie u nich pewien autorytet, co znajdowało wyraz także w tym, że na zebraniach związkowych —jeśli zabierałem głos — przyjmowali z uwagą i aprobatą moje wystąpienia, wykraczające nieraz poza sprawy wewnątrzfabryczne. Na zebraniach tych przewodniczący oddziału związku chemicznego, J. Koniuch, powoływał mnie często na sekretarza dla sporządzenia protokołu z przebiegu zebrania. Protokół taki odczytywano zawsze na następnym zebraniu. r ..ft 14. Pierwsza konspiracja \ W tym czasie, pozostając pod głębokim wpływem czasopism Związku Proletariatu Miast i Wsi, zacząłem uważać siebie za komunistę. Z partią komunistyczną nie miałem jednak żadnego kontaktu, chociaż bardzo tego pragnąłem. Ale w Krośnie, a nawet chyba w całym powiecie krośnieńskim, KPP nie miała wówczas swoich organizacji. Postanowiłem zatem utworzyć grupę komunistów z najbardziej bliskich mi politycznie członków „Siły" oraz skupiać wokół siebie, w fabryce, robotników przejawiających sympatie dla komunistów. Pierwsza konspiracyjna grupa, którą utworzyłem i która z mojej inspiracji uważała się za grupę komunistów, składała się z trzech członków „Siły". Oprócz mnie w jej skład wchodzili: Andrzej Mendelowski, który wraz ze mną uczestniczył w n Zjeździe „Siły" oraz — o ile nie mylę imienia — Stanisław Żółkoś. Wszyscy trzej pracowali w rafinerii nafty w Krośnie. Za bliskiego sympatyka komunistów uważałem starszego od nas wiekiem robotnika rafinerii o nazwisku Antoni Paluch (od niego nabyłem karabin). Nie wprowadziłem go jednak w skład naszej grupy „trzech", chociaż posiłkowaliśmy się nim w naszej pracy. W okresie późniejszym Paluch był członkiem KPP. Sympatyków partii komunistycznej, z którymi utrzymywałem bliskie kontakty, było kilkunastu, tak wśród członków „Siły", jak i w rafinerii nafty, a także wśród chłopów, czytelników wydawnictw NPCh. Jak mi wiadomo, niektórzy z nich wstąpili później do KPP. Między innymi zmarły przed kilku laty Józef Zajdel, chłop drobnorolny w Białobrzegach oraz [Szymon] Smereczyń-ski ze wsi Łężany koło Krosna. Ten ostatni należał w czasie okupacji do PPR. W pierwszej połowie 1942 r., kiedy skierowano mnie na Podkarpacie, zetknąłem się z nim dwu- lub trzykrotnie. Później został aresztowany przez gestapo. Początkowo osadzono go w więzieniu w Jaśle, a dalsze jego losy są mi nie znane. Z pewnością został uśmiercony, gdyż na wolność już nie wrócił. W naszej trzyosobowej grupie spiritus moven, duszą i motorem byłem ja. Ode mnie wychodziła każda inicjatywa naszej działalności, ja ustalałem zasady postępowania. Jako twórca grupy motywowałem jej utworzenie potrzebą naszego przygotowania się i przygotowania robotników do walk rewolucyjnych przeciwko kapitalistom i burżuazji, przeciwko ich rządom, o rząd robotniczo-chłopski. Kierując się linią polityczną „Trybuny Robotniczej" głosiłem konieczność zwalczania polityki PPS i demaskowania jej przywódców jako pomocników burżuazji i obrońców ustroju kapitalistycznego. Jednocześnie z tym w mojej świadomości zapanowało przekonanie, że prawdziwymi wyrazicielami interesów klasy robotniczej i mas pracujących są tylko komuniści. Kierując się tymi przesłankami zaproponowałem moim współtowarzyszom, żeby nasza trójka zorganizowała się i zaczęła działać jako grupa komunistów. Podzielili oni w pełni moje poglądy, jak też zgodzili się ze mną, że grupa nasza nie może się ujawniać, musi ukrywać swoje komunistyczne oblicze, musi działać konspiracyjnie. Nie wszystko jednak można było robić konspiracyjnie. Do pierwszych zadań, jakie postawiliśmy przed sobą, należała zbiórka pieniężna na rzecz więźniów politycznych. W „Trybunie Robotniczej" znalazłem pokwitowania kwot wpłacanych na ten cel z wyszczególnieniem miejscowości oraz nazwisk lub tylko inicjałów osób, które przesłały te kwoty do redakcji gazety. Na tej podstawie doszliśmy do wniosku, że i my możemy zwrócić się, jeśli nie do wszystkich, to w każdym razie do wielu robotników z propozycją wpłacenia na nasze ręce datków na rzecz pomocy dla więźniów politycznych, my zaś zebraną kwotę prześlemy do „Trybuny Robotniczej". Zbiórkę pieniężną przeprowadziliśmy po najbliższej wypłacie wśród uprzednio wytypowanych przez nas robotników, udając się do nich z listą składkową, na której figurowały już na czołowym miejscu nasze nazwiska i kwoty przez nas wpłacone. Okazało się jednak, że pomysł z listą, która stanowić miała dokument kontrolny obrazujący wielkość zebranej sumy, nie był szczęśliwy. Robotnicy na ogół nie odmawiali nam datków pieniężnych na ten cel, jednak z reguły nie wyrażali zgody na umieszczenie ich nazwisk na liście, jak też nie chcieli potwierdzać swoim podpisem wysokości wpłaconej sumy. Nie chcieli bowiem mieć kłopotów i nieprzyjemności w przypadku, gdyby lista składkowa z ich nazwiskami i podpisami dostała się w niepowołane ręce. Nie chcieli też ujawniać swoich nazwisk przed innymi robotnikami, nawet tymi, którzy również świadczyli określoną kwotę na rzecz pomocy dla więźniów politycznych. Trzeba więc było z listy zrezygnować. Następnym razem zastosowaliśmy do zbiórki pieniężnej zwykłe, numerowane i perforowane pośrodku bloczki, zaopatrzone w pieczęć naszej organizacji „Siła". Zbierający datki pieniężne wpisywał na obu częściach perforowanej karty bloczka wysokość otrzymanej sumy, odrywał pierwszą połowę karty i wręczał ją wpłacającemu jako pokwitowanie. Druga połowa karty pozostawała w grzbiecie bloczka i służyła do obliczenia i kontroli zebranej kwoty. Były to sumy niewielkie, rzadko przekraczające 10 zł, gdyż indywidualne wpłaty oscylowały w granicach od 50 groszy do l zł. Zebraną kwotę przesyłaliśmy każdorazowo przekazem pocztowym do redakcji „Trybuny Robotniczej" (lub „Robotniczej Trybuny") z dopiskiem na przekazie: „Na fundusz pomocy dla więźniów politycznych". Jako nadawca figurowała nasza organizacja — Związek Młodzieży Robotniczej „Siła" w Krośnie. Dotyczyło to na pewno pierwszej przesyłki pieniężnej i tak też zostało w „Trybunie Robotniczej" pokwitowane. Nosiłem się z tym numerem gazety pokazując ją ofiarodawcom, których datki złożyły się na pokwitowaną sumę. Chodziło mi o to, żeby w ten sposób zachęcić ich do dalszych datków na rzecz więźniów politycznych. O ile pamiętam, następne wpłaty na ten cel nie były wnoszone pod firmą „Siły". Zebrane kwoty przesyłałem do „Trybuny Robotniczej" z poleceniem, aby kwitować je pod moim nazwiskiem, względnie pod początkowymi literami mojego imienia i nazwiska. Zbiórki pieniężne na fundusz pomocy dla więźniów politycznych stanowiły jedną z form naszej działalności rewolucyjnej. Nie przynosiły one znaczniejszych efektów finansowych, ale ich znaczenie i rola były daleko ważniejsze. Torowały one drogę idei rewolucyjnej w środowisku robotniczym, do którego docieraliśmy. Każda notatka czy informacja prasowa dotycząca aresztowań, procesów i wyroków sądowych w sprawach o działalność komunistyczną stanowiła dla mnie i dla naszej całej trójki materiał do krytycznego naświetlenia polityki ówczesnych rządów podczas pogadanek i rozmów prowadzonych w lokalu naszej organizacji z członkami „Siły", a także z towarzyszami pracy w fabryce. Ta krytyka wychodząca z pozycji komunistycznych uderzała także w politykę PPS, w stanowisko tej partii nacechowane wrogością do komunistów i do Związku Radzieckiego. Bez przesady mogę powiedzieć, że organizując zbiórki pieniężne na fundusz pomocy dla więźniów politycznych i występując w ich obronie spełnialiśmy rolę prekursorów Komunistycznej Partii Polski na terenie krośnieńskim. W tym czasie starałem się za pomocą listów kierowanych do redakcji „Trybuny Robotniczej" nawiązać z jej przedstawicielem bezpośredni kontakt w nadziei, że w ten sposób znajdę organizacyjne powiązanie z partią komunistyczną. Do tego jednak nie doszło. Moje sugestie redakcja pozostawiała bez odpowiedzi. Nietrudno się domyślić, że zadecydowały o tym względy bezpieczeństwa. Przesyłałem też do „Trybuny Robotniczej" korespondencje ilustrujące sytuację i nastroje wśród robotników, działalność organizacji związkowej oraz różne wydarzenia z życia społeczno-politycznego na terenie mojej działalności. Widocznie nie wszystkie te korespondencje stały na wymaganym przez redakcję poziomie, gdyż tylko niektóre z nich znalazły się na łamach gazety. Korespondencje przytaczające konkretne, właściwie naświetlone fakty i wydarzenia redakcja kwalifikowała do zamieszczenia i ukazywały się w „Trybunie". Do takich należała przesłana przeze mnie informacja naświetlająca krytycznie nowy układ zbiorowy określający warunki pracy i płacy w przemyśle naftowym na rok — o ile się nie mylę — 1925. Byłem zawsze bardzo dumny, kiedy znajdowałem w „Trybunie" korespondencję opatrzoną moimi inicjałami, choć zdarzało się, że redakcja coś niecoś skreślała w jej tekście. Nie wytrzymałem, żeby się nie pochwalić przed najbliższymi przyjaciółmi, iż jest to korespondencja mojego pióra. Ale to moje pióro uciekało się często do spraw z dziedziny wielkiej polityki, poruszało problemy ogólnokrajowe, co — wbrew mojemu mniemaniu — czyniło korespondencję pustą, płytką, jałową. I taka nie trafiała na łamy prasy — szła do redakcyjnego kosza. Kiedyś, chyba już po ostatecznym zamknięciu „Trybuny Robotniczej" i jej odpowiedników ukazujących się pod inną nazwą, przesłałem podobnej treści korespondencję do czasopisma „Niezależny Chłop", względnie noszącego inną nazwę organu prasowego Niezależnej Partii Chłopskiej. Zatytułowałem ją „Pobielane groby". Jej treść roiła się od napaści i wymysłów pod adresem „udających obrońców ludu sługusów burżuazji", tj. działaczy PPS i prawicowych partii chłopskich. Redakcja zamieściła tę korespondencję, lecz cenzura skonfiskowała ją, pozostawiając tylko jej tytuł. Reszta była białą plamą. Mimo tego rozpierała mnie duma i pokazywałem swoim bliskim tę białą plamę w organie NPCh objaśniając, że moją korespondencję skonfiskowała cenzura burżuazyjna. Temu chyba należy przypisać, że utkwił w mojej pamięci nie skonfiskowany tytuł tej korespondencji. Ale nie wszystkie moje korespondencje zamieszczane w czasopismach NPCh ulegały konfiskacie. Nie pamiętam już dziś ani ich liczby, ani ich treści. Pamiętam tylko, że pisywałem korespondencje do organów prasowych NPCh i że trafiały one na szpalty tych wydawnictw. Przytoczone formy działalności prowadzonej przeze mnie i przez całą naszą trójkę nie wyczerpywały naszej rewolucyjnej inicjatywy. Stojąc w obliczu nowej sytuacji, jaka zaistniała w rafinerii krośnieńskiej, podjęliśmy działanie noszące cechy awanturnictwa, które wydawało się nam rewolucyjne. 15. Pokusa terroryzmu Już w początkach 1925 r. zaczęły krążyć wśród załogi rafinerii złowróżbne wieści o zamiarach zamknięcia fabryki i zwolnieniu z pracy wszystkich jej pracowników. Wieści potwierdzały nasilające się z każdym miesiącem ograniczenia dostaw ropy naftowej i tym samym jej przerobu w rafinerii. Zbiorniki z ropą pustoszały, coraz rzadziej na fabrycznej bocznicy kolejowej pojawiały się napełnione tym surowcem cysterny, coraz mniej kotłów destylacyjnych znajdowało się w ruchu. Tętno produkcji stawało się coraz słabsze. Wszystko to coraz dobitniej dowodziło, że właściciele rafinerii mają zamiar ją unieruchomić. W międzywojennej Polsce przemysł naftowy znajdował się w rękach zagranicznych monopoli kapitalistycznych. Nie były one zainteresowane rozwojem tej gałęzi produkcji w naszym kraju, a ponadto zdolność przetwórcza pracujących wówczas rafinerii przekraczała globalne rozmiary wydobycia ropy naftowej, przy czym rozpiętość ta zwiększała się z każdym rokiem wskutek spadku wydobycia ropy naftowej oraz unowocześnienia niektórych zakładów rafineryjnych, co zwiększało ich zdolność przetwórczą. W tych warunkach rafineria krośnieńska będąca zakładem o przestarzałej technologii stała się zbędna, niepotrzebna i wskutek tego decyzją syndykatu naftowego, który określał dla każdej rafinerii wielkość przerobu ropy naftowej, została zakwalifikowana do zamknięcia. Zagraniczni właściciele tej rafinerii, a należała ona — jak mówiono w fabryce — do kapitalistów belgijskich, nic na tym nie tracili, gdyż otrzymywany od syndykatu przydział ropy naftowej odstępowali innej rafinerii, o nowoczesnej technologii, a nie wykorzystującej w pełni swoich zdolności przetwórczych wskutek braku surowca, czyli zbyt małych dla niej przydziałów ropy naftowej przez syndykat. To odstępowanie przydziału ropy odbywało się za odpowiednią zapłatą w postaci odszkodowania za straty poniesione przez właścicieli unieruchomionej rafinerii. Na tej transakcji zarabiały obydwie strony. Nowoczesna rafineria, wykorzystująca w pełni swoją zdolność produkcyjną, obniżała wydatnie koszty jednostkowe swojej produkcji, zwiększając tym samym zyski jej kapitalistycznych właścicieli. Z tych dodatkowych zysków, których osiągnięcie umożliwiały zakupy przydziałów ropy naftowej przerabianej poprzednio przez zamkniętą rafinerię, właściciele tej ostatniej otrzymywali systematycznie odszkodowanie. Było ono z reguły wyższe niż zyski, jakie poprzednio przynosiła im pracująca rafineria, która wskutek zacofania technicznego miała wysokie koszty produkcji i nie mogła sprostać wymogom konkurencji. Te machinacje kapitału zagranicznego uderzały w całą załogę rafinerii krośnieńskiej, pozbawiały ją chleba i pracy, skazywały na bezrobocie. Jednocześnie stojąc w obliczu unieruchomienia fabryki załoga nie znajdowała sposobu, żeby się temu przeciwstawić. Chwytanie za oręż strajku było bezcelowe. W ostatnich miesiącach rafinerii większość pracowników i tak nie miała co robić, faktycznie nie pracowała. Strajk mógł tylko przyspieszyć zamknięcie fabryki. Petycje czy interwencje u władz państwowych, a także demonstracje uliczne załogi przeciwko groźbie zaniknięcia ich warsztatu pracy również były bezcelowe. Kapitał zagraniczny nie uzgadniał przecież zaniknięcia rafinerii z polskimi władzami państwowymi ani też one nie mogły zmienić jego decyzji. Wszystkie te warianty przeciwstawienia się tej decyzji były przedmiotem dyskusji w łonie fabrycznej organizacji związkowej i wszystkie musiały być uznane za nieskuteczne. Z tym bezradnym wyczekiwaniem na zaniknięcie rafinerii nie chciałem się pogodzić. Uważałem, że należy przeciwko temu zaprotestować wybitnym, rewolucyjnym czynem obliczonym na poruszenie szerokiej opinii publicznej. Wydawało mi się, że jeśli żadna legalna forma walki robotników nie może zmusić zagranicznych kapitalistów do zmiany ich postanowienia o unieruchomieniu fabryki, to należy się uciec do nielegalnych, terrorystycznych metod walki, zagrozić śmiercią dyrektorowi rafinerii jako miejscowemu przedstawicielowi i wykonawcy poleceń obcego kapitału. Sprawę tę omówiliśmy kolektywnie w gronie naszej trójki. Ostatecznie, po rozważeniu różnych wariantów akcji terrorystycznej, postanowiliśmy dokonać zbrojnej demonstracji w postaci ostrzelania okien mieszkania dyrektora, a w 2-3 dni później mieliśmy go zawiadomić listownie, Że ostrzelanie było ostrzeżeniem przed zamknięciem rafinerii i w razie niezarzucenia tego planu, odpowiedzialni za zamknięcie fabryki sługusi obcego kapitału zostaną ukarani śmiercią. Tak miał się przedstawiać pierwszy krok naszej działalności terrorystycznej ocenianej przez nas za prawdziwie rewolucyjny. Do tego jednak nie doszło, gdyż już na pierwszym etapie akcja potoczyła się innym torem, nie przewidzianym zupełnie w naszym planie. Willa dyrektora znajdowała się tuż obok rafinerii, na zadrzewionym prostokątnym terenie otoczonym żywopłotem i ogrodzeniem z siatki drucianej, uzbrojonym na górze drutem kolczastym. Bezpośrednio za siatką biegła droga prowadząca z Białobrzeg do rafinerii. Przy tej drodze ogrodzenie załamywało się pod kątem prostym i ciągnęło się przez kilkadziesiąt metrów. Za nim były pola uprawne. Pozostałe boki prostokąta graniczyły z terenem fabrycznym. W miejscu, gdzie pod kątem prostym załamywało się ogrodzenie, stała przy drodze wielka latarnia oświetlająca pobliski teren oraz znajdującą się w tym narożniku willę, którą od strony drogi dzieliła od siatki odległość około 30 metrów, natomiast od strony pól uprawnych nieco mniejsza. Akcję wyznaczyliśmy na godzinę 23 — 1j. w godzinę po objęciu pracy w rafinerii przez nocną zmianę. Przed akcją spotkaliśmy się w lokalu „Siły", gdzie zaopatrzyliśmy się w przybory do charakteryzacji twarzy, i udając się na miejsce akcji każdy przylepił sobie różnych rozmiarów wąsy. Zgodnie z poprzednio ustalonym planem, tak ze względu na bezpieczeństwo, jak z uwagi na niewielką odległość wybrałem do ostrzału okna willi wychodzące na pola. Na zajętej pozycji trudno było mnie zauważyć. Przed sobą miałem siatkę drucianą i żywopłot, a za sobą wyrośnięty łan żyta. Moi dwaj współtowarzysze, Mendelowski i Żółkoś, mieli za zadanie rozbić kamieniami palącą się jaskrawym światłem żarówkę stojącej przy drodze latarni. Po rozbiciu żarówki miałem rozpocząć ostrzał ośwetlonych okien willi, potem każdy z nas miał powrócić do domu. Stojąc przy siatce z naganem w ręku, widziałem w świetle palącej się latarni jak moi współtowarzysze daremnie usiłują ją zgasić. Rzucane przez nich kamienie onujały żarówkę i spadały na ogrodzony teren niedaleko willi. Nagle zza ogrodzenia padły dwa strzały. W mroku nocnym zobaczyłem dwa płomienne błyski towarzyszące tym wystrzałom. Jak błyskawica przemknęła myśl — ktoś strzela do moich współtowarzyszy! Muszę ich bronić! W tej samej chwili skierowałem długą lufę nagana w stronę, gdzie dopiero co błysnęły dwukrotnie ognie, oparłem broń na łokciu lewej ręki i pociągnąłem dwa razy za spust. Rozległy się dwie głośne eksplozje 9 mm pocisków i tym razem zobaczyłem jak ogień buchający z mojego nagana rozdarł ciemność nocy. Nie mógł nie widzieć tego ognia i mój przeciwnik. Zorientował się on teraz, że oprócz dwu osobników usiłujących rozbić kamieniami latarnię, jest i trzeci, który strzela. Skierował przeto swój pistolet przeciwko temu trzeciemu. Natychmiast bowiem po moich wystrzałach świsnęły mi nad głową dwa pociski. Znowu odpowiedziałem strzałami. I tak przeplatał się ten pojedynek prowadzony na ślepo, gdyż ja nie widziałem nawet zarysów swego przeciwnika ani też on w ciemnościach nocy nie mógł dostrzec mojej postaci. Kierunek pozycji, które zajmowaliśmy określały tylko ogniste błyski naszych wystrzałów. Przedstawiony przebieg akcji dobitnie dowodzi, jak dyletancko była ona przygotowana. Nazajutrz dowiedziałem się bowiem w fabryce, że osobnik strzelający do nas zza siatki był dozorcą nocnym pilnującym willi dyrektora. A przed akcją nawet nie zainteresowaliśmy się, czy willa jest strzeżona. Ustalając plan akcji nie przeprowadziliśmy obserwacji terenu, nie wiedzieliśmy, że willi pilnuje dozorca, w dodatku uzbrojony. Niepotrzebnie też włączyliśmy do planu stłuczenie latarni, co stało się bezpośrednią przyczyną niespodziewanej strzelaniny. Mogłem przecież w ciągu kilku sekund posłać zza siatki parę pocisków przez rozbite szyby do mieszkania dyrektora przy palącej się latarni. Jej zgaszenie nie miało istotnego znaczenia dla powodzenia akcji i dla naszego bezpieczeństwa. Ale to wszystko uświadomiliśmy sobie dopiero po niepowodzeniu, jakim zakończyła się nasza akcja. W tej sytuacji wysyłanie zaplanowanego przed akcją listu nie miało sensu. Musieliśmy więc tego zaniechać. Na ponowienie próby realizacji naszego planu ostrzelania okna dyrektora nie mogliśmy się zdecydować, innego zaś wariantu akcji zbrojnej dostosowanego do możliwości nie udało nam się opracować. Nasz zamiar zademonstrowania rewolucyj- no-terrorystycznej formy walki przeciwko planom zaniknięcia rafinerii spełzł więc na niczym. Tę niefortunną akcję zamknęliśmy listem anonimowym do dozorcy, w którym wymyślając mu od pachołków kapitalistycznych zażądaliśmy, żeby natychmiast zaprzestał pilnowania willi dyrektora, jeśli chce zachować życie, zakazując mu pod groźbą śmierci szukać pomocy u policji. Czy zastosował się do ostatniego żądania, trudno mi powiedzieć, jednak pierwszemu podporządkował się bezzwłocznie. Przeniesiono go do pilnowania rafinerii, a do strzeżenia willi wyznaczono innego dozorcę. Nocna strzelanina odbiła się na fabryce głośnym echem i stała się źródłem najrozmaitszych plotek i domysłów. Wydarzeniem tym zainteresowała się także policja, która już nazajutrz z rana pojawiła się w portierni fabrycznej. Dość zabawnie brzmiały opowiadania ludzi, którzy utrzymywali, że słyszeli na własne uszy tę nocną „kanonadę". Miałem wówczas możność przekonać się, jak ludzie potrafią zmyślać. Gdy bowiem nazajutrz przyszedłem do pracy i jak zwykle ściskałem na powitanie ręce pracowników, którzy już znajdowali się w hali fabrycznej przy warsztacie, jeden ze ślusarzy nazwiskiem Półchłopek zatrzymał mnie i zapytał: „Słyszałeś, co się stało w nocy?" Na odpowiedź przeczącą przedstawił mi swoją relację wydarzenia. Sprowadzała się ona do tego, że ok. godz. 23, kiedy wracał do domu, gdzieś niedaleko od bramy fabrycznej wybuchła gęsta długotrwała strzelanina. „Posypał się grad pocisków. Kule gwizdały mi nad głową i jak groch uderzały w zbiorniki naftowe" — relacjonował z głębokim przejęciem. Wysłuchałem naturalnie z ciekawością jego opowieści, zarzuciłem go pytaniami, a w myślach dociekałem — dlaczego ten człowiek tak fantazjuje? Odległość dzieląca zbiorniki naftowe od miejsca wymiany strzałów wynosiła ok. 300 metrów. W kierunku tych zbiorników leciały tylko moje pociski, dozorca strzelał w przeciwną stronę. Pociski wypuszczone z mojego nagana nie mogły w żadnym razie dosięgnąć zbiorników. Dalej, oddałem 6 — 7 strzałów, tyle razy strzelał też dozorca, a w wersji opowiadającego urosło to do „gradu pocisków". Wymiana strzałów trwała co najwyżej jedną minutę, a u mojego interlokutora czas ten wydłużył się kilkakrotnie. Tak to bywa z „naocznymi świadkami". Podobnych świadków było więcej, lecz każdy z nich tylko słyszał strzały, nikt zaś nie widział, kto strzelał. Z punktu widzenia śledztwa świadkowie tacy byli bezwartościowi. Wśród wielu domysłów, co do celu, jakim się kierowali nocni „napastnicy", najbardziej trafiał ludziom do przekonania pogląd, że „ktoś chciał obrabować mieszkanie dyrektora, lecz dozorca temu przeszkodził". Nikomu natomiast nie przyszło na myśl, żeby w tej nocnej wymianie strzałów szukać jakiegokolwiek związku z projektowanym zamknięciem fabryki. My zaś musieliśmy milczeć jak grób. Nigdy też sprawa ta nie została wyjaśniona przez policję ani też nie wyszła poza obręb naszej trójki. Tak przynajmniej przypuszczam. Osobiście omijałem ten incydent dość skrupulatnie w moich wielokroć pisanych życiorysach. O tym fragmencie życiorysu nie chciałem wspominać również przy wstępowaniu w szeregi KPP. Wiedziałem bowiem już wówczas, że w walce z kapitalizmem partia komunistyczna nie stosuje metod indywidualnego terroru. Nie chciałem więc narażać się na ewentualną krytykę mojego postępowania, które — niezależnie od tego na jaką ocenę zasługuje — wypływało z pobudek rewolucyjnych. Ponadto, gdybym powiedział o tym, musiałbym wymienić także moich współtowarzyszy akcji, a przecież wszyscy trzej zobowiązaliśmy się do zachowania tajemnicy. Nie mogłem przeto łamać słowa. Nie zachodziły też żadne okoliczności, które wymagałyby zmiany tego stanowiska. Z tych względów nie poinformowałem towarzyszy wprowadzających mnie do partii o tym fragmencie mojej działalności, jak w ogóle o gromadzeniu broni i o moich skłonnościach do jej stosowania. Wspominając własną postawę rewolucyjną sprzed blisko pięciu dziesiątek lat znajduję w niej wiele podobieństwa do dzisiejszych ekstremistycznych ugrupowań lewicowych w różnych krajach, prowadzących terrorystyczną i zbrojną działalność przeciwko systemowi kapitalistycznemu. Nie żywię najmniejszych sympatii do ekstremistów wszelkiej maści, metody ich walki są mi zupełnie obce, a szantażowanie za pomocą brania zakładników nawet do głębi wstrętne, lecz przyznać muszę, że w pierwszej dekadzie lat dwudziestych bardzo by mi odpowiadała ideologia i metody walki takich organizacji, jak zlikwidowana niedawno urugwajska „Tupamaros"". Stanowiłem wówczas dobry materiał na członka tego rodzaju organizacji. 16. Polemika z Liebermanem Kolejny ważny krok, jaki zrobiłem na drodze swojej działalności rewolucyjnej, to było moje wystąpienie publiczne na zwołanym przez PPS zgromadzeniu, które latem 1925 r. odbywało się w Krośnie, w lokalu na „Kleinówce", przy udziale posła Hermana Liebermana. Do tego czasu zabierałem niekiedy głos na zebraniach związkowych odbywanych w pomieszczeniach fabrycznych. Przemawiałem także na zebraniach członków „Siły", toczących się zazwyczaj pod moim przewodnictwem. 11 Tupamaros, Ruch Wyzwolenia Narodowego Urugwaju, podziemna, skrajnie lewicowa, partyzancko-terrorystyczna organizacja, działająca od 1963 r. W latach siedemdziesiątych rozbita przez policję. Nazwa od Tupać Amaru, przywódcy powstania antyhisz-pańskiego w Peru w XVin w. Wystąpienia te były jednak innego rodzaju, nie miały charakteru wiecowego, dotyczyły spraw wchodzących w zakres działalności fabrycznej organizacji związkowej względnie naszej organizacji młodzieżowej. Nigdy natomiast nie przemawiałem na wiecach czy zgromadzeniach publicznych. Toteż wystąpienie na wspomnianym zgromadzeniu, w którym uczestniczyło 600-700 osób, a co najważniejsze zaatakowanie w tym przemówieniu polityki PPS z pozycji komunistycznych, otwierało nową kartę w mojej działalności rewolucyjnej, było wstępem do nowego etapu w moim życiu politycznym. Miejscowa organizacja PPS za pomocą afisza zapowiedziała to zgromadzenie, co najmniej na tydzień przed terminem, w którym się odbyło. Miałem więc czas, aby przygotować przemówienie. Ale na podjęciu decyzji w sprawie zabrania głosu w dyskusji nad przemówieniem posła Liebermana zaważyła inna okoliczność. Zgromadzenie w Krośnie zostało zwołane na niedzielę. Dokładnie 7 dni przedtem, czyli również w niedzielę odbyło się podobne zgromadzenie w Krakowie także z udziałem posła Liebermana, jako referenta. W dzień lub dwa później krakowski organ PPS „Naprzód" zamieścił sprawozdanie z tego zgromadzenia i podał szerokie streszczenie przemówienia posła Liebermana. Nietrudno było odgadnąć, że na zgromadzeniu w Krośnie będzie on mówił o tych samych sprawach, które relacjonował „Naprzód" z jego przemówienia w Krakowie, z czym zapoznałem się dokładnie. To właśnie zdecydowało, że postanowiłem zabrać głos na zgromadzeniu w Krośnie, aby ustosunkować się krytycznie. W innym przypadku nie miałbym odwagi, nie czułbym się po prostu zdolny do tak śmiałego posunięcia. Ale nawet wiedząc z góry, o jakich sprawach będzie mówił i jak je będzie przedstawiał poseł Lieberman, nie miałem pewności, czy wówczas, gdy znajdę się na trybunie nie ogarnie mnie taka trema, że zapomnę .języka w gębie", nie potrafię nic dorzecznego powiedzieć i moja dyskusja z jego przemówieniem tylko mnie ośmieszy. Aby się przed tym zabezpieczyć, postanowiłem napisać to, co chciałbym powiedzieć na zgromadzeniu i treści tego przemówienia wyuczyć się na pamięć, jak treści roli odgrywanej na przedstawieniu amatorskim. Tak też zrobiłem. Nie chciałem jednak, żeby ktokolwiek o tym wiedział. Pisałem więc to przemówienie w ukryciu, w pomieszczeniu dość niezwykłym, bo w zbiorniku naftowym. W obrębie rafinerii znajdowało się kilkanaście dużych zbiorników na ropę i produkty naftowe. Konserwacja rurociągów do tych zbiorników i rur parowych położonych na ich dnie należała do obowiązków moich i mojego majstra Nowaka. W tym czasie większość tych zbiorników była pusta, rafineria pracowała bowiem na bardzo zwolnionych obrotach, wskutek czego nasz dwuosobowy zespół remontowy niewiele miał do roboty. Miałem więc czas na pisanie w godzinach pracy. Wybrałem sobie jeden z tych pustych zbiorników, na jego dnie zbudowałem z desek i drewnianych skrzynek odpowiednie siedzenie oraz stół i w tym „gabinecie" zabrałem się do pisania. Nowaka zaś poinformowałem, że w przypadku gdyby mnie potrzebował, to znajdzie mnie w tym zbiorniku, gdzie mam zamiar trochę się przespać. W skąpym świetle podającym z góry i z dołu przez uwolnione z pokryw okrągłe otwory zbiornika pisałem przemówienie chyba przez trzy dni i jednocześnie „fotografowałem" jego treść w swojej pamięci. Nie sprawiało mi to większej trudności, gdyż pamięć miałem dobrą. Podstawowa treść tego co napisałem sprowadzała się do krytyki stanowiska zajmowanego przez Liebermana w sprawach, które — jak już wspomniałem — przed kilku dniami omawiał on na zgromadzeniu w Krakowie i jak się spodziewałem będzie omawiać również na zgromadzeniu w Krośnie. Krytykę tę oparłem głównie na argumentach zaczerpniętych z aktualnych wydawnictw prasowych Niezależnej Partii Chłopskiej, a także z poprzednich wydawnictw Związku Proletariatu Miast i Wsi, który w tym okresie, wskutek zakazu jego działalności, nie wydawał już swego pisma. W ten sposób opracowane przemówienie zamykało się w granicach 15 — 20 minut. Jego tekst powtarzałem wielokrotnie w pamięci, aż przyswoiłem go sobie w zupełności. W przeddzień zgromadzenia poinformowałem moich towarzyszy z „Siły", że noszę się z zamiarem zabrania głosu w dyskusji nad przemówieniem posła Liebermana. Zareagowali na to z niedowierzaniem. Widząc moje zdecydowanie przyobiecali mi, że będą mnie wspierać i zachęcać oklaskami. Ale mimo wszystko, aż do momentu przybycia na zgromadzenie, czułem się jak podminowany. Rozmaite myśli wirowały w mojej głowie. Nasuwało się wiele pytań, na które nie znajdowałem odpowiedzi. Nurtowało mnie uczucie, jakbym wkraczał w nieznane, oddawał się w objęcia ślepego losu. Ten stan ducha rodziła nie tylko okoliczność, że w dwudziestym pierwszym roku życia ważę się na wystąpienie na forum publicznym, ale nade wszystko to, że wystąpienie moje mieć będzie charakter komunistyczny, będzie leżeć w płaszczyźnie polityki uprawianej przez KPP i że będzie to pierwsze tego rodzaju wystąpienie publiczne w historii krośnieńskiego ruchu robotniczego. Świadomość tego faktu odsuwała w cień obawy natury represyjno-policyjnej. W sali zająłem miejsce na wprost mównicy w pierwszym rzędzie ław. Na podium służącym także za scenę teatralną, ustawiono stół i krzesła dla prezydium zgromadzenia, któremu przewodniczył wspomniany już działacz PPS—Wójtowicz. Zgromadzenie przyjęło Liebermana oklaskami, często też oklaskiwano poszczególne fragmenty jego przemówienia. Mówca z niego był wyśmienity. Przemawiając z różną tonacją głosu nie stał za pulpitem, poruszał się po scenie, przystawał, gestykulował i znowu przesuwał się na inne miejsce — na co pozwalała mu dość duża wolna przestrzeń między stołem prezydialnym a przylegającym do sali końcem sceny. Słuchałem go z natężoną uwagą. Teraz dopiero przekonałem się o słuszności moich założeń odnośnie tematu jego przemówienia. Mówił niemal dokładnie o tych samych sprawach, które poruszał w ubiegłą niedzielę w Krakowie. A pod tym kątem opracowałem przecież swoją polemikę. Nie wątpiłem już, że wypadnie dobrze oraz że nosić będzie wszelkie cechy improwizacji. Gdy Lieberman zakończył swoje ponadgodzinne przemówienie i oklaskiwany usiadł za stołem prezydialnym, a przewodniczący zgromadzenia przyjętym zwyczajem zwrócił się do obecnych z pytaniem: „Czy ktoś pragnie zabrać głos lub ma jakieś pytanie do referenta?"—podniosłem się z ławy i spokojnie, lecz dość głośno powiedziałem: „Ja proszę o udzielenie mi głosu". Wójtowicz, który znał mnie i obecnego w sali mojego ojca, spojrzał na mnie jakby nieco zdziwiony i zakomunikował zebranym: „Teraz zabierze głos towarzysz Gomułka młodszy". Znalazłem się więc na scenie przed pulpitem i od tej chwili, aż do zakończenia wyuczonego przemówienia, oczy wszystkich obecnych skierowane były na mnie. Gdy przemawiałem, w sali panowała taka cisza, jakby wszystkim dech zaparło. Słuchano mnie z ogromnym zainteresowaniem, a kilkakrotnie moją krytykę polityki PPS przerywały oklaski inicjowane przez rozstawionych w sali moich zwolenników, członków „Siły". Mówiłem przede wszystkim o trudnych warunkach życia klasy robotniczej, o wyzysku robotników przez rodzimy i obcy kapitał, o nowym kryzysie gospodarczym i ponownie narastającej inflacji, o przerzucaniu ciężarów kryzysu na barki mas pracujących w postaci obniżki zarobków i bezrobocia. Pamiętam, że krytykując stanowisko, jakie w tych sprawach zajmowała PPS, oraz jej stosunek do ówczesnego rządu Grabskiego użyłem takiego zwrotu: — za wszystko to, za ratowanie gospodarki kapitalistycznej i panowania burżuazji klasa robotnicza płaci głodem, nędzą i bezrobociem i płacić będzie dopóty, dopóki nie odrzuci polityki PPS i nie pozbędzie się swoich „patriotycznych obrońców". Ten ostatni zwrot oznaczał przytyk do legionowej przeszłości Liebermana. W przemówieniu poddałem też ostrej krytyce represje i prześladowania stosowane wobec rewolucyjnych robotników i chłopów oraz wysunąłem żądanie uwolnienia więźniów politycznych. W tym kontekście użyłem sformułowania: — drakońskie wyroki sądowe. Lieberman bądź się przesłyszał, bądź chciał mnie speszyć i ośmieszyć, przerwał w tym miejscu moje wywody ironiczną uwagą: „Jak, jak, dragońskie?". Odwróciłem się w stronę prezydium i spojrzawszy na niego powiedziałem: dobrze wiecie, towarzyszu pośle, jak surowe i okrutne, jak drakońskie wyroki sądowe spadają na komunistów. To rozszyfrowanie potrzebne było i dla sali. Po tej odpowiedzi kontynuowałem przemówienie zgodnie z napisanym tekstem, między innymi wskazywałem na groźbę zamknięcia przez zagraniczne monopole kapitalistyczne rafinerii nafty w Kroś- nie, a także mówiłem coś o Związku Radzieckim (o ile pamiętam, wskazywałem na korzyści, jakie przyniósłby Polsce handel ze Związkiem Radzieckim). Gdy po wyczerpaniu tekstu schodziłem z trybuny, w całej sali rozległy się rzęsiste oklaski. Tylko siedzący za stołem prezydialnym wykazywali zdenerwowanie, prowadząc między sobą jakieś rozmowy. Gdy znowu zająłem miejsce na ławie, przewodniczący zgromadzenia oznajmił, że poseł Lieberman ustosunkuje się do mojego przemówienia. Byłem pod tak wielkim wrażeniem tego, co się stało, że replika Liebermana tylko „piąte przez dziesiąte" docierała do mojej świadomości. Nie potrafiłbym chyba przedstawić jej dokładniej nawet wówczas, bezpośrednio po zakończeniu zgromadzenia. Na zawsze zachowało się w mojej pamięci to, że Lieberman, dyskutując ze mną, nazwał mnie „młodym adiutancikiem Królikowskiego", choć z całą pewnością nie wszyscy zgromadzeni wiedzieli, iż chodziło o Stefana Królikowskiego ówczesnego posła na Sejm z ramienia partii komunistycznej. Już samo określenie „adiutancik Królikowskiego" miało w ówczesnych warunkach aż nazbyt przejrzystą wymowę polityczną, a także i policyjną. Było to jakby wskazanie palcem w moją stronę — patrzcie, oto komunista. Żeby nie było wątpliwości, co to oznacza, co Lieberman miał na myśli, wskazał on niedwuznacznie w swoim przemówieniu, iż zasłużyłem na aresztowanie. Jego aluzja na ten temat pod względem treści i składni słownej brzmiała jak następuje: „Chociaż ten młody adiutancik Królikowskiego szkalował tutaj PPS, gotów jestem stanąć w jego obronie bezpłatnie, gdyby znalazł się przed sądem". Jak wiadomo, Lieberman był z zawodu prawnikiem i miał w Przemyślu koncelarię adwokacką. Jednak za moje wystąpienie na tym zgromadzeniu do odpowiedzialności sądowej nie zostałem pociągnięty. Najprawdopodobniej policja nie miała dokładnego sprawozdania z przebiegu zgromadzenia, co uniemożliwiało postawienie mnie w stan oskrżenia. Miejscowe władze administracyjne (starostwo) nie wydelegowały na to zgromadzenie swojego oficjalnego przedstawiciela. Nie uczestniczyła w nim również policja mundurowa, gdyż nie miała ku temu tytułu, a także nie było to wówczas praktykowane. Jej obecność w sali mogłaby wywołać protesty i narazić ją na wygwizdanie przez zgromadzonych. Ewentualny raport lub dono-sicielską informację o przebiegu zgromadzenia mógł zatem post factum sporządzić tylko cywilny wywiadowca policji lub jakiś jej agent, przy czym raport taki z konieczności musiał być bardzo ogólnikowy. A bez dokładnego streszczenia mojego przemówienia, powiedziałbym nawet bez posiadania jego tekstu, było wprost niemożliwe wytoczenie mi sprawy sądowej za to przemówienie, oskarżenie mnie o działalność komunistyczną i antypaństwową. PPS nie mogła jednak puścić płazem mojego ataku na jej politykę. Miejscowe kierownictwo tej partii, dla którego wszystko to było wielkim zaskoczeniem, postanowiło doprowadzić do zwołania zebrania członków Związku Młodzieży Robotniczej „Siła" w celu podjęcia na nim uchwały o zdjęciu mnie ze stanowiska przewodniczącego i wykluczeniu z tej organizacji oraz dokonania wyboru nowego przewodniczącego. Jednocześnie PPS wyznaczyła swojego kuratora, który miał systematycznie nadzorować całokształt działalności „Siły". Kierownictwo PPS zleciło zwołanie zebrania „Siły" członkom zarządu koła, m.in. Mendelows-kiemu, członkowi naszej konspiracyjnej trójki, którego wytypowało na przejęcie po mnie stanowiska przewodniczącego organizacji. Dowodziło to, iż nie orientowało się ono zupełnie, co się w tej organizacji dzieje, jakie prądy polityczne nurtują jej aktyw. Rozważaliśmy w trójkę, jak w tej nowej sytuacji powinniśmy postępować, co należy robić, żeby zachować „Siłę" i w dalszym ciągu kształtować jej polityczne oblicze. Wszystko przemawiało za tym, że odpowiednio przygotowane przez naszą „trójkę" zebranie członkowskie „Siły" odrzuci proponowane przez PPS sankcje w stosunku do mnie, przeciwstawi się wykluczeniu mnie z organizacji i utrzyma na stanowisku jej przewodniczącego, ale też wszystko wskazywało na to, że w przypadku podjęcia otwartej wojny z PPS organizacja nasza zostanie rozgromiona. Wbrew PPS, a tym bardziej w walce z PPS „Siła" nie miała żadnych szans na istnienie. Być może, trzeba było pójść na to, ja jednak zaproponowałem i przeprowadziłem inne wyjście z sytuacji, lepsze —jak mi się wówczas wydawało — rozwiązanie powstałego kryzysu w stosunkach z PPS. Pragnąc zachować „Siłę", zabezpieczyć ją przed represjami ze strony PPS, nie stawiać jej w obliczu konieczności wyboru między mną a uchwałami miejscowego kierownictwa PPS, postanowiłem złożyć rezygnację ze stanowiska przewodniczącego „Siły" i zarazem opuścić dobrowolnie jej szeregi członkowskie. Gdy zaproponowałem to rozwiązanie, moi dwaj współtowarzysze — Mendelowski i Żółkoś — w dowód solidaryzowania się z moim przemówieniem na zgromadzeniu PPS, chcieli koniecznie pójść w moje ślady. Z trudem ich przekonałem, a raczej wymogłem na nich, że nie wolno im opuszczać szeregów „Siły". Argumentowałem, że jej kierownictwo będzie przecież w naszych rękach, zgodnie z propozycją PPS moje miejsce przewodniczącego zajmie Mendelowski, będziemy się nadal widywać i kontaktować poza lokalem „Siły", ustalać wspólnie plan pracy i zadania organizacji. Rzeczywiście, dalsze stałe kontakty między nami miały nadal miejsce. Pracowaliśmy przecież w jednej fabryce. Jednak „Siła" przestała być żywą, aktywną organizacją, jej dawna działalność zamarła. Mendelowski mógł być przewodniczącym „Siły", ale nie mógł, nie był w stanie mnie zastąpić. Nie miał ani chęci, ani zdolności do piastowania tego stanowiska. Inni członkowie zarządu koła również nie przejawiali inicjatywy, nie garnęli się do pracy. Rodziło to bierność całej organizacji. Kuratela PPS raczej tę bierność potęgowała. Wszyscy członkowie „Siły" żywili do mnie zaufanie i sympatię, cenili moją pracę w tej organizacji. Wiedzieli, że opuściłem ją pod presją PPS. Fakt ten tylko wzmagał ich krytyczny stosunek do tej partii, a zarazem obojętność do własnej organizacji, która — pozostając pod kuratelą PPS — zatraciła swoją samodzielność. Po zamknięciu rafinerii krośnieńska organizacja młodzieży robotniczej „Siła" zaprzestała faktycznie wszelkiej działalności. Przemówienie, jakie wygłosiłem na omawianym zgromadzeniu, otwarło nowy rozdział w bogatej księdze mojego życia. Jeśli do tego czasu tylko stosunkowo wąskie grono najbliższych mi ludzi mogło mnie uważać, względnie uważało za komunistę — sam też myślałem tak o sobie po n Zjeździe „Siły" — w szerszym zaś środowisku robotniczym oraz wśród aktywu związkowego i pepesowskiego widziano we mnie — powiedziałbym dzisiaj — niewypierzonego jeszcze lewicowca czy rewolucjonistę, to poczynając od tego zgromadzenia, na którym Lieber-man nadał mi imię „adiutancika Królikowskiego", odsłonięta została kurtyna zasłaniająca moje prawdziwe oblicze polityczne i stałem się powszechnie znanym komunistą. O zgromadzeniu tym długo i szeroko mówiono nie tylko w miejscowych zakładach pracy, lecz w całym mieście i w różnych miejscowościach powiatu krośnieńskiego. Rzecz jasna, że w tym kontekście mówiono o mnie i z uznaniem, i z potępieniem. Ale niezależnie od tego, że jedni mnie chwalili, inni zaś ganili, na tym gruncie zaczęło wyrastać poważanie i szacunek w stosunku do mojej osoby. „Podjął dyskusję z posłem Liebermanem, ma więc olej w głowie" lub „Warto było go posłuchać" i tym podobne komentarze na mój temat słyszało się dość powszechnie. Odtąd wszystkich, z którymi utrzymywałem bliższe stosunki, zaliczano do komunistów lub uważano za sympatyków komunizmu. Na ogół nie było to dalekie od prawdy. » 17. Pożar w rafinerii <* Do ważniejszych wydarzeń z okresu mojej pracy w rafinerii krośnieńskiej należał pożar, który wybuchł na fabrycznej bocznicy kolejowej przy przetaczaniu ropy naftowej z cystern do położonych w pobliżu zbiorników. Wspominam o tym dlatego, że mimo skrupulatnych badań ekspertów nie wykryto prawdziwej przyczyny pożaru, lecz przyjęto fałszywą wersję podaną przez jego sprawcę, którym był, niestety, członek naszej „trójki" — Żółkoś. Pracował on na tej bocznicy przy przetłaczaniu ropy w upalny letni dzień. Podczas tej pracy zachciało mu się zapalić papierosa. Wszedł więc do breku, jaki miała cysterna, i po zapaleniu papierosa wyrzucił zapaloną zapałkę na zewnątrz. Bocznica kolejowa, drewniane podkłady, cały tor i różne znajdujące się na nim odpadki i śmieci były nasiąknięte ropą, olejami i innymi produktami naftowymi. Płonąca zapałka spadła na ten łatwopalny materiał i w ciągu niewielu sekund powstał ogień, którego Żółkoś nie tylko nie zdołał już ugasić po wyskoczeniu z breku, ale sam doznał lekkich oparzeń rąk. Zanim robotnicy, którzy przybiegli na miejsce pożaru, zdołali przetoczyć na inny tor stojące na bocznicy cysterny, dwie z nich były już nie do uratowania. Nie można było zbliżyć się do nich wsutek niebezpieczeństwa eksplozji. Niedługo po tym byłem świadkiem niezapomnianego i wspaniałego w swojej grozie widowiska. Wysoki, na miarę kominów rafinerii, kłębiący się słup czarnego dymu obejmowały pod wierzchołkiem olbrzymie języki płomieni, czasem przygasały, aby po chwili znów wybuchnąć z większą siłą. Na ustach wszystkich zamarło pytanie, czy ten szalejący żywioł nie obejmie innych obiektów rafinerii? Lecz nie sprzyjał temu ten upalny i zarazem bezwietrzny dzień. Wysoki, gruby słup czarnego dymu i buchające z niego płomienie wzbijały się prosto w niebo. Nie chcąc wskazać na prawdziwą przyczynę pożaru Żółkoś, który, mimo doznanych oparzeń, brał żywy udział w akcji ratowniczo-zapobie-gawczej, opowiadał wszystkim, że pożar wybuchł od iskry wykrzesanej uderzeniem klucza w zawór zamontowany do cysterny. Żeby umożliwić przetłoczenie ropy z cysterny do zbiornika należało ten zawór otworzyć, do czego służył ciężki, żelazny klucz. Ale — jak opowiadał wszystkim Żółkoś — zawór się zaciął i nie mógł go otworzyć, tj. przekręcić na pół obrotu. Zdjął więc z czterograniastej główki zawora klucz i chcąc zawór obluźnić w jego pochwie, uderzył tym kluczem kilkakrotnie, co w takich wypadkach było dopuszczalne i praktykowane. Jedno z uderzeń spowodowało iskrę i od razu miały ukazać się płomienie, które osmaliły mu ręce i twarz. Opowiadanie to sugerowało, że od tej iskry zapalił się gaz. Absolutnie nie można było tego wykluczyć, gdyż dzień był upalny i w opisanym już miejscu opary gazowe mogły się ulatniać i gromadzić w większym niż zazwyczaj stężeniu. Na takim stanowisku stanęła też komisja powołana do ustalenia przyczyn pożaru. Ale gdy zebraliśmy się w trójkę, Żółkoś wyznał nam od razu całą prawdę. Jednocześnie przyrzekł, że po tej nauczce nigdy już w podobnym miejscu nie sięgnie po papierosa. Cała ta historia stanęła mi przed oczami, gdy dowiedziałem się z prasy o wielkim pożarze w rafinerii w Czechowicach, spowodowanym rzekomo uderzeniem pioruna w zbiornik naftowy12. W moim przekonaniu prawda o tym piorunie jest taka sama, jak Żółkosiowa prawda o iskrze wykrzesanej uderzeniem klucza. Pożar w rafinerii w Chechowicach nastąpił z pewnością bądź na skutek przypadkowego zaprószenia ognia przy paleniu papierosa, bądź też był świadomym aktem sabotażu. I tak Pożar rafinerii w Chechowicach miał miejsce 27 czerwca 1971 r. należało sprawę przedstawić w prasie. Byłoby to zgodne z prawdą i spełniałoby rolę wychowawczą. Ale ktoś wolał schować głowę w piasek i wymyślił piorun jako sprawcę pożaru. Ale wracajmy do krośnieńskiej rafinerii. Są to już ostatnie miesiące jej życia, raczej dogorywania, agonii. Przychodzić do pracy po to, żeby nic nie robić i to dzień po dniu, tydzień po tygodniu i przez całe miesiące, nie tylko nie sprawia przyjemności, lecz przeciwnie — wytrąca człowieka z równowagi, szarpie nerwy, wprowadza w stan anormalny, w określonym sensie podważa jego morale. Każdy człowiek ma przecież poczucie jakiegoś obowiązku, chciałby się z niego lepiej lub gorzej wywiązywać i otrzymywać za to godziwą zapłatę. Płacenie za bezczynność, za to tylko, że się przyszło do fabryki i przesiedziało tam przez całą dniówkę w jakimś zakamarku, nie mieści się w żadnych kategoriach ekonomicznych, kłóci się ze zdrowym rozsądkiem, stoi z nim w głębokiej sprzeczności. W ostatnich miesiącach przed zamknięciem zdolność produkcyjna rafinerii była wykorzystywana w niewielkim stopniu. Toteż większość jej pracowników nie miała co robić, była po prostu zbędna. Nikogo jednak nie zwalniano z pracy. Być może w ten sposób rozbrajano psychicznie całą załogę, czyniono ją niezdolną do oporu, do jakiegoś zbiorowego protestu przeciwko zamknięciu fabryki. Jeśli był to cel zamierzony, został on osiągnięty. W miesiącach tych robotnicy zżyli się bowiem z myślą o nieuchronnym zamknięciu fabryki, nie widzieli możliwości zapobieżenia temu, tak jak człowiek zżywa się z czasem z myślą o śmierci, wiedząc, że jest ona nieunikniona. Nasz dwuosobowy zespół konserwatorów-monterów również nie miał normalnego zajęcia. Można było wprawdzie szukać sobie roboty i znaleźć jakieś naprawki i poprawki w rozległej, gęstej sieci różnych rurociągów, lecz byłaby to praca nikomu niepotrzebna, po prostu praca dla samej pracy. Taka zaś praca w psychicznym odczuciu człowieka jest gorsza od bezczynności. W tej sytuacji znalazłem sobie na pewien czas inne produktywne zajęcie. 18. Półbezrobocie — produkcja baniaków W pobliżu warsztatów mechanicznych rafinerii znajdowało się wielkie zbiorowisko rozmaitego szmelcu w postaci rur, blach, drutu, śrub i innego żelastwa. Źródłem jego powstania były różne remonty związane z wymianą starych urządzeń na nowe. To zbiorowisko szmelcu stanowiło także swego rodzaju magazyn zaopatrzeniowy dla drobniejszych remontów i napraw. Można tam było znaleźć i wziąć sobie bez zapotrzebowania i bez pokwitowania odpowiedni kawałek rury o właściwych rozmiarach, potrzebne łącza, śruby i tym podobne materiały nadające się jeszcze do użytku. Między innymi w szmelcu tym znajdowały się dość duże płaty, całe arkusze ocynkowanej blachy o grubości 1-1,5 mm wyrzuconej po remoncie urządzeń w jednym z oddziałów rafinerii, o ile pamiętam, parafiniarni. Leżała ta blacha przez długi czas i niszczała pod gołym niebem. Kiedyś zainteresowałem się nią, obejrzałem ją dokładniej i doszedłem do wniosku, że można z niej robić kotły do gotowania bielizny, czyli tak zwane baniaki, używane wówczas w każdym gospodarstwie domowym. Produkcja taka nie sprawiała mi trudności, gdyż jeszcze jako uczeń w warsztacie Zygmuntowicza pracując przy wytwarzaniu miodarek, nabyłem kwalifikacji blacharskich. Pierwszy baniak zrobiłem dla siebie, a ściśle mówiąc dla mojej matki. Na następne amatorów było wielu, lecz nie wszystkie zamówienia mogłem zaspokoić, gdyż w moim magazynie zaopatrzeniowym, tj. na szmelcu, wyczerpały się zapasy blachy, a nowej już nie dorzucano. Produkcja baniaków sprawiała pewne kłopoty. Nie mogłem ich wytwarzać w warsztatach mechanicznych, nie zezwoliłby na to ich kierownik. Wykorzystałem więc do tego celu istniejący na oddziale destylacyjnym, przy hali pomp, mały warsztacik ślusarski, gdzie zainstalowałem niezbędne urządzenia. Robiłem te baniaki na odpowiednio obciętej szynie kolejowej używając do ich produkcji drewnianego młotka. Każde uderzenie tym młotkiem wywoływało wielki hałas, tym bardziej że blacha była gruba. Mimo zamknięcia drzwi i okna w warsztacie, odgłosy tych uderzeń rozlegały się szeroko na zewnątrz. Musiało to zwracać uwagę zmianowych kierowników oddziału, destylatorów, którzy odpowiadali za to, co się na oddziale dzieje. Żeby uzyskać ich milczącą zgodę na wykonanie tej „fuszerki", zaoferowałem każdemu z trzech destylatorów zrobienie takiego baniaka. Żaden z nich propozycji nie odrzucił, dwóch zaopatrzyłem w baniaki, trzeci zaś, gdy przypadała mu służba na pierwszej zmianie i gdy usłyszał jak wielki hałas wywołuje ta produkcja, przyszedł do warsztatu i zdenerwowany zwrócił się do mnie, mówiąc: „Zaprzestańcie tej roboty. Nie chcę żadnego baniaka. Słychać to wasze walenie w blachę na kilometr. Ta wasza robota może sprowadzić mi na kark dyrektora. Co mu powiem?". Nie dostał więc baniaka ten przestraszony kierownik oddziału, ale produkcję kontynuowałem podczas jego nieobecności, gdy przypadała mu służba na drugiej i trzeciej zmianie. To już go nie obchodziło, nie wiązało się bowiem z jego odpowiedzialnością. Ja zaś pracowałem zawsze na dniówkę w godzinach od 7 do 17, z godzinną przerwą na obiad. Dwaj pozostali kierownicy oddziału nie czynili mi przeszkód w tej pracy. Transport baniaków odbywał się w sposób bardzo prosty. Teren rafinerii przylegał z trzech stron do pól uprawnych, oddzielony od nich płotem z siatki drucianej. W drodze przerzutu przez to ogrodzenie posiadacz baniaka dostarczał go do rąk oczekującego za siatką odbiorcy. Od strony pola operację taką można było przeprowadzić nawet za dnia w sposób nie spostrzeżony. Zresztą nikt się tego zbytnio nie obawiał w sytuacji, kiedy i tak każdemu groziła utrata pracy wskutek zamknięcia fabryki. Baniaków takich chyba zrobiłem 8-10 sztuk. Ich rozmiary zależały od wielkości arkusza blachy, jaki zdołałem wykroić z blachy wyrzuconej na szmelc. Pojemność każdego wahała się w granicach 3 — 4 wiader wody, czyli 30-40 litrów. Jeśli wyłączyć jeden baniak przeznaczony dla mojej matki, pozostałe zrobiłem na zamówienie moich współtowarzyszy pracy bez żadnej osobistej korzyści materialnej. To ostatnie było nie do pomyślenia, chociażby z uwagi na moje przekonania polityczne i na pozycję, jaką miałem wśród robotników. Do tej „fuszerki" nie popchnęło mnie dążenie do osiągnięcia jakichkolwiek korzyści, lecz po prostu w warunkach bezczynności chciałem się zająć jakąś pożyteczną pracą. To bowiem jest niezbędne dla lepszego samopoczucia i psychicznej równowagi człowieka. Mniej więcej w dziesięć lat później przyjechałem z Warszawy do rodziców mieszkających nadal w Krośnie. Oglądając stare kąty tak dobrze znanego mi domu zajrzałem i do pomieszczenia z zakratowanym okienkiem, przeznaczonego na spiżarnię, a nazywanego „komorą". Sprawiło mi wielką przyjemność, gdy spostrzegłem, że na podłodze stoi mój stary baniak utrzymany w doskonałym stanie, przechowując w swym wnętrzu jakieś wiktuały złożone tam przez matkę. Na zapytanie, czy dobrze służy, matka odpowiedziała: „Dobrze, dobrze, mój synku, on mnie przeżyje". Przypuszczam, że także u pozostałych właścicieli zrobione przeze mnie baniaki miały długotrwały żywot. 19. Maj 1926 w Krośnie Rok 1926 sprowadził wiele istotnych zmian w moim życiu. Rafineria nafty w Krośnie została zamknięta i nigdy już jej nie uruchomiono. Wraz z całą załogą i ja utraciłem pracę, znalazłem się w szeregach wielkiej i stale zwiększającej się wówczas armii bezrobotnych. Przez 13 tygodni przysługiwał mi ustawowo zasiłek dla bezrobotnych, który pobierałem co tydzień w miejscowym urzędzie pracy. To samo dotyczyło ojca. Pracą w rafinerii krośnieńskiej zamknął on ostatecznie swoją robotniczą kartę pracy fabrycznej i do końca życia pozostał już bezrobotnym, mimo że w chwili utraty pracy miał dopiero 53 lata. Zasiłki wypłacane bezrobotnym miały poziom głodowy, lecz umożliwiały jaką taką wegetację. Ale z chwilą wyczerpania się okresu zasiłkowego i przy dalszym pozostawaniu bez pracy, sytuacja stawała się coraz trudniejsza, a niekiedy wręcz rozpaczliwa. W naszej rodzinie sytuację tę łagodziły nieco skrom- ne zarobki siostry, która zajmowała się krawiectwem oraz praca matki na polach u sąsiadów w okresie żniw i wykopków, a także pewna pomoc pieniężna otrzymywana sporadycznie od rodzeństwa przebywającego w Ameryce. Po wielomiesięcznych bezowocnych poszukiwaniach pracy, nie chcąc nadal pozostawać na utrzymaniu rodziny, zaczęła mnie nurtować myśl, żeby przedostać się przez zieloną granicę do Związku Radzieckiego, gdzie —jak przypuszczałem — zostanę chętnie przyjęty i zatrudniony w swoim zawodzie. Aby się upewnić co do tego, zwróciłem się listownie do przewodniczącego klubu poselskiego niezależnej partiii chłopskiej posła Alfreda Fiderkiewicza, którego znałem tylko z publikacji przemówień i artykułów zamieszczanych w organach prasowych tej partii. Nie pamiętam, czy list do Fiderkiewicza wysłałem przed czy po wniesieniu przez niego interpelacji w Sejmie w sprawie bezpodstawnego aresztowania mnie przez policję w Krośnie. Wprawdzie nie ma to istotniejszego znaczenia, jednak wydaje mi się, że miało to miejsce po złożeniu tej interpelacji. Jeśli przypuszczenie to jest słuszne, to nie ulega wątpliwości, że interpelacja w pewnym stopniu zaważyła na powzięciu przeze mnie zamiaru przedostania się do Związku Radzieckiego, a także ośmieliła mnie do zwrócenia się w tej sprawie do posła Fiderkiewicza. Pragnę tu podać, że w okresie mojego bezrobocia, które trwało 6 — 7 miesięcy, prowadziłem dość żywą działalność polityczną na rzecz NPCh, kolportowałem głównie wśród chłopów jej wydawnictwa prasowe, rozszerzałem sieć ich prenumeratorów, utrzymywałem kontakt listowny z redakcją tych wydawnictw, pisywałem do nich korespondencje. Nie wykluczam, że moje współdziałanie z NPCh skłoniło posła Fiderkiewicza do udzielenia mi odpowiedzi na wspomniany list. W odręcznie napisanym liście Fiderkiewicz zawiadamiał mnie, że, o ile jest mu wiadomo, uchodźcy przedostający się nielegalnie z Polski do Związku Radzieckiego są zatrzymywani przez radziecką straż graniczną i osadzani w obozach pracy, w których są przetrzymywani tak długo, dopóki nie zostanie stwierdzona ich tożsamość. W liście tym wymienił . bodaj Bobrujsk oraz drugą miejscowość na Białorusi, gdzie miały znajdować się takie obozy. Zaznaczył też, że według jego informacji niekórzy uchodźcy z Polski oczekują w tych obozach już od wielu miesięcy na potwierdzenie prawdziwości ich oświadczeń czy zeznań. W wymowie swej list był raczej jednoznaczny. Fiderkiewicz wprawdzie nie zachęcał mnie otwarcie do porzucenia zamysłu przedostania się do Związku Radzieckiego, lecz tak zredagował swoją odpowiedź, żeby mnie odwieźć od tego zamiaru. Zasłużył sobie tym na moją wdzięczność. Ostudził bowiem mój zapał do poszukiwania pracy w Związku Radzieckim, co w lepszym przypadku mogło się skończyć aresztowaniem na terytorium Polski bądź przez policję, bądź przez polską straż graniczną, a w gorszym przypadku, 1j. przy pomyślnym przekroczeniu granicy wschodniej Polski, osadzeniem w obozie pracy przez radzieckie organa bezpieczeństwa. Moja działalność polityczna, a przede wszystkim kolportaż wydawnictwa NPCh nie mogły nie zwracać uwagi władz administracyjnych. Nie miały one jednak podstaw do stosowania wobec mnie represji policyjnych, a tym bardziej do oskarżeń o działalność antypaństwową. NPCh była partią legalną, jej wydawnictwa prasowe przechodziły przez cenzurę, nadchodziły do mnie drogą pocztową, mogłem więc je kolportować nie naruszając przepisów prawnych w tym zakresie. Tak wyglądała sprawa pod względem formalnym. Ale nie bacząc na to i gwałcąc przepisy prawne władze administracyjne postanowiły przeciąć tę moją działalność. Posłużyły się przy tym drobnym incydentem, jaki na tle kolportażu wynikł między mną a pepesowcami w dniu l maja. Jak w każdym roku, tak i w roku 1926, centralnym miejscem zbiórki ludzi pracy z Krosna i sąsiednich okolic, z którego wyruszyła na ulicę miasta manifestacja pierwszomajowa był, plac na „Kleinówce". W tym roku po raz pierwszy nie mogłem brać udziału w demonstracji pierwszomajowej pod sztandarami związkowymi, gdyż byłem bezrobotny, nie miałem swojego zakładu pracy. Bezrobotni mogli się zbierać i maszerować pod sztandarami PPS, lecz dla mnie było to już nie do przyjęcia. Działając wspólnie z moimi najbliższymi współtowarzyszami oraz aktywnymi zwolennikami NPCh jeszcze przed l maja postanowiliśmy, że w tym dniu zbierzemy się na „Kleinówce" wraz z naszymi sympatykami oraz czytelnikami prasy NPCh w omówionym miejscu i w manifestacji będziemy uczestniczyć jako zorganizowana lewicowa grupa robotników i chłopów. Postanowiłem też wykorzystać tę okazję do szerszego kolportażu „Niezależnego Chłopa" wśród zgromadzonych na placu ludzi, W tym celu zamówiłem w redakcji kilkadziesiąt egzemplarzy tego pisma, które doręczyła mi poczta przed l maja. Grupa nasza nie była zbyt liczna, składała się z około trzydziestu ludzi. Wśród zebranych na placu wyodrębnialiśmy się aktywnością polityczną przejawiającą się w śpiewaniu pieśni rewolucyjnych, m.in. wspomnianego już hymnu NPCh „Pieśń Oraczy", czym zwracaliśmy na siebie uwagę zgromadzonych. Wokół naszej grupy zebrała się liczna gromada ludzi, wśród których prowadziłem kolportaż „Niezależnego Chłopa", inkasując od kupującego 20 groszy za egzemplarz. W trakcie tej akcji podeszło do naszej grupy kilku pepesowców mających na rękawach czerwone opaski straży porządkowej i zarzucając nam wywoływanie zamieszania na placu oraz zakłócenie porządku, zażądali ode mnie, żebym zaprzestał sprzedaży gazety. Ta bezpodstawna interwencja wywołała stanowczą reakcję z naszej strony. Wywiązała się dość ostra wymiana zdań, co w rezultacie gromadziło wokół nas coraz więcej ludzi pragnących się dowiedzieć, o co chodzi, o co toczy się spór. Pod adresem pepesowców padało coraz więcej pytań, dlaczego usiłują przeszkodzić w kolportażu „Niezależnego Chłopa", od kiedy to nie wolno sprzedawać gazet, kto wydał takie zarządzenie, czy nie wolno także kolportować prasy pepesowskiej itp. Nikt natomiast nie krytykował naszego postępowania. Przeciwnie, ludziom podobały się pieśni śpiewane w naszej grupie, a gazety nikomu siłą nie wtykano, kupował ją ten, kto chciał. Członkowie pepesowskiej straży porządkowej najwyraźniej znaleźli się w izolacji. Po kilku minutach trwania tego incydentu zjawił się na miejscu zajścia jeden z członków kierownictwa PPS, który widząc postawę zgromadzonych wokół nas ludzi, przywołał do siebie członków straży porządkowej i razem z nimi oddalił się. W rezultacie tego incydentu wzmogła się ogromnie chęć nabycia „Niezależnego Chłopa" i szybko rozsprzedałem pozostałe jeszcze egzemplarze gazety. Zapotrzebowanie na nią było tak wielkie, że mogłem wówczas rozkolportować jeszcze kilkadziesiąt egzemplarzy, gdybym je posiadał. Na ten popyt wpłynęła w pewnej mierze krążąca wśród ludzi pogłoska, że „Niezależny Chłop" jest komunistyczną gazetą. Niektórzy chcieli więc ją nabyć kierując się polityczną sympatią, inni zaś po prostu zwykłą ciekawością. Dla tych, którzy mnie znali z nazwiska i uważali za komunistę, pogłoska ta nie budziła żadnych wątpliwości. W dalszym przebiegu uroczystości pierwszomajowych grupa nasza nie spotkała się już z żadnymi szykanami. Z chwilą wyruszenia pochodu z placu na „Kleinówce" włączyliśmy się jako zwarta grupa w jego skład i jak wszyscy przemaszerowaliśmy przez ulicę miasta. Zgodnie z tradycją uczestnicy pochodu zatrzymali się na boisku „Sokoła", gdzie wysłuchali przemówienia okolicznościowego wygłoszonego przez przedstawiciela PPS, po czym manifestacja została rozwiązana. Raporty policyjne dotyczące opisanego incydentu z pepesowcami oraz naszego udziału w manifestacji pierwszomajowej, a zwłaszcza charakteryzujące mnie, zostały sporządzone najwidocznej z takim wyrachowaniem, żeby pociągnąć mnie do odpowiedzialności sądowej. Znalazło to aprobatę właściwych organów państwowych. W tydzień po l maja dwóch mundurowych policjantów i jeden cywilny funkcjonariusz policji, legitymując się zezwoleniem prokuratora, dokonali w moim domu szczegółowej rewizji w poszukiwaniu literatury komunistycznej. Literatury takiej nie znaleźli, gdyż jej nie posiadałem. Miałem natomiast liczny zbiór legalnych wydawnictw prasowych Związku Proletariatu Miast i Wsi, Niezależnej Partii Chłopskiej oraz wydawnictwa lewicy związkowej z okresu, w którym wydawnictwa te prenumerowałem. Przechowywałem je na strychu domu ułożone w skrzynce po l egz. z okresu co najmniej dwóch lat. Uzbierała się więc tego pokaźna ilość. Te właśnie wydawnictwa poczytane zostały przez policjantów za literaturę komunistyczną, zostały przez nich skonfiskowane jako dowody rzeczo- we świadczące o mojej komunistycznej i antypaństwowej działalności. Po zakończeniu rewizji i podpisaniu przez świadków protokołu o jej wyniku zostałem przez policję zatrzymany i osadzony w areszcie, a po dwóch dniach na podstawie decyzji sędziego śledczego osadzono mnie w więzieniu przy Sądzie Powiatowym w Krośnie. Tak więc w 22 roku życia zostałem po raz pierwszy aresztowany i po raz pierwszy znalazłem się w więzieniu za działalność polityczną. Oskarżono mnie o przestępstwo przewidziane (jeśli się nie mylę) w art. 58 austriackiego kodeksu karnego, obowiązującego jeszcze w tym czasie na obszarze byłego zaboru austriackiego, czyli na obszarze Galicji. Stało się to, z czym liczyłem się już od dłuższego czasu. Zostałem więźniem politycznym. Nie tak dawno jeszcze zbierałem składki na fundusz pomocy więźniom politycznym, widziałem w nich ludzi niezwykłych, kojarzyłem ich w swej wyobraźni z pojęciem bohaterów. Nadszedł wreszcie czas, że sam znalazłem się w ich poczcie. Napełniło mnie to uczuciem dumy, jako rewolucjonista widziałem w tym swój awans oficerski zdobyty na froncie walki z wrogiem klasowym. Dzięki temu mogłem łatwiej pokonywać to wszystko co nurtuje, przytłacza i rozsadza człowieka, którego po raz pierwszy pozbawiono wolności, posadzono za kratami, ujarzmiono jego wolną wolę. Cela, w której siedziałem samotnie, była dość przyzwoita. Miała drewnianą czystą podłogę. Wyglądała na pojedynkę. Stało w niej jedno żelazne łóżko, chociaż mogło się zmieścić drugie. Siennik i obleczona w poszewkę poduszka były wypchane słomą. Łóżko przykrywał koc. Do wyposażenia celi dochodziły jeszcze takie przedmioty jak taboret, półka na ścianie, a na niej miska, kubek i łyżka, stojący w kącie przy drzwiach blaszany „kibel", a obok niego konewka na wodę i nieduża miska do mycia. Zakratowane okno małych rozmiarów sięgało pod sufit. Drewniane masywne drzwi były okute blachą, a w nich po środku nieśmiertelny .judasz"—wizyterka. Przy suficie znajdowała się zakratowana żarówka zapalana od zewnątrz. Więc to tak wygląda cela więzienna, myślałem, gdy z nieokreślonym uczuciem przyglądałem się temu wszystkiemu. Aresztowanych za poważniejsze przewinienia, zagrożone pozbawieniem wolności przez dłuższy czas, w więzieniu krośnieńskim przetrzymywano tylko prowizorycznie, dopóki nie odesłano ich do więzienia okręgowego w Jaśle. Krośnieńskie więzienie w istocie rzeczy było bowiem aresztem obliczonym na przetrzymywanie skazanych przez Sąd Powiatowy w Krośnie na niski wymiar kary, w granicach do kilku miesięcy aresztu. Cały ten obiekt więzienny składał się zaledwie z kilkunastu cel, które mogły pomieścić kilka dziesiątek aresztantów, a konstrukcyjnie łączył się w jedną całość z gmachem Sądu Powiatowego w Krośnie. Sąd ten nie był kompetentny do rozpatrywania mojej sprawy. Właściwym do rozpatrywania i orzekania w sprawach o przestępstwo, jakie mnie zarzucano, był w I instancji Sąd Okręgowy w Jaśle. Do jego dyspozycji miałem być lada dzień przekazany i osadzony w więzieniu jasielskim. Do tego jednak nie doszło na skutek przewrotu dokonanego przez Józefa Piłsudskiego w dniach 12-14 maja. Byłem chyba jedynym więźniem politycznym w Polsce, który pod presją mas pracujących popierających przewrót majowy Piłsudskiego odzyskał wolność. Bywają sytuacje, kiedy logika i życie, teoria i praktyka są ze sobą na bakier, przeczą sobie wzajemnie. Dowodzi to tylko absolutnej wyższości życia, dowodzi tego, że jest ono zawsze najbogatsze, nieprzeniknione, pełne niespodzianek. W stosunku do życia wszystko jest względne zmienne, pochodne. Życie ma w sobie tyle tworzywa, że jest demiurgiem każdej sytuacji. Tym się tłumaczy również to, że chociaż przewrót majowy uderzał rykoszetem w komunistów i całą lewicę społeczną, a istniejące wówczas stosunki między komunistami i pepeso-wcami nacechowane były wrogością, w dniach tego przewrotu zaistniała w Krośnie taka sytuacja, iż dzięki przewrotowi i przy pomocy PPS znalazłem się na wolności. Wszystko zaś odbyło się bardzo prosto, bez uprzedniego przygotowania, w sposób niejako spontaniczny. W dniu 14 maja (a może był to dzień 15 maja, być może nawet, że była to niedziela13) na wezwanie PPS zgromadziło się na placu na „Kleinówce" wiele tysięcy ludzi, aby dać wyraz swojego poparcia dla przewrotu dokonanego w Warszawie przez Piłsudskiego. Do zgromadzonych przemawiał wspomniany już kilkakrotnie Wójtowicz. Po jego przemówieniu i odczytaniu odpowiedniej rezolucji, jeden z moich przyjaciół politycznych zwrócił się do Wój-towicza, żeby rezolucję uzupełnić żądaniem natychmiastowego zwolnienia mnie z więzienia oraz żeby po zakończeniu wiecu zgromadzeni udali się pochodem pod gmach starostwa razem z delegacją, która miała złożyć tę rezolucję na ręce starosty. Inni uczestnicy wiecu poparli tę propozycję różnymi wypowiedziami i okrzykami z miejsca. Wójtowicz ustosunkował się negatywnie do propozycji urządzenia demonstracji przed starostwem, jako formy nacisku na władze administracyjne o przywrócenie mi wolności, natomiast oświadczył zgromadzonym, że delegacja przy składaniu rezolucji na ręce starosty zwróci się do niego stanowczo o bezzwłoczne zwolnienie mnie z więzienia zgodnie z żądaniem wysuniętym na wiecu. Zobowiązanie to miało być uzasadnieniem jego stanowiska, że demonstracja zgromadzonych przed starostwem jest zbyteczna. Oznaczało ono także, że tekst rezolucji pozostaje bez zmian, a co się tyczy mojej osoby, to delegacja podniesie tę sprawę ustnie w rozmowie ze starostą. W szczegóły te nikt nie wnikał. Dla moich politycznych zwolenników najważniejsze było to, że Wójtowicz zobowiązał się publicznie do postawienia przed starostą żądania wysuniętego przez nich na wiecu. u Niedziela przypadała w 1926 r. na 16 maja. O tej akcji podjętej na moją rzecz dowiedziałem się bezpośrednio po zakończeniu wiecu i udaniu się delegacji do starostwa. Siedząc w celi usłyszałem, że ktoś z zewnątrz wzywa mnie po imieniu donośnym głosem. Stanąłem więc na taborecie i przez kraty zobaczyłem, że z okien II piętra szkoły powszechnej położonej w niezbyt wielkiej odległości od muru otaczającego więzienie wychylają się moi koledzy i polityczni współtowarzysze, między innymi Mendelowski i Żółkoś z dawnej „Siły" oraz Stanisław Gorczyca i Józef Zajdler z Białobrzeg. Gdy mnie dostrzegli, zakomunikowali mi — krzycząc jeden przez drugiego jak mogli najgłośniej z uwagi na dzielącą nas odległość — o przebiegu wiecu, o wydarzeniach w Warszawie, o delegacji interweniującej w mojej sprawie u starosty oraz zapewniali mnie, że .jeszcze dzisiaj zostanę wypuszczony na wolność" i że „wkrótce się zobaczymy". Zanim zdołałem ochłonąć z wrażenia, jakie wywarły na mnie usłyszane wiadomości, w otwartych drzwiach celi stanął strażnik więzienny i zwrócił się do mnie, żebym udał się z nim do sędziego śledczego. Ponieważ więzienie łączyło się z gmachem sądu, wkrótce znalazłem się przed obliczem sędziego. Bez żadnych wstępów zakomunikował mi on, że do sprawy, w związku z którą zostałem zatrzymany, ustosunkować się musi Sąd Okręgowy w Jaśle, lecz zanim to nastąpi, postanowił uchylić areszt jako środek zapobiegawczy i przywrócić mi wolność po podpisaniu przeze mnie zobowiązania o nieoddalaniu się z dotychczasowego miejsca zamieszkania. Początkowo usiłowałem oponować, gdyż nie zorientowałem się od razu, co oznacza podpisanie takiego zobowiązania, lecz po wyjaśnieniu mi przez sędziego, że jest to najłagodniejszy środek, jaki może zastosować, a jego istota sprowadza się do wymowy czysto formalnej, złożyłem swój podpis na wypełnionym już blankiecie. Jednocześnie administracja więzienia otrzymała odpowiedni nakaz formalny, tak że w ciągu kilkunastu minut znalazłem się na wolności. Już w gmachu sądu spotkałem się z ojcem i Wójtowiczem, którzy oczekiwali na moje zwolnienie, a na ulicy powitali mnie koledzy i towarzysze. Wójtowicz zadowolony z pomyślnego wyniku swojej interewencji u starosty w mojej sprawie, odniósł się do mnie dość serdecznie, niemal po przyjacielsku i pół żartem, pół serio wyraził nadzieję, że chyba po tym, co zaszło nie mam zamiaru pozostawać nadal na stopie wojennej z PPS. Do przewrotu Piłsudskiego i ustąpienia rządu [Wincentego] Witosa oraz do rezygnacji [Stanisława] Wojciechowskiego ze stanowiska prezydenta odnosił się z entuzjazmem, liczył na to, że po objęciu władzy „Dziadek" wszystko zmieni na lepsze. Ze swej strony podkreśliłem, że aresztowano mnie zupełnie bezpodstawnie i zarazem podziękowałem mu za przyczynienie się do zwolnienia mnie z więzienia, a odnośnie mojego dalszego postępowania oraz stosunku do PPS i do Piłsudskiego oświadczyłem, iż wszystko zależy od tego, w jakim kierunku potoczą się wydarzenia, jak będzie się kształ- tować polityka PPS i pod jej wpływem sytuacja w kraju. W tym czasie nie byłem w stanie ocenić dokonanego przez Piłsudskiego przewrotu majowego, jak też ustosunkować się do gorącego poparcia, jakiego udzieliła mu PPS, przede wszystkim w postaci strajku kolejarzy, co — jak wiadomo — przyczyniło się w stopniu bodaj decydującym do przeważenia szali zwycięstwa na rzecz Piłsudskiego. Z tych względów odniosłem się ostrożnie do wypowiedzi Wójtowicza, nie chciałem ich ani odrzucać, ani akceptować. Wydawało mi się jednak, że rzeczywiście pod rządami Piłsudskiego wszystko zmieni się na lepsze. Na tę fałszywą prognozę nie mogła nie wpływać i ta okoliczność, że przecież dzięki przewrotowi dokonanemu przez Piłsudskiego mogłem opuścić celę więzienną, odzyskać wolność. Należy tu podkreślić, że nie bacząc na moje poprzednie wypady skierowane przeciwko PPS krośnieński komitet powiatowy tej partii, a zwłaszcza jego czołowy działacz Wójtowicz w dniach przewrotu majowego oddali mi niezapomnianą przysługę. Ten ostatni — jak się później dowiedziałem — w rozmowie ze starostą miał mu zakomunikować, że jeśli nie spowoduje natychmiast zwolnienia mnie z więzienia, to musi się liczyć z tym, iż na ulicach miasta przed siedzibami władz administracyjnych i sądowych dojdzie do żywiołowych demonstracji, przy czym powołał się na przebieg wiecu i na swoje zobowiązanie, jakie w tej sprawie złożył zgromadzonym. Pod wpływem tego oświadczenia starosta w obecności delegacji połączył się telefonicznie z sędzią śledczym i po zapoznaniu się ze stanem mojej sprawy, uzgodnił z nim to wszystko, co później wobec mnie zastosowano. Aczkolwiek jeden i drugi działał pod pewną presją, to jednocześnie obydwaj działali w ramach przepisów prawa, gdyż ich decyzja uderzała tylko w bezprawie, jakim było pozbawienie mnie wolności. Pragnąłem, żeby to bezprawie zostało odpowiednio napiętnowane, żeby je zdyskontować politycznie. Toteż, gdy znalazłem się na wolności przedstawiłem w liście skierowanym do przewodniczącego klubu poselskiego Niezależnej Partii Chłopskiej posła Alfreda Fiderkiewicza wszystkie okoliczności tej sprawy do ewentualnego wykorzystania na forum Sejmu w postaci interwencji poselskiej. Sugestia moja została przyjęta. W jednym z najbliższych numerów organu prasowego NPCh zapoznałem się z treścią tej interpelacji". Wskazując na fakt bezpodstawnego pozbawienia mnie wolności, w interpelacji zapytywano ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, czy jest mu o tym wiadomo, jakie kroki zamierza podjąć w stosunku do winnych łamania prawa oraz w celu zapobieżenia temu na przyszłość. Rzecz jasna, że za to łamanie praworządności nikomu włos z głowy nie spadł. Tak przynajmniej przypuszczam, gdyż nie są mi znane 14 Sejm RP, sprawozdanie stenograficzne, 288 posiedzenie, 25 czerwca 1926, łam 122. poczynania władz w związku z tą interpelacją. Jedynym śladem, na jaki natrafiłem, dotyczącym mojej działalności w tym okresie jest telefono-gram do komendy policji w Świętochłowicach, w którym urząd śledczy we Lwowie informuje, że w czasie pobytu na terenie Krosna znany byłem jako „działacz komunistyczny". Z całą pewnością podobną odpowiedź otrzymały centralne władze państwowe od władz terenowych w Krośnie na przekazaną im do wyjaśnienia interpelację zgłoszoną w Sejmie w sprawie bezpodstawnego pozbawienia mnie wolności. Zresztą niczego innego nie spodziewałem się. Sugerując wniesienie interpelacji chodziło tylko o polityczne zdyskontowanie faktu mojego aresztowania, co też zostało przez posła Fiderkiewicza zrobione. Interpelacje w sejmach Polski międzywojennej, biorące w obronę komunistów i piętnujące łamanie prawa, były obliczone na dyskredytację ówczesnych władz państwowych, wchodziły do arsenału środków walki przeciwko panowaniu burżuazji, przeciwko rządom obszarniczo-kapita-listycznym. Jedna i druga strona doskonale zdawały sobie z tego sprawę. Byłoby więc polityczną naiwnością sądzić, że władze centralne zastosują jakiekolwiek sankcje wobec terenowych organów za zwalczanie przez nie działalności wymierzonej w swej istocie przeciwko państwu bur-żuazyjnemu. Nie przeczy to bynajmniej temu, że interpelacje poselskie stanowiły poważny czynnik hamujący gwałcenie formalnie obowiązujących przepisów prawnych przez różne ogniwa władzy powołane do zwalczania wszelkiej działalności wymierzonej w podstawy ustrojowe państwa. 20. Gorzka refleksja o praworządności w PRL Osobiście odczuwałem wówczas wielką satysfakcję, że sprawa mojego aresztowania została podniesiona aż w Sejmie, w interpelacji poselskiej. Sejm tego okresu, mimo wszystko, nie był sejmem niemym, tak jak ówczesna demokracja burżuazyjna, której był on odzwierciedleniem, nie była tylko abstrakcyjnym pojęciem. Komunista, któremu nie udowodniono winy, tj- sprzecznej z prawem działalności, mógł być w tych czasach aresztowany bezpodstawnie, ale też można było to publicznie piętnować, jako pogwałcenie praworządności, chociaż wszyscy wiedzieli, że komuniści stali na gruncie obalenia w drodze rewolucji panującego ustroju społecznego. W moim przypadku aresztowanie było bezpodstawne, co w pełni odpowiadało prawdzie, gdyż policja nie rozporządzała dowodami wskazującymi na prowadzenie przeze mnie działalności zakazanej prawem. Jednakże zgodne z prawdą było także to, że u podstaw tej mojej działalności politycznej leżało dążenie do obalenia w drodze przemocy panowania klas posiadających i ich rządów w ówczesnej Polsce. Tego jednak nie można było mi udowodnić podczas aresztowania. Z formalnego punktu widzenia aresztowanie takie było zatem pogwałceniem prawa. Wprawdzie zakres ówczesnej demokracji burżuazyjnej był ograniczony, stosunkowo wąski, jednak w jej ramach można było przeciwstawiać się tego rodzaju faktom łamania praworządności, co też komuniści wykorzystywali w całej pełni. Reminiscencje te rodzą u mnie inne wspomnienia wiążące się także z moim aresztowaniem, jednak w innym okresie i w innych warunkach, gdyż po upływie 25 lat od opisanych wydarzeń15. Będę o tym mówił szerzej, gdy w swoich wspomnieniach dojdę do tego okresu. W tym miejscu nie mogę się jednak oprzeć potrzebie dokonania miniaturowej konfrontacji dwóch sejmów i dwóch demokracji: Sejmu Polski burżuazyjnej i jej burżuazyjnej demokracji z roku 1926, oraz Sejmu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i jej socjalistycznej demokracji z roku 195118 — miniaturowej dlatego, że konfrontacja ta ogranicza się jedynie do porównania dwóch faktów mojego aresztowania. Otóż, jak już wykazałem, aresztowanie moje w 1926 r. odbiło się w Sejmie Polski burżuazyjnej w postaci interpelacji poselskiej, gdyż organa policyjne, nie mając dowodu mojej winy, dopuściły się tym samym bezprawia, chociaż nie ulegało dla nich wątpliwości, że jestem komunistą, co też odpowiadało prawdzie. W 25 lat później, nie bacząc na całą moją nieskazitelną przeszłość rewolucyjną i na zajmowane przeze mnie odpowiedzialne stanowisko w partii i rządzie, nie bacząc na to, że piastowałem wówczas mandat posła na Sejm Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i że z tego tytułu przysługiwała mi nietykalność osobista, tzw. immunitet poselski, zostałem aresztowany bez wiedzy i zgody Sejmu i w ciągu kilku lat więziono mnie w kompletnej izolacji. Przez cały ten czas organa śledcze Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego nie zwracały się nawet do prokuratury o wyrażenie zgody na przetrzymywanie mnie w śledztwie ani też nie poinformowały mnie, o co konkretnie jestem oskarżony. Pozbawienie mnie wolności było aktem brutalnego bezprawia, cynicznego podeptania konstytucji, zbrodniczej samowoli na skalę bezbrzeżną i mimo to w ówczesnym Sejmie Rzeczpospolitej Ludowej nie znalazł się ani jeden poseł, który miałby odwagę postawić na jego forum chociaż pytanie, za czyją zgodą i na jakiej podstawie pozbawiono mnie wolności, nie mówiąc już o tym, żeby zaprotestować przeciwko tak jaskrawemu pogwałceniu praworządności socjalistycznej. W składzie tego Sejmu najliczniejszą grupę stanowili deputowani z ramienia Polskiej Zjed- 15 Autor nawiązuje tu do wydarzeń z sierpnia 1951 r., gdy został bezpodstawnie aresztowany przez MBP i trzy z górą lata był więziony bez sprawy sądowej. * Formalnie rzecz biorąc nazwa Polska Rzeczpospolita Ludowa została wprowadzona z chwilą uchwalenia konstytucji z 21 lipca 1952 r. Sejm, na który posłem był Gomułka w momencie aresztowania w 1951 r., nazywał się Sejm Ustawodawczy RP. i noczonej Partii Robotniczej, a więc jej członkowie, komuniści. A jednak nie było wśród nich ani jednego, który miałby odwagę stanąć w obronie komunisty mającego podówczas za sobą prawie trzydzieści lat działalności rewolucyjnej, w tym dwudziestopięcioletni staż partyjny, stojącego przez wiele lat na czele partii, tj. w mojej obronie. Smutne to, ale prawdziwe. Przedstawiam minikonfrontację dwóch sejmów jako wyrazicieli dwóch demokracji — burżuazyjnej i socjalistycznej. Jak Sejm polski z lat dwudziestych był odbiciem i wyrazicielem ówczesnej demokracji burżuazyjnej, czyli ustroju politycznego panującego w naszym kraju, tak Sejm Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej z lat pięćdziesiątych odzwierciedlał i wyrażał istotę demokracji socjalistycznej, jako formę sprawowania władzy państwowej i rządzenia krajem w tym okresie. Temat ten mam zamiar rozwinąć na kartach moich wspomnień obejmujących okres łamania praworządności w Polsce. W tym miejscu pragnę tylko stwierdzić, że z przeprowadzonej konfrontacji faktów wynika, iż demokracja socjalistyczna stanie się wyższą formą rządzenia niż demokracja burżuazyjna dopiero wtedy, kiedy zostanie uzupełniona podstawowymi elementami demokracji burżuazyjnej z zakresu praw i swobód człowieka. 21. Praca w majątku hr. Skrzyńskich W kilka tygodni po zwolnieniu mnie z więzienia w Krośnie skończyło się moje bezrobocie. Zatrudnienie znalazłem w Zagórzanach koło Gorlic, przy budowie ogrodzenia dużego parku, w którym znajdował się pałac hr. [Aleksandra] Skrzyńskiego oraz inne zabudowania. Zajęcie to zaproponował mi zięć mojego majstra Zygmuntowicza nazwiskiem Horki, który znał mnie jeszcze z czasów, kiedy pracowałem jako uczeń ślusarski w warsztacie jego teścia. Był to sprytny, dość inteligentny człowiek, bez określonego zawodu, uchodził za przedsiębiorcę, lecz podejmowane prace tylko firmował, zlecając je innym do wykonania. W tym czasie był właścicielem niedużej odlewni dzwonów, zatrudniając przy tej pracy kilku ludzi. On to właśnie w drodze umowy zawartej z hr. Skrzyńskim czy też jego pełnomocnikiem, zobowiązał się do wykonania wspomnianego ogrodzenia i innych robót, a niedługo po tym, podczas przypadkowego spotkania na ulicy, zaproponował mi, żebym stanął na czele kilkuosobowej grupy ludzi i podjął się prowadzenia oraz wykonawstwa tych robót w charakterze brygadzisty. On sam miał sprawować ogólny nadzór nad pracą, dostarczać potrzebne materiały oraz niezbędne narzędzia. Zastrzegł sobie również dobór ludzi wchodzących w skład grupy oraz wypłacanie im uprzednio uzgodnionego wynagrodzenia. Do niego też należało prowadzenie wszelkiej rachunkowości. Moje zadania i obowiązki sprowadzały się — niezależnie od własnej pracy — do kierowania pracą całej brygady, dbania o dyscyplinę pracy, dysponowania materiałami i zabezpieczania ich przed kradzieżą. Odpowiadałem także za dostarczone narzędzia pracy. Zaproponowane mi warunki przyjąłem. Co do wynagrodzenia za pracę, to nie pamiętam już wysokości uzgodnionej kwoty za dniówkę. Jednak z całą pewnością poziom moich zarobków, wypłacanych na ogół dość regularnie, w każdą sobotę, był wyższy niż w krośnieńskiej rafinerii. Wynikało to nie tylko z charakteru mojej pracy, lecz także znajdowało uzasadnienie w tym, że była to praca w innej miejscowości, odległej o kilkadziesiąt km od Krosna, wobec czego musiałem się tam przenieść, a do domu dojeżdżałem tylko na niedzielę. Po uzgodnieniu z Horkim wszystkich warunków pracy i płacy wyjechałem wkrótce do Zagórzan wraz z dwoma młodymi robotnikami zwerbowanymi przez niego w skład grupy, której pracą miałem kierować. Nie wiem nawet, czy wyjazd mój do Zagórzan nie wchodził w kolizję ze wspomnianą wyżej deklaracją o nieopuszczaniu miejsca zamieszkania, podpisaną przeze mnie przy zwalnianiu z więzienia. Po prostu nie zwracałem się do nikogo o zezwolenie na wyjazd, by nie stwarzać sobie ewentualnych komplikacji w podjęciu pracy, na której bardzo mi zależało. Policja jednak nie ingerowała w tę sprawę, chociaż z pewnością wiedziała o faktycznej, czasowej zmianie mojego miejsca zamieszkania. W m kwartale 1926 r. sprawa ta została już formalnie rozwiązana, gdyż Sąd Okręgowy w Jaśle umorzył dochodzenie przeciwko mnie z braku dowodu przestępstwa, o czym zostałem urzędowo zawiadomiony. Położona w pobliżu stacji kolejowej, Zagórzany, posiadłość hr. Skrzyńskiego nie przedstawiała się zbyt okazale. Zadrzewiony park nie miał ogrodzenia, nie był uporządkowany i zagospodarowany, pałac i inne budynki mieszkalne miały wygląd zaniedbany, stały na wpół puste. Ta rodowa posiadłość hr. Skrzyńskich nie służyła mu dotąd za stałą siedzibę i chyba rzadko do niej zaglądał. Nie widziałem go zresztą ani razu w okresie, kiedy tam pracowałem. Spędził on bowiem niemal wszystkie lata swego dojrzałego życia jako zawodowy polityk i dyplomata. Karierę rozpoczął jeszcze za czasów austriackich, a w 1918 r., po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, przeszedł do pracy w dyplomacji polskiej, przez wiele lat był ministrem spraw zagranicznych, a w latach 1925 —1926 łączył tę funkcję ze stanowiskiem premiera rządu. Po przewrocie majowym wycofał się z życia politycznego i prawdopodobnie w związku z tym postanowił uporządkować swoją rodową posiadłość, aby na stałe w niej zamieszkać. W Zagórzanach pracowałem przez kilka miesięcy, chyba od czerwca do września 1926 r. Wraz z moimi współtowarzyszami pracy z Krosna zamieszkiwałem w budynku przeznaczonym dla służby i położonym w parku. Duży pokój zaopatrzony w niezbędne umeblowanie użytkowaliśmy bezpłatnie. Pościel mieliśmy własną. Byliśmy także na własnym utrzymaniu, a gotowane potrawy sporządzaliśmy sobie po pracy na przenośnej kuchence naftowej, tzw. prymusie. Produkty żywnościowe kupowaliśmy na miejscu, a także przy okazji cotygodniowych wyjazdów sobotnich do domu przywoziliśmy je z Krosna. Praca w Zagórzanach wnosiła do mojego życia takie nowe elementy, jak oderwanie od pieleszy domowych, przyrządzanie sobie posiłku i w ogóle obsługiwanie samego siebie. W pobliżu zamieszkiwanego przez nas budynku znajdował się zorganizowany przez Horkiego prymitywny warsztat, w którym prowadziliśmy niezbędne prace przygotowawcze do ogrodzenia. Techniczne wyposażenie warsztatu sprowadzało się do przenośnej polowej kuźni, tzw. „Feldschmiede", kowadła i zestawu niezbędnych narzędzi kowalskich, narzędzi do cięcia i obróbki rur oraz imadła i różnych narzędzi ślusarskich. Z dostarczanych nam systematycznie rur o kilkucalowym przekroju robiliśmy słupy służące do zawieszania siatki drucianej, to jest cięliśmy rury na określony wymiar i z jednego końca obrabialiśmy je na gorąco, spłaszczając ich obwód i obcinając spłaszczony koniec na kształt ostrego stożka. Po oszlifowaniu pilnikiem górnej części słupa i wybiciu w nim otworów na przeciąganie drutu można było oddawać słup do zabetonowania. Obróbka słupa na gorąco należała do moich zadań. Przy tej pracy miałem dwóch pomocników —jeden nagrzewał do czerwoności końce rur, drugi zaś pomagał mi młotem przy kowadle. Ten ostatni nie pochodził z Krosna, był robotnikiem miejscowym. Pozostałe prace przy słupach wykonywał czwarty i ostatni członek naszej brygady roboczej. Betonowaniem słupów zajmowała się niezależna od nas grupa murarska, złożona z robotników miejscowego pochodzenia. Oprócz wielu setek słupów i wzmacniających je podpór zrobiliśmy w naszym warsztacie żelazne sztachetki i barierkę na betonowym mostku przerzuconym nad potokiem przepływającym przez park. Mostek miał kształt owalny, prowadziły do niego z obu stron betonowe schodki. Sztachetki na schodki i barierka na moście zostały wykonane głównie przy moim wkładzie pracy. Dalszym zadaniem naszej grupy miało być naciąganięcie siatki drucianej na zabetonowane słupy oraz praca przy ustawianiu bram. W pracach tych nie brałem jednak udziału, gdyż w okresie, kiedy je wykonywano nie pracowałem już w Zagórzanach. Pracą w Zagórzanach zakończyłem w swoim życiu pracę zarobkową w charakterze robotnika. Wliczając do stażu pracy robotniczej okres nauki zawodu w warsztacie Zygmuntowicza pracowałem łącznie w tym charakterze — z wyłączeniem okresu bezrobocia — ponad siedem lat. Ten mój staż robotniczy jest wprawdzie niewielki, lecz przy uwzględnieniu warunków, w jakich startowałem do życia od najmłodszych lat, staż ten okazał się dostateczny dla ukształtowania się mojej mentalności proletariackiej, dla nabycia na całe życie określonych cech właściwych tylko robotnikowi. Nie chcę przez to powiedzieć, że każdy dostojnik partyjny czy państwowy pochodzenia robotniczego, mający za sobą duży nieraz staż robotniczy, uodpornił się tym samym przed nabyciem w nowych warunkach swojego życia cech wielkopańskich, zamknął dostęp wszelakim deformacjom i schorzeniom, których źródła wypływają z piastowanego stanowiska, posiadanej władzy. Ten chorobowy wirus władzy nie miał do mnie dostępu. Oznacza to, że samo pochodzenie proletariackie, sam staż robotniczy, nie są dostateczne, aby immunizować człowieka przed tym wirusem. II. Funkcjonariusz związkowy 1. Związek Zawodowy Robotników Przemysłu Chemicznego i Pokrewnych RP (ZZRPChiP) Pracę w Zagórzanach porzuciłem w związku z propozycją objęcia stanowiska sekretarza Związku Zawodowego Robotników Przemysłu Chemicznego i Pokrewnych RP na okręg drohobycki. Propozycję tę, po uzgodnieniu z centralą związku w Chechowicach, złożył mi zamieszkały wówczas w Krośnie i znany mi osobiście Jan Sum, sekretarz tego związku, obsługujący jego oddziały przy rafineriach nafty na terenie całego Podkarpacia. W tym czasie czechowicki związek chemiczny był już przez Komisję Centralną Związków Zawodowych wykluczony ze Związku Stowarzyszeń Zawodowych w Polsce oraz rozpoczynał działalność powołany do życia drugi związek chemiczny, występujący pod nazwą Centralny Związek Robotników Przemysłu Chemicznego z siedzibą w Krakowie. Ponieważ sprawa rozłamu w związku chemicznym stanowi klasyczny przykład polityki stosowanej przez KCZZ i prawicę PPS wobec komunistów i całej lewicy związkowej, jak też ilustruje warunki, w jakich pracowałem przez cały okres piastowania stanowiska sekretarza związku, pragnę choćby w wielkim skrócie wspomnieć, jak do tego doszło. Związek Zawodowy Robotników Przemysłu Chemicznego i Pokrewnych Rzeczpospolitej Polskiej (nazwa przyjęta w kwietniu 1923 r. na IV Zjeździe Związku) znajdował się na lewym skrzydle klasowego ruchu związkowego w Polsce. Do zarządu głównego związku i do jego innych centralnych ciał wybieranych corocznie na zjazdach związku wchodzili z reguły komuniści w takiej proporcji, w jakiej byli reprezentowani w składzie delegatów zjazdu. Między Komisją Centralną Związków Zawodowych a kierownictwem związku chemicznego dochodziło nieraz do sporów mających podłoże polityczne. W szczególności spór taki przybrał ostrzejsze formy w związku z podjętą przez VI Zjazd związku (lipiec 1925 r.) uchwałą domagającą się od KCZZ przyjęcia zaproszenia nadesłanego przez centralę radzieckich związków zawodowych o wysłanie do Związku Radzieckiego delegacji z ramienia polskich związków zawodowych. KCZZ zaproszenie to odrzuciła, co wywołało protesty i niezadowolenie lewicowego skrzydła ruchu związkowego w Polsce. Między KCZZ a zarządem głównym związku chemicznego powstał także spór na tle realizacji uchwały I Kongresu Związków Zawodowych w sprawie połączenia Związku Zawodowego Robotników Przemysłu Papierniczego1 ze związkiem chemicznym, tj. zlikwidowania związku papierniczego, gdyż przemysł papierniczy został zaliczony na tym kongresie do przemysłu chemicznego. Związek papierniczy od chwili swego powstania w 1919 roku opanowany był przez komunistów. Na wszystkich swoich zjazdach wyrażał on zgodę na połączenie ze związkiem chemicznym pod warunkiem zagwarantowania w połączonym związku równouprawnienia wszystkim kierunkom ideowym, proporcjonalnych wyborów do władz związkowych oraz utworzenia w związku chemicznym autonomicznej sekcji papierniczej. Komisja Centralna Związków Zawodowych domagała się, aby połączenie nastąpiło bez żadnych warunków związek zaś papierniczy podtrzymywał konsekwentnie swoje stanowisko. Spór toczył się przez kilka lat. Komisji Centralnej chodziło o to, żeby w drodze połączenia związku papierniczego ze związkiem chemicznym wyeliminować w połączonym związku wpływy komunistów, przed czym bronił się związek papierników. Wreszcie KCZZ w dążeniu do likwidacji lewicowego związku papierników w lutym 1925 r. wykluczyła ten związek ze Związku Stowarzyszeń Zawodowych w Polsce i zaleciła zarządowi głównemu związku chemicznego, aby organizował i tworzył oddziały związku w przemyśle papierniczym. Na tym tle między obydwoma związkami wybuchł spór, doprowadzając do rozłamu w oddziale związku papierniczego w Jeziornie i utworzenia przy tej fabryce papieru oddziału związku chemicznego, przy czym zarząd główny związku chemicznego usunął ze stanowiska sekretarza związku chemicznego na okręg warszawski Józefa Łukasika, który w tym czasie i przez cały czas istnienia związku papierników pełnił jednocześnie funkcję sekretarza generalnego tego związku. Pod koniec 1925 r. przedstawiciele zarządów głównych związku chemicznego i związku papierniczego doszli do porozumienia i zawarli umowę określająca warunki połączenia obu związków proponowane przez cały czas przez związek papierników. Oznaczało to, że w połączonym związku miała być utworzona autonomiczna sekcja papierników, co pozwalało zachować organizacje związkowe papierników w rękach komunistów i tym samym wzmacniało pozycję komunistów w związku chemicznym. Chcąc temu przeszkodzić KCZZ w dniu 18 marca 1926 r. podjęła uchwałę, w której stwierdza, że: 1 Oficjalna nazwa: Związek Zawodowy Robotników i Robotnic Przemysłu Papierniczego w Polsce. zawarta bez jej wiedzy umowa połączeniowa z wykluczonym ze Związku Stowarzyszeń Zawodowych w Polsce Związkiem Robotników Przemyślu Papierniczego nie odpowiada zasadom organizacyjnym ustalonym przez ogólnokrajowe Kongresy i żąda od Związku Robotników Przemysłu Chemicznego unieważnienia jej w kierunku zniesienia Sekcji Centralnej Papierników i jej odrębnego zarządu i bezpośredniego włączenia odnośnych oddziałów do Związku Centralnego, (tj. do Związku Chemicznego). Uchwała powyższa stanowiła brutalne pogwałcenie demokracji we-wnątrzzwiązkowej. Uderzała ona przede wszystkim w kierownictwo centralne związku chemicznego, a nie w sekcję papierników, gdyż po połączeniu obu związków sekcja taka w ogóle nie została utworzona i nie istniała w momencie podejmowania przez KCZZ cytowanej uchwały. Połączenie obu związków godziło w antykomunistyczną politykę Komisji Centralnej, wzmacniało wpływy lewicy w związku chemicznym, który w tym czasie zajmował już coraz bardziej krytyczne stanowisko wobec polityki PPS. Wyrazem tego była m.in. współpraca sekretarza generalnego związku chemicznego Andrzeja Czumy nawiązana w początku 1926 roku z lewicowym tygodnikiem socjalistycznym p.t. „Głos Pracy", wychodzącym w Krakowie. W końcu maja 1926 r. wielu lewicowych działaczy PPS wydało odezwę zapowiadającą powstanie PPS-Lewicy. Wśród nich znalazł się także Czuma. W czerwcu tego roku, na odbytej w Krakowie konferencji delegatów reprezentujących lewicowe skrzydło PPS, została powołana do życia nowa partia — PPS-Lewica, na której czele jako przewodniczący stanął Andrzej Czuma. Tym samym został faktycznie przesądzony stosunek KCZZ do Czumy jako członka Komisji Centralnej, jak i do związku chemicznego jako członka Związku Stowarzyszeń Zawodowych w Polsce. W dniach od 27 do 29 czerwca 1926 r., a więc w kilka tygodni po zamachu majowym Piłsudskiego, zebrał się VII Zjazd ZZRChiP, którego uchwały świadczą o zaostrzeniu trwającej już od kilkunastu miesięcy walki między tym związkiem a KCZZ oraz są świadectwem radykalizacji związku, jego opozycji wobec prawicowego kierownictwa PPS i solidaryzowania się z PPS-Lewicą [...]2 W obradach VII Zjazdu związku uczestniczył z ramienia Komisji Centralnej jej sekretarz generalny Zygmunt Żuławski, który podniósł przeciwko Czumie oskrżenie o współpracę z KPP oraz zaatakował go za powołanie do życia PPS-Lewicy. Na wniosek Żuławskiego wkrótce po Zjeździe, bo na posiedzeniu w dniu 14 lipca 1926 r. Komisja Centralna postanowiła: 1 Z uwagi na szczegółowość opisu tego konfliktu pominięto jego fragmenty, zaznaczając to wielokropkami. . . Usunąć Andrzeja Czumę z Komisji Centralnej Związków Zawodowych, jako jej członka z powodu jego szkodliwej działalności wobec Komisji Centralnej. Komisja Centralna Związków Zawodowych postanowiła zawiesić Związek Robotników Przemysłu Chemicznego w prawach członka Związku Stowarzyszeń Zawodowych w Polsce. Jednocześnie KCZZ postanawia utworzyć nowy Związek Robotników Przemysłu Chemicznego i wezwać do wstępowania doń wszystkie oddziały wykluczonego związku — o ile w ciągu dwóch tygodni od daty posiedzenia Komisji Centralnej Zarząd Główny Związku Chemicznego nie usunie Czumyze stanowiska sekretarza i nie przyjmie na jego miejsce kandydata przedstawionego przez Komisję Centralną Związków Zawodowych. Uchwała ta ilustruje, jak bezwzględne i dyktatorskie metody stosowała opanowana przez prawicę PPS Komisja Centralna Związków Zawodowych w walce z komunistami i z lewicową opozycją związkową. Gdy chodziło o walkę z komunizmem, prawica PPS nie przebierała w środkach, deptała brutalnie wszystkie zasady demokratyczne, stawiła się faktycznie w jednolitym froncie wszystkich wrogów rewolucyjnego ruchu robotniczego. W walce tej mogła zawsze liczyć na pomoc i pomoc taką otrzymywała ze strony rządów i władz administracyjnych burżuazyjnego państwa polskiego. Stąd też pozycje związku chemicznego musiały być zawsze słabsze od pozycji Komisji Centralnej, niezależnie nawet od stopnia poparcia udzielonego związkowi przez masy robotnicze. Na przytoczoną uchwałę KCZZ wybrany na VII Zjeździe Zarząd Główny Związku Chemicznego zareagował odwołaniem się do Międzynarodówki Amsterdamskiej3, żądając od niej powołania specjalnej komisji do zbadania istoty sporu i ustalenia po czyjej stronie leży wina za wytworzony stan rzeczy. Jednak Komisja Centralna postanowiła realizować swoją uchwałę bez oglądania się na Międzynarodówkę Amster-damską. Zgodnie z tą uchwałą KCZZ zwołała na dzień 5 września 1926 r. ogólnokrajową konferencję „delegatów" oddziałów związku chemicznego, zajmujących opozycyjne stanowisko wobec Czumy. Delegaci ci nie pochodzili z wyboru dokonanego na zebraniach członków poszczególnych oddziałów związku, lecz zostali po prostu mianowani przez lokalne organizacje PPS w myśl wskazań KCZZ. Na tejże konferencji powołano do życia rozłamowy związek chemiczny pod nazwą: Centralny Związek Robotników Przemysłu Chemicznego RP z siedzibą w Krakowie. Na sekretarza generalnego tego związku konferencja powołała zaleconego jej przez KCZZ kandydata w osobie Zygmunta Bociana, sekretarza Komisji Okręgowej Związków Zawodowych w Krakowie. [...] 3 Potoczna nazwa Międzynarodowej Federacji Związków Zawodowych z siedzibą w Amsterdamie, pozostającej pod wpływami n Międzynarodówki. u;». W kilka dni po konferencji, na której powołano do życia rozłamowy związek chemiczny, Komisja Centralna Związków Zawodowych podjęła uchwałę o wykluczeniu związku czechowickiego ze Związku Stowarzyszeń Zawodowych w Polsce i na jego miejsce wprowadziła do tego stowarzyszenia powołany przez nią krakowski związek chemiczny. Obydwa te związki działały wśród robotników przemysłu chemicznego przez szereg lat prowadząc między sobą ostrą walkę polityczną o wpływy wśród robotników. Tak przedstawiała się sytuacja, kiedy Jan Sum, który również opowiadał się za Czumą i należał do grona organizatorów PPS-Lewicy, zaproponował mi objęcie stanowiska sekretarza związku na okręg drohobycki. O tym, że w mojej osobie dopatrzono się właściwego kandydata na zaproponowane mi stanowisko, zadecydowała ta okoliczność, iż J. Sum, znając mnie osobiście z pracy związkowej w rafinerii krośnieńskiej oraz znając moje wystąpienie przeciwko PPS na wiecu z udziałem Hermana Liebermana widział we mnie dobrze zapowiadającego się działacza robotniczego stojącego na platformie politycznej, jaką przyjęła PPS-Lewica, a zarazem obeznanego z pracą związkową i z przemysłem naftowym. Złożona mi propozycja wynikała także z etatowych potrzeb związku, tym bardziej że w tym czasie w całym naftowym przemyśle rafineryjnym związek przygotowywał robotników do walki o podwyżkę zarobków, co wymagało zacieśnienia kontaktów z oddziałami związku we wszystkich rafineriach oraz systematycznego docierania do załóg, czemu Sum sam nie mógł podołać. Propozycję przyjąłem. W celu załatwienia różnych spraw z tym związanych, takich jak otrzymanie zaświadczenia określającego charakter i teren mojej działalności, ustalenie wysokości wynagrodzenia oraz środków na pokrywanie kosztów podróży i innych wydatków związkowych, zapoznanie się z kierownictwem centralnym związku i otrzymanie od niego instrukcji i wytycznych, którymi powinienem się kierować w pracy itp., działając w porozumieniu z Sumem udałem się do siedziby zarządu głównego w Czechowicach, gdzie spotkałem się z sekretarzem generalnym związku Andrzejem Czumą i przewodniczącym Franciszkiem Bartoszkiem. Z zakresu spraw, jakie podniosłem w rozmowie z nimi, wszystko zostało wyjaśnione, względnie pozytywnie załatwione, poza sprawami natury finansowej, które w zasadzie pozostały otwarte. Przyznane mi formalnie uposażenie miesięczne mogło wprawdzie starczyć na utrzymanie, lecz było ono problematyczne. Pobory, koszty podróży i wszelkie wydatki związane z moją działalnością związkową zostały bowiem uzależnione od wysokości wpływów uzyskiwanych z tytułu składek związkowych, przy czym 20% sumy składek zebranych w okręgu należało odporowadzić do centrali związku. Wszystko zatem miało zależeć od tego, czy potrafię doprowadzić do T umasowienia istniejących oddziałów związku i do rozszerzenia jego działalności na zakłady dotychczas nie zorganizowane. Nie przypuszczałem wówczas, że faktycznie oznaczać to może zredukowanie przyznanego mi uposażenia do poziomu nie zezwalającego na pokrycie nąjniezbędniejszych wydatków osobistych, a jak się później okazało nawet uniemożliwiającego wszelką działalność. 2. Czuma i Bartoszek Obydwaj rozmówcy wydawali mi się sympatyczni, choć charaktery ich i poziom intelektualny różniły się dość istotnie. Czuma, liczący wówczas około 35 lat, robił wrażenie inteligenta, był człowiekiem bystrym, elokwentnym, dynamicznym. Jak przekonałem się później był on porywającym mówcą, potrafił pociągnąć za sobą masy w najtrudniejszych sytuacjach. Jednocześnie był człowiekiem niezmiernie ambitnym i bezwzględnym, a zarazem płytkim, przesiąkniętym egoizmem i materializmem. Lubił dobrze zjeść, popić, zabawić się. Trudno mi powiedzieć, co go skłoniło do zerwania z PPS i do nawiązania współpracy z KPP4, z której inspiracji, przy wybitnym udziale Czumy powstała PPS-Lewica. Nie mogę jednak stanowczo przyjąć tezy, że uczynił to z polecenia policji, jako agent i prowokator. Według mojego przekonania, ukształtowanego na podstawie doświadczenia paruletniej współpracy z Czuma, jego rozczarowanie do komunizmu zrodziło się później, po niepowodzeniach i porażkach politycznych, jakich doznał jako sekretarz generalny PPS-Lewicy. Na pewno jeszcze przed styczniem 1929 r., kiedy został aresztowany, czuł się już zawiedziony w swoich nadziejach na zrobienie kariery politycznej, jakie żywił organizując PPS-Lewicę i podejmując współpracę z KPP. W tym chyba bowiem należy dopatrywać się przyczyny, że w kilka miesięcy po aresztowaniu Czuma załamał się moralno-politycznie, zerwał dawne więzy łączące go z rewolucyjnym ruchem robotniczym i złożył podczas śledztwa zeznania obciążające niektórych współpracujących z nim poprzednio działaczy lewicowych. Za cenę uzyskania wolności i uniknięcia sprawy sądowej stoczył się na pozycję zdrajcy. Po zwolnieniu Czumy z więzienia w czerwcu 1929 roku partia oskarżyła go o prowokację. Wówczas nie budziło to u mnie wątpliwości. Dzisiaj nie potrafię się ustosunkować do tego zarzutu. Bez wątpienia Czuma był odszczepieńcem, człowiekiem, który podeptał i zdradził własne ideały, przeszedł do obozu przeciwnika. Stał się więc renegatem, co nie jest równoznaczne z pojęciem prowokatora. Prowokator to tajny agent policji, działający z jej polecenia w łonie określonej organizacji, zgodnie z otrzymanymi instrukcjami. Przed aresztowaniem Czuma z całą pewnością agentem policji nie był. Czy został on zwerbowany przez policję w więzieniu i stał się jej agentem — tego nie wiem. Czuma orientował się co do mojej przynależności partyjnej, wiedział o moich powiązaniach z KPP, jednak nie mam podstaw by go oskarżać o poinformowanie o tym policji5. Znalazłszy się na wolności Czuma po bezowocnych próbach porozumienia się z sekretarzem generalnym KCZZ Zygmuntem Żuławskim pod koniec 1929 r. wstąpił do PPS-Frakcji Rewolucyjnej i podjął działalność w rozłamowym związku chemicznym utworzonym przez tę partię. Tam też nie zagrzał długo miejsca i w 1931 r. przeszedł do utworzonej przez sanację organizacji związkowej — Związek Związków Zawodowych, gdzie pracował w charakterze sekretarza generalnego związku chemicznego. W 1933 r. usunięto go z tego stanowiska pod zarzutem defraudacji pieniędzy związkowych, a w kilka lat później Czuma zakończył swój żywot samobójstwem. Przewodniczący zarządu głównego związku Bartoszek był człowiekiem zupełnie innego pokroju. Pochodził on z szeregów robotniczych, miał spokojny charakter, do każdej sprawy podchodził rzeczowo. W związku nie odgrywał większej roli. Po wyzwoleniu Polski wstąpił do PPR, a później z ramienia PZPR zasiadał jako poseł w Sejmie PRL. 3. Sekretarz zarządu w okręgu drohobyckim Zaopatrzony przez zarząd główny związku w odpowiednie pełnomocnictwo, materiały związkowe i skromne środki finansowe wyjechałem z Czechowic. Wkrótce znalazłem się w Drohobyczu, aby tam zamieszkać, urządzić się i przy pomocy miejscowych towarzyszy aktywistów związkowych zorganizować swoją pracę. Od tego czasu rozpoczyna się nowy okres w moim życiu, okres związkowej i partyjnej, legalnej i nielegalnej działalności w charakterze zawodowego rewolucjonisty. Jako płatny funkcjonariusz związkowy i partyjny działałem przez wszystkie lata mojego życia, wyłączając spędzone w więzieniach i okres 1939-1941, kiedy przebywałem w Białymstoku i we Lwowie, no i biegnące obecnie lata emerytalne. Czy rozpoczynającą się wówczas moją drogę życiową mogę nazwać świadomym wyborem? Na pewno nie. O funkcji zawodowego rewolucjonisty ani -wówczas nie myślałem, ani o niej wiele nie wiedziałem. Po 4 Zmiana nazwy KPRP na Komunistyczna Partia Polski (KPP) nastąpiła z mocy uchwały ni Zjazdu KPRP, który obradował 14 stycznia — 4 lutego 1925 r. 9 Andrzej Czuma w więzieniu prawdopodobnie załamał się i pewną współpracę z policją podjął. Szczegółowiej o tym w: Andrzej Werblan, Władysław Gomułka — Sekretarz generalny PPR. Warszawa 1988, s. 32-34. prostu tak potoczyły się koleje mojego życia. Gdybym w kilka miesięcy później mógł znaleźć pracę w swoim wyuczonym zawodzie, to najprawdopodobniej moje losy potoczyłyby się inaczej, choć niewątpliwie pozostałbym zawsze ideowym rewolucjonistą. Ale możliwości wyboru pracy nie miałem. A później, niezależnie już od takich możliwości, zaczął działać mechanizm nawyku oraz cechujące każdego człowieka dążenie do doskonalenia się w wykonywanym zawodzie. Toteż w miarę upływu czasu coraz bardziej topniały moje umiejętności rzemieślnicze, relatywnie cofałem się w swoim wyuczonym zawodzie ślusarza, rosły natomiast moje kwalifikacje polityczne, rozszerzał się zasób mojej wiedzy, doskonaliłem się w swoim nowym zawodzie — zawodowego rewolucjonisty. W warunkach Polski burżuazyjnej i w atmosferze ideologicznej panującej w KPP zawód ten miał to do siebie, że faktycznie nie było od niego odwrotu oraz nikt nie chciał go porzucić. Jeśli chodzi o zawodowych pracowników społeczno-politycznych w Polsce Ludowej, to ich postawę i charaktery kształtują podobne mechanizmy, lecz problem ten wymaga oddzielnego naświetlenia, co pozostawiam na później. W Drohobyczu zatrzymałem się czasowo w mieszkaniu Marka Hopfingera przy ulicy Stryjskiej nr 2. Pracował on jako robotnik w rafinerii nafty „Galicja", był przewodniczącym zarządu oddziału związku zawodowego chemicznego działającego w tej rafinerii oraz należał do Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy8, o czym na razie nie wiedziałem. Jak się domyślałem, inni członkowie zarządu oddziału, zwłaszcza jego skarbnik również robotnik, podobnie jak Hopfinger narodowości żydowskiej, byli także członkami KPZU, lecz nie miałem potrzeby utrzymywania z nimi kontaktów partyjnych. Położone na I piętrze mieszkanie Hopfingera składało się z dość dużego pokoju i niewielkiej kuchni. Był on kawalerem, lecz miał dziewczynę, która często u niego nocowała. Moja obecność była więc dla nich uciążliwa i krępująca. Pragnęli zatem, bym poszukał sobie innego mieszkania. Ciągle jednak brakowało mi na to środków. Toteż zdarzało się, że powracając po godzinie 22.00, kiedy brama wejściowa była zamknięta, nie mogłem dostać się do domu (nie miałem klucza ani do bramy domu, ani do mieszkania), a na umówione sygnały Hopfinger nie reagował. W takich przypadkach spędzałem noc- na ławce w parku miejskim. Gdy z rana zjawiałem się w jego mieszkaniu, zapewniał mnie solennie, że sygnałów nie słyszał, gdyż widocznie zasnął. Problem mieszkaniowy sprawiał mi największe kłopoty osobiste. Można było ograniczać wydatki na wyżywienie z ok. 2 zł do l zł dziennie, * Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy" (KPZU) oraz Komunistyczna Partia Zachodniej Białorusi (KPZB) stanowiły integralną część KPP, choć korzystały z pewnej, dość ograniczonej autonomii w ramach tej partii. co też nieustannie mi się przydarzało, lecz nie mogłem się wyrzec dachu nad głową, jakiegoś kąta do spania. Po pewnym czasie, gdzieś pod koniec 1926 r., wynająłem wreszcie umeblowany pokój z oddzielnym wejściem w małym domku parterowym, którego właścicielką była starsza kobieta, wdowa narodowości żydowskiej, mieszkająca razem z córką. W nowym mieszkaniu spotkałem się z nowymi uciążliwościami. Pokój był nie opalany, a zima sroga. Woda w dzbanku zamarzała mi na lód. W dzień prawie nigdy tam nie przebywałem, w nocy zaś pod kiepskim okryciem marzłem w żelaznym łóżku niesamowicie. Płaciłem z góry 30 zł miesięcznie. Na skutek braku środków po dwóch miesiącach musiałem się stamtąd wynieść. Podczas mojej pracy w okręgu drohobyckim, po przegranym strajku robotników rafineryjnych, zaistniała nawet taka sytuacja, że wskutek braku środków na opłacenie mieszkania i w ogóle na utrzymanie zostałem zmuszony do wyjazdu na pewien czas do Krosna, skąd jednakże na polecenie kierownictwa związku ponownie wróciłem do Drohobycza. W okręgu drohobyckim Związek Zawodowy Robotników Przemysłu Chemicznego i Pokrewnych miał swoje oddziały w kilku miastach. Głównym ośrodkiem był Drohobycz, gdzie znajdowały się trzy duże rafinerie ropy naftowej: „Galicja", „Nafta" i „Polmin", lecz tylko dwie pierwsze były objęte działalnością związku czechowickiego, natomiast trzecia, 1j. „Polmin", która była opanowana przez pepesowców, przynależała do związku krakowskiego. Poza Drohobyczem obsługiwane przeze mnie oddziały związku istniały przy rafineriach w Stryju, Stanisławowie, Nadwornej, Kołomyji, Ustrzykach Dolnych, a także przy fabryce zapałek „Warta" w Stryju, zatrudniającej kilkuset robotników. Wszystkie rafinerie nafty w Polsce zatrudniały w tym czasie około 5,5 tyś. robotników i przerabiały około 650 tyś. ton ropy naftowej. Udział okręgu drohobycko-stanisławowskiego kształtował się na poziomie ponad 60% ogólnego zatrudnienia w rafineriach i przerabianej przez nie ropy naftowej. W tym czasie wydobycie ropy naftowej wynosiło ok. 800 tyś. ton, czyli przekraczało poziom jej przerobu w krajowych rafineriach, mimo posiadanych przez nie większych zdolności przetwórczych. Nadwyżkę przeznaczano na eksport. Eksportowano także poważną część produktów naftowych. Liczby te świadczą o słabości ówczesnej gospodarki polskiej. Przemysł naftowy, który w całym świecie wykazywał tendencje rozwojowe, w Polsce międzywojennej systematycznie zmniejszał swoją produkcję. Podczas gdy w 1913 r. wydobycie ropy naftowej na ziemiach polskich byłego zaboru austriackiego wynosiło ponad 1,1 min ton, to w niepodległej Polsce już w 1925 r. było mniejsze o 300 tyś. ton, a w 1938 r. obniżyło jeszcze głębiej i wynosiło zaledwie ca 400 tyś. ton. Spadek wydobycia ropy nie pociągał za sobą jej importu — jak to ma miejsce obecnie — gdyż słaba i zacofana gospodarka kraju nie wymagała tego. 4. Przegrany strajk ' ^ Zaraz po przybyciu do Drohobycza zacząłem obsługiwać wszystkie wymienione oddziały związku w przemyśle rafineryjnym, biorąc udział w posiedzeniach ich zarządów oraz zebraniach członkowskich i ogólnych, zwoływanych zazwyczaj w obrębie fabryki. Głównym tematem obrad, poza sprawami organizacyjnymi, były wysunięte przez zarząd główny związku żądania domagające się od przemysłowców naftowych podwyżek płac dla pracowników rafineryjnych i polepszenia otrzymywanych przez nich różnych świadczeń. W parze z tym szły przygotowania do strajku na wypadek negatywnego ustosunkowania się do tych żądań przez przemysłowców. Trudno mi powiedzieć, czym kierował się zarząd główny związku wysuwając te żądania. Zarobki robotników w przemyśle rafineryjnym, jeśli odbiegały od przeciętnego poziomu płac w przemyśle przetwórczym, to raczej w górę, a nie w dół. Na mocy układu zbiorowego urlopy wypoczynkowe w tej gałęzi przemysłu dochodziły w zależności od stażu pracy do 21 dni w roku, były więc dłuższe niż w innych gałęziach przemysłu. Robotnicy rafinerii korzystali także z deputatów węglowych wystarczających na opalenie mieszkań oraz otrzymywali deputaty naftowe w wysokości — zdaje się — dwóch litrów nafty miesięcznie. Prawdopodobnie główną przesłanką wysunięcia żądań o poprawę warunków pracy i płacy było pewne polepszenie sytuacji ekonomicznej w kraju, które zaistniało w wyniku zwiększenia eksportu polskiego węgla w związku z półrocznym strajkiem powszechnym górników w Wielkiej Brytanii. Pewnym bodźcem, i to chyba nie małym do wysunięcia tych żądań, było także opanowanie związku chemicznego przez PPS-Lewicę, a faktycznie przez komunistów, którzy w dążeniu do umocnienia swoich pozycji, nie analizując należycie sytuacji, naciskali zazwyczaj na związki zawodowe, aby wysuwały żądania płacowe, przejawiali zawsze skłonność do szermowania radykalnym frazesem. Ale z reguły nie wychodziło to na korzyść robotnikom i lewicy związkowej . Tak też stało się i w przemyśle rafineryjnym, w którym na tle tych żądań doszło jesienią 1926 r. do przegranego strajku i do rozgromienia naszych organizacji związkowych. Robotnicy z natury rzeczy i w każdych warunkach społeczno-poli-tycznych zawsze dążą do poprawy swojej sytuacji życiowej. Tak też było i wówczas wśród naftowców. Na wszystkich zebraniach, na których przedstawiałem im wysunięte przez związek żądania, przyjmowali je z zadowoleniem. Także w zarządach oddziałów związku nie spotkałem się z żadnym głosem przestrogi czy powątpiewania co do możliwości realizacji tych żądań. Wszędzie przejawiała się gotowość do walki strajkowej, zdecydowana wola do wytrwania w tej walce. Z postawy politycznej członków tych zarządów wnioskowałem, że w ich składzie znajdowali się komuniści, a w fabrykach działały komórki KPZU.* Pepesowskich, antykomunistycznych tendencji nie spotkałem w żad-Ł nym oddziale związku. Stopień zorganizowania robotników mierzony opłacaniem składek członkowskich był znacznie niższy niż zakres oddziaływania związku na załogi fabryczne. Nie mogę sobie jednak przypomnieć i określić choćby w przybliżeniu, ilu członków związku liczył obsługiwany przeze mnie okręgi poszczególne jego oddziały. Najliczniejsza i najaktywniejsza była organizacja drohobycka. Ze składek członkowskich tej organizacji pokrywałem wszystkie koszty związane z obsługiwaniem oddziałów związku w innych miejscowościach oraz pobierałem zaliczki na przyznane mi przez zarząd główny związku uposażenie. Nie trwało to jednak długo, bo zaledwie około 6 tygodni, tj. do wybuchu strajku. Po strajku organizacje związkowe zostały rozgromione, ich aktyw wyrzucono z pracy. Wpływy finansowe związku z tytułu składek członkowskich stopniały bardzo głęboko, a tym samym okręg nie był już w stanie opłacać sekretarza i pokrywać koszta jego podróży. W rokowaniach z syndykatem zrzeszającym właścicieli rafinerii o zawarcie nowej umowy zbiorowej dla pracowników zatrudnionych w przemyśle rafineryjnym udziału nie brałem. Rokowania te toczyły się we Lwowie i z ramienia związku prowadził je A. Czuma, uczestniczyli w nich także inni przedstawiciele związku, w ich liczbie J. Sum, który kierował strajkiem w rafineriach położonych na Podkarpaciu na zachód od Ustrzyk. Przedstawiciele syndykatu widząc, że nie wszystkie rafinerie przystąpiły do proklamowanego przez związek strajku generalnego, zwłaszcza największa rafineria „Polmin" w Drohobyczu oraz mając za sobą władze państwowe pragnące wykorzystać strajk dla rozgromienia związku opanowanego przez komunistów, a także widząc, że w załogach niektórych fabryk występują objawy zmęczenia wielodniowym strajkiem, a nawet fakty łamistrajkostwa, zajęli negatywne stanowisko wobec żądań wysuniętych przez Związek i doprowadzili do zerwania rokowań. Osłabiło to nadzieję robotników na wygranie strajku, w ich szeregi zaczęła przenikać obawa przed utratą pracy. Nasilało się łamistrajkost-wo. Czuma był zdania, że potrafi zmusić przemysłowców naftowych do ustępstw, jeśli związek zdoła utrzymać w strajku załogi największych rafinerii, takich jak „Galicja" i „Nafta" w Drohobyczu oraz załogi rafinerii w Trzebini i Czechowicach, przy czym uważał, że te dwie ostatnie obsługiwane przez niego bezpośrednio wytrwają w walce aż do zwycięstwa. Ale Drohobycz się chwiał. Wśród robotników krążyły wieści o podjęciu pracy w innych rafineriach, a zaprzeczeniom niedowierzali. W tej sytuacji odbyło się na terenie rafinerii „Galicja" zgromadzenie strajkujących obu rafinerii, przy udziale Czumy. Załogi obu fabryk stawiły się w komplecie. Czuma przemawiał porywająco. Rozbudził wśród strajkujących — wydawało się — ducha walki nie do złamania. Przemówienie jego zgromadzeni przyjęli z wielkim, niekłamanym entuzjazmem. Postanowiono dalej prowadzić walkę aż do złamania oporu kapitalistów. Tymczasem nie upłynęło więcej jak 2-3 dni, a strajk się załamał, robotnicy zaczęli wracać do pracy w sposób nie zorganizowany. Była to nie tylko klęska strajkujących, ale, co gorsze, śmiertelny cios dla organizacji związkowej. Po załamaniu strajku członków zarządu oddziału związku i aktywistów związkowych w obu rafineriach nie dopuszczono do pracy, zostali zwolnieni karnie za aktywny udział w walce strajkowej. Pozbawienie pracy i skazanie na bezrobocie, tak często stosowane w międzywojennej Polsce w formie represji, było karą, którą każdy robotnik najdotkliwiej odczuwał i której bardziej się obawiał niż więzienia. Jedną z najistotniejszych przyczyn załamania się walki strajkowej robotników rafinerii nafty było to, że walkę tę prowadzili oni samotnie, w izolacji od robotników zatrudnionych w drugim dziale przemysłu naftowego, tj. przy wydobywaniu ropy naftowej. Robotnicy pracujący przy obsłudze szybów naftowych przynależeli do Związku Zawodowego Górników, który nie brał udziału w walce. Należało zaś do tradycji, że jedni i drudzy występowali zawsze wspólnie do walki o swoje żądania. W 1926 r. ta dobra tradycja została zaniechana. Rafineryjny Drohobycz strajkował, a sąsiedni kopalniany Borysław pracował. Tak samo było w innych ośrodkach przemysłu naftowego. Rozbicie jedności działania robotników rafinerii naftowych i robotników kopalń naftowych przyczyniło się w wielkim stopniu do przegrania walki strajkowej prowadzonej przez robotników rafineryjnych. Jednak głównym źródłem tej porażki było podważenie i rozbicie jedności związkowej robotników przemysłu rafineryjnego wynikłe w rezultacie utworzenia rozłamowego związku chemicznego oraz wykluczenia z KCZZ chechowickiego związku chemicznego. Ponadto w niektórych rafineriach (np. Ustrzyki Dolne) działały jeszcze w tym czasie organizacje związku metalowców, który podobnie jak krakowski związek chemiczny 'nie solidaryzował się z walką strajkową proklamowaną i prowadzoną przez czechowicki związek chemiczny. Wszystko to wskazuje jednocześnie na przecenianie przez kierownictwo związku czechowickiego jego wpływów wśród robotników rafineryjnych i możliwości ich zwycięstwa w walce strajkowej podjętej w tak skomplikowanej sytuacji. [...]7 Przed rozłamem w wielu fabrykach opłaty członkowskie na rzecz związku ściągała administracja fabryczna przy wypłacie zarobków na podstawie odpowiedniej deklaracji podpisywanej raz na rok przez każdego członka związku. Było to praktykowane także w rafineriach 7 Opuszczono szczegółową relację o stosunkach międzyzwiązkowych. nafty. W zakładach pracy, w których składki członkowskie były ściągane przez „kantor", stopień przynależności do związku był bardzo wysoki, sięgał nawet 80% ogółu zatrudnionych. Po utworzeniu rozłamowego związku chemicznego i powstaniu sytuacji kiedy oba związki—krakowski i czechowicki—podjęły między sobą walkę konkurencyjną, administracja zakładów pracy odmówiła kontynuowania dawnej praktyki ściągania składek członkowskich niezależnie od przynależności zatrudnionych do określonego związku. Większość załogi każdej fabryki, w której stosowano ten system ściągania składek członkowskich przyjęła odmowę administracji z zadowoleniem. Składki zaczęli zbierać poborcy związkowi bezpośrednio przy wypłacie zarobków zatrudnionych. W tych warunkach opłacalność składek, a tym samym przynależność do związku gwałtownie spadała. Okoliczność ta stanowiła jedną z przyczyn, dla których zarząd główny związku czechowickiego ponowił w maju 1927 r. swoje propozycje połączenia obu związków. KCZZ stała jednak uparcie na dawnych pozycjach, tym bardziej że w tym czasie znajdowała poparcie ze strony Międzynarodówki Amsterdamskiej dla swojego stanowiska. W czerwcu 1927 r. przy udziale przedstawicieli tej Międzynarodówki odbył się I Zjazd Centralnego (krakowskiego) Związku Robotników Przemysłu Chemicznego, który podobnie jak KCZZ zajął stanowisko, że naczelnym warunkiem zjednoczenia obu związków jest usunięcie Czumy ze stanowiska sekretarza generalnego związku. Przeważająca część delegatów tego zjazdu reprezentowała bardzo nieliczne organizacje związkowe utworzone w zakładach pracy objętych także działalnością czechowickiego związku chemicznego. Stosunkowo najmocniejsze pozycje zdobył sobie krakowski związek chemiczny w tych rafineriach nafty, które nie brały udziału w strajku jesiennym w 1926 r. lub z których związek nasz został po tym strajku wyparty. Wśród nich znajdowały się rafinerie „Polmin" i „Dross" w Drohobyczu. W kilka miesięcy po tym strajku, tj. w I kwartale 1927 roku, krakowski związek chemiczny podjął w niektórych rafineriach akcję podwyżkową, zakończoną kilkuprocentową podwyżką płac robotników. W ten sposób związek ten wzmocnił swoją pozycję w przemyśle rafineryjnym. 5. Wstąpienie do KPZU i pierwsze niespodzianki Moja działalność w okręgu drohobyckim oraz moja postawa polityczna znalazły aprobatę i uznanie KPZU na tym terenie. Wyraziło się to w kilka tygodni po moim przybyciu do Drohobycza w złożonej mi przez Hopfin-gera propozycji wstąpienia w szeregi tej partii, na co z radością wyraziłem zgodę. Wkrótce potem zaproszono mnie na spotkanie z kierownikiem okręgu drohobycko-borysławskiego KPZU, który nazywał się [Natan] Szapiro i był z pochodzenia Żydem, oraz z drugim członkiem kierownictwa, Ukraińcem [Andrzejem] Stećko, który niedawno został zwolniony z więzienia w Samborze po odsiedzeniu wyroku za działalność komunistyczną. W posiedzeniu tym uczestniczył również Hopfin-ger. Ta trójka, po przeprowadzeniu ze mną rozmowy, jednomyślnie orzekła, że kwalifikuję się na członka partii i podjęła decyzję o przyjęciu mnie do KPZU. Zakomunikowano mi zarazem, że po linii partyjnej będą ze mną utrzymywać kontakt Szapiro i Stećko, oni też będą mi udzielać instrukcji partyjnych w pracy związkowej, z której miałem im składać sprawozdania. Tak więc moje długotrwałe starania i dążenia do stania się członkiem partiii komunistycznej zostały wreszcie uwieńczone sukcesem. Jeśli poprzednio tylko sam uważałem się i byłem uważany za komunistę, to po decyzji wspomnianej trójki partyjnej stałem się formalnie członkiem partii. Fakt ten nie zmienił wprawdzie niczego w mojej pracy w charakterze sekretarza związku chemicznego, lecz poczucie przynależności do partii dodawało mi nowych sił do pracy, hartowało moją wolę pokonywania piętrzących się w tej pracy rozmaitych trudności, wzmagało moją wytrzymałość na znoszenie dotkliwych nieraz warunków życiowych. Świadomość prznależności do partii pomnażała we mnie ten wielki ładunek ideowy, jaki zawsze od najmłodszych lat był motorem mojej społeczno-politycznej działalności. Wkrótce po przyjęciu mnie do partii z polecenia Szapiry i w jego obecności przemawiałem w imieniu KPZU do robotników kopalń naftowych w Borysławiu na masowce odbytej w godzinach wiec zornych pod jednym z szybów naftowych. Masówkę zorganizowała działająca na tym terenie komórka partyjna. Drogę z Drohobycza do Borysławia przebyliśmy pieszo, przy czym Szapiro, który doskonale orientował się w tym terenie, pragnąc uniknąć spotkania z policją prowadził mnie bocznymi ścieżkami. Gdy przybyliśmy na miejsce masówki, robotnicy byli już zebrani. Moje kilkuminutowe przemówienie, którego treść zainspirował mi uprzednio Szapiro, zostało dobrze przyjęte. Sprowadzało się ono do poinformowania zebranych, jakie stanowisko zajmuje KPZU w niektórych aktualnych sprawach politycznych. Zlecenie mi przez Szapiro wystąpienia w imieniu KPZU wobec paru dziesiątek ludzi było chyba pomyślane jako swego rodzaju egzamin partyjny, jako próba mojego hartu rewolucyjnego, a także okazja do ocenienia moich politycznych walorów. W gruncie rzeczy było to posunięcie niesłuszne i nie praktykowane przez partię. Byłem przecież legalnym działaczem związkowym, a takich partia nigdy nie dekonspirowała, nie posyłała na nielegalne masówki, jeśli byli oni jej członkami. Usprawiedliwieniem dla Szapiro mogło być tylko to, że posłał mnie na obcy teren, gdzie mnie nikt nie znał, a także to, że masówka odbywała się w zaawansowanym półmroku, w którym rozpoznanie człowieka było utrudnione. Jakby nie było, egzamin wypadł dla mnie dobrze. Bezpośrednio po przybyciu do Drohobycza, jeszcze przed przyjęciem mnie do partii, przemawiałem na cmentarzu nad grobem zmarłego w tym czasie znanego działacza związkowego, a jak się później okazało również członka KPZU. Osobiście go nie znałem i nazwiska jego już dziś nie pamiętam. Jak mi powiedziano, był on ateistą. Zmarł na gruźlicę płuc. Pogrzeb organizował oddział związku chemicznego przy rafinerii „Galicja" w Drohobyczu. Ponieważ zarząd oddziału chciał przekształcić ten pogrzeb w demonstrację polityczną, zorganizować orszak pogrzebowy pod czerwonymi sztandarami związkowymi, więc zwrócił się do mnie, żebym przemówił do ludzi zgromadzonych na cmentarzu nad trumną. Pragnąc zabezpieczyć tę imprezę przed ewentualnymi niespodziankami ze strony policji, uznałem za stosowne zawiadomić o tym wszystkim starostę drohobyckiego. Udałem się do niego osobiście z odpowiednim pismem. Przyjął mnie bezzwłocznie i po zapoznaniu się ze sprawą, zakomunikował mi spokojnie, że nie ma nic przeciwko zorganizowaniu pogrzebu przez związek. W pełni rozumie, że jako sekretarz związku pragnę przemawiać nad grobem jego działacza i na to wyszystko wyraża zgodę. Zarazem ostrzegł mnie, że w przypadku, gdyby w orszaku pogrzebowym pojawiły się jakieś nielegalne transparenty lub gdyby oprócz mnie chciał przemawiać nad trumną jeszcze ktoś inny, wówczas policja nie pozostanie bezczynna, będzie interweniować przeciwko wszelkim próbom antypaństwowych wystąpień. Wyraziłem zdziwienie, że żywi takie obawy, gdyż byłem przekonany, iż są one bezpodstawne. Okazało się jednak, że starosta wiedział więcej niż ja, względnie był bardziej przenikliwy. Rozmowę ze starostą zrelacjonowałem dokładnie członkom zarządu oddziału odpowiedzialnym za zorganizowanie pogrzebu. Odniosłem wrażenie, że podzielają moje poglądy w tej sprawie. W istocie rzeczy, pod szyldem związku pogrzeb organizowała miejscowa organizacja KPZU, o czym mnie nikt nie poinformował. Ale aż do mojego przemówienia nad grobem wszystko odbywało się spokojnie. W orszaku pogrzebowym złożonym z kilkuset ludzi ni- przejawiły się żadne próby nadawania mu komunistycznego oblicza. Rzucała się tylko w oczy krocząca w tym orszaku liczna grupa młodzieży żydowskiej, mimo że zmarły należał do narodowości polskiej i został pochowany na cmentarzu katolickim. Orszak posuwał się ku cmentarzowi trasą uprzednio zakomunikowaną organom administracyjnym, a towarzysząca mu policja wydawała się nieliczna, w każdym razie starała się być jak najmniej widoczna. Ceremoniał pogrzebowy na starym, zadrzewionym cmentarzu dro-hobyckim również nie odbiegał od przyjętych zwyczajów. Gdy trumnę ze zwłokami zmarłego złożyli jego towarzysze pracy przy wykopanej mogile, czemu towarzyszyły głośne szlochy jego rodziny, upatrzyłem sobie odpowiednie miejsce, skąd wygłosiłem do zebranych na cmentarzu parominutowe przemówienie, żegnając zmarłego w imieniu związku, którego był członkiem i działaczem, podkreślając zasługi, jakie oddał sprawie robotniczej, oraz szlachetne cechy jego charakteru. To improwizowane przemówienie trafiło widocznie głęboko do serc zgromadzonych i poruszyło ich uczucia, gdyż później po pogrzebie nie znani mi ludzie podchodzili do mnie za bramą cmentarną i ściskając mi dłoń składali za nie serdeczne podziękowanie oraz wyrazy głębokiego uznania. Zaledwie jednak skończyłem swoje przemówienie, ponad głowami zgromadzonych ukazała się postać innego mówcy, który używając języka ukraińskiego rozpoczął swoje przemówienie od stwierdzenia, że pragnie pożegnać zmarłego w imieniu Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, gdyż zmarły był jej wieloletnim członkiem. Gdy tylko rozległa się ta zapowiedź, na jednym z krańców zgromadzonych wokół grobu ludzi rozległ się przeraźliwy głośny świst jakiegoś cywilnego funkcjonariusza policji, a w ślad za tym sygnałem, w niedalekiej odległości wyrósł jakby spod ziemi liczny oddział konnej policji i galopując poprzez groby na cmentarzu przybliżał się szybko do zgromadzonych. Wszystko rozgrywało się teraz w sekundach. Postać mówcy natychmiast zniknęła w tłumie ludzkim, który rozpierzchł się na wszystkie wolne od policji strony. Zanim galopująca policja dopadła w pobliże grobu zmarłego, co najmniej trzy czwarte uczestników pogrzebu rozbiegło się już po cmentarzu. Pozostała reszta, która znajdowała się bliżej grobu i była otoczona najgrubszym pierścieniem ludzi, nie zdołała zbiec przed policją. Została więc przez nią rozpędzona, przy czym niektórzy zostali pobici płazami szabel i poturbowani przez konie. Ja nie uciekałem, lecz podczas tej szarży policyjnej przesunąłem się bliżej do trumny i stanąłem obok niej wraz z rodziną zmarłego oraz grupą innych ludzi. Policja nie napastowała nas. Po zakończeniu przez policję zleconego jej zadania, obrzęd pogrzebowy doprowadzono do końca. Grabarze spuścili trumnę do grobu i zasypali ją ziemią. Na kopczyku mogiły złożono przyniesione w orszaku pogrzebowym wieńce — od związku chemicznego i od rodziny — po czym w spokoju opuściliśmy cmentarz. Po pogrzebie dowiedziałem się, że uczestniczący w nim tajniacy zatrzymali na cmentarzu grupę młodzieży, przeważnie narodowości żydowskiej, lecz po przesłuchaniu aresztowanych w komisariacie policji wszystkich zwolniono. Nie został jednak zatrzymany ani zidentyfikowany przez policję przedstawiciel KPZU, którego przemówienie na pogrzebie pociągnęło za sobą szarżę policji konnej na zgromadzonych na cmentarzu ludzi. 6. Tłum a policja W późniejszych latach, kiedy przebywałem w Warszawie, wielokrotnie obserwowałem rozpędzanie przez policję zgromadzeń publicznych, zwłaszcza przedwyborczych, zwoływanych pod gołym niebem przez KPP, występującą zawsze pod jakimś innym szyldem. W niektórych z tych zgromadzeń sam uczestniczyłem, znajdując się w zgromadzonym na placu miasta tłumie. Reakcja tłumu na atak policyjny była zawsze jednakowa — taka sama, jaką po raz pierwszy widziałem na opisanym pogrzebie w Drohobyczu. Jednakowa też była taktyka policji konnej. Zawsze nacierała ona na tłum w szybkim galopie, z szablami w dłoniach wzniesionych w górę. Niekiedy współdziałała z nią policja piesza, która z karabinami w rękach uderzała z boków na ludzi, wypadając biegiem z bram domów położonych przy placu, gdzie odbywało się zgromadzenie. Efekt psychologiczny takich szarż i ataków był zawsze jednakowy. Każdego uczestnika zgromadzenia ogarniał strach, każdy chciał się ratować ucieczką przed razami policji. Ta zaś w błyskawicznym tempie dopadała do rozbiegającego się tłumu i raziła szablami lub kolbami każdego, kto popadł pod rękę. W ciągu niewielu sekund z placu, na którym odbywało się zgromadzenie, znikali wszyscy jego uczestnicy. Pozostali na nim tylko ci, którzy nie zdołali się już podnieść, obaleni ciosami policji. Tych zabierały karetki pogotowia ratunkowego. A przecież w zgromadzeniach organizowanych przez KPP nie brali udziału ludzie tchórzem podszyci, lecz przychodzili na nie najbardziej bojowi i ofiarni jej członkowie i zwolennicy, świadomi tego, że mogą tam oberwać guza, a nawet narazić się na ciężkie pobicie lub aresztowanie. Mimo wszystko szli. Szli dlatego, żeby zademonstrować swoją wolę walki o obalenie panowania burżuazji i kapitału, swoje dążenie do postępowych przeobrażeń społeczno-politycznych w kraju, swoje poparcie i zaufanie dla partii, która ich na to zgromadzenie wzywała. Jednak przesadzać nie należy. Na wszystko trzeba patrzeć przez pryzmat rzeczywistości, widzieć rzeczy w ich prawdziwych wymiarach. Jest na przykład nie do pomyślenia, żeby w warunkach hitlerowskiej okupacji PPR czy inna partia zwołała w Warszawie wiec publiczny i wzywała na nim zgromadzonych Polaków do obalenia okupacji i przywrócenia Polsce niepodległości. Na taki wiec po prostu nikt by nie przyszedł. I to nie dlatego, żeby sprawa niepodległości Polski była warszawiakom obojętna — wręcz przeciwnie byli oni jej gorącymi bojownikami i orędownikami — lecz z tej prostej przyczyny, że każdy z nich był świadom tego, iż Niemcy powitaliby uczestników wiecu salwami z automatów i z karabinów maszynowych. W tej sytuacji strach unicestwiał odwagę w najodważniejszym człowieku albo po prostu zwyciężał rozsądek. Natomiast w warunkach Polski burżuazyjnej odwaga uczestników wiecu zwoływanych przez KPP mieściła się w ramach stosowanych przez policję metod przy rozpędzaniu takich wieców, czyli odwaga ta była większa niż strach przed policją, podrywający uczestników wiecu i zebrań do ucieczki, strach, który rodził się u wszystkich z przekonania, że policja będzie płazować szablami i bić kolbami każdego kogo popadnie. Te same w swojej istocie sprawy rozgrywają się zupełnie inaczej w warunkach Polski Ludowej, kiedy dochodzi do starć ulicznych między milicją a tłumem demonstrantów. Chodzi tu głównie o rolę czynników psychicznych, które w warunkach Polski Ludowej eliminują u demonstrantów lub sprowadzają do nieznacznych rozmiarów uczucie strachu przed Milicją Obywatelską, jako swoim organem władzy, co nie mogło mieć miejsca w stosunku do policji granatowej w międzywojennej Polsce, gdyż była ona organem władzy burżuazyjnej, z czego uczestnicy zgromadzeń zwoływanych przez KPP dobrze zdawali sobie sprawę. W odniesieniu do Milicji Obywatelskiej to samo zjawisko natury psychologicznej przejawia się w tym, że nie traktuje ona demonstrantów jako wrogów Polski Ludowej, lecz jako jej obywateli zakłócających porządek publiczny. Ale o tym będę mówił szerzej we właściwym miejscu. Z drohobyckiego okresu mojej pracy nasuwa mi się jeszcze wiele innych wspomnień wartych zanotowania. Należy do nich przygoda, a raczej policyjna represja, jaka spotkała mnie w Stryju wiosną 1927 r., dokąd przyjechałem w związku ze strajkiem, jaki wybuchł w tamtejszej fabryce zapałek „Warta". Jak już wspomniałem, w fabryce tej związek chemiczny miał swój oddział, którego zarząd, bez uzgodnienia ze mną proklamował strajk, po czym zwrócił się do mnie o przybycie do fabryki w celu obsłużenia zebrania strajkujących robotników i przeprowadzenia rozmów z dyrekcją fabryki. Strajk miał charakter włoski, 1j. polegał na tym, że robotnicy przychodzili do fabryki w normalnych godzinach, zajmowali swoje miejsca pracy, lecz nie uruchamiali maszyn i nie pracowali, a po upływie dniówki wracali do domu. Pojechałem więc do Stryja. Ale zaraz na peronie, gdy tylko wysiadłem z wagonu, podszedł do mnie jakiś facet i upewniwszy się przez wymienienie mojego nazwiska, kim jestem, zaproponował mi, bym się udał z nim do starosty, który pragnie ze mną porozmawiać. Udałem wielce zdziwionego tą propozycją, zwłaszcza wiadomościami starosty o moim przybyciu do Stryja i powiedziałem mu, że nie mam żadnego interesu do starosty i nie pójdę do niego, gdyż mam do załatwienia inne pilne sprawy. „A jednak musi pan ze mną pójść" — powiedział ów facet przedstawiając mi jednocześnie swoją legitymację policyjną. Gdy mimo to odmawiałem, powiedział mi, że jeśli będę mu się przeciwstawiał, to zwróci się o pomoc do stojącego obok i przysłuchującego się naszej rozmowie policjanta mundurowego, który doprowadzi mnie do gmachu starostwa. Odrzekłem, że sam przyjdę do starostwa, ale przedtem muszę udać się do fabryki zapałek, której załoga prowadzi strajk proklamowany przez lokalny oddział związku chemicznego, a ja jako sekretarz okręgowy tego związku (tu pokazałem mu swoje upoważnienie) zapowiedziałem już swoje przybycie na zebranie strajkujących robotników. „Właśnie o tym strajku starosta pragnie z panem porozmawiać" odpowiedział mój rozmówca, dodając, że ta rozmowa nie potrwa długo i po jej przeprowadzeniu udam się do fabryki. Podejrzewałem, że kłamie, ale nie miałem wyjścia, musiałem się z nim udać do gmachu starostwa, położonego niedaleko stacji kolejowej. Zaprowadził mnie do jakiegoś pokoju wyglądającego na poczekalnię, w którym znajdował się tylko stół i kilka krzeseł. Pokój miał dwoje drzwi i jedno okno zasłonięte kotarą, wskutek czego paliła się w nim żarówka. „Tu pan chwilkę zaczeka" rzekł, wskazując mi krzesło przy stole, po czym wyszedł z pokoju i zamknął za sobą na klucz drzwi tak cicho, że nawet nie usłyszałem tego. Usiadłem więc przy stole, wyjąłem z teczki zakupione w Drohobyczu gazety i dla zapełnienia czymś czasu zacząłem je przeglądać i czytać. Upłynęło pół godziny i cała godzina, a nikt do mnie czy po mnie nie przychodzi. Wstałem zatem i zapukałem do drzwi, nie wiedząc, co się za nimi znajduje. Na pukanie nikt nie odpowiedział, a gdy próbowałem je otworzyć, okazało się, że są zamknięte. Podszedłem więc do drzwi, którymi szpicel wprowadził mnie do pokoju, lecz i te drzwi zostały zamknięte. Aha, więc to tak się rzeczy mają, pomyślałem sobie, zamknęli mnie jak ptaszka w klatce. Ale jakie mają zamiary, co chcą ze mną zrobić? Ta myśl nurtowała mnie przez cały czas, który coraz bardziej się wydłużał. Wreszcie po kilku godzinach, w porze popołudniowej, kiedy strajkujący robotnicy już opuścili fabrykę i udali się do swoich domów, w drzwiach, do których poprzednio pukałem, zgrzytnął zamek otwierany kluczem i do mojego pokoju wszedł uśmiechnięty osobnik, który przedstawił mi się jako starosta. Ze wściekłością zaprotestowałem przeciwko pozbawieniu mnie wolności i uniemożliwieniu mi spotkania ze strajkującymi robotnikami fabryki zapałek oraz ich przedstawicielami związkowymi, za co on, jako starosta ponosi odpowiedzialność. „Niech pan się uspokoi i niech mnie pan nie straszy, bo to pan powinien się bać, a nie ja" — odpowiedział na moje protesty starosta. Przyznał, że to z jego polecenia zostałem tutaj doprowadzony przez tajną policję, gdyż chce się dowiedzieć ode mnie, jako od sekretarza związku ponoszącego odpowiedzialność za działalność jego oddziałów fabrycznych, a więc i za działalność oddziału fabryki zapałek w Stryju, kto z członków związku sporządził i rozkolportował wśród robotników ulotki komunistyczne wzywające do strajku, przy czym wręczył mi do wglądu taką ulotkę. Po pobieżnym zapoznaniu się z teścia ulotki stwierdziłem, że nosi ona podpis komitetu KPZU w Stryju. Przcież związek nie ponosi żadnej odpowiedzialności za tę ulotkę wydaną przez KPZU, jak w ogóle za jakąkolwiek działalność KPZU — odpowiedziałem na wywody starosty. „A czy wyszczególnione w tej ulotce żądania pod adresem fabryki są inne niż te, jakie wysunął związek?" — zapytał mnie starosta. Pytanie to wprowadziło mnie trochę w kłopot, bo rzeczywiście ulotka zawierała takie same postulaty robotnicze, jakie zarząd oddziału związku przedstawił na piśmie dyrekcji fabryki. Mógłbym to stwierdzić — odpowiedziałem staroście — dopiero przez porównanie obu tekstów, lecz gdyby nawet tak było, jak pan mówi, to związek również nie ponosi odpowiedzialności za to, że KPZU włącza do treści swoich ulotek treść żądań związkowych. „Kto więc poinformował KPZU o żądaniach wysuniętych przez związek" — naciskał dalej starosta. „Tego nie wiem — odrzekłem — żądania związku są przecież znane wszystkim robotnikom". Cała ta „konwersacja" przekonała mnie, że starosta postanowił nie dopuścić mnie do fabryki, do zetknięcia się ze strajkującymi robotnikami. Zresztą pod koniec naszej rozmowy nawet się z tym nie krył. Oświadczył mi bowiem wręcz, że mniej więcej za godzinę mam pociąg do Drohybycza i dobrze zrobię, jeśli pociągiem tym wyjadę ze Stryja. Jeśli tego nie zrobię, to w związku z ulotkami, o których była mowa, moją osobą zainteresuje się sędzia śledczy. Zagroził mi niedwuznacznie aresztowaniem. Uprzedził mnie zarazem, że gdy tylko opuszczę ten pokój i znajdę się na ulicy, każdy mój krok będzie obserwowany, dlatego radzi mi, żebym udał się wprost na stację kolejową i opuścił Stryj. Cóż miałem w tej sytuacji zrobić? Mogłem tylko protestować przeciwko bezzasadnym oskarżeniom związku i prześladowaniom jego działaczy, co też uczyniłem. Nie wywarło to na staroście żadnego wrażenia. Na wszystko miał on jedną odpowiedź: „Władze państwowe tępią tylko działalność komunistyczną, a nie związkową". I chyba obydwaj dobrze rozumieliśmy siebie, byliśmy świadomi tego, że się nawzajem oszukujemy. On zdawał sobie dobrze sprawę z tego, że oskarżenie związku o kolportaż ulotek komunistycznych było czczym wymysłem, mającym na celu stworzenie pretekstu do zatrzymania mnie i uniemożliwienia mi zetknięcia się ze strajkującą załogą fabryki. Ja natomiast broniąc związku przed oskarżeniami o kolportaż ulotek KPZU dobrze wiedziałem, że działająca w fabryce komórka KPZU, która ulotki te rozkolportowała, pod względem personalnym z pewnością pokrywała się częściowo ze składem osobowym zarządu oddziału związku, nie mówiąc już o tym, że ja sam będąc sekretarzem okręgowym związku, należałem do KPZU. Ale w tym wzajemnym odgrywaniu roli hipokrytów między mną a starostą była ta różnica, że on rozporządzał siłą policyjną i reprezentował władzę państwową, ja natomiast nie mogłem mu niczym zagrozić, a cała moja działalność obliczona była na podgryzanie tej władzy i w konsekwencji na jej obalenie. W rozmowie ze starostą nie ustosunkowałem się do jego propozycji, bym opuścił Stryj najbliższym pociągiem. Ale nie ulegało dla mnie wątpliwości, że jeśli tego nie zrobię, to wyląduję w komisariacie policji, gdzie mnie przetrzymają co najmniej przez 48 godzin, a mogą nawet uszyć mi jakieś oskarżenie i odesłać do więzienia. Wyszedłem więc z pokoju, w którym rozmawiałem ze starostą, z zapowiedzią wyciągnięcia wszystkich konsekwencji z jego postępowania. Na tą pustą groźbę zareagował on tylko ironicznym uśmiechem. Na ulicy deptał mi po piętach ten sam szpicel, z którym już poprzednio miałem do czynienia. Pamiętam, że był wówczas słoneczny, ciepły dzień. Działo się to chyba w maju 1927 r. Idąc w stronę dworca kolejowego po drodze wstąpiłem do restauracji i zafundowałem sobie piwo. Za mną wszedł natychmiast mój anioł-stróż, usiadł przy drugim stoliku i również zamówił sobie piwo. Gdy po kilkunastu minutach znalazłem się przy kasie biletowej na stacji, on stanął za mną i słuchał, dokąd zamawiam bilet. Towarzyszył mi także przy wsiadaniu do pociągu, stojąc na peronie. Straciłem go z oczu dopiero, gdy pociąg odjechał w stronę Drohobycza. Tego rodzaju szykany i represje władze administracyjne na terenach Ukrainy Zachodniej i Białorusi Zachodniej stosowały nagminnie wobec działaczy legalnych, lewicowych związków zawodowych, względnie działaczy lewicowych partii politycznych. Przedstawię później podobną, choć ostrzejszą, represję zastosowaną wobec mnie przez starostę w Pińs-ku. Wnioskuję z tego, że lokalne władze administracyjne na tych terenach działały w tym zakresie zgodnie z odpowiednimi poleceniami władz centralnych. 7. Związek z KPZU Po przegranym strajku w przemyśle rafineryjnym organizacji związkowych w okręgu drohobyckim nie udało się już odbudować. Pozostały z nich tylko szczątki. Do legalnej związkowej pracy nie chcieli się angażować nawet członkowie partii, w obawie przed utratą pracy. Działalności związkowej nie mogłem już finansować ze składek członkowskich. W tej sytuacji kierownictwo okręgowe KPZU postanowiło udzielać mi dotacji finansowej na kontynuowanie działalności związkowej, a także wykonywałem inne zlecenia partii. Dotacje te jednak były niewielkie, a co najważniejsze nieregularne. Mieszkałem znowu u Hop-fingera, który po strajku został wyrzucony z pracy i stał się bezrobotnym. Gdy wyjeżdżałem do innych miejscowości, nocowałem i zazwyczaj żywiłem się u miejscowych towarzyszy związkowców. Nawet najtańszy hotel był dla mnie pod względem finansowym niedostępny. Gdy wyjeżdżałem niedaleko, np. do Truskawca, na randki partyjne, wówczas na noc powracałem do Drohobycza. Pod koniec 1926 r. z inicjatywy KPZU na Ukrainie Zachodniej zjednoczyły się dwie rewolucyjne, legalnie działające partie ukraińskie Wola Naroda i Sel-Sojuz8 tworząc jedną partię pod nazwą: „Ukraińskie Chłopsko-Robotnicze Socjalistyczne Zjednoczenie"9. Partia ta miała szerokie wpływy wśród ludności ukraińskiej. Ale z nie znanych mi powodów wiosną 1927 r. doszło w tej partii do rozłamu, w wyniku którego została utworzona nowa partia nazwana w skrócie Sel-Rob Lewica. Rozłam ten zainspirowała również KPZU, nawiązując z Sel-Rob Lewicą ścisłą współpracę. Postanowiła także włączyć do tej współpracy organizacje PPS-Lewicy, działające na terenach Ukrainy Zachodniej, głównie w większych miastach. W tym celu wiosną 1927 r., wkrótce po powstaniu Sel-Rob Lewicy, z inicjatywy KPZU odbyła się we Lwowie konspiracyjna konferencja przy udziale przedstawicieli wszystkich trzech partii, KPZU reprezentował Stećko, Sel-Rob Lewicę — Kiryło Walnycki (późniejszy poseł na Sejm z ramienia tej partii, z zawodu zdaje mi się adwokat)10, ja zaś uczestniczyłem w konferencji z ramienia PPS-Lewicy. Zlecenia w tym zakresie oraz odpowiednie informacje i instrukcje otrzymałem w Drohobyczu od KPZU bezpośrednio przed konferencją, tak że nie mogłem nawet porozumieć się z kierownictwem PPS-Lewicy. Zagadnienie współpracy międzypartyjnej będące przedmiotem naszych obrad sprowadzało się głównie do współpracy między KPZU a Sel-Rob Lewicą. Chodziło przede wszystkim o to, aby Sel-Rob Lewica jako partia legalna, mająca rozbudowaną sieć swoich organizacji, zwłaszcza na wsi, spełniała w określonych dziedzinach i w uzgodnionym zakresie funkcje transmisji KPZU, która jako partia nielegalna nie mogła oficjalnie występować pod własną nazwą. Jednym z bardzo ważnych odcinków omawianej na konferencji współpracy była spółdzielczość ukraińska, obejmująca w swoich organizacjach szerokie rzesze chłopów. KPZU dążyła do umocnienia i rozbudowy swoich pozycji w tych organizacjach spółdzielczych przez wprowadzenie swoich ludzi do ich zarządów i w ogóle przez wzmocnienie politycznego oddziaływania na te organizacje, do czego w dużym stopniu mogła przyczynić się jej współpraca z Sel-Rob Lewicą, współpraca mająca na celu realizowanie w łonie tych organizacji jednolitego, wspólnie uzgodnionego programu działania. Jak mogłem się zorientować na konferencji, przedstawiciel Sel-Rob Lewicy Walnycki był człowiekiem bardzo bliskim KPZU, toteż jej przedstawiciel Stećko łatwo osiągał z nim porozumienie we wszystkich omawianych sprawach. " Ukraińskie Socjalistyczne ^jednoczenie „Selanskyj Sojuz". • Ukrajinske Selansko-Robitnycze Objednanje „Sel-Rob". 10 Kyryło Walnyckyj był dziennikarzem. KPZU inicjując uczestnictwo PPS-Lewicy w tej konferencji pragnęła podkreślić potrzebę jedności działania wszystkich rewolucyjnych sił zarówno ukraińskich, jak i polskich na terenach Ukrainy Zachodniej. Rozbudowa PPS-Lewicy w licznych, głównie miejskich, polskich środowiskach na tych terenach, leżała we wspólnym interesie wszystkich partii uczestniczących w konferencji, co też zostało przez nie uznane. Przedstawiciel KPZU i Sel-Rob Lewicy podkreślali w swych wypowiedziach, że w ramach współpracy z PPS-Lewicą będą sprzyjać i pomagać w jej rozbudowie organizacyjnej. W praktyce wyglądało to różnie i nie zawsze umacniało pozycję PPS-Lewicy jako partii legalnej. Przekonałem się o tym naocznie na zgromadzeniu publicznym zorganizowanym przez PPS-Lewicę w Tarnopolu. Nie pamiętam, czy zgromadzenie to odbyło się przed, czy po konferencji lwowskiej trzech partii. Na zgromadzeniu tym, które odbywało się w szczelnie wypełnionej sali, bodajże miejscowego kina, występowałem w charakterze referenta. Wszystkie siedzące miejsca były zajęte i drugie tyle osób stało pośrodku i po bokach sali. Przeważała publiczność robotnicza i chyba polska, chociaż, jak mogłem się zorientować, niemało uczestników było narodowości żydowskiej. Na scenie, przy stole prezydialnym z boku, siedział przedstawiciel starostwa, który w każdej chwili mógł rozwiązać zgromadzenie, jeśliby uznał jakąś wypowiedź mówcy za antypaństwową. Praktyka taka była na tych terenach szeroko stosowana. W przemówieniu, które improwizowałem na podstawie przygotowanych notatek, starałem się unikać takich sformułowań, które mogły się stać pretekstem do rozwiązania zgromadzenia, co mi się w pełni udało. Gdy wśród oklasków zakończyłem przemówienie, nagle gdzieś pośrodku sali ktoś wyrzucił w górę plik ulotek i w ślad za tym natychmiast w drugiej połowie sali wyrzucono w górę nowy plik ulotek. Przedstawiciel starostwa zerwał się ze swego miejsca i nie wiedząc nawet, co to za ulotki, obwieścił donośnym głosem, że rozwiązuje zgromadzenie. Ale było to zupełnie zbyteczne. Po rozrzuceniu ulotek co najmniej trzy czwarte zgromadzonych kotłując się i przepychając wzajemnie starało się jak najprędzej dopaść do drzwi wyjściowych i opuścić salę. Przypuszczam, że chyba nikt z tych ludzi nie zapoznał się w sali z treścią ulotek, nie mówiąc już o tym, aby je wziął ze sobą dla przeczytania po wydostaniu się z sali. Mógł być na ulicy zatrzymany i zrewidowany, a w razie znalezienia przy nim ulotki, aresztowany. Były to bowiem ulotki wydane przez KPZU. Po zgromadzeniu, gdy znalazłem się na ulicy i zmierzałem w kierunku stacji kolejowej w Tarnopolu, by powrócić do Drohobycza, zostałem zatrzymany przez cywilnego funkcjonariusza policji. Na żądanie przedstawił mi swoją legitymację służbową, z której ku swojemu zdumieniu dowiedziałem się, że nosi on to samo nazwisko co ja. Tylko imiona nasze były różne. Doprowadził mnie do komisariatu policji, gdzie zostałem poddany rewizji osobistej, a także zrewidowano moją teczkę. Nie znaleziono niczego, co mogłoby mnie obciążyć. Przesłuchanie dotyczyło sprawy kolportażu ulotek komunistycznych w sali, w której odbywało się zgromadzenie, lecz — rzecz jasna — poza stwierdzeniem, że byłem świadkiem tego faktu, nic więcej nie mogłem powiedzieć. Nie znałem nawet treści tych ulotek, nie miałem ich w ręku i nie wiedziałem, jaka partia je wydała, a tylko słyszałem, jak w sali meldowano przedstawicielowi starostwa, że są to ulotki komunistyczne. Po przytoczeniu tych okoliczności zostałem zwolniony bez sporządzenia protokołu przesłuchania. Odniosłem wrażenie, że policji chodziło głównie o zrewidowanie mnie, a ponieważ wynik rewizji był negatywny przesłuchiwanie mnie na temat ulotek miało stanowić tylko uzasadnienie, dlaczego zostałem zatrzymany na ulicy i doprowadzony na komisariat policji. Na najbliższym spotkaniu z przedstawicielem KPZU (Szapirą lub Stećką) przedstawiłem mu przebieg opisanych wydarzeń, przy czym kolportaż ulotek komunistycznych na zgromadzeniu zwołanym i zalegalizowanym przez PPS-Lewicę potraktowałem jako działanie zupełnie nie przemyślane, przynoszące więcej szkody niż pożytku. Nie ustosunkował się on jednoznacznie do mojego poglądu, składając odpowiedzialność na tarnopolską organizację partyjną. 8. Powojenne losy dawnych towarzyszy z Drohobycza Wspomnienia z mojej działalności w latach 1926 — 1927 na Zachodniej Ukrainie pragnę zamknąć tym, że nie jest mi nic wiadomo o późniejszych losach ludzi, z którymi wówczas na tych terenach współpracowałem, z wyjątkiem Hopfingera. Z tym ostatnim również się nie zetknąłem osobiście po opuszczeniu Drohobycza, lecz w czterdzieści lat później, gdyż — jeśli mnie pamięć nie zawodzi — w roku 1967 otrzymałem od niego list, z którego wynikało, że zamieszkuje znowu w Drohobyczu, a ponieważ nie jest zdolny do pracy, czyni starania o przyznanie mu emerytury przez odpowiednie organa radzieckie. W dokumentacji, którą w tym celu przedłożył tym organom, brakuje jednak zaświadczenia potwierdzającego jego przynależność do KPZU w latach przedwojennych. Towarzysze, którzy mogliby to poświadczyć, bądź wyginęli, bądź nie wie, co się z nimi stało i gdzie się znajdują. Może się powołać tylko na moją osobę, wobec czego zwraca się do mnie z prośbą o nadesłanie na jego ręce takiego zaświadczenia. Podkreślił przy tym, iż bardzo mu na nim zależy, gdyż będzie ono miało wpływ na wysokość przyznanej emerytury. Jakże mogłem odmówić oddania tak drobnej usługi towarzyszowi, który niegdyś dzielił ze mną swoje mieszkanie, współpracował w ramach związku chemicznego i co najważniejsze był jednym z tych, którzy przyjmowali mnie do partii. Napisałem więc takie zaświadczenie na blankiecie I sekretarza KC PZPR, określając ściśle okres mojej współpracy z nim w ramach wspólnej przynależności do KPZU. Sekretariat KC PZPR potwierdził autentyczność mojego podpisu i przesłał to zaświadczenie pod adres podany przez Hopfingera. Sprawę uważałem za załatwioną i więcej się nią nie interesowałem. Po kilkunastu miesiącach Biuro Listów przy Sekretariacie KC PZPR przekazało mi list córki Hopfingera, zwracającej się z prośbą o załatwienie jakiejś jej osobistej sprawy. By zapewnić sobie przychylne ustosunkowanie się do jej prośby, dołączyła ona do listu moje zaświadczenie wystawione jej ojcu, nadmieniając, że przed niedawnym czasem ojciec jej zmarł w Warszawie. Dopiero po przeczytaniu tego listu zrozumiałem, dlaczego Hopfinger zwrócił się do mnie o to zaświadczenie, do czego było mu ono potrzebne. Rzecz oczywista, nie chodziło mu o żadną emeryturę, lecz za pomocą tego zaświadczenia pragnął on ułatwić sobie zdobycie zezwolenia na wyjazd ze Związku Radzieckiego do Polski w charakterze repatrianta. Moje zaświadczenie, jako I sekretarza KC PZPR, służyło mu do pokonania przeszkód piętrzących się na tej drodze. Hopfinger był urodzony na Ukrainie Zachodniej, a ponieważ z pochodzenia był Żydem, a nie Polakiem, nie miał więc w zasadzie uprawnień do repatriacji do Polski11. W moim zaświadczeniu nie było wzmianki o tym, że zostało ono wystawione do przedłożenia właściwym organom radzieckim uprawnionym do przyznawania emerytury. Mógł on zatem posługiwać się nim zupełnie dowolnie, na jego podstawie mógł powoływać się na mnie jako I sekretarza KC PZPR w każdym urzędzie uprawnionym do wydawania zezwoleń na wyjazd repatriacyjny do Polski. Faktem jest — co potwierdziła także jego córka — że dzięki temu zaświadczeniu zezwolenie takie natychmiast uzyskał. Po przyjeździe do Warszawy, gdzie ulokował się wśród swoich znajomych, nie miał jednak odwagi zawiadomić mnie o tym i ewentualnie zaproponować spotkanie. Najwidoczniej nie chciał się tłumaczyć, dlaczego porzucił Ukrainę Zachodnią, gdzie się urodził, pracował i walczył o włączenie jej w skład Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. A kiedy stało się to rzeczywistością, kiedy spełniły się jego przedwojenne marzenia, by stać się obywatelem Związku Radzieckiego, doznał chyba tak wielkiego rozczarowania do swoich dawnych ideałów, że u schyłku swojego życia jego najgorętszym pragnieniem stał się powrót do Polski. 11 Nie jest to ścisłe. Na podstawie umowy polsko-radzieckiej z 1944 r. o repatriacji, Żydzi obywatele polscy sprzed 1939 r. mieli do niej prawo na równi z Polakami. Hopfingerowie najwidoczniej nie skorzystali z prawa do repatriacji we właściwym czasie, tj. w latach 1945-1947 lub 1956-1957. W innych terminach w grę wchodziła już emigracja, a nie repatriacja, co podlegało w ZSRR innym przepisom i było wielce utrudnione. Ale to wszystko, co dotyczy motywów, jakimi się kierował Hopfinger przenosząc się do Polski, leży tylko w sferze moich domysłów. Są one jednak o tyle uzasadnione, że olbrzymia część Żydów pochodzących z przejętych przez Związek Radziecki terenów Ukrainy Zachodniej i Białorusi Zachodniej starała się przez wiele lat o uzyskanie zezwolenia na repatriację do Polski. Dopiero po 1956 r. repatriacja taka odbywała się na szerszą skalę, przy czym część żydowskich repatriantów traktowała Polskę jako kraj etapowy, przenosząc się dalej na Zachód do innych krajów. Sprawę podniesioną w piśmie córki Hopfingera skierowanym do Sekretariatu KC poleciłem załatwić dla niej pozytywnie. Natomiast moje zaświadczenie wystawione dla jej ojca i dołączone przez nią do jej podania zatrzymałem jako mój dokument, którym posługiwała się ona bezprawnie. Nie wiem, czy robiła to świadomie, czy też nie wiedziała o tym, że ojciec jej uzyskał ode mnie to zaświadczenie podstępnie. Ale niezależnie od tego, nie był to jej dokument, nie miała prawa nim się posługiwać, wobec czego postanowiłem nie zwracać go jej i w ten sposób wycofać go z obiegu. 9. Przeniesienie do Warszawy i przygoda z pluskwami Przez cały okres mojej działalności w Drohobyczu i w innych miastach Zachodniej Ukrainy piastowałem formalnie stanowisko sekretarza związku chemicznego. Ale, jak już wspomniałem, po przegranym strajku w przemyśle rafineryjnym związek został rozgromiony i pod względem finansowym moja działalność była uzależniona od dotacji KPZU. Faktycznie znalazłem się w dyspozycji tej partii. Na dłuższą metę sytuacja taica z różnych względów istnieć nie mogła. Toteż w połowie 1927 r. zarząd główny związku przeniósł mnie do Warszawy, gdzie również miałem pełnić funkcję sekretarza związku. Warszawski oddział związku chemicznego miał swoją siedzibę wspólnie ze Związkiem Robotników Przemysłu Drzewnego12 przy ulicy Chłodnej nr 10. Ale zanim się tam znalazłem i objąłem stanowisko sekretarza, musiałem się przedtem skomunikować z przedstawicielem Wydziału Zawodowego KPP. Kontakt z nim nawiązałem za pośrednictwem znanego szczególnie na terenie Poznania działacza PPS-Lewicy studenta [Leona] Jankowskiego, który w tym czasie zamieszkiwał w Warszawie przy ulicy Pańskiej. Skierował mnie do niego Czuma, który uprzedził go, w jakiej sprawie zgłoszę się do niego. Ten mój pierwszy przyjazd do Warszawy na zawsze utrwalił mi się w pamięci. Przyjechałem w godzinach rannych. Małą walizkę z rzeczami Ofiqjalna nazwa: Związek Zawodowy Robotników Przemysłu Drzewnego w Polsce. osobistego użytku pozostawiłem w przechowalni na Dworcu Głównym. Zatrzymałem przy sobie tylko skórzaną teczkę z nocną bielizną i przyborami do golenia. W kieszeni miałem zaledwie kilka złotych. Przed wyjazdem Czuma zapewnił mnie, że pomoc finansową otrzymam w Warszawie. Toteż nie myśląc nawet o wstąpieniu do jakiejś mleczarni na śniadanie, zaraz po przyjeździe dopytałem się u przechodniów o ulicę Pańską i wkrótce znalazłem się przed drzwiami pokoju zajmowanego przez Jankowskiego. Pokój ten położony na IV czy V piętrze w oficynie dużego domu był jednym z kilku pojedynczych pokoi usytuowanych w systemie korytarzowym, a wejście do korytarza prowadziło przez nie używaną i nie zamykaną kuchnię, do której wchodziło się z klatki schodowej. Niestety drzwi pokoju Jankowskiego zastałem zamknięte. Napisałem więc karteczkę, by czekał na mnie po powrocie, zatknąłem ją za drzwi i wyszedłem na miasto. Jankowski wrócił do swego pokoju około północy. Ja zaś w tym czasie zachodziłem pod drzwi tego pokoju chyba z 10 razy. Na próżno, stale były zamknięte, a moja kartka tkwiła w nich nie naruszona. Jedyny pożytek, jaki odniosłem z jego nieobecności, sprowadzał się do tego, że włócząc się umęczony po ulicach Warszawy zapoznawałem się z ich nazwami i z geografią miasta. Ale za każdym razem, gdy spod zamkniętych drzwi wracałem na miasto, zwłaszcza kiedy zbliżała się godzina 22, o której dozorca zamykał bramę domu, ogarniała mnie coraz bardziej dokuczliwa myśl, co mam zrobić z sobą, jeśli Jankowski w ogóle nie wróci na noc do swego mieszkania. O hotelu nie mogłem nawet myśleć, brak mi było środków. Pozostawały mi tylko dwie możliwości — albo wrócić na Dworzec Główny, by tam spędzić noc, a nazajutrz z samego rana ponownie zapukać do drzwi pokoju Jankowskiego, albo przed zamknięciem bramy ulokować się w opisanej wyżej kuchni i tam oczekiwać na jego powrót. Wybrałem tę drugą możliwość, do czego zachęciło mnie stojące w tej kuchni krzesło — jedyny mebel, jaki się w niej znajdował. Byłem tak zmęczony, że po usadowieniu się na nim wkrótce zasnąłem. I spałbym chyba do rana, lecz w tym czasie nadszedł wreszcie Jankowski, z kartki w drzwiach dowiedział się, że oczekuję na niego, wobec czego rozbudził mnie i po upewnieniu się, co do mojej tożsamości, zabrał do swego pokoju. Po zapoznaniu się z Jankowskim okazało się, że nie podano mu dokładnej daty mojego przyjazdu do Warszawy, tj. kiedy mam się do niego zgłosić. Ponieważ obydwaj pragnęliśmy się wyspać, odłożyliśmy rozmowę do rana i ułożyliśmy się do snu. W pokoju przy przeciwległych ścianach stały dwa żelazne łóżka z pościelą, a w środku między nimi znajdował się stół i kilka krzeseł. Po upływie około trzech godzin ustąpiła krótka, letnia noc, w pokoju zrobiło się widno. Na wpół rozbudzony poczułem, że coś się ze mną dzieje, że jestem ogromnie zmęczony. Cały organizm domagał się snu i wypoczynku, powieki nie chciały się otwierać, były ciężkie jak z ołowiu, a jednocześnie sen gdzieś uciekał ode mnie, czułem jakiś nieprzyjemny świąd skóry. Wreszcie przebudziłem się całkowicie, momentalnie zrzuciłem z siebie kołdrę, czy koc obleczony w białą powłoczkę, i podniosłem się na łóżku. Z przerażeniem patrzę na bieliznę pościelową i na moje ciało. Dziesiątki brązowo--żółtych, grubych od mojej krwi pluskiew porusza się i ucieka przed światłem dziennym. Wyskakuję z łóżka i z obrzydzeniem duszę na swoich nogach pluskwy, które wydzielają przy tym gryzący w gardle, śmierdzący odór, pozostawiając na moim ciele czerwone plamy rozmazanej krwi. O powrocie do łóżka nie mogło być mowy. Usiadłem więc przy stole i obserwuję Jankowskiego, lecz ten śpi spokojnie, jakby żadna pluskwa nie miała do niego dostępu. Wprost trudno mi pojąć, jak można być tak niewrażliwym na operacje dokonywane przez te pasożyty na żywym organizmie człowieka. Czekam, aż się przebudzi, by go o to zapytać. Tymczasem gdzieś z podłogi, ze stołu, z krzesła na którym siedzę wyłażą nowe pluskwy i usiłują się dobrać do mojej skóry. Tępieje z zaciekłością iż obrzydzeniem. Wreszcie Jankowski otworzył oczy i widząc, że nie leżę w łóżku, zapytał mnie, dlaczego tak wcześnie wstałem. Kiedy z kolei ja zapytałem go, jak może spać w tym roju pluskiew, ogarnęła go wesołość. „Mnie nie gryzą — powiedział — moja krew im nie smakuje, one garną się do nowych lokatorów". Patrzyłem na anemiczną, piegowatą twarz Jankowskiego, na jego niedużą głowę ozdobioną rudą czupryną, na całą jego chudą postać i naprawdę podziwiałem jego odporność na pluskwy, jego humorystyczny pogląd na tak dokuczliwe pasożyty. Sam nie potrafiłem się na to zdobyć. Gdy wypadło mi pozostać jeszcze na następną noc w pokoju Jankowskiego, spędziłem ją znowu przy stole na siedząco, on zaś spał spokojnie snem sprawiedliwego w swoim zapluskwionym łóżku. Są widocznie organizmy ludzkie, które dostosowały się do współżycia z pluskwami, żyją z nimi jakby w symbiozie. Przemawia za tym także moje drugie analogiczne doświadczenie z okresu okupacji. Ten kilkunastoletni przeskok w czasie jest o tyle uzasadniony, że dotyczy tego samego tematu. Otóż latem 1943 r. wyszukano mi kwaterę na Starym Mieście, w mieszkaniu jednego z członków PPR, z zawodu kelnera, który razem z żoną zajmował mieszkanie złożone z pokoju i kuchni w domu — o ile się nie mylę — przy ulicy Freta. W omówionym dniu zjawiłem się tam wieczorem, gospodarze przyjęli mnie życzliwie, poczęstowali herbatą i po dłuższej pogawędce każdy znalazł się w przeznaczonym dla niego łóżku. Moje polowe łóżko stało przy ścianie, między łóżkami gospodarzy ustawionymi przy przeciwległych ścianach. Środek pokoju zajmował stół wraz z krzesłami. W kilka minut po zgaszeniu światła, leżąc w łóżku poczułem, jak pluskwy zaczynają się dobierać do moich stóp. Zacząłem ocierać noga o nogę i rozgniatać to robactwo. Stało się dla mnie jasne, że tej nocy spać nie będę. Nie chciałem jednak opuszczać łóżka przed zaśnięciem gospodarzy. Uważałem, że mógłbym ich tym urazić, wyrządzić im przykrość. Gniotłem więc przez pewnien czas pluskwy na sobie, nie podnosząc się z pościeli. Ale gdy pluskwy zaczęły rozwijać coraz bardziej zajadłą ofensywę, gdy poczułem je nie tylko na nogach, ale i na rękach i prawie na całym ciele, nie wytrzymałem ich ataku, postanowiłem opuścić łóżko i — podobnie jak niegdyś u Jankowskiego — ulokować się na krześle przy stole. Starałem się to uczynić jak najciszej, by nie obudzić gospodarzy. Żona kelnera zauważyła to jednak, względnie usłyszała, jak usadawiam się przy stole, gdyż zapytała: „Co to, nie możecie spać?". „Nie zwracajcie na mnie uwagi, prześpię się przy stole, bo w łóżku dokuczają mi pluskwy" — odpowiedziałem. „To dlatego — odrzekła — że pierwszy raz tu śpicie, a pluskwy zawsze garną się do nowego człowieka. Ale po paru nocach przestaną warn dokuczać, można się do nich przyzwyczaić. Nas wcale nie gryzą" — dodała również w imieniu swojego męża, który nie reagował na nasz dialog. Rzeczywiście, oboje wkrótce zasnęli. Ja natomiast, siedząc przy stole, stałem się pastwą pluskiew, które — tak samo jak w pokoju Jankowskiego — wyłaziły z różnych szczelin stołu, krzeseł i podłogi, pełzły po moich nogach i rękach, wpijały się w moją skórę, aż zmusiły mnie do zmiany miejsca. Przeniosłem się z krzesłem do okna i złożywszy głowę na rękach opartych na jego parapecie chciałem choć trochę się zdrzemnąć. Ale i w tym miejscu pluskwy nie dały mi spokoju. Gdy zaczęło świtać, ubrałem się bez szmeru, schowałem do teczki swoją nocną bieliznę i spoglądając co chwila na zegarek z niecierpliwością oczekiwałem na otwarcie bramy przez dozorcę. Postanowiłem bowiem opuścić to mieszkanie jeszcze podczas snu jego właścicieli, co mi się powiodło. Więcej tam nie powróciłem, a właścicielom przesłałem podziękowanie za dobrą wolę, jaką wykazali w stosunku do mnie. W przedwojennej Warszawie zapluskwienie mieszkań występowało dość szeroko. Niejeden raz jeszcze musiałem w swym życiu kwaterować w towarzystwie tych pasożytów. Ale było to niczym w porównaniu z tym, czego doświadczyłem w przytoczonych przypadkach — w pokoju Jankowskiego i w mieszkaniu na Starym Mieście. 10. Warszawski oddział związku chemicznego Pierwsze tygodnie mojej pracy w warszawskim oddziale związku chemicznego upłynęły na zapoznaniu się ze stanem faktycznym związku, z zasięgiem jego oddziaływania oraz z aktywem związkowym. Sytuacja nie przedstawiała się zbyt budująco. Po powstaniu PPS-Lewicy i opano- r waniu przez tę partię Zarządu Głównego Związku Zawodowego Robotników Przemysłu Chemicznego i Pokrewnych, nazywanego potocznie związkiem Czumy, warszawskie organizacje fabryczne tego związku stały się areną walk politycznych, które rozpętali prawicowi pepe-sowcy spod znaku Żuławskiego przeciwko komunistom, przeciwko związkowi Czumy. Przeciwnicy tego związku mieli silne pozycje w okręgu warszawskim. W rezultacie tej walki oderwali oni od związku Czumy niemal wszystkie większe zakłady przemysłowe, takie jak fabryka „Franaszka" w Warszawie, fabryka zapałek „Płomyk" na Pelcowiźnie, fabryki zapałek w Błoniu i Mszczonowie pod Warszawą oraz inne zakłady, względnie rozłożyli i rozbili fabryczne organizacje związkowe, a następnie działając pod egidą Centralnej Komisji Związków Zawodowych powołali do życia rozłamowy krakowski związek chemiczny. Gdy objąłem funkcję sekretarza związku chemicznego w Warszawie, spośród wszystkich większych zakładów fabrycznych, w których poprzednio związek nasz posiadał swoje organizacje, jedynie w fabryce zapałek „Płomyk" na Pelcowiźnie działała jeszcze fabryczna organizacja tego związku, opierając się rozbijackiej działalności pepesowców. W fabryce tej pracowało wielu komunistów, którzy cieszyli się zaufaniem i szerokim poparciem załogi. Oni to właśnie stanowili główną opokę związku, kierowali jego fabryczną organizacją. Przyczyniała się do tego przede wszystkim jedna z robotnic, mająca szerokie poparcie wśród robotników, głównie u kobiet, które stanowiły większość załogi. Ta aktywistka związkowa, powołana przez robotników na stanowisko delegata fabrycznego, jednocześnie przynależała do KPP i miała już za sobą dwuletni wyrok za działalność komunistyczną. Stała się ona później moją żoną13. Pepesowcy nie przebierali w środkach, by doprowadzić do usunięcia jej ze stanowiska delegata fabrycznego i do pozbawienia jej pracy. Z pomocą przyszła im policja. Kiedy bowiem z ramienia związku, jako delegat fabryczny, miała ona wziąć udział w konferencji z przemysłowcami szwedzkimi w sprawach warunków pracy i płacy w fabryce zapałek „Płomyk", w przeddzień tej konferencji została zatrzymana w tramwaju przez tajną policję i osadzona w areszcie. Jednocześnie brukowa prasa warszawska oskarżyła ją — przytaczając jakąś zmyśloną historię — o działalność komunistyczną. Gdy poszkodowana zażądała sprostowania i odwołania fałszywych oskarżeń, redaktor gazety zalecił jej cynicznie, żeby dochodziła prawdy na drodze wytoczenia redakcji sprawy sądowej. Wytworzoną sytuację wykorzystała dyrekcja fabryki „Płomyk" do usunięcia jej z pracy. W obawie jednak przed protestem załogi za- Zofia Gomułkowa, z domu Lawa Szoken. proponowano jej, żeby sama zwróciła się o zwolnienie z pracy, w zamian za co przyrzeczone wypłacenie półrocznego zarobku. Wobec odrzucenia tej propozycji dyrekcja fabryki poleciła usunąć jej numer kontrolny z gablotki na portierni i zakazała "wstępu do fabryki. Na wieść o tym załoga „Płomyka" zastrajkowała, domagając się cofnięcia tych zarządzeń i przyjęcia jej z powrotem do pracy. Strajk miał charakter żywiołowy, prowadzono go pod hasłem obrony delegata. Inicjatorem i organizatorem strajku były kobiety. Ale nie wszyscy chcieli walczyć w obronie komunistki, mimo że z korzyścią dla robotników wywiązywała się ona z obowiązków delegata. Pod wpływem propagandy antykomunistycznej podjętej przez elementy endeckie, z którymi po cichu sympatyzowali prawicowi pepesowcy, pierwsi wyłamali się ze strajku i rozbili solidarność walczących robotnicy placowi, a po dwóch dniach cała załoga podjęła pracę. Wyrzuconej z pracy komunistce, pełniącej funkcje delegata robotników dyrekcja fabryki wypłaciła przewidziane umową ze szwedzkim koncernem zapałczanym odszkodowanie w wysokości sześciomiesięcznych zarobków. Przegrana walka w jej obronie pociągnęła za sobą dalsze osłabienie pozycji związku czechowickiego w fabryce „Płomyk" na Pelcowiźnie, działającego jako oddział drugi tego związku. Działający także w tej fabryce oddział związku krakowskiego skupiał w swoich szeregach garstkę prawicowych pepesowców z Boczkowskim na czele. Oprócz oddziałów związku czechowickiego i krakowskiego, w „Płomyku" usiłowała usadowić się także „Praca Polska", organizacja związkowa typu faszystowskiego, utworzona w 1927 r. przez Stronictwo Narodowej Demokracji. W tym stanie rzeczy stopień zorganizowania załogi „Płomyka" mierzony opłacalnością składek związkowych był bardzo nikły. Pozostając w kontakcie z Józefem Łukasikiem, byłym wieloletnim sekretarzem czechowickiego związku chemicznego na okręg warszawski oraz generalnym sekretarzem Związku Robotników Przemysłu Papierniczego, który — jak już wspomniałem — połączył się ze związkiem chemicznym, podjąłem próby odbudowania utworzonego w początkach 1926 r. oddziału związku chemicznego w Mirkowskiej Fabryce Papieru w Jeziornie pod Warszawą. Ta, przed niedawnym jeszcze czasem, forteca komunistyczna leżała w tym czasie w gruzach, w wyniku przegranego strajku podjętego przez załogę w końcu maja 1926 r. Strajk ten zorganizowany bez udziału fabrycznej organizacji związkowej, proklamowała i prowadziła komórka KPP działająca w tej fabryce, wyłaniając komitet strajkowy złożony głównie z członków partii. Po z górą dwumiesięcznej walce strajk został złamany w drodze represji policyjnych i przy użyciu wojska oraz masowych aresztowań, w tym całego komitetu strajkowego. W początkach 1927 r. odbyła się rozprawa sądowa wytoczona aresztowanym członkom komitetu strajkowego, z których 8 zostało skazanych na karę od trzech miesięcy do półtora roku więzienia. Po złamaniu strajku wyrzucono z pracy przeszło stu robotników, najaktywniejszych uczestników strajku. Próby odbudowania związku, które podjąłem w rok po złamaniu strajku, nie przyniosły rezultatu. Nawiązałem tylko kontakt z niektórymi robotnikami, których wskazał mi Łukasik, jednak nie zdołałem ich nakłonić do zaangażowania się w pracy nad odbudową organizacji związkowej. Każdy z nich miał jeszcze przed oczami los swoich współtowarzyszy wyrzuconych z pracy i nie chciał się na to samo narazić. Główną bazę związku chemicznego w Warszawie stanowił w tym czasie jego I oddział, mający swoją siedzibę przy ulicy Chłodnej 10 i obejmujący w swych szeregach robotników licznych, drobnych zała-dów przemysłu chemicznego, pozostających w olbrzymiej większości w rękach przedsiębiorców żydowskich, zatrudniających od kilku do kilkunastu robotników, przeważnie narodowości żydowskiej. Były to farbiarnie, wytwórnie farb i różnych chemikalii, pralnie chemiczne i inne branże drobnej wytwórczości. W tych drobnych zakładach pracy związek zrzeszał około 300 członków opłacających składki, przy czym poszczególne branże tworzyły w związku własne sekcje, którymi kierował zwykle trzyosobowy zespół wybierany na ogólnych zebraniach członków danej sekcji. Do związku należeli przeważnie ludzie młodzi, odznaczający się dużą werwą i aktywnością. W znacznej części byli to członkowie KPP i ZMK głównie z dzielnicy muranowskiej. Na zebraniach członkowskich, które odbywały się w lokalu przy ulicy Chłodnej, niemal każdy z uczesników miał coś do powiedzenia, dobijał się o udzielenie mu głosu, zwłaszcza gdy na zebraniach tych omawiano plany podjęcia akcji o poprawę warunków pracy i płacy w danej branży, względnie gdy chodziło o podjęcie decyzji w sprawie rozpoczęcia lub zakończenia akcji strajkowej. Zebrania takie przeciągały się nieraz do późnych godzin nocnych, czemu nie potrafiłem zapobiec, chociaż z tytułu piastowanej funkcji sekretarza na tych zebraniach przewodniczyłem i kierowałem ich przebiegiem. Zdarzało się, że niektórzy dyskutanci przemawiali w języku żydowskim, co stawiało mnie w trudnym położeniu, gdyż języka tego nie rozumiałem. W takich przypadkach musiałem korzystać z pomocy tłumacza. Jeśli chodzi o warunki pracy i płacy, to niemal w każdej branży drobnej wytwórczości występowały szeroko takie zjawiska, jak dość głębokie zróżnicowanie zarobków w poszczególnych zakładach pracy danej branży, łamanie ośmiogodzinnego dnia pracy, niepłacenie za nadliczbowe godziny pracy względnie nie opłacanie pracy w godzinach nadliczbowych według ustawowych stawek, niezgłaszanie lub zgłaszanie z opóźnieniem niekórych pracowników do Kasy Chorych i tym podobne łamanie ówczesnego ustawodawstwa pracy. Sprawy te nie schodziły z porządku dziennego działalności związku, były przedmiotem ciągłych interwencji i zatargów rozwiązywanych często przy pomocy inspektora pracy. Ujednolicenie wysokości zarobków w poszczególnych zakładach drobnej wytwórczości należało do głównych postulatów robotniczych. Praktycznie było to jednak prawie niemożliwe do przeprowadzenia, przede wszystkim dlatego, że właściciele przedsiębiorstw danej branży nie mieli własnej organizacji, a tym samym związek nie miał partnera do rozmów, nie mógł więc zawrzeć układu zbiorowego i na tej drodze ujednolicić płacę pracowników danej branży. Żądania podwyżkowe robotników związek przedstawiał każdemu właścicielowi przedsiębiorstwa, gdzie istniała grupa lub organizacja związkowa, której przedstawiciele prowadzili z nim pertraktacje, kończące się zazwyczaj jakimś kompromisem, przy czym właściciel z reguły odmawiał podpisania jakiejkolwiek umowy ze związkiem. Zróżnicowanie poziomu zarobków wynikało również z tej przyczyny, że związek nie docierał do wszystkich zakładów pracy danej branży, nie w każdym z nich miał swoją organizację, wskutek czego nie mógł w ogóle oddziaływać na kształtowanie się zarobków robotniczych w tych zakładach. Ale zwycięska walka o podwyżkę zarobków przeprowadzana przez związek najczęściej w drodze strajku w tych zakładach pracy, w których działały organizacje związkowe, miała to do siebie, że pobudzała robotników zakładów pracy, do których związek nie docierał, do wstępowania w jego szeregi, by przy jego pomocy podciągnąć swoje zarobki do poziomu, jaki w wyniku walki osiągnęli robotnicy innych zakładów pracy w danej branży. Pierwsza taka zwycięska walka przeprowadzona przez związek pod moim kierownictwem miała miejsce w branży farbiarskiej. W strajku trwającym ponad tydzień uczestniczyło wówczas kilkuset robotników, w ich liczbie także robotnicy z zakładów pracy, w których przed strajkiem nie istniały organizacje związkowe. Utworzono je dopiero w toku walki, gdy robotnicy zakładów objętych strajkiem zwrócili się do swoich współtowarzyszy nie należących do związku z apelem o przyłączenie się. W rezultacie strajku właściciele przedsiębiorstw zgodzili się w zasadzie na ujednolicenie wysokości stawek płacowych za jednakową pracę, co dla poszczególnych zakładów oznaczało poważne zróżnicowanie podwyżek płac w zależności od ich poziomu przed strajkiem. Z punktu widzenia konkurencji odpowiadało to interesom tych właścicieli farbiarni, w których płace robotnicze były przed strajkiem najwyższe, uderzało zaś w tych, którzy najgorzej opłacali robotników. W określonym sensie ta pierwsza grupa właścicieli była sojusznikiem związku, naciskając ze względów konkurencyjnych na drugą grupę, by przyjęła wysuwane przez związek żądanie ujednolicenia płac. Natomiast żaden z nich nie wyraził zgody na zawarcie ze związkiem umowy pisemnej, potwierdzającej ustaloną już ustnie wysokość nowych stawek płacowych. Umowa utrudniałaby bowiem łamanie przyjętych zobowiązań i dowolne postępowanie w przyszłości, kiedy zaistnieją ku temu odpowiednie warunki, zwłaszcza kiedy pogorszy się koniunktura i wzrośnie bezrobocie. Sekretarz okręgu warszawskiego czechowickiego związku chemicznego obsługiwał organizacje związkowe nie tylko na terenie Warszawy i województwa warszawskiego, lecz także na polecenie centrali oddziały związku istniejące w innych województwach, m.in. oddział związku przy fabryce zapałek w Pińsku na Białorusi. 11. Podróż na Polesie Niedługo po VHI Zajeździe związku, chyba we wrześniu 1927 r., na zaproszenie zarządu oddziału wyjechałem do Pińska, by obsłużyć zebranie członków organizacji związkowej tego oddziału, a także spotkać się z robotnikami fabryki zapałek. Jak już wspominałem, zebrania związkowe, nawet członkowskie, odbywane w miejscowościach położonych na terenie Ukrainy Zachodniej i Białorusi Zachodniej musiały być zgłaszane miejscowym władzom administracyjnym przez organiztorów zebrania na 8 dni przed jego terminem. W zawiadomieniu o zebraniu należało wyszczególnić porządek jego obrad oraz imię i nazwisko, a także miejsce zamieszkania referenta, jeśli pochodził on z innej miejscowości. Zgodnie z tym wymogiem administracyjnym zarząd oddziału związku w Pińsku zawiadomił tamtejsze starostwo o dacie zebrania robotników fabryki zapałek oraz o tym, że na zebraniu przemawiać będzie sekretarz okręgowy związku W. Gomułka z Warszawy. Starostwo nie zakazało zebrania, natomiast zasięgnęło w Warszawie opinii o mojej osobie. Najwidoczniej defensywa warszawska przedstawiła mnie jako komunistę, gdyż po przyjeździe do Pińska zaledwie zdążyłem przywitać się z oczekującymi na mnie członkami zarządu oddziału związku, podeszła do mnie mundurowa policja nakazując mi, abym udał się razem z nimi do starostwa. Od razu przypomniał mi się Stryj. W Pińsku jednak wydarzenia potoczyły się nieco inaczej. Wiedziałem, że na nic zdadzą się moje protesty, złożyłem je tylko dla formy. Doprowadzony do gmachu starostwa, wkrótce znalazłem się przed obliczem starosty. Stanowisko to sprawował wówczas osobnik nazwiskiem Sanojca, na co wskazywała znajdująca się na biurku i zauważona przeze mnie wizytówka. Takie samo nazwisko nosił jeden z posłów na Sejm z ramienia Stronnictwa Ludowego „Wyzwolenie". Nie wiem jednak, czy starostę w Pińsku łączyło z nim jakieś pokrewieństwo. Starosta zastosował wobec mnie bardzo prymitywne metody śledztwa. Stwierdził przede wszystkim, iż jest mu wiadome, że przyjechałem do Pińska po to, by skontaktować się z komunistami działającymi w fabryce zapałek i udzielić im instrukcji partyjnych. Nazwiska tych komunistów są mu także znane. Policja także dobrze wie, w jakim celu przyjechałem do Pińska, wobec czego postanowiła mnie aresztować. Radzi mi przeto, bym mu oddał zaraz wszystkie kompromitujące mnie materiały i notatki, które posiadam przy sobie, co wyjdzie tylko na moją korzyść. Zareagowałem bardzo ostro. Zarzuciłem mu, że to on wymyślił tę historię o komunistach i o celu mojego przyjazdu do Pińska. Oświadczyłem, że aresztowanie mnie byłoby bezprawiem, gdyż policja nie ma i nie znajdzie u mnie niczego, co mogłoby uzasadniać taki krok. Starosta był wściekły. Nie usiłował już odgrywać głupiej roli mojego obrońcy przed policją. Prawdopodobnie doszedł do wniosku, iż rzeczywiście nie mam przy sobie żadnych kompromitujących materiałów. „A jednak policja znajdzie powód do zatrzymania pana" — powiedział zirytowany starosta. „Oskarżymy pana o włóczęgostwo. Władze państwowe mają prawo odsyłać włóczęgów do ich miejsc zamieszkania konwojem na piechotę, od posterunku do posterunku policji. Z panem też możemy tak postąpić" — zakończył starosta i nacisnął na guzik dzwonka pod blatem biurka, przy którym siedzieliśmy naprzeciw siebie. Bezzwłocznie zjawił się policjant, który na polecenie starosty doprowadził mnie na komisariat policji. Była chyba godzina 10 rano. Po przeprowadzeniu osobistej rewizji znalazłem się w brudnej, bardzo ciemnej celi, w której siedziałem do następnego dnia, do godzin południowych. Zwróciłem się do dyżurnego policjanta, by za moje pieniądze zatrzymane w depozycie zakupiono mi coś do zjedzenia. Gdy po dostarczeniu mi zamówionych artykułów żywnościowych (chleb, wędliny), zabrałem się do jedzenia, gdzieś spod drewnianych, brudnych, aresztanckich nar przeznaczonych do spania wylazło kilka wielkich szczurów, które zaczęły uganiać po celi widocznie w poszukiwaniu żywności. Nie okazywały przy tym najmniejszego strachu przede mną — przeciwnie—budziły uczucie lęku we mnie. W obawie, by nie wylazły na nary, na których złożyłem swoją „wałówkę" i siedziałem z podciągniętymi pod brodę kolanami, rzucałem im na betonową posadzkę celi kawałki chleba, który z apetytem pożerały. Jednocześnie nie skąpiłem pożywienia dla siebie w przekonaniu, że to czego sam od razu nie zjem i pozostawię sobie na później, padnie pastwą szczurów. W celi nie było bowiem żadnej szafki lub innego niedostępnego dla szczurów miejsca, w którym możnaby przechowywać żywność. Świadomość przebywania w towarzystwie szczurów i obawa, by nie przedostały się do mnie na nary, nie pozwalała mi zasnąć. W ubraniu i obuwiu spędziłem noc, obserwując w świetle żarówki wychodzące od czasu do czasu na posadzkę celi szczury. Z Pińska odesłano mnie pod eskortą policjanta do Brześcia nad Bugiem. Przed wyjazdem oddano mi pieniądze, dokumenty osobiste, teczkę skórzaną z różnymi materiałami. Zarazem zakomunikowano mi, że bilet kolejowy muszę nabyć za własne środki, a podróż odbędę w towarzystwie policjanta. Miało to oznaczać, że nie jestem aresztowany, a tylko z polecenia władz administracyjnych deportowany do swego miejsca zamieszkania. Na pytanie, dlaczego odsyłają mnie do Brześcia, a nie do Warszawy, usłyszałem odpowiedź, że z Brześcia pojadę dalej. Upewniwszy się co do tego, że koszty podróży asystującego mi policjanta nie będą mnie obciążać, zgodziłem się na pokrycie z własnych środków kosztu biletu kolejowego do Brześcia, mimo że to wymaganie policji nie miało podstawy prawnej. Od chwili opuszczenia komisariatu policji w Pińsku przez cały czas podróży nie odstępował ode mnie policjant. Zachowywał się jednak przyzwoicie, szedł razem ze mną, a nie za mną, w wagonie kolejowym zajęliśmy miejsca przy oknie, siedząc milcząco naprzeciw siebie, obok nas siedzieli inni pasażerowie. Na zewnątrz nic nie wskazywało na to, że ja jestem aresztantem, a on mnie konwojuje. W wagonie przyszło mi na myśl, żeby zawiadomić listownie Warszawę o tym, co mnie spotkało w Pińsku. Miałem przy sobie wieczne pióro, a w tbczce koperty, znaczki pocztowe i blok listowy. Jadąc z Warszawy do Pińska podczas postoju pociągu w Brześciu zauważyłem na budynku stacji kolejowej skrzynkę pocztową, tuż obok wejścia z peronu do bufetu kolejowego. Mogłem więc wrzucić list do tej skrzynki, gdy wraz z policjantem wysiądziemy w Brześciu z pociągu. W każdym razie postanowiłem spróbować. Mój konwojent obserwował w milczeniu i z pewnym niezdecydowaniem wszystkie czynności wiążące się z napisaniem listu i przygotowaniem go do wysyłki. Nie wiedział, jak powinien na to reagować. Ja zaś zachowywałem się tak, by mu wykazać, że nie zwracam na niego uwagi. Zakleiwszy kopertę z listem schowałem ją do teczki, co — jak mi się wydawało — uspokoiło policjanta. Gdy znaleźliśmy się na peronie stacji kolejowej w Brześciu, zwróciłem się do niego, żebyśmy zaszli do bufetu, gdyż jestem głodny i chciałbym coś zjeść. Nie sprzeciwił się temu. Na peronie było mnóstwo ludzi. Zmierzając w kierunku bufetu w pobliżu skrzynki listowej otworzyłem swoją teczkę, wyjąłem z niej list i na oczach zdziwionego policjanta wrzuciłem go spokojnie do skrzynki. Spojrzał na mnie niezbyt przyjaźnie, lecz nie rzekł ani słowa. Zresztą na sprzeciw było już za późno. List znajdował się już w skrzynce. Przypuszczam jednak, że policjant sam nie wiedział, jak w konkretnym przypadku powinien postąpić — zezwolić czy nie zezwolić na pisanie i wysyłkę listu. Oddano mi przecież pieniądze, dokumenty, materiały piśmienne i inne, sam zapłaciłem za bilet kolejowy, a jednocześnie byłem aresztantem, którego policja w Pińsku przekazywała pod eskortą policji w Brześciu. Nic dziwnego, że policjant mógł się w tym wszystkim zgubić. W bufecie kolejowym wypiłem szklankę herbaty, zaopatrzyłem się w kanapki, po czym policjant doprowadził mnie nie do komisariatu policji —jak się spodziewałem—lecz do więzienia w twierdzy brzeskiej. Tam znowu zabrano do depozytu to wszystko, co oddano mi w Pińsku, i po przeprowadzeniu rewizji osobistej osadzono mnie w niedużej, lecz nadspodziewanie czystej celi. Znajdowała się ona gdzieś na uboczu, gdyż w ciągu dwóch dni, które w niej spędziłem, nie dochodziły do moich uszu żadne odgłosy życia więziennego. Tylko w pierwszą noc po przybyciu usłyszałem jakieś głuche, z daleka płynące jęki człowieka, być może torturowanego lub cierpiącego z innego powodu. W celi siedziałem sam, z czego byłem nawet zadowolony. Mogłem bowiem spokojnie spać i leżeć na czystych narach, choć nie dano mi ani siennika, ani poduszki i koca. Zaopatrzono mnie tylko w miskę i łyżkę oraz otrzymywałem normalny wikt więzienny. Z Brześcia przewieziono mnie pod eskortą policyjną do Warszawy, lecz tym razem podróżowałem na koszt państwa. Nikt mi nie proponował, bym zapłacił za swój bilet kolejowy. Dowodzi to, że pod tym względem policja w Pińsku dopuściła się nadużycia. Natomiast moje pieniądze i dokumenty wręczono policjantowi, który przekazał je wraz ze mną komendzie policji w Warszawie, mieszczącej się przy ulicy Ciepłej (tzw. powiatówka), gdzie mnie znowu osadzono w aresztanckiej celi. Pamiętam, że w gamchu policji przy ul. Ciepłej znalazłem się w sobotę w godzinach popołudniowych. Przed osadzeniem mnie w celi domagałem się dość natarczywie od dyżurnego oficera policji, by mnie natychmiast zwolniono, gdyż zostałem zatrzymany bezprawnie. Oświadczył mi, że na zwolnienie muszę zaczekać do poniedziałku, gdyż w sobotę o tej porze jest już za późno, by to załatwić, a niedziela w ogóle nie wchodzi w rachubę, bo nikt z kompetentnych dla takich spraw ludzi również w tym dniu nie urzęduje. Musiałem więc jeszcze dwie noce spędzić na aresztanckich narach, zanim wypuszczono mnie na wolność. Składanie zażaleń lub domaganie się od zwierzchnich władz państwowych wyciągnięcia konsekwencji wobec winnych pozbawienia mnie wolności bez żadnych ku temu podstaw, było zupełnie bezcelowe. W najlepszym przypadku mogłem otrzymać odpowiedź, że policja działała w ramach swoich uprawnień i w żadnej miejscowości nie przetrzymywała mnie ponad dopuszczalne 48 godzin. Tak się zakończyła moja pierwsza próba obsłużenia zebrania robotników fabryki zapałek w Pińsku zwołanego przez kierownictwo tamtejszego oddziału związku. W kilka lat później zamierzałem ponownie dotrzeć do załogi tej fabryki i do jej organizacji związowej, lecz ta druga próba zakończyła się jeszcze gorzej, o czym będzie mowa, gdy na kartach tych wspomnień dojdę do tego okresu. 12. Vni Zjazd ZZRPCHiP RP Zarząd Główny Związku Zawodowego Robotników Przemysłu Chemicznego i Pokrewnych zwołał w sierpniu 1927 r. VIII Zjazd związku, który odbył się w Częstochowie, przy udziale ponad stu delegatów reprezentujących 55 oddziałów związkowych obsługiwanych przez 4 sekretariaty okręgowe — dziedzicki, zagłębiowski, warszawski i środkowomałopol-ski. W zjeździe tym uczestniczyłem jako sekretarz okręgu warszawskiego, piastując to stanowisko od dwóch miesięcy. W myśl statutu każdy oddział związkowy wybierał delegatów na zjazd w proporcji: l delegat na 100 członków związku opłacających składki, przy czym na niepełną setkę, lecz nie mniej niż 20 członków przypadał również jeden delegat. Przed rozłamowymi decyzjami Komisji Centralnej Związków Zawodowych organizacje związkowe niewątpliwie stosowały się do tych postanowień statutu, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, że wśród delegatów wybieranych corocznie na zjazdy związku pokaźny odsetek stanowili zwykle delegaci o przekonaniach komunistycznych. Zarówno Zarząd Główny ZZRPChiP, jak i jego organizacje w kraju były zatem zainteresowane w tym, by wybory delegatów stanowiły wierne odbicie politycznych tendencji nurtujących poszczególne organizacje związkowe. Ale w 1927 r., kiedy działały dwa związki chemiczne walczące między sobą o wpływy polityczne wśród klasy robotniczej, zarówno jeden, jak i drugi, kierując się względami propagandowymi, w swoich oficjalnych publikacjach przedstawiał nieprawdziwy, czyli wybitnie zawyżony stan liczbowy członków zrzeszonych w jego szeregach. Według liczby delegatów biorących udział w VHI Zjeździe czechowic-kiego związku chemicznego jego stan liczebny powinien sięgać w tym czasie ok. 10 tysięcy członków opłacających składki. W sprawozdaniu zarządu głównego określono ten stan na ok. 6 tysięcy członków. Liczba ta jest zawyżona. W rzeczywistości związek liczył w tym okresie nie więcej niż 3 tysiące członków opłacających składki. Dochodzę do takiego wniosku na podstawie znanego mi stanu organizacji związkowych w okręgach warszawskim i zagłębiowskim. Dwa miesiące przed VIII Zjazdem czechowickiego związku chemicznego (25 — 26 czerwca 1927 r.) odbył się I Zjazd krakowskiego związku chemicznego, który — według złożonych na tym zjeździe sprawozdań — miał liczyć w tym czasie około 4 tysiące członków. Nie ulega wątpliwości, że liczba ta została co najmniej dwukrotnie zawyżona. Rozłamowy związek krakowski mógł mieć w tym czasie najwyżej 2 tysiące członków opłacających składki. Mimo odrzucenia przez I Zjazd krakowskiego związku chemicznego propozycji złożonej pisemnie w maju 1927 r. przez zarząd główny czechowickiego związku w sprawie zwołania wspólnego zjazdu delegatów obu związków, wybranych pod wspólną kontrolą, w proporcji przewidzianej przez statuty obu związków, 13. jeden delegat na stu członków opłacających składki — VIH Zjazd czechowickiego związku chemicznego, stojąc twardo na gruncie jedności klasowego ruchu związkowego oraz pragnąc doprowadzić do likwidacji zaistniałego rozłamu, poparł poprzednie propozycje kierownictwa związku i przyjął odpowiednią uchwałę w sprawie połączenia obu związków chemicznych. Uchwała ta przedłożona przez wieloletniego sekretarza związku, komunistę Jana Braułę, który w tym czasie kierował sekretariatem okręgowym w Dziedzicach, formułowała zasady połączeniowe opierając się na podstawowych założeniach demokracji wewnątrzzwiązkowej, wysuwała na czoło zasadę proporcjonalnych wyborów na wszystkich szczeblach, przy zagwarantowaniu członkom wolności przekonań politycznych w połączonym związku. Tę platformę połączeniową czechowicki związek chemiczny będzie wysuwał i w następnych latach, lecz bezskutecznie. Komisja Centralna pozostawała głucha na wszelkie wołania o jedność klasowych związków zawodowych, odnosiła się z nieprzejednaną wrogością do lewicowego ruchu związkowego kierowanego przez komunistów, mimo że jedność ta leżała w żywotnych interesach klasy robotniczej. Polityczne oblicze VIE Zjazdu charakteryzowały nie tylko podjęte na nim uchwały, lecz także uczestnictwo w zjeździe, w charakterze gości wybitnych działaczy rewolucyjnego ruchu robotniczego w Polsce w osobach Stanisława Burzyńskiego i Henryka Bitnera. Burzyński, będąc w tym czasie zastępcą członka KC KPP, pełnił funkcję sekretarza Zarządu Głównego Związku Kapeluszników14 i w tym charakterze wygłosił na zjeździe przemówienie powitalne. Poznałem go wkrótce po przybyciu do Warszawy, a później spotykałem się z nim po linii partyjno-związkowej. W latach 1930-32 był posłem na Sejm z ramienia KPP, a po uwięzieniu został przekazany do Związku Radzieckiego w ramach wymiany więźniów. W latach 1932-1936 wchodził w skład Biura Politycznego KC KPP oraz z ramienia rewolucyjnego ruchu związkowego w Polsce zasiadał w kierownictwie Czerwonej Międzynarodówki Związkowej (Profintern). W 1937 r. podzielił los wszystkich polskich działaczy komunistycznych przebywających w ZSRR — został aresztowany i stracony, a w 1956 r. rehabilitowany. Drugi z wymienionych, Henryk Bitner, należał do plejady tych działaczy rewolucyjnych, którzy w drodze połączenia PPS-Lewicy i SDKPiL powołali do życia KPRP. W czasie przebywania w więzieniu został powołany przez II Zjazd KPP na członka Komitetu Centralnego. Z ramienia KPP uczestniczył w kongresach Międzynarodówki Komunistycznej, a w latach 1928-1929 zasiadał w Sejmie, jako poseł komunistyczny wybrany przez klasę robotniczą Łodzi. Wydany przez Sejm sądom, 14 Ofiqalna nazwa: Związek Zawodowy Kapeluszników w Polsce. musiał emigrować z Polski. Jako historyk polskiego ruchu robotniczego pracował później w Instytucie Marksa-Engelsa-Lenina przy KC WKP(b) w Moskwie. Spotkał go ten sam los, co Burzyńskiego. W1927 r. Bitner był przewodniczącym Stowarzyszenia Wolnomyślicieli Polskich i z ramienia tej organizacji przemawiał do uczestników VIE Zjazdu związku chemicznego. W licznym gronie występujących na zjeździe znajdował się także członek Zarządu Głównego Związku Robotników Przemysłu Szklanego — Chodyko, który witał zjazd w imieniu tego związku, w partii zaś pełnił on w tym czasie funkcję sekretarza okręgowego KPP na okręg Częstochowa — Piotrków. Z gości zagranicznych uczestniczyli w zjeździe przedstawiciele lewicowych związków zawodowych Czechosłowacji i Związku Robotników Przemysłu Chemicznego Danii. Wszystko to wskazuje, jak wielką wagę przywiązywała KPP do tego zjazdu, jak w ogóle do czechowickiego związku chemicznego, który wówczas i przez cały okres swego isnienia odgrywał doniosłą rolę w lewicowym ruchu związkowym, a zarazem stanowił główne oparcie polityczne PPS-Lewicy, był z nią powiązany unią personalną przez osobę A. Czumy jako generalnego sekretarza związku i jednocześnie czołowego kierownika PPS-Lewicy. 13. Służba wojskowa Wkrótce po VIII Zjeździe, bo we wrześniu 1927 r. otrzymałem wezwanie do odbycia służby wojskowej, w związku z czym musiałem opuścić Warszawę. Po zakwalifikowaniu mnie przez krośnieńską komisję poborową w 1925 r. jako zdolnego do służby wojskowej zostałem zaliczony przez władze wojskowe do grupy nadliczbowej. Tym się tłumaczy, że wspomniane wezwanie otrzymałem z dwuletnim opóźnieniem. Nie rozwiązuje to jednak kwestii, co zadecydowało, względnie kto spowodował podjęcie decyzji o wcieleniu mnie do wojska w 23 roku życia. W oznaczonym terminie zgłosiłem się do służby wojskowej, otrzymując przydział do 2 Pułku Łączności stacjonującego w Radymnie pod Przemyślem. Moja służba wojskowa trwała zaledwie około 6 tygodni. Wystarczyło to jednak, bym zapoznał się z idiotycznym systemem szkolenia rekruta i przekształcania go w żołnierza, jaki wówczas stosowano w jednostce, w której służyłem i w ogóle wobec wszystkich żołnierzy, zwłaszcza przed ich zaprzysiężeniem. System ten sprowadzał się do tego, że poborowym żołnierzom nie pozostawiano ani minuty wytchnienia, lecz od porannej pobudki aż do wieczornego apelu zawodowi podoficerowie wymyślali i stosowali przeróżne sposoby maltretowania i znęcania się nad nimi tak w koszarach, jak na placu ćwiczeń. Tym przebogatym repertuarem „wychowawczym" objęto także niedzielę. „Uprzyjemniano" ją żołnierzom np. kilkakrotnym zrzucaniem na podłogę sienników i całej pościeli z piętrowych łóżek stojących w sali, a po dokonaniu tego dzieła podoficerowie wydawali żołnierzom rozkaz „aby w ciągu 5 minut łóżka wyglądały jak pudełka zapałek i na podłodze nie pozostała najmniejsza słomka". Po upływie tego czasu przychodzili do sali i ponownie wszystko burzyli i rozrzucali po kątach. Po kilku takich seansach żołnierzy ogarniał cichy bunt wyrażający się tym, że za każdym powrotem podoficerów coraz więcej łóżek było nie zasłanych i wszędzie poniewierała się słoma z rozprutych sienników. „Zupaki" przerywały wówczas swoją zabawę, a po doprowadzeniu łóżek i całej sali do porządku przychodzili do żołnierzy z nowym programem zajęć, kierując się swoją dewizą: „rekrut nie może mieć ani chwili czasu na rozmyślania, powinien myśleć tylko o wykonaniu rozkazów". Rozumowanie społeczno-polityczne naszych „wychowawców", jak w ogóle ich poziom umysłowy, można przedstawić na przykładzie reakcji starszego sierżanta naszej kompanii wywołanej adresem zamieszczonym na kopercie listu, który otrzymałem z Warszawy w trzecim lub czwartym tygodniu mojej służby wojskowej. Byłem pierwszym żołnierzem w kompanii, który otrzymał list po wcieleniu go do wojska. Otóż pewnego razu, gdy jak co wieczór stałem w żołnierskim dwuszeregu na wieczornym apelu, usłyszałem rozkaz starszego sierżanta: „Rekrut Gomułka, z dwuszeregu wystąp!". Stałem w pierwszym rzędzie, zrobiłem więc krok naprzód i stanąłem przepisowo na baczność. Stojący przy stoliku na korytarzu u czoła dwuszeregu st. sierżant wydał drugi rozkaz: „Rekrut Gomułka, w prawo zwrot!". Rozkaz wykonałem i stojąc teraz zwrócony twarzą do st. sierżanta w odległości kilkunastu metrów od niego, oczekiwałem, co będzie dalej. Trzeci rozkaz brzmiał: „Rekrut Gomułka, do mnie — biegiem marsz!". Podbiegłem więc w stronę, gdzie stał mój rozkazodawca i na około dwóch metrów przed jego pozycją usłyszałem rozkaz: „Stój". Gdy stanąłem przed nim na baczność, podniósł ze stolika kopertę i donośnym głosem, aby słyszała cała kompania, recytował czytając: „Obywatel Władysław Gomułka". Spojrzał na mnie karcącym wzrokiem, jeszcze raz zarecytował ten adres i zawołał „Co to za obywatel jesteście? Obywatel ziemski? Żeby to się więcej nie powtórzyło! List do was powinien być adresowany: Rekrut Władysław Gomułka. Zrozumiano?" Zgodnie z tym, czego już mnie nauczono, powinienem odpowiedzieć: „Tak jest, panie starszy sierżancie, zrozumiałem". Ja zaś stojąc na baczność patrzałem na niego i milczałem. Zatykała mnie wprost jego głupota. On, jakby wyczuł, że nie wydusi ze mnie tej sakramentalnej formuły: „Tak jest, panie starszy sierżancie" zwrócił się do stojących w dwuszeregu żołnierzy, mówiąc: „To wszystkich was dotyczy. Każdy ma zawiadomić tych, co będą do niego pisać listy, żeby adresowali je z dopiskiem rekrut, a nie obywatel czy pan. Tu jesteście tylko rekrutami". Mnie zaś rozkazał zrobić w tył zwrot i wrócić do szeregu. Już z tego, co napisałem o „zupackich" metodach wychowawczych, wynika, że służbą wojskową nie mogłem być zachwycony. O ile się orientuję, metody „przekształcania rekruta w żołnierza" stosowane w Ludowym Wojsku Polskim niedaleko odbiegają od przedwojennych tradycji. Ale — jak wiadomo — wojsko jest instytucją tak starą, jak ludzkość. Być może, że gdyby w dziedzinie wychowania żołnierza zabronić wojsku stosowania metod ukształtowanych przez tysiąclecia, to żołnierz nie chciałby umierać na rozkaz. Lenin także nie miał racji mówiąc, że po zwycięskiej rewolucji socjalistycznej rolę wojska spełniać będzie uzbrojony lud pracujący. Broń to ja lubiłem od dziecka. Również troskliwie pielęgnowałem karabin, który po pewnym czasie otrzymałem w wojsku. Ale służby wojskowej, drylu wojskowego, wojskowych metod wychowawczych przejawiających się w różnych formach znęcania się nad żołnierzem, poniewierania jego godności ludzkiej — z głębi duszy nie lubiłem. Chciałem wrócić do cywila. Początkowy stan liczebny danej jednostki wojskowej sformułowanej z poborowych zazwyczaj przewyższał ustalony dla niej normatyw. Wychodzono bowiem z założenia, że niektórzy z poborowych mogą okazać się nieprzydatni do służby wojskowej i trzeba będzie „odesłać ich do cywila", czyli zwolnić z wojska. Wyselekcjonowanie tych osób odbywało się w pierwszych tygodniach służby wojskowej, a najpóźniej powinno być dokonane do czasu zaprzysiężenia poborowych. Nieprzydatność poborowego do służby wojskowej orzekała wojskowa komisja złożona z trzech lekarzy, przy czym stopień nieprzydatności określano kolejnymi literami alfabetu, poczynając od litery „B". W początkowym okresie mojej służby wojskowej zgłaszałem się często do pułkowego lekarza, skarżąc się na różne dolegliwości. Niekiedy zwalniał mnie na jeden — dwa dni od ćwiczeń wojskowych. W te dnie zawsze wyznaczano mnie do czyszczenia ubikacji. Wolałem to niż czołganie się w błocie na placu ćwiczeń. Nie przypuszczałem jednak, że zostanę zwolniony z wojska ze względu na stan zdrowia. Tymczasem pewnego dnia skierowano mnie do Przemyśla, gdzie stanąłem przed dywizyjną komisją lekarską, która uznała mnie za niezdolnego do pełnienia służby wojskowej i zakwalifikowała do kategorii „D". Nie wiem, czym należy tłumaczyć ten gwałtowny przeskok z kategorii „A", jaką otrzymałem na komisji poborowej w Krośnie, do kategorii „D", do której zaliczyła mnie komisja wojskowa w Przemyślu. Kategoria „D" oznaczała bowiem, że w ogóle nie jestem zdolny do służby wojskowej, a tylko w razie wojny mogę być zmobilizowany do służby w wojsku, ale bez broni. W każdym razie stan mojego zdrowia i w ogóle moja fizyczna sprawność nie uzasadniały tej dyskwalifikacji. Nie wykluczam zatem, że niezależnie od zawyżonego normatywu liczebnego jednostki wojskowej, do której zostałem wcielony, istotne przyczyny zwolnienia mnie z wojska miały charakter polityczny. Byłoby nawet dziwne, gdyby odpowiednie organy administracji cywilnej nie powiadomiły odpowiednich organów wojskowych o moich poglądach politycznych. Te ostatnie mogły więc uznać, że komunista-cywil jest mniej niebezpieczny niż komunista-żołnierz, wobec czego zostałem zwolniony od służby wojskowej. 14. Przeprowadzka do Zawiercia Po kilkudniowym pobycie w Krośnie, w listopadzie 1927 r. powróciłem do Warszawy, lecz tylko na okres przejściowy. Centralny Wydział Zawodowy KPP zamierzał bowiem przesunąć mnie na stanowisko sekretarza okręgowego związku chemicznego w Zagłębiu Dąbrowskim, z siedzibą w Zawierciu. Przedtem jednak należało to uzgodnić z czecho-wicką centralą związku, oraz przygotować konferencję delegatów oddziałów związku w Zagłębiu Dąbrowskim dla przeprowadzenia na niej zmiany na stanowisku sekretarza okręgu. Załatwienie tych spraw wymagało kilku tygodni. Na ten przejściowy okres zostałem zatrudniony w charakterze sekretarza technicznego w związku budowlanym w Warszawie. Związek ten, mający swoją siedzibę przy ulicy Wolskiej nr 6, zrzeszał kilkuset robotników budowlanych i drogowych (brukarzy i asfalciarzy) pracujących w Warsz iwie. Kierownictwo związku było w rękach komunistów. Jego przewodniczący [Konstanty] Sypuła, z zawodu kamieniarz, jako stary członek SDKPiL należał do uczestników I Zjazdu KPRP. W ruchu związkowym pracował przez wiele lat jeszcze przed I wojną światową, a w międzywojennej Polsce wchodził w skład Zarządu Głównego Związku Pracowników Przemysłu Budowlanego15, był też redaktorem pisma związkowego „Robotnik Budowlany". Jako rewolucyjny działacz związkowy i partyjny był prześladowany i wielokrotnie więziony. W 1928 r. został wybrany w Warszawie posłem na Sejm. Zagrożony aresztowaniem w 1930 r., wyjechał z Polski do Związku Radzieckiego, gdzie został fałszywie oskarżony i w 1937 r. stracony. Zrehabilitowano go pośmiertnie w 1956 r. 15 Oficjalna nazwa: Związek Zawodowy Robotników i Robotnic Przemysłu Budowlanego. Jako przewodniczący związku Sypuła był moim zwierzchnikiem i zarazem nauczycielem posiadającym prawie trzydziestoletni staż pracy związkowej i partyjnej. Wykonując zlecone przez Centralny Wydział Zawodowy KPP zadania, przyjmował i wprowadzał mnie do pracy, z nim spotykałem się niemal codziennie w lokalu związkowym przy ulicy Wolskiej 6 w ciągu kilku tygodni mojej pracy w tym związku. Liczył on wówczas ok. 55 lat, był człowiekiem o dużym doświadczeniu rewolucyjnym, miał robociarski sposób bycia. Z charakteru należał do ludzi twardych, wytrwałych w swych dążeniach, kierujących się ideałami sprawiedliwości. Wśród robotników budowlanych cieszył się dużym autorytetem. Po wyjeździe do Zawiercia nigdy już nie spotkałem się z Sypuła. Moja praca w związku budowlanych polegała na sporządzaniu protokołów z posiedzeń zarządu związku i zebrań związkowych, porządkowaniu ewidencji członków związku, oraz wykonywaniu różnych poleceń Sypuły, takich jak zawiadamianie zainteresowanych o posiedzeniach, przekazywanie im różnych informacji itp. Zarząd związku składał się wówczas z 5—6 osób, lecz w pamięci—oprócz Sypuły—pozostały mi tylko nazwiska [Stanisława] Skowrońskiego i [Jana] Szymczaka. Obydwaj byli komunistami. Nazwisk innych członków zarządu nie pamiętam. W okresie okupacji Jan Szymczak był sekretarzem Komitetu Dzielnicowego PPR na Woli. W 1943 r. został aresztowany i powieszony przez hitlerowców. W grudniu 1927 r. odbyła się w Zawierciu konferencja delegatów oddziałów związku chemicznego w Zagłębiu Dąbrowskim i na tejże konferencji na wniosek Jana Brauły, pełniącego wówczas funkcję sekretarza centrali związku, zostałem powołany na stanowisko sekretarza związku na okręg zagłębiowski. Sekretariat okręgowy związku chemicznego w Zagłębiu Dąbrowskim pozostawał w rękach komunistów od wielu lat. Pierwszym z nich był Jakub Dębski, który jako lewicowy socjalista objął stanowisko sekretarza tego okręgu w 1920 r. W dwa lata później stał się komunistą. Na tym tle między centralą a okręgiem powstał konflikt. W 1923 r. Czuma usunął Dębskiego ze stanowiska sekretarza i na jego miejsce mianował Józefa Feltyna. Po kilku miesiącach musiał jednak odwołać go z powrotem do Czechowic, gdyż zagłębiowskie oddziały związku nie chciały go uznać za sekretarza. W tej sytuacji na stanowisko sekretarza okręgu zagłębiowskiego został powołany w marcu 1924 r. Jan Brauła, komunista, były sekretarz związku budowlanych. Pod koniec 1926 r. lub na początku 1927 r. wobec przeciążenia Czumy pracą w PPS-Lewicy, J. Brauła został przeniesiony do centrali związku w Czechowicach, pełniąc zarazem funkcję sekretarza związku na okręg dziedzicki. Kolejnym sekretarzem okręgu zagłębiowskiego i bezpośrednim moim poprzednikiem był Jan Maga, człowiek o niedostatecznym wyrobieniu politycznym, nie cieszący się należytym uznaniem aktywistów okręgu. Był on ponadto inwalidą. W wypadku przy pracy stracił palce u prawej ręki, co uniemożliwiało mu posługiwanie się maszyną do pisania, jak w ogóle utrudniało mu pisanie. Wszystko to złożyło się na zwolnienie go ze stanowiska sekretarza. Byłem zatem piątym z kolei sekretarzem okręgowym związku w Zagłębiu Dąbrowskim. Siedziba sekretariatu okręgowego mieściła się tradycyjnie w mieszkaniu sekretarza okręgu. Maga, od którego przejąłem agendy sekretariatu (materiały, maszynę do pisania, biurko, szafę i inne graty), nie przekazał mi jednak swojego mieszkania i pod tym względem pierwsze miesiące mojego pobytu w Zawierciu nie należały do przyjemnych. Przy pomocy miejscowych towarzyszy wynająłem pomieszczenie sklepowe przy ulicy Fabrycznej, służące poprzednio za sklep mięsny. Pomieszczenie to liczące nie więcej niż 25 do 30 m2 przekształciłem na mieszkanie i zarazem na sekretariat okręgowy związku. Zainstalowałem tam żelazny piecyk, służący także za kuchnię do gotowania posiłków, czym zajmowała się moja żona, z którą — po przeniesieniu się do Zawiercia — już wspólnie zamieszkiwałem. Wiosną 1928 r. wynająłem wreszcie normalne mieszkanie złożone z dużego pokoju i obszernej kuchni. Było ono na pierwszym piętrze domu przy ulicy Ogrodowej 49. Właściciel tego domu, robotnik o nazwisku Marczak, pracował w charakterze grawera w fabryce metalowej „Erbego"16 w Zawierciu. W dziedzinie polityki nie przejawiał on żadnego zainteresowania, kierował się w życiu względami osobistych korzyści, był przy tym bardzo skąpy. Do wynajęcia mi mieszkania skłonił go stosunkowo wysoki czynsz, jaki zgodziłem się opłacać. Marczak wraz z żoną i trojgiem dzieci zajmował parter domu, na drugim piętrze zaś w pomieszczeniu na poddaszu zamieszkiwało bezdzietne małżeństwo Skwarów. On był stale bezrobotny, a ona pracowała w fabryce włókienniczej TAŻ w Zawierciu. Mieszkanie przy ulicy Ogrodowej 49 zajmowałem aż do chwili opuszczenia Zawiercia i ponownego przeniesienia się do Warszawy. [...]" Kiedy obejmowałem okręg zagłębiowski, w okręgu tym było około tysiąca członków związku opłacających składki członkowskie. Stan ten utrzymywał się jeszcze w 1929 r. W późniejszym okresie liczba ta ulegała wydatnemu zmniejszeniu, na co złożyły się głównie takie przyczyny, jak zdrada Czumy i nowy rozłam w czechowickim związku chemicznym, zamknięcie niektórych fabryk oraz ograniczenie produkcji i zatrudnienia w innych zakładach, rozgromienie niektórych organizacji związkowych w rezultacie przegranych strajków, wreszcie zawieszenie działalności związku przez władze administracyjne. [...] 18 Fabryka Łączników i Wyrobów Kutych „Ernest Erbe". " W tym i następnych podrozdziałach pominięto nieco szczegółów o działalności związkowej w różnych cementowniach. .,. .li; 15. Chytra załoga cementowni „Klucze Cementownia „Klucze" należała także do technicznie przestarzałych, lecz była w ruchu przez 6 — 8 miesięcy w ciągu roku. Jej załoga składała się co najmniej w 90% z okolicznych chłopów. W ogóle we wszystkich cementowniach chłopi-robotnicy stanowili wysoki odsetek zatrudnionych. Jednak „Klucze" pod tym względem zajmowały czołowe miejsce. Organizacja związkowa w cementowni tej faktycznie nie istniała. Pozwalało to dyrekcji stosować stawki płacowe niższe niż przewidywał układ zbiorowy. Wykorzystując ten stan rzeczy, wiosną 1928 roku skontaktowałem się z przedstawicielami załogi tej cementowni, doprowadziłem do zwołania zebrania robotników wykazując im, jak duże straty ponoszą wskutek tego, że nie należą do związku. Rezultat zebrania wydawał mi się bardzo pozytywny. Postanowiono otworzyć oddział związku przy cementowni, wybrano zarząd oddziału, ustanowiono termin uiszczenia wpisowego i pierwszej miesięcznej składki związkowej przez wszystkich zatrudnionych. Na tę ostatnią sprawę każdy z dyskutantów kładł szczególny nacisk, nawoływał, żeby wszyscy wstąpili do związku i wszyscy opłacali składki członkowskie. Kiedy w umówionym terminie przyjechałem do nich powtórnie, byłem wprost zaskoczony tym, że niemal cała załoga robotnicza licząca 200 ludzi przystąpiła do związku i wpłaciła na ręce skarbnika oddziału związku miesięczną składkę związkową. Zgodnie z przyrzeczeniem, jakie dałem robotnikom cementowni „Klucze", płace ich zostały podniesione do poziomu ustalonego w układzie zbiorowym, zawartym w 1928 roku między związkiem a organizacją kartelową przemysłowców cementowych. Załatwiliśmy to podczas rokowań w Warszawie o zawarcie wspomnianego układu, którym — na żądanie naszego związku — objęta została także załoga cementowni „Klucze". W rokowaniach z przemysłowcami załogę tę reprezentował przewodniczący oddziału naszego związku utworzonego przy tej cementowni. Ale na tym zakończyła się cała działalność tego oddziału. Po zawarciu układu zbiorowego organizacja związkowa cementowni „Klucze" faktycznie przestała istnieć. Składki związkowe za drugi miesiąc zapłaciło jeszcze kilkunastu ludzi, lecz w trzecim miesiącu już wszyscy byli solidarni — nie zapłacił nikt. Wówczas dopiero zrozumiałem, dlaczego ci, którzy zabierali głos na pierwszym zebraniu tak mocno akcentowali, aby wszyscy wstąpili do związku i opłacali składki. Stało się też dla mnie jasne, dlaczego to pierwsze zebranie przyniosło tak wspaniałe rezultaty. Gdyby dyrekcja cementowni „Klucze" opłacała robotników według siatki płac przewidzianej w układzie zbiorowym dla przemysłu cemen- * Fabryka Portland — Cementu „Klucze" Sp. Akc. towego, to nie ulega wątpliwości, że wszelkie moje wysiłki stworzenia tam organizacji związkowej spełzłyby na niczym. Chłopi-robotnicy pracujący w tej cementowni wstąpili do związku li tylko dlatego, żeby za jego pomocą uzyskać podwyżkę płac, podnieść ich wysokość do poziomu obowiązującego w innych cementowniach. Składkę członkowską, którą wpłacili za pierwszy miesiąc, potraktowali jako opłatę na rzecz adwokata, któremu powierzyli obronę swojej sprawy. Od opłaty tej nikt nie mógł się uchylić, sprawa bowiem dotyczyła wszystkich. Zatem jeden drugiego pilnował, żeby składkę opłacił. Ale po wygraniu sprawy, po uzyskaniu podwyżki płac w wyniku objęcia cementowni „Klucze" układem zbiorowym, przygniatająca większość tej chłopo-robotniczej załogi uznała, że nie musi już w dalszym ciągu uiszczać składek na rzecz związku, który zrobił już to, co do niego należało. Wprawdzie ten adwokat w postaci związku mógłby się przydać i na przyszłość. Rozumiał to każdy, lecz grosza na składkę żałował. Ta część załogi, która chciała utrzymać organizację związkową, nie była w stanie nakłonić pozostałych do opłacania składek członkowskich. Ponieważ pod tym względem załoga o mentalności chłopskiej kierowała się zasadą „albo wszyscy, albo nikt" organizacja związkowa w cementowni „Klucze" przestała istnieć. Powołując się jeden na drugiego nikt nie chciał kontynuować opłat składek członkowskich. Moje kilkakrotne próby reaktywowania działalności związkowej w tej cementowni pozostały bezowocne. Dyrekcja stosowała się bowiem do warunków pracy i płacy określonych w układzie zbiorowym. 16. Układy zbiorowe, sposób zawierania Układ zbiorowy zawierany wiosną każdego roku, kiedy po martwym sezonie zimowym cementownie podejmowały produkcję, stanowił poważną zdobycz robotników przemysłu cementowego. Leżał on nie tylko w interesach robotników, dla których określał jednolite warunki pracy i płacy, a w przypadku ich łamania stanowił podstawę prawną do wnoszenia roszczeń i zmuszania przemysłowców do przestrzegania tych warunków. Odpowiadał on także kapitalistycznym przedsiębiorcom i ich kartelowej organizacji, gdyż ułatwiał planowanie kosztów produkcji na odcinku robocizny, stwarzał w cementowniach klimat sprzyjający normalnej pracy, zabezpieczał przed wysuwaniem żądań o podwyższenie zarobków robotniczych i przed wybuchem na tym tle ewentualnych strajków w okresie szczytowego sezonu, a także przez ujednolicenie płac w całym przemyśle cementowym niwelował w określonym stopniu walkę konkurencyjną między przedsiębiorstwami. Kryzys gospodarczy, który potęgował się w latach mojej pracy w Zagłębiu Dąbrowskim, podnosił znaczenie umowy zbiorowej chyba w jednakowym stopniu dla obu stron, mimo że poważnie osłabiał pozycję robotników. W tym czasie produkcja cementu zaczęła się zmniejszać, wydłużał się martwy sezon w cementowniach, wzrastało bezrobocie, w związku z czym groźba strajku nie wchodziła w rachubę. Jednak kapitalistom przemysłu cementowego bardziej odpowiadał układ zbiorowy niż stan bezumowny. Najprawdopodobniej przyczyniła się do tego kartelowa organizacja19, która kierując się dążeniem do zapobieżenia dzikiej konkurencji ograniczała produkcję cementu, nie dopuszczając w ten sposób do obniżki jego ceny. W latach 1928-1932 ceny cementu miały tendencję zwyżkową mimo zmniejszania się rozmiarów jego produkcji. Kartel działał więc w tym okresie bardzo skutecznie. Dopiero w 1934 r., kiedy produkcja cementu spadła do poziomu ok. 700 tyś. ton rocznie, przy zdolności produkcyjnej przemysłu cementowego sięgającej blisko 2 min ton rocznie, ceny cementu załamały się, spadając o ponad 60%. Ale jest to już inny okres i w tym czasie już nie pracowałem na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. Przed rozbiciem klasowego ruchu związkowego w przemyśle chemicznym umowę zbiorową w przemyśle cementowym zawierał — rzecz jasna — tylko czechowicki związek chemiczny. Związek ten w imieniu robotników wysuwał żądania, prowadził pertraktacje z przemysłowcami przy udziale delegatów robotniczych, organizował strajki, podpisywał wynegocjowany układ. Ale po utworzeniu krakowskiego związku chemicznego, a później związku chemicznego powołanego przez PPS d. Frakcję Rewolucyjną, centrale wszystkich tych związków występowały z własnymi projektami układu zbiorowego, przesyłały je dyrekcjom cementowni, a także organizacji kartelowej przemysłowców oraz zgłaszały swoich delegatów do udziału w rokowaniach. Rokowania odbywały się w Warszawie przy ulicy Mazowieckiej, gdzie znajdowała się siedziba organizacji kartelowej przemysłowców. Prezes tej organizacji (Minkiewicz?)20 musiał więc prowadzić negocjacje oddzielnie z przedstawicielami każdego związku. Odbywały się one w oddzielnych pokojach przeznaczonych na rozmowy z każdym związkiem, izolując jeden związek od drugiego. Pozwalała na to obszerna siedziba organizacji przemysłowców. Umożliwiało to przedstawicielom poszczególnych związków unikanie wzajemnych spotkań podczas rokowań z przemysłowcami. Szczegół ten ilustruje wymownie polityczną przepaść, jaka istniała między poszczególnymi związkami i uniemożliwiała utrzymanie wzajemnych kontaktów czy uzgadnianie stanowisk nawet w takich sprawach, jak rokowania z przemysłowcami o zawarcie układu zbiorowego. u Nazwa kartelu: Związek Polskich Fabryk Portland-Cementu. 20 Dr Paweł Minkowski. W 1928 r. robotników przemysłu cementowego w rokowaniach z przemysłowcami reprezentowały dwa związki — czechowicki i krakowski, a w następnym roku doszedł jeszcze związek „fraków". Z ramienia związku czechowickiego w rokowaniach prowadzonych w 1928 r. brali udział Czuma, Brauła i ja oraz delegaci tych cementowni, w których związek nasz miał swoje oddziały. Później Czuma już nie uczestniczył przy zawieraniu układu, a centralę naszego związku reprezentował Brauła, ja zaś okręg zagłębiowski. Po drugiej stronie stołu zasiadał prezes organizacji przemysłowców wraz z dyrektorami tych cementowni, których załogi robotnicze reprezentowali delegaci przynależni do naszego związku. Jeśli dany związek nie miał swojej organizacji w określonej cementowni, jej dyrektor nie uczestniczył w rokowaniach prowadzonych z tym związkiem. Za podstawę do rokowań z każdym związkiem służył złożony przez ten związek organizacji przemysłowców projekt układu zbiorowego. Ale wynegocjowany układ miał jednakową treść określającą warunki pracy i płacy robotników. Zmieniała się tylko nazwa związku, z którym układ został zawarty oraz złożone pod nim podpisy przedstawicieli związku. Oczywiście, nie zmieniały się tylko podpisy składane pod każdym układem z ramienia organizacji przemysłowców. Nie trzeba dowodzić, że w sytuacji, kiedy układ zbiorowy zawierały w sposób separatystyczny dwa lub trzy zwalczające się związki, właściciele cementowni mieli bardzo mocną pozycję w rokowaniach, mogli po prostu dyktować swoje warunki umowy. Żaden związek nie mógł bowiem wywrzeć na nich presji, żaden nie był w stanie zorganizować walki strajkowej w przemyśle cementowym. Przemysłowcy zdawali sobie z tego doskonale sprawę. Ale zarazem nie mieli wątpliwości co do tego, że w przypadku, gdyby odrzucili wszystkie żądania wysunięte przez związki w projektach nowego układu zbiorowego, a tym bardziej gdyby usiłowali pogorszyć dotychczasowe zarobki robotnicze lub przewidziane w układzie świadczenia na rzecz robotników, to wówczas żaden związek nie będzie mógł podpisać i nie podpisze takiego układu. A jak już wspomnieliśmy, układ Zbiorowy leżał również w ich interesach. Z tych względów zarówno układ zbiorowy z 1928 r., jak i układ zawarty w 1929 r. przyniosły robotnikom przemysłu cementowego pewną poprawę warunków pracy w postaci kilkuprocentowej podwyżki zarobków. Uzyskanie tej podwyżki było tym bardziej możliwe, że mimo narastającego w tych latach kryzysu gospodarczego w Polsce, kartel obejmujący przemysł cementowy utrzymywał zwyżkową tendencję ceny cementu na rynku wewnętrznym. Zawarcie układu zbiorowego poprzedzały kilkudniowe pertraktacje między przedstawicielami poszczególnych związków i towarzyszącymi im delegatami robotniczymi a organizacją przemysłowców. Pertraktacje odbywały się w ten sposób, że występujący w imieniu przemysłowców prezes, po przedłożeniu i przedyskutowaniu z określonym związkiem propozycji przemysłowców, przechodził wraz z towarzyszącymi mu dyrektorami do innego pokoju, w którym oczekiwali na niego przedstawiciele drugiego związku, aby im z kolei przedstawić stanowisko przemysłowców w sprawie żądań wysuniętych przez ten związek. Powtarzało się to kilkakrotnie aż do momentu, kiedy prezes organizacji przemysłowców złożył oświadczenie, że przedstawione przez niego propozycje są ostateczne. W tej sytuacji każdy związek wyrażał zgodę i musiał się zgodzić na przyjęcie zaproponowanych przez przemysłowców warunków nowego układu zbiorowego. Związek, który odmówiłby podpisania układu polepszającego choćby w niewielkim stopniu warunki bytowe robotników, nic by na tym nie zyskał, przeciwnie — wiele by stracił. Walki strajkowej o lepszą umowę nie był bowiem w stanie zorganizować, a brak podpisów jego przedstawicieli pod układem przyjętym przez inne związki zawężałby tylko możliwości jego działania wśród robotników. Dlatego trwające przez wiele dni rokowania z przemysłowcami kończyły się podpisaniem układu przez wszystkie związki reprezentujące robotników. Delegaci, którzy uczestniczyli w rokowaniach jako przedstawiciele organizacji związkowych działających w poszczególnych cementowniach, wykazywali zawsze zainteresowanie w przedłużaniu negocjacji poprzedzających podpisanie umowy, pragnęli, aby negocjacje te toczyły się jak najdłużej. Nie spieszyło im się do opuszczenia stołu konferencyjnego i wyjazdu z Warszawy. Nie wynikało to bynajmniej z nadziei na wynegocjowanie w ten sposób lepszych warunków [układu]. Co do tego, tak samo nie żywili złudzeń jak i sekretarze związków. Dążenie do wydłużenia czasu pertraktacji miało swoje źródło w tym, że organizacja przemysłowców pokrywała wszystkie koszty związane z zawarciem układu zbiorowego. Kapitaliści zobowiązali się do pokrywania tych kosztów jeszcze w okresie, kiedy w przemyśle cementowym działał tylko czechowicki związek chemiczny. Uczynili to na sugestię wysuniętą przez Czumę. Praktykę tę zachowali i w następnych latach, stosując ją wobec wszystkich związków zawodowych przyjmujących udział w rokowaniach o nowy układ zbiorowy w przemyśle cementowym. Miało to dobre i złe strony. W okresie kiedy czechowicki związek chemiczny zajmował monopolistyczną pozycję w przemyśle cementowym, pokrywanie kosztów zawierania układu zbiorowego przez kartelową organizację przemysłowców mogło być uważane za słuszne, gdyż zwalniało związek od ponoszenia bądź co bądź dość poważnych wydatków, które w przeciwnym wypadku w ostatecznym rachunku musieliby ponieść robotnicy. Nie ograniczało to w niczym swobody działania związku, nie wpływało na jego postawę wobec przemysłowców, o czym świadczy kilkutygodniowy strajk jaki miał miejsce w cementowniach Zagłębia Dąbrows- kiego w 1925 r. Ponoszenie przez przemysłowców kosztów zawierania układów zbiorowych leżało w tym czasie na tej samej czy podobnej płaszczyźnie, co potrącanie przez administrację cementowni z zarobków robotników składek członkowskich na rzecz związku. Ale zarówno przed rozbiciem klasowego ruchu związkowego w przemyśle cementowym, jak zwłaszcza po utworzeniu przez KCZZ rozłamowego związku chemicznego, fakt ponoszenia przez przemysłowców kosztów zawierania umów zbiorowych pociągał za sobą powstawanie różnych negatywnych zjawisk w środowisku robotniczym. Wyjazd delegatów robotniczych do Warszawy, wiążący się z zawarciem układu zbiorowego, zaczęto traktować jak szczęśliwy los wygrany na loterii. Koszty pobytu w Warszawie opłacali bowiem przemysłowcy, przy czym stawki dzienne ustalali wg własnego uznania. Nie było w tym przedmiocie żadnych ustaleń czy porozumień ze związkiem. Po zakończeniu rokowań o układ zbiorowy prezes organizacji przemysłowców wręczał każdemu delegatowi kopertę pieniężną zawierającą określoną sumę, jako zwrot kosztów jego pobytu w Warszawie. Im dłużej trwały rokowania, tym bogatsza była zawartość koperty. To właśnie wpływało na postawę delegatów, by nie spieszyć się z podpisywaniem układu. Przemysłowcy nie byli zbyt skąpi przy obliczaniu należności przysługującej delegatom z tytułu kosztów wyżywienia i hotelu. Natomiast delegaci żyli na ogół oszczędnie, unikali droższych restaruracji, zamieszkiwali w podrzędniejszych hotelach, zdarzało się nawet, że w dwójkę zajmowali jedno łóżko. Znaczną część otrzymywanej od przemysłowców kwoty mogli więc zaoszczędzić. Opowiadano mi, że jeden z delegatów, który z ramienia robotników starej cementowni w Ogrodzieńcu uczestniczył przy zawieraniu umowy na rok 1926, za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze kupił sobie krowę. Wywołało to u wielu uczucie zazdrości. Nic zatem dziwnego, że kandydatów na wyjazd do Warszawy w charakterze delegata na konferencję z przemysłowcami w sprawie zawarcia układu zbiorowego, w środowisku robotniczym każdej cementowni nigdy nie brakowało. [...] 17. Czerwony „Strem"21 Spośród wszystkich oddziałów związków w Zagłębiu Dąbrowskim, a nawet w całym czechowickim Związku Chemicznym, oddział związku działający przy fabryce „Strem" w Strzemieszycach był pod każdym względem najlepszy. Była to nasza czerwona twierdza, do której żaden przeciwnik nie miał dostępu i żaden wróg nie potrafił jej rozbić. Mieliśmy a Towarzystwo Zakładów Chemicznych „Strem" Sp. Akc. z zarządem w Warszawie, zakłady m.in. w Strzemieszycach i Dąbrowie Górniczej. tam liczny, ofiarny aktyw związkowy, który cieszył się pełnym zaufaniem załogi liczącej ok. 250 robotników. W „Stremie" działała organizacja partyjna KPP, niektórzy jej członkowie wchodzili w skład zarządu oddziału związku. W fabryce pracowali także członkowie KZMP. Prawie cała załoga przynależała do związku i opłacała składki członkowskie. Związek dysponował dość dużą salą w budynku przylegającym do zabudowań fabrycznych. Tam odbywały się zebrania i posiedzenia związkowe, a także publiczne zgromadzenia przedwyborcze i inne imprezy. Przez cały okres mojej pracy w Zagłębiu miałem w tej sali kilkadziesiąt zebrań związkowych, nie licząc posiedzeń oddziału związku. Do najwybitniejszych aktywistów związkowych w „Stremie" należeli w tym czasie robotnicy: Truszczyński, Stępień, Magiera, Sitek, Zegarek, Porębski. Niektórzy z nich należeli do KPP, a bezpartyjni mieli również poglądy komunistyczne i lewicowe, podobnie zresztą jak przygniatająca większość robotników „Stremu". W ogóle całe Strzemieszyce należały do najsilniejszych ośrodków rewolucyjnych w Zagłębiu Dąbrowskim. Podczas wyborów do Sejmu w 1928 r. na listę komunistyczną Bloku Jedności Robotniczo-Chłopskiej głosowało ponad 70% wyborców tej miejscowości. W różnych akcjach i manifestacjach organizowanych przez KPP robotnicy „Stremu" brali zawsze masowy udział. Nie było wśród nich donosicieli czy agentów służących policji. Wskazuje na to m.in. następujący fakt. W przeddzień l maja 1929 r. na szczycie komina fabrycznego zawieszono czerwony sztandar z napisem „KPP". Sztandar ten umocował wspomniany wyżej Porębski, wdrapując się nocą na komin. Wkrótce przedostało się to, jako „tajemnica" do wiadomości znacznej części robotników. Informacja ta nie dotarła jednak do policji. Powiewał ten sztandar przez trzy dni, zanim policja zdołała znaleźć gdzieś spoza załogi „Stremu" człowieka, który za odpowiednią zapłatą podjął się operacji usunięcia go z komina. Było wprost nie do pomyślenia, by ktokolwiek z pracowników „Stremu" zgodził się to uczynić. Musiałby wówczas pożegnać się z pracą w tej fabryce. W 1932 r. — a więc w okresie głębokiego kryzysu gospodarczego w Polsce — robotnicy „Stremu" stoczyli najcięższą w historii tej fabryki walkę w postaci sześciotygodniowego strajku okupacyjnego proklamowanego i prowadzonego przez zarząd oddziału związku (który wówczas nosił nazwę Ogólnokrajowy Związek Przemysłu Chemicznego) w obronie wypowiedzianych przez dyrekcję fabryki warunków pracy robotników. Dyrekcja zamierzała znieść wywalczony w poprzednich latach dodatek mieszkaniowy oraz deputat węglowy, a równowartość tych świadczeń wprowadzić do płac robotniczych. Posunięcie to było obliczone na sprowokowanie robotników do walki, doprowadzenie do jej zdławienia i do rozgromienia związku, a w konsekwencji do obniżenia zarobków. Wszelkie usiłowania dyrekcji, władz administracyjnych i policji zmierzające do wygłodzenia robotników i złamania strajku, do wyrzucenia strajkujących z fabryki przy użyciu siły, pozostały bezskuteczne. Natomiast powołany w toku walki szeroki komitet strajkowy zorganizował na dużą skalę zbiórkę żywności wśród okolicznych chłopów na rzecz strajkujących, a jednocześnie przy pomocy KPP i organizacji związkowych w innych zakładach pracy robotnicy tych zakładów podejmowali strajki solidarnościowe. W konsekwencji tej bohaterskiej walki i niezachwianej bojowej postawy wszystkich robotników dyrekcja widziała się zmuszona do nawiązania rokowań z zarządem oddziału związku, zakończonych pełnym sukcesem strajkujących. Dodatek mieszkaniowy i deputat węglowy zostały utrzymane. Zwycięski strajk jeszcze bardziej umocnił tę rewolucyjną twierdzę związku chemicznego. Stąd właśnie wyszedł późniejszy przewodniczący Zarządu Głównego Ogólnokrajowego Związku Robotników Przemysłu Chemicznego, Franciszek Stępień, obecny kierownik wydziału personalnego KC PZPR22. Liczne grono działaczy związkowych fabryki „Strem" padło później ofiarą represji policyjnych, niektórzy zostali osadzeni w Berezie Kartuskiej lub znaleźli się w mysłowickim więzieniu, lecz mimo tych represji związek chemiczny w „Stremie" nigdy nie schodził z pola walki, stał nieugięcie na straży interesów robotniczych, skupiał w swoich rewolucyjnych szeregach całą załogę fabryczną. To co mówiłem na temat akcji o podwyżkę zarobków oraz różnych świadczeń na rzecz robotników w fabryce „Strem" w zasadzie odnosi się także do innych fabryk chemicznych Zagłębia Dąbrowskiego, w których związek nasz miał swoje organizacje. Warunki pracy i płacy załóg tych fabryk wszędzie były podobne, toteż i postulaty robotnicze przedkładane przez sekretariat okręgowy dyrekcjom fabryk dotyczyły tych samych problemów, były do siebie zbliżone. Jednak skala prowadzonych w tych fabrykach akcji była skromniejsza niż w „Stremie", a także różniły się istotnie możliwości wywierania przez związek presji na dyrekcję tych fabryk oraz podejmowania tam walk strajkowych. Ograniczenia te stanowiły odbicie stanu organizacji związkowych, które w fabrykach tych były znacznie słabsze i nie przedstawiały takiej siły jak organizacja związkowa w „Stremie". Ale również te słabsze organizacje potrafiły przeprowadzać zwycięsko akcje podwyżkowe oraz podrywać robotników do walk strajkowych, zwłaszcza wówczas, kiedy dyrekcja określonej fabryki odrzucała postulaty robotnicze, zmierzające do zrównania ich płac oraz otrzymywanych świadczeń do poziomu stosowanego już przez inne fabryki przemysłu n Autor myli imię. Kierownikiem wydziału kadr KC PZPR w latach siedemdziesiątych był Zygmunt Stępień. chemicznego. Toteż w okresie piastowania przeze mnie stanowiska sekretarza okręgu zagłębiowskigo przeprowadzone przez związek akcje podwyżkowe objęły wszystkie fabryki, w których działały organizacje związkowe.!...] 18. Próby przekupstwa, grzywny, niepowodzenia W 1929 roku w ramy organizacji związkowej zostali ujęci robotnicy kamieniołomów Zakładów Wapiennych w Ząbkowicach. Bodźcem do ich wstąpienia w szeregi związku były niskie zarobki oraz przedłużanie dnia pracy przez właściciela zakładów, bez opłacania godzin nadliczbowych. Na osiągnięcie podwyżki płac robotników nie było wówczas warunków, lecz za przepracowane przez robotników godziny nadliczbowe właściciel zakładów musiał zapłacić. Były to sumy dość znaczne, sięgające kilkutygodniowych zarobków każdego robotnika. Wówczas właśnie spotkałem się — zresztą jedyny raz w całej mojej działalności związkowej — z próbą przekupstwa. Właściciel tych zakładów, po otrzymaniu wysłanego przeze mnie pisma sekretariatu okręgowego związku, domagającego się uregulowania należności robotników za przepracowane godziny nadliczbowe, przyjechał do siedziby sekretariatu w Zawierciu (tj. do mojego mieszkania), by —jak oświadczył — przeprowadzić ze mną rozmowę w tej sprawie. Byłem dobrze zorientowany w uzasadnionych pretensjach robotników, toteż przedstawiłem mu je dość dokładnie, jak również podstawy prawne, na których są one oparte. Właściciel zakładu, człowiek stosunkowo młody, chyba nie więcej niż 10 lat starszy ode mnie, narodowości żydowskiej, usiłował zakwestionować słuszność pretensji robotniczych. Oświadczyłem mu więc, że skieruję sprawę do Inspektoratu Pracy w Dąbrowie Górniczej z wnioskiem o zwołanie wspólnej konferencji i rozstrzygnięcie sporu. Jeśli zaś nie zechce się podporządkować orzeczeniu inspektora pracy, skierujemy sprawę na drogę sądową. Wówczas zaproponował mi, by sprawę załatwić polubownie w tym sensie, że gotów jest wypłacić każdemu robotnikowi połowę wysuwanych przez związek roszczeń za godziny nadliczbowe, jeśli związek zawrze z nim pisemny układ stwierdzający, iż pretensje robotników o zapłatę za godziny nadliczbowe zostały w pełni uregulowane. Uzasadniając tę propozycję trudnościami płatniczymi firmy prosił, bym wyszedł mu na spotkanie, za co gotów jest odwdzięczyć mi się określoną sumą... W tym momencie zareagowałem bardzo ostro nazywając go bezczelnym, zakomunikowałem mu, że musi do ostatniego grosza zapłacić robotnikom to, co im się należy, oraz że nic więcej nie mam mu do powiedzenia. Speszony tą reakcją przeprosił mnie za niektakt i opuścił mieszkanie. Ale po tej rozmowie wypłacił robotnikom pełną należność za godziny nadliczbowe. Podobne akcje były prowadzone w pozostałych fabrykach objętych działalnością Związku, do których należały także dwie fabryki kwasu siarkowego — jedna w Środuli pod Sosnowcem, a druga w Zawierciu. W tej ostatniej, wobec brutalnego odrzucenia przez administrację słusznych żądań robotniczych przedkładanych jej przez sekretariat okręgowy związku, po wyczerpaniu wszystkich innych możliwości nacisku na dyrekcję, związek proklamował strajk. Jak wszędzie, tak i w tym zakładzie odbyło się przed strajkiem zebranie robotników obsłużone przeze mnie. W następnym dniu delegacja robotnicza zakomunikowała dyrektorowi fabryki decyzję o rozpoczęciu strajku. W dniu tym robotnicy przyszli do fabryki, lecz pracy nie podejmowali. Rozwścieczony dyrektor, znajdując się również na terenie fabryki, zaczął wymyślać delegacji w obecności robotników. Wynikła kłótnia, podczas której jeden z robotników podjechał z taczkami z tyłu do dyrektora, a grupa robotników posadziła go siłą do taczek i nie szczędząc mu wyzwisk wywiozła go za bramę fabryczną. Fabryka ta była niewielka. Jej załoga liczyła chyba nie więcej niż 60 ludzi. Mimo to dyrektor nie mógł konkretnie powiedzieć policji — która wkrótce po tym wydarzeniu przybyła do fabryki — kto go wsadził do taczek i wywiózł za bramę. Najwidoczniej podczas tej operacji doznał takiego szoku, że nie był w stanie rozpoznać twarzy ludzkich. W załodze nie znalazł się nikt, kto zechciałby dopomóc policji w ustaleniu sprawców. Wyglądało na to, że w tej sytuacji policja nie będzie mogła wystąpić z oskarżeniem przeciwko komukolwiek. Tak jednak nie było, o czym wspomnę za chwilę. Po tym incydencie z dyrektorem nie mogło być mowy o podejmowaniu z nim pertraktacji, jak w ogóle o jakimś kompromisowym zakończeniu strajku. Stało się to zresztą nieaktualne, gdyż po kilku dniach solidarnego strajku całej załogi robotniczej dyrekcja wymówiła pracę wszystkim robotnikom i ogłosiła zamknięcie fabryki na czas nieograniczony. Nie pamiętam jak długo fabryka pozostawała nieczynna, jednak po jej uruchomieniu tylko niewielka część dawnej załogi robotniczej została ponownie przyjęta do pracy. Nie było wśród niej żadnego z dawnych aktywistów związkowych. Aż do końca mojej zagłębiowskiej kadencji organizacja związkowa w tej fabryce nie została odbudowana. W jakiś czas po opisanych wydarzeniach — daty w żaden sposób nie mogę odtworzyć — otrzymałem wezwanie do stawienia się na rozprawę sądową w Sądzie Grodzkim w Zawierciu w charakterze oskarżonego o współudział w wywiezieniu na taczkach dyrektora fabryki. Uważałem to za jakieś nieporozumienie. Przecież nie byłem nawet świadkiem tego zajścia, gdyż w tym czasie, a nawet w tym dniu znajdowałem się poza fabryką. Ale w toku rozprawy dowiedziałem się, o co chodziło. Występujący na niej w charakterze oskarżyciela czy świadka oskarżenia przodownik policji nie obwiniał mnie o branie udziału w akcji wywożenia dyrektora na taczkach, a także na moje pytanie oświadczył, że według informacji posiadanych przez policję w czasie tego zajścia nie przebywałem w fabryce. Stwierdził jedynie, że byłem organizatorem strajku robotników, że w dniu poprzedzającym wybuch strajku odbyło się w fabryce zebranie robotników, na którym nawoływałem ich do podjęcia walki strajkowej. I to odpowiadało prawdzie. Ale, jako sekretarz okręgowy związku, miałem do tego prawo, co też w odpowiedzi na zeznania policjanta w sądzie podkreśliłem. Sędzia prowadzący tę sprawę należał do wściekłych komunożer-ców. Każde moje pytanie skierowane do policjanta usiłował torpedować, przerywał mi, kwalifikował je jako nie mające nic wspólnego ze spawa itp. Jego postępowanie wykazywało, że kipiał złością i nienawidził mnie z całej duszy. Gdy przodownik policji zakończył zeznania, sędzia zwrócił się do mnie z pytaniem: „Czy oskarżony ma coś do powiedzenia?" Naturalnie miałem, lecz ten komunożerca nie chciał słuchać tego, co mówiłem. Gdy stwierdziłem, że oskarżenie mnie o współudział w wywołaniu zajścia z dyrektorem, pozbawione jest zupełnie podstaw, gdyż nawet nie byłem przy tym obecny i choćby dlatego nie mogłem w zajściu uczestniczyć, rozwścieczony sędzia przerwał mi i zaczął wprost krzyczeć: „Oskarżony mógł bezpośrednio nie brać w tym udziału, ale dzień przed tym oskarżony podżegał do tego robotników i dlatego jest winny". Gdy usiłowałem mu odpowiedzieć, nie chciał słuchać i krzyknął: „Zamykam rozprawę", po czym ogłosił wyrok skazujący mnie na 14 dni aresztu z zamianą na 150 złotych grzywny. Wyrok ten był zupełnie pozbawiony podstaw prawnych. Prawdopodobnie zostałby uchylony, gdybym się od niego odwołał do sądu okręgowego. Ale w takim przypadku prowadzenie sprawy musiałbym powierzyć adwokatowi, co kosztowałoby mnie nie mniej niż nałożona na mnie grzywna. Zrezygnowałem zatem z zaskarżania wyroku sądowego I instancji. Nie byłem zresztą pewny, czy sąd okręgowy nie postąpi tak samo, jak Sąd Grodzki w Zawierciu. Z zapłatą grzywny zwlekałem jednak bardzo długo. Ponieważ nie odpowiadałem na wezwania płatnicze, sprawę przejął komornik. W1930 r. zjawił się w moim mieszkaniu w Zawierciu, by wyegzekwować grzywnę w drodze zajęcia przedmiotów domowego użytku i wystawienia ich na licytację. W mieszkaniu nie znalazł jednak dosłownie niczego, co przedstawiałoby wartość nadającą się do licytacji. Za całe umeblowanie mieszkania nie uzyskałby chyba na licytacji nawet czwartej części kwoty grzywny. Jedyną bardziej wartościową rzeczą, którą mógł zająć, była maszyna do pisania, lecz ta przed jego przybyciem została z mieszkania wyniesiona i ukryta u sąsiadów. Sporządził więc protokół, wskazujący na brak możliwości wyegzekwowania grzywny. Dopiero gdy otrzymałem wezwanie, abym się zgłosił do odbycia kary aresztu, zdecydowałem się na zapłacenie grzywny. Spośród wszystkich walk strajkowych, jakie pod moim kierownictwem przeprowadził związek chemiczny w Zagłębiu Dąbrowskim, wysuwa się na czoło i wymaga specjalnego podkreślenia strajk robotników fabryki sztucznego jedwabiu w Myszkowie. Strajk ten wybuchł na podłożu politycznym. Około 500 robotników i robotnic tej fabryki walczyło zaciekle i ofiarnie blisko przez cały miesiąc w obronie swoich praw i swoich delegatów fabrycznych oraz przedstawicieli organizacji związkowej, zanim brak środków do życia i represje policyjne doprowadziły do złamania strajku. [...] ^ 19. Upadek czechowickiego związku chemicznego IX Zjazd czechowickiego związku chemicznego dokonał istotnych przesunięć i zmian w składzie zarządu głównego związku. Na stanowisko sekretarza centralnego związku, które od wielu lat piastował nieprzerwanie Andrzej Czuma, IX Zjazd powołał Jana Braułę. Natomiast A. Czuma został przewodniczącym zarządu głównego związku, pozostając nadal sekretarzem generalnym PPS-Lewicy. Sprawowanie przez niego obu tych funkcji nie było przypadkowe. A. Czuma odgrywał bowiem główną rolę zarówno w związku chemicznym, jak i PPS-Lewicy. Można powiedzieć, że to on w 1926 r. powołał do życia PPS-Lewicę i że to za jego sprawą kilka tygodni później VII Zjazd ZZRPChiP przesunął cały związek bardziej na lewo oraz podjął uchwały będące wyrazem zdecydowanej opozycji wobec polityki prawicowych przywódców KCZZ, jak też wobec rządu powstałego po przewrocie majowym Piłsudskiego. Łącząc obie funkcje — sekretarza generalnego PPS-Lewicy i przewodniczącego zarządu głównego związku chemicznego — A. Czuma zapewniał w ten sposób PPS-Lewicy (i w określonym sensie sobie) mocne oparcie polityczne w czechowickim związku chemicznym. Powołanie przez IX Zjazd związku J. Brauły na stanowisko sekretarza centralnego związku, nie osłabiło pozycji Czumy w zarządzie głównym związku, co wkrótce wykazał dalszy bieg wydarzeń. W styczniu 1929 r., a więc kilka miesięcy po IX Zjeździe, A. Czuma został aresztowany, a w czerwcu tego roku zwolniono go z więzienia. Aresztowanie Czumy posiało strach wśród jego najbliższych współpracowników w centrali związku w Czechowicach i w kierownictwie PPS-Lewicy w Krakowie. Dawni pepesowscy działacze, którzy w 1926 r. poszli za Czuma, usiłowali obarczać komunistów odpowiedzialnością za jego aresztowanie. Pod wpływem obawy, by nie spotkał ich taki sam los, zaczęli ponownie orientować się na PPS. Na tym tle w zarządzie głównym związku i w kierownictwie PPS-Lewicy doszło faktycznie do rozłamu jeszcze podczas przebywania Czumy w więzieniu. Wieloletni przewodniczący ZZRPChiP Franciszek Bartoszek, który na IX Zjeździe został wybrany na zastępcę przewodniczącego związku, a po aresztowaniu A. Czumy objął przewodnictwo w zarządzie głównym, oraz drugi zastępca przewodniczącego Michał Jamróz, a także zastępca sekretarza centralnego związku Jan Sum (ten sam, który w 1926 r.' zaproponował mi objęcie stanowiska sekretarza związku na okręg drohobycki) wystąpili przeciwko komunistom, za porozumieniem się z PPS. W centrali związku w Czechowicach sekretarz centralny J. Brauła faktycznie został odosobniony. Jednocześnie A. Czuma załamał się w więzieniu, w związku z czym KPP oskarżyła go o prowokację. Mówiłem już o tym poprzednio, wobec czego nie powracam do tego tematu. W obronie Czumy stanęło wielu działaczy związkowych, odrzucając kategorycznie zarzut prowokacji. Zaostrzyło to jeszcze bardziej polityczny podział w związku czechowic-kim. Czuma, po zwolnieniu go z więzienia, podjął starania o umożliwienie mu powrotu do PPS. Nawiązał rozmowy z sekretarzem generalnym KCZZ Z. Żuławskim, pragnąc uzgodnić z nim miejsce i stanowisko, jakie z woli PPS zajmować będzie w połączonym związku chemicznym. Z pertraktacji tych jednak nic nie wyszło. Skompromitowany Czuma stał się już niepotrzebny dla PPS. W sierpniu 1929 r. ta część członków zarządu głównego czecho-wickigo związku chemicznego, która przeszła na platformę polityczną PPS, powołała A. Czumę w skład 7-osobowej komisji do prowadzenia pertraktacji z kierownictwem krakowskiego związku chemicznego w sprawie połączenia obu związków. Centrala związku krakowskiego wyznaczyła do rozmów 5-osobową delegację z Bocianem na czele. W rezultacie tych pertraktacji w dniu 21 września tego roku odbyła się w Krakowie pod przewodnictwem Żuławskiego konferencja połączeniowa przy udziale tych samych przedstawicieli obu związków, którzy ją przygotowali, jednak z wyłączeniem Czumy. Na jego udział w konferencji — mimo nalegań delegacji związku czechowickiego — nie wyraził zgody Żuławski. Na konferencji tej podjęto decyzję, aby oba związki chemiczne połączyć z dniem l października tego roku. Postanowiono też powołać tymczasowy zarząd główny połączonego związku i ustalono jego skład osobowy. Zdecydowano także, że zarząd główny powoła na najbliższym posiedzeniu 7-osobowy komitet wykonawczy związku, oraz ustalono imienny skład trzyosobowego prezydium połączonego związku. Na 22 członków zarządu głównego połączonego związku, 15 wyznaczył związek krakowski z grona swojego zarządu głównego, a pozostała siódemka przedstawiała tę część zarządu głównego związku czechowickiego, która wróciła pod sztandary PPS, poparła Czumę, a stawiane mu zarzuty o prowokację potraktowała jako oszczerstwo. Z przytoczonych faktów i innych warunków połączeniowych wynika, że faktycznie nie było to połączenie obu związków oparte na wspólnie uzgodnionej platformie, lecz po prostu włączenie części związku czechowickiego do związku krakowskiego na warunkach podyktowanych przez Żuławskiego. Nie zapomniał on grzechów, jakich Czuma dopuścił się poprzednio wobec PPS przez powołanie PPS-Lewicy i przez krytykę polityki KCZZ, a może także — na wszelki wypadek — pragnął się przed nim zabezpieczyć, uważając go za osobnika o nieobliczalnym charakterze. Dlatego chyba Żuławski zamknął przed Czuma drogę powrotu do PPS, nie dopuścił go ani na tak zwaną konferencję połączeniową obu związków, ani do powołanych przez tę konferencję władz centralnych krakowskiego związku chemicznego, wzmocnionego przez wstąpienie w jego szeregi propepesowskiego odłamu związku czechowickiego. W tej sytuacji A. Czuma nawiązał kontakty z PPS d. Frakcją Rewolucyjną i z jej ramienia objął stanowisko sekretarza generalnego związku chemicznego utworzonego przez tę partię. Początkowo poszedł w jego ślady zastępca sekretarza centralnego związku czechowickiego Jan Sum — który od l października 1929 r. przeszedł na etat sekretarza krakowskiego związku chemicznego — lecz wkrótce zorientował się, że przechodząc do PPSd. Frakcji Rewolucyjnej wybrał dla siebie nie najlepszą drogę, wobec czego powrócił do PPS. Proczumowska część wybranego na IX Zjeździe ZZRPChiP Zarządu Głównego — która po aresztowaniu Czumy pragnęła wraz z nim powrócić do PPS — stanowiła w tym zarządzie większość, liczącą 8 osób. Pozostała część zarządu na czele z sekretarzem centralnym J. Brauła — która składała się głównie z komunistów i reprezentowała lewicę związku — stanowiła mniejszość liczącą 6 członków zarządu. Ale prawie cały aparat centralny związku w Czechowicach wraz z obszernym budynkiem, w którym mieściła się siedziba związku znalazł się w rękach zwolenników Czumy. W tych warunkach J. Brauła, jako sekretarz centralny związku nie mógł tam wykonywać obowiązków. Grupa proczumowska znalazła oparcie głównie w oddziałach związku w Małopolsce, zwłaszcza w okręgach dziedzickim oraz środko-wo-zachodnio-małopolskim. Natomiast grupa lewicowa bazowała głównie na obsługiwanych przeze mnie oddziałach związku w Zagłębiu Dąbrowskim. Również oddziały związku w okręgu warszawskim, który nie miał bliżej określonego terenu działania i obsługiwał także oddziały znajdujące się w innych województwach, nie poszły za pepesowską grupą Czumy, nie miały swoich przedstawicieli na wspomnianej konferencji połączeniowej, stanowiły w większości faktyczne i potencjalne oparcie dla lewicowej części zarządu głównego czechowickiego związku. W zaistniałej sytuacji dla wszystkich oddziałów związku czechowickiego w kraju, które nie poszły za grupą czumowską na samolikwidaeję na rzecz związku krakowskiego, należało stworzyć nowe formy organizacyjne centralnego sterowania ich działalnością. Pierwszym krokiem na tej drodze było powołanie w lipcu 1929 r. sekretariatu centralnego związku z siedzibą w Warszawie przy ulicy Chłodnej 10, gdzie jednocześnie mieścił się warszawski oddział związku. W skład sekretariatu wchodzili: sekretarz centralny związku J. Brauła oraz członkowie W. Gomułka, Tadeusz Ćwik i Józef Łukasik. Wchodząc w skład sekretariatu jednocześnie pełniłem nadal funkcję sekretarza okręgowego związku w Zagłębiu Dąbrowskim, nie zmieniając miejsca swojego zamieszkania. W myśl postanowień konferencji przedstawicieli czechowickiego i krakowskiego związku chemicznego, akcja połączeniowa obu związków rozciągnięta została na kilka miesięcy. Po dokonaniu połączenia od góry miały się odbyć we wszystkich oddziałach związku czechowickiego walne zgromadzenia połączeniowe, wybory nowych zarządów oddziałów itp. Akcja ta miała być zakończona zjazdem połączeniowym w 1930 r. Tak więc, chociaż likwidacja czechowickiego związku chemicznego nastąpiła z dniem l października 1929 r., to jednak jego oddziały mogły prowadzić działalność w okresie przejściowym aż do zakończenia akcji połączeniowej. Okoliczność ta umożliwiała w tym okresie legalną działalność wszystkich oddziałów związku czechowickiego oraz wspomnianego wyżej sekretariatu centralnego związku w Warszawie. Ale przed upływem tego okresu przejściowego należało stworzyć nowe ramy organizacyjne i nową podstawę legalnej działalności tym oddziałom związku czechowickiego, które odmówiły przejścia do związku krakowskiego. Toteż jednym z najważniejszych zadań centralnego sekretariatu związku było przygotowanie gruntu dla utworzenia nowego związku chemicznego i zalegalizowania jego działalności przez zarejestrowanie go w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej. Wraz z upływem 1929 r. przestał ostatecznie istnieć mający piękną kartę w historii rewolucyjnego ruchu związkowego w Polsce Związek Zawodowy Robotników Przemysłu Chemicznego i Pokrewnych. Jego miejsce zajął powołany formalnie do życia na początku 1930 r. Ogólnokrajowy Związek Zawodowy Robotników Przemysłu Chemicznego. Rejestrując związek w Ministerstwie Pracy członkowie-założyciele podali, że jego centrala mieści się w Warszawie przy ulicy Krochmalnej 73. Faktycznie był to adres do korespondencji związkowej. Działalność sekretariatu związku koncentrowała się nadal przy ulicy Chłodnej 10. Początkowo stanowisko sekretarza centralnego OZZRPCh sprawował Brauła, a po wyemigrowaniu wraz z żoną do Związku Radzieckiego, o czym dawno marzył i co nastąpiło wiosną 1930 r. — funkcję tę powierzono mnie. Jednak z uwagi na to, że OZZRPCh miał najmocniejsze oparcie w Zagłębiu Dąbrowskim, nadal zamieszkiwałem w Zawier- ciu, piastując funkcję sekretarza centralnego i zarazem sekretarza okręgowego związku. Do Warszwy tylko często dojeżdżałem. W tym czasie sekretarzem związku chemicznego w Warszawie, mającego swoją siedzibę przy ulicy Chłodnej 10, był Jan Strzeszewski (w latach okupacji organizator Gwardii Ludowej oraz dowódca grupy specjalnej przy Sztabie Głównym GL), z zawodu inżynier architekt, który w 1931 r. został skazany na kilka lat więzienia za przynależność do KPP. Po aresztowaniu Strzeszewskiego sekretarzem okręgu warszawskiego został Władysław Kowalski. W pierwszej połowie 1931 r. przejął on po mnie stanowisko sekretarza centralnego OZZRPCh. 20. Pod „szyldem" PPS-Lewicy Przez cały z górą trzyletni okres mojego pobytu w Zagłębiu Dąbrowskim zajmowałem się głównie pracą związkową. Ale zarazem w ramach tej działalności — zawsze kiedy zachodziła tego potrzeba — podnosiłem w swoich przemówieniach na zebraniach związkowych rozmaitą problematykę polityczną, naświetlając ją z reguły według ocen PPS-Lewicy. Nie wchodziłem wprawdzie do żadnych władz czy instancji tej partii, zarówno centralnych, jak i lokalnych23, lecz jeśli w przemówieniach publicznych podnosiłem sprawy polityczne, używałem wówczas szyldu PPS-Lewicy. Niekiedy występowałem w imieniu PPS-Lewicy poza ramami zebrań związkowych. Miało to miejsce zwłaszcza podczas akcji wyborczej do Sejmu w 1928 r., a także w 1930 r. Niezależnie od zgromadzeń i wieców przedwyborczych organizowanych przez PPS-Lewicę, występowałem z jej ramienia także na zebraniach organizowanych przez PPS. Na jednym z takich wieców, który PPS zwołała do sali Domu Ludowego w Zawierciu, kiedy prezydium nie chciało dopuścić mnie do głosu, za trybunę użyłem krzesła i stojąc na nim wygłosiłem samowolnie kilkuminutowe przemówienie w imieniu PPS-Lewicy, dobrze przyjęte przez większość zgromadzonych. Innym razem, w rezultacie mojego przemówienia na wiecu przedwyborczym zwołanym przez PPS w miejscowości Poręba pod Zawierciem, wiec ten został całkowicie przez nas opanowany. W Zagłębiu Dąbrowskim PPS-Lewica wysuwała własną listę kandydatów na posłów przy wyborach do Sejmu. Ale była to lista w istocie rzeczy zapasowa. Jej utrzymanie aż do zakończenia akcji wyborczej nastąpiłoby tylko w przypadku unieważnienia listy komunistycznej n Autora zapewne zawiodła tu pamięć. Był delegatem na I Krajowy Zjazd PPS-Lewicy (20-21 lipca 1929 r.) i został wybrany do Komitetu Centralnego i do Sekretariatu Generalnego tej partii. noszącej nazwę „Jedności Robotniczo-Chłopskiej". Lista ta została jednak przyjęta i dopuszczona do wyborów zarówno w 1928, jak i 1930 roku. Po zatwierdzeniu listy Jedności Robotniczo-Chłopskiej (w 1928 roku otrzymała ona nr 13) PPS-Lewica złożyła publiczne oświadczenie, że wychodząc z założeń jedności mas pracujących wycofuje swoją listę wyborczą i wzywa swoich zwolenników, by w dniu wyborów do Sejmu f głosowali na listę Jedności Robotniczo-Chłopskiej. Komitet Okręgowy PPS-Lewicy w Zagłębiu Dąbrowskim miał swoją siedzibę w Sosnowcu, a jego sekretarzem był Kazimierz Legomski. ' Członkiem, a być może i etatowym pracownikiem tego komitetu zajmującym się pracą głównie wśród młodzieży, była Giną Diamant, ówczesna żona Leona Lipskiego, który w tym czasie przebywał w więzieniu. Zamieszkiwała ona w Dąbrowie Górniczej u matki Leona, słynnej na całe Zagłębie „Babci" Franciszki Lipskiej. Z G. Diamant spotkałem się kilkakrotnie w mieszkaniu „Babci" w sprawach związanych z działalnością PPS-Lewicy. Niekiedy przyjeżdżała ona do mnie do Zawiercia. W okresie walk wewnętrznych w PPS-Lewicy wynikłych w związku ze zdradą Czumy Komitet Okręgowy PPS-Lewicy w Sosnowcu wydał odezwę poświęconą tej sprawie. Cenzura skonfiskowała tę odezwę, lecz —jak to szeroko wówczas praktykowano przy tego rodzaju wydawnictwach — prawie cały jej zamówiony nakład został uprzednio z drukarni wyniesiony i później rozkolportowany. Za taką operację właściciel drukarni otrzymywał dodatkową zapłatę, niewiele przy tym ryzykując. Przepisy zezwalały mu bowiem na odbijanie odezwy po przesłaniu do cenzury pierwszych trzech egzemplarzy druku. Zanim zawiadomiono go o konfiskacie druku, upływało zwykle parę godzin. W tym czasie odbite egzemplarze zamawiający mógł odebrać, policja zaś po przybyciu do drukarni konfiskowała tylko te, które tam zastała. Praktyka była jednak inna. Drukarnia odbijała i wydawała klientowi cały zamówiony nakład, a dopiero po tym posyłała do cenzury trzy egzemplarze druku. Jeśli policyjny pracownik cenzury zjawiał się w drukarni nawet w ciągu pół godziny w celu zajęcia nakładu, to właściciel drukarni również mógł mu powiedzieć, że przed kilku minutami klient odebrał już część zamówionego nakładu. Naturalnie, zbyt częste stosowanie tej metody narażało właściciela drukarni na jej zamknięcie. Otóż tę skonfiskowaną, lecz odebraną z drukarni odezwę Komitetu Okręgowego PPS-Lewicy w Sosnowcu, G. Diamant bez mojej wiedzy przesłała pocztą pod mój adres w Zawierciu. Na przesyłce, którą osobiście nadała, zamieściła swój adres zwrotny. Nie wiem, w jaki sposób policja w Sosnowcu czy Zawierciu dowiedziała się o zawartości tej przesyłki. Postanowiła jednak nie konfiskować jej na poczcie, lecz normalną drogą, przez listonosza doręczyć pod mój adres w Zawierciu, aby później oskrżyć mnie o kolportaż skonfiskowanego druku. l Chociaż odezwy tej na oczy nie widziałem, jednak oskarżenia takiego i rozprawy sądowej nie uniknąłem. W dniu, w którym listonosz dostarczył tę przesyłkę pod mój adres, przebywałem poza Zawierciem, w jednym z oddziałów związku chemicznego w Zagłębiu. Przesyłkę odebrała i odbiór pokwitowała żona. Ale zaledwie listonosz zszedł ze schodów i znalazł się na podwórku domu, wkroczyło do mieszkania dwóch cywilnych pracowników policji w Zawierciu. Nie rozpieczętowa-na jeszcze przesyłka leżała na stole w kuchni. Upewniwszy się, że tę właśnie przesyłkę dostarczył przed chwilą listonosz, wezwali żonę właściciela domu na świadka, w jej obecności i w obecności mojej żony otwarli ją, stwierdzili jej zawartość i sporządzili odpowiedni protokół, który podpisały obie asystujące przy tym kobiety. Rewizji domowej nie robili. Po powrocie do domu zostałem przez policję zatrzymany i przekazany do dyspozycji sędziego śledczego. Tenże zwolnił mnie wprawdzie z aresztu, lecz do czasu rozprawy sądowej oddał pod nadzór policyjny orzekając, że muszę meldować się dwa razy w tygodniu w komisariacie policji w Zawierciu. Na przesłuchaniach nie zaprzeczałem, iż G. Diamant jest mi osobiście znana, lecz — zgodnie z prawdą — odrzucałem stanowczo zarzut, jakoby za moją zgodą przesłała mi wspomniane odezwy. Wyrażałem nawet wątpliwość, czy przesyłka ta pochodzi rzeczywiście od niej. Każdy bowiem, kto znalazł się w posiadaniu tych skonfiskowanych odezw, mógł taką przesyłkę nadać na poczcie, podając dowolny adres odbiorcy i nadawcy. Ponadto przesyłki tej osobiście nie odbierałem, jak w ogóle nie czytałem i nie znałem treści odezwy. G. Diamant została aresztowana i osadzona w więzieniu. W śledztwie przyznała się do odebrania odezw z drukarni oraz do przesłania części tych odezw pod mój adres w Zawierciu. Zarówno w śledztwie, jak i na rozprawie stwierdzała, że działała z własnej woli, bez porozumiewania się z kimkolwiek. Przez kilka miesięcy, aż do rozprawy sądowej, musiałem więc dwa razy w tygodniu zachodzić do komisariatu policji w Zawierciu w oznaczonych dniach i podpisywać się na specjalnej liście. Ograniczało to nieco moją swobodę poruszania się poza terenem Zagłębia Dąbrowskiego. W przypadkach, kiedy musiałem opuścić Zawiercie na kilka dni np. przy wyjazdach do Warszawy, nie mogłem tego uczynić bez uprzedniego powiadomienia o tym policji. Rozprawa sądowa odbyła się chyba w czwartym kwartale 1929 r., a być może wcześniej. Sprawę rozpatrywał Sąd Okręgowy w Sosnowcu. Na ławie oskarżonych zasiadłem wraz z G. Diamant, doprowadzoną na rozprawę z więzienia. Diamant miała jakiegoś adwokata, ja zaś postanowiłem bronić się sam. Rozprawa trwała krótko, chyba nie więcej niż pół godziny. G. Diamant podtrzymała swoje zeznania złożone w śledztwie, ja również postąpiłem tak samo. Jej obrońca — o ile się nie mylę, wyznaczony przez sąd, tj. obrońca z urzędu — prosił o łagodny dla niej wymiar kary. Prokurator w swoim wywodzie domagał się surowego ukarania G. Diamant, jednak wymiaru kary nie precyzował. Natomiast odnośnie mojej osoby nie wystąpił wobec sądu z żadnym wnioskiem, co faktycznie oznaczało, że nie znajduje podstaw, by domagać się dla mnie wyroku skazującego. Ale najwidoczniej żywił do mnie złość wywołaną chyba tym, że na ławie oskarżonych zachowywałem się swobodnie i nie wykazywałem lęku na rozprawie. W swym wywodzie oskarżycielskim powiedział bowiem pod moim adresem, że „zachowuję się na ławie oskarżonych jak król o jednym oku". Nie wiem, co miała oznaczać ta paralela. Z porównaniem takim ani przedtem, ani później nigdy się bowiem nie zetknąłem. Ale to „powiedzonko" prokuratora odebrałem jako formę złośliwego ugryzienia mnie za to, że nie mógł domagać się od sądu, by wymierzył mi odpowiednią karę więzienia. W wyniku tej rozprawy sąd skazał G. Diamant na dwa lata więzienia z zaliczeniem aresztu śledczego, mnie zaś uwolnił od odpowiedzialności z braku dowodów winy24. 21. „Babcia" Lipska Obecna na tej rozprawie „Babcia" Lipska, która do tego czasu miała w swoim rodzinnym rejestrze trzech synów skazanych przez sądy Polski burżuazyjnej na kary więzienia za działalność komunistyczną, musiała wpisać w ten rejestr również swoją synową. O jednym z jej synów, o Antonim Lipskim, ostatnim kierowniku Sekretariatu Krajowego KPP mówiłem już na kartach tych wspomnień. Antek urodzony w 1904 r. był najmłodszym synem „Babci". Jego dwaj bracia przyszli na świat wcześniej — Ludwik w 1900 roku, a Leon w 1902 roku. Wszyscy trzej należeli do wybitnych działaczy KPP. Zawsze, kiedy spotykałem się z G. Diamant w mieszkaniu „Babci" — ta ostatnia zachwycała mnie swoją postawą i opowiadaniami o swoich przeżyciach. Miała ona wówczas około 65 lat, a już od kilku lat i aż do końca swego życia nie mogła nigdy spotkać się razem, w jednym gronie, ze swoimi trzema synami. Zawsze któryś z nich znajdował się w więzieniu, a bywały lata, kiedy wszyscy trzej razem znajdowali się za kratami. „Babcia" niestrudzenie interweniowała w ich obronie w sądach, proku- * Chodzi prawdopodobnie o ówczesną przyjaciółkę Leona Łapskiego Gołdę Diamant, wymienianą w Poufaym Przeglądzie Inwigilacyjnym nr nr 387, 407, 416, 420, 421 z lat 1928-1929. Została ona rzeczywiście 14 stycznia 1929 skazana przez SO w Sosnowcu na dwa lata więzienia z zamianą na dom poprawczy. W 1964 r. jako Julia Diamant-Pirotte przebywała w Polsce i złożyła w CA KC PZPR relację o Leonie Lipskim. Żoną Leona Lipskiego była Zofia Jelicz. raturze i innych organach władzy. Słynęła ona na całe Zagłębie z działalności w obronie wszystkich więźniów politycznych, jaką prowadziła z ramienia polskiej sekcji Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom. Ta majestatycznie wyglądająca matrona budziła respekt u przedstawicieli władz, z którymi ciągle się użerała stając w obronie swoich uwięzionych dzieci. „Dałam Piłsudskiemu ostatnie portki mężowskie" — krzyczała na szpicli, prokuratorów i sędziów śledczych — „a wy mi synów aresztujecie i męczycie". Kiedyś bowiem, przed I wojną światową — jak mi opowiadała — zatrzymał się u niej Piłsudski, przebywający wówczas nielegalnie w Zagłębiu Dąbrowskim. Mąż jej, górnik, który później stracił nogę w wypadku przy pracy, dał Piłsudskiemu własne spodnie. Ten fakt rzeczywiście onieśmielał przedstawicieli władz państwowych wobec „Babci" Lipskiej, która zajmowała w stosunku do nich taką postawę, na jaką nikt inny nie mógł sobie bezkarnie pozwolić. Ponadto — „Babcia" wywodziła się z robotniczej rodziny rewolucjonistów walczących w Zagłębiu Dąbrowskim z caratem jeszcze przed I wojną światową. Jej jednopiętrowy dom w Dąbrowie Górniczej przy ulicy Hieronimskiej już wówczas gościł i służył za schronienie wielu działaczom niepodległościowym z organizacji pepesowskich, którym osobiście udzielała pomocy. W tym rewolucyjnym, niepodległościowym ruchu uczestniczył jej brat, zesłany za tę działalność przez władze carskie na Syberię. Słynęła więc „Babcia" od dawna w całym Zagłębiu ze swego poświęcenia, odwagi i ofiarności, a wszyscy komuniści darzyli ją głębokim szacunkiem. Podczas wyborów do ciał parlamentarnych w 1928 r. partia wysunęła jej kandydaturę do Senatu, umieszczając jej nazwisko na liście wyborczej Jedności Robotniczo-Chłopskiej. Formalnie Franciszka Lipska do partii nie należała, była bezpartyjna, jednak faktycznie działała aktywnie jak komunistka i jako taka cieszyła się powszechnie wielkim autorytetem. Podobno „Babcia" nie dowiedziała się nigdy o tym, że jej dwaj synowie zostali straceni w Związku Radzieckim, a trzeci, Leon Lipski, zginął w Warszawie podczas okupacji w nie mniej tragiczny sposób. Ale o tym będzie mowa później. III. Na czele lewicy związkowej 1. Sekciarski zwrot w polityce KPP W 1929 r. lewicowy ruch związkowy w Polsce zarzucił hasło walki o jedność klasowych związków zawodowych przyjmując kurs na tworzenie samodzielnych, rewolucyjnych związków zawodowych. Ta zasadnicza zmiana nie była podyktowana przyczynami natury wewnątrzkra-jowej. Nie przyczyniła się też do wzmocnienia pozycji lewicy związkowej w polskim ruchu związkowym. Wprost przeciwnie, porzucenie platformy walki o jedność klasowych związków zawodowych zawężało możliwości oddziaływania komunistów i całej lewicy związkowej na refor-mistyczne związki zawodowe, opanowane i kierowane przez pepesows-kich przywódców związkowych. U podstaw tych zmian leżały uchwały IV Kongresu Profinternu1, który odbył się w Moskwie na przełomie I i H kwartału 1928 r. Kierując się dyrektywami Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej kongres ten postanowił porzucić poprzednio stosowaną taktykę komunistów przeciwstawiania się wszelkim próbom rozsadzenia jedności klasowych związków zawodowych. Za centralne zadanie dla całego rewolucyjnego ruchu robotniczego, dla rewolucyjnych związków zawodowych i dla lewicowej opozycji związkowej uznał samodzielne podejmowanie i kierowanie walkami strajkowymi. Zgodnie z tymi uchwałami V plenum KC KPP, które odbyło się w styczniu 1929 r. uznało, że powstanie odrębnej, rewolucyjnej organizacji zawodowej staje się historyczną koniecznością, że rewolucyjne związki zawodowe są jedynym środkiem obrony klasy robotniczej przed ofensywą kapitału, faszyzmu i wojną, jedynym środkiem ocalenia ruchu zawodowego dla walki klas i socjalizmu. Ta bzdurna uchwała, oderwana całkowicie od realnych możliwości jej realizacji, stojąca faktycznie w sprzeczności z interesami klasy robotniczej i potrzebami organizowania walk strajkowych, została nieco 1 Nazwa oficjalna brzmiała: Czerwona Międzynarodówka Związków Zawodowych (1921-1937), używano też nazwy: Czerwona Międzynarodówka Zawodowa. skorygowana przez VI Plenum KC KPP, odbyte w sierpniu 1929 roku. Plenum to uznało za słuszne utrzymanie już istniejących rewolucyjnych związków zawodowych, które ukształtowały się w wyniku rozłamowej akcji KCZZ przez wykluczenie ich ze Związku Stowarzyszeń Zawodowych w Polsce. Przeciwstawiło się natomiast kursowi na opuszczanie szeregów reformistycznych związków zawodowych przez komunistów i całą lewicę związkową oraz tworzeniu nowych, rewolucyjnych związków zawodowych. Możliwość taką dopuszczono tylko w przypadku udzielenia pełnego poparcia lewicy związkowej przez masy robotnicze i przy zagwarantowaniu, że odrębne związki rewolucyjne staną się masowymi organizacjami klasy robotniczej określonej branży lub gałęzi przemysłu. W praktyce przypadków takich nie było. VI Plenum KC KPP przeciwstawiło się wszelkim tendencjom do opuszczenia szeregów reformistycznych związków zawodowych, do osłabienia w ich łonie działalności lewicy związkowej. Odrzucając kurs na tworzenie rewolucyjnych związków zawodowych plenum to wyszło z założenia, że komuniści działając w ramach lewicy związkowej powinni przejmować kierownictwo walkami strajkowymi poprzez zorganizowanie komitetów strajkowych, fabrycznych itp., wprowadzenie w ich skład przedstawicieli robotników zorganizowanych i nie zorganizowanych, poprzez tworzenie jednolitego frontu od dołu i demaskowanie „socjalfaszystowskich" przywódców związkowych, poprzez zwalczanie tzw. „legalizmu związkowego", to znaczy poglądów, że walki robotnicze mogą organizować tylko legalnie działające związki zawodowe i prowadzić je w ramach legalnych. [...]2 Jak widzimy, uchwały V i VI Plenum KC KPP różniły się tylko w kwestii tworzenia rewolucyjnych związków zawodowych jako samodzielnych organizatorów i kierowników walk strajkowych klasy robotniczej. Kurs na tworzenie samodzielnych związków został zastąpiony kursem na rozbudowę „lewicy związkowej" w istniejących związkach. Należy to uważać za słuszne. Niesłuszne natomiast były dyrektywy, aby z lewicy związkowej uczynić samodzielnego organizatora i kierownika walk robotniczych oraz użycie jej jako narzędzia do walki z przywódcami tych związków, do izolowania ich od mas robotniczych. Nakreślona na VI Plenum KC KPP nowa polityka partii w ruchu związkowym była zatem również niesłuszna i nierealna, jak kurs wytyczony przez V Plenum KC KPP. * W tym podrozdziale autor szeroko cytuje lub szczegółowo omawia fragmenty uchwał KC KPP i V Zjazdu tej partii. Znaczna część tych cytatów i omówień mogła być pominięta bez szkody dla jasności wykładanego stanowiska. Opuszczone cytaty pochodziły z wydawnictwa: KPP Uchwały i rezolucje, Warszawa, 19551. H str. 535-536, t. HI str. 165-166,170,173 176-179, 330-331, 492-497. Błędna i fałszywa polityka KPP na odcinku związkowym stanowiła tylko fragment jej generalnej linii politycznej, niesłusznej i błędnej w swych założeniach w wielu podstawowych sprawach. Sprawę tę pozostawiam jednak tutaj na uboczu, gdyż w tym miejscu chodzi mi o politykę partii w ruchu związkowym. W historii walk strajkowych w międzywojennej Polsce lewica związkowa odegrała wielką rolę, zapisała się chlubnie na jej kartach. Ale wszystkie jej sukcesy na froncie organizowania i prowadzenia walk robotniczych wiążą się jak najściślej z jej działalnością w ramach związków zawodowych, w ramach fabrycznych organizacji związkowych. Poza tymi ramami lewica związkowa faktycznie działać nie mogła, zawisłaby w próżni. Każdy zaś związek zawodowy, każda jego fabryczna i terenowa organizacja musiały mieć prawną podstawę swojego istnienia i działania. Lewica związkowa składała się z dwóch samodzielnych członów — z lewicowych związków zawodowych zwalczanych przez KCZZ oraz z lewicowej opozycji związkowej działającej w innych, głównie reformis-tycznych związkach zawodowych. Te dwie samodzielne części lewicy związkowej działały w odmiennych warunkach. Najpełniejszą działalność przejawiać mogła i przejawiała lewica związkowa w związkach kierowanych od góry do dołu przez rewolucyjnych działaczy związkowych. Aby pozbawić ją tych możliwości związki takie, po krótszym czy dłuższym okresie ich działalności, władze państwowe zamykały i rozwiązywały, odbierając im w ten sposób legalną podstawę istnienia. Nie mając takiej podstawy lewica związkowa mogła w określonych warunkach tworzyć w zakładach pracy różne komitety i przy ich pomocy organizować robotników do walki. Ale udawało się to bardzo rzadko. Komitety takie z reguły miały krótki żywot. Bez oparcia się o określony związek, względnie o określone przepisy prawne, żaden komitet nie miał legalnych możliwości działania i jego członkowie narażeni byli zawsze na aresztowanie. Organizowanie walk strajkowych przez lewicę związkową bez udziału bądź z pominięciem związku nigdy nie przynosiło dobrych dla robotników rezultatów. Praktycznie było to niemożliwe. Lewica związkowa prowadząca opozycyjną działalność w reformis-tycznych związkach zawodowych nie zagrażała nigdy ich legalności. Nie znam wypadku, by władze państwowe zamknęły jjakiś związek za tolerowanie w jego łonie działalności lewicowej opozycji. Kierownictwo związkowe prowadziło najczęściej ostrą walkę z opozycją, posuwało się niekiedy do wykluczania jej przywódców z szeregów związkowych, lecz nawet w takim wypadku mogli oni oddziaływać na członków związku, montować z zewnątrz opozycję związkową. Opozycja ta stanowiła w rękach partii najlepsze i najskuteczniejsze narzędzie do wywierania nacisku na reformistycznych przywódców związkowych. Zmuszała ich nieraz do przyjmowania postulatów wysuwanych przez opozycję, jako postulatów całego związku. Na konferencjach delegatów i na zebraniach związkowych przeprowadzała uchwały, przeciwko którym oponowali prawicowi przywódcy związkowi, lecz pod presją stanowiska większości godzili się z nimi. Mogła nawet wymuszać proklamowanie walk strajkowych, doprowadzać do wyborów komitetów strajkowych i poprzez te komitety przejmować kierownictwo tych walk w swoje ręce, ale wszystko to musiało się odbywać w ramach i pod firmą danego związku, musiało nosić cechy legalności. Domaganie się podjęcia przez opozycję walki z reformistycznymi przywódcami związkowymi, jako „socjalfaszystami", mszczenie ich autorytetu, doprowadzanie do ich dyskredytacji i całkowitej izolacji od mas, rzucenie przez partię hasła nieugiętej walki z legalizmem związ-ko wy m.... jako głó wnym niebezpieczeństwem—wszystko to sprowadzało się w praktyce nie do umocnienia lewicy związkowej, lecz do grzebania możliwości jej działania w ruchu związkowym i odcinania jej od szerokich mas robotniczych. Rewolucyjny frazes nie zastąpił „legaliz-mu związkowego", mógł go natomiast uśmiercić. A bez „legalizmu związkowego" nie mogło być organizacji związkowej, nie mógł istnieć żaden związek zawodowy, czyli nie mogła również istnieć opozycja związkowa. Według dyrektyw partii zadaniem komunistów i całej lewicowej opozycji w reformistycznych związkach zawodowych było zniszczenie „socjalfaszystowskiej biurokracji związkowej", przy czym dokonywać się to miało na fali walk strajkowych, przejmowania przez lewicę kierownictwa walki w swoje ręce i w konsekwencji powoływania przez nią do życia samodzielnych, rewolucyjnych związków zawodowych. Miały one powstawać bądź w drodze przejmowania przez komunistów kierownictwa związków w rezultacie zniszczenia i odizolowania od mas ich poprzednich reformistycznych przywódców, bądź w drodze organizowania nowych rewolucyjnych związków zawodowych. W tym miejscu koło się zamyka. Przyjmując bowiem, że komuniści i inni lewicowi opozycjoniści, którzy w myśl wskazań partii podjęli i przeprowadzili zwycięsko walkę z „legalizmem związkowym", zakładając własne rewolucyjne związki, znowu musieli zalegalizować ich działalność, stanąć na gruncie legalizmu związkowego. Wróciliby zatem do tego samego punktu, z którego wyszli. Ale władze państwowe rozwiązały rewolucyjne związki zawodowe, czyli pozbawiały ich legalności. W takiej sytuacji KPP zmieniła front, zarzucała swoje hasło walki z „legalizmem związkowym", natomiast wzywała klasę robotniczą do walki w obronie rewolucyjnych związków zawodowych, przeciwko pozbawieniu ich legalności, czyli do walki w obronie „legalizmu związkowego". Nowy kurs polityczny KPP w ruchu związkowym sprowadzał się zatem do tego, że pod hasłem walki z „socjalfaszystowską biurokracją związkową" pragnęła ona rozbić i zniszczyć reformistyczne związki zawodowe, a na ich miejsce utworzyć samodzielne, kierowane przez komunistów rewolucyjne związki zawodowe. Ten sekciarski, nierealistyczny i wprost zgubny dla rewolucyjnego ruchu związkowego w Polsce kurs potwierdził i rozwinął we wrześniu 1930 r. V Zjazd KPP. W materiałach i uchwałach tego Zjazdu dotyczących zadań partii w ruchu związkowym czytamy: Główną oporą dyktatury faszystowskiej w spotęgowanej ofensywie na masy pracujące są przywódcy socjalfaszystowscy ... ... socjalfaszystowski aparat związkowy werbuje łamistrajków i bezpośrednio organizuje napady bojówkarskie na strajkujących robotników i na komitety strajkowe. Biurokraci związkowi coraz bardziej zaostrzają kurs na faszyzację związków, na rozłam ruchu zawodowego. Socjalfaszystowski aparat związkowy jest dziś forpocztą ofensywy kapitalistycznej. Rzecz jasna, żaden komunista i lewicowy działacz związkowy nie mógłby wystąpić z taką oceną aparatu reformistycznych związków zawodowych na zebraniu związkowym lub fabrycznym czy na konferencji delegatów bez przekreślenia siebie, swojego autorytetu i zaufania, jakim się cieszył wśród robotników. Wszak do tego „socjalfaszystows-kiego aparatu związkowego" zaliczali się także jego współtowarzysze pracy, tacy jak delegaci fabryczni, poborcy składek związkowych, członkowie zarządu oddziału danego związku i inni aktywiści fabryczni. Związkowi działacze komunistyczni w zakładach pracy nigdy takim językiem nie przemawiali. Nie chcieli bowiem samych siebie politycznie unicestwiać oraz ukatrupiać lewicy związkowej, w której imieniu występowali. Toteż sekciarskie kierownictwo partii nie szczędziło krytyki, a nawet uciekało się do represji, włącznie do wyrzucenia z partii, w stosunku do komunistów działających aktywnie w fabrycznych organizacjach związkowych za to, że nie wykonywali poleceń i uchwał par-tii.(...) Można by jeszcze te mądre zalecenia zjazdu uzupełnić następującą dyrektywą: jeśli te formy walki okażą się nieskuteczne należy dokonać rewolucji i ustanowić dyktaturę proletariatu. W istocie rzeczy do tego sprowadzały się wszystkie uchwały V Zjazdu KPP. Nieszczęście polegało jednak na tym, że rewolucja okazała się głucha i nie przyjęła tych uchwał, które w rzeczywistości nie tylko jej nie sprzyjały i nie zbliżały, lecz na odwrót — utrudniały i oddalały ją na skutek swego bezgranicznego sekciarstwa. Ale w latach, kiedy KPP nakreślała ten kurs polityczny dla komunistycznych działaczy związkowych i dla całej lewicy związkowej, nie zdawałem sobie sprawy z jego sekciarskiej szkodliwości, ograniczającej i paraliżującej możliwości naszej pracy na odcinku związkowym. Partia zaś — zgodnie z opinią Centralnego Wydziału Zawodowego KPP — widziała we mnie jednego z czołowych kandydatów na realizację tego kursu, w związku z czym zapadła decyzja wysłania mnie w charakterze delegata z ramienia lewicy związkowej w Polsce na V Kongres Czerwonej Międzynarodówki Związków Zawodowych („Krasnyj Internac-jonał Profsojuzow", „Profintern"). 2. Pierwsza wyprawa do ZSRR # •.'i Kongres ten obradował w Moskwie w dniach 15 do 30 lipca 1930 r. Decyzję o delegowaniu mnie na kongres zakomunikował mi na kilka dni przed terminem rozpoczęcia jego obrad ówczesny kierownik Centralnego Wydziału Zawodowego KPP Stanisław Burzyński, który specjalnie przyjechał do Zawiercia, by mnie o tym zawiadomić. Z Burzyńskim spotykałem się sporadycznie już od kilku lat. On zawiadamiał mnie o decyzjach partii dotyczących mojej pracy związkowej, z nim też omawiałem ważniejsze problemy związkowe. Decyzja, jaką mi zakomunikował zaskoczyła mnie, a zarazem ucieszyła. Po raz pierwszy miałem się znaleźć w Związku Radzieckim, w Moskwie. W tamtych latach marzył o tym chyba każdy komunista. Uważałem, że delegowanie mnie na Kongres Profinternu jest wyrazem uznania partii dla mojej pracy w związku chemicznym i otwiera przede mną nowe perspektywy. Martwiło mnie jednak to, że mogę nie zdążyć na otwarcie kongresu. Burzyński był zdania, że nawet gdybym się nieco spóźnił, to i tak wezmę udział w pracach kongresu, gdyż obrady jego trwać będą przez dłuższy czas. Poinformował mnie coś niecoś o problematyce kongresu, o stanowisku partii w tych sprawach, dostarczył mi adres przyjazdówki partyjnej na Górnym Śląsku, zaopatrzył w niezbędne grosiwo na pokrycie kosztów podróży do Niemiec i w dwa dni później opuściłem Zawiercie, udając się w wielką podróż. Cały mój bagaż podróżny, który umieściłem w skórzanej teczce, składał się z przyborów do golenia, pasty i szczotki do zębów oraz piżamy. Więcej rzeczy nie mogłem zabrać, aby nie zwracać na siebie uwagi przy przejeździe przez polsko-niemiecką granicę. Miałem już pod tym względem doświadczenie. Z polskiej części Górnego Śląska do części niemieckiej udawałem się już poprzednio, jako uczestnik narad partyjnych zwoływanych tam przez Komitety Okręgowe KPP Górnego Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego bądź wspólnie, bądź przez każdy komitet oddzielnie. Narady, w których uczestniczyłem, były poświęcone pracy partii w związkach zawodowych oraz przygotowaniu przez partię masowych akcji ekonomicznych w górnictwie i hutnictwie. Organizowano je po stronie niemieckiej ze względu na bezpieczeństwo3. Przekraczanie granicy polsko-niemieckiej na odcinku górnośląskim nie sprawiało żadnych trudności. W tamtych latach kilkanaście tysięcy ludzi zamieszkałych na należącym do Polski terytorium Górnego Śląska pracowało w kopalniach, fabrykach i innych zakładach pracy położonych w niemieckiej części Górnego Śląska. I na odwrót, wiele tysięcy ludzi z niemieckiej części Górnego Śląska przyjeżdżało codziennie do pracy w polskiej części. Granica nie stanowiła przeszkody dla komunikacji. Tramwaje i autobusy polskie i niemieckie poruszały się po całym terytorium Śląska. Na przystanku przygranicznym wsiadał do tramwaju lub autobusu kontroler i sprawdzał, czy każdy z pasażerów posiada tzw. kartę cyrkulacyjną (Zirkulierungskarte). Do wyjątków należało, by kontroler wziął tę legitymację do rąk i przyjrzał się jej bliżej. Z reguły kontrolował tylko wzrokiem, czy wszyscy pasażerowie trzymają w rękach swoje karty cyrkulacyjne, które — w okresie ich ważności — upoważniały każdego do przekraczania granicy o każdej porze dnia i nocy. Komuniści polscy posługiwali się zazwyczaj niemieckimi Zzr-kulierungskartami, które załatwiali nam komuniści niemieccy przez swoich ludzi pracujących w administracji państwowej. W 1930 roku wprowadzono w ruchu przygranicznym pewne utrudnienia. Tramwaje i autobusy po obu stronach Górnego Śląska dojeżdżały tylko do granicy, którą trzeba było przechodzić pieszo oraz pojedynczo poprzez odpowiednio zbudowaną barierkę kontrolną. Należało też pokazać kontrolerowi zawartość teczki przy przechodzeniu przez punkt kontrolny. Wszystko to miało miejsce za czasów Republiki Weimarskiej. Na niemieckiej części Górnego Śląska uczestnicy narad lub posiedzeń organizowanych przez KPP musieli się wystrzegać tylko szpicli polskich. Niemieccy policjanci nie interesowali się absolutnie takimi imprezami, nawet jeśli je zauważali. Widziałem, jak niemiecki policjant obojętnie przechodził obok parterowego domku, w którym — przy otwartych oknach — obradowaliśmy w dość licznym gronie posługując się — rzecz jasna —językiem polskim, czego nie mógł nie zauważyć i nie usłyszeć. Nic go to jednak nie obchodziło. Natomiast, gdy kiedyś jeden z naszych ludzi rzucił skórkę z pomarańczy na ulicę, natychmiast podszedł do niego policjant i wlepił mu mandat karny, nakazując w dodatku podnieść skórkę i wrzucić ją do kosza na śmiecie. Pomarańcze w Niemczech były bardzo tanie, w Polsce zaś bardzo drogie. Toteż 3 W Niemczech do 1933 r. ruch komunistyczny działał legalnie, stąd też KPP organizowała tam nieraz posiedzenia swoich instancji. W Berlinie mieściły się jej cetralne agendy. Po dojściu Hitlera do władzy i delegalizacji ruchu komunistycznego w Niemczech, KPP przeniosła swe agendy do Kopenhagi, Paryża i Pragi. zwykle po przyjeździe, udając się na posiedzenie, kupowaliśmy sobie po kilka sztuk pomarańczy, by uraczyć się po drodze tym owocem. Właśnie przy takiej okazji jeden z Zagłębiaków — o ile pamiętam, przedstawiciel kopalni „Czeladź" — zapłacił za skórkę z tanich pomarańczy drogim mandatem karnym. Poczynając od 1932 roku, a więc przed objęciem władzy przez Hitlera, możliwości zwoływania posiedzeń czy narad przedstawicieli KPP w niemieckiej części Górnego Śląska zaczęły zanikać, w miarę wzrostu sił i wpływów organizacji hitlerowskich. Idąca z tym w parze hitlerowska ofensywa antykomunistyczna zastraszała w coraz większym stopniu członków KPD. Coraz trudniej przychodziło uzyskać od lokalnego kierownictwa KPD odpowiednie mieszkanie na posiedzenie, a co najważniejsze, dawne poczucie bezpieczeństwa, jakie mieli kapepowcy, zostało podważone i w konsekwencji rozwoju sytuacji w Niemczech całkowicie zniweczone. Po zwycięstwach wyborczych Hitlera nie mogło już być mowy o tym, by kapepowcy odbywali swoje zebrania po drugiej stronie granicy, a po objęciu władzy przez Hitlera stały się niebezpieczne nawet próby nawiązania kontaktów z KPD. Znany mi jest wypadek, że kiedy Komitet Okręgowy KPP na Górnym Śląsku próbę taką podjął, to jego przedstawiciel musiał szybko uciekać z mieszkania członka lokalnego kierownictwa KPD, u którego poprzednio nieraz bywał, gdyż tenże zagroził mu oddaniem go w ręce hitlerowców. Przechodzenie członków KPD do organizacji hitlerowskich było w tym czasie zjawiskiem występującym dosyć powszechnie. Ale w połowie 1930 r., kiedy udawałem się do Związku Radzieckiego drogą przez Niemcy, przebycie granicy polsko-niemieckiej na Górnym Śląsku nie sprawiało żadnych trudności. Po skontaktowaniu się z kierownictwem KPP na Górnym Śląsku, któremu dostarczyłem swoją fotografię i inne niezbędne dane, w ciągu kilku dni otrzymałem kartę cyrkulacyjną wystawioną przez niemieckie władze administracyjne. Oprócz tej karty nie miałem przy sobie żadnego innego dokumentu. Komitet okręgowy partii przydzielił mi przewodnika, z którym wsiadłem do tramwaju i bez żadnych przeszkód znalazłem się wkrótce po niemieckiej stronie granicy, a później w Zabrzu, gdzie znajdowała się moja przyjazdówka, dokąd doprowadził mnie towarzyszący mi do tego miejsca przewodnik. Przyjazdówka mieściła się w jednorodzinnym domku stanowiącym własność pozostającego wówczas bez pracy robotnika — Ślązaka, narodowości polskiej, członka KPD. Władał on nieźle językiem polskim w gwarze śląskiej, ale jego dzieci będące w wieku szkolnym używały tylko języka niemieckiego. Przebywałem u niego w przydzielonym mi pokoju chyba tydzień, oczekując na kontakt z kierownictwem zagranicznym KPP w Berlinie. Tam również się stołowałem. Z gospodarzami mieszkania rozmawiałem zawsze po polsku, językiem niemieckim władałem bowiem źle. Pewnego razu dziesięcioletnia córka gospodarza zwróciła się do mnie w języku niemieckim z pytaniem: „Dlaczego ty zawsze rozmawiasz z moim tatą po polsku?" Spojrzałem na nią zdziwiony i łamiąc język niemiecki odrzekłem: „Czy tobie nie podoba się język polski? Widzisz, ja kiepsko mówię po niemiecku, dlatego rozmawiam z twoim ojcem po polsku". Nie trafiło jej do przekonania, gdyż zauważyła: „Tu powinieneś mówić po niemiecku". „A to dlaczego?" zapytałem. „Bo tutaj jest niemiecka ziemia" — usłyszałem odpowiedź. W dalszej rozmowie dowiedziałem się od niej, że nauczycielka w szkole nakazuje wszystkim dzieciom, by rozmawiały tylko po niemiecku, gdyż Śląsk jest ziemią niemiecką. Rozmowa miała miejsce podczas nieobecności rodziców dziewczynki. Nie wiem zatem, jak oni odnosili się do tego problemu. Chyba podzielali pogląd nauczycielki, gdyż z dziećmi swoimi rozmawiali tylko po niemiecku, choć sami byli Polakami. W każdym razie przytoczony szczegół dowodzi, że szkoła niemiecka była ważnym i skutecznym instrumentem germanizowania autochtonicznej ludności polskiej na terenie Górnego Śląska. Dzień za dniem upływał, a ja coraz bardziej denerwowałem się, że zagraniczne kierownictwo KPP w Berlinie nie nawiązuje ze mną kontaktu. Wreszcie przyjechała po mnie łączniczka, z którą pojechałem do Berlina. Ale w tym czasie w Moskwie już od paru dni obradował V Kongres Profinternu. W Berlinie ulokowany w mieszkaniu prywatnym jakiegoś Niemca, znowu musiałem czekać wiele dni, zanim doręczono mi paszport radziecki wystawiony przez ambasadę ZSRR w Berlinie na jakieś rosyjskie nazwisko. Niezbędne środki finansowe oraz wskazówki i instrukcje otrzymałem od członka Biura Politycznego KC KPP Henrykowskiego4, który stał na czele przedstawicielstwa KPP w Berlinie. W rozmowie z nim wyrażałem wątpliwości, czy mój wyjazd do Moskwy jest nadal aktualny z uwagi na to, że zanim tam przyjadę, kongres może już zakończyć obrady. Zalecił mi jednak bym pojechał, a w Moskwie, nawet w przypadku zakończenia kongresu, zapoznał się z jego uchwałami. Przed wyjazdem kupiłem sobie w Berlinie niewielką walizkę, koszulę, skarpetki i inne drobiazgi. Razem z tym, co zabrałem z Zawiercia, mój bagaż podróżny wyglądał bardzo skromnie. Walizkę dopełniłem więc teczką, w niej zaś umieściłem spory zapas wędlin, bułek i innych wiktuałów, by nie kupować pożywienia w drodze. Bilet kolejowy na trasę Berlin — Moskwa wykupiła mi już przedtem łączniczka, która też odprowadziła mnie aż do pociągu. Do kompletu mojego wyposażenia doszły jeszcze gazety rosyjskie, które zobaczyłem w kiosku na dworcu kolejowym i kupiłem ich najnowsze wydania, by mieć odpowiednią lekturę na drogę. 4 Gustaw Henrykowski, właśc. Saul Amsterdam. Tu muszę zaznaczyć, że z cyrylicą zapoznałem się w okresie pracy w okręgu drohobyckim. Również wówczas przyswoiłem sobie w zasadzie język ukraiński, ucząc się go głównie przez czytanie gazet ukraińskich. Umożliwiało mi to zapoznawanie się z treścią gazet wydawanych w języku rosyjskim, mimo że ten język różni się dość istotnie od ukraińskiego. Języka rosyjskiego nauczyłem się dopiero później, również głównie przez systematyczne czytanie gazet ze słownikiem w ręku. Nabyte w Berlinie rosyjskie gazety, które w drodze do Moskwy skrupulatnie przestudiowałem, stanowiły bodaj pierwszą tego rodzaju lekturę służącą mi do przyswajania sobie języka. Podróż przebiegała bez żadnych przeszkód. W Berlinie zająłem miejsce w przedziale wagonu; w którym znajdowały się już dwie osoby, mężczyzna ok. 30 lat i młodsza od niego kobieta. Być może było to małżeństwo, choć ich zachowanie nie wskazywało na to. Zanadto byli sobą zajęci. Siedzieli naprzeciw siebie przy oknie, niekiedy on przesiadał się do niej. W rozmowie używali języka niemieckiego. Ja usadowiłem się przy drzwiach i udawałem, że nie zwracam na nich najmniejszej uwagi. Przez cały czas wspólnej podróży — a wysiedli gdzieś na Litwie, chyba w Kownie — nie zamieniliśmy między sobą ani słowa. Siedząc w kącie przedziału zabrałem się od razu do czytania i przeglądania gazet rosyjskich. Pomysł nabycia tych gazet w Berlinie uważałem za wspaniały. Moje głębokie zainteresowanie tą lekturą usprawiedliwiało niejako moje milczenie i obojętność wobec tych dwojga, oni zaś chyba byli z tego zadowoleni. Trasa podróży wiodła przez Niemcy, korytarz pomorski, Prusy Wschodnie, Litwę, Łotwę i Związek Radziecki. Gdy pociąg przejeżdżał przez terytorium polskie, mój sąsiad rozmawiając ze swoją współ-towarzyszką zaczął wykpiwać zwyczaj polski całowania kobiet w rękę przez mężczyzn. Wymawiał przy tym w łamanej polszczyźnie: „całuję rączki", informując swoją rozmówczynię, iż zwrotu tego używają powszechnie mężczyźni w Polsce przy zetknięciu się ze znajomą im kobietą. Zasłonięty gazetą, słuchałem tych ironicznych uwag i wypowiedzi Niemca, który najwidoczniej zapoznał się bezpośrednio z tym, co opowiadał, podczas swego pobytu w Polsce. Dopiero w Kownie wsiedli do przedziału nowi pasażerowie. Ja w tym czasie przesunąłem się na miejsce przy oknie i milcząco obserwowałem wszystko, co wpadało mi w oczy na trasie przejazdu. Pociąg zatrzymywał się tylko na większych stacjach. Kontrola paszportów na granicach państwowych przebiegała normalnie. Żaden z kontrolerów nie zatrzymywał w swoich rękach mojego paszportu dłużej niż paszporty innych pasażerów. Stwierdzali tylko, czy paszport jest zaopatrzony w wizy tranzytowe. Ale pod tym względem wszystko było w porządku. Nie mogę sobie przypomnieć, czy pociąg berliński przecinał granicę ZSRR dojeżdżając do radzieckiej stacji granicznej, czy też już w Rydze przesiadłem się do pociągu radzieckiego. Gdy w kilka lat później po raz drugi udawałem się do Związku Radzieckiego, to wiem z całą pewnością, że pociągiem niemieckim dojeżdżałem tylko do Rygi, gdzie po wielogodzinnym oczekiwaniu następowała przesiadka do pociągu radzieckiego. Ale wówczas kontrola radziecka dokumentów i bagażu pasażerów odbywała się w pociągu, natomiast za pierwszym razem wszyscy pasażerowie wysiedli na radzieckiej stacji granicznej i tam zostali poddani kontroli. Wnioskuję z tego, że podczas pierwszej podróży do Związku Radzieckiego pociąg niemiecki zatrzymywał się dopiero na radzieckiej stacji granicznej, której nazwa również uleciała mi z pamięci. Na stacji tej znalazłem się w późnych godzinach rannych, mniej więcej po dwudziestu czterech godzinach od momentu wyjazdu z Berlina. Wraz ze mną wysiadła z pociągu niewielka gromadka pasażerów, chyba nie więcej niż 20-30 osób. Gdy tylko pociąg zatrzymał się na stacji, stojący przy każdym wagonie mundurowy pracownik straży granicznej polecał wysiadającym pasażerom, by udali się do znajdującego się w pobliżu niewielkiego budynku stacyjnego. Wysiadając z wagonu, z niewielką walizką w ręku, spoglądałem wprost z nabożeństwem na tych pierwszych przedstawicieli władzy radzieckiej, przeważnie młodych jeszcze, schludnie umundurowanych strażników i celników. Oni zaś czujnym, spokojnym wzrokiem obserwowali pasażerów udających się do budynku stacyjnego oraz opustoszałe wagony pociągu. W pewnym momencie zauważyłem, że jeden ze strażników, prowadząc na smyczy dużego, pięknego wilczura, podszedł do ostatniego wagonu, spuścił ze smyczy psa i polecił mu wejść pod wagon, co ten posłusznie wykonał. Następnie strażnik szedł wolnym krokiem obok pociągu aż do lokomotywy, a za nim pod wagonami posuwał się pies. Gdy znowu pies powrócił do strażnika, który wziął go na smycz, otrzymał jakiś kąsek za dobre wykonanie zadania. Domyśliłem się, że w ten sposób, za pomocą wytresowanego psa, przeprowadza się kontrolę, czy pod wagonami pociągu nie ukrywał się jakiś osobnik z zamiarem przedostania się do Związku Radzieckiego. Bardzo mi się to wszystko podobało, jednocześnie widziałem w tym dowód, że wrogowie Związku Radzieckiego starają się przerzucać na jego terytorium swoich szpiegów wszystkimi drogami, nawet ukrytych pod wagonami pociągu. Ale radziecka straż graniczna pilnie czuwa, za co darzyłem ją w myślach sympatią. W budynku stacyjnym, gdzie zebrali się w poczekalni pasażerowie, jeden z funkcjonariuszy ze straży granicznej zażądał, by oddali mu swoje paszporty, po czym bez przeglądania ich na miejscu udał się do innego pomieszczenia. Dwaj inni pracownicy zajęli się kontrolą bagażu podróżnych. Każdy otwierał swoją walizkę, plecak czy inny pakunek, a kontroler przeglądał ich zawartość bądź pobieżnie, bądź też wyjmował sztuka po sztuce wszystko, co się w nich znajdowało i po skontrolowaniu odkładał obok. Nie zauważyłem, aby komukolwiek coś zakwestionowano. Najszybciej skontrolowano moją walizkę oraz teczkę. Kontroler włożył tylko rękę pod bieliznę bez wyjmowania jej z walizki, zajrzał do teczki, której zawartość zmniejszyła się o zjedzone w drodze kanapki, nie zainteresował się nawet moją literaturą podróżną, znajdującą się również w teczce, i bez słowa odszedł dla przeprowadzenia kontroli u następnego pasażera. Procedura kontroli trwała dość długo. Chyba ze dwie godziny. Gdy wreszcie została zakończona, zjawił się z paszportami funkcjonariusz, który poprzednio zabrał je pasażerom, i po odczytaniu przez niego nazwiska, każdy zgłaszał się po odbiór swojego paszportu. Podróż do Moskwy trwała znowu całą dobę. W drodze nie zaszło nic godnego uwagi. Świadomość tego, że znajduję się na ziemi radzieckiej, w ojczyźnie międzynarodowego proletariatu, rodziła we mnie uczucie podniecenia i radości zakłócanej jedynie zmartwieniem, czy zdążę jeszcze wziąć udział w obradach kongresu. Nurtowała mnie także myśl, czy przyjdzie mi łatwo odszukać siedzibę Międzynarodówki Komunistycznej, tj. Kominternu. W Berlinie otrzymałem bowiem instrukcję, że w Moskwie mam się zgłosić do polskiej sekcji Kominternu, skąd zostanę skierowany do Wszechzwiązkowej Rady Radzieckich Związków Zawodowych (WCSPS)5, jako organizatora Kongresu Profinternu. Na pytanie o adres Kominternu, Henrykowski zapewniał mnie, że każdy milicjant w Moskwie wskaże mi drogę do tego gmachu, który znajduje się przy placu Manieżnym. Uważałem więc, że nie powinienem mieć trudności w odszukaniu „domu Kominternu", jak w języku rosyjskim miałem się dopytywać. Rzeczywistość okazała się jednak inna. 3. W Moskwie. Profintern Po przyjeździe do Moskwy w tłumie pasażerów wyszedłem z dworca kolejowego na ulicę. By zorientować się, w jakim kierunku mam się udać, podszedłem do wyglądającego sympatycznie w moich oczach przechodnia i zapytałem go w języku rosyjskim: Izwinitie, gdzie na-choditsia dom Kominterna PSpojrzał na mnie obojętnie i nie rzekłszy ani słowa, nie zwalniając nawet kroku poszedł dalej. Natrafiłem na jakiegoś niekulturalnego człowieka, pomyślałem, speszony nieco tym drobnym niepowodzeniem. Za chwilę, idąc wolnym krokiem z lekką na szczęście walizką w ręku, zwróciłem się z tym samym pytaniem do innego przechodnia. Me znąju (nie wiem) — usłyszałem odpowiedź. Nie mam jakoś szczęścia, rzekłem w duchu do siebie, nie mogę natrafić na człowieka upolitycznionego, który nie mógłby nie wiedzieć, gdzie znajduje się w Moskwie znany przecież w całym świecie Komintern. Wszechzwiązkowa Centralna Rada Związków Zawodowych. Rosyjski skrót WCSPS. Nie chcąc dalej zwracać się do przechodniów na chybił trafił, zdecydowałem się podejść do regulującego ruch uliczny milicjanta w przekonaniu, że ten bez wątpienia będzie wiedział, gdzie jest „dom Kominternu". Gdy mu zadałem to pytanie i znowu usłyszałem: Nie znaju, chciałem się od niego dowiedzieć, w którym kierunku mam się udać, aby dojść do placu, przy którym stoi gmach Kominternu. Ale czy to błędnie wymówiłem nazwę placu, czy też nie bardzo rozumiał mój język rosyjski, bo odpowiedział mi dość stanowczo: Nie znąju, nie miesząjtie menia rabotać (nie wiem, nie przeszkadzajcie mi w pracy.) Wróciłem na chodnik, nie wiedziałem, co to wszystko oznacza, dlaczego milicjant tak mnie potraktował? Dlaczego nie zaglądnął do informatora, podobnie jak to robią policjanci w Warszawie, gdy nie wiedzą, gdzie znajduje się jakaś ulica? Wszak w Warszawie każdy policjant regulujący ruch uliczny miał przy sobie plan miasta, wykaz wszystkich ulic, ważniejszych instytucji itp. oraz każdemu, kto się do niego zwrócił, udzielał w tym zakresie szczegółowych informacji. Czyżby moskiewskich milicjantów nie zaopatrzono w podobne informatory odnoszące się do Moskwy? Tak rozmyślając zwróciłem się do innego milicjanta pełniącego służbę przy następnym skrzyżowaniu ulic. Ten także nie mógł udzielić mi odpowiedzi na pytanie o „dom Kominternu", lecz zorientował się chyba, że jestem obcokrajowcem, chciał więc mi pomóc i skierował mnie do znajdującej się w pobliżu rejonowej komendy milicji. Tam przedstawiłem oficerowi dyżurnemu, o co mi chodzi. Po moim języku, a zwłaszcza po ubiorze, poznał on od razu, że nie jestem obywatelem radzieckim. Wy innostraniec? (Vfy obcokrajowiec) — zapytał. „Tak — odpowiedziałem — dzisiaj przyjechałem z Berlina do Moskwy". Nie dociekał żadnych szczegółów, nie żądał okazania paszportu czy innego dokumentu. Wziął leżącą na biurku obok telefonu książkę, prawdopodobnie telefoniczną, szybko znalazł w niej potrzebne mi dane i poinformował mnie, którym tramwajem lub trolejbusem dojadę do Kominternu oraz w jakim kierunku mam jechać. Jednocześnie oderwał skrawek nie zadrukowanego brzegu gazety, wypisał na nim ołówkiem podane mi numery pojazdów oraz nazwę placu, przy którym stoi gmach Kominternu, i wręczył mi ten karteluszek papieru gazetowego. Nie miał z pewnością innego materiału piśmiennego, jakiegoś bloku czy arkusza papieru. W każdym bądź razie na biurku nie było ani papieru, ani przyborów do pisania. Trochę byłem tym zdziwiony. Ale w owych latach było to zjawisko powszechne, o czym wówczas jeszcze nie wiedziałem. Podziękowałem mu za informację i znalazłszy się na ulicy odetchnąłem z ulgą, że nie muszę już nikogo pytać o drogę. Miałem bowiem teraz przewodnika w postaci określonych tramwajów i trolejbusów. Wydawać by się mogło, że powinienem wsiąść do jednego z tych pojazdów i dotrzeć do celu. Było to jednak dla mnie niemożliwe. Nie miałem bowiem ani jednej kopiejki, by zapłacić za przejazd. Dysponowałem tylko kilkoma markami niemieckimi zaoszczędzonymi w podróży. Ale nawet, gdybym miał przy sobie radzieckie środki płatnicze, to także nie zmieniłoby sytuacji. Tramwaje i trolejbusy były tak przepełnione, że było niemożliwością dostać się do nich z walizą w ręku. Chcąc nie chcąc musiałem więc kontynuować marsz na piechotę, przy czym zatrzymywałem się przy każdym rozwidleniu linii tramwajowych, aż do nadejścia tramwaju oznaczonego właściwym numerem, by nie zmylić drogi. Wreszcie dotarłem do placu Manieżnego. Miał on kształt prostokąta. W jego obszernym wnętrzu stała jakaś duża hala, a wokół kilkupiętrowe domy. W jednym z nich mieścił się Komintern. Ale w którym? Nie mogłem się zorientować, jak biegną numery domów. Przy jednym gmachu spostrzegłem pełniącego służbę milicjanta. Dzieliło mnie od niego kilkanaście kroków. Podszedłem więc i zapytałem go o „dom Kominterna". Ale gdy usłyszałem odpowiedź: Me znaju, wprost wierzyć nie chciałem, że on rzeczywiście nie wie. A czy ten plac nazywa się placem Na Manieże? — zapytałem. Milicjant potwierdził. „To właśnie przy tym placu mieści się Komintern" — rzekłem do niego. Wozmożno, no ja nie znaju (Możliwe, ale ja nie wiem) — usłyszałem odpowiedź. W tej sytuacji musiałem ustalić, jak biegnie numeracja domów położonych przy placu. Ponieważ była ona jakaś zawikłana, postanowiłem obejść plac dookoła, by w ten sposób natrafić na właściwy numer domu. Przed jednym z domów usytuowanym na rogu placu natknąłem się na innego milicjanta pełniącego służbę przed tym domem. Byłem ciekaw, czy ten także odpowie mi: Me znaju, gdy go zapytam o „dom Kominternu". Toteż idąc naprzeciw niego, jak by z przekory, a nie dla uzyskania informacji, zapytałem: Me znajetie wygdie nachoditsia dom Kominterna ?(Nie wiecie, gdzie mieści się dom Kominternu?) A wot, dom Kominterna (A oto właśnie dom Kominternu) — odrzekł, wskazując ręką na gmach, przy którym pełnił służbę. W ten sposób, chyba po trzech godzinach włóczenia się z walizką w ręku po rozpalonych lipcowym słońcem ulicach Moskwy, zmęczony i spocony dotarłem wreszcie do celu. A kiedy później mówiłem towarzyszom, jak poszukiwałem w Moskwie Kominternu, i zapytywałem ich, czym należy tłumaczyć, że nawet milicjanci nie wiedzą, gdzie mieści się międzynarodowy sztab rewolucji socjalistycznej — tłumaczyli mi, że przyczyna jakoby tkwiła w tym, iż moskiewscy milicjanci rekrutowali się głównie ze środowiska chłopskiego, wskutek czego nie znali Moskwy, a także poziom ich świadomości politycznej pozostawiał wiele do życzenia. Nie powiem, żeby takie wyjaśnienie trafiało mi do przekonania. Ale niezależnie od tego, z jakich przyczyn zapytywani przeze mnie przechodiiie i milicjanci nie mogli mi udzielić informacji o siedzibie Kominternu, nauczony tym doświadczeniem wyzbyłem się złudzeń, jakoby Komintern był znany wszystkim mieszkańcom Moskwy tak, jak na przykład Wawel mieszkańcom Krakowa. W sekcji polskiej Kominternu—dokąd zadzwonił z portierni gmachu pracownik organu bezpieczństwa, by uzyskać zgodę na wydanie mi przepustki — dowiedziałem się, że V Kongres Profinternu bądź to już zakończył swoje obrady, bądź zakończy je w dniu następnym. W każdym razie nawet w jego ostatnim posiedzeniu udziału nie brałem. Przez wiele dni korzystałem tylko ze stołówki przeznaczonej dla delegatów przybyłych na kongres z różnych krajów, funkcjonującej również po zakończeniu kongresu. Tam spotykałem się z tymi delegatami, którzy nie wyjechali jeszcze z Moskwy. Przy każdej rozmowie z nimi musiałem używać tłumacza, który inne języki tłumaczył na rosyjski. Tym ostatnim również kiepsko władałem, co nie ułatwiało mi nawiązywania kontaktów. Któregoś dnia podczas śniadania usłyszałem, jak podająca do stołu kelnerka w rozmowie z inną pracownicą stołówki wymyślała delegatom za to, że „obżerają się rosyjskim masłem, podczas gdy Rosjanie nie mają nawet chleba". Była ona przekonana, że żaden z delegatów, którzy mogli słyszeć jej słowa, w ich liczbie i ja, nie rozumieją języka rosyjskiego. Te jej urągania wywarły na mnie przykre wrażenie. Przecież każdy z tych delegatów był gorącym przyjacielem Związku Radzieckiego, sławił go wśród robotników w swoim kraju. A tu radziecka obsługa stołówki z taką nienawiścią wyraża się o nich. Moje ówczesne mniemanie o ludziach radzieckich cechowała niemała doza naiwności. Po prostu, idealizowałem ich, jak w ogóle cały Związek Radziecki. Wszystko, co przy praktycznym zetknięciu się z rzeczywistością radziecką mąciło we mnie ten wyidealizowany obraz, odczuwałem jak osobistą przykrość. A przecież kelnerka nie bez podstaw wymyślała delegatom. W Związku Radzieckim wszystkiego wówczas brakowało. Ja jednak niewiele wiedziałem o trudnościach, jakie przeżywała gospodarka radziecka. Informacje o tych sprawach podawane przez prasę burżuazyjną traktowałem jako paszkwile i oszczerstwa rzucane na Związek Radziecki. Za miarodajne uważałem jedynie informacje i oceny zawarte w naszych wydawnictwach. Te zaś mówiły o Kraju Rad w samych superlatywach. A przecież w 1930 i w latach następnych w Związku Radzieckim rzeczywiście panował głód, spowodowany głównie kolektywizacją rolnictwa. Zobaczyłem to bliżej dopiero podczas powtórnego pobytu w tym kraju w latach 1934-1935, o czym będę mówił później. Mój pobyt w Związku Radzieckim w 1930 trwał zaledwie kilkanaście dni, stąd też niewiele mogłem poznać z ówczesnej rzeczywistości radzieckiej. W tym miejscu nie będę więc o niej wspominał. Jednak pragnę zaznaczyć, że wiele zjawisk, z jakimi już wówczas się zetknąłem, zwłaszcza w zakresie zaopatrzenia ludności oraz rzucające się w oczy ubóstwo społeczeństwa radzieckiego, korygowało moje poprzednie wyobrażenia o Związku Radzieckim. Wobec zakończenia V Kongresu Profinternu mój pobyt w Moskwie ograniczył się do zapoznania się z jego uchwałami. Studiowałem te materiały 7-10 dni. Otrzymałem je w języku rosyjskim od towarzyszy radzieckich wchodzących z ramienia Wszechzwiązkowej Rady Radzieckich Związków Zawodowych w skład aparatu wykonawczego Profinternu. W ogóle wszystkie dotyczące mnie sprawy łącznie z kosztami mojego pobytu w Moskwie załatwiali towarzysze radzieccy z WCSPS. Kierownictwo sekcji polskiej Kominternu, które w tym czasie zajmowało się głównie przygotowaniem do V Zjazdu KPP, nie interesowało się moją osobą. W każdym razie z jego ramienia nikt nie utrzymywał ze mną kontaktu. W Moskwie pozostawałem w gestii Profinternu. Nie mogę sobie przypomnieć, kto z ramienia polskiej lewicy związkowej wchodził wówczas w jego skład. Być może, że nie miała ona wtedy swojego przedstawiciela w Profinternie. W późniejszym okresie reprezentantem polskiej lewicy związkowej w Profinternie był Stanisław Budzyński, który, jak już zaznaczyłem, skierował mnie na V Kongres Profinternu. Formalna niezależność Profinternu od Kominternu przedstawiała się tak samo, jak niezależność WCSPS od KC WKP(b). Podobnie jak linię działalności radzieckich związków zawodowych nakreślała WKP(b), tak samo Komintern decydował o działalności i taktyce Profinternu w międzynarodowym ruchu związkowym. Odpowiednie instancje partyjne odgrywały kierowniczą rolę w rewolucyjnym ruchu związkowym w skali każdego kraju, w myśl leninowskiej zasady określającej związki zawodowe jako transmisję partii do mas. Uchwały podjęte na V Kongresie Profinternu przez kilkuset delegatów reprezentujących rewolucyjny ruch związkowy w 50 krajach nie wyrażały zatem w rzeczywistości nic więcej, jak realizację decyzji uprzednio podjętych w tym przedmiocie przez Komintern. W istocie rzeczy uchwały te potwierdzały tylko nowy kurs polityczny stosowany z polecenia Kominternu przez partie komunistyczne w międzynarodowym ruchu związkowym już od dłuższego czasu, co w odniesieniu do Polski ilustrowałem poprzednio, przytaczając uchwały V i VI Plenum KC KPP, które odbyły się w 1929 r. Oceniając błędnie sytuację międzynarodową jako coraz bardziej dojrzewającą do przeobrażeń socjalistycznych i sprzyjającą zwycięskim walkom rewolucyjnym klasy robotniczej i mas pracujących w szeregu krajach, oraz wskazując bezustannie na rosnące i bliskie niebezpieczeństwo napaści wojennej państw kapitalistycznych na Związek Radziecki, Komintern nakreślał w swoich uchwałach dostosowaną do tych ocen taktykę, jaką powinien stosować międzynarodowy ruch komunistyczny. Z błędnych ocen wynikała i błędna taktyka. Dowodzą tego także uchwały V Kongresu Profinternu, z którymi zapoznałem się w Moskwie i które później — stosownie do postanowień V Zjazdu KPP — miałem wprowadzać w życie. Powiedziałbym nawet, że uchwały V Zjazdu KPP w sprawie działalności partii na odcinku związkowym zdystansowały w swej sekciarskiej wymowie i „rewolucjonizmie" oderwanym od rzeczywistości polskiej uchwały V Kongresu Czerwonej Międzynarodówki Zawodowej. Istota uchwał tego ostatniego Kongresu Profinternu w jego szesnastoletniej historii sprowadzała się do tego, że porzucając płaszczyznę walki o jedność klasowych związków zawodowych i stając na gruncie samodzielnego kierowania walkami robotniczymi przez komunistów — w uchwałach tych położono nacisk na „rewolucjonizowanie walk strajkowych" i podejmowanie ofensywy przez klasę robotniczą przeciwko kapitałowi. W przyjętej na kongresie rezolucji mówi się, że w obecnym okresie walki ekonomiczne są dla klasy robotniczej ważną szkołą rewolucji. Określając wszystkie nieopanowane przez komunistów związki zawodwe jako reakcyjne, kongres postanowił zaostrzyć walkę od wewnątrz i od zewnątrz z kierownictwem tych związków, zalecając jednocześnie rozwijanie szeroko taktyki jednolitego frontu od dołu, tworzenie w zakładach pracy różnych komitetów, jak komitety walki, komitety strajkowe i inne. W skład tych komitetów, przeciwstawnych „reakcyjnym" związkom zawodowym mieli wchodzić nie tylko zwolennicy Prońnternu, lecz także członkowie reformistycznych, chrześcijańskich, katolickich i innych reakcyjnych związków. Komitety miały być wyrazem jednolitego frontu od dołu, miały ułatwiać komunistom przenikanie w gąszcz klasy robotniczej, samodzielne prowadzenie walk strajkowych i nadawanie im rewolucyjnego charakteru. Uchwały V Kongresu Profinternu kształtowały działalność poszczególnych partii komunistycznych w ruchu związkowym przez okres pięciu lat, tj. aż do VII Kongresu Międzynarodówki Komunistycznej, który odbył się w sierpniu 1935 r. W ciągu tego pięciolecia rozwój wydarzeń międzynarodowych potoczył się innym torem niż przewidywał Komintern. W związku z tym uchwały Profinternu oraz zjazdów poszczególnych partii komunistycznych, także KPP, rozeszły się z życiem. Miast narastania walk rewolucyjnych klasy robotniczej przeciwko kapitałowi i całemu systemowi kapitalistycznemu, do czego miała doprowadzić nowa rewolucyjna taktyka komunistów, narastały i zwyciężały siły faszyzmu. Nie ulega wątpliwości, że sprzyjał temu fałszywy i błędny kurs polityki komunistów. Objęcie władzy w Niemczech przez Hitlera musiało spowodować porzucenie tego kursu, w tym także przekreślenie uchwał V Kongresu Profinternu i zastosowanie nowej taktyki wychodzącej z założeń jedności klasowych związków zawodowych. Kilkuletnie doświadczenie, jakie miałem już w pracy związkowej, wskazywało mi, że uchwały V Kongresu Profinternu nie staną się w warunkach polskich prawidłowym drogowskazem do osiągnięcia nakreślonych w nich celów. Faktycznie nie wnosiły one niczego nowego do taktyki, jaką już w 1929 r. zaczęła stosować KPP na odcinku związkowym. Taktyka ta wskazywała, że porzucenie platformy walki o jedność klasowych związków zawodowych nie prowadzi do umocnienia lewicy związkowej i pozycji komunistów w ruchu związkowym, lecz na odwrót — osłabia rewolucyjny ruch związkowy, zawęża możliwości oddziaływania partii na robotników, na organizowanie i przebieg walk klasowych. Toteż uchwały Kongresu nie budziły u mnie entuzjazmu, wiedziałem już z praktyki, że żadne komitety nie mogą zastąpić związków zawodowych ani też żadne uchwały nie mogą stworzyć sytuacji rewolucyjnej. Zdawałem sobie zarazem sprawę z tego, że nie mam możliwości zakwestionowania tych uchwał, a co więcej, nie miała do mnie dostępu nawet myśl, by się im nie podporządkować. Moja psychika ukształtowana na gruncie dyscypliny partyjnej wykluczała wszelki sprzeciw wobec uchwał i postanowień zapadłych na kongresie lub podjętych przez centralne władze partyjne. Postępowałem jak żołnierz, który nawet w przypadku, gdy nurtują go wątpliwości czy otrzymany od zwierzchnika rozkaz jest słuszny, stara się go jak najsumienniej wykonać. W tym okresie kierowałem się w swojej pracy tylko takimi kategoriami. 4. Przez Leningrad do Hamburga Po krótkotrwałym pobycie w Moskwie, poświęconym głównie przyswajaniu sobie uchwał kongresu, nadszedł czas powrotu do kraju. Sprawę tę załatwiał Wydział Zagraniczny Wszechzwiązkowej Rady Radzieckich Związków Zawodowych. Przypuszczałem, że na drogę powrotną otrzymani znowu jakiś lipny paszport. Ale kiedy stanąłem przed obliczem kierownika wydziału, ten oświadczył mi, że zostanę przerzucony drogą morską do Hamburga, a dalszą podróż z Niemiec do Polski ułatwią mi komuniści niemieccy. Gdy zapytałem go o paszport, spojrzał na mnie wnikliwie i odrzekł: „Po co ci paszport? Wyglądasz jak typowy Niemiec. Lepiej będzie, gdy pojedziesz bez paszportu niż z byle jaką lipą". Przez moment wydawało mi się, że to porównanie mnie z Niemcem nosi posmak jakiegoś przytyku. Zapytałem go więc, dlaczego uważa, iż jestem podobny do Niemca? „Bo masz taką fizjonomię, głowę, włosy, wszystko" — odpowiedział. „Wśród Niemców nie będziesz się niczym wyróżniał. A z lipnym paszportem zawsze można wpaść". Pierwotny odbiór przeze mnie jego porównania okazał się więc fałszywy. l Nie miał on żadnych innych intencji, jak tylko przekonanie mnie, iż paszport nie gwarantuje mi bezpieczeństwa, przeciwnie — może mi zaszkodzić. Zgodziłem się z jego rozumowaniem. W późniejszym okresie zorientowałem się, że w zasadzie tylko przy wyjeździe z Polski do Związku Radzieckiego wyjeżdżający otrzymywał paszport radziecki, wystawiany przez przedstawicielstwo dyplomatyczne Związku Radzieckiego w Niemczech lub w Gdańsku. Natomiast przy powrocie do kraju zainteresowany — ze zrozumiałych względów — nie otrzymywał nigdy paszportu radzieckiego, lecz wracał bądź bez paszportu, bądź zaopatrywano go w paszport jakiegoś innego państwa. O ile bowiem przy wyjeździe do Związku Radzieckiego paszport radziecki był dokumentem oryginalnym, wystawionym na zmyślone nazwisko i jako taki gwarantował prawie 100% bezpieczeństwo jego posiadaczowi podczas podróży, o tyle w drodze powrotnej osobnik posiadający taki paszport z reguiły zwracałby na siebie uwagę policji tego kraju, do którego przyjechał, mógłby nawet być inwigilowany i zatrzymany dla stwierdzenia tożsamości lub celu przybycia. Z tych przyczyn komuniści wyjeżdżający nielegalnie do Związku Radzieckiego, jako obywatele radzieccy, nigdy nie opuszczali jego granic z paszportem radzieckim w kieszeni. Tak też było i ze mną dwukrotnie. Z Moskwy wyjechałem w następnym dniu po ro:zmowie z przedstawicielem Wydziału Zagranicznego WCSPS, od którego otrzymałem bilet kolejowy na pociąg Moskwa — Leningrad nazywany „Czerwoną Strzałą", adres przyjazdówki w Leningradzie i hasło rozpoznawcze, a także niewielką sumę na wydatki osobiste oraz kilka marek w walucie niemieckiej. Mój rozmówca zawiadomił mnie, że informacje o dalszej marszrucie otrzymam w Leningradzie. O wyjeździe z Moskwy do kraju zawiadomiłem kierownictwo sekcji polskiej Międzynarodówki Komunistycznej, które przyjęło to do wiadomości, nie udzielając mi żadnych wskazówek. Po prostu nie interesowało się moją osobą. Wszystkie moje sprawy załatwiali ludzie radzieccy. Od nich też otrzymałem adres przyjazdówki polskiej w Berlinie i dopiero tam nawiązałem kontakt z zagranicznym kierownictwem KPP. Nie potrafię jednak wyjaśnić, jak łączyły się te dwie odrębne linie kontaktowe. Do Leningradu jechałem w wagonie sypialnym, w przedziale dwuosobowym. Miałem bilet kolejowy na dolne miejsce sypialne, drugie zaś znajdowało się nade mną. Pociąg odjeżdżał z Moskwy w późnych godzinach wieczornych i następnego dnia w godzinach rannych przyjeżdżał do Leningradu. Pasażerowie mogli więc spać całą noc. Swoje miejsce w przedziale zająłem pierwszy, a za chwilę przyszedł drugi pasażer, mój współtowarzysz podróży. Był to człowiek narodowości żydowskiej, chyba w moich latach lub nieco starszy ode mnie, miał bujną, ryżą czuprynę, twarz piegowatą, oczy nieco wypukłe, wzrostem równał się ze mną. Oprócz małej walizki nie miał innego bagażu podróżnego. Ale najbardziej uderzyło mnie to, że na głowie miał on kapelusz. W latach trzydziestych bardzo rzadko spotykało się w Moskwie i chyba w całym Związku Radzieckim człowieka z kapeluszem na głowie. Jeśli jakiś mężczyzna nosił kapelusz, to był on albo cudzoziemcem, albo należał do starej warstwy carskich urzędników lub wywodził się z drobnomieszczaństwa. Samo słowo szlapa (kapelusz) należało w tym czasie do obraźliwych, było równoznaczne z niedorajdą oraz wyrazem pokpiwania i lekceważenia osobnika, do którego się odnosiło. Pozostała garderoba mojego współtowarzysza podróży wskazywała, iż nie jest on cudzoziemcem, lecz obywatelem radzieckim. Dlaczego zatem ten młody człowiek nosi szlapę, tak samo jak i ja — zadawałem sobie w myśli pytanie. On zaś po wejściu do przedziału mruknął pod nosem „dobry wieczór" i widząc, że ja zajmuję dolne miejsce do spania, od razu ulokował się na górze. Nie przyszło mi nawet na myśl, że będę miał z nim coś wspólnego w mojej dalekiej podróży do kraju. Okazało się jednak inaczej. Podróżowaliśmy razem aż do Berlina. Jego postać, jego sposób bycia, jego kompletna nieznajomość Zachodu i wynikające stąd zalęknienie na zawsze utkwiły mi w pamięci. Będzie on zatem na całej trasie przewijał się w moim opowiadaniu, wszystkie epizody wiążące się z jego osobą zostaną przedstawione bez cienia przesady, choć mogą się wydawać nie w pełni wiarygodne. Są jednak prawdziwe. Rankiem po przyjeździe do Leningradu każdy z nas zabrał swój bagaż — moja walizka była nieco większa — i nie rozmawiając ze sobą, w kapeluszach na głowie, wyszliśmy na usytuowany przed dworcem kolejowym przystanek tramwajowy. W odróżnieniu od Moskwy, gdzie ulice są pokręcone i załamują się pod różnymi kątami, cały Leningrad składa się z prostokątów, jego ulice biegną prosto i równolegle, każdy narożnik na skrzyżowaniach ulic ma dziewięćdziesiąt stopni. Nasze kapelusze zwracały uwagę ludzi oczekujących na tramwaj. Prawdopodobnie uważali nas za obcokrajowców. W każdym razie cały mój ubiór na to wskazywał. Chętnie udzielili mi informacji, gdy zapytałem, w jakim kierunku i jakim tramwajem należy jechać, by dotrzeć do ulicy, przy której znajdowała się moja przyjazdówka. Okazało się, że od ulicy tej dzieliło mnie zaledwie kilka przystanków. Mój współtowarzysz z „Czerwonej Strzały" słysząc, o jaką ulicę mi chodzi, przybliżył się do mnie, a gdy nadszedł tramwaj, do którego wsiadłem, uczynił to samo. Trochę mnie to irytowało, że chodzi krok w krok za mną i również w tramwaju nie oddala się ode mnie. Tramwaj nie był zatłoczony, można było poruszać się w nim swobodnie. Poprosiłem konduktorkę, by wskazała mi przystanek położony najbliżej poszukiwanej przeze mnie ulicy, co też za chwilę uczyniła. Ulica ta przecinała główną arterię komunikacyjną, po której jechał nasz tramwaj, zatrzymując się akurat na rogu tej ulicy. Wysiadłem więc na tym przystanku i — o dziwo — widzę, że mój współtowarzysz, jak cień idzie w moje ślady, wysiadając za mną. Spojrzałem na niego niezbyt przyjaźnie i z trudem pohamowałem się, by mu coś nie powiedzieć. Skręciłem w prawo w moją ulicę, obserwując numerację domów po parzystej stronie. Adres przyjazdówki, który otrzymałem w Moskwie, miał bowiem numer parzysty. Również w prawo skręcił mój naśladowca, lecz wybrał chodnik po nieparzystej stronie ulicy. Wkrótce kolejność domów wykazała mi, że idę w niewłaściwym kierunku. Zawróciłem więc z powrotem. W tej samej chwili zobaczyłem, że ten po drugiej stronie ulicy również zawraca i trzymając się nieco w tyle idzie w tym samym, co i ja kierunku. Nie wiedziałem, co to oznacza. Gdyby mnie śledził, powinien to robić inaczej. A może mu polecono, żeby mnie śledził w sposób dla mnie widoczny? Ale po co by to było komuś potrzebne? Różne myśli przychodziły mi do głowy. Odległość od przystanku tramwajowego, na którym wysiadłem, do poszukiwanego przeze mnie numeru domu wynosiła kilkaset metrów. Na całym odcinku kroczył za mną ten denerwujący mnie na dobre osobnik. By go zobaczyć, skręcałem głowę nieco w lewo. Nagle, niedaleko od budynku, do którego zdążałem, straciłem go z oczu. Przystanąłem i odwróciłem się, rozglądając się za nim po obu stronach ulicy. Nie dojrzałem go jednak nigdzie. Znowu nie wiedziałem, co o tym myśleć. Czy się gdzieś schował i obserwuje ukradkiem, dokąd się udam, czy też najzwyczajniej doszedł on do swojego celu i wszystkie podejrzenia, jakie we mnie wzbudził, są bezpodstawne. Ale zaraz inne sprawy zaprzątnęły moją uwagę. Przed sobą miałem już bramę domu, w którym miała być moja przyjazdówka. Nad bramą wisiał emaliowany szyld jakiejś fabryki. Przyjazdówka, którą otrzymałem w Moskwie, nosiła także nazwę jakiejś firmy. Na szyldzie jednak figurowała inna nazwa. Trochę mnie to zdziwiło, lecz numer domu wskazywał, że dotarłem pod właściwy adres. Otwarłem więc bramę, za którą znajdowała się portiernia zakładu pacy. Wszedłem do niej, po zwykłym powitaniu podałem portierowi otrzymane w Moskwie nazwisko człowieka, z prośbą, by mnie z nim skontaktował lub poinformował mnie, gdzie mogę go znaleźć. „Nie znam takiego, tu taki nie pracuje" — odpowiedział portier. Zaskoczyło mnie to. Wyjąłem z kieszeni adres przyjazdówki i odczytałem portierowi imię i nazwisko, ulicę wraz z numerem domu oraz nazwę zakładu pracy, w którym człowiek ten pracuje, i stanowisko, jakie w nim zajmuje. „Ktoś warn dał zły adres" — zauważył portier. „Wymieniony przez was zakład pracy znajduje się nie opodal po drugiej stronie ulicy" — poinformował mnie. Rzeczywiście, gdy przeszedłem na nieparzystą stronę ulicy i zawróciłem w stronę mniejszych numerów, spostrzegłem wkrótce szyld z wyrytą w nim nazwą zakładu pracy, do którego miałem się zgłosić. Tylko brama wejściowa domu oznaczona była innym numerem niż podano mi w Moskwie. Gdy wszedłem do tego zakładu, skontaktowano mnie szybko z człowiekiem noszącym wymienione przeze mnie nazwisko, tj. z kierownikiem zakładu. Wymieniłem nazwisko tego, kto mnie do niego skierował, co jednocześnie było hasłem. Powiedział mi od razu, że wie o co chodzi i że zaraz zawiadomi kogo potrzeba o moim przyjeździe. Tymczasem miałem zaczekać u niego. Poprowadził mnie do pobliskiego pokoju i po drodze powiedział mi, że będę miał towarzysza. Zanim zdążyłem się dowiedzieć, o jakim towarzyszu mówi, otworzył drzwi pokoju, w którym zobaczyłem mojego towarzysza podróży z pociągu, człowieka, który od dworca kolejowego towarzyszył mi jak cień, szedł moim tropem i nagle zniknął mi z oczu. Zdrawstwiyte! Opiat my wstretiliś (Witajcie, znowu spotykamy się) — zawołałem uradowany, że wyjaśniła się niepokojąca mnie tajemnica. My przecież poznaliśmy się już w pociągu — rzekłem do kierownika. Obydwaj jednak szukaliśmy na własną rękę waszego zakładu pracy. Zarazem powiedziałem mu, jaki adres otrzymałem w Moskwie. Gdyby nie ta pomyłka, przyszlibyśmy na przyjazdówkę jednocześnie, chociaż żaden z nas nie wiedział, pod jaki adres udaje się drugi. Nie zapytywałem, naturalnie, mojego dotychczasowego i przyszłego towarzysza podróży, z czyjego ramienia wyjeżdża, od kogo otrzymał prawidłowy adres leningradzki ani też dokąd się udaje. Sprawy takie stanowiły bowiem tajemnicę, której nie wolno było zdradzać, ale sam fakt, że w Moskwie ja otrzymałem mylny, a on prawidłowy adres przyjazdówki w Leningradzie dowodził, iż każdego z nas wysyłała inna instytucja. Nie potrafię jednak wyjaśnić, jak to się stało, że w pociągu Moskwa — Leningrad zakupiono dla nas bilety kolejowe na miejsca we wspólnym, dwuosobowym przedziale wagonu. Od chwili, gdy zetknąłem się z moim współtowarzyszem na przyjaz-dówce, nie rozstawałem się z nim, aż do przybycia do Berlina. Obydwaj zostaliśmy ulokowani razem w dwuosobowym pokoju hotelowym, dokąd z przyjazdówki zawiózł nas limuzyną wezwany przez kierownika zakładu pracy jakiś osobnik, prawdopodobnie wyższy funkcjonariusz organów bezpieczeństwa. Zajmował się on nami przez cały czas aż do przekazania nas na statek, na który musieliśmy oczekiwać chyba około dziesięciu dni. Nasz opiekun od razu uprzedził nas o tym zalecając, żebyśmy w tym czasie obejrzeli Leningrad, zwiedzili muzea itp. Opłaty za hotel i całodzienne utrzymanie w stołówce hotelowej wziął na siebie. Zaoferował nam także — jeśli potrzebujemy, jak zauważył — pomoc finansową na drobne wydatki, zaznaczając jednocześnie, że nie wolno nam zabierać na statek żadnego bagażu oraz że zgodnie z przepisami nie wolno także wywozić za granicę waluty radzieckiej. Pewną sumę na drobne wydatki osobiste otrzymałem w Moskwie. Pieniędzy zatem nie potrzebowałem i za ofertę pomocy podziękowałem naszemu opiekunowi. Nie potrzebował ich także mój współtowarzysz. Dysponował bowiem dość znaczną sumą i raczej miał kłopot z jej wydatkowaniem. Zasięgał u mnie rady, co powinien sobie kupić, by przewieźć to do Niemiec. Mamy jednakowe instrukcje — powiedziałem mu — jedziemy nielegalnie, przewieźć możemy tylko to, co będziemy mieli na sobie. Nasze walizki i ich zawartość musimy pozostawić w Leningradzie. Zdecydował się na kupno bielizny, skarpet, krawata i innych drobiazgów. Na zakupy udaliśmy się razem, poszukując w sklepach najlepszego towaru bez względu na jego cenę. Przy doborze tych rzeczy słuchał się moich rad jak posłuszne dziecko. Nie miał pojęcia, jak ubierają się ludzie na Zachodzie. Upewniał się, czy rzeczywiście nie nosi się tam zapiętych pod szyję rubaszek, jaką miał na sobie i które oglądane w sklepach bardzo mu się podobały. Za moją radą kupił sobie jednak dość ładną koszulę z kołnierzykiem. Do koloru koszuli podebrałem mu odpowiedni krawat dość lichego gatunku, lecz najlepszy, jaki mogliśmy znaleźć. I tu nasze gusty też się rozchodziły. Jemu podobały się jaskrawe, krzyczące kolory, lecz zgodził się na mój wybór. W jednym ze sklepów natrafiliśmy na używane w tym czasie również w Polsce podwiązki do skarpet męskich. Ponieważ widział on u mnie takie podwiązki, postanowił przeto nabyć dla siebie ten archiwalny już od dawna i bardzo niepraktyczny drobiazg, którego nigdy przedtem nie używał. Wspominam o tym dlatego, że po powrocie do hotelu, kiedy udało mi się wreszcie nauczyć go, jak zawiązuje się krawat, zauważyłem w pewnej chwili, iż manipuluje on coś z podwiązkami do skarpet odwrócony do mnie plecami. Podszedłem zatem bliżej do niego i zorientowałem się, że po prostu nie wie, jak należy je zapinać. Wstydził się mnie o to zapytać — a poprzednio nie zdołał dobrze dostrzec, jak ja to robię codziennie — usiłował więc sam opanować tę czynność i jakoś mu to nie wychodziło. Dopiero, gdy mu pokazałem, jak to się robi, powiedział z zażenowaniem: rzeczywiście, to takie proste. Na poczynione zakupy nie wydatkował całej sumy, jaką rozporządzał. Za pozostałą resztę zafundował dwa czy trzy razy dla mnie i dla siebie kolację w restauracjach I kategorii. W jednej nawet przygrywał zespół muzyczny. Tańczących par było jednak niewiele. Ponieważ ceny były bardzo słone, pieniądze jego szybko stopniały i problem został rozwiązany. Zatrzymaliśmy przy sobie tylko po parę rubli na papierosy. Wreszcie nadszedł dzień przetransportowania nas na statek. Przed opuszczeniem hotelu podarowaliśmy nasze rzeczy wraz z walizkami jednej z pracownic, która sprzątała nasz pokój. Kobieta nie chciała wprost uwierzyć, gdyśmy jej zakomunikowali, że to wszystko może sobie zabrać, gdyż nam te rzeczy nie są już potrzebne. Uważała, że żartujemy, w końcu przekonała się, że mówimy na serio. Z jej za- chowania się wynikało, że wietrzy w tym jakiś podstęp, mimo podziękowań, jakie nam składała. Zabrałem z sobą tylko skórzaną teczkę, a w niej drobiazgi do codziennego użytku. Późnym wieczorem, chyba ok. godziny 22, wyjechaliśmy do portu w towarzystwie naszego opiekuna tą samą limuzyną, którą z przyjazdó-wki przywiózł nas do hotelu. Również kierowca był ten sam. Jechaliśmy dość długo, bocznymi wyboistymi drogami. Z samochodu nic nie widziałem, gdyż niezależnie od ciemności nocnych — teren był słabo oświetlony — boczne szyby limuzyny były zasłonięte firankami. W jakimś miejscu, kiedy samochód wskutek wyboistej drogi jechał bardzo powoli, usłyszeliśmy, jak ktoś soczyście zaklął po rosyjsku i zawołał: Wot burżuje jedut (Oto burżuje jadą). Zawtórowały mu głosy jego kompanów. Nasz opiekun siedzący obok kierowcy chciał jakoś zatrzeć czy usprawiedliwić ten nieprzyzwoity wyskok, mówiąc do nas, byśmy nie zwracali na nich uwagi, bo to chuligani. To drobne wydarzenie rzeczywiście nie byłoby godne uwagi, gdyby moje poglądy na życie w Związku Radzieckim były wówczas mniej idealistyczne. Chuligaństwo istnieje bowiem we wszystkich krajach. Ale wtedy wydawało mi się, że w Związku Radzieckim, jako kraju socjalistycznym, nie może być warunków na powstawanie tego rodzaju zjawisk. Ten mój naiwny, wyidealizowany pogląd na pierwszy kraj socjalizmu ulegał więc ciągle korektom. Nasz statek przycumowany był w jakimś odludnym miejscu. Zmierzając do niego po opuszczeniu samochodu, nie spotkaliśmy nikogo po drodze. Przed mostkiem łączącym nabrzeże ze statkiem oczekiwał nas samotnie kapitan statku. Nasz opiekun przywitał się z nim, jak z dobrym znajomym, przedstawił nas jako pasażerów, po czym po wejściu na statek kapitan sprowadził wszystkich po schodach na dolny pokład, gdzie znajdowała się wyizolowana dwuosobowa kajuta. Tu otrzymaliśmy instrukcje, jak mamy się zachowywać. Z kajuty mogliśmy wychodzić tylko do położonej naprzeciw po drugiej stronie wąskiego korytarza ubikacji, gdzie była także mała umywalka z lustrem. Poza nami z ubikacji tej nikt nie korzystał. Mogliśmy więc z niej korzystać w każdej chwili. Śniadania, obiady i kolacje przynosiła nam stewardesa, jedyna osoba, która do nas zachodziła, pełniąca także funkcję łącznika między nami a kapitanem. Tu też pożegnaliśmy się z naszym opiekunem. Na zakończenie swojej misji powiedział nam, że dalsze wskazówki otrzymamy w drodze od kapitana statku. W kajucie przebywaliśmy ok. 5-6 dni, w tym 2-3 dni zanim statek wyruszył w drogę. Był to statek handlowy, a jak dowiedziałem się później, miał on także kilkanaście kabin do przewozu pasażerów. Podczas naszej podróży miał wyznaczony rejs Leningrad — Hamburg — Londyn. Karmiono nas dobrze, lepiej niż w Moskwie i Leningradzie. Ale niedługo po wyruszeniu w morze statek zaczął mocno kołysać wskutek silnego sztormu. Po raz pierwszy w życiu jechałem wówczas statkiem i widziałem morze. Nasza kajuta miała nieduże wodoszczelne okno w kształcie okrągłego dekla o grubej szybie. Znajdowało się ono niezbyt wysoko nad lustrem wody. Wielkie wrażenie wywarł na mnie rozszalały żywioł morski. Spoglądałem przez to okienko na olbrzymie, wzburzone fale, które na przemian to otwierały kilkunastometrowe — jak mi się wydawało — głębiny, to zapełniały je olbrzymim wałem wody uderzającej w nasz kołyszący się statek, zalewając okienko naszej kajuty. Sztorm trwał przez cały czas naszej podróży aż do Kanału Kiloń-skiego. Mój współtowarzysz również po raz pierwszy podróżował statkiem morskim. Przekonałem się wówczas, jak różnie reagują poszczególne organizmy ludzkie przy zetknięciu się z morskim żywiołem. Ja wykazałem wielką odporność na chorobę morską. Mimo sztormu i ciągłej huśtawki statku odczuwałem tylko lekkie mdłości przez kilka godzin. Mój organizm zaadaptował się szybko do nowych warunków. Natomiast mój współtowarzysz należał do osobników, których choroba morska kładzie na obie łopatki. Przez całą dobę wymiotował, ciągle wybiegał z kajuty do ubikacji, gdyż nawet przy pustym żołądku chwytały go mdłości. Smaczne potrawy, jakie przynosiła nam stewardesa, spożywałem sam. On nie chciał nawet na nie patrzeć, stracił zupełnie apetyt. Dopiero w ciągu drugiej doby zaczął przychodzić do siebie. W miarę zbliżania się do celu naszej podróży mój współtowarzysz, mimo wyczerpania chorobą morską, stawał się coraz bardziej podniecony. Miał się wkrótce zetknąć z nie znanym mu światem, co budziło w nim niepewność i zdenerwowanie. Już podczas pobytu w Leningradzie w rozmowach ze mną nurtował go głównie problem życia ff krajach zachodnich. Do tematu tego ciągle powracał po ulokowaniu nas na statku. Interesowały go zwłaszcza różne szczegóły wypływające z sytuacji, w jakiej się znajdzie po opuszczeniu statku w Hamburgu. W tych okolicznościach powiedział mi, że jego przyjazdówka znajduje się w Berlinie. Obawiał się, czy aby nie będzie miał przeszkód w dotarciu do niej. To bardzo proste — pocieszałem go. Z Hamburga pojedziesz pociągiem do Berlina, a w Berlinie wsiądziesz w taksówkę, powiesz kierowcy, dokąd ma jechać, a on cię zawiezie na miejsce. Dla niego nie były to rzeczy proste. Zapytywał mnie więc, czy w kasie kolejowej nie zażądają od niego zaświadczenia upoważniającego do zakupu biletu kolejowego, czy bilet upoważnia do zajęcia określonego miejsca w określonym wagonie, czy przy wejściu do wagonu stoi przy drzwiach kontroler, jak można rozpoznać taksówkę, czy do kierowcy trzeba się zwracać o pozwolenie na zajęcie w niej miejsca itd. itp. Moich wyjaśnień słuchał jakby z niedowierzaniem. Wszak dotąd znał tylko praktykę radziecką i mogło mu się wydawać niewiarygodne, że na Zachodzie pod tym względem wszystko jest daleko prostsze, wygodniejsze dla ludności. Ponieważ nie znał on zupełnie języka niemieckiego, dręczyły go obawy, że w Niemczech może się zgubić, może nie trafić do właściwego pociągu, może nie zrozumieć konduktora lub też kierowca taksówki źle zrozumie nazwę ulicy, jaką mu poda i zawiezie go nie tam gdzie trzeba itp. Pragnąc uniknąć możliwości zaistnienia takich czy podobnych ewentualności, zwrócił się do mnie o wyrażenie zgody na wspólną z nim podróż z Hamburga do Berlina oraz zaproponował mi, byśmy po przyjeździe do Berlina wsiedli razem do taksówki i pojechali do jego przyjazdówki, której adres, mimo zakazu, gotów jest podać do mojej wiadomości. Propozycji tych nie mogłem zaakceptować, a jednocześnie pragnąłem mu jakoś pomóc i podnieść go na duchu. W trakcie tych rozmów wyznał mi, że docelowym krajem jego jest Litwa, dokąd ma być przerzucony z Niemiec, na Litwie zaś ma pracować w tamtejszym Związku Młodzieży Komunistycznej. Wynurzenia te obliczone były chyba na skłonienie mnie do udzielenia mu pomocy w dalszej podróży po wyjściu na ląd. Chcąc jakoś pokwitować tą jego szczerość, a zarazem przestrzec go przed niedozwolonym gadulstwem, powiedziałem mu wówczas, że ja przez Niemcy udaję się do Polski, lecz ze względów konspiracyjnych każdy z nas musi zachować dla siebie adres swojej przyjazdówki i wszystko co dotyczy jego działalności. Ustaliliśmy wówczas, że jeśli statek opuścimy razem w Hamburgu, to w dalszej drodze nie będziemy już sobie towarzyszyć w sposób dostrzegalny, lecz będzie on stale szedł za mną w pewnym oddaleniu, w ślad za mną nabędzie bilet kolejowy do Berlina, wsiądzie do tego samego wagonu, lecz do innego przedziału, w Berlinie zaś pojedzie taksówką do swojej przyjazdówki. Wydawało mi się, że przyjął to dobrze i z zadowoleniem. Do tych wspólnych ustaleń praktyka wprowadziła jednak istotne korekty. • Przed zawinięciem statku do portu w Hamburgu do naszej kajuty przybył w towarzystwie stewardesy starszy bosman, który powołując się na polecenia kapitana przeprowadził nas do dość obszernego, ciemnego pomieszczenia, położonego na tym samym poziomie co nasza kajuta, lecz bliżej dziobu statku. Była to jakaś składnica okrętowa zapełniona różnym sprzętem i rupieciami. Prowadziły do niej żelazne małe drzwi i by się tam przedostać, trzeba było zginać tułów, wewnątrz zaś można było poruszać się swobodnie. W tej kryjówce przebywaliśmy zamknięci od zewnątrz mniej więcej godzinę, siedząc w milczeniu na przygotowanych dla nas skrzynkach. Bosman powiedział nam, że nawet w przypadku, gdyby ktoś zapukał do drzwi, mamy milczeć i zachowywać się tak, jakby za drzwiami nie było nikogo. Dopiero po skontrolowaniu statku przez niemieckich celników, będziemy mogli kryjówkę opuścić. W myśl tych zaleceń siedzieliśmy cichutko. Nikt jednak do nas nie zapukał. Niedługo po zacumowaniu statku do nadbrzeża — co nie trudno było ustalić wskutek braku ruchu — drzwi naszej kryjówki otworzył ten sam bosman i razem udaliśmy się znowu do naszej kajuty. Tu poinformował nas o sposobie wydostania się ze statku na ląd, po czym wyprowadził nas na pokład, gdzie przyłączyło się do niego jeszcze dwóch marynarzy. Wszyscy nosili na sobie cywilne znoszone ubrania a na kołnierzach koszul mieli zawiązane krawaty. Każdy był czysty, ogolony, ubrany schludnie. Wśród tej trójki my dwaj niczym szczególnym nie wyróżnialiśmy się, razem z nimi mogliśmy uchodzić za członków załogi statku. A o to właśnie chodziło. W tym charakterze miała bowiem cała piątka wysiąść ze statku w celu np. odwiedzenia jakiejś piwiarni w Hamburgu lub zakupu jakichś drobiazgów, podobnie jak to czynią powszechnie marynarze po zawinięciu statku do danego portu. Później trójka członków załogi miała powrócić na statek, a w tym czasie my dwaj powinniśmy już być w drodze do Berlina. Opuszczenie statku odbyło się bardzo prosto, lecz przedtem cała ta operacja została przez kogoś zorganizowana i przygotowana. W szczegóły nie wnikałem, lecz wiem, że odbyło się to przy pomocy komunistów niemieckich. W porcie podpłynęła do naszego statku motorowa łódź niemiecka, zatrzymując się przed nim od przeciwległej strony nadbrzeża. Z tej właśnie strony zwisała ze statku sznurowa drabina, po której cała piątka zeszła w dół i wsiadła do łodzi. Sternik niemiecki skierował łódź w stronę pobliskiego nadbrzeża. Na szlaku wodnym między statkiem a nadbrzeżem znajdował się dwuosobowy posterunek niemieckiej straży celnej, mieszczącej się w zabudowaniu usytuowanym na wodzie, obok którego łódź musiała przepłynąć w bardzo bliskiej odległości. Przed tym posterunkiem sternik zatrzymał łódź i zakomunikował celnikom, że przewozi marynarzy statku radzieckiego*. Nie żądali oni od nikogo okazania legitymacji marynarskich lub innych dokumentów osobistych. Ja miałem ze sobą teczkę skórzaną, w niej zaś zawsze te same drobiazgi. Pozostali niczego nie mieli. Otwarłem teczkę, lecz celnicy nie interesowali się jej zawartością. Jeden z nich wyciągnął długi drążek z przymocowaną na końcu torebką, z której sternik wyjął przepustkę w postaci blaszanego krążka i odpłynął do nadbrzeża. W ten sposób przedostaliśmy się przez punkt graniczny, jako członkowie załogi statku radzieckiego. Jak odbywał się powrót na statek pozostałej trójki — tego nie wiem. Na nadbrzeżu, w miejscu lądowania oczekiwał już na nas łącznik niemiecki, najwidoczniej komunista, działający w porozumieniu ze sternikiem łodzi. Nie zdążyliśmy bowiem jeszcze z niej wysiąść, kiedy powitał on nas głośnym zawołaniem: Gutenn Morgen! Genossen (Dzień dobry, towarzysze) — śmiejąc się przy tym i machając rękami. Gdy wysiedliśmy z łodzi, Niemiec przywitał się serdecznie ze wszystkimi i ustaliwszy, kogo ma przejąć do holowania, powiedział nam, że musimy się spieszyć, by zdążyć zjeść obiad przed odjazdem pociągu do Berlina. Wymieniliśmy uściski dłoni z marynarzami radzieckimi (na ich ręce przekazałem pozdrowienia dla kapitana statku, który od momentu przejęcia nas w porcie leningradzkim nie kontaktował się z nami bezpośrednio i nie pokazywał się nam na oczy) i wraz z Niemcem zmierzaliśmy szybko do restauracji, gdzie — jak twierdził — zamówił już dla nas obiad. Do odjazdu pociągu pozostawało niewiele czasu, chciałem zatem zrezygnować z tego obiadu i udać się wprost na dworzec kolejowy. Niemiec dość długo objaśniał mi, dlaczego musimy zajść do restauracji, aż wreszcie zrozumiałem, że oczekuje tam na niego dwójka innych pasażerów, którzy przyjechali legalnie tym samym statkiem radzieckim i których po przejęciu ze statku do tej restauracji zaprowadził. Informacja ta stanowiła nowy dowód bezgranicznego lekceważenia wszelkich zasad konspiracji przez ogniwa niemieckie zajmujące się przerzutem ludzi ze Związku Radzieckiego. Mimo woli bowiem dowiedziałem się, że oprócz nas dwóch, nie posiadających paszportów komunistów, tym samym statkiem przyjechała do Niemiec dwójka innych komunistów, zaopatrzona z całą pewnością w fałszywe dokumenty. Na statku nic o sobie nie wiedzieliśmy, teraz zaś po przyjeździe do Hamburga mamy się spotkać w restauracji na objedzie zaplanowanym przez Niemca. On nawet nie uświadamiał sobie, że w ten sposób przekreśla podstawowe wymogi konspiracji. Wobec trudności językowych nie mogłem mu tego wszystkiego wytłumaczyć. Mogłem wprawdzie odmówić udania się razem z nim do tej restauracji, lecz byłoby to dla niego zupełnie nie zrozumiałe, zwłaszcza że zapewniał mnie, iż zdążymy na pociąg, a bilety kolejowe dla wszystkich już zakupił i ma je przy sobie. Chcąc nie chcąc przystałem na jego propozycję i poszliśmy do restauracji. Uprzedziłem go jednak, by ze względów konspiracyjnych nie zapoznawał nas w restauracji z tamtą dwójką jego podopiecznych pasażerów ani nie sadzał przy ich stoliku. Postępowanie Niemca zburzyło to wszystko, co w kajucie statku ustaliłem z moim współtowarzyszem odnośnie dystansu, jaki mieliśmy zachować między sobą po znalezieniu się w Hamburgu i w dalszej podróży do Berlina. Tamten plan stał się bezprzedmiotowy, gdyż nie przewidywał, że w Hamburgu zajmie się nami przewodnik niemiecki i to na dodatek taki, który uważa, iż w warunkach niemieckich nie zachodzi potrzeba stosowania przez komunistów choćby pozorów konspiracji. Ten nie przewidziany poprzednio stan rzeczy bardzo odpowiadał mojemu współtowarzyszowi podróży. Wbrew pierwotnym założeniom nie odchodził on teraz ode mnie ani na krok. W drodze informowałem go o treści mojej rozmowy z Niemcem. Po kilkunastu minutach od chwili lądowania siedzieliśmy już przy stoliku restauracyjnym. Restauracje zakwalifikowałbym do niewysokiej kategorii. Odniosłem wrażenie, że jej właściciel oraz kelnerzy dobrze znali naszego przewodnika. Pokrzykiwał on bowiem głośno, by się spieszyli z podaniem nam wybranych z karty potraw, gdyż mamy bardzo mało czasu. Personel orientował się chyba, że jesteśmy obcokrajowcami. Żaden z nas nie zwracał się bowiem do kelnera ze swoim zamówieniem, lecz w naszym imieniu czynił to Niemiec. Zamówił on także obiad dla siebie. Obsługiwano nas sprawnie i szybko, tym bardziej że w lokalu nie było zbyt wielu konsumentów. Nie opodal nas siedziała, popijając piwo, druga para pasażerów z naszego statku — mężczyzna i kobieta, oboje w młodym wieku, ale nieco starsi ode mnie. Niemiec — tak jak chciałem — nie posadził nas przy ich stoliku i nie zapoznał z nimi, ale sam w pewnym momencie przysiadł się do nich na chwilę, co zorientowało mnie od razu, kim są ci ludzie. Naturalnie, oni również widząc nas w towarzystwie Niemca — naszego i ich przewodnika — zorientowali się, kim my jesteśmy. W ten sposób Niemiec zapoznał nas wzajemnie, lecz w restauracji bezpośredniego kontaktu między sobą nie nawiązaliśmy. Jednak wobec zachowania się Niemca nie miało to żadnego znaczenia z punktu widzenia konspiracji. Zresztą nikt nie mógł mieć wątpliwości, co do jego przewodniej roli, jaką wobec nas sprawował, gdyż przed opuszczeniem restauracji zapłacił on rachunek zarówno za mnie i mojego współtowarzysza, jak i za tę drugą parę swoich podopiecznych, a w drodze na dworzec kolejowy wręczył całej czwórce bilety na pociąg do Berlina. W tej sytuacji nie miało sensu, byśmy udawali, że nic o sobie nie wiemy i odgradzali się wzajemnie jeden od drugiego. Na ulicy, kiedy bez przywitania się szliśmy faktycznie w jednej grupie usłyszałem, że idąca przede mną para rozmawia między sobą po polsku. Podszedłem wtedy do nich zapytując, czy mają polskie paszporty. Okazało się, że paszporty mieli, ale czechosłowackie. Nie widziałem powodu, by ukrywać przed nimi, że ja przyjechałem do Niemiec nielegalnie i nie mam żadnych dokumentów. Intrygował ich mój współtowarzysz podróży kroczący w milczeniu za nami. Chcieli więc dowiedzieć się kim on jest i dokąd się udaje. Wyjaśniłem im, że podobnie jak ja nie ma żadnych dokumentów, a dokąd zmierza, tego nie wiem. W każdym razie nie do Polski. Rozmowa toczyła się głównie między mną a kobietą. Idący z nią mężczyzna rzadko wtrącał jakieś słowo, dopiero pod koniec naszego dialogu zauważył, że powinniśmy być od siebie z daleka, nie wykazywać publicznie, że coś nas łączy, i nie kontaktować się wzajemnie podczas podróży do Berlina. Podzieliłem jego zdanie. W drodze na dworzec kolejowy towarzyszący nam Niemiec ponaglał nas słowami: Schneller, schneller (szybciej), by nie spóźnić się na pociąg. Rzeczywiście, gdyby nas przedtem nie zaopatrzył w bilety kolejowe, nie zdążylibyśmy już ich zakupić w kasie na dworcu. Znaleźliśmy się bowiem na peronie w ostatnich minutach przed odejściem pociągu. Tutaj kończyła się rola naszego przewodnika. Zobaczyłem go po raz ostatni przez otwarte okno idąc korytarzem wagonu. Uśmiechnięty i zadowolony, że dobrze wykonał swoje zadanie, machnął mi jeszcze ręką na pożegnanie. Nigdy nie zapomnę tego Niemca — komunisty, któremu obca była wszelka konspiracja nawet w takiej pracy, jaką wykonywał przy nielegalnym przerzucie ludzi ze Związku Radzieckiego do Niemiec. Jego postępowanie kojarzy mi się zawsze ze stosunkami panującymi w Republice Weimarskiej. W myśl powziętych wspólnie decyzji każdy z nas miał jechać oddzielnie i nie kontaktować się wzajemnie podczas podróży. W wagonie wybrałem sobie przedział, w którym znajdował się tylko jeden pasażer, starszy siwiejący Niemiec. Pozostałe przedziały wagonu też świeciły pustką, podobnie jak cały pociąg, każdy mógł ulokować się tam gdzie chciał. Można też było przechodzić z wagonu do wagonu, pociąg był bowiem pospieszny i miał wagon restauracyjny. Toteż ogarnęło mnie głębokie niezadowolenie, gdy po kilku minutach jazdy drzwi mojego przedziału rozwarły się i stanął w nich mój współtowarzysz podróży. Spojrzałem na niego z wyrzutem, on zaś zobaczywszy mnie, jakby się zawahał, czy ma wsiąść do przedziału, czy nie, lecz szybko przezwyciężył to wahanie i usiadł w kącie przedziału. Wydawało mi się, że wstydzi się swego postępku, złamania przyjętego ustalenia, ale najwidoczniej zdominował lęk przed pozostawaniem samemu. Dlatego odszukał mnie w wagonie, usiadł w tym co i ja przedziale, pozbywając się w ten sposób uczucia samotności. Aż do Berlina nie wymieniliśmy ze sobą ani słowa. Siwawy Niemiec w ogóle nie zwracał na nas uwagi, był zatopiony w swoich sprawach, studiując jakieś materiały. W drodze nie przybył żaden nowy pasażer. W milczeniu jechaliśmy w trójkę przez całą trasę. W tym czasie zaglądnęły do nas dwie osoby — kelner z wagonu restauracyjnego, z propozycją dostarczenia na zamówienie herbaty, kawy i zakąsek, oraz konduktor sprawdzający bilety kolejowe. Obydwaj mieli na sobie podobne ciemnogranatowe umundurowanie. Kelnerowi zamówienia nikt nie złożył. Mój współtowarzysz, nie zrozumiawszy, co kelner mówił, wziął go za konduktora, wobec czego sięgnął po swój bilet kolejowy i usiłował go wręczyć kelnerowi do kontroli. Skonfudowany tą gafą zachował ostrożność w momencie, gdy do przedziału wszedł konduktor i powiedziawszy: Morgen, Fahrkarte bitte (Dzień dobry, proszę o bilety) — zwrócił się w pierwszej kolejności twarzą do niego jako do najbliższego pasażera. Ale tym razem, zanim sięgnął on po swój bilet, wpierw spojrzał na mnie pytającym wzrokiem, jakby chciał powiedzieć: „A ten czego chce?" Zobaczywszy w tym samym momencie, że ja wyjmuję swój Restauracje zakwalifikowałbym do niewysokiej kategorii. Odniosłem wrażenie, że jej właściciel oraz kelnerzy dobrze znali naszego przewodnika. Pokrzykiwał on bowiem głośno, by się spieszyli z podaniem nam wybranych z karty potraw, gdyż mamy bardzo mało czasu. Personel orientował się chyba, że jesteśmy obcokrajowcami. Żaden z nas nie zwracał się bowiem do kelnera ze swoim zamówieniem, lecz w naszym imieniu czynił to Niemiec. Zamówił on także obiad dla siebie. Obsługiwano nas sprawnie i szybko, tym bardziej że w lokalu nie było zbyt wielu konsumentów. Nie opodal nas siedziała, popijając piwo, druga para pasażerów z naszego statku — mężczyzna i kobieta, oboje w młodym wieku, ale nieco starsi ode mnie. Niemiec — tak jak chciałem — nie posadził nas przy ich stoliku i nie zapoznał z nimi, ale sam w pewnym momencie przysiadł się do nich na chwilę, co zorientowało mnie od razu, kim są ci ludzie. Naturalnie, oni również widząc nas w towarzystwie Niemca — naszego i ich przewodnika — zorientowali się, kim my jesteśmy. W ten sposób Niemiec zapoznał nas wzajemnie, lecz w restauracji bezpośredniego kontaktu między sobą nie nawiązaliśmy. Jednak wobec zachowania się Niemca nie miało to żadnego znaczenia z punktu widzenia konspiracji. Zresztą nikt nie mógł mieć wątpliwości, co do jego przewodniej roli, jaką wobec nas sprawował, gdyż przed opuszczeniem restauracji zapłacił on rachunek zarówno za mnie i mojego współtowarzysza, jak i za tę drugą parę swoich podopiecznych, a w drodze na dworzec kolejowy wręczył całej czwórce bilety na pociąg do Berlina. W tej sytuacji nie miało sensu, byśmy udawali, że nic o sobie nie wiemy i odgradzali się wzajemnie jeden od drugiego. Na ulicy, kiedy bez przywitania się szliśmy faktycznie w jednej grupie usłyszałem, że idąca przede mną para rozmawia między sobą po polsku. Podszedłem wtedy do nich zapytując, czy mają polskie paszporty. Okazało się, że paszporty mieli, ale czechosłowackie. Nie widziałem powodu, by ukrywać przed nimi, że ja przyjechałem do Niemiec nielegalnie i nie mam żadnych dokumentów. Intrygował ich mój współtowarzysz podróży kroczący w milczeniu za nami. Chcieli więc dowiedzieć się kim on jest i dokąd się udaje. Wyjaśniłem im, że podobnie jak ja nie ma żadnych dokumentów, a dokąd zmierza, tego nie wiem. W każdym razie nie do Polski. Rozmowa toczyła się głównie między mną a kobietą. Idący z nią mężczyzna rzadko wtrącał jakieś słowo, dopiero pod koniec naszego dialogu zauważył, że powinniśmy być od siebie z daleka, nie wykazywać publicznie, że coś nas łączy, i nie kontaktować się wzajemnie podczas podróży do Berlina. Podzieliłem jego zdanie. W drodze na dworzec kolejowy towarzyszący nam Niemiec ponaglał nas słowami: Schneller, schneller (szybciej), by nie spóźnić się na pociąg. Rzeczywiście, gdyby nas przedtem nie zaopatrzył w bilety kolejowe, nie zdążylibyśmy już ich zakupić w kasie na dworcu. Znaleźliśmy się bowiem na peronie w ostatnich minutach przed odejściem pociągu. Tutaj kończyła się rola naszego przewodnika. Zobaczyłem go po raz ostatni przez otwarte okno idąc korytarzem wagonu. Uśmiechnięty i zadowolony, że dobrze wykonał swoje zadanie, machnął mi jeszcze ręką na pożegnanie. Nigdy nie zapomnę tego Niemca — komunisty, któremu obca była wszelka konspiracja nawet w takiej pracy, jaką wykonywał przy nielegalnym przerzucie ludzi ze Związku Radzieckiego do Niemiec. Jego postępowanie kojarzy mi się zawsze ze stosunkami panującymi w Republice Weimarskiej. W myśl powziętych wspólnie decyzji każdy z nas miał jechać oddzielnie i nie kontaktować się wzajemnie podczas podróży. W wagonie wybrałem sobie przedział, w którym znajdował się tylko jeden pasażer, starszy siwiejący Niemiec. Pozostałe przedziały wagonu też świeciły pustką, podobnie jak cały pociąg, każdy mógł ulokować się tam gdzie chciał. Można też było przechodzić z wagonu do wagonu, pociąg był bowiem pospieszny i miał wagon restauracyjny. Toteż ogarnęło mnie głębokie niezadowolenie, gdy po kilku minutach jazdy drzwi mojego przedziału rozwarły się i stanął w nich mój współtowarzysz podróży. Spojrzałem na niego z wyrzutem, on zaś zobaczywszy mnie, jakby się zawahał, czy ma wsiąść do przedziału, czy nie, lecz szybko przezwyciężył to wahanie i usiadł w kącie przedziału. Wydawało mi się, że wstydzi się swego postępku, złamania przyjętego ustalenia, ale najwidoczniej zdominował lęk przed pozostawaniem samemu. Dlatego odszukał mnie w wagonie, usiadł w tym co i ja przedziale, pozbywając się w ten sposób uczucia samotności. Aż do Berlina nie wymieniliśmy ze sobą ani słowa. Siwawy Niemiec w ogóle nie zwracał na nas uwagi, był zatopiony w swoich sprawach, studiując jakieś materiały. W drodze nie przybył żaden nowy pasażer. W milczeniu jechaliśmy w trójkę przez całą trasę. W tym czasie zaglądnęły do nas dwie osoby — kelner z wagonu restauracyjnego, z propozycją dostarczenia na zamówienie herbaty, kawy i zakąsek, oraz konduktor sprawdzający bilety kolejowe. Obydwaj mieli na sobie podobne ciemnogranatowe umundurowanie. Kelnerowi zamówienia nikt nie złożył. Mój współtowarzysz, nie zrozumiawszy, co kelner mówił, wziął go za konduktora, wobec czego sięgnął po swój bilet kolejowy i usiłował go wręczyć kelnerowi do kontroli. Skonfudowany tą gafą zachował ostrożność w momencie, gdy do przedziału wszedł konduktor i powiedziawszy: Morgen, Fahrkarte bitte (Dzień dobry, proszę o bilety) — zwrócił się w pierwszej kolejności twarzą do niego jako do najbliższego pasażera. Ale tym razem, zanim sięgnął on po swój bilet, wpierw spojrzał na mnie pytającym wzrokiem, jakby chciał powiedzieć: „A ten czego chce?" Zobaczywszy w tym samym momencie, że ja wyjmuję swój l bilet kolejowy, by wręczyć go konduktorowi, szybko zrobił to samo. Zrozumiałem teraz lepiej, dlaczego nie chciał on izolować się ode mnie w pociągu. Nadeszła jednak chwila, kiedy mój współtowarzysz podróży musiał się ze mną rozstać. Moment ten przeżył on niemal dramatycznie. Z pociągu wysiedliśmy razem na jednym z berlińskich dworców kolejowych, razem też wyszliśmy na zewnątrz. Po drodze nie wspomniałem ani słowem o tym, co wbrew poprzednim ustaleniom zrobił w pociągu. Przypomniałem mu tylko, że zaraz, gdy opuścimy dworzec, ma wsiąść do taksówki i pojechać do swej przyjazdówki. Wychodząc na plac przed dworcem spostrzegłem poznaną w Hamburgu kobietę. Ona również nas zauważyła. Na placu stały oczekujące na pasażerów taksówki. Wskazałem je swojemu współtowarzyszowi, mówiąc: idź do najbliższej, otwórz drzwi i wsiadaj, a kierowca zawiezie cię pod adres, jaki mu podasz, po czym podałem mu rękę, mówiąc na pożegnanie: No, praszcząj towariszcz, wsiego charosze-wo/(No żegnaj towarzyszu, wszystkiego dobrego). Nie odrzekł ani słowa. Popatrzył jedynie na mnie błagalnymi, załzawionymi oczami. Było mi go żal, lecz nie mogłem pozostawać z nim dłużej i odszedłem. Znajoma z Hamburga, której od chwili spostrzeżenia nie traciłem z oczu, zatrzymała się w pewnym oddaleniu od nas. Podszedłem do niej i wspólnie obróciliśmy się w stronę, gdzie pozostawiłem mojego współtowarzysza. Stał nadal nieruchomo w tym samym miejscu. Gdy zobaczył, że przystanąłem obok naszej wspólnej znajomej i teraz obydwoje go obserwujemy, ruszył powolnym krokiem w kierunku postoju taksówek. Przy jednej z nich przystanął. Byłem przekonany, że wreszcie zdobył się na odwagę i pojedzie. Ale po paru sekundach odwócił się od taksówki i widząc, że nadal go obserwujemy, po krótkim namyśle ruszył w naszą stronę. Zanim jeszcze zwrócił się do mnie głosem nabrzmiałym rozpaczą, wiedziałem z góry, że powie mi to samo, co już słyszałem od niego na statku. I nie pomyliłem się. Na pytanie, dlaczego nie wsiadł do taksówki, odpowiadał znanymi mi już argumentami: że nie zna języka niemieckiego, że kierowca może go nie zrozumieć albo źle zrozumie podany mu adres, że w tej sytuacji powinienem mu pomóc, razem z nim pojechać na ulicę, przy której znajduje się jego przyjazdówka. Przypomniałem mu znowu, że ani jemu nie wolno zdradzać adresu swojej przyjazdówki, ani ja nie mogę zgodzić się na to, by mi ten adres przekazał. Oświadczył wtedy, że pragnie mi podać tylko nazwę ulicy, na którą chce się dostać przy mojej pomocy, numer zaś domu oraz nazwisko właściciela mieszkania, do którego ma się zgłosić, zachowuje dla siebie. Nie zdradza zatem przede mną adresu przyjazdówki, a tylko prosi mnie, bym go podwiózł na tę ulicę. Był to argument nowy, jakiego przedtem nie używał. Niemniej nie widziałem potrzeby dostosowywać się do jego nalegań, czego jednak nie chciałem mu otwarcie powiedzieć. Zaproponowałem mu przeto, by zrobił próbę. Niech wsiada do taksówki i nie zważając na to, czy kierowca odezwie się do niego, czy nie, niech mu poda nazwę ulicy i numer domu. I nic więcej nie trzeba mu mówić. Kierowca na pewno bez żadnych pytań zawiezie go tam gdzie chce. Ale jeśliby kierowca nie odjechał i wszczął z nim jakąś rozmowę, powinien wysiąść z taksówki, wrócić do nas, a wówczas przyjmę jego propozycję i odwiozę go pod adres, jaki otrzymam. Trudno mu było nie przyjąć takiego rozwiązania dręczącego go, a w rzeczywistości nie istniejącego problemu. Wymyślił go sam na swoje utrapienie, choć w jego subiektywnym odczuciu był to problem rzeczywisty, a nie urojony. Moja alternatywna propozycja zmieniła to jego odczucie. Miał teraz pewność, że w przypadku, gdyby nie zdołał porozumieć się z kierowcą taksówki, nie zgubi się w Berlinie, otrzyma pomoc ode mnie. Ja zaś byłem przekonany, że pomoc ta nie będzie mu potrzebna. Zanim odszedł od nas, by wsiąść do taksówki, powiedziałem mu jeszcze, że jeśli kierowca zawiezie go na miejsce, to zapłatę za kurs w wysokości kilku marek może mu wręczyć bez pytania o należność. W przypadku, gdy będzie to za mało, kierowca zażąda dopłaty, a jeśli wręczona mu suma przewyższy należność, przyjmie ją z podziękowaniem. Walutą niemiecką dysponował on podobnie jak ja. Chciał mi ją nawet wręczyć, gdy zwracał się do mnie o odwiezienie go taksówką, uważając prawdopodobnie, że w ten sposób skłoni mnie do tego. W tej ostatniej rozmowie, jaką przeprowadziłem z moim współtowarzyszem, brała także udział nasza wspólna znajoma z Hamburga. Jej współtowarzysz podróży nie był chyba zadowolony, traktował to najwidoczniej jako naruszenie zasad konspiracji. Nie zbliżył się bowiem do nas, stał w oddaleniu i oczekiwał na swoją współtowarzyszkę. Władała ona językiem rosyjskim daleko lepiej niż ja. Solidaryzując się z moim stanowiskiem wpłynęła bez wątpienia dodatnio na samopoczucie mojego współtowarzysza podróży. Tym razem on pierwszy wyciągnął rękę na pożegnanie się z nami i po wzajemnych życzeniach zdeterminowanym krokiem podszedł do najbliższej taksówki, na moment zatrzymał się przed nią, odwrócił głowę w naszą stronę, a po stwierdzeniu, że nie ruszyliśmy się z miejsca, otworzył drzwi i wszedł do taksówki, która za parę sekund odjechała i zniknęła nam z oczu. I tak rozstałem się z człowiekiem, z którym przez kilkanaście dni przebywałem w dzień i w nocy, nie wiedząc, jak się nazywa, jakiego państwa był obywatelem, jakie zadanie miał do spełnienia. Nasza wspólna podróż dowodziła tylko, że był on komunistą, którego skierowano na nielegalną robotę. Jeśli —jak mi powiedział — celem jego podróży była Litwa, to bez wątpienia musiał dobrze władać językiem litewskim. Wszystko wskazywało na to, że poza Związkiem Radzieckim nie znał z własnej praktyki żadnego innego kraju, chociaż wykluczać nie można, T iż pochodził z Litwy lub innego kraju, w którym przeżył swoje młodociane lata, a później znalazł się w Związku Radzieckim. Ale jakkolwiek by było, skierowanie tego człowieka do obcego mu kraju kapitalistycznego na nielegalną robotę pozostało dla mnie rzeczą niezrozumiałą. Do prowadzenia działalności komunistycznej w podziemiu, a tym bardziej do sprawowania funkcji kierowniczej brak mu było zarówno praktycznego doświadczenia, jak i psychicznego uzbrojenia. Jeśli jednak zdołał on przez pewien czas uniknąć więzienia i zaaklimatyzować się w nowym dla niego świecie, z pewnością mógł nabyć i przyswoić sobie niezbędne w pracy podziemnej walory. Wymogi konspiracji stosowane w KPP nakazywały jej członkom nieujawniania swoich nazwisk, pseudonimów, miejsca pobytu czy zamieszkania, działalności partyjnej itp., jeśli nie wymagały tego okoliczności wypływające z przynależności do wspólnej organizacji partyjnej (komórki) lub z charakteru wspólnych zajęć partyjnych. Przy takiej lub innej okazji mogło się zetknąć ze sobą dwóch, kilku czy kilkunastu członków partii, mogli oni uczestniczyć we wspólnych zajęciach i nawet zamieszkiwać razem przez dłuższy okres, a jednocześnie jeden o drugim nic nie wiedział ani też nie usiłował przekroczyć oddzielającej wszystkich od siebie bariery konspiracji. Zasad tych przestrzegali wszyscy kapepowcy. Nie mogę przeto nic powiedzieć c zdekonspirowanej przez Niemca w Hamburgu parze komunistów polskich. Z kobietą rozmawiałem jeszcze przez chwilę po odjeździe taksówki z moim współtowarzyszem. Nurtowała mnie myśl, czy po rozejściu się nie spotkamy się znowu na wspólnej przyjazdówce berlińskiej. Zapytałem ją więc o to. W odpowiedzi wymieniła nazwę ulicy, na którą zamierzała się udać. Okazało się, że nasze przyjazdówki były różne, moja znajdowała się przy innej ulicy. Pożegnaliśmy się przeto i nigdy więcej z nią się nie zetknąłem. Poznawszy się w Hamburgu, pozostaliśmy sobie nie znani. 5. Berlin W Berlinie przebywałem tym razem blisko dwa tygodnie, zanim zdołano mnie wyekspediować w dalszą powrotną drogę do kraju. Na ulicę, przy której znajdowała się moja przyjazdówka, podjechałem taksówką. Nie podałem jednak kierowcy numeru domu, do którego zmierzałem, lecz wymieniłem numer domu o parę punktów mniejszy. Nie miałem ku temu żadnego powodu, uczyniłem to z prostego nawyku konspiracji, nie chciałem, by kierowca wiedział, dokąd się faktycznie udałem. Podchodząc pieszo pod właściwy dom, mogłem też zobaczyć, co dzieje się na ulicy, czy pod względem bezpieczeństwa wszystko jest w porządku. Postępowanie takie stało się później moim nawykiem. Przyjazdówka było mieszkanie zajmowane przez bezdzietne małżeństwo. Oboje znali tylko język niemiecki, co wobec zakresu opanowania przeze mnie tego języka ograniczało poważnie możliwości rozmów między nami. Po wymianie hasła i odzewu przyjęli mnie życzliwie i gościnnie. Z ich wypowiedzi zdołałem zrozumieć, że zatrzymam się u nich do następnego dnia, kiedy przyjdzie kobieta, by zabrać mnie do innego mieszkania. Jak wynikało z naszych rozmów, on był członkiem KPD, wykwalifikowanym robotnikiem, lecz od wielu miesięcy pozostawał bez pracy i otrzymywał zasiłek przysługujący bezrobotnym. Żona jego także nie pracowała zarobkowo, zajmując się gospodarstwem domowym. Oboje byli w młodym wieku i z pewnością wskutek bezrobocia ich warunki życiowe były trudne. Jak zdołałem się zorientować, ich usługi na rzecz partii w postaci oddania swojego mieszkania na przyjazdówkę KPP, nie były bezinteresowne. Otrzymywali za to przyzwoite wynagrodznie. Przemawiały za tym także posiłki, tj. kolacja i śniadanie, które wraz z nimi spożyłem. Kierownictwo zagraniczne KPP w Berlinie opłacało całą sieć lokalową niezbędną do jego funkcjonowania. Sieć ta była zlokalizowana głównie w mieszkaniach komunistów niemieckich, zarekomendowanych przez odpowiednie ogniwa kierownicze KPD. W tym czasie, kiedy ja przebywałem w Berlinie, wszystkie usługi świadczone przez komunistów niemieckich na rzecz KPP były przez nią opłacane. Trochę mnie to dziwiło, nawet byłem zgorszony tą materialistyczną postawą komunistów niemieckich tak daleko odbiegającą od ideowości, jaka pod tym względem cechowała komunistów polskich, a nawet sympatyków KPP. W Polsce nieomal cała infrastruktura partyjna umożliwiająca działalność KPP, tj. przyjazdówki, lokale na spotkania i posiedzenia oraz na przechowywanie wydawnictw partyjnych, a także inne usługi na rzecz partii — była oparta na bezpłatnych świadczeniach jej członków i sympatyków. W Berlinie zaś kierownictwo zagraniczne KPP musiało płacić komunistom niemieckim za podobne usługi. W następnym dniu po przybyciu na przyjazdówkę przeprowadzono mnie do mieszkania innego Niemca, gdzie kwaterowałem aż do wyjazdu z Berlina, zajmując oddzielny pokój. Gospodarz mieszkania, człowiek starszy, w wieku około 50 lat, podobnie jak tamten z przyjazdówki był robotnikiem pozostającym od dawna bez pracy, należał do KPD i zaliczał się do aktywistów partyjnych, między innymi zajmował się zbieraniem składek członkowskich w swojej organizacji partyjnej. Jego żona oraz ok. 20-letnia córka także nie pracowały zarobkowo. Zajmowany przeze mnie pokój był wynajęty i opłacany stale przez partię, niezależnie od tego, czy ktoś go użytkował, czy nie. Ja płaciłem tylko za całodzienne utrzymanie ze środków, jakie w formie diet otrzymywałem od kierownictwa partii w Berlinie. Mogłem wprawdzie stołować się na mieście w restauracji czy jadłodajni, lecz chętnie przyjąłem sugestię łączniczki—która była moim kasjerem i udzielała mi informacji w tym zakresie — by stołować się na miejscu, u gospodyni domu. Ta ostatnia przyjęła propozycję z zadowoleniem. Jak dowiedziałem się później, stołowali się u niej z reguły wszyscy moi poprzednicy partyjni, kwaterujący czasowo w tym mieszkaniu. Opłata, którą uiszczałem za całodzienne utrzymanie, była dość wysoka, ale nie przekraczała połowy otrzymywanej przeze mnie diety. Pozostałą sumę wydatkowałem w Berlinie na zakup rzeczy osobistego użytku, które bez zwracania uwagi celników mogłem mieć przy sobie lub na sobie przy przekraczaniu granicy podczas powrotu do kraju. Z gospodarzem mieszkania utrzymywałem dobre stosunki, na miarę moich możliwości językowych prowadziłem dysputy partyjno-politycz-ne, wynosząc z nich coraz to nowe i cenne dla mnie spostrzeżenia charakteryzujące Niemców, a w szczególności komunistów niemieckich. Jako aktywny działacz KPD szczebla dzielnicowego udzielał mi on różnych informacji o swojej działalności partyjnej oraz o działalności KPD. W jednej z takich rozmów dowiedziałem się, że organizacja berlińska KPD organizuje wiec bezrobotnych, w którym mieli uczestniczyć jako referenci posłowie komunistyczni zasiadający w parlamencie niemieckim. Wiec był pomyślany jako wielka manifestacja publiczna bezrobotnych i został zwołany na jednym z placów Berlina. Mój rozmówca namawiał mnie do wzięcia udziału w wiecu, a przynajmniej do obserwowania jego przebiegu z pobliża. Nęciła mnie bardzo ta propozycja, chciałem bowiem z bliska i bezpośrednio przyjrzeć się, jak dalece bojowa i rewolucyjna jest postawa niemieckich robotników, pozbawionych pracy wskutek kryzysu gospodarczego. Kierując się przesłankami konspiracyjnymi doszedłem jednak do wniosku, że nie wolno mi tego uczynić. Pozostając pod wpływem tego, co działo się w Polsce, wiece i demonstracje bezrobotnych kojarzyły mi się z brutalną interwencją policji i aresztowaniami jej uczestników. I chociaż wiedziałem, że w Republice Weimarskiej nie stosuje się wobec bezrobotnych podobnych praktyk, niemniej przebywając w Berlinie nielegalnie i nie mając żadnych dokumentów wolałem unikać takich okazji, przy których najłatwiej można dostać się w ręce policji. Na wiec bezrobotnych mój gospodarz udał się więc beze mnie. Nie upłynęła nawet godzina, gdy Niemiec powrócił do mieszkania i od razu zaszedł do mojego pokoju. Zdziwiony zapytałem go, dlaczego wrócił tak wcześnie? „Na plac przybyło około stu tysięcy ludzi" —relacjonował mi Niemiec—„ale wiec się nie odbył, gdyż komisarz policji sprzeciwił się temu i wezwał zgromadzonych do opuszczenia placu". Zrazu wydawało mi się, że źle zrozumiałem mojego rozmówcę, toteż słowo po słowie uściślałem jego odpowiedź i uzupełniałem sobie opis tego, co zaszło na placu. Otóż w momencie, gdy miało nastąpić otwarcie wiecu przez przewodniczącego, który zgłosił go pisemnie na policji, na trybunie ukazał się komisarz policji i zakomunikował zgromadzonym, że władze administracyjne nie wyraziły zgody na odbycie wiecu, wobec czego zgromadzeni mają się rozejść i opuścić plac. I to wszystko. Ludzie dali posłuch, podporządkowali się poleceniom komisarza?—zapytałem z rozczarowaniem. Teraz z kolei mój rozmówca był wyraźnie zdziwiony, że mogę mieć w tej sprawie jakieś wątpliwości. „Jak inaczej ludzie mogli postąpić? Nie mieli przecież żadnego wyboru, musieli się rozejść. Ponieważ policja nie dała zezwolenia, wiec nie mógł się odbyć. Prawo jest prawem i trzeba mu się podporządkować". To były jego argumenty, które wszystko usprawiedliwiały i tłumaczyły. Poznałem wówczas mentalność niemiecką, ten charakteryzujący Niemców sposób myślenia, który stał się źródłem ich przewagi nad wieloma narodami, w tej liczbie i nad narodem polskim, w wielu dziedzinach, takich jak dyscyplina społeczna, pracowitość i gospodarność, organizacja pracy i życia, poszanowanie prawa i mienia publicznego, szacunek dla przełożonych i sumienne wykonywanie obowiązków na swoim posterunku pracy. Nie zmienia to faktu, że ta sama mentalność niemiecka stanowiła jednocześnie najbardziej sprzyjający grunt, na którym w określonych warunkach mógł wyrosnąć potworny faszyzm hitlerowski. Hitlerowskie zbójeckie prawo ustanowione w III Rzeszy niemieckiej było tak samo traktowane i przestrzegane przez naród niemiecki, jak przestrzegał on praw obowiązujących w Republice Weimarskiej. Ta wyrażona w rozumowaniu mojego rozmówcy mentalność niemiecka, której nieodłącznym składnikiem, niemal atrybutem stało się poszanowanie prawa i podporządkowanie się jego wymogom bez względu na społeczno-polityczną istotę tego prawa, utkwiła mi na zawsze w pamięci. Jej przeciwieństwo znajdowałem zawsze w przesiąkniętej anarchizmem mentalności narodu polskiego, którego cała historia, i ta obejmująca okres Polski szlacheckiej, i ta z okresu rozbiorowego, i ta z lat 1918-1939, a także ta zapisana już na kartach Polski Ludowej przepełniona jest anarchistyczną pogardą dla prawa, cechującą wszystkie warstwy społeczne. W społeczeństwie polskim nie tylko obecnie, lecz i w przeszłości znalazła sobie prawo obywatelstwa teza, że „prawo jest po to, by go obchodzić". Nie wnikam tu w genezę stosunku do prawa i praworządności, w genezę tej polskiej mentalności tak znamiennie odróżniającej się od mentalności niemieckiej i innych narodów. Ale w tym właśnie dopatruję się przyczyny wielu ujemnych zjawisk cechujących nasze życie, ograniczających możliwości rozwojowe naszej gospodarki narodowej, utrudniających, a niekiedy nawet uniemożliwiających realizację słusznych i koniecznych reform, jak np. zamierzona w grudniu 1970 r. reforma cen wielu artykułów powszechnego użytku. Sprawy związane z tą niedoszłą do skutku reformą cen znajdą naświetlenie pod koniec moich wspomnień. W tym miejscu wspominam T tę reformę dlatego, że w piśmie, które w początkach 1971 r. wysłałem do KC PZPR, zamieściłem fragment dotyczący podporządkowania się bezrobotnych w Berlinie zarządzeniu komisarza policji, który zabronił wiecu i polecił bezrobotnym opuścić plac, fragment przedstawiony w kontekście anarchistycznych wystąpień robotniczych w Gdańsku i Gdyni w grudniu 1970 roku. Moje berlińskie wspomnienia z 1930 roku rozpatrywane na tle grudniowych wydarzeń na Wybrzeżu w 1970 roku posłużyły mi jako przykład ilustrujący stosunek Niemców i Polaków do prawa, do zarządzeń i poleceń przedstawicieli władz państwowych. Inny epizod charakteryzujący mentalność niemiecką, świadczący zarazem o przeszczepieniu jej Polakom pozostającym przez długie wieki pod zaborem pruskim, zdarzył się na Górnym Śląsku w 1923 roku po zdelegalizowaniu KPP6. Pewnego razu miało się odbyć posiedzenie Komitetu Okręgowego KPP na Górnym Śląsku w mieszkaniu jednego z członków partii. Początkowo wyraził on zgodę na oddanie swego mieszkania na to posiedzenie, później jednak ogarnęły go wątpliwości, czy w związku z delegalizacją partii postąpił słusznie. Chcąc się o tym przekonać, udał się do komisariatu policji, gdzie wszystko opowiedział: kto zgłosił się do niego o mieszkanie, kto ma przybyć na posiedzenie, kiedy ma się ono odbyć i inne szczegóły. Wydawać by się mogło, że policja otrzymawszy te informacje wszczęła śledztwo dla pociągnięcia członków komitetu okręgowego do odpowiedzialności karnej za przynależność do nielegalnej organizacji komunistycznej i kierowania jej działalnością. Jednak to nie nastąpiło. Policja pochwaliła mimowolnego donosiciela za zwrócenie się do niej o radę w tej sprawie i zabroniła mu kategorycznie udzielania mieszkania na posiedzenie, gdyż partia została rozwiązana i nie ma prawa prowadzenia działalności. Tenże przyrzekł policji, iż zastosuje się do jej poleceń, po czym zawiadomił towarzysza, któremu przyobiecał oddać swoje mieszkanie na posiedzenie, że wskutek zakazu policji nie może tego uczynić, gdyż byłoby to sprzeczne z prawem. Na tym zakończył się ten autentyczny epizod znany mi z relacji śląskich działaczy KPP. W Berlinie przygotowano mi drogę powrotną do kraju, z czym wiązało się przekazanie mojej fotografii do odpowiedniego ogniwa KPD w Bytomiu, dla wyrobienia mi nowej karty cyrkulacyjnej. Kartę starą, którą posługiwałem się przy przekraczaniu na Śląsku granicy pol-sko-niemieckiej, oddałem bowiem łączniczce Henrykowskiego w Berlinie przed wyjazdem do Moskwy. By wrócić do kraju, musiałem mieć nowy dokument upoważniający do przekroczenia granicy. Zanim wyje- l ' Autor ma na myśli Komunistyczną Partię Górnego Śląska (KPGŚ) zdelegalizowaną w październiku 1923 r. Właściwa KPP, czyli podówczas KPRP, była nielegalna od stycznia 1919 r. chałem z Berlina, spotkałem się znowu z Henrykowskim, któremu zdałem sprawozdanie z pobytu w Moskwie, od niego zaś otrzymałem instrukcje w sprawie pracy Lewicy Związkowej w kraju, pokrywające się z ogólnymi dyrektywami zawartymi w omawianych już uchwałach posiedzeń plenarnych KC KPP. Adres przyjazdówki w Bytomiu oraz hasło do odebrania zamówionej poprzednio karty cyrkulacyjnej, a także niezbędną sumę na koszty podróży, przekazała mi łączniczka, która też poinformowała mnie, z jakiego dworca i o której godzinie powinienem wyjechać z Berlina, by znaleźć się w Bytomiu w godzinach rannych i w tym samym dniu przedostać się na polską stronę Górnego Śląska. W dniu wyjazdu rozliczyłem się z gospodarzami za utrzymanie i podziękowałem za kwaterę. Niemiec ciągle mi towarzyszył, przebywał stale w moim pokoju, nawiązywał ze mną rozmowę, wreszcie, gdy żegnając się z nim chciałem opuścić mieszkanie, zwrócił się do mnie wyraźnie niezadowolony z jakąś pretensją. Początkowo nie zrozumiałem dobrze, o co mu chodzi. Pojąłem tylko, że powołuje się on na innych towarzyszy, którzy u niego kwaterowali, i twierdzi, że przy odjeździe odprowadzał ich do pociągu, odnosił ich bagaże i kupował im w kasie bilet kolejowy. Przypuszczałem zatem, że mnie również pragnie oddać tę przysługę. Nie miałem na to ochoty. Drogę do dworca poznałem już przedtem, bilet mogłem wykupić sobie sam, a poza teczką innego bagażu nie miałem. Nie chciałem jednak odrzucić jego — jak zrozumiałem — propozycji towarzyszenia mi w drodze na dworzec, by go tym nie urazić. Toteż na jego wywody oświadczyłem, że jeśli pragnie odprowadzić mnie do pociągu, nie mogę mieć nic przeciwko temu, przyjmę to bardzo chętnie. On jednak nie był zadowolony z tej odpowiedzi. Nadal patrzył na mnie natarczywie i uparcie powtarzał swoje pretensje, w których przewijało się słowo Tńnkgeld (napiwek). Ale nawet, gdy wreszcie zrozumiałem, o co mu chodzi, nadal byłem przekonany, że się mylę, nie chciałem wierzyć, by było to możliwe. Zapytałem go więc, o jakich napiwkach mówi? Wówczas ponownie powtórzył, że wszyscy, którzy u niego kwaterowali przede mną, przy odjeździe dawali mu napiwek, on zaś odprowadzał ich na dworzec kolejowy. Taki napiwek należy się więc ode mnie. Gdybym w tym momencie mógł przyjrzeć się sobie w lustrze, chyba nie poznałbym swojej twarzy. Może się to wydać dziwne, lecz jedyne uczucie, jakie mną zawładnęło po zrozumieniu pretensji Niemca, było uczucie palącego wstydu. Jego żądanie nie wywołało u mnie ani oburzenia, ani złości, ani pogardy, lecz właśnie głęboki, niewymierny wprost wstyd. Krew uderzyła mi do głowy, zarumieniłem się chyba jak młoda dziewczyna, której ktoś, kogo idealizowała, złożył wulgarną propozycję. Nie miałem odwagi spojrzeć w jego twarz, nie chciałem, by 1 zetknął się nasz wzrok. Wyjąłem kilka marek niemieckich w bilonie i mówiąc: proszę, proszę, wręczyłem je Niemcowi, wstydząc się swego czynu i zarazem jego osoby. Pragnę tu zaznaczyć, że zwyczaj dawania i przyjmowania napiwków traktowałem wtedy.jako określoną cechę burżuazyjnych stosunków społecznych. W moim ideologicznym rozumowaniu napiwki nie znajdowały aprobaty. Jednocześnie uważałem, że chociaż komuniści nie powinni praktykować tego zwyczaju, jednak widząc w nim jedną z właściwości ustroju burżuazyjnego, powinni się odnosić do napiwków tolerancyjnie, podobnie jak np. do ślubów kościelnych. Moja reakcja na żądanie Niemca nie wypływała więc z traktowania napiwków, jako czegoś co jest w ogóle niedopuszczalne. W świecie ówczesnym były one zjawiskiem normalnym Ale to, co w świetle stosunków właściwych światu burżuazyjnemu uważałem za normalne, było dla mnie nie do przyjęcia w stosunkach między komunistami żyjącymi w tym świecie. Dlatego postępowanie mojego gospodarza — który był przecież niemieckim komunistą i jako taki zwrócił się do mnie o napiwek — odbiło się w moim pojęciu jako odstępstwo od zasad ideowych obowiązujących komunistów, jako zbrukanie i pohańbienie norm moralnych określających postępowanie komunistów. Naruszenie tych właśnie ideowych i moralnych norm kształtujących sposób mojego rozumowania w przedmiocie stosunków, jakie powinny istnieć pomiędzy komunistami, zrodziło przedstawione wyżej uczucie wstydu, jako reakcję na napiwkowe żądanie Niemca i na uwzględnienie tego żądania przeze mnie. Dzisiaj patrzę na tę sprawę nieco inaczej. Życie wykazało, iż rzeczywistość ustroju socjalistycznego pod wieloma względami jest inna, niż wyobrażałem ją sobie w tamtych latach, rozchodzi się z teoretycznymi założeniami socjalizmu. Wpłynęło to także na rewizję mojego poglądu w sprawie napiwków. Nie uważam dzisiaj bynajmniej, że dawanie i przyjmowanie napiwków przez członków partii nie mieści się w normach takich socjalistycznych stosunków społecznych, jakie stworzyliśmy w naszym kraju i jakie istnieją w innych krajach socjalistycznych. Kiedyś byłem zdania, że komunista korzystając, na przykład, z bezpłatnej szatni dla samej zasady nie powinien dawać szatniarce napiwku, a ta ostatnia, jeśli jest członkiem partii, nie powinna w ogóle przyjmować napiwków. Dzisiaj nie stawiam tej sprawy na płaszczyźnie zasad, nie podchodzę do niej pryncypialnie, lecz praktycznie, czyli zgodnie z przyjętym obyczajem i przy korzystaniu z bezpłatnej szatni pozostawiam szatniarce kilkuzłotową monetę. Ta zmiana moich poglądów w kwestii napiwków nie obejmuje jednak przytoczonego przypadku domagania się napiwku przez Niemca. Jego postępowanie nie może i dzisiaj znaleźć u mnie zrozumienia, a tym bardziej aprobaty. Powrót do kraju nie został niczym zakłócony, wszystko odbyło się normalnie. Gospodarz mieszkania zadowolony z napiwku, zgodnie ze swoją zapowiedzią odprowadził mnie do pociągu, podobnie jak swoich poprzednich kwaterników. Prawdopodobnie wchodziło to do zakresu zleconych mu obowiązków, wobec czego — niemieckim zwyczajem — chciał się z nich skrupulatnie wywiązać. Mnie także okazał się pomocny w poszukiwaniu na stacji właściwego pociągu odchodzącego do Bytomia. Po przybyciu do tego miasta zgłosiłem się na przyjazdówkę (mieściła się w mieszkaniu Niemca, na parterze domu dwu- lub trzypiętrowego, przy ulicy położonej w pobliżu dworca kolejowego), gdzie otrzymałem kartę cyrkulacyjną i w tym samym dniu przedostałem się do polskiej części Górnego Śląska, w punkcie granicznym Łagiewniki. W Katowicach, dokąd przyjechałem tramwajem, zniszczyłem swoją kartę cyrkulacyjną i najbliższym pociągiem odjechałem do Zawiercia. 6. Krajowa narada delegatów Lewicy Związkowej W kilka tygodni po powrocie otrzymałem polecenie partyjne, by przenieść się do Warszawy. Pełniąc nadal funkcję sekretarza generalnego OK ZRPCh, miałem jednocześnie pracować jako jeden z organizatorów Lewicy Związkowej w skali całego kraju, budowanej wg wytycznych V Zjazdu KPP. Zanim zdołałem wynająć mieszczące się w granicach moich możliwości finansowych mieszkanie w Warszawie i przenieść się tam wraz z rodziną, upłynęło znowu wiele tygodni. Ale w tym czasie, w związku z przygotowaniem do narady krajowej przedstawicieli Lewicy Związkowej, w których brałem czynny udział, wielokrotnie wyjeżdżałem do Warszawy, zatrzymując się nieraz po kilka dni u poszczególnych towarzyszy. W tym czasie spotkałem się z przedstawicielem Sekretariatu Krajowego KPP Wincentym Aniołkowskim, który kierował przygotowaniami do wspomnianej narady oraz z ramienia sekretariatu instruował Centralny Wydział Zawodowy KPP i sprawował nadzór nad jego działalnością. Narada krajowa delegatów (przedstawicieli) Lewicy Związkowej była pomyślana jako konkretny krok przygotowawczy do wcielenia w życie uchwał V Zjazdu KPP oraz V Kongresu Czerwonej Międzynarodówki Zawodowej w sprawie stosowania przez komunistów nowej rewolucyjnej taktyki w ekonomicznych i politycznych walkach klasy robotniczej i w walkach z „socjalfaszystowską" biurokracją związkową. Ten konkretny krok —jak poinformował mnie Aniołkowski — miał się wyrazić w postaci powołania na naradzie delegatów Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej i podania jego składu osobowego do publicznej wiadomości. Było to oczywiście coś nowego w naszej dotychczasowej praktyce, coś, co według mojego zdania, które wówczas wyraziłem wobec Aniołkowskiego, skończyć się może posadzeniem tego komitetu za kratami. Nie podzielał on jednak wobec mnie tego poglądu. Według uchwał V Zjazdu KPP Lewica Związkowa miała się stać jakimś masowym konglomeratem o nie sprecyzowanych bliżej formach organizacyjnych. Oprócz właściwej Lewicy Związkowej, tj. rewolucyjnych związków zawodowych i lewicowej opozycji działającej w refor-mistycznych związkach zawodowych, w skład tego konglomeratu miały wchodzić rozmaite komitety, grupy fabryczne, a nawet robotnicy nie zorganizowani. Pomyślana w ten sposób Lewica Związkowa nie miała swojej struktury organizacyjnej, władz kierowniczych, nie opierała się na jakimś statucie i przepisach prawnych, była tworem wymyślonym przez ludzi, którym sekciarstwo, frazes rewolucyjny, a nade wszystko dyrektywy WKP(b), sprawującej kierowniczą rolę w Międzynarodówce Komunistycznej, zasłaniały wszelką rzeczywistość istniejącą w kraju, pozbawiały ich zdrowego rozsądku. Wskazują na to wymownie uchwały V Zjazdu KPP poświęcone Lewicy Związkowej. [...]7 Uchwały, dyrektywy i oceny V Zjazdu KPP w sprawie zadań partii w ruchu zawodowym nie tylko nie przyczyniały się do rozszerzania bazy Lewicy Związkowej, lecz faktycznie stanowiły przeszkodę i ograniczały możliwości jej działania. Wszelkie wymyślania przez kierownictwo KPP pod adresem lewicowych działaczy związkowych, bądź działaczy rewo-lucyjnnych związków zawodowych, oskarżanie ich o oportunizm, lega-lizm i reformizm, nie mogły ich przekształcić w „rewolucjonistów" wymyślonych przez oderwanych od życia sekciarzy. Miały jedynie ten skutek, że wśród członków partii w fabrykach wzmagały tendencje do uchylania się od przynależności do związków zawodowych i do pracy na odcinku Lewicy Związkowej. Wszelkie pozbawione podstaw legalnych komitety lub tzw. grupy fabryczne Lewicy Związkowej —jeśli nawet tu i ówdzie udało się je powołać czy utworzyć — nie miały warunków, by mogły prowadzić samodzielnie jakiekolwiek akcje ekonomiczne wbrew organizacjom związkowym działającym w danym zakładzie pracy i ponad głowami legalnie wybranych delegatów fabrycznych. Praktyka walk robotniczych dowodziła, że nakreślona przez V Zjazd KPP linia działania partii w ruchu związkowym nie zdała egzaminu i należało ją zmienić, m Plenum KC KPP, odbyte w lipcu 1931 r., a więc w niespełna rok po V Zjeździe, opierając się na doświadczeniach ostatnich walk ekonomicznych klasy robotniczej oraz oceniając rolę, jaką w walkach tych odegrała Lewica Związkowa, doszło do wniosku, że ' W tym podrozdziale autor szeroko cytuje fragmenty uchwał KC KPP i V Zjazdu tej partii. Znaczna część tych cytatów oraz komentarzy mogła być pominięta bez szkody dla jasności wykładanego stanowiska. Opuszczone cytaty pochodziły z wydawnictwa: KPP Uchwały i rezolucje. Warszawa, 1955, t. II str. 535-536, t. m str. 165-166, 170, 173, 176-179, 330-331, 492-497. przed rewolucyjnym ruchem zawodowym otwierają się wielkie możliwości „nie tylko w związkach pepesowskich, ale także faszystowskich". Wskazując na konieczność skoncentrowania wysiłków Lewicy Związkowej dla umocnienia jej pozycji w tych związkach, plenum to utrzymuje jednak poprzedni nierealny i niesłuszny kurs w stosunku do ich przywódców i działaczy. [...] Słuszne nastawienie III plenum na pracę i organizowanie lewicowej opozycji w „reakcyjnych" związkach zawodowych zostało podkopane i faktycznie zniweczone wskutek utrzymania wytyczonego przez poprzednie uchwały KPP błędnego kursu wobec działaczy niekomunis-tycznych związków zawodowych, jak i w ogóle fałszywej oceny roli tych związków. Ponadto, miast poszukiwać przyczyn słabości rewolucyjnego ruchu zawodowego w błędnej polityce partii in plenum — podobnie jak V Zjazd KPP i poprzedzające go plenarne posiedznia KC KPP — dopatruje się ich w rzekomym oportunizmie i skostniałości lewicowych działaczy związkowych, stojących uparcie na gruncie legalizmu związkowego. Fałszywe oceny i sekciarskie uchwały nie mogły zmienić rzeczywistości istniejącej w ruchu związkowym, rozmijały się z życiem, ograniczały, a nawet paraliżowały możliwości pracy członków partii i całej lewicy w związkach zawodowych. Działalność rewolucyjna w związkach zawodowych musiała nosić charakter publiczny, legalny, była więc sama w sobie niebezpieczna, wskutek czego członkowie partii unikali angażowania się do tej pracy. Ci zaś, którzy ją podejmowali, nie mogli realizować sekciarskich uchwał partii, musieli kierować się realnymi możliwościami. Kolejne uchwały najwyższych instancji partyjnych w sprawie pracy w związkach zawodowych potwierdzają w całej rozciągłości powyższe stwierdzenia, świadczą o bezsilnym szamotaniu się partii w sieci własnych błędów popełnianych od wielu lat na tym odcinku. [...] Uchwały podjęte przez najwyższe instancje partyjne na przestrzeni kolejnych lat w sprawie pracy partii w związkach zawodowych i budowy Lewicy Związkowej dostatecznie jasno wskazują, jakie zadania miałem realizować na wyznaczonym mi przez kierownictwo partii posterunku pracy w Lewicy Związkowej, której nowe zarysy organizacyjne określił V Zjazd KPP. Już pierwsze próby budowania Lewicy Związkowej według dyrektyw V Zjazdu zakończyły się fiaskiem, dowiodły, że dyrektywy te są nieprzydatne i niemożliwe do zastosowania w warunkach istniejących w Polsce. Tym się tłumaczy fakt, że odbyte po V Zjeździe plenarne posiedzenia KC KPP odeszły od uchwał tego zjazdu w przedmiocie form organizacyjnych Lewicy Związkowej i położyły główny nacisk na pracę w związkach zawodowych.(...) W dążeniu do realizacji uchwał V Zjazdu kierownictwo partii postanowiło zwołać krajową naradę (konferencję) działaczy związkowych reprezentujących rewolucyjne związki zawodowe oraz lewicową opozycję w reformis-tycznych związkach zawodowych i powołać na niej Krajowy Komitet Lewicy Związkowej do kierowania działalnością Lewicy w skali krajowej. Koncepcję tę przedstawił mi nie w formie projektu, lecz jako decyzję Sekretariatu Krajowego KPP jego przedstawiciel Aniołkow-ski. Jednocześnie zakomunikował mi, że w skład Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej wejdą w zasadzie wszyscy uczestnicy narady, ja zaś obejmę funkcję sekretarza tego komitetu. Dalsze główne zadanie narady miało się sprowadzać do uchwalenia manifestu wyrażającego program działania Lewicy Związkowej, nakreślony w myśl generalnych wytycznych V Zjazdu KPP. Manifest ten miał być podpisany przez wszystkich uczestników narady, wydany w masowym nakładzie w formie druku ulotnego i rozkolportowany w całym kraju. W ślad za tym miała być rozwinięta wśród klasy robotniczej szeroka akcja organizowania Lewicy Związkowej według nowych zasad proklamowanych w manifeście. Koncepcja powołania Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej była z góry skazana na niepowodzenie przede wszystkim dlatego, że nie stwarzała komitetowi podstaw prawnych. Byłem głęboko przekonany i dałem temu wyraz w rozmowie z Aniołkowskim, że gdy tylko podamy do publicznej wiadomości skład osobowy komitetu, wszyscy jego członkowie zostaną aresztowani. Proponowałem przeto szukać innego rozwiązania, które stwarzałoby członkom komitetu legalne możliwości działania, a przynajmniej w przypadku aresztowania umożliwiało im zajęcie dobrych pozycji obronnych, utrudniałoby władzom pociągnięcie ich do odpowiedzialności karnej. Propozycja moja polega na tym, by Krajowy Komitet Lewicy Związkowej powołać jako instytucję spełniającą podobną rolę w rewolucyjnym ruchu związkowym, jaką spełnia Komisja Centralna Związków Zawodowych w reformistycznych związkach zawodowych. W tym charakterze można było podjąć próbę legalizacji komitetu w formie zgłoszenia odpowiedniego statutu do głównego inspektora pracy z wnioskiem o zatwierdzenie. Powołanie takiego zrzeszenia, które mogło nosić nazwę Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej było możliwe z punktu widzenia obowiązujących przepisów prawnych. Po zgłoszeniu statutu przez trzech członków założycieli, nabywali oni prawo do podejmowania działalności organizacyjnej przewidzianej w statucie. Zanim Inspektorat Pracy ustosunkował się do wniosku członków założycieli o zatwierdzenie statutu, upływało zwykle kilka miesięcy. W tym okresie członkowie założyciele mogli więc działać legalnie i dopiero ewentualna odmowa zatwierdzenia statutu pozbawiała ich tych możliwości. Po konsultacji z sekretariatem Aniołkowski oznajmił mi, że propozycja moja nie zostanie przyjęta, wobec czego należy wcielać w życie pierwotną koncepcję. Oznaczało to narażenie wszystkich członków mającego powstać komitetu na aresztowanie, przy czym ja, jako jego sekretarz, musiałbym znaleźć się w roli głównego oskarżonego. Aniołkowski nie podzielał — przynajmniej wobec mnie — tych obaw i utrzymywał, że władze państwowe nie znajdą podstaw prawnych do aresztowania komitetu złożonego z legalnych działaczy rewolucyjnych związków zawodowych oraz przedstawicieli lewicowej opozycji, działającej w poszczególnych reformistycznych związkach zawodowych. Związki rewolucyjne i lewicowa opozycja — argumentował on — działają legalnie, na podstawie statutu zatwierdzonego przez władze, mogą zatem powołać swoją reprezentację krajową w postaci Komitetu Lewicy Związkowej. Za legalnością komitetu miała przemawiać i ta okoliczność, że — zgodnie z decyzją sekretariatu — postanowiono podać do publicznej wiadomości adres jego siedziby w Warszawie. W sprawie groźby aresztowania komitetu pozostałem przy swoim zdaniu, lecz nie usiłowałem już tego uzasadniać. Skoro zapadła ostateczna decyzja kierownictwa partii, wszelka dyskusja na ten temat stawała się bezcelowa. Dopiero praktyka miała wykazać, jak zareagują władze państwowe na powołanie komitetu. Dalszy przebieg wydarzeń wkrótce zaświadczył o tym, że sekretariat również żywił takie same, co i ja, obawy. Ale pragnął on przekonać Biuro Polityczne KPP o swojej aktywności i pomysłowości w realizowaniu postanowień V Zjazdu, nie oglądając się na konsekwencje grożące ludziom, których wyznaczył do wcielania tych postanowień w życie. W jego rozważaniach represje policyjne zeszły na drugi plan, zostały podporządkowane presji partyjnych dyrektyw. Stąd też Sekretariat Krajowy KPP uparcie podtrzymywał, aż do ostatniej chwili, swoją koncepcję powołania Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej i opublikowania nazwisk jego członków, chociaż zdawał sobie sprawę z groźby ich aresztowania. Przygotowania do krajowej narady przedstawicieli Lewicy Związkowej trwały dość długo. Zgodnie z instrukcjami sekretariatu delegatów na naradę wyznaczały komitety okręgowe KPP większych ośrodków przemysłowych spośród członków partii znanych załogom robotniczym z aktywnej działalności na polu związkowym lub w radach zakładowych w danych gałęziach przemysłu. Wszystko odbywało się zatem konspiracyjnie, jak cała działalność partii. Wyznaczony delegat otrzymywał przyjazdówkę, hasło, pieniądze na podróż i polecenia partyjne, żeby w określonym dniu wyjechał do Warszawy i zgłosił się pod wskazany mu adres, skąd zostanie odprowadzony na naradę. Z pozostałą resztą swojej misji miał zapoznać się dopiero na naradzie. To, na pozór proste i łatwe zadanie, postawione przed poszczególnymi komitetami okręgowymi KPP natrafiało w jego realizacji na różne przeszkody, głównie natury personalnej. Sieć organizacyjna komórek partyjnych w wielkich zakładach pracy, skąd głównie powinni wywodzić się delegaci, była na ogół słaba, a do wielu wielkich przedsiębiorstw przemysłowych partia w ogóle nie miała organizacyjnego dostępu. Wielokroć mniejsza była kadra partyjnych działaczy związkowych. W każdej gałęzi przemysłu składała się ona z nielicznych jednostek pracujących przeważnie w niniejszych zakładach pracy. Podczas wielkich akcji strajkowych, organizowanych przez reformi-styczne związki zawodowe, kadra ta dawała zwykle znać o sobie, przejawiała nieraz dużą aktywność. Komitety okręgowe partii wyolbrzymiały potem w swoich sprawozdaniach rolę tej kadry, przypisywały jej decydujący wpływ na przebieg, a zwłaszcza na zwycięski wynik walki, czyniąc to w intencji przedstawienia swojej działalności w jak najlepszym świetle. Ale kiedy trzeba było znaleźć odpowiednich ludzi na naradę krajową Lewicy Związkowej (lub np. do fabrycznego czy branżowego komitetu strajkowego), komitety okręgowe natrafiały na olbrzymie trudności w wytypowaniu takich kandydatów. Dlatego prowadzona w terenie akcja doboru delegatów na naradę krajową Lewicy Związkowej, rozpoczęta niedługo po wyborach do Sejmu w listopadzie 1930 r., została zakończona dopiero w pierwszych miesiącach 1931 r., chyba pod koniec lutego lub marca tego roku. Mój udział w przygotowaniach do narady sprowadzał się głównie do popularyzowania i propagowania wśród robotników objętych działalnością Ogólnokrajowego Związku Przemysłu Chemicznego idei Lewicy Związkowej i rewolucyjnych związków zawodowych, jako promotora i kierownika walk ekonomicznych klasy robotniczej. W przemówieniach na zebraniach związkowych nie powoływałem się, rzecz jasna, ani na uchwały V Kongresu Czerwonej Międzynarodówki Związkowej, ani też na V Zjazd KPP, lecz wystąpienia moje w politycznej wymowie i w praktycznych zaleceniach pokrywały się w ogólności z linią generalną partii w ruchu związkowym. Oprócz tej legalnej formy działania w ramach związku, któremu przewodziłem, podejmowałem także próby nawiązania kontaktów z Lewicą Związkową w Zagłębiu Dąbrowskim i na Górnym Śląsku przy pomocy tamtejszych komitetów okręgowych KPP. Rezultaty były więcej niż skromne. Nawiązałem kontakt (za pośrednictwem jednego z posłów komunistycznych na Sejm z Zagłębia Dąbrowskiego — [Wacława] Rożka lub [Ignacego] Kalagi z działaczem związku kolejarzy, zamieszkałym w Dąbrowie Górniczej, którego nazwiska już nie pamiętam. Liczył on 40-45 lat, lecz już w tym wieku został zwolniony z pracy za działalność komunistyczną na kolei i pobierał emeryturę. Miał jednak dostęp do związku kolejarzy i jako przedstawiciel lewicowej opozycji w tym związku uczestniczył w naradzie krajowej. Szczególnie zabiegałem o kontakty z działaczami Lewicy Związkowej w związku górników i hutników w Zagłębiu i na Śląsku. Zabiegi te przyniosły zaledwie jedno spotkanie z przedstawicielem związku hutników z huty „Florian" w Świętochłowicach, który później także uczestniczył w naradzie krajowej. Do szerszych moich spotkań z opozycją związkową kierownictwo partyjne okręgów, mimo przyrzeczeń, nie mogło doprowadzić. Po prostu w obu tych związkach lewicowa opozycja była liczebnie słaba, nie działała w sposób zorganizowany, nie miała też w swoim łonie aktywnych, rewolucyjnych działaczy związkowych, cieszących się autorytetem w szerokich masach górników i hutników. Komitety okręgowe partii nie były zatem w stanie zorganizować szerszych narad przedstawicieli opozycji związkowej. Musiały więc ich wyznaczyć spośród członków partii nawet niezależnie od tego, czy byli oni członkami — nie mówiąc już działaczami — danego związku. Komunistycznych działaczy związkowych, prowadzących legalną działalność w związkach rewolucyjnych lub przewodzących lewicowej opozycji związkowej w związkach reformistycznych była zresztą w całym kraju skromna liczba. Wykruszali się oni szybko wskutek represji w postaci pozbawiania ich pracy oraz aresztowań. Stanowiło to ogromną przeszkodę, a nawet nieprzebytą zaporę dla wyłonienia się nowej kadry działaczy. Narada krajowa Lewicy Związkowej nie mogła więc mieć reprezentatywnego charakteru. Narada odbyła się w marcu 1931 r. w Warszawie8, lecz nie pamiętam już w jakim lokalu. Było to pomieszczenie duże, chyba zaplecze magazynowe jakiegoś przedsiębiorstwa. Wzięło w niej udział 15-20 delegatów z największych ośrodków przemysłowych w kraju, reprezentujących pod względem terytorialnym Warszawę, Górny Śląsk, Zagłębie Dąbrowskie i Łódź oraz działającą na tych terenach i na innych terenach kraju Lewicę Związkową w przemysłach: metalowym, górniczym, hutniczym, włókienniczym, chemicznym, szklanym oraz Polskie Koleje Państwowe i przedsiębiorstwa komunalne w Warszawie. Lewicę w przemyśle chemicznym i hutach szkła reprezentowali delegaci z ramienia rewolucyjnych związków zawodowych chemików i hutników szkła. Pozostali delegaci byli przedstawicielami lewicowej opozycji w związkach reformistycznych, działających w wymienionych gałęziach przemysłu oraz innych działach gospodarki, względnie jako członkowie partii reprezentowali Lewicę Związkową w tych branżach przemysłowych, w których pracowali, nie należąc do żadnego związku. Narada nosiła charakter głęboko konspiracyjny i bodaj żaden z jej uczestników nie orientował się, co kto reprezentuje, z wyjątkiem tych, którzy poznali -wzajemnie swoją działalność i swoje nazwiska przy innej 1 Datowanie jest błędne. Narada odbyła się 18 stycznia 1931r. okazji. Trudno mi jednak określić, ilu takich było, gdyż osobiście znałem tylko kilku delegatów włączając tych, z którymi zetknąłem się przed naradą. Ja natomiast zostałem przedstawiony w toku narady wszystkim jej uczestnikom jako sekretarz generalny związku chemicznego. Uczynił to Aniołkowski przy wysunięciu mojej kandydatury na sekretarza Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej, dekonspirując mnie przed tymi, którzy poprzednio mnie nie znali. O składzie osobowym tej narady wiele mówi fakt, że w późniejszym okresie mojej pracy w Lewicy Związkowej, aż do czasu aresztowania mnie w Łodzi, zetknąłem się tylko z nielicznymi jej uczestnikami. A przecież jako członkowie komitetu mieli oni być organizatorami i kierownikami Lewicy Związkowej w swoich zakładach pracy i w tych gałęziach przemysłu, które reprezentowali. Potwierdza to moją tezę, że narada była potrzebna krajowemu kierownictwu partii przede wszystkim do złożenia sprawozdania o realizacji uchwał V Zjazdu KPP. Przebieg narady nasuwał przypuszczenie, że zdecydowana większość uczestników nie miała chyba nic wspólnego z działalnością Lewicy Związkowej, nie brała aktywnego udziału w ruchu związkowym. Wskazywały na to ich bierność, milczenie, niezajmowanie stanowiska w sprawach podniesionych na naradzie. Ci zaś delegaci, którzy się wypowiadali, mówili przeważnie o sytuacji, jaka istniała w gałęzi lub branży przemysłu, w której pracowali, o atakach kapitału, bezrobociu, nastrojach wśród robotników, prowadzonych akcjach itp. Sprawy podniesione w referacie Aniołkowskiego nie stały się przedmiotem szerszej dyskusji. Merytorycznie ustosunkowali się do nich — poza przedstawicielami Związku Robotników Przemysłu Chemicznego i Związku Robotników Hut Szkła — tylko niektórzy delegaci z Warszawy, wśród nich przedstawiciel warszawskich metalowców, lewicowy działacz związkowy [Karol] Wójcik, który odniósł się z pewną rezerwą i miał określone wątpliwości w sprawie nowych form organizacyjnych i nowych zadań Lewicy Związkowej. Tym właśnie sprawom poświęcona była narada. Stanowiły one główną treść referatu, który z ramienia kierownictwa partii wygłosił Aniołkowski. Przemówienie to odzwierciedlało podstawowe wytyczne V Zjazdu KPP dotyczące Lewicy Związkowej oraz koncepcje sekretariatu mające służyć realizacji tych wytycznych. Sprawy te zostały dostatecznie omówione i naświetlone, nie ma zatem potrzeby powracania do nich. Referat Aniołkowskiego wraz z odczytanym przez niego manifestem Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej do klasy robotniczej i do wszystkich ludzi pracy — mimo szerokiej w tym przedmiocie absencji w dyskusji — narada przyjęła do wiadomości i zaakceptowała. Tak działo się w tym okresie ze wszystkimi uchwałami podejmowanymi przez wszystkie kierownicze szczeble partyjne. Szczebel niższy zawsze przyjmował do wiadomości i akceptował wszystkie wnioski oraz uchwały przedkładane przez szczebel wyższy. Pod tym względem nic się nie zmieniło w partii aż po dzień dzisiejszy. Ale w tym miejscu jest to tylko uwaga na marginesie omawianego tematu. 7. Perypetie z policją po ogłoszeniu manifestu Lewicy Związkowej Referat Aniołkowskiego nie zawierał jednak wszystkich postanowień sekretariatu, o których mówił mi on przed naradą. Mianowicie została w nim przemilczana pierwotna decyzja sekretariatu o opublikowaniu w manifeście imiennego wykazu wszystkich członków Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej. Ich nazwiska miały figurować pod tekstem manifestu łącznie z moim nazwiskiem, jako sekretarzem tego komitetu. Na naradzie Aniołkowski o tym nie wspomniał ani też nie zawiadomił mnie o tej istotnej zmianie przed zwołaniem narady. Dopiero gdy zapytałem go, dlaczego w referacie nie wspomniał o publikacji nazwisk członków komitetu, oświadczył mi, że w tej sprawie sekretariat nie powziął jeszcze ostatecznej decyzji. Widziałem w tym pewien osobisty sukces, jako że od pierwszej chwili miałem co do tego inny pogląd. Ten brak decyzji w tak ważnej sprawie stanowił dla mnie dowód, iż sekretariat podziela moje obawy odnośnie policyjnych represji wobec członków komitetu w przypadku publikacji nazwisk. Tak też w istocie rzeczy było. Ale decyzja w tej sprawie zapadła z całą pewnością przed naradą, o czym nie mógł nie wiedzieć Aniołkowski, jednak o decyzji tej nie chciał mnie poinformować, gdyż była ona dla mnie niezbyt przyjemna. Sekretariat postanowił bowiem, że manifest Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej będzie nosił tylko podpis jego sekretarza, to znaczy będzie pod nim figurowało tylko moje nazwisko. Nazwisk innych jego członków zdecydowano nie publikować. W ten sposób sekretariat znalazł salomonowe rozwiązanie dylematu — jak udowodnić faktami Biuru Politycznemu partii, że kraj realizuje uchwały V Zjazdu w sprawie Lewicy Związkowej, wprowadza ją na nową, nieomal legalną drogę rewolucyjnego działania oraz jak ograniczyć do minimum niemożliwe do uniknięcia z tego powodu straty kadrowe w postaci aresztowań i represji policyjnych. Na ofiarę wytypowano moją osobę. Zresztą w życiu moim, przy innych okazjach, również skazywano mnie na samopalenie. Widocznie taki los zgotował mi znak zodiaku, pod którym się urodziłem. Nie wiem, co zaważyło na tej decyzji sekretariatu, ale — abstrahując od następstw, jakie na mnie ściągnęła — była ona daleko rozsądniejsza, niż pierwotny zamiar wydrukowania manifestu z podpisami wszystkich członków komitetu. Nie mniej znamienne dla metod pracy ówczesnego kierownictwa partyjnego jest także to, że jego decyzja o wydaniu manifestu z moim podpisem nie została mi nawet zakomunikowana. Żeby uniknąć ewentualnej dyskusji ze mną na ten temat, postanowiono postawić mnie przed faktem dokonanym. Dowiedziałem się bowiem o wszystkim dopiero w kilka lub kilkanaście dni po naradzie, gdy wydrukowany już i oddany do kolportażu manifest dostał się do moich rąk. Wówczas przeczytałem, że nosi on podpis: „Sekretarz Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej — Władysław Gomułka". Naturalnie, druk ten nie uzyskał zezwolenia cenzury na powielanie, był więc nielegalny. Sposób wydawania takich druków przedstawiłem przy opisie mojej sprawy sądowej w Sosnowcu. W przypadku manifestu właściciel drukarni, który wyraził zgodę na zabranie wydrukowanego nakładu, nie czekając na decyzję cenzury, miał dobry pretekst dla usprawiedliwienia się przed organami władzy, gdyż ten druk ulotny był podpisany imieniem i nazwiskiem, a ponadto zawierał adres siedziby Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej. Siedziba ta mieściła się w Warszawie przy ulicy Kopińskiej 10 m 12, w pokoju z oddzielnym wejściem, wchodzącym w skład mieszkania położonego na parterze czynszowej kamienicy. Właścicielka mieszkania, znajdująca się w dość trudnych warunkach materialnych, była sympatyczką KPP. Lokal ten został wynajęty przed naradą krajową, jego umeblowanie składało się ze stołu i kilku krzeseł. Właścicielkę poinformowano, że będzie on służył za punkt kontaktowy Lewicy Związkowej, przede wszystkim zaś za listówkę9 komitetu, przy czym nadchodzące listy miała ona przekazywać mnie. Odwiedziłem ten lokal dwukrotnie, po raz pierwszy przed naradą, kiedy przedstawiono mnie właścicielce mieszkania, jako najemcę i głównego użytkownika, a po raz drugi — w kilka dni, mniej więcej w tydzień po opublikowaniu manifestu, by się dowiedzieć od właścicielki, czy ktoś zgłaszał się do mnie pod adres lokalu. Okazało się, że zaraz po ukazaniu się manifestu zjawiła się u niej tajna policja, weszła razem z nią do lokalu, zajrzała do pustej szuflady w stole i przeprowadziła wywiad z właścicielką, dopytując się przede wszystkim o mnie, jak często zachodzę do lokalu, kiedy byłem ostatnio, czy ktoś inny także przychodzi ze mną, kto opłaca lokal itp. Po wysłuchaniu jej odpowiedzi, nie czyniąc żadnych uwag, tajniacy opuścili lokal. Ta wizyta policyjna w lokalu pod adresem podanym w manifeście nie była dla mnie niespodzianką. Od chwili jego opublikowania z moim podpisem byłem pewny, że policja rozpoczęła poszukiwania mojej osoby. Nie mogło ulegać wątpliwości, że zajdzie także do lokalu przy • „Ldstówka" — lokal kontaktowy do przesyłania korespondencji w systemie konspiracyjnej organizacji KPP. ulicy Kopińskiej. Pragnę tu zaznaczyć, że policja nie mogła w tym czasie ustalić miejsca mojego zamieszkania, gdyż akurat w okresie, kiedy odbywała się krajowa narada Lewicy Związkowej, nie mieszkałem już w Zawierciu, lecz w Warszawie, gdzie z kolei nie byłem jeszcze zameldowany. Prawdopodobnie w tym samym czasie, kiedy policja dopytywała się o mnie u właścicielki mieszkania przy ulicy Kopińskiej, usiłowała jednocześnie lub jeszcze wcześniej ustalić moje miejsce zamieszkania za pośrednictwem urzędu meldunkowego w Warszawie, a także poszukiwała mnie zapewne w Zawierciu. Nigdzie jednak nie mogła mnie znaleźć. Policja w Zawierciu stwierdzała zgodnie z prawdą, że przed kilku tygodniami wyprowadziłem się stamtąd i wyjechałem do Warszawy, miejski urząd meldunkowy zaś w Warszawie na pytanie policji odpowiadał, że w spisie mieszkańców stolicy nie jestem rejestrowany. Dowiedziałem się o tym później od tajniaków, którzy mnie aresztowali. W Warszawie zamieszkałem wraz z rodziną przy ulicy Kołobrzeskiej nr 13 na Marymoncie, w nowo zbudowanym dwupiętrowym domu. Mieszkanie nasze położone na drugim piętrze składało się z pokoiku o jednym oknie i kuchenki bez okna, o łącznej powierzchni chyba nie większej niż 12 m2. Sąsiednie podobne mieszkanie zajmowała Magda Treblińska wraz z mężem Felkiem, oboje komuniści. Oni to zachęcili mnie do wynajęcia mieszkania w tym domu. Trzecie i ostatnie obszerniejsze mieszkanie położone na drugim piętrze zamieszkiwała wielodzietna rodzina cygańska. Znajdująca się na korytarzu ubikacja służyła wszystkim lokatorom tego piętra. Łazienek w tym domu nie było. Nie było także centralnego ogrzewania i gazu. Była tylko woda i światło elektryczne. Ten niewielki dom został zbudowany na posesji, na której było trochę drzew i zieleni, a także stał drewniany domek zajmowany prze garbatego dozorcę i jego żonę. Nie należało moje mieszkanie przy ulicy Kołobrzeskiej do luksusowych. Nie obejmowały go także przepisy o ochronie lokatorów, jako że dom był nowo zbudowany i przepisom tym nie podlegał. Jego właścicielka, która spełniała obowiązki administratorki domu, mogła więc pobierać od lokatorów czynsz w wysokości, jaką zdołała z nich wycisnąć. Niezależnie od wysokości miesięcznego czynszu za mieszkanie trzeba było uiścić ten czynsz za 6 miesięcy z góry, w przeciwnym razie odmawiała wynajęcia mieszkania. Praktyki takie były zresztą wówczas powszechnie stosowane. Jeśli poszukujący mieszkania proponował zapłatę czynszu np. tylko za trzy miesiące z góry, narażał się na przekreślenie go w ogóle, jako kandydata na lokatora, gdyż w oczach właściciela domu uchodził za człowieka niepewnego pod względem późniejszych miesięcznych płatności za komorne. Z drugiej strony pokaźna część lokatorów, zmuszona do zapłaty wysokiego czynszu za 6 miesięcy z góry, po upływie tego terminu odmawiała zapłaty komornego za dalsze miesiące. Ja także zaliczałem się do tej grupy. I Podyktowany mi przez właścicielkę domu czynsz miesięczny za to skromniutkie mieszkanko wynosił 100 złotych miesięcznie. Przy wynajmowaniu mieszkania musiałem zatem wypłacić jej z góry za sześciomiesięczny czynsz 600 złotych. Było to zdzierstwo bezlitosne, średnie zarobki robotnicze wynosiły w tym okresie ok. 120 zł miesięcznie. Tak wielkiej sumy na wynajęcie mieszkania nie mogłem zgromadzić z mojego uposażenia za pracę w charakterze sekretarza generalnego związku chemicznego, tym bardziej że zmniejszanie się dochodów związku ze składek członkowskich znacznie pogarszało to uposażenie. Przeprowadzka z Zawiercia do Warszawy, w tym przewóz niezbędnych rzeczy, takich jak łóżko i pościel, łóżeczko dziecinne, szafa, naczynia kuchenne i inne graty domowe, pociągnęła za sobą znaczne koszty. Toteż na pokrycie przeważającej części wydatków związanych z wynajęciem mieszkania i przeprowadzką do Warszawy otrzymałem zapomogę partyjną. Moje mieszkanie przy ulicy Kołobrzeskiej 13 zostało zgłoszone w urzędzie meldunkowym stolicy w parę dni po ukazaniu się wydanego nielegalnie manifestu. W związku z tym spodziewałem się lada dzień najścia policji, rewizji domowej i aresztowania, zwłaszcza kiedy stwierdziłem, że policja skontrolowała lokal przy ulicy Kępińskiej i tam dopytywała się o mnie. Jednak dzień za dniem upływał, a policja nie zjawiała się w moim mieszkaniu, gdzie także nie zastałaby mnie, gdyż w pierwszych dniach po publikacji manifestu nie sypiałem w nim, żeby nie wpaść w jej ręce. Czas upływał, ja zaś byłem zaskoczony tym, że policja pozostawia mnie w spokoju, nie szuka pod zgłoszonym w urzędzie meldunkowym adresem, chociaż podejrzewałem, że mogła ona zwracać się tam o podanie miejsca mojego zamieszkania, zanim zostałem w Warszawie zameldowany. Nie wykluczałem jednak, że obserwują moje mieszkanie, żeby stwierdzić, czy w nim przebywam, uzależniając od tego swoje postępowanie, tj. ewentualne wkroczenie do mieszkania w odpowiednim momencie, by bez pudła dokonać aresztowania. Nic jednak nie wskazywało, że dom jest pod obserwacją policji. Zaniechałem więc stosowania środków bezpieczeństwa i zadomowiłem się w swoim mieszkaniu. Jak dobrze czuje się człowiek we własnym, choćby bardzo skromnym kącie, wie tylko ten, kto musiał się tułać po cudzych kątach. Ja, niestety, zaznałem niemało tych cudzych kątów, toteż z własnego byłem bardzo zadowolony. Niedługo jednak mogłem się cieszyć tym własnym, skromnym i zarazem tak bardzo kosztownym mieszkaniem. To czego się ciągle spodziewałem — nastąpiło. Policja zamieniła mi to mieszkanie na celę więzienną w Warszawie przy ulicy Daniłowiczowskiej. Dokonała tego w sposób dla mnie niespodziewany. Pod koniec marca lub w początkach kwietnia 1931 roku zamierzałem wyjechać do Pińska, gdzie nadal istniał i działał przy tamtejszej fabryce zapałek oddział związku chemicznego, którego zarząd, chyba w począt- kach marca tego roku, zaprosił mnie jako sekretarza generalnego związku. Zaproszenie przyjąłem chętnie, pragnąc przy okazji pobytu w Pińsku wystąpić również w roli sekretarza Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej i przy pomocy aktywu związkowego podjąć akcję zmierzającą do rozbudowy lewicy na tamtejszym terenie, opierając się na programie działania nakreślonego w manifeście. Drogą pocztową zawiadomiłem zarząd oddziału związku, w jakim dniu zamierzam przybyć do Pińska. Miał to być mój drugi pobyt w tym mieście. Pierwszy, jak to już poprzednio przedstawiłem — rozpoczął i zakończył się zatrzymaniem mnie przez policję na polecenie starosty oraz odstawieniem pod konwojem do Warszawy. Drugi zamierzony pobyt w ogóle nie doszedł do skutku. Nie miałem szczęścia do tego miasta. Broniły go przede mną przepisy władz sanacyjnych i zarządzenia policyjne obowiązujące wówczas na Białorusi Zachodniej i w ogóle na Kresach. Podobnie jak przed pierwszym moim przybyciem do Pińska, tak i tym razem zarząd oddziału związku chemicznego, po otrzymaniu ode mnie zawiadomienia o przyjeździe, zakomunikował o tym w przepisowym terminie miejscowym władzom administracyjnym, te zaś z kolei zwróciły się do odpowiednich organów policji stołecznej o nadesłanie im charakterystyki politycznej mojej osoby. Warszawska „defa"10, która w tym czasie czyniła za mną poszukiwania, natrafiła w ten sposób na mój trop. Z pewnością poleciła ona policji w Pińsku, by mnie natychmiast — po przybyciu do tego miasta — aresztować i odesłać do dyspozycji Warszawy. Niezależnie od tego, znając datę mojego przyjazdu do Pińska i przypuszczając, że mogę wyjeżdżać z Warszawy, podjęła kroki, by ewentualnie zatrzymać mnie przed wyjazdem na dworcu kolejowym, co też jej się udało. Pociąg, którym zamierzałem wyjechać, odchodził z Dworca Wschodniego. Zanim zakupiłem bilet kolejowy, zauważyłem szpicli kręcących się w pobliżu okienka kasy kolejowej i podsłuchujących pasażerów, do których stacji kolejowych zamawiają u kasjerki bilety. Nie przywiązywałem do tego znaczenia. Śledzenie pasażerów przez pełniących służbę na dworcu wywiadowców policyjnych należało do ich obowiązków. Szpicel stojący po drugiej stronie żelaznej poręczy odgradzającej okienko kasjerki nie mógł nie słyszeć, że zamówiłem u niej bilet do Pińska. Odchodząc od kasy kolejowej od razu udałem się na peron, gdzie stał mój pociąg, by zająć w nim miejsce. Na szpicli nie zwracałem już uwagi, nie wiedziałem nawet, że idą za mną. Ale w wagonie zaledwie zdążyłem zdjąć płaszcz i usiąść na ławie, podeszło do mnie dwóch mężczyzn — jednego z nich widziałem obok kasy kolejowej — i okazawszy mi 10 „defa" wywiadu. - defensywa, w okresie międzywojennym potoczna nazwa ogranów kontr- I legitymacje policyjne, zapytali o moje nazwisko, a gdy je wymieniłem, polecili mi, bym opuścił wagon i udał się razem z nimi. Sprzeciwianie się czy dyskutowanie z nimi w obecności zaciekawionych pasażerów nie miałoby sensu. Zabrałem przeto spokojnie swoją teczkę oraz płaszcz i w ich towarzystwie wyszedłem z wagonu. Gdy opuściliśmy dworzec kolejowy, jeden z nich — chcąc pochwalić się spostrzegawczością — powiedział do drugiego: „Od razu go poznałem, choć na fotografii nos ma nieco za długi". Wówczas zapytałem ich, dlaczego uważali za wskazane wyciągać mnie z wagonu, zamiast przyjść do mnie do mieszkania i powiedzieć, o co im chodzi. Zaskoczyło ich to pytanie i z kolei jeden z nich mnie zapytał: „A gdzie pan mieszka?". „Jak to gdzie, w Warszawie" — odrzekłem. „Czy w Warszawie jest pan zameldowany?" — zdziwionym tonem zapytał drugi. „Naturalnie, mieszkam przy ulicy Kołobrzeskiej 13, mogliście się o tym dowiedzieć w biurze meldunkowym" — mówiłem do nich z pewnym triumfem, iż nie złapali nielegalnika. „Nas zawiadomiono, że pan nie jest w Warszawie meldowany" — upierał się czy usprawiedliwiał jeden z nich. Odpowiedziałem mu trochę ironicznie, że żałuję, iż nie wiedziałem o tym, gdyż wyjeżdżałbym do Pińska nie z Warszawy, lecz z jakiejś stacji podmiejskiej, a wówczas mógłbym spokojnie tam zajechać, nie kupowałbym niepotrzebnie biletu kolejowego i nie poniósłbym straty finansowej z tego tytułu. Zareplikowali na to, że w Pińsku zostałbym także aresztowany, a strata, jaką poniosłem zakupując bilet kolejowy, wychodzi mi tylko na korzyść... Miało to oznaczać, że powinienem być zadowolony, iż oni mnie aresztowali, a nie policja w Pińsku. Pod tym względem mieli chyba rację. Pod koniec tego ciekawego dla mnie dialogu wezwali taksówkę i zawieźli mnie na Plac Teatralny do urzędu śledczego „defy". W śledztwie broniłem się za pomocą argumentów przemyślanych z góry, na długo przed aresztowaniem, które zgodnie z moimi przewidywaniami wcześniej czy później nastąpić musiało. Zarówno policja, jak i sędzia śledczy usiłowali dowiedzieć się ode mnie, w jaki sposób powstał Krajowy Komitet Lewicy Związkowej i kto wchodzi w jego skład. Jedynym obciążającym mnie materiałem, jakim dysponowali, był ów nieszczęsny manifest podpisany moim nazwiskiem. Nie kwestionowałem autentyczności tego podpisu, przyznawałem, że umieszczenie go pod manifestem nastąpiło za moją zgodą i z mojej woli — co niezupełnie odpowiadało prawdzie, lecz stanowiło ważny element mojej koncepcji obronnej. Dla tej samej przyczyny przyznawałem się także, że należę do grona jego współautorów — choć nie miało to nic wspólnego z prawdą. Natomiast zaprzeczyłem stanowczo — co było zgodne z prawdą _ jakobym wszedł w porozumienie z właścicielem drukarni i za specjalną zapłatą uzyskał wydanie mi wydrukowanego już nakładu manifestu i przyczynił się do jego rozkolportowania, mimo skonfis- kowania tego druku przez cenzurę. Odmawiałem też kategorycznie ujawnienia nazwisk członków komitetu — umacniając prowadzących śledztwo w fałszywym przekonaniu, jakoby imienny skład komitetu był mi dobrze znany — oraz nazwisk zespołu autorów manifestu, przy czym wbrew prawdzie, lecz zgodnie z moją koncepcją samoobrony, stwierdzałem, że są oni członkami komitetu. Odmowę ujawnienia nazwisk motywowałem prosto i przekonywająco: nie chcę, by z moimi współtowarzyszami w pracy związkowej zrobiono to samo, co ze mną, by spotkał ich ten sam los, nie chcę przyczyniać się do ich aresztowania. Argumentacji tej prowadzący śledztwo nie kwestionowali, przyjmowali ją milcząco, nie wywierali też na mnie presji do wymuszenia zmiany stanowiska. Istota mojej koncepcji obronnej polegała na tym, że utworzenie Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej i ogłoszenie w manifeście założeń jego programu działania przedstawiałem jako wstępny krok do formalnego utworzenia i zalegalizowania przez właściwe władze państwowe nowej organizacji pod nazwą Lewica Związkowa. Założyciele tej organizacji utworzyli komitet, który postawił przed sobą zadanie opracowania statutu Lewicy Związkowej, i następnie zamierzali przedłożyć ten statut głównemu inspektorowi pracy do zatwierdzenia. Była to ta koncepcja, jaką przedłożyłem Aniołkowskiemu przed naradą krajową i powołaniem komitetu, z tą tylko różnicą, że wówczas miała ona odegrać rolę profilaktyczną, miała zabezpieczać członków komitetu przed represjami i w określonym sensie legalizować jego istnienie w oczach władz, podczas gdy po naradzie krajowej i innych nielegalnych posunięciach, które spowodowały moje aresztowanie, koncepcji tej nadałem charakter obronny. Mój podpis pod manifestem i podanie w nim adresu lokalu komitetu wykorzystałem w śledztwie jako atuty stanowiące mocną podbudowę mojej koncepcji obronnej. Fakty te —jak utrzymywałem podczas badań —dowodzą, że zalegalizowanie organizacji Lewicy Związkowej w formie zgłoszenia władzom jej statutu było z góry przesądzone. Nie można przecież powoływać do życia nielegalnej organizacji w sposób jawny, publiczny, publikując nazwiska jej założycieli, podając adres jej siedziby. Nie przypuszczacie chyba — odpierałem stawiane mi przez policję i sędziego śledczego zarzuty — że podpisałem manifest dlatego, iż uprzykrzyło mi się życie na wolności i chciałem warn dać powód do posadzenia mnie za kratami. Manifest należy traktować jako zapowiedź powstania legalnej organizacji pod nazwą Lewica Związkowa, zrzeszającej różne organizacje i związki zawodowe, w tym także związek chemiczny, w którym pełnię funkcję sekretarza generalnego. Za zapowiedź takiej organizacji nie można pociągać do odpowiedzialności karnej żadnego z członków komitetu, w ich liczbie także mnie. Za sprzeczną z prawem działalność w tej organizacji również nie mogę być pociągnięty do odpowiedzialności, gdyż organizacja taka jeszcze nie powstała. Tę metodę obrony stosowałem uparcie, dawała mi bowiem pewne szansę wywinięcia się od postawienia mnie w stan oskarżenia i wytoczenia mi sprawy sądowej. Funkcjonariusze śledczy orientowali się dobrze w sytuacji, dysponowali publikacjami KPP w przedmiocie Lewicy Związkowej. Toteż usiłowali mi wykazać, że moja działalność pokrywa się w pełni z dyrektywami V Zjazdu KPP w sprawie Lewicy Związkowej, że wszystko, co robiłem — robiłem z polecenia KPP. Wzruszałem na to ramionami. Nie podejmując narzucanej mi tematyki, stwierdzałem krótko—o zjeździe nic nie wiem, do KPP nie należę, żadnych poleceń od nich nie otrzymuję. Z przebiegu śledztwa łatwo mogłem wywnioskować, że pod tym względem są wobec mnie bezsilni, nie potrafią swoich zarzutów udowodnić. 8. W więzieniu na Daniłowiczowskiej Gmach więzienia przy ulicy Daniłowiczowskiej miał bezpośrednie przejście do gmachów, w których mieściły się prokuratura, urząd śledczy i „defa" — warszawska policja polityczna. Był to jeden zwarty kompleks gmachów. Aresztowani doprowadzani do pomieszczeń „defy" od strony placu Teatralnego mogli być przekazywani do pomieszczeń zajmowanych przez sędziego śledczego oraz przez prokuratora i na mocy ich decyzji odprowadzani do więzienia, bez wychodzenia na zewnątrz z tego kompleksu zabudowań. Gmach więzienny miał także osobną bramę od strony ulicy Daniłowiczowskiej, zazwyczaj więźniowie śledczy zwalniani od odpowiedzialności karnej wychodzili tą bramą na wolność. Ja także przez cały czas śledztwa i przebywania w więzieniu, gdzie zostałem osadzony na mocy orzeczenia sędziego śledczego, nie opuszczałem kompleksu zabudowań. Jeśli wyłączyć przetrzymanie mnie w 1926 r. przez kilka dni w areszcie przy Sądzie Powiatowym w Krośnie, więzienie przy ulicy Daniłowiczowskiej było pierwszym więzieniem, z jakim zapoznałem się w życiu. Przedtem znałem tylko cele aresztanckie, przebywałem w nich wielokrotnie, w zasadzie nie dłużej niż 48 godzin każdorazowo. Między innymi wielekroć zatrzymywała mnie warszawska „defa", przy różnych okazjach, nawet wtedy, gdy zamieszkując w Zawierciu przyjeżdżałem na parę dni do Warszawy. Siedziałem chyba we wszystkich jej celach aresztanckich, najczęściej w wielkim tłoku spowodowanym masowymi aresztowaniami komunistów z okazji różnych rocznic rewolucyjnych, święta l Maja lub przybycia do Warszawy jakiegoś dostojnika zagranicznego. Pamiętam np., że zostałem osadzony w areszcie na 48 godzin z okazji wizyty w Polsce króla Afganistanu Amanullaha11. Byłem więc u Amanullah-Chan (1892-1960), król Afganistanu w latach 1926-1929. obeznany z celami aresztanckimi, lecz prawdziwą celę więzienną zo-i baczyłem wtedy po raz pierwszy. i W więzieniu przy ulicy Daniłowiczowkiej osadzono mnie w dużej, zbiorowej celi, o dwóch prostokątnych, zakratowanych oknach pod sufitem, zasłoniętych od zewnątrz żelaznymi koszami. W celi było chyba ze 30 drewnianych nar do spania, zamykanych na dzień razem z siennikiem na ścianę. W ciągu kilku tygodni spędzonych przeze mnie w tej celi stan ilościowy więźniów nie pokrywał się z liczbą nar, z których kilka zawsze było nie zajętych. Siedzieli w niej wyłącznie więźniowie śledczy zakwalifikowani do kategorii politycznych, przeważnie młodzież narodowści żydowskiej. Żadnego z więźniów nie znałem osobiście, a przebywałem z nimi zbyt krótko, żeby się zorientować i określić, jaką działalność poszczególni z nich prowadzili przed aresztowaniem. Sędzia śledczy oskarżał ich bądź o przynależność do KPP lub KZMP, bądź o kolportaż „bibuły" komunistycznej. Ich zachowanie się i ogólna postawa polityczna pozwalały przypuszczać, że żaden z nich nie zaliczał się do bezpodstawnie aresztowanych. Toteż na potoczne pytanie we wzajemnych rozmowach: „Za co siedzisz?", słyszało się zwykle odpowiedź: „Ja? za niewinność". Kolektywem więźniów kierowała trójka celowa, każdą przesyłkę żywnościową lub wypiskę przejmował gospodarz komuny więziennej, rozdzielając je na równe porcje między wszystkich, palacze otrzymywali jednolite normy papierosów, porządek w celi utrzymywali wyznaczeni na każdy dzień dyżurni, w imieniu kolektywu występował wobec oddziałowych i administracji więziennej delegat celi, nazywany także starostą. W pozostałych kilku zbiorowych celach tego więzienia siedzieli tylko więźniowie kryminalni. Oni też pełnili funkcje kalifaktorów, dostarczali rano chleb i kawę, a w południe i wieczorem kotły z zupą do naszej celi. Kryminalni nosili mundury więzienne, my zaś, polityczni, mieliśmy własne ubrania i obuwie, korzystaliśmy tylko z więziennej bielizny, zmienianej co tydzień. Dopuszczano do nas gazety, choć czasem postrzępione nożyczkami przez cenzora administracji, mogliśmy też korzystać z biblioteki więziennej. Raz na dwa tygodnie każdy mógł wysyłać list do rodziny lub do swoich przyjaciół, a nowo przybyli więźniowie mieli prawo do tego zaraz po osadzeniu ich w więzieniu. W kilka dni po aresztowaniu skorzystałem i ja z tego prawa, zawiadamiając listownie żonę o tym, co zaszło. Faktycznie wiedziała ona już o wszystkim, z wyjątkiem tego, w jakim więzieniu zostałem osadzony. W tym samym bowiem dniu, kiedy mnie aresztowano, policja dokonała w jej obecności rewizji w naszym mieszkaniu przy ulicy Kołobrzeskiej. Stanowiło to dla niej dowód, że zostałem przez policję zatrzymany, a gdy w przewidzianym terminie nie wróciłem do domu, nie mogła już mieć wątpliwości, że zostałem uwięziony. Po otrzymaniu mojego listu, który niejako oficjalnie fakt ten potwierdzał, podjęła ona starania i interwencje u sędziego śledczego, a później i u prokuratora o zwolnienie mnie z więzienia. Na marginesie tej sprawy wymagają pewnego naświetlenia związane z nią inne okoliczności oraz na ich tle postępowanie poszczególnych ówczesnych organów władzy państwowej wobec komunistów. Małżeństwo moje nie mieściło się w ramach prawnych obowiązujących w przedwojennej Polsce. Było dobrowolnym związkiem dwojga ludzi, nie usankcjonowanym ślubem kościelnym. Obowiązujące podówczas prawodawstwo nie znało instytucji ślubów cywilnych. Nawet na ziemiach polskich byłego zaboru pruskiego, gdzie istniały prawne możliwości zawierania ślubów cywilnych, związki małżeńskie zawierano zawsze w kościele. Pod tym względem również komuniści stosowali się w zasadzie do kanonów kościelnych. Co najwyżej, ten i ów odmawiał stawania przed konfesjonałem dla odbycia ceremonii spowiedzi i oczyszczenia się z grzechów przed ślubem. Jednak komuniści mojego pokroju traktowali ślub kościelny jako odstępstwo od zasad ideologicznych. Nie chcąc się tego dopuszczać, zawierali nieślubne związki małżeńskie. Tak było i ze mną, z naszym małżeństwem12. W moim przypadku — mimo że obie strony były bezwyznaniowe — zachodziła jeszcze okoliczność oficjalnej, zaksięgowanej przy narodzinach różnicy wyznań, co w ogóle wykluczało możliwość ślubu kościelnego bez przejścia mojej żony na katolicyzm. Fakt taki byłby równoznaczny z wyrzeczeniem się wszystkiego — własnego ja, ideowych i moralnych zasad, przynależności do partii — po prostu oznaczałby ideologiczne przejście na drugą stronę barykady. Dlatego był w ogóle nie do pomyślenia. Ale nawet takie, jak nasze, małżeństwa stawały przed nierozwiązywalnym dylematem, nie widziały żadnego wyjścia z sytuacji przy zapisie swoich dzieci do szkoły. Wymagało to przedłożenia wyciągu z aktu metrykalnego. Ponieważ małżeństwa te nie poddawały dzieci swoich obrzędowi chrztu, kościół nie rejestrował ich w księgach stanu cywilnego. Nie miały one więc metryk urodzenia, rodzice ich lub ich opiekunowie nie mogli dostarczyć administracji szkolnej tych niezbędnych przy zapisie dokumentów. Żeby je zdobyć, zachodziła konieczność przeprowadzenia chrztu dziecka już w wieku szkolnym. W przypadku naszego syna Ryszarda, o jego ochrzczeniu w kościele, w siódmym roku życia, zadecydowali moi rodzice i moja siostia, którzy go wówczas wychowywali. Na mnie — jego ojca — lub na jego matkę obowiązek podjęcia tej decyzji nie spadł tylko dlatego, że w tym czasie obydwoje znajdowaliśmy się w więzieniu. a Władysław i Zofia Gomułkowie sformalizowali swoje małżeństwo w 1950 r. w Urzędzie Stanu Cywilnego w Warszawie. Jest rzeczą zrozumiałą, że w przypadku kiedy małżeństwa nieślubne musiały wchodzić w kontakt z różnymi organami władzy, te ostatnie mogły stosować i najczęściej stosowały wobec nich rozmaite utrudnienia i dyskryminacje. Ale z możliwości tych nie wszyscy chcieli korzystać. Prowadzący moją sprawę sędzia śledczy mógł odmówić przyjęcia mojej żony, która zgłosiła się do niego z interwencją o zwolnienie mnie z więzienia, mógł zasłonić się tym, że w świetle prawa nie jest ona moją żoną. Nie uczynił jednak tego, nie odmówił jej audiencji, lecz odrzucił stanowczo jej nalegania o przywrócenie mi wolności, odrzucił także jej propozycję zwolnienia mnie za kaucją do czasu rozprawy sądowej. Wprawdzie nie miała ona środków na złożenie nawet niewielkiej kaucji, lecz liczyła na uzyskanie ich od sekretariatu, który przecież wpakował mnie w tę kabałę. Wobec stanowiska sędziego zagadnienie kaucji stało się bezprzedmiotowe. Ale w interwencjach w mojej sprawie nie dała ona za wygraną. W związku z odmową sędziego śledczego zgłosiła się do prokuratora. Ten także nie odmówił jej przyjęcia w charakterze mojej żony i po wysłuchaniu interwencji — zapoznawszy się najwidoczniej już poprzednio z materiałami śledztwa i nie znajdując w nich podstaw do wniesienia przeciwko mnie aktu oskarżenia — oświadczył, że zgadza się na zwolnienie mnie z więzienia. Nie muszę podkreślać, jak bardzo uradowała ją ta decyzja. Była wówczas południowa pora pięknego dnia majowego, którego data uleciała z mej pamięci. Administracja więzienia mogła mnie zwolnić jeszcze w tym dniu pod warunkiem, że otrzyma bezzwłocznie odpowiedni nakaz (druk) podpisany przez prokuratora, który zaraz po opuszczeniu jego gabinetu przez moją żonę nakaz taki podpisał. Nie wiedziała ona o tym, lecz gdy znalazła się w pokoju sekretarki prokuratora, rozpierana radością powiedziała jej o jego decyzji. Wtedy sekretarka doradziła jej, żeby dała jakiś napiwek woźnemu, a ten niezwłocznie postara się dostarczyć administracji więziennej nakaz prokuratora tak, że za godzinę, dwie mogę już być na wolności. Wręczyła więc woźnemu dwa złote, by wyświadczył jej tę usługę, sama zaś nie wracając do domu stanęła przed bramą więzienia w oczekiwaniu na mnie. Woźny wywiązał się ze swojego zadania. Tego dnia siedząc w celi zostałem zaskoczony wezwaniem oddziałowego, bym zabierał swoje manatki, wychodzę bowiem na wolność. Zwalnianie więźniów odbywało się zwykle w godzinach przedpołudniowych. Wobec mnie praktyki tej nie zastosowano. Nie miałem jednak czasu na rozmyślanie. Oddziałowy stał w drzwiach i przynaglał mnie do opuszczenia celi. Powiedziałem więc towarzyszom: do widzenia na wolności i wyszedłem na korytarz. Musiałem jeszcze oddać rzeczy więzienne, włożyć na siebie własną bieliznę i poddać się rewizji osobistej, po czym za chwilę otwarła się przede mną brama więzienna i znalazłem się na ulicy Daniłowiczowskiej. Wtedy dopiero dowiedziałem się od żony, że decyzja o zwolnieniu mnie z więzienia zapadła właśnie dopiero co, w południowych godzinach tego pomyślnego dla mnie dnia. 9. Przejście na nielegalną stopę. Centralny Wydział Zawodowy KPP Zapłaciłem więc nadspodziewanie niską cenę za podpis pod manifestem Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej w charakterze jego sekretarza. Ale jednocześnie z tym zamknął się etap mojej legalności, skończyły się możliwości prowadzenia przeze mnie legalnej działalności w rewolucyjnym ruchu związkowym. Nie usiłowałem — rzecz jasna — podejmować próby zalegalizowania działalności Lewicy Związkowej w myśl założeń mojej koncepcji obronnej, jaką posłużyłem się podczas śledztwa. Zgody na to nie uzyskałbym ani od kierownictwa partii, ani też władze państwowe nie zatwierdziłyby żadnego statutu Lewicy Związkowej w przypadku — zupełnie abstrakcyjnym — gdyby statut taki został im przedłożony. Sekretarzem Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej pozostałem jednak nadal. Komitet taki faktycznie nie istniał. Po naradzie krajowej przekształcił się w fikcję i nie zebrał się ani razu, nikt też nie nosił się z zamiarem zwoływania takich posiedzeń. W istocie rzeczy stanowił on tylko propagandową fasadę mającą ułatwiać rozwianie działalności partii wśród robotników. W tej sytuacji ja, jako jego sekretarz — by nie zawisnąć w próżni i nie utracić gruntu pod nogami — zostałem w tym charakterze wprowadzony do Centralnego Wydziału Zawodowego KPP. Tę decyzję sekretariatu zakomunikował Aniołkowski wkrótce po zwolnieniu mnie z więzienia. Zdałem (przekazałem) więc ostatecznie pełnioną dotąd formalnie funkcję sekretarza generalnego Ogólnokrajowego Związku Robotników Przemysłu Chemicznego w ręce nowego sekretarza tego związku Władysława Kowalskiego i objąłem nowy, wyznaczony mi przez partię, nielegalny posterunek pracy. Odtąd otwiera się nowy etap w mojej działalności — etap pracy tym razem już całkowicie konspiracyjnej. Funkcję sekretarza (kierownika) Centralnego Wydziału Zawodowego pełnił w tym czasie późniejszy wieloletni członek kolegium redakcyjnego „Trybuny Ludu" Wiktor Borowski13, używający wówczas pseudo- a Wiktor Borowski (1905-1976) był w latach 1951-1967 z-cą redaktora naczelnego „Trybuny Ludu". W 1931 r. Borowski kierował CWZ KC KPP przejściowo. Korzystał wówczas z czasowego zwolnienia z więzienia z powodów zdrowotnych. Odbywał karę 6 lat więzienia, orzeczoną w kwietniu 1930 r. Do więzienia nie powrócił, gdyż wiosną 1932 r. wyjechał nielegalnie do ZSRR. • •*- nimu „Anik". Nie mam pojęcia, kto i dlaczego skierował go na to stanowisko, nic bowiem nie predysponowało go do jego piastowania. Poprzednio nie znałem Borowskiego nawet ze słyszenia, praca w ruchu związkowym była mu obca, wywodził się z drobnomieszczaństwa żydowskiego, z klasą robotniczą chyba nic albo niewiele miał wspólnego. Charakter miał spokojny, lecz jakiś dziwaczny. Na posiedzeniach wydziału przewodnicząc obradom zapadał w niezrozumiałą dla mnie zadumę. Zdarzało się, że podczas omawiania jakiejś sprawy, kiedy ostateczne jej rozstrzygnięcie zależało od niego, opuszczał głowę, wspierał ją na rękach opartych łokciami na blacie stołu i w tej pozycji siedział milcząco przez kilka minut. Gdy pewnego razu jakimś słowem usiłowałem go wyprowadzić z transu, nie podnosząc głowy rzekł: „Nie przeszkadzajcie mi, ja myślę". Nie wymyślił wprawdzie nic mądrego, ale myślał, nie pozwalając na przerywanie tej psychicznej czynności. O ile pamiętam, chyba w pierwszym kwartale 1931 r. Borowski został przesunięty z Wydziału Zawodowego na inną pracę partyjną. Nie wiem jednak, co się z nim dalej działo. W okresie okupacji przebywał w Związku Radzieckim, skąd po wyzwoleniu powrócił do kraju. Stanowisko sekretarza objął po nim nieżyjący już dzisiaj Eugeniusz Stup, który występował pod pseudonimem: „Albin". Poprzednio jako funkcjonariusz KPZU pracował on na Ukrainie Zachodniej, skąd też pochodził. Był on również narodowości żydowskiej. Podczas strajku robotników rafinerii nafty w 1926 r. zetknąłem się z nim w Nadwornej lub Stanisławowie, gdzie — jeśli się nie mylę — pracował wówczas jako robotnik fabryczny. Kierownictwo KPZU przesłało go do dyspozycji Sekretariatu KPP po odsiedzeniu przez niego wyroku sądowego, gdyż na terenach Ukrainy Zachodniej był już „spalony". W pracy związkowej, w organizowaniu różnych akcji robotniczych miał on większe doświadczenie niż jego poprzednik. W odróżnieniu od tego ostatniego był jednak człowiekiem upartym i zarozumiałym. Tylko pod względem podporządkowania wszystkich swoich poczynań nierealistycznym, najczęściej, dyrektywom góry partyjnej nie zachodziły między nimi różnice. Obu cechowały sekciarstwo i dogmatyzm wypływające z uchwał V Zjazdu KPP. W okresie mojej kadencji skład Centralnego Wydziału Zawodowego stanowiły trzy osoby — sekretarz i dwóch członków wydziału. Drugim — poza mną — członkiem wydziału był Adam Doliński. Wprowadzono go w skład wydziału przed moją nominacją, chyba w początkach 1931 r., tj. po pierwszym strajku okupacyjnym w hucie „Hortensja" w Piotrkowie. Strajk ten rozpoczął się 26 stycznia 1931 r. i po kilku dniach został zwycięsko zakończony. Jego organizatorem był Zarząd Główny Związku Robotników i Robotnic Hut Szklanych i Szlifierni Luster, którego przewodniczącym był A. Doliński. Ten, opanowany przez komunistów, związek wkrótce po strajku został przez władze rozwiązany. Doliński l zaś, który był hutnikiem z zawodu i pracował w „Hortensji", znalazł się bez pracy. Najprawdopodobniej w tym czasie wszedł on w skład wydziału. [...]14 Jako członek Centralnego Wydziału Zawodowego KPP A. Doliński był pracownikiem bardzo wartościowym, miał bogate doświadczenie zarówno w kierowaniu rewolucyjnym ruchem związkowym, jak w organizowaniu walk robotniczych. Przy tych cennych zaletach nie miał on w sobie ani za grosz zarozumialstwa, przeciwnie, wydawał mi się zbytnio nieśmiałym i uległym. Ponieważ doświadczenia nasze w szerokim zakresie wywodziły się z działalności w rewolucyjnych związkach zawodowych, przyczyniało się to do identyfikacji naszych poglądów i stanowisk w sprawach rozpatrywanych przez wydział. Współpraca między nami układała się dobrze. W Centralnym Wydziale Zawodowym pracowałem z górą rok. Z jego ramienia, jako sekretarz Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej, zajmowałem się głównie problematyką lewicy, usiłując bez większych sukcesów wcielać w życie omawiane już uchwały najwyższych instancji KPP na odcinkach swojej pracy w Warszawie, na Górnym Śląsku i w Łodzi. 10. Warszawski strajk tramwajarzy W latach 1931-1932, w związku z przerzuceniem ciężarów ostrego kryzysu gospodarczego na masy pracujące, przelewała się przez Polskę szeroka fala walk strajkowych, w których Lewica Związkowa odegrała dość znaczną rolę. Dotyczy to także przeprowadzonego w czerwcu 1931 r. strajku tramwajarzy w Warszawie, którego przygotowanie i przebieg odbywały się przy bezpośrednim udziale Centralnego Wydziału Zawodowego. Największym sukcesem Lewicy Związkowej odniesionym w tym strajku było powołanie komitetu strajkowego złożonego z przedstawicieli wszystkich związków zawodowych zrzeszających tramwajarzy warszawskich. W skład komitetu weszli także komuniści jako przedstawiciele lewicy klasowego związku tramwajarzy. Ja i Doliński utrzymywaliśmy z nimi kontakt podczas strajku. Komitet strajkowy tramwajarzy był rzeczywiście ciałem reprezentatywnym, powstał na bazie jednolitego frontu klasy robotniczej, stanowił odbicie dążeń do jedności ogarniających wszystkich tramwajarzy w chwili, gdy znaleźli się w obliczu konieczności prowadzenia walki w obronie swoich warunków pracy i płacy. Strajk wybuchł bowiem na tle ekonomicznym, proklamowały go wszystkie związki działające wśród tramwajarzy, za 14 Opuszczono obszerne fragmenty rozważań o strajku okupacyjnym, jako metodzie walki. ich zgodą został także powołany komitet strajkowy, który odgrywał poważną rolę podczas tego strajku. Kierownictwo partii usiłowało rozszerzyć strajk tramwajarzy na wszystkich pracowników komunalnych, zwłaszcza objąć nim gazownie i elektrownie oraz doprowadzić do strajku powszechnego w całej Warszawie. W tym celu postanowiono wykorzystać komitet strajkowy tramwajarzy, wywierając nacisk partyjny na przedstawicieli Lewicy Związkowej w tym komitecie, by przy jego pomocy doprowadzili do rozszerzenia strajku na inne przedsiębiorstwa w drodze organizowania zebrań i masówek, podejmowania na nich uchwał o proklamowaniu strajku pod kierownictwem komitetów strajkowych wybranych na bazie jednolitego frontu od dołu. Równocześnie organizacja warszawska usiłowała uruchomić swoje komórki partyjne w tych przedsiębiorstwach. Takich instrukcji udzielał przedstawicielom Lewicy Związkowej Centralny Wydział Zawodowy. Wszelkie próby rozszerzenia strajku na inne przedsiębiorstwa pozostały bezowocne przede wszystkim dlatego, że nie zostały zaakceptowane przez działające w nich związki zawodowe łącznie z klasowym związkiem reformistycznym. Lewica Związkowa — włączając w to pojęcie organizacje partyjne w tych przedsiębiorstwach — była zbyt słaba, by wbrew związkom zawodowym i ponad głowami ich przywódców mogła pociągnąć robotników do strajku. Z reguły strajki udawały się tylko wówczas, jeśli zostały proklamowane przez związki zawodowe lub co najmniej znajdowały aprobatę z ich strony. Rzeczywistość tę kierownictwo partyjne ignorowało przez wiele lat, co przynosiło partii szkody polityczne i faktycznie utrudniało organizowanie walk strajkowych, osłabiało pozycję lewicy w związkach zawodowych i w zakładach pracy. W myśl uchwał zjazdów i plenów KC KPP partia w wydawnictwach swoich utrzymywała, jakoby reformistyczni przywódcy związków zawodowych proklamowali strajki tylko w tym celu, żeby rozładować nastroje rewolucyjne mas robotniczych. Był to nie tylko oczywisty fałsz, ale po prostu bzdura. Rysowany przez tę partię obraz sytuacji politycznej w kraju sprowadzał się do przedstawienia mas pracujących jako siły rewolucyjnej, rozpieranej rosnącym dążeniem do walk strajkowych, do których nie dopuszczali lub je paraliżowali „socjalfaszystowscy" i reakcyjni przywódcy związkowi. Gdyby obraz ten był prawdziwy, Lewica Związkowa mogłaby rzeczywiście przejmować w swoje żagle te nastroje mas i samodzielnie prowadzić je do walki. Obraz ten był jednak zafałszowany. Wychodząc z takiej oceny sytuacji, a raczej kierując się takimi założeniami generalnej linii politycznej partii, Komitet Warszawski w swoich odezwach i ulotkach wzywał wszystkich pracowników komunalnych Warszawy, by w swoich przedsiębiorstwach wybierali komitety strajkowe i pod ich przewodem podejmowali walkę strajkową razem z tramwajarzami. Posunął się nawet do tego, że w jednej ze swoich odezw, bez żadnych podstaw ku temu, proklamował strajk powszechny w całej Warszawie. W rezultacie tej niezbyt odpowiedzialnej akcji propagandowej strajku tramwajarzy nie tylko nie udało się rozszerzyć na inne przedsiębiorstwa, lecz akcja ta, w połączeniu z próbami rozszerzenia strajku podejmowanymi przez komitet strajkowy tramwajarzy, skończyła się aresztowaniem najaktywniejszych jego członków. [...] Nielegalna działalność legalnego, znanego policji działacza związkowego — a takim przecież byłem — zamieszkałego w dodatku pod znanym policji adresem, wymagała stosowania przeróżnych środków ostrożności, by nie zasypać się samemu, a nade wszystko nie zasypać swoich współtowarzyszy. Przez jakiś czas usiłowałem maskować swoją działalność prowadzoną z ramienia Centralnego Wydziału Zawodowego pozorami kontynuowania dawnej działalności w związku chemicznym, zachodząc w tym celu do lokalu związkowego przy ulicy Chłodnej 10. Od czasu zwolnienia mnie z więzienia policja poddała mnie bowiem inwigilacji, która stawała się coraz bardziej natarczywa. Na końcowym przystanku tramwajowym na Marymoncie, gdzie zazwyczaj wsiadałem do tramwaju po wyjściu z domu, coraz częściej zauważałem wywiadowców policji wsiadających do tego samego tramwaju, tylko do drugiego wozu. Chcąc uśpić moją czujność, śledzący mnie szpicel wysiadał nieraz na następnym przystanku przy ulicy Potockiej i Marii Kazimiery, a jego zadanie przejmował inny oczekujący na tym przystanku szpicel, który usiłował ustalić, dokąd się udałem i z kim się spotkałem po opuszczeniu tramwaju. Nie mogąc ustalić mojej nowej funkcji i jednocześnie przypuszczając, że nadal kontynuuję działalność w Lewicy Związkowej w charakterze sekretarza jej krajowego komitetu, policja dokonywała u mnie rewizji domowych, obliczonych raczej na nękanie mnie, niż na znalezienie jakichś obciążających materiałów. Zawsze zatrzymywano mnie przy tym i osadzano w areszcie na 48 godzin, po czym bez przesłuchiwania i sporządzania protokołu zwalniano z aresztu. Latem 1931 r. pewnego dnia w godzinach popołudniowych, kiedy w mieszkaniu przebywałem z kilkunastomiesięcznym synkiem, którego żona wychodząc z mieszkania pozostawiła pod moją opieką, przyszła do mnie ekipa policyjna i dokonała rewizji domowej. Jak zawsze i tym razem nie znaleziono niczego, co mogłoby posłużyć za obciążający mnie materiał. Miałem jednak przy sobie małą karteczkę z zapisem kilku cyfr i skrótów w formie liter czytelnych tylko dla mnie. Policja poczytała tę karteczkę za szyfr szpiegowski i tym samym stworzyła sobie pretekst do zatrzymania mnie. Kwalifikację karteczki przez szpicli wykpiłem, powiedziałem im, że do zatrzymywania już przywykłem, mogą więc posadzić mnie i tym razem, lecz zanim udam się z nimi, muszę zaczekać na powrót żony, gdyż dziecka nie pozostawię bez opieki. Pytania: „Dokąd się udała, kiedy wróci" — zbywałem jednym słowem — „Nie wiem". Czas mijał, lecz żona nie wracała. Nie wracała zaś dlatego, że dowiedziała się od dozorcy domu, iż w mieszkaniu buszuje policja. Postanowiła zatem nie wracać, dopóki policja nie wyjdzie z mieszkania, licząc na to, że w ten sposób uchroni mnie przed aresztowaniem. Jednak szef ekipy policyjnej odgadł przyczynę zwłoki w powrocie żony, oświadczył wręcz, że „dopóki my tu jesteśmy, dopóty ona nie wróci", polecił jednemu ze szpicli sprowadzić żonę dozorcy, by zaopiekowała się dzieckiem, po czym wyszli z mieszkania zabierając mnie ze sobą. Na tle tego epizodu wspominam inną związaną z nim sprawę, której na imię podłość ludzka. Żona dozorcy na wezwanie policji asystowała jako świadek podczas rewizji. Widziała cały niezmiernie skromny nasz dobytek. Wiedziała także, gdzie znajduje się niewielka suma, chyba nie większa niż 200 zł, przechowywana w domu na wydatki codzienne i na czarną godzinę. Policja jej nie tknęła, uznała ją — zresztą zgodnie z prawdą — za moją prywatną własność. Wykluczam możliwość kradzieży tej sumy przez funkcjonariuszy policyjnych przeprowadzających rewizję, których pilnie obserwowałem, by nie podrzucili mi jakichś materiałów. Po ukończeniu rewizji ani na chwilę nie wychodziłem z pokoju, gdzie pieniądze te przechowywałem. Ale zniknęły one z mieszkania. Żona, która wkrótce po odejściu policji wróciła do domu, już ich nie znalazła. Była przeświadczona, że przy rewiji zatrzymała je policja, czemu zprzeczyłem dopiero po zwolnieniu mnie z aresztu. Sprawa stała się dla nas jasna. Wezwana przez policję do przypilnowania dziecka żona dozorcy, wiedząc, gdzie pieniądze się znajdują, nie oparła się pokusie zawładnięcia nimi i po prostu przywłaszczyła je sobie. Bolesna to była dla nas prawda, nie tylko dlatego, że utraciliśmy tę sumę, lecz także dlatego, że dozorca domu przedstawił się nam w świetle sympatyka KPP. Po zatrzymaniu mnie przez policję wyrażał on głębokie współczucie dla mojej żony w słowach: „Któż teraz zapracuje na utrzymanie biednego dziecka?" Być może postępek jego żony nie był mu wtedy znany, a może i później nie powiedziała mu o nim. Ale żona jego, która także starał . się uchodzić w naszych oczach za sympatyczkę KPP, z pewnością bez wyrzutów sumienia, świadoma bezkarności swojego czynu, przywłaszczyła sobie pieniądze przeznaczone właśnie na utrzymanie tego dziecka. Człowiek nosi w sobie najlepsze i najgorsze przymioty. Któż potrafi odróżnić, czy używa on języka dla wyrażenia swoich prawdziwych myśli i uczuć, czy też posługuje się nim dla zamaskowania swojego oblicza i ukrycia swoich myśli? Pod względem bezpieczeństwa Warszawa stawała się dla mnie coraz bardziej nie wskazanym terenem działania. Mimo wszelkich środków ostrożności nigdy nie mogłem być pewny, czy nie wlokę za sobą na umówione spotkanie lub posiedzenie jakiegoś ogona. Szczególnie nie mogłem się w pełni zabezpieczyć przed policyjną inwigilacją wtedy, gdy nocując we własnym mieszkaniu musiałem rano, zawsze tym samym tramwajem wyjeżdżać z Marymontu. W takim przypadku śledzący mnie szpicel nie musiał wsiadać za mną, mógł bowiem porozumieć się telefonicznie z drugim szpiclem, podać mu numer wozu do którego wsiadłem, a ten już by mnie znalazł w tramwaju i przejął dalszą obserwację moich ruchów i kontaktów. Na licznych przystankach tej linii tramwajowej wsiadało mnóstwo pasażerów, było więc niepodobieństwem wyłowić wśród nich wzrokiem nasłanego na mnie szpicla. Z tych względów, w przededniu jakiegoś posiedzenia lub ważniejszego spotkania z reguły nie wracałem na noc do domu na Marymoncie, sypiałem w Warszawie u znajomych towarzyszy, a później korzystałem także z samodzielnej kawalerki pewnego kierowcy samochodowego, wynajętej u niego za miesięczną opłatą na spotkania partyjne. Posiadając klucze do tej kawalerki mogłem tam zachodzić o każdej porze dnia, aż do zamknięcia bramy domu. Bazą Lewicy Związkowej w Warszawie były głównie takie związki rewolucyjne, jak związek drzewny, chemiczny, budowlany, odzieżowy i skórzany oraz lewicowa opozycja związkowa działająca wśród tramwajarzy, robotników miejskich, w warsztatach kolejowych na Bródnie oraz w wielu mniejszych zakładach przemysłowych innych branż. Wśród robotników drobnej wytwórczości zatrudniającej poważny odsetek proletariatu żydowskiego, Lewica Związkowa zajmowała dominującą pozycję. Natomiast w podstawowym przemyśle warszawskim, na który składały się fabryki przemysłu maszynowego, metalowego i zbrojeniowego, Lewica Związkowa nie odgrywała wówczas prawie żadnej roli. Było to jej główną słabością w Warszawie, a nawet w kraju. Najmocniejszą pozycję lewicy wśród warszawskich metalowców stanowiła praska „Drucianka" z Wójcickim [Karol Wójcik]ls na czele. Jako komunista i działacz związkowy zdobył on sobie wysoki autorytet u całej załogi tej niewielkiej fabryki. Jego niezmiernie cenną zaletą było to, że w działalności społecznej kierował się zawsze realizmem politycznym i miał odwagę przeciwstawić się takim poleceniom i nakazom partii, które uważał — i słusznie uważał — za niesłuszne, nierealne, szkodliwe. Jak później dowiedziałem się, za tę odwagę cywilną, za zdolność do samodzielnego myślenia, Komitet Warszawski wykluczył go z szeregów warszawskiej organizacji partyjnej. Nie pomniejszyło to wcale jego autorytetu wśród robotników ani też nie przestał być komunistą. W późniejszym nowym okresie działalności KPP członkostwo partii zostało mu przywrócone. a Autor myli nazwisko. Ma na myśli Karola Wójcika, działacza KPP i związku metalowców w Warszawie. 11. Dni powszednie konspiratora ?rf Głównym moim zadaniem jako członka Centralnego Wydziału Zawodowego i zarazem sekretarza Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej miał być współudział w rozbudowie stanu organizacyjnego lewicy i ukierunkowanie jej działalności w myśl uchwał podjętych w tym zakresie przez V Zjazd partii. Ale niezależnie od oderwanej od życia sekciarskiej istoty tych uchwał — o czym mówiłem poprzednio — ani Centralny Wydział Zawodowy, ani Lewica Związkowa nie miały własnej sieci organizacyjnej i własnego aparatu umożliwiających im prowadzenie działalności. W pracy swej zdane były całkowicie na aparat partyjny i na partyjną sieć organizacyjną. Niezależne pod tym względem były tylko rewolucyjne związki zawodowe, gdyż dysponowały one własnym aparatem związkowym, miały własną związkową sieć organizacyjną. Jednak dotarcie do kierownictwa tych związków ze strony Centralnego Wydziału Zawodowego lub zorganizowanie jakiejś terenowej czy branżowej narady przedstawicieli Lewicy Związkowej było możliwe tylko przy pomocy aparatu partyjnego. Praca moja w Centralnym Wydziale Zawodowym różniła się więc istotnie od mojej poprzedniej pracy na stanowisku sekretarza związku chemicznego. Jako sekretarz związku mogłem bez niczyjej pomocy kontaktować się z zarządami oddziałów związku, z jego fabrycznymi organizacjami, mogłem to czynić jawnie, legalnie. Jako członek Centralnego Wydziału Zawodowego czy też jako sekretarz Krajowego Komitetu Lewicy Związkowej nie mogłem bez pomocy partii nawiązać kontaktu z jakimś działaczem związkowym lub partyjnym, który osobiście mnie nie znał, nie wiedział, jakie funkcje piastuję. A nawet jeśliby Ictoś mnie znał, to kontakt z nim musiałby nosić prywatny charakter. Toteż praca moja nad rozbudową Lewicy Związkowej, uzależniona od kontaktów dostarczanych mi przez aparat partyjny, była dosyć uciążliwa i mało efektywna. W okresie zamieszkiwania w Warszawie, oprócz udziału w pracy prowadzonej przez Centralny Wydział Zawodowy i uczestniczenia w jego posiedzeniach oraz utrzymywania wielu kontaktów z przedstawicielami warszawskiej Lewicy Związkowej, do moich obowiązków należało także obsługiwanie i organizowanie Lewicy Związkowej w podmiejskich ośrodkach robotniczych, nazywanych w nomenklaturze partyjnej Lewą i Prawą Podmiejską. Sprowadzało się do sporadycznych wyjazdów na omówione przez aparat partyjny tych okręgów spotkania z przedstawicielami lewicy określonego zakładu pracy lub lokalnego związku zawodowego opanowanego przez komunistów. Spotkania takie ograniczały się z reguły do zasięgania informacji o sytuacji w danym zakładzie pracy lub na danym terenie oraz do udzielania uczestnikom odpowied- T nich instrukcji. Na tym spotkanie się kończyło, kontakt się urywał, a ponowne nawiązanie łączności z uczestnikami spotkania wymagało znowu pośrednictwa aparatu partyjnego. Sprowadzeni przez kierownictwo partyjne uczestnicy spotkań poświęconych sprawie organizowania Lewicy Związkowej przeważnie nie byli członkami związków zawodowych, nie należeli do fabrycznych organizacji związkowych, co niezmiernie zawężało ich możliwości organizowania Lewicy Związkowej. Tak na przykład na spotkaniu z członkami komórki partyjnej KPP w Zakładach Lniarskich w Żyrardowie stwierdziłem, że żaden z uczestników tego spotkania nie należał do organizacji związkowej. W tym czasie zaś, tj. w 1931 r., partia nie tylko nie nakazywała swoim członkom, by wstępowali do związków zawodowych, lecz domagała się od nich podejmowania walki z tzw. reakcyjnymi związkami zawodowymi i przejmowania we własne ręce kierownictwa akcjami robotniczymi. Nic więc dziwnego, że moje kontakty i narady z członkami partii w sprawie organizowania Lewicy Związkowej nie przynosiły istotnych rezultatów. Nie lubiłem wyjazdów do małych, podwarszawskich miasteczek i spotkań z miejscowymi komunistami. Było to bowiem bardzo niebezpieczne. Pewnego razu umówiono mi spotkanie z przedstawicielem związku — o ile pamiętam — krawieckiego w Międzyrzeczu, małym miasteczku zamieszkałym w większości przez ludność żydowską. Ów działacz związkowy również był narodowości żydowskiej. Wszyscy mieszkańcy miasteczka nie bez podstaw uważali go za komunistę. Spotkaliśmy się obok stacji kolejowej bezpośrednio po przyjeździe pociągu, rozpoznając się za pomocą znaków umownych. Po wymianie haseł polecił mi, bym w pewnej odległości szedł za nim aż do jego mieszkania, gdzie postanowił mnie ulokować. Droga — trwająca ok. pół godziny — prowadziła przez rynek miasteczka otoczony piętrowymi lub dwupiętrowymi kamienicami, których partery zajęte były w większości przez małe sklepiki żydowskie. Był powszedni dzień tygodnia, pora przedpołudniowa, na ulicach rzadko spotykało się przechodnia. Sklepiki świeciły pustką, a ich właściele stali w drzwiach i pilnie wypatrywali klienteli. Kiedy na rynku zjawił się mój przewodnik, obserwowali go spokojnie, znali go bowiem wszyscy, nikt go nie zaczepiał i nie zapraszał do swojego sklepu, jako klienta. Z niektórymi wymieniał on pozdrowienia, uchylając kapelusza. Gdy jednak ja, idąc za nim, znalazłem się na rynku — rozdzielał nas dystans ok. 50 metrów — od razu pierwszy z brzegu właściciel sklepiku, dopatrując się w mojej osobie potencjalnego nabywcy jego towaru, zaszedł mi drogę i natarczywie usiłował się dowiedzieć, co pragnę kupić, jakiego towaru poszukuję, zapraszał mnie, bym wstąpił do jego sklepiku, a może znajdę w nim to, co chcę kupić. Zaledwie opędziłem się od niego słowami, że niczego nie szukam i nie mam zamiaru kupować, a znowu ta sama scena powtórzyła się za chwilę z drugim właścicielem sklepiku, który handlował innym towarem i z taką samą natarczywością, jak pierwszy, usiłował mnie nakłonić, bym obejrzał ten towar w jego sklepiku. Inni kupcy żydowscy, którzy w tym czasie nie mieli klienteli i stali przed swoimi sklepami, obserwowali bezowocne zabiegi swoich konkurentów o wciągnięcie mnie do ich sklepików. Nie tracili jednak nadziei, że może uda im się zrobić ze mnie swojego klienta. Toteż jeszcze zachodził mi drogę i składał ofertę sprzedaży swoich towarów trzeci i czwarty właściciel sklepiku. Przechodziłem obojętnie, reagowałem już na to milczeniem. Swoim postępowaniem przypominali oni natrętne muchy, przed którymi trudno się opędzić. Taki był jednak wtedy handel, zwłaszcza w mniejszych miasteczkach, takie były starania i zarazem walka o zdobycie klienta. Obserwując te sceny pozostali kupcy doszli wreszcie do wniosku, że faktycznie nie zamierzam niczego kupować, wobec czego nikt mnie już nie zaczepiał. Każdy jednak przyglądał mi się bacznie, obserwując dokąd zmierzam. Jeśli do miasteczka przybył obcy, nie znany im człowiek nie w celu dokonywania jakichś zakupów, to pragnęli odgadnąć, jaki inny cel sprowadził go tutaj. Ja zaś, nie zwiększając dystansu, by nie stracić z oczu swojego przewodnika szedłem za nim tym samym szlakiem i skręciłem z rynku w tę samą ulicę, którą przed chwilą on wybrał dla siebie. Wszystko to nie uszło uwagi właścieli sklepików. Niektórym z nich zaczęło się kojarzyć, że zjawienie się w miasteczku nie znanego im osobnika i jego kroczenie w ślad za znanym im komunistycznym działaczem lokalnego związku, może się wiązać ze sobą. Toteż gdy w kilka godzin później działacz ów znów przechodził przez rynek miasteczka, jeden z dobrze znanych mu właścicieli sklepików zatrzymał go i wprost zapytał go, czy do niego ktoś przyjechał, przy czym przedstawił mu, jak ten „ktoś" wyglądał, dając dość wierny opis mojej osoby. Ten, naturalnie, stanowczo zaprzeczył domysłom kupca, mnie zaś powiadomił o tej rozmowie dopiero następnego dnia po przespanej u niego nocy. Na moją uwagę, że należało mi o tym zaraz powiedzieć, usprawiedliwiał się tym, iż nie chciał mnie przed snem niepokoić, a także niepokoić swojej żony. Twierdził zarazem, że ów właściciel sklepiku jest sympatykiem KPP i jego dobrym znajomym, nie powie zatem nikomu o swoich domysłach. Mimo wszystko wolałem nie przedłużać pobytu w miasteczku i opuściłem je najbliższym wieczornym pociągiem, tym bardziej że miałem już za sobą spotkanie z niektórymi aktywistami Lewicy Związkowej zatrudnionymi w drobnej wytwórczości, między innymi w zakładach szczeci-niarskich. Odbyło się ono "wieczorem, w pierwszym dniu mojego pobytu w Międzyrzeczu. Trudno mi bliżej określić datę, lecz chyba w pierwszych miesiącach 1932 r. zostałem skierowany na Górny Śląsk, by z ramienia Centralnego T Wydziału Zawodowego kierować działalnością Lewicy Związkowej w tym okręgu partyjnym. Ten wielki ośrodek przemysłowy przeżywał wówczas dno kryzysu gospodarczego, jaki od lat trawił cały organizm gospodarczy kraju. Masowe bezrobocie i półbezrobocie, wynikające z powszechnego stosowania świętówek dławiło klasę robotniczą. Olbrzymia większość bezrobotnych od dawna nie otrzymywała już zasiłków, które w latach poprzedzających kryzys wypłacano przez 21 tygodni, a od połowy 1931 r. skrócono ten okres do 13 tygodni, obniżając zarazem ich wysokość. Dziesiątki tysięcy rodzin robotniczych cierpiało głód, z każdego niemal mieszkania robotniczego wyzierały ubóstwo i nędza. Na tym gruncie wyrosło nie znane przedtem zjawisko masowego budownictwa przez bezrobotnych „biedaszybów", które powstawały wszędzie, gdzie złoża węgla kamiennego zalegały niezbyt głęboko od powierzchni ziemi i można je było eksploatować. [...]18 Wiosną 1932 r. podczas mojej nieobecności w Warszawie żona dokonała przeprowadzki z mieszkania przy ulicy Kołobrzeskiej 13 i zamieszkała wraz z dzieckiem w miejscowości Wiśniewo pod Warszawą, wynajmując pokój w jednorodzinnym domku, którego właścicielem był robotnik, komunista o nazwisku Zakrzewski, pracujący kiedyś razem z nią w fabryce zapałek „Płomyk" na Pelcowiźnie. Przeprowadzka, która została ze mną uzgodniona, stała się konieczna, gdyż zalegałem z opłatą komornego, wobec czego właścicielka domu wystąpiła do sądu z wnioskiem o eksmisję. Niezależnie od tej przyczyny, wyprowadzając się z mieszkania w Warszawie, gdzie byłem meldowany i nie mając zamiaru meldować się gdzie indziej, chciałem w ten sposób zabezpieczyć się przed inwigilacją policji. Chociaż pracowałem poza Warszawą, najpierw na Górnym Śląsku, a później w Łodzi, mniej więcej raz na miesiąc przyjeżdżałem do Warszawy, by wziąć udział w posiedzeniach Centralnego Wydziału Zawodowego, złożyć sprawozdanie ze swojej działalności, otrzymać zalecenia co do dalszej pracy, a także środki na utrzymanie. W tym czasie zachodziłem zawsze do domu, nocowałem w swoim warszawskim mieszkaniu. Policja na drodze obserwacji tego mieszkania mogła więc wpaść na mój trop i przeciąć moją działalność. Zmiana mieszkania i miejsca pobytu żony i dziecka miały temu zapobiec. Nie będąc meldowany, mogłem tam zachodzić, gdy znajdowałem się w Warszawie, bez obawy, że jestem śledzony. Po niedługim czasie z mieszkania w Wiśniewie — gdzie kilkakrotnie nocowałem i kilka dni z rzędu przebywałem — rodzina moja znowu musiała się wyprowadzić. Prawdopodobnie Zakrzewski zorientował się w charakterze mojej pracy i ogarnięty strachem, że mogę mu sprowadzić 16 Opuszczono kilkustronicowy fragment dotyczący sytuacji i pracy partyjnej na Śląsku. na głowę policję, postanowił pozbyć się tak niebezpiecznych lokatorów. A że znał dobrze moją żonę i razem z nią należał do fabrycznej komórki partyjnej w „Płomyku", wstydził się trochę powiedzieć jej wprost, iż nie chce jej i mnie mieć za lokatorów ze względu na własne bezpieczeństwo. Wolał ukryć się za plecami swojej żony twierdząc, że to ona nie zgadza się na dalsze wynajmowanie zajmowanego przez nas pokoju. Nie było rady. Żona z dzieckiem znowu musiała się przeprowadzać. Tym razem wynajęła ładne małe mieszkanie złożone z pokoju i kuchenki, w nowym jednopiętrowym domu, położonym tuż pod lasem, w Pyrach pod Warszawą. Mieszkanie to, a szczególnie sąsiadujący z nim las bardzo mi się podobały. Niestety, spędziłem w nim tylko jedną lipcową dobę, gdy —jak zwykle, raz na miesiąc — przyjechałem z Łodzi do Warszawy. Pamiętam, po wejściu na podwórko zobaczyłem siedzącego w piasku z łopatką w rączce małego czysto ubranego chłopczyka, który nakładał piasek do miniaturowego blaszanego wiaderka, ubijał go i wysypywał robiąc tzw. babki. Przystanąłem i z czułością obserwowałem to zajęcie mojego synka, zanim udałem się na I piętro do mieszkania. On zaś, jakby nie zwracał na mnie uwagi. Miał wtedy półtora roku, a przez wiele ostatnich miesięcy rzadko mnie widywał, prawie mnie nie znał. Zagadnąłem coś do niego, lecz nie przerywał swego zajęcia. Obraz ten utrwalił się w moim mózgu na zawsze. Stawał mi przed oczami w celach więziennych, widziałem go zawsze, kiedy w okrutnych latach okupacji łączyłem się w myślach ze swoim synem i dzisiaj, choć czasy już inne, widzę go tak samo wyraziście, jak wtedy gdy po raz pierwszy i ostatni zaszedłem do naszego nowego mieszkania w Pyrach. 12. Strajk w Łodzi17 Do Łodzi skierowano mnie w czerwcu 1932 r. z zadaniem zorganizowania strajku powszechnego w przemyśle włókienniczym, w związku z wypowiedzeniem przez organizacje przemysłowców układu zbiorowego zawartego w 1928 r. Układ ten przestał obowiązywać formalnie od maja 1932 r., faktycznie jednak przewidziane w tym układzie warunki płacy i pracy robotników ulegały ciągłemu pogarszaniu w miarę narastania kryzysu ekonomicznego. [...] W latach kryzysu wraz z zamykaniem zakładów pracy, redukcją załóg, wprowadzaniem przymusowych świętówek, fabrykanci systema- 17 Ze względu na dużą szczegółowość opisu sytuacji społecznej w Łodzi i przygotowań strajkowych, opuszczono w tym i następnym podrozdziale kilka obszernych fragmentów. tycznie naruszali, a tam, gdzie nie napotykali na opór robotników, nawet zupełnie przekreślali obowiązujący formalnie układ zbiorowy, obniżali stawki płacowe, zalegali z wypłacaniem robotnikom zarobków, niektórzy zaś stosowali wypłatę części zarobków w towarach, wprowadzali szeroko tzw. racjonalizację pracy, zmuszając robotników do obsługiwania większych liczby maszyn, wprowadzali zaostrzone regulaminy pracy i zaostrzony system kar, łamali przepisy o czasie pracy, o urlopach, o pracy nocnej, nie płacili za pracę w godzinach nadliczbowych, likwidowali „angielską" sobotę, a niektórzy posuwali się nawet do tego, że uzależniali przyjmowanie robotników do pracy od wyrażenia przez nich zgody na uiszczenie „wkupu do pracy" w formie kilkudniowej bezpłatnej pracy. Masowe bezrobocie stało się w rękach właścicieli fabryk najbardziej skutecznym narzędziem do pogarszania warunków pracy i płacy pracujących robotników. Świadczy o tym fakt, że w latach 1929-1932 realne płace robotnicze w przemyśle włókienniczym zostały zmniejszone o około jedną trzecią, a nominalne prawie o połowę. Kryzys gospodarki kapitalistycznej kładł się ciężkim brzemieniem na barki klasy robotniczej. Niemniej jednak w okresie tym robotnicy wielu większych i mniejszych fabryk włókienniczych Łodzi i okręgu łódzkiego a nawet całych branż włókienniczych raz po raz zrywali się do walki z fabrykantami. W 1930 r. dziewiarze łódzcy prowadzili uporczywą, ponadtrzymiesięczną walkę strajkową przeciwko obniżaniu stawek akordowych. W latach 1931-1932 dwukrotnie podejmowali wielotygodniową walkę strajkową robotnicy przemysłu j edwabniczego przeciwko obniżaniu ich płac i o zawarcie układu zbiorowego. W 1931 r. kilkanaście razy strajkowali — stosując często strajki okupacyjne — włókniarze manufaktury w Ozor-kowie w obronie swoich zarobków i regularnej ich wypłaty. Strajki przeciwko obniżkom płac wybuchały w wielu innych fabrykach włókienniczych, liczba strajkujących podwoiła się w 1931 r. w stosunku do roku poprzedniego, coraz częściej strajki przybierały formę okupacyjnych. [...] W organizowaniu i przeprowadzaniu walk strajkowych włókniarzy Łodzi i okręgu wielką, a często decydującą rolę odgrywała w tym czasie Lewica Związkowa, zajmująca pod tym względem czołowe miejsce w kraju. Lewica Związkowa włókniarzy stanowiła siłę autentyczną, miała licznych rewolucyjnych działaczy związkowych i delegatów robotniczych w fabrykach, szeroko oddziaływała na masy robotnicze, kształtowała ich postawę bojową, przewodziła im w wielu walkach strajkowych. Do czołowych działaczy Lewicy Związkowej należeli Józef Krawiec, pełniący wówczas funkcje sekretarza Łódzkiego Komitetu Lewicy Związkowej, Artur Linkę, Tadeusz Ąjzen i inni. Krawiec i Linkę wywodzili się z grupy łódzkich działaczy komunistycznych, która odnosiła się krytycznie do sekciarskiej polityki kierow- nictwa KPP, nie zgadzała się z oceną, jakoby PPS była partią socjal-faszystowską, wbrew temu kierownictwu stała na gruncie budowy jednolitego frontu z PPS od góry do dołu, nie zgadzała się też z kapepows-ką oceną roli Centrolewu i domagała się rozwinięcia szerokiej akcji w obronie jego przywódców uwięzionych w twierdzy brzeskiej. Krawiec, Tomasz Dzięcielski i inni przywódcy opozycji, u których sekciarska polityka KPP budziła zastrzeżenia i sprzeciwy, w 1930 r. zostali potępieni przez Łódzki Komitet Okręgowy KPP i usunięci z jego składu. Nie zmienili oni jednak swoich poglądów na błędną i fałszywą politykę KPP. Opozycja ta znajdowała poparcie w łódzkiej organizacji partyjnej, zwłaszcza w dzielnicach Bałuty i Widzew, a później przeniknęła do wielu organizacji partyjnych w dużych ośrodkach robotniczych województwa łódzkiego. Szczególnie ostre sprzeciwy budziło w tych organizacjach stanowisko kierownictwa KPP w sprawie jednolitego frontu i związana z tym ocena PPS. Wychodząc z założenia, że dla odparcia narastającej ofensywy przemysłowców na warunki pracy i płacy włókniarzy konieczne jest w całym przemyśle włókienniczym podjęcie walki strajkowej o zawarcie nowego układu zbiorowego, Lewica Związkowa usilnie propagowała to hasło wśród robotników, nawołując do tworzenia komitetów fabrycznych i komitetów akcji dla przygotowania strajku. Akcja ta przybierała na sile po wypowiedzeniu układu zbiorowego. Była ona obliczona na stworzenie wśród włókniarzy sprzyjającego klimatu do podjęcia strajku powszechnego przy udziale i poparciu ze strony Komisji Między-związkowej. Składała się ona z przedstawicieli sześciu związków zawodowych włókniarzy działających w tym czasie w przemyśle włókienniczym. [...] W tej sytuacji Komisja Międzyzwiązkowa zdecydowała się na przyjęcie idei strajku powszechnego i wewnętrzną uchwałą podjętą 9 czerwca ustaliła jego rozpoczęcie w dniu 17 czerwca. W tym celu na dwa dni przed ustalonym terminem strajku zostało zwołane zebranie delegatów fabrycznych, na którym Komisja Międzyzwiązkowa miała ich powiadomić o swojej decyzji i przeprowadzić uchwałę proklamującą strajk powszechny w przemyśle włókienniczym. Na zebraniu tym przedstawiciele komisji zmienili jednak swoje stanowisko oświadczając, że związki zawodowe mogą tylko udzielić poparcia strajkowi, lecz za jego wyniki nie mogą przyjąć odpowiedzialności. Obecni na tym zebraniu przywódcy Lewicy Związkowej Artur Linkę i Tadeusz Ajzen zwrócili się wówczas do delegatów z wnioskim o wyrażenie Komisji Międzyzwiązkowej wotum nieufności. Wniosek przeszedł większością głosów, zebrani delegaci proklamowali strajk powszechny, poczynając od 16 czerwca, oraz powołali Komitet Akcji do kierowania walką, w którego skład weszło 80 osób na czele z przedstawicielami Lewicy Związkowej. Do strajku powszechnego jednak nie doszło. Walkę strajkową pocięły załogi tylko kilkunastu fabryk. Po trzech dniach Komitet Akcji napotykając olbrzymie trudności i ataki głównie ze strony pepesowkiego kierownictwa Związku Włókniarzy, widział się zmuszony do przerwania strajku. Bezpośrednio po tych wydarzeniach, z polecenia Centralnego Wydziału Zawodowego udałem się do Łodzi. Z górą dwumiesięczna działalność, jaką tam prowadziłem, stanowiła kontynuację poprzednich wysiłków Lewicy Związkowej zmierzających do zorganizowania strajku powszechnego włókniarzy. W momencie, kiedy wydawało mi się, że stoję już bardzo blisko celu, zafascynowany tą ideą naruszyłem podstawowe wymogi konspiracji i bezpieczeństwa, za co zapłaciłem nie tylko więzieniem, lecz o wiele drożej, gdyż ciężkim okaleczeniem nogi, wskutek czego zostałem inwalidą na całe życie. Mimo niepowodzenia akcji strajkowej podjętej w rezultacie uchwały zebrania delegatów fabrycznych w dniu 15 czerwca, idea strajku powszechnego nurtowała głęboko włókniarzy, nie porzuciły jej także poszczególne związki zawodowe włókniarzy. Gdyby KPP zajmowała wtedy słuszne stanowisko w sprawie jednolitego frontu, wychodziła z założeń jedności klasowego ruchu zawodowego i stała na gruncie współpracy z PPS od góry do dołu, nie ulega wątpliwości, że przebieg i wyniki zebrania delegatów fabrycznych byłyby inne. Wniosek przedstawicieli Lewicy Związkowej o wotum nieufności dla Komisji Między-związkowej był niepotrzebny. Nie sprzyjał on strajkowi, odpychał związki zawodowe i niektórych delegatów od współpracy z Lewicą Związkową, wprowadzał zdecydowany podział między lewicą a jej przeciwnikami wtedy, kiedy konieczne było określone wzajemne współdziałanie. Wotum nieufności dla Komisji Międzyzwiązkowej i powołanie Komitetów Akcji do kierowania strajkiem stanowiło klasyczny wyraz realizacji błędnej linii KPP, wyrażanej w haśle izolowania „reakcyjnych" przywódców związkowych i przejmowania kierownictwa strajkiem przez powołane pod patronatem Lewicy Związkowej komitety strajkowe, Komitety Akcji itp. Chociaż przywódcy Lewicy Związkowej w Łodzi — jak wyżej wspomniałem — nie zgadzali się z sekciarską polityką KPP, nie mogli jednak polityki tej eliminować z działalności łódzkiej organizacji partyjnej, nie mogli narzucać swoich poglądów Łódzkiemu Komitetowi Okręgowemu partii. Ten zaś w swoich odezwach do włókniarzy — zgodnie z linią generalną partii i dyrektywami kierownictwa centralnego — nie pozostawiał na przywódcach związkowych i działaczach PPS przysłowiowej suchej nitki, szkalował ich tak samo, jak czyniły to centralne wydawnictwa KPP. Jest przeto zrozumiałe, że przywódcy ci odnosili się wrogo do przedstawicieli Lewicy Związkowej, co z kolei nie mogło tych ostatnich nastrajać przyjaźnie wobec PPS. Za nieudany strajk powszechny, proklamowany na ze- braniu przez większość delegatów fabrycznych, kierownictwo pepesow-skiego Związku Włókniarzy obwiniało komunistów i Lewicę Związkową w odezwie do włókniarzy, utrzymanej w podobnym tonie jak odezwa KPP piętnująca PPS. Przyczyny niepowodzenia strajku czerwcowego, które tkwiły nie tylko w postawie Komisji Międzyzwiązkowej, lecz także w słabej aktywności komitetu akcji oraz niedostatecznym przygotowaniu organizacyjnym strajku przez Lewicę Związkową, a także zaognienie na tym tle wzajemnej walki między KPP i PPS, wskazywały na potrzebę zastosowania nowych form w akcji przygotowawczej, mającej na celu doprowadzenie do strajku powszechnego włókniarzy. Ponowne zwołanie zebrania delegatów fabrycznych dla podjęcia nowej próby proklamowania przez nich strajku powszechnego, nie wchodziło w rachubę, przede wszystkim z uwagi na negatywne stanowisko Komisji Międzyzwiązkowej. Przygotowania organizacyjne do strajku musiały zatem przebiegać poza jej ramami. Lewica Związkowa musiała je przeprowadzić samodzielnie. Dopiero na szerokiej fali walk strajkowych zorganizowanych przez lewicę musiałoby nastąpić zwołanie zebrania delegatów fabrycznych. Ale wtedy Komisja Międzyzwiązkowa nie mogłaby już przeciwstawiać się strajkowi, musiałaby przyjąć hasło Lewicy Związkowej i proklamować strajk powszechny włókniarzy o nowy układ zbiorowy. [...] 13. Narada w lesie na Młynku i pożegnanie z wolnością Wszystko wskazywało na to, że akcja przygotowawcza przebiega pomyślnie i zaplanowany strajk powinien przybrać szerokie rozmiary, co pozwoliłoby przekształcić go w strajk powszechny w przemyśle włókienniczym Łodzi i okręgu. W drugiej połowie sierpnia ustaliłem przeto z Krawcem zwołanie szerokiej narady przedstawicieli tych fabryk włókienniczych, w których zostały już wyłonione kierownicze trzony komitetów strajkowych. Jej celem miało być powołanie łódzkiego komitetu strajkowego złożonego ze wszystkich uczestników narady, jako reprezentantów fabrycznych komitetów strajkowych, oraz przekonsultowanie terminu proklamowania strajku. Ustaliłem też z Krawcem, że naradę zwołamy na niedzielę 28 sierpnia oraz przyjąłem jego propozycję, by odbyła się ona w pobliskim lesie, o czym uczestnicy mieli się dowiedzieć dopiero na podpunkcie, który wyznaczyliśmy na Chojnach, przy końcu linii tramwajowej, na odcinku drogi prowadzącej do cmentarza. Techniczno-organizacyjną stroną narady, tj. zebraniem jej uczestników na ustalonym podpunkcie i w ustalonych odstępach czasu, zajął się Krawiec. Nie znał on jednak przedstawicieli niektórych fabrycznych komitetów strajkowych powołanych, względnie wytypowanych, przez organizacje partyjne działające w myśl wskazań komitetów dzielnicowych KPP. Z ludźmi tymi miał go zapoznać „Jan", ale jak mi oświadczył na krótko przed naradą, nie zdążył tego uczynić, wobec czego postanowił przyprowadzić ich osobiście na podpunkt i tam przekazać w ręce Krawca. Nie dopatrywałem się w tym jakichś innych zamiarów „Jana", przystałem więc na jego propozycję. Nie miałem wtedy żadnych podstaw, najmniejszych powodów do tego, by mogła się u mnie zrodzić myśl, że „Jan" nie przekazał tych ludzi Krawcowi przed naradą dlatego, że pragnął znaleźć pretekst, który uzasadniał jego przybycie na podpunkt i maskował przed partią jego prawdziwe oblicze. „Jan" był bowiem prowokatorem. Na podpunkt przybył z polecenia policji przede wszystkim w tym celu, żeby się dowiedzieć, gdzie zamierzamy odbyć naradę i poinformować ją o tym. Na kilka dni przed naradą proponowałem mu, by wziął w niej udział z ramienia Łódzkiego Komitetu Okręgowego Partii. Wykręcił się tym, jakoby akurat na niedzielę 28 sierpnia zwołał posiedzenie Komitetu Dzielnicowego Bałuty dla omówienia przygotowań do strajku włókniarzy i posiedzenia tego nie chciałby przesuwać na inny termin. Nie nalegałem więc na jego uczestnictwo w naradzie. Uważałem nawet, że obsłużenie przez niego Komitetu Dzielnicowego jest ważniejsze niż jego obecność na naradzie. Ale, kierując się normalnymi zasadami konspiracji, nie wspomniałem mu ani słowem, gdzie narada ta ma się odbyć. O tym wiedzieliśmy tylko ja i Krawiec. „Jan" znał tylko podpunkt, na którym zbierają się uczestnicy narady. Ponieważ podpunkt ten znajdował się tuż przy cmentarzu na Chojnach, policja — dowiedziawszy się o tym od niego — z pewnością przypuszczała, iż naradę zamierzamy odbyć na cmentarzu. Nie mogąc być tego pewna w stu procentach, uznała za konieczne przybycie „Jana" na podpunkt, licząc, że dowie się on konkretnie o miejscu posiedzenia i przekaże jej uzyskane informacje. Dlatego umówiła się z nim na spotkanie także obok crientarza w tym samym czasie, kiedy zbierali się na podpunkcie uczestnicy narady. Spotkanie to faktycznie doszło później do skutku, prowokator wykonał swoje zadanie i policja uzyskała od niego potrzebne jej informacje. Ale o tym za chwilę. Niewiele mogę powiedzieć o tym prowokatorze. Poznałem go wkrótce po przybyciu do Łodzi. Przed aresztowaniem nie znałem jego nazwiska, usłyszałem je dopiero w więzieniu, lecz nie utrwaliło się ono w mojej pamięci. Był to człowiek starszy ode mnie o około 10-12 lat, ciemny blondyn, mojego wzrostu, dość dobrze zbudowany, o regularnych rysach twarzy, chociaż miał niesympatyczny wykrój ust z nieco obwisłą dolną wargą. Pracował w budownictwie jako murarz, względnie robotnik budowlany. Miał duże, silne i twarde dłonie. Wskutek jakiegoś wypadku przy pracy doznał trwałego uszkodzenia nogi, na którą dość znacznie utykał. Poruszał się jednak zupełnie swobodnie. W organizacji łódzkiej uchodził za ofiarnego i odważnego komunistę. Wykonywał każde zadanie, jakie mu zlecono. Nawet wówczas, kiedy awansował na członka Łódzkiego Komitetu Okręgowego KPP nie poniechał występowania na masówkach organizowanych przez partię przed bramami fabryk. W stosunkach ze mną zachowywał się poprawnie, był zawsze na linii, w każdej sprawie podzielał moje stanowisko. Spotykałem się z nim często, przeważnie wieczorem, w różnych punktach miasta w dzielnicach robotniczych. Spacerując po ciemnych lub słabo oświetlonych ulicach omawiałem z nim sprawy bieżące, głównie przebieg przygotowań do strajku lub toczące się w poszczególnych fabrykach walki strajkowe. Pewnego razu, gdy około godziny 22 żegnałem się z nim, wyraził chęć odprowadzenia mnie do domu. Tę nieostrożną z jego strony propozycję, obliczoną na ustalenie mego miejsca zamieszkania, zbyłem słowami, że nie będzie mu to po drodze, gdyż idę w przeciwnym kierunku. Połapał się chyba, że popełnił gafę, gdyż nie usiłował już ponawiać swojej propozycji. Ja zaś potraktowałem ją bez najmniejszych podejrzeń, lecz kierując się wymogami konspiracji nie chciałem, żeby ktokolwiek orientował się, w jakiej dzielnicy, a tym bardziej w jakim domu zamieszkuję. Moją łódzką kwaterę znał tylko J. Krawiec, który mi ją załatwił. Mieściła się ona w jednoizbowym mieszkaniu położonym na drugim piętrze domu przy ulicy Emilii Plater. Właścicielka mieszkania była ok. pięćdziesięcioletnią kobietą, z zawodu włókniarką o nazwisku Jad-czakowa, pracującą w zakładach włókienniczych Scheiblera. Mieszkała ona razem z nie pracującą ok. osiemnastoletnią córką. Mieszkanie to rozdzielała na dwie części rozsuwana zasłona. W pierwszej części od drzwi korytarzowych znajdował się piec kuchenny, stolik, stołki, konewka, miednica itp. i na noc rozkładało się moje polowe łóżko. W części drugiej od strony okna stały na przeciwległych ścianach dwa drewniane łóżka dla matki i córki. Mieszkanie to liczyło chyba nie więcej niż 20 m2. Wszystkie mieszkania położone na drugim piętrze tego domu były jednoizbowe, położone po obydwu stronach rozdzielającego je korytarza. Dom nie posiadał urządzeń sanitarnych. Oprócz światła elektrycznego dochodziła tylko na korytarz sieć wodociągowa i kilku lokatorów zaopatrywało się w wodę z jednego kranu oraz korzystało z jednego zlewu. Ubikacja znajdowała się na podwórku, gdzie od czasu do czasu zajeżdżał nocą konny pojazd, mający odpowiedni zbiornik na fekalia. Podczas napełniania tego zbiornika wszyscy mieszkańcy domu zamykali okna przed szeroko rozciągającym się smrodem. Ponieważ w mieszkaniu tym nie byłem meldowany, starałem się jak najrzadziej korzystać z ubikacji na podwórku, by nie spotykać się z mieszkańcami f domu. Z tych samych względów wychodząc z rana, powracałem do mieszkania dopiero późnym wieczorem. W dzień nigdy doń nie zachodziłem. Mimo dokuczliwych niewygód z mieszkania tego byłem na ogół zadowolony. Nie wiem, czym kierował się prowokator „Jan", gdy w kilka dni po nieudanej próbie ustalenia domu, w którym zamieszkiwałem, zaprosił mnie na najbliższą niedzielę do siebie na śniadanie, nadmieniając, że przy tej okazji pragnie zapoznać mnie ze swoją żoną „Włada". Początkowo nie wiedziałem, o kogo chodzi, wyjaśnił mi przeto, że jego żona Władysława Bytomska odsiedziała kilkuletni wyrok za działalność komunistyczną, jaką prowadziła w charakterze funkcjonariusza partyjnego (bodaj w Zagłębiu Dąbrowskim) i przed rokiem wyszła z więzienia powracając do Łodzi, gdzie pracowała przedtem w branży włókienniczej. Zaproszenie przyjąłem, chciałem bowiem poznać osobiście Bytomską. Nie dopytywałem się go, od jakiego czasu są małżeństwem, lecz odniosłem wrażenie, że zeszli się niedawno, w każdym razie po opuszczeniu przez nią więzienia, a pokój, w którym razem zamieszkiwali i w którym ich odwiedziłem, należał do niej. Wydaje mi się także, że nie zamieszkiwali oni razem stale, a on tylko od czasu do czasu zachodził do niej w charakterze małżonka. Z całego adresu, pod którym ich odwiedziłem, pozostała mi w pamięci tylko nazwa dzielnicy. Były to Bałuty. Zajmowany przez nich pokój znajdował się w niewielkim drewnianym domu, jednym z wielu, jakie długim szeregiem ciągnęły się po obu stronach ulicy. Dość duży, dwuokienny, skromnie umeblowany pokój, w którym się znalazłem, prezentował się sympatycznie. „Jan" stojąc w pokoju bez marynarki w białej koszuli i krawacie, z szelkami na plecach przedstawił mnie swojej żonie jako „towarzysza Ludwika" (mój ówczesny pseudonim). Była to kobieta znacznie młodsza od niego, blondynka, średniego wzrostu, ubrana w jasną letnią sukienkę z dekoltem. Po przywitaniu się zasiedliśmy przy stole do śniadania składającego się z bułek, masła, wędlin i herbaty. A więc — oprócz tej ostatniej — z niecodziennych dla mnie ówcześnie wiktuałów. Rozmowa jak zwykle między komunistami, toczyła się na tematy aktualne, dotyczyła głównie sytuacji w przemyśle włókienniczym, strajków, nastrojów wśród włókniarzy itp. Pomijano w niej jednak prawie zupełnie działalność partii i Lewicy Związkowej. Nie było to bowiem spotkanie partyjne, lecz prywatne. Z opisu sytuacji w niektórych zakładach włókienniczych okręgu łódzkiego przedstawianego w trakcie rozmowy przez Bytomską domyślałem się tylko, że prowadzi ona na tym terenie działalność z ramienia partii. Przypuszczenie znalazło później potwierdzenie w fakcie jej aresztowania i nowego kilkuletniego wyroku sądowego, który otrzymała w 1933 r. za organizowanie z ramienia KPP strajku włókniarzy. Podczas rozmowy największą wstrzemięźliwość zachował „Jan", ale któż wtedy mógł przypuszczać, że rola, jaką odgrywał, wymagała, aby sam jak najmniej mówił, a najpilniej słuchał, co inni mówią. [...]18 Szef łódzkiej defensywy [Zygmunt] Brylak, mając swojego agenta w kierownictwie łódzkiej organizacji KPP, z pełnym rozeznaniem sytuacji przygotował cios obliczony na udaremnienie planów partii i Lewicy Związkowej doprowadzenia do strajku powszechnego włókniarzy. Prowokator „Jan" wiedział, że organizowana na 28 sierpnia narada przedstawicieli fabryk włókienniczych zadecydować ma, w jakim terminie strajk należy proklamować, a także, że ma powołać Łódzki Komitet Strajkowy włókniarzy złożony z uczestników narady. Sytuacja przemawiała za ustaleniem daty rozpoczęcia strajku w najbliższym tygodniu po naradzie. [...] Jak już wspomniałem, podpunkt, gdzie zbierali się uczestnicy narady, został wyznaczony na niedużej przestrzeni ulicy między końcową pętlą linii tramwajowej a rogiem muru ogradzającego cmentarz na Chojnach. Dalsze wskazówki, co do miejsca narady, każdy miał otrzymać dopiero po przybyciu na podpunkt. Rozpiętość czasu dla zebrania wszystkich uczestników wynosiła około 15-20 minut. W tych ramach poszczególnym grupom uczestników wyznaczono zróżnicowany czas stawienia się na podpunkcie. Wybrukowana ulica kończyła się przy murze cmentarnym. Dalej wzdłuż muru ciągnącego się około 150-200 metrów prowadziła nie utwardzona droga mająca po przeciwległej stronie trawiaste, spadziste zbocze, tj. szeroki zielony rów, za którym znajdowały się pola uprawne. Wszystkich przybywających na podpunkt narady odbierał J. Krawiec i przy pomocy drugiego towarzysza kierował ich na to trawiaste zbocze przydrożne, gdzie siedząc oczekiwali na dalsze wskazówki. Zgodnie z harmonogramem ja miałem przybyć na podpunkt ostatni. Zaraz po opuszczeniu tramwaju spotkałem się z Krawcem, który wydawał mi się jakby zmartwiony. Zapytałem go, czy wszyscy zaproszeni na naradę zjawili się już na podpunkcie. Okazało się, że nie przyszedł jeszcze „Jan" wraz z kilkoma ludźmi, których — według poprzednich ustaleń — miał przyprowadzić na podpunkt, by ich przeka- 18 Gomułka podejrzewa, że zebranie na Młynku zostało zadenuncjowane policji przez prowokatora, którym miał być członek KO „Jan" lub „Kulawy Janek", ówczesny mąż Władysławy Bytomskiej. Hipotezę taką potwierdza autorka biogramu Bytomskiej, Romana Toruńczyk (AAN t. osobowa nr 850). Podejrzeń tych nie potwierdzają jednak inne źródła. Według relacji uczestników zebrania na Młynku, wywiadowcy policyjni wyśledzili miejsce zebrania, idąc śladem delegatów fabrycznych (Lucjan Kieszczyński, W rocznicę pamiętnych walk włókniarzy łódzkich, „Trybuna Ludu" nr 238/1962). R. Toruńczyk identyfikuje „Jana" jako Jana Sroczyńskiego, znanego działacza KPP w Łodzi. Ta identyfikacja także budzi wątpliwości. Według danych biograficznych (AAN t. osobowa nr 12756) Sroczyński używał pseudonimu „Roman", a w sierpniu 1932 przebywał w więzieniu. Kto zatem krył się za pseudonimem „Jan", nie dało się ustalić. -jap zać Krawcowi. Ale nie to było najważniejsze. Mogli się spóźnić. I rzeczywiście, „Jan" przyjechał wraz z czterema przedstawicielami fabryk następnym tramwajem, tj. około 10 minut po moim przyjeździe. W tym czasie Krawiec poinformował mnie o niezwykle ważnym fakcie, który — według niego — stawiał pod znakiem zapytania odbycie narady. Rzecz polegała na tym, że podczas przyjmowania ludzi na podpunkcie spostrzegł on dobrze znanego mu szpicla. Szpicel ten szedł wolnym krokiem drogą od strony bramy cmentarnej, aż do przystanku tramwajowego, czyli znalazł się na trasie podpunktu, po czym zawrócił i idąc tą samą drogą wszedł przez tę bramę na cmentarz, gdzie nie można było dostrzec go z podpunktu. Zdaniem Krawca szpicel ów zorientował się, iż został przez niego rozpoznany i dlatego zniknął mu z oczu. Gdy zapytałem go, czy aby nie pomylił się co do tego osobnika, Krawiec wykluczył taką możliwość, gdyż niedawno, kiedy był zatrzymany przez policję i przesłuchiwany w Łódzkim Urzędzie Śledczym, tam właśnie poznał tego osobnika. Nie miałem już zatem wątpliwości, że podpunkt, na którym zbierali się uczestnicy narady, został przez kogoś zasypany, bądź świadomie, bądź przedostał się do wiadomości „defy" wskutek czyjegoś gadulstwa. Powstało pytanie, co wobec tego robić? Odbywać naradę czy też polecić oczekującym nie opodal ludziom, żeby się rozeszli? Krawiec uważał, że ludzi trzeba rozpuścić, a naradę odbyć w innym terminie. Zdawałem sobie w pełni sprawę z wymogów bezpieczeństwa, które przemawiały za jego wnioskiem. A jednak trudno mi było zdecydować się na zwolnienie ludzi i odroczenie narady bez zbadania do końca możliwości jej odbycia. Rozumowałem mianowicie tak: chociaż policja znalazła się w posiadaniu informacji o podpunkcie wyznaczonym do zbiórki uczestników narady, jednak nie wie, gdzie ta narada ma się odbyć. Ustalenie podpunktu w pobliżu cmentarza mogło nawet nasuwać jej błędne przypuszczenie, jakoby naradę zaplanowano przeprowadzić na cmentarzu. Tym też można było tłumaczyć ukrycie się za murami cmentarza myszkującego na podpunkcie szpicla po rozpoznaniu go przez Krawca. Faktycznie zaś — zgodnie z zaakceptowaną przeze mnie propozycją Krawca — narada miała się odbyć w lesie, którego najbliższy skraj dzieliły od cmentarza uprawne pola, ciągnące się na przestrzeni blisko dwóch kilometrów. O tym zaś oprócz nas dwóch nikt nie wiedział, wobec czego zamierzone miejsce narady nie mogło być zdekonspirowane przed policją. W takim stanie rzeczy zasugerowałem Krawcowi, by przerzucić zebranych na zboczu drogi ludzi do lasu, posyłając ich grupami po kilka osób i jednocześnie obserwować, czy ktoś nie śledzi tej operacji. Warunki ku temu były doskonałe. Przez pola biegła nieco na skos do lasu wydeptana ścieżka. Wokół nie było żadnych zabudowań. Każdy człowiek mógł być zauważony z daleka. Było niemożliwością, by na tym pustym polu i na nie uczęszczanej w tych rannych, niedzielnych godzinach ścieżce polnej mógł jakiś szpicel podążać w ślad za ludźmi zmierzającymi do lasu nie będąc przez nich spostrzeżony. Na skraju lasu mieli wszyscy się zatrzymać, przy czym ja wraz z Krawcem mieliśmy obserwować przerzut ludzi i podążać za nimi w ariergardzie, tj. ostatni. Jeśli będziemy pewni, że pod względem bezpieczeństwa wszystko jest w porządku, poszukamy odpowiedniego miejsca w lesie i przeprowadzimy naradę, ograniczając jej przebieg do omówienia najważniejszych problemów. Gdybyśmy natomiast spostrzegli coś podejrzanego, zwłaszcza gdyby ktoś śledził przerzut ludzi i wlókł się za nami, mieliśmy zrezygnować z narady i polecić ludziom, żeby rozeszli się po lesie tak, jakby przyszli na niedzielną wycieczkę. Mieliśmy im także powiedzieć, że o nowym terminie narady zostaną wkrótce zawiadomieni. Krawiec bez entuzjazmu odniósł się do powyższej propozycji, lecz jej nie odrzucił. Zgodził się zrobić taką próbę. Był jednak przeświadczony, że w lesie musimy ludzi rozpuścić, gdyż szpicle ukryci za murem ogradzającym cmentarz będą obserwować, dokąd zmierzamy, pójdą za nami z daleka i nie potrafimy się od nich oderwać. Dotychczas nie wiedzieliśmy jednak, czy oprócz tego szpicla, który obserwował podpunkt, a później skrył się za bramą cmentarza, ukryli się tam również inni szpicle. By rozeznać sytuację, Krawiec polecił jednemu ze swoich pomocników, żeby spenetrował, co się dzieje na cmentarzu i zdał nam relację ze swoich spostrzeżeń. Wrócił on nadspodziewanie szybko z wiadomością, że na cmentarzu natknął się na siedzącą za jakimś grobowcem grupę granatowych policjantów uzbrojonych w karabiny. Widział też z daleka dwóch czy trzech spacerujących w pojedynkę osobników w cywilnych ubraniach, wysuwając przypuszczenie, że mogli to być szpicle. Słuchając w milczeniu tych realcji dostrzegliśmy, że od strony pętli tramwajowej zbliżał się w naszą stronę „Jan" wraz z kilkoma ludźmi. Krawiec w kilku słowach poinformował swego pomocnika, że wkrótce przekaże mu tych ludzi, po czym wychodząc im na przeciw przejął ich od „Jana" i skontaktował ze swoim pomocnikiem, który odprowadził ich na miejsce, gdzie oczekiwali na dalsze wskazówki siedząc lub leżąc, rozsypani na trawiastym zboczu drogi, wszyscy przybyli na naradę przedstawicieli fabryk. Do tej pory nie wiedzieli oni o zasypaniu podpunktu i wynikającym z tego faktu niebezpieczeństwie, zagrażającym im ze strony policji. Informacje ze zwiadu przeprowadzonego na cmentarzu dowodziły, że do wiadomości policji przedostał się nie tylko podpunkt, lecz także została ona powiadomiona o zamierzonej naradzie, jak też o tym, że liczebność narady ma być znaczna. Wskazywało na to ukrycie na cmentarzu grupy policjantów, uzbrojonych w karabiny. W tych warunkach zrezygnowanie z próby odbycia narady stawało się koniecznością. Powinienem powziąć taką decyzję bez wahań. A jednak tego nie uczyniłem. Nie uczyniłem głównie dlatego, że wyciągnęłem fałszywe wnioski z faktu obsadzenia cmentarza przez szpicli i granatową policję. Rozumowałem logicznie z tym zastrzeżeniem, że w rozumowaniu swoim nie uwzględniłem okoliczności, iż przedstawiam je w obecności prowokatora. Po przekazaniu ludzi Krawcowi, „Jan" podszedł do mnie usiłując wytłumaczyć się ze swojego parominutowego opóźnienia. Porozmawiamy zaraz o czymś ważniejszym — odrzekłem — i razem z nim ruszyłem powoli w stronę, gdzie znajdował się Krawiec. Za chwilę zatrzymaliśmy się we trójkę i wtedy poinformowałem „Jana" w paru zdaniach o zaistniałej sytuacji. Zareagował on jedynie pytaniem skierowanym do Krawca, skąd zna tego szpicla, którego spotkał na podpunkcie. Odpowiedział mu to samo, co poprzednio mnie na podobne pytanie. W dalszym ciągu referując sprawę wychodziłem z założenia, że obecność policji na cmentarzu wskazuje na jej mylne mniemanie, iż tam właśnie zamierzamy odbyć naradę, co umożliwia nam podjęcie próby przerzucenia ludzi do lasu na określone, dość odległe miejsce, które teraz powinniśmy ustalić. Dowodziłem, że policja chcąc nas śledzić musi wyjść z cmentarza, bądź normalnie przez bramę, bądź też skakać przez wysoki mur, czego nie mogliśmy nie zauważyć. Byłem zdania, że szpicle pójdą za nami, lecz w takim przypadku narady nie odbędziemy, a ludzie rozejdą się po lesie. Słowem — w obecności „Jana" — powtórzyłem koncepcję przedstawioną poprzednio Krawcowi. „Jan" słuchał milcząco nie zajmując stanowiska, jakby wyczekiwał, co powie Krawiec, Wtedy właśnie Krawiec zaproponował, żeby zebranych ludzi podzielić na dwie grupy i różnymi drogami prowadzić na tzw. Młynek, położony 10-12 kilometrów za Łodzią, tj. od naszego punktu. Jest to teren zalesiony, przepływa tam jakaś rzeczka czy strumyk, a w niedzielę przychodzi tam mnóstwo ludzi na zieloną trawkę. Idąc dwoma grupami — rozumował Krawiec — zdezorientujemy policję. Może ona przypuszczać, że po stwierdzeniu jej obecności na podpunkcie oraz na cmentarzu zrezygnowaliśmy z narady i każdy idzie dokąd chce. Jeśli policja będzie chciała ustalić, dokąd udają się obie grupy, musi podążać w ich ślady lub pójść za jedną grupą, pozostawiając drugą w spokoju. Nie należy jednak wykluczać, że stwierdziwszy, iż jej obecność odkryliśmy i w związku z tym zrezygnowaliśmy z narady, uzna ona śledzenie obu grup za bezcelowe. W takim przypadku dotrą one różnymi drogami na Młynek i tam się spotkają dla odbycia narady. Jeśli natomiast jedna z grup lub obydwie stwierdzą, że w drodze na Młynek podążają za nimi podejrzani osobnicy, wtedy kierownik grupy rozpuści ludzi przed doprowadzeniem ich do wyznaczonego celu. Plan mi się podobał i od razu przyjąłem propozycję Krawca. Poparł ją także „Jan". Postanowiliśmy, że upoważnionym do podejmowania decyzji kierownikiem jednej grupy ludzi zostaje Krawiec, a drugiej ja. Grupa Krawca udając się na Młynek, zawracała w stronę Łodzi, natomiast moja grupa, zmierzając do tego samego celu, poszła w przeciwnym kierunku, tj. opisaną już wyżej ścieżką przez pola do najbliższego lasu. Ponieważ nie znałem drogi na Młynek, Krawiec przydzielił mi przewodnika w osobie Juliana Gawlickiego, członka Łódzkiego Komitetu Lewicy Związkowej z ramienia branży j edwabniczej. W trójkę ustaliliśmy także, że kierownicy grup poinformują w drodze swoich ludzi o miejscu, do którego zmierzają, oraz polecą im, aby zwracali uwagę czy grupa nie jest śledzona, a o każdym podejrzanym spostrzeżeniu zawiadamiali kierownika grupy. By nie zasiewać wśród ludzi niepokoju i podenerwowania postanowiliśmy nie informować ich o faktycznym stanie rzeczy, lecz ograniczyć do wzmianki, że w pobliżu podpunktu kręcili się podejrzani osobnicy, wobec czego należy zachować szczególną ostrożność. Po przyjęciu powyższych decyzji zbliżyliśmy się wszyscy trzej do miejsca, gdzie oczekiwali na dalsze instrukcje przybyli na naradę ludzie. Było ich ponad trzydziestu. Podszedł do nich Krawiec, który podzielił ich na dwie liczebnie nierówne grupy, ja zaś i „Jan" staliśmy nieopodal na uboczu. Większą grupę ludzi Krawiec przeznaczył dla siebie, mniejszą zaś, liczącą ok. 15 osób, oddał pod opiekę Ga-wlickiemu, kontaktując go uprzednio ze mną. Umówiłem się z nim, żeby po przejściu przez pole zatrzymał ludzi na skraju lasu, aż ja dołączę się do nich jako ostatni, później zaś pójdziemy wszyscy dalej. Obie grupy wyruszyły w przeciwnych kierunkach jednocześnie, przy czym ludzie szli na pozór w sposób niezorganizowany, w grupach po dwie-trzy osoby, utrzymujących między sobą kilkunastometrowy dystans. Ja i „Jan" obserwowaliśmy ten wymarsz stojąc niedaleko rogu muru ogradzającego kończący się w tym miejscu cmentarz. Kiedy ostatnia grupka ludzi oddaliła się od nas 100-200 metrów ruszyłem i ja powolnym krokiem na ścieżkę polną, nie żegnając się z „Janem". Chciałem jeszcze wymienić z nim parę słów. Poszedł więc za mną. Po chwili przystanąłem, odwróciłem się w stronę cmentarza, by zobaczyć co się za nami dzieje i stwierdziwszy, że wokół jak okiem sięgnąć nie ma obcego człowieka, przedstawiłem „Janowi" pewną sugestię zmieniającą nieco decyzję podjętą przed chwilą w trójkę, tj. razem z Krawcem. Chciałbym bardzo — mówiłem do „Jana" — żeby narada doszła do skutku. Zależy od niej strajk włókniarzy. Ale policja, mając informację o zwołaniu narady, a nie wiedząc, gdzie ma się ona odbyć, mogła przyjąć różne ewentualności. Oprócz cmentarza mogła przyjąć także możliwość odbycia narady w lesie i co się z tym wiąże, obsadzić las podobnie jak obsadziła cmentarz. Grupa nasza może być w lesie zatrzymana razem ze mną. W takim przypadku ja posłużę policji za dowód, że cała grupa przybyła do lasu by odbyć naradę, a nie w celach niedzielnego wypoczynku. Pochodzę spoza Łodzi, nikt z grupy mnie nie zna, podobnie jak ja nie znam żadnego z nich. Policja łatwo stwierdzi kim jestem, a wtedy wszelkie wykręty o wycieczce byłyby pozbawione podstaw. Natomiast gdyby policja zatrzymała samych łodzian, wtedy nawet nie znani sobie ludzie mogą utrzymywać, że spotkali się w lesie, dokąd każdy przybył na wycieczkę. Taka teza miałaby dużą dozę prawdopodobieństwa. W rezultacie tych rozważań zaproponowałem „Janowi", żeby — po moim wycofaniu się z dalszej akcji — zastąpił mnie i przejął moje uprawnienia jako kierownika grupy, a w przypadku dojścia do skutku narady, żeby wziął w niej udział jako przedstawiciel Łódzkiego Komitetu Okręgowego partii, pozostawiając Krawcowi, jako kierownikowi Łódzkiego Komitetu Lewicy Związkowej przewodnictwo narady i przeprowadzenie na niej uzgodnionych już poprzednio zamierzeń. Propozycję tę przedłożyłem „Janowi" bez jakichkolwiek intencji asekurowania własnej osoby przed możliwością aresztowania. Chodziło mi wyłącznie o to, że w przypadku, gdyby aresztowano mnie razem z moją grupą lub z całą naradą, osoba moja stanowiłaby dla policji i dla organów sądowych dowód rzeczowy, uzasadniający oskarżenie wszystkich pozostałych uczestników narady o popełnienie przestępstwa. „Jan" przez cały czas stał bez ruchu i uparcie milczał unikając mojego wzroku. Wydawał mi się jakiś szczególnie dziwny. Ale pod koniec, gdy usłyszał moją propozycję i musiał na nią odpowiedzieć, popadł w stan dla mnie wtedy zupełnie niezrozumiały. Język odmówił mu posłuszeństwa, nie mógł wydobyć z siebie słowa, jego twarz poszarzała, z oczu przebijał jakiś strach czy przerażenie, a jego obwisłą dolną wargę szarpały nerwowe drgawki przerzucające się na całe usta. W tym niesamowitym stanie wyksztusił wreszcie z siebie słowa: „Przecież ja mam dzisiaj obsłużyć posiedzenie komitetu dzielnicowego na Bałutach, nie mogę więc wziąć udziału w naradzie". Patrzył przy tym na mnie dziwnym, przerażonym wzrokiem. Ja zaś w momencie, kiedy ze zdziwieniem obserwowałem jego reakcję na moją propozycję, postanowiłem ją wycofać, zanim zdołał on wydobyć z siebie odmowną wypowiedź. Byłem przekonany, że to co się z nim działo, zostało wywołane strachem przed aresztowaniem, jaki go ogarnął, gdy usłyszał moją propozycję. To ma być ten odważny komunista, o którym tyle pochwał słyszałem, przemknęła mi myśl, a on trzęsie się cały jak osika ze strachu przed policją. Przecież takiemu tchórzowi nie można powierzyć zadania, jakie pierwotnie chciałem mu zlecić. Toteż, gdy wysłuchałem jego odpowiedzi, od razu wyraziłem pogląd, że rzeczywiście nie należy zrywać posiedzenia komitetu dzielnicowego i jego obecność na tym posiedzeniu jest ważniejsza — przed paru dniami mówiłem mu to samo, lecz w innej sytuacji — niż przejmowanie moich l zadań, tym bardziej że narada może nie dojść do skutku. Przypomniałem mu umówione już spotkanie w godzinach wieczornych, pożegnaliśmy się i każdy z nas poszedł w przeciwnym kierunku. Ja ścieżką w stronę lasu, by połączyć się ze swoją grupą. On zaś zawrócił w stronę cmentarza i gdzieś w pobliżu, w umówionym poprzednio miejscu spotkał się z oczekującymi na niego szpiclami, których z całą pewnością szczegółowo poinformował o wszystkim, o czym mówiliśmy i co ustaliliśmy w trójkę mniej więcej przed pół godziną, kiedy zetknął się z Krawcem i ze mną na podpunkcie. Dopiero po zdemaskowaniu „Jana" jako prowokatora i agenta policyjnego stało się dla mnie jasne, że zaaranżował on przekazanie na podpunkcie przyprowadzonych ze sobą na naradę ludzi bynajmniej nie dlatego, że nie mógł ich poprzednio poznać z Krawcem lub innym organizatorem czy uczestnikiem narady. W porozumieniu z policją uczynił to dlatego, że pod tym pretekstem pragnął się spotkać na podpunkcie ze mną i Krawcem, by dowiedzieć się, gdzie zamierzamy odbyć naradę i przekazać tę informację policji. Na powodzenie jego zamiarów wpłynął w sposób decydujący fakt ustalenia przez nas obecności policji na podpunkcie i na cmentarzu. Ta właśnie okoliczność spowodowała, że po przybyciu „Jana" zebraliśmy się w trójkę i powzięliśmy decyzję, by przerzucić ludzi na Młynek. Gdyby zasypanie podpunktu oraz obsadzenie cmentarza przez policję nie było nam znane, nie byłoby także narady na podpunkcie z udziałem „Jana", nie przerzucalibyśmy ludzi aż na Młynek, lecz skierowalibyśmy ich do pobliskiego lasu, gdzie podebralibyśmy najdogodniejsze miejsce na naradę. Prowokator „Jan" mógłby dowiedzieć się tylko, że zamierzamy odbyć naradę w lesie, a może nawet nikt by mu tego nie powiedział, on zaś nie miałby odwagi o to zapytywać, by nie rzucać na siebie podejrzeń. W takim przypadku policja, nie mając informacji, gdzie zamierzamy odbyć naradę, musiałaby pójść za nami, co w konkretnych terenowych warunkach geograficznych nie mogłoby ujść naszej uwagi. Wydarzenia potoczyłyby się więc inaczej. Dzięki informacjom prowokatora policja nie miała potrzeby śledzenia na trasie przemarszu zarówno jednej, jak i drugiej grupy ludzi zmierzających różnymi drogami na Młynek. Wiedząc, dokąd obie grupy zmierzają, policja pozostawiła je w spokoju, natomiast sama przerzuciła się jak najspieszniej jakąś inną drogą na ten dość rozległy teren, by go obsadzić oraz zająć najodpowiedniejsze miejsce dla obserwacji w oczekiwaniu na nadejście i połączenie się obu grup. Nie wiem, ilu szpiclów wykonywało to zadanie, lecz z uwagi na obszar, który wymagał obsadzenia, potrzeba było do tego kilkunastu ludzi. Było ich z pewnością mniej, może tylko kilku, gdyż teren ten nie został należycie obstawiony. Spotkanie obu grup, względnie ich przewodników miało nastąpić w okolicach mostka na Młynku, po czym — w przypadku sprzyjającej okoliczności — mieliśmy poszukać w lesie odpowiednie miejsce na naradę. Tyle tylko w tym zakresie mógł przekazać policji i z pewnością jej przekazał prowokator. Ścisła lokalizacja miejsca narady miała być ustalona dopiero po przybyciu na Młynek. Dlatego też szpicle prowadzący obserwację terenu mieli utrudnione zadanie, nie zdołali go należycie wykonać, szczególnie nie potrafili skoordynować swoich poczynań w przeprowadzaniu akcji likwidacyjnej. Po rozstaniu się na ścieżce polnej z prowokatorem, idąc w stronę lasu kilkakrotnie stwierdzałam, czy ktoś nie wlecze się za mną. A kiedy postać moją zasłoniła ściana lasu, zetknąłem się z J. Gawlickim i jeszcze wspólnie obserwowaliśmy poprzez prześwity drzew ścieżkę, którą szedłem i okoliczne pola. Naturalnie, nikogo i niczego podejrzanego nie dostrzegliśmy. Cieszyło mnie to bardzo, lecz nurtowała mnie niepewność, czy szpicle nie poszli za grupą prowadzoną przez Krawca. Wspólnie z Gawlickim podeszliśmy do naszej grupy ludzi, którzy odpoczywając w cieniu drzew oczekiwali od kilku minut na dalsze instrukcje. Teraz dopiero usłyszeli, że udajemy się na Młynek, gdzie spotkamy się z drugą grupą, która zmierza tam inną drogą oraz powiadomiliśmy ich ogólnie, że podjęte przez nas kroki mają na celu zapewnienie uczestnikom narady maksimum bezpieczeństwa. Rozpoczął się długi, około dwugodzinny marsz w kierunku Młynka. Szliśmy stale ścieżkami przez tereny mniej lub bardziej zalesione. Las ciągnął się miejscami wąskim pasem, z obu jego stron można było dojrzeć pola, a nawet zabudowania, miejscami zaś wzrok natrafiał wokół tylko na tereny zalesione. Grupa — zgodnie z zaleceniem — rozciągnęła się w marszu na kilkadziesiąt metrów, przy czym wszyscy mieli zważać, czy grupa nie jest śledzona. Ja także i teraz szedłem ostatni razem z Gawlickim, zwracając nadal uwagę, co się za mną dzieje. Naturalnie i teraz nic podejrzanego nie mogłem dostrzec. Nic dziwnego, że musiało mnie to nastrajać coraz bardziej optymistycznie, co do możliwości odbycia narady. Dzień był upalny, ja zaś miałem na sobie wełniany brązowy garnitur, który niedawno kupiłem okazyjnie u jakiegoś handlarza na Nalewkach za tanie pieniądze, gdyż był to garnitur używany, lecz w doskonałym stanie. Toteż zanim doszliśmy do Młynka, byłem cały skąpany w pocie, koszula lepiła się do ciała, a z czoła spływały mi po twarzy rzęsiste krople potu. Spoceni, zmęczeni byli także wszyscy uczestnicy marszu. Gdzieś w pobliżu mostka, ustalonego jako punkt orientacyjny zatrzymania się obu grup i zetknięcia się ich przewodników, upatrzyliśmy odpowiednie miejsce do zatrzymania grupy naszych ludzi. Szerokim kołem rozsiedli się wszyscy na trawie, niektórzy zdjęli marynarki, a Gawlicki zrzuciwszy z siebie cały ubiór, wspiął się na wysokie rosnące obok drzewo, aby stamtąd mając szerszy horyzont łatwiej dostrzec nadejście ludzi z grupy Krawca. Utrudzony marszem zdjąłem i ja marynarkę i zasiadłem w kole, mając kilka metrów za sobą i nieco z boku po lewej stronie rozległe dość wysokie zarośla. Nie wiedziałem, że ten zarośnięty teren był podmokły, a głębiej nawet błotnisty. Niebawem miałem się o tym przekonać. By nie tracić czasu — a dochodziła już wtedy chyba godzina dwunasta — postanowiłem zarejestrować w swoim notatniku, jakie fabryki włókiennicze reprezentują zebrani w kole uczestnicy narady naszej grupy. Rejestr ten miałem uzupełnić nazwami zakładów pracy reprezentowanych przez uczestników narady z grupy Krawca po połączeniu się obu grup i ostatecznym ustaleniu miejsca narady. Nie wykluczałem bowiem, że połączone grupy zbiorą się na naradę w innym miejscu, które zostanie wybrane przez Krawca. Z leżącej przy mnie marynarki wyjąłem notatnik i ołówek i zwróciłem się do zebranych, by każdy z kolei wymienił tylko nazwę fabryki, w której jest zatrudniony, a inne informacje przedstawi później w gronie wszystkich uczestników narady. Zdążyłem zapisać zaledwie trzy czy cztery nazwy zakładów pracy, gdy nagle usłyszałem ostre wezwanie: „Nie ruszać się z miejsca". Momentalnie podniosłem schyloną nad notesem głowę i wprost przede mną, po przeciwległej stronie koła zobaczyłem dwóch osobników z pistoletami w ręku. W tej samej sekundzie, chwytając w garść marynarkę, zerwałem się z miejsca i skoczyłem w lewą stronę nieco do tyłu w pobliskie zarośla. Jednocześnie rozległo się za mną głośne wezwanie: „Stój, bo strzelam". W zaroślach poczułem pod nogami podmokły grunt, a gdy nie zważając na to usiłowałem biec dalej, natrafiłem na teren błotnisty. Odbiłem więc w prawo, wyskoczyłem na leśną polankę i znowu usłyszałem za sobą wezwanie: „Stać, bo strzelam". Mnie natomiast pędził i rozsadzał mózg inny wewnętrzny nakaz, górujący nad całym moim jestestwem. Wszystko krzyczało we mnie: nie mogą cię wziąć, nie możesz wpaść, nie możesz stać się dowodem rzeczowym obciążającym ludzi, których zwołałeś na naradę. Zaraz po wezwaniu: „Stać, bo strzelam", padł pierwszy strzał. Nie wiem, czy szpicel strzelił na postrach, czy chybił. Zrobiłem jeszcze kilka zygzakowatych skoków, usłyszałem drugi strzał i w tym momencie poczułem jakby jakiś nieduży kamyk uderzył mnie lekko z tyłu w udo lewej nogi. Bezwładnie zwaliłem się na trawę. Dopiero wtedy poczułem ból. Próbowałem ruszyć nogą, lecz ustokrotniony ból momentalnie sparaliżował tę próbę. Pocisk roztrzaskał mi kość udową na wskos, na dwie szczapy, od połowy uda aż po staw kolanowy. Szarpany okrutnym bólem leżałem twarzą do ziemi. Nie czułem już w sobie tego nakazu, który zagnał mnie na tę polanę leśną. Wszystkie myśli kłębiły się w mojej głowie w nieopisany chaos. Nie widziałem, kiedy zbliżył się do mnie szpicel, który mnie postrzelił. W pewnym momencie usłyszałem rozmowę dwóch szpicli, nie widząc i nie usiłując zobaczyć ich postaci. „Gdzie dostał?" — zapytał pierwszy. „W nogę, uciekał zygzakiem, ale go trafiłem" — odrzekł drugi. Jeden z nich prawdopodobnie chciał stwierdzić przez spodnie miejsce wlotu pocisku i wtedy przy dotyku poczułem, że nogawka jest mokra i lepka od krwi. „Trzeba go będzie odwieźć do Łodzi". „Musimy się postarać o jakąś furmankę" — usłyszałem jeszcze ich słowa, zanim oddalili się ode mnie. Nie wiem, jak długo leżałem na polance, nie wiem, kto i w jaki sposób przeniósł mnie do chłopskiego wozu i położył w tzw. półkoszyk, zasłany słomą, gdyż utraciłem przytomność. Wielkie to dobrodziejstwo dla człowieka, jeśli nadmierny ból wyłącza na chwilę, czy na pewien czas jego przytomność, jakby zapadał w systemie nerwowym człowieka stan uśpienia. Koła wozu toczyły się nierówno, po jakiejś drodze wybrukowanej „kocimi łbami", kiedy podrzucany tymi wstrząsami poczułem znowu, jak moją nogę ściskają jakieś piekielne kleszcze bólu. Do moich uszu dochodziły hałaśliwe zgrzyty jadącego wozu i rytmiczny stuk kopyt końskich. Nie otwierając oczu i dławiąc w sobie jęk usiłujący wydostać się z mojego zaschniętego gardła, zacząłem sobie uświadamiać, że zostałem postrzelony i teraz wiozą mnie z pewnością do szpitala. W głowie kłębiły się nie skoordynowane myśli, ich wir przekształcał się w szalejący ze zmiennym natężeniem huragan, świadomość znowu mnie opuszczała, ze stanu półomdlenia przechodziłem w stan nieprzytomności. Nie wiem, jak długo trwał ten piekielny transport i jaką trasą toczył się ten chłopski wóz o kołach uzbrojonych w żelazne okucia. Ocknąłem się znowu dopiero, gdy z półkoszka wozu przenoszono mnie na nosze szpitalne. Sanitariusze zanieśli mnie do sali opatrunkowej, gdzie zdjęto spodnie, bieliznę i obuwie, (marynarki nie miałem na sobie, szpicle wrzucili ją do wozu i w szpitalu włączyli do depozytu). Służba szpitalna obmyła błoto na moich stopach, a lekarz dyżurny zajodynował maleńką ranę na udzie w miejscu wlotu pocisku. Drugiej, wylotowej rany nie było. Pocisk po roztrzaskaniu kości udowej zatrzymał się bowiem pod skórą tuż przy jabłku kolanowym i można go było uchwycić w palce. Podczas tych zabiegów zobaczyłem, że moja zraniona noga ogromnie spuchła, przybrała kształt grubej, okrągłej kłody. Potem ubrany w bieliznę szpitalną zostałem umieszczony na sali, w której było dziewięć szpitalnych łóżek — po cztery przy dwóch przeciwległych ścianach oraz jedno stojące w środku przy trzeciej ścianie naprzeciw drzwi wejściowych od korytarza. Na tym właśnie łóżku położono mnie. Dyżurna pielęgniarka — zgodnie z poleceniem lekarza — obłożyła lodem moją spuchniętą jak beczka nogę. IV. Dwa lata w więzieniu 1. W miejskim szpitalu w Łodzi Tak więc po upływie kilku godzin od chwili, kiedy zostałem postrzelony, znalazłem się w łódzkim Szpitalu Miejskim im. Św. Józefa, przy ulicy Drewnowskiej, gdzie — pilnowany dniem i nocą przez granatowych policjantów dyżurujących na korytarzu — przebywałem przez cztery miesiące, tj. do końca 1932 r. W okresie tym straciłem wiele z najcenniejszego skarbu człowieka, jakim jest zdrowie. Moje przeżycia mogą się wydawać nieprawdopodobne, a przecież w tym, co opowiem za chwilę, nie ma ani krzty przesady. Ordynatorem szpitala był wtedy dr [Antoni] Tomaszewski, dobrze zbudowany mężczyzna wzrostu powyżej średniego, liczący chyba 45-50 lat, mający opinię dobrego chirurga. Jak dowiedziałem się później od felczera sympatyzującego z naszym ruchem, dr Tomaszewski był zwolennikiem politycznym endecji i żywił nieprzyjazny stosunek do komunistów. Dostałem się właśnie pod jego opiekę jako pacjent. Wiele oznak wskazywało jednak na to, że widział on we mnie nie tyle czy nie tylko pacjenta, lecz także lub przede wszystkim komunistę. Przy jego stosunku do komunistów nie mogło to nie wpłynąć na zastosowanie wobec mnie procedury leczniczej z pominięciem podstawowych wymogów medycyny i rzetelnej opieki nad chorym. Już w następnym dniu po przewiezieniu mnie do szpitala, podczas obchodu ekipy lekarskiej dr Tomaszewski podszedł do mojego łóżka, zrzucił na bok koc okrywający moją nogę i spoglądając na jej opuchły kształt zwrócił się do mnie w szorstkich słowach: „Będziemy chyba musieli amputować nogę". I nic więcej nie miał mi do powiedzenia. Nie obchodziły go ani moje cierpienia, które łącznie z nie przespaną nocą musiały się malować na mojej twarzy, ani mój los. On chciał mi tylko dokuczyć, pogrążyć mnie psychicznie w stan jeszcze gorszy. Nie mógł przecież, widząc tylko opuchliznę nogi, wydać orzeczenia o jej amputacji. Zresztą wcale tak nie myślał, zamiaru takiego nie miał i mieć nie mógł. Wiedział dobrze, że w moim przypadku taki zabieg chirurgiczny nie jest konieczny, nie znalazłby akceptacji w środowisku lekarzy, pod- ważyłby własny autorytet w świecie medycznym. Ale jego złowieszcze słowa przeszyły mnie na wskroś, jak mordercze sztylety. Spojrzałem tylko na niego zmętniałym wzrokiem i nie rzekłem ani słowa. Przez trzy dni leżałem na łóżku tak, jak mnie położono po przywiezieniu do szpitala. Każdą próbę zmiany pozycji unicestwiał okrutny ból. Poza płynami nie przyjmowałem żadnego pokarmu. Nie miałem ani apetytu, ani — co ważniejsze — nie byłem w stanie podsunąć pod siebie basenu, by się wypróżnić. Wolałem więc nie jeść. Samodzielnie mogłem tylko posługiwać się „kaczką" dla oddania moczu. Sen zniknął kompletnie z moich powiek, nie nawiedzał mnie i nie zbliżał się nawet ku mnie zarówno w nocy, jak i za dnia. Mimo kompresów z lodu spuchlizna nie ustępowała, noga nadal wyglądała potwornie. Trzeciego dnia podczas obchodu dr Tomaszewski ponownie obejrzał nogę i polecił mi, bym poruszał palcami. Przy wysiłku poruszyły się wyraźnie cztery palce zranionej nogi, piąty zaś, tj. gruby palec ani drgnął, wydawał się martwy. Ordynator zwrócił się do asystującego mu zespołu, że dłużej czekać nie można i trzeba mnie wziąć na stół operacyjny. O amputacji już nie wspomniał. Co będą robić z moją nogą na stole operacyjnym — nie wiedziałem. Nikt mi tego nie powiedział, a sam nie chciałem o to zapytać. Może nawet nie usłyszałbym odpowiedzi. Traktowano mnie bowiem tak, jakbym nie był człowiekiem, lecz chorym zwierzęciem, którego życie postanowiono ratować, lecz którego nikt o nic nie pyta przy stosowaniu zabiegu leczniczego. Nie zrobiono nawet zdjęcia rentgenowskiego mojej nogi, wskutek czego operatorzy dokonujący zabiegu nie mogli mieć dokładnego obrazu skomplikowanego strzaskania kości udowej. Mogli jedynie ustalić miejsce wlotu pocisku i miejsce, gdzie pozostał. Zabieg został dokonany w tymże dniu. Już samo przenoszenie mnie z łóżka na wózek szpitalny i z wózka na stół operacyjny sprawiało mi trudny do zniesienia ból. Nie wydałem jednak z siebie najcichszego jęku, zamknąłem ból w sobie, zaciskając zęby. Ale gdy na polecenie dr. Tomaszewskiego dwóch jego asystentów chwyciło mój korpus do góry, wplatając ręce gdzieś pod moje pachy, druga dwójka zaś w białych kitlach chwyciła w swoje dłonie dolną kończynę mojej nogi i zaczęli ciągnąć mnie ku sobie — zawyłem nieludzkim głosem. Operatorzy widocznie przewidywali taką reakcję, gdyż wszystko było przygotowane do narkozy. Momentalnie włożono mi na twarz jakąś maskę, polecono oddychać głęboko i po paru sekundach swoisty zapach chloroformu odurzył mnie, zacząłem się staczać w coraz głębszą przepaść, aż w jej czeluściach zgasła moja świadomość, nastąpił zanik wszelkich cierpień. Ze snu narkotycznego ocknąłem się podczas transportu z sali operacyjnej do sali chorych. Zapalony we mnie ogarek świadomości dość szybko przybierał na sile, rozpalał się coraz jaśniejszym płomieniem i wkrótce świadomość moja wróciła do stanu normalnego. Położono mnie teraz na łóżku stojącym w innym miejscu sali, z uwagi na to, że łóżko zajmowane przeze mnie poprzednio uniemożliwiało umieszczenie na nim aparatury służącej do zastosowania tzw. wyciągu nogi. [..J1 Wyciąg polegał na zawieszeniu u nogi ciężaru wagi 16 kg na okres 6 tygodni. Przez ten czas nie wolno było zmieniać lub naruszać pozycji nogi spoczywającej w szynie, co zmuszało do leżenia dzień i noc na wznak. Podnosiłem się tylko w łóżku do pozycji siedzącej przy spożywaniu posiłków. Ale nie to należało do moich najgorszych przeżyć w szpitalu. Wprawdzie od bezustannego leżenia na wznak powstawały krwawe rany w okolicach kości ogonowej, lecz można je było likwidować lub nie dopuszczać do ich powstawania przez podkładanie pod miednicę gumowego koła napełnionego powietrzem. Rany nie dotykały wtedy pościeli i goiły się w ciągu paru dni. Prawdziwą torturą stało się dla mnie to, że w ciągu z górą czterech tygodni od chwili założenia mi wyciągu, dolegliwości wywołane wskutek uszkodzenia nerwu skokowego nie pozwoliły mi zasnąć ani na minutę. I to właśnie wydać się może nieprawdopodobne. Gdybym nie doświadczył tego na sobie, również żywiłbym wątpliwości, czy jest rzeczą możliwą, by człowiek przez cały miesiąc, dzień i noc ani na chwilę nie zamknął oczu do snu. Nie mogę jednak wątpić w to, co sam przeżyłem. [...] Wreszcie te cierpienia stawały się coraz mniej dokuczliwe, ale wraz z tym zaczęła opadać w dół moja stopa tak, że trzeba było podtrzymywać ją w normalnej pozycji za pomocą bandaża połączonego z aparaturą wyciągową. Objawy te świadczyły, że nerw skokowy zatraca zdolność funkcjonowania, jakby stopniowo zamierał. Wraz z tym organizm mój zaczął odzyskiwać zdolność do snu. W końcowych dwóch tygodniach przed zdjęciem nogi z wyciągu, sypiałem już 2-4 godziny na dobę. Ale teraz moje samopoczucie kształtowała niepewność, co będzie z moją nogą, czy będę w stanie poruszać się normalnie? Niestety, niepewność ta miała pełne uzasadnienie. Po upływie 6 tygodni i wyzwoleniu nogi z wyciągu, podjęto w szpitalu zabiegi zmierzające do przywrócenia jej sprawności ruchowej. W całej zewnętrznej stronie kończyny, w obszarze działania nerwu skokowego utraciłem bowiem czucie, nie reagowałem na ukłucia, a stopa zwisała bezwładnie jak zwiędły liść. W dążeniu do ożywienia tego nerwu dr Tomaszewski zalecił stosowanie kąpieli, masaży ręcznych oraz masaży elektrycznych. Nie wpływało to jednak na zmianę stanu nogi. Po upływie około dwóch miesięcy dr Tomaszewski doszedł do wniosku, że kontynuowanie tych zabiegów jest bezcelowe, gdyż pocisk, który rozbił mi kość udową przerwał także w nodze nerw skokowy. 1 Opuszczono zbyt szczegółowe opisy przebiegu leczenia i życia w szpitalu. Diagnoza ta była chyba niesłuszna. Przeczy jej bowiem częściowe przywrócenie sprawności stopy, chociaż proces ten rozwijał się niezmiernie powoli w ciągu wielu lat. Po dzień dzisiejszy jednak nie zostało stwierdzone, w jakim stopniu nerw ten został uszkodzony ani też w jakim stopniu uległ regeneracji. Ustalić to można by jedynie naocznie, przez otwarcie uda w drodze zabiegu chirurgicznego. Kiedyś, przed wielu laty mogło to być celowe, można było podjąć próbę zeszycia uszkodzonego nerwu, lecz po jego częściowej regeneracji próba taka — a więc i otwieranie nogi — nie miałyby sensu. Poważne ograniczenie sprawności ruchowej stopy wynikało nie tylko z uszkodzenia nerwu skokowego. Drugą — zdaniem moim — nie mniej ważną przyczyną tego kalectwa, stało się niechlujne, partackie złożenie rozbitej kości udowej, wskutek czego kość ta zrosła się nieprawidłowo, noga stała się o dwa centymetry krótsza, utraciła nieco swój pion i co się z tym wiąże symetryczne współdziałanie wszystkich stawów i normalne funkcjonowanie mięśni. [...] Bezwładna, opadająca stopa uniemożliwiała mi normalne przenoszenie się z miejsca na miejsce. Chcąc zrobić parę kroków musiałem — przed wciągnięciem papucia — zabezpieczyć stopę przed zwisaniem przez odpowiednie jej bandażowanie razem z dolną częścią nogi lub papuć założony na nie zabandażowaną stopę wiązałem sznurkiem, przymocowując go do piszczeli nogi, bądź też posuwałem się do celu skacząc na zdrowej nodze. Kalectwo to wpływało deprymująco na moje samopoczucie. Wydawało mi się, że nigdy już nie będę mógł poruszać się normalnie. Obawy te starał się rozpraszać i samopoczucie polepszać wspomniany już felczer, który okazywał mi wiele życzliwości, zapewniał on, że z biegiem czasu funkcje spełniane poprzednio przez nerw skokowy zostaną częściowo przejęte przez rozgałęzienia innych nerwów, co polepszy znacznie stan mojej nogi. Zanim to nastąpi zalecił mi, bym zaopatrzył się w specjalną protezę, która — założona na dolną część nogi — zabezpieczy moją stopę przed opadaniem, co umożliwi mi normalne chodzenie. Wymagało to jednak odpowiedniego buta, w którym noga uzbrojona w protezę mogłaby się pomieścić. Wszystkie te zapewnienia i zalecenia felczera rozpraszały moje czarne myśli, podnosiły mnie na duchu. Przez salę szpitalną, w której przebywałem, przesunęło się w tym czasie mnóstwo ludzi o różnych schorzeniach. Niektórzy z nich zakończyli żywot w tej sali, większość opuszczała ją podleczona, a spotykałem się i z takimi przypadkami, które pozwalały mi widzieć własne kalectwo w innych rozmiarach. Wszystko ma bowiem swoją skalę porównawczą. [...] Na kilka tygodni przed wypisaniem ze szpitala przeszedłem drobny zabieg chirurgiczny. Usunięto mi z nogi pocisk, który — jak już nadmieniałem — po rozstrzaskaniu kości udowej zatrzymał się pod skórą nad stawem kolanowym. Zapragnąłem przyjrzeć się tej operacji, na co chirurg wyraził zgodę. Ale przeceniłem sam siebie, swoją wytrzymałość psychiczno-optyczną. W trakcie zabiegu, gdy po przecięciu skóry zobaczyłem krew poczułem, że robi mi się słabo i grozi mi zemdlenie. Aby temu zapobiec oderwałem wzrok od nogi i na stole operacyjnym przeszedłem z pozycji siedzącej na leżącą. Chirurg, który poprzednio przestrzegał mnie przed tym eksperymentem, teraz po-kpiwał sobie trochę ze mnie. Ja zaś przekonałem się, że nie mam najmniejszych predyspozycji niezbędnych dla chirurga. Odwiedzanie chorych w szpitalu było dozwolone w zasadzie raz w tygodniu, w niedzielę po południu. Ja byłem aresztowany, zatem bez zezwolenia sędziego śledczego nikt nie mógł mnie odwiedzać, czego miał dopilnować dyżurujący stale na korytarzu policjant. Nie mógł on jednak nikomu zabronić wchodzenia do sali, nie wiedział bowiem, kto do kogo się udaje. Wskutek zakazu dr Tomaszewskiego nie mógł też dyżurować na sali przy moim łóżku. Drażniło to pozostałych chorych. Kręcił się zatem po korytarzu i stamtąd zerkał, czy ktoś do mnie nie przyszedł, co stwierdzić mógł dopiero po fakcie. W tych okolicznościach w niedzielnym dniu odwiedzin przedostała się na salę i skontaktowała się ze mną moja żona. Odwiedziny trwały krótko, po paru minutach przerwał je bowiem policjant, nie zdołał jednak im zapobiec. Niedługo później otrzymałem od niej bardzo potrzebne mi domowe obuwie ze sznurowaną tekstylną cholewką i na skórzanych podeszwach, w którym po umocowaniu stopy mogłem się łatwiej poruszać. W szpitalu odwiedziła mnie także Jadczakowa właścicielka mieszkania, u której kwaterowałem. W przejściu między łóżkami zajęła przy tym taką pozycję, że policjant nie mógł się od razu zorientować, czy przyszła ona do mnie, czy do mojego sąsiada. Dowiedziałem się od niej, że Krawiec nie został aresztowany i pozostaje na wolności, co bardzo mnie ucieszyło. Gdy wreszcie policjant zauważył, że rozmawia ona ze mną wyprosił ją z sali oświadczając, iż ze mną nie wolno rozmawiać. Na pożegnanie pozostawiła mi na stoliku kilka złotych, na oczach policjanta. W święta Bożego Narodzenia miały miejsce inne odwiedziny, wiążące się ze mną tylko pośrednio i w tym znaczeniu, że na ich przebieg moja osoba wpływała w sposób kłopotliwy. Mianowicie do szpitala przybył w asyście sióstr zakonnych biskup diecezji łódzkiej, aby odwiedzić chorych we wszystkich salach. Podczas tej wizytacji duszpasterskiej nie zaszedł jednak do sali, w której ja przebywałem, chociaż poza mną pozostali chorzy zaliczali się do wierzących. Biskup wolał jednak nie pokazać im swojego oblicza, byle tylko nie spotkać się ze mną, z komunistą. Z pewnością pracujące w szpitalu zakonnice poinformowały go o swoich bezskutecznych próbach nakłonienia mnie do spowiedzi i do udziału w nabożeństwach niedzielnych, odprawianych na terenie szpitala. O zamierzonej wizytacji świątecznej biskupa uprzedził mnie felczer, nie wspominając wcale, że z wizytacji tej zostanie wyłączona moja sala. Decyzję tę pocięto widocznie w ostatniej chwili. Toteż kiedy w dniu wizytacji leżąc na łóżku zobaczyłem przez stale otwarte drzwi, że maszerująca korytarzem świta biskupia pomija moją salę, przechodząc obok niej obojętnie, dyskryminacja ta wywołała u mnie uczucie zadowolenia. Nie wiem, co wpłynęło na pewną ewolucję, jaka dokonała się w postawie dr. Tomaszewskiego wobec mnie. Jeśli w pierwszym okresie, a zwłaszcza w pierwszych dniach po przewiezieniu mnie do szpitala, zachowanie jego dowodziło, że widzi on we mnie przede wszystkim komunistę, politycznego wroga systemu społecznego, którego był wyznawcą i obrońcą, to po zdjęciu nogi z wyciągu, kiedy zobaczył skutki postrzału i postawił diagnozę stwierdzającą ciężkie uszkodzenie, a może nawet przerwanie nerwu skokowego, zaczął widzieć we mnie nie tyle komunistę, ile człowieka chorego, ciężko okaleczonego, wymagającego opieki lekarskiej oraz długotrwałego stosowania różnych zabiegów leczniczych. Niewiele obchodziło go to, że mój pobyt w szpitalu zablokował policji łódzkiej trzy etaty. Trzech granatowych policjantów pilnowało mnie bowiem dzień i noc, przez cały ten okres. Jest mi wiadomo, że kierownik łódzkiego Urzędu Śledczego Brylak już w październiku, 1j. po ok. 10 tygodniach leczenia sugerował dr. Tomaszewskiemu wypisanie mnie ze szpitala, a gdy ten odmówił, niedługo później wręcz domagał się od niego, aby zezwolił policji na przetransportowanie mnie do więzienia. Dr Tomaszewski kategorycznie przeciwstawił się temu, oświadczając, że w szpitalu on jest gospodarzem i tylko on może zdecydować, kiedy chorego można wypisać ze szpitala. Stanowisko to stało się znane innym lekarzom i służbie szpitalnej. Mnie zaś informował o wszystkim felczer podczas zabiegów elektryzacyjnych. Ta postawa dr. Tomaszewskiego budziła u mnie szacunek. Z pewnością nie przetrzymywałby mnie w szpitalu przez 4 miesiące, gdybym po jego opuszczeniu mógł kontynuować zabiegi lecznicze w warunkach wolności. Zezwolił policji na przekazanie mnie do więzienia dopiero wtedy, gdy dalsze przetrzymywanie w szpitalu nie rokowało już polepszenia stanu mojej nogi w okresie możliwym do przewidzenia. W ostatnich dniach grudnia 1932 r., po przebraniu się we własną odzież oraz po umocnieniu opadającej stopy w sposób wyżej opisany, opuściłem szpital i wkrótce przewieziony karetką więzienną, znalazłem się w więzieniu przy ulicy Gdańskiej nr 13. 2. Areszt śledczy W latach powojennych, z inicjatywy łódzkiej organizacji partyjnej, więzienie to zostało przekształcone w muzeum. Kiedyś podczas pobytu w Łodzi Michalina Tatarkówna (Majkowska), ówczesny I sekretarz Komitetu Łódzkiego zaproponowała mi zwiedzenie tego muzeum. Przy- stałem na to chętnie, chciałem bowiem zobaczyć celę, w której spędziłem ok. 10 miesięcy. Spotkało mnie jednak wielkie rozczarowanie. Cela zniknęła. Razem z kilku sąsiednimi celami została wyburzona, gdyż organizatorzy muzeum zapragnęli utworzyć w tym miejscu specjalne pomieszczenie, coś w rodzaju poczekalni przybranej różnymi archiwalnymi fotografiami i przeznaczonej na zebrania ludzi zwiedzających muzeum do wysłuchania odpowiedniej prelekcji politycznej. Realizacja tego dziwacznego pomysłu przekreśliła faktycznie samą ideę utworzenia muzeum, sprowadziła ją do jakiejś karykatury. Zniknęły bowiem cele więzienne i to cele najmniejsze, których było kilka, a na ich miejscu powstała salka muzealna, której w więzieniu w ogóle nie było. Toteż, gdy Tatarkówna zaprowadziła mnie na to miejsce, nie wiedziałem, gdzie się znajduję, niczego nie poznawałem z dawnego rozkładu więzienia. Okazało się, że znajduję się rzekomo w tym miejscu, gdzie dawniej była cela, w której siedziałem. Takie muzeum, mające odzwierciedlać dawne więzienie, nie mogło mnie interesować. Nie skrywałem więc przed organizatorami muzeum, że nie przypomina ono dawnego więzienia. Więzienie przy ulicy Gdańskiej miało dwie kondygnacje. [...]* Jego pojemność była obliczona na ok. 200 więźniów i z reguły było ono przepełnione. Było to więzienie śledcze przeznaczone przeważnie dla więźniów politycznych obojga płci. Tylko w jednej małej celi, na każdej kondygnacji, przebywali więźniowie kryminalni, którzy utrzymywali czystość na korytarzach i w ubikacjach oraz dostarczali politycznym wikt więzienny. [...] Mnie umieszczono na drugiej kondygnacji w celi [...] mającej ok. dwóch metrów szerokości i chyba nie więcej niż trzy i pół metra długości. Gdy wszedłem do tej celi siedziało w niej już pięciu ludzi. Zrazu myślałem, że jest to cela przejściowa, w której zbiera się nowo przybyłych więźniów, a za dzień — dwa lokuje się ich na stałe w innych celach. Nie wyobrażałem sobie bowiem, że w takiej klitce, o rozmiarach 7-8 metrów kwadratowych, może przebywać stale—wliczając mnie—sześciu ludzi. Ale, gdy po przybyciu zapytałem moich współtowarzyszy, kiedy nas rozrzedzą i posadzą w innych stałych celach, pytanie to wprawiło ich w dobry humor. Przyjęli mnie najwidoczniej za nowicjusza nie mającego pojęcia o więzieniu. Toteż, gdy usłyszałem, że dobrze będzie, jeśli nie przydzielą nam jeszcze jednego lokatora, gdyż w takich celach jak nasza siedzi nieraz po siedmiu więźniów, byłem naprawdę zaskoczony. Wkrótce przekonałem się, że i w takich warunkach można jakoś żyć, nie odczuwać zbytnio szczupłości pomieszczenia. Każdy człowiek miał w celi swoje miejsce, podobnie jak wszystko, co się w niej znajdowało. ł Na tej i na następnych stronach opuszczono część szczegółowych opisów więzienia i życia więźniów. Przy ścianie — z umieszczonym pod samym sufitem zakratowanym prostokątnym okienkiem — układało się na dzień jeden na drugim wszystkie sienniki wraz z poduszkami przykryte z boku i z góry kocami. Jeśli słoma w siennikach była świeża, stos sięgał wysokości człowieka, jeśli starta na sieczkę, obniżał się do połowy. W tym ostatnim przypadku, przy rozkładaniu sienników wieczorem do spania i zbieraniu ich z rana z podłogi, należało obchodzić się z nimi bardzo delikatnie, żeby zmniejszyć do minimum wydobywające się tumany kurzu. Za siennikami, przy bocznej ścianie stał drewniany taboret, a za nim prostokątny stół, którego ruchomy blat spoczywał na dwóch parach skrzyżowanych stojaków, za stołem zaś w pobliżu drzwi stał drugi taboret, zaanektowany przeze mnie do wyłącznego użytku. Wzdłuż stołu ciągnęła się drewniana ławka, na której mogły usiąść cztery osoby. Umeblowanie celi uzupełniały: kibel stojący w kącie przy drzwiach, konewka na wodę i miska do mycia oraz wisząca na ścianie szafka na żywność i półka z przymocowanymi do niej wieszakami. Przestrzeń między ławką a przeciwległą ścianą oraz między siennikami a drzwiami celi przeznaczona była do spaceru. Mogły go uprawiać idąc gęsiego najwyżej dwie osoby, które po zrobieniu dwóch kroków wykonywały w tył zwrot i powtarzały rytmicznie tę procedurę, przy czym maszerujący z tyłu stawiał swoją nogę między nogi swojego towarzysza. Pozostała czwórka więźniów siedziała przy stole — dwóch na ławie i dwóch na taboretach. Po określonym czasie następowała rotacja uczestników spaceru, pierwsza dwójka wracała do stołu, a druga rozpoczynała spacer. Ja, naturalnie, nie wchodziłem w rachubę jako uczestnik tych spacerów. Zwykle pokuśtykałem trochę po celi dopiero po wyprowadzeniu moich współtowarzyszy na półgodzinny spacer. Oprócz tego kuśtykałem po korytarzu dwa razy dziennie w czasie wypuszczania więźniów z celi do ubikacji na tzw. uborkę. Wkrótce po osadzeniu mnie w więzieniu wszedłem w skład trójki kierowniczej komuny więziennej, a także moi współtowarzysze powierzyli mi obowiązki delegata celi. Do tych „awansów" więziennych przyczyniło się postrzelenie mnie na Młynku, o czym słyszeli bodaj wszyscy członkowie komuny, chociaż mnie nie znali, z wyjątkiem dwóch czy trzech, o czym wspomnę później. W skład kierownictwa komuny wprowadził mnie jeden w jego członków, łódzki aktywista partyjny narodowości żydowskiej o nazwisku [Elia] Goldfinger, siedzący w tej samej co i ja celi. Nazwiska trzech innych współtowarzyszy celi, również narodowości żydowskiej, z których jeden był doskonałym telegrafistą, uleciały mi niestety z pamięci, piąty zaś, młody robotnik kazetemowiec pochodzący z Pabianic nazywał się [Tadeusz] Jankowski. Z trzecim członkiem kierownictwa, który siedział w innej celi, nie mieliśmy systematycznej łączności, wobec czego faktyczne kierownictwo komuny znajdowało się w naszej celi. Nie mogło to ujść uwagi administracji więziennej. Z tych przyczyn cela nasza znajdowała się pod szczególnym nadzorem oddziałowych, co bardzo utrudniało nam utrzymywanie kontaktów z innymi celami i całą komuną. Z towarzyszami na I kondygnacji mogliśmy porozumiewać się wyłącznie za pomocą alfabetu Morse'a. Przed wieczornym apelem posługiwaliśmy się tym środkiem łączności tylko w przypadku nagłej konieczności. Pełniący służbę oddziałowy mógł bowiem łatwo zauważyć i usłyszeć wystukiwanie liter alfabetu w ścianę celi. Wpadał wtedy do wnętrza jak bomba i łapał delikwenta na gorącym uczynku. Kara była wtedy murowana. Wprawdzie, jeśli podczas dnia zaszła konieczność zatelegrafowania do towarzyszy na I kondygnacji lub odebrania od nich depeszy, wizyterki w drzwiach naszej celi zawsze ktoś pilnował bacząc, czy nie ukaże się w niej oko oddziałowego. Jeśli to dostrzegł, obracał się natychmiast twarzą do okna zasłaniając tyłem głowy wizyterkę. W tym momencie telegrafista przerywał stukanie, odskakując od ściany. Zanim oddziałowy włożył klucz do drzwi i otworzył celę, było już za późno na ustalenie winowajcy. Nie mógł więc złożyć raportu do naczelnika węzienia o ukaranie telegrafisty. Administracja mogła jednak przeciwdziałać tym naszym wybiegom. Oddziałowy, słysząc stukanie w ścianę naszej celi, nie zaglądał do niej przez wizyterkę, lecz po cichutku wkładał klucz do zamka w drzwiach i po upewnieniu się, że w celi nie usłyszano tych manipulacji, przekręcał błyskawicznie klucz i ukazując się w otwartych drzwiach ustalał bezbłędnie winnego, który nie zdołał oderwać się od ściany. Nie pomogły wtedy żadne zaprzeczenia ani jednomyślne zaświadczenia wszystkich obecnych w celi, jakoby stukanie nie miało miejsca. Oddziałowy składał raport naczelnikowi więzienia, który mając do wyboru szeroką gamę kar pozbawiał winnego na określony czas bądź prawa do wypisek i otrzymywania przesyłek żywnościowych, bądź do korzystania z widzeń, wysyłania i otrzymywania listów lub wsadzał go na 24 godziny do ciemnej jamy pod schodami, nazywanej karcerem. Ponieważ w jamie tej więzień nie mógł się wprost poruszać, komuna reagowała na tę formę kary gwałtownymi protestami, wskutek czego prokuratura nakazała administracji więziennej zlikwidowanie karceru. [...] Z wszystkimi celami naszego oddziału, tj. z tą częścią komuny, która siedziała na drugiej kondygnacji, utrzymywaliśmy łączność za pomocą grypsów. Grypsy pisało się na bibułkach papierosowych drobniutkim maczkiem, a niekiedy treść ich była częściowo lub całkowicie zaszyf-rowana. Grypsy wysyłane przez kierownictwo komuny lub przeznaczone dla niego miały doskonale zamaskowaną skrytkę odbiorczo-nadaw-czą, z której nikt inny nie miał prawa korzystać. Skrytka ta znajdowała się we wspólnej dla całego oddziału ubikacji, z której więźniowie każdej celi korzystali dwa razy dziennie — w godzinach rannych i popołudniowych. W ubikacji tej znajdowały się trzy zabetonowane fajansowe p sedesy dość dużych rozmiarów oraz kilka zwyczajnych przenośnych kibli blaszanych. Sedesy zbudowane były kiedyś normalnie, 1J. miały przymocowane drewniane obramowanie uzbrojone w dwie pary zawiasów umożliwiających podnoszenie w górę i opuszczanie na sedes owalnej części obramowania. Z czasem tylna część obramowania w kształcie deseczki została oderwana od sedesu, lecz połączona zawiasami z częścią owalną stanowiła jedną całość. Obramowanie w tej postaci można było dowolnie ustawiać na fajansowym sedesie, czyli obracać tylną część do przodu tak, że siedząc na ustawionym w ten sposób obramowaniu miało się zawiasy z przodu bezpośrednio pod rękami. A to właśnie stanowiło podstawowy warunek przesyłania i odbierania grypsów. Skrytka na grypsy znajdowała się bowiem pod określonymi zawiasami. Zawiasy te wpuszczone w drewniane obramowanie na grubość blachy, z której zostały zrobione, przymocowane były po obu stronach trzema niedużymi śrubkami używanymi do drewna. W miejscu wolnym od śrub została wyżłobiona pod zawiasami nieduża skrytka mogąca pomieścić 3-4 bibułki papierosowe złożone w maleńki pakiecik. Chcąc umieścić lub odebrać gryps z tej skrytki, należało odkręcić trzy śrubki, podnieść odkręconą połowę zawiasów i dokonać zamierzonej operacji, po czym ponownie przykręcało się zawias śrubkami. Jeśli w skrytce znajdował się gryps, nuta jednej ze śrubek (narzynka dla śrubociągu) ustawiona była zawsze w jednakowym umówionym kierunku. Po wyjęciu grypsu, dokonujący tej operacji towarzysz ustawiał nutę tej śrubki w przeciwnym kierunku, co świadczyło, że skrytka jest pusta. Idąc do ubikacji należało zatem zawsze zabierać z sobą śrubociąg, za który służył odpowiednio obrobiony trzonek metalowej łyżki. Dokonywało się tego za pomocą tarcia o kamień lub gruz betonowy, dbając o to, aby koniec trzonka łyżki dostosować możliwie najdokładniej do nuty śrubki. Nie wolno było bowiem jej kaleczyć lub zniekształcać, gdyż mogłoby to zwrócić uwagę administracji więziennej i w konsekwencji przyczynić się do zasypania tej doskonałej skrytki kontaktowej. Przez cały czas mojego pobytu w tym więzieniu administracja nie potrafiła jej odkryć, chociaż miała niemal pewność, że kierownictwo komuny posługuje się ubikacją do przesyłania grypsu. Bywały bowiem przypadki, że w ciągu 24 godzin zorganizowaliśmy całą komunę do akcji protestacyjnej, np. w postaci odmowy przyjęcia kolacji lub składania przez delegatów w każdej celi protestów na ręce przodownika, podczas apelu wieczornego, w związku z określoną represją zastosowaną przez administrację wobec całej komuny, czy grupy towarzyszy (np. pozbawienia prawa do wypisek) lub w związku z pobiciem któregoś z towarzyszy. [...] Komuna więzienia łódzkiego przy ulicy Gdańskiej przez cały czas mojego pobytu w tym więzieniu, a nawet więcej, gdyż przez całe lata, prowadziła bez przerwy walkę z administracją więzienną. Główną przyczyną permanentnego napięcia między komuną a administracją było postępowanie i zachowanie się naczelnika więzienia o nazwisku Pollak. Temu, kto nie zetknął się bezpośrednio z jego wyczynami lub nie siedział w więzieniu przy ulicy Gdańskiej, trudno wprost dać wiarę w ich prawdziwość. Pollak nie należał do ludzi normalnych, był maniakiem, typem zdradzającym anomalię psychiczną. Liczył wtedy około 40 lat, jego wzrost nie przekraczał chyba 1,6 m, był bardzo szczupłej budowy ciała, o małej okrągłej twarzy i świdrujących oczkach, był ciągle napięty, ruchliwy, podenerwowany, rozsadzany antykomunistyczną psychozą. Cechowała go nieprzezwyciężona chęć wymyślania komunistom. Stawał nieraz na korytarzu pod zamkniętymi drzwiami określonej celi i wygłaszał do więźniów długie, bzdurne przemówienia, przeplatane najrozmaitszymi wymysłami, przeskakiwał nieoczekiwanie z tematu na temat, zmieniał modulację głosu, wyprawiał różne szaleństwa. Ostatecznie można by machnąć ręką na różne wyczyny tego psychopaty i nie reagować na jego wymysły, gdyby nie fakt, że nie ograniczał się tylko do tego, lecz przy różnych okazjach uciekał się do stosowania wobec więźniów przemocy fizycznej, nakazywał oddziałowym i osobiście organizował bicie pałkami poszczególnych członków komuny oraz zbiorowe akcje bicia wszystkich więźniów w celi, całej komuny. Wywoływało to z naszej strony najostrzejsze protesty i różne formy reakcji. Cela nasza, zwłaszcza ja, bywała przedmiotem różnych ataków i form represji podejmowanych przez Pollaka, budziła w nim szczególną wściekłość. Z uwagi na stan mojego zdrowia, tj. na moje kalectwo, obawiał się on jednak używania wobec mnie środków przemocy fizycznej, wyładowywał za to swoją wrogość w niewybrednych wymysłach. Tak np. po otrzymaniu od oddziałowych kilku raportów obwiniających naszą celę o kontaktowanie się z innymi celami za pomocą alfabetu Morse'a, naczelnik w towarzystwie oddziałowych przychodził pod drzwi naszej celi i przez odsłoniętą wizyterkę rozpoczynał rzucanie na nas gromów zwykle od słów: „Znowu stukaliście w ścianę, mordy bolszewickie. Już ja was tego oduczę. Nauczę was, bydlaki, szanować regulamin więzienny". Po wyliczeniu różnych kar, jakie można wymierzyć całej celi za to „przestępstwo", przechodził do wymysłów kierowanych pod moim adresem w rodzaju: „To ty, mordo bolszewicka, pachołku żydowski, kierujesz tym wszystkim, podburzasz innych więźniów przeciwko administracji. Spotka cię za to kara, na zawsze mnie zapamiętasz. ...Już jedną nogę wyrwali ci z dupy — czy ci to jeszcze mało? Możemy ci wyrwać drugą, żebyś prędzej zdechł. Ile płacili ci bolszewicy za twoją wywrotową robotę? — ty pachołku żydowski!". W tym miejscu swojej tyrady jakby się reflektował, jakby uważał za potrzebne przedstawić swój stosunek do Żydów, mówiąc dalej: „Nie wszyscy Żydzi są zdrajcami, wrogami Polski, bolszewickimi sługami. Są także Żydzi uczciwi, patrioci, którzy służyli w Legionach Piłsudskiego. Takich należy poważać l i szanować, jak dobrych Polaków". Następnie przeskakiwał na inny temat, np. zaczynał nam referować, co się dzieje w Związku Radzieckim, czerpiąc wiadomości z różnych opisów zamieszczanych w prasie polskiej, szczególnie w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym", wydawanym w Krakowie. Tyrady utrzymywane w tym duchu trwały niekiedy i pół godziny. Wysłuchiwaliśmy ich w milczeniu. Oprócz mnie wszyscy towarzysze siedzieli przy stole, nie zwracając wzroku w stronę wizyterki. Niekiedy uśmiechali się do siebie, co wywoływało u Pollaka wzmożoną furię różnych inwektyw. Ja natomiast podnosiłem się ze swego taboretu i stawałem w pobliżu drzwi na środku celi, mając twarz zwróconą do towarzyszy, w kierunku okna. W ten sposób dawałem naczelnikowi do zrozumienia, że w przypadku gdyby do celi wpadli oddziałowi z zamiarem pobicia towarzyszy, to w pierwszym rzędzie będą mieli ze mną do czynienia, gdyż natychmiast zagrodzę im drogę. A jak już wspomniałem, mnie nie bili, nie mieli odwagi znęcać się nade mną fizycznie nawet najgorsi oddziałowi. Jednocześnie stojąc w celi odwrócony tyłem do wymyślającego mi naczelnika, dawałem wyraz, że jego wymysły są mi obojętne, nie potrafią wyprowadzić mnie z równowagi, że może sobie mówić jak do ściany. Toteż ani razu się nie zdarzyło, żeby podczas takiego „referatu naczelnika" oddziałowi — na jego polecenie — usiłowali wpaść do celi z zamiarem pobicia moich współtowarzyszy. Czynili to jednak przy innych okazjach, o czym wspomnę za chwilę. [...] Co najmniej dwa razy do roku Pollak, nie zważając na reakcję komuny, przeprowadzał generalne bicie wszystkich więźniów politycznych. Działo się to w każdą rocznicę ustanowienia — obchodzonego uroczyście i rewolucyjnie — święta l Maja oraz w rocznicę rewolucji socjalistycznej w Rosji, tj. w dniu 7 listopada. W te dni wszyscy członkowie komuny podejmowali bowiem demonstracje przypinając sobie do marynarek i bluz czerwone wstążeczki lub kokardki. Używane do tego celu czerwone tasiemki lub różne skrawki czerwonej tkaniny komuna gromadziła przez całe miesiące, zdobywając je rozmaitymi sposobami — nie przedstawiało to większych trudności zwłaszcza w więzieniach, w których siedziały kobiety—przechowując ten materiał niemal w każdej celi. W myśl poleceń kierownictwa komuny w te dni więźniowie przypinali sobie kokardki zaraz po śniadaniu. W tym czasie na korytarzach była już zgromadzona cała służba więzienna, którą komenderował bezpośrednio naczelnik. Opierając się na wielokrotnych doświauczeniach, tak administracja, jak i komuna wiedziały, jak rozwijać się będzie akcja, jaki będzie jej przebieg. Dlatego w dniu l maja i 7 listopada każdy więzień wciągał na siebie wszystkie łachy, jakimi rozporządzał. Bicie rozpoczynało się na korytarzu, a pierwszymi ofiarami pałkarzy byli więźniowie tych cel, które w pierwszej kolejności wypuszczano do ubikacji lub na spacer. Każdy wychodził z celi udekorowany czerwoną kokardką, każdy też wiedział, że za chwilę znajdujący się na korytarzu strażnicy i oddziałowi rzucą się, by zerwać te kokardki i jednocześnie uruchomią pałki, bijąc gdzie popadnie. Tak było zawsze za czasów Pollaka, tak też rozpoczęła się akcja, której byłem uczestnikiem w dniu l maja 1933 r. Na brutalną napaść na korytarzu więźniowie odpowiadali krzykiem „nie bić, nie bić" i zawracali do swoich cel, które po wypuszczeniu ich na korytarz pozostawiano otwarte. Krzyk pierwszej grupy więźniów stanowił sygnał do rozpoczęcia protestu przez całą komunę. Zanim napadnięci na korytarzu zdołali dopaść do swoich cel, w całym więzieniu rozpoczynała się już potężna akcja protestu. Z każdego zasłoniętego żelaznym koszem okna celi wydobywały się na zewnątrz na ulicę przewlekłe fale skandowanych okrzyków i protestów: „Bjja, biją, nie bić, nie bić" Okrzyki wyrażały nie tylko protest całej komuny, lecz także były obliczone na zatrzymywanie i gromadzenie się przed więzieniem ludzi idących w tym czasie ulicą Gdańską. Do tego nie dopuszczała jednak granatowa policja, która zwykle już od rana zamykała ruch uliczny na określonym odcinku ulicy Gdańskiej, względnie nie pozwalała nikomu zatrzymywać się przed więzieniem. [•••] W małych celach mogło brać udział w napaści na więźniów najwyżej trzech strażników. Na więcej nie starczało miejsca. Zresztą nawet trójka nie mogła swobodnie wywrjać pałkami, przeszkadzała sobie wzajemnie. Do takich należała cela, w której siedziałem wraz z moimi współtowarzyszami. Pałkarze wpadali do nas dwukrotnie. Obraz tej pierwszomajowej akcji w naszej celi przedstawiał się bardzo interesująco. Została ona wytypowana jako pierwsza, od której rozpocznie się bicie komuny (po pobiciu więźniów z innej celi na korytarzu w czasie, kiedy zmierzali oni do ubikacji). Każdy z nas, podobnie jak wszyscy członkowie komuny, miał przymocowany nićmi do klapy marynarki czerwony pasek jakiejś tkaniny, imitujący kokardkę. Usłyszawszy krzyk bitych na korytarzu towarzyszy, cały zespół naszej celi podjął głośny protest. Zgodnie z ustalonym planem pięciu towarzyszy stanęło przy ułożonej przy ścianie pod oknem stercie sienników i z tego miejsca skandowali słowa protestu. Ja nato-mist, korzystając z przyznanej mi najwidoczniej przez naczelnika nietykalności fizycznej z tytułu mojego inwalidztwa, stanąłem w pobliżu drzwi zwrócony twarzą do wizyterki, by zagrodzić drogę pałkarzom do pozostałych towarzyszy. Nagle usłyszeliśmy pod naszymi drzwiami dwa strzały rewolwerowe i prawie jednocześnie otwarły się drzwi naszej celi, do której wpadło trzech pałkarzy — dwóch oddziałowych i jeden strażnik więzienny. Pierwszy z nich odepchnął mnie na ścianę w stronę kibla i natychmiast cała trójka, tłocząc się między ścianą a stołem, zaczęła bić pałkami towarzyszy, którzy zginając się nieco opierali swoje piersi i głowy zasłonięte rękami na stosie sienników, pozostawiając do bicia ramiona plecy i pozostałą część korpusu. Po paru sekundach pałkowania do celi wpadł naczelnik z rewolwerem w ręku, przyklęknął za stołem i kierując lufę pistoletu w stronę bitych towarzyszy, zawołał trzykrotnie: „puf, puf, puf' co miało oznaczać strzały. Naturalnie oprócz mnie żaden z towarzyszy nie mógł go wtedy nawet zobaczyć, gdyż każdy opierał swoją twarz na kocach przykrywających sienniki. Po tej komicznej scenie rzekomego strzelania pałkarze zaniechali bicia, łapali każdego za kołnierz, podnosili z sienników i zrywali z marynarki czerwoną wstążeczkę. Jeden z nich podszedł także do mnie i bez słowa wyrwał kokardkę z klapy mojej marynarki. Na tym pierwsza tura akcji w naszej celi została zakończona, cała czwórka z naczelnikiem na czele przerzuciła się do innej celi, my zaś otrząsnąwszy się z napaści podjęliśmy przerwany biciem refren protestu. [...] Ponowna napaść na naszą celę podjęta przez dwóch oddziałowych — tym razem bez udziału naczelnika — skończyła się pewnym niepowodzeniem. Jeden z oddziałowych zachowywał się dość pasywnie, nie miał widocznie chęci do bicia i chyba uczestniczył w tej napaści tylko dlatego, żeby drugi oddziałowy, będący jej inicjatorem, nie mógł go oskarżyć o uchylanie się od bicia komunistów. Ten drugi należał do naszych zażartych wrogów politycznych, komuna nadała mu miano „faszysty". Kiedy „faszysta" wpadł do naszej celi, miast zwykłej pałki gumowej używanej do bicia przez oddziałowych miał w ręku masywną, drewnianą pałkę w rodzaju styliska od łopaty. Ten ciężki, gruby kołek znajdował się stale w rogu więziennego korytarza obok wiadra z wapnem, mając przymocowany od dołu zwój szmat, spełniał funkcję pędzla, którym — po umoczeniu w wiadrze — więźniowie wapnowali opróżnione kible przed wniesieniem ich do celi. Tym właśnie kołkiem, po zerwaniu szmat, zamierzał posłużyć się „faszysta" przy biciu więźniów, wpadając do naszej celi. Ale zanim zdołał puścić w ruch swoją pałkę, którą mógł pogruchotać kości ofiarom napaści, natknął się od razu na mnie — stałem bowiem jak poprzednio na środku celi w pobliżu drzwi — ja zaś momentalnie chwyciłem go za rękę, wykręciłem ją i pałka znalazła się w mojej dłoni. Drugi oddziałowy, stojący jeszcze za drzwiami w korytarzu, przyglądał się temu biernie. „Faszysta" zaś, straciwszy pałkę, nie podjął nawet próby wyrwania jej z moich rąk, lecz szybko wycofał się z celi, którą oddziałowy natychmiast zamknął. Byliśmy później w kłopocie, co robić z tą pałką. Nikt nie domagał się od nas, by ją zwrócić. Znaleźliśmy rozwiązanie nie naruszające prestiżu administracji. Po zakończeniu akcji bicia, kiedy celę naszą wypuszczono do ubikacji, wziąłem tę pałkę ze sobą i po drodze pozostawiłem ją tam, gdzie zawsze się znajdowała, tj. w kącie korytarza, przy wiadrze z wapnem. Przypuszczam nawet, że o całym zajściu ani „faszysta", ani towarzyszący mu oddziałowy nie powiadomili swojego zwierzchnictwa, gdyż administracja nie zastosowała wobec mnie żadnych sankcji, ani żaden z jej pracowników nigdy o tym nie wspomniał. Ta pierwszomajowa rozprawa Pollaka z komuną trwała około dwóch godzin. W tym dniu — zgodnie z planem podanym z góry do wiadomości komuny przez jej kierownictwo — więźniowie wszystkich cel przez usta swoich delegatów odmówili przyjęcia obiadu, protestując w tej formie przeciwko temu, co ich przed chwilą spotkało ze strony administracji. Trzeba jednak zaznaczyć, że bicie więźniów, chyba nie bez zarządzenia naczelnika, utrzymane było w takich ramach, żeby nie zachodziła potrzeba przesyłania pobitych na izbę chorych do więzienia przy ulicy Targowej, a tym bardziej do szpitala poza więzieniem. Obrażenia, jakie odnieśli pobici, ograniczały się na ogół do większych lub mniejszych siniaków, głównie na ramionach i rękach. Większość nie miała żadnych widocznych śladów pobicia, co tłumaczy się bądź tym, że opancerzyli oni dobrze swoje ciało, nakładając na siebie wszystko, co tylko mogli, bądź też niektórzy oddziałowi, zapędzeni przez Pollaka do akcji bicia, wykonywali jego rozkaz bez entuzjazmu, używali swych pałek raczej symbolicznie, do maskowania bicia, a nie po to, by zadawać więźniom dotkliwe ciosy. Podkreślić także należy, że z akcji bicia administracja wyłączyła kobiety. Strażniczki więzienne w asyście męskich funkcjonariuszy administracji wpadając do cel więziennych zrywały tylko kobietom czerwone kokardki. Za udział kobiet w skandowaniu protestów wraz z całą komuną naczelnik zastosował wobec nich jakąś sankcję przewidzianą w regulaminie więziennym. [...] 3. Proces W maju 1933 r. otrzymałem akt oskarżenia obwiniający mnie o przynależność do KPP i prowadzenie w charakterze jej funkcjonariusza działalności wywrotowej i antypaństwowej w Łodzi, pod koniec tego miesiąca zasiadłem wraz z moimi współtowarzyszami na ławie oskarżonych w Sądzie Okręgowym w Łodzi. Niedługo przedtem, dzięki staraniom żony, dopuszczono do mnie do więzienia właściciela rzemieślniczego warsztatu ortopedycznego, który dokonał pomiarów mojej na pół bezwładnej nogi, a po kilku dniach przybył do mnie ponownie, by przymierzyć mi protezę i dostosowane do niej ortopedyczne obuwie. Robotę wykonał dobrze, z czego byłem bardzo zadowolony. Za pomocą protezy mogłem bowiem ukryć na zewnątrz swoje kalectwo, tj. poruszać się na ogół normalnie. Proteza miała kształt sznurowanej od stopy do kolana cholewki zrobionej z mocnej skóry, jej dolna część przeznaczona na umieszczenie stopy łączyła się jakby z brandzlem wykonanym z cienkiej, stalowej blachy, dobrze dopasowanym do podeszwy stopy, a całą konstrukcję protezy łączyły dwie stalowe niklowane sztabki, poruszające się na nitach umieszczonych naprzeciw obu kostek stopy, co umożliwiało podnoszenie jej w górę i opuszczanie w dół podczas chodzenia. Do podciągania stopy w górę służyły mocne taśmy gumowe, natomiast w dół mogłem odpychać stopę własnym wysiłkiem, gdyż umożliwiający ten ruch nerw nie był uszkodzony, funkcjonował normalnie. Po założeniu tej protezy, która stanowiła jakby wewnętrzny but, naciągałem na nogę sznurowany ortopedyczny trzewik o krótkich cholewkach, większy w swych rozmiarach od buta przeznaczonego dla prawej nogi. Oczywiście, noga uzbrojona w protezę pozostawała nadal nogą kaleką, nie mogłem się nią posługiwać jak nogą zdrową, lecz nie musiałem już kuśtykać. Proteza przykryta nogawicą spodni była na zewnątrz niewidoczna. Mogłem zatem udać się na rozprawę sądową nie zwracając niczyjej uwagi na to, że się nią posługuję. A dla mnie, dla mojego samopoczucia miało to wtedy niemałe znaczenie. Najbardziej bowiem każde kalectwo odczuwają ludzie młodzi, chcieliby oni ukryć na zewnątrz swoją ułomność, która rodzi u nich różne kompleksy. Jak już mówiłem, z grona towarzyszy aresztowanych wraz ze mną na Młynku, w więzieniu przy ulicy Gdańskiej osadzono tylko dwóch uczestników niedoszłej do skutku narady, których — podobnie jak i pozostałych — faktycznie nie znałem. Innych towarzyszy osadzono w więzieniu łódzkim przy ulicy Targowej. Nie ulega wątpliwości, że przyczyną tego podziału, a właściwie izolowania mnie od grupy aresztowanych na Młynku, było przede wszystkim dążenie łódzkiego Urzędu Śledczego do uchronienia prowokatora „Jana" przed zdemaskowaniem, a także uniemożliwienie mi nawiązania kontaktów z aresztowanymi, w celu przygotowania jednolitej taktyki obronnej w toku śledztwa i na rozprawie sądowej. „Defa" łódzka pragnąc skierować na fałszywe tory dochodzenia łódzkiej organizacji partyjnej, zmierzające do ustalenia przyczyn wsypy uczestników niedoszłej narady na Młynku i tym samym odwrócić uwagę od swego agenta jako sprawcy wsypy, opracowała szatański plan, który w pierwszej fazie realizacji przyniósł jej istotny sukces. Wśród wszystkich aresztowanych tylko ja jeden mogłem unicestwić ten plan, z czego zdawali sobie sprawę jego autorzy. Z punktu widzenia „defy" ścisła izolacja mojej osoby od pozostałych towarzyszy była więc rzeczą konieczną. Nie ulega wątpliwości, że kierownictwo grupy policyjnej przerzuconej z cmentarza na Chojnach na teren Młynka w celu aresztowania wszystkich delegatów narady, wkrótce po postrzeleniu mnie i zatrzymaniu uczestników mojej grupy zorientowało się, iż szpicle, którzy tego dokonali, popełnili -wielki błąd, zadziałali bowiem przedwcześnie. Aresztowanie części delegatów, a zwłaszcza strzały oddane do mnie ostrzegły drugą grupę delegatów przyprowadzoną na Młynek przez f Krawca. Grupa ta zorientowawszy się w sytuacji, rozproszyła się po lesie i zawróciła do Łodzi. Gdyby szpicle zaczekali na połączenie się obu grup i dopiero wówczas podjęli akcję likwidacyjną, odnieśliby pełny sukces, dokonaliby aresztowania ponad trzydziestu delegatów przybyłych na naradę. Pośpiech, jaki wykazali w stosunku do grupy, w której ja się znajdowałem, przyniósł im sukces tylko połowiczny. Delegatów z grupy Krawca nie przyłapali bowiem na gorącym uczynku, tj. na naradzie złożonej z uczestników z obu grup, gdyż do narady takiej nie doszło. Krawiec i delegaci z jego grupy uniknęli więc na Młynku aresztowania. Oczywiście, kierownictwo łódzkiego Urzędu Śledczego z Brylakiem na czele zostało dokładnie poinformowane przez prowokatora „Jana" o wszystkim, co tenże wiedział o naradzie i o ludziach, którzy mieli w niej uczestniczyć, a także o tym, co mówiłem ja i Krawiec podczas omawianego już wyżej spotkania w trójkę na podpunkcie przy cmentarzu, zwłaszcza o pierwotnej propozycji Krawca, by ze względu na zasypanie podpunktu zrezygnować z odbycia narady i przenieść ją na inny termin. Ponieważ Krawiec uniknął aresztowania na Młynku, a zarazem dzięki niemu ustaliliśmy — o czym „defę" poinformował prowokator „Jan" — że podpunkt przy cmentarzu na Chojnach został przez kogoś przekazany policji, co przemawiało za tym, iż wśród ludzi znających ten podpunkt znalazł się prowokator i czego siłą rzeczy łcdzka partyjna organizacja nie mogła pozostawić bez dochodzeń. „ttefa" łódzka wykorzystując fakt uniknięcia przez Krawca aresztowania podczas akcji policyjnej na Młynku, postanowiła użyć przeciwko niemu najpodlejszej, najbardziej jadowitej broni. Swoimi kanałami przesączyła ona do łódzkiej organizacji partyjnej oszczercze oskarżenie, jakoby Krawiec był prowokatorem, wobec czego nie został aresztowany, chociaż znajdował się na Młynku, gdzie miała się odbyć narada. To prowokacyjne posunięcie „defy" było obliczone z jednej strony na odsunięcie podejrzeń organizacji łódzkiej wobec rzeczywistego prowokatora i umożliwienie „Janowi" dalszej działaności w partii, a z drugiej strony na zniweczenie Krawca jako działacza partyjnego w oczach łódzkiej organizacji partyjnej i łódzkiej klasy robotniczej przez rzucenie na niego podejrzeń o zdradę. Dla tych przyczyn „defa" pozostawiała Krawca w spokoju przez dłuższy czas, zrezygnowała z jego aresztowania, chociaż dobrze wiedziała, że był on głównym organizatorem narady. Jednocześnie wkrótce po akcji policyjnej na Młynku, na podstawie informacji przekazanych „defie" przez „Jana", zostało aresztowanych wielu delegatów z grupy Krawca, których jednak w toku śledztwa zwolniono z więzienia z braku dowodów zamiaru wzięcia udziału w naradzie. Aresztowania tych delegatów, przy pozostawieniu Krawca na wolności, sprzyjały przyjęciu się w Kierownictwie łódzkiej organizacji partyjnej szerzonego przez „defę" oszczerstwa o prowokacji Krawca. Oszczerstwo „defy" tylko ja mogłem zdemaskować. Nikt bowiem poza mną i prowokatorem „Janem" nie wiedział o tym, że właśnie Krawiec wyrażał wobec nas wątpliwości, czy powinniśmy podjąć próbę odbycia narady. To właśnie było głównym powodem izolowania mnie od pozostałych towarzyszy aresztowanych w związku z naradą, osadzenia ich w więzieniu przy ulicy Targowej. Toteż przez cały okres śledztwa oszczerstwo to nie doszło do mojej wiadomości. Dowiedziałem się jedynie od Jadczakowej, która odwiedziła mnie w szpitalu, że Krawiec nie został aresztowany, o czym już wspomniałem. Z informacji tej wyprowadziłem wniosek, że cała grupa delegatów przybyłych na Młynek wraz z Krawcem ocalała przed aresztowaniem w rezultacie podjętej przeze mnie próby ucieczki. W rzeczywistości strzały szpicla uratowały grupę przed aresztowaniem na Młynku, jednak później niektórzy z tej grupy zostali przez policję zatrzymani i osadzeni na pewien czas w więzieniu, przy pozostawieniu na wolności Krawca. Niestety, kierownictwo łódzkiej organizacji partyjnej dało się wprowadzić w błąd, poszło torem wytyczonym przez „defę" i odsunęło Krawca od pracy partyjnej, jako podejrzanego o zdradę. Bezpodstawne podejrzenia robotniczego działacza rewolucyjnego, jakim był Krawiec, mogły pociągnąć za sobą nieobliczalne następstwa. Nie wiem jednak, jak rozwijał się cały ten proces związany z jego osobą. Wiem tylko, że po kilku miesiącach, czy tygodniach „defa" aresztowała Krawca, jako głównego — obok mnie — organizatora narady, posadziła go na ławie oskarżonych, a Sąd Okręgowy w Łodzi wymierzył mu — tak samo jak mnie — cztery lata węzienia. Ale nawet po rozprawie sądowej pozostałem nadal izolowany zarówno od Krawca, jak i pozostałych towarzyszy, którzy otrzymali niższe wymiary kary. [...]3 Wiem jednak, że aresztowanie Krawca nie wpłynęło na zrewidowanie przez kierownictwo łódzkiej organizacji partyjnej podejrzeń, jakie żywiło ono do niego. Pod pręgierzem oskarżeń o zdradę pozostawał on nawet po rozprawie sądowej i przetransportowaniu go do więzienia w Sieradzu, gdzie odsiadywał otrzymany wyrok wraz z innymi skazanymi przez sąd w tej sprawie. Mnie natomiast po wyroku sądowym konsekwentnie izolowano od niego i pozostałych współtowarzyszy z ławy oskarżonych, gdyż z więzienia przy ulicy Gdańskiej w Łodzi przewieziono mnie do więzienia w Łęczycy. Wymowa tego faktu jest jednoznaczna. Chodziło nadal o to, by także w sieradzkiej komunie więziennej utrzymywać szkalujące dobre imię Krawca podejrzenia, uniemożliwić mi jego obronę na gruncie przedstawienia faktycznego stanu rzeczy. 3 Na tej i najbliższych stronach pominięto kilka szczegółowych rozważań związanych z zebraniem pod Łodzią, gdzie Gomułka został aresztowany. Wydarzenia te zostały opisane w poprzednim rozdziale. Krawiec, wobec którego kierownictwo łódzkiej organizacji partyjnej podejmowało już w przeszłości sankcje partyjne za przeciwstawianie się sekciarskiej polityce partii i w 1930 r., usunęło go z tego powodu ze składu członków Komitetu Okręgowego KPP jako „prawicowca" i „renegata", tym razem nie wytrzymał presji fałszywych oskarżeń, załamał się psychicznie i odseparował się od komuny. Podobno później, po zdemaskowaniu „Jana" jako prowokatora, komuna sieradzka usiłowała naprawić krzywdę wyrządzoną Krawcowi i przyjęła go w swoje szeregi. Ale skrzywdzony tak dotkliwie przez partię Krawiec postanowił pozostać poza ramami komuny. W 1935 r. po odsiedzeniu dwu i pół roku więzienia wyszedł na wolność w rezultacie zwrócenia się do władz państwowych o przedterminowe zwolnienie go z więzienia. W związku z tym partia uznała go za renegata. Krawiec nie przestał jednak być rewolucjonistą. Wskazują na to dalsze jego losy. W latach poprzedzających napaść Niemiec hitlerowskich na Polskę pracował w Łodzi w charakterze tkacza, uczestniczył aktywnie w działalności klasowego ruchu zawodowego, był nawet znowu aresztowany i osadzony w więzieniu za działalność komunistyczną, lecz wskutek braku dowodów po kilku tygodniach wyszedł na wolność. Jak dowodzą powojenne publikacje przedstawiające życiorys Józefa Krawca, w okresie okupacji początkowo podjął on pracę w Niemczech, w Hanowerze — prawdopodobnie w obawie przed aresztowaniem — lecz wkrótce powrócił do Łodzi, gdzie pracował przez kilka lat w różnych zakładach włókienniczych. 11 listopada 1943 r. został wraz z kilkoma komunistami łódzkimi aresztowany przez gestapo , jako podejrzany o działalność komunistyczną i przynależność do PPR". Czy odpowiada to prawdzie, czy był on powiązany z jakąś organizacją podziemną — nie zostało ustalone. Po krótkim pobycie w łódzkim więzieniu przy ulicy Targowej, 23 grudnia 1943 r. został wywieziony do hitlerowskiego obozu śmierci w Oświęcimiu. W lipcu 1944 r. przewieziono go do obozu w Gusen, a potem został osadzony w obozie koncentracyjnym w Mathausen, gdzie 25 kwietnia 1945 r. zmarł w szpitalu obozowym. [...] Na rozprawie żaden z oskarżonych nie przyznawał się do winy. Wszyscy utrzymywali, że na Młynku znaleźli się w charakterze wycieczkowiczów, udając się tam na niedzielny wypoczynek. Nikt też ani w śledztwie, ani na rozprawie sądowej nie przyznawał się do jakiejkolwiek znajomości ze mną. Faktycznie, poza jednostkami, nikt z oskarżonych nie orientował się bliżej, w jakim charakterze działałem w Łodzi, żaden zaś nie znał mojego nazwiska. Ja także nie przyznawałem się do winy, zaprzeczyłem wszystkiemu, o co obwiniał mnie prokurator i akt oskarżenia, tłumaczyłem swój pobyt w Łodzi względami natury prywatnej, m.in. zbadaniem możliwości uzyskania pracy, a znalezienie się w gronie nie znanych —jak utrzymywałem—mi ludzi odpoczywających na murawie w lesie, dokąd się wybrałem na spacer, uzasadniałem zamiarem odpalenia papierosa od jednego z nich i porozmawiania przy tej okazji w sprawie zdobycia pracy. Zobaczywszy nadbiegających osobników z pistoletami w ręku, nie chcąc być świadkiem jakiejś awantury, podjąłem próbę ucieczki bez zdawania sobie sprawy, kim są ci osobnicy i wówczas zostałem postrzelony. Oczywiście tej mojej wersji obrony przeczyła tajna informacja dostarczona sądowi przez Urząd Śledczy. Ale z prawnego punktu widzenia sąd mógł wydać na mnie — podobnie i jak na pozostałych oskarżonych — wyrok skazujący dopiero po udowodnieniu mnie, że moja wersja obrony nie odpowiada prawdzie. Wymagało to jednak wezwania na rozprawę i przesłuchania w charakterze świadka prowokatora „Jana". Ponieważ sąd tego nie uczynił, gdyż nie chciał demaskować prowokatora, a wyrok skazujący oparł wyłącznie na zatajonych przed oskarżonymi i ich obrońcami informacjaach Urzędu Śledczego, pochodzących od tegoż prowokatora, działał zatem niepraworządnie, dopuścił się pogwałcenia przepisów postępowania określonych kodeksem karnym. Orzekający komplet sędziowski miał do wyboru: albo zdemaskować agenta Urzędu Śledczego prowokatora „Jana" przez wezwanie go na rozprawę jako faktycznie jedynego świadka dowodowego i na podstawie jego zeznań uznać oskarżonych za winnych naruszenia prawa i skazać ich na karę więzienia, albo wobec uchylenia się Urzędu Śledczego od złożenia wniosku o wezwanie na rozprawę sądową swojego informatora jako świadka oskarżenia, potraktować dostarczony sądowi przez Urząd Śledczy materiał zawierający konfidencjonalne informacje w przedmiotowej sprawie za bezwartościowy, wskutek braku świadka potwierdzającego prawdziwość tych informacji i zwolnić wszystkich oskarżonych z więzienia śledczego wskutek braku dostatecznych dowodów ich winy. W tym duchu utrzymywałem w dalszej części słowa końcowego swoją obronę, polemizując z szefem łódzkiej „defy" Brylakiem, który występując przed sądem jako świadek oskarżenia, powoływał się w swoich zeznaniach obciążających mnie i innych oskarżonych na konfidencjonalne informacje, jakimi rozporządza kierowany przez niego Urząd Śledczy. W tej polemice omijałem jednak jakiekolwiek krytyczne aluzje skierowane bezpośrednio pod adresem sądu. Po prostu nie chciałem prowokować tego trzyosobowego zespołu sędziowskiego, z którego jeden z sędziów był trochę głuchy i zazwyczaj przy wysłuchiwaniu wyjaśnień oskarżonego na postawione mu pytania przykładał dłoń do ucha, by lepiej słyszeć jego odpowiedź, przy czym dłoń układał w taki sposób, że zginał tylko jeden, dwa lub trzy palce, a pozostałe palce miał wyprostowane. W ten sposób pokazywał on oskarżonemu, jaki wyrok otrzyma. Jeśli na przykład przykładając dłoń do ucha wszystkie palce trzymał wyprostowane, oznaczało to, że oskarżony otrzyma pięć lat więzienia. Jeśli zaś zginał jeden lub dwa palce, zapowiadał tym samym oskarżonemu, że sąd wymierzy mu karę czterech lub trzech lat więzienia. Uważałem przeto za właściwe nie drażnić tej bestii i całego sądu w swoim słowie końcowym. Kładłem natomiast nacisk na to, że zeznania Brylaka są nie udokumentowane i niewiarygodne, gdyż zostały oparte na informacjach rzekomych konfidentów policji, których nazwisk nie ujawnił, nie sprowadził ich na salę sądową dla złożenia zeznań, wobec czego konfidencjonalne dane nie mogą przedstawiać dla sądu wartości materiału dowodowego. Nie miałem oczywiście żadnych złudzeń, że argumentacja moja wpłynie na podważenie zeznań Brylaka i krytyczne ustosunkowanie się do nich zespołu sędziowskiego. Wszystko wskazywało na to, że w procesach przeciwko komunistom sanacyjne sądy spełniały rolę narzędzia policji politycznej. Niezawisłość sądów, kierowanie się zasadami praworządności wobec komunistów — tej praworządności, jaką w Polsce przedwrześniowej określały obowiązujące przepisy prawne — w olbrzymiej większości przypadków sprowadzały się w praktyce do fikcji. Toteż nie przyznając się do winy i zwracając się do sądu o zwolnienie z więzienia, czyniłem jedynie zadość rytuałowi stosowanemu powszechnie przez komunistów na rozprawach sądowych. Moja samoobrona zawarta w słowie końcowym była jednak nie tylko krytyką „defy" posługującej się informacjami konfidencjonalnymi jako materiałem dowodowym, lecz w istocie rzeczy uderzała także w sąd, który informacje takie uznawał za wystarczającą podstawę do wydania wyroku skazującego. Zastosowana przeze mnie forma i treść przemówienia zachwyciła wprost mojego obrońcę adwokata [Henryka] Birencweiga, który składając mi — w czasie przerwy w rozprawie — gratulacje z tego tytułu, wyraził się, że mnie adwokat był niepotrzebny, że on, jako mój obrońca, czuł się na rozprawie zbyteczny. Ten młody podówczas i niedoświadczony obrońca komunistów wyrażał chyba szczerze swoje myśli. Natomiast moja samoobrona pogrążyła mnie raczej w oczach sądu, jako niebezpiecznego komunistę, o czym świadczy wymierzona mi kara 4 lat więzienia i pozbawienia praw obywatelskich na okres 6 lat. Wyroki skazujące poniżej czterech lat więzienia otrzymało 11 moich współtowarzyszy z ławy oskarżonych, aresztowanych wraz ze mną na Młynku, a mianowicie: Andrzej Gruszecki, Stanisław Chruściński, Bronisław Stachurski, Józef Hazelmajer, Adam Pieleszak, Szloma Pia-secki, Brunon Szyndler, Józef Bednarek, Antoni Bieliński, Bolesław Banaszkiewicz i Julian Gawlicki. Kilkunastu innych delegatów aresztowanych w związku z naradą na Młynku zwolniono z więzienia przed rozprawą sądową po kilkumiesięcznym śledztwie. Oprócz wymienionych sąd skazał także na cztery lata więzienia Józefa Krawca, którego „defa" — z przyczyn wyłuszczonych wyżej — aresztowała najpóźniej i włączyła do sprawy jako kierownika łódzkiej Lewicy Związkowej działającego z ramienia KPP i głównego organizatora narady na Młynku. Tak przedstawia się finisz zniweczonych przez prowokatora „Jana" przygotowań Lewicy Związkowej do samodzielnego strajku powszechnego włókniarzy łódzkich, strajku, który miał być proklamowany na dniach i miał wszystkie szansę powodzenia. [...] 4. Tułaczka po więzieniach W kilka tygodni po wyroku, chyba w początkach lipca 1933 r. przewieziono mnie do więzienia karnego w Łęczycy i posadzono w celi przeznaczonej dla sześciu więźniów. Była to cela obszerniejsza niż ta, w której siedziałem w Łodzi. Do spania służyły drewniane nary, które rozkładało się na noc, z rana zaś wraz z siennikiem zawieszało się je na ścianie. Wtedy było w celi dość przestronnie, co pozwalało poruszać się w niej swobodnie 3-4 więźniom jednocześnie. Skład więźniów w naszej celi został skompletowany raczej przypadkowo, bez określonej myśli przewodniej, chyba że administracja kierowała się przy tym doborze zbliżonymi rozmiarami kary, jakie sądy wymierzyły poszczególnym oskarżonym. Być może, że jej dążeniem było także utrudnienie nowo przybyłym więźniom politycznym nawiązanie kontaktów z kierownictwem łęczyckiej komuny, separowanie ich możliwie jak najdłużej od starych członków komuny, obeznanych już ze stosunkami i warunkami istniejącymi w tym więzieniu. Rzeczywiście, upłynęło dość sporo czasu, zanim zdołaliśmy z grubsza rozeznać sytuację. Spośród towarzyszy celi znałem tylko Stefana Misiaszka z Czeladzi w Zagłębiu Dąbrowskim. Zetknąłem się z nim kiedyś z okazji jakiejś narady czy konferencji partyjnej KPP przeprowadzonej w niemieckiej części Górnego Śląska, o czym już wspomniałem. Jego nazwisko poznałem jednak dopiero w celi. Pozostałej czwórki nie znałem. Pochodziła ona z różnych stron kraju. Jeden z nich, robotnik kapepowiec o nazwisku Bajszczak był warszawiakiem, przed aresztowaniem zamieszkiwał na Targówku, na Pradze. Drugi, którego nazwiska nie pamiętam, wywodził się z drobnomieszczaństwa żydowskiego w Wilnie, należał do KPZB. Mimo słabej kondycji fizycznej i częściowego paraliżu jednej ręki, ten nikły wzrostem współtowarzysz celi był bardzo ruchliwy, wesoły i rozmowny, lepiej niż którykolwiek z nas umiał podchodzić do oddziałowych, usposabiać ich przychylnie do naszej celi przez umiejętne podsuwanie im przy odbiorze przesyłek pocztowych od rodziny jakiejś paczki przedniego tytoniu (25 gr wagi) albo pudełka jakichś lepszych papierosów, a także coś ze smakołyków żywnościowych, jeśli znajdowały się w przesyłce. Tę formę prezentów przekształciliśmy później w stały system, włączając także przesyłki po- cztowe dla innych więźniów naszej celi. Prezenty te przekazywał zawsze nasz wilnianin poszczególnym oddziałowym tylko w cztery oczy, bez czyjejkolwiek obecności. Dzięki temu oddziałowi ci zaniechali stosowania do naszej celi różnych szykan i dokuczliwości, z jakimi spotykaliśmy się z ich strony w pierwszych tygodniach po przybyciu do łęczyckiego więzienia. Nie mogliśmy jednak neutralizować w ten sposób więcej niż dwóch do trzech oddziałowych. Nie mieliśmy na to ani możliwości materialnych, ani też nie wszyscy oddziałowi byli na to podatni. Nazwiska trzeciego z rzędu członka komuny naszej celi także nie pamiętam. Był to młody, rosły, dobrze zbudowany członek KZMP, przed aresztowaniem pracował jako robotnik gdzieś w województwie kieleckim, choć tego nie jestem pewien. Z charakteru był bardzo odważny, wobec administracji więziennej nawet agresywny. W tym sensie stanowił on pewne przeciwieństwo Misiaszka, który nigdy się nie denerwował, nie podnosił głosu, zachowywał się bardzo spokojnie — powiedziałbym nawet — ospale, ale jako komunista należał do ofiarnych, oddanych bez reszty partii działaczy rewolucyjnych. Ostatni z kolei współlokator naszej celi — o ile pamiętam nazywał się Ptaszyński — znalazł się w więzieniu przypadkowo, wskutek swojej naiwności. Przed aresztowaniem nie miał on nic wspólnego nie tylko z KPP, lecz w ogóle z jakimkolwiek postępowym ruchem społecznym. W czasie aresztowania pełnił służbę wojskową w jakiejś jednostce kawaleryjskiej. Przed poborem do wojska pracował w gospodarstwie rolnym swego ojca w województwie warszawskim. Umiał więc obrządzać konie, miał z nimi codziennie do czynienia. W wojsku należał do wyróżniających się żołnierzy, został nawet awansowany do rangi starszego kawalerzysty. Nazywaliśmy go więc „ułanem". Nasz ułan został zakwalifikowany na komunistę przez pracowników II Oddziału działającego w jego jednostce kawaleryjskiej. Wśród żołnierzy tej jednostki z całą pewnością znajdowali się również komuniści, związani organizacyjnie z KPP, czego dowodzi fakt, że kiedyś rozkolportowano w koszarach czy w ich obrębie ulotki komunistyczne skierowane do żołnierzy. Jedną z nich znalazł nasz ułan. Zapoznał się dokładnie z jej treścią, lecz —jak opowiadał nam w celi — nie zrozumiał wszystkiego, o czym była w niej mowa. Najbardziej podobało mu się to, że ulotka krytykowała oficerów, ci zaś —jak sam doświadczył — dawali się dobrze żołnierzom we znaki. Z lekturą taką spotkał się po raz pierwszy w życiu. O znalezieniu ulotki nie powiadomił żadnego ze swoich zwierzchników, postanowił natomiast zapoznać z nią swoich najbliższych kolegów. Chciał po prostu pochwalić się przed nimi, że znalazł takie ciekawe pismo ulotne krytykujące oficerów, a także liczył na to, iż wspólnie z kolegami, opierając się na ich zdaniu, rozszyfruje łatwiej znaczenie innych spraw omawianych w ulotce, których sam nie mógł dobrze zrozumieć. Kierując się tymi przesłankami zebrał w obrębie koszar, w jakimś ustronnym miejscu kilku swoich kolegów i sylabizując słowo za słowem odczytał im treść ulotki. Ale zasięg ich świadomości politycznej nie przekraczał ram świadomości naszego ułana. Epizod ten wyczerpał całą działalność „komunistyczną" Ptaszyńskiego, zrodzoną przez przypadek na gruncie kompletnej ignorancji politycznej. Kolportaż ulotek Wydziału Wojskowego KPP w koszarach zmobilizował pracowników „dwójki" do szerokiej penetracji wśród żołnierzy w sprawie wykrycia sprawcy tego czynu. Wysiłki „dwójki" okazały się wprawdzie bezowocne, lecz podczas przesłuchiwań żołnierzy i dociekań, czy któryś z nich nie natknął się na taką ulotkę, jeden z żołnierzy, którym Ptaszyński ulotkę tę odczytywał, ujawnił ten fakt, podał nazwiska swoich kolegów uczestniczących w tej „czytance" bez zdawania sobie sprawy, jakie konsekwencje może to za sobą pociągnąć. Naturalnie, nasz ułan znalazł się od razu za kratami. „Dwójka" zatrzymała także jego kolegów, którym odczytał on ulotkę, podjęła skrupulatne dochodzenie w przekonaniu, że odkryła lub co najmniej wpadła na ślad organizacji komunistycznej działającej w tej jednostce wojskowej. Każdy z zatrzymanych i izolowanych od siebie żołnierzy bez wahań przyznawał się do uczestnictwa w zorganizowanym przez Ptaszyńskiego omawianym wyżej spotkaniu, on sam także potwierdzał ich zeznania, przedstawiał zgodnie z prawdą wszystkie okoliczności. Nie potrafił tylko w sposób przekonywający wyjaśnić, dlaczego po znalezieniu ulotki nie przekazał jej natychmiast oficerowi dyżurnemu. Trudno przypuszczać, by prowadzący dochodzenie pracownicy „dwójki" mogli mieć wątpliwości co do tego, że wszyscy zatrzymani włącznie z Ptaszyńskim, to polityczni analfabeci, nie mający żadnego związku z ruchem komunistycznym. Niemniej Ptaszyński oskarżony o kolportaż ulotek komunistycznych, stanął przed sądem wojskowym, który wymierzył mu karę 4 lat więzienia, pozbawił na wiele lat praw obywatelskich oraz usunął z szeregów wojska. Jego kolegów „dwójka" zwolniła z aresztu wskutek braku jakichkolwiek podstaw do wytoczenia im sprawy. W więzieniu łęczyckim siedziałem około trzy i pół miesiąca. W istniejących tam podówczas warunkach oraz lokalnym usytuowaniu naszej celi, które uniemożliwiało porozumiewanie się z innymi celami zajmowanymi przez komunistów za pomocą alfabetu Morse'a, nie zdołałem w tym okresie zbudować trwałej łączności z kierownictwem komuny, dowiedzieć się, kto wchodzi w jej skład, poznać bliżej stosunki, jakie ukształtowały się między administracją a więźniami politycznymi itp. W każdym razie, jeśli chodzi o naszą celę, to przez cały ten okres stworzone nam przez administrację warunki pod wieloma względami były gorsze, niż w innych więzieniach nie wyłączając więzienia śledczego w Łodzi. Tam mogliśmy prenumerować prasę codzienną, korzystać z więziennej biblioteczki, a w pewnym zakresie także z książek przesyłanych z wolności, natomiast w więzieniu łęczyckim administra- cja nie dopuszczała do nas gazet i książek z wolności, pozbawiała nas nawet dostępu do biblioteczki więziennej rzekomo za naruszanie regulaminu więziennego. W więzieniu łódzkim administracja zezwalała na grę w szachy, szachownice i figury szachowe nadesłane z wolności znajdowały się chyba w każdej celi. W Łęczycy nie zezwalano na to. W tych warunkach postanowiliśmy zrobić szachownicę i figury szachowe sposobem praktykowanym w więzieniach. Za pomocą zaostrzonego trzonka łyżki służącej za nóż gospodarzowi naszej celi, wyryliśmy na drewnianym blacie stołu szachownicę, tj. 64 kwadraciki, zakreślając pola czarne posiadanym nielegalnie fioletowym ołówkiem, a figury szachowe zrobiliśmy z chleba więziennego, który przedtem należało przeżuć w ustach, zrobić z niego przez domieszkę śliny elastyczny surowiec w postaci bardzo trwałej masy o rozmiarach mieszczących się w ustach. Z tej elastycznej masy można było ukształtować każdą figurę szachową, która po wyschnięciu stawała się twarda jak kamień. Wtedy nanosiło się na figury odpowiednie kolory, by odróżnić białe od czarnych. Jeśli do produkcji tego surowca używano także białego chleba, malowanie figur stawało się zbyteczne. Z wyrobionej w ustach masy z białego chleba powstawały figury zaliczane do białych, a z razowca więziennego lepiło się figury koloru czarnego. [...]* W Łęczycy pełniłem również funkcję delegata celi i z racji sprawowania tego obowiązku występowałem wobec administracji z protestami, zażaleniami i żądaniami w imieniu wszystkich swoich współtowarzyszy. Kierownictwo administracji więziennej nie uznawało formalnie żadnego przedstawicielstwa komuny, a więc i delegatów cel zajmowanych przez komunistów. Faktycznie tolerowało mnie jednak w tym charakterze, jeśli występowałem w celi wobec oddziałowego lub przodownika. Wyższa hierarchia do celi nie zachodziła. Do aspiranta lub do naczelnika należało się zgłaszać o przyjęcie drogą służbową, meldując o tym oddziałowemu, ale wyłącznie w sprawach osobistych. Jako delegat celi miałem tę drogę zamkniętą. W związku z jakimś protestem, względnie żądaniem utrzymanym w dość ostrej formie, przedstawionym w imieniu naszej celi na apelu wieczornym, oddziałowy lub przodownik złożył na mnie raport karny do naczelnika więzienia. W rezultacie konfliktu, jaki zaistniał między mną jako delegatem celi a administracją oddziału, zostałem ukarany na dwa dni karcerem, w tym w ciągu jednej doby karę tę zaostrzono przez zastosowanie twardego łoża i ograniczenie pożywienia do chleba i wody. Na dwa dni karceru bez zaostrzeń skazano także jednego z moich współtowarzyszy, owego kazetempowca, który w czasie sporu z administracją nie mógł się pohamować i solidaryzując się ze mną skierował pod jej adresem kilka cierpkich, krytycznych słów. 4 Tu i na następnych stronach pominięto część opisów życia więziennego. f Z uwagi na moje inwalidztwo dobrze znane administracji więziennej, pełniąc funkcję delegata celi byłem przeświadczony, że nie zastosuje ona wobec mnie żadnych sankcji, zwłaszcza w postaci karceru. W Łęczycy, korzystając z protezy, wychodziłem wprawdzie z celi na spacery, zwłaszcza że była to pora letnia, lecz brałem ze sobą stołek do siedzenia i zazwyczaj przez całą godzinę siedziałem na nim przy małym klombie, wokół którego spacerowali w kółko towarzysze. Spacerowanie w protezie, zwłaszcza po tym niewielkim obwodzie koła było dla mnie dość uciążliwe, a ponadto pragnąłem oszczędzać ortopedyczne obuwie, nie miałem bowiem pewności, czy po jego zniszczeniu będę miał możliwość zaopatrzenia się w nowe. A miałem przed sobą jeszcze trzy lata do odsiedzenia. Toteż w karcerze, różniącym się zresztą od zwykłej celi tylko brakiem jakiegokolwiek sprzętu, poza drewnianą pryczą i kiblem, zachowywałem się bardzo niesfornie. Od razu, gdy się tam znalazłem i usłyszałem od przodownika o wymierzonej mi karze — z celi wezwano mnie bowiem bez uprzedzenia — podniosłem ostry protest, żądałem wezwania lekarza, by orzekł, czy ze względu na stan mojego zdrowia karanie mnie karcerem jest w ogóle dopuszczalne itp. Ale nikt nie miał zamiaru wysłuchiwać moich protestów i żądań. Strażnik zamknął drzwi karceru, ja zaś pozostawszy sam ze sobą kontynuowałem bezsilne protesty w formie śpiewu piosenek więziennych, jakie tylko znałem. Po pewnym czasie usłyszałem śpiew kazetempowca, którego osadzono w sąsiednim karcerze. Przez małe, zamknięte i zasłonięte koszem okienko karceru niewiele z tego przedostawało się na zewnątrz, słowa pieśni czy próby rozmowy więźnia nie przedostawały się w sposób zrozumiały z jednego karceru do drugiego. W pierwszym dniu obiad i kolację kalifaktor przyniósł mi do karceru, a po spożyciu posiłku zabrał opróżnione naczynie i łyżkę. W następnym dniu otrzymałem z rana tylko normalną dzienną porcję więziennego razowca (400 gr) i dzbanek z wodą. Strażnik zakomunikował mi dopiero wtedy, że obiadu i kolacji nie otrzymam już i natychmiast zamknął drzwi, nie chcąc słuchać moich protestów. Znów śpiewałem aż do ochrypnięcia, powtarzając po kilka razy różne piosenki. Ze strony administracji nikt na to nie reagował. Wtórował mi tylko mój współtowarzysz z sąsiedniego karceru. Wieczorem jak zwykle wypuszczono mnie do ubikacji. Wróciwszy do karceru nawet nie zauważyłem od razu, że z drewnianej pryczy zniknął słomiany siennik. Zorientowałem się dopiero po chwili, że zabrano go podczas mojej nieobecności. Zacząłem walić w drzwi karceru w celu odzyskania siennika, jednak bezskutecznie. Jak oświadczył mi strażnik, karę karceru zaostrzono mi także przez skazanie na twarde łoże. W rezultacie moich protestów przeciwko ukaraniu mnie karcerem bez zasięgnięcia opinii lekarza oraz domagania się przyjęcia mnie w tej sprawie przez naczelnika, wkrótce po powrocie do celi zostałem wezwany do lekarza. Więzienie w Łęczycy nie miało ani szpitala, ani żadnych leczniczych urządzeń, ani też stale funkcjonującej służby zdrowia. Obowiązki lekarza więziennego pełnił tam lekarz powiatowy z Łęczycy, który od czasu do czasu, na wezwanie administracji przychodził do więzienia i przyjmował na badanie skierowanych przez administrację więźniów. W przypadkach uznanych przez niego za konieczne chorych więźniów przesyłano do innych więzień, posiadających własne lecznice i stałą opiekę lekarską. Ten starszy już wiekiem lekarz powiatowy, może nawet dobry internista, lecz nie orientujący się zbyt dobrze w schorzeniach mojego typu, wymagających zaopiniowania i postawienia diagnozy przez lekarza o specjalizacji chirurgicznej, po dość dokładnym zbadaniu mojej nogi wydał pisemne orzeczenie, że na skutek niewłaściwego zrostu kości udowej po postrzale nad kolanem mojej nogi kształtuje się „sztuczny staw", czemu może zapobiec tylko zabieg chirurgiczny. W konkluzji postawił wniosek o natychmiastowe przewiezienie mnie do innego więzienia, posiadającego warunki do dokonania takiego zabiegu. Rezultatów swoich badań i wyprowadzonych z nich wniosków nie skrywał przede mną, podał je do moiej wiadomości. Każda administracja więzienna pozbywa się bardzo chętnie niesfornych więźniów lub więźniów przysparzających jej kłopotów. W moim przypadku obydwie te cechy wchodziły w rachubę. Niewiele czasu upłynęło więc od wydania wspomnianego orzeczenia lekarskiego, gdy pod eskortą policjanta przetransportowano mnie pociągiem do więzienia w Warszawie. Nastąpiło to chyba w pierwszych dniach października 1933 r. Przed wyjazdem z Łęczycy zwróciłem się o wydanie na moje ręce drobnej sumy figurującej na koncie mojego depozytu więziennego w wysokości kilkunastu złotych, motywując to potrzebą opłacenia dorożki za przewiezienie mnie z dworca kolejowego w Warszawie do więzienia, jako że marsz na piechotę sprawiał mi trudności, zwłaszcza z tobołkiem w ręku zawierającym mój rzeczowy depozyt więzienny. Przedłożyłem też administracji alternatywną propozycję, by z własnego budżetu przekazała odpowiednią sumę eskortującemu mnie policjantowi na opłacenie dorożki w Warszawie. Chociaż bezpośrednie dysponowanie przez więźniów środkami finansowymi było w zasadzie zakazane, administracja przyjęła moją pierwszą propozycję, tj. przekazała mi do rąk depozyt pieniężny, wypłacając policjantowi z budżetu więziennego tylko odpowiednią sumę na zakup biletów kolejowych. Zwracając się o przekazanie mi sumy figurującej na moim koncie finansowym, miałem również inny cel. Pragnąłem mianowicie uniknąć nałożenia mi kajdanków na ręce, co podczas transportowania więźniów, nie wyłączając politycznych, było z reguły stosowane. Nie mogłem przecież wydatkować tych pieniędzy, mając ręce zakute w kajdanki. Podróż z Łęczycy do Warszawy odbyłem przeto jak normalny pasażer, jeśli nie brać pod uwagę towarzyszącego mi policjanta. Dojazd dorożką do więzienia w Warszawie okazał się tym bardziej dla mnie konieczny, ponieważ eskortujący mnie policjant — który nie znał Warszawy i w Łęczycy, nie otrzymał dokładnych instrukcji, do jakiego więzienia powinien mnie odstawić—polecił dorożkarzowi w odpowiedzi na jego pytanie, by zawiózł nas do więzienia przy ulicy Pawiej. Dopiero kiedy za bramą „Pawiaka" służba więzienna otwarła doręczoną jej przez policjanta kopertę okazało się , że Łęczyca skierowała mnie nie na „Pawiak", lecz na Mokotów. Musieliśmy przeto zawrócić, wsiedliśmy w inną dorożkę i pojechaliśmy do więzienia mokotowskiego, naturalnie i tym razem na mój koszt, wynikły wskutek gapiostwa policjanta. Na Mokotów trafiłem w niesprzyjającym dla mnie okresie. Liczyłem na to, że w mokotowskim szpitalu więziennym, dokąd zgodnie z zaleceniem lekarza w Łęczycy powinienem był zostać skierowany, znajdę opiekę i pomoc lekarską, zaistnieją warunki umożliwiające postawienie właściwej diagnozy i doprowadzenie mojej nogi do lepszego stanu, nawet — gdyby okazało się to konieczne — w drodze zabiegu chirurgicznego. Tymczasem nic z tego nie wyszło. Po przybyciu do więzienia zostałem skierowany na oddział znajdujący się na ostatnim piętrze gmachu więziennego, składający się z kilkudziesięciu wąziutkich pojedynek, tzw. klatek, zajmowanych przez więźniów politycznych. W jednej z takich klatek osadzono również mnie. Traktowałem to jako prowizorkę poprzedzającą przeniesienie mnie do szpitala po zapoznaniu się przez administrację i kierownictwo szpitala z orzeczeniem lekarza łęczyckiego. Należało to do normalnego trybu postępowania w takich przypadkach. Nie wątpię też, że po upływie kilku lub najwyżej kilkunastu dni zostałbym przeniesiony z oddziału „klatek" na oddział szpitalny mieszczący się w odrębnym budynku. Jednak w tym właśnie czasie kierownictwo komuny mokotowskiej zarządziło podjęcie przez całą komunę akcji, w celu zmuszenia administracji do cofnięcia jakichś zarządzeń uszczuplających dotychczasowe uprawnienia więźniów politycznych, względnie do polepszenia warunków życia więziennego. Oczywiście w takiej sytuacji administracja skierowała swoją uwagę i wysiłki przede wszystkim na złamanie akcji komuny, pozostawiając na razie na uboczu sprawy poszczególnych więźniów, w tym także sprawę przeniesienia mnie do szpitala. Cele — klatki w więzieniu mokotowskim należały do najlepszych cel, w jakich przebywałem w wszystkich innych więzieniach. Ich główną zaletą były duże, normalne okna pozwalające więźniom oglądać wszystko, co znalazło się w polu zasięgu ich wzroku. Pojedynki te były tak wąskie, a ich okna tak szerokie, że więźniowie sąsiadujących z sobą cel wyciągnąwszy dobrze ręce za kraty mogli nawet stykać wzajemnie swoje palce. Stojąc przy oknie mogli też prowadzić rozmowy używając normalnego głosu. Metalowe ramy łóżka, zaopatrzonego w sprężynową drucianą siatkę, na której leżał siennik wypchany morską trawą, przystosowany do unoszenia nieco w górę w miejscu, gdzie spoczywała głowa więźnia, zamykało się na dzień na ścianie w pozycji poziomej. Opuszczone do spania zajmowało około dwóch trzecich szerokości celi. Pośrodku okna, na ścianie przymocowany był niewielki metalowy blat stolika, dostosowany do opuszczania w dół, podobnie jak oparcie znajdujące się w niektórych wagonach kolejowych. Za tym stolikiem znajdował się okrągły stołek pozbawiony oparcia i zabetonowany w posadzkę o czarnym, asfaltowym kolorze. Szafka wisząca na ścianie, dzbanek na wodę oraz kibel uzupełniały umeblowanie celi. Rannego mycia twarzy można było dokonywać przy umywalkach znajdujących się w obszernym pomieszczeniu przeznaczonym także na ubikacje. Kible wystawiane przez więźniów za drzwi celi opróżniali więźniowie kryminalni, sprawujący funkcje kalifaktorów, po czym wydezynfeko-wane zwracali na poprzednie miejsce. Do sprzętu znajdującego się w celi należała także włosiana szczotka do zamiatania asfaltowej posadzki oraz blaszana szufelka. Każdy więzień był zobowiązany do utrzymywania czystości w celi, wykonywał osobiście wszystko, co wchodziło w ten zakres. Cele wyglądały schludnie, miały czyste malowane ściany, nie było w nich pluskiew czy innego robactwa, tak bardzo dokuczliwego w niektórych więzieniach. Szczegóły te są o tyle istotne, że jedną z form walki z administracją, zastosowaną przez nas na polecenie kierownictwa komuny, była odmowa zamiatania cel i utrzymywania ich w czystości. Ta forma walki nie miała żadnego sensu, w istocie rzeczy pogarszała warunki zdrowotne więźniów, obracała się więc przeciwko nim. Były wtedy ciepłe jesienne dnie, okna naszych cel pozostawały otwarte przez całe doby, a przez nie przedostawał się do cel niesiony wiatrem kurz. Nasze do niedawna czyste cele przekształciły się wkrótce w zbiorowisko brudu i kurzu. Ponieważ okna mieliśmy otwarte, przy każdym otwieraniu drzwi przez oddziałowych, zwłaszcza w dniach wietrznych, powstawał przeciąg podnoszący w celi tumany kurzu, przerzucając je na szeroki hol. Ta głupia forma akcji przypomina mi szeroko znaną wśród kapepow-ców, jeszcze bardziej bezmyślną, a zarazem dziwaczną akcję, podjętą bodaj w 1937 r. w więzieniu dla kobiet w Fordonie, w związku z zarządzeniem administracji nakazującym więźniarkom politycznym przebranie się w odzież więzienną. Kierownictwo komuny sprzeciwiło się temu, a wobec zabrania kobietom własnej odzieży wydało polecenie, by wszystkie więźniarki nie wkładały na siebie żadnego odzienia, nawet bielizny, by chodziły nago nie tylko w celach, lecz także wszędzie, dokąd zostaną przez administrację wezwane. Akcja ta miała miejsce w miesiącach letnich i zakończyła się przegraną dopiero po upływie kilku tygodni. Nie wiem, jak długo trwała akcja w więzieniu mokotowskim w przedstawionej wyżej formie. W każdym razie w okresie mojego przebywania w tym więzieniu nie została zakończona. Administracja zajmowała nieustępliwe stanowisko wobec żądań komuny, postanowiła złamać jej opór, głównie na drodze przetransportowania części więźniów politycznych — z pewnością najbardziej aktywnych — do innych więzień w kraju. Na liście ofiar wytypowanych do wysyłki za udział w tej niefortunnej akcji znalazłem się i ja, w pierwszej kolejności. Pewnego dnia, chyba z końcem października lub w początkach listopada 1933 r., administracja więzienia mokotowskiego przekazała mnie pod konwojem policjanta do więzienia w Białymstoku, dokąd skierowała także orzeczenie lekarza więziennego w Łęczycy o stanie mojego zdrowia. Więzienie w Białymstoku było zatem czwartym z kolei i zarazem ostatnim więzieniem, w którym odsiadywałem wyrok otrzymany w Łodzi. Ale i w tym więzieniu nie zagrzałem zbyt długo miejsca. Już w początkach marca 1934 r. otrzymałem bowiem urlop zdrowotny, czyli po upływie z górą 19 miesięcy od momentu aresztowania mnie na Młynku, znalazłem się znowu na wolności. Towarzyszące temu okoliczności przedstawiam poniżej. W przeciwieństwie do tego, co dotychczas powiedziałem na kartach tych wspomnień o ludziach tworzących policyjno-sądowy aparat państwowy powołany do walki z ruchem komunistycznym, tym razem będę mówił o niektórych kierowniczych pracownikach tego aparatu innym, pozytywnym językiem, niezmiennie jedynie przedstawiając fakty zgodnie z prawdą. W więzieniu białostockim stworzono nie spotykany przeze mnie w żadnym więzieniu system maltretowania, okradania i okrutnego obchodzenia się z ludźmi po zamknięciu się za nimi bram więziennych. Wszyscy nowo przybyli więźniowie musieli przejść przez tzw. kwarantannę, trwającą do 14 dni. Każdego z nich osadzano w specjalnej dużej celi, w której rządy sprawowała kilkuosobowa grupa zbirów kryminalnych, dowodzona przez silnego i rosłego, liczącego około 30 lat zbója, którego administracja więzienna wyznaczyła na komendanta celi. Większość nowo przybyłych więźniów, ci zwłaszcza, którzy sami zgłaszali się do więzienia dla odsiedzenia wyroku sądowego przynosiła ze sobą tzw. wałówki zawierające głównie chleb, masło i słoninę, niekiedy także kiełbasę, tytoń lub machorkę. Oczywiście przed doprowadzeniem więźniów do celi administracja sprawdzała zawartość tych wałówek, przynoszonych zwykle w jakimś worku lub tobołku. Więzień znalazłszy się za progiem celi przystawał zazwyczaj i rozglądał się wokół niepewnym wzrokiem. Wtedy podchodził do niego komendant celi, mierzył go od góry do dołu zbójeckim spojrzeniem, po czym mówił rozkazującym głosem: „Chodź za mną". Doprowadzał go do stołu ustawionego przy okiennej ścianie celi, wypytywał skąd pochodzi, za co został skazany itp. w końcu polecał mu, by wyłożył na stół całą zawartość worka lub tobołka. Jeśli więzień wykonał posłusznie rozkaz, wtedy komedant zapytywał go: „Co przenaczasz dla nas?", tj. dla niego i dla otaczających nowo przybyłego kilku zbirów, stanowiących wraz z komendantem stałą obsadę sprawującą władzę w celi. Nawet w przypadku, gdy właściciel wałówki przeznaczał połowę jej zawartości dla zbirów, pragnąc resztę zatrzymać dla siebie, dowódca zbirów krzycząc piorunującym głosem, że to za mało, sam dokonywał podziału wałówki, przeważającą jej część i najlepsze produkty zabierał dla siebie i dla swoich kumpli, pozostawiając resztę jej właścielowi. W razie najmniejszego protestu z jego strony spadało na niego z tyłu parę ciosów i kuksańców, zbiry odrzucały go od stołu, a herszt całą zawartość wałówki rozdzielał między nich, przeznaczając dla siebie najlepsze kąski. Ograbiony i pobity więzień w najlepszym razie znajdował później w swoim worku tylko razowy, żytni chleb, zazwyczaj chłopskiego wypieku, jeśli przyniósł go z sobą. Chleb biały banda zabierała dla siebie. Cała ta operacja grabicieli odbywała się na oczach wszystkich więźniów, których liczba pod koniec kwarantanny dochodziła nieraz do 30. Nikt nie odważył się zaprotestować przeciwko temu choćby jednym słowem, nikt nie stanął w obronie ograbionego i maltretowanego więźnia. Mógł nawet rozpaczliwie krzyczeć, co niewątpliwie słyszał każdy oddziałowy na korytarzu, jednak drzwi celi nigdy się nie otwarły. Wszystko to bowiem znajdowało akceptację administracji, nie mogło odbywać się bez zgody i wiedzy naczelnika więzienia. Grabienie, bicie i maltretowanie nowo przybyłych więźniów, najrozmaitsze formy naigrywania się z nich, stanowiły bowiem istotę systemu kwarantanny. Więźniowie, po okresie kwarantanny kończącej się doprowadzeniem ich do łaźni pod prysznice, gdzie po kąpieli otrzymywali czystą bieliznę, przechodzili na oddziały do normalnych cel w stanie zastraszenia, byli już odpowiednio przygotowani do bezwzględnego posłuszeństwa i uległości wobec administracji. Ponadto kwarantanna pomyślana została także jako czynnik odstraszający przed recydywą, tj. przed ponownym wkroczeniem więźnia na drogę przestępstwa po odcierpieniu kary i wyjściu na wolność. Dotyczyło to zwłaszcza więźniów skazanych na krótkoterminowe kary więzienia, rekrutujących się głównie ze wsi, ze środowiska chłopskiego, którzy po raz pierwszy weszli w kolizję z prawem i znaleźli się w więzieniu za rozmaite drobne przestępstwa. [...] Przez celę zbiorczą przechodzili wszyscy nowo przybyli więźniowie łącznie z tymi, których przesyłano do Białegostoku z innych więzień. Tych ostatnich jednak nikt nie maltretował, pozostawiano ich w spokoju, byli ono jakby wyłączeni z praktyk stosowanych w czasie kwarantanny przez komendanta celi i jego grupę wobec innych więźniów. Osobiście więc byłem tylko świadkiem różnych wyczynów bandy.(...) Na izbę chorych w szpitalu więziennym zostałem przeniesiony natychmiast po zbadaniu stanu zrostu kości udowej za pomocą aparatu rentgenowskiego. Chirurg, który przeprowadzał prześwietlenie nogi, badając zrost kości złamanego uda ze wszystkich stron, był wyraźnie zaskoczony wynikiem swoich badań. Jego pierwszą reakcją było pytanie, czy kiedykolwiek robiono mi zdjęcie złamanej kości? Oczywiście zaprzeczyłem. Dowiedziałem się wtedy od niego, że prześwietlenie wykazało alarmujący wynik, dziwił się, że w ogóle mogę się poruszać przy takim stanie nogi, że dotychczas nie nastąpiła katastrofa spowodowana rozerwaniem się tkanki kostnej w miejscach, gdzie wystąpił słaby zrost złamanego uda. [...] W tym stanie rzeczy lekarz zakazał mi jakichkolwiek spacerów i zarządził umieszczenie mnie w szpitalu, zezwalając na opuszczanie łóżka dla spożywania posiłków i dla załatwiania osobistych potrzeb. Zarazem przepisał mi jakiś środek leczniczy pobudzający wytwarzanie i rozwój tkanki kostnej, w celu zapełnienia szczeliny powstałej w miejscu złamania kości i doprowadzenie w ten sposób do mocnego zrośnięcia się uda na całej złamanej przestrzeni. Składniki chemiczne tego lekarstwa nie są mi znane. Trzy razy dziennie po każdym posiłku otrzymywałem od felczera łyżkę stołową gęstego, bardzo słonego i niesmacznego płynu, który nazywałem solanką. W późniejszym okresie, po kontrolnych prześwietleniach nogi porcję tę lekarz zmniejszył do dwóch łyżek, a pod koniec do jednej łyżki dziennie. Prawdopodobnie uboczne działanie tej solanki wpływało szkodliwie na stan i funkcjonowanie nerek, gdyż podczas badań kontrolnych lekarz zawsze mnie indagował, czy w tym zakresie nie odczuwam jakichś dolegliwości. W szpitalu przebywałem chyba z górą dwa miesiące, w tym przez okres około czterech tygodni — zgodnie z zaleceniem lekarza — prawie nie opuszczałem łóżka. Umieszczono mnie w sali szpitalnej o dwóch dużych, lecz zakratowanych oknach, w której znajdowało się 7 łóżek szpitalnych wyposażonych w normalną pościel. Drzwi tej sali prowadzące na korytarz, do ubikacji i do pokoju stołowego zamykano tylko na noc i na dwie godziny w porze poobiadowej. Utrzymywanie porządku w sali i na zewnątrz należało do obowiązków zdrowych więźniów kryminalnych przydzielonych do obsługi oddziału szpitalnego. Medyczną opiekę codzienną nad chorymi sprawował w sali felczer. On dostarczał pacjentom lekarstw przepisanych przez lekarza, dopilnowywał realizacji wszystkich jego zaleceń, mierzył chorym temperaturę itp. Niekiedy używał do pomocy więźnia mającego jakieś kwalifikacje medyczne. [...] Jeden z więźniów politycznych, z którym przebywałem w szpitalu, cierpiał na jakąś chorobę żołądkową i inne dolegliwości. Był on młodszy i znacznie niższy ode mnie, bardzo szczupły i wychudzony wskutek swoich dolegliwości żołądkowych. Leczono go głównie za pomocą diety. Był to robotnik narodowości żydowskiej, zatrudniony przed aresztowaniem w drobnej wytwórczości w Białymstoku, gdzie zamieszkiwał wraz z rodzeństwem. Na sali felczer przydzielił mu łóżko sąsiadujące z moim. Rozdzielała nas tylko szafka szpitalna stojąca między łóżkami. Obydwaj byliśmy z tego bardzo zadowoleni, gdyż — jak się okazało — obydwaj graliśmy w szachy. Co ważniejsze, nasze umiejętności gry były niemal jednakowe, jeden nie przewyższał drugiego. Przy zbyt wielkiej różnicy poziomu gra staje się bowiem nieciekawa dla obu partnerów. Gdy wynik gry jest przesądzony i z góry wiadomo, kto będzie zwycięzcą, przestaje to być interesujące. Mój partner początkowo trochę mnie nastraszył, gdy mi powiedział, że w zorganizowanym przez związek szachistów turnieju szachowym w Białymstoku zajął drugie miejsce. Pierwsza partia rozgrywana z wicemistrzem Białegostoku odbierała mi trochę pewności siebie, obawiałem się, że w paru posunięciach mogę dostać mata i zdyskwalifikuję się w jego oczach jako partner szachowy. Toteż grałem ostrożnie, nastawiałem się na taktykę defensywną, starałem się przewidzieć każdą możliwą kombinację przeciwnika. On zaś, widocznie pewny swojej wyższości, nie bardzo mnie doceniał, zrobił podczas rozwiniętej już gry nie przemyślane do końca posunięcie, które pozwalało mi wygrać jakąś figurę i stworzyło dla mnie bardzo dogodną sytuację na szachownicy. W rezultacie ta pierwsza partia z wicemistrzem szachowym Białegostoku zakończyła się moim zwycięstwem. Nurtujący mnie przedtem kompleks niższości znikł, wygrana napełniała mnie dumą, której jednak starałem się nie pokazywać. Wiedziałem już z doświadczenia, jak boleśnie odczuwa każdy partner wszelkie chełpienie się odniesionym nad nim zwycięstwem. Odtąd nie było dnia, byśmy nie grali w szachy. Ponieważ obydwaj mieliśmy zalecenie lekarza opuszczania łóżka tylko w razie konieczności, prowadziliśmy grę w pozycji leżącej. Między łóżkami stawialiśmy taboret, a na nim normalną szachownicę dużych rozmiarów. Siły nasze były wyrównane. Po pierwszej przegranej mój partner grał już ostrożnie, przesuwał swoje figury po dokładnym przemyśleniu, starał się przewidzieć rozmaite możliwości, jakie stwarza każde posunięcie na szachownicy, co w końcu dało mu nade mną przewagę i przyniosło mi mata. Przegrana podrywała mnie z kolei do mobilizacji przy zachowaniu spokoju wewnętrznego — każde podenerwowanie przynosiło niemal zawsze nową porażkę — i tak ze zmiennym szczęściem spędzaliśmy nad szachownicą po kilka godzin dziennie. Wtedy to właśnie dokonałem ciekawego odkrycia pewnych właściwości cechujących moją osobowość, mój ustrój wewnętrzny. Pewnego razu, leżąc w łóżkach, spędziliśmy przy grze w szachy cały dzień, z krótką przerwą obiadową. W przedwieczornej porze felczer, jak zawsze, wręczył wszystkim chorym termometry, po czym wyszedł z sali, a po upływie ok. 10 minut wrócił, by stwierdzić wykazaną u chorych temperaturę i nanieść jej rozmiary na tabliczkę zawieszoną na tylnej części łóżka. Gdy — nie patrząc na wyniki — zwróciłem i ja termometr felczerowi, ten nieoczekiwanie zapytał mnie, skąd się wzięła u mnie podwyższona temperatura. Miałem bowiem zawsze normalną ciepłotę ciała. Tym razem termometr wykazywał 37,5 stopnia. Sam się zdziwiłem tym faktem, felczer zaś przypuszczał chyba, że potarłem rtęć termometru i w ten sposób sfałszowałem wynik. Potrząsnął więc termometrem, rtęć opadła w dół i ponownie założył mi osobiście termometr pod pachę. Nie odchodząc ode mnie, przeczekał 10 minut, wyjął termometr i przekonał się, że wykazuje on znowu 37,5 stopnia gorączki. Naniósł ten wynik na moją tablicę, zapytał, czy mi coś nie dolega, zbadał jeszcze tętno, które okazało się także wyższe niż normalnie, lecz podobnie jak ja, nie mógł dopatrzyć się przyczyny zaistniałych zmian. W następnym dniu wróciło wszystko do normy, lecz kiedy znowu spędziłem cały dzień przy szachach wystąpiły u mnie te same nienormalności, co poprzednio. Tym razem zaczęłem kojarzyć obydwa fakty: całodzienną grę w szachy i podniesioną pod wieczór temperaturę ciała oraz przyspieszone tętno. Nie byłem jednak na 100% pewny, czy źródłem tych zaburzeń w funkcjonowaniu mojego organizmu jest rzeczywiście długotrwała, połączona z dużym naprężeniem nerwowym i psychicznym gra w szachy. By się o tym upewnić raz jeszcze powtórzyłem ten eksperyment. Wynik był taki sam. [...] O odkryciu przyczyny powodującej u mnie ponadnormatywny stan temperatury ciała oraz wzmożone tętno nie poinformowałem felczera ze zrozumiałych względów. Z całą pewnością zakazałby mi gry w szachy, a być może ta gra zostałaby w ogóle uznana za szkodliwą dla więźniów. Ale od tej pory, mimo zamiłowania do gry, uprawiałem ją z umiarem. Podczas kuracji szpitalnej mniej więcej co dwa tygodnie opiekujący się mną chirurg przeprowadzał badania kontrolne dla zapoznania się ze zmianami, jakie pod wpływem przepisanych mi środków leczniczych zachodziły w tkankach kostnych złamanego uda. Wyniki tej rentgeno-diagnostyki były dla mnie pomyślne. Dziura w kości udowej, mająca kształt długiej i poważnej szczeliny zaistniałej wskutek niedokładnego złożenia uda, stawała się coraz mniejsza, zapełniała ją rozrastająca się tkanka kostna, spajająca coraz mocniej ze sobą obie części rozbitej pociskiem kości udowej. Pod koniec zażywania, w coraz mniejszych dawkach wspomnianej solanki, pobudzającej wytwarzanie się tkanki kostnej, po z górą dwumiesięcznym pobycie w szpitalu, prześwietlenie wykazało całkowity zrost złamanego uda, w rezultacie czego istniejąca w nim poprzednio dziura zupełnie zanikła, jej miejsce zapełniała nowo wytworzona tkanka kostna. Wszelkie niebezpieczeństwo ponownego złamania uda w miejscu zrostu kości, zagrażające mi stale od momentu zdjęcia wyciągu z nogi w szpitalu łódzkim, zostało w ten sposób raz na zawsze usunięte. Chirurg miał wielką satysfakcję z osiągniętych wyników leczenia. Oczywiście wszystkie inne następstwa postrzału, o których była już i mowa, pozostały nie zmienione. Pełny zrost połamanej kości uda nie mógł także zmienić nieprawidłowego jej układu, jaki się ukształtował w rezultacie zabiegów zastosowanych w szpitalu łódzkim. Koniec górnej, tj. biodrowej części złamanej skośnie kości udowej znajdował się nadal tuż pod skórą, nieco z boku nad stawem kolanowym. W połączeniu z uszkodzeniem nerwu skokowego uniemożliwiało to—zresztą już na zawsze — normalne funkcjonowanie mięśni nogi, poczynając od stawu biodrowego, a nawet wyżej, aż do końca nogi, włączając całą stopę. [...] 5. Urlop zdrowotny, odzyskanie wolności W okresie przebywania w szpitalu białostockim żona moja, którą informowałem w listach o przyczynach przenoszenia mnie z więzienia do więzienia, podjęła bez mojej wiedzy starania w Prokuraturze Generalnej w Warszawie o zwolnienie mnie na urlop zdrowotny. O pomoc w tej sprawie zwróciła się do Stefanii Sempołowskiej — osobistości szeroko znanej w kołach politycznych, występującej oficjalnie wobec władz sądowych z ramienia Patronatu nad Więźniami Politycznymi w Polsce — przekazując jej moje listy z więzienia, w których m.in. przedstawiałem także orzeczenie lekarza więziennego w Białymstoku o stanie mojej nogi oraz jego decyzję skierowania mnie do szpitala więziennego. Z kolei listy te Sempołowska przekazywała do Prokuratury Generalnej i na ich podstawie wnioskowała o zarządzenie przerwy w odsiadywaniu wymierzonej mi kary dla przeprowadzenia zabiegów leczniczych w warunkach wolności. Jej interwencje w prokuraturze stanowiły istotną pomoc w podjętych jednocześnie przez moją żonę staraniach w tejże prokuraturze o zwolnienie mnie na urlop zdrowotny. Stanowisko prokuratora generalnego zajmował podówczas prokurator Rudnicki, a jego zastępcą był prokurator Wojciechowski (lub Wójci-cki)5. Obydwaj ci wysokiej rangi urzędnicy państwowi, stojący u szczytu sanacyjnego aparatu sądowniczego, na przykładzie życzliwego ustosunkowania się do przedłożonych na ich ręce wniosków w mojej sprawie, 5 W okresie międzywojennym nie istniał urząd Prokuratury Generalnej. Naczelnym prokuratorem był miiaster sprawiedliwości. Przy poszczególnych sądach funkcjonowały odpowiednie prokura ,ury. Kazimierz Rudnicki, o którym tu mowa, zajmował w 1934 r. stanowisko prokuratora Sądu Apelacyjnego w Warszawie, a więc szefa prokuratury w tej apelacji. Był to bardzo wysoki urzędnik wymiaru sprawiedliwości, władny podejmować decyzje w sprawie przerw w odbywaniu kary więzienia. Rudnicki był prawnikiem wybitnym. Oskarżał w wielu znanych procesach, m.in. w procesie Eligiusza Niewiadom-skiego o zabójstwo prezydenta Narutowicza oraz w procesie zabójców min. Bronisława Pierackiego. Zastępcą prok. Rudnickiego w omawianym okresie był wiceprokurator Mieczysław Woycicki. wykazali rzadko spotykane w tym środowisku obiektywne podejście do komunistów, jako swoich przeciwników politycznych. Nie wykluczam, że ich pozytywny stosunek do starań mojej żony o udzielenie mi urlopu zdrowotnego mógł wypływać w pewnym stopniu z negowania potrzeby użycia broni przeciwko mnie przez policję łódzką, co w konsekwencji sprowadziło na mnie kalectwo. Pragnę też podkreślić, że mimo braku formalnego związku małżeńskiego łączącego mnie z żoną, nie kwestionowali oni jej uprawnień do występowania w tym charakterze. Wprost przeciwnie, odnosili się do niej z wielką uprzejmością, przyjmowali ją w pierwszej kolejności, przed innymi petentami oczekującymi w poczekalni. Nader wymowny dla oceny postępowania w omawianej sprawie obydwu tych kierowniczych pracowników Prokuratury Generalnej jest także fakt, że załatwili oni pozytywnie interwencję o zwolnienie mnie z więzienia na urlop zdrowotny wbrew opinii chirurga, leczącego mnie w białostockim szpitalu więziennym. Przyczynił się do tego szczególny zbieg okoliczności. Mianowicie, opinia tego lekarza — wydana na żądanie Prokuratury Generalnej skierowane do naczelnika więzienia w Białymstoku — została oparta na przedstawionych wyżej wynikach leczenia w szpitalu więziennym. Na tej podstawie ustosunkował się on negatywnie do udzielenia mi urlopu zdrowotnego. Chociaż opinia o stanie mojego zdrowia nadesłana do Prokuratury Generalnej na ogół odpowiadała prawdzie, jednak chirurg, będący jej autorem, pominął milczeniem swoją własną propozycję, jaką mi przedłożył przed skierowaniem mnie ze szpitala do celi, potrzebę odpiłowania mi części końcowej złamanej kości udowej. Okoliczność ta podważyła w oczach Prokuratury Generalnej wiarygodność opinii. Przedstawione wyżej okoliczności ujawniły się podczas audiencji udzielonej mojej żonie przez zastępcę prokuratora generalnego Woj-ciechowskiego [Woycickiego], któremu prokurator generalny Rudnicki zlecił prowadzenie mojej sprawy. Wtedy to prokurator Wojciechowski na naleganie żony o przyspieszenie zwolnienia mnie na urlop zdrowotny oświadczył, że według opinii lekarza więziennego stan mojej nogi uległ polepszeniu i nie wymaga leczenia w warunkach wolnościowych. Wówczas dała mu ona do przeczytania mój list, w którym m.in. zawiadamiałem ją o wysuniętej przez chirurga sugestii usunięcia mi części źle zrośniętej kości udowej. Prokurator Wojciechowski [Woycicki] był wyraźnie zaskoczony tą wiadomością. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu zaważyła ona na deczyzji Prokuratury Generalnej w sprawie udzielenia mi urlopu zdrowotnego. Nie ulega jednak wątpliwości, że potrzeba dokonania zabiegu chirurgicznego — o czym pisałem w owym liście — a co przemilczał w swojej opinii chirurg więziennego szpitala w Białymstoku — była mocnym argumentem przemawiającym za zwolnieniem mnie z więzienia. Po zapoznaniu z treścią mojego listu, prokurator Wojciechowski [Woycicki] przeszedł do gabinetu prokuratora Rudnickiego — ich biura sąsiadowały ze sobą — dla przekonsultowania z nim sprawy, a po powrocie do swojego gabinetu oświadczył żonie, że Prokuratura Generalna wyraża zgodę na udzielenie mi urlopu zdrowotnego na okres dwóch miesięcy pod warunkiem złożenia kaucji w wysokości 300 złotych. Prawdopodobnie uzgodnił on już przedtem z prokuratorem Rudnickim, że w przypadku, gdyby ten warunek okazał się niemożliwy do spełnienia, należy mnie zwolnić bez kaucji. Żona rzeczywiście nie była w stanie wpłacić jakiejkolwiek kaucji. Pracowała wtedy po linii partyjnej albo w Komitecie Warszawskim, albo na Prawej Podmiejskiej i z tego tytułu otrzymywała nieregularnie niewielkie zapomogi partyjne. Nie stać ją było nawet na utrzymanie dziecka, które musiała oddać na wychowanie mojej rodzinie w Krośnie. Oświadczyła przeto prokuratorowi, że żadnej kaucji złożyć nie może, a jeśli Prokuratura Generalna będzie podtrzymywać to żądanie, przekreśli tym samym swoją decyzję o udzielenie mi urlopu. Prokurator dawał jej do zrozumienia, że chyba może postarać się o pożyczkę dla wpłacenia tej sumy — miał tu z pewnością na myśli partię jako pożyczkodawcę — w toku rozmowy obniżył wysokość żądanej kaucji do 150 zł, lecz wobec niemożliwości wpłacenia przez żonę jakiejkolwiek sumy, zgodził się ostatecznie na zwolnienie mnie bez kaucji z zastrzeżeniem, wyrażającym nurtującą go obawę: „Żeby tylko nie uciekł, żeby tylko nie uciekł". 6. Co robić dalej? Byłem wielce zaskoczony, gdy pewnego dnia, gdzieś w połowie marca 1934 roku, administracja więzienna powiadomiła mnie, że na podstawie decyzji Prokuratury Generalnej zostaję zwolniony na urlop zdrowotny. Dopiero po przybyciu do Warszawy dowiedziałem się od żony o przebiegu podjętych przez nią i przez Sempołowską starań w mojej sprawie, zakończonych tak pomyślnym rezultatem. Od razu stanęło przede mną pytanie: co dalej? Na co mam się orientować, czy na leczenie w kraju, czy też starać się o wyjazd do Związku Radzieckiego i tam oddać się w ręce lekarzy radzieckich? Alternatywa ta sprowadzała się wyłącznie do stanowiska, jakie w tej sprawie zajmie Sekretariat KPP. Moim głębokim pragnieniem był wyjazd do Związku Radzieckiego. Tam widziałem dla siebie nie tylko najlepsze warunki lecznicze. Dążenie do wyjazdu wiązałem także z możliwością skierowania mnie na szkołę partyjną KPP, na tzw. Leninówkę w Moskwie. Zwróciłem się zatem do kierownictwa partii o wysłanie do Związku Radzieckiego, motywując to zarówno koniecznością leczenia nogi, jak i pragnieniem dostania się do tej szkoły. Jednocześnie, nie wiedząc, jak i kiedy sprawę tę przesądzi kierownictwo partii, a także by nie wzbudzać podejrzeń Prokuratury Generalnej odnośnie moich zamiarów, podjąłem pewne kroki przygotowawcze do zapewnienia sobie możliwości leczenia szpitalnego w kraju. Obie te ewentualności wymagały paru tygodni, zanim mogłem się upewnić, na którą z nich mam się faktycznie orientować i ostatecznie finalizować. Przyjęcie drugiej ewentualności — w przypadku niemożliwości realizacji pierwszej — czyli rozpoczęcie leczenia w kraju mogłem opóźniać, ale tylko w ramach mojego urlopu zdrowotnego. W kilka czy kilkanaście dni po zwolnieniu mnie z więzienia udałem się przeto do Stefanii Sempołowskiej, by podziękować jej za starania, jakie poczyniła w mojej sprawie w Prokuraturze Generalnej, oraz by w ramach sprawowanego przez nią patronatu nad więźniami politycznymi — współpracowała ona w tym czasie z „Czerwoną Pomocą", tj. MOPR6 w Polsce — zechciała mi załatwić badania specjalistyczne stanu mojej nogi i ewentualne przeprowadzenie zabiegu chirurgicznego w jednym z warszawskich szpitali. O pierwszej ewentualności nie wspomniałem jej oczywiście ani słowem. Sempołowska przyjęła mnie w swojej kancelarii — spotkałem tam wówczas po raz pierwszy jej współpracownika [Juliusza] Rydygiera — bardzo sympatycznie. Ta majestatycznie wyglądająca matrona w długiej, ciemnej sukni, o regularnych rysach twarzy, liczyła wówczas około 70 lat. Mówiąc o moim zwolnieniu, przytaczała słowa bliskiego jej przyjaciela, obrońcy więźniów politycznych przed sądami carskimi, późniejszego dyplomaty w okresie Polski międzywojennej, Stanisława Patka, który opierając się na własnych doświadczeniach mawiał do niej: „Kto nie ma matki, żony lub narzeczonej, ten z więzienia nie wyjdzie". Do mojej prośby ustosunkowała się przychylnie. W ciągu paru dni zgłosiłem się do niej ponownie i wówczas powiadomiła mnie, bym się zgłosił do Szpitala Św. Ducha przy ulicy Elektoralnej w Warszawie, gdzie zostanę zbadany przez profesora-neurologa, pracującego w tym szpitalu, który orzeknie, jakie zabiegi lecznicze należy zastosować w moim przypadku. Niestety, nazwisko profesora nie zachowało się w mojej pamięci. Pamiętam jedynie, że nosił on nazwisko o niepolskim brzmieniu i prawdopodobnie był narodowości żydowskiej. Profesor ten, do którego zgłosiłem się w wyznaczonym przez Sempołowska terminie, współdziałał prawdopodobnie z MOPR-em. Przyjął mnie bowiem bezpłatnie, odnosił się do mnie bardzo uprzejmie, zbadał stan mojej nogi skrupulatnie. Na jego żądanie zobrazowałem przebieg stosowanych do tej pory wobec mnie metod i środków leczenia, łącznie z opinią i propozycją chirurga szpitala więziennego w Białymstoku. W konkluzji wyniósł on orzeczenie, że bez otwarcia nogi w miejscu jej l " • MOPR — Międzynarodowa Organizacja Pomocy Rewolucjonistom. złamania nie można bezbłędnie ustalić przyczyn poważnego niedowładu nogi. Dopiero otwarcie mięśni pozwoli stwierdzić, czy nerw skokowy jest całkowicie przerwany, czy tylko poważnie uszkodzony. Może też okazać się konieczne powtórne łamanie kości udowej w miejscu jej zrostu w celu prawidłowego złożenia uda. Jednak w pierwszej kolejności należy podjąć zabieg zszycia nerwu skokowego, jeśli jest całkowicie zerwany. Na moje pytanie, czy zabieg taki przywróci funkcjonowanie nerwu, profesor odpowiedział, że w większości przypadków zszywanie nerwu kończy się powodzeniem, jednak proces zrostu nerwu jest długotrwały, do dwóch lat. Zaznaczył przy tym, że w moim przypadku próba zszycia nerwu nie stwarza niebezpieczeństwa pogorszenia stanu nogi, może natomiast przynieść likwidację jej niedowładu lub niedowład ten poważnie ograniczyć. Zgodnie z tym orzeczeniem profesor wyraził gotowość umieszczenia mnie w Szpitalu Św. Ducha, jeśli wyrażę zgodę na dokonanie wspomnianego zabiegu chirurgicznego. Nigdy nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na pytanie, czy postąpiłem słusznie, nie przyjmując od razu propozycji profesora. Jego orzeczenie wnosiło nowe elementy w rozeznanie stanu i możliwości leczenia mojej nogi. Nie wiedziałem dotąd w ogóle, że można podjąć próbę zszycia nerwu, martwiła mnie wzmianka o ewentualnej potrzebie ponownego łamania i składania kości udowej. Stwarzało to przede mną perspektywę długotrwałego przywiązania do łóżka szpitalnego, perspektywę tym bardziej ciemną, że przed sobą miałem przecież więzienie, do którego — w przypadku przyjęcia propozycji profesora — musiałbym powrócić po upływie okresu urlopu zdrowotnego. Wszystko to jeszcze bardziej potęgowało moje pragnienie wyjazdu do Związku Radzieckiego. Jeśli zachodzi potrzeba dokonania orzeczonych przez profesora zabiegów chirurgicznych, to—jak wtedy rozumowałem — najlepsze warunki ku temu mogą dla mnie zaistnieć tylko w Związku Radzieckim. Dobijałem się przeto przez wszystkie dostępne mi kanały partyjne, by sekretariat partii podjął jak najszybciej pozytywną dla mnie decyzję w tej sprawie. Tymczasem upłynęło już Mika tygodni od wyjścia z więzienia białostockiego, a decyzja kierownictwa partii nie nadchodziła, mimo zapewnienia mnie o jego przychylnym ustosunkowaniu się do mojej sprawy. W tej sytuacji zwróciłem się do Prokuratury Generalnej o audiencję w sprawie przedłużenia mi urlopu zdrowotnego. Prokurator Wojciechowski [Woycicki] przyjął mnie — podobnie jak przyjmował moją żonę — w pierwszej kolejności przed innymi klientami oczekującymi w poczekalni. Gdy za to wyróżnienie złożyłem mu na wstępie grzecznościowe podziękowanie, odpowiedział, że więźniom znajdującym się na urlopie zdrowotnym przysługuje pierwszeństwo, adwokaci mogą zaczekać. Odnosił się do mnie uprzejmie. Wysłuchał uważnie mojej relacji o orzeczeniu i zaleceniach profesora oraz mojego zapewnienia, że mam zamiar pójść za jego radą i poddać się niezbędnym zabiegom chirurgicznym w Szpitalu Św. Ducha. Z tych względów—jak motywowałem — niezbędne jest przedłużenie mi urlopu zdrowotnego tym bardziej, że zanim zdołam załatwić różne sprawy wiążące się z realizacją mojego zamiaru poddania się operacji, może upłynąć termin dwumiesięcznego urlopu zdrowotnego, przyznanego mi uprzednio przez Prokuraturę Generalną. Odniosłem wrażenie, że prokurator Wojciechowski [Woycicki] dał wiarę moim zapewnieniom i nie żywił już obawy, jaką wyrażał poprzednio wobec mojej żony, mówiąc: „Żeby tylko nie uciekł". Ja zaś, mimo całej sympatii, jaką żywiłem do niego za życzliwy do mnie stosunek, musiałem go niestety okłamywać. Nie mogłem mu przecież powiedzieć, że tym zabiegom chirurgicznym chciałbym się poddać nie w Warszawie, lecz poza granicami Polski, w jakimś wymarzonym przeze mnie szpitalu moskiewskim. Prokurator Wojciechowski [Woycicki] poszedł mi na rękę. Przedłużył mi dwumiesięczny urlop jeszcze o jeden miesiąc, czyli łącznie do trzech miesięcy. Zarazem zapowiedział, że jeśli znajdę się w szpitalu i w związku z zabiegiem chirurgicznym stan mojego zdrowia będzie wymagał dalszego przedłużenia urlopu, uczyni to w maksymalnych ramach swoich uprawnień, tj. przedłuży mi urlop zdrowotny do sześciu miesięcy. Okazał mi więc maksimum dobrej woli. Co złożyło się na takie postępowanie wysokiego urzędnika sanacyjnego aparatu państwowego — odpowiedzieć nie mogę. Z pewnością wśród motywów, którymi się kierował, niemałe znaczenie odgrywało nie aprobowane chyba w jego sumieniu ciężkie okaleczenie mnie przez policję. Wydaje mi się jednak, że wykazana na moim przykładzie, głęboko ludzka postawa zarówno generalnego prokuratora Rudnic-kiego, jak i jego zastępcy prokuratora Wojciechowskiego [Woycickiego] wywodziła się z ducha politycznej tolerancji wobec przeciwników politycznych. Jeśli te przesłanki kierowały ich postępowaniem, wolno mi przypuszczać, że przyjęli oni później bez zdziwienia, a raczej ze zrozumieniem wiadomość, iż po upływie udzielonego mi trzymiesięcznego urlopu zdrowotnego nie zgłosiłem się już do więzienia, by odsiedzieć resztę wyroku. V. W szkole partyjnej Kominternu 1. Ponownie podróż do ZSRR. Etap pierwszy — Gdańsk Z końcem maja lub w początkach czerwca 1934 r. zgodnie z decyzją podjętą przez kierownictwo partii wyjechałem do Gdańska, skąd — po zaopatrzeniu mnie w odpowiednie dokumenty — miałem się udać w dalszą podróż do Związku Radzieckiego. Na wyjazd do Gdańska nie trzeba było mieć zezwolenia władz polskich. Suwerenność państwowa Wolnego Miasta Gdańska była bowiem poważnie ograniczona na rzecz Polski. Między innymi Gdańsk był objęty polską granicą celną oraz Polska posiadała na terenie Gdańska dalekobieżną komunikację kolejową. Polacy mogli więc podróżować do Gdańska i po jego terenie bez przeszkód za okazaniem dowodu osobistego, który każdy obywatel mógł uzyskać od władz administracyjnych (starostw) w trybie uproszczonym. Dowód taki wyrobiłem sobie w Warszawie podczas urlopu zdrowotnego. Przed wjazdem na teren Wolnego Miasta Gdańska policja dokonywała w pociągu kontroli tych dowodów, przy czym okazywanych jej przez pasażerów dowodów nie brała do rąk. Pociąg, którym wyjechałem z Warszawy, przyjeżdżał do Gdańska w godzinach rannych. Dokładnej daty tej podróży nie jestem w stanie ustalić, nigdy jednak nie zapomnę, że do Gdańska przyjechałem w niedzielę rano. Z tym dniem niedzielnym wiążą się bowiem pewne przeżycia, które na zawsze pozostały w mojej pamięci. W Warszawie dostałem adres przyj azdówki w Gdańsku, na którą miałem się zgłosić, z zapewnieniem, że przyj azdówka jest zawsze czynna, przez cały dzień. Hasła już nie pamiętam, podobnie jak numeru domu, w którym przyjazdówka znajdowała się, lecz nazwy ulicy nie zapomniałem. Nazywała się Hund-gasse. Tak charakterystyczna nazwa ulicy łatwo utrwala się w pamięci każdego, kto choćby coś niecoś rozumiał język niemiecki. Właśnie Hundgasse, a nie Hundstrasse. Ta „Psia uliczka" znajdowała się w pobliżu dworca kolejowego. Łatwo ją odszukałem, bez trudu znalazłem też zaopatrzony właściwym numerem dom oraz sklep, który miał być lokalem przyjazdówki. Sklep, do którego prowadziły wprost z chodnika dwa betonowe schodki, był jednak zamknięty, wejście do niego zagradzała zbudowana z desek okiennica, zamykana i otwierana od wewnątrz. Dom, w którym mieścił się sklep nie miał bowiem bramy wejściowej od strony Hundgasse, Ponieważ godzina była wczesna, siódma lub ósma rano, przypuszczałem, że ten sklep-przyjazdówka zostanie otwarty później z uwagi na niedzielny dzień. Postanowiłem pokręcić się trochę w pobliżu, aż do chwili otwarcia sklepu. Cały mój bagaż podróżny mieścił się — jak zwykle — w dobrze wypchanej teczce skórzanej. Kręcenie się z tą teczką w ręku po położonych w pobliżu ulicach przy stanie mojej nogi nie sprawiało mi przyjemności. Poszukanie jakiejś mleczarni czy innego lokalu, gdzie mógłbym trochę posiedzeć przy śniadaniu, w ogóle nie wchodziło w grę, gdyż po opłaceniu biletu kolejowego do Gdańska pozostało mi zaledwie kilka złotych. Ludzie nie wtajemniczeni nie zdają sobie sprawy, jak mizerne środki finansowe przydzielało nieraz kierownictwo partii swoim pracownikom. Konkretnie, w moim przypadku nie zabezpieczono mi nawet możliwości powrotu do Warszawy, gdybym z jakiegoś powodu nie zdołał odnaleźć przyjazdówki gdańskiej. Nic dziwnego, że ten przymusowy spacer wprowadzał mnie w tym gorszy nastrój, im bardziej się przedłużał. W ciągu około dwóch godzin wracałem wielokrotnie na Hundgasse, lecz sklep ciągle pozostawał zamknięty. W końcu zdecydowałem się lekko zapukać w drewnianą okiennicę—zaporę zagradzającą wejście do sklepu. W sklepie panowała cisza. Na pukanie nikt nie reagował. Uderzyłem przeto kilkakrotnie pięścią w deski okiennicy, odgłosy tych uderzeń rozniosły się szeroko, lecz i tym razem bez skutku. Tylko na II piętrze domu po przeciwległej stronie ulicy przez otwarte okno wychyliła się postać jakiegoś człowieka, który obserwował moje dobyanie się do sklepu. Doszedłem do wniosku, że dalsze wyczekiwanie na otwarcie tego sklepu-przyjazdówki jest bezcelowe. Wszystko wskazywało na to, że w dni niedzielne obiekt ten pozostawał zamknięty, a wewnątrz nie było nikogo. Opuściłem Hundgasse i wlokąc się powoli po ulicach miasta rozmyślałem, jak wyjść z kłopotliwej sytuacji, w jakiej się znalazłem. Byłem przekonany, że w dniu następnym, w poniedziałek przyjazdówka będzie czynna i wtedy wszystko ułoży się normalnie. Cały problem sprowadzał się do tego, jak spędzić całą dobę w Gdańsku, zwłaszcza gdzie ulokować się na noc wobec braku środków na opłacenie nawet najtańszego hotelu. Miasta zupełnie nie znałem, znalazłem się w nim po raz pierwszy, nie wiedziałem więc, czy posiada ono jakieś parki publiczne, gdzie — jak przychodziło mi na myśl — można by spędzić noc na jakiejś ławeczce ustawionej w ustronnym miejscu, podobnie jak przed laty w Drohoby-czu. Pora roku była odpowiednia, lecz podczas takiego noclegu mogła napatoczyć się na mnie policja, co ze wszech miar było niewskazane. Nie wiem, jak rozwiązałbym problem spędzenia nocy z niedzieli na poniedziałek, gdyby nagle nie przyszła mi do głowy inna myśl. Rozmyślając ciągle o zamkniętym sklepie-przyjazdówce, przypomniało rni się, że przecież dwu- czy trzypiętrowy dom, w którym mieścił się ten sklep, od strony Hundgasse nie ma bramy wejściowej. Brama ta musiała się zatem znajdować po drugiej stronie domu, czyli wejście do niego musiało prowadzić z innej ulicy. Olśniony tym „odkryciem" i jednocześnie wściekły na siebie, że taka prosta, logiczna myśl nie przyszła mi od razu do głowy, zawróciłem natychmiast na Hundgasse i od najbliższej przecznicy policzyłem ile domów, przylegających jeden do drugiego, oddziela dom, w którym mieścił się sklep-przyjazdówka. Jak już wspomniałem, umieszczona nad sklepem numeracja tego domu pokrywała się z adresem otrzymanym w Warszawie. O ile pamiętam, w szeregowej zabudowie dom ze sklepem zajmował szóste lub siódme miejsce z kolei. Ustaliwszy tę kolejność, zawróciłem do tej samej przecznicy, przeszedłem nią do najbliższej ulicy, w którą zakręciłem, i poczynając od rogu odliczyłem znowu sześć lub siedem domów. W ten sposób znalazłem od frontu poszukiwany przeze mnie dom, który oczywiście miał bramę wejściową, tylko nazwa ulicy oraz numer domu były zupełnie inne. Sklep służący za przyjazdówkę mieścił się w tylnych zabudowaniach tego domu, wychodzących na Hundgasse. Teraz dopiero wszedłem od frontu do tego domu i w jego bramie dostrzegłem gablotkę z wykazem nazwisk zamieszkujących w nim lokatorów. Wśród nich — co za radość — znalazłem także imię i nazwisko oraz numer mieszkania człowieka, o którego miałem się dopytywać w sklepie-przyjazdówce. Po tylu perypetiach nareszcie dotarłem do celu. Gospodarza przyjazdówki zastałem wraz z jego żoną przy śniadaniu. Było już chyba po godzinie 10, lecz w niedzielę on nie pracował, spali więc dłużej. Jeszcze za drzwiami podałem mu hasło, odebrałem odzew, wszystko było w porządku. Zaprosili mnie do stołu, z czego chętnie skorzystałem. Był to Niemiec lat około trzydziestu, polskim językiem nie władał, ale go trochę rozumiał. Małżeństwo było bezdzietne. Teraz dopiero dowiedziałem się, że lokal, do którego się bezskutecznie dobijałem, nie był sklepem, lecz jakimś punktem usługowym prowadzonym przez mojego gospodarza. Interesanci wchodzili do tego lokalu od strony Hundgasse, a gospodarz miał do niego dostęp przez drugie drzwi znajdujące się od wnętrza domu, nie opodal bramy wejściowej. Zamieszkiwał zaś na I piętrze. Nie mógł więc słyszeć mojego dobijania się do tego pomieszczenia. W dniu niedzielnym punkt usługowy był nieczynny. Ale jego, jako właściciela tego obiektu służącego za przyjazdówkę, zawsze można było znaleźć w mieszkaniu. Przyjazdówka posiadała zatem dwa adresy, choć mieściła się w jednym i tym samym domu, o czym nie poinformowano mnie w Warszawie. Adres drugi, to, jest adres miesz- kania właściciela punktu usługowego odnalazłem sam, posługując się metodą dedukcji. W tymże dniu gospodarz przyjazdówki zaprowadził mnie na kwaterę, na której przebywałem około dwóch tygodni w oczekiwaniu na zaopatrzenie w dokumenty na dalszą podróż. Zamieszkiwałem w powstałym niedawno osiedlu dwurodzinnych, parterowych domów mieszkalnych, zbudowanych według jednego projektu i podobnych do siebie jak dwie krople wody. Osiedle miało luźną zabudowę, każdy dom miał jednakową, dość obszerną działkę. Składało się ono z paru dziesiątek domów zbudowanych—o ile dobrze zapamiętałem uzyskane informacje — przez zarząd W. M. Gdańska. Zamieszkiwały tam głównie rodziny robotnicze. W jednym z domów, stojących na skraju osiedla, zostałem ulokowany w mieszkaniu zajmowanym przez rodzinę robotniczą składającą się z czterech osób — mąż z żoną i dwoje dzieci. Mieszkanie składało się z trzech pokoi i kuchni, wyposażone było w urządzenia sanitarne wraz z łazienką. Do jednego z pokoi prowadziło wejście oddzielne wprost z korytarzyka, w rodzaju przedsionka. Ten właśnie pokój przydzielono mi na kwaterę, z prawem korzystania z łazienki, w której także znajdowała się umywalka. Wszystko to wprowadziło mnie nieomal w zachwyt. W tak luksusowych warunkach nigdy dotąd nie mieszkałem. Prawdziwe zdumienie ogarnęło mnie, kiedy się dowiedziałem, że gospodarz mieszkania od dłuższego czasu pozostawał bez pracy, był bezrobotnym. Wprost wierzyć się nie chciało, że tak piękne mieszkanie może zajmować bezrobotny, opłacać za niego czynsz i utrzymywać rodzinę z zasiłku, jaki otrzymywał z tytułu bezrobocia. Poprzednio pracował w porcie czy stoczni gdańskiej, lecz stał się ofiarą redukcji wskutek kryzysu gospodarczego, który w tym czasie również w Gdańsku dawał się jeszcze mocno we znaki. Jego sytuację materialną polepszała opłata, jaką otrzymywał od partii za odnajmowanie pokoju na kwaterunek dla kapepowców przebywających czasowo w Gdańsku. Mój kwaterunek łączył się z pełnym całodziennym utrzymaniem. Posiłki przyrządzała i przynosiła mi do pokoju żona gospodarza. Rachunki za to wszystko uiszczała za mnie — lecz nie w mojej obecności — łączniczka z ramienia KPP, z którą zapoznałem się bodaj następnego dnia po zakwaterowaniu się w tym mieszkaniu. Osobiście wręczała mi dwu- lub trzykrotnie drobne sumy na papierosy i inne wydatki, w tym na zrobienie zdjęć fotograficznych potrzebnych do wyrobienia mi paszportu. Poza nią nie nawiązał ze mną kontaktu żaden inny przedstawiciel KPP. Przy doręczaniu łączniczce odbitek fotograficznych, jakie zrobiłem sobie w Gdańsku, na jej żądanie oddałem mój dowód osobisty, gdyż — jak mi powiedziała — nie będzie mi już potrzebny. Rzeczywiście, nie był mi potrzebny, a nawet mógł być dla mnie zgubny, gdyż do Związku Radzieckiego udałem się z paszportem radzieckim w kieszeni. Ale przy powrocie do kraju, czyli po upływie około półtora roku, znowu dostał się do moich rąk i służył mi aż do ponownego aresztowania. [...]' Mniej więcej po upływie dziesięciu dni od wręczenia łączniczce fotografii, zawiadomiła mnie, że paszport jest już gotowy do odbioru. W przekonaniu, że mam go otrzymać od niej, zapytałem, kiedy mi go doręczy. Wtedy dopiero powiedziała mi, że po odbiór paszportu mam się zgłosić w następnym dniu do konsulatu ZSRR w W. M. Gdańsku. W związku z tym podała mi adres konsultatu, objaśniła, jak się wchodzi do obszernej, ogrodzonej żelaznymi sztachetami willi będącej siedzibą konsulatu oraz udzieliła mi instrukcji, w jaki sposób skontaktuję się z konsulem. Mianowicie miałem tylko powiedzieć portierowi, od kogo przychodzę, by zobaczyć się z konsulem. Nazajutrz, w określonej przez łączniczkę godzinie, przybyłem na portiernię konsulatu, gdzie zastałem dwóch jego pracowników. Po podaniu hasła, 1j. wymienieniu nazwiska człowieka, który skierował mnie do konsula, portier nie pytając się o moje nazwisko, polecił swojemu współpracownikowi, by zaprowadził mnie do konsula urzędującego na I piętrze willi. Gdy zapukałem do drzwi i wszedłem do obszernego gabinetu konsula, miałem zamiar powtórzyć mu to samo hasło, które podałem portierowi, tenże nie czekając na moje powitanie, podniósł się z za biurka i zmierzając z uśmiechem ku mnie rzekł: Aa, zdrastwujtie Iwanie Iwanowiczu, wasz paszport uże gatow (Witajcie Iwanie Iwanowiczu, wasz paszport już gotowy). Przywitawszy się ze mną, wrócił do biurka, wziął znajdujący się na nim paszport zaopatrzony w moją fotografię, odczytał głośno figurujące w nim nazwisko, imię i imię ojca — te ostatnie brzmiało Iwan Iwanowicz, natomiast nazwisko zapomniałem — i wręczył go w moje ręce. Otworzyłem okładki paszportu, by przeczytać półgłosem i utrwalić w pamięci moje nowe nazwisko i inne dane dotyczące mojej osoby—o ile pamiętam, zgadzała się tylko data mojego urodzenia — a pod koniec tej czynności obserwujący mnie konsul zauważył: Wy siejczas jawlajetieś grażdaninem Sowieckoho Sojuza (Teraz jesteście obywatelem Związku Radzieckiego). Skwitowałem to jednym słowem: Da (tak). Nie wiedziałem bowiem, co w takim przypadku powinien odpowiedzieć obywatel Związku Radzieckiego, którym się stałem. [...] 2. Przez Litwę i Łotwę do Moskwy Biletu autobusowego Gdańsk — Marienburg (Malbork) nie kupowałem osobiście. Nazajutrz otrzymałem go od łączniczki, która odprowadzała mnie do stacji autobusowej w Gdańsku, gdzie kupiła dla mnie bilet do 1 W tym i następnym podrozdziale opuszczono zbyt szczegółowe opisy pobytu w Gdańsku i podróży pociągiem do Moskwy. Marienburga. Wydatek ten nie obciążał sumy poprzednio od niej otrzymanej. Wywnioskowałem z tego, że towarzyszenie mi w drodze z kwatery do autobusu wchodziło także w zakres jej obowiązków. Nie licząc pierwszych paru godzin poświęconych na poszukiwanie przyjazdówki, przez cały czas pobytu w Gdańsku czułem się dobrze. W swojej nielegalnej pracy partyjnej, a także w okresie przebywania w Moskwie, nigdy nie miałem tak wygodnych warunków mieszkaniowych, z jakich korzystałem w Gdańsku, kwaterując u bezrobotnego Niemca. Na jego przykładzie mogłem porównywać, jak daleko odbiegał poziom życiowy nie tylko bezrobotnych, lecz nawet w pełni zatrudnionych robotników polskiego przemysłu. Mam tu na myśli całokształt warunków bytowych klasy robotniczej w Polsce i w W. M. Gdańsku. Mimo wszystko opuszczałem swoją gdańską kwaterę z głębokim zadowoleniem, dziękując jej właścicielom za oddanie mi jej w użytkowanie, za staranność i dobry stosunek wykazany wobec mnie. Przypuszczam, że nie znali oni nawet celu mojego przybycia do Gdańska i nie wiedzieli, dokąd wyjeżdżam. Tematu tego nigdy bowiem, w niełatwych dla nas ze względów językowych rozmowach, nie poruszaliśmy. Nielegalnej działalności partyjnej musiała zawsze towarzyszyć głęboka konspiracja. Podróż z Gdańska do Marienburga trwała około trzech godzin. Terytorium W. M. Gdańska od Prus Wschodnich rozdzielała Wisła. Autobus z pasażerami przeprawiono przez rzekę za pomocą promu. Podczas podróży tak na terenie W. M. Gdańska, jak i po przeprawie przez Wisłę, oddając do kontroli bilet autobusowy okazywałem jednocześnie swój radziecki paszport. Wszystko przebiegało normalnie, bez przygód, powiedziałbym na niemo, gdyż nikt nie zwracał się do mnie z żadnym pytaniem. Wśród pasażerów byłem chyba jedynym Polakiem, formalnie zaś Rosjaninem, pozostali pasażerowie — sądząc po używanym przez nich języku — byli Niemcami. Na końcowym przystanku autobus zatrzymał się tuż obok dworca kolejowego w Marienburgu. Po wejściu do poczekalni zobaczywszy otwarte okienka kas kolejowych, w jednym z nich zapytałem kasjerkę, ile kosztuje bilet kolejowy in klasy do Moskwy. Poinformowała mnie, że na stacji tej mogę nabyć bilet tylko do Rygi, gdzie po przyjeździe mogę nabyć bilet na dalszą trasę podróży: Ryga — Moskwa. Zarazem podała mi, ile kosztuje bilet kolejowy do Rygi na pociąg pospieszny, który wkrótce miał nadejść do Marienburga. Na stacji znajdował się punkt wymienny obcych walut (Wechselstube), gdzie wymieniłem na marki niemieckie odpowiednią sumę dolarów z takim obliczeniem, by starczyło mi na zakup biletu kolejowego do Rygi oraz na skromne zaopatrzenie się w suchy prowiant (kanapki) i papierosy na drogę. Resztę dolarów zatrzymałem przy sobie. Nie wiedząc, ile przyjdzie mi zapłacić za bilet z Rygi do Moskwy, otrzymaną w Gdańsku kwotą na koszty podróży gospodarowałem bardzo oszczędnie. [...] Po przejeździe granicy litewsko-łotewskiej znowu skontrolowano w pociągu mój paszport oraz wizę tranzytową i w przybliżeniu między godziną 10 a 11 rano przybyłem do Rygi. Zaraz po opuszczeniu peronu postanowiłem przede wszystkim dowiedzieć się, kiedy odchodzi najbliższy pociąg do Moskwy i ile kosztować będzie bilet. Zapytałem o to —jak zwykle — przez okienko kasy kolejowej sprzedawcę biletów, używając języka rosyjskiego. Zresztą, jak później się przekonałem, niemal z każdym pracownikiem na dworcu ryskim można było porozumieć się w tym języku. Władał nim także ów pracownik zza okienka kasowego, który udzielił mi żądanych informacji. Okazało się, że mam dużo czasu. Pociąg do Moskwy odchodzi dopiero za 7-8 godzin, czyli około godziny 18. Ale nie to stanowiło dla mnie powodu do zmartwienia. Najważniejsze było to, że pozostałą sumę posiadanych dolarów, po przeliczeniu na walutę łotewską, niemal w całości muszę wydatkować na zakup biletu kolejowego do Moskwy. Byłem wprost oburzony na nieznanego pełnomocnika Biura Politycznego KC KPP w Gdańsku, który przez swoją łączniczkę przekazał mi środki finansowe na pokrycie kosztów podróży. Nie wyobrażałem sobie, by nie zdawał on sobie sprawy z tego, że niemal całą otrzymaną sumę muszę wydatkować na opłacenie biletu kolejowego z Marienburga do Moskwy. Postąpił on podobnie, jak ten członek Sekretariatu Krajowego KPP w Warszawie, który wyasygnował dla mnie środki na podróż do Gdańska w wysokości wystarczającej zaledwie na pokrycie kosztu biletu kolejowego Warszawa-Gdańsk. Ten ostatni mógł jeszcze przypuszczać lub pozorować przypuszczenie, że poza wyasygnowaną mi sumą zdobędę z innych, np. rodzinnych, źródeł jakąś dodatkową kwotę, by w Gdańsku nie znaleźć się bez grosza przy duszy. Jak było w rzeczywistości, już przedstawiłem. Ale ten, kto zdecydował w Gdańsku o wysokości doręczonej mi sumy, nie mógł mieć żadnych wątpliwości co do tego, że podróż do Moskwy muszę odbyć o pustym żołądku. W Marienburgu nabyłem w bufecie kolejowym dwie lub trzy kanapki, 1j. bułeczki posmarowane masłem i obłożone cienkimi plasterkami szynki. Mogłem je wszystkie zjeść już dawno w drodze, gdyż bardzo mi smakowały. Takich smakołyków prawie nigdy nie jadałem. Ale trzymałem swój apetyt na wodzy, nie chciałem skonsumować całej tej skromnej prowiantury, gdyż nie wiedziałem, jaką sumę mogę jeszcze wydatkować na swój żołądek w dalszej drodze. Toteż po przybyciu do Rygi miałem w teczce jeszcze ostatnią, dotychczas nie skonsumowaną kanapkę. W Moskwie zaś miałem się znaleźć dopiero po upływie całej doby. W dodatku posilałem się ostatnio przed paru godzinami, w sumie perspektywa żołądkowa przedstawiała się żałośnie. Pamiętam dokładnie —jak by to działo się wczoraj — po uiszczeniu za bilet kolejowy do Moskwy pozostało mi jeszcze prawie sześć dolarów. Za taką sumę mogłem wprawdzie zjeść skromny obiad w ryskim bufecie kolejowym — od wyjazdu z Gdańska nie jadłem żadnej gotowanej strawy — oraz zaopatrzyć się znowu w pieczywo i wędliny na drogę do Moskwy. Ale marzyłem o nabyciu przyzwoitej koszuli dziennej, jeśli tylko wydzielony mi budżet podróżny wytrzyma taki wydatek. Bez wątpienia mogłem kupić za tę sumę potrzebną mi koszulę w jakimś sklepie w Rydze. Miałem przecież kilka godzin, mogłem więc wyjść z dworca kolejowego na miasto i załatwić ten sprawunek. Wymagało to jednak wyrzeczenia się posiłku, czyli ograniczenia się do jednej posiadanej kanapki, aż do następnego dnia. Długo walczyłem ze sobą. Zwyciężyła wreszcie we mnie dusza domagająca się ładnej koszulki. Jedną dobę przecież można łatwo wytrzymać bez jedzenia — rozumowałem — koszula będzie mi służyć przez cały czas pobytu w Związku Radzieckim. Ponadto będzie to koszula, jakiej w żadnym sklepie moskiewskim nabyć nie można. Wiedziałem coś niecoś z własnych doświadczeń z poprzedniego pobytu w tym kraju. Zdecydowałem się już niemal wyjść na miasto, by poszukać odpowiedniego sklepu, lecz przeszkodziła temu nasuwająca mi się wątpliwość, czy zezwala na to wiza tranzytowa w moim paszporcie. Przypomniała mi się bowiem uwaga konsula radzieckiego w Gdańsku przy wręczaniu mi paszportu. Oświadczył on wtedy wyraźnie, że odnotowane w nim wizy tranzytowe nie uprawniają do zatrzymywania się w krajach, przez które będę przejeżdżał. Wyjście na miasto z poczekalni dworca kolejowego na jedną czy dwie godziny dla dokonania drobnego zakupu — logicznie rzecz biorąc — nie mogło być potraktowane jako pogwałcenie wizy tranzytowej, czy bezprawne szwendanie się po mieście. Nie mogłem jednak wykluczyć możliwości jakiegoś wydarzenia zmuszającego mnie do legitymowania się przed policją łotewską. A tego by jeszcze brakowało! Zrezygnowałem przeto z kupna koszuli w Rydze tym bardziej, że w trakcie tych rozważań przyszła mi do głowy inna myśl. Doszedłem do wniosku, że wbrew temu, co poprzednio mniemałem, wymarzoną przeze mnie koszulę mogę przecież nabyć w Moskwie. Przypomniała mi się mianowicie zasłyszana podczas poprzedniego pobytu w Związku Radzieckim informacja, że w Moskwie istnieją sklepy, w których za dolary i inne dewizy można nabyć najrozmaitsze wysokiej jakości towary, w tym także bieliznę, odzież, obuwie i inne przedmioty osobistego użytku. W sklepach tych zaopatrywali się turyści z krajów kapitalistycznych i stąd prawdopobnie wywodzi się ich powszechnie podówczas stosowana nazwa: „torgsiny". [...] Poczekalni dworca kolejowego w Rydze nie opuszczałem więc aż do chwili umożliwienia pasażerom zajmowania miejsc w pociągu odchodzącym do Związku Radzieckiego. Był to pociąg podstawiony na specjalny tor, na godzinę przed odjazdem w stronę granicy. W tym czasie nabyłem w kasie bilet do Moskwy oraz zjadłem ostatnią, zakupioną w Marienbur- gu, kanapkę. Po odłożeniu 5 dolarów na koszulę, w kantorze walutowym wymieniłem sumę o kilkadziesiąt centów większą niż wynosił koszt biletu kolejowego. Za tę resztówkę zaopatrzyłem się w bufecie stacyjnym w odpowiedni zapas papierosów na drogę. Miałem także ochotę na zakup jakiegoś choćby suchego rogala, lecz wtedy musiałbym zrezygnować z kupna papierosów. Na jedno i drugie nie starczało mi środków, zwłaszcza że parę groszy wydatkowałem także na jakieś gazety2. W drodze zaś bardziej odczuwałbym brak papierosów niż brak pieczywa. Stojące na uboczu wagony pociągu odchodzącego do Związku Radzieckiego obsługiwała już radziecka ekipa kolejowa. W każdym wagonie jedne drzwi wejściowe były zamknięte, a przy drugich otwartych drzwiach stał na zewnątrz konduktor, który pozwalał pasażerom wejść do wagonu po okazaniu mu paszportu i biletu. W wagonie, do którego wsiadłem, ulokowało się w Rydze jeszcze Mika osób mających z sobą dość pokaźny bagaż. Jedynie ja byłem pasażerem bez bagażu, jeśli nie brać pod uwagę teczki wypchanej bielizną i innymi drobiazgami osobistego użytku. Podczas pierwszej podróży do Związku Radzieckiego bagaż mój również był bardzo skromny, mieścił się w małej walizce razem z teczką. Tym razem—nauczony doświadczeniem — podróżowałem już bez walizki, ograniczyłem i dostosowałem swój bagaż do pojemności teczki. W wagonie nie zbliżałem się do innych pasażerów, nie nawiązywałem z nimi rozmów, ani też żaden z nich nie przejawiał inicjatywy do nawiązania kontaktu ze mną. Moja wstrzemięźliwość była odbiciem podświadomie działających nawyków konspiracji, inni byli widocznie zajęci swoimi sprawami. Zresztą co najmniej 90% miejsc w wagonie było nie zajętych. Każdy pasażer sadowił się więc w oddzielnym, wybranym przez siebie przedziale. O wyznaczonej, przedwieczornej godzinie pociąg ruszył w stronę granicy i wkrótce znowu znalazłem się na terytorium Związku Radzieckiego. Tym razem kontrola dokumentów i kontrola celna odbywała się w pociągu, a nie, jak poprzednio, w budynku radzieckiej stacji granicznej. 3. Pierwszy i niezbyt przyjemny kontakt z sekcją polską Kominternu Na terytorium radzieckim przedział wagonu, w którym jechałem, jak w ogóle cały pociąg stopniowo zapełniali nowi pasażerowie, szczególnie coraz tłoczniej w miarę przybliżania się do Moskwy. Wymęczony blisko ł Rozliczenie to wydaje się wskazywać, że pieniądze otrzymane przez autora musiały być w innej walucie, o mniejszej sile nabywczej niż dolar, np. w markach niemieckich lub guldenach gdańskich. Cena koszuli męskiej w 1934 r. wahała się od 2,5 do 3 dol., paczka papierosów kosztowała 20 c., a kanapka ok. 10 c. dwudobową podróżą, po drugiej całonocnej drzemce, tym razem przy pustym żołądku, karmiony tylko i przykopcany dymem z papierosów, znalazłem się wreszcie u celu — w stolicy Związku Radzieckiego Moskwie, z którą wiązałem tak wiele marzeń. Wiedziałem już gdzie znajduje się „Dom Kominterna", nie musiałem więc sprawdzać, czy pod tym względem świadomość polityczna moskwian poczyniła postęp od czasu V Kongresu Profinternu, kiedy tak wielu zapytywanych przeze mnie ludzi nie mogło mi wskazać adresu tej ówczesnej siedziby światowego ruchu komunistycznego. Udałem się przeto z dworca kolejowego w stronę tego gmachu, trafiając bez pytania na plac, przy którym się znajdował. W sekcji polskiej Kominternu znajdującej się w tym gmachu, przyjął mnie jeden z pracowników technicznych używający nazwiska Borow-ski3. Zajmował się on sprawami gospodarczymi, zaopatrywał przyjeżdżających z kraju kapepowców w odzież, obuwie, środki finansowe itp., załatwiał dla nich kwaterę i utrzymanie, w razie potrzeby kierował ich do lekarzy, sanatoriów itd. Jednocześnie sprawował funkcję łącznika między nimi a kierownictwem sekcji. Był to człowiek małego wzrostu, w wieku około 50 lat, z charakteru — przynajmniej w stosunku do mnie — złośliwy i odpychający. Pozostały mi o nim tylko nieprzyjmne wspomnienia. Borowski, który osobiście mnie nie znał i chyba nie został uprzedzony, że mam się u niego zjawić, po wstępnym zapoznaniu się z moją osobą oraz z celami, które sprowadziły mnie do Związku Radzieckiego, pod koniec rozmowy zapytał, czy na koszty podróży wydatkowałem całą sumę otrzymaną w Gdańsku, czy też coś jeszcze mi z niej pozostało. Relacjonując mu przebieg mojej podróży nie wspomniałem ani słowem, jak skąpe środki wydzielono mi na pokrycie jej kosztów, że nie starczały mi one nawet na skromne wyżywienie, że od chwili przyjazdu do Rygi prawie nic nie jadłem. Mogłoby to nosić posmak skargi na tych, którzy przydzielili mi środki, a tego czynić nie chciałem. Toteż pytanie Borowskiego trochę mnie zdziwiło i zarazem zaskoczyło. Ale w ciągu całej swojej działalności partyjnej, zawsze kiedy dawałem z niej sprawozdanie zwierzchnictwu partyjnemu lub kiedy żądało ono ode mnie wyjaśnień, czy odpowiedzi na określone pytania, mówiłem prawdę i tylko prawdę. Pod tym względem, jako komunista zachowywałem się wobec partii identycznie, jak zachowuje się głęboko wierzący katolik wobec spowiadającego go księdza, któremu na każde pytanie odpowiada słowami prawdy, niczego przed nim nie zatajając. Wiara, jaką żywiłem do KPP, do jej instancji partyjnej, jak w ogóle do idei socjalizmu była zupełnie podobna do wiary w Boga i jego kościół święty, żywionej przez szczerych wyznawców religii rzymskokatolickiej. 3 Pseudonimu tego używał Ludwik Komorowski. Nie domyślając się zupełnie, do czego zmierza Borowski, powiedziałem zgodnie z prawdą, że z sumy otrzymanej w Gdańsku mam jeszcze 5 dolarów. Później dopiero stanęła mi przed oczami w całej okazałości głupota i naiwność, które wyznanie to cechowały, a których nie pozwalała mi dostrzec wiara w partię i wypływająca z tej wiary prawdomówność wobec partii. Mogłem przecież równie dobrze odpowiedzieć Borowskiemu, że otrzymaną sumę wydatkowałem do ostatniego grosza i mimo to przyjechałem do Moskwy z pustym żołądkiem. Taka odpowiedź nie przyniosłaby nikomu najmniejszej szkody, nie byłaby wyrazem jakiejkolwiek zmiany mojej postawy ideowo-politycz-nej, mojej wiary w socjalizm, chociaż w tym przypadku nie pokrywałaby się z wyznawaną i praktykowaną przeze mnie zasadą prawdomówności i szczerości wobec partii. Nie wykluczam, że gdybym wiedział, o co Borowskiemu chodzi, nie przyznałbym się przed nim do posiadania tych 5 dolarów. Zażądał on bowiem ode mnie, bym mu je oddał, jako nie wydatkowaną podczas podróży nadwyżkę walutową, którą muszę zwrócić partii. Żądanie to uderzyło we mnie, jak grom z jasnego nieba, zniszczyło moje marzenia o koszuli. Usiłowałem oponować. Teraz dopiero — zgodnie z prawdą — opowiedziałem mu, jakim kosztem sumę tę zaoszczędziłem, pragnąc za nią kupić sobie koszulę w „torgsinie". Argumenty moje do niego absolutnie nie trafiały. W swojej karierze politycznej miał on chyba po raz pierwszy do czynienia z takim naiwniakiem partyjnym. „Koszulę dostaniesz ode mnie, a dolary musisz mi zwrócić" — orzekł bezapelacyjnie. „Po co ci koszula z «torgsinu»? Tutaj musisz być ubrany tak, jak ubiera się człowiek radziecki, nie możesz się niczym wyróżniać" —tłumaczył mi dalej. Zapowiedział także, że któregoś dnia wezwie mnie do siebie i przebierze całkowicie w odzież radziecką. Własne ubranie, które oddam mu na przechowanie, zostanie mi zwrócone dopiero przy powrocie do kraju. Epilogiem moich marzeń o koszuli stało się wręczenie Borowskiemu tych 5 dolarów. Opowiedziałem tę historię nie dlatego, że przedstawia ona jakieś godne uwagi wydarzenie. Sama w sobie nic nie zawiera, jest pusta. Zdecydowałem się na jej przedstawienie dlatego, że stanowi dobre tło, na którym mogłem malować swój własny, ówczesny portret, ilustrować swoją mentalność, postawę polityczną i ideologiczną, swój charakter i zasady, którymi się kierowałem jako komunista-kapepowiec. Na tym tle dostrzec można także, że moja pierwsza wizyta, jaką po przybyciu do Moskwy złożyłem w sekcji polskiej Kominternu, nie mogła wprowadzić mnie w zachwyt. Przypuszczam, że Borowski miał polecenie od kierownictwa sekcji, by kapepowcom przyjeżdżającym z kraju nie pozostawiać obcej waluty, jeśli ją posiadają. Ale nie wykluczam też, że działał on samowolnie. W każdym razie odbioru waluty nie kwitował. Jednak nie to było dla mnie najistotniejsze. Bolała i raziła mnie przede wszystkim forma jego postępowania, jego stosunek do mnie. Mógłbym to określić jako stosunek starego wygi partyjnego, który traktuje z lekceważeniem swojego rozmówcę, widząc w nim naiwnego idealistę. Wszystko, z czym zwracałem się do sekcji polskiej, załatwiał Borow-ski. Na jego ręce złożyłem już podczas pierwszej wizyty paszport radziecki otrzymany w Gdańsku, on zaopatrzył mnie w jakieś zaświadczenie stwierdzające tożsamość mojej osoby, umieścił mnie na „daczy" położonej tuż pod Moskwą, względnie w granicach Moskwy, w pobliżu końcowego przystanku jednej linii tramwajowej, dostarczał mi środków finansowych na drobne wydatki itp. W kilka dni po przybyciu do Moskwy, za pośrednictwem Borows-kiego, wezwał mnie do siebie „Leński"—Julian Leszczyński, kierownik sekcji polskiej Międzynarodówki Komunistycznej4. Rozmowa nasza trwała zaledwie kilkanaście minut. Leński pragnął widocznie poznać mnie osobiście. Niewiele mogłem mu powiedzieć o pracy partii i sytuacji w kraju, gdyż po zwolnieniu mnie z więzienia na urlop zdrowotny aktualnych informacji nikt mi nie udzielał, sam zaś w pracy partyjnej nie uczestniczyłem. Zresztą, wcale tego ode mnie nie oczekiwał. Jego pytania w tym przedmiocie były bowiem bardzo ogólnikowe. Korzystając z tej wizyty postawiłem przed nim sprawy, które sprowadziły mnie do Moskwy. Leński był już o nich poinformowany. W kwestii zastosowania właściwych zabiegów leczniczych w związku ze stanem mojej nogi nie zajął żadnego stanowiska. Zakomunikował mi tylko, że zostanę zbadany przez lekarza, który określi, jakie zabiegi będą wskazane. Wspomniał przy tym o możliwości wyjazdu do sanatorium, czyli na tak zwany „kurort". Odnośnie szkoły partyjnej zauważył, że rok szkolny rozpocznie się dopiero we wrześniu. Jeśli do tego czasu nic nie stanie na przeszkodzie, skierowanie mnie na tę szkołę zostanie załatwione pozytywnie. Oczekiwałem przeto z niecierpliwością na zbadanie mnie przez lekarza. W tym czasie Borowski—zgodnie z zapowiedzią—przebrał mnie „od stóp do głów", podobnie jak przebierał wszystkich kapepowców przyjeżdżających na dłuższy czas do Związku Radzieckiego. Własną odzież, kapelusz, krawat, skarpetki, chusteczki do nosa, wszystko, co miałem na 4 Występuje tu pewne nieporozumienie terminologiczne. Julian Leszczyński—Leński był od 1929 r. sekretarzem generalnym partii, której oficjalna nazwa brzmiała Komunistyczna Partia Polski — Sekcja Międzynarodówki Komunistycznej. Sekcją polską Kom-internu nazywano natomiast potocznie placówkę organizacyjną w aparacie Komitetu Wykonawczego Kominternu zajmującą się polskimi sprawami. Leński tą „sekcją" nigdy nie kierował, zresztą najczęściej przebywał poza ZSRR, w Berlinie, a później w Kopenhadze i Paryżu. Kierownikiem „sekcji polskiej" w aparacie Kominternu w czasie pobytu Gomułki w ZSRR był Bronisław Bortnowski—Bronkowski. Leński rozmawiał z Gomułką jako sekretarz generalny KPP. sobie i przy sobie, pozostawiłem u niego na przechowanie, aż do czasu powrotu do kraju. Jednocześnie dobrał on w swoim składzie odpowiadające mojej figurze, nowy ciemnego koloru garnitur produkcji radzieckiej, kaszkiet na głowę i inne drobiazgi oraz dał mi obiecaną już koszulę, zamiast tej dewizowej, którą zamierzałem nabyć w „torgsinie". Jak na ówczesne warunki radzieckie otrzymany przyodziewek prezentował się nieźle i byłem z niego na ogół zadowolony z wyjątkiem tej nieszczęsnej koszuli. Takiego łacha nigdy nie widziałem, a tym bardziej nie miałem na sobie. Borowski dał mi go chyba dlatego, by w ten sposób wykpić moje dewizowe fantazje. Była to stara, wypłowiała koszula z wytartym kołnierzem, uszyta kiedyś z jakiegoś rudego materiału podobnego do pluszu. Po prostu budziła we mnie odrazę, jak bardzo jej nie lubiłem świadczy o tym najlepiej fakt, że miałem ją na sobie jeden raz—wówczas kiedy przebierałem się u Borowskiego. Zaraz po powrocie na „daczę" zrzuciłem ją z siebie i włożyłem własną, drugą koszulę, która mi pozostała po oddaniu pierwszej na przechowanie. W kilka dni później kupiłem sobie w Moskwie inną koszulę, nawet dość przyzwoitą. Przy zmianie bielizny nie musiałem więc korzystać z tego rudego wypłowiałego łacha, otrzymanego od Borowskiego. Na przechowanie Borowskiemu nie oddałem jednak wszystkich rzeczy przywiezionych z kraju. Przede wszystkim nie mogłem oddać obuwia ortopedycznego oraz protezy, gdyż musiałem je stale używać. W moim depozycie brak było zatem obuwia. Do kraju nie mogłem jednak wracać w butach produkcji radzieckiej. Toteż, gdy nadszedł ten czas, otrzymałem wówczas obuwie produkcji jakiegoś kraju kapitalistycznego. Zatrzymałem także przy sobie zegarek kieszonkowy i inne drobiazgi przywiezione z Warszawy, między innymi mocne skórzane sandały, które służyły mi za ranne pantofle, a później uczyłem się w nich chodzić bez zakładania protezy na nogę. W Moskwie przebywałem wtedy chyba około trzech tygodni. W tym czasie za pośrednictwem Borowskiego poprosił mnie na rozmowę mój dawny znajomy — wspominany już na tych kartach wybitny działacz Lewicy Związkowej w Polsce — Stanisław Burzyński, który wskutek zniesienia przez Sejm jego immunitetu poselskiego i wydania go sądom, został w 1932 r. uwięziony, a następnie w ramach wymiany więźniów politycznych władze polskie przekazały go do Związku Radzieckiego. W Moskwie pracował on wtedy w Profinternie w charakterze przedstawiciela polskiego rewolucyjnego ruchu zawodowego. Jednocześnie wchodził w skład Biura Politycznego KC KPP. Spotkałem się z nim w gmachu będącym siedzibą Profinternu oraz centrali radzieckich związków zawodowych, gdzie pracował zajmując niewielkie pomieszczenie biurowe. Powitał mnie bardzo serdecznie. Zawsze ceniłem go wysoko, jako towarzysza partyjnego i działacza związkowego. Burzyński był człowiekiem przystępnym, szczerym, umiał zdobywać sobie sympatię i szacunek. W rozmowie z nim nie czułem się skrępowany. Na jego życzenie przedstawiłem zarówno okoliczności, w jakich zostałem aresztowany w Łodzi, jak i warunki istniejące w więzieniach. Interesował się głęboko sprawami krajowymi, zwłaszcza działalnością Lewicy Związkowej. Nie skrywałem przed nim, że według moich spostrzeżeń i doświadczeń nowa taktyka partii w ruchu zawodowym nie potwierdziła pokładanych w niej nadziei, przyniosła raczej osłabienie pozycji Lewicy Związkowej, jak w ogóle rewolucyjnego ruchu zawodowego w Polsce. Prowadzenie działalności w reformistycznych związkach zawodowych, organizowanie w ich łonie lewicowej opozycji związkowej uważałem za główne zadanie partii. Moje poglądy w tej kwestii nie budziły u niego sprzeciwu, raczej trafiały do jego przekonania, unikał jednak jakichkolwiek krytycznych aluzji dotyczących polityki partii w ruchu związkowym. W rozmowie z nim znajdowałem wspólny język, jako z długoletnim, doświadczonym, rewolucyjnym działaczem związkowym. Pod koniec spotkania Burzyński bez jakiejkolwiek sugestii z mojej strony zauważył, że zapewne nie mam za dużo pieniędzy, wobec czego wypisze mi zlecenie na wypłatę określonej sumy, którą podejmę w kasie Profinternu. Oczywiście ofertę pomocy finansowej przyjąłem z zadowoleniem, potrzebowałem bowiem pieniędzy na różne drobne zakupy. Nie pamiętam już, jaką kwotę wypłacono mi na zlecenie Burzyńskiego, lecz chyba nie większą lub niewiele większą niż wynosił wówczas przeciętny miesięczny zarobek robotnika. Między innymi za pieniądze te kupiłem sobie w pierwszej kolejności koszulę, co zwolniło mnie od konieczności używania otrzymanego od Borowskiego rudego łacha. Później w związku z wyjazdem na Krym, pieniądze te bardzo mi się przydały na inne zakupy. Z Burzyńskim już nigdy więcej się nie zetknąłem. W 1937 r. podzielił on los niemal wszystkich polskich działaczy komunistycznych przebywających w ZSRR. Został bezpodstawnie uwięziony i stracony, a w 20 lat później, po XX Zjeździe KPZR zrehabilitowany. 4. Hotel „Lux" w Moskwie Wkrótce po przybyciu do Moskwy dowiedziałem się—nie pamiętam już od kogo — że w moskiewskim hotelu „Lux", przeznaczonym dla zagranicznych komunistów przebywających czasowo w Związku Radzieckim, zamieszkuje Antoni Lipski wraz ze swoją żoną Heleną Frenkel. Lipskiego osobiście nie znałem, a jego ówczesną żonę poznałem kiedyś w Warszawie za pośrednictwem mojej żony. Żywiąc wielki szacunek do „Babci" Lipskiej, którą kiedyś odwiedzałem w Dąbrowie Górniczej, pragnąłem wykorzystać okazję i poznać Antka, jednego z jej trzech synów, wybitnych działaczy KPP. Musiałem o tym uprzedzić Borowskiego, który — choć z niechęcią — zgodził się powiadomić Lipskiego o moim zamiarze. Odwiedziny lokatorów „Luxu" przez osoby postronne połączone były z dokładną kontrolą, o czym poprzednio nie wiedziałem. Wchodziło się do tego hotelu — podobnie jak do sekcji polskiej w gmachu Kominternu — za imienną przepustką wystawioną przez pracownika portierni, z dokładnym oznaczeniem godziny jej wydania oraz wymienieniem nazwiska odwiedzanego lokatora i numeru zajmowanego przez niego pokoju. Przy opuszczaniu hotelu przepustkę tę zwracało się na portierni i znowu musiała ona nosić podpis odwiedzanego z wymienieniem dokładnego czasu zakończenia u niego wizyty. Oczywiście, przed wydaniem przepustki pracownik portierni porozumiewał się telefonicznie z zainteresowanym lokatorem, czy tenże zgadza się przyjąć daną osobę. Toteż zanim znalazłem się w pokoju zajmowanym przez Lipskiego i jego żonę, musiały być dopełnione powyższe formalności. Spotkanie z Lipskim pozostawiło u mnie jakiś niedosyt. Nie zdołałem nawiązać z nim bliższego kontaktu. Przyjął mnie wprawdzie grzecznie, przychylnie, ale nie za ciepło, z pewnym dystansem. Spotkaliśmy się wtedy po raz pierwszy. Ale nie tym chyba należy to tłumaczyć. Wiedzieliśmy przecież o sobie nawzajem niemało. Mimo usiłowań nawiązania z nim dyskusji oraz zasięgnięcia interesujących mnie informacji, rozmowa nasza nie kleiła się. Odpowiadał w taki sposób, by uniknąć konkretnej odpowiedzi. Nad każdą poruszoną przeze mnie sprawą — nie mówiąc o tym głośno — rozciągał zasłonę konspiracji. Ponadto, z charakteru nie należał do ludzi wylewnych, był raczej małomówny i wstrzemięźliwy w rozmowach noszących charakter prywatny, zwłaszcza gdy chodziło o tematykę partyjną. Przyjmująca udział w rozmowie jego żona na wpół żartobliwie i zarazem na wpół krytycznie usiłowała tłumaczyć wstrzemięźliwość wypowiedz: swojego męża, nazywając go „molem książkowym". Od niej dowiedziałem się wówczas, że Lipski przebywając czasowo w Moskwie zakopał się wprost w studiach nad dziełami Lenina i Stalina. Tym przede wszystkim żył i to go pochłaniało. W tej dziedzinie nie mógł on, niestety, znaleźć we mnie odpowiedniego partnera do dyskusji. Prywatne spotkania czasowo przebywających w Związku Radzieckim, nawet znających się wzajemnie kapepowców były źle widziane i faktycznie niedozwolone przez kierownictwo sekcji polskiej Kominternu. W imię zachowania konspiracji i zabezpieczenia partii przed możliwością przenikania do jej szeregów obcej agentury przestrzegano zasady, by w miarę możliwości kapepowców tych izolować od siebie, a nawet by jeden o drugim niczego nie wiedział. Gdy zaś dochodziło między nimi do spotkania, to — podobnie jak w moim przypadku — musieli się trzymać z dala od tematyki wykraczającej poza granice partyjnych publikacji oraz zachowywać pełną konspirację o własnej działalności partyjnej lub działalności znanych im pracowników partyjnych. Z tych względów nie podejmowałem już później starań, by ponownie odwiedzić Lipskiego. Nie wiem nawet do jakiego czasu przebywał w „Luxie" oraz kiedy rozszedł się z żoną, Heleną Frenkel. Wiem tylko, że ta ostatnia w rozmowach z bliskimi jej towarzyszami partyjnymi wyrażała zadowolenie, iż rozeszła się z Lipskim na długo przed wezwaniem go z kraju do Moskwy, gdzie —jak już wspominałem — został aresztowany i stracony. W ten sposób akceptowała ona niejako tę zbrodnię, nie mając ku temu najmniejszych podstaw. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć mentalności, postawy oraz kryteriów moralnych tych komunistów, którzy — znając się doskonale z wieloletniej wzajemnej współpracy i działalności partyjnej, a jak w przypadku H. Frenkel nawet związanych z sobą przez całe lata więzami małżeńskimi — nie tylko nie zdobyli się na odwagę wyrażenia sprzeciwu lub co najmniej wątpliwości, które musiały ich chyba nurtować, kiedy ci najbliżsi im współtowarzysze i przyjaciele zostali bezpodstawnie oskarżeni o zdradę i straceni przez władze radzieckie. Co więcej, stawali oni po stronie oszczerczych oskarżycieli, solidaryzowali się z nimi, zaślepieni pozbawioną podstaw wiarą w sprawiedliwość działania organów państwowych ZSRR, akceptowali ich bezgraniczne bezprawie. KPP za nadrzędny cel swojej działalności uważała zawsze wychowanie swoich członków w duchu bezgranicznej wierności i bezwzględnego zaufania do Związku Radzieckiego. Paradoksem historii nazwać można to, że właśnie dzięki temu wychowaniu stało się możliwe wyniszczenie bez sprzeciwu i protestu ze strony KPP całej jej kadry kierowniczej przebywającej w Związku Radzieckim oraz rozwiązanie partii dokonane, znowu bez sprzeciwu jej członków tak, jakby KPP nie była partią komunistów polskich, lecz należała do Związku Radzieckiego. Zaiste, dziwne są paradoksy historii. 5. Kłopoty z chorą nogą Do Moskwy udawałem się z przeświadczeniem, że w związku ze stanem mojej nogi zostanę zbadany przez specjalistów radzieckich z dziedziny chirurgii i neurologii, którzy uczynią wszystko co możliwe, by przywrócić mi maksimum sprawności fizycznej, usunąć lub maksymalnie ograniczyć niedowład nogi. Dręczyło mnie stale, opisane już wyżej orzeczenie profesora wyniesione po zbadaniu mnie w Szpitalu Św. Ducha w Warszawie. Ciągle nurtowało mnie pytanie, jak ustosunkują się do tego specjaliści radzieccy. Obawiałem się, że mogą je potwierdzić, a to mi się nie uśmiechało. Ponowne łamanie i składanie kości udowej oraz zszywanie nerwu przykułoby mnie do łóżka szpitalnego na wiele miesięcy. W skrytości ducha pragnąłem zatem, by radzieccy specjaliści zakwestionowali orzeczenie warszawskiego profesora. Ale gotów byłem poddać się każdemu zabiegowi, który okaże się konieczny dla przywrócenia mi sprawności fizycznej, zwłaszcza dla pozbycia się protezy. Wkrótce okazało się, że dręczące mnie myśli były produktem własnych złudzeń. W Moskwie nikt nie miał zamiaru kierować mnie na specjalistyczne badania, powoływać jakiejś komisji lekarskiej w celu postawienia właściwej diagnozy i wskazania, jakim zabiegom powinienem się poddać. To były moje mrzonki. Rzeczywistość przedstawiała się zgoła inaczej. Lekarz, do którego skierował mnie Borowski, po oglądnięciu mojej nogi orzekł, że trzeba zastosować „kąpiele błotne" (griazo-wyje wanny), czyli zabiegi przypominające okłady borowinowe. Jednocześnie zawiadomił mnie, że otrzymam skierowanie (putiowkę) do sanatorium na Krymie, gdzie ta kuracja będzie przeprowadzona. Moją nieśmiałą wzmiankę w sprawie komisji lekarskiej oraz zrobienia zdjęcia rentgenowskiego złamanej nogi, odrzucił stanowczo stwierdzając, że jest to niepotrzebne. Najwidoczniej sprawa została przesądzona w sekcji polskiej — być może przez samego Borowskiego — w tym sensie, że zalecono lekarzowi, by zaordynował mi leczenie sanatoryjne, a do wysuwanego przeze mnie wniosku o specjalistyczne komisyjne badanie lekarskie ustosunkował się negatywnie. Po wydaniu tego orzeczenia ponowne zwracanie się do kogokolwiek o skierowanie mnie na specjalistyczne badania lekarskie uważałem za bezcelowe. Nie wykluczam, że przy uporze mógłbym się tego dobić. Przypuszczam też, że radzieccy specjaliści doszliby do tego samego wniosku, który przedłożył mi warszawski profesor. Ale — jak już zaznaczyłem — zabieg chirurgiczny i długotrwały szpital przyjmowałem tylko jak niemożliwą do uniknięcia konieczność. Rzecz zrozumiała, nie paliłem się do tego, by usłyszeć od specjalistów radzieckich potwierdzenie tej konieczności. Odpowiadało mi bardziej pozostawienie na razie tej sprawy otwartej, bez rozstrzygnięcia. Taka już jest natura człowieka. Pragnie on oddalić od siebie, odłożyć na później rozwiązanie spraw dla niego nieprzyjemnych, choćby to nawet nie leżało w jego interesie. A może rzeczywiście zalecone przez lekarza kąpiele błotne przywrócą sprawność ruchową mojej kończyny? Rozumując tymi kategoriami doszedłem w końcu do wniosku, że z wyjazdu na Krym powinienem raczej być zadowolony. Ewentualne ponowienie starań o zastosowanie innych zabiegów lecznicznych uzależniłem od wyników kuracji sanatoryjnej. Po powrocie z Krymu starań takich jednak nie podjąłem. Wpłynęła na to pewna poprawa sprawności ruchowej nogi, co umożliwiło mi uwolnienie się od protezy. Ale —jak już zaznaczałem — doprowadzenie nogi do pełnej sprawności wymagało ponownego łamania i prawid- łowego złożenia kości udowej. Oprócz tego mogło się okazać konieczne zszywanie uszkodzonego nerwu skokowego. Dopóki musiałem używać protezy i dostosowanego do niej obuwia ortopedycznego, byłem zdecydowany poddać się takiemu zabiegowi, nawet nie mając gwarancji jego pełnej skuteczności. Po odrzuceniu protezy już się na to nigdy nie zdobyłem. Proteza była tym przysłowiowym nożem na gardle, który przedtem kształtował moje rozumowanie. Z chwilą gdy nóż ten został zdjęty, brakło mi już odwagi, by poddać się tak ciężkiemu i ryzykownemu zabiegowi chirurgicznemu, którego zresztą — z wyjątkiem warszawskiego profesora ze Szpitala Św. Ducha — nikt mi już nigdy nie proponował. 6. Podróż na Krym. Refleksje o kolektywizacji s Do Eupatorii na Krymie, gdzie znajdowało się sanatorium „Majak", do którego zostałem skierowany, wyjechałem z Moskwy chyba w początkach lipca 1934 r. Przed wyjazdem Borowski zaopatrzył mnie w putiow-kę i bilet kolejowy z numerowanym miejscem sypialnym w czteroosobowym przedziale wagonu oraz wręczył mi pewną sumę pieniężną na osobiste wydatki. Towarzyszył temu dość znamienny szczegół, rzucający nowy snop światła na postać Borowskiego, jako partyjnego nadzorcy, wykorzystującego naiwność oddanego w jego ręce komunisty. Przed wręczeniem przyznanej mi kwoty — jaką otrzymywali chyba wszyscy kapepowcy w przypadku skierowania ich do sanatorium — Borowski zapytał mnie dociekliwie, czy nie otrzymałem już od kogoś jakiejś zapomogi pieniężnej. Domyśliłem się od razu, że chodzi mu z pewnością o Burzyńskiego, chociaż wykluczam, by tenże poinformował go o udzieleniu mi pomocy finansowej z funduszów Profinternu. Ponieważ kontakt z Burzyńskim nawiązałem za pośrednictwem Górowskiego, mógł on zatem przypuszczać, że pomoc tą otrzymałem. Toteż na jego pytanie udzieliłem bez namysłu odpowiedzi potwierdzającej otrzymanie zapomogi oraz podałem wysokość kwoty wypłaconej mi z polecenia Burzyńskiego. „Dlaczego o tym nie powiedziałeś mi od razu? To z dwóch źródeł chcesz brać pieniądze" — w świętym oburzeniu, jakbym popełnił niewybaczalne przestępstwo, zareagował na to Borowski. Poczułem się głęboko dotknięty tą bezpodstawną, brutalną reakcją. Dałem temu wyraz w formie dobitnej i stanowczej, wypraszając sobie podchodzenie do mnie, jak do oszusta. Zreflektowało to trochę Borowskiego. Przeszedł w rozmowie na spokojniejszy ton, niemniej indagował mnie dalej. Kiedy usłyszał, że otrzymaną od Burzyńskiego kwotę już niemal w całości wydatkowałem, wyrażał lub udawał zdziwienie, iż tak poważną sumę mogłem wydatkować w ciągu kilku lub kilkunastu dni. Musiałem przeto wyspowiadać się przed nim ze wszystkich swoich zakupów włącznie z koszulą, zarazem wymieniłem potrzebne mi jeszcze rzeczy, m.in. walizkę niezbędną przy wyjeździe na Krym. Z rachunku wynikało, że otrzymana od Burzyńskiego kwota może mi nie starczyć nawet na zaspokojenie wszystkich skromnych potrzeb. Wysłuchawszy tej spowiedzi, Borowski zdecydował się na wypłacenie mi zapomogi w pełnej wysokości, ustalonej przez kierownictwo sekcji polskiej, rezygnując ze swojego pierwotnego zamiaru zmniejszenia tej sumy o kwotę, jaką pobrałem z kasy Profinternu. Co więcej, wyszukał w swoim magazynie i ofiarował mi niewielką, używaną walizkę, w której pomieściłem cały ekwipunek, z jakim udałem się na Krym. Przed wyjazdem Borowski udzielił mi paru wskazówek wiążących się z podróżą. Między innymi poinformował mnie, bym zaraz po zjawieniu się konduktora w przedziale wagonu zwrócił się do niego o pościel, a po jej otrzymaniu rozłożył ją na dolnym lub górnym miejscu sypialnym oznaczonym w moim bilecie kolejowym, po czym po ukończeniu podróży konduktor odbierze tę pościel ode mnie. W razie jej uszkodzenia musiałbym za to zapłacić. Jeśli moje miejsce sypialne będzie położone w górnej części przedziału kolejowego, ostrzegał mnie, bym nie ustawiał walizki w pobliżu okna wagonu, lecz trzymał ją zawsze z dala. Ponieważ nie wiedziałem, czym to jest uzasadnione, Borowski wyjaśnił, że podczas podróży zdarzają się przypadki wyciągania przez odsłonięte okno bagażu podróżnych za pomocą żelaznych haków przez złodziei operujących z dachu wagonu. Najłatwiej wyciągać mogą bagaż znajdujący się w pobliżu okna na górnych miejscach sypialnych, wobec czego nie trzeba tam bagażu składać. Ostrzeżenie to otwierało przede mną nie znaną mi kartę radzieckiej rzeczywistości. Nie rozumiałem, dlaczego na najbliższej stacji kolejowej milicja nie likwiduje takiej szajki złodziejskiej, tym bardziej że musi ona schodzić z dachu wagonu obciążona bagażem, który skradła podróżnym. Borowski uchylił więc przede mną rąbek nie znanego mi życia w Związku Radzieckim. Dowiedziałem się wtedy, że takie watahy złodziejskie i bandyckie są liczne, potrafią sterroryzować i unicestwić każdego, kto wchodzi im w drogę, grasują bezkarnie, niejednokrotnie w zmowie z kolejową obsługą pociągu. Kradzieży bagażu przez odsłonięte okno wagonu dokonują zazwyczaj drobni złodzieje, przeważnie kilkunastoletni chłopcy, rekrutujący się z licznych warstw bezprizornych. Złodziejsko-bandyckie grupy ludzi starszych wiekiem rzadko praktykują tę formę kradzieży z dachu wagonu. Najczęściej takie grupy bandyckie wsiadają do pociągu na jakiejś stacji kolejowej, za pomocą noży lub broni palnej teroryzują służbę kolejową, wdzierają się do przedziałów wagonów i grożąc pasażerom śmiercią w razie przeciwstawienia się rabunkowi, wyrzucają na zewnątrz przez okno cały ich bagaż podczas biegu pociągu. Zdarzały się niejednokrotnie wypadki zakłucia nożami na śmierć usiłujących przeszkodzić temu pasażerów. Po dokonaniu rabunku banda — bądź przez uruchomienie hamulców, bądź przez steroryzowanie maszynisty — zatrzymuje pociąg w ustalonym z góry miejscu i opuszcza wagony, po czym idąc wzdłuż torów kolejowych zbiera wyrzucony łup, ładując go na przygotowane w tym celu wozy. Informacje te były dla mnie prawdziwą, a zarazem trudną do pojęcia rewelacją. Jednak Borowski odkrył przede mną zaledwie małą cząstkę ówczesnej rzeczywistości radzieckiego życia. Usiłował przy tym sprowadzić udzielone mi informacje do sporadycznych przypadków. W istocie rzeczy były to zjawiska na wielką skalę. Narastały one liczebnie i rozszerzały się terytorialnie w okresie wzmożonej kolektywizacji rolnictwa w Związku Radzieckim. Bandy składały się głównie z wyrzuconych ze swoich gospodarstw i wywłaszczonych z ziem chłopów. Jak dowiedziałem się później, zwłaszcza od niektórych uczestników szkoły partyjnej, przeprowadzona przy zastosowaniu brutalnych metod administracyjnych kolektywizacja rolnictwa wywołała powszechny opór i sprzeciw chłopów, występujący w rozmaitych formach. W okresie bezpośrednio poprzedzającym zapowiedzianą już przez władze kolektywizację, jedną z szeroko stosowanych form sprzeciwu było ograniczanie przez chłopów uprawy ziemi do obszaru umożliwiającego uzyskanie zbiorów niezbędnych do wyżywienia tylko własnej rodziny. Resztę gruntów uprawnych chłopi pozostawiali odłogiem. Jeśli zaś obejmowano kolektywizacją obszary już zasiane i uprawione, protest chłopów przejawiał się w formie ograniczania zbioru plonów do rozmiarów zaspokajających tylko ich własne potrzeby żywnościowe. Nie zebrana część plonów chłopskich pól uległa zniszczeniu. W konsekwencji jedna i druga forma walki chłopskiej przeciwko kolektywizacji ich gospodarstw pociągała za sobą narastanie deficytu żywnościowego w Związku Radzieckim, coraz gorsze zaopatrywanie w żywność ludności nierolniczej, przybierającą coraz większe rozmiary klęskę głodową, co z kolei rodziło i potęgowało niezadowolenie klasy robotniczej i wszystkich pracujących. Dążąc za wszelką cenę do kolektywizacji całego rolnictwa — w czym Stalin dopatrywał się jedynej możliwości uspołecznienia gospodarki chłopskiej oraz uznawał kolektywizację za nieodłączną cechę socjalizmu i podstawowy warunek zbudowania społeczeństwa socjalistycznego — radzieckie władze państwowe i partyjne zdecydowały się na podjęcie bezwzględnej walki z chłopstwem, postanowiły siłą złamać jego opór przeciwko kolektywizacji. Wówczas to rozpoczęła się w Związku Radzieckim tak zwana „druga rewolucja", w której rezultacie miliony chłopów zmuszonych do opuszczenia i porzucenia swoich gospodarstw rolnych, podjęło prawdziwą wędrówkę ludów na wielkich obszarach Związku Radzieckiego w poszukiwaniu chleba i pracy, znośniej szych warunków do życia. r Na opór chłopów przeciwko kolektywizacji, wyrażający się w postaci ograniczania areału zasiewów i zbioru plonów do potrzeb własnych, władza radziecka odpowiadała sekwestrem na rzecz państwa płodów rolnych znalezionych u chłopów podczas skrupulatnych rewizji. Konfiskowano nie tylko to, co można by uznać za nadwyżkę przekraczającą potrzeby żywnościowe rodziny chłopskiej, lecz całość płodów rolnych posiadanych przez dane gospodarstwo. Rodziny chłopskie dotknięte tak srogą represją, której z reguły towarzyszyły aresztowania i wysyłania do obozów pracy, pozbawione zostały środków do życia, nie mówiąc już o możliwości przeprowadzenia nowych zasiewów i dalszej uprawy ziemi. Musiały więc porzucać swoje gospodarstwa, co stało się przyczyną wspomnianej wyżej wędrówki za chlebem. Rozbite, zdekompletowane i wystraszone rodziny chłopskie rozproszyły się po całym Związku Radzieckim. Głównie z tego środowiska wywodziły się bandy rabunkowe operujące na szlakach kolejowych. Dzieci pozbawione ojców, czy to wskutek aresztowania, czy innych przyczyn, formowały się w żebracze, chuligańskie i złodziejskie watahy. W tym właśnie okresie, jako jeden z głównych płodów kolektywizacji wystąpiło w Związku Radzieckim nowe zjawisko społeczne — nie znane lub nie spotykane w żadnym innym kraju w tak masowej skali, w postaci pozbawionej opieki rodzicielskiej młodzieży i dzieci, noszących miano bezprizornych. Nikt nie jest w stanie określić rozmiaru ujemnych następstw, szczególnie natury moralnej, jakie sprowadziło to na społeczeństwo radzieckie i zaciążyło na jego tradycjach. Ten przeklęty płód przymusowej kolektywizacji gospodarstw chłopskich nie jest niestety jedyną szkodą, jaką przyniosła ona Związkowi Radzieckiemu, a nawet więcej — samej idei socjalizmu. Jestem zdania — czemu dałem wyraz na jednym z plenarnych posiedzeń Komitetu Centralnego PZPR — że pierworodnym grzechem leżącym u podstaw wszelkiego zła, jakie w tak masowej skali wystąpiło w Związku Radzieckim za czasów Stalina, stała się właśnie przymusowa, przeprowadzona za pomocą okrutnych metod administracyjnych, kolektywizacja gospodarstw chłopskich. Opór rodził represje, represje rodziły opór. Chłopi zapędzeni siłą do kołchozów nie chcieli wydajnie pracować, sabotowali produkcję. Rolnictwo radzieckie znalazło się w ruinie. W mieście i na wsi brakowało chleba, nierzadko panował głód. Rosło niezadowolenie ludności, a wraz z tym wzmagał się terror, jako podstawowy instrument sprawowania władzy. Socjalizm został wyprany, wykastrowany z wszelkiej substancji demokratycznej. Pozbawiona tej substancji dyktatura proletariatu przekształciła się w pusty slogan, stała się parawanem, za którym szalała samowola, panoszyło się bezprawie, rósł i potęgował się do absurdalnych rozmiarów kult jednostki. Ten grzech pierworodny radzieckiej drogi do socjalizmu wyrażający się w przymusowej kolektywizacji rolnictwa, w swych konsekwencjach społeczno-politycznych nie ograniczył się i nie mógł się ograniczyć tylko do okresu sprawowania władzy przez Stalina. Na obliczu socjalistycznego ustroju społecznego w Związku Radzieckim grzech ten wycisnął bowiem niezatarte piętno, które przejawia się po dzień dzisiejszy. Ale wtedy, kiedy po raz pierwszy zasłyszałem o tej „drugiej rewolucji socjalistycznej" w Związku Radzieckim, jaką rzekomo była przymusowa kolektywizacja gospodarstw chłopskich, nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z jej istoty, z następstw, jakie musiała za sobą pociągnąć i to nie tylko w Związku Radzieckim, lecz także w skali szerszej — w międzynarodowym ruchu komunistycznym. Po tej dygresji, mającej jednak pewien związek z dalszymi wspomnieniami, wracam do przerwanego tematu: wyjazdu na Krym. Gosposia, starsza wiekiem kobieta zarządzająca „daczą", w której zamieszkiwałem, widocznie dobrze wiedziała, jak trudno było wówczas kupić coś sobie do zjedzenia w bufetach i na stacjach kolejowych, gdyż w podróż na Krym zaaprowizowała mnie dość obficie, szczególnie w suchy prowiant, w tym w białe słodkie bułeczki, które sama upiekła. Część tej prowiantury umieściłem wraz ze skromnym kompletem podróżnego wyposażenia w walizce otrzymanej od Borowskiego, resztę zaś zapakowałem do — tym razem dość luźnej — skórzanej teczki, z którą nie rozstawałem się nigdy podczas dłuższych podróży. Wyżywienie więc miałem w pełni zabezpieczone na całą drogę, a z Moskwy na Krym jechało się wówczas pociągiem pospiesznym niemal dwie doby. Uzbrojony w putiowkę i bilet kolejowy do wagonu sypialnego, któregoś upalnego dnia lipcowego w godzinach popołudniowych znalazłem się z bagażem w ręku na jednym z moskiewskich dworców kolejowych, chyba pół godziny wcześniej przed odjazdem pociągu. Mówi się, że „podróże kształcą", uczą rozumu. O słuszności tego porzekadła przekonałem się za chwilę już na dworcu, a później w pociągu na samym początku podróży. Nie wiedząc z, jakiego peronu odchodzi pociąg na Krym — ściślej mówiąc, mający w swoim składzie wagony dojeżdżające do przesmyku Perekop łączącego Krym z lądem od północy — zapytałem o to bagażowego, który akurat nawinął mi się na oczy, tenże nie odpowiadając wprost na moje pytanie odrzekł, że chętnie zaprowadzi mnie na peron i odniesie mi walizkę. To ostatnie ani na myśl mi nie przychodziło. Ale gdy bagażowy, nie czekając nawet jak ustosunkuję się do tej propozycji, wyciągnął rękę, by przejąć ode mnie walizkę, oddałem mu ją, po czym doprowadził mnie na właściwy peron, zatrzymując się przed wagonem, w którym znajdowało się moje miejsce oznaczone w bilecie kolejowym odpowiednim numerem. Zapytałem go wtedy, ile płacę za tę usługę. Przez chwilę zatrzymał na mnie swój wzrok, po czym odpowiedział: „według taksy — 50 kopiejek". Mój język i akcent niewątpliwie zorientowały bagażowego, że nie jestem Rosjaninem, lecz w wielonarodowym Związku Radzieckim nie- mało ludzi władało kiepsko językiem rosyjskim. Nie mogłem wiedzieć, co o mnie myślał, lecz za odniesienie walizki wymienił stawkę określoną w cenniku obowiązującym bagażowych. Była to suma drobna, niemniej wahałbym się, czy dać mu więcej. Nosiło to by charakter napiwku, napiwki zaś traktowałem jako zwyczaj systemu kapitalistycznego. Człowiek radziecki mógłby się obrazić, jeśli próbowałbym mu dać napiwek, czyli zapłacić więcej za usługę, niż przewidywał cennik. I znowu może komuś wydawać się śmieszne to moje rozumowanie, ale co tu skrywać, takimi kategoriami wówczas myślałem, takim byłem komunistą. To moje idealistyczne pojęcie o wysokim poczuciu godności osobistej bagażowego jako radzieckiego człowieka pracy, zostało za chwilę nad-wyrężone. Nie posiadałem kopiejek w bilonie, a wartościowo najmniejszy banknot jakim rozporządzałem opiewał na trzy ruble. Powiedziałem zatem bagażowemu, że nie mam drobnych, zapytując go, czy może wydać mi resztę z trzech rubli. Odrzekł przecząco, a zarazem wyraził gotowość zmienienia gdzieś w pobliżu banknotu trzyrublowego, po czym zwróci mi resztę. Gdybym mu powiedział, że ta reszta, jakiej żądam, wynosi dwa ruble lub półtora rubla, to z pewnością znalazłby ją przy sobie. On zaś sądził i nie mógł sądzić inaczej, że z trzech rubli ma mi zwrócić resztę w wysokości dwa i pół rubla, chociaż sumy tej nie wymieniłem i ze zrozumieniem przyjąłbym mniejszą. Wręczyłem mu ten banknot trzyrublowy, by wymienił go na drobne, bagażowy zapewnił mnie, że wkrótce wróci, by oddać mi resztę i już go więcej nie zobaczyłem. Najzwyczajniej w świecie nabrał mnie na tę wymianę. Pamiętałem wprawdzie numer, jaki nosił bagażowy, lecz ani nie chciałem, ani nie mogłem podejmować przeciwko niemu jakichś kroków. Nikt nie lubi, gdy go ktoś oszuka, a swoich spraw powinien każdy sam pilnować. Za naiwność, czy głupotę trzeba płacić. Bagażowy, gdybym go nawet odszukał, mógłby wszystkiemu zaprzeczyć, a nawet nawymyślać mi. Za drobną, straconą sumę nabyłem wtedy cenną wskazówkę, aby nie spoglądać na ludzi radzieckich, a tym samym na Związek Radziecki przez idealistyczne okulary propagandy partyjnej, lecz widzieć i oceniać rzeczywistość radziecką w takim świetle, w jakim się przedstawia. Ale wtedy prawda ta nie docierała jeszcze w całej pełni do mojej świadomości, powiedziałbym, torowała sobie dopiero drogę. Moje miejsce sypialne w czteroosobowym przedziale wagonu znajdowało się na dolnej ławie. Po drugiej stronie przedziału dolne miejsce zajmowała licząca około 40 lat kobieta, a bilety na obydwa górne miejsca posiadali nieco starsi wiekiem mężczyźni. Pościel na miejsce sypialne w postaci zwijanego materaca, prześcieradła, poduszeczki i koca konduktor dostarczał pasażerom wkrótce po wyruszeniu pociągu w drogę. Zanim to nastąpiło, pasażerowie z górnych miejsc przysiadali się na dolnych ławach, co zresztą czynili także w dzień, kiedy pasażerowie z dolnych miejsc nie spali, siedząc przy oknie każdy w swoim kącie przedziału. Moi współtowarzysze podróży, ułożywszy bagaż na swoim miejscu, zaraz po wyruszeniu pociągu opuszczali pojedynczo przedział na kilka lub na kilkanaście minut, kręcili się gdzieś po korytarzu wagonu, po czym każdy z nich wracał do przedziału. Przypuszczałem, że chyba zachodzili do toalety, choć było to trochę dziwne, że zaraz na początku podróży wszyscy naraz odczuwali taką potrzebę. Tylko ja nie opuszczałem przedziału, oczekując na konduktora, by — zgodnie z zaleceniem udzielonym mi przez Borowskiego — zaraz po jego przybyciu zwrócić się do niego o dostarczenie mi pościeli. Ale wkrótce znowu doznałem rozczarowania, spotkałem się z nową, nie znaną mi dotychczas rzeczywistością radziecką. Borowski znał ją z pewnością doskonale, lecz udzielając mi wskazówek na podróż wolał ją przede mną zataić. Zamówienie na pościel konduktor przyjmował od pasażerów, lecz należało je składać w cztery oczy, poza przedziałem kolejowym, gdyż wiązało się to z łapówką, jaką trzeba było z góry wręczyć konduktorowi za dostarczenie pościeli. W cenę biletu kolejowego na miejsca sypialne wchodziła także opłata za pościel, konduktor powinien dostarczać ją bezpłatnie. Ale teoria ta nie miała nic wspólnego z praktyką. Każdy pasażer znający stosunki radzieckie wiedział doskonale, że bez łapówki pościeli nie otrzyma. Ja jednak wtedy o tym nie wiedziałem. O pościel zwróciłem się do konduktora w przedziale, w obecności moich współtowarzyszy podróży, podczas kontroli biletów kolejowych. Na zamówienie to zareagował jedynie spojrzeniem na mnie, jakby chciał wyrazić zdziwienie, że w taki sposób usiłuję załatwić sprawę pościeli. Pozostali pasażerowie zamówień na pościel nie składali. Każdy oddał konduktorowi swój bilet kolejowy, które konduktor zatrzymał u siebie i zwracał je dopiero przy dojeżdżaniu pociągu do docelowej, dla danego pasażera, stacji kolejowej. Pominięcie milczeniem sprawy pościeli przez pozostałych pasażerów, którzy przecież—podobnie jak ja — mieli bilety na miejsca sypialne oraz milcząca reakcja konduktora na moje zamówienie nasunęły mi myśl, że zwracając się o pościel popełniłem jakąś gafę, postąpiłem nietaktownie, że widocznie konduktor dostarcza pościel bez zamówienia pasażerów. Nie wiedziałem przecież, że każdy z nich porozumiał się już z konduktorem w tej sprawie sam na sam właśnie wtedy, kiedy przed kontrolą biletów wychodzili w pojedynkę z przedziałów. Łapówkę należało przecież wręczyć konduktorowi w sposób taktowny, bez świadków. Chociaż praktyka ta nie stanowiła dla nikogo tajemnicy — wyłączając podobnych do mnie nowicjuszy — przypuszczam, że nawet wysokość łapówki była znormalizowana i wszystkim znana, to przecież proceder ten nie mógł być uprawiany w sposób jawny, otaczała go powszechna zmowa milczenia. Kiedy po pewnym czasie konduktor przyniósł pościel i przekazał ją jednemu z pasażerów, a za paręnaście minut znowu zjawił się z pościelą dla drugiego pasażera, tym razem dla mojej sąsiadki, uważałem za stosowne przypomnieć się i ponowić swoją prośbę o pościel. Siejczas, siejczas (zaraz, zaraz) — bąknął pod nosem w odpowiedzi. Odczułem wyraźnie jego niechęć do mnie, nie pojmowałem jednak, z czego ona wypływa, skąd się bierze ta wyraźna dyskryminacja mojej osoby. Współpasażerowie przedziału zajmowali stanowisko zupełnie obojętne, nie okazywali najmniejszego zainteresowania tym stanem rzeczy. Wiedzieli przecież wszyscy, o co chodzi konduktorowi. Na pewno przypuszczali, że nie stać mnie na zapłacenie łapówki za pościel, wobec czego usiłuję — wbrew powszechnie stosowanej praktyce — wymusić na konduktorze dostarczenie mi pościeli za darmo. Gdy pościel otrzymał także trzeci pasażer przedziału, tonem nieco rozdrażnionym zapytałem konduktora, kiedy wreszcie przyniesie pościel dla mnie? Powiedział mi wówczas, że pościeli nie może mi dostarczyć, gdyż rozdał już pasażerom wszystko co miał. To dla mnie nie starczyło, chociaż pierwszy zwróciłem się o pościel — zareagowałem gniewnie na oświadczenie konduktora. „Inni pasażerowie zwrócili się wcześniej niż wy, pościel dostarczałem każdemu według kolejności zgłoszeń, ale nie dla wszystkich starczyło" — lakonicznie zareplikował konduktor i opuścił przedział. Postępowanie konduktora rodziło we mnie wściekłość, czułem się upokorzony przez niego na oczach wszystkich współpasażerów, którzy nadal uparcie milczeli, jakby nie słyszeli tej wymiany zdań między mną a konduktorem. Starałem się ukryć wobec nich swoje rozdrażnienie, ani jednym słowem nie ujawniłem przed nimi nurtujących mnie uczuć. Usiłowałem dociec, co mogło spowodować dyskryminacyjne potraktowanie mnie przez konduktora, nie mogłem jednak znaleźć racjonalnego, logicznego wytłumaczenia tego faktu. Nasuwało mi się przypuszczenie, że u jego podłoża może leżeć łapówka, ale po rozważeniu całej sprawy, myśl taką odrzuciłem stanowczo. Dochodziłem bowiem do wniosku, że jest rzeczą trudną do przyjęcia, by konduktor radziecki, a więc pracownik państwowy, domagał się od pasażerów łapówki za dostarczenie im pościeli, opłaconej już przecież w kasie kolejowej przy kupnie biletu na miejsce sypialne. Co więcej, wręcz niemożliwe, wprost absurdalne wydawało mi się to, by pasażerowie mogli się temu podporządkować, by aprobowali łapówki, jako obowiązujący system, płacili je konduktorowi bez najmniejszego sprzeciwu. Łapówka sama w sobie jest wyrazem deprawacji. Jakże więc wyobrazić sobie łapówkę jako powszechne, akceptowane przez wszystkich zjawisko społeczne? Wszak wówczas cały system radziecki opierałby się na deprawacji, a to przecież jest nie do pomyślenia. Pragnę tu podkreślić, że gdybym traktował pobieraną przez konduktora łapówkę, jako formę napiwku dawanego dobrowolnie przez pasaże- ra, w zjawisku takim nie dopatrywałbym się żadnego przestępstwa. Czułbym się tylko — jako komunista — rozczarowany tym, że w systemie radzieckim napiwki zdobyły sobie takie samo prawo obywatelstwa, jakie mają w systemie kapitalistycznym. W takim przypadku nie chciałbym się jednak wyróżniać od ludzi radzieckich. Gdybym wiedział, że inni pasażerowie dają konduktorowi napiwek za pościel, z pewnością poszedłbym w ich ślady, mimo negatywnego stosunku do napiwków, jakiemu wówczas hołdowałem. Rzecz w tym, że w Polsce, podobnie jak i w innych krajach kapitalistycznych, napiwki dawało się z dołu, po wyświadczonej usłudze oraz dobrowolnie i w wysokości, jaką napiw-kodawca określał według swego uznania. Nie przypominało to w żadnym razie łapówki, było napiwkiem i niczym więcej. Natomiast opłata za pościel pobierana przez konduktora wagonu sypialnego nie mogła w moim pojęciu kojarzyć się z napiwkiem, gdyż pasażerowie uiszczali tę opłatę pod przymusem, tj. pod groźbą niewykonania usługi, wysokość opłaty określał usługodawca, przy czym należało ją uścić z góry, przed wyświadczeniem przez niego usługi. Taka opłata w moim pojęciu nosiła formę łapówki, a nie napiwku. Ponieważ jednak nie mogłem pogodzić się z myślą, że konduktor pobierał łapówki od pasażerów za dostarczanie pościeli, skłonny byłem przyjąć jego wyjaśnienia, iż rzeczywiście nie starczyło mu tej pościeli dla wszystki pasażerów, w tej liczbie i dla mnie. Chcąc nie chcąc potraktowałem to jako pech, wolałem uznać sam siebie za człowieka, któremu nie sprzyja szczęście, niż uznać konduktora za łapówkarza i przyjąć wypływające z tego wnioski dla rzeczywistości radzieckiej. Spędziłem przeto blisko dwie doby na twardej szerokiej ławie dostosowanej swym kształtem do leżenia, a nie do siedzenia. Mimo braku pościeli rozciągnąłem się w nocy na tej ławie i spałem nie najgorzej. Z prawdą zapoznałem się nieco później. Konduktor rzeczywiście pobierał łapówki za pościel, chociaż określenie to jest nieco nieścisłe, nie odpowiada przyjętemu u nas w przeszłości i obecnie pojęciu łapówki. Łapówkę tego rodzaju byłoby może słuszniej nazwać przymusową daniną, ściąganą od pasażerów formalnie bezprawnie, faktycznie jednak za wiedzą i milczącą aprobatą władz radzieckich. Dowiedziałem się o tym od siostry mojej żony, przebywającej od wielu lat w stolicy Białorusi, Mińsku, gdzie pod nazwiskiem Bolesławy Las pracowała w charakterze nauczycielki w szkole podstawowej dla dzieci polskich. Przyjechała ona do mnie na Krym w odwiedziny. Później relacje jej — stanowiące dla mnie prawdziwą rewelację — znalazły potwierdzenie w rozmowach, jakie na ten temat prowadziłem z niektórymi kapepow-cami, dobrze obeznanymi ze stosunkami w Związku Radzieckim. Praktyka ściągania opłat od pasażerów nie ograniczała się bynajmniej tylko do daniny pobieranej przez konduktorów wagonów sypialnych za dostarczoną pościel. W owych czasach do wyjątków nie należały przypadki, kiedy na stacjach kolejowych, zwłaszcza mniejszych, na których zatrzymywały się pociągi dalekobieżne, obsługa pociągu w sposób jawny pobierała od wsiadających tam pasażerów opłatę za prawo wejścia do wagonu, mimo posiadania przez nich zakupionych biletów kolejowych. Na stacjach węzłowych, na których podróżni przesiadali się z jednego pociągu do drugiego, każdy z nich musiał zgłaszać się do kasy kolejowej, by oddać swój bilet przesiadkowy do podstemplowania, za co uiszczał określoną opłatę. Bez podstemplowania biletu podróżujący nie miał prawa przesiąść się do drugiego pociągu, chociaż kupując przedtem bilet przesiadkowy opłacał należność za podróż do swojej stacji docelowej. Stemplowanie biletów przesiadkowych nikomu nie było potrzebne z punktu widzenia kontroli czy innych manipulacji urzędowych. Stemplowano je tylko w tym celu, by za te czynności pobrać od podróżnych daninę, której kasa kolejowa ani nie kwitowała, ani też nie odprowadzała na rzecz państwa. Te usankcjonowane faktycznie przez władze radzieckie bezprawne opłaty ściągane od pasażerów stanowiły dodatek do niskiego uposażenia pracowników kolejowych. Nie jest mi wiadome, w jaki sposób, według jakiego klucza obsługa pociągu względnie pracownicy danej stacji kolejowej dzielili między sobą ten dodatek do ich funduszu płac. Podział musiał jednak leżeć u podstaw tej daniny. W przeciwnym razie nie mogłaby ona występować w tak szerokiej skali ani też władze radzieckie nie widziałyby się zmuszone, względnie nie byłyby skłonne do tolerowania tego zjawiska. Podobne zjawiska występowały nie tylko w ZSRR. Wicepremier rządu sanacyjnego Eugeniusz Kwiatkowski, który po powrocie do kraju w 1945 r. pełnił funkcję kierownika delegatury rządu polskiego do spraw odbudowy portów na Bałtyku i całego wybrzeża, opowiadał mi, jak głęboko sięgała korupcja i łapownictwo w rumuńskiej administracji państwowej, o czym miał możność przekonać się osobiście. Po napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę w 1939 r. znalazł się on w Rumunii, w Bukareszcie, gdzie zwrócił się do władz rumuńskich o wydanie mu paszportu. Wszędzie, gdzie zaszedł w tej sprawie, żądano od niego łapówki, on zaś stanowczo odmawiał. Zgłosił się przeto do sprawującego nadzór nad policją bukareszteńską komisarza rządu, któremu oświadczył, że jako wicepremier rządu polskiego „dla samej zasady nie może dać łapówki", wobec czego zwraca się do niego o wydanie mu paszportu bez łapówki. „A ja — usłyszał odpowiedź — jako komisarz rządu dla samej zasady nie mogę wydać panu paszportu bez łapówki". E. Kwiatkowski musiał więc pozostać w Rumunii, gdzie został internowany. Coś z tego rodzaju zasady kierującej postępowaniem E. Kwiatkows-kiego oraz komisarza rządu rumuńskiego, przejawiło się w postawie zajętej przeze mnie i przez konduktora wagonu sypialnego. Moje kapepowskie zasady ideologiczne wykluczały możliwość pobierania przez radzieckiego konduktora łapówkarskiej daniny od radzieckich pasażerów za dostarczenie im pościeli. Nie o to chodzi, że zasada ta była wyrazem mojej nieznajomości stosunków radzieckich, mojej naiwnej idealizacji Związku Radzieckiego. Istotne jest to, że zasada ta kierowała moim postępowaniem, nie pozwalała mi domyśleć się, jak postępują inni pasażerowie, pójść w ich ślady, co z pewnością uczyniłbym, gdybym wiedział, że za otrzymaną pościel każdy z nich wręczył z góry konduktorowi określoną sumę, czyli dał mu łapówkę, daninę, napiwek — obojętne jak to nazwiemy — zgodnie z praktyką, jaka w owych latach miała miejsce w Związku Radzieckim. Konduktor zaś nie dostarczył mi pościeli dlatego, że kierował się zasadą, iż bez uiszczenia łapówkarskiej daniny nikt nie może otrzymać pościeli. Obydwaj zatem mieliśmy swoje zasady, tyle tylko, że zasadniczo inne, przeciwstawne. Nie znając motywów postępowania konduktora, nie mogłem oczywiście porzucić własnej i dostosować się do jego zasady, wskutek czego w wagonie sypialnym spałem na twardym łożu. 7. Perekop i bezprizornyje Innych przygód w drodze nie miałem, aż do przesiadki na stacji kolejowej położonej przy przesmyku Perekop. Przez ten wąski przesmyk kilkukilometrowej szerokości prowadziła linia kolejowa do Eupa-torii, miasta położonego na zachodnim wybrzeżu Krymu, będącego celem mojej podróży. Na Perekopie przesiadali się do pociągu lokalnego wszyscy pasażerowie udający się na Krym. Pociągu tego jeszcze nie było, miał nadejść niebawem. W oczekiwaniu na jego przybycie pasażerowie ulokowali się bądź w niedużej poczekalni w budynku stacyjnym, bądź na peronie obok swego bagażu. Był wtedy piękny, słoneczny poranek. Ja udałem się do poczekalni, by coś zjeść na śniadanie. Sporą część prowiantu skonsumowałem już w pociągu, ale pozostało mi jeszcze niemało z tych zapasów, w jakie zaopatrzyła mnie moja gosposia z moskiewskiej „daczy". Na marginesie pragnę tu zauważyć, że w drodze odczuwałem tylko niedostatek napojów. Nie doceniłem rad gosposi, by zabrać w drogę jakieś naczynie na kipiatok, tj. na gorącą wodę. W Związku Radzieckim na każdej większej stacji kolejowej znajdował się zbiornik — coś w rodzaju samowaru — z którego podróżni, podczas postoju pociągu, napełniali tą wrzącą wodą swoje garnuszki lub inne naczynia, a po powrocie do wagonu zaparzali herbatę i pili czaj bądź na prikusku tj. zagryzając kostką cukru, bądź na pridumku, czyli pili gorzką herbatę, myśląc o cukrze. Współpasażerowie z mojego przedziału stosowali ten drugi sposób picia. Ja nie miałem niczego — ani naczynia na kipiatok, ani herbaty, ani cukru. Wziąłem ze sobą w drogę tylko butelkę wody mineralnej, a po jej wypiciu nie mogłem na stacjach kupić jakiegoś napoju, na co poprzednio liczyłem. W tej sytuacji siedząca naprzeciw mnie kobieta przyszła mi z pomocą, dzieląc się ze mną swoją herbatą, ja zaś — chcąc się zrewanżować — częstowałem ją smacznymi bułeczkami, upieczonymi przez gosposię w moskiewskiej „daczy". Mimo to bułeczek tych, a także innego prowiantu w postaci kanapek z masłem lub jakimś mięsiwem pozostało mi jeszcze co najmniej trzecia część z zapasów moskiewskich. Siedząc w poczekalni przy dużym prostokątnym stole miałem więc czym posilać się na śniadanie. Ale zaledwie zacząłem jeść wydobytą z teczki kanapkę, zjawił się obok mnie brudny, bosy, obtargany chłopiec, liczący około 10 lat, i patrząc chciwie na moją kanapkę, proszącym głosem zwrócił się do mnie: Diadia, daj chleba (wujku, daj chleba). Spojrzałem na jego zwichrzoną, bujną czuprynę, spod której wyglądała dziecinna, zbiedzona twarz, z błyszczącymi, niespokojnymi oczami i jakaś głęboka żałość odezwała się we mnie. Bez słowa wyjąłem z walizki — gdzie znajdowała się nie naruszona jeszcze część zapasów żywnościowych zapakowanych w Moskwie — największy, zawinięty pakiecik z prowianturą i wręczyłem go chłopcu. Obserwował on każdy mój ruch i z pewnością zauważył, że w walizce mam więcej takich pakiecików. Przypuszczałem, że zaraz w poczekalni zabierze się do jedzenia. Tym czasem on tylko rozwinął papier, zajrzał do otrzymanego pakieciku, po czym natychmiast pędem wypadł z poczekalni i zniknął mi z oczu. Nie zdążyłem jeszcze dokończyć przerwanej konsumpcji kanapki, gdy chłopiec ten przybiegł z powrotem do poczekalni i znowu zmierzał ku mnie, ale już nie sam. Przyprowadził z sobą całą gromadę, chyba z 10 podobnych do niego starszych i młodszych chłopców, również brudnych, obdartych i głodnych, którzy tłocząc się wokół mnie przy stole wołali jeden przez drugiego: Diadia chleba, diadia chleba. Nie były to już głosy brzmiące tylko prośbą, przebijała się w nich nuta natarczywości, żądania, domagania się chleba. Gromada tych bezprizornych chłopców zabrałaby mi chyba siłą wszystko, co pozostało mi jeszcze z zapasów żywnościowych, w przypadku, gdybym usiłował uchylić się od spełnienia ich żądania. Oczywiście, takiego zamiaru nie miałem. Byłem przecież prawie u celu swojej podróży, wkrótce miałem się znaleźć w sanatorium, żywność otrzymana w Moskwie nie była mi już potrzebna. Otwarłem przeto walizkę i rozdałem chłopcom wszystko, co jeszcze w niej pozostało do zjedzenia. Obdzieliłem wszystkie wyciągnięte ku mnie ręce głównie bułeczkami, których pozostało mi najwięcej. Moja gosposia z „daczy" nawet nie przypuszczała, że piekła je dla bezprizornych. Cała ta akcja zaopatrzeniowa nie trwała dłużej niż minutę. Gdy gromadka chłopców zobaczyła, że w walizce nie ma już pakiecików żywnościowych, wybiegła szybko z poczekalni i rozproszyła się na stacji. Wszystko to działo się na oczach kilkunastu osób oczekujących w poczekalni na pociąg. Po zniknięciu chłopców spostrzegłem, że podróżni ci wpatrują się we mnie z ciekawością, czy zdziwieniem. Jeden z siedzących przy stole, zwracając się do mnie powiedział o chłopcach, że są to bezprizorni, że żyją oni z żebraniny, zwłaszcza na tej stacji przesiadkowej, gdzie ciągle zmieniają się ludzie. Gdy zapytałem go, dlaczego natychmiast po otrzymaniu chleba uciekli z poczekalni, wyjaśnił mi, że uczynili to z obawy przed milicją, która przepędza ich ze stacji, nie pozwala im żebrać wśród podróżnych. Inni przysłuchiwali się, lecz nie podejmowali tego tematu. Poprzednio niewiele wiedziałem o bez-pńzornych. Wtedy zetknąłem się z nimi po raz pierwszy. W późniejszym okresie, wraz z całą szkołą partyjną, zwiedzałem położony niedaleko Moskwy wzorowy zakład pracy, w którym przysposabiano do normalnego życia, skazaną wyrokami sądowymi <— bezprizorną młodzież obojga płci, kierując się metodami Makarenki. Ta gromada bezprizor-nych, dzieci i podrostków, z jaką zetknąłem się na stacji przesiadkowej na Perekopie, wcześniej lub później musiała także trafić do jakiegoś domu dziecka lub do zakładu pracy przymusowej. Ale proces likwidacji tego bolesnego zjawiska społecznego, jakie powstało w warunkach radzieckiej drogi do socjalizmu, ciągnął się przez wiele lat. 8. Eupatoria Eupatoria, położona na wybrzeżu Morza Czarnego, licząca wówczas około 30 tysięcy mieszkańców, w większości Tatarów, należy do największych i najpiękniejszych uzdrowisk w Związku Radzieckim. W początkach XV wieku, kiedy z czarnomorskich posiadłości Złotej Ordy powstał Chanat Krymski jako niezależne państwo, Eupatoria nosząca wtedy nazwę Geslawi, stała się rezydencją chanów krymskich. t-.]5 Te reminiscencje historyczne nasunęło mi nie tylko przybycie na Krym, lecz także mają one związek z rozmową, jaką podczas mojego pobytu w sanatorium przeprowadziłem z pewnym Tatarem, również kuracjuszem, lecz przebywającym w innym niż ja sanatorium. Spotkałem się z nim w dużej sali — poczekalni, w której znajdowało się chyba około 200 łóżek przeznaczonych dla pacjentów przyjmujących griazowy-je wanny, tj. kąpiele borowinowe. W rozmowie nawiązanej ze mną zorientował się, że jestem obcokrajowcem, czemu ani nie zaprzeczałem, ani nie potwierdzałem. Ponieważ sanatoria nasze znajdowały się w pobliżu, przyjąłem jego propozycję, by po zabiegach spotkać się z nim ponownie, co też nastąpiło. Rozmowa nasza przeprowadzona na ławecz- * Na tej i najbliższych stronach opuszczono obszerny, encyklopedyczny szkic o dziejach Eupatorii, a także fragmenty szczegółowych opisów sanatorium i metod leczenia. ce w parku sanatoryjnym była właściwie monologiem — on mówił, ja zaś z zaciekawieniem przerastającym w obawę słuchałem jego wywodów. Był to człowiek inteligentny, o wysokim wyrobieniu politycznym, a zarazem bardzo impulsywny. Pracował w charakterze pracownika umysłowego w aparacie Autonomicznej Republiki Tatarskiej. Zadawałem sobie wielokrotnie pytanie, do czego zmierzał mój rozmówca. Nigdy jednak nie potrafiłem znaleźć przekonywającej odpowiedzi, co go skłoniło do tej rozmowy, jaki cel przyświecał jego wynurzeniom. Rozmówca mój miał wybitnie negatywny stosunek do władzy radzieckiej, narzekał na upośledzenie i dyskryminowanie Tatarów w ich krymskiej ojczyźnie oraz wskazywał na uprzywilejowanie Rosjan, którzy — według niego — mieli zajmować wszystkie najważniejsze stanowiska i kierownicze pozycje w Autonomicznej Republice Tatarskiej. Jego postawę polityczną cechował głęboki nacjonalizm — tak przynajmniej wydawało mi się wówczas. Mówił o biedzie i nędzy, w jakiej żyje ludność tatarska, której niegdyś dobrze się powodziło, występował przeciwko kolektywizacji rolnictwa, krytykował stosunki istniejące w Związku Radzieckim. Nie wiem, czy rzeczywiście odpowiadało prawdzie, gdy utrzymywał, że mówi o tym do mnie dlatego, iż jestem obcokrajowcem i nie znam tego stanu rzeczy, jaki mi przedstawił. Przypomniał mi się ten Tatar i rozmowa, kiedy po II wojnie światowej, na mocy decyzji centralnych władz partyjnych i państwowych ZSRR Autonomiczna Republika Tatarska została zlikwidowana, a cała ludność tatarska wysiedlona z terytorium Krymu za to, że udzielała poparcia okupantowi hitlerowskiemu, współdziałała z nim w walce przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Mój tatarski rozmówca wyrażał więc wtedy rzeczywiście nastroje ludności tatarskiej, za które władze radzieckie zastosowały wobec niej tak okrutną represję, jaką było wyrzucenie z ziemi ojczystej. Na Krymie, który włączono w skład terytorium Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, posiadłości potatarskie przejęli Rosjanie oraz Ukraińcy. Eupatoria składała się wówczas jakby z dwóch głównych dzielnic, terytorialnie wyraźnie rozdzielonych — miejskiej i sanatoryjnej. W mieście zamieszkiwała ludność miejscowa, utrzymująca się głównie z pracy w sanatoriach i obiektach leczniczych. W dzielnicy sanatoryjnej położonej bliżej wybrzeża morskiego, składającej się z dziesiątków sanatoriów, domów wczasowo-wypoczynkowych i domów dziecka przebywało stale, zwłaszcza w miesiącach wiosennych, letnich i jesiennych tysiące kuracjuszy z całego Związku Radzieckiego. Niektóre sanatoria były czynne przez okrągły rok, głównie te, w których przebywali chorzy na gruźlicę kości, leczoną tam przez odpowiednie dawkowanie kąpieli słonecznych nawet w miesiącach zimowych. Do takich należało także sanatorium „Majak", do którego —jak już wspomniałem — otrzymałem skierowanie. Sanatorium to było położone tuż nad brzegiem morza. Kilkanaście metrów za żelazną bramą umieszczoną w otaczającym je kamiennym ogrodzeniu rozciągała się szeroka, przecudna plaża z czyściutkiego ziarnistego piasku, ciągnąca się jak okiem sięgnąć wzdłuż całego wybrzeża. Taki sam piasek pokrywał grubą warstwą dno morskie, po którym brodziło się daleko, zanim woda sięgnęła piersi, umożliwiając pływanie kąpiącym się kuracjuszom. Duży obszar zajmowany przez to sanatorium — podobnie zresztą jak cała dzielnica sanatoryjna, łącznie z publicznym parkiem — tonął w soczystej zieleni drzew podlewanych codziennie wodą z hydrantów. W okresie powojennym parokrotnie wypoczywałem w Jałcie, a także w miejscowościach nadmorskich na Kaukazie. Eupatoria jednak pod względem swego piękna i uroku wcale im nie ustępuje, a pod niektórymi względami nawet je przewyższa. Niezależnie od dużego gmachu sanatorium „Majak" miało także długie szeregi czynnych tylko w miesiącach letnich trzyosobowych pałatek, rozmieszczonych w niewielkiej odległości od wspólnej dla wszystkich kuracjuszy jadalni, obliczonej na kilkaset osób. W jednej z takich pałatek zostałem ulokowany i przebywałem w niej przez cały czas pobytu w sanatorium. [...] Moje stosunki z oboma współlokatorami pałatki zamykały się w ramach wzajemnej tolerancji i obojętności. Ludzie dotknięci ciężkim schorzeniem bywają zazwyczaj zgryźliwi, dokuczliwi. Cechowało to młodszego współlokatora pałatki, który odnosił się do mnie niechętnie i zawistnie li tylko dlatego, że widział we mnie człowieka zdrowszego od siebie. Wolałem zatem unikać z nim rozmów, co z natury rzeczy nie mogło nie wpływać na wzajemne stosunki z drugim Rosjaninem, mimo że był on na ogół sympatycznym człowiekiem. Z tych względów ani ja nie usiłowałem zapoznać się bliżej z nimi, nie wiem nawet jaki mieli zawód, gdzie pracowali i zamieszkiwali itp., ani też oni nie interesowali się moją osobą, wiedzieli tylko, że przyjechałem z Moskwy. W sanatorium żyłem przede wszystkim zabiegami leczniczymi. Trzy razy w tygodniu przyjmowałem kąpiele błotne (griazowyje wanny) określane w terminologii polskiej, jako okłady borowinowe lub kąpiele borowinowe. [...] Takich kąpieli borowinowych przyjąłem wtedy 18. W Moskwie otrzymałem putiowkę do sanatorium na okres 4 tygodni, a pod koniec tego okresu lekarz sanatoryjny z własnej inicjatywy przedłużył mi kąpiele borowinowe o dalsze dwa tygodnie, czyli w sanatorium „Majak" spędziłem 6 tygodni. Przesłanką, którą kierował się lekarz przedłużając mi zabiegi borowinowe, stała się pewna poprawa mojej nogi osiągnięta w trakcie ich stosowania. Sprawność ruchowa nogi polepszyła się do tego stopnia, że coraz lepiej zacząłem chodzić bez pomocy protezy. Trudno mi powiedzieć, w jakim stopniu przyczyniły się do tego kąpiele borowinowe. Że nie były one jedynym czynnikiem tej poprawy, nie ulega dla mnie wątpliwości. Chyba nie mniej ważnym elementem w całym systemie leczenia, w którego rezultacie zacząłem podnosić opadającą stopę bez pomocy protezy, stały się także masaże, gimnastyka, pływanie, jak w ogóle wszystkie formy ruchu i wysiłku mięśni. Podczas pobytu w sanatorium spędzałem całe godziny, zwłaszcza dni wolne od zabiegów borowinowych, na pływaniu w morzu. Z wodą byłem oswojony od dziecka, pływanie uprawiałem z zamiłowaniem. W czarnomorskiej mocno zasolonej ciepłej wodzie pływałem bez przerwy i uczucia zmęczenia godzinę i więcej po dwa-trzy razy dziennie. Dla odpoczynku odwracałem się na wznak i bez żadnych ruchów rąk lub nóg mogłem leżeć na wodzie jak na materacu. Codziennie, poza normalnym pływaniem, uprawiałem też w morzu gimnastykę nóg i tułowia. Robiłem to zawsze również w latach powojennych, kiedy kąpałem się w Morzu Czarnym, jeziorach mazurskich, a także niekiedy w Morzu Bałtyckim. Leżąc na wznak zginałem na przemian nogi w kolanach i szybko, z siłą wyrzucałem je przed siebie kilkadziesiąt razy z rzędu w bryzgach rozpryskiwanej wody. Ta forma gimnastyki nie pozwalała na utrzymywanie się w miejscu, zmuszała do przesuwania się w wodzie. Inne formy gimnastyki polegały na wyrzucaniu na przemian jednej i drugiej nogi w górę, utrzymując je w pozycji sztywnej lub na wyrzucaniu ich na boki, przy zginaniu w kolanach. Gimnastykę taką kończyłem młynkiem, obracając kilkanaście razy cały tułów to w lewą, to w prawą stronę, po czym odpływałem do brzegu lub na płyciznę. Uprawiałem także systematycznie gimnastykę poranna w obrębie sanatorium poza pałatką, w której zamieszkiwałem. Ten dawny nawyk nabyty już w wieku szkolnym okazał się bardzo pożyteczny i w późniejszych powojennych latach mojego życia, szczególnie tych emerytalnych. Gimnastykę poranną i to dość intensywną uprawiam po dzień dzisiejszy. Dzięki temu ujarzmiłem swoje kalectwo, skryłem je przed oczami ludzkimi, doprowadziłem nogę do takiej sprawności ruchowej, że trudno zauważyć jej poważny niedowład, który pozostał mi już na zawsze. Kąpiele borowinowe, w połączeniu z kąpielami morskimi i systematyczną gimnastyką, w pewnym stopniu pobudziły do funkcjonowania uszkodzony nerw skokowy, a także spowodowały częściowe przejęcie jego funkcji przez odgałęzienia innych nerwów oraz przyczyniły się do takiego wzmocnienia i ukształtowania mięśni, że w obrębie i w pobliżu sanatorium zacząłem chodzić bez protezy, w skórzanych sandałach warszawskich, zabranych z sobą w drogę do Związku Radzieckiego. [...] Po kilku miesiącach stopa uległa wzmocnieniu tak dalece, że zacząłem także chodzić normalnie w półbutach, tj. pantoflach. Musiałem jednak wciągać na niepełnosprawną stopę dwie, a nawet trzy skarpety, gdyż wskutek długotrwałej niesprawności, względnie ograniczenia sprawności ruchowej dolnej kończyny wystąpił w niej poważny zanik mięśni, a obuwie fabryczne miało przecież jednakowe rozmiary na obie nogi. Ja zaś potrzebowałem obuwia ortopedycznego dostosowanego do zmniejszonej nieco stopy i do krótszej o 2 centymetry całej lewej nogi, tj. o nieco wyższym obcasie i z odpowiednią wkładką. Obuwie takie należało zamawiać w specjalistycznym warsztacie rzemieślniczym, na co ze względów finansowych nie mogłem sobie pozwolić w latach przedwojennych oraz w okresie okupacji. Musiałem przeto chodzić wówczas w obuwiu produkcji fabrycznej, dostosowując własnym sposobem, tj. skarpetami i zwykłą wkładką nieco mniejszą stopę i krótszą nogę do lewego buta. Obuwia ortopedycznego zacząłem używać dopiero po wojnie. [...] W sierpniu 1935 r. przyjechałem ponownie do Eupatorii, gdzie przebywając przez cztery tygodnie w sanatorium pod nazwą „l Maja" przyjąłem znowu 12 kąpieli borowinowych. Ponieważ wszystko odbywało się w tym samym miejscu i w taki sam sposób jak w roku poprzednim, oraz nie doznałem w tym czasie innych godnych uwagi przeżyć, ograniczam się zatem jedynie do wzmianki o powtórzeniu kuracji borowinowej. Tym drugim razem dodatnie jej wyniki nie stały się tak odczuwalne, jak podczas i w wyniku pierwszej kuracji. Istotna różnica polegała jednak na tym, że wówczas nie używałem już w ogóle protezy, władałem nogą w sposób nie zwracający niczyjej uwagi na jej niepełnosprawność. Jeszcze kilka słów o sanatoryjnym wyżywieniu. Było ono dość skąpe, zwłaszcza w 1934 r. w sanatorium „Majak", jednak w pełni dostateczne dla mnie i dla większości kuracjuszy. Trzeba podkreślić, że w owych latach miernikiem dobrego wypoczynku i nabrania sił przez kuracjuszy przebywających w sanatoriach w charakterze wczasowiczów — tacy zaś stanowili olbrzymią większość — było przybranie przez nich na wadze. Zaraz po przybyciu do sanatorium stwierdzano i zapisywano w odpowiedniej dokumentacji wagę ciała każdego kuracjusza, a przed jego wyjazdem kontrolowano zmianę, jaka w tym zakresie wystąpiła. Z reguły wszyscy kuracjusze w mniejszym lub większym stopniu przybierali na wadze, co oceniano jako objaw wysoce korzystny i zapisywano na plus danego sanatorium. Znajdowali się jednak osobnicy, których waga w okresie pobytu w sanatorium mogła się zmniejszyć lub nie uległa zmianie. Do tych ostatnich zaliczałem się także ja, ważąc wówczas — o ile pamiętam — około 65 leg. Bez wątpienia cały przebieg mojej kuracji, a zwłaszcza uciążliwe kąpiele borowinowe nie mogły sprzyjać temu, bym przybrał na wadze. Jakby to się wydawało dziwnym, a nawet niedorzecznym, w kierownictwie sanatorium panowała opinia, że kuracjusze tacy nie przysparzają mu dobrego imienia. Ale w owych latach wielkiego niedostatku, a nawet głodu w Związku Radzieckim, przybranie na wadze w sanatorium było z pewnością słusznie traktowane przez wszystkich jako zjawisko pozytywne, jako kryterium dobrej działalności sanatorium. Kuracjusze otrzymywali posiłki 4 razy dziennie. W jadalni każdy miał swoje miejsce przy czteroosobowym kwadratowym stoliku nakrytym białym obrusem. Przed rozpoczęciem danego posiłku, podczas nieobecności stołowników stawiano na każdym stoliku talerzyk z wydzielonymi, pokrojonymi czterema porcjami białego chleba. Porcja śniadaniowa była największa, chyba 100-gramowa, i dodawano do niej dwa plasterki masła. Prócz tego podczas śniadania kelnerki roznosiły ciepłą kaszę manną, gotowaną na mleku zaprawionym wodą oraz gorącą herbatę. Zazwyczaj podawano także na śniadanie niewielkie porcje jakiejś wędliny. Porcje chleba do obiadu i kolacji były znacznie mniejsze, najwyżej 50-gramowe. Obiad składał się z dwóch dań i kompotu. Zupę, najczęściej tzw. szczi, czyli rzadki kapuśniak z różnymi jarzynami, spożywano z chlebem. Drugie danie było mięsne. Podawano je z jakąś łyżką gęstej kaszy, ryżu lub innej potrawy, zaprawionej zwykle jakimś sosem. Nigdy jednak nie jadłem tam ziemniaków. Po prostu nie wchodziły one do jadłospisu. Owocowe kompoty pochodziły z konserwowych puszek. Podwieczorek spożywany w godzinach 15-17 przygotowywano także wcześniej na stolikach. Stały na nich zawsze cztery szklanki mleka lub kefiru oraz talerzyk z czterema ciastkami nazywanymi — niezależnie od ich formy i smaku — pirożnoje. Kolacja składała się z jednego dania, zazwyczaj mięsnego oraz ze wspomnianej już porcji chleba. Dochodziła do tego herbata, podawana — podobnie jak na śniadanie — z kostką cukru. Było rzeczą nie do pomyślenia, by ktoś sięgnął po kromeczkę chleba nie należącą do jego porcji. Tylko w przypadku, gdy ktoś po odejściu od stolika biesiadnego pozostawił na talerzyku część lub całość swojej porcji chleba, mogli z niego skorzystać inni, mający lepszy apetyt stołownicy. Swoją obiadową porcję chleba pozostawiałem często nie naruszoną, jako że nigdy tak w domu rodzinnym, jak i później nie używałem chleba do zupy. Kto spożywał ten chleb — tego nie wiem. Wyżywienie otrzymywane w stołówce sanatoryjnej było dla mnie więcej niż dostateczne. Inni kuracjusze dożywiali się niekiedy poza stołówką, zwłaszcza świeżymi owocami, nabywając je u prywatnych sprzedawców — producentów lub w sieci handlowej. Ja także, w ramach możliwości finansowych kupowałem sobie niekiedy owoce, gdyż w tej dziedzinie zaopatrzenie stołówki sanatoryjnej było bardzo skromne. Do stołówki przedostawali się czasem ludzie, przeważnie kobiety, w celu wyżebrania u stołowników kawałka chleba. Robiło to bardzo przykre wrażenie. Obsługa starała się przepędzić tych ludzi, zanim zdołali wyżebrać coś do jedzenia. Ale niekiedy opierali się temu, nie .chcieli wychodzić dobrowolnie, trzeba było wyprowadzać ich ze stołówki niemal siłą. Sceny takie były wprost przygnębiające, a jednocześnie otwierały przede mną nowe, nie znane mi przedtem karty ówczesnej rzeczywistości radzieckiej. Znamienny był także fakt, że obserwujący te sceny biesiadnicy zachowywali się biernie lub w rozmowach przy stolikach ograniczali swoją reakcję do uwagi, w jaki sposób ludzie ci zdołali się przedostać do stołówki. Osobom obcym wstęp na teren sanatorium był bowiem wzbroniony, czego miał dopilnować stojący w bramie strażnik. 9. Z powrotem w Moskwie. Szkoła partyjna Już podczas kuracji sanatoryjnej — w związku z jej wynikiem — porzuciłem nurtującą mnie uprzednio myśl o potrzebie zbadania stanu mojej nogi przez specjalną komisję lekarską i o ewentualnym poddaniu się zabiegowi chirurgicznemu w razie takiego jej zalecenia. Toteż po powrocie do Moskwy, gdy znowu w sekcji polskiej zetknąłem się z Borowskim, tematu tego w ogóle nie podnosiłem. Zawiadomiłem go jedynie, że leczenie przyniosło mi znaczną poprawę. Bardziej niż wyniki leczenia interesowało go jednak to, czy i z kim zawarłem bliższą znajomość, czy ktoś nie wypytywał mnie skąd pochodzę, gdzie pracuję itp. Tym razem, wyciągając wnioski z poprzednich rozmów, jakie z nim miałem i znając jego dociekliwość, nie uważałem za właściwe i potrzebne spowiadać się przed nim ze wszystkiego. Zdawałem sobie sprawę, że np. gdybym mu powiedział o spotkaniu z Tatarem, zrelacjonował jego krytyczne wypowiedzi, Borowski wpakowałby mnie w taką kabałę, z której nie mógłbym się wyplątać. Wolałem zatem ominąć tę sprawę, jak w ogóle nie dzielić się z nim swoimi myślami. Poinformowałem go ogólnie o przebiegu podróży nadmieniając, że w wagonie sypialnym nie starczyło już dla mnie pościeli, oświadczyłem zgodnie z prawdą, że z nikim nie zapoznałem się bliżej ani też nikt nie wykazywał jakiegoś zainteresowania moją osobą, a jedynie przyjechała do mnie w odwiedziny zamieszkała w Mińsku siostra mojej żony. Ta ostatnia informacja podziałała na Borowskiego jak prąd elektryczny, który wstrząsa organizmem człowieka, jeśli dotknie on przewodu. Zasypał mnie pytaniami naładowanymi pretensją i oburzeniem. Najbardziej oburzało go to, że od razu, po przyjeździe z kraju nie wspomniałem mu nawet, iż w Mińsku przebywa siostra mojej żony, a także to, że z Eupatorii nawiązałem z nią korespondencję i wyraziłem zgodę na jej odwiedziny, nie mając na to zezwolenia kierownictwa sekcji polskiej. Pretensje te napawały mnie prawdziwym zdumieniem. Przecież nikt mnie nie zapytywał poprzednio o siostrę żony ani o to, czy w ogóle mam kogoś z rodziny w Związku Radzieckim — klarowałem Borowskiemu — ani też nikt nie uprzedzał mnie, że bez zgody sekcji polskiej nie wolno mi utrzymywać korespondencji podczas pobytu w Związku Radzieckim. Partii trzeba bez pytania o wszystkim mówić, o wszystkim ją informować — pouczał mnie oburzony Borowski — utrzymując, że każdy członek partii powinien o tym wiedzieć. Cała ta historia skończyła się na tym, że po uzyskaniu wszystkich informacji, jakich mogłem mu udzielić odnośnie siostry mojej żony, tj. kiedy przyjechała do Związku Radzieckiego, czym się zajmuje, gdzie zamieszkuje itp., Borowski zakazał mi utrzymywania z nią jakichkolwiek kontaktów. Jestem głęboko przekonany, że za pośrednictwem organów radzieckich skontrolował on rzetelność moich wyjaśnień, zasięgnął o niej opinii. Zakazowi Borowskiego musiałem się podporządkować, tym bardziej że w warunkach panujących w szkole partyjnej — do której zaraz po powrocie z sanatorium zostałem skierowany — nie mogło być mowy o utrzymywaniu z kimkolwiek korespondencji. Toteż chociaż przyobiecałem szwagierce w Eupatorii, że po powrocie do Moskwy skontaktuję się z nią listownie, nie mogłem tego uczynić. Dopiero po powrocie do kraju napisałem do niej list, którego już nie zdołałem wysłać, gdyż — jak mówiłem o tym na początku tych wspomnień — zostałem aresztowany i list dostał się w ręce policji. W okresie okupacji hitlerowskiej, kiedy wraz z żoną przebywałem we Lwowie, nawiązaliśmy z nią korespondencję. W jednym z jej listów otrzymanych na kilka czy kilkanaście dni przed napaścią Niemiec hitlerowskich na Związek Radziecki zapowiedziała, że w najbliższym czasie wybierze się do nas do Lwowa w odwiedziny. Przeszkodził jednak temu najazd wojenny Hitlera. Może nawet wyjechała z Mińska w przeddzień wojny i zginęła gdzieś w drodze do Lwowa. Pewne jest jedynie to, że wojny nie przeżyła. Po klęsce hitlerowskich Niemiec nie dała o sobie żadnego znaku życia. Międzynarodowa Szkoła Partyjna im. Lenina działająca przy Międzynarodówce Komunistycznej przygotowywała kadry pracowników partyjnych dla poszczególnych partii komunistycznych działających w krajach kapitalistycznych. Szkoła ta, o dwuletnim cyklu nauczania, nazywała się potocznie Leninówką. Kadry pracowników partyjnych Związku Radzieckiego kształcono w wyższych uczelniach komunistycznych komwuzach (Komunisticzeskoje Wyższoje Uczebnoje Zawiedieąje) o programach nauczania dostosowanych do potrzeb państwa radzieckiego. Komwuzy kształciły swoich słuchaczy w dziedzinie teorii i praktyki marksizmu-leninizmu, stanowiły wyższe szkoły partyjne WKP(b) i jednocześnie odegrały wielką rolę w kształceniu nauczycieli marksizmu-leninizmu dla wyższych uczelni radzieckich. Program nauczania Międzynarodowej Leninowskiej Szkoły Partyjnej pokrywał się w pewnym stopniu z zakresem nauczania komwuzów, jednak Leninówką była szkołą zupełnie wyodrębnioną, miała inną organizację oraz program nauczania uwzględniający historię i specyfikę poszczególnych partii komunistycznych, jako sekcji Międzynarodówki Komunistycznej. Niektórzy członkowie KPP, zwłaszcza ci, którzy przez wiele lat przebywali w Związku Radzieckim, uczyli się także w kom wuzach i jako absolwenci tych szkół zajmowali różne stanowiska w KPP, pracując przeważnie w Kominternie i na zagranicznych placówkach KPP lub też stawali się pracownikami radzieckimi. Leninowska szkoła partyjna mieściła się w Moskwie. Jej słuchacze, rekrutujący się z poszczególnych partii komunistycznych, tworzyli wyodrębnione sekcje. Każda z nich, niezależnie od powszechnego programu nauczania, miała programy własne, dostosowane do historii danej partii oraz do aktualnej sytuacji w kraju. Również personel nauczycielski poszczególnych grup narodowościowych wywodził się z kierowniczych pracowników danej partii, najczęściej spośród jej przedstawicieli w Kominternie. Bliższe szczegóły nie są mi jednak znane. W okresie kiedy byłem słuchaczem szkoły partyjnej, sekcja polska Leninówki nie miała bowiem żadnych związków i kontaktów z innymi sekcjami narodowymi, była całkowicie od nich izolowana, nie mieściła się razem z nimi we wspólnym gmachu szkoły w Moskwie, lecz została ulokowana poza Moskwą w miejscowości Kraskowo. Ta całkowita izolacja polskiej szkoły partyjnej była podyktowana względami konspiracji, miała na celu zabezpieczenie uczestników szkoły nie tylko przed ewentualną obserwacją wroga, lecz także przed jakimikol-wiek kontaktami ze słuchaczami Leninówki, przynależnymi do innych partii komunistycznych. Izolacja ta wypływała z litery i ducha uchwały, podjętej na II plenum KC KPP w styczniu 1934 r. w sprawie konspiracji. Jest to uchwała niezmiernie znamienna, stanowi ona jakby preludium do późniejszych masowych aresztowań komunistów polskich w Związku Radzieckim. Po odsunięciu od kierownictwa KPP Adolfa Warskiego (Warszawskiego) i Marii Kostrzewy (Koszutskiej) wszystkie uchwały podejmowane przez naczelne władze KPP odzwierciedlały wiernie stanowisko zajmowane aktualnie przez Międzynarodówkę Komunistyczną. Od połowy 1929 roku, gdy z woli Prezydium Komitetu Wykonawczego Kominternu stanowisko sekretarza generalnego objął członek tegoż prezydium Julian Leński (Leszczyński), czołowy przywódca sekciarsko-dogmatycz-nej frakcji KPP, tzw. mniejszości, kierownictwo KPP wyrzekło się wszelkiej samodzielności, stało się powolnym narzędziem WKP(b) kierującej działalnością Międzynarodówki Komunistycznej, ustalającej i zmieniającej jej linię generalną w zależności od aktualnych interesów państwa i potrzeb politycznych ZSRR. Toteż i uchwała H plenum KC KPP w sprawie konspiracji odbijała niewątpliwie poglądy, oceny i zamierzenia kierownictwa WKP(b) na czele ze Stalinem w jego walce z opozycją wewnątrzpartyjną. Jednocześnie uchwała ta pozwala wnioskować, że najprawdopodobniej już wów- czas podniesiono fałszywe oskarżenia przeciwko jednemu z wybitnych działaczy KPP Tadeuszowi Żarskiemu, którego aresztowano w 1934 roku jako prowokatora i agenta nasłanego do KPP przez POW, o czym nadmieniłem na wstępie tych wspomnień. [...]' Punkt trzeci tej uchwały w połączeniu z jej wstępem, zwłaszcza ze stwierdzeniem, że zasady konspiracji łamią także odpowiedzialni towarzysze, nieodparcie wskazuje na to, iż jeden z członków przebywający w Związku Radzieckim, nie porozumiewając się z Leńskim jako sekretarzem generalnym partii, przekazał organom radzieckim swoje podejrzenia, jakoby T. Żarski był prowokatorem. Oznaczałoby to, że Leński dowiedział się o tym post factum bądź od przedstawiciela WKP(b) zasiadającego w Prezydium Komitetu Wykonawczego Kominternu, bądź bezpośrednio od radzieckich organów bezpieczeństwa, które mogły nawet nie ujawnić nazwiska swojego informatora, stwierdzając ogólnie, że wchodzi on w skład kierownictwa KPP. Na tym gruncie zrodziła się wspomniana uchwała. Nie przeszkodziła i nie mogła przeszkodzić aresztowaniu Żarskiego, z czym nie tylko pogodziło się, lecz uznało to za słuszne i uzasadnione całe kierownictwo KPP, z Leńskim na czele. Na tle tej uchwały o konspiracji, zrodzonej w klimacie podejrzeń o prowokacji, można lepiej zrozumieć odizolowanie polskiej szkoły partyjnej od Leninówki w Moskwie. Polska sekcja tej szkoły znajdowała się około 30 kilometrów za Moskwą, w pobliżu stacji kolejowej Kraskowo. Mieściła się ona w dużej jednopiętrowej willi (daczy) położonej na obszernym zalesionym i ogrodzonym siatką drucianą terenie. Kraskowo, jako podmoskiewska miejscowość letniskowa, było całe zalesione i zabudowane daczami, w których zamieszkiwali przeważnie pracownicy zajmujący kierownicze i wysokie stanowiska w Związku Radzieckim. Cała nasza grupa szkoleniowa zamieszkiwała w pokojach willi, a w innych jej pomieszczeniach pobierała naukę. Do tego celu służyła sala wykładowa odpowiednio wyposażona oraz biblioteka, gdzie każdy mógł pracować samodzielnie, korzystając na miejscu z potrzebnych mu do opanowania danego tematu książek i materiałów. W zabudowaniach willi mieściła się także kuchnia i stołówka. Na tym samym terenie znajdował się także nieduży dom mieszkalny, przeznaczony w zasadzie dla dozorcy. Zamieszkiwali w nim także niektórzy pracownicy zatrudnieni w kuchni oraz przy pracach porządkowych w szkoleniowych i mieszkalnych pomieszczeniach willi. W bezpośrednim sąsiedztwie naszej szkoły, kilkanaście metrów za ogradzającą siatką drucianą, również na zalesionej i ogrodzonej działce, znajdowała się nieco mniejsza od naszej jednopiętrowa willa, w której • Opuszczono fragment uchwały II plenum KC KPP, przytoczony za KPP, Uchwały i... op. cit. str. 498-499. zamieszkiwał ówczesny zastępca komisarza ludowego spraw wojskowych7 Michał N. Tuchaczewski, awansowany w 1935 roku do stopnia marszałka. W miesiącach zimowych obserwowaliśmy wielokrotnie, jak Tuchaczewski na podwórku swojej willi rąbał drwa na opał. Węgla wtedy nie używano, w willach palono drewnem. Obok jego willi, podobnie jak obok naszej szkoły, stały sagi grubych polan, przeważnie okrąglaków o metrowej długości. Każde takie polano należało przepiłować na trzy lub cztery części, a później klocki te rąbało się siekierą na drewno opałowe. Tuchaczewski, nieraz przy trzaskającym mrozie, lekko ubrany, trzymając siekierę w gołych rękach z wielkim rozmachem rąbał te klocki, ustawiając je przedtem na specjalnym, służącym do tego celu grubym pniu. W ciągu krótkiego czasu leżała wokół niego duża sterta porąbanych drewien. Zajęcie to traktował najwidoczniej jako gimnastykę. Drewna na opał mogli mu bowiem narąbać żołnierze, którzy piłowali na kloce polana ustawione w sagach. Zresztą cała sylwetka Tuchaczewskiego miała wygląd sportowy. Miał on wówczas niewiele ponad czterdzieści lat. Jak wiadomo, w 1937 r. Tuchaczewski został aresztowany i stracony. Kiedyś w latach sześćdziesiątych, w prywatnej rozmowie zapytałem Chruszczowa, jakim materiałem dowodowym rozporządzał sąd wojskowy skazując Tuchaczewskiego na karę śmierci. Według wersji usłyszanej od Chruszczowa, stało się to na skutek prowokacji wywiadu niemieckiego. Podczas I wojny światowej Tuchaczewski, będąc oficerem armii carskiej został ranny i wzięty do niewoli przez Niemców, później zaś zbiegł z obozu jenieckiego. To właśnie wydarzenie wykorzystał po wielu latach wywiad wojskowy Niemiec hitlerowskich do spreparowania fałszywej informacji, jakoby Tuchaczewski został już wówczas zwerbowany przez wywiad niemiecki i od tego czasu pracuje na rzecz Niemiec, oddaje im nieocenione usługi jako agent zajmujący centralną pozycję w dowództwie i sztabie Armii Czerwonej. [...]8 Swoją drogą wywiad niemiecki mógł być dumny ze swojego prowokacyjnego wyczynu. Osiągnął nawet więcej, niż zamierzał. Stracenie Tuchaczewskiego stało się odskocznią do masowych aresztowań oficerów Armii Radzieckiej wszystkich szczebli, co poważnie osłabiło jej zdolność bojową. Okazało się to w pełni w cztery lata później, kiedy 7 Oficjalna nazwa Komisariat Ludowy Obrony (Narodnjj Kommissariat Oborony). * Opuszczono przytoczoną obszernie — znaną skądinąd — relację o tym, jak hitlerowski RSHA spreparował „dowody" rzekomej zdrady Tuchaczewskiego i przekazał je za pośrednictwem Czechosłowacji Stalinowi. Gomułka nie wiedział o poszlakach, według których hitlerowcy zostali do tej prowokacji zainspirowani przez agenturę NKWD z kół białej emigracji rosyjskiej we Francji. Szerzej o tym w: A. Werblan Stalinizm w Polsce, Warszawa 1991, s. 68. armie hitlerowskie wyruszyły na podbój Związku Radzieckiego i w ciągu kilku miesięcy dotarły aż do bram Moskwy, nie natrafiając na poważniejszy opór na całym froncie od Bałtyku do Morza Czarnego. Wówczas to Stalin, według relacji Chruszczowa — oceniając sytuację jako beznadzieją — podjął decyzję o przeniesieniu centralnych władz państwowych z Moskwy do Kujbyszewa, mówiąc przy tym z rozpaczą: Pagibła Rassija (Rosja zginęła). Na szczęście nie zginęła, choć stała już na progu zguby, ale do klęsk ponoszonych wówczas przez Armię Czerwoną w niemałym stopniu przyczyniło się zniszczenie, przetrzebienie i zdezorganizowanie przez Stalina jej dowództwa, jej korpusu oficerskiego. Że Stalin uświadomił sobie później ten fakt, dowodzi wyciągnięcie z więzień i łagrów resztek bezpodstawnie aresztowanej i skazanej kadry oficerskiej i obsadzenie nią w latach wojny czołowych pozycji w Armii Czerwonej. Nie mógł jednak przywrócić życia licznej bezpodstawnie zgładzonej kadrze dowódców wojskowych. Ich późniejsza rehabilitacja stała się świadectwem bezgranicznego bezprawia znamionującego system stalinowski. Tragiczna prawda o tym systemie nie miała jednak wtedy najmniejszego dostępu do kapepowców. Rąbiący drwa Tuchaczewski w oczach wszystkich słuchaczy naszej szkoły partyjnej stawał się niejako uosobieniem władzy radzieckiej, systemu stalinowskiego, społeczeństwa socjalistycznego. Prawda miała wówczas dla nas tylko jeden wymiar: zawierały ją zawsze — zmieniające się rzekomo według reguł dialektycznych oceny sytuacji, a faktycznie w zależności od potrzeb polityki WKP(b) i Związku Radzieckiego — uchwały zjazdów i posiedzeń plenarnych KC KPP, Międzynarodówki Komunistycznej i jej Komitetu Wykonawczego, którym przewodziła — jak nas uczono — nieomylna, służąca za wzór wszystkim partiom komunistycznym świata, Wszechzwiązkowa Partia Komunistyczna (bolszewików) na czele ze Stalinem. Pojmowana w tych kategoriach prawda polityczna znalazła się także u podstaw programu nauczania w naszej szkole partyjnej. Grupa szkoleniowa, do której wchodziłem, była nieliczna. Składała się z dziesięciu słuchaczy, w tym 6 mężczyzn i 4 kobiet. Oprócz Tadeusza Ćwika, którego znałem z kraju jako działacza PPS-Lewicy i członka naczelnych władz Związku Robotników Przemysłu Chemicznego, pozostali uczestnicy turnusu szkoleniowego byli mi nie znani. Każdy miał swój pseudonim, jaki sobie przybrał na szkole, i zgodnie z wymogami konspiracji oraz wspomnianymi wyżej uchwałami KC KPP jeden o drugim nie powinien był nic więcej wiedzieć. Drugiego uczestnika grupy szkoleniowej poznałem z nazwiska w 1937 roku, kiedy znalazłem się wraz z nim w więzieniu w Rawiczu, gdzie przez kilka tygodni siedzieliśmy nawet w jednej celi. Mam tu na myśli Romana Romków- skiego, późniejszego wiceministra bezpieczeństwa publicznego. Jego rodowe nazwisko — wywodził się on z narodowości żydowskiej — wyszło mi z pamięci9. Trzeci uczestnik turnusu szkoleniowego, również narodowości żydowskiej, nosi obecnie nazwisko Stanisław Milecki, o czym dowiedziałem się dopiero po wojnie w Polsce Ludowej. Pracował on w Ministerstwie Handlu Wewnętrznego w charakterze wiceministra. Nazwiska dwóch pozostałych mężczyzn narodowości polskiej z naszej grupy szkoleniowej — jeden z nich używał pseudonimu „Lotnik", a drugiego jako kazetempowca nazywaliśmy „Młodzieżowcem", choć jego oficjalne pseudo brzmiało inaczej — są mi nadal nie znane. Po wojnie nie próbowałem ustalić ich tożsamości. Nie znam również nazwisk trzech kobiet używających pseudonimów: „Natka", „Agatka" i „Dora", które wchodziły w skład naszej grupy szkoleniowej. Pod względem narodowościowym „Natka" była prawdopodobnie Polką. W szkole stała się żoną „Lotnika", zamieszkiwali wspólnie jako małżeństwo. „Agatka" i „Dora" wywodziły się z narodowości żydowskiej. Pierwsza pochodziła z okolic Białegostoku, druga z Łodzi. W szkole obydwie były samotne, tj. niezamężne. Ostatnia z kobiet, występująca pod pseudonimem „Maria", nazywała się Maria Dziekanówna, pochodziła z Zagłębia Dąbrowskiego. W willi służącej za szkołę zamieszkiwała również samotnie, lecz była mężatką. Mąż jej Jan Izydorczyk przebywał w tym okresie w Moskwie i niekiedy przyjeżdżał do niej do Kraskowa. Izydorczyka poznałem z nazwiska również w 1937 roku w więzieniu rawickim. Wtedy też od niego usłyszałem, jak nazywa się jego ówczesna żona. Kierownikiem szkoły i zarazem głównym nauczycielem był Konstanty Graeser, pseudo „Kostek", człowiek bardzo zdolny, inteligentny, należący do kadry doświadczonych działaczy partyjnych, o dużym zasobie wiedzy z dziedziny marksizmu-leninizmu, doskonały wykładowca i popularyzator Kapitału Marksa. Nie znam bliżej jego biografii. Wiem tylko, że jako funkcjonariusz partyjny pracował w kraju, w różnych ośrodkach robotniczych, był karany za działalność komunistyczną, między innymi siedział w więzieniu w Warszawie, a w roku 1928 sprawował funkcję sekretarza okręgowego KPP w Zagłębiu Dąbrowskim i w tym czasie zachodził także do „Babci" Lipskiej w Dąbrowie Górniczej. Ten typowy inteligent, szczupły blondyn, przypominający trochę Niemca, cieszył się dużym autorytetem w całej grupie szkoleniowej. Miał on częściowo sparaliżowaną lewą rękę, wskutek czego nie władał nią swobodnie. Na określone tematy prowadzili sporadycznie wykłady także inni działacze KPP, wśród nich Witold Tomorowicz, używający w kraju kilku • Menasze Gruszpan-Kikiel. • pseudonimów, m.in. „Słoń" i „Gruby". Te dwa ostatnie doskonale pasowały do jego figury. Pochodził on z Zamościa, miał wykształcenie wyższe, działalność rewolucyjną rozpoczął w szeregach SDKPiL, kontynuował ją z ramienia KPRP w zagłębiowskiej i lubelskiej Radzie Delegatów Robotniczych, a później zajmował kierownicze stanowiska w KPP. Był doskonałym wykładowcą historii SDKPiL, interpretatorem teorii luksemburgizmu. Z uwagi na „słoniowaty", choć jednocześnie bardzo sympatyczny wygląd, „defa" łatwo mogła śledzić każdy jego krok, miał przeto trudności w konspirowaniu się przed nią. Był więc wielokrotnie więziony za działalność komunistyczną, którą kontynuował w komunach więziennych, jako organizator i wykładowca grup szkoleniowych. Trudności w zakonspirowaniu się przed policją zmuszały go dwukrotnie do opuszczenia kraju. Przebywał wtedy w Związku Radzieckim. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości spędził łącznie poza jej granicami 7 lat, w kraju zaś prowadził działalność komunistyczną — również jako członek KC KPP—łącznie przez 10 lat, wliczając czas spędzony w więzieniach. W 1937 r. ten wybitny nauczyciel i wychowawca kadr partyjnych został również aresztowany i stracony w Związku Radzieckim. Kierownictwo sekcji polskiej Międzynarodówki Komunistycznej przysyłało na naszą Leninówkę także innych wykładowców lub prelegentów. Parokrotnie miał u nas wykłady Stanisław Budzyński, pseudo „Tradycja", piastujący wówczas stanowisko kierownika katedry leninizmu w Szkole im. Lenina przy Międzynarodówce Komunistycznej w Moskwie. Nasza szkoła partyjna, jako polska filia moskiewskiej Leninówki, podlegała mu w tej dziedzinie nauczania. Jednocześnie pracował on jako wykładowca leninizmu w Szkole Propagandy Partyjnej przy KC WKP(b). W swoich wykładach Budzyński przedstawiał nam stanowisko Lenina w sprawach organizacyjnych, sformułowane już na II Zjeździe Socjaldemokratycznej Robotniczej Partii Rosji i konsekwentnie rozwijane w wielu jego pracach. W sposób sugestywny i popularny przyswajał nam poglądy Lenina na partię jako „organizację rewolucjonistów", karną, doskonale zdyscyplinowaną, o żelaznej centralizacji, kierującą się w swej działalności naczelną zasadą rewolucyjnej celowości. Również i ten wybitny działacz pochodzenia robotniczego (warszawski szewc), uczestnik rewolucji październikowej, współorganizator I Zjazdu Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, mający za sobą 25 lat działalności rewolucyjnej w Polsce i w Związku Radzieckim, został aresztowany i stracony w 1937 r. Historia polskiego ruchu robotniczego ze szczególnym uwypukleniem historii SDKPiL oraz historia WKP(b), poczynając od powstania SDPRR, zajmowały czołowe miejsca w programie nauczania obowiązującym w naszej szkole. W naświetleniu tej historii chodziło głównie o to, by umotywować tezę o możliwości zwycięstwa socjalizmu w jednym kraju, tj. w Związku Radzieckim. Wiązało się to jak najściślej z walką prowadzoną w tym okresie przez WKP(b) z trockizmem i innymi grupami opozycyjnymi. Aktualna linia polityczna WKP(b) miała pełne poparcie kierownictwa KPP, a poczynając od IV Zjazdu KPP, tj. od 1927 r., linia generalna WKP(b) stała się już bezwzględnie naczelną wytyczną, zasadniczym drogowskazem określającym politykę KPP. Politykę tę wyrażał najpełniej przyjęty na VI Zjeździe KPP w listopadzie 1932 r. projekt programu KPP, zmieniony i uzupełniony przede wszystkim w zakresie oceny luksemburgizmu w 1933 r. przez powołaną na VI Zjeździe Komisję Programową. VI. ZSRR i KPP a sprawa niepodległości Polski ci 1. Kłopoty z zasadą samookreślenia narodowego W roku 1934, kiedy rozpoczął się nasz turnus szkoleniowy, projekt programu KPP stał się już faktycznie dokumentem, świadczącym o tym, że niemal wszystkie podstawowe myśli polityczne w nim zawarte są fałszywe i błędne. Co więcej, niektóre oceny i zasadnicze wytyczne zawarte w tym projekcie godziły w najżywotniejsze interesy narodu polskiego, w podstawy niepodległości Polski i jako takie nigdy nie miały racji bytu, w każdej sytuacji byłyby fałszywe i nie mogłyby być przyjęte przez polski ruch robotniczy, spychały KPP na zgubne dla niej pozycje. Dowodzą tego choćby poniższe sformułowania projektu: Państwo polskie powstało po imperialistycznej wojnie światowej jako przedmurze imperializmu Ententy przeciw rewolucji proletariackiej, która powaliła carat, głównego ciemiężyciela Polski, powstało jako ogniwo systemu wersalskiego. Ta uproszczona, fałszywa, przepojona nihilizmem narodowym geneza powstania państwa polskiego zostaje rozwinięta: Burżuazja polska wlada również na mocy imperialistycznych podbojów i traktatów Górnym Śląskiem i „korytarzem", ciemięży „Wolny Gdańsk"... Po zwycięskiej rewolucji socjalistycznej i ustanowieniu dyktatury proletariatu w Polsce autorzy programu KPP zadeklarowali że: W stosunku do Górnego Śląska i do Pomorskiego Korytarza zwycięski proletariat polski przekreśli orzeczenia imperialistycznych traktatów i zapewni ludności tych ziem prawo samookreślenia, aż do oderwania od Polski. W stosunku do Gdańska KPP zwalcza narzucone mu jarzmo Polski i Ligi Narodów, zwalcza aneksjonistyczną politykę imperializmu polskiego i uznaje prawo ludności gdańskiej, siłą oderwanej od Niemiec do ponownego złączenia się z Niemcami.1 W 5 lat później Hitler wysunął pod adresem Polski żądania, jakby żywcem przepisane z programu KPP, a we wrześniu 1939 r., wobec odrzucenia przez Polskę tych żądań, dokonał napaści wojennej na nasz 1 Wszystkie cytowania z programu KPP za: KPP, uchwały i rezolucje, Warszawa 1956, t. m str. 395-456. kraj, rozpalił straszliwy pożar n wojny światowej. Ale w tym miejscu nie o to mi chodzi. Tutaj trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, jak doszło do tego, że w projekcie programu KPP mogły się znaleźć przytoczone sformułowania, czym kierował się VI Zjazd KPP, który uznał je za słuszne? Hasło samostanowienia narodu o swoim losie rzuciła w końcu XVIII wieku rewolucja francuska, kiedy proklamowała wojnę pałacom i pokój chatom, wzywając narody do uwolnienia się od własnych i obcych tyranów. Za prawem do pełnego samookreślenia narodów wypowiedział się w 1896 r. Międzynarodowy Kongres Socjalistyczny w przyjętej wówczas specjalnej deklaracji. Socjaldemokratyczna Partia Robotnicza Rosji w programie przyjętym na H Zjeździe w 1903 r. wysunęła żądanie wprowadzenia w Rosji demokratycznej konstytucji, gwarantującej wszystkim obywatelom pełne równouprawnienie oraz przyznanie prawa do samookreślenia wszystkim narodom wchodzącym w skład państwa, Stosunek do słusznej zasady, by każdy naród mógł swobodnie stanowić o swoim losie, stał się bardzo istotnym wykładnikiem polityki SDPRR, SDKPiL i PPS oraz źródłem sporów i walk na tym tle między tymi partiami. Według PPS prawo do samookreślenia narodowego w zastosowaniu do narodu polskiego oznaczało: niepodległość narodową, skruszenie kajdan trójzaborowej niewoli i utworzenie niezawisłego państwa polskiego. Walkę o niepodległość Polski PPS stawiała jako naczelne zadanie polskiej klasy robotniczej. Pepesowską interpretację prawa do samookreślenia narodowego zwalczała bezwzględnie SDKPiL, a także Lenin, jako nacjonalistyczną i ponadto niemożliwą do zrealizowania. Nie wdaję się tutaj w ocenę stanowiska PPS w tej sprawie, słuszność jej koncepcji potwierdził rozwój wydarzeń historycznych, doprowadził bowiem do powstania niepodległej Polski. SDKPiL odrzucała w ogóle nie tylko hasło walki o niepodległość Polski, lecz zwalczała także prawo samookreślenia narodowego, na które powoływała się PPS. Wychodząc z założenia automatycznego krachu kapitalizmu, jako obiektywnej tendencji jego rozwoju historycznego, SDKPiL uważała prawo do samookreślenia, zwłaszcza jego niepodległościową interpretację, za reakcyjną, nacjonalistyczną utopię, osłabiającą i rozbijającą solidarność międzynarodowego proletariatu w walce o socjalizm. Zwalczała zarówno pepesowską, jak i leninowską interpretację prawa do samookreślenia narodowego, uważała, że hasło to jest nie do pogodzenia z solidarnością klasową robotników, z internacjo-nalizmem proletariackim. SDKPiL przez cały okres historyczny swojej działalności zajmowała w kwestii narodowej stanowisko nihilistyczne. Stanowisko Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji w kwestii narodowej znajduje najpełniejszy wyraz w wypowiedziach Lenina, w jego dyskusji z PPS i SDKPiL. Ale i poglądy Lenina w kwestii samookreślenia ulegały zmianom. Przed n Zjazdem SDPRR zawarte w projekcie programu tej partii prawo narodów do samostanowienia zostało zinterpretowane przez Lenina w jego artykule zamieszczonym w nr 33 „Iskry" w związku z ukazaniem się Manifestu Ormiańskich socjaldemokratów w następujący sposób: Nie jest rzeczą proletariatu głoszenie federalizmu i autonomii narodowej, nie jest rzeczą proletariatu wysuwanie tego rodzaju żądań, które nieuchronnie sprowadzają się do żądania utworzenia autonomicznego państwa klasowego. Rzeczą proletariatu jest ściślej zespalać możliwie jak najszersze masy robotników wszystkich narodowości, jednoczyć je do walki na możliwie największym terytorium o republikę demokratyczną oraz o socjalizm... Żądanie przyznania prawa do samookreślenia dla każdej narodowości samo w sobie oznacza jedynie to, że my, partia proletariatu, powinniśmy być zawszei bezwzględnie przeciwni wszelkiej próbie wpływania z zewnątrz przemocą lub niesprawiedliwością na narodowe samookreślenie. Spełniając ten nasz negatywny obowiązek (walki i protestu przeciwko przemocy) ze swej strony sami troszczymy się o samookreślenie nie ludów i narodów, lecz proletariatu w ramach każdej narodowości... Natomiast jeśli chodzi o poparcie żądań autonomii narodowej, to nie jest ono stałym, programowym obowiązkiem proletariatu. Jedynie w poszczególnych, wyjątkowych przypadkach poparcie takie może stać się dla proletariatu koniecznością.2 Lenin, w istocie rzeczy zajmuje tutaj w kwestii narodowej stanowisko luksemburgistowskie. W tej interpretacji prawo narodów do samookreślenia wyklucza możliwość wysuwania przez poszczególne partie socjaldemokratyczne żądań niepodległościowych i dążenia przez nie do stworzenia narodowego, niezawisłego państwa. Pokrywało się to więc z zasadniczą linią SDKPiL, która gotowa była przyjąć takie sformułowanie programowe SDPRR i połączyć się z nią, przy zachowaniu samodzielności we wszystkich sprawach wewnętrznych, w zakresie propagandy i organizacji na terenie swojego działania tj. w Królestwie Polskim i na Litwie. Natomiast PPS w swoim organie prasowym „Przedświt" z marca 1903 r. przeciwstawiła się stanowczo takiej interpretacji prawa narodów do samookreślenia, jaką zawiera cytowany wyżej artykuł Lenina. Nazwała ona tę interpretację „dziwaczną" i „mglistą", oskarżyła Lenina o doktrynerstwo i anarchistyczny pogląd, jakoby „robotnika nic nie obchodzi oprócz całkowitego zniesienia * Lenin, t. 7 s. 98-99. W tym i dalszych przypadkach cytowań tekstów Lenina przeprowadzono weryfikację z drugim polskim wydaniem: Lenin Dzieła wszystkie, Warszawa 1982-1989. Biorąc pod uwagę, że Autor bardzo obszernie przytacza cytowane fragmenty, w tym i innych przypadkach pomijamy ich część, pozostawiając to, co wystarczy dla zrozumienia toku wywodu. kapitalizmu". W konkluzji PPS stwierdza, że jeżeli prawo samookreś-lenia o swoim losie ma być pojmowane dosłownie (a takie znaczenie nadawaliśmy mu dotąd) w takim razie wystarczyłoby ono nam. W związku z tą krytyką interpretacji prawa narodów do samookreś-lenia wyłożonej przez Lenina w nr 33 „Iskry", w pół roku później w nr 44 tej gazety ukazał się nowy artykuł Lenina, w którym odpowiada on na krytykę „Przedświtu" oraz przedstawia programowe ujęcie kwestii narodowej przez SDPRR. W artykule tym pt. Kwestia narodowa w naszym programie Lenin odrzuca faktycznie swoją poprzednią interpretację samookreślenia narodowego, wykluczającą w programie partii rosyjskiej uznanie prawa do niepodległości państwowej Polski. W artykule czytamy: Me ulega wątpliwości, że odbudowa Polski przed upadkiem kapitalizmu jest w najwyższym stopniu nieprawdopodobna, nie można jednak twierdzić, że jest zupełnie niemożliwa, że burżuazja polska nie może przy pewnych układach wypowiedzieć się za niepodległością itd. To też socjaldemokracja rosyjska bynajmniej nie wiąże sobie rąk. Liczy się ona ze wszystkimi możliwymi, a nawet w ogóle wszystkimi możliwymi do pomyślenia kombinacjami, gdy wysuwa w swoim programie uznanie prawa narodów do samookreślenia. Program ten bynajmniej nie wyklucza tego, by Polski proletariat uznał za swoje hasło wolną i niepodległą republikę polską, chociażby nawet prawdopodobieństwo urzeczywistnienia tego przed zwycięstwem socjalizmu było zupełnie znikome.3 Ta interpretacja prawa do samookreślenia narodowego, w późniejszych wypowiedziach Lenina jeszcze bardziej dokładnie uściślona, różni się zasadniczo od interpretacji wyłożonej w nr 33 „Iskry". Toteż nowe stanowisko Lenina w kwestii prawa narodów do samookreślenia SDKPiL odrzuciła stanowczo i kategorycznie. [...]* Po zwycięskiej rewolucji październikowej niektórzy przywódcy Rosyjskiej Komunistycznej Partii (bolszewików), wśród nich [Nikołaj] Bucharin i [Jurij] Piatakow proponowali, by objęte programem partii prawo samostanowienia narodów zastąpić sformułowaniem „samookreślenia proletariatu w każdym narodzie" lub „samookreślenia ludu pracującego". W pewnym sensie oznaczało to ześlizgiwanie się na platformę luksemburgistowską w kwestii narodowej. Na VHI Zjeździe RKP(b) w 1919 r. Lenin wystąpił stanowczo przeciwko proponowanym zmianom mówiąc: 1 tamże, s. 222-223. 4 Opuszczono uzasadnienie tej tezy za pomocą powołań na znane skądinąd dokumenty SDKPiL oraz publikacje Lenina. Odrzucenie samookreślenia narodów i wysuniecie samookreślenia ludzi pracy jest rzeczą absolutnie niesłuszną, ponieważ takie postawienie sprawy nie liczy się z tym, z jakimi trudnościami, jak krętą drogą odbywa się dyferencjacja w łonie narodów. W Niemczech odbywa się inaczej niż u nas... Musimy sprawę postawić tak, by niemieccy socjal-zdrajcy nie mogli mówić, że boszewicy narzucają swój uniwersalny system, który rzekomo można na bagnetach czerwonoarmistów wprowadzić do Berlina. A ze stanowiska negowania zasady samookreślenia narodów tak właśnie sprawa może wyglądać.5 Niezmiernie krętą drogą potoczyła się historia. Wbrew temu, co z pełnym przekonaniem utrzymywał Lenin, w 26 lat później system radziecki został zaniesiony do Berlina właśnie na bagnetach Armii Czerwonej. A przecież w tym okresie, a także i dzisiaj, leninowska zasada o samookreśleniu narodów formalnie nie tylko nie uległa zmianie ani też nie została wyrzucona z programu KPZR, lecz stale obowiązywała i nadal obowiązuje, a w 1935 r. wprowadzono ją nawet do Konstytucji ZSRR. I jeszcze jedna dygresja wiążąca się z przytoczoną wypowiedzią Lenina. Pod koniec czerwca 1976 r. — akurat w czasie, kiedy piszę te słowa — odbyła się w Berlinie Konferencja Partii Komunistycznych i Robotniczych Europy. W przemówieniu sekretarza generalnego KC KPZR Leonida Breżniewa wygłoszonym na tej konferencji znajdują się myśli jakby żywcem wzięte z cytowanego przemówienia Lenina na VIII Zjeździe RKP(b) w marcu 1919 r.: ...agresywne siły imperializmu — mówi Breżniew — znów puszczają w obieg wyświechtany mit o sławetnym „radzieckim zagrożeniu", które jakoby zawisło nad krajami Zachodu. Z uporem rozpowszechnia się zarówno przez środki masowej informacji, jak i niejednokrotnie przez polityków zajmujących wysokie stanowiska, absurdalne twierdzenia wulgarnie wypaczające politykę Związku Radzieckiego... Obywateli straszy się „zastępami rosyjskich czołgów", wpaja im się, że ZSRR i inne kraje Układu Warszawskiego rzekomo na ogromną skalę nasilają zbrojenia i przygotowują „wojnę przeciwko Europie Zachodniej". Całkowita zbieżność tej wypowiedzi Breżniewa z wypowiedzią Lenina sprzed 57 laty jest niezmiernie znamienna, abstrahując od intencji, jakimi się obydwaj kierowali. Jak w tym przypadku potoczy się historia, nie odgadną żadni prorocy. ' Lenin, t. 38 s. 155-156. 2. Instrumentalne potraktowanie niepodległości Polski przez Lenina w 1920 r. Ale wróćmy do wypowiedzi Lenina na VIII Zajeździe RKP(b) tym razem na temat Polaków: ... sprawa obecnie przedstawia się tak, że większość polskich robotników, bardziej przodujących niż nasi, bardziej kulturalnych, stoi na stanowisku socjalobrońców, socjalpatriotyzmu. Trzeba czekać. Nie wolno tu mówić o samookreśleniu mas pracujących... nie ulega najmniejszej wątpliwości, że nie można obecnie nie uznawać samookreś-lenia narodu polskiego... Polski ruch proletariacki zmierza tą samą drogą co nasz, zmierza ku dyktaturze proletariatu, ale nie tak jak w Rosji. Tam zaś straszą robotników tym, że Moskale, Wielkorusi którzy zawsze gnębili Polaków, chcą narzucić Polsce swój wielkoruski szowinizm osłonięty mianem komunizmu. Komunizmu nie zaszczepia się przemocą.6 Niestety, również w odniesieniu do Polaków prawdą historyczną okazało się to, czemu Lenin zaprzeczał. Tak, tak, komunizm w Polsce — wskutek jej wyzwolenia spod okupacji hitlerowskiej przez Armię Radziecką — został zaszczepiony przemocą i na przemocy opiera się po dzień dzisiejszy. A „wielkoruski szowinizm osłonięty mianem komunizmu", też niestety więcej ma wspólnego z panującą w naszym kraju rzeczywistością polityczną niż z antyradziecką propagandą. Lenin, twórca rewolucji socjalistycznej w zacofanej Rosji, kierując się przekonaniem o nieuchronnym, szybkim rozszerzeniu tej rewolucji na skalę europejską, międzynarodową, nie wyobrażał sobie socjalizmu w dzisiejszej postaci, nie przewidział jego przeobrażeń, które — przy pojmowaniu socjalizmu kategoriami Lenina — pod wieloma względami przerosły nawet w jego przeciwieństwo. Leninowska idea socjalizmu była zaprzeczeniem wszelakiego nacjonalizmu i szowinizmu, nie miała w sobie najmniejszych tendencji do tego, by jakikolwiek kraj socjalistyczny zajmował pozycję nadrzędną, przodującą, sprawował rolę hegemona i narzucał swoją wolę innym krajom socjalistycznym. t...]7 Jak niezmiernie daleko odeszła dzisiejsza KPZR od zasad głoszonych przez Lenina, od pozycji, jakie zajmował on na VIH Zjeździe RKP(b). Dawny wielkoruski szowinizm, panujący w monarchii carskiej, wkrótce po śmierci Lenina zaczął się modernizować, zmieniać barwę, coraz bardziej przystosowywał się, jak kameleon, do nowej radzieckiej rzeczy- • tamże, s. 156-157. 7 Opuszczono dodatkowe uzasadnienie tej tezy na podstawie publikacji Lenina. wistości, aż wcielił się w przeróżnych formach w linię generalną KPZR, legł u podstaw polityki Związku Radzieckiego. [...]* W referacie o sytuacji międzynarodowej i o podstawowych zadaniach Międzynarodówki Komunistycznej wygłoszonym na II Kongresie Międzynarodówki Komunistycznej, Lenin wskazując na światowy kryzys rewolucyjny powstały w następstwie I wojny światowej, mówi: ... Obecnie mamy wszędzie przodujący proletariat. Mamy wszędzie armię proletariacką, jakkolwiek bywa ona niekiedy źle zorganizowana i wymaga reorganizacji, i jeżeli nasi towarzysze z zagranicy pomogą nam teraz zorganizować jednolitą armię, to żadne niedociągnięcia nie przeszkodzą nam w wykonaniu naszego dzieła. Dziełem tym jest dokonanie światowej rewolucji proletariackiej, stworzenie światowej republiki radzieckiej.9 Referat ten Lenin wygłosił 19 lipca 1920 r., a więc w czasie, kiedy Armia Czerwona maszerowała na Warszawę. Lenin wbrew temu, co w marcu 1919 r. mówił na VIE Zjeździe RKP(b), iż „komunizmu nie zaszczepia się przemocą", w ofensywie Armii Czerwonej na Warszawę widział torowanie drogi do „światowej rewolucji proletariackiej", stąd też i w swoim projekcie tez w kwestii narodowej i kolonialnej przedłożonych n Kongresowi Międzynarodówki Komunistycznej nie mówi już o prawie narodów do samostanowienia, przemilcza tę sprawę, natomiast stwierdza, że internacjonalizm proletariacki wymaga... podporządkowania interesów walki proletariatu w jednym kraju — interesom tej walki w skali światowej. W odniesieniu do proletariatu polskiego oznaczało to najwyraźniej wezwanie go do podporządkowania sprawy niepodległości Polski sprawie „światowej rewolucji proletariackiej", tj. do udzielenia pomocy Armii Czerwonej w zdobyciu Polski i przekształceniu jej w republikę radziecką. Zamiarów tych Lenin bynajmniej nie ukrywał. W przemówieniu wygłoszonym 12 czerwca 1920 r. na ogólnorosyjskiej naradzie organizatorów pracy na wsi mówił on: W tych dniach nasza kawaleria zdobyła Żytomierz... jednocześnie dowiedzieliśmy się, że... rząd polski... zaproponuje nam nowe warunki pokoju. Prosimy bardzo, panowie obszarnicy i kapitaliści, rozpatrzenia polskich warunków pokoju nigdy nie odmówimy... my również będziemy mówili o pokoju, ale nie z wami, polscy obszarnicy i polscy burżua, lecz z polskimi robotnikami i chłopami, i zobaczymy co z tych rozmów wyniknie.10 * Opuszczono cytowania uzasadniające wyrażoną opinię. • Lenin, t. 41, s. 227-228. " 10 tamże, s. 135-136. Jak wiemy, wydarzenia potoczyły się inaczej. Rząd rosyjski w rezultacie klęski Armii Czerwonej pod Warszawą widział się zmuszony do podjęcia rozmów pokojowych nie z Marchlewskim i Dzierżyńskim, lecz z rządem Polski burżuazyjnej utworzonym przez W. Witosa, zawierając z nim traktat pokojowy w Rydze określający wschodnie granice Polski. [...]" 3. Stanowisko Lenina i KPRP w kwestii niemieckiej sprzeczne z interesami Polski KPRP przejęła cały bagaż ideowy obydwu łączących się partii, a przede wszystkim całą spuściznę SDKPiL. Ta ostatnia — jak już mówiliśmy — przez cały okres swojej działalności odnosiła się negatywnie do prawa samostanowienia narodów o swoim losie, a w haśle niepodległości Polski dopatrywała się reakcyjnej mrzonki. Kierownictwo SDKPiL zajmowało się tymi sprawami tylko od strony walki z nacjonalizmem PPS. Jest przeto rzeczą zrozumiałą, że SDKPiL nie mogła opracować i nie miała żadnego programu działania uwzględniającego możliwości odrodzenia się niepodległej Polski, powstania niezawisłego państwa polskiego. Po prostu — wskutek fałszywego podejścia do kwestii narodowej oraz błędnych założeń dotyczących rozwoju historycznego kapitalizmu i rewolucji socjalnej — kierownictwo SDKPiL nie przewidywało możliwości zaistnienia takiego faktu, nie widziało więc potrzeby opracowywania programu dostosowanego do takiej sytuacji. [...]" Zbieżność poglądów Lenina z poglądami esdekapeelowskiego kierownictwa KPRP wyrażała się także w innych żywotnych dla narodu polskiego sprawach. Lenin, atakując pokój wersalski mówił, że: jedną z przyczyn, dla których utrzymuje się ten potworny pokój, jest okoliczność, że Polska dzieli Niemcy na dwie części13. Chodziło mu naturalnie o dostęp Polski do Morza Bałtyckiego, wskutek czego Prusy Wschodnie zostały oddzielone od Niemiec. Pomorze, głównie z inicjatywy prezydenta USA Wilsona, traktat wersalski włączył bowiem w granice państwa polskiego, co — jak widzimy — nie leżało na linii zamierzeń Lenina w stosunku do Niemiec. Zburzenie traktatu wersalskiego miało zatem pociągnąć za sobą również likwidację podziału Niemiec przez odebranie Polsce Pomorza. Jak miały się kształtować granice tej Polski Radzieckiej, która miała powstać po zdobyciu Warszawy przez Armię Czerwoną 11 Opuszczono 2 strony zawierające dodatkową argumentację tej tezy. 12 Opuszczono ok. 4 strony uzasadniające tę opinię powołaniem się na wystąpienia Adolfa Warskiego oraz uchwały KPRP. B Gomułka powołuje się na przemówienie Lenina na zjeździe robotników i urzędników przemysłu skórzanego, 2 października 1920 r., op. cit. s. 312. — Lenin nigdy nie mówił. Uważał to widocznie za nieistotne. Kwestię narodową podporządkowywał przecież sprawie rewolucji. Stanowisku Lenina sekundowała KPRP. Warski pisał w 1920 r., że „komuniści polscy nigdy nie szukali i nie odkrywali granic etnograficznych" 14, III Konferencja KPRP zaś, odbyta w kwietniu 1922 r., tak oto oceniła traktat wersalski: „Pokój" wersalski nie tylko nie skonsolidował świata ekonomicznie i politycznie, ale przez rozkawałkowanie, „zbałkanizowanie" Europy, przez stworzenie nowych rywalizacji jeszcze bardziej zakłóca stan nierównowagi światowej15. Zwalczanie przez Lenina traktatu wersalskiego, który został Niemcom narzucony w rezultacie ich klęski wojennej, godziło więc nie tylko w zwycięskie mocarstwa zachodnie, lecz takie w interesy Polski. [...]16 Długo jeszcze miraż rewolucji proletariackiej w Niemczech cechował ocenę sytuacji międzynarodowej i wynikającą z nich politykę bieżącą Międzynarodówki Komunistycznej, ustalaną przez kierowniczą jej sekcję RKP(b) i obowiązującą partie komunistyczne innych krajów, politykę, która przewodziła całej działalności KPRP. Odbyty w sierpniu 1923 roku II Zjazd KPRP — przyjmując swoje życzenia za rzeczywistość — w uchwale zatytułowanej: Sytuacja polityczna i taktyka partii—tak oto ocenia sytuację w Niemczech: [...] Rewolucja niemiecka nadchodzi. Grożą jej jednak ogromne niebezpieczeństwa... Polska wraz z Francją mogą się rzucić na rewolucyjne Niemcy. Proletariat Republiki Radzieckiej nie będzie w stanie biernie się przyglądać dławieniu rewolucji robotniczej niemieckiej... Jeśli nastąpi interwencja kontrrewolucyjna, rozgorzeje wojna rewolucyjna... Związek Republik Radzieckich... gotów jest rzucić siły 130 milionów robotników i chłopów na pomoc walczącym braciom w Europie... Zwycięstwo rewolucji w Polsce staje się w tych warunkach dziesięćkroć łatwiejsze1"1. Warto tu przypomnieć, że w związku z powyższą oceną sytuacji II Zjazd KPRP w odrębnym dokumencie: Górny Śląsk a rewolucja niemiecka zwraca się do robotników polskich na Górnym Śląsku, by solidaryzowali się z nadchodzącą rewolucją proletariacką w Niemczech. Za- 14 Adolf Warski, Wybór pism i przemówień, Warszawa 1958, t. H s. 60. a KPP, uchwały i rezolucje, Warszawa 1955., 1.1 s. 129-130. M Opuszczono fragment informujący o treści postanowień traktatu wersalskiego w sprawie polskiej. 17 KPP..., tamże str. 197-199. " Iii sługuje to na uwagę szczególnie dlatego, że w odróżnieniu od późniejszego stanowiska KPP, II Zjazd KPRP w dokumencie tym staje faktycznie na gruncie wspomnianej już decyzji Rady Ambasadorów o podziale Górnego Śląska, traktuje przyznany Polsce górnośląski obszar za integralną część Polski, n Zjazd KPRP stwierdza: [...]18 Pomijając fałszywą ocenę sytuacji w Niemczech, stanowisko zajęte przez H Zjazd w sprawie Górnego Śląska jest tym bardziej godne podkreślenia, że właśnie Zjazd ten przyjął ostatecznie zwalczane przez SDKPiL prawo samostanowienia narodów za programową wytyczną polityki KPRP. Nie oznacza to wcale, żeKPRP uznała stanowisko SDKPiL i PPS-Lewicy w sprawie samostanowienia narodu za błędne. I...]" W odróżnieniu od uchwał II Zjazdu KPRP, które w różnych kontekstach podnoszą w formie pozytywnej sprawę niepodległości Polski i nie budzą wątpliwości co do tego, że w tym okresie KPRP stanęła na gruncie niepodległości Polski, w uchwałach El Zjazdu KPP nie ma najmniejszej wzmianki na ten temat. Niepodległość Polski burżuazyjnej była dla ultralewicy pojęciem wrogim, kontrrewolucyjnym. III Zjazd nie mówi nawet o niezawisłości Polski radzieckiej, widzi ją jedynie „w ramach związku republik radzieckich". Od tego czasu, aż do rozwiązania KPP, we wszystkich jej uchwałach i wezwaniach, nawet w tych, które mówią o niepodległości Polski, znajdujemy jedynie hasło walki o Polskę Republik Rad. Inna Polska była dla kierownictwa KPP — niezależnie od jego składu osobowego — tworem obcym i wrogim. Niekiedy ze względów taktycznych KPP „u-stawiała" Polską Republikę Rad jako państwo niezawisłe, niekiedy wcielała je od razu w skład Związku Republik Radzieckich, najczęściej zaś nie precyzowała tej sprawy, ograniczała się tylko do hasła walki o Polskę Radziecką, co faktycznie oznaczało, że ma być ona taką samą republiką związkową jak te, które tworzyły wówczas czy tworzą dzisiaj Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. [...] Na tle tych informacji nie trudno dostrzec, że w omawianej na tych kartach kwestii stosunku centralnych władz partyjnych KPP do zagadnienia niepodległości Polski i wiążącej się z tym polityki partii w kwestii samostanowienia narodów, nie miało prawie żadnego znaczenia to, czy partią kierowała frakcja „lewicowa", czy „prawicowa", „mniejszość", czy „większość". Poza uchwałami II Zjazdu KPRP wychodzącymi z założeń konieczności walki o demokrację w Polsce, czyli z założeń niepodległości Polski, jako —jak pisał Warski w 1922 r. — „krótszej lub dłuższej ale nieuniknionej fazy przejściowej (czyli etapu) do rewolucji w Pominięto cytowanie z powołanej uchwały n Zjazdu KPRP. M Pominięto obszerny fragment artykułu Warskiego Nauki jubileuszu bolszewickiego. Jubileuszu KPRP?, Adolf Warski, op. cit. s. 185-207. proletariatu", wszystkie inne zjazdy czy konferencje krajowe KPP odnosiły się negatywnie do niepodległości Polski burżuazyjnej, przy czym „prawicowa" grupa Warskiego uznała już na in Zjeździe KPP swoje poprzednie stanowisko za błędne. [...]20 4. Źródła błędnego stanowiska KPP w kwestii niepodległości Polski — jej zależność od Kominternu i WKP(b) IV Konferencja KPP, posługując się „bolszewicką" sztuką „rewolucyjnego manewrowania" rzuciła hasło walki o niepodległą Polską Republikę Radziecką, pozostającą w stosunkach „przyjaźni i braterstwa" ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich. Hasło to było obliczone na znalezienie wspólnego języka z robotnikami i chłopami pozostającymi w orbicie wpływów PPS, Stronnictwa Ludowego i innych demokratycznych ugrupowań politycznych w sprawie niepodległości Polski. Ta niepodległa Polska Radziecka miała powstać w drodze rewolucyjnego obalenia władzy burżuazyjnej i powołania rządu robot-niczo-chłopskiego, które to nazewnictwo, według interpretacji KPP, było synonimem dyktatury proletariatu. Stawianie znaku równości w używanej przez partię terminologii: „rząd robotniczo-chłopski" i „dyktatura proletariatu", traktowanie tych pojęć jako równoimiennych, przy jednoczesnym operowaniu w propagandzie i agitacji partyjnej głównie hasłem rządu robotniczo-chłopskiego utworzonego w drodze rewolucji, było również obliczone na zbliżenie do partii mas robotniczych i chłopskich popierających żądanie powołania rządu robotniczo-chłopskiego, wysuwane przez PPS i Stronnictwa Ludowe. Używając tego samego nazewnictwa, przy wkładaniu weń zupełnie innej treści politycznej, IV Konferencja KPP miała na oku ten sam cel, co przy wysuwaniu hasła niepodległości Polski. Myśl przewodnia uchwał IV Konferencji wywodziła się z ciągle jeszcze żywych nadziei na zwycięstwo rewolucji w Polsce, osiągnięte siłami wewnętrznymi. [...]21 IV Konferencja przemawiała zatem sama do siebie, przyjmowała uchwały, które mogły odpowiadać dyrektywom organów wykonawczych Międzynarodówki Komunistycznej i które mogła lub usiłowała narzucić członkom partii. Ale nie mogła znaleźć dla nich poparcia nie tylko klasy robotniczej i biedoty chłopskiej, lecz nawet w szeregach rewolucyjnie nastrojonych robotników i chłopów. Partia, która domaga się od ludzi pracy, aby wyrzekli się obrony swojej ojczyzny w przypadku *° Opuszczono wielostronicowy tekst uzasadniający. 11 Opuszczono kilkustronicowe uzasadnienie tej tezy. napaści na nią wroga, gdyż władza państwowa nie znajduje się w ich rękach — taka partia nigdy, w żadnych warunkach historycznych, nie może pociągnąć za sobą szerokich mas pracujących, włącznie z klasą robotniczą, nie może więc doprowadzić do zwycięskiej rewolucji, do obalenia panowania burżuazji i przejęcia władzy państwowej przez lud pracujący. [...]22 Stawiałem sobie nieraz pytanie, czy trzon kierowniczy KPP kształtujący linię generalną partii i wysuwający tezę, że: „Dla KPP nie może być obrony niepodległości Polski bez rewolucji proletariatu", że „robotnik komunista nie może stać na stanowisku obrony ojczyzny kapitalistycznej", czy ten trzon kierowniczy uświadamiał sobie, iż w ten sposób nie tylko nie działa na rzecz rewolucji w Polsce, lecz przeciwnie, podcina jej korzenie, zagradza jej drogę, gdyż odpycha od partii przygniatającą większość robotników i chłopów, ogranicza i paraliżuje jej możliwość oddziaływania na szerokie masy pracujące, bez których rewolucja jest nie do pomyślenia? Zawsze przy tym dochodziłem do wniosku i dzisiaj jestem tego zdania, że odpowiedź na to pytanie mieści się w istocie rzeczy w takich samych kategoriach rozumowania, jakimi posługiwała się SDKPiL, zwalczając prawo samookreślenia narodu i wypływające z niego hasło niepodległości Polski. IV Konferencja KPP wtłoczyła swoje stanowisko w sprawie niepodległości Polski do luksemburgistowskiego worka nihilizmu narodowego, przy czym żaden z jej delegatów chyba nie zauważył nawet tego. Zaślepiały ich przejęte przez KPP tradycje SDKPiL. Tradycje jednak wszystkiego nie tłumaczą. SDKPiL miała pewną zasadniczą cechę, która ją odróżniała od KPP. Przez cały okres historyczny swej działalności, nawet wtedy, gdy znajdowała się w ramach Socjal-Demokratycznej Partii Robotniczej Rosji, SDKPiL zawsze była partią niezawisłą, nigdy nie uznawała nad sobą jakiegokolwiek zwierzchnictwa politycznego, za swój program, za swoją działalność, za swoje błędy sama ponosiła odpowiedzialność. Nie można tego powiedzieć o KPP. Ta ostatnia już u swojej kolebki miała przewodnika w postaci Międzynarodówki Komunistycznej, w której od razu, od chwili jej powstania — będąc jej rodzicielem — objęła hegemonię rosyjska partia komunistyczna. [,..]23 Nie mogę wprawdzie tego udowodnić, lecz jestem przekonany, że również uchwały IV Konferencji KPP, zwłaszcza zawarta w nich i omawiana tutaj nowa koncepcja w sprawie niepodległości Polski nie powstała w mózgach wodzów KPP, lecz wylęgła się w kierownictwie WKP(b) na gruncie poszukiwań nowej taktyki i „rewolucyjnego, bol- 22 Opuszczono kilkuakapitowe rozwinięcie tezy. 23 Opuszczono obszerne uzasadnienie tej opinii, zawierające m.in. powołanie na wystąpienie Marii Kostrzewy-Koszutskiej na m Zjeździe KPP. szewickiego manewrowania", obliczonych na zapowiedzianą przez Lenina „zwycięską rewolucję wewnętrznymi siłami Polski". Istnieją tylko dowody wskazujące na pozytywne ustosunkowanie się WKP(b) do tych uchwał. Mianowicie, Prezydium Komitetu Wykonawczego MK na swoim posiedzeniu w dniu 27 stycznia 1926 r. postanowiło: „Ogólną linię uchwał Konferencji zaakceptować i uchwały potwierdzić". Teza IV Konferencji KPP głosząca, że komuniści polscy „nie mogą odłączyć sprawy niepodległości Polski od sprawy rewolucji" dowodzi, iż KPP nie przynawała narodowi polskiemu prawa samostanowienia, które przejawiło się w formie powołania do życia niepodległej Polski o ustroju kapitalistycznym. Jednocześnie domagając się w imię tego prawa oderwania od Polski wchodzących w jej skład na mocy traktatu ryskiego ziem Ukrainy Zachodniej oraz Białorusi Zachodniej i przyłączenia ich do odpowiednich Republik Radzieckich, KPP izolowała się tym samym od polskich mas pracujących, stawiała się w ich oczach w roli agentury Związku Radzieckiego, podkopującej niepodległy byt narodu polskiego. Jej stosunek do prawa samostanowienia narodu — w którym Lenin widział zawsze siłę napędową rewolucji — z punktu widzenia rewolucji w Polsce był wprost zabójczy, obiektywnie kontrrewolucyjny, po stokroć gorszy, bardziej dla idei tej rewolucji szkodliwy niż stanowisko, jakie zajmowała SDKPiL w kwestii samookreślenia i niepodległości Polski. Ale —jak mówiłem—SDKPiL była partią suwerenną, natomiast polityką KPP sterowała już w tym czasie WKP(b). Stanowisko kierownictwa KPP w kwestii narodowej i jego negatywny stosunek do niepodległości Polski burżuazyjnej było zatem odbiciem stanowiska, jakie w sprawach tych zajmowało wówczas Biuro Polityczne WKP(b) ze Stalinem na czele. [...]24 5. Stalinowskie pojmowanie prawa narodów do samookreślenia Referując na Xn Zjeździe RKP(b) sprawę uprawnień narodów w powołanym do życia przed kilku miesiącami Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, Stalin w swej argumentacji jak gdyby uwzględniał zalecenia Lenina, mówiąc: Podstawą tego Związku jest nieprzymuszona wola i równouprawnienie członków Związku... żaden związek narodów, żadne połączenie się narodów w jedno państwo nie może być trwałe, jeśli podstawą jego 24 Opuszczono ponad 10-stronicową rozprawkę o kształtowanej pod wpływem Stalina polityce narodowościowej w ZSRR oraz o bezskutecznych sprzeciwach wobec tej polityki ze strony Lenina w jego ostatnich publikacjach zaliczanych do tzw. testamentu. nie jest całkowita dobrowolność, jeśli same narody nie chcą się zjednoczyć. Druga podstawa — to równouprawnienie narodów wchodzących w skład Związku... Równość polega tu na tym, że wszystkie republiki — w przypadku konkretnym cztery republiki: Kraj Zakauka-ski, Białoruś, Ukraina i RFSRR wchodzące w skład Związku w jednakowym stopniu korzystają z dobrodziejstw Związku i zarazem w jednakowym stopniu wyrzekają się pewnych swoich praw niezależności na rzecz Związku..™ Pół wieku z górą minęło od czasu, kiedy padły te słowa z ust Stalina, pod którymi z całą pewnością podpisałby się i Lenin. Rzecz w tym, że słowa te zawisły w próżni, stały się czystą abstrakcją, gdyż rzeczywistość okazała się zupełnie inna, wręcz przeciwstawna treści tych słów. W tym czasie liczba republik zrzeszonych w Związku Radzieckim wzrosła z czterech do szesnastu, lecz nigdy żadna z nich nie przejawiła ani cienia zamiaru skorzystania z przysłującego im prawa wystąpienia ze związku. A przecież prawo to Stalin wprowadził później do konstytucji ZSRR i obowiązuje ono do dzisiaj. Jakże głęboko przewidującym okazał się Lenin, mówiąc w swym testamencie, że: punkt o wolności wystąpienia ze związku, którym my siebie usprawiedliwiamy, okaże się świstkiem papieru niezdolnym do obrony obcoplemieńcówprzed najazdem owego rdzennie rosyjskiego człowieka, Wielkorusaszowinisty. Jego obawy przeszły z pewnością najszerzej zakrojone granice, jakie wówczas mógł sobie nakreślać, w porównaniu z tym co stało się w latach n wojny światowej. Wszak w latach tych, spośród szesnastu republik tworzących formalnie dzisiejszy Związek Radziecki, pięć z nich 1j. Litewska, Łotewska, Estońska, Mołdawska i Karelo-Fińska Republika Radziecka zostały wcielone w jego skład nagim, brutalnym gwałtem, przy użyciu siły Armii Czerwonej. I fakt ten chyba przerastał wyobraźnię obaw Lenina. Już praktyka stalinowska zastosowana wobec Gruzji wskazywała, że to wszystko, co Stalin powiedział na XII Zjeździe RKP(b) na temat „zupełnej dobrowolności" przystąpienia każdej republiki do związku i jej praw do Jednostronnego wystąpienia ze składu związku" było zwykłym kamuflażem politycznym, skrywaniem przed narodami i przed światem swoich prawdziwych zamiarów, maskowaniem zaborczych intencji nowej, radzieckiej Rosji. W pewnym sensie metoda kamuflażu maskującego zaborczość Rosji została zastosowana w formie „wyborów przedstawicieli" ludności wspomnianych wyżej republik, którzy zwracali się z prośbą do Rady Najwyższej ZSRR o włączenie tych krajów w skład Związku Radzieckiego. Przebieg takiej maskarady wyborczej obserwowałem, jako jej uczestnik, w 1939 r. na ziemiach Białurusi Zachodniej. Nie trzeba nawet udowadniać, że proklamowane a Józef Stalin, Dzieła, t. 5 s. 246-247. przez Stalina zasady przystąpienia do związku republik radzieckich i wychodzenia z jego składu, zostały od razu ulokowane w sferze czystej abstracji i do dziś pozostają oderwanym od rzeczywistości założeniem teoretycznym. Niechby bowiem ktokolwiek usiłował skorzystać z przepisów konstytucji ZSRR zezwalających każdej republice na wystąpienie ze związku i zaproponował, aby w celu zasięgnięcia opinii jej ludności w tej sprawie przeprowadzono np. ogólnonarodowe referendum w warunkach zapewniających tajność głosowania — zostałby bez wątpienia natychmiast pozbawiony wolności, znalazłby się w więzieniu lub zakładzie psychiatrycznym. Owo „maksimum niepodległości w potencji", jakie przyznawał Stalin każdej republice związkowej na XE Zjeździe RKP(b), było od razu pomyślane, jako maksimum represji przy najmniejszej próbie przekształcenia tej potencji w rzeczywistość. W dziedzinie stwarzania pozorów, wkładania w jednoznaczne sformułowania innych pojęć, obcej im treści, Stalin okazał się prawdziwym mistrzem. [,..]26 Co oznaczała stalinowska interpretacja prawa samookreślenia narodów, jaką treść zawierała sformułowana przez Stalina na XII Zjeździe RKP(b) teza, że prawo samookreślenia musi być podporządkowane sprawie „umocnienia władzy klasy robotniczej, która władzę tę zdobyła", że prawo to... „nie może i nie powinno być zaporą dla sprawy urzeczywistnienia prawa klasy robotniczej do swojej dyktatury" okazało się w całej pełni dopiero w 15 lat po tym zjeździe, czyli w 1939 r. We wrześniu 1939 r. Polska nie zagrażała bezpieczeństwu Związku Radzieckiego, odrzuciła składane jej przedtem przez Niemcy hitlerowskie propozycje sprzymierzenia się z nimi przeciwko Związkowi Radzieckiemu, pragnęła utrzymywać z nim normalne stosunki sąsiedzkie, kierując się wspólnie podpisanym i obowiązującym obie strony pol-sko-radzieckim traktatem o nieagresji. A przecież mimo to Stalin brutalnie i haniebnie gwałcił i podeptał nie tylko traktat pokojowy zawarty w Rydze między Polską a Rosją i Ukrainą Radziecką, nie tylko polsko-radziecki pakt o nieagresji, lecz także prawo Polski do istnienia. Kiedy bowiem Niemcy hitlerowskie dokonały zbójeckiej napaści na nasz kraj, kiedy Polska prowadziła z nimi beznadziejną, lecz sprawiedliwą i konieczną wojnę obronną, w tym tragicznym dla Polski momencie Armia Czerwona wkroczyła na wchodzące w skład państwa polskiego ziemie Białorusi Zachodniej i Ukrainy Zachodniej, by wspólnie z hit- * Opuszczono około 10 stron rozważań, obszernie ilustrowanych cytowaniami, o stanowisku Lenina i Stalina wobec wojny polsko-radzieckiej w 1920 r. oraz o federalistycznych koncepcjach Piłsudskiego. W ujęciu Gomułki wojna ta w istocie była ostatnią w historii polsko-rosyjskich wojen o dominację nad Ukrainą, w której obie strony nie liczyły się z wolą narodu ukraińskiego i jego prawem do niepodległości. lerowskim agresorem dobić Polskę, wymazać ją z mapy państw europejskich. Zbrodniczy, antypolski pakt Ribbentrop-Mołotow, wojskowy sojusz hitlerowsko-radziecki, który poprzedził napaść Niemiec na Polskę i który rzucił niezatarte piętno hańby na ZSRR, Stalin uznał za konieczny z punktu widzenia interesów Związku Radzieckiego. [...]27 Pakt Ribbentrop-Mołotow, zgodnie z którym Polska miała być na zawsze wymazana z mapy państw narodów świata, a Związek Radziecki włączał w swoje granice państwa bałtyckie i Besarabię, pociągnął za sobą wybuch n wojny światowej. Zawierając porozumienie z Niemcami hitlerowskimi, Stalin popchnął Hitlera do napaści na Polskę, żywiąc nadzieję, że jeśli pociągnie to za sobą wypowiedzenie wojny Niemcom przez W. Brytanię i Francję — czego pragnął z całą pewnością — to Związek Radziecki, stojąc na uboczu, tylko na tym wygra. Wojna między państwami kapitalistycznymi leżała bez wątpienia w interesach Związku Radzieckiego. Wzmacniała bowiem jego pozycję, pozwalała mu przeprowadzać dowolne manewry obliczone na wyciągnięcie z takiej wojny największych korzyści w momencie, kiedy walczące między sobą państwa kapitalistyczne zostaną wykrwawione. Zbójecki Hitler oszukał jednak chytrego Stalina. Ten ostatni tak głęboko zaufał Fiihrerowi Niemiec, że — jak mówił mi Chruszczow — nawet w chwili, kiedy z hitlerowskich samolotów spadały już bomby na miasta radzieckie, Stalin — gdy mu o tym zameldowano — nie uwierzył zrazu w zdradę Hitlera i wysunął przypuszczenie, że może to być tylko zamiar jakiegoś nieodpowiedzialnego osobnika z Luftwafe sprowokowania Związku Radzieckiego do podjęcia wojny z Niemcami. Stworzona później legenda, jakoby Związek Radziecki zawarł układ z Niemcami hitlerowskimi, a po ich napaści na Polskę jego Armia Czerwona zajęła wchodzące w skład państwa polskiego ziemie Białorusi Zachodniej i Ukrainy Zachodnie, tylko dlatego, żeby utrudnić Niemcom przewidziany przez Stalina z góry późniejszy najazd hitlerowski na Związek Radziecki — nie wytrzymuje najmniejszej krytyki. Pakt Ribbentrop-Mołotow nie tylko nie zabezpieczył Związku Radzieckiego przed napaścią wojenną Niemiec i nie przyczynił się do wzmocnienia jego bezpieczeństwa, lecz na odwrót — osłabił go i postawił w trudniejszej sytuacji. Uśmiercenie Polski oraz pozbawienie niezawisłości Litwy, Łotwy i Estonii stworzyło Niemcom lepszą pozycję wyjściową do napaści wojennej na Związek Radziecki, pozwoliło Hitlerowi zaskoczyć Stalina, uśpić jego czujność, zdezorientować politycznie Armię Czerwoną. Można powiedzieć, że rozbroiło ją psychicznie wobec potencjalnego wroga a Opuszczono obszerne cytowania wystąpień Stalina i oficjalnych tekstów radzieckich 1939 i 1940 r. dotyczących paktu Ribbentrop-Mołotow. Teksty te — traktowane jak tabu — w czasie kiedy Gomułka pisał ten fragment wspomnień (1976 r.), po 1989 r. były wielokrotnie relacjonowane. hitlerowskiego, ułatwiło dowództwu niemieckiemu przeprowadzenie błyskawicznej ofensywy, uzyskanie ogromnych sukcesów i zdobyczy terytorialnych, zadanie Armii Radzieckiej niezwykle bolesnych ciosów. Całkowite rozbicie tej armii w pierwszym okresie wojny uniemożliwiała jedynie ogromna przestrzeń, która pozwalała na wycofywanie się ocalałych z pogromu hitlerowskiego radzieckich formacji wojskowych o tysiące kilometrów. Stalin zbierał wówczas gorzkie owoce układu, który zawarł z Hitlerem. [...] 6. Krytyka programu KPP W tym miejscu mogę już powrócić w swoich wspomnieniach do chronologii, od której celowo odszedłem w momencie, kiedy na tych kartach znalazłem się w Kraskowie pod Moskwą, w szkole partyjnej i omawiając jej program nauczania zacytowałem z projektu programu KPP sformułowania głoszące: „prawo samookreślenia, aż do oderwania się od Polski" w stosunku do Górnego Śląska i Pomorza oraz domagające się wcielenia Gdańska do Niemiec. To odstępstwo od chronologii uważałem za niezbędne dla naświetlenia przyczyn, przesłanek, warunków i źródeł, które w sumie złożyły się na wprowadzenie do projektu programu KPP tych antypolskich sformułowań. Bez zarysowania tego tła, bez przedstawienia choćby w najogólniejszych zarysach niektórych aspektów historycznych, wiążących się z prawem samostanowienia oraz bez omówienia stanowiska, jakie wobec tego prawa zajmowała SDKPiL i partia bolszewicka z Leninem na czele, a zwłaszcza bez naświetlenia stosunku i poglądów Stalina w tym przedmiocie oraz roli, jaką odgrywała WKP(b) w Międzynarodówce Komunistycznej — wspomniane sformułowania projektu programu KPP, jak w ogóle jej stosunek do niepodległości Polski byłyby niewytłumaczalne, zasługiwałyby tylko na potępienie, bez zrozumienia motywów jej postępowania. A przecież to ostatnie jest nie tylko ważne, lecz bodaj najistotniejsze z punktu widzenia całej historii KPP. KPP zrzeszała w swych szeregach najbardziej ofiarne, głęboko ideowe kadry rewolucyjne. Dążenie do rewolucji proletariackiej, marzenie o socjalistycznym ustroju społecznym, gotowość do największych ofiar i poświęceń dla zwycięstwa wielkiej sprawy socjalizmu cechowały zawsze — wprawdzie niezbyt liczne — przesiąknięte duchem bojowym masy partyjne. KPP była jedyną partią w Polsce międzywojennej, która wychodząc z założeń proletariackiego internacjonalizmu przyjmowała wprost na ślepo, z głęboką wiarą i bezgranicznym zaufaniem wszystko, co płynęło ze Związku Radzieckiego, widząc w nim ojczyznę międzynarodowego proletariatu, bazę i ostoję światowego ruchu komunistycznego. Tak wiernej i oddanej partii, jaką była KPP, Związek Radziecki nie miał w żadnej innej sekcji Międzynarodówki Komunistycznej. Wypływało to głównie z historycznego rodowodu KPP, o czym była już mowa. KPP, która weszła na arenę dziejów międzywojennej Polski z poważnym obciążeniem moralno-politycznym, mając za sobą luksem-burgistowską tradycję antyniepodległościową, w istocie rzeczy przez cały okres swego istnienia zawsze podporządkowywała niepodległość Polski zagadnieniu walki o obalenie panowania burżuazji, o zwycięstwo rewolucji socjalistycznej. Jej nieprzejednana, bezwzględna opozycja wobec wszystkich rządów burżuazyjnych w Polsce była równoznaczna z nieprzejednanym, wrogim stosunkiem wobec ówczesnej Polski. Porzucając formalnie luksemburgistowskie stanowisko w kwestii narodowej i przyjmując w 1923 r. samookreślenie narodów jako programowe hasło partii, KPP uczyniła to przede wszystkim dlatego, by za pomocą tego hasła podkopywać niepodległość Polski burżuazyj-nej, osłabiać jej pozycję od wewnątrz i na zewnątrz, a jednocześnie działać na rzecz Związku Radzieckiego przez domaganie się wcielenia w jego granice państwowe ziem ukraińskich i białoruskich, wchodzących w skład przedwojennej Polski. Demokratyczny charakter hasła: „samookreślenie aż do oderwania" od Polski Ukrainy Zachodniej i Białorusi Zachodniej, KPP zniekształciła i przeinaczyła dodając do tego hasła swoje uzupełnienie: „i przyłączenia ich do Republik Radzieckich". Dopiero po V Zjeździe KPP uzupełnienie to zostało usunięte, lecz nie z własnej inicjatywy kierownictwa polskiej partii, ale na żądanie WKP(b), dla której z różnych względów było niewygodne i niekorzystne, aby KPP występowała w roli rzecznika Związku Radzieckiego. Antyniepodległościową, SDKPiL-owska spuścizna, której KPP nigdy do końca nie przezwyciężyła, co wyrażało się w jej wrogości wobec Polski burżuazyjnej, jak też wysuwanie żądania przyłączenia Ukrainy Zachodniej i Białorusi Zachodniej do ZSRR, jako jedynej możliwości realizacji przez ludność tych ziem „prawa narodów do samostanowienia, aż do oderwania", przyczyniły się w pewnym stopniu do zajęcia przez KPP na jej VI Zjeździe niesłusznego, antypolskiego stanowiska w kwestii mniejszości niemieckiej w Polsce. [...] Antypolskie stanowisko zajęte przez VI Zjazd KPP w jego uchwałach dotyczących Górnego Śląska, Pomorza i Gdańska wskazują przede wszystkim na pełne zatracenie samodzielności KPP i całkowite podporządkowanie jej polityki każdej — aktualnej w danym okresie — generalnej linii politycznej WKP(b) nakreślonej pzez Stalina i narzuconej innym partiom komunistycznym, w ich liczbie i partii polskiej za pomocą i pod szyldem uchwał Międzynarodówki Komunistycznej i jej organów wykonawczych. Ta okoliczność stanowi główne i decydujące źródło antypolskich uchwał VI Zjazdu KPP. Antyniepodległościowe tradycje SDKPiL-owskie, ciążące na KPP, ułatwiły jedynie Stalinowi narzucenie jej swojego stanowiska, czyniły ją bardziej podatną na uleganie mu, co z biegiem czasu przerosło w bezwolne, bezkrytyczne przyjmowanie i zachwalanie wszystkich, nawet zbrodniczych posunięć Stalina. Samodzielność polityczna KPP zaczęła zamierać wraz ze śmiercią Lenina. Akceptowanie przez KPRP marszu Armii Czerwonej na Warszawę w 1920 r. — marszu, który był błędnym posunięciem Lenina i zaciążył moralnie na partii polskiej, potwierdzał jej antyniepodleg-łościowe SDKPiL-owskie oblicze, popchnął ogromną większość polskiej klasy robotniczej na pozycje antyradzieckie i antykomunistyczne oraz zrodził wrogi stosunek mas pracujących Polski do rewolucji rosyjskiej — było odbiciem jej własnego samodzielnego stanowiska, nie zostało narzucone jej przez Lenina. Wprawdzie niektórzy wybitni działacze SDKPiL, przebywający w tym czasie w Moskwie, usiłowali przekonać Lenina i kierownictwo RKP(b) o niesłuszności ofensywy na Warszawę, reprezentowali pogląd, że po wyparciu wojsk Piłsuds-kiego z Ukrainy należy zawrzeć pokój z Polską. Nie wyrażali oni jednak stanowiska kierownictwa krajowego KPRP, które w pełni i zgodnie z własnymi poglądami na rewolucję w Polsce marsz ten popierało i akceptowało. Ale po śmierci Lenina oddziaływanie Stalina na politykę KPP, na kształtowanie jej stanowiska pokrywającego się z aktualną polityką WKP(b) wzrastało coraz bardziej w miarę umacniania się jego pozycji w kierownictwie partii radzieckiej, a tym samym w Międzynarodówce Komunistycznej. Dzieje KPP, jej polityka i cała działalność, jej rozwiązanie i towarzyszące temu zgładzenie jej kadry kierowniczej wiążą się jak najściślej z procesami zachodzącymi w WKP(b) i Związku Radzieckim po objęciu steru kierowniczego przez Stalina. [...]* W szkole partyjnej wbijano nam w głowę, że kwestia narodowa musi być zawsze podporządkowana interesom rewolucji proletariackiej. Miały tego wymagać podstawowe kanony marksizmu-leninizmu, według których propagowana i organizowana przez KPP pod hasłem samostanowienia, aż do oderwania od państwa polskiego, walka narodowowyzwoleńcza mniejszości narodowych miała stanowić potężną siłę napędową rewolucji socjalistycznej w Polsce. Jeśli w stosunku do Ukraińców i Białorusinów prawo samostanowienia aż do oderwania od państwa polskiego było w pełni uzasadnione, to w stosunku do mniejszości niemieckiej w Polsce nie miało ono racji bytu, * Opuszczono obszerny fragment tekstu ilustrujący na podstawie decyzji tzw. komisji polskiej Kominternu i wypowiedzi Stalina proces uzależniania KPP od WKP(b) oraz zawierający szczegółową analizę programu KPP uchwalonego w ostatniej wersji na VI jeździe tej partii było całkowicie bezpodstawne. Odrzucił je już III Zjazd KPP na podstawie wyników plebiscytu na Górnym Śląsku, w którym — w warunkach dla Polski niekorzystnych — ludność objęta plebiscytem wyraziła swoją wolę zgodnie z prawem samostanowienia o swoim losie. Wprowadzenia tego hasła do programu KPP w odniesieniu do mniejszości niemieckiej w Polsce, w okresie kiedy władzę w Niemczech objął Hitler, nie można było w żaden sposób pogodzić i uzasadnić interesami rewolucji socjalistycznej tak w Polsce, jak w Niemczech. Stało więc ono w jaskrawej sprzeczności z podstawowymi założeniami marksiz-mu-leninizmu w kwestii narodowej. KPP, wysuwając hasło samostanowienia aż do oderwania, w stosunku do Górnego Śląska i Pomorza oraz domagając się przyłączenia Gdańska do Niemiec, napędzała tym samym wiatr nie w żagle rewolucji socjalistycznej, lecz w żagle faszyzmu hitlerowskiego, ustawiała się w tej sprawie w jednym rzędzie z Hitlerem, który prowadząc nieustannie walkę o przekreślenie traktatu wersalskiego, wiązał z tym swoje pretensje terytorialne wobec Polski. Powstaje zatem pytanie, dlaczego KPP wprowadziła do swojego programu to antypolskie i antyrewolucyjne, a zarazem proniemieckie i prohitlerowskie hasło? Odpowiedź może być tylko jedna — uczyniła to z polecenia Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej, czyli na żądanie WKP(b). W 1933 r., kiedy Komitet Wykonawczy Międzynarodówki zatwierdzał poprawki wniesione — zgodnie z uchwałą VI Zjazdu partii — przez komisję programową do projektu programu KPP i ostatecznie program ten zaaprobował, KPP, a ściślej mówiąc kierownictwo centralne, była już od dawna zupełnie pozbawione wszelkich atrybutów niezależności, spełniała rolę przekaźnika i wykonawcy polityki WKP(b) realizowanej przy pomocy organów wykonawczych Międzynarodówki przez wszystkie jej sekcje. Jeszcze przed V Zjazdem KPP, na którym przyjęto podstawowe tezy programu partii, Komitet Wykonawczy Międzynarodówki dokonał ponownie, po raz trzeci z kolei, przewrotu w kierownictwie KPP, usuwając z jego składu przedstawicieli tzw. większości na czele z Warskim i Kostrzewą. Po ciosach, jakie na nich spadły w 1924 r. w związku z ich stanowiskiem w sprawie Trockiego wyrażonym w liście KC KPRP do KC RKP(b), starali się oni unikać jakichkolwiek zatargów ze Stalinem, popierali bez zastrzeżeń politykę kierownictwa WKP(b). Podczas gdy w liście z grudnia 1923 r. pisali, że „imię tow. Trockiego... związane jest nierozerwalnie ze zwycięską Rewolucją Październikową" i że KC KPRP nie dopuszcza „możliwości tego, iżby tow. Trocki znalazł się poza szeregami wodzów RKP i Międzynarodówki", to w cztery lata później, kiedy Stalin szykował ostateczną rozprawę z Trockim na XV Zjeździe WKP(b), Komitet Centralny KPP, w którego skład wchodzili także Warski i Kostrzewa, skierował w listopadzie 1927 r. list powitalny do XV Zjazdu WKP(b) pełen pogardy i potępienia dla trockistowskiej opozycji w WKP(b). t...]29 Hołdy, pokłony, bezwzględne posłuszeństwo, nie zdołały jednak zabezpieczyć kierownictwa KPP przed nowymi zmianami w jego składzie, dokonanymi z góry, przez Stalina. W niespełna rok po tym hołdowniczym liście, latem 1928 r. obradował VI Kongres Międzynarodówki Komunistycznej, który rozwijając „dalej dzieło socjalistycznej rewolucji międzynarodowej" dokonał radykalnego zwrotu w linii generalnej Międzynarodówki. Stalin wysunął na tym kongresie tezę, jakoby w związku z coraz bardziej narastającym zaostrzeniem się ogólnego kryzysu kapitalizmu, największe niebezpieczeństwo w ruchu komunistycznym stanowiły błędy i odchylenia typu prawicowego, przejawiające się w niedocenianiu tego kryzysu, w niedocenianiu przeciwieństw wewnętrznych, rozsadzających kapitalistyczną stabilizację, w niedocenianiu kontrrewolucyjnej roli partii socjaldemokratycznych itp. Tezy te stały się punktem wyjścia do proklamowania przez WKP(b) w 1929 r. tzw. trzeciego etapu ogólnego kryzysu kapitalizmu, co oznaczało, że świat kapitalistyczny wchodzi w okres bezpośredniej sytuacji rewolucyjnej i partie komunistyczne powinny podejmować walkę o zdobycie władzy, przy czym główny ogień powinny one kierować przeciw partiom „socjalfaszystowskim", jako głównej oporze burżuazji. Ta linia polityczna znajduje także odbicie w programie KPP. [...l30 A 7. Wpływ państwowej polityki ZSRR r na linię polityczną KPP Nietrudno też odpowiedzieć na pytanie, dlaczego kierowane przez przedstawicieli WKP(b) organy wykonawcze Międzynarodówki Komunistycznej — nie bacząc na to, że tak Polska, jak Niemcy były państwami burżuazyjnymi — skierowały politykę KPP wobec mniejszości niemieckiej w Polsce na tory antypolskie, wprowadziły do programu KPP sformułowania uwzględniające roszczenia Niemiec do Górnego Śląska, Pomorza i Gdańska. W tym, zadekretowanym z góry, antypolskim i jednocześnie obiektywnie proniemieckim stanowisku kierownictwa KPP wyrażał się tradycyjny, niezmienny od lat 1919-1920, wrogi wobec Polski burżuazyjnej kurs polityczny Związku Radzieckiego. Wrogość ta 28 Opuszczono fragment tego listu cytowany za: KPP..., op. cit. t. II s. 571-572. 30 Opuszczono około 10 stronic rozważań na temat wpływu stalinowskiej rozprawy z opozycją w WKP(b) w drugiej połowie lat dwudziestych na politykę KPP i na umocnienie sekciarskiego kursu tej polityki. była obustronna. Można nawet powiedzieć, że w całym okresie międzywojennym stosunki polsko-radzieckie obciążały tradycje wrogości, wywodzące się z wielowiekowych stosunków między Polską a Rosją carską. Tradycje mają to do siebie, że wydają się być wprost nieśmiertelne, nie chcą umierać, żyją bodaj dopóty, dopóki żyje naród, który jest ich twórcą i nosicielem. W stosunkach polsko-radzieckich wykazują one dużą żywotność do dziś. Nowe, inne jakościowo tradycje muszą się rodzić i kształtować przez wiele dziesiątek lat, zanim zdołają przygasić i zneutralizować tradycje stare, pozbawić je aktywnej żywotności w świadomości narodu. W okresie międzywojennym głównym źródłem, z którego wypływała wzajemna wrogość Polski i Związku Radzieckiego, były — rzecz jasna — przeciwstawne w obu państwach systemy społeczno-polityczne. Wspólna granica państwa z natury rzeczy musiała potęgować wzajemne antagonizmy. Jednak nad przeciwieństwami ustrojowymi górowały wyniki polsko-radzieckiej wojny w 1920 r., w której rezultacie terytoria Ukrainy Zachodniej i Białorusi Zachodniej pozostały w granicach państwa polskiego. Związek Radziecki—nie bacząc na zawarty w Rydze traktat pokojowy — faktycznie nigdy nie pogodził się z tym stanem rzeczy, prowadził politykę obliczoną na wcielenie tych etnicznie niepolskich ziem do właściwych republik radzieckich. Zaliczając Polskę do swoich najbardziej groźnych wrogów, Związek Radziecki czynił wszystko co leżało w jego możliwościach, by ją osłabiać, rozsadzać od wewnątrz, nie dopuszczać do stabilizacji jej bytu. Temu celowi służyło także proklamowanie dla mniejszości niemieckiej w Polsce prawa do samostanowienia, włącznie aż do oderwania Górnego Śląska i Pomorza od państwa polskiego. Tak oto przedstawia się zespół warunków, które złożyły się na powstanie tego antypolskiego żądania, podniesionego do rangi programowych zadań i celów KPP. Żądanie to miało także wymowę zewnętrzną. Wyrażała się w nim solidarność Związku Radzieckiego z Niemcami, skierowana przeciw Polsce, a także przeciw traktatowi wersalskiemu. Niemcy, tak samo jak Polska, były także państwem burżuazyjnym, odnosiły się wrogo do systemu radzieckiego, do komunizmu. Stalin uważał jednak, że roszczenia terytorialne Niemiec wobec Polski i wynikające na tym tle sprzeczności polsko-niemieckie można wygrać na korzyść Związku Radzieckiego. Nic go przecież nie kosztowało ofiarowanie Niemcom—za pośrednictwem KPP — polskiej części Górnego Śląska, Pomorza oraz Gdańska, mogło zaś przyczynić się do zbliżenia, do zacieśnienia stosunków między Związkiem Radzieckim a Niemcami, a być może myślał on nawet o jakiejś formie sojuszu radziecko-niemieckiego. Wszak drogę ku temu torował radziecko-niemiecki pakt o współpracy i neutralności z kwietnia 1926 r. Że Stalin mógł już wówczas, tj. w 1930 roku, nosić się z koncepcją radziecko-niemieckiego sojuszu skierowanego przeciw Polsce, przemawia pakt Ribbentrop-Mołotow z sierpnia 1939 r. Ale pozostawiając na uboczu te rozważania, nie ulega wątpliwości to, że Stalin dopatrywał się wówczas w Niemcach partnera do współpracy ze Związkiem Radzieckim, natomiast w odniesieniu do Polski wykluczał on całkowicie taką możliwość, widział w niej zawsze niebezpiecznego wroga Związku Radzieckiego. Tym tłumaczy się fakt, dlaczego KPP, działając zgodnie z odgórną dyrektywą, proklamowała w stosunku do mniejszości niemieckiej na Górnym Śląsku i Pomorzu prawo samostanowienia aż do oderwania, chociaż zarówno Polska, jak Niemcy były państwami burżuazyjnymi, a nawet w okresie ostatecznego opracowywania programu KPP i jego aprobaty przez Komitet Wykonawczy Międzynarodówki Komunistycznej ster władzy państwowej w Niemczech znajdował się już w rękach Hitlera. Dochodzi do tego jeszcze jedna okoliczność, która bez wątpienia wywierała wielki wpływ na kształtowanie się nieprzyjaznych stosunków polsko-radzieckich i wraz z tym na negatywny stosunek kierownictwa KPP do burżuazyjnego państwa polskiego, do niepodległości Polski burżuazyjnej. Chodzi o przypisywaną Polsce rolę, jaką miała ona odegrać w wojnie ze Związkiem Radzieckim. Sprawa agresji wojennej państw kapitalistycznych przeciw Związkowi Radzieckiemu zajmowała przez całe międzywojenne dwudziestolecie czołowe miejsce na wszystkich kongresach Międzynarodówki Komunistycznej, na wszystkich zjazdach partii i posiedzeniach Komitetu Centralnego KPP, na łamach wszystkich wydawnictw partyjnych. Wskazując na niebezpieczeństwo napaści wojennej na Związek Radziecki KPP — w ślad za Międzynarodówką Komunistyczną—wzywała klasę robotniczą i masy pracujące do walki o przekształcenie wojny imperialistycznej w wojnę domową, o porażkę „własnego" rządu, o obronę wszelkimi siłami ZSRR. Według kierownictwa KPP, Polska odgrywała niezmiernie doniosłą rolę w przygotowaniach światowego imperializmu do wojny napastniczej przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Rzekome dążenia Polski międzywojennej do napaści na Związek Radziecki cechowały jakoby wewnętrzną i zagraniczną politykę wszystkich rządów. Jak głosił program KPP, była to misja dziejowa Polski burżuazyjnej od chwili jej powstania. Państwo Polskie powstało... jako przedmurze imperializmu Ententy przeciw rewolucji proletariackiej... jako ogniwo imperialistycznego systemu wersalskiego. To cytowane już sformułowanie programu KPP stanowi punkt wyjścia i zarazem uzasadnienie linii generalnej kierownictwa KPP dotyczącej Polski i jej stosunku do Związku Radzieckiego. [...]31 31 Opuszczono szczegółowe uzasadnienie tej tezy przez powołania na uchwały i inne oficjalne dokumenty KPP. Pakt o nieagresji zawarty 25 lipca 1932 r. między Polską a Związkiem Radzieckim kierownictwo KPP oceniało jako manewr maskujący przygotowania imperializmu polskiego do napaści wojennej na ZSRR. Gdy półtora roku później, tj. 26 stycznia 1934 r., Polska zawarła pakt o nieagresji z Niemcami, kierownictwo KPP widziało w tym akcie antysowieckie posunięcie rządu polskiego, obliczone również na wojnę ze Związkiem Radzieckim. Świadczy o tym rezolucja KC KPP z czerwca 1934 r., w której czytamy: ... wzmogły się próby stworzenia równowagi sil impeńalistycznych na platformie kontrrewolucyjnej wojny przeciw ZSRR... Anglia współdziała w uzbrajaniu Niemiec ...patronuje ona zbliżeniu polsko-niemiec-kiemu, górującemu dziś na poderwanym sojuszem polsko-francuskim. Odmowa Niemiec podpisania paktu gwarantującego niepodległość państw bałtyckich... rzuciła jaskrawe światło na antysowieckie plany wojenne imperializmu niemieckiego, znajdujące posłuch w szerokich kołach burżuazji polskiej. RządPiłsudskiego, przeprowadzając politykę zbliżenia z faszystowskimi Niemcami współdziała z rządem Hitlera w państwach bałtyckich przekształconych w bramy wypadowe przeciw ZSRR... Imperializm polski atakuje wespół z imperializmem niemieckim Litwę, jako teren ekspansji i most dla najazdu na Związek Radziecki. ...Rosnąca potęga i konsekwentnie pokojowa polityka Związku So wieckiego... zm usiła rząd Piłsudskiego do... przedłużenia paktu o nieagresji na dziesięć lat.32 8. 1935 r. — zmiana strategii czy tylko taktyka Rezolucja KC KPP z czerwca 1934 roku należy do ostatnich dokumentów, w których kierownictwo partii posługuje się obelżywą terminologią socjalfaszyzmu" i „ludowojaszyzmu" w stosunku do partii socjalistycznych i stronnictw ludowych. Po zwycięstwie hitleryzmu w Niemczech Komitet Wykonawczy Międzynarodówki Komunistycznej zaczyna stopniowo zmieniać kurs wobec partii socjaldemokratycznych, w konkretnych przypadkach dopuszcza możliwość organizowania jednolitego frontu klasy robotniczej również przez zawieranie odpowiednich porozumień z kierownictwem tych partii, o czym powiadomił poszczególne sekcje Międzynarodówki Komunistycznej. Umożliwiło to zawarcie w lipcu 1934 r. porozumienia między Komunistyczną Partią Francji a Francuską Partią Socjalistyczną w sprawie jedności działania w walce z faszyzmem. Na bazie wspólnego, antyfaszystowskiego programu, powstał we Francji potężny, jednolity front klasy robotniczej, który 32 KPP..., op. cit. str. 501-502; część cytowania opuszczono. stanowił podstawę utworzonego później antyfaszystowskiego frontu ludowego. Terror hitlerowski w Niemczech stosowany coraz szerzej i w formach coraz bardziej brutalnych nie tylko wobec komunistów, lecz także wobec socjaldemokratów oraz rozwijająca się we Francji antyfaszystowska ofensywa mas pracujących pod kierownictwem komunistów i socjalistów francuskich, a także akcje jednolitofrontowe w innych krajach europejskich skłoniły Komitet Wykonawczy Międzynarodówki Komunistycznej do złożenia kierownictwu II Międzynarodówki w październiku 1934 r. propozycji w sprawie jedności działania w walce z faszyzmem. Zarazem poszczególne sekcje Międzynarodówki — a więc i KPP — otrzymały nowe dyrektywy w sprawie jedności działania z partiami socjaldemokratycznymi. W ten sposób została zlikwidowana bzdurna teoria „socjalfaszyzmu", która przyniosła ruchowi robotniczemu olbrzymie szkody. Jednocześnie pod koniec roku 1934 Prezydium Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej podjęło uchwałę o zwołaniu VII Kongresu Międzynarodówki Komunistycznej i zaleciło wszystkim jej sekcjom krajowym, aby w akcji przygotowawczej do Kongresu popularyzowały jak najszerzej jednolity front walki mas pracujących przeciw faszyzmowi i wojnie imperialistycznej. Nowy kurs polityczny zrywający z teorią socjalfaszyzmu oznaczał także przekreślenie uchwał V Kongresu Czerwonych Związków Zawodowych (Profinternu) w sprawie samodzielnego organizowana przez rewolucyjne związki zawodowe i lewicę związkową walk robotniczych i prowadzenia ich ponad głowami „socjalfaszystowskich" przywódców związkowych. W liście otwartym KC KPP z października 1934 r. „do Centralnego Komitetu Wykonawczego PPS, do wszystkich organizacji PPS, do całej klasy robotniczej" proponującej „natychmiastowe podjęcie rokowań w sprawie zawarcia jednolitego frontu", kierownictwo KPP oświadcza że: jednocześnie gotowi jesteśmy przystąpić do połączenia równoległych Związków Zawodowych na podstawie walki klasowej i demokracji wewną trzzwiązko wej...M Nie czekając nawet na ustosunkowanie się CKW PPS do tej propozycji, kierownictwo KPP podjęło natychmiast odpowiednie kroki do jej realizacji, tj. do likwidacji Lewicy Związkowej jako samodzielnego ruchu związkowego i wcielenia jej do reformistycznych związków zawodowych, sterowanych przez PPS. Nie jest mi wiadomo, czy poza związkiem chemicznym, w którym pracowałem przez lat kilka, działały jeszcze w tym czasie inne lewicowe związki zawodowe i na jakich tamże, str. 603-604. warunkach następowało „połączenie" równoległych związków zawodowych. Jeśli chodzi o związek chemiczny, to jego kierownictwo centralne — działające zgodnie z instrukcją partyjną — zawarło odpowiednie porozumienie z kierownictwem pepesowskiej centrali związku chemicznego, ustalające warunki połączenia obu związków, a mówiąc ściślej — wcielenia naszego związku do związku pepesowskiego. W zarządzie głównym połączonego związku znalazł się tylko sekretarz centrali naszego związku. W ten sposób pod koniec 1934 r. została ostatecznie zamknięta samodzielna działalność rewolucyjnych związków zawodowych i grup lewicy związkowej w Polsce. Otwarcie nowego etapu w działalności Międzynarodówki Komunistycznej, a więc i w działalności KPP — co w pełnym zakresie nastąpiło dopiero w rezultacie uchwał VII Kongresu Międzynarodówki Komunistycznej — nie pociągnęło za sobą istotniejszych zmian w dotychczasowym kursie politycznym wobec Polski. Traktowano ją nadal jako agresywne ogniwo antysowieckiego bloku wojennego. Ale w rezultacie rosnącej agresywności Niemiec hitlerowskich i deptania przez nie — zwalczanego ciągle przez WKP(b) i całą Międznarodówkę Komunistyczną — traktatu wersalskiego, który nałożył na Niemcy pewne ograniczenia, w rezultacie potęgującej się w Niemczech kampanii antykomunistycznej i anty sowieckiej, za głównego organizatora wojny imperialistycznej i antysowieckiego bloku wojennego uznano teraz Niemcy hitlerowskie. Obradujący w Moskwie w drugiej połowie 1935 r. VII Kongres Międzynarodówki Komunistycznej nie stawia już —jak to czyniono dawniej —Anglii i Francji na czele bloku antysowieckiego, lecz przez usta bohatera procesu lipskiego Georgi Dymitrowa określa Niemcy hitlerowskie jako „szturmowy kułak międzynarodowej kontrrewolucji, jako głównego podpalacza imperialistycznej wojny, jako podżegacza pochodu krzyżowego przeciw Związkowi Radzieckiemu". Kierownictwo KPP ustawia teraz Polskę obok Niemiec hitlerowskich, lub razem z nimi, określa sanację jako sojusznika Hitlera. W uchwale KC KPP z listopada 1935 r. nakreślającej „Zadania KPP w świetle uchwał Vn Kongresu Międzynarodówki Komunistycznej" czytamy: Coraz cięższa sytuacja wewnętrzna będzie wzmagała awanturni-czo-wojenne tendencje w polityce zagranicznej kliki sanacyjnej, która skazuje Polskę na wasalną zależność od hitlerowskich Niemiec i wciąga ją w orbitę zbrodniczych planów wojennych militaryzmu niemieckiego. Pod wpływem nienawiści mas do sojuszu z Hitlerem... rząd może podkreślać niezależność od Niemiec w swojej polityce zagranicznej. Ale i w tym wypadku rząd będzie spekulował na antysowieckie porozumienie Anglii z Niemcami, oraz na osłabienie stosunków fran-cusko-sowieckich. Pod koniec uchwała stwierdza, że jeśli KPP podporządkuje całą swoją działalność realizowaniu nowej taktyki jedności walki w myśl uchwał VII Kongfesu Międzynarodówki Komunistycznej, to: ...potrafi zdobyć masy ludu pracującego dla rewolucji proletariackiej, dla dyktatury proletariatu, dla budownictwa socjalizmu. Tylko na gruzach nędzy, wyzysku i terroru, może powstać wolna i niepodległa ojczyzna ludu pracującego — Polska Republika Rad.3* W różnych powojennych wydawnictwach partyjnych nawiązujących do tradycji KPP dość powszechnie utrzymuje się, jakoby po VII Kongresie Międzynarodówki Komunistycznej, KPP wy plewiła ze swojej linii generalnej wszelkie przejawy sekciarstwa i nihilizmu narodowego, zmieniła gruntownie swój stosunek do partii opozycyjnej lewicy, zwalczającej sanację i była jedyną partią, która wskazywała narodowi polskiemu słuszną drogę prowadzącą do zabezpieczenia i obrony niepodległości Polski zagrożonej przez Niemcy hitlerowskie. Już pierwsza podjęta po VII Kongresie Międzynarodówki Komunistycznej — cytowana wyżej — uchwała KC KPP wskazuje, że KPP nie naruszyła żadnego ze swoich celów strategicznych, utrzymywała wszystkie poprzednie kierunki głównego uderzenia. Zmieniła jedynie swoją taktykę, zastosowała do warunków polskich wytyczone przez Vn Kongres Międzynarodówki Komunistycznej sposoby i metody działania, obliczone na osiągnięcie takich podstawowych celów strategicznych, jak obalenie ustroju kapitalistycznego, ustanowienie dyktatury proletariatu, utworzenie Polskiej Republiki Rad. Kierownictwo KPP mówiło o tym bez osłonek w cytowanej uchwale. [...]35 W tej sytuacji wszelkie propozycje składane przez kierownictwo KPP antysanacyjnym partiom lewicy polskiej w sprawie wspólnego zorganizowania jednolitofrontowych działań klasy robotniczej i utworzenia antyfaszystowskiego frontu ludowego, nie mogły znaleźć w kierownictwie tych partii pozytywnego oddźwięku, musiały zawisnąć w próżni. W uchwałach podejmowanych i publikowanych przez partię lewicy polskiej propozycje KPP były oceniane — nie bez podstaw — jako „metody dywersyjne, stosowane przez komunistów w ruchu robotniczym", jako „insynuacje i oszczerstwa" itp. Utrzymywane w spokojniejszym tonie odpowiedzi ludowców stwierdzały, że nie mogą oni pójść na współpracę z komunistami, gdyż przeciwstawiają się dyktaturze proletariatu, do której zmierza KPP. Ponadto kierownictwo KPP w swoich uchwałach wzywających do walki z rządami sanacyjnymi posługiwa- 34 tamże, str. 531, 542; cytowania nieco skrócono. 33 Pominięto uzasadniające tą opinię powołanie na artykuł J. Leńskiego w moskiewskiej „Prawdzie" 21 lipca 1935 r. l ło się nierzadko językiem kłamstwa, przeinaczania faktów, zniekształcania rzeczywistości, co także nie mogło sprzyjać utworzeniu jednolitego frontu z partiami opozycyjnymi nawet w dziedzinie antysanacyjnej propagandy. Tak np. wysuwanie hasła, aby rząd polski zerwał natychmiast sojusz wojenny z Niemcami hitlerowskimi implikowało, że sojusz taki istnieje. W rzeczywistości, między Polską a Niemcami nie było żadnego sojuszu wojennego, natomiast oba te państwa zawarły między sobą jedynie pakt o nieagresji. Podobnie bezpodstawne było twierdzenie, jakoby rząd polski „spekulował na antysowieckie porozumienie Anglii z Niemcami". Dyrektywy, jakie otrzymywało kierownictwo KPP, nawet po VII Kongresie Międzynarodówki Komunistycznej, nie mogły więc ułatwiać realizacji taktyki partii na odcinku budowy jednolitego frontu robotniczego i antyfaszystowskiego frontu ludowego. I...]38 9. Co ZSRR zawdzięcza polityce Józefa Becka? W maju 1938 r., zatem w przededniu rozwiązania partii, KC KPP podjął ostatnią uchwałę w sprawie niebezpieczeństwa wojny. Uchwała zatytułowana: Nowe momenty w sytuacji i zadania obozu demokracji™ skorygowała gruntownie poprzednie oceny w tym przedmiocie. Wyszła mianowicie z założenia, że Anglia i Francja nie chcą i nie mają zamiaru przeciwstawić się polityce Hitlera, gdyż nie leży to w ich interesach, przeciwnie — w Niemczech hitlerowskich i w ogóle w faszyzmie widzą swojego sprzymierzeńca. Ponieważ wszystkie uchwały kierownictwa KPP oceniające sytuację międzynarodową wyrastały zawsze na gruncie aktualnej polityki Związku Radzieckiego i były jej odzwierciedleniem38, założenia przyjęte w omawianej uchwale KC KPP wskazują na kształtowanie się nowej strategii w polityce radzieckiej, której owocem stał się później pakt Ribbentrop-Mołotow. W maju 1938 r. była to z pewnością nie skrystalizowana jeszcze koncepcja hipotetyczna, jednak z uchwały KC KPP wynika jasno, że polityka zagraniczna Związku Radzieckiego została wprowadzona na nowe tory. W uchwale tej czytamy: 38 Opuszczono około 10 stron uzasadnienia wyrażonej opinii na podstawie powołań na uchwały KPP oraz publikacje jej przywódców. 37 Autor mylnie nazywa cytowany tekst „uchwałą". Nie nosi on podpisu „KC KPP" i został opublikowany w „Czerwonym Sztandarze", jako artykuł redakcyjny. Według Józefa Kowalskiego artykuł ten zawierał stanowisko przedyskutowane na posiedzeniu Tymczasowego Kierownictwa KPP. Por. Józef Kowalski, Komunistyczna Partia Polski, 1935-1938, Warszawa 1975, str. 407. 38 Uchwały podpisane „KC KPP" z wiosny i lata 1938 r. były redagowane i wydawane w kraju przez tzw. Tymczasowe Kierownictwo KPP. Rozmowy londyńskie angielsko-francuskie dały w wyniku swym wzmocnienie sojuszu dwóch wielkich burżuazyjno-demokratycznych państw zachodnioeuropejskich. Fakt to niewątpliwie pozytywny. Byłoby jednak błędem, gdybyśmy nie dostrzegli niebezpiecznego ześlizgiwania się polityki tych państw na drogę ustępstw wobec podżegaczy wojennych, napastników faszystowskich, na drogę kompromisu i ugody z napastnikami. Uchwała wyszczególnia wiele takich ustępstw (porozumienie ang-lo-włoskie w sprawie Abisynii, interwencja zbrojna włosko-niemiecka w Hiszpanii, nacisk na Czechosłowację, by skapitulowała przed Hitlerem i inne) na rzecz faszystowskich Włoch i hitlerowskich Niemiec i stwierdza, że wszystko to może być: ... wstępem do zwrotu w kierunku kompromisu i ugody imperialistów angielskich i francuskich z imperializmem włoskim i niemieckim. Reakcyjne koła imperialistów angielskich i francuskich głosi dalej uchwała: ...bynajmniej nie życzą sobie porażki faszyzmu włoskiego i niemieckiego, tych współczesnych żandarmów Europy. Bowiem porażka Hitlera i Musoliniego spowodowałaby niewątpliwie załamanie się faszyzmu, a być może i władzy burżuazji w ogóle w Niemczech i we Włoszech. Podobny los czeka w razie klęski w Chinach także reżim japoński... Tego zaś nie życzą sobie imperialiści angielscy i francuscy, zainteresowani tym, by utrzymać swe koloniawe imperia, podstawę swej potęgi i bogactwa. Nic tedy dziwnego, że w kołach imperialistów angielskich i francuskich żywe są tendencje kompromisu i ugody z Hitlerem i Musolinim. Taka ugoda mogłaby dojść do skutku tylko kosztem czyimś, tylko przeciw komuś. Z powyższej oceny sytuacji zarysowanej w uchwale KC KPP wynika jasno, że w strategii radzieckiej polityki zagranicznej nastąpił radykalny zwrot. Dotychczas — poczynając od 1935 r., czyli od czasu zawarcia niezbyt ściśle sprecyzowanego paktu o wzajemnej pomocy między Francją a Związkiem Radzieckim—kierownictwo KPP wskazywało wielokrotnie w swoich uchwałach, że podstawowym warunkiem niepodległości Polski zagrożonej przez Niemcy hitlerowskie jest „włączenie Polski do porozumienia państw pokojowych tworzonego przez Francję, Czechosłowację i Związek Radziecki". Teraz KC KPP usiłuje wykazać w swej uchwale, że polityka Francji obliczona jest na porozumienie z Hitlerem, że powstała w tym czasie oś Londyn-Paryż, w imię własnych interesów zmierza do ratowania faszyzmu, do ugody z osią Berlin-Rzym za cenę skierowania ekspansji Niemiec hitlerowskich przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Nie zajmując się bliżej poprzednio wysuwanym przez kierownictwo KPP hasłem „włączenia Polski do porozumienia tworzonego przez Francję, Czechosłowację i ZSRR" należy stwierdzić, że było to hasło bałamutne, służące za pretekst do atakowania rządu sanacyjnego przy całkowitym ignorowaniu zasadności ataków. W rzeczywistości bowiem porozumienie takie między tymi trzema państwami faktycznie nigdy nie istniało. Polska zaś już w 1921 r. związana była z Francją układem sojuszniczym, który formalnie obowiązywał obie strony przez czas międzywojenny. Francja jednak w momencie dla Polski krytycznym układ ten chciała obejść — ze Związkiem Radzieckim zaś Polska miała pakt o nieagresji oraz zawarła układ precyzujący pojęcie agresji. Wyrzucając to hasło z arsenału środków walki prowadzonej przeciwko rządowi sanacyjnemu, kierownictwo KPP — zgodnie z nową orientacją polityki zagranicznej ZSRR — zastąpiło go hasłem zwalczania polityki osi Londyn-Paryż dryfującej ku porozumieniu monachijskiemu, co w ówczesnej sytuacji było bezwarunkowo słuszne z punktu widzenia interesów Polski. Niesłuszne jednak było oskarżenie rządu sanacyjnego o współdziałanie z Hitlerem, o organizowanie bloku antysowieckiego i przygotowywanie napaści wojennej na Związek Radziecki. W dalszym ciągu cytowanej wyżej uchwały KC KPP czytamy bowiem, co następuje: Niemniej jednak albo też właśnie dlatego Beck, agent Hitlera, wraz z całą rządzącą kliką sanacyjną puszcza znów w obieg wyciągniętą z lamusa zbankrutowanych pomysłów piłsudczyzny „ideę (rzekomo) jagiellońską" utworzenia bloku neutralnego „od Bałtyku do morza Czarnego pod hegemonią i kierownictwem Polski". Już pierwsze próby realizacji tego bloku: gwałt i szantaż w stosunku do Ldtwy, szantażowanie Czechosłowacji na spółkę z Hitlerem —- zerwały maskę z rzeczywistych planów sanacyjnej Targowicy. Rzecz polega na tym, by scalić te państwa w blok antysowiecki i podporządkować go Hitlerowi, by zdobyć lepsze pozycje wyjściowe w wojnie przeciw Sowietom. W rzeczywistości — jak przemawiają za tym ogłoszone po II wojnie światowej dokumenty — rząd sanacyjny nigdy nie zamierzał współdziałać z Hitlerem w organizowaniu wojny przeciw ZSRR, a wszelkie sugestie i propozycje przedkładane mu w tej mierze przez przedstawicieli rządu hitlerowskiego stanowczo odrzucał. Największym błędem sanacji było zajęcie w październiku 1938 r., przez wojska polskie zachodniej części Śląska Cieszyńskiego, tzw. Zaolzia, po zawarciu przez mocarstwa zachodnie paktu monachijskiego z Niemcami, na którego mocy Czechosłowacja bez najmniejszej próby zbrojnego oporu oddała Niemcom Sudety, a wkrótce została w ogóle zlikwidowana jako niezależne państwo. Zaolzie, gdzie ludność polska mimo polityki wynaradawia- nia uprawianej przez rząd Czechosłowacji, stanowiła wówczas jeszcze większość mieszkańców, na mocy ugody zawartej 5 listopada 1918 r. między Polską Radą Narodową a Czeskim Narodowym Zgromadzeniem (Narodnim Vyborem) wchodziło w skład powstającego do życia państwa polskiego. 27 stycznia 1919 r. Czesi złamali ten układ, wysłali swoje wojska na tereny należące do Polski, słabe oddziały wojska polskiego uległy przewadze wojsk czeskich. Pod naciskiem mocarstw zachodnich walki zostały przerwanej a Zaolzie znalazło się w rękach czeskich. Spór polsko-czeski o Zaolzie rozstrzygnęła 28 lipca 1920 r. — a więc w momencie niezmiernie niekorzystnym dla Polski z uwagi na ofensywę Armii Czerwonej na Warszawę — Rada Ambasadorów, która dokonała podziału Śląska Cieszyńskiego, pozostawiając Zaolzie Czechosłowacji. Wobec kapitulacji i przyjęcia przez nią układu monachijskiego zajęcie Zaolzia przez wojska polskie nie było zatem pozbawione podstaw. Nastąpiło to jednak w porozumieniu z Hitlerem, co stawiało Polskę w oczach świata w pozycji jego sojusznika, chociaż nie odpowiadało to rzeczywistości. Po prostu rząd sanacyjny uważał, że należy wykorzystać zaistniałą sytuację międzynarodową do odzyskania polskiego Zaolzia, które w przeciwnym razie przeszłoby w ręce niemieckie. Hitler zaś mógł tylko być rad, że w momencie zagarniania przez wojska niemieckie Sudetów, wojska polskie przekraczały rzekę Olzę stanowiącą na Śląsku Cieszyńskim granicę między Polską a Czechosłowacją, współdziałając w ten sposób w zbójeckiej akcji Niemiec hitlerowskich przeciw Czechosłowacji. Nie miało to jednak nic wspólnego z rzekomym współdziałaniem rządu sanacyjnego z rządem Hitlera w celu przygotowania wojny przeciw Związkowi Radzieckiemu. Przeciwnie, rząd sanacyjny — szczególnie jego minister spraw zagranicznych Beck, przedstawiany przez kierownictwo KPP jako agent Hitlera — usiłował wojny takiej uniknąć, starał się zagrodzić jej drogę, a gdyby to się nie powiodło, w żadnym razie nie brać w niej udziału. Wyrazem tych intencji były też — pozbawione zresztą szans realizacji — pomysły utworzenia bloku neutralnego państw sąsiadujących ze Związkiem Radzieckim, określane w uchwale KC KPP złośliwie i zupełnie bezpodstawnie mianem „idei jagiellońskiej" i „planem sanacyjnej Targowicy". To ostatnie przypomina znane porzekadło ludowe, że „w domu powieszonego nie mówi się o sznurze". Miano Targowicy pasowało bowiem lepiej do kierownictwa KPP niż do rządu sanacyjnego. Beck, którego kierownictwo KPP charakteryzowało jako agenta Hitlera, oraz sanacyjny rząd Składkowskiego, oskarżony bezpodstawnie o spiskowanie z rządem Niemiec hitlerowskich przeciw Związkowi Radzieckiemu, wkrótce po układzie monachijskim wystąpili zdecydowanie przeciwko Hitlerowi, odrzucili stanowczo jego roszczenia do Gdańska i jego żądanie wyrażenia zgody przez Polskę na zbudowanie eksterytorialnej autostrady przez odwiecznie polskie Pomorze, mającej połączyć Niemcy z Prusami Wschodnimi. Jak wiemy, ten skądinąd słusznie zwalczany przez KPP rząd sanacyjny, zawarł układ sojuszniczy nie z Hitlerem przeciwko ZSRR, lecz już w kwietniu 1939 r. uznał za konieczne zapowiedzieć w komunikacie z rozmów Becka w Londynie zawarcie sojuszu polsko-brytyjskiego o pomocy wzajemnej w przypadku zagrożenia niepodległości Polski lub Anglii, a formalnie układ taki podpisał 25 sierpnia 1939 roku. Układ ten był skierowany przeciw Niemcom hitlerowskim. Prognozy i oceny zawarte w uchwale KC KPP z maja 1938 r. okazały się więc zupełnie fałszywe. Niemniej radziecka polityka zagraniczna nie zmieniła kierunku zarysowanego w tej uchwale. Patrząc z dzisiejszej, czyli z powojennej perspektywy, na wydarzenia międzynarodowe rozgrywające się pod koniec lat trzydziestych, nie może ulegać wątpliwości, że: — po pierwsze, ówczesny rząd sanacyjny — podobnie jak cała Polska — był żywotnie zainteresowany w utrzymaniu pokoju, prowadząc politykę neutralności pragnął uchronić Polskę przed wplątaniem jej do wojny, nie chciał się wiązać ani sojuszem z Niemcami przeciw ZSRR, ani nie uważał za możliwe i korzystne dla Polski zawarcie sojuszu ze Związkiem Radzieckim skierowanego przeciw Niemcom; — po drugie, wobec układu sił istniejącego w 1939 r. między Polską a Niemcami oraz wobec ograniczenia się Francji i Wielkiej Brytanii jedynie do formalnego wypowiedzenia wojny Niemcom w trzy dni po ich napaści na Polskę i niepodjęcia przez te państwa działań wojennych ani na froncie zachodnim, ani na terytorium Niemiec przez cały okres ich rozprawy wojennej z Polską, klęska wrześniowa Polski była rzeczą nieuniknioną. Musiała ona nieuchronnie nastąpić, nawet niezależnie od podjęcia w dniu 17 września radzieckiej interwencji zbrojnej przeciw Polsce oraz niezależnie od tego, jaki rząd — sanacyjny, antysanacyjny, czy jedności narodowej — znajdowałby się w tych latach u steru władzy państwowej. Po odbudowaniu militaryzmu niemieckiego — w rezultacie czego poprzez demilitaryzację Nadrenii oraz włączenie Austrii do Niemiec doszło do układu monachijskiego i zagarnięcia przez Hitlera wpierw Sudetów, a później całej Czechosłowacji — sytuacja Polski stała się beznadziejna, nie było żadnej możliwości uratowania jej przed zagładą. W1939 r. Polska stanęła przed alternatywą: albo wzorem Czechosłowacji skapitulować przed Niemcami, zdać się na łaską i niełaskę Hitlera i w ten sposób zginąć jako niezawisłe państwo, albo podjąć, bez najmniejszych szans zwycięstwa, wojnę z Niemcami i w ten sposób zginąć z bliżej nieokreśloną nadzieją na korzystny dla Polski rozwój wydarzeń historycznych. Nie oznacza to, że całe społeczeństwo polskie uświadamiało sobie wówczas ten tragizm swego losu. Jednak sanacyjne kierownictwo państwa polskiego na czele z Rydzem — Śmigłym, Beckiem i Składkow-skim, łącznie z prezydentem Mościckim, nie żywiło żadnych złudzeń co do wyników wojny polsko-niemieckiej, uświadamiało sobie w pełni, że w wojnie z Niemcami Polska zostanie rozgromiona. Mimo to nie mogło ono podjąć innej decyzji niż ta, jaka wówczas została podjęta. Nie miało ono wyboru między kapitulacją a wojną. Musiało podjąć wojnę. Kapitulację monachijską Benesza i całego kierownictwa państwowego Czechosłowacji podyktowaną przez Hitlera, Musoliniego, Chamberlaina i Daladiera, którzy 30 września 1938 r. zawarli układ przyznający Niemcom część terytorium Czechosłowacji (Sudety), nie zapraszając nawet do rokowań w Monachium rządu czechosłowackiego — mógł przyjąć i przyjął bez sprzeciwu naród czeski. Ale na kapitulację Polski przed Niemcami nie pozwalał charakter narodowy Polaków, nie pozwalały dominujące w narodzie polskim wiekowe tradycje walk o wolność i niezawisłość Polski. I niezależnie od tego, jaki rząd sprawowałby władzę w Polsce w tym okresie, musiałby odpowiedzieć na roszczenia Niemiec hitlerowskich wobec Polski tak, jak odpowiedziało ówczesne sanacyjne kierownictwo państwa polskiego. Kapitulacja jakiegokolwiek rządu polskiego wzbudziłaby w narodzie polskim reakcję jeszcze bardziej krytyczną, potępiającą taki rząd i popierające go partie niż potępienie i obwinienie przez społeczeństwo polskie rządu i obozu sanacyjnego za klęskę wrześniową Polski poniesioną w wojnie z Niemcami. Cała, zwalczająca sanację, opozycja, zarówno ta z lewa (centrolewica), jak i ta z prawa (Narodowa Demokracja) nie mogły przeciwstawić własnego, innego niż sanacja, programu polityki zagranicznej Polski, gdyż go faktycznie nie miały. Słuszne potępienie rządu sanacyjnego za współudział z Hitlerem w napaści na Czechosłowację w celu przyłączenia do Polski Zaolzia—które zresztą rząd Czechosłowacji, czuj ąc się bezsilny, faktycznie zgodził się oddać Polsce, podobnie jak Niemcom Sudety — oznaczało jedynie, że opozycja nie zgadzała się z tym fragmentem polityki zagranicznej sanacji, lecz całokształtu tej polityki, zwłaszcza po zawarciu układu monachijskiego, nie kwestionowała. Tylko w dziedzinie polityki wewnętrznej między sanacją a opozycją istniały zasadnicze spory i różnice, które nie są przedmiotem tych rozważań. Zresztą zajęcie przez Polskę części Śląska Cieszyńskiego (Zaolzia) oraz przygranicznych terenów Jabłonki na Słowacji, również o dużym odsetku Polaków, znajdowało pewne oparcie w deklaracji uzupełniającej układ monachijski. Deklaracja ta przewidywała, że W. Brytania i Francja udzielą Czechosłowacji gwarancji nienaruszalności jej nowych granic, jeśli przyjmie ona propozycje tych państw złożone jej przed dwoma laty (19 września 1936 r.), przewidujące m.in. wyrzeczenie się przez nią sojuszu z ZSRR zawartego w 1935 r. (Czechosłowacja nawiązała stosunki dyplomatyczne ze Związkiem Radzieckim dopiero w 1934 r.) oraz udzielenie Czechosłowacji podobnych gwarancji przez Niemcy i Włochy po uregulowaniu przez rząd czechosłowacki zagadnienia mniejszości polskiej i mniejszości węgierskiej (Ruś Przykarpacka) w Czechosłowacji. Nie czekając na to uregulowanie sprawy mniejszości polskiej, rząd sanacyjny skierował wojska polskie na te tereny, domagając się uprzednio od Czechosłowacji w formie ultymatywnej zwrócenia ich Polsce. To posunięcie rządu sanacyjnego zostało faktycznie przyjęte przez rząd Czechosłowacji. Ówczesny prezydent Czechosłowacji Benesz zastosował się również do dawnych propozycji W. Brytanii i Francji, ponowionych w deklaracji towarzyszącej układowi monachijskiemu i wyrzekł się sojuszu ze Związkiem Radzieckim, po czym podał się do dymisji i w październiku 1938 roku opuścił Czechosłowację. Dopiero w świetle tych faktów można prawidłowo ocenić, ile warte było, tak zachwalane w latach 1935-1937 przez kierownictwo KPP, „porozumienie państw pokojowych tworzone przez Francję, Czechosłowację i Związek Radziecki" oraz wysuwane wielokrotnie w uchwałach KC KPP żądanie, by Polska w imię zabezpieczenia swej niepodległości włączyła się do tego porozumienia. Zatem nie tylko stojące na gruncie demokracji i parlamentaryzmu partie polityczne nie miały antysanacyjnej alternatywy polityki zagranicznej Polski, lecz także KPP stojąca na gruncie dyktatury proletariatu alternatywy takiej nie miała i mieć nie mogła. W ówczesnej sytuacji międzynarodowej, której cechą naczelną była dominująca pozycja Niemiec hitlerowskich w Europie i ogarniająca wszystkie państwa obawa oraz głęboki lęk przed nowymi, dalszymi podbojami hitleryzmu, nie było — rzec można — miejsca nie tylko dla Polski niepodległej, obojętnie w czyich rękach pozostawałby jej ster państwowy i nie tylko — myśląc kategoriami czystej abstrakcji — dla Polski Sowieckiej, obojętnie jakiej, wchodzącej lub nie wchodzącej w skład ZSRR, lecz w ogóle, ani w tej sytuacji, ani w wypływającej z niej polityce zagranicznej Związku Radzieckiego nie mieściła się żadna Polska. Możliwości polityki zagranicznej Polski przedstawiane w uchwałach KC KPP ani sanacja, ani opozycja nie mogły w ogóle brać pod uwagę. Mogły jedynie widzieć w nich wyraz dążeń i zamiarów Związku Radzieckiego wobec Polski, zmierzających do przekształcenia jej w republikę sowiecką, wchodzącą w skład ZSRR. Ale po układzie monachijskim i takie rozumowanie stało się fałszywe. Nie wiemy wprawdzie, jakie hasła rzucałaby w tym czasie KPP, została bowiem przedtem rozwiązana, jednakże ani poprzednie jej dążenia — zawsze zresztą nierealne — do rewolucji proletariackiej i zbudowania na gruzach Polski burżuazyjnej Polskiej Republiki Rad, ani też rzucane przez nią hasło sojuszu polsko-radzieckiego skierowanego przeciw Niemcom hitlerowskim nie leżały już w interesach Związku Radzieckiego, były dla niego wybitnie szkodliwe. Jedynym państwem, które po układzie monachijskim mogło być najbardziej przeciwne porozumieniu między Polską a Związkiem Radzieckim, zawarciu między nimi sojuszu gwarantującego ich wzajemne bezpieczeństwo, wspólne przeciwstawienie się agresji hitlerowskiej —był właśnie Związek Radziecki. Wprawdzie myśl o sojuszu ze Związkiem Radzieckim była dla rządu sanacyjnego — podobnie zresztą, jak dla wszystkich zwalczających go partii opozycyjnych — nie do przyjęcia, przede wszystkim ze względu na roszczenia radzieckie do pozostających na mocy traktatu ryskiego pod panowaniem Polski tzw. Kresów Wschodnich. Jednakże w tym czasie wszelkie zbliżenie polsko-radzieckie było dla Związku Radzieckiego stokroć bardziej nie do pomyślenia. Związek Radziecki mógł widzieć w sojuszu z Polską tylko pętlę zakładaną na własną szyję i za żadną cenę, nawet za dobrowolne oddanie mu przez Polskę ziem zachodniej Ukrainy i Białorusi, na antyhitlerowski sojusz z Polską nie wyraziłby zgody. Sojusz taki wyznaczałby bowiem jednoznacznie kierunek kolejnego uderzenia Niemiec hitlerowskich, sprowadziłby niechybnie ich najazd na Polskę i na Związek Radziecki, przy zachowaniu całkowitej neutralności przez Anglię, Francję i wszystkie państwa zachodnie. Dla Stalina było to jasne jak słońce. Antyhitlerowskie porozumienie czy sojusz polsko-radziecki — czego tak natarczywie, demagogicznie i zarazem oszukańczo domagało się kierownictwo KPP — nie stanowiło w ogóle jakiegoś problemu dla Stalina. Wykluczał on bowiem taką możliwość z polityki radzieckiej i mógł do tego nie dopuścić. Natomiast nie mógł przeszkodzić rządowi polskiemu w zawarciu antyradzieckiego porozumienia z Niemcami hitlerowskimi w przypadku, gdyby rząd ten kierował się w swej polityce takimi intencjami. Ta właśnie okoliczność stawiała Stalina przed prawdziwym dylematem, rodziła największe obawy Związku Radzieckiego, determinowała jego politykę zagraniczną, zwłaszcza w stosunku do Niemiec hitlerowskich w okresie pomonachijskim. Wystarczy wspomnieć pierwsze tygodnie wojny radziecko-niemieckiej w 1941 r., błyskawiczną ofensywę hitlerowskiego Wehrmachtu, prawdziwy pogrom Armii Czerwonej, otoczenie przez Niemców i zagarnięcie w niewolę w początkowej fazie wojny ponad 2 milionów żołnierzy radzieckich—by wyobrazić sobie, co stałoby się ze Związkiem Radzieckim, gdyby rząd sanacyjny przyjął sugestie Ribbentropa i Hitlera, związał Polskę z Niemcami antyradzieckim przymierzem i oba te państwa uderzyły na Związek Radziecki w 1939 r., tj. wówczas, kiedy Niemcy uderzyły na Polskę dlatego, że nie chciała zmienić sojuszu, nie chciała kapitulować przed rządami Hitlera. Są fakty historyczne, których znaczenie jest wprost niewymierne dla losu państw i narodów. Nie ulega chyba wątpliwości, że rozgromienie Niemiec hitlerowskich uratowało naród polski przed skarleniem, uciemiężeniem, zniszczeniem. Jest faktem niezaprzeczalnym, że wkład Związku Radzieckiego w zwycięstwo nad Niemcami w II wojnie światowej był ogromny, A zatem Związek Radziecki w olbrzy nim stopniu przyczynił się do uratowania narodu polskiego przed losem, jaki szykowała mu in Rzesza Hitlera. Wielokroć podkreślało się to publicznie w naszym kraju, mówi się o tym i dzisiaj przy różnych okazjach. Jest to bowiem fakt historyczny, budzący głęboką wdzięczność Polaków dla Związku Radzieckiego. Ale chyba również nie ulega wątpliwości i to, że odrzucenie przez naród polski przymierza z hitlerowskimi Niemcami skierowanego przeciw ZSRR — dokonane przez rząd sanacyjny, który w tym przypadku postąpił zgodnie z wolą całego społeczeństwa polskiego — uratowało Związek Radziecki przed klęską wojenną i nieobliczalnymi jej następstwami. Nie trzeba udowadniać ani tego, że wspólna niemiecko-polska agresja przeciw ZSRR spotkałaby się z aprobatą mocarstw zachodnich w formie ich neutralności, ani też tego, że Związek Radziecki nie byłby w stanie oprzeć się takiej agresji, musiałby upaść pod ciosami agresorów. Tak więc nie tylko Polska powinna żywić wdzięczność dla Związku Radzieckiego za jego wkład w zwycięstwo nad Niemcami hitlerowskim, lecz także Związek Radziecki winien widzieć i doceniać, jak wielką przysługę oddała mu Polska przez odrzucenie proponowanego jej przez Niemcy hitlerowskie współdziałania przeciw ZSRR. Niestety, o tym drugim fakcie historycznym w Związku Radzieckim mówić nie wolno. Wiadomo z jakich powodów. Nie chciał Beck wraz z całym rządem sanacyjnym wprzęgnąć Polski w antyradziecki rydwan Hitlera. Stalin odpłacił za to Polsce paktem Ribbentrop-Mołotow. [...]39 10. Zagłada KPP. Czym kierował się Stalin? W 1938 r. całe kierownictwo KPP, wszyscy członkowie Biura Politycznego i Sekretariatu na czele z sekretarzem generalnym KC KPP Julianem Leńskim—Leszczyńskim pozostawali już co najmniej od roku w więzieniach NKWD, a większość z nich została stracona zaraz po aresztowaniu w 1937 r. Ten sam los spotkał wszystkich działaczy KPP z całego okresu jej istnienia, zarówno tych, których zaliczano do „prawicowców" i „większościowców", jak i tych, którzy zawsze byli wierni obowiązującej w danym okresie linii generalnej Kominternu i zawsze z największą czcią wymawiali imię Stalina. Od pogromu ocalała tylko kadra kierownicza KPP przebywająca w tym czasie w więzieniach Polski przedwrześniowej. Natomiast - poza 38 Opuszczono ponad 50 stron tekstu zawierające opis i analizę stosunków międzynarodowych i akcji dyplomatycznych bezpośrednio poprzedzających wybuch II wojny światowej, w tym historię paktu Ribbentrop-Mołotow. nielicznymi wyjątkami — wszyscy działacze KPP, którzy z lajdowali się w Związku Radzieckim — większość z nich wywodziła się z SDKPiL, PPS-Lewicy i Opozycji PPS — a wielu z nich od dawna nie pracowało już w KPP, lecz zajmowało różne stanowiska w partyjnych i państwowych instytucjach radzieckich lub zarabiało na życie normalną pracą według swoich kwalifikacji zawodowych, zostało w 1937 r. lub wcześniej bezpodstawnie aresztowanych, oskarżonych i straconych za rzekomą wrogą działalność wobec KPP, WKP(b) i Związku Radzieckiego, prowadzoną w charakterze „agentury piłsudczykowskiej" na rzecz burżuazyjnej, „faszystowskiej" Polski. Członkowie naczelnych instancji kierowniczych KPP, którzy w 1937 r. przebywali poza Związkiem Radzieckim i w ramach sprawowanych funkcji partyjnych pracowali bądź w Polsce, bądź w innych krajach kapitalistycznych, byli wzywam do Moskwy po to tylko, by ich tam aresztować i skazać na śmierć jako agentów „polskiej dwójki". Nawet ci, którzy — jak np. Antoni Lipski, ostatni kierownik krajowego Sekretariatu KC KPP — mieli już pewne informacje o aresztowaniach dobrze im znanych współtowarzyszy z kierownictwa KPP, wyjeżdżali bez wahań w przeświadczeniu, że będąc w Moskwie zdołają przekonać kogo należy o bezwzględnej uczciwości aresztowanych, przyczynić się do oczyszczenia ich z fałszywych zarzutów. Ogrom ich rozczarowania, ich tragedię, jak w ogóle wszystkich działaczy i aktywistów KPP straconych w Związku Radzieckim, można sobie tylko wyobrazić. Kierownictwo KPZR odmówiło przekazania nam jakichkolwiek materiałów dotyczących tych spraw, poza nazwiskami aresztowanych i straconych. Nie potrafię wyjaśnić dokładnie, dlaczego Stalin, ten — jak głosi ostatnia odezwa ostatniego kierownictwa KPP — „genialny nauczyciel ludów", rozprawił się w 1937 r. tak okrutnie z najbardziej mu oddaną plejadą przywódców KPP, a w 1938 r., gdy prawie cała kadra kierownicza partii, którą mógł dosięgnąć, została już stracona, uśmiercił także całą najwierniejszą Związkowi Radzieckiemu sekcję Międzynarodówki Komunistycznej — Komunistyczną Partię Polski, nakazując jej rozwiązanie. Wszystko bowiem, co w tych latach spotkało KPP, działo się z woli lub za zgodą Stalina. On ponosi odpowiedzialność za postępowanie organów NKWD, które bezpośrednio—lecz za jego aprobatą, a być może i z jego inspiracji — dopuściły się tych zbrodni. On zdecydował rozwiązanie KPP, chociaż formalnie nastąpiło to na mocy uchwały Komitetu Wykonawczego MK, podjętej z inicjatywy przedstawicieli WKP(b). Co do roli Stalina nie może być najmniejszej wątpliwości. Wyrok wydany przez Stalina na KPP i jej przywódców opierał się na jeżowskiej prowokacji NKWD, według której kierownictwo partii dostało się w ręce „agentów piłsudczyzny", a cała partia została przeżarta prowokacją i opanowana przez „agenturę defensywy". To bezpodstaw- r ne oskarżenie i związane z nim bezprzykładne wymordowanie przywódców i działaczy KPP stanowiło niewielki wycinek zakrojonych na wielką skalę represji, jakie z inicjatywy Stalina spadły w latach 1936-1938 na kierowniczą kadrę partyjną WKP(b) oraz na kadrę dowódczą Armii Czerwonej w Związku Radzieckim. O ile krwawa rozprawa z KPP odbywała się pod pretekstem opanowania partii przez „agenturę piłsud-czykowską", o tyle masowe aresztowania i krwawe represje wobec starego pokolenia bolszewików i współpracowników Lenina, wobec dziesiątków tysięcy działaczy i członków WKP(b), stały się podstawową metodą walki Stalina z różnymi frakcjami i grupami opozycyjnymi w łonie WKP(b). NKWD sprowadzała opozycję tę do wspólnego mianownika „opozycji trockistowskiej" i oskarżała, że w walce przeciw władzy radzieckiej przekształciła się „w agenturę imperialistyczną". Jako spiskowcy trockistowscy i agenci imperializmu skazani zostali na śmierć w 1936 r. Zinowiew i Kamieniew, a w 1938 r. Bucharin i Ryków, wybitni działacze partii bolszewików przed rewolucją październikową, a po rewolucji czołowi przywódcy partyjni i państwowi Związku Radzieckiego oraz kierownicy Międzynarodówki Komunistycznej. Nie ulega wątpliwości, że w okresie tych słynnych na cały świat procesów moskiewskich oraz masowych aresztowań kadry partyjnej WKP(b) zrodziła się i dojrzewała u Stalina myśl o rozprawieniu się z kadrą kierowniczą KPP, a później decyzja o rozwiązaniu partii. Można powiedzieć, że myśl taka była nierozumna, irracjonalna, pozbawiona wszelkich rzeczowych podstaw. Ale nie zmienia to faktu, że likwidacja KPP stanowiła wycinek masowych represji, jakie dotknęły w tym okresie kadrę partyjną WKP(b) pod hasłem walki z opozycją trockistow-ską. Likwidacja ta wiązała się z historycznym rodowodem KPP i późniejszą działalnością jej kierownictwa z Warskim, Kostrzewą i Wałeckim na czele, oskarżonych przez Stalina o „prawicowe odchylenie" i branie w obronę Trockiego. I chociaż ludzie ci i ich zwolennicy, poczynając od 1929 roku aż do rozwiązania partii, nie odgrywali w niej żadnej roli, znajdowali się faktycznie poza jej ramami, Stalin — mimo ich ukorzenia się przed nim i złożenia głębokiej samokrytyki—nigdy nie zapomniał im listu z 23 grudnia 1923 r. skierowanego z polecenia plenum KC KPRP do prezydium egzekutywy KW MK na ręce Zinowiewa i do Biura Politycznego CK RKP(b) w sprawie kryzysu, jaki zaistniał wówczas wewnątrz RKP(b) na tle różnicy poglądów i sporów między Torckim a większością kierownictwa partii, dotyczących budownictwa socjalizmu w ZSRR. Spory te i rodzące się na tym gruncie ugrupowania opozycyjne wewnątrz partii radzieckiej i w jej kierownictwie, zwalczające politykę Stalina, przybierały różne formy. Nie miejsce tu na przedstawianie wieloletniej historii tych sporów oraz na omawianie programów różnych ugrupowań opozycyjnych. Dość wspomnieć, że po usunięciu Trockiego, wpierw z kierownictwa partii, a w końcu 1927 r. z samej partii, po wydaleniu go w 1929 r. w trybie administracyjnym ze Związku Radzieckiego i pozbawieniu obywatelstwa, Stalin coraz bardziej zaostrzał metody walki z opozycją i bez względu na jej rozmaite odcienie kwalifikował ją generalnie do kategorii trockizmu. Z biegiem czasu —jak wystąpiło to w całej pełni na wspomnianych procesach moskiewskich — trockizm przedstawiano jako uosobienie wrogości do Związku Radzieckiego i zdrady socjalizmu, jako synonim agentury imperialis-tycznej. Ta plugawa metoda prowokacji i fałszywych oskarżeń ułatwiała Stalinowi krwawe rozprawy z opozycją, a zarazem zwalniała go od podejmowania z nią dyskusji politycznych. Z agentami obcych wywiadów nikt przecież nie dyskutuje. [..J40 Ale Stalin nie rozprawił się przecież z KPP tylko z racji jej historycznej przeszłości, tylko dlatego, że miała ona takie, a nie inne tradycje, które mu się nie podobały. W określonym czasie musiał zaistnieć jakiś bezpośredni bodziec, który go popchnął do tego kroku, względnie jakiś cel, który pragnął osiągnąć przez zniszczenie KPP, a także jej „prawicowe" i „ultralewicowe" odchylenia oraz trwająca przez szereg lat wewnątrzpartyjna walka między „większością" i „mniejszością", stanowiły tylko przesłankę potęgującą ten bodziec. Pod wpływem tego bodźca tradycje KPP i toczące się w jej łonie w przeszłości walki frakcyjne, musiały być oceniane jako źródło potencjalnego niebezpieczeństwa, zagrażającego aktualnej polityce Stalina, względnie jego zamiarom na najbliższą przyszłość. Jednak co było tym bezpośrednim bodźcem, który popchnął Stalina do zbrodniczej rozprawy z KPP — nie jest mi wiadome. Tu operować można tylko hipotezami. Wiadomo, że krwawa rozprawa Stalina z kadrą partyjną WKP(b), pokazowe procesy moskiewskie w latach 1936-1938 obliczone były głównie — poza zwaleniem winy na obce agentury i na państwa imperialistyczne za niesłychanie trudne warunki życiowe ludności w Związku Radzieckim—na doszczętne rozgromienie działającej permanentnie w łonie WKP(b) antystalinowskiej opozycji, na wytworzenie w partii i Związku Radzieckim takiego klimatu strachu, aby nikt nie ważył się poddawać w wątpliwość polityki Stalina. Motyw ten nie mógł jednak wchodzić w grę w stosunku do KPP, zwłaszcza w drugiej połowie lat trzydziestych. W tym czasie ani w partii, a tym bardziej w jej centralnych organach kierowniczych nie przejawiały się najmniejsze tendencje do jakiejkolwiek krytyki polityki Stalina lub solidaryzowania się z tzw. „opozycją trockistowską". Wprost przeciwnie, apoteoza Stalina przenikała do głębi całą KPP, a jej kierownictwo, z Leńskim na czele, było mu ślepo posłuszne i oddane na śmierć i życie. 40 Opuszczono kilka stron tekstu, wykazującego na podstawie wypowiedzi Stalina, iż dostrzegał on powinowactwo „trockizmu" z „luksemburgizmem", co musiało w konsekwencji obrócić się przeciw wywodzącej się z SDKPiL — KPP. Sprawa rzekomej agentury piłsudczykowskiej w szeregach KPP stanęła na forum IV plenum KC KPP w marcu 1936 r., a więc w okresie, kiedy w związku z dokonanym w Leningradzie l grudnia 1934 r. zabójstwem członka Biura Politycznego, sekretarza KC WKP(b) i zarazem sekretarza komitetu leningradzkiego partii S.M. Kirowa — Stalin zastosował masowe i krwawe represje przeciw „trockistom". Uchwały tego plenum dowodzą, że kierownictwo partii — prawdopodobnie na podstawie jakiś zeznań złożonych przez aresztowanych lub informacji ze źródeł NKWD przekazanych przez WKP(b) — dało wiarę zarzutom, jakoby agentura piłsudczyzny głęboko przeniknęła do KPP, nie wyłączając jej najwyższych instancji partyjnych. W uchwałach tych czytamy bowiem: Z głębokim niepokojem plenum podkreśla brak w partii czujności bolszewickiej na podstępną robotę wroga klasowego. Długoletnia prowokacja piłsudczyznyi innych wrogich agentur rozbijała proletariacki człon partii, osłabiała jej zdolność bojową, powstrzymywała przezwyciężenie nacjonalistycznych złudzeń w masach, hamowała rozwój naszych wpływów i walkę masową z faszyzmem. Przez długi czas agentura peowiacko-defensywiacka żerowała na walce frakcyjnej, a po VZjeździe na zdemoralizowanych w tej walce elementach typu trocłds-towskiego, które siały nieufność do WKP(b) i Kominternu. Również w ostatnich latach czujność partii nie została należycie zmobilizowana dla wytrzebienia tej rozkładowej roboty... Odpowiedzialność ponosi w pierwszym rzędzie Komitet Centralny, który nie potrafił oczyścić partii od zaśmiecenia, do którego dopuściło kierownictwo Kostrzewy — Warskiego (podkreślenie W.G.), a zarazem przeoczył brudną grę agentów piłsudczyzny, zainteresowanych w zaostrzaniu walki trakcyjnej i podsycaniu waśni grupowych.*1 Uchwała ta otwarła kartę likwidacji KPP. Zawarte w niej stwierdzenia stanowiły szokującą rewelację, wywoływały wśród kapepowców głęboki niepokój i zdziwienie, zrodziły w partii atmosferę podejrzeń i wynaturzonej „czujności". Po 15 latach działalności KPP odkryto bowiem nagle, że już w zaraniu jej powstania przeniknęła do niej, do jej szeregów, do jej organów kierowniczych i instancji centralnych „peowiacko-defensywiacka agentura", która przez cały czas rozkładała działalność partii, podsycała walki frakcyjne, czyniła partię niezdolną do organizowania i prowadzenia szerokich mas do walk rewolucyjnych. Do „zaśmiecania" partii, do nasadzenia w jej łonie „piłsudczykowskiej agentury" dopuściła jej „prawicowa grupa" kierownicza z Warskim i Kostrzewą na czele. Jak wiemy, grupa ta na polecenie Stalina została " KPP..., op. cit. str. 551-552. wyrzucona z kierownictwa partii już 1924 r., a w następnych latach kierownictwo KPP, którego skład osobowy ulegał kilkakrotnie zmianom, nie wykazało należytej czujności, nie zdemaskowało tej zasiedziałej w partii agentury, przeoczyło jej „brudną grę". Należy tu mieć na uwadze, że ocena wyniesiona przez IV plenum KC KPP została faktycznie podyktowana przez Komitet Wykonawczy Międzynarodówki Komunistycznej względnie przez jego prezydium, które ją powzięły w oparciu o „źródłowe" informacje NKWD. Dla ówczesnego kierownictwa partii, wyłonionego na IV Zjeździe KPP, ocena ta zawiera sama w sobie zapowiedź likwidacji. Pod tym względem obciążanie dawnego kierownictwa KPRP odpowiedzialnością za dopuszczenie do „zaśmiecenia" partii „peowiacko-defensywiacka" agenturą, niczego zmienić nie mogło. Warski i Kostrzewa byli przecież od wielu lat zupełnie odsunięci od pracy w KPP, a w jej łonie ta rzekoma agentura nadal działała, chociaż na czele partii stali ludzie Leńskiego, którzy — w myśl wskazań Stalina — dokładali maksimum wysiłku, by ją do głębi „zbolszewizować", zahartować ideologicznie, uodpornić na oportunizm wszelkiej maści. [...J42 Z dostępnych powszechnie publikacji wynika, że pierwszą ofiarą praktyk stalinowskich, otwierającą fizyczną likwidację przywódców i działaczy KPP stał się Jerzy Sochacki-Czeszejko. Został on aresztowany w Moskwie 15 sierpnia 1933 r., a 4 września tegoż roku popełnił w więzieniu samobójstwo. Liczył wówczas 41 lat... Aresztowano go pod zarzutem działalności agenturalnej w KPP na rzecz wywiadu polskiego. Również w 1933 r. został aresztowany Wacław Karol Wróblewski. Oskarżony o działalność agenturalną na rzecz Polski, 9 marca 1934 r. skazany został na śmierć. Po ogłoszeniu wyroku dostał ataku serca i zmarł. W 1934 r. został aresztowany oraz stracony jako agent „dwójki" nasłany do KPP Tadeusz Żarski, o którym mówiłem już na kartach tych wspomnień, przedstawiając swoją działalność na Górnym Śląsku i swoją rozmowę ze Stańczykiem w 1936 r. [...] Żył 39 lat. Dokładna data jego aresztowania i stracenia nie została podana przez KPZR w spisie osób zrehabilitowanych w 1956 r. Kowalski Władysław, aresztowany w 1934 r. (brak dokładnej daty) w 50 roku życia. Po aresztowaniu przebywał około 3 lat w więzieniu. Stracono go w 1937 r. jednocześnie z czołowymi działaczami KPP. Przytoczone nazwiska pierwszych ofiar stalinowskich metod walki z „mienszewizmem" w KPP wskazują, że likwidacja kadry kierowniczej 42 Opuszczono około 8 stron tekstu, zawierające bardziej szczegółowe uzasadnienie tezy o powolności kierownictwa KPP w latach trzydziestych wobec wszelkich stalinowskich oskarżeń pod adresem SDKPiL i PPS-Lewicy, jako organizacji pokrewnych „trockiz-mowi" i „mienszewizmowi". KPP rozpoczęła się od tej jej części, która wywodziła się z byłej PPS-Lewicy lub przed wstąpieniem do KPP należała do lewego skrzydła PPS. Tezy Komisji Programowej KPP i sformułowanie programu KPP, określające PPS-Lewicę jako polską odmianę mienszewizmu, nie zamykały się więc li tylko w kategoriach „bolszewickiej" oceny historycznej, lecz—niezależnie od intencji ich autorów i organów kierowniczych KPP — posłużyły NKWD za wskazówkę, a nawet za podstawę do aresztowania i oskarżenia tych ludzi o działalność agenturalną w KPP, prowadzoną z ramienia piłsudczyzny i w konsekwencji do ich stracenia. Uchwała IV plenum KC KPP z marca 1936 r. obwiniająca kierownictwo Kostrzewy — Warskiego za dopuszczenie do „zaśmiecenia" partii, dopatruje się także w dawnej lewicy pepesowskiej środowiska, z którego wywodzić się miała ta rzekoma „peowiacko-defensywiacka" agentura w KPP. [...J43 Jak powiedział mi kiedyś N. S. Chruszczow, zabójstwo Kirowa zostało wykonane z polecenia Stalina przez pracowników NKWD. Organizował je ówczesny szef NKWD Jeżów, który później sam padł ofiarą stalinowskich czystek i został stracony, podobnie jak wszyscy organizatorzy i wykonawcy tej stalinowskiej prowokacji. Zabójstwo Kirowa Stalin przypisywał trockistom. Było mu ono potrzebne do zastosowania na masową skalę krwawej rozprawy z opozycją. Bezpośrednio po zabójstwie Kirowa w Moskwie, Leningradzie i innych miastach ZSRR z polecenia Stalina rozstrzelano kilkudziesięciu rzekomych przywódców i uczestników trockistowskich ugrupowań „terrorystycznych". Pisała o tym prasa radziecka. Miał to być odwet za Kirowa. Jak przypuszczał Chruszczow, Stalin wybrał Kirowa na ofiarę swojej prowokacji z tego względu, że widział w nim potencjalnego rywala, mogącego zagrozić mu kiedyś na stanowisku sekretarza generalnego KC WKP(b). Zarazem zabójstwo Kirowa miało uzasadniać w opinii komunistów zarówno aresztowanie, jak zwłaszcza skazanie na śmierć w pokazowym procesie moskiewskim Zinowiewa i Kamieniewa, jako rzekomych zdrajców trockistowskich i agentów obcego wywiadu. W tym czasie organa NKWD stosowały powszechnie prowokacyjną metodę śledczą umożliwiającą im aresztowanie każdego wytypowanego z góry człowieka. W każdym aresztowanym widziały one ogniwo otwierające łańcuch nowych aresztowań. Istota rzeczy sprowadzała się do tego, że każdemu nowo aresztowanemu odczytywano zeznania bliskich i znanych mu ludzi, często jego przyjaciół, obciążające go określonymi przestępstwami lub zbrodniami, których nigdy się nie dopuścił. Mechanizm ten działał na ogół niezawodnie. Jeśli ktoś, na kogo złożono obciążające zeznania, usiłował zaprzeczać ich prawdziwości, nie 43 Pominięto encyklopedyczne informacje biograficzne o Czeszejce-Sochackim, Wrób-lewskim, Żarskim, Kowalskim i Wałeckim. chciał przyznać się do tego, o co go oskarżano i zarazem nie chciał składać sugerowanych mu zeznań obciążających innych jego znajomych i współtowarzyszy pracy — pogarszał tylko swój los. Odmowę taką organa NKWD oceniały jako dowód antyradzieckiej postawy przesłuchiwanego, gdyż — jak mu wmawiano — i sam nie przynaje się do winy, chociaż inni go obciążają, i usiłuje osłaniać swoich wspólników, których przestępcza działalność została już rozpoznana przez organa śledcze. A ponieważ aresztowany obciążony zeznaniami innego aresztowanego uświadamiał sobie, że każda próba walki z metodami śledczymi NKWD musi skończyć się jego klęską i rzeczywiście pogorszy tylko jego los, zazwyczaj więc sam przyznawał się do winy i obciążał pozostających jeszcze na wolności, bogu ducha winnych swoich znajomych i przyjaciół, podpisywał taki protokół zeznań, jaki sporządził prowadzący śledztwo enkawudysta. Nie ulega wątpliwości, że tą metodą—być może w formie nieco innej, odpowiednio zmodyfikowanej — posługiwały się także organa NKWD przy masowych aresztowaniach przywódców KPP w 1937 r. Kto, na kogo i jakie składał zeznania w okresie tych aresztowań, wiadome jest tylko nielicznej garstce komunistów rosyjskich mających dostęp do materiałów archiwalnych NKWD z tego okresu, zaliczanych do kategorii ściśle tajnych dokumentów historycznych ZSRR, nie udostępnionych nigdy absolutnie nikomu z kierownictwa najbardziej zainteresowanej partii — PZPR. Nie mogę zatem operować żadnymi nazwiskami, przypisywać komukolwiek z przywódców KPP złożenia do użytku NKWD jakichkolwiek zeznań otwierających łańcuch nowych aresztowań. Jestem jednak głęboko przeświadczony, że organa NKWD zeznaniami takimi rozporządzały. Przemawia za tym wiele ważnych okoliczności. Zaliczyć do nich należy: 1. Przyjęcie przez IV plenum KC KPP uchwały stwierdzającej, jakoby w KPP działała od wielu lat agentura peowiacko-defensywiacka. Jest rzeczą nie do pomyślenia, by uchwała taka mogła być przyjęta — jeśli nie przez wszystkich, to z pewnością przez ogromną większość uczestników plenum — bez głębokiego przekonania, iż agentura piłsud-czykowska rzeczywiście została nasadzona w partii i w jej kierownictwie. Kierownictwo KPP nie ujawniło nigdy zeznań złożonych w NKWD przez Sochackiego, Wróblewskiego, Kowalskiego oraz Żarskiego, chociaż tego ostatniego oskarżano publicznie, że z polecenia Zaremby wstąpił do KPP jako agent II Oddziału, przynależny poprzednio wspólnie z Zarembą do POW (kierownictwo KPP). Najprawdopodobniej zeznań aresztowanych ujawnić nie mogło, gdyż w ogóle nimi nie rozporządzało. Z tej przyczyny nie mogło ono przedstawić kierownictwu PPS żadnych zeznań Żarskiego, chociaż sekretariat krajowy KPP złożył PPS wiążące zobowiązanie w tej sprawie. Źródłem uchwały IV plenum o agenturze w KPP najwidoczniej stała się informacja udzielona Leńs- kiemu, Paszynowi i ewentualnie innym członkom kierownictwa KPP przez przedstawicieli WKP(b) w Komitecie Wykonawczym Międzynarodówki Komunistycznej z powołaniem się na „niezbite dowody", ustalone przez NKWD. 2. Kierownictwo KPP żywiło bezgraniczne zaufanie do partyjnych i państwowych organów Związku Radzieckiego. Uwierzyło przeto na słowo, bez dowodu, partyjnym informacjom radzieckim o przeniknięciu do KPP piłsudczykowskiej agentury. Co więcej, należy przyjąć, że poszczególni członkowie kierownictwa jeszcze przed aresztowaniem, inni zaś po aresztowaniu, dostarczyli organom NKWD szczegółowych informacji na temat KPP, jej działaczy, ich przeszłości politycznej itp. Organa NKWD nie były przecież w tych polskich sprawach dostatecznie zorientowane, a przygotowując aresztowanie nie mogły działać zupełnie na ślepo. Metodę zbierania informacji od członków partii — i nie tylko od członków — znam z praktyki polskich organów bezpieczeństwa, zaszczepionej im przez doradców radzieckich. Polegała ona na tym, że prowadzący jakąś sprawę oficer śledczy zwracał się do zatrzymanego, żeby z własnej woli przedstawił pisemnie wszystko, co jest mu wiadome w tej sprawie, przy czym odwoływał się do jego partyjnego obowiązku udzielenia pomocy organom śledczym w jej wyświetleniu. Niekiedy dla wzbudzenia większego zaufania do organów bezpieczeństwa zwracały się one o takie informacje do podejrzanego jeszcze przed jego aresztowaniem, które przedstawiano zazwyczaj później, jako zatrzymanie do czasu wyjaśnienia danej sprawy. Tak w pierwszym, jak w drugim przypadku organa bezpieczeństwa osiągały swój cel, zwłaszcza gdy chodziło o informacje od członków partii. Nie poczuwając się do żadnej winy, działając w najlepszej wierze, z myślą o przekazaniu tym organom maksimum prawdziwych wiadomości dotyczących danej sprawy i związanych z nią ludzi, informatorzy rozpisywali się szeroko o swojej działalności, charakteryzowali swoich współtowarzyszy pracy i znanych im ludzi, na żądanie organów śledczych uzupełniali swoje zeznania, traktując je ciągle jako informacje mające dopomóc prowadzącym śledztwo w rozeznaniu prawdy. Za pomocą tej metody organa bezpieczeństwa wyciągały od swoich ofiar wszystko, co tym ostatnim było wiadome i znane. Później mając już rozeznanie w całokształcie działalności poszczególnych aresztowanych konstruowały przeciwko nim oskarżenia w myśl wskazań płynących z góry. 3. Bez wątpienia organa NKWD zastosowały tę metodę z pełnym powodzeniem przy zbieraniu danych, dotyczących całokształtu działalności oraz postawy politycznej każdego z przywódców i działaczy KPP, których później stracono. A jak wiemy, niemal każdy z tych działaczy miał za sobą bogatą przeszłość rewolucyjną o różnych odcieniach ideologicznych, każdy z nich przynależał bowiem w swoim czasie do zwalczających się zażarcie ugrupowań wewnątrzpartyjnych. Walki frakcyjne w KPP między „lewicą" i „prawicą", „większością" i „mniejszością" toczyły się nieprzerwanie — przy różnym stopniu napięcia —przez 10 lat, a faktycznie w zupełności nigdy nie wygasały. Uchwała IV plenum KC KPP zawiera w tym zakresie znamienne stwierdzenie, głosi bowiem że: Przez długi czas agentura peowiacko-defensywiacka żerowała na walce frakcyjnej... Komitet Centralny... przeoczył brudną grę agentów piłsudczyzny zainteresowanych w zaostrzaniu walki frakcyjnej i podsycaniu waśni grupowych. Ponieważ niemal każdy z przywódców i działaczy KPP nie bez podstaw mógł być obwiniony o prowadzenie w przeszłości ostrej walki frakcyjnej, zatem, kierując się literą zacytowanej wyżej uchwały, każdego z nich można było podciągnąć i zaszeregować do grona rzekomych „agentów piłsudczyzny". Już choćby tylko opierając się na tej uchwale plenum KC KPP, organa NKWD musiały być głęboko zainteresowane w składaniu im „dobrowolnych" wyjaśnień i informacji w tej sprawie przez poszczególnych działaczy KPP. Znając ich wierność dla WKP(b), dla Związku Radzieckiego, ich głębokie przekonanie co do prawdziwości przekazanych im przez przedstawicieli WKP(b) informacji o agenturze piłsudczykowskiej w KPP, można być pewnym, że żaden z nich nie odmówił organom śledczym NKWD złożenia wyjaśnień w przedmiocie działalności własnej i swoich współtowarzyszy w szeregach KPP. Co zawierały te wyjaśnienia, informacje, oceny, charakterystyki, a także — przyjąć trzeba — wzajemne podejrzenia, jakie w zaistniałej sytuacji musiały nurtować niejednego kapepowca — pozostaje pilnie strzeżoną przez WKP(b) tajemnicą, podobnie wszystkie materiały NKWD, na podstawie których aresztowano i stracono działaczy KPP. Wykluczyć nie można, że wśród nich mógł się znaleźć jeden lub drugi człowiek słaby, z którego organa NKWD uczyniły narzędzie swojej prowokacji i przy jego pomocy, na podstawie jego zeznania, fabrykowały dowody winy w stosunku do innych aresztowanych. Za tą luźną supozycją przemawiać może to, że aresztowania wszystkich czołowych przywódców i znanych działaczy KPP nastąpiły niemal jednocześnie, tj. w 1937 r., i olbrzymia większość z nich — zgodnie z informacjami WKP(b) udzielonymi w związku z ich późniejszą rehabilitacją — w tymże roku została stracona. [...]** Dla organów NKWD słowo kapepowiec stało się synonimem zdrajcy, wroga Związku Radzieckiego, agenta wywiadu polskiego. Organa 44 Opuszczono notki biograficzne o 34 czołowych działaczach KPP straconych w ramach czystek stalinowskich. Notki zostały sporządzne na podstawie WEP PWN. NKWD rozciągały to pojęcie szeroko również na Polaków zamieszkujących stale w ZSRR, głównie na Ukrainie i Białorusi Radzieckiej. W latach trzydziestych dziesiątki tysięcy z nich zakwalifikowano również do agentury piłsudczykowskiej, uznano za wrogów Związku Radzieckiego i jako takich bądź stracono, bądź osadzono na długie lata w słynnych sowieckich łagrach, 1j. obozach pracy przymusowej. Należał do nich także Kosior Stanisław, z pochodzenia Polak, związany od 1907 r. z rosyjskim ruchem rewolucyjnym (SDPRR). W latach 1928-38 był on członkiem Biura Politycznego KC WKP(b) i jednocześnie sekretarzem generalnym KC Komunistycznej Partii (bolszewików) Ukrainy. Został aresztowany w 1938 r. pod zarzutem działalności szpiegowskiej na rzecz Polski, a następnie stracony w lutym 1939 r. W swych pamiętnikach wydanych na Zachodzie N.S. Chruszczow nadmienia, że Kosior był Polakiem oraz utrzymuje, jakoby ukrywał on przed otoczeniem swoje polskie pochodzenie. Ostatnie, V plenum KC KPP odbyte w lutym 1937 r. — a więc z górą pół roku po aresztowaniu H. Wałeckiego i na kilka miesięcy przed masowymi aresztowaniami przywódców i działaczy KPP — z lekka tylko i jakby mimochodem nawiązuje do uchwały IV plenum w sprawie „zaśmiecania" partii wrogą agenturą. Niemniej z uchwały V plenum o „podstawowych brakach w partii" przebija wyraźnie aprobata posunięć NKWD wymierzonych przeciw KPP. W uchwale tej czytamy: ...Stwierdzając wykonanie przez kierownictwo pozytywnej pracy nad oczyszczeniem aktywu partyjnego i nad skuteczną mobilizacją partii przeciw obcym, wrogim elementom, plenum KC uważa za konieczne doprowadzenie tej pracy do końca. W walce z faszyzmem, z wrogiem klasowym partia nasza musi być całkowicie oczyszczona od rozkładowych wpływów jego agentury trockistowskiej, od zakapturzo-nych trockistów.*5 Ostatnie zdanie tej uchwały nosiło szczególny wydźwięk polityczny, wymaga przeto właściwego naświetlenia. Nie chodziło w nim bynajmniej o jakąś opozycję trockistowską sensu stricto. W KPP opozycja taka faktycznie nigdy nie istniała, nawet w okresie przejawiania się w partii prądów opozycyjnych przeciw sekciarskiej polityce kierownictwa w stosunku do Centrolewu, głoszenia haseł o socjalfaszyzmie, ludofaszyzmie itp. Krytyczny stosunek do polityki tzw. trzeciego okresu nie miał nic wspólnego z trockistowską opozycją w łonie WKP(b). W latach 1931-1932 idee trockistowskie przenikały wprawdzie do niektórych, niemal wyłącznie żydowskich, organizacji partyjnych, głównie w Warszawie, lecz kierownictwo KPP, naśladując wzory stalinowskie, nie dopuściło do organizacyjnego sformowania się opozycji trockisto wskiej w łonie partii, usunęło z jej szeregów wszystkich trockistowskich „odszczepieńców", KPP..., op. cit. str. 582. napiętnowało ich jako agenturę „socjalfaszyzmu" i wrogów Związku Radzieckiego. Czołowy przywódca trockistów w Polsce Izaak Deutscher został wówczas wyrzucony z KPP. W lutym 1937 r., kiedy plenum KC KPP w uchwale swej wskazywało na konieczność całkowitego oczyszczenia partii od „wpływów agentury trockistowskiej" i „od zakapturzonych trockistów", w KPP od dawna już, co najmniej od trzech-czterech lat, nie było nawet śladu trockizrnu. Dlaczego zatem w uchwale plenum znalazły się te sformułowania o trockizmie? Po pierwsze —jak była już o tym mowa — w tym okresie każdą opozycję wewnątrzpartyjną określano mianem trockizmu, a pojęcie agentury trockistowskiej w partii było niemal równoznaczne z agenturą obcych wywiadów, w danym polskim przypadku oznaczało agenturę defensywy lub n Oddziału Sztabu Generalnego WP, nasadzoną w KPP. Po drugie — o czym także była już mowa i co w omawianej uchwale jest najistotniejsze — chodziło tutaj o luksemburgizm, będący w rozumieniu Stalina niejako polską odmianą trockizmu, który został przez KPP przyjęty od jej poprzedniczki — SDKPiL. Do „zakapturzonych trockistów", z których należało oczyścić partię, zaliczano nie tylko takich lub innych opozycjonistów, lecz w kategorii tej mieścili się — według stalinowskich pojęć — wszyscy kapepowcy wywodzący się z SDKPiL. Jeśli jeszcze przy formułowaniu programu KPP kierownictwo partii zdołało zachować w jego tekście dobre, rewolucyjne imię SDKPiL i jej czołowej przywódczyni Róży Luksemburg, to w lutym 1937 r., na V plenum KC KPP — a więc na kilka miesięcy przed rozpoczęciem masowych aresztowań kapepowców — kierownictwo partii nie potrafiło już zapobiec wprowadzeniu przez egzekutywę Komitetu Wykonawczego MK do uchwały plenum KC sformułowania o konieczności oczyszczenia partii od „zakapturzonych trockistów", chociaż nie mogło ulegać wątpliwości, że chodziło tu o byłych esdekapeelowców, zatem odnosiło się niemal do całego ówczesnego kierownictwa KPP. Podjęta przed rokiem, na IV plenum KC uchwała o długoletnim żerowaniu agentury peowiacko-defensywiackiej w KPP c raz o przeoczeniu przez Komitet Centralny rozkładowej roboty tej agentury, musiała wpływać paraliżująco na kierownictwo partii, sprowadzała do zera jego możliwości przejawiania w Komitecie Wykonawczym MK jakiejkolwiek własnej myśli politycznej. Nad głowami przywódców KPP zawisł już wówczas enkawudowski miecz Damoklesa, z czego — być może — niejeden z nich zdawał już sobie sprawę, zwłaszcza po aresztowaniu Wałeckiego. W sumie powstała sytuacja, w której złożone głównie z byłych esdekapeelowców kierownictwo KPP nie było zdolne przeciwstawić się wymierzonej w istocie rzeczy przeciw niemu uchwale V plenum KC, wskazującej na konieczność oczyszczenia partii od „wpływów agentury trockistowskiej", od „zakapturzonych trockistów". Tradycje, w określonym stopniu, zawsze kształtują aktualne poglądy i postępowanie ich spadkobierców. Nie można nigdy zupełnie wytrzebić ich oddziaływania na postawę i rozumowanie narodu, klasy, partii i poszczególnych ludzi, zwłaszcza tych, którzy w przeszłości sami byli ich rodzicielami i współtwórcami. Stalin mając to na względzie, nigdy nie mógł pozbyć się obawy, że przywódcy i działacze wywodzący się nie tylko z „polskiej odmiany mieńszewizmu" za jaką uważał PPS-Lewicę i w ogóle lewicowy nurt socjalistyczny, lecz także z luksemburgistowskiej SDKPiL, zaliczanej przez niego do partii na wpół trockistowskiej, stanowią element doktrynalnie niepewny, noszący w sobie potencjalnie „trockistowskie" idee. Element nie dający gwarancji, że w takiej lub innej sytuacji nie wystąpi przeciw jego polityce, nie stanie się w KPP i w międzynarodowym ruchu komunistycznym zalążkiem i organizatorem nowej opozycji występującej przeciw niemu, przeciw WKP(b) i jej wszechładzy w Kominter-nie. Na tle takiego rozumowania Stalina każde wymuszone czy spreparowane przez organa NKWD zeznanie tego lub innego działacza KPP, dotyczące rzekomej agentury piłsudczykowskiej nasłanej do partii, musiało oczywiście stanowić potwierdzenie nieomylności tego rozumowania, rodziło klimat zbrodni, dokonanej na kryształowo czystych — tj. fałszywie oskarżonych — przywódcach, działaczach i aktywistach KPP. Wszystko wskazuje na to, że tradycje leżące u kolebki KPP — „mieńszewizm" PPS-Lewicy i lewicowych grup socjalistycznych oraz zarażone „trockizmem" tradycje SDKPiL — stały się główną przyczyną podejrzeń Stalina w stosunku do przywódców i działaczy KPP, podejrzeń, które z jego woli i sugestii, przy pomocy prowokacji organów NKWD, przerosły w oskarżenie o działalność agenturalną, co w konsekwencji doprowadziło do ich stracenia. Oczywiście między podejrzeniem a fałszywym, bezpodstawnym oskarżeniem leży głęboka przepaść. Są to dwa zupełnie odrębne pojęcia, których człowiek rozumujący kategoriami normalnymi nigdy nie może łączyć, identyfikować, jak uczynił to Stalin w stosunku do KPP, kierując się przesłankami jej tradycji. Przecież nawet największy dogmatyk marksisto wsko-leninowski, a mówiąc ściślej, stalinowski, zarazem jednak człowiek normalny, nie mógłby przyjąć założenia, że tradycje KPP predysponowały jej przywódców do roli agentów piłsudczyzny, a tym bardziej zalecić organom śledczym przekształcenie takiego podejrzenia w fałszywe oskarżenie, jak na polecenie otrzymane z góry uczyniły to organa NKWD. Irracjonalizm takiego postępowania, kierowania się w tej sprawie jakąś „intuicją" czy „instynktem klasowym", a nie obiektywnie sprawdzalną rzeczywistością był tym większy, że mimo różnic politycznych i ideologicznych dzielących partię i ugrupowania, które powołały do życia lub przystąpiły do KPP, prowadziły one przedtem działalność rewolucyjną, stanowiły część składową polskiego, rewolucyjnego ruchu robotniczego, chociaż reprezentowały w nim swój własny, odrębny nurt. Zgładzenie przez Stalina niemal wszystkich znajdujących się w jego zasięgu przywódców i działaczy KPP — było aktem przypominającym pożeranie się osobników tego samego gatunku, występujące w niektórych grupach zwierząt. Ten polityczny „kanibalizm" Stalina, wyrażający się w masowym uśmiercaniu komunistów dowodzi, że był on osobnikiem dotkniętym patologicznym schorzeniem. Jego irracjonalne postępowanie można tłumaczyć jedynie trawiącym go procesem choroby, który zniekształca istniejące w każdym zdrowym organizmie składniki stymulujące normalne rozumowanie. Patologiczne schorzenie Stalina ukształtowało jego charakter, jego sposób myślenia, cechujący się głęboką podejrzliwością i nieufnością do otaczających go ludzi, nawet do najbliższych mu współpracowników. W upadlaniu człowieka, w jego fizycznym i moralnym miażdżeniu, w przelewie krwi bez racjonalnej ku temu przyczyny, znajdował on jakąś lubość wewnętrzną, głębokie zadowolenie i satysfakcję, widział w tym jakby swoją wielkość, miernik swojej nieograniczonej władzy. Te cechy charakteru Stalina miałem możność zauważyć i poznać osobiście podczas spotkań i rozmów, które swego czasu z nim miałem i przeprowadziłem. Będę mówił o nich w innym miejscu. Teraz pragnę przytoczyć tylko dwie jego wypowiedzi, które tak z uwagi na ich treść, jak i na zachowanie się przy tym Stalina, stanowią dość znamienną ilustrację jego charakteru. Wypowiedzi te nie były skierowane wyłącznie do mnie. Złożył je Stalin wobec całej delegacji uczestniczącej w rozmowach, przy czym zostały one rzucone jakby na marginesie innych spraw z nim omawianych. Stąd też nie musieliśmy się ustosunkowywać do nich ani też Stalin nie oczekiwał tego od nas. Jako przykład uporu, zaciętości, odmowy ugięcia karku przed nim, Stalin przytoczył nam przypadek zachowania się bliskiego i dobrze mu znanego człowieka, z którym poprzez żonę łączyły go jakieś więzy rodzinne czy powinowactwo, w związku z czym ich wzajemne stosunki były bliskie, bezpośrednie, odwiedzali się prywatnie w swoich mieszkaniach itp. Zapomniałem niestety nazwisko tego człowieka46. W masowych czystkach w WKP(b) został on aresztowany, oskarżony o trockizm i skazany na śmierć. Stalin, którego organa NKWD utrzymywały w kursie całej sprawy, zalecił im, żeby nakłoniły skazańca do zwrócenia się do niego z prośbą o ułaskawienie, co —jak twierdził — miał zamiar uczynić. Skazany odrzucił jednak tę propozycję (widocznie czuł się niewinny i uważał ją za hańbiącą jego imię, zwłaszcza mając na względzie stosunki, jakie łączyły go ze Stalinem). Bezpośrednio przed Mowa jest o Aleksandrze Swanidze, bracie pierwszej żony Stalina Katarzyny. egzekucją ponownie zwrócono się do niego, by złożył na ręce Stalina prośbę o ułaskawienie, a egzekucja zostanie wstrzymana. Wobec odmowy został rozstrzelany. Swój stosunek do tej egzekucji bliskiego mu i co najważniejsze niewinnego człowieka Stalin zamknął w słowach, które przytaczam z pamięci być może niezupełnie dokładnie, zachowując jednak w pełni istotny sens wypowiedzi: „Uniósł się dumą, nie chciał ukorzyć się przed partią, schylić przed nią czoła, zachował się jak wróg — poniósł więc zasłużoną karę" — mówił do nas, utrzymując normalną, spokojną tonację głosu. „Wrogom partii nigdy nie wolno pobłażać" — dodał na zakończenie. Patrzał przy tym na nas jakimś dziwnym, badawczym i zarazem jakby uradowanym czy władczym wzrokiem. Był widocznie z siebie zadowolony. Przebijało to z jego oblicza zarysowanego lekkim, ledwo dostrzegalnym uśmieszkiem. Czuł się jak nauczyciel odkrywający przed uczniami, pochłaniane przez nich z zainteresowaniem nieznane prawdy, wzbogacające zasoby ich wiedzy. Delegacja nasza rzeczywiście słuchała tych wynurzeń Stalina z zainteresowaniem, lecz przyjęła je w milczeniu. Osobiście nigdy nie mogłem w pełni zrozumieć, dlaczego opowiadając nam o tym, świadomie chyba odkrył przed nami swoje okrutne oblicze, dlaczego partię utożsamiał ze swoją osobą. Wszak chodziło mu o to, by skazaniec ukorzył się przed nim, by żebrał u niego o łaskę, a wobec odmowy — uznał go za wroga partii. Wypowiedź druga — faktycznie, według kolejności, miała miejsce przed wypowiedzią przytoczoną wyżej — została wygłoszona wobec naszej delegacji bezpośrednio po wkroczeniu wojsk radzieckich na początku 1945 r. na terytorium Prus Wschodnich, tj. na ziemie przynależne do przedwojennych Niemiec. Stalin był tym faktem bardzo podekscytowany, promieniał radością i zarazem kipiał wprost nienawiścią i żądzą krwawego odwetu na Niemcach. Powiedział nam, że polecił umieścić przy drogach na dawnej granicy niemieckiej, w Prusach Wschodnich, tablice z napisem: Zdieś naczinajetsia proklatąja Gier-mania (Tu rozpoczynają się przeklęte Niemcy). Zarazem wyrzucił z siebie przepojone sadystyczną zemstą, bluzgające wprost krwią, słowa: Naszy bojcy nacznut siejczas riezat GiermańcowQ3asi żołnierze zaczną teraz rżnąć Niemców). Miał chyba wówczas przed oczami obraz tej rzezi, oblicze jego wykrzywiło się z zachwytu, jego małe, przymrużone oczy, osadzone w ospowatej twarzy, płonęły jakimś niesamowitym ogniem. Wszystko to, jak fotograficzna odbitka, zostało na zawsze zarejestrowane w mojej pamięci, w moich komórkach mózgowych. Wypowiedź Stalina o wyrzynaniu Niemców nie ograniczała się do wojsk niemieckich, odnosiła do ludności niemieckiej w ogóle. Oczywiście ogrom zbrodni, jakich podczas okupacji dopuścili się Niemcy wobec ludności Związku Radzieckiego, Polski i innych krajów wymagał bezlitosnej kary dla zbrodniarzy hitlerowskich. Nie mógł też nie ponieść określonych konsekwencji cały naród niemiecki, nie mogły bezkarnie wyjść z wojny całe Niemcy, odpowiedzialne za zbrodniczą politykę Hitlera. Tego nie trzeba uzasadniać. Ale tylko w umysłach dotkniętych patologicznym schorzeniem mogła zrodzić się myśl, aby za zbrodnie hitlerowskich oprawców odpłacić rzezią ludności niemieckiej. I chociaż nie należały do wyjątków rabunki i gwałty, a nawet tu i ówdzie zdarzały się zabójstwa, jakich dopuszczali się żołnierze radzieccy po wkroczeniu na terytorium dawnego państwa niemieckiego, nigdzie jednak — na szczęście — nie zmaterializowała się chorobliwa wizja Stalina o rzezi Niemców. Jak wiadomo, 19 lutego 1956 r., podczas XX Zjazdu KPZR, Komitety Centralne: Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, Włoskiej Partii Komunistycznej, Bułgarskiej Partii Komunistycznej i Komunistycznej Partii Finlandii wydały wspólne oświadczenie stwierdzające, że dokonane w 1938 r. na mocy uchwały Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej rozwiązanie Komunistycznej Partii Polski było nieuzasadnione, gdyż wysunięty wówczas zarzut, jakoby wroga agentura przeniknęła do kierowniczego aktywu KPP „...oparty był na materiałach sfałszowanych przez zdemaskowanych później prowokatorów". Oczywiście KPZR — wbrew temu, co głosi oświadczenie — nie przedstawiła pozostałym partiom żadnych materiałów dotyczących tej sprawy, nie podała też nazwisk „zdemaskowanych prowokatorów". Ograniczyła się do rehabilitacji wszystkich straconych kapepowców. Nie jest mi także znana procedura rehabilitacji. Najprawdopodobniej rehabilitację przeprowadzono na podstawie uchwały kierownictwa KPZR — bez komisyjnego rozpatrywania poszczególnych spraw — opartej na udowodnionym już po śmierci Stalina fakcie, że działające za jego życia i pod jego ogólnym, bezpośrednim zwierzchnictwem organa NKWD, kierowane kolejno przez Jagodę, Jeżowa i Berię, posługiwały się z reguły metodą fałszywych oskarżeń i prowokacji, zwłaszcza w walce z opozycją wewnątrzpartyjną w łonie WKP(b) oraz w walce z tzw. trockizmem w międzynarodowym ruchu komunistycznym. W ramach powszechnej rehabilitacji wszystkich fałszywie oskarżonych i straconych partyjnych i państwowych działaczy Związku Radzieckiego, zrehabilitowano także wszystkich straconych kapepowców, fałszywie oskarżonych o działalność agenturalną z ramienia wywiadu polskiego. Oświadczenie komitetów centralnych pięciu wymienionych wyżej partii stwierdza, że rozwiązanie KPP nastąpiło „w związku z wysuniętym wówczas zarzutem, że wroga agentura przeniknęła do szeregów kierowniczego aktywu partyjnego". Teza ta budzi poważne wątpliwości. Podważa je przede wszystkim ta okoliczność, że całe kierownictwo KPP zostało aresztowane w połowie lub w pierwszych miesiącach drugiej połowy 1937 r. i -w tymże roku przeważająca jego część została już stracona, natomiast KPP rozwiązano dopiero w połowie 1938 r., a więc w rok później. Ani oświadczenie pięciu partii, ani inne dokumenty partyjne nie wymieniają daty podjęcia przez Komitet Wykonawczy Międzynarodówki Komunistycznej uchwały o rozwiązaniu KPP — podają jedynie rok 1938. Jednak ostatnia odezwa Komitetu Centralnego KPP — cytowana już na tych kartach — dowodzi, że co najmniej do połowy 1938 r. KPP jeszcze formalnie istniała i działała. Odezwa ta nosi bowiem datę: „czerwiec 1938 r."47. Faktycznie w czerwcu 1938 r. żaden Komitet Centralny KPP już nie istniał — całe kierownictwo partii było bowiem od wielu miesięcy aresztowane i w przygniatającej większości zostało już rozstrzelane — nie mógł więc być autorem i wydawcą tej odezwy. Niemniej odezwa taka ukazała się. Nie może ulegać wątpliwości, że stało się to za sprawą Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej, względnie jego Egzekutywy. Konkretnie zadecydował o tym Stalin, a Manuilski jako przewodniczący Komitetu Wykonawczego decyzję tę zrealizował przy pomocy podległego mu aparatu. Nie nastręczało to specjalnych trudności, gdyż technika centralna KPP znajdowała się za granicą, wszystkie centralne wydawnictwa partyjne tam były drukowane i przesyłane do kraju drogą nielegalną.Wszystkie te ogniwa i kanały partyjne nie przestały funkcjonować, względnie można je było szybko uruchomić przez funkcjonariuszy Komitetu Wykonawczego MK, mimo likwidacji kierownictwa KPP. W taki sam sposób, za podpisem nieistniejącego już Komitetu Centralnego KPP, organa Międzynarodówki Komunistycznej wydały: w marcu 1938 r. list otwarty KC KPP do Rady Naczelnej PPS; [...] 10 kwietnia 1938 r. odezwę KC KPP zatytułowaną: l Maja — święto całej Demokracji; [...] w maju 1938 r. uchwałę KC KPP pt.: Nowe momenty wsytuacjiizadania obozu demokracji; f...]48 Wydanie przez organa wykonawcze Międzynarodówki Komunistycznej kilku dokumentów za podpisem Komitetu Centralnego KPP,w mimo zlikwidowania przez NKWD kierownictwa KPP, dowodzi wprost niepodważalnie, że co najmniej do połowy 1938 r. Stalin nosił się z zamiarem odbudowania kierownictwa centralnego KPP w nowym składzie osobowym. Tryb powoływania nowego kierownictwa partii przez Komitet Wykonawczy Międzynarodówki Komunistycznej był przecież praktykowany również w przeszłości. Tym łatwiej było można zastosować ten tryb w nowej sytuacji, jaka powstała wskutek aresztowań 47 Z dokumentów udostępnionych PZPR w 1988 r. wynika, że formalnie rzecz biorąc uchwała Prezydium KW MK o rozwiązaniu KPP datowana jest 16 sierpnia 1938 r. Decyzja Stalina zapadła wiele miesięcy wcześniej, w listopadzie lub na początku grudnia 1937 r. 48 Opuszczono omówienie treści wyliczanych dokumentów. 48 por. przypis 52 str. 419. i likwidacji dawnych przywódców KPP, jako „agentów piłsudczyzny", „II Oddziału Sztabu Generalnego WP", czy mówiąc ogólnie „wywiadu polskiego". Udowodnienie ich winy nie stanowiło żadnego problemu. W pojęciu kapepowców, czyli „zbolszewizowanej KPP" Stalin, Związek Radziecki zawsze miał rację. Wyłączenie Leńskiego z listy przywódców KPP straconych w 1937 r. mogło być podyktowane zamiarem Stalina wprowadzenia go do nowego kierownictwa KPP, a nawet postawienia go na jej czele. Uznanie go za niewinnego, tj. za „bolszewika", który — mimo swego rodowodu — wyzwolił się całkowicie spod wpływów „luksemburgistowskiego trockizmu" i jako taki nie mógł mieć nic wspólnego z piłsudczykowsko-defensywiacką agenturą w KPP, mogło tylko podbudować zaufanie komunistów do NKWD, utwierdzić ich w przekonaniu, że straceni przywódcy KPP byli rzeczywiście szpiegami. Jestem przekonany, że sam Leński — podobnie jak setki innych komunistów polskich — dałby temu wiarę, gdyby został zwolniony i przywrócony do łask Stalina. Wszystko przemawia za tym, że sam Stalin również nie miał w tej sprawie istotnych wątpliwości. Dopatrując w luksemburgizmie polskiej odmiany trockizmu, w fabrykowanych i dostarczanych mu przez NKWD materiałach obciążających przywódców KPP o działalność agenturalną znajdował jedynie potwierdzenie swojej tezy, że trockizm dawno przestał być opozycyjną frakcją w łonie danej partii, stał się natomiast obcą agenturą służącą interesom imperializmu. Nie można przecież uznać za możliwe, że Stalin kazał wyrżnąć przywódców i aktywistów KPP jak baranów, chociaż był przekonany o ich niewinności. Na tę rzeź złożyło się wiele czynników i okoliczności tworzących w sumie to, co potocznie nazywamy „systemem stalinowskim". Nadużywanie przez organa wykonawcze Międzynarodówki Komunistycznej podpisu Komitetu Centralnego KPP pod różnymi dokumentami partyjnymi świadczy także o tym, że Stalin pragnął utrzymać w szeregach KPP przeświadczenie o normalnej działalności kierownictwa partii, usiłował ukryć zgładzenie jej przywódców przynajmniej do czasu, aż Komitet Wykonawczy Międzynarodówki Komunistycznej powoła nowe kierownictwo partii. Dążenie takie — przy założeniu kontynuacji działalności KPP — byłoby zupełnie logiczne i normalne z punktu widzenia taktyki Stalina oraz interesów Związku Radzieckiego. Toteż w latach 1937-1938, aż do rozwiązania KPP w szeregach partyjnych w kraju nie zdawano sobie zupełnie sprawy z rozmiarów pogromu dokonanego w KPP, w jej kierowniczym aktywie. Wiadomości i domysły o aresztowaniach ukazywały się niekiedy na łamach prasy burżuazyjnej, były jednak stanowczo dementowane w krajowych wydawnictwach partyjnych. W związku z powyższym powstaje pytanie, kiedy i dlaczego Stalin odrzucił myśl o powołaniu nowego kierownictwa KPP i uznał za wskazane jej rozwiązanie? Odpowiedź na to pytanie wiąże się ściśle z oceną ówczesnej sytuacji międzynarodowej. Z dążeniami Stalina do osiągnięcia porozumienia między Związkiem Radzieckim a Niemcami hitlerowskimi oraz z jego założeniem, że porozumienie takie może dojść do skutku przede wszystkim kosztem Polski, włącznie do likwidacji jej niepodległości. Kierując się tymi dążeniami Stalin doszedł do logicznego wniosku, że dla KPP nie może być miejsca w ramach jego polityki i zamierzeń w stosunku do Polski, co więcej —KPP stanowić może tylko zawadę na drodze tej polityki. Dlatego postanowił ją rozwiązać przy pomocy Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej. Likwidacja kierownictwa KPP — mimo upływu niemal całego roku od dokonania tego zbrodniczego aktu — stała się doskonałym uzasadnieniem dla rozwiązania partii, pozwoliła ukryć i zamazać prawdziwe przyczyny i intencje jakimi kierował się Stalin, wydając polecenie jej rozwiązania. [...]50 Zmiana kursu polityki radziekiej, odejście od koncepcji antyhitlerowskiego porozumienia między Związkiem Radzieckim, Francją i Czechosłowacją, podjęcie przez Stalina decyzji o skierowaniu polityki radzieckiej na tory porozumienia z Niemcami hitlerowskimi datuję na pierwsze miesiące 1938 r. Oznaczało to, że aresztowania i likwidacja przywódców KPP odbywały się w okresie, kiedy w polityce zagranicznej Związku Radzieckiego panował jeszcze stary kurs, przy którym — z radzieckiego punktu widzenia — rozwiązanie KPP w ogóle nie mogło wchodzić w rachubę.Nowy kurs polityki zagranicznej Związku Radzieckiego proklamował Stalin na XVIII Zjeździe WKP(b) w marcu 1939 r. jednak decyzję w tej sprawie podjął on daleko wcześniej, chyba na początku 1938 r. Wskazuje na to cytowana już uchwała KC KPP z maja 1938 r., opracowana i wydana —jak była już o tym mowa — przez organa wykonawcze Międzynarodówki Komunistycznej, względnie przez aparat KC WKP(b). Uchwała ta podpisana przez nie istniejący już w tym czasie Komitet Centralny KPP zawiera niemal identyczne tezy i sformułowania, jakie w niespełna rok później znalazły się w referacie Stalina na XVIII Zjeździe WKP(b). [...]" W rzeczywistości —jak wszystko przemawia za tym i co starałem się wykazać — przyczyną rozwiązania KPP było przeświadczenie Stalina o jej nieprzydatności, a nawet szkodliwości dla nowego kursu polityki radzieckiej, obliczonego na zbliżenie z Niemcami hitlerowskimi kosztem zniszczenia Polski, podczas gdy dokonane wcześniej aresztowania i zgła- 50 Opuszczono fragment tekstu relacjonujący ponownie — już uprzednio omówione — uchwały IV plenum KC KPP z. 1936 r. i V plenum z 1936 r. 51 Opuszczono cytowania ze wspomnianego już artykułu z „Czerwonego Sztandaru" oraz kilkustronicowego fragmentu referatu Stalina na XVIII Zjeździe WKP(b) w marcu 1939 r. dzenie większości przywódców KPP wiązały się jak najściślej z krwawą rozprawą Stalina z tzw. opozycją trockistowską i stanowiło niewielki wycinek przeprowadzanej na olbrzymią skalę zbrodniczej czystki w łonie WKP(b) oraz państwowych i wojskowych ogniwach kierowniczych Związku Radzieckiego. Obydwa te akty, tj. aresztowanie i zgładzenie kierowniczego aktywu KPP oraz jej późniejsze rozwiązanie, w istocie rzeczy nie miały z sobą nic wspólnego, mimo że pierwszy został później wykorzystany, jako zasłona dla ukrycia prawdziwych motywów leżących u podstaw aktu drugiego.52 Warto tu wskazać także na inny aspekt tej sprawy. Rozwiązanie KPP oddało komunistom polskim przebywającym w kraju, w więzieniach lub na wolności, ogromną przysługę. Mam tu na myśli to wszystko co towarzyszyło napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę we wrześniu 1939 r., a także okres późniejszy poprzedzający wyprawę wojenną Hitlera na Związek Radziecki. Rozwiązanie partii rozwiązywało komunistom polskim ręce, uwalniało ich od nakazów i dyrektyw Kominternu, jakie w tym czasie obowiązywały międzynarodowy ruch komunistyczny, umożliwiało im zajęcie właściwej, patriotycznej postawy podczas wojny wrześniowej i w latach okupacji. W przypadku gdyby KPP nie została rozwiązana, jej kierownictwo musiałoby stanąć na gruncie paktu Rib-bentrop-Mołotow, popierać wymazanie Polski z mapy Europy, określać W. Brytanię i Francję jako państwa agresywne, odrzucające i po- 52 W 1976 r., kiedy Gomułka pisał swoje rozważania i refleksje na temat rozwiązania KPP, źródła dotyczące tej kwestii były nader ubogie. Biorąc to pod uwagę można podziwiać wnikliwość jego domysłów i hipotez. Obecnie w 1992 r., nasza wiedza źródłowa jest znacznie bogatsza. Poczynając od 1988 r. udostępniono badaczom i opublikowano w ZSRR i w Polsce wiele dokumentów dotyczących rozwiązania KPP. Najważniejsze z tych dokumentów omówiono lub opublikowano w pracy Tragedia Komunistycznej Partii Polskipod redakcją Jaremy Maciszewskiego, Warszawa 1989. W świetle tych dokumentów pewne supozycje Gomułki wymagałyby skorygowania. 1. Propozycja rozwiązania KPP była — zapewne z inspiracji Stalina — rozważana w Kominternie już jesienią 1937 r. 28 listopada Dymitrow przedłożył Stalinowi w tej kwestii formalny wniosek z uzasadnieniem. Stalin 2 grudnia napisał na przewodnim piśmie dekretację aprobującą z komentarzem: decyzję tę należało podjąć dwa lata wcześniej. Jednocześnie jednak zalecił zachowanie decyzji o rozwiązaniu w tajemnicy i nie publikowanie jej. Na początku 1938 r. Komintern przystąpił do realizacji decyzji. Powołano pod kierownictwem Antona Kozinarowa grupę mającą rozwiązywać organizacje KPP, najpierw w Hiszpanii, a następnie (od kwietnia 1938 r.) w kraju. Formalną uchwałę o rozwiązaniu KPP Prezydium KW MK powzięło dopiero 16 sierpnia 1938 r. w trybie obiegowym. Ta wielomiesięczna zwłoka nie była możliwa bez wiedzy i zgody Stalina. Można jedynie przypuszczać, że jej przyczyną były wahania w kwestii sposobu i trybu wznowienia działalności partii pod nowym kierownictwem. 16 sierpnia Sekretariat KW MK powołał również Grupę Inicjatywną (Jan Sobecki, Chil Szraga, Leon Pakin oraz jako przedstawiciel KW MK — Kozinarow) dla rozwiązania KPP (de facto już zakończonego) oraz przygotowania odbudowy partii. W maju i czerwcu 1939, w dwu kolejnych uchwałach Sekretariatu KW MK postanowiono powołać Tymczasowy Ośrodek Kierowniczy KPP z Bolesławem Mołojcem na czele i ustalono tryb odbudowy partii. Rozwiązano równocześ- święcąjące pokój w Europie na rzecz niesprawiedliwej, napastniczej wojny przeciw Niemcom hitlerowskim itd. itp. Trudno wprost wyobrazić sobie taką politykę kierownictwa KPP, a jeszcze trudniej aprobatę i realizację takiej linii przez członków partii, mimo wychowywania ich przez długie lata w duchu żelaznej dyscypliny oraz bezgranicznego zaufania i wierności dla Związku Radzieckiego. Na szczęście, rozwiązanie KPP uwalniało jej członków od ustosunkowywania się do tych dylematów. * * * Chronologicznie wspomnienia moje wybiegły w tym miejscu dość daleko poza lata 1934-35 spędzone w szkole partyjnej w Kraskowie pod Moskwą. Ze szkołą wiążą się one o tyle, o ile wiele podniesionych wyżej problemów, nie wybiegających poza rok 1935, wchodziło do programu nauczania w szkole. Interesowałem się nimi dociekliwie, a mogąc korzystać na miejscu z nieźle wyposażonej biblioteki, studiowałem je głębiej poza obowiązującym materiałem lekcyjnym. Oczywiście, moje poglądy na studiowaną i poruszaną wyżej problematykę były wówczas inne, nie odbiegały zasadniczo od stanowiska zajmowanego w danej sprawie przez wykładowców reprezentujących stanowisko kierownictwa partyjnego, pokrywające się zawsze z aktualną polityką organów nie poprzednią Grupę Inicjatywną. Po napaści Niemiec na Polskę i po zrealizowaniu postanowień układu Ribbentrop-Mołotow działalność TOK KPP zamarła, a wczesną wiosną 1940 r. została formalnie zakończona. Gomułka miał zatem rację przypuszczając, że pakt Ribbentrop-Mołotow ostatecznie przesądził o rezygnacji z utrzymania w jakiejkolwiek formie istnienia KPP. 2. Dokumenty wystawione w 1938 r. pod firmą KC KPP (list do Rady Naczelnej PPS i kilka odezw) nie powstały w organach wykonawczych MK — jak sądził Gomułka — lecz zostały wydane przez nieformalne Tymczasowe Kierownictwo KPP w kraju, wyłonione na przełomie 1937 i 1938 po urwaniu się łączności z ośrodkiem partyjnym w Pradze. W skład tego TK wchodzili: Leon Lipski, Włodzimierz Zawadzki (Aleksandrów), Edward Uzdański, Gitla Helena Gnidowa (Rapaport) i Stanisław Radkiewicz. Autorstwo większości wymienionych dokumentów zostało ustalone przez Józefa Kowalskiego na podstawie relacji żyjących członków TK jeszcze w latach siedemdziesiątych (por. J. Kowalski, Komunistyczna Partia Polski 1935-1938, Warszawa 1975 str. 401-437). Dokumenty te publikowano w „Czerwonym Sztandarze". Ostatni numer ukazał się w czerwcu 1938 r. Nie znajdujemy jednak odpowiedzi na pytanie, dlaczego TK, którego członkowie — z wyjątkiem L. Lipskiego — pozostali bezwzględnie wierni Kominternowi, uznał za możliwe mimo ustania łączności z KC podpisywać uchwały i odezwy w jego imieniu. W atmosferze właściwej dla KPP taka „uzurpacja" wydaje się wręcz niedopuszczalna. Nie można zatem wykluczyć, że zdołano jeszcze przez Pragę lub Paryż uzyskać zgodę na występowanie w imieniu KC oraz ewentualne instrukcje co do treści tych wystąpień. Możliwe też, że TK lub jego poszczególni członkowie utrzymywali kontakt z jakimiś radzieckimi agendami i działali w porozumieniu z nimi. Przemawia za tym fakt, że od jesieni 1939 r. członkowie TK znaleźli się w ZSRR i cieszyli się tam zaufaniem, jedynie Leon Lipski został aresztowany, a później —już w 1943 r. w okupowanej Warszawie — zabity. wykonawczych Międzynarodówki Komunistycznej. Należy tu mieć na uwadze, że w latach 1934-35 w międzynarodowym ruchu komunistycznym następował odwrót od linii generalnej, wywodzącej się z bzdurnej i fałszywej koncepcji tzw. trzeciego okresu, zakończony ostatecznie przejściem na nowe pozycje wytyczone na VII Kongresie Międzynarodówki Komunistycznej. Nowa linia generalna KPP, dostosowana do uchwał Vn Kongresu Międzynarodówki Komunistycznej, przekreślała faktycznie wszystkie nieomal budzące u mnie poprzednio zasadnicze zastrzeżenia, tezy i sformułowania zawarte w programie KPP, który od tego czasu stał się dokumentem martwym, wstydliwie przemilczanym, aż do rozwiązania partii. Pragnę zaznaczyć, że należałem wówczas do gorących wyznawców tej nowej linii politycznej KPP. Problematykę studiowaną na szkole partyjnej rozwjjały i zmieniały ciągle różne wydarzenia zachodzące w latach następnych, a ich ocena znajdowała odbicie w podejmowanych w tym czasie uchwałach naczelnych władz i instancji partyjnych. Omawiane wyżej problemy postanowiłem przeto ująć całościowo — co wymagało odejścia od chronologii wspomnień — oraz ocenić i naświetlić je tak, jak widzę i patrzę na nie dzisiaj. Moje dzisiejsze oceny i poglądy ukształtowały się w ciągłym procesie konfrontacji teorii z praktyką, ideologii z polityką, ideałów i zasad socjalizmu z rzeczywistością życia. Pierwsze zalążki tego procesu krytycznego myślenia zrodziły się u mnie w latach przebywania w Związku Radzieckim na tle bezpośredniego zetknięcia się — choć w stosunkowo wąskim zakresie — z ówczesną rzeczywistością radzieckiego życia. Miały też swoje źródło w wielo-tematycznej lekturze studiowanej w szkole partyjnej. Ale dopiero ciosy, które spadły na przywódców i działaczy KPP w latach 1937-38 i rozwiązanie partii — wieści te dotarły do mnie podczas przebywania w więzieniu — oraz to wszystko, co zaszło we wrześniu 1939 r., stało się bodźcem do rewizji wielu moich poprzednich pojęć, otwarło drogę do kształtowania się kategorii krytycznych w moim poprzednim rozumowaniu, zwłaszcza gdy chodziło o różne aspekty i aprobatę polityki Związku Radzieckiego i jego partii — WKP(b). Ten zapoczątkowany wówczas proces rozwijał się i towarzyszył całej mojej późniejszej działalności politycznej. VII. Zbliża się wojna 1. Ostatnie miesiące pobytu w ZSRR W 1935 r. po sierpniowej przerwie wakacyjnej, którą wkorzystałem na leczenie sanatoryjne w Eupatorii na Krymie — moi współtowarzysze szkolni odbyli w tym czasie grupową ekskursję do Magnitogors-ka, zwiedzając tamtejsze zakłady metalurgiczne — cykl szkolenia partyjnego dobiegał końca. Ostatnie tygodnie nauczania przeznaczono głównie na zapoznanie słuchaczy z nową orientacją taktyczną partii wypływającą z postanowień VII Kongresu Międzynarodówki Komunistycznej. Referat Dymitrowa i uchwały tego kongresu stanowiące podstawowy materiał szkoleniowy, przewracały do góry nogami całą poprzednią politykę partii z tzw. trzeciego okresu. W taktyce partii miejsce „socjalfaszyzmu" miał zająć teraz Jednolity front od góry do dołu", jako podstawa systematycznej i ścisłej współpracy z PPS na każdym odcinku i we wszystkich dziedzinach działalności KPP. We wczorajszych „socjalfaszystach" spod znaku PPS, Bundu i innych organizacji socjalistycznych KPP miała widzieć teraz partnerów do dyskusji nad wysuniętą przez VII Kongres platformą jednej, rewolucyjnej partii proletariatu, miała wśród nich platformę tę popularyzować i na tej drodze przygotowywać utworzenie takiej partii. Wszystkie wysiłki partii miały się koncentrować wokół zorganizowania ludowego frontu antyfaszystowskiego, obejmującego wszystkie ugrupowania demokratyczne, którego naczelnym zadaniem miało być obalenie rządu sanacyjnego i powołanie rządu antyfaszystowskiego. W szkole zapoznawano nas z wysuwanym przez kierownictwo partii programem działania frontu ludowego i rządu antyfaszystowskiego. W kilka tygodni później program ten został ostatecznie sformułowany w uchwale KC KPP z listopada 1936 r. nakreślającej zadania partii w świetle postanowień VII Kongresu. Udzielane nam przed powrotem do kraju instrukcje w sprawie walki o front ludowy i rząd antyfaszystowski pokrywały się całkowicie z tą uchwałą KC, głoszącą że: ...W milionowych masach powstaje głębokie przeświadczenie, że wspólnymi siłami frontu ludowego można nie tylko wydrzeć rządowi ustępstwa, ale i obalić sanacyjny reżym faszystowski. Chcąc skupić we froncie ludowym wszystkie antyfaszystowskie i demokratyczne organizacje, komuniści wysuwają taki program walki, który odpowiada potrzebom i nastrojom najszerszych mas robotników, chłopów, pracującej inteligencji, rzemieślników, drobnych kupców... W chwili obecnej taktyka komunistów powinna być następująca: Wysuwać takie żądania, których wywalczenie przyniosłoby natychmiastową ulgę masom ludowym... do takich żądań należą: — w dziedzinie ekonomicznej, rozszerzenia moratorium na wszystkie długi i procenty, umożenie zaległości i wstrzymanie egzekucji podatkowych dla mas pracujących, obniżenie cen monopolowych i kartelowych, pomoc w gotówce i w naturze dla pozbawionych zarobków, zamiast pańszczyzny szarwarkowej —płatne roboty publiczne, obniżka komornego o 50%, sześciogodzinny dzień roboczy bez obniżki płac, całkowite przywrócenie ubezpieczeń społecznych, podwyżka płac w związku z drożyzną i rzeczywiste zwalczanie drożyzny, przerzucenie ciężarów przytłaczających masy ludowe na magnatów kapitału i oLszar-nictwa, opodatkowanie wysokich zysków, dywidend, tantiem i poborów dygnitarzy państwowych; — w dziedzinie politycznej — amnestia wszystkich więźniów i emigrantów politycznych, zniesienie Berezy Kartuskiej, natychmiastowe rozwiązanie Sejmu i Senatu mianowańców, rozpisanie wyborów do Sejmu, Senatu i samorządów na podstawie pięcioprzymiotnikowego prawa głosowania, zniesienie cenzury, wolność słowa, prasy, zebrań, stowarzyszeń, legalizacja partii komunistycznej, nauczanie powszechne w języku ojczystym na koszt państwa, — w dziedzinie polityki zagranicznej — natychmiastowe zerwanie sojuszu wojennego z hitlerowskimi Niemcami, zawarcie paktu bezpieczeństwa z ZSRR, Francją i Czechosłowacją co umożliwiłoby bezzwłoczne obniżenie rujnującego kraj budżetu wojennego. W dalszym ciągu KC KPP zapewnia, że: Każdy rząd antyfaszystowski, który by zrealizował ten elementarny program demokratyczny, otrzymałby pod tym względem poparcie partii i organizacji idących pod hasłami „ wolności, pracy i pokoju", w tej liczbie również KPP.1 Ta typowa, tania, demagogiczna „agitka" kierownictwa KPP, zniekształcająca ponadto politykę zagraniczną rządu sanacyjnego, nie mogła stać się platformą frontu ludowego w Polsce, nie została i nie mogła zostać poważnie potraktowana przez partie i ugrupowania polityczne, 1 KPP..., op. cit. str. 531-533. które KPP zapraszała do współpracy w ramach wspólnego, antyfaszystowskiego frontu ludowego. Burzyła ona jedynie to wszystko, co przed niedawnym czasem partia mówiła o Centrolewic, o brzeskim procesie jego przywódców itp., a tym samym burzyła mur izolacji, jakim oddzieliła się sama od swoich potencjalnych sojuszników. Do utworzenia frontu ludowego z udziałem KPP nigdy jednak nie doszło. Antysanacyjny front ludowy w postaci Centrolewu, grupującego sześć partii zwalczających rządy sanacji, powstał daleko wcześniej, bo w 1929 r., ale KPP zwalczała zajadle Centrolew, jako twór faszystowski. Nowa taktyka partii, zastosowana po VII Kongresie Międzynarodówki Komunistycznej, nawet w przypadku nawiązania współpracy między KPP a partiami antysanacyjnej lewicy demokratycznej, w istocie rzeczy nie zmieniłaby istniejącego wówczas układu sił w Polsce. Po prostu KPP była zbyt słabą partią, by mogła odegrać poważniejszą rolę w życiu politycznym kraju. Niemniej radykalny zwrot dokonany w taktyce partii, przyjęcie orientacji na współpracę z partiami demokratycznymi w ramach frontu ludowego, stanięcie na gruncie jednolitego frontu klasy robotniczej, zlikwidowanie Lewicy Związkowej jako samodzielnej, wyodrębnionej organizacji i doprowadzenie do jedności klasowych związków zawodowych, a przede wszystkim wysuwanie na czoło niebezpieczeństwa zagrażającego Polsce ze strony Niemiec hitlerowskich i pobudzenie na tym tle w szeregach partii ducha patriotyzmu — niezależnie od intencji, jakie przyświecały w tej sprawie kierownictwu KPP i jego mocodawcom — wszystko to miało dla komunistów polskich olbrzymie znaczenie, odegrało w dalszej pracy i walce, również po rozwiązaniu KPP, a szczególnie po najeździe hitlerowskim na Polskę i jej okupacji, niezmiernie pozytywną rolę. Patriotyczna postawa, jaką zajęli przebywający w więzieniach i na wolności komuniści polscy w 1939 r., przed i po napaści Niemiec na Polskę oraz podczas okupacji, łączyła ich z całym narodem. A przecież w ogromnej mierze przyczyniła się do tego zapoczątkowana w 1935 r. nowa orientacja taktyczna KPP. Można zatem powiedzieć, że chociaż podstawowe cele, do których zmierzała KPP na drodze tej nowej orientacji taktycznej, nie zostały osiągnięte, to jednak ta nowa linia taktyczna partii, w biegu dalszych wydarzeń dziejowych, oddała komunistom polskim ogromną przysługę. Oczywiście, studiując w szkole partyjnej materiały Vn Kongresu Międzynarodówki Komunistycznej pod kątem realizacji zawartych w nich wskazań w warunkach polskich, nikt z nas nie mógł przewidzieć rozwoju wydarzeń, perspektywicznego znaczenia nowej orientacji taktycznej partii. Cała nasza uwaga oraz tematyka wykładów skupiała się na aktualnej sytuacji w kraju, na problemie, jak organizować antyfaszystowski front ludowy i jednolity front klasy robotniczej, jak wcielać w życie stojące przed nami zadania, nakreślane przez kierownictwo partii. Mieliśmy, jako, partia zmieniać gruntownie metody pracy, wytrzebić z jej działalności wszelkie formy i pozostałości sekciarstwa, wzmacniać bojową postawę, inicjatywę, aktywność i samodzielność polityczną organizacji partyjnych, wykorzystywać wszelkie możliwości pracy w organizacjach masowych, nawiązywać bezpośrednie kontakty z działaczami robotniczymi i chłopskimi, przekonywać i zdobywać do współpracy z naszą partią, do wspólnego organizowania walki mas pracujących o realizację antyfaszystowskiego frontu ludowego. Nakreślanie zadań dla nas, dla całej partii, nie nastręczało najmniejszych trudności. Rzecz jednak w tym, że w warunkach rzeczywistości politycznej istniejącej w kraju oraz przy ówczesnym stanie ilościowym i jakościowym naszych organizacji partyjnych, zadania te odbijały raczej życzenia partii niż realne możliwości ich realizacji. Największą przeszkodą do utworzenia szerokiego frontu ludowego było wybijane na czoło i ciągle podkreślane przez kierownictwo KPP dążenie do utworzenia Polskiej Republiki Rad i ustanowienia dyktatury proletariatu. Wprawdzie hasła te nie figurowały w głoszonym przez partię programie frontu ludowego — w zasadzie nie był to program socjalistyczny, a tylko, jak utrzymywano w uchwale KC KPP „elementarny program demokratyczny" — lecz kierownictwo partii bynajmniej nie skrywało tego, że w myśl jego koncepcji antyfaszystowski front ludowy ma być jedynie etapem na drodze do dyktatury proletariatu, do Polskiej Republiki Rad. Nic przeto dziwnego, że propozycje KPP składane władzom naczelnym PPS i Stronnictwa Ludowego w sprawie frontu ludowego nie znajdowały pozytywnego oddźwięku nie tylko w kierownictwie tych partii, lecz także w szerokich masach pozostających pod ich wpływami. Nowa orientacja taktyczna KPP zmierzająca do stałego rozwijania współpracy z PPS w ramach jednolitego frontu klasy robotniczej zakładała, że w perspektywie — po zerwaniu przez PPS z re-formizmem i polityką ugody z burżuazją, co miało nastąpić w rezultacie jednolitofrontowej współpracy z komunistami — zaistnieją warunki do utworzenia jednej rewolucyjnej partii proletariatu, opartej na zasadach marksizmu-leninizmu. W założenich była to jednak perspektywa odległa, wobec czego problemu tego nie omawialiśmy bardziej konkretnie. Inaczej miała się sprawa z Komunistycznym Związkiem Młodzieży Polski. Kierując się wytycznymi VII Kongresu MK i dyrektywami KPP, w szkole partyjnej postawiono przed nami, że jednym z czołowych, bieżących zadań partii jest doprowadzenie do zjednoczenia KZMP z socjalistycznymi organizacjami młodzieży. W uchwale KC KPP z listopada 1935 dotyczącej tej sprawy czytamy: Akcja zjednoczeniowa wśród młodzieży robotniczej powinna iść w parze z jak największym zbliżeniem i współdziałaniem z wiciowymi organizacjami młodzieży chłopskiej. KZMP powinien również przezwyciężyć dotychczasowe oderwanie odsetek tysięcy młodzieży urabianych przez organizacje faszystowskie, nacjonalistyczne, klerykalne...2 Żeby ten koncert życzeń brzmiał jeszcze bardziej uroczyście, KC KPP nie zapomniała powiedzieć w swojej uchwale, że przekształcony w organizację nowego typu KZMP „wychowuje młodzież w duchu walki klasowej, solidarności międzynarodowej i marksizmu-leninizmu". Wszystko bowiem, co uchwała ta głosiła, w konfrontacji z realiami w kraju stanowiło czystą abstrakcję, było pozbawione wszelkich podstaw, zarówno jeśli chodziło o możliwości nikłego liczebnie i przesiąkniętego sekciarstwem KZMP, jak też biorąc pod uwagę polityczne ustosunkowanie się innych organizacji młodzieżowych do KZMP. Chyba żaden ze słuchaczy szkoły partyjnej nie miał złudzeń co do tego, że stawiana przed nami koncepcja zjednoczenia KZMP z młodzieżowymi organizacjami socjalistycznymi, w pierwszym rzędzie z pozostającą pod wpływami PPS Organizacją Młodzieży Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego (OMTUR) oraz utworzenia odpowiednika frontu ludowego w postaci jednolitego frontu młodego pokolenia obejmującego młodzież antyfaszystowską — że taka koncepcja nosi znamiona realności. Nikt jednak nie mógł się zdobyć na odwagę, by wystąpić z nurtującymi go wątpliwościami, jak w ogóle kwestionować jakiekolwiek dyrektywy nadchodzące z góry. Toteż zdziwiłem się bardzo, gdy w drodze powrotnej do kraju usłyszałem od towarzyszącego mi absolwenta szkoły „młodzieżowca", że bardzo go cieszy nowa polityka partii na odcinku młodzieżowym, zmierzająca do zjednoczenia KZMP i OMTUR w jedną organizację. Dlaczego — zapytałem — czy przypuszczasz, że można to będzie łatwo osiągnąć? Nie, nie o to chodzi — odpowiedział. W tej sprawie jestem zainteresowany osobiście. Mam dziewczynę, która jest członkiem OM-TUR-u. Poprzednio przed wyjazdem na szkołę skrywałem to przed partią, teraz nic nie stoi na przeszkodzie bym mógł — po powrocie do kraju — spotykać się z nią otwarcie, bez obaw przed towarzyszami, a może nawet się pobierzemy. Jak zatem widzimy, nowa orientacja taktyczna partii obliczona na zjednoczenie socjalistycznych organizacji młodzieżowych z KZMP miała także szczególne, swoiste aspekty i bynajmniej nie była zupełnie bezpłodna. Jednak poza tym szczególnym przypadkiem nie jest mi wiadomo, by choćby częściowo, na wąskich odcinkach taktyka ta przyniosła jakieś skromne owoce w stosunku do skali zamierzeń tamże, str. 539-541. nakreślonych w uchwale KC KPP. Koncepcja przekształcenia KZMP w organizację nowego typu, przewodzącą młodemu pokoleniu — jak wiele innych wskazań, czy postanowień kierownictwa partii — w praktyce życia okazała się pustą, papierową uchwałą. Jednakże jej pozytywną stroną było uderzenie w sekciarskie zasklepienie cechujące KZMP, była próba otwarcia przed tą organizacją nowych, choć mglistych perspektyw. Nie mogło to pozostawać bez wpływu na dalszą działalność KZMP, na przeobrażenie postawy jej członków, na ułatwianie KZMP docierania do innych organizacji młodzieżowych. W ostatnich tygodniach przed zakończeniem turnusu szkolnego cała nasza grupa przeszła przeszkolenie wojskowe w zakresie posługiwania się bronią palną. Wówczas to zetknąłem się po raz pierwszy z Karolem Świerczewskim, późniejszym organizatorem i dowódcą n Armii Wojska Polskiego, członkiem KC PPR oraz wiceministrem obrony narodowej, który w marcu 1947 r. zginął pod Baligrodem od kuł ukraińskich nacjonalistów z Ukraińskiej Powstańczej Armii. Świerczewski był bowiem wtedy instruktorem szkoleniowym naszej grupy, oddelegowany do tych zajęć jako Polak i zarazem oficer Sztabu Generalnego Armii Czerwonej. Szkolenie wojskowe odbywało się zarówno w Kraskowie, w budynku szkoły partyjnej, jak i na znajdującym się w pobliżu poligonie wojskowym, wyposażonym w tarcze strzelnicze oraz schrony do ukrywania się podczas ćwiczeń w rzucaniu granatami. Na miejscu, w szkole, Świerczewski prowadził wykłady w przedmiocie posługiwania się krótką bronią palną, karabinami, lekkimi i ciężkimi karabinami maszynowymi oraz granatami zaczepnymi i obronnymi. W czasie lekcji uczył nas rozbierać i składać — za pomocą śrubokrętów — poszczególne rodzaje tej broni, ich konserwacji itp. Ćwiczenia na poligonie (dwu- lub trzykrotne) w strzelaniu do celu z pistoletów i karabinów, przy użyciu ostrej amunicji, zamykały kurs przeszkolenia naszej grupy. W strzelaniu miałem dość mierne wyniki, dobrze natomiast rzucałem granatami. Lepiej niż ja strzelali dwaj inni kursanci, którzy —jak wszystko na to wskazywało — służyli przedtem w wojsku. Żeńska część naszej grupy osiągała na ogół wynik zerowy — niemal wszystkie kobiety strzelały „Panu Bogu w okno". Przy rzucie granatem Świerczewski wkładał granat do ręki kursantki, nakazując jej naciskać mocno na łyżkę rączki, po czym kazał rzucać granat możliwie jak najdalej i natychmiast pociągał ją do głębokiego przysiadu w okopie ochronnym, z którego każdy z nas dokonywał'rzutu. Przytaczam te szczegóły, gdyż wskazują one, że ten kurs szkoleniowy pozwalał jedynie zapoznać się z niektórymi rodzajami broni, nie mógł jednak uczynić z kursantów żołnierzy, względnie podnieść ich kwalifikacji wojskowych. Wielkim wydarzeniem dla całej naszej szkoły było zobaczenie z bliska, tj. z odległości kilkunastu metrów, osoby Stalina. Miało to miejsce jesienią 1935 r., bezpośrednio po zakończeniu budowy pierwszego odcinka metra moskiewskiego, które na dniach miało być oddane do publicznej eksploatacji. Przedtem — za odpowiednim zezwoleniem — udostępniono zwiedzenie metra różnym zespołom pracowniczym, grupom fabrycznym, wycieczkom itp. Również nasza szkoła otrzymała zezwolenie na przejazd całą trasą metra i na zwiedzanie jego stacji w towarzystwie przydzielonego nam przewodnika. Kiedy grupa nasza wysiadła z wagonu na jednej ze stacji i podziwiała jej piękny, marmurowy wystrój, nadjechał i zatrzymał się na tej stacji pociąg, z którego wyszła na peron liczna gromada cywilnych i wojskowych osobników, a w ślad za nimi zjawił się na peronie Stalin w towarzystwie kilku umundurowanych ludzi. Stalin był także w mundurze wojskowym, miał na sobie długi szary szynel zapięty pod szyję. Ochrona, która pierwsza wysiadła z pociągu, cofnęła nieco naszą grupę i odwrócona do nas twarzami zagrodziła nam dostęp do Stalina. Nie pamiętam, kto pierwszy z naszej grupy od razu go rozpoznał i zawołał: Da zdrastwujet towarzysz Stalin (Niech żyje towarzysz Stalin). Jednocześnie wszyscy podjęliśmy oklaski. Bijąc zapalczywie w dłonie, grupa nasza stała w miejscu. Stalin zaś po opuszczeniu wagonu, początkowo jakby zamierzał udać się w naszym kierunku, lecz usłyszawszy to powitanie, nie reagując na nie żadnym gestem, zawrócił w przeciwną stronę, przeszedł wolnym kroczkiem po peronie paręnaście metrów, rozejrzał się po stacji, po czym w asyście oficerów wsiadł do innego wagonu. W ślad za tym ulokowała się jego ochrona i pociąg odjechał. My zaś — zaprzestawszy klaskania, po odwróceniu się Stalina od nas—pochłanialiśmy wzrokiem całą jego niewysoką postać, śledziliśmy z przejęciem każdy jego ruch. Dla każdego z nas osobiste zobaczenie Stalina było wielkim przeżyciem. Pod wieczór, po powrocie do Kras-kowa, dzieliśmy się wzajemnie wrażeniami i spostrzeżeniami z tego przypadkowego zetknięcia się z człowiekiem, który później tak okrutnie rozprawił się z darzącą go bezgranicznym zaufaniem i uwielbieniem partią komunistów przedwrześniowej Polski. Poczynając od września lub w początkach października 1935 r. grono uczestników szkoły partyjnej zaczęło się przerzedzać. Co parę dni znikał ktoś ze szkolnej willi w Kraskowie, wyjeżdżał nie wiadomo kiedy, bez pożegnania ze swoimi współtowarzyszami. Wszyscyśmy wiedzieli, że turnus szkoleniowy dobiega końca, jego elewi wracają do kraju, i względy konspiracji wymagają, aby o nic nie pytać, nie interesować się tymi sprawami. Pozostałych o opuszczeniu szkoły przez któregoś z jej wychowanków informował jedynie fakt jego nieobecności. Dokąd wyjechał, tego żaden z absolwentów szkoły nie wiedział ani nie dociekał. Zanim przyszła kolej na mój wyjazd do kraju, na podstawie orzeczenia komisji lekarskiej zostałem umieszczony w szpitalu w celu usunięcia żylaków, które wystąpiły na mojej prawej nodze jeszcze w czasie przebywania w więzieniu łódzkim i nasilały się stopniowo w następnych latach. Przyczyną tego schorzenia było systematyczne obciążanie prawej nogi ponadnormatywnymi funkcjami, wskutek niesprawności i poważnego niedowładu lewej nogi. Jak już wspominałem, w więzieniu łódzkim — zanim otrzymałem odpowiednią protezę i obuwie ortopedyczne — zwisająca stopa uniemożliwiała mi normalne posługiwanie się lewą nogą i często wyłączałem ją z procesu chodzenia, skacząc na prawej, zdrowej nodze. Za pomocą protezy i obuwia ortopedycznego mogłem już chodzić niemal normalnie, jednakże zawsze, również po podleczeniu nogi i odrzuceniu protezy, przy utrzymywaniu pozycji stojącej opierałem się głównie na prawej nodze. To właśnie spowodowało wystąpienie żylaków, poczynając od pachwiny, aż do stopy prawej nogi. Zabieg chirurgiczny był więc konieczny. W szpitalu umieszczono mnie w pojedynczym pokoju, przeprowadzono wszystkie niezbędne badania i analizy, po czym wkrótce znalazłem się na stole operacyjnym. Zabieg chirurgiczny trwał blisko dwie godziny. Przeprowadził go doskonały chirurg profesor Ginsburg przy udziale swego asystenta. Stosując miejscowe znieczulenie, dokonał on kilku cięć różnych długości na wewnętrznej stronie nogi i na łydce. Podczas zabiegu, oddzielony zasłoną od chirurgów, miałem stale przed oczami pielęgniarkę, ładną, młodą dziewczynę, która — trzymając swoje palce na tętnie mojej ręki — bez przerwy zabawiała mnie rozmową o charakterze prywatnym, towarzyskim, usiłując tą banalną konwersacją odwrócić moją uwagę od zabiegu chirurgicznego. Pragnę tu stwierdzić, że metoda ta — w stosunku do mnie — okazała się dosyć skuteczna. Rozmowa z pielęgniarką działała kojąco na mój system nerwowy, wprowadzała mnie w lepszy, spokojniejszy nastrój, a nawet, gdy zabieg stawał się dokuczliwy i bolesny wskutek zaniku działania środków znieczulających, starałem się tego nie okazywać, po prostu wstydziłem się uchodzić w jej oczach za kwękającego, nie wytrzymałego na ból osobnika. Ze szpitala wróciłem ponownie do budynku szkolnego w Kraskowie, gdzie zastałem jeszcze jednego z kolegów szkolnych — wspomnianego już „młodzieżowca". W okresie, kiedy znajdowałem się w szpitalu — a trwało to około dwóch tygodni — pozostali wychowankowie szkoły już ją opuścili, by wyjechać do kraju. Zamieszkaliśmy wspólnie w jednym pokoju w oczekiwaniu, który z nas wyjedzie pierwszy. „Młodzieżowiec" uważał, że teraz kolej na niego. Podzielałem jego przypuszczenie, gdyż po zabiegu chirurgicznym i po opuszczeniu szpitala musiałem przejść przez okres rekonwalescencji, pozostając pod opieką pielęgniarki, wchodzącej w skład personelu administracyjnego szkoły. Ona też przez pewien czas, aż do pełnego zabliźnienia ran, zmieniała bandaże na mojej nodze. Okazało się jednak, że odnośnie wyjazdu do kraju myliliśmy się obydwaj. Po prostu wyjechaliśmy razem, we dwójkę. 2. Przez zieloną granicę do Polski w Chyba w pierwszej połowie listopada 1935 r. wezwano nas do sekcji polskiej Kominternu, dokąd udaliśmy się w towarzystwie kierownika naszej szkoły „Kostka" Graesera. Odprawa była bardzo krótka. Wspominany już poprzednio Borowski zakomunikował nam, że nasza droga do kraju prowadzić będzie przez zieloną granicę. Najpierw pojedziemy do Mińrka, a tam wskażą nam dalszą marszrutę. Nasza odzież i bielizna, zdeponowana u Borowskiego po przyjeździe z Polski do Moskwy została nam teraz zwrócona. Przy powrocie do kraju, zwłaszcza przez zieloną granicę, surowo przestrzegano zasady, żeby nie mieć na sobie czy przy sobie niczego, co wyprodukowano w Związku Radzieckim. W naszym przypadku nie wolno było zabierać ze sobą żadnych zapasowych rzeczy, na przykład bielizny, skarpetek czy innych przedmiotów osobistego użytku, nawet gdy znajdowały się one w depozycie. Przez zieloną granicę należało przechodzić w normalnym dla danej pory roku odzieniu. Musiałem przeto pozostawić niektóre rzeczy przywiezione z kraju wraz z moją skórzaną teczką, tym nieodłącznym rekwizytem moich podróży. W depozycie nie mogłem jednak złożyć obuwia, w którym przyjechałem z kraju, gdyż było to niezbędne wówczas dla mnie obuwie ortopedyczne. Później używałem obuwia produkcji radzieckiej i takie też miałem na nogach. Nie miałem także w depozycie jesionki, a w letnim płaszczu nie mogłem w tej porze roku wracać do kraju. Trudnościom tym zaradził Borowski, w swoim magazynie odzieżowym znalazł dla mnie odpowiednie używane buty, o sznurowanej cholewce, nadające się doskonale do oczekującego mnie marszu. Wyekwipował mnie także w niezłą jesionkę, wzbogacając swój magazyn moim letnim płaszczem, w którym przyjechałem do Moskwy. Towarzyszący mi „młodzieżowiec" nie miał żadnych kłopotów odzieżowych. Mógł wracać w tym, co złożył w depozycie. Słowem, w sekcji polskiej zostaliśmy obydwaj zaopatrzeni od stóp do głów w przyodziewek pochodzenia krajowego. Każdy z nas otrzymał od Borowskiego niewielką kwotę złotych polskich na pokrycie kosztów podróży do Warszawy po przedostaniu się do Polski, wręczył nam także nasze autentyczne dowody osobiste, bilety kolejowe na przejazd w wagonie sypialnym z Moskwy do Mińska, po czym w asyście przydzielonego nam przewodnika wyjechaliśmy do Mińska. Asysta ta była konieczna, gdyż nie mieliśmy żadnych radzieckich dowodów tożsamości, a ponadto osobnik ów — prawdopodobnie pracownik NKWD — miał zadanie ulokowania nas w Mińsku i skontaktowania z ludźmi, którzy mieli nas dostawić na pogranicze. Przypuszczam jednak, że przerzutem ludzi ze Związku Radzieckiego do Polski zajmowała się specjalna komórka i chyba nasz przewodnik również do niej należał. Kiedy bowiem po całonocnej podróży przybyliśmy rano do Mińska, przed dworcem oczekiwał już na nas samochód. Mniej więcej po półgodzinnej jeździe znaleźliśmy się w jakimś zabudowaniu typu podmiejskiej „daczy", gdzie spędziliśmy kilka godzin w przeznaczonym dla nas pokoju. Funkcję gospodyni domu spełniała starsza kobieta, która podała nam śniadanie, a później obiad. Po śniadaniu przewodnik nasz odjechał zapowiadając, że w godzinach popołudniowych inny towarzysz zabierze nas w dalszą podróż. W linii prostej Mińsk był oddalony około 40 kilometrów od przedwojennej granicy Polski. Jednakże na pogranicze Polski, do wojskowej przygranicznej placówki radzieckiej, dokąd dostarczył nas z „daczy" nowy przewodnik, jechaliśmy samochodem chyba nie mniej niż cztery godziny. Drogi, po których jechaliśmy, były przeważnie kiepskie, odcinkami wyboiste i nie utwardzone, jednak ich nawierzchnię polepszały nieco występujące już wtedy dość silne przymrozki. Przydrożne pola były już białe, pokrywała je warstwa śniegu. Przejeżdżaliśmy przez zapadłe wsie białoruskie, nieraz obok walących się ze starości, krytych słomą chat o maleńkich okienkach. Na takich drogach kierowca nie mógł rozwyać normalnej szybkości, samochód musiał jechać wolniej, przypuszczam przeto, że trasa, którą przebyliśmy, liczyła 150-200 kilometrów. Na radziecką przygraniczną placówkę wojskową przybyliśmy w późnych godzinach wieczornych. Znajdowała się ona w lesie, jej załoga kwaterowała na miejscu. W zabudowaniach placówki mieściła się także kuchnia i stołówka, w której mogło zajmować miejsca jednocześnie kilkanaście osób. Komendant placówki, sympatyczny oficer liczący około 40 lat, przyjął nas życzliwie, polecił, byśmy skontrolowali dokładnie własne kieszenie, czy nie ma w nich jakiegoś skrawka gazety rosyjskiej, monet lub banknotów radzieckich itp. Po stwierdzeniu, że nasze zegarki wskazywały jeszcze czas obowiązujący w Związku Radzieckim, nakazał nam przesunąć ich wskazówki o dwie godziny, dostosować je do czasu obowiązującego w Polsce. Zaprosił nas także na kolację do stołówki. Spożyliśmy ją razem z kilkoma młodymi żołnierzami o ostrzyżonych głowach, którzy prawdopodobnie o tej porze powrócili ze swoich posterunków służbowych, które objęli przed spożyciem kolacji. Otrzymaliśmy takie same porcje, jak siedzący na ławach, przy dużym stole, żołnierze. Być może, że tylko ze względu na naszą obecność wszystkich, kto zasiadł do kolacji, 1j. nas i żołnierzy, obsługiwała kobieta, jeśli praktyki tej nie stosowano normalnie na tej placówce. Niedługo przed wymarszem komendant placówki zapoznał nas z osobnikiem mającym nas przeprowadzić przez.granicę i ulokować po stronie polskiej. Był to rosły, młody człowiek, szczupły, lecz muskular-nie zbudowany, władający dobrze zarówno językiem polskim, jak i rosyjskim. Nie wiem, po której stronie granicy zamieszkiwał, choć skłonny jestem sądzić, że był on mieszkańcem Polski. Otrzymaliśmy od niego proste i zwięzłe instrukcje. W drodze — mówił — nie wolno nam rozmawiać, on pójdzie przodem, a my za nim „gęsiego", przy czym ślady naszych kroków powinny się pokrywać ze śladami pozostawionymi przez niego, jeśli on przykucnie lub położy się na ziemi, bez słowa mamy zrobić to samo. Na zapytanie odpowiedział, że przeprawa na polską stronę do miejsca, gdzie zostaniemy ulokowani potrwa około dwóch godzin. Przed północą wyruszyliśmy w drogę. Od placówki radzieckiej do linii granicznej szliśmy leśną, zaśnieżoną ścieżyną około 15-20 minut. Nasz przewodnik stawiał długie kroki, miał bowiem długie nogi, za nim kroczył „młodzieżowiec", ja byłem trzeci, za mną zaś, aż do granicy, szedł „starszyna" radzieckiej straży granicznej, ciągnąc za sobą dużą gałąź w celu zatarcia śladu tego przemarszu. Nie wiem, dlaczego to czynił, widocznie miał taki prikaz (rozkaz). Przekonałem się już wówczas, że zalecenie przewodnika, by ślady naszych kroków pokrywały się z jego śladami, jest po prostu niewykonalne. Jego kroki były większe niż nasze, nadto szedł on dość szybko, a pokryta śniegiem ziemia była pełna różnych niespodzianek w postaci wybojów, dołków, garbów, wystających korzeni itp., było więc rzeczą niemożliwą, żeby ślady pozostawione na śniegu przez całą naszą trójkę pokrywały się w pełni i wyglądały jak ślady kroków jednego człowieka. Toteż idąc „gęsiego", po obu stronach granicy, nie zważaliśmy zbytnio na maskowanie śladów naszych kroków. Przy linii granicznej, nie wyróżniającej się w lesistym terenie żadnym dostrzegalnym dla nas oznakowaniem, przewodnik zatrzymał się i powiedział, że za chwilę przejdziemy przez granicę. Towarzyszący nam strażnik radziecki uścisnął milcząco nasze dłonie na pożegnanie, po czym ruszyliśmy dalej, krocząc po spadzistym, a w dole nie zalesionym, bardzo sfałdowanym terenie, który prawdopodobnie w ciepłej porze roku był bagnisty. Przez kilkanaście metrów szliśmy bowiem jak po skibach ściągniętych mrozem. Być może, że właśnie w tym miejscu biegła linia graniczna. W pewnym momencie zawadziłem nogą o taką sfałdowaną, zamarzniętą skibę i upadłem. Ani przewodnik, ani mój współtowarzysz podróży nie zauważyli tego, szedłem bowiem za nimi. Podniosłem się szybko, nadrobiłem kilkukrokowy dystans spowodowany wypadkiem, sfałdowany teren mieliśmy już za sobą, wydobyliśmy się z tej kotliny i znowu znaleźliśmy się w lesie. Od punktu, w którym pozostawiliśmy strażnika radzieckiego przebyliśmy chyba nie więcej niż 150 metrów. Teraz przewodnik posuwał się naprzód ostrożnie, powoli kroczył cicho jak kot i w pewnym momencie położył się brzuchem na ziemi. W ślad za nim uczyniliśmy to samo. Po chwili, leżąc na śniegu przesunął się ku nam i poinformował nas szeptem, że niedaleko od tego miejsca przecina las droga, patrolowana przez polską straż graniczną, wobec czego musimy tu leżeć i czekać, aż drogą tą przejdzie patrol. Nie mam pojęcia, jak zdołał on to ustalić. Z miejsca, w którym leżeliśmy, nie dostrzegaliśmy żadnej drogi, noc była ciemna, zalesiony teren rozjaśniała nieco tylko biel śnieżna — warstwa śniegu na szczęście nie była gruba — w nocnej ciszy nie słyszeliśmy jakichkolwiek odgłosów kroków, względnie innych przejawów kontrolowania terenu. Po upływie 10-15 minut przewodnik, obdarzony widocznie doskonałym słuchem, szepnął nam: „Przeszli, pójdziemy dalej, stawiajcie nogi w moje ślady". Podniósł się i cicho, ostrożnie, rzec można cały zamieniony w słuch, zmierzał do położonej nie opodal drogi leśnej, przeciął ją pod kątem prostym i znaleźliśmy się w lesie po jej drugiej stronie. Idąc krok w krok, jeden za drugim, usiłowałem — szczególnie przed i po przekroczeniu drogi — stawiać swoje stopy w ślady „młodzieżowca", on zaś w ślady przewodnika. Trudno powiedzieć, na ile to się nam udało. Z pewnością jednak, jeśli ktoś zwróciłby uwagę na te ślady, z łatwością mógłby rozpoznać, że w miejscu tym przechodził nie tylko jeden człowiek. Mając za sobą najbardziej niebezpieczny odcinek trasy, przewodnik znowu uruchomił na pełną skalę swoje długie nogi, my zaś nie zważając już na jego ślady wytężyliśmy siły, by za nim nadążyć. Wyszliśmy wreszcie na skraj lasu, na jakieś łąki czy inne użytki rolne, bielejące śniegiem. Przed nami w niewielkiej odległości wznosił się masywny, wysoki wał ochro:my, taki sam, jakie buduje się nad brzegami rzek w celu zabezpieczenia przed powodzią. Rzeki tutaj nie było, nie mogę więc dociec, w jakim celu wał ten zbudowano. Służył on chyba za barierę zamykającą normalny dostęp miejscowej ludności na położone za nim przygraniczne tereny. Przemawiała za tym informacja przewodnika, że wałem tym przejeżdżają konne patrole straży granicznej, zatem musimy się mieć na baczności. Przy przejściu wału znowu zdarzył mi się wypadek. Przewodnik lekko wspiął się do góry po stromym zboczu wału, łatwo też pokonał trudności przy schodzeniu z niego. My zaś obydwaj gramoliliśmy się na szczyt wału, używając rąk do pomocy, a ja, przy schodzeniu po prostu stoczyłem się w dół całym tułowiem, gdyż nie zdołałem utrzymać się na nogach na jego zaśnieżonym zboczu. W innej sytuacji można by się z tego uśmiać, w naszych warunkach nikomu się jednak nie zbierało na żarty. Tak czy owak i tę przeszkodę pokonaliśmy szczęśliwie. Przewodnik poprowadził nas dalej przez zaśnieżone pola w stronę wsi. Zachodziliśmy do niej jakby od tyłu. W pewnym miejscu wyszliśmy na wyjeżdżoną drogę, przy której wkrótce zaczęły się pojawiać chłopskie chaty i zabudowania gospodarcze. Wszystkie okienka były ciemne, wieś spała. Dobiegała chyba druga godzina po północy. Idąc za przewodnikiem znaleźliśmy się na podwórzu jednej z chat, stojącej przy drodze. Drzwi wejściowe i jedno okienko miała ona od strony podwórza, dwa pozostałe okienka wychodziły na ulicę. Z tyłu chaty znajdowały się zabudowania gospodarcze, między innymi obora z nisko zwisającym i wydłużonym słomianym dachem, będącym zarazem dachem otwartego przedsionka, z którego przez szerokie jedno-skrzydłowe drzwi wchodziło się do obory. Przewodnik umieścił nas pod dachem tego przedsionka, a sam, po przejściu podwórza, zapukał lekko w okienko chaty. Za chwilę otwarły się jej drzwi, na podwórze wyszedł posiadacz tego gospodarstwa, przywitał się milcząco z przewodnikiem, razem z nim poszedł do przedsionka, otworzył drzwi obory, po czym wszyscy czterej weszliśmy do jej wnętrza. Teraz dopiero — po zamknięciu drzwi—gospodarz zapalił elektryczną latarkę, przywitał się z nami i cichym głosem zorientował nas w tym, co wiedzieć powinniśmy. W świetle latarki zobaczyliśmy w oborze dwie leżące na słomianej ściółce krowy oraz stojącego konia, odgrodzonego od krów drewnianą przegrodą. W tej samej ścianie, która przylegała do przedsionka, wewnątrz obory znajdowały się drugie niewielkie drzwi, prowadzące do połączonego z nią, lecz stanowiącego odrębny obiekt chlewika, przeznaczonego na hodowlę trzody. W jednej z drewnianych belek tego chlewika, w ścianie zewnętrznej od podwórza było wycięte kwadratowe okienko dla dopływu świeżego powietrza, w razie potrzeby można go było zatykać słomą lub innym materiałem. Ten właśnie chlewik został przeznaczony dla nas na spanie i na pobyt do chwili wyruszenia w dalszą podróż. Chlewik był wysłany grubą warstwą słomy. Wydawało się nam, że spanie będziemy mieli nie najgorsze. Zresztą, grymasić nie mogliśmy ani też nie przychodziło nam to do głowy. Byliśmy zadowoleni, że — jak dotąd — wszystko przebiega pomyślnie. Za własną potrzebą mogliśmy w każdej chwili wychodzić z chlewika do obory. Zaliczać to należało do niebagatelnych plusów. Powiedziano nam, że w dalszą drogę wyruszymy wieczorem, a więc za kilkanaście godzin. Z zapowiedzią dostarczenia nam do naszego lokum śniadania i obiadu oraz życząc nam dobrej nocy i pomyślności w dalszej drodze, przewodnik uścisnął nasze dłonie i wraz z gospodarzem opuścił oborę. Oprócz słomianej podściółki chlewik nie był wyposażony w żadne inne akcesoria w rodzaju choćby koca, jakiejś poduszki itp. Z pewnością nie było to rzeczą przypadku, nie wyrażało też ubóstwa gospodarza. Należało do atrybutów konspiracji, miało dostarczyć gospodarzowi atutów obronnych na wypadek policyjnej wizyty w naszym lokum. W osiedlach przygranicznych kontrole i rewizje policyjne były szeroko praktykowane. Z możliwością „wpadunku" zawsze należało się liczyć. Gdyby policja zastała nas w chlewiku wyposażonym w pościel, pościel ta stałaby się dowodem rzeczowym obciążającym gospodarza. Brak pościeli stanowił dla niego swego rodzaju alibi, pozwalałby mu utrzymywać wobec policji, że dostaliśmy się do chlewika bez jego wiedzy i zgody. Taka wersja miałaby wszelkie cechy prawdopodobieństwa. Tym bardziej, że wejście do obory nie było zamknięte. W przypadku naszej wpadki wersja ta pokrywałaby się w pełni z linią naszej obrony, znalazłaby z pewnością nasze potwierdzenie. W przeciwnym razie zasypalibyśmy siebie i jego, co — rzecz jasna — było nie do pomyślenia. Właśnie dla tych przyczyn nie należało wyposażać naszego lokum w pościel, chlewik musiał być utrzymany w takim stanie, jak zazwyczaj dla świń. Przebyta podróż kosztowała mnie niemało wysiłku fizycznego, nie mówiąc już o nerwowym napięciu. Do przygranicznego punktu kontaktowego przybyłem wyczerpany, z czoła spływały mi krople potu, a koszula lepiła się wprost do ciała. „Młodzieżowiec" był w lepszym stanie, choć także zmęczony. Toteż zaraz po opuszczeniu obory przez przewodnika i gospodarza, zgięci w pałąk wleźliśmy do chlewika. Usiadłszy na słomie, ściągnęliśmy z nóg obuwie, zdjęliśmy z siebie jesionki, by się nimi okryć i położyliśmy się na słomie. Wtedy dopiero okazało się, że chlewik był dla nas za krótki. Nie miał on więcej, jak półtora metra długości i metr szerokości. Nie mogliśmy więc wyprostować nóg, musieliśmy utrzymywać je stale w stanie zgiętym w kolanach. Mimo tej dokuczliwości, kilkugodzinny wypoczynek i sen, a raczej drzemka, zlikwidowały nasze wyczerpanie, przywróciły nas do stanu normalnego. Posiłki, smaczne i dość obfite, przynosił nam gospodarz, z nikim innym nie mieliśmy kontaktów. Nie widzieliśmy nawet, kto doił krowy, drzwi chlewika były bowiem stale przymknięte. Przez kwadratowe okienko dostrzegliśmy na podwórzu kobietę, prawdopodobnie żonę gospodarza, liczącą około 35-40 lat. On również był w takim wieku. Maksymalne izolowanie nas od domowników przygranicznego punktu kontaktowego dyktowały względy bezpieczeństwa. Chodziło o to, byśmy — a tak samo i inni zielonograniczni podróżnicy, korzystający z tego punktu — jak najmniej o nim wiedzieli. Rzeczywiście, gdyśmy go opuścili, nie zdołalibyśmy już do niego trafić. Przyprowadził nas przewodnik nocą na podwórze tego domu i w ciemny, listopadowy wieczór wywiózł nas stamtąd łącznik przygraniczny — gospodarz tych zabudowań. Znaliśmy tylko jego i mogliśmy rozpoznać tylko nasz chlewik. Ponadto nic więcej. A o to właśnie chodziło. 3. Przez Wilno do Warszawy Wyjechaliśmy saniami, zaprzęgniętymi w jednego konia. Gospodarz ustawił sanie we wspomnianym już przedsionku w taki sposób, że zajęliśmy w nich miejsce tuż przy drzwiach obory, sadowiąc się w wiklinowym półkoszku. Przedtem udzielił nam odpowiednich wskazówek i informacji. Podstawowe zalecenie brzmiało: w razie zatrzymania nas w drodze przez policję, on będzie mówił i my mamy potwierdzać, że zabrał nas na sanie po drodze, na naszą prośbę, by podwieźć do stacji kolejowej. Podczas blisko dwugodzinnej jazdy parokrotnie podawał nam do wiadomości nazwy wsi położonych najbliżej przejeżdżanej trasy. W razie zatrzymania nas, każdą ostatnią wymienioną wieś mieliśmy podawać jako miejscowość, z której wracamy i przy której przysiedliśmy się w drodze do stacji na nadjeżdżające za nami sanie. Na szczęście z zaleceń tych nie musieliśmy korzystać. W drodze nikt nas nie zatrzymywał. Inne informacje udzielone nam przez gospodarza przed wyjazdem w drogę do stacji kolejowej nastrajały nas bardziej optymistycznie. Podróży naszej sprzyjała bowiem okoliczność, że w tymże dniu, w miasteczku położonym w pobliżu granicy odbywał się wielki jarmark, na który corocznie zjeżdżało się chłopstwo z wielu wsi oraz ściągali nań kupcy z innych miejscowości. Miasteczko to dzieliła niewielka, kilku-kilometrowa (3-4 kilometry?) odległość od stacji kolejowej, do której zmierzaliśmy, stacja zaś znajdowała się w większej odległości od granicy niż miasteczko. Muszę niestety posługiwać się tym opisem, gdyż zarówno nazwa stacji, jak owego miasteczka uleciały mi z pamięci. Była to prawdopodobnie — jak wszystko na to wskazywało — ostatnia stacja kolejowa na pograniczu polskim, czyli stacja początkowa na linii kolejowej prowadzącej przez Mołodeczno do Wilna. Nie ulega wątpliwości, że w dniu jarmarcznym w miasteczku tym została skupiona granatowa policja z różnych okolicznych posterunków, co zawężało jej możliwości i zakres patrolowania dróg przygranicznych, a więc i tej trasy, która z naszego przygranicznego punktu kontaktowego wiodła do stacji kolejowej. W związku z jarmarkiem był również wielokrotnie zwiększony ruch pojazdów chłopskich, co było dla nas korzystne, zwiększało bezpieczeństwo naszej podróży. A gdy sanie nasze wjechały na trasę prowadzącą z miasteczka do stacji kolejowej, byliśmy już niemal zupełnie bezpieczni. Gospodarz nasz twierdził, że powracających z jarmarku pojazdów chłopskich policja z reguły nie zatrzymuje i nie kontroluje. A gdyby się to przydarzyło, mieliśmy wtedy mówić, że jedziemy z jarmarku do stacji kolejowej. Tak więc dzień przerzucenia nas przez granicę nie był przypadkowy. Został on dobrany pod kątem zapewnienia nam maksimum bezpieczeństwa w drodze do stacji. Pod tym względem najlepszy był dzień jarmarczny. W ogóle cała akcja przerzutu przez granicę została przemyślana i przeprowadzona z maksymalnym uwzględnieniem zasad konspiracji i bezpieczeństwa. Z sań wysiedliśmy kilkadziesiąt metrów przed wskazanym nam przez gospodarza oświetlonym budynkiem stacji kolejowej. Poprzednio jeszcze uzgodniliśmy między sobą, że na stacji kolejowej i w pociągu nie będziemy się wzajemnie kontaktować oraz — żeby nie zwracać na siebie uwagi — nie zakupimy biletów kolejowych od razu do Warszawy, lecz tylko do Wilna i dopiero tam zetkniemy się ponownie ze sobą. Pociął? do Wilna odchodził późnym wieczorem — o ile pamiętam, około godz. 22. W każdym razie, po opuszczeniu sań mieliśmy chyba ponad godzinę do odjazdu pociągu. Na stację udałem się pierwszy. W holu stacyjny*11, w którym były dwa czy trzy okienka kas kolejowych i który służy* zarazem za poczekalnię, zastałem kilkanaście osób. Nabyłem od razu bilet kolejowy i w oczekiwaniu na otwarcie drzwi prowadzących na peron stanąłem pod filarem w holu. Wkrótce za mną przyszedł „młodzi6' żowiec" i po zakupieniu biletu ulokował się w poczekalni możliwie jsk najdalej ode mnie. Obserwując obecnych, bezskutecznie usiłowałem odgadnąć, kto z nich może być dla mnie niebezpieczny. Nikt nie wyglądał w moich oczach na szpicla, a nie wyobrażam sobie, żeby ich w ogóle nie było wtedy w poczekalni. Około pół godziny przed odejściem pociągu dyżurujący bileter otworzył drzwi na peron. Wychodząc z poczekalni wraz z gromadką podróżnych nie zobaczyłem żadnego pasażera w wagonach stojącego pociągu. Najwidoczniej była to ostatnia stacja przygraniczna w wewnętrznym ruchu pasażerskim, a w każdym razie stacja początkowa na lini1 kolejowej prowadzącej przez Wilejkę i Mołodeczno do Wilna. Stąd bowiem pociąg ten wyruszał i już od chwili mojego przybycia na stację stał na torach gotowy do odjazdu. W skład pociągu wchodziły wagx>ny typu niemieckiego, zaopatrzone w drzwi wejściowe do każdego przedziału. Nie lubiłem tych wielodrzwiowych wagonów dostosowanych raczej do masowego, podmiejskiego ruchu pasażerskiego, jako że ułatwiały one wsiadanie i wysiadanie bez straty czasu. Na liniach dalekobieżnych, w innych rejonach kraju wagonów takich nie stosowano.3 Nie miałem jednak wyboru. Wsiadłem do jednego z przedziałów takiego wagonu. Zarówno przedział, w którym się usadowiłem, przedziały sąsiednie, do których mogłem przechodzić korytarzem. 1 Analiza mapy Wileńszczyzny oraz urzędowego rozkładu jazdy pociągów z jesieni r. prowadzi do wniosku, że Gomułka przeszedł granicę w rejonie Tumiłowicz. Jarm o którym wspomina, mógł się odbywać w Dokszycach. Natomiast do pociągu wsiadł pr av/ie na pewno na stacji Królewszczyzna. Była to węzłowa stacja na linii kolejowej Zahade — Lida, biegnącej z północy na południe, równolegle do ówczesnej granicy polsk°~ -radzieckiej w odległości 10-20 km od tej granicy. Królewszczyzna leży 107 km na północ od Mołodeczna, a 223 km od Wilna. Gomułka wsiadł do pociągu relacji Zahacie — Lada, Ictóry od Królewszczyzny prowadził wagony bezpośredniej komunikacji do Wilna. W Mołocłecz-nie wagony te przyłączano do pociągu Olechnowicze — Wilno. Z punktu widzenia pasażerów wsiadających w Królewszczyźnie ich pociąg rozpoczynał tam bieg i szedł bezpośrednio do Wilna, nie musieli nigdzie przesiadać się. Na tej trasie pociąg kursował raz na dobę. Odchodził z Królewszczyzny o 22.15, w Wilejce był o 1.21, w Mołodecznie o 1.55, a w Wilnie o 7.00. Jak z tekstu wynika, Gomułka szczegóły te zapamiętał ze zdumiewaj Ąc* dokładnością. wychodzenia z wagonu, były puste. Z niewielkiej liczby oczekujących w poczekalni podróżnych, każdy mógł znaleźć w pociągu oddzielny dla siebie przedział. Byłem nawet zadowolony z tej samotności. Na rozmowy nie miałem najmniejszej ochoty, szczególnie z kimś, kto wsiadłby do mojego przedziału na tejże stacji. Jednak do odjazdu pociągu było jeszcze sporo czasu. Siedząc w słabo oświetlonym przedziale doczekałem najmniej spodziewanych współpasażerów. Mianowicie do przedziału wtłoczyło się dwóch granatowych policjantów, którzy eskortowali aresz-tanta skutego w ręczne kajdanki. Był to człowiek mniej więcej w moim wieku. Z przyodziewku wyglądał na chłopa. Kazali mu usiąść na nie zajętej, przeciwległej ławie przedziału i sami usadowili się obok niego z lewej i prawej strony, ja zaś zajmowałem drugą ławę w przedziale, siedząc na przeciw nich. Zrazu nie wiedziałem co robić, jak się zachować w zaistniałej sytuacji. Przez chwilę zastanawiałem się, czy mam wysiąść z przedziału wagonu na zewnątrz i poszukać sobie miejsca w innym wagonie, czy też przejść tylko korytarzem do sąsiedniego przedziału bez opuszczania wagonu. To pierwsze bardzo mnie kusiło, lecz jednocześnie obawiałem się, że moje wyjście z wagonu policjanci mogą zauważyć, może się to wydać im podejrzane i mogą zainteresować się moją osobą, wylegitymować mnie, wypytywać po co tu przyjechałem z Warszawy itp. Dlatego zrezygnowałem z wariantu pierwszego i zdecydowałem się na wariant drugi, to jest na opuszczenie swojej ławy i przeniesienie się do sąsiedniego pustego przedziału. Policjanci prawdopodobnie oczekiwali, bym opuścił swoje miejsce. Gdy bowiem usiedli obok aresztowanego, jeden i drugi rzucił na mnie —jak mi się wydawało — niezbyt życzliwe spojrzenie. Widocznie woleli być sami w przedziale, izolować aresztowanego od innych ludzi. Być może, że wszystkie nurtujące mnie myśli nie miały żadnego uzasadnienia, były tylko płodem mojego subiektywnego odczucia, przepojonego niechęcią do policjantów i zarazem obawą przed nimi. Przecież moja osoba mogła im być zupełnie obojętna. Otrzymali zadanie dostarczenia aresztowanego do określonego więzienia i na tym tylko mogła się skupiać ich uwaga. Jakkolwiek było, podniosłem się z ławy i zająłem miejsce w sąsiednim przedziale, skąd nadsłuchiwałem, czy policjanci nie wygadają się między sobą, za co ten zakuty w kajdany człowiek został aresztowany. Ze strzępów ich rozmów dochodzących do mnie przez korytarz niczego jednak nie zdołałem wywnioskować Dopiero w dwie lub trzy godziny po wyruszeniu pociągu, a może i później zobaczyłem jedynie, że policjanci wraz z adresztowanym wysiedli na stacji Wilejka. W drodze do Wilna chyba z połowę trasy spędziłem w przedziale samotnie. Dopiero w Mołodecznie wsiadło do pociągu wielu nowych pasażerów, niektórzy z nich zajęli miejsca w moim przedziale. Stop- niowo pociąg się zapełnił, a pasażerowie ze stacji podmiejskich wprost zatłoczyli wszystkie wagony. Do Wilna przyjechaliśmy w godzinach rannych. Wtedy dopiero wśród wysiadających pasażerów dostrzegłem „młodzieżowca" i znowu zetknęliśmy się ze sobą. Toteż przy opuszczaniu peronów dworca z zadowoleniem oddaliśmy kontrolerowi nasze bilety kolejowe, które — w razie jakiejś przygody z policją — stworzyłyby nam bez wątpienia kłopotliwą sytację. W Wilnie natomiast pod względem bezpieczeństwa mogliśmy się czuć nie gorzej niż w Warszawie. W razie jakiejś wpadki bardziej wiarygodnie brzmiałyby nasze argumenty, że przyjechaliśmy do tego miasta w poszukiwaniu pracy. Natomiast usprawiedliwianie takim lub podobnym argumentem naszej obecności na polsko-radzieckim pograniczu nie stwarzałoby żadnych szans wywinięcia się z opresji. Ponieważ dalszą podróż do Warszawy — ze względu na przyjazdówki — zdecydowaliśmy odbyć pociągiem nocnym, przybywającym do Warszawy w następnym dniu w godzinach rannych, mieliśmy zatem przed sobą cały dzień do spędzenia w Wilnie. Żeby nie pozostawać zbytnio na bakier z konspiracją przy wspólnym zwiedzaniu Wilna, na wszelki wypadek umówiliśmy się, że znajomość z sobą zawarliśmy przypadkowo, podczas podróży z Warszawy do Wilna, dokąd —jak miało się okazać w rozmowie—wybraliśmy się w tym samym celu, mianowicie w nadziei na znalezienie pracy. Wilno nie było dla mnie miastem zupełnie nie znanym. Jak wzmiankowałem na innym miejscu, bywałem już w tym mieście jako sekretarz generalny związku chemicznego, a także przyjeżdżałem tam z ramienia Lewicy Związkowej. Te dawne kontakty nie były mi teraz potrzebne, jeśli w ogóle jeszcze istniały. Przez cały dzień—z przerwami na spożycie posiłków — zwiedzaliśmy ten stary, malowniczy gród, słynący z zabytków historycznych, miasto liczące wtedy około 200 tysięcy mieszkańców, w znacznej większości Polaków, związane od wieków z Polską, dzielące swoje losy z jej historycznymi losami. [,..]* Dzisiaj Wilno jest stolicą Litwy Radzieckiej i byłoby największym nonsensem nie uznawać tego faktu za akt zgodny z prawem dziejowym narodu litewskiego. Ale historia Wilna jest Polakom tak bliska, jak historia Polski. Historii zaś przekreślić nie można. Podróż z Wilna do Warszawy odbyliśmy obydwaj bez przygód, choć każdy w innym wagonie. W Warszawie, po opuszczeniu pociągu, zetknęliśmy się jeszcze przed dworcem kolejowym, by — zgodnie z poprzednim ustaleniem — podzielić się wzajemnie ewentualnymi spostrzeżeniami z podróży. Po czym każdy z nas skierował się na swoją przyjazdówkę. Od tego momentu nie zetknąłem się już z „młodzieżowcem", ani też nic więcej o nim nie jest mi wiadome. 4 Opuszczono encyklopedyczny opis dziejów Wilna i jego zabytków. 4. W więzieniu w Rawiczu W tym miejscu mogę zamknąć kartę swoich wspomnień wiążących się z wyjazdem do szkoły partyjnej i powrotem do kraju po blisko półtorarocznym pobycie w Związku Radzieckim. Ciąg dalszy mojej działalności partyjnej przedstawiłem już — na kilkudziesięciu kartkach — we wstępnej części tych wspomnień, doprowadzonych do momentu skazania mnie przez Sąd Okręgowy w Katowicach na 7 lat więzienia. Od wyroku tego wniósł apelację nowy mój obrońca adwokat Wacław Barcikowski, któremu zawdzięczam obniżenie kary przez Sąd Apelacyjny do 4,5 roku więzienia. Na marginesie pragnę zauważyć, że Barcikowski, wybitny prawnik, długoletni działacz i członek Zarządu Ligi Obrony Praw Człowieka w latach międzywojennych, człowiek, który wskutek swoich demokratycznych i postępowych poglądów społeczno-politycznych zrzekł się stanowiska prokuratora i przeszedł do adwokatury, znany obrońca więźniów politycznych i współpracownik MOPR-u w Polsce międzywojennej, lewicowy działacz demokratyczny, jeden ze współtwórców Naczelnego Komitetu Ludowego i Centralizacji Stronnictw Demokratycznych, Socjalistycznych i Syndykalistycznych w okresie okupacji — ten właśnie W. Barcikowski, mój obrońca w procesie katowickim, człowiek prawy, krystalicznie czysty, nie zdobył się na odwagę, by jako prezes Sądu Najwyższego sprzeciwić się brutalnemu gwałceniu praworządności w Polsce Ludowej przez bierutowskie kierownictwo PZPR, niejako podwójnie akceptował to bezprawie, gdyż w tym samym czasie, jako przewodniczący Stronnictwa Demokratycznego zasiadał w Radzie Państwa PRL w charakterze jej wiceprzewodniczącego. Postać W. Barcikowskiego, jego biografia stanowi doskonały materiał do badania psychologii człowieka, czynników wpływających na postawę i zachowania się jednostek ludzkich w określonych warunkach, a zarazem charakteryzuje zniewalanie umysłów ludzkich przez system rządzenia pozbawiony podstawowych elementów demokracji i wskutek tego demoralizujący i deprawujący sprawujących władzę w kraju gwałcącym wolność i prawa człowieka. W 1956 r. W. Barcikowski, jako człowiek uczciwy i wrażliwy na krzywdę ludzką, poczuł się współodpowiedzialnym za bezprawie, jakie w latach zajmowania przez niego wysokich urzędów — powołanych do kształtowania praworządnego oblicza Polski — buszowało bezkarnie i szeroko w całym kraju. W związku z tym — mimo że osobiście nie przyłożył ręki do żadnego aktu gwałcenia prawa — złożył dobrowolnie rezygnację ze wszystkich piastowanych przez siebie stanowisk. Niejedna kanalia, zajmująca wysokie stanowisko, dopięła tego, by się na nim utrzymać. Człowiek prawy odszedł, dając tym samym wyraz swojej samokrytyki za tolerowanie tego, co świadomie czy nieświadomie, lecz wbrew prawu tolerował. Podczas spacerów w Konstancinie zetknąłem się kilkakrotnie z tym obecnie już dziewięćdziesięcioletnim człowiekiem, którego nigdy nie przestałem darzyć szacunkiem i sympatią. Wkrótce po rozprawie apelacyjnej zostałem przywieziony z Katowic do więzienia w Rawiczu. W dość licznej grupie przewożonych więźniów byłem jedynym więźniem politycznym. W drodze do pociągu w Katowicach i później do więzienia w Rawiczu wszystkim eskortowanym więźniom policja nałożyła ręczne kajdanki, skuwając dwóch więźniów ze sobą, tak że każdy z nich mógł tylko jedną ręką poruszać swobodnie. W wagonie kajdanki nam zdejmowano, gdyż był to wagon specjalny, dostosowany do przewożenia więźniów, z zakratowanym niedużym okienkiem. Zazwyczaj komuniści nie pozwalali się bez oporu zakuwać w kajdanki, których zresztą podczas innych transportów nigdy nie nakładano. Ja także w Katowicach protestowałem przeciw temu, lecz policja przeszła nad tym do porządku dziennego. Ujawniłem się tylko jako jedyny więzień polityczny w całej grupie, której stosunek do mojego protestu był obojętny bądź ironiczny. Dla więźniów kryminalnych zakuwanie w kajdanki podczas transportu było rzeczą normalną. Przez całą drogę z nikim nie rozmawiałem, nie wiem nawet, jaki wyrok miał więzień skuty razem ze mną. W Rawiczu, dokąd przybyły w tym dniu transporty więźniów także z innych miast, administracja dokonała segregacji, wydzieliła więźniów politycznych, 1j. komunistów, w oddzielną grupę i po załatwieniu zwyczajnych, powszechnie praktykowanych formalności, przebrani w uniformy więzienne zostaliśmy osadzeni w kilkupiętrowym bloku pojedynek, położonym tuż za bramą więzienną, naprzeciw kościoła i budynku administracyjnego, które znajdowały się w obrębie więzienia. W drugiej części zabudowań więziennych, oddzielonych wewnętrznym murem, do której prowadziła umieszczona w tym murze żelazna furta, znajdował się drugi, daleko większy gmach więzienia, obliczony na wiele setek osób. Zostałem przeniesiony do niego później. Rawicz należał do tych więzień, gdzie komuniści nie mogli korzystać z własnych cywilnych ubrań i musieli nosić szare uniformy więzienne. Ani przedtem, ani później, nigdy nie siedziałem w więziennym uniformie, o prawo do używania własnych ubrań komuniści prowadzili nieraz długotrwałe walki w wielu więzieniach. W jednych administracja ustąpiła i przyjęła ten postulat komunistów, w innych zaś — i do tych należał Rawicz — złamała walkę, zmusiła komunistów do przyjęcia ubrań więziennych. To drugie miało miejsce przeważnie w więzieniach, w których komuniści odsiadywali długoletnie wyroki, niekiedy dożywotnie, bezterminowe. Toteż dowiedziawszy się o tym po przybyciu do Rawicza, grupa nasza bez protestu przyjęła uniformy więzienne. Byłem bardzo zaskoczony, gdy w grupie komunistów przybyłych w tymże dniu z innych więzień do Rawicza dostrzegłem swojego współtowarzysza ze szkoły partyjnej w Kraskowie, używającego wówczas pseudonimu „Roman", z którym zamieszkiwałem nawet w jednym pokoju z dwoma innymi słuchaczami tej szkoły. Został on aresztowany w Krakowie, tam był sądzony i jako funkcjonariusz partyjny otrzymał bodaj 6 lat więzienia. Pomijam jego prawdziwe nazwisko (w obawie przed zniekształceniem), które zresztą nikomu nic nie mówi poza jego niepolskim brzmieniem. Natomiast nazwisko używane przez niego w Polsce Ludowej, pod którym został on sądownie skazany na 10 lat więzienia za brutalne gwałcenie praworządności socjalistycznej znane jest szeroko opinii publicznej. Chodzi bowiem o Romana Romkowskiego, wieloletniego wiceministra i faktycznego kierownika Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, jednego z głównych organizatorów prowokacyjnych oskarżeń i zbrodniczych procesów politycznych. Romkowski należał do tej grupy państwowych i partyjnych kierowników oraz działaczy Polski Ludowej, która w swej działalności posługiwała się wszystkimi, nawet najbardziej podłymi, metodami stalinizmu. Mimo łączących go ze mną więzi partyjnych, wspólnego kształcenia się na szkole partyjnej, spędzenia kilku tygodni we wspólnej celi więziennej w Rawiczu, Romkowski był tak głęboko zdeprawowanym moralnie człowiekiem, że robił wszystko, co mu polecono, by zmontować prowokacyjny proces sądowy również przeciwko mnie. Oczywiście, kiedy przybyliśmy do Rawicza—ja z więzienia katowickiego, Romkowski z krakowskiego — i znaleźliśmy się w jednej grupie więźniów politycznych zachowaliśmy się obydwaj — zarówno wobec pracowników administracji, jak i wobec naszych współtowarzyszy — tak, jakbyśmy się nie znali. Konspiracja obowiązywała wszędzie, tak na wolności, jak i w więzieniu. Całą naszą kukunastuosobową grupę osadzono w pojedynkach na III i IV piętrze gmachu więziennego, tj. na dwóch oddziałach zajmowanych wyłącznie przez więźniów politycznych. Więzienie w Rawiczu, zbudowane po rozbiorach Polski, miało dwa typy pojedynek — większe i mniejsze. W Polsce międzywojennej w celach większych siedziało jednak zazwyczaj 3-4 więźniów. Mniejsze pojedynki były bardzo wąskie, niewiele szersze od szerokości zawieszonego na ścianie łóżka, miały natomiast ponad trzy metry długości, umieszczano w nich z reguły tylko jednego więźnia. Od biedy można było wepchnąć tam i drugiego, lecz na siedzenie we dwójkę nie zezwalał regulamin więzienny. Obydwa oddziały, w których osadzono naszą grupę, składały się z małych pojedynek, przy czym każdy oddział liczył 50-60 cel. Okazało się jednak, że wskutek niedostatecznej liczby pustych cel administracja nie mogąc przydzielić każdemu z więźniów naszej grupy osobnej pojedynki, widziała się zmuszona umieścić po dwóch ludzi w pojedynczych celach na okres przejściowy. Traf zrządził, że mnie i Romkow- skiego posadzono w jednej celi. Nikomu na myśl nie przyszło, że nie tak dawno mieszkaliśmy również w jednym pokoju, tylko w zgoła odmiennych warunkach. Siedzieliśmy wspólnie w tej celi około 3 tygodni, po czym przydzielono mi na tym samym oddziale luksusową wprost pojedynkę, w której siedziałem sam 7-8 miesięcy. Wszystkie pojedynki na naszym oddziale, tj. -na IV piętrze gmachu więziennego, były w zasadzie jednakowe, z wyjątkiem ich posadzki. Cela zajmowana poprzednio wspólnie z Romkowskim — jak większość cel tego oddziału — miała posadzkę asfaltową, z odpowiednią domieszką innych materiałów. Pozostałe cele miały natomiast podłogę parkietową, z klepek dębowych lub innego drewna, podłogę utrzymywaną przez więźniów w stanie lśniącym, od czasu do czasu pastowaną i codziennie czyszczoną za pomocą ścierek. Do takiej właśnie pojedynki zostałem przeniesiony. Jak wszystkie inne, miała ona duże zakratowane okno, bez zewnętrznego kosza, co pozwalało mi obserwować przez okno wszystko, co było w zasięgu moich oczu. Okna cel tego skrzydła oddziału, w którym siedziałem, wychodziły na wspomniane już zabudowania użytkowane przez administrację oraz na więzienny kościół, o strzelistej wieży, wyposażony w mechanizm zegarowy, wydzwaniający godziny przez całą dobę. Wskazówki dużej okrągłej tarczy zegara, widocznej doskonale z mojej celi i innych cel tego skrzydła gmachu więziennego, informowały mnie ponadto dokładnie o aktualnym czasie. Dobrze mi się siedziało w tej celi, tym bardziej że do pojedynki przyzwyczaiłem się już w więzieniu katowickim. Stojąc przy oknie, obserwowałem nieraz całymi godzinami wszystko, co się działo na zewnątrz. Stosunki między komuną, a administracją były nie najlepsze, ale na ogół znośne. Oficjalnie administracja nie uznawała komuny, lecz patrzyła przez palce na różne przejawy jej funkcjonowania. Paczki żywnościowe otrzymywane z zewnątrz przez niektórych więźniów lub wypiski robione przez więźniów w ustalonych rozmiarach i terminach na rachunek ich konta pieniężnego prowadzonego przez administrację, podlegały podziałowi między wszystkich członków komuny. Ponieważ każdy więzień musiał podjąć osobiście nadesłaną pocztą lub pochodzącą z wypiski wałówkę, podział żywności odbywał się w ten sposób, że posiadacz wałówki zawiadamiał gospodarza komuny o jej zawartości i otrzymywał od niego rozdzielnik, co i komu powinien z tej wałówki dostarczyć. Przekazanie żywności z celi do celi — zgodnie z rozdzielnikiem gospodarza — odbywało się zazwyczaj podczas wystawiania na korytarz blaszanych kubłów dla ich opróżnienia przez kalifaktorów i niekiedy przy zabieraniu kubłów z powrotem do celi. Mając do obsłużenia kilkadziesiąt pojedynek, oddziałowy musiał pracować jak automat. Błyskawicznie odmykał zamek w żelaznych drzwiach każdej celi, za nim l szedł więzień—kalifaktor, który odsuwał rygle w drzwiach i otwierał je, następnie lokator pojedynki wystawiał na korytarz swój kubeł i dzbanek na wodę, po czym drugi pomocnik oddziałowego, również więzień pospolity, zamykał drzwi i zasuwał rygle. Podczas tych operacji, tj. między odsunięciem rygla celi przez posuwającego się za oddziałowym więźnia—kalifaktora i ponownym zaryglowaniem drzwi przez drugiego więźnia, kilka kolejnych cel stało otworem. W tym czasie dokonywało się przerzutu do cel sąsiednich, maksymalnie do czwartej z kolei celi, gdyż pozostałe zostały już w tym czasie zamknięte. Działo się to wszystko na oczach ryglującego drzwi więźnia — kalifaktora, a oddziałowy, jeśli chciał, mógł to również zauważyć przez odwrócenie głowy w tył, poza siebie. Zazwyczaj jednak nie czynił tego, choć wiedział, co się robi za jego plecami. Jeśli zaś zaliczał się do surowych służbistów, zwalniał tempo swojej pracy, przerywał odmykanie zamków i strofował kalifaktora ryglującego drzwi za opóźnianie tej czynności. Kalifaktorzy nie robili tego bezinteresownie. Za ułatwienie więźniom politycznym przerzutu żywności gospodarz komuny oddziałowej wynagradzał ich papierosami bądź jakimiś wiktuałami. Przy sporządzaniu rozdzielnika, według którego posiadacz wałówki lub wypiski dostarczał określone porcje swoim współtowarzyszom, gospodarz komuny starał się ich dobierać z cel sąsiednich, położonych najbliżej celi dysponenta żywności. Jeśli nie odpowiadało to zasadom podziału, przerzut żywności do cel dalej położonych musiał odbywać się etapami, przy zachowaniu tego samego systemu. Gospodarzem komuny był Białorusin, z pochodzenia chłop, członek KPZB, skazany na dożywotnie więzienie za udział w zbrojnym wystąpieniu przeciw organom władzy państwowej. Nazwiska jego nie pamiętam. Wydaje mi się, że pochodził on z powiatu kobryńskiego i wraz z innymi uczestnikami zbrojnego wystąpienia skazany został na dożywocie. Był to bardzo sympatyczny człowiek, w wieku około 30 lat, lecz z jego twarzy i oczu przebijał zawsze jakiś głęboki smutek. Kiedy zetknąłem się z nim po raz pierwszy na spacerze i zapytałem go o wyrok, odpowiedział spokojnym głosem: „Kółko, dostałem kółko". On nie mógł liczyć czasu, jaki ma upłynąć, zanim wyjdzie na wolność. Dla niego czas spędzony w więzieniu nie przybliżał wolności, obracał się w kółko. Wymowę tego słowa może docenić i zrozumieć tylko ten, kto długie lata swojego życia spędził za kratami. A w więzieniu lata ciągną się bardzo długo, upływają niezmiernie powoli. Na oddziale pojedynek najbardziej atrakcyjnym programem codziennych zajęć więźniów były 45-minutowe spacery. Według zarządzeń administracji więźniowie powinni spacerować gęsiego, jeden za drugim, w kolejności zajmowanych przez nich cel. Nie mieli też prawa prowadzenia rozmów między sobą. W praktyce przestrzegano tylko zakazu spacerowania dwójkami, chodziliśmy wszyscy w pojedynkę, gęsiego, lecz w czasie schodzenia na podwórko spacerowe każdy dobierał sobie miejsce w kole, jakie chciał, ustawiał się za tym współtowarzyszem, z którym pragnął porozmawiać. Strażnicy dozorujący spaceru odnosili się do tych praktyk z wielką tolerancją. Podczas spacerów kierownictwo komuny oddziałowej załatwiało rozmaite sprawy, zwłaszcza dotyczące podziału żywności, prenumeraty gazet przez więźniów dysponujących taką możliwością oraz ustalania odpowiedniego rozdzielnika jednej gazety na kilku członków komuny. Prenumerata pism—niezależnie od możliwości finansowych więźnia lub jego rodziny — wymagała zezwolenia administracji więziennej, która również w tej sprawie kierowała się przepisami nowego regulaminu więziennego, stawiającego faktycznie więźniów politycznych na jednej płaszczyźnie z więźniami pospolitymi. Nie otrzymując własnej gazety na oddziale pojedynek, zostałem objęty rozdzielnikiem gazetowym, lecz z różnych przyczyn gazeta dochodziła do mnie bardzo nieregularnie i nieraz z dużym opóźnieniem. Mieliśmy prawo korzystania z biblioteki więziennej, ograniczone do jednej książki na tydzień i co gorsze, bez możliwości wyboru książek. Trzeba było brać co dają. A bez gazet lub innej interesującej lektury, bez możliwości samokształcenia, więzienny dzień w pojedynce — nawet z parkietową podłogą i oknem wychodzącym na tarczę zegara—stawał się bardzo monotonny, pusty, pozbawiony życiowej treści. W Rawiczu siedziałem około 9-10 miesięcy. Na początku 1938 r. przeniesiono mnie do głównego gmachu więziennego, oddzielonego wewnętrznym murem od gmachu, w którym dotąd siedziałem. Administracja przeprowadzała jakąś nową segregację, dobierała więźniów do wspólnych cel, tj. do dużych pojedynek, pod kątem funkcji, jakie pełnili w partii przed aresztowaniem. Tych, których sądy zakwalifikowały do kategorii „zawodowych rewolucjonistów" i wymierzyły im określone kary, jako płatnym funkcjonariuszom aparatu partyjnego, kierownictwo administracji więziennej zdecydowało odizolować od innych komunistów, osadzić ich razem w osobnych celach. Kierując się tymi przesłankami administracja umieściła mnie i Jana Izy dor czy ka w dużej pojedynce zajmowanej przez Mariana Buczka, a w kilka dni później dokwaterowała do tej celi Anastazego Kowalczyka pseudonim „Nastek". Poprzednich współlokatorów M. Buczka przeniesiono do innych cel. Cała nasza czwórka zaliczała się do recydywistów. Każdy z nas odsiadywał wtedy drugi lub trzeci wyrok sądowy za działalność komunistyczną oraz wszyscy — przed ostatnim aresztowaniem — byliśmy funkcjonariuszami partyjnymi. Wiedziałem także wówczas, że każdy z moich współtowarzyszy celi przebywał przez pewien czas w Związku Radzieckim, lecz inne wiążące się z tym szczegóły nie były mi znane. Centralną postacią nie tylko w naszej celi, lecz w całej komunie rawickiej, a nawet wśród wszystkich więźniów politycznych w Polsce był M. Buczek, jako więzień polityczny o największym stażu więziennym. Pqlska międzywojenna liczyła wtedy około 18 lat, w tym czasie zaś M. Buczek spędził w jej więzieniach ponad 14 z 42 lat swojego życia. Nie myślę przedstawiać tu życiorysu tego działacza rewolucyjnego, który w 1915 r. wstępując do Legionów Piłsudskiego, rozpoczął walkę o niepodległość Polski, a we wrześniu 1939 r., po wydostaniu się z więzienia rawickiego stanął w obronie swojej ojczyzny i zginął od kuł hitlerowskich napastników. Wszystko lub prawie wszystko, co mógłbym o nim powiedzieć, zostało już opublikowane. Ciągłe przebywanie za kratami nie mogło nie nadwyrężyć jego systemu nerwowego. Stał się człowiekiem pobudliwym, arbitralnym wobec swoich współtowarzyszy, reagował krytycznie, nieraz bezzasadnie na różne drobiazgi, na wszystko, co go drażniło w życiu kolektywu celi. Byliśmy wobec niego wyrozumiali, nikt z nas nie usiłował kwestionować jego postępowania, darzyliśmy go bowiem głębokim szacunkiem, cieszył się on w całej komunie wielkim autorytetem. Dobitnym tego wyrazem było powierzenie mu przez komunę stanowiska starosty, które piastował do końca swojego pobytu w więzieniu, tj. do rozbicia przez więźniów politycznych bram więziennych we wrześniu 1939 r. i odzyskania na tej drodze wolności. Jest rzeczą znamienną, że mimo formalnego nieuznawania komuny przez administrację więzienia w Rawiczu, faktycznie uznawała ona M. Buczka jako przedstawiciela komuny i w tym charakterze występował wobec niej. Bezpośrednio przed napaścią Niemiec hitlerowskich na Polskę, w imieniu komuny złożył on na ręce administracji deklarację wyrażającą gotowość więź-niów-komunistów polskich podjęcia obrony zagrożonej niepodległości Polski w szeregach Wojska Polskiego. Jak wiadomo, podobne deklaracje składały zarządy komuny w innych więzieniach, lecz rząd sanacyjny odniósł się negatywnie do tej patriotycznej postawy komunistów polskich. Wśród moich współtowarzyszy celi znałem osobiście z pracy partyjnej — co wynika z poprzednich kart tych wspomnień — tylko Jana Izydorczyka. Z całej naszej czwórki zajmował on na wolności wyższe niż pozostali stanowisko kierownicze w aparacie partyjnym. Ostatnio, przed aresztowaniem pełnił on funkcję obwodowca nadzorującego działalność komitetów okręgowych KPP w danym obwodzie. Czym zajmował się Izydorczyk podczas swego pobytu w Moskwie, kiedy przychodził do swojej żony Marii Dziekanówny, słuchaczki szkoły partyjnej mojego turnusu, nie jest mi wiadome. W każdym razie w sekcji polskiej Kominternu miał on mocne oparcie. Z charakteru był człowiekiem niesympatycznym, złośliwym, zarozumiałym, lecz te jego cechy przejawiały się tylko w stosunku do podwładnych mu lub hierarchicznie niżej postawionych członków partii. Do M. Buczka odnosił się z respektem, starał się utrzymywać z nim jak najlepsze stosunki, uznawał jego wysoki autorytet. Natomiast mnie i Kowalczyka traktował lekceważąco. Buczek był spragniony wiadomości, co dzieje się z partią, czy odpowiadają prawdzie przenikające za mury więzienne wiadomości o aresztowaniach przywódców KPP przebywających w Związku Radzieckim, jak przedstawia się sprawa rzekomej agentury peowiac-ko-defensywiackiej w KPP itp. W Związku Radzieckim, gdzie przebywał na początku lat trzydziestych, zostawił żonę i córkę, a wobec oskarżeń podnoszonych przez NKWD w stosunku do kierownictwa KPP nurtowała go troska i niepewność o losy swojej rodziny, niepewność tym większa, że sam przecież wywodził się z Legionów, POW i PPS, zanim w 1921 r. wstąpił w szeregi KPP. Izydorczyk stał się więc dla niego najcenniejszym źródłem, z którego pragnął zaczerpnąć te informacje. Komunistom, którzy nie zostali wychowani i ukształtowani w szeregach KPP, trudno wprost zrozumieć traktowanie przez kapepowców aresztowań ich przywódców, dokonanych w Związku Radzieckim, jako sprawy, której nie wolno roztrząsać, analizować ani nawet głośno o niej mówić. Powątpiewanie w zasadność tych aresztowań godziłoby w Związek Radziecki, w organa NKWD, w samego Stalina, byłoby biegunowo przeciwstawne temu, co KPP przez wszystkie lata swego istnienia wpajała swoim członkom o przewodniej roli WKP(b), o genialnym Stalinie, o Związku Radzieckim, jako ojczyźnie międzynarodowego proletariatu. Przyjęcie zaś za prawdę oskarżeń podniesionych przeciw działaczom KPP, szczególnie przez tych kapepowcóww, którzy osobiście znali aresztowanych i niejednokrotnie przez całe lata współpracowali z nimi, mijało się z wewnętrznym, głębokim przekonaniem tych kapepowców. Na tym gruncie zrodziła się wśród komunistów polskich swoista zmowa milczenia w tej dławiącej ich sprawie, potęgowana i uzasadniana względami konspiracji. Mimo to Buczek chciał poznać prawdę, usłyszeć ją od Izydorczyka w wersji, jaka była mu znana. Ten ostatni powątpiewał w prawdziwość zarzutów stawianych aresztowanym przywódcom KPP, nie chciał jednak zdradzić się z tym przed Buczkiem. Nie mógł mu jednak odmówić informacji, a zarazem nie chciał głośno mówić o tej sprawie wobec całego kolektywu celi. Jakich informacji udzielił Buczkowi—tego nie wiem. Na ten temat rozmawiali obydwaj między sobą bądź podczas spacerów, bądź szeptem w celi, tak by pozostała dwójka, t), ja i Kowalczyk, nie dowiedziała się o co chodzi. Kiedyś Buczek nie wytrzymał, poderwał się z miejsca i zdenerwowany, zwracając się do Izydorczyka, zawołał: „Przecież i mnie mogliby oskarżyć o szpiegostwo, o prowokację, o wstąpienie do partii z polecenia dwójki, byłem przecież legionistą". Zaskoczony reakcją swego rozmówcy Izydorczyk odpowiedział: „Oczywiś- cię, wykluczać tego nie należy". Dalsze wypowiedzi Buczka skierowane jakby do samego siebie, o życiu spędzonym w więzieniach itp. Izydor-czyk przyjmował w milczeniu. Panująca wśród kapepowców zmowa milczenia w omawianej sprawie zamknęła także usta moje i „Nastka" Kowalczyka. Słuchaliśmy w milczeniu tych gorzkich, bolesnych i jakże głęboko uzasadnionych wypowiedzi Mariana Buczka, współtowarzysza naszej celi, mającego za sobą 14 lat więzienia, a przed sobą perspektywę zaliczenia go do peowiacko-defensywiackich agentów nasłanych do KPP. Podobne obawy nurtowały niewątpliwie także Izydorczyka. Kiedy bowiem we wrześniu 1939 r. wraz z całą komuną więzienną w Rawiczu znalazł się na wolności, nie skierował swoich kroków jak inni komuniści —na wschód, lecz udał się do swojej rodzimej miejscowości—o ile się nie mylę — do Mosiny niedaleko Poznania. Tam się zatrzymał, nie chciał wyruszyć za Bug, tam też został aresztowany przez Niemców, którzy osadzili go w obozie koncentracyjnym. Władał dobrze językiem niemieckim, co z pewnością ułatwiło mu przetrwanie w hitlerowskich obozach koncentracyjnych przez cały okres wojny. Po wyzwoleniu kraju, jako społeczno-polityczny działacz wywodzący się z KPP, stanął w pierwszych szeregach budowniczych Polski Ludowej, wszedł też do Komitetu Centralnego PPR. Ostatni z naszej rawickiej czwórki, młodszy ode mnie o kilka lat „Nastek" Kowalczyk pochodził z Zagłębia Dąbrowskiego, tam wstąpił do Komunistycznego Związku Młodzieży, a potem, jako funkcjonariusz partyjny, pracował w Komitecie Okręgowym KPP. W rawickiej celi współżyliśmy ze sobą dobrze. O ile pamiętam, miał on sześcioletni wyrok. Jego działalność nie jest mi bliżej znana. Zetknąłem się z nim ponownie w okresie okupacji, ale o tym będę mówił później. W Rawiczu przebywało w tym czasie parę setek więźniów politycznych, tworzących największą komunę więzienną w kraju. Siedzieli tam w zasadzie komuniści skazani na wysokie kary więzienia, w tym wielu wybitnych działaczy komunistycznych, wśród nich Alfred Lampę, Marceli Nowotko, Franciszek Fidler oraz recydywiści. Nie stykałem się wówczas z nimi, nie znałem ich też osobiście. Reżym więzienny w Rawiczu był ostrzejszy niż w innych więzieniach. Administracja traktowała więźniów politycznych w zasadzie tak samo jak więźniów pospolitych. Formalnie nie uznawała komuny i jej przedstawicielstwa, choć — jak mówiłem — tolerowała pewne formy jej działalności. Interwencje Buczka jako starosty miały miejsce rzadko, przy czym jego kontrahentem z ramienia administracji był zazwyczaj przodownik oddziału, który rozmawiał z nim raczej ze względu na jego staż więzienny, a nie jako ze starostą komuny. W okresie mojego przebywania w więzieniu rawickim nie dochodziło do konfliktów między komuną a administracją. Ale nie siedziałem tam długo. 5. Sieradz '.=!» Wiosną 1938 r. zostałem przetransportowany z Rawicza do więzienia w Sieradzu, gdzie siedziałem do września 1939 r. Na terenie obiektu więziennego w Sieradzu znajdowały się dwa więzienia zupełnie od siebie odizolowane, podobnie jak w Rawiczu. Wielki, nowoczesny gmach więzienny o kilku kondygnacjach, mieszczący 500-600 ludzi, a może i więcej, zajmowali więźniowie pospolici. Więźniowie polityczni siedzieli w starym dwukondygnacyjnym więzieniu, którego mniejsze i większe cele zbiorowe mogły pomieścić 150-200 ludzi. W tych granicach kształtowała się też liczba więźniów politycznych w czasie, kiedy tam siedziałem. W Sieradzu zastałem warunki zgoła inne, o całe niebo lepsze w porównaniu z rawickimi. W istocie rzeczy nowy regulamin więzienny nie został tam zastosowany wobec więźniów politycznych. Cała sieradzka komuna korzystała z własnych ubrań, z szerokiej swobody podczas spacerów odbywanych dwójkami dowolnie dobieranymi przez więźniów, którzy mogli się zmieniać w czasie spaceru itp. Nie były także przestrzegane przez administrację określone regulaminem limity ilościowe artykułów żywnościowych, jakie każdy więzień mógł otrzymywać w przesyłkach pocztowych lub nabywać za własne środki w drodze wypiski. Jedynym przejawem funkcjonowania nowego regulaminu więziennego było ustawianie się więźniów w dużych celach w dwuszeregu, a w małych w jednym szeregu na apelach wieczornych, co ułatwiało przewodnikowi ustalanie stanu ilościowego w każdej celi. Jak wiadomo, więźniowie polityczni wszystkich więzień w Polsce zawsze odmawiali podejmowania jakiejkolwiek pracy w gospodarce prowadzonej przez administrację więzienną. Zasada ta, chyba nie w każdej sytuacji słuszna, obowiązywała wszystkie komuny. Z kolei administracja żadnego więzienia nie paliła się do zatrudniania komunistów, gdyż pracę więźniów traktowała jako pewną formę ulgi w odbywaniu kary, na co więzień powinien sobie zasłużyć swoim nienagannym sprawowaniem. Pozbawianie więźnia pracy i pozostawienie go w celi stanowiło sankcję karną za określone przewinienie. Toteż byłem bardzo zaskoczony, gdy po przybyciu do Sieradza dowiedziałem się, że więźniowie polityczni obierają dla siebie kartofle. Z takim zjawiskiem nie spotkałem się dotąd w żadnym więzieniu. Zrazu, wydawało mi się, że komuna sieradzka, godząc się na to uległa naciskowi administracji i poszła wobec niej na niedopuszczalne ustępstwa. Wkrótce jednak przekonałem się, że to raczej administracja więzienna poszła na rękę więźniom politycznym, zlecając im, względnie wyrażając zgodę na obieranie kartofli dla siebie. W pracy tej, wykonywanej w trybie rotacyjnym, uczestniczyła cała komuna. Wyznaczano do niej codziennie inną grupę -więźniów w liczbie około 30 osób z sąsiadujących ze sobą cel, co oznaczało, że każda grupa obierała kartofle nie częściej niż raz w tygodniu. Kartoflarnia znajdowała się obok gmachu więziennego w wydzielonych zabudowaniach gospodarczych. To obszerne pomieszczenie można by nazwać salą zebrań członków komuny. Zawsze bowiem podczas obierania kartofli odbywały się tam prelekcje, wykłady, prasówki, względnie inne zajęcia polityczno-wychowawcze, szkoleniowe, partyjne itp., prowadzone przez najlepiej obeznanych z określoną tematyką prelegentów spośród uczestników danej grupy. W każdej grupie znajdowali się odpowiednio przygotowani ludzie zdolni do występowania w charakterze referentów określonych zagadnień. Najczęściej odbywały się prasówki, zwłaszcza w miesiącach poprzedzających najazd Niemiec hitlerowskich na Polskę, a nieraz oprócz prasówki występował drugi prelegent z innym tematem. Obieranie kartofli trwało bowiem około trzech godzin. W tym czasie mogły się zatem zmieścić i dwa referaty wraz z dyskusją. Osobiście niemal zawsze występowałem w kartoflami jako referent określonych zagadnień, co — jak wszystkich referentów w każdej grupie — zwalniało mnie w czasie prelekcji od innych zajęć. Całością tej pracy kierował zarząd komuny. Administracja orientowała się dobrze, do czego służy kartoflarnia, lecz nie przeszkadzała naszej działalności. Funkcję starosty komuny sieradzkiej sprawował w tym czasie Mieczysław Zdziechowski, z zawodu tkacz jedwabiu, komunistyczny działacz robotniczy Lewicy Związkowej w Łodzi, organizator i przywódca wielu strajków w przemyśle jedwabniczym i włókienniczym, członek Zarządu Głównego klasowego związku włókniarzy. Po VII Kongresie Międzynarodówki Komunistycznej, w którego rezultacie KPP przyjęła kurs na budowę jednolitego frontu klasy robotniczej i jedności klasowych związków zawodowych, M. Zdziechowski stał się czołowym realizatorem tej nowej linii politycznej partii. Do najważniejszych osiągnięć polityki jednolitego frontu należało utworzenie przez komunistów i pepesowców •wspólnego bloku wyborczego przy wyborach do Rady Miejskiej w Łodzi we wrześniu 1936 r. Akcją kierował Główny Komitet Wyborczy, do którego — obok innych komunistów — wchodził także M. Zdziechowski, jako wiceprzewodniczący. Wspólna lista wyborcza pod nazwą „PPS i Klasowe Związki Zawodowe" odniosła w wyborach wielki sukces, zdobyła niemal połowę wszystkich mandatów, a łącznie z mandatami zdobytymi przez Bund i żydowskie związki zawodowe, nie wchodzące do wspólnego bloku wyborczego, pepesowcy i komuniści mieli zdecydowaną większość w łódzkiej Radzie Miejskiej. W jej składzie znalazł się także M. Zdziechowski i stał się kandydatem na wiceprezydenta miasta. Działalność Zdziechowskiego, szczególnie ożywiona po zwycięskich wyborach, została przecięta przez sanacyjne władze państwowe rękoma policji łódzkiej. Został on obwiniony o działalność kon%-o podburzanie tłumu przeciw policji i pod koniec 1936 r,^ ^tyczna- oraz z wolnej stopy — znalazł się na ławie oskarżonych °dP°wiadaJac Okręgowym w Łodzi. Brak dowodów uzasadniających j d Ssłdem został zastąpiony oświadczeniem złożonym na rozprawie ° oskarzenie szefa Urzędu Śledczego w Łodzi, aspiranta Brylaka, jako^ wej przez konfidencjonalne informacje o przynależności Zdzie^yposiadał on KPP. Tenże Brylak — jak o tym już mówiłem - ^.skieffo do oświadczenie na mojej rozprawie sądowej w Łodzi, CQ . P°dobne powiadało prawdzie. Konfidencjonalne informacje policjiiW^lestety od~ kim założeniom prawa, Sąd Okręgowy w Łodzi przyjmoL w wszel~ czający dowód winy oskarżonego. Regułę tę zastosowjj fa w/ftar-Zdziechowskiego. Opierając się na zeznaniach Brylaka ot^^1"62. do zeznaniom policjantów jakoby Zdziechowski nawoływa}t) *ąc wiarę ciwstawienia się policji na jednym z wieców przedwyborcJ1?1 do prze" zaprzeczyli stanowczo wybitni działacze PPS, występujący! ~~ czemu w charakterze świadków obrony — sąd skazał Zdziechową rozPrawie lat więzienia. Po wyroku został on aresztowany na sali sąik^o.na kilka ny w więzieniu sieradzkim. ej * osadzo- Zdziechowski był starostą komuny więziennej w Siet , su wyjścia na wolność, co miało miejsce chyba w sW do cza" w każdym razie niedługo przed napaścią Niemiec Nifu 1939 r" Polskę. Po opuszczeniu przez niego więzienia aktyw lf0°Ws na czył mnie obowiązkami starosty. Wchodząc przedtem ^y °bar' rządu komuny byłem w kursie wszystkich spraw oma^ skład za" Zdziechowskiego z administracją więzienną, aż do szc^ych Przez nika więzienia, w związku z sytuacją zaistniałą po zetw naczel-Hitlera polsko-niemieckiego paktu o nieagresji. Poczy^.311111 przez wydarzenia każdy niemal dzień dostarczał nam nowy^0 od tego wskazujących na szybkie zbliżanie się agresji Niemiec u dowodow przeciw Polsce. Sprawa ta zajmowała czołowe miejsce % ż°wskich ny, stała się głównym tematem prasówek urządzanych ^ fClu komu-analizował ją permanentnie zarząd komuny, przekazy toflarni> oceny. ^Jej swoje Na tym gruncie zrodziła się przyjęta przez całą ko% zamanifestować swą jedność z narodem polskim w (jJ mysl) by ojczyzny. Znalazło to wyraz w deklaracji złożonej przez staf„ j obrony M. Zdziechowskiego na ręce naczelnika więzienia stwJękomuny wobec groźby agresji niemieckiej więźniowie polityczni z^06-'' ze gotowość do ochotniczej służby w wojsku polskim, by zb^9^ SWOM walczyć na śmierć i życie w obronie zagrożonej niepodW^ w ręku Pragnąc podkreślić solidarność komuny z wysiłkiem obt0JCi Polski-czeństwa, Zdziechowski zawiadomił jednocześnie nacz^J"1 SP0*6' więźniowie polityczni, którzy mają w depozycie na swj a> że ci IC|1 kontach finansowych określone kwoty pieniężne, zwrócą się do administracji, by wypłaciła z ich konta pewną sumę na Fundusz Obrony Narodowej, w ramach zbiórki przeprowadzanej wówczas w całym kraju. Deklaracja ta, szeroko przedyskutowana przed złożeniem jej naczelnikowi więzienia, została zaaprobowana przez całą komunę sieradzkiego więzienia złożoną z Polaków, Żydów, Białorusinów i Ukraińców. Jak się jednak okazało później, nie wszyscy podzielali to stanowisko, o czym wspomnę za chwilę. Przyjęta deklaracja dawała wyraz patriotycznej postawie komunistów polskich, którą najwierniej ujął później Władysław Broniewski w słowach wspaniałego wiersza: Są w ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń też ich nie przekreśli... Komuniści polscy, zgłaszając sanacyjnym władzom państwowym swoją gotowość do ochotniczej służby wojskowej, nie rozgrzeszali tym aktem swoich krzywdzicieli, nie ich rządom pragnęli przyjść z pomocą, lecz swojej ojczyźnie, która znalazła się w potrzebie. W tym czasie KPP już nie istniała. Bezowocne byłoby więc dociekanie, jakie stanowisko zajęłaby w tej sprawie, gdyby nie została rozwiązana. Nigdy jednak organa wykonawcze Międzynarodówki Komunistycznej nie ustosunkowały się pozytywnie do składanych przez wszystkie komuny więzienne w Polsce deklaracji o wcielenie zdolnych do służby wojskowej więźniów politycznych w szeregi Wojska Polskiego. Stanowisko, jakie po rozgromieniu Polski we wrześniu 1939 r. zajął Komitet Wykonawczy Międzynarodówki Komunistycznej w sprawie charakteru wojny rozpalonej przez Niemcy hitlerowskie, dowodzi jednak wyraźnie, że wspomniane deklaracje komun więziennych w Polsce stały w sprzeczności z ówczesną linią polityczną Kominternu. A jak mówiłem już o tym szeroko, kierownictwo KPP nie miało nigdy własnej polityki, było zawsze odgórnie sterowane. Można przeto wątpić, czy w przypadku, gdyby nie nastąpiło rozwiązanie KPP, doszłoby do złożenia omawianych deklaracji przez komuny więzienne w Polsce. Nie oznacza to wcale, że samo rozwiązanie partii umożliwiło komunom więziennym złożenie tej deklaracji, względnie popchnęło je na tę drogę. Kapepowcy i po rozwiązaniu partii nie przestali być komunistami, rozumowali nadal kategoriami uchwał podejmowanych przez najwyższe instancje i organa centralne KPP w okresie po Vn Kongresie Międzynarodówki Komunistycznej. Można nawet powiedzieć, że właśnie te uchwały przepełnione duchem patriotycznym, alarmujące partię i całe społeczeństwo o niebezpieczeństwie zagrażającym Polsce ze strony Niemiec hitlerowskich, wytworzyły w komunach więziennych klimat niezmiernie sprzyjający zrodzeniu się tych deklaracji. A że jednocześnie zawarta w tych uchwałach ocena polityki naczelnych władz państwowych Polski w stosunku do Niemiec hitlerowskich oraz do Związku Radzieckiego okazała się błędna i opaczna, przemawiać to mogło tylko — z punktu widzenia ówczesnej polityki Stalina — za koniecznością rozwiązania KPP. Ale o tym była już mowa. Ta druga, fałszywa nuta uchwał KPP brzmiała teraz dla komunistów polskich mile i radośnie, mogła ich tylko zachęcać do składania administracji więziennej oświadczeń wyrażających ich patriotyczne uczucia. Centralne czynniki państwowe, tj. odpowiednie ogniwa ministerialne rządu sanacyjnego nie tylko zignorowały — a może nawet potraktowały z pogardą — zgłoszenia uwięzionych komunistów do ochotniczej służby wojskowej, lecz przepojone nienawiścią do komunistów podjęły decyzję, by w razie zwycięstw niemieckich w wojnie z Polską i zdobywania przez Niemców określonych obszarów, na których znajdują się więzienia, pozostawiać osadzonych w nich więźniów politycznych na łaskę losu, nie zwalniać ich z więzień, mimo groźby dostania się w ręce hitlerowskich oprawców. Instrukcje takie otrzymały administracje więzienne od swoich władz zwierzchnich, z zaleceniem utrzymania tych zamierzeń w tajemnicy przed komunami więziennymi. Wynika to niezbicie z postępowania administracji wszystkich więzień, w których przebywali komuniści. Potwierdza to także w całej rozciągłości znane mi najlepiej zachowanie się administracji więziennej w Sieradzu po naszym zgłoszeniu się do ochotniczej służby wojskowej, aż do momentu jej ewakuacji w pierwszych dniach wojny.5 Naczelnik więzienia sieradzkiego przyjął z uznaniem oświadczenie złożone mu przez starostę komuny Zdziechowskiego o naszej gotowości do służby wojskowej oraz do świadczenia na rzecz Funduszu Obrony Narodowej. Wyraził od razu zgodę co do wpłat na ten Fundusz, jako że każdy więzień mógł dysponować swoim kontem finansowym. Natomiast do sprawy zasadniczej, do deklaracji o gotowości więźniów politycznych do ochotniczej służby wojskowej nie mógł ustosunkować się ani pozytywnie, ani negatywnie, gdyż decyzje w tej sprawie mogły podjąć jedynie naczelne władze państwowe. Zapewnił przeto Zdziechowskiego, że sprawę tę przekaże swoim władzom zwierzchnim, co też z pewnością uczynił. Nam nie pozostało nic innego jak oczekiwać na odpowiedź centralnych władz państwowych, która — według przyrzeczeń naczelnika — miała być podana do wiadomości komuny. Tymczasem sytuacja stawała się coraz bardziej zapalna. Elementy wojny z dniem każdym narastały. Ocenę taką wyprowadziliśmy opierając się przede wszystkim na wiadomościach prasowych. Później upew- 5 Przypuszczenie, że polskie władze państwowe w 1939 r. wydały polecenie przekazania więźniów w ręce niemieckie nie znajduje potwierdzenia ani w archiwach, ani w faktach. Te ostatnie wydają się świadczyć, że oficjalnie aprobowana była praktyka ewakuacji straży więziennej w takich terminach i w taki sposób, aby umożliwić więźniom samouwolnienie się. Straż opuszczała więzienia zawczasu i pozostawiała je bez dozoru. Zamiaru i terminu ewakuacji nie ukrywano przed więźniami funkcyjnymi. Uwolnionych samowolnie więźniów nie próbowano uwięzić ponownie. Scenariusz ten powtarzał się tak regularnie, że można dopatrywać się w nim działania według ustalonego planu. niał nas w tym przekonaniu nocny ruch pojazdów wojskowych na szosie biegnącej nieopodal więzienia, którego odgłosy docierały do naszych cel. Pracujący w naszym gmachu więziennym kalifaktorzy — czerpiąc informacje od strażników więziennych — potwierdzili nasze przypuszczenia, że nocą odbywa się przemarsz wojsk polskich na zachód. A na naszą deklarację odpowiedź nie nadchodziła. W związku z tym, na kilka dni przed odzyskaniem wolności, Zdziechowski w rozmowie z naczelnikiem przedstawił zaniepokojenie, jakie z tej przyczyny nurtuje komunę. Naczelnik zapewnił go solennie, że nie powinniśmy żywić żadnych obaw, gdyż w najgorszym wypadku, gdyby wojna wybuchła i zaistniało niebezpieczeństwo utraty Sieradza, władze polskie nie oddadzą więźniów politycznych w ręce niemieckie. Podkreślał to stanowczo i prawdopodobnie szczerze. Najwidoczniej nie miał jeszcze wtedy żadnych instrukcji od swoich władz, a oświadczenie złożone Zdziechowskiemu wyrażało jego osobiste poglądy, w każdym razie przyjęliśmy je za dobrą monetę. Z zapewnień naczelnika wyprowadziliśmy wniosek, że jeśli nawet władze państwowe na razie nie odpowiedzą na naszą ofertę w sprawie ochotniczej służby wojskowej, to w przypadku, gdyby wojna wybuchła i jej przebieg wymagał ewakuacji Sieradza, zostaniemy przetransportowani do innych więzień albo też dopiero wówczas wcielą nas do wojska. Dalszy szybki rozwój wydarzeń położył kres naszym złudzeniom. Wykaz ważniejszych skrótów AAN AK fay AL ., ARR AS BCh BP BSSR CA KC PZPR CBKP ĆKL CKW CSG DR GL IMEL KC KD KG KGB KKO KP/b/U KPD KPP KPZB KPZR KPZU Archiwum Akt Nowych Armia Krajowa Armia Ludowa Archiwum Ruchu Robotniczego Akcja Specjalna Bataliony Chłopskie ;, Biuro Polityczne Białoruska Sowiecka Socjalistyczna Republika Centralne Archiwum Komitetu Centralnego PZPR Centralne Biuro Komunistów Polski Centralny Komitet Narodowy Ą Centralny Komitet Wykonawczy > Centralny Związek Górników 5 Delegat Rządu j Gwardia Ludowa j Instytut Marksa Engelsa Lenina i Komitet Centralny j Komitet Dzielnicowy [ „ Komenda Główna Komitet Gosudarstwiennoj Bezopasnosti (Komitet Bezpieczeństwa Państwowego) Komunalna Kasa Oszczędności Komunistyczna Partia /bolszewików/ Ukrainy Komunistische Partei Deutschlands (Komunistyczna Partia Niemiec) Komunistyczna Partia Polski Komunistyczna Partia Zachodniej Bałorusi Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy KRN KW KWMK KZMP MBP MK MOPR MSW NIK NKGB NKL — NKW — NKWD — NPCh — NSDAP — NSZ — OKR — OUN — PAL — PKB — PKN — PKWN — POW — PPR — PPS — PPS-WRN — PSB — PZPR — RJN — RKP/b/ — RKU — RPPS — RRRCh — Krajowa Rada Narodowa Komitet Warszawski, Komitet Wojewódzki Komitet Wykonawczy Międzynarodówki Komunistycznej Komunistyczny Związek Młodzieży Polski Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego Międzynarodówka Komunistyczna Międzynarodowa Organizacja Pomocy Rewolucj onistom Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Najwyższa Izba Kontroli Narodnyj Kommissariat Gosudarstwiennoj Bezopasnosti (Komisariat Ludowy Bezpieczeństwa Publicznego) Naczelny Komitet Ludowy Zjednoczonych Stronnictw Demokratycznych i Socjalistycznych Naczelny Komitet Wykonawczy Narodnyj Kommissariat Wnutriennych Dieł (Komisariat Ludowy Spraw Wewnętrznych) Niezależna Partia Chłopska Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei (Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotnicza) Narodowe Siły Zbrojne ' Okręgowy Komitet Robotniczy Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów Polska Armia Ludowa ~ Państwowy Korpus Bezpieczeństwa " Polski Komitet Narodowy — Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego Polska Organizacja Wojskowa ~ Polska Partia Robotnicza Polska Partia Socjalistyczna Polska Partia Socjalistyczna Niepodległość Polski Słownik Biograficzny Polska Zjednoczona Partia Robotnicza Rada Jedności Narodowej Rosyjska Komunistyczna Partia /bolszewików/ -t Rejonowa Komenda Uzupełnień « Robotnicza Partia Polskich Socjalistów < ? » Rewolucyjne Rady Robotniczo-Chłopskie Wolność, Równość, RSHA — SA — SA — SBDPRR — SD — SDPRR — SL — SO — SS — TASS — TMH — UB — WEPPWN — WHPRR — WKP/b/ — ZPP — ZPW — zww — zwz — zz — ŹOB — Reichsichereitshauptamt (Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy) Die Sturmabteilungen der NSDAP (Oddziały Szturmowe NSDAP) Sąd Apelacyjny Słownik Biograficzny Działaczy Polskiego Ruchu Robotniczego Stronnictwo Demokratyczne Socjaldemokratyczna Partia Robotnicza Roąji Stronnictwo Ludowe Sąd Okręgowy Die Schutzstaffeln der NSDAP (Sztafety Ochronne NSDAP) Telegrafhoje Agenstwo Sowietskogo Sojuza (Agencja Telegraficzna Związku Radzieckiego) Towarzystwo Miłośników Historii Urząd Bezpieczeństwa Wielka Encyklopedia Powszechna Państwowego Wydawnictwa Naukowego Wielotomowa Historia Polskiego Ruchu Robotniczego Wszechzwiązkowa Komunistyczna Partia /bolszewików/ Związek Patriotów Polskich Z pola walki Związek Walki Wyzwoleńczej Związek Walki Zbrojnej Związki Zawodowe Żydowska Organizacja Bojowa I- ;L I Indeks Adżubej Aleksiej 14 „Agatka" 362 Ajzen Tadeusz 264, 265 „Albin" zob. Stup Eugeniusz Aleksandrów -» Zawadzki Włodzimierz Amanullah-Chan 248 Amsterdam Saul 202, 205, 230, 231 „Anik" zob. Borowski Wiktor Aniołkowski Wincenty 233, 234, 236, 240, 241, 247, 252 „Babcia" —* Lipska Franciszka Bajszczak Szczepan 302 Bałucki Michał 89 Banaszkiewicz Bolesław 301 Barcikowski Wacław 440 Bartoszek Franciszek 133-135, 186 Beck Józef 392, 394-397, 400 Bednarek Józef 301 Benesz Eduard 397, 398 Beria Ławrentij 415 Bielawski 61 Bieliński Antoni 301 Bierut Bolesław 10, 13, 19 Birencweig Henryk 301 Bitner Henryk 167, 168 Bocian Zygmunt 132, 186 Boczkowki 159 „Bogdanów" zob. Kozinarow Anton Bohaczyk 66-69 Borowski —» Komorowski Ludwik Borowski Wiktor („Anłk") 252, 253, 356, 357, 430 Bortnowski Bronisław 332 Brauła Jan 167, 172, 177, 185-188 Breżniew Leonid 12, 14, 20, 369 Broniewski Władysław 452 Bronkowski —» Bortnowski Bronisław Brylak Zygmunt 271, 286,297,300,301,451 Bucharin Nikołaj 368, 402 Buczek Marian 445-448 Budzyński Stanisław („Tradycja") 209, 363 Bujoczek 30, 31 v Burzyński Stanisław 167, 168, 199, 333, 334, 338, 339 Bytomska Władysława („Włada") 270 Chamberlain Neville 397 Chodyko 168 Chruszczow Nikita S. 14, 360, 361, 380, 406, 410 Chruściński Stanisław 301 Conoff zob. Gomułka Józefa (Józefina) Czeszejko-Sochacki Jerzy 87, 405-407 Czuma Andrzej 131-135, 139, 141, 154, 155, 158, 168, 172, 173, 177, 178, 185-187, 190 Ćwik Tadeusz 188, 361 Daladier Eduard 397 Deutscher Izaak 411 Dębski Jakub 172 Diamant Giną —* Diamant Gołda Diamant Gołda 190-192 Diamant-Pirotte Julia —<• Diamant Gołda Doliński Adam 253, 254 Domański Paweł 20 „Dora" 362 Dylong Paweł 22, 23, 26 Dymitrow Georgi 390, 419, 422 Dziadek —» Bohaczyk Dziadek -* Piłsudski Józef Dziekanówna Maria („Maria") 362, 446 Dzierżyński Feliks 372 Dzięcielski Tomasz 265 Elżbieta -» Poeta Elżbieta Felek -» Trebliński Felek Feltyn Józef 172 Fiderkiewicz Alfred 116, 122, 123 Fidler Franciszek 448 Figuła Mieczysław 23, 39, 41-44 Finder Paweł 10 Fornalska Małgorzata 10 Frenkel Helena 334, 336 Garbacik Józef 77 Gawlicki Julian 275, 278, 301 Gierek Edward 19-21 Ginsburg 429 Goldfinger Elia 288 Golenia Franciszek 23, 29, 35, 38, 39, 41, 43 Gomułka Jan 39 Gomułka Józefa (Józefina) 71, 84 Gomułka Kunegunda 39 Gomułka Ludwika —» Paczosa Ludwika Gomułka Władysław („Ludwik") 5-21,23, 36,38-41, 66, 68, 77,108,124, 135,162,169, 188, 242, 250, 270, 271, 298, 325, 332, 360, 372, 379, 380, 419, 420, 437 Gomułka Zofia 39, 158, 250 Gomułka-Strzelecki Ryszard 6, 7, 9, 35, 250 Gorczyca Stanisław 121 Grabowski Edward 35 i Grabski Władysław 91, 108 J Graeser Konstanty (, .Kostek'') 362, 430 J Greiner 77 5 Grosfeld Otto Ludwik 77 S „Gruby" zob. Tomorowicz Witold Grudowa Helena 420 Gruszecki Andrzej 301 Grunszpan-Kikiel Menasze —>• Romkowski Roman Hazelmajer Józef 301 Hejnar Franciszek 61 Henrykowski Gustaw —* Amsterdam Saul Herma Jan 39, 41, 42 Hitler Adolf 30, 32, 33, 200, 201, 210, 357, 365, 380, 381, 384, 387, 388, 390, 392-397, 399, 400, 415, 419, 451 Hopfinger Marek 136, 141, 142, 149, 152-154 Horki 125-127 Huda Wilhelm 38,40 Iwanowicz Iwan —> Gomułka Władysław Izydorczyk Jan 362,445-448 Jadczakowa 269, 285, 298 Jagiełło 84 Jagoda Henryk 415 Jamróz Michał 186 „Jan" zob. Sroczyński Jan (?) Jan —> Gomułka Jan Jankowski Leon 154-157 Jankowski Tadeusz 288 Janta Józef 44,45 Jaroszewicz Piotr 20 Jaskiernik Józef 41 Jaworski Ewald 22, 23, 37-40, 42, 43 Jelicz Zofia 192 Jeżów Nikołaj 406, 415 Jóźwiak Franciszek 10, 19 Kalaga Ignacy 238 Kamieniew Lew 402, 406 Kieszczyński Lucjan 271 Kirów Siergiej 404, 406 Kolanko Ignacy 61 Komorowski Ludwik 330-335, 337-340, 342, 344, 356, 357, 430 Koniuch J. 97 Kornai Janos 16 Kosior Stanisław 410 „Kostek" zob. Graeser Konstanty „Kostrzewa" zob. Koszutska Maria Kosygin Aleksy 20 Koszutska Maria („Kostrzewa") 358, 376, 384, 385, 402, 404-406 Kowalczyk Anastazy („Nastek") 401, 445, 447,448 Kowalski Józef 41, 392, 420 Kowalski Władysław 189, 252, 405-407 Kozinarow Anton („Bogdanów") 419 Krawiec Józef 264, 265, 267-269, 271-279, 285, 297-299, 301 Królikowski Stefan 109, 111 „Kulawy Janek" zob. Sroczyński Jan (?) Kunegunda —» Gomułka Kunegunda Kwiatkowski Eugeniusz 347 Lampę Alfred 448 Las Bolesława 346 Legomski Kazimierz 190 Lenin Włodzimierz 8, 170, 335, 357, 363, 366-373, 377-379, 381, 383, 402 5 , „Leński" zob. Leszczyński Julian Leszczyński Julian („Leński") 358, 359, 391, 400, 403, 405, 407, 417 Lieberman Herman 77, 105-109, 111, 133 Linkę Artur 264, 265 Lipska Franciszka 190, 192, 193, 334, 362 Lipski Antoni 49, 50, 192, 334-336, 401 Lipski Leon 10, 190, 192,193, 420 Lipski Ludwik 192 Ludka —» Paczosa Ludwika „Ludwik" zob. Gomułka Władysław Luksemburg Róża 411 Łucja -» Schulz Łucja Łukasik Józef 130, 159, 160, 188 Maciszewski Jarema 419 Maga Jan 172, 173 Magiera 180 Makarenko 350 Malis 69-71 Manuilski Dymitr 416 Marchlewski Julian 372 Marczak 173 „Maria" zob. Dziekanówna Maria Mendelowski Anrzej (Jędrzej) 94, 97, 103, 110, 121 Milecki Stanisław 362 Minkiewicz —>• Minkowski Paweł Minkowski Paweł 176 Misiaszek Stefan 302,303 Moczar Mieczysław 20 Mołojec Bolesław 10, 18, 19, 419 Mołojec Zygmunt 10, 18,19 Mołotow Wiaczesław 12, 380, 387,392,400, 419, 420 Mościcki Ignacy 397 Mussolini Benito 393, 397 Narutowicz Gabriel 315 „Nastek" zob. Kowalczyk Anastazy „Natka" 362 Niewiadomski Eligiusz 315 Nowak Józef 86, 106, 107 Nowotko Marceli 10, 17, 18, 448 Paczosa Ludwika 35 Pakin Leon 419 Paluch Antoni 97 Papuga Jan 94, 95 Paszyn-Bielecki Jan 408 Patek Stanisław 318 Piasecki Szloma 301 Piatakow Jurij 368 Pieleszak Adam 301 Pieracki Bronisław 315 Piłsudski Józef 14, 120-122, 185, 193, 291, 379, 383, 388 Poeta Elżbieta 40 Poeta Józef 22, 24, 26, 39, 40, 44 Pollak 291-293, 295 Porębski 180 Półchłopek 104 Preisner 90 Przygoński Antoni 18 Ptaszyński 303,304 Pużak Kazimierz 44-46, 49, 52 Radkiewicz Stanisław 420 >O Rapaport —<• Gnidowa Helena O Rejminiakowa Maria 5 O Ribbentrop Joachim 12, 380, 387, 392, 398P 400, 419, 420 O Roliński Bohdan 20 uP „Roman" zob. Romkowski Roman Romkowski Roman („Roman") 361, 442, 443 Rożek Wacław 238 Rudnicki Kazimierz 315-317,320 Rydygier Julisz 318 Rydz-Śmigły Edward 397 Ryków Aleksiej 402 Ryszard -» Gomułka-Strzelecki Ryszard D Sanojca 162 i Schulz Łucja 43 ) Schulz Wincenty 43 ? Sempołowska Stefania 315, 317, 318 O Sitek 180 D Składkowski-Sławoj Felicjan 395, 397 > Skowroński Stanisław 172 ), Skrzyński Aleksander 125, 126 3 Skwarowie 173 O „Słoń" zob. Tomorowicz Widold .) Smereczyński Szymon 97 Sobecki Jan 419 Sokolicz Antonina 89 ' l Sroczyński Jan [„Jan" (?), „Kulawy I Janek" (?)] 268, 270, 271, 273-277, L 296-300, 302 l Stachurski Bronisław 301 \ Stalin Józef 6, 8-11, 13, 35, 335, 340-342, 358, 360, 361, 377-387, 399-406, 411-419, 427, 428, 447, 452 Stańczyk Jan 45-55, 405 Stapiński Jan 78 • Stećko Andrzej 142, 150, 152 Stępień Franciszek -» Stępień Zygmunt Stępień Zygmunt 180,181 Stożek Walenty 37-40, 42, 43 Strzeszewski Jan 189 Stup Eugeniusz („Albin") 253 Sum Jan 129,133,139,186, 187 Swanidze Aleksander 413 Swanidze Katarzyna 413 Sypuła Konstanty 171,172 Szapiro Natan 142,152 Szoken Liwa zob. Gomułka Zofia Szraga Chil 419 Szymczak Jan 172 Szyndler Brunon 301 Świerczewski Karol 427 Tatarkówna-Majkowska Michalina 286, 287 Tebich Piotr 77 Tomaszewski Antoni 281-283, 285, 286 Tomorowicz Witold („Gruby", „Słoń") 362, 363 Topinek Wilhelm 74 Toruńczyk Romana 271 „Tradycja" zob. Budzyński Stanisław Treblińska Magda 243 Trebliński Felek 243 TrockiLew 384,402 Truszczyński 180 Tuchaczewski Michał 360, 361 Uzdański Edward 420 Wajda Andrzej 81 Wałecki Henryk 402,406,410,411 Walnyckyj Kyryło 150 Wanat 66-69 Waniek Rudolf 41-44 Warski-Warszawski Adolf -* Warszawski Adolf Warszawski Adolf 358, 372-375, 384, 385, 402, 404-406 Werblan Andrzej 10,17,18, 21,40,135,360 WG -» Gomułka Władysław Wicha Władysław 40 Wilson Woodrow 372 Witos Wincenty 121, 372 „Włada" zob. Bytomska Władysława Wojciechowski —» Woycicki Mieczysław Wojciechowski Stanisław 121, 315-317, 319, 320 Wojtyczek 66, 67, 69 Wolak Walenty 39,41 Woycicki Mieczysław 315-317, 319, 320 Woźny Mateusz 39, 41 Wójcicki -» Wójcik Karol Wójcik Karol 240,258 WójtowiczJan 77,107,108,120-122 Wójtowicz Tomasz 77 Wróblewski Wacław Karol 405-407 Zajdel Józef 97 Zajdler Józef 121 Zakrzewski 262 Zaremba Zygmunt 47-51, 407 Zawadzki Włodzimierz 420 Zdziechowski Mieczysław 450, 451, 453, 454 Zegarek 180 Zieliński 44 Zinowiew Grigorij 402, 406 Ziółkiewicz Franciszek 44 Zygmuntowicz Jan 71-73, 76, 77, 79, 81, 114, 125, 127 Żarski Tadeusz 47-51, 359, 405-407 Żółkoś Stanisław 97, 103, 110-112, 121 Żuławski Zygmunt 131, 135, 158,186, 187 Spis treści Wstęp — Andrzej Werblan ........................... 5 Prolog 1. Zadziwiający sen ............................. 22 2. Więzienne spotkania z hitlerowcami .................... 29 3. Śledztwo i rozprawa ............................ 35 4. Stosunki ze śląską PPS .......................... 44 5. Sprawa Żarskiego i Zaremby ....................... 47 6. Z Janem Stańczykiem w restauracji .................... 53 7. Policyjne meldunki ............................ 55 I. Dzieciństwo i młodość 1. Głodowe lata — I wojna światowa ..................... 57 2. Pracowite wakacje ............................ 61 3. W szkole ................................. 65 4. Terminowanie u ślusarza ......................... 71 5. Warunki życia w Polsce Niepodległej ................... 74 6. Pierwsze zainteresowanie polityką. Pod wpływem PPS .......... 76 7. Wyzwoliny — egzamin czeladniczy .................... 79 8. Pierwsze prace zarobkowe ........................ 81 9. Budowa nowego domu .......................... 84 10. Nowe zatrudnienia i nowi towarzysze pracy ................ 85 11. W stronę komunizmu. Organizacja młodzieżowa „Siła" .......... 87 12. Pociąg do broni palnej ........................... 91 13. Na zjeździe krajowym „Siły" ....................... 94 14. Pierwsza konspiracja ........................... 97 15. Pokusa terroryzmu ............................ 100 16. Polemika z Liebermanem ......................... 105 17. Pożar w rafinerii ............................. 111 18. Półbezrobocie — produkcja baniaków ................... 113 19. Maj 1926 w Krośnie ............................ 115 20. Gorzka refleksja o praworządności w PRL ................ 123 20. Praca w majątku hr. Skrzyńskich ..................... 125 II. Funkcjonariusz związkowy 1. Związek Zawodowy Robotników Przemysłu Chemicznego i Pokrewnych RP (ZZRPChiP) ................................ 129 2. Czuma i Bartoszek 134 162 166 168 . . . .............. J.O-± 3. Sekretarz zarządu w okręgu drohobyckim ................. 135 4. Przegrany strajk ............................. 138 5. Wstąpienie do KPZU i pierwsze niespodzianki ............... 141 6. Tłum i policja ............................... 145 7. Związki i KPZU .............................. 149 8. Powojenne losy dawnych towarzyszy z Drohobycza ............ 152 9. Przeniesienie do Warszawy i przygoda z pluskwami ............ 154 10. Warszawski oddział związku chemicznego ................. 157 11. Podróż na Polesie ........................... 12. Vm Zjazd ZZRPChiP RP ....................... 13. Służba wojskowa ............................. J.TO 14. Przeprowadzka do Zawiercia ....................... 171 15. Chytra załoga cementowni „Klucze" ................... 174 16. Układy zbiorowe, sposób zawierania ................... 175 17. Czerwony „Strem" ............................ 179 18. Próby przekupstwa, grzywny, niepowodzenia ............... 182 19. Upadek czechowickiego związku chemicznego .............. 185 20. Pod „szyldem" PPS-Lewicy ........................ 189 20. „Babcia" Lipska .............................. 192 IH. Na czele lewicy związkowej 1. Sekciarski zwrot w polityce KPP ..................... 194 2. Pierwsza wyprawa do ZSRR ....................... 199 3. W Moskwie. Profintern .......................... 205 4. Przez Leningrad do Hamburga ...................... 211 5. Berlin ................................... 226 6. Krajowa narada delegatów Lewicy Związkowej .............. 233 7. Perypetie z policją po ogłoszeniu manifestu Lewicy Związkowej ...... 241 8. W więzieniu na Daniłowiczowskiej .................... 248 9. Przejście na nielegalną stopę. Centralny Wydział Zawodowy KPP ..... 252 10. Warszawski straj tramwajarzy ....................... 254 11. Dni powszednie konspiratora ....................... 259 12. Strajk w Łodzi .............................. 26? 13. Narada w lesie na Młynku i pożegnanie z wolnością ............ 267 IV. Dwa lata w więzieniu 1. W miejskim szpitalu w Łodzi ....................... 281 2. Areszt śledczy ............................. 3. Proces ................................. 4. Tułaczka po więzieniach ......................... «»/<. 5. Urlop zdrowotny, odzyskanie wolności .................. 315 6. Co robić dalej? .............................. 317 V. W szkole partyjnej Kominternu 1. Ponownie podróż do ZSRR. Etap pierwszy — Gdańsk ........... 321 2. Przez Litwę i Łotwę do Moskwy ...................... 325 3. Pierwszy i niezbyt przyjemny kontakt z sekcją polską Kominternu . . . 4. Hotel „Lux" w Moskwie ........................ 5. Kłopoty z chorą nogą .......................... 6. Podróż na Krym. Refleksje o kolektywizacji ............... 7. Perekop i bezprizornyje .......................... 348 8. Eupatoria ............... "™ 286 295 302 329 334 336 338 9. Z powrotem w Moskwie. Szkoła partyjna 350 356 VI. ZSRR i KPP a sprawa niepodległości Polski 1. Kłopoty z zasadą samookreślenia narodowego ............... 365 2. Instrumentalne potraktowanie niepodległości Polski ' przez Lenina w 1820 r. .......................... 370 '' 3. Stanowisko Lenina i KPRP w kwestii niemieckiej sprzeczne z interesami Polski ....................... 372 4. Źródła błędnego stanowiska KPP w kwestii niepodległości Polski — jej zależność od Kominternu i WKP (b) ................. 375 5. Stalinowskie pojmowanie prawa narodów do samookreślenia ....... 377 6. Krytyka programu KPP ......................... 381 7. Wpływ państowej polityki ZSRR na linię polityczną KPP ......... 385 l 8. 1935 r. — zmiana strategii czy tylko taktyka ................ 388 9. Co ZSRR zawdzięcza polityce Józefa Becka? ................ 392 10. Zagłada KPP. Czym kierował się Stalin? ................. 400 VII. Zbliża się wojna ............ 1. Ostatnie miesiące pobytu w ZSRR ..................... 422 2. Przez zieloną granicę do Polski ...................... 430 3. Przez Wilno do Warszawy ......................... 435 4. W więzieniu w Rawiczu .......................... 440 5. Sieradz .................................. 449 Wykaz skrótów ................................. 455 Indeks nazwisk ................................. 458