Tomasz Kwiecień Błogosławione marnowanie O Mszy świętej z Ojcem Tomaszem Kwietniem OP rozmawiają Jacek Borkowicz i Ireneusz Cieślik SPIS TREŚCI 1. Po co chodzić do kościoła? 2. Znaki poprzez stulecia 3. Wezwanie i odpowiedź 4. Chleb dorosłych 5. Więcej niż dzieło ludu Tomasz Kwiecień: Błogosławione marnowanie. O Mszy świętej - 1 I Po co chodzić do kościoła? IRENEUSZ CIEŚLIK: Chyba każdy katolik choć raz w życiu zadał sobie pytanie: dlaczego mam koniecznie co niedziela chodzić do kościoła? Czemu właśnie to ma być wyróżnikiem mojego odniesienia do Boga? O. TOMASZ KWIECIEŃ: Na ogół przyczyną takich pytań jest zamieszanie, które trwa w Kościele przynajmniej od czasów Oświecenia i które uczyniło z chrześcijaństwa system moralny. W takim systemie najważniejsze jest to, jak się człowiek zachowuje. I tu pojawia się problem ludzi, którzy "nie mają się z czego spowiadać": nie kradłem, byłem porządnym obywatelem i tak dalej... Tymczasem, żeby być porządnym człowiekiem, wcale nie trzeba być chrześcijaninem. JACEK BORKOWICZ: To czym jest nasza wiara? Chrześcijaństwo jest żywym kontaktem z Chrystusem. Tymczasem dla bardzo wielu ludzi, z różnych przyczyn - także z przyczyny bardzo jednorodnego, moralizatorskiego kaznodziejstwa - chrześcijaństwo jest zespołem zasad, zwyczajów, których trzeba przestrzegać i już. Czasem nawet są to miłe zwyczaje: jak przyjemnie jest na przykład obchodzić Gwiazdkę! Tutaj, w Poznaniu, tak mówi się na Boże Narodzenie. "Na Gwiazdkę się spowiadałem" - słyszymy w konfesjonale dwa razy do roku: przed Wielkanocą i gdzieś w okolicach 20 grudnia... Nie cierpię wizji chrześcijaństwa przemoralizowanego. Doprowadziło mnie to kiedyś do takiej skrajności, że unikałem wszelkich wzmianek na temat moralności - teraz nabrałem dystansu i staram się znaleźć złoty środek. A dlaczego chodzić do kościoła? Po pierwsze, dlatego że tego dnia Chrystus zmartwychwstał, a dla chrześcijanina to nie powinien być fakt obojętny. To po prostu trzeba jakoś zaznaczyć, tak samo jak trzeba zaznaczyć jakimś gestem dzień, w którym umarł. Poza tym, chrześcijaninem nie jestem w pojedynkę. Dlatego autor Listu do Hebrajczyków mówi: "Nie opuszczajmy naszych wspólnych zebrań..." (Hbr 10,25). Już w jego czasach, jak się okazuje, był problem absencji, już wtedy niektórzy woleli iść sobie na łączkę, by pomedytować, zajmowali się swoją pracą albo wybierali inne rozrywki. Warto jednak zacytować dalej: "...ale zachęcajmy się nawzajem". Mamy tu moment rozpoznania siebie jako wspólnoty Kościoła, umacniania w wierze. JB: To "zachęcanie" jest chyba czymś więcej niż przynaglaniem do uczestnictwa: to postawa świadectwa. Proszę więc nas zachęcić... Obaj panowie są żonaci. Czy wyobrażają sobie panowie małżeństwo bez takich chwil, kiedy się wzajemną miłość małżonków... celebruje? Kolacja przy świecach, wyjście do teatru, wspólny spacer... Wiadomo, że się kochamy, wychowujemy dzieci, zarabiamy na życie lub budujemy dom, ale są momenty, w których trzeba się zatrzymać i nawiązać więź na innym poziomie, oderwać się od przeciętności. Otóż liturgia chrześcijańska - patrząc od strony antropologicznej, od strony ludzkiej potrzeby - jest mniej więcej tym samym, czym jest ślub lub inna ważna uroczystość w życiu małżeńskim. To nie jest czas, w którym człowiek siada i medytuje nad istotą małżeństwa - ma bawić się, tańczyć, pić, śpiewać, rozmawiać z przyjaciółmi. Podobnie jest z liturgią: abym mógł żyć codziennie w jedności z Bogiem, potrzebuję takich momentów, w których przystanę i doświadczę tej jedności w sposób głębszy. IC: Więc dlaczego tę potrzebę się nakazuje? Nie nakazuje się potrzeby, tylko jej zaspokojenie. Potrzeba jest, tyle że nie zawsze wystarczająco wyraźnie uświadomiona. Tak naprawdę to sami zabiegani małżonkowie - że wrócę do tego przykładu - bardzo często jej nie widzą. Potrafią o niej zapomnieć i żyć obok siebie. Jako duszpasterz nieraz zadaję za to pokutę, na przykład mężowi zaniedbującemu żonę, każąc mu zaprosić ją do restauracji, kupić kwiaty. JB: Wyobraźmy sobie męża i żonę tak zapracowanych, że nie ma w ich życiu miejsca na wspólne przeżywanie chwil odświętnych. Czy to nie jest małżeństwo? To małżeństwo, któremu czegoś brakuje. Trzeba zapytać, w jakim stopniu ci ludzie żyją sakramentem, czy są ze sobą, czy też obok siebie. IC: Może ich życie jest ofiarą dla drugiego? Ofiara, która nie karmi się rozmową, spotkaniem, znakami uwagi, czułością, siłą rzeczy zaczyna być sucha i frustrująca. JB: W Skrzypku na dachu żona Tewjego Mleczarza, uparcie pytana przez męża: "Czy mnie kochasz?", wreszcie wybucha: "Jak to, przez dwadzieścia pięć lat gotuję ci i piorę, a ty jeszcze tego nie wiesz?". I Tewje jest nadal niezadowolony, bo on naprawdę chce usłyszeć coś innego, choć bardzo docenia, że żona mu pierze i gotuje. To jest właśnie to! Pewne rzeczy trzeba sobie mówić i regularnie przypominać. Gdybyśmy zrobili historyczny przegląd tekstów dotyczących niedzieli, zobaczylibyśmy, że przez całą historię chrześcijaństwa przewija się ten sam nakaz - chodzić do kościoła i nie pracować. To jest, jak widać, wieczny problem. Podobnie małżonkowie muszą sobie raz po raz przypominać, żeby znaleźć czas dla dzieci. Przykłady można mnożyć. IC: Czy tylko z powodu zdominowania życia przez powszedniość ludzie przestają uczęszczać na niedzielną Mszę? Jest jeszcze problem nieatrakcyjności liturgii. Nie jest on bynajmniej nowy. Nieraz się zdarzało w starożytności, że pobożni chrześcijanie chętniej chodzili do cyrku niż do kościoła. Niejeden antyczny kaznodzieja nad tym ubolewał. Zawsze był kłopot z wyrobieniem duchowym chrześcijan. Kolejnym i bardzo istotnym powodem jest to, że celebracja często staje się nudna, bo ludzie jej nie rozumieją. JB: I czują się jak na kiepskim spektaklu w teatrze. To w dużej mierze problem edukacji liturgicznej. Sami księża często nie rozumieją liturgii i nie potrafią o niej dobrze mówić albo uważają, że nie warto. Na przykład pokutuje przekonanie, że istotą Mszy są słowa przeistoczenia, a reszta to już tylko pobożny dodatek. Często tak właśnie recytuje się słowa modlitwy eucharystycznej, jakby tylko one były ważne, a reszta była jedynie ozdobnikiem. Tymczasem jest to wulgaryzacja myśli scholastycznej i nauki Soboru Trydenckiego. Myślę że święty Tomasz nie zgodziłby się z takim rozumieniem liturgii. JB: Dyktuje je chyba mentalność oświeceniowo-pozytywistyczna, która głosi, że całą wiedzę można zmieścić w jednej encyklopedii... IC: I że całą rzeczywistość można nazwać. To prawda, największą krzywdę wyrządziła liturgii mentalność oświeceniowa. Jeżeli księża nie rozumieją liturgii, to od kogo mają się nauczyć ją rozumieć wierni? Jest wielu ludzi, skądinąd pobożnych, którzy mówią, że dla nich bardziej owocne, jako spotkanie modlitewne, jest pójście na łąkę albo nawet cicha medytacja w kościele niż uczestnictwo w nudnej lub fałszywie napuszonej celebracji. Takim ludziom opowiadam cysterską przypowieść: Bóg kocha noc, bo mnisi śpią i wreszcie nie zajmują się sobą. I wtedy Pan Bóg ma jedyną okazję, żeby coś dla nich zrobić, uporządkować ich skołatane, biedne ludzkie serca. Wreszcie mu nie przeszkadzają. IC: Są jeszcze tacy, którzy czuwają całą noc... Czyżby to był sposób obrony przed Bożą interwencją? Zawsze, prędzej czy później, trzeba się wyspać. A wracając do pańskiego pierwszego pytania: nie wyobrażam sobie żywego chrześcijaństwa bez liturgii, tak jak nie wyobrażam sobie żywego chrześcijaństwa bez regularnego życia sakramentalnego. Zresztą życie liturgiczne i sakramentalne to jedno i to samo. Bez niego mamy do czynienia z namiastką chrześcijaństwa - coś tam się tli w człowieku, jakieś przekonanie, jakaś praktyka, jakieś odniesienia moralne... Ale to na pewno nie jest jeszcze życie chrześcijańskie. To za mało. JB: Leitourgia to po grecku "dzieło ludu" albo "dla ludu". Osobiście wolę to pierwsze tłumaczenie. Analogicznie - chirurgia jest przecież "dziełem ręki". To rozumowanie nie jest takie oczywiste. Dochodzenie do współczesnego znaczenia tego słowa to długa historia. Termin leitourgia można również rozumieć jako "dzieło dla ludu", tak przynajmniej było w Grecji klasycznej - "liturgią" było to, co tamtejsza arystokracja robiła dla reszty społeczeństwa. Dzisiaj można by to pojęcie przetłumaczyć jako sponsoring. Igrzyska - to również była leitourgia, a ich sponsora nazywano leitourgos. W późniejszym okresie to słowo zaczęło oznaczać wszelkie dzieło publiczne, i na przykład w grece hellenistycznej leitourgia to było dzieło miasta, na które suweren nałożył jakieś zobowiązanie, na przykład wybudowania akweduktu. JB: Czyli roboty publiczne? Właśnie! W grece hellenistycznej pojawia się też trzecie znaczenie - już religijne. Jest ono stosowane do różnego rodzaju kultu i w tym sensie występuje w Septuagincie. Charakterystyczne, że kiedy rabini tłumaczyli Biblię na język grecki, to nie używali tego słowa do opisu każdego aspektu kultu Izraela, tylko wyłącznie do kultu dokonywanego w świątyni. Pamiętamy, że kult świątynny nie wyczerpuje relacji Izraela do Boga. Jest jeszcze domowa celebracja przymierza, na czele z paschą i szabatem, jest synagoga, jest jeszcze ofiara własnego życia, do której tak wyraziście wzywali prorocy Starego Przymierza. Jednak słowo leitourgia w Septuagincie nie określa na przykład Wieczerzy Paschalnej. Dla tej, jakże ważnej, przestrzeni spotkania z Bogiem autorzy Septuaginty zarezerwowali inne pojęcia: douleia i latreia, nigdy leitourgia. Można tu jeszcze dodać nowotestamentalny List do Hebrajczyków, gdzie wspomina się o liturgii Starego Testamentu, o kulcie świątynnym. Podobnie w pierwszym rozdziale Ewangelii według świętego Łukasza mówi się o świątynnej leitourgia, którą sprawuje kapłan Zachariasz, przyszły tata świętego Jana Chrzciciela. We wszystkich pozostałych miejscach Nowego Testamentu, gdzie to słowo występuje, chodzi albo o jakąś rzeczywistość świecką, tak jak w grece hellenistycznej - na przykład urzędnicy cesarscy z Listu do Rzymian są nazwani "liturgami" (13,6), składka na ubogich chrześcijan to też liturgia - albo o całkiem nowe znaczenie. Święty Paweł nie będzie używał owego terminu w kontekście kultu rozumianego zewnętrznie, jako celebracja. Dla przykładu, w Liście do Rzymian Paweł jest publicznym sługą, dosłownie leitourgos, "liturgiem" Jezusa Chrystusa (15,16), spełniającym święty obrzęd, którym jest głoszenie Ewangelii, po to, by ludzie, do których się zwraca, poganie, sami stali się ofiarą miłą Bogu. Co jest ofiarą? Poganie nawróceni do Chrystusa. Kto jest kapłanem? Paweł, wysłannik, głosiciel słowa. Używając języka kultu Starego Przymierza, Paweł przenosi znaczenie słowa "liturgia" na kult duchowy: jest nim oddanie się człowieka Bogu dzięki głoszeniu Ewangelii. W Nowym Testamencie termin "liturgia" występuje tylko raz w sensie zewnętrznego rytu właściwego chrześcijanom - gdy w Dziejach Apostolskich jest mowa o wysłaniu Barnaby i Pawła na pierwszą wyprawę misyjną, nadmienia się, że odprawiali oni nabożeństwo: leitourgounton to kyrio. Myślę, że to nie jest przypadek, w Piśmie Świętym nie ma przypadków. Widać Duchowi Świętemu zależało, by pokazać, że liturgia nie jest związana tylko z zewnętrznością. IC: Z tego, co Ojciec mówi o Septuagincie i o listach świętego Pawła wynika, że choć słowo "liturgia" występuje zarówno w Starym, jak i w Nowym Testamencie, to dwa tysiące lat temu określano nim jednak co innego. Słowo "liturgia" w takim sensie, w jakim używamy go teraz, jest stosowane dopiero od XIX wieku. Wcześniej mówiono o konkretnych ceremoniach, o sakramentach. W odniesieniu do ceremonii kościelnych to słowo pojawiło się po raz pierwszy dopiero w renesansie, i to w sformułowaniu liturgica res - "rzeczy liturgiczne", jako przymiotnik. Dopiero w XIX wieku zaczęto mówić o takim fenomenie, jak liturgia. Na Zachodzie jest to więc późny termin i coraz częściej myślę, że nieszczęśliwy, bo od razu każe nam odróżniać: liturgia, paraliturgia i tak dalej. JB: Chrześcijaństwo wschodnie zna go "od zawsze". "Święta liturgia" dla prawosławnych to po prostu Eucharystia, najświętsza czynność ludu Bożego. JB: Czy w ogóle można zamknąć liturgię w definicji? Moim zdaniem, nie można tego uczynić definitywnie, jak żadnej rzeczywistości, która nie jest z tego świata. Prawda w końcu zawsze wymyka się szufladkowaniu. Słowa "źródło i szczyt życia Kościoła", jak określa liturgię soborowa konstytucja, na początku wyrażały trafną intuicję, teraz zaś, gdy odmienia się je przez wszystkie przypadki w akademickich dysputach, znaczą coraz mniej. Szkoda, że zrobił się z tego slogan, który już nic nie znaczy. Używa się go najczęściej bezrefleksyjnie, podobnie jak terminu "misterium paschalne", ulubionego wyrażenia niektórych liturgistów. Pięknych i trafnych zwrotów można nadużywać do tego stopnia, że w pewnej chwili nie można ich w ogóle słuchać. Zawsze zaczynam wykłady od historii słowa "liturgia". Pokazuję Stary i Nowy Testament - i w pewnym momencie widać, że na podstawie samego źródłosłowu nic o liturgii nie da się powiedzieć. Trzeba zacząć z zupełnie innej strony. Spróbujmy sobie uświadomić, że w chrześcijańskim rozumieniu era liturgii zaczyna się z Wcieleniem, a osiąga swój szczyt - tutaj muszę już użyć tego terminu - w misterium paschalnym. Liturgię trzeba rozumieć szeroko: nie tylko jako Krzyż i Zmartwychwstanie, ale jako całą przestrzeń, w której dokonuje się przejście Chrystusa z tego świata do Ojca i zstąpienie Ducha Świętego. JB: Czym zatem jest liturgia? Na pewno nie tym, o czym najczęściej myślimy, używając tego słowa. Mówiąc o liturgii, na ogół postrzegamy ją jako coś, co sami robimy. W związku z tym, gdy jesteśmy w nią zaangażowani, to musimy się zastanowić, jak ją wykonać, mamy więc problem do rozwiązania. Tymczasem nie chodzi wcale o to, że człowiek siada i zaczyna myśleć, co ma z nią począć i jak tu najładniej ją odprawić. JB: Więc o co? Liturgia rodzi się w tajemniczej przestrzeni, gdzie Bóg, w Osobach Świętej Trójcy, komunikuje się "między sobą". Rodzi się w wymianie miłości pomiędzy Trzema. Ta relacja wylewa się na świat, stwarzając go, powołując do istnienia rozmaite byty, wzywając anioła i człowieka do jedynej w swym rodzaju relacji z Bogiem. Nie opuszcza nas ani na chwilę w drodze przez wszystkie etapy pogmatwanej ludzkiej historii. Liturgia jest tym, co Bóg czyni dla człowieka, a nie tym, co człowiek czyni dla Boga, nie tym, co robi w Kościele. To, co zazwyczaj nazywamy liturgią, to w gruncie rzeczy tylko celebrowanie tego Boskiego dzieła, które swoją kulminację ma w zmartwychwstaniu Chrystusa. Bliskie jest mi pojęcie "liturgii źródła" ( liturgie de source), którego używa mój ulubiony teolog i liturgista Jean Corbon, mówiąc, że to nie Kościół stworzył liturgię, ale liturgia stworzyła Kościół. W wymiarze katabatycznym, zstępującym - to ona była pierwsza i Kościół jest jej wynikiem. Także w wymiarze celebracji Kościół tworzony jest przez Eucharystię. JB: Ale i Kościół tworzy liturgię. Kościół tworzy różne formy celebracji liturgii. Sama liturgia to dzieło Boże. IC: Kościół to również dzieło Boże. Dziełem Bożym jest również akt stworzenia i podtrzymywania świata w istnieniu, co przed chwilą umieściłem pod pojemnym hasłem liturgii źródła. Nie chciałbym kłócić się o słowa, ale umówić się na pewien sposób ich użycia. Można używać ich inaczej, to w końcu kwestia umowy, ale łatwo wtedy zejść na manowce. Podział, jaki proponuje Jean Corbon, jest dla mnie tak istotny dlatego, że unika się przezeń jurydycznego postrzegania liturgii jako swoistego rodzaju chrześcijańskiej musztry, mając za to szansę spojrzeć na wydarzenie liturgii teologicznie. JB: Jeżeli Bóg działa, to działa dla człowieka. Bez człowieka nie ma liturgii. Dlatego Corbon powie, że era liturgii prawdziwie chrześcijańskiej rozpoczyna się w chwili Wcielenia, kiedy Boże Słowo znajduje w Maryi adekwatną dla siebie odpowiedź, a pierwszym Człowiekiem, od którego zaczyna się liturgia, jest Syn Wcielony. To Ten, który w swoim człowieczeństwie doskonale odpowiada na wezwanie Boga. Dlatego też Chrystus w chwili Wcielenia - już nie w figurze, nie w zapowiedzi, ale w rzeczywistości - staje się pierwszym Liturgiem. JB: Czy można tę myśl odwrócić i powiedzieć, że nie ma człowieka bez sensu liturgicznego? Bez otwarcia na coś, co można by nazwać preliturgią? Pan ciągle mówi o celebracji, o zespole rytów, gestów, słów, konglomeracie ludzkich przymiotów. JB: Chyba nie, myślę o czymś więcej - o pierwotnej potrzebie, która te mechanizmy celebracji rodzi. Tak, to prawda, ale to jest owa druga strona liturgii, tkwiąca głęboko w naszej ludzkiej naturze. Rzeczywiście, człowiek ma w sobie głęboko zaszczepioną potrzebę kultu, ceremoniału, a przez ten rytuał - szukania czegoś poza samym sobą. JB: Liturgia związana jest ze wspólnotą. Nie ma liturgii prywatnej, osobistej. To nie znaczy, że kiedy nie mogę być na Mszy świętej z moimi braćmi, to nie mogę odprawić jej samemu. Wtedy też jestem we wspólnocie, chociażby z aniołami i świętymi. To też jest Kościół. Kiedy odprawiam Mszę samemu, co mi się zdarza rzadko i czego nie lubię, mam jednak świadomość, że mówiąc "wraz z aniołami i świętymi wychwalamy Ciebie, wołając Święty, Święty, Święty", nie jestem sam. Kiedy ksiądz diecezjalny odmawia brewiarz - a najczęściej odmawia go sam, u siebie w pokoju czy w kościele - to też uczestniczy w liturgii. IC: A czy do liturgii potrzebny jest ksiądz? Zasadniczo tak. Jednym ze stałych elementów liturgii jest obecność wyświęconego ministra, który służy, szafarza, który jest żywą ikoną Chrystusa. Poza tym, skoro liturgia jest objawieniem się Kościoła w swej pełni, należą do niej również kapłani. IC: Czy święcenia są zawsze niezbędne? Nie zawsze, są wyjątki. Można ochrzcić kogoś, nie będąc księdzem - i to jest liturgia chrztu, można błogosławić sakrament małżeństwa, nie będąc księdzem - i to dalej jest sakrament małżeństwa, można w końcu odprawiać liturgię godzin, nie będąc księdzem - i to także jest liturgia godzin. Nawet zachęca się świeckich do odprawiania liturgii godzin, bo przez to uwidacznia się kapłańska natura Kościoła. JB: Kim jest szafarz? To ten, który jest żywą ikoną Chrystusa z Jego woli. To także ten, który - jak to szafarz - udziela czegoś, co nie jest jego własnością, co przekracza jego osobiste zdolności. Nie on włożył do spichlerza to, co z niego wyjmuje, a to, co wydobywa, należy się tym, których ma obdarzyć. Ludowi Bożemu należy się pokarm słowa i sakramentu, szafarz zaś jest tym, który ten pokarm z woli Chrystusa daje. Poruszające, jak wiele zawierzył Bóg słabości człowieka. IC: Przez chrzest uczynił nas wszystkich ludem kapłanów. Oczywiście, kapłaństwo ministerialne jest właśnie po to, żeby być na służbie kapłaństwa powszechnego. Po to kapłan głosi słowo, spowiada, składa ofiarę Mszy, żeby każdy z nas lepiej składał ofiarę swego życia. JB: Czy możliwa jest liturgia bez sakramentu? Liturgia godzin ze swej istoty kieruje się ku Eucharystii. Możliwe są poszczególne celebracje liturgiczne bez sprawowania sakramentów, na przykład pogrzeb czy liturgia godzin. Jednak i one w pewien sposób "potrzebują" sakramentów, przynajmniej chrztu. Myślę, że jeśli na początku naszej rozmowy mieliśmy kłopot z porozumieniem się co do znaczenia pewnych słów, wynika to w pewnym stopniu z odziedziczonego przez nas wszystkich myślenia o liturgii, które lokuje sakramenty jako jej treść wewnętrzną, samą zaś liturgię - jako warstwę zewnętrzną, obrzędową. JB: Co jeszcze jest niezbędne w liturgii? Niezbędne - i jednocześnie pewne - jest Boże działanie. On pragnie tego dla nas. Z drugiej strony jest nasza odpowiedź, która posługuje się typowo ludzkimi środkami wyrazu. Dla tej perspektywy porządkujące jest to, co pisał papież Innocenty III w komentarzu do Mszy świętej. Dla niego ofiara Mszy składa się z czterech elementów - ludzi, rzeczy, słów i gestów. Rzeczy to szaty, materia kielicha, materia wina i wody, kadzidła, oleju do namaszczenia. Proszę zwrócić uwagę, mówiliśmy już o tym, że człowiek niższemu od siebie stworzeniu udziela głosu, by i ono zostało włączone w pochwalny hymn. Liturgia ma wychylenie eschatologiczne nie tylko poprzez słowa, ale także poprzez mocne podkreślanie materialności. To bardzo leczące. Mam wrażenie, że w naszym potocznym myśleniu o wierze celem ostatecznym jest życie wieczne, najczęściej rozumiane jako szczęśliwe życie duszy, skądinąd nieśmiertelnej. Jest taki podział katechizmowy, którego panowie pewnie uczyli się jeszcze na religii, i ja także: śmierć, sąd szczegółowy, niebo albo piekło, ewentualnie wcześniej czyściec. Pytam: gdzie jest zmartwychwstanie ciała? Liturgia odwołuje się do cielesności i do pokazania jej wyższych celów, przypomina, że cała stworzona przez Boga przestrzeń materialna jest dobra. Charakterystyczne, że wszelkie próby dewaluowania cielesności zawsze były przez Kościół piętnowane i uważane za heretyckie. Tymczasem ciało jest godne pochwały, jest tą przestrzenią, gdzie człowiek najzwyczajniej odnajduje Boga. Przecież i Chrystus przyjął ciało! Otóż człowiek, wraz ze swoimi słowami i czynnościami, używając rzeczy materialnych, tworzy przestrzeń, w którą wchodzi Bóg i którą przemienia poprzez działanie swego Ducha. To jest wszystko, co człowiek udostępnia Panu Bogu, aby zadziałał. Ale owa przestrzeń, ponieważ jest ludzka i krucha, jest też podatna na zaniedbania. Niekiedy przestaje oznaczać to, co powinna wyrażać i zaczyna być fałszywym przewodnikiem. JB: Jak to rozumieć? Myślę chociażby o tragicznym kryzysie architektury sakralnej. Nie znam żadnego nowego kościoła, który by mi się podobał, może z wyjątkiem pewnej kaplicy w Stanach Zjednoczonych, a w Polsce - z wyjątkiem prac Stanisława Niemczyka, żeby wymienić choćby kościół p.w. Ducha Świętego na Żwakowie w Tychach. IC: Z czego ten kryzys wynika? Z tego, że utraciliśmy świadomość czegoś, co bym nazwał kanonem architektury sakralnej. JB: Czy porządkowanie przestrzeni kościoła nie oznacza jej rozgraniczania? Nie, sanktuarium jest jedną przestrzenią teologicznie zorganizowaną i podzieloną. Ale zaraz po Soborze pojawił się taki architektoniczny "dogmat" - wnętrze kościelne musi być koniecznie "złamane", nie może mieć jednego centralnego miejsca. Dla mnie na przykład nieporozumieniem jest ustawianie ołtarza posoborowego pięć metrów przed przedsoborowym. To absolutnie niszczy logikę wnętrza. Ale powiedzmy sobie szczerze: tej logiki już dawno nie ma. Będąc członkiem komisji liturgicznej, miałem w ręku projekt kościoła przy jednym z naszych klasztorów. Na dole widniała adnotacja architekta: "Wnętrze zostanie zaprojektowane osobno". To nieporozumienie. Wnętrze kościoła jest najważniejsze, od jego koncepcji zależy cała reszta. Przecież Mszę celebrujemy w środku, nie na zewnątrz. Co ma zrobić projektant, gdy wejdzie do określonej już i niezmiennej przestrzeni wnętrza? Ma od początku ograniczone pole działania. Gdy zastanawiałem się, od kiedy nie ma kanonu architektury sakralnej na Zachodzie, doszedłem do wniosku, że od czasów po Soborze Trydenckim, czyli od momentu, gdy zrezygnowano z reguły orientowania kościołów. Marcin Bornus-Szczyciński, muzyk i badacz tradycji, opowiadał mi o swoich podróżach do Koptów. Gdyby wprowadzić któregoś z nich do naszego współczesnego kościoła, nie wiedziałby, w którą stronę się zwrócić - bo u nich zamiast "obrotowej" prawej i lewej nawy jest tylko północna i południowa. JB: A co z malarstwem? Współczesne malarstwo sakralne właściwie nie istnieje. Można podziwiać Madonnę Leonarda, ale nie sposób się do niej modlić. Z kolei czymże innym, jak nie pewną formą współczesnego ikonoklazmu, jest pociągnięcie całego kościoła białą farbą, niczym jakiegoś spichlerza? To jest przejaw nieufności wobec obrazu. Proszę zwrócić uwagę, że jeśli się dziś w kościołach katolickich uprawia malarstwo sakralne, są to najczęściej kalki ze Wschodu. Mnóstwo katolików pisze ikony. Pominąwszy ten fenomen, poza witrażami, które wciąż potrafią być dobre, malarstwo figuratywne jest okropnym banałem. W wielu kościołach zarzuca się je na rzecz rzeźby. IC: A inne przykłady zaniedbania? Choćby problem jakości kielicha, obrusu czy szat liturgicznych. Nieraz zdarzało mi się widzieć na ołtarzu obrus zacałowany przez księży i mimo to nie zmieniany całymi tygodniami. Rzeczy ważne człowiek zawsze otaczał pietyzmem. Dziecko dowiaduje się, że Boże Narodzenie jest ważne, bo wtedy jest dobre jedzenie i niepowtarzalny nastrój wieczerzy. Ważna jest niedziela, bo mama podaje lepszy obiad, pojawia się biały obrus na stole. Jeżeli nie włożymy tego pietyzmu w celebrację, źle rozumiejąc soborową ideę szlachetnej prostoty, to przemieni się ona w całkiem nieszlachetne prostactwo. Symbolem podkreślającym ważność niedzieli jest włożenie odświętnego ubrania, o czym dziś wiele osób zapomina. Jeszcze niedawno ludzie wiedzieli, że jest garnitur "kościołowy". Dziś sądzą, że skoro mają się czuć w kościele jak w domu, to mogą przychodzić w podartych dżinsach. Co innego Msza w ciągu tygodnia, gdzie człowiek przychodzi z wiru codziennych zajęć, ale w niedzielę można się wysilić. Są to drobne gesty, podkreślające świąteczność przez sposób, w jaki się ubieram, albo jakich używam naczyń liturgicznych. Eucharystia jest święta, przekracza ludzkie zdolności pojmowania - stąd używamy tego, co mamy najdoskonalsze, stąd to złoto, ornaty haftowane złotem, srebrem i perłami, przepiękne dzieła sztuki. Co ciekawe, pierwotne konstytucje dominikańskie nakazywały maksimum prostoty w klasztorach, ale jeśli chodzi o bogactwo kościołów, mogły one być piękne i bogato przyozdobione. Podobnie działo się w średniowieczu z ołtarzem: przykrywano go drogimi materiami, nie tak jak dziś - jeden obrusik. Było siedem obrusów, kapa bogata, ozdoby różnego rodzaju - na to nie żałowano pieniędzy. Przypomina mi się historia z Marią, która podpadła Apostołom, bo rozlała na stopy Chrystusa drogi olejek... Mamy tu doskonały obraz tego, czym jest liturgia. Z punktu widzenia ekonomii to marnotrawstwo. JB: Ale błogosławione marnotrawstwo. Właśnie. To błogosławione marnowanie. Tak czyni sam szczodry Bóg, który dał nam wszystko, co Jego. Mówiłem już o ekstazie Trójcy Świętej (ekstasis znaczy po grecku "stać poza, na zewnątrz, poza sobą"). Tak czyni Bóg - gdyby nie było ekstazy w samym Bogu, to by nigdy nie było stworzenia i świata. I człowiek, stworzony na obraz Boga, odnajduje swoje szczęście w takiej samej postawie, również w tej "niemądrej i marnotrawiącej", kiedy to można by było z powodzeniem wykorzystać materialne dobra do innych, "pożyteczniejszych" celów. Doświadczenie uczy, że kiedy ludzie "marnotrawią" różne rzeczy z przeznaczeniem na liturgię, to i na ubogich znajdą. Oszczędzanie na liturgii zamyka zazwyczaj kabzę księdza również na ubogich. JB: Ten duch oszczędności i praktycyzmu dotknął też sfery gestu. W pewnej parafii Wigilia Paschalna zaczęła się o 17.30 od słów komentatora: "A teraz wyobraźmy sobie, że w kościele jest ciemno...". Paschalna świeca wtedy rozświetlała "ciemności" późnego popołudnia. A gdy wchodzi się z paschałem do ciemnego kościoła, nie trzeba nic tłumaczyć. "Chrystus światłością świata" - ta prawda jest tak czytelna, że słowo, które ją dopełnia, jest samo w sobie komentarzem. Swoją drogą komentarze w czasie Mszy świętej to coś takiego, jakby człowiek szedł na bal i po paru ruchach na parkiecie nagle usłyszał: "muzyka stop!", a wodzirej zaczynał tłumaczyć, co oznacza taki to a taki skłon. Na zabawie nie należy mówić ludziom, że tańczą, tylko się bawić. Na tłumaczenia trzeba znaleźć inny czas. IC: A przecież zwyczaj komentowania liturgii pojawił się po Soborze! Komentarze były wprowadzone na początek, żeby oswoić ludzi z nowym rytem, a nie na wieki wieków amen. Teraz nie należy tego robić. W Krakowie świadomie zrezygnowaliśmy parę lat temu z funkcji komentatora, na rzecz wprowadzenia komentarza przed liturgią. JB: Jak w dawnych wiekach rozwiązywano problem liturgicznego niedoinformowania? Przede wszystkim poprzez tak zwaną mistagogię, czyli katechezy wprowadzające w misteria. W starożytności przynajmniej raz do roku biskup wyjaśniał nowo ochrzczonym tajemnice trzech podstawowych sakramentów: chrztu, bierzmowania i Eucharystii. Pozostali chrześcijanie mogli się temu przysłuchiwać, żeby odświeżyć sobie i ugruntować posiadaną już wiedzę. Poza tym w homiliach Ojców pełno jest liturgicznych odniesień. Ambona pozostawała zawsze, do dzisiaj zresztą pozostaje, najlepszym miejscem na liturgiczną formację. Trzeba mieć tylko odwagę ją do tego wykorzystać. W średniowieczu księdzem odpowiedzialnym w diecezji za liturgię był archidiakon. Wtedy jeszcze nie było instytucji biskupa pomocniczego. Otóż obowiązkiem archidiakona było jeździć po parafiach, sprawdzać, jak odprawiają księża i uczyć ich. Zdarzyło się na przykład pięćset lat temu w diecezji krakowskiej, że ksiądz konsekrował chleb i wino formułą: Fiat corpus et sanguis Domini nostri Iesu Christi (Niech się stanie Ciało i Krew Pana naszego Jezusa Chrystusa). Niejeden z archidiakonów pisał komentarz do Mszy. Oczywiście był on dla księży, ale jeśli proboszcz z tego skorzystał, korzystali i wierni. JB: Wróćmy do problemu niedbałych znaków. Sposób, w jaki ksiądz staje przy ołtarzu, podnosi kielich lub patenę, więcej powie o istocie Eucharystii niż niejedna katecheza. Jest kolosalna różnica pomiędzy znakiem krzyża, czynionym z namaszczeniem, a robieniem tak zwanego motylka, kiedy człowiek macha dłonią, jakby osę od piersi odganiał... Potrzebujemy dowartościowania gestu i znaku. Jeśli nasze gesty nic nie znaczą, są albo źle wykonywane - albo wręcz zbędne. Sednem sprawy są nie tyle poszczególne gesty, ile osoba celebransa, który staje za ołtarzem z całym bagażem własnej pamięci i doświadczenia. To zresztą wydaje mi się największą słabością ostatniej reformy: za bardzo tego księdza widać, za wiele zależy od jego wiary, świadomości liturgicznej czy nawet samopoczucia. To moim zdaniem jest istota, rdzeń sprawy, jeśli chodzi o problem celebracji. W realizacji tych znaków dokonuje się przecież odpowiedź człowieka. Nie tylko modlącego się księdza - szczere, przekonujące gesty "napędzają" wiarę całej wspólnoty. To od nich w dużej mierze zależy frekwencja na niedzielnej Mszy. JB: Mówiliśmy o czwórpodziale Innocentego III: ludzie, rzeczy, słowa i gesty. Ja bym jeszcze dodał do tego muzykę. Tak, ale czym w gruncie rzeczy jest muzyka, jeśli nie podkreśleniem słowa? Dla starożytnych muzyka była po prostu sposobem jego użycia. Podobnie myślał Innocenty, który chyba by nie zrozumiał, że na publicznie sprawowanej liturgii można cokolwiek głośno recytować. JB: To jednak dość wąskie, bo utylitarne rozumienie muzyki. Mówiąc o piątym elemencie liturgii, myślę o niej integralnie, jako o rytmie wszechświata. W tym sensie muzyką jest nawet cisza. To prawda, bez tak rozumianej muzyki nie ma liturgii. Ona jest czymś więcej niż tylko ozdobnikiem. A skoro już narzekam na zaniedbania, muszę dodać, że śpiew to dziedzina, która nam w Kościele ostatnio strasznie kuleje. Mam wrażenie, że również i do tego przyczyniła się - nolens volens - taka a nie inna recepcja reformy soborowej. Jednym z jej negatywnych, choć zupełnie niezamierzonych skutków jest fakt, że ludzie śpiewają coraz mniej. Opowiadali mi starzy Włosi, że przed Soborem ludzie w kościele śpiewali części stałe Mszy świętej gregoriańskiej. Znali je na pamięć. I to było naturalne. Dla Włochów to nie było takie trudne, bo są muzykalni i ich język jest bliski łacinie. Nagle przyszła reforma - i koniec! W tej chwili nawet my, w Polsce, pławimy się w śpiewie - porównując z tym, co mają dziś Włosi na liturgii. Bo współczesna liturgia włoska jest z zasady recytowana. U nas przynajmniej w mszale prefacje są podpisane z nutami - a tam w ogóle nie ma nut, one są w dodatku, z tyłu. I to tam pojawiły się te przerażające pomysły z odtwarzaniem muzyki z magnetofonu. Aktualny wstęp do mszału, ten najnowszy, jeszcze niedostępny po polsku w wersji oficjalnej, wprost i surowo tego zabrania! JB: W naszej rozmowie wielokrotnie pojawia się słowo "przestrzeń". Czym jest przestrzeń w liturgii? To pojęcie obejmuje kilka rzeczy. Jean Corbon w swojej książce o liturgii nie mówi o świątyni chrześcijańskiej, lecz o przestrzeni dla celebracji. Myślę, że to doskonale ustawia cały problem, bo ustawia go od środka. Kościoły chrześcijańskie buduje się od środka, kościół chrześcijański to dom, do którego się wchodzi, w którym się przebywa. Dalej Corbon mówi, że jest to przestrzeń, w której już "wybuchło" zmartwychwstanie, przestrzeń "wyrwana" przez zmartwychwstanie skończonemu, doczesnemu i przyziemnemu światu, w której rządzą już inne prawa. JB: Ale ten wybuch emanuje, nie zatrzymuje się nagle w sferze profanum. To prawda. Przepięknym tego wyrazem jest średniowieczny dramat liturgiczny odgrywany na Wielkanoc. Jest tam moment, gdy do drzwi kościoła dobija się główny celebrans, który odgrywa Chrystusa wstępującego do piekieł, by wyciągnąć stamtąd sprawiedliwych Starego Testamentu, a przede wszystkim - Adama i Ewę. Tylko że on stuka w te drzwi nie z zewnątrz, tylko od wewnątrz kościoła. Dobija się od środka, ponieważ to na zewnątrz jest otchłań, grób i ciemność. Ten moment dramatu doskonale ukazuje przestrzenny wymiar prawdy, że zmartwychwstanie już się rozpoczęło, że czasy ostateczne dzieją się już teraz i że można z tego "już teraz" zaczerpnąć. Nie zapominajmy jednak, że szczególną rolę odgrywa tutaj orientacja, czyli skierowanie kościoła na wschód, wiążące przestrzeń, w której rozbłysło zmartwychwstanie, ze światem doczesnym. W jakiś sposób to wnętrze nie pozostaje bez odniesienia do tego, co na zewnątrz, do całego kosmosu. I właściwie - przechodzę do tego, co powiedział pan o emanacji - nie można celebrować liturgii tylko we wnętrzu kościelnym. Ona musi mieć swoje przełożenie na codzienność, ponieważ - jak za Ojcami Kościoła mówi kardynał Ratzinger - kult Boży polega na przebóstwieniu, na theosis. To jest jego cel. A to przebóstwienie nie może się dokonywać tylko w przestrzeni materialnego kultu, ono musi mieć przełożenie na całą resztę życia. JB: Słowo "wiązanie" jest jak najbardziej na miejscu, bo niesie skojarzenie z wiązaniem zaprawy murarskiej. Ale czy teraz, gdy zupełnie zatraciliśmy wrażliwość orientacji, jesteśmy na taką murarkę przygotowani? Odbudowywanie orientacji to długi proces, ale myślę, że warto go świadomie rozpoczynać, zwracając uwagę na szczególne miejsce ołtarza, na jasny podział na sanktuarium i nawę. Dość często uważa się, że sanktuarium to prezbiterium, a nawa to reszta kościoła. Bardzo krytykowano te wszystkie przedziały, lektoria i różnego rodzaju zasłony między prezbiterium a nawą, zapominając przy tym, że nawet jeśli ten przedział dawniej istniał - z różnych powodów - to prezbiterium nie należało do przestrzeni sanktuarium. Bo sanktuarium to przestrzeń, do której wchodzi wyłącznie celebrans i posługujący, a nie miejsce, gdzie mieści się całe duchowieństwo. Gotyckie kościoły klasztorne wyraźnie zachowywały trójpodział: nawa, prezbiterium i sanktuarium. Były długie, wąskie, ukierunkowane, narzucające jakby całą swoją architekturą moment pielgrzymki ku wschodowi, czyli ku Chrystusowi. Bo wiadomo, że cała symbolika wschodu to symbolika Chrystusa, który zmartwychwstał, który przyjdzie sądzić żywych i umarłych; i tradycja mówiła, że On przyjdzie właśnie ze wschodu, tak jak wschodzące światło. Jednocześnie jest jeszcze kierunek wertykalny, ku górze, który w świątyniach gotyckich doskonale widać poprzez ich strzelistość, sklepienia czy łuki. JB: Wszystkie te strzelistości pełniły swoją rolę w ogólnej konstrukcji gotyckiej katedry. Historyk architektury Nicolaus Pevsner nazwał to "równowagą wysokich napięć". Skoro przeznaczone dla celebracji wnętrze jest w chrześcijańskiej symbolice miejscem, w którym rządzą prawa świata zmartwychwstałego, to w jakiś sposób reprezentowany jest tam cały świat. Doskonale to widać w gotyckich katedrach, które mają na kapitelach i kolumnach mnóstwo płaskorzeźb człowieka, zwierząt, gnomów i elfów - tego świata pośredniego między światem materialnym i duchowym. Niemądry człowiek powie, że to mitologia, a mądry będzie wiedział, że w ten sposób chrześcijanie pokazywali, iż cały świat stworzony poddany jest prawu Bożemu. Wiara w te wszystkie gnomy i elfy nie była "obok" wiary chrześcijańskiej, była włączona w pewną wizję świata, która całkowicie poddawała się prawu Bożemu i Chrystusowemu. Całe wnętrze świątyni to zatem przestrzeń, która w sposób symboliczny pokazuje włączenie całego stworzenia w Chrystusa i w Jego zbawienie. Dobra architektura kościelna będzie to pokazywać, zła w ogóle tego nie zauważy. W ten sposób łączy się tu porządek stworzenia i porządek odkupienia. Orientując kościół, czyli wiążąc tę przestrzeń, w której rozbłysło już zmartwychwstanie, z przestrzenią, gdzie jeszcze go tak bardzo nie widać, pokazujemy porządek stworzenia. Rytuał fundacyjny średniowiecznej świątyni trwał cały dzień. Ówcześni ludzie mieli różne sposoby na wyznaczanie kierunków świata, ale robili to na podstawie ruchu Słońca. Czekali więc odpowiednią ilość czasu, żeby wbić palik, potem znów kilka godzin, żeby wbić drugi i wyznaczyć oś wschód-zachód. To był cały rytuał, który miał swoją liturgię. Tak dokonywało się wiązanie rzeczywistości wiary w Odkupiciela z wiarą w Stworzyciela, w logiczność i sensowność stworzenia. IC: Czy utrata poczucia orientacji nie jest przypadkiem związana z odkryciem Kopernika? Ziemia straciła wtedy centralne miejsce we wszechświecie, człowiek zaczął operować inną wyobraźnią i w tym momencie orientacja przestała być dla niego ważna, bo Ziemia w ogóle przestała być czymś stałym. To ciekawa intuicja. Chronologicznie to się zgadza, chociaż wiejskie kościoły orientowano aż do ostatniego soboru. W miastach wcześniej zarzucono tradycję orientowania kościołów i poddano się reżimowi architektury. Na wsi tego reżimu nie było, bo kościół stał w polu. Tyle że chrześcijanie zwracali się ku wschodowi nie dlatego, że był on stały, ale dlatego, że symbolizował Chrystusa, którego Pismo nazywa Wschodem i Słońcem Wschodzącym. Także dlatego, że wierzyli w pojawienie się Chrystusa na wschodzie w dniu ostatecznym. Przewrót kopernikański nie unieważnia tej symboliki. JB: W książce Pochwała ciała potrzebę orientacji uzasadnia Ojciec przykładem z Władcy Pierścieni Tolkiena. Opisanego przez niego świata nie można zlokalizować w zwykłym atlasie, ale tolkienowskie mapy Śródziemia zawsze wskazują wschód i zachód, północ i południe. Nie wiemy, gdzie leży ten kraj, ale czujemy, że jest w naszym świecie, być może tuż obok nas. Władca Pierścieni to jedna z najważniejszych dla mnie książek, między innymi ze względu na jej głęboko chrześcijańską inspirację. Tolkien konsekwentnie ukazywał, że zawsze jest jakieś "poza", jakieś "dalej". Elfy zmierzają ku nieśmiertelnym krajom, ludzie z Gondoru tęsknią za Numenorem i spoglądają w jego kierunku. A wszystko po to, by pamiętać, że nasza prawdziwa ojczyzna nie jest stąd. I że nasze dążenia przekraczają to, co mamy tutaj. Tolkien najlepiej powiedział o tym w Silmarillionie: Bóg "tchnął w serce człowiecze tęsknotę przekraczającą granice świata i niedającą się zaspokoić tym, co na nim można znaleźć". Orientacja jest symbolicznym wyznawaniem tej prawdy. IC: Dotychczas rozmawialiśmy o przestrzeni "statycznej", chciałbym zwrócić uwagę na inny jeszcze aspekt. Zabrałem kiedyś kolegę na liturgię wschodnią i był on zachwycony czymś, co nazwał "operowaniem przestrzenią". Widział, jak liturgia - poprzez księdza, który wychodzi zza ikonostasu - "wciąga" tę przestrzeń, widział, jak cały ruch skierowany jest do centrum. Ten człowiek miał doskonałą intuicję. Proszę zwrócić uwagę, że często mówi się o Wschodzie, że jest taki klerykalny, że oddziela prezbiterium ikonostasem, zabudowuje przestrzeń. A ja, wielokrotnie uczestnicząc w liturgii wschodniej, z ikonostasem po sam sufit, nigdy nie miałem poczucia oddzielenia od ołtarza. Takie poczucie mam bardzo często w kościele łacińskim, który przecież ikonostasu nie ma. Dla mnie mocnym oddzieleniem jest ksiądz, stojący po drugiej stronie ołtarza. Ikonostas w ogóle mnie nie denerwuje. Patrzy się nie na ikonę, ale przez nią. Ikona jest oknem, a nie płaską deską, na której jest coś namalowane. I jest to okno do duchowego świata. Wschód rzeczywiście ma ten moment wciągania nawy do sanktuarium, wyraźnego pokazania, że jest to przenikanie się dwóch światów. Nawa zresztą w tradycyjnej symbolice chrześcijańskiej świątyni obrazuje świat doczesny, natomiast sanktuarium symbolizuje rzeczywistość zmartwychwstałą, zbawioną do końca. JB: Sama nazwa "nawa", czyli okręt, oznacza, że płyniemy nim po falach świata do właściwego portu. Dlatego dużym błędem jest przedstawianie w sanktuarium obrazów z życia świętych. Dawniej tam się przedstawiało świętych w chwale. Obrazy z życia należały do porządku nawy, bo tam było odzwierciedlenie ziemskiego życia Bożych ludzi. Natomiast po drugiej stronie jest już świat zbawionych, dlatego we wschodniej absydzie jest albo Pantokrator, albo Dziewica Orantka, albo wyobrażenia świętych w chwale. A jeśli na głównej ścianie ołtarzowej widnieje święty Maksymilian w męce bunkra głodowego - to jest to nieporozumienie. Zachód stracił to poczucie dosyć wcześnie, już wtedy, gdy zaczął malować sceny z życia świętych na nastawach ołtarzowych. Jeżeli już trzymamy się tematu dynamiki przestrzeni sakralnej, to rzeczywiście wykorzystanie przestrzeni jest istotną sprawą. Mówiłem, że liturgia rzymska jest bardzo statyczna, dużo w niej słów, a mało gestów, zwłaszcza w jej odnowionej formie. W liturgii wschodniej ciągle ktoś się rusza, ksiądz wchodzi i wychodzi przez bramę ikonostasu, okadza kadzidłem całą przestrzeń nawy, oczyszcza ją symbolicznie. To wyraźnie pokazuje moment łączenia obu przestrzeni, przy jednoczesnym pokazaniu, że one nie są tożsame. Takiego podziału brak w wielu kościołach budowanych współcześnie na Zachodzie. Często jeszcze ołtarz jest w środku i to nisko, co jest już zupełnym nieporozumieniem. IC: Tendencja, by "wznieść i zobaczyć", to przecież też średniowiecze. Tak, ale tam miało to wymiar adoracji. IC: Chodziło też o pragnienie ujrzenia cudu. Stąd powstał gest Podniesienia... To chyba trochę bardziej skomplikowane. Jak to zwykle bywa, jedną rzeczą była intencja pasterzy, wyrażana na synodach lokalnych, inną jeszcze potoczne przeświadczenie wiernych, podbudowane mocno eucharystycznymi cudownościami. W średniowieczu budowało się kościoły w ten sposób, że tam, gdzie lektorium (czyli przesłona) dzieliło prezbiterium od nawy, było ono na tyle niskie, aby było widać kapłana podnoszącego Hostię. Natomiast to pragnienie cudu, które rzeczywiście występowało, z czasem jednak przerodziło się w głęboką pobożność adoracyjną, która była czymś więcej niż tylko pragnieniem zobaczenia. Była wkroczeniem w przestrzeń, która oczyszcza zmysł wzroku. Ten gest adoracyjny obecny jest też na Wschodzie - przed samą Komunią kapłan wychodzi przed ikonostas z kielichem. Powiedziałem już, że czuję oddzielenie przez fakt, że stoję po drugiej stronie ołtarza. Często spotykam się z zarzutem, że ksiądz celebrujący "tyłem do zgromadzenia" to wyraz klerykalizmu. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego postawienie księdza twarzą do ludzi miałoby być mniej klerykalne. Zresztą powiedzenie "tyłem do ludzi" wymyślono w XX wieku i spopularyzowano po Soborze. Wcześniej nikt w ten sposób nie myślał. Ksiądz stał na czele zgromadzenia, które reprezentował i które było z nim w realnej łączności. Tę łączność zapewniał często ornat, bogato zdobiony na plecach, a nie fakt, że ksiądz musi na ludzi patrzeć. Przyznam, że kiedy odprawiam Mszę świętą, to nie pomaga mi, że mam ludzi przed sobą. Ludzie nie zawsze mają obowiązek i przyjemność oglądać moją gębę. Moim zadaniem jest wprowadzić ich w misterium. Jestem jednocześnie zdecydowanym przeciwnikiem ołtarzy przyklejonych do ściany. Ołtarz powinien stać wolno, żeby można go było okrążyć, okadzić. IC: Wydaje mi się, że zasadą posoborowego odwrócenia ołtarza była wspólnota i dialog. Ale jedno i drugie można osiągnąć bez potrzeby zmiany. Zresztą trzeba pamiętać, że według ustaleń Soboru, nie ma obowiązku celebrowania twarzą do ludzi, jest tylko taka możliwość. IC: Ta postawa odwrócenia powinna mieć zresztą konsekwencje w życiu, inaczej nic nie oznacza. Jeden z moich kolegów skomentował to dość dosadnie: "Co mi z tego, że mój proboszcz obrócił się do mnie twarzą, jak ja i tak wiem, że on jest do mnie obrócony... hmm... plecami". Tymczasem to "odwrócenie księdza" spowodowało - wbrew intencjom - jeszcze większy klerykalizm. Bo mamy teraz dwie strony: ja patrzę na księdza. Jeśli to ma być wspólnota, powinienem patrzeć również na innych. Zresztą mówienie o pozycji księdza twarzą albo plecami do wiernych także wzięło się ze statyki liturgii. Gdyby ta liturgia była w ruchu - razem z celebransem - to w ogóle nie zaistniałby taki dylemat. Ale nawet przyjmując tę optykę, nie można powiedzieć, że w dawnym rycie ksiądz zawsze był odwrócony plecami. W szeregu momentów liturgii odwracał się twarzą do ludzi: kiedy mówił "Pan z wami", kiedy ludzie mówili nad księdzem błogosławieństwo "niech Pan przyjmie ofiarę z rąk twoich..." Tych momentów było więcej. Jest takie powiedzenie o przyjaźni, że to wspólne patrzenie w jednym kierunku, a nie patrzenie na siebie nawzajem. Nie jesteśmy w kościele po to, by kontemplować siebie nawzajem, tylko po to, by kontemplować Chrystusa. JB: Ale "Bóg jest pośród nas, nie tylko przed nami" - jak mówi ksiądz Wacław Hryniewicz w książce Nad przepaściami wiary. Dawni chrześcijanie, celebrujący po staremu, też o tym wiedzieli... Cały problem polega na tym, że ta przestrzeń musi być znacząca, by ją dobrze wykorzystać. Jeżeli jest to przestrzeń surowa i nie ma tam żadnego punktu odniesienia, a jedynym ruchem jest przejście księdza od zakrystii do ołtarza, a potem do ambonki, to jest to zdecydowanie za mało. Ta przestrzeń zupełnie nic nie oznacza, jest czysto funkcjonalna, a to za mało. JB: Czy również czas jest znaczącym elementem liturgii? Kwestia czasu to w dużej mierze respektowanie dwóch rytmów: rocznego i tygodniowego. Potrzebujemy czasu, by wejść w misterium Chrystusa. Tak jak Chrystus swoją ekonomię realizuje przez wieki i tysiąclecia, tak samo człowiek, by do tej ekonomii dorosnąć, by ona stała się jego własnością, też potrzebuje czasu, który jest wyznaczony rytmem liturgicznym. Czym właściwie jest rok chrześcijański? Jest rozczłonkowaniem, rozdysponowaniem na przestrzeń całego roku tej tajemnicy, którą świętujemy każdej niedzieli. Dzieje się to, aby można się było przyjrzeć dokładniej dziełu Chrystusa, aby dać mu się przeniknąć. Każde święto jest jak witraż. Słońce jest jedno i świeci tak samo, ale w różnych porach oświetla tajemnicę z innego punktu. Jednocześnie każda niedziela jest świętowaniem całego misterium paschalnego i ta niedziela rozszerza się na cały rok. Cykl tygodniowy to głównie niedziela, ale też i piątek, święto i post. W piątek nie chodzi o wyrzeczenie, ale o pamięć. I jest też rytm dzienny, który w mieście zupełnie znika. Wstajemy późno, kładziemy się też późno. Liturgia była dostosowana do cyklu poranków i wieczorów, nawet światło w kościele bywało tak ustawiane, by o odpowiedniej porze oświetlić właściwy ołtarz. JB: Czy cykl trzech lat liturgicznych czytań (cykle A, B i C), który wprowadzono po Soborze, nie zakłóca naturalnego rytmu roku? Zakłóca i stwarza problemy. Motywacją było oczywiście włączenie jak największej ilości czytań do lekcjonarza. Czy to włączanie zawsze odbywało się szczęśliwie? Wyraźnie widać, że lekcjonarz układali bibliści, a nie duszpasterze. Żaden duszpasterz nie zrobiłby takiego lekcjonarzaR30; Poza niektórymi niedzielami okresu wielkopostnego i paschalnego, gdzie w większości zatrzymuje się stare czytania, nastąpił moment rozbicia tekstu modlitw mszalnych i czytań. Bo kolekta jest na daną niedzielę co roku ta sama, ale czytania się zmieniają. Czasami ewidentnie są niedopasowane. Myślę, że za cenę większej ilości czytań ewangelicznych coś niedobrego stało się z powiązaniem słowa Bożego z samą celebracją, z modlitwami. Na szczęście w Wielkim Poście można zawsze używać czytań najbardziej tradycyjnego cyklu A, a kiedy się prowadzi katechumenat, to nawet należy tak czynić. Niewielu księży o tym wie. IC: Cały czas stwierdzamy, że coś zostało zagubione: a to orientacja przestrzenna, a to dostosowanie się do rytmu słonecznego, do cyklu rocznego i tak dalej... Czy jest sens do tego wracać? Czy to nie jest zawracanie Wisły kijem? I czy ten powrót jest w ogóle możliwy? Myślę, że jest sens wracać i że jest to możliwe. Mam trochę doświadczeń duszpasterskich z ludźmi, którzy na powrót odkrywali stare tradycje i stwierdzali, że to odkrycie wciąż jest dla nich owocne i życiodajne. Człowiek jest istotą symboliczną. Nie zgodziłbym się z poglądem, że w miarę jak wzrasta świadomość, zmniejsza się zdolność do symbolicznego odczuwania, chociaż to prawda, że wiele osób traci tę symboliczną wrażliwość. Zupełnie inaczej przyjmuję prawdę o dziele Chrystusa, kiedy tylko o nim czytam, a inaczej, kiedy je celebruję. Tak samo jak zupełnie inaczej przyjmuję prawdę o ludzkich elementach życia, takich jak narodziny, śmierć czy małżeństwo, kiedy są otoczone rytuałem. Proszę zwrócić uwagę, że tak się dzieje w najważniejszych momentach naszego życia. IC: Chodzi mi o co innego: czy nie trzeba szukać nowego rytmu, dostosowanego do współczesnego rytmu miejskiego. Tylko po co? Czy ten rytm miejski bardziej nas wiąże z rzeczywistością? Daje nam więcej pokoju? JB: Istotnie, nie musimy kłaść się z kurami, mamy telewizję, życie towarzyskie i tak dalej. Nie da się człowieka współczesnego cofnąć do tamtego rytmu. Natomiast słońce i tak będzie wstawało o jakiejś porze, księżyc także i kierunki świata się nie zmieniają. Zmieniają się warunki życia, ale człowiek w swoim braku pokory zatracił więź z kosmosem. Liturgia mogłaby mu przypominać, kim jest i gdzie jest jego miejsce. Harmonia, rozbita przez grzech, zostanie nam zwrócona, także przez liturgię. Pisze o tym genialnie Papież w liście apostolskim Orientale lumen, mówiąc o "użyciu" całego materialnego świata: stworzenie, użyte do liturgii, odnajduje w niej swoją pierwotną celowość. Człowiek, używając stworzenia, jest tym kapłanem, który ofiarowuje cały świat Bogu i wiąże go z dziełem zbawienia. IC: Skąd u Ojca taka fascynacja? Nawróciłem się podczas liturgii. Był taki czas, kiedy chodziłem na Mszę świętą rzadko albo wcale. Kiedyś zobaczyłem, że moje życie jest puste. To poczucie zaprowadziło mnie na poranną Mszę do mojej parafii. Mszę całkiem zwyczajną i trochę nudną, odprawianą już tyle razy. Chociaż potem długo jeszcze nie mogłem zdecydować się na spowiedź i nie przystępowałem do Komunii, był to pierwszy moment uczciwej modlitwy w moim życiu, modlitwy wypływającej z przekonania, z wiary, z potrzeby Boga i z poczucia własnej niewystarczalności. A później już jakoś poszło, było to na tyle intensywne, że zostałem ministrantem. Byłem w wieku, w którym inni ministrantami być przestają - miałem dziewiętnaście lat. Służyłem do Mszy świętej - to była podstawowa forma mojej modlitwy. Przyzwyczaiłem się do codziennej Mszy. JB: Gdzie to się działo? Wychowałem się w Toruniu, chociaż muszę powiedzieć, że jestem krakusem - z urodzenia, z poglądów i zamiłowania. Tak więc moje pierwsze, młodzieńcze doświadczenie Boga nastąpiło podczas liturgii. A ponieważ jestem osobą z temperamentu choleryczną, nie czułem się najlepiej w kościele, pozostając w jednej pozycji. Zauważyłem, że najlepiej modlę się na Mszy wtedy, gdy się ruszam... Kiedy wstąpiłem do zakonu, odkryłem, jak bardzo dynamiczna, cielesna jest tradycyjna modlitwa klasztorna. To mnie bardzo pociągało. Dla mnie użycie ciała w liturgii jest do tego stopnia normalną częścią modlitwy, że innej nie umiem sobie wyobrazić. To jest naturalne. Lubię machać kadzidłem. W zakonie początkowo bardzo chciałem studiować patrologię. Pisałem pracę magisterską z Ojców Kościoła, ale oczywiście z pogranicza liturgii: o mistagogii świętego Ambrożego z Mediolanu. Ale moja prowincja nie miała potrzeby wysyłania kolejnego, czwartego już z rzędu studenta na specjalistyczne studia patrystyczne, a była potrzeba wykształcenia liturgisty. Pod koniec przedostatniego roku studiów ojciec Kłoczowski, który w naszej prowincji odpowiada za studia, poinformował mnie, że po skończonych studiach i święceniach kapłańskich zostanę skierowany na dalszą edukację w dziedzinie liturgii. I tak po święceniach i króciutkich wakacjach spakowałem manatki, wsiadłem w autobus i pojechałem do Bolonii, uczyć się języka, w którym miałem studiować. Po trzech miesiącach rozpocząłem studia w Papieskim Instytucie Liturgicznym w Rzymie, prowadzonym przez benedyktynów. Uczyłem się patrzeć na liturgię od nowej strony. Do tej pory była dla mnie pasją, miejscem modlitwy i odpoczynku. Teraz miałem spojrzeć na nią bardziej intelektualnie. JB: Czy można to nazwać odkrywaniem wiary? Odkrywam ją cały czas. Mam poczucie, że bardzo dużo nie wiem. Strasznie mnie irytuje, że jestem niedokształcony, brak mi dobrej greki, brak znajomości niemieckiego. JB: Odkrywanie wiary jest zadaniem każdego chrześcijanina... Zdecydowanie tak, choć nie wszyscy muszą to robić na zagranicznych studiach! Tomasz z Akwinu mówił, że i w niebie będziemy poznawać. Cała szczęśliwość zbawionych polegać będzie na przechodzeniu z jednego poznania w drugie, głębsze. Wielu teologów sformułowałoby to pewnie nieco inaczej: będziemy coraz bardziej miłować. To nie są formuły przeciwstawne, one się dopełniają. Im bardziej poznaję Boga, tym bardziej Go kocham. IC: A jak praktycznie w liturgii ma się przejawiać ta miłość? Trzeba uważać, żeby za dużo nie gadać, ale przede wszystkim celebrować. I jeszcze trzeba po prostu modlić się poza liturgią, żeby potem modlić się, celebrując. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo stania się "niewierzącym praktykującym", kiedy człowiek nie ma swej "wewnętrznej celi" - jak mawiała święta Katarzyna ze Sieny - gdzie wstęp ma tylko Bóg. Mieszkanie w Rzymie było dla mnie doświadczeniem traumatycznym pod względem jakości celebrowanej liturgii. Po krakowskiej, dopieszczonej celebrze nie potrafiłem się odnaleźć w oschle odmawianym brewiarzu, który był raczej modlitwą równoczesną niż wspólną. Każdy sobie na głos mówił te psalmy, nie było wspólnej melodii i rytmu. Msza konwentualna bez udziału ludzi świeckich była sucha, krótka i bez kazania. Najczęściej okupowanym miejscem celebracji były dwie kapliczki boczne na piętrze klasztoru. Szczerze mówiąc, sami czasami uciekaliśmy z niektórymi braćmi do kaplicy, żeby uniknąć byle jakiej celebracji, by zaśpiewać prefację (we Włoszech z reguły się jej nie śpiewa). Liturgia włoska, jaką poznałem, była przegadana, bez śpiewu kapłańskiego, z mizernym repertuarem kościelnych szansonetek. W Bolonii Msza konwentualna niemal codziennie zaczynała się od tej samej pieśni na wejście: Noi canteremo gloria a te, Padre, che dai la vita... ("Będziemy wyśpiewywać Tobie chwałę, Ojcze, który jesteś dawcą życia..."). Poza tym mała troska o gest. W parafii, gdzie spowiadałem podczas którejś Wielkanocy, proboszcz wiele wysiłku włożył w zbudowanie małego akweduktu i fontanny przy ołtarzu, ale podczas Wigilii Paschalnej ludzie zapalali świece od własnych zapalniczek, Exsultet, czyli Orędzie Paschalne, które mamy na początku Wigilii Paschalnej, było recytowane, a czytania ograniczono tylko do czterech. Ratowałem się też w inny sposób, choćby zostając po zajęciach wieczornych na gregoriańskich nieszporach u benedyktynów z opactwa Sant'Anselmo, przy którym funkcjonuje Instytut Liturgiczny. Doświadczenie bylejakości liturgicznej, która mnie otaczała, paradoksalnie uświadomiło mi, jak ważny jest wewnętrzny wymiar tego, co celebruję. Odkryłem, że treścią naszego życia jest to, że nie my mamy Eucharystię, ale Eucharystia ma nas, ona nas posiada. A my potrzebujemy się z nią łączyć. Dlatego tak bliski jest mi Jean Corbon i jego liturgia źródła. Tęsknota za uroczystą liturgią pozwoliła mi zobaczyć głębiej to, co często podczas solennej celebry potrafi ujść uwagi. Przypomina mi się tu stary, mądry Tolkien, który mówił swemu najmłodszemu synowi, że dobrze jest czasem przyjąć Komunię z rąk "sapiącego lub bełkoczącego księdza albo dumnego i pospolitego zakonnika". Pozbawiony wielkiej i pięknej celebracji krakowskiej - po latach wracałem do Krakowa jak na skrzydłach. Skończyło się wygnanie! JB: Przypomina mi się stare księżowskie powiedzenie: "W Rzymieś był i wiaryś nie stracił?". No, tak źle to nie było... Nawet się umocniła. Choć więcej dały mi osobiste kontakty niż sama szkoła. Z trzech najbliższych mi wtedy braci dominikanów jeden, Amerykanin, był wybitnym kaznodzieją, drugi, Irlandczyk, znawcą duchowości chrześcijańskiej i dobrym poetą, trzeci, Argentyńczyk, biblistą i fanem pisarstwa Tolkiena. Każdy z nich coś we mnie zostawił. To był tygiel, w którym ucierało się wiele poglądów, dzielono się fascynacjami. Na studiach z kolei duży wpływ wywarł na mnie ojciec Cassian Folsom, benedyktyn. Pociągał rzetelnością i autentyczną miłością liturgii. Bardzo starał się podnosić jakość języka i był najlepiej mówiącym po włosku Amerykaninem, jakiego spotkałem. Pracę pisałem u ojca Basila Studera, wybitnego znawcy Ojców Kościoła, który też dał mi niezłą szkołę. Choć, uczciwie przyznaję, była to przede wszystkim szkoła przetrwania. Narzekałem na liturgiczną nonszalancję we Włoszech, ale z drugiej strony jedno z najpiękniejszych doświadczeń liturgicznych miałem właśnie w Rzymie. To było nabożeństwo stacyjne Wielkiego Postu. Przez cały ten liturgiczny okres, zgodnie ze starym obyczajem wywodzącym się z wczesnego średniowiecza, chodziliśmy celebrować Mszę codziennie do innej statio. Owe stacje to były najstarsze kościoły Rzymu. Kiedyś papież obchodził wszystkie swoje kościoły miejskie, był to wyraz jedności biskupa ze swoją diecezją. Jeszcze w Mszale trydenckim każdy dzień Wielkiego Postu opatrzony jest notatką, gdzie wypadała owa stacja. Tę przepiękną tradycję podjęli młodzi Amerykanie studiujący w Rzymie. Wraz z nimi, o siódmej rano, w ciągu zaledwie pół godziny - bo tylko tyle nam dano do dyspozycji - odprawialiśmy w statio piękną, uroczystą Mszę świętą - z wielką miłością i szacunkiem. Tam chyba po raz pierwszy zobaczyłem, że można celebrować uroczyście i krótko. IC: Stykał się Ojciec w Rzymie z innymi obrządkami? Przez ostatnie dwa lata w każdą sobotę chodziłem na Wieczernię do Collegium Russicum albo do Collegium Graecum. Mimo odmienności języka i formy doskonale się tam czułem. Ryt bizantyjski to logika wnętrza, tam celebrans śpiewa i tańczy, okadzając świątynię. To jest teatr. Gdy się czyta stare łacińskie rytuały, tak zwane ordines, widzi się, że podobnie było kiedyś i w rycie rzymskim. IC: Religioznawca powiedziałby: kto zna tylko własną religię, nie zna żadnej. Czy to samo można powiedzieć o liturgii? Dokładnie to samo. Cassian Folsom mawiał na seminarium: "Nie sposób zrozumieć własnej tradycji liturgicznej, jeżeli się nie zna przynajmniej jeszcze jednej". Konieczne jest to drugie płuco, o którym mówi Papież. Możemy wiele nauczyć się od Wschodu, a czasami mam wrażenie, że importujemy z niego dość dowolnie tylko niektóre formy, nie zagłębiając się w treści. Tomasz Kwiecień: Błogosławione marnowanie. 2 2 Znaki poprzez stulecia JB: Jak tworzyła się i umacniała w Kościele tradycja liturgiczna? Musimy zdać sobie sprawę z tego, że nasza wiedza o liturgii sprzed VII wieku jest owocem pracochłonnej dłubaniny cierpliwych badaczy. Mamy informacje rozsiane w wielu dziełach Ojców Kościoła, jedno, dwa zdania na marginesie wypowiedzi, wtrącone dla ilustracji jakiejś treści. Z rzadka zdarzy się cymes w postaci takiego dzieła, jak Tradycja apostolska - to swoisty kodeks prawa kościelnego z III-IV wieku. O liturgii jerozolimskiej w wieku IV wiemy dużo dzięki pątniczce Egerii, która z typowo kobiecą wrażliwością na detal opisała niemal cały rok kościelny w Palestynie. Żaden mężczyzna tak by tego nie napisał! Poza tym są jeszcze komentarze liturgiczne Ambrożego, Cyryla Jerozolimskiego, Teodora z Mopsuestii, Jana Chryzostoma. To są dzieła poświęcone celebracji liturgii i jej znaczeniu, ale nie dadzą nam one pełnego obrazu, jak się ją wtedy sprawowało. Poza tym trzeba pamiętać, że nie ma jednej tradycji liturgicznej starożytnego Kościoła. Na początku były przynajmniej dwie, potem to się jeszcze skomplikowało. Inną drogą poszła liturgia na Zachodzie, inną Konstantynopol, jeszcze inną Kościoły, które nie przyjęły uchwał Soboru w Chalcedonie. U tych ostatnich zresztą, zdaje się, przechowały się tradycje najstarsze. Ormianie poszli swoją drogą dosyć wcześnie. Byli pierwszymi, którzy zaczęli używać w liturgii chleba przaśnego, czyli niekwaszonego - już w VI wieku. A niemal pełne zapisy liturgii na Zachodzie mamy dopiero od VII wieku. Wtedy pojawiają się tak zwane sakramentarze. Najstarszy z zachowanych pochodzi z Werony. Miałem dużą frajdę, biorąc go do ręki - jest przepiękny. Proste, eleganckie pismo, dobrze czytelne, bez iluminowanych inicjałów. Gdzieniegdzie na marginesie notatka, zrobiona cienkim piórem przez Muratoriego w XVI wieku. To robi wrażenie, jeżeli się z niego czyta kolektę na Boże Narodzenie: jest taka sama jak dziś. IV wiek to moment przenikania się liturgicznych tradycji Wschodu i Zachodu. Z tego czasu mamy import liturgii dni paschalnych z Jerozolimy. Wtedy niemal całe chrześcijaństwo mówi jeszcze po grecku. Rzym też. Łacina w liturgii pojawiła się najwcześniej w Afryce Północnej. Tam prawie od początku chrześcijaństwa używało się w kościołach łaciny. Myślę, że pierwsza cezura, o której warto powiedzieć, to zmiana języka w Rzymie. Retor i teolog Mariusz Wiktoryn w 360 roku cytuje fragment modlitwy eucharystycznej po grecku, a już w roku 382 Kanon rzymski będzie cytowany przez świętego Ambrożego po łacinie, bez jakiejkolwiek wzmianki o grece, którą akurat mediolański biskup doskonale znał i potrafił się nią pochwalić. Powód tak szybkiej zmiany był bardzo prosty: rzymscy chrześcijanie już nie znali greki, wywodzili się spośród autochtonów, nie przybyszów. JB: W Prowansji i południowej Hiszpanii dwujęzyczność łacińsko--grecka utrzymała się w liturgii do IX-X wieku, a nawet i dłużej. Tak było i w Rzymie pierwszego tysiąclecia, gdzie w liturgii paschalnej mówiło się Credo w obu językach, ponieważ wciąż byli tam wierni posługujący się językiem greckim, a czasami przybywali nowi, jak choćby w czasach przymusowej emigracji obrońców czci obrazów, uciekających przed mieczem ikonoklastów. Ale było ich coraz mniej. Otóż zbudowany w IV wieku korpus liturgii rzymskiej przeszedł zdecydowaną ewolucję, która dotyczyła nie tylko języka, ale też samej treści modlitw. Stały się inne, ponieważ łacina jest inna niż greka. Inny jest jej duch. JB: Zrozumiałem, czym jest duch języka w liturgii, kiedy kilka lat temu na Grabarce usłyszałem prawosławną modlitwę śpiewaną po grecku. A wracając do tematu: mówimy o "zdecydowanej ewolucji", nie o rewolucji? Nie było rewolucji, było raczej wzajemne ubogacanie. Kto wie, czy nie z wyjątkiem zmiany języka. Ale o tym niewiele wiemy i jest to kwestia sporna. Historycy nie są zgodni, jak to się dokonało: czy to była administracyjna decyzja papieża Damazego, czy też przyklepał on jedynie coś, co się już zaczęło dziać. W innych dziedzinach mamy za to pełną wymianę. Wiele świąt przeszło na Zachód ze Wschodu: święta Niedzieli Palmowej i poszczególnych dni Wielkiego Tygodnia - dzięki pielgrzymkom Egerii i cesarzowej Heleny. Oczywiście dołączył się do tego czynnik polityczny, czyli wyłonienie chrześcijaństwa z podziemia, edykt mediolański 313 roku i wszystko, co z niego później wynikło, to znaczy uzyskanie przez chrześcijaństwo statusu religii panującej w Cesarstwie. To sprawiło, że ceremonie liturgiczne mogły odbywać się z większym przepychem. Papież Grzegorz Wielki (590-604) mówi o reformach, które przeprowadził, ale tak naprawdę nie bardzo wiemy o jakich, z wyjątkiem zmian w Kanonie rzymskim. Pierwsza właściwa reforma, która była próbą uporządkowania, obcięcia czegoś, a dołożenia czegoś innego - została przeprowadzona za Karolingów. JB: Niektóre środowiska głoszą pogląd, że od czasu edyktu mediolańskiego mamy do czynienia z symbiozą ołtarza z tronem, i że jest to zupełnie inny Kościół, zupełnie inna liturgia, z podziałem na "lepsze" prezbiterium i "zwyczajną" nawę. Tak twierdzą na przykład protestanci z ruchów ewangelicznych. Tymczasem wystarczy sięgnąć do tekstu Euzebiusza z Cezarei, który opisując odbudowę bazyliki w Tyrze, mocno podkreśla, że bazyliki - z podziałem na prezbiterium i nawę - istniały już wcześniej. To, co dokonało się po nastaniu pax ecclesiae, tak naprawdę było rozszerzaniem i ubogaceniem tego, co już istniało. Euzebiusz twierdzi przy tym, że skoro bazylika jest ikoną Kościoła żywego, to jest czymś zupełnie naturalnym, że istnieje osobne miejsce dla prezbiterium, a osobne dla nawy. Sojusz tronu i ołtarza z całą pewnością się zawiązywał, to prawda. Po jakimś czasie już nie można było być urzędnikiem państwowym, jeśli się nie było chrześcijaninem. Ale jaki to miało wpływ na kult? Wzrastała liczba katechumenów i zmniejszała się liczba ochrzczonych. Nikt się już nie spieszył z chrztem. Ambroży jest tu najlepszym przykładem: zwlekał, jak tylko mógł, był katechumenem od dziecka, a chrzest przyjął dopiero po trzydziestce. IC: Ale przed edyktem mediolańskim tak nie było. To prawda, na tym polu mamy różnicę: zmienia się podejście do katechumenatu, a w związku z tym przygotowanie do chrztu. W III wieku mamy jeszcze bardzo ścisły, trzyletni katechumenat, potem to się rozkłada i nagle okazuje się, że realny katechumenat trwa przez ostatnie czterdzieści dni przed chrztem. JB: Kiedy kończy się ten masowy katechumenat? Kiedy na Zachodzie ludzie przestali wychodzić z kościoła po pierwszej części Mszy, czyli po liturgii katechumenów? Tego nie wiem. Natomiast w liturgii wschodniej do tej pory pozostały wezwania do wyjścia. Co prawda, nikt nie wychodzi... W liturgii zachodniej przetrwało to gdzieś do średniowiecza, potem zanikło. Jednak szukałbym tej zmiany w liturgii nie w czynniku politycznym, lecz przede wszystkim teologicznym. IV wiek to czas soborów i rozwiązań dogmatycznych. Rozwój ceremonii, który się wyraźnie datuje od IV wieku, jest również związany z rozwojem teologii. Mamy Niceę, która zaczyna przynosić owoce 20-30 lat później, mamy lokalny synod w Konstantynopolu, który później zostanie uznany za sobór powszechny, mamy w V wieku Efez i jeszcze Chalcedon: cztery bardzo ważne sobory, których ustalenia są wyrazem coraz lepszej świadomości tego, kim jest Chrystus. To nie może pozostać bez wpływu na praktykę celebracji, która teraz bardziej podkreśla ten Boski moment liturgii. Jeżeli do Kościoła dotarła z większą niż dotąd ostrością świadomość, co znaczy, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym, nie mogło to nie pozostać bez wpływu na wygląd celebracji Jego tajemnic. Myślę, że tu właśnie leży klucz do rozumienia przemiany, która zaczyna się w IV wieku. Czym to owocuje? Na przykład użyciem kadzidła, którego chrześcijanie przez trzy pierwsze wieki raczej nie stosowali w liturgii. Wreszcie przestano poświęcać kadzidło bogom pogańskim, więc można go było znowu używać tak, jak używało się w świątyni jerozolimskiej. IC: Jak wyglądały pierwsze reformy liturgiczne? Zaczął je w połowie VIII wieku król Franków Pepin, a skończył Karol Wielki, który chciał mieć u siebie jednolitą, porządną, dobrą liturgię. Poprosił papieża Hadriana, żeby mu przysłał księgi do liturgii. I papież przysłał mu tak zwany Sakramentarz gregoriański Hadriana, na podstawie którego przeprowadzono reformę. Po co? Otóż ten Sakramentarz był przystosowany do liturgii rzymskiej, do stacyjnej liturgii papieża, czyli miał różne elementy, których nie dało się wykorzystać w Galii. Karol Wielki zatrudnił specjalistów, którzy uzupełnili te braki i opublikowali modelową księgę liturgiczną, ona powędrowała potem do Niemiec, a na przełomie tysiącleci wróciła do Rzymu z Ottonem Wielkim i zastąpiła rzymskie księgi. JB: Dla mnie rok 781, w którym papież Hadrian podarował mszał cesarzowi Karolowi, jest momentem, który zapoczątkował właściwe średniowiecze. Bo ten gest oznaczał początek budowy wspólnej Europy w jej najtrwalszym, bo kulturowym wymiarze. Tak. Pomysł Karola był ideą uniwersum, zbudowania pewnej całości, również na bazie religii. I kult musiał to odzwierciedlać. Tak naprawdę dopiero wtedy dokonała się pierwsza reforma. JB: Ale potem zaczyna się feudalizm, rozdrobnienie tego, co miało być jednolite. Niektóre diecezje nie przyjmują reform karolińskich albo przyjmują je tylko częściowo, inne do otrzymanych modelowych sakramentarzy zaczynają dopisywać własne glosy, których przybywa z pokolenia na pokolenie. Na dążenie do unifikacji nakłada się przeciwna, odśrodkowa siła, czy nawet zwykły "opór materii". Reformy Karola udały się więc tylko połowicznie. W praktyce nie przeszkadzano ponownemu różnicowaniu się rytu w obrębie Kościoła zachodniego. To jeszcze nie były dobre czasy do odgórnego reformowania. Kolejną cezurą jest XIII wiek i ciekawy eksperyment z tak zwanym Mszałem kurii rzymskiej. To była księga potrzebna legatom papieskim, którzy podróżowali i chcieli mieć swoją liturgię skodyfikowaną na potrzeby osobistej celebracji. Ten Mszał przyjęli również franciszkanie. Rozprzestrzeniając się po Europie, wszędzie go ze sobą brali i właśnie dzięki temu, po pewnym czasie, dokonała się częściowa, nadal ograniczona unifikacja. Pamiętajmy, że mówimy o epoce, w której zakony (dominikanie, cystersi i tak dalej) mają swoje własne rytuały, a ryt rzymski, podobnie jak bizantyjski, dopuszcza duży pluralizm wewnętrznych zwyczajów. Każda katedra ma swój rodzaj nabożeństwa, inaczej się wtedy odprawiało w Płocku, inaczej w Krakowie. Kwitnie dramat liturgiczny, którego sceny wpisuje się w mszały. To jest czas ogromnej różnorodności, przy zachowaniu jednak pewnej jedności, przede wszystkim w dziedzinie języka (łacina), modlitwy eucharystycznej (Kanon rzymski) i ogólnych stałych zasad. Na taką sytuację nakładają się reformy Soboru Trydenckiego (1545-1563). Przy ocenie unifikacyjnej roli Trydentu nie można zapomnieć o wynalezieniu druku. Mszałów już się nie przepisuje, tylko drukuje - a znacznie łatwiej jest drukować jednolitą wersję. Poza tym kopista już niczego w niej nie dopisze. Warto wiedzieć, że sam Sobór nie zajmował się reformą liturgii, zostawiając to papieżowi. I święty Pius V, skądinąd dominikanin, zabrał się do pracy... JB: Zostawiono możliwość zachowania własnej tradycji diecezjom, w których odrębne rytuały miały więcej niż dwieście lat. A takich było całkiem sporo. Na przykład Wrocław do XIX wieku trzymał się swojego średniowiecznego rytu. Dopiero na fali ultramontanizmu przyjął Mszał Piusa V. Również stare zakony w większości zachowały swoje rytuały. JB: Jednak z czasem okazało się, że większość diecezji dobrowolnie zrezygnowała z tego przywileju. Tak, bo sami biskupi mówili na Soborze o konieczności unifikacji. JB: Dlaczego? Trudno powiedzieć... mam wrażenie, że z lęku o utratę tożsamości Kościoła. Pamiętajmy, że to już jest czas Reformacji. W tym samym okresie tworzyły się różne obrządki kościelnych wspólnot reformowanych. JB: W każdym kościele Msza wyglądała trochę inaczej i w pewnym momencie nie bardzo było wiadomo, co już jest herezją, a co jeszcze nie. Lęk biskupów był zatem uzasadniony. Trzeba tu zwrócić uwagę, dlaczego tak wielką wagę przywiązywano do ujednolicenia ceremoniału kościelnego: on jest nośnikiem ortodoksji. JB: Ale też za cenę "literalności", wycinania elementów teatru i zawężania ortodoksji do słowa unieruchomionego w księdze. Tak, to prawda. Znika wtedy dramat liturgiczny, jedno z najbardziej fascynujących zjawisk średniowiecznej kultury duchowej. JB: Współcześni tradycjonaliści twierdzą, że owoce Trydentu nie popsuły tradycji, stanowiąc jednocześnie doskonałe wypełnienie tego, co narastało przez wieki. Gloryfikują w ten sposób Sobór Trydencki, przeciwstawiając go II Soborowi Watykańskiemu. Myślę, że nie można podzielać ich punktu widzenia, bo za tym idzie sugestia, że potem mamy już tylko upadek. A to by oznaczało, że Duch Święty opuścił Kościół. Trydent był niewątpliwie takim momentem, kiedy pewne rzeczy zostały sformułowane w sposób bardzo jasny. Czy ostateczny? Nie, bo ostateczną formułę poznamy dopiero, gdy Pan przyjdzie powtórnie. Do tego czasu Kościół pogłębia swoją świadomość Chrystusa, pogłębia swoją więź z Nim, swoją wiedzę... Nie można powiedzieć, że Trydent jest ostatnim słowem w historii Kościoła, bo to byłoby niezgodne z podstawową prawdą rozwoju dogmatu w historii. Bo dogmat wzrasta w historii tak samo, jak wzrasta człowiek. Patrząc na swoje zdjęcie z dzieciństwa, mówię: to jestem ja. Mimo że jestem tam mniejszy, lżejszy, miałem znacznie mniej informacji w głowie. Ale ciągle to jest ten sam człowiek. IC: Jednak jest wielu takich, którzy uważają, że Kościół jest wciąż taki sam, jak to jego zdjęcie, jakie przekazał nam Sobór Trydencki. Sobór Trydencki na pewno jest bardzo ważny, określił na długie wieki świadomość katolicką, natomiast nie wyczerpuje tej świadomości. Tak samo trzeba spojrzeć na liturgię, która powstała po Soborze Trydenckim. Ona jest pewną formą, pozostającą w ciągłości z poprzednimi formami, ale też jej niewątpliwą wadą jest pewien uniformizm i brak wychylenia ku potrzebom lokalnych wspólnot. Mała elastyczność, wszędzie tak samo... Ale z drugiej strony - mówiliśmy o możliwości utrzymywania rytuałów starszych niż dwieście lat, dodam do tego ruch gallikański we Francji, który spowodował powstawanie ksiąg liturgicznych wydawanych autorytetem miejscowego biskupa, wskrzeszenie lokalnych tradycji - na co Rzym nie reagował. Komunia kielicha w Czechach i w Niemczech jest ewidentnym wpływem husyckim, ale pozwolono na to, obawiając się pewnie, że zakaz spowoduje coś gorszego. JB: Ale tylko dopóki nie umocniła się kontrreformacja... Tak, była to uniformizacja, ale przy stosunkowo dużych możliwościach, które pewnie też nie wszędzie zostały wykorzystane. Buntuję się przeciw potępieniu w czambuł Trydentu i przypięciu mu łatki totalnego uniformizatora. W ramach reformy trydenckiej było mnóstwo przestrzeni na pewną dowolność. Duże skostnienie spowodował prąd ultramontanistyczny, ale to jest dopiero XIX wiek. Wtedy to nasiliło się pragnienie, żeby wszędzie było tak samo jak w Rzymie. Żeby było dokładnie tak, jak odprawia papież. Mam wrażenie, że była to nerwowa reakcja na Oświecenie. JB: Szukając tradycji, patrzymy na Kościół dziewiętnastowieczny, na epokę, która była dosyć krótkim fragmentem dziejów Kościoła. Była krótką epoką, ale ona zadała cios w plecy na przykład wielu tradycjom śpiewaczym. Kantorzy znikli z katolickiego świata właśnie w XIX wieku. Zanikło wtedy wiele lokalnych tradycji. To wówczas zmieniła się funkcja organów. Średniowieczne użycie organów to jest użycie instrumentu, który nie akompaniuje do śpiewu, tylko go alternuje: ludzie śpiewali zwrotkę, a potem zwrotkę grały organy - i tak na zmianę. Używano ich zresztą tylko gdzieś dwanaście do piętnastu razy w roku, w większe święta. A od XIX wieku zaczyna się zwyczaj akompaniamentu, który mamy do dziś. Zwyczaj mało szczęśliwy, który oduczył ludzi śpiewać. Organy to potężny instrument, skutecznie robi wszystko, żeby ludzie czuli się zwolnieni z obowiązku śpiewu. JB: Idźmy dalej... Gdzieś w połowie XIX wieku zaczął się rodzić tak zwany ruch liturgiczny. Działo się to w kilku miejscach Europy, głównie w ośrodkach monastycznych, które widziały potrzebę głębszego odczytania liturgii, połączoną z koniecznością zbliżenia się do pobożności ludowej. Bo nie wspomnieliśmy o tym, że w późnym średniowieczu nastąpił rozdział pomiędzy pobożnością a liturgią oficjalną. Ludzie zaczęli zaspokajać swoje duchowe potrzeby poprzez praktyki pobożności prywatnej (choćby devotio moderna), a liturgia stała się zimna, jakby wypreparowano z niej całe ciepło, które dawał jej średniowieczny dramat liturgiczny czy procesja. Przestała ona oddziaływać na ludzi tak silnie, jak mogłaby i jak powinna. A ruch liturgiczny właśnie to przede wszystkim chciał ocalić! Z całą pewnością w tym kierunku szedł papież święty Pius X (1903-1914), próbując ożywić życie eucharystyczne ludzi, wprowadzając zwyczaj częstej Komunii, który jeszcze w XIX wieku nie był wcale oczywisty. Również w klasztorach siostry czy bracia nie przyjmowali Komunii częściej niż raz, dwa razy w tygodniu. Był czas, kiedy na każdą Komunię trzeba było mieć pozwolenie spowiednika. Dopiero Pius X mocno podkreślił moment częstej, naturalnej jakby aktywności, jaką jest życie w jedności eucharystycznej z Panem Jezusem. IC: Te prądy ruchu liturgicznego nie ominęły też Polski. W Krakowie wydawano przed wojną bardzo ciekawe czasopismo "Misterium Christi", które promowało czynne uczestnictwo w liturgii. Był słynny w Polsce projekt tyniecki: benedyktyni dali ludziom do ręki mszalik, żeby ci mogli śledzić, co się na Mszy świętej dzieje. Bo ruch liturgiczny przede wszystkim próbował włączyć wiernych w ofiarę Mszy świętej, dać im poczucie towarzyszenia kapłanowi w tym, co on robi. JB: Dobrze jest spojrzeć wstecz i zobaczyć, że jeszcze nie tak dawno katolicka Msza wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj. Ja sam byłem jeszcze na takiej Mszy świętej w Oleśnicy Śląskiej, gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych, a więc już dawno po Soborze. Ludzie śpiewali w kościele jakieś nabożeństwo do Matki Bożej, przy głównym ołtarzu wystawiony był Najświętszy Sakrament, a ksiądz z ministrantami poszedł do bocznego ołtarza i odprawiał Mszę świętą, podczas gdy ludzie śpiewali to nabożeństwo. W pewnym momencie rozległy się dzwonki, było Podniesienie... i po nim znowu organista kontynuował nabożeństwo. Ksiądz rozdawał Komunię świętą po zakończeniu Mszy. I to wszystko w języku narodowym, zgodnie z rytuałem Pawła VI. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem, że zmiana formuły nie musi zmieniać mentalności. Myślę, że to działa i w drugą stronę. JB: Dochodzimy powoli do II Soboru Watykańskiego... Zaraz po wojnie mamy encyklikę Mediator Dei Piusa XII, notabene autora najczęściej cytowanego przez dokumenty II Soboru Watykańskiego. Ta encyklika z jednej strony daje zielone światło ruchowi liturgicznemu, z drugiej - pokazuje pewne niebezpieczeństwa, między innymi pokusę archeologizmu, sięgania najwcześniej, jak się da, i zafascynowania najbardziej archaiczną przeszłością, z pominięciem okresów pośrednich. Zasługą tego papieża jest też odnowienie Triduum Paschalnego, a przede wszystkim możliwość odprawiania liturgii paschalnej wieczorem, tak jak była odprawiana dawniej. To było posunięcie rewolucyjne, jeżeli uświadomimy sobie, że Wigilia Paschalna przestała być odprawiana wieczorem czy w nocy już w VI wieku. No i wreszcie mamy rok 1960, Jan XXIII ogłasza bullę, która ma uprościć obrzędy Mszy i brewiarza. Chodziło o to, że liturgia Trydentu - jak już mówiłem - nie była monolitem. Jeśli porównać pierwsze wydanie Mszału trydenckiego z wydaniami późniejszymi, widać, jak z biegiem czasu ten Mszał jakby obrastał. Każda reforma miała między innymi na celu odchudzenie tego, co się nazywało sanctorale, czyli tekstów o świętych. Widzę wyraźnie, jak odchudzono sanctorale po II Soborze Watykańskim i jak to znowu teraz obrosło. Coraz to nowi święci, nowe o nich dodatki - tak działo się zawsze i dzieje nadal. Przed Soborem było już tak, że niedziela traciła na znaczeniu przez to, że bardzo często wspominano różnych świętych, tych kolekt potrafiło się namnożyć aż do pięciu podczas jednej Mszy. Było to ciężkie i wymagało od księdza ogromnej orientacji w temacie. Zwłaszcza od księży diecezjalnych, którzy odmawiali brewiarz sami. Można było strasznie nagrzeszyć, jak się nieporządnie odmawiało brewiarz lub odprawiało Mszę świętą. Trzeba było zatem to uprościć, żeby nie nakładać na ludzi zbyt wielkich ciężarów. Sama bulla Jana XXIII zaznaczała, że to na razie jest kosmetyka, bo całościową reformą liturgii ma się zająć nadchodzący Sobór. I rzeczywiście, pierwszym aktem Vaticanum II (1962-1965) jest Konstytucja o Liturgii. Dokument pod wieloma względami genialny - myślę, że oprze się działaniu czasu, także dlatego, że mówiąc o liturgii, zaczyna od dzieła Bożego, a nie od tego, że my coś robimy. IC: Ale mówi też o konieczności reformy liturgii i wskazuje na jej główne zasady. Kryteria reformy soborowej - to przede wszystkim uproszczenie obrzędów, moment szlachetnej prostoty. Kierowano się też pragnieniem, by wszyscy, którzy uczestniczą w liturgii, robili to bardziej świadomie. Ojcowie chcieli, by Słowo Boże było szerzej i głębiej dostępne. To również kwestia języka... Tu trzeba podkreślić zrównoważoną propozycję Soboru, bo punkt 36 Konstytucji o Liturgii mówi, że zachowuje się używanie języka łacińskiego, poza wyjątkami określonymi przez prawo szczegółowe. Dopiero później okazało się, że to prawo szczegółowe określiło wyjątki w taki sposób, że w praktyce nic nie zostało dla łaciny. Ze śpiewem gregoriańskim było podobnie, choć w Konstytucji zaznacza się, że jest on właściwym śpiewem Kościoła (punkt 116). Zaraz jednak potem, w punkcie 121, czytamy: "Muzycy przejęci duchem chrześcijańskim niech wiedzą, że są powołani do pielęgnowania muzyki kościelnej i wzbogacania jej skarbca. Niech tworzą melodie, które posiadałyby cechy prawdziwej muzyki kościelnej i nadawały się nie tylko dla większych zespołów śpiewaczych, lecz także dla mniejszych chórów i przyczyniałyby się do czynnego uczestnictwa całego zgromadzenia wiernych". Owo "czynne uczestnictwo" (participatio actuosa), to chyba jeden z najbardziej istotnych elementów Konstytucji. JB: No właśnie... Co to znaczy actuosa? Na czym ta aktywność ma polegać? To sformułowanie sprawiło sporo zamieszania po Soborze. Myślę, że wielu ludzi pomyliło wtedy czynne uczestnictwo z aktywnością typu "wszyscy robią wszystko". Przypominam sobie, jak w teatrze w Węgajtach (którego zespół m.in. kultywuje śpiew tradycyjny i dramat liturgiczny), dokąd pojechałem z wykładem, wywiązała się dyskusja i ktoś powiedział, że liturgia rzymska promuje aktywność ludzi, a w liturgii wschodniej nic się nie dzieje, bo tylko chór śpiewa i ksiądz coś robi za ikonostasem. Wtedy Swieta Bucka, świetna kobieta, doktor muzykologii, znawczyni liturgii i sama prawosławna, jak tygrysica zaatakowała tego kogoś, mówiąc: "Jak to? To ja wchodzę do cerkwi, biję pokłony, całuję ikony, biorę krzyż do ręki, robię znaki krzyża, palę świece, wącham kadzidło, słucham chóru - i ty mi mówisz, że ja aktywnie nie uczestniczę?". Ta wymiana zdań doskonale pokazuje różnice w naszym myśleniu o uczestnictwie czynnym. Bo dla nas ono często znaczy: rozumieć słowa i je wypowiadać. Zupełnie przy tym zapominamy, że jest to też wymiar słuchania, przestrzeń gestów, całej dynamiki ciała. Zawsze uważałem, że pod tym względem czynne uczestnictwo na Wschodzie jest znacznie większe niż na Zachodzie, mimo że tam liturgia sprawowana jest w języku "niecodziennym", którego najczęściej ludzie nie rozumieją. Błędne rozumienie participatio actuosa w dużej mierze zaważyło na późniejszej historii reformy i na tym, co w Kościele zaczęło się dziać z liturgią. To jest kwestia intelektualistycznego i moralizatorskiego podejścia do chrześcijaństwa: rozumieć, wyciągnąć wnioski, zastosować w życiu. Wschód bardziej akcentował misterium, istotę tego, co jest teraz, a nie tego, co będzie za dziesięć minut, gdy wyjdę z kościoła. Tu są bardzo ważne różnice i tego się trzeba uczyć. Od ludzi Wschodu możemy się bardzo wiele nauczyć, bo oni zachowali pewną wrażliwość, która u nas jest zagrożona - wrażliwość na wartość liturgii samej w sobie, a nie tylko ze względu na to, żeby później nam się żyło dobrze, pobożnie i moralnie. IC: Jak to się stało, że Wschód nie zatracił tej wrażliwości, która u nas jest zagrożona? Myślę, że zaciążyło tu Oświecenie, ale pewnie można się doszukać przyczyn i w devotio moderna, i w typowo rzymskim prawniczym ukierunkowaniu myślenia, i w precyzyjnej nauce o moralności ludzkiej, przyjmującej niekiedy kazuistyczne formy. (Tomasz z Akwinu w relikwiach się chyba przewracał, widząc, co zrobił wiek XIX z jego systemem). IC: Czy może to mieć jakiś związek z brakiem na Wschodzie przykazania kościelnego, nakazującego udział w niedzielnej Eucharystii? Przeciętny prawosławny nie ma poczucia winy, a tym bardziej grzechu ciężkiego, jeśli w niedzielę nie pójdzie do cerkwi. On idzie z potrzeby, a mimo to prawosławni raczej nie mieli dużego problemu z frekwencją. Nie jest ona taka wielka, ale zawsze są wierni. No, może teraz nie, ale obowiązek mszalny wprowadził już cesarz Konstantyn Wielki, i obowiązywał on także na Wschodzie. Bez względu na to, jak jest teraz, myślę, że w dzisiejszych czasach ludzie niewiele sobie robią z tych przykazań. Nie bardzo wierzę, żeby wielu dorosłych, chodzących w niedzielę na Mszę świętą, robiło to dlatego, że wisi nad nimi bicz grzechu ciężkiego. Nawet spowiadając, nie zauważam, żeby to był znaczny procent ludzi. IC: Ten lęk przed grzechem oddziałuje w dzieciństwie, wielu zaś dorosłych chodzi do kościoła niejako siłą przyzwyczajenia. To nie jest zwykły strach przed karą, tylko nawyk wykształcony na tej podstawie. Akurat sankcja niedzielnej Eucharystii jest dosyć zgodna z nauką Pisma Świętego, ja bym tutaj nie reformował tradycji katolickiej, bo nie widzę powodu. Nieobecność na niedzielnej Eucharystii jest niewątpliwie ciężkim zaniedbaniem i lekceważeniem Chrystusa, bez względu na to, czy wiąże się z tym sankcja kościelna, czy też nie. Jest to bardzo konkretna odmowa komunii z Jezusem i z Jego Kościołem. A wracając do aktywnego uczestnictwa: kluczem jest po prostu jakość modlitwy. Jeżeli celem liturgii jest przebóstwienie, przemiana serca, uczynienie serc ludzkich podobnymi do serca Chrystusowego, to uczestnictwo czynne nie może być zamknięte w samym aktywizmie. Między innymi zbanalizowanie muzyki kościelnej, które obserwujemy na każdym kroku w Polsce, jest wynikiem właśnie takiego myślenia, że Msza nie może być zbyt trudna, bo ludzie wtedy nie zaśpiewają. JB: Jakie są inne, istotne elementy Konstytucji o Liturgii? Przyznam się, że dla mnie najistotniejsza jest jej część pierwsza, teologiczna, traktująca o dziele Chrystusa (punkty 5-13). Podjęto tu próbę uporządkowania wiedzy o liturgii, choć trudno powiedzieć, że dano jej definicję. Jednak niektórzy liturgiści tak twierdzą, przytaczając zdanie: "Liturgia to wykonywanie kapłańskiego urzędu Jezusa Chrystusa; w niej przez znaki widzialne wyraża się, i w sposób właściwy poszczególnym znakom urzeczywistnia uświęcenie człowieka". Od tej definicji zaczyna swoje kursy większość wykładowców w seminariach. Dalej mamy ważkie słowa mówiące o obecności Chrystusa: "Dla urzeczywistnienia tak wielkiego dzieła Chrystus jest zawsze obecny w swoim Kościele, szczególnie w czynnościach liturgicznych". Do tej pory cały nacisk tradycyjnego nauczania kościelnego kładziony był na obecność Pana pod postaciami eucharystycznymi. Sobór tymczasem wyraźnie wskazuje, że są przestrzenie obecności inne niż ta jedna, mówiąc również o obecności Chrystusa "w osobie odprawiającego (...), w sakramentach (...), w swoim słowie", a także wtedy, "gdy Kościół modli się i śpiewa psalmy". Chrystus "przyłącza do siebie Kościół" - i taka jest wizja tego dokumentu. Myślę, że warto na niego patrzeć przede wszystkim od strony wizji teologicznej, dopiero później można mówić o sposobach realizacji reformy. JB: Czy wiara w realną obecność Chrystusa w osobie sprawującego Eucharystię nie osłabia wiary w dogmat mówiący o realności Ciała Pańskiego? Zaraz po Soborze był z tym punktem duży problem. Niektórzy uważali, że tutaj Sobór poszedł za daleko, inni wykorzystywali to sformułowanie, by podkreślić różne swoje idee. Dlatego Paweł VI musiał na ten temat napisać całą encyklikę, w której dał wykładnię tego tekstu. Jest tam mowa o tym, że wszystkie rodzaje realnej obecności Chrystusa nie umniejszają w niczym Jego realnej obecności eucharystycznej, która jest szczególna dlatego, że jest też obecnością substancjalną. Czyli, że pozwolę sobie zastosować dogmatyczną formułę trydencką, wszystkie są "wskaźnikami" obecności vere (prawdziwie) et realiter (i rzeczywiście), ale tylko eucharystyczna jest et substantialiter (substancjalnie, istotowo). JB: Sobór był wydarzeniem bezprecedensowym. Warto tu podkreślić moment rozwoju cywilizacji i szybkości przepływu informacji w naszych czasach. Tendencje do narzucania jednej, obowiązującej liturgii istniały od dawna - mówiliśmy tutaj o Karolu Wielkim, o Trydencie - tyle że dawniej w Kościele było tak, że jeżeli nawet się coś narzucało, to realizacja tej zmiany trwała nawet stulecia. A często pozostawało po staremu aż do następnej reformy. Dopiero po II Soborze Watykańskim można było tak szybko dokonać tak poważnych i powszechnych zmian: w ciągu kilku lat poodwracano ołtarze, zmienił się język... IC: Co więcej, zaraz po Soborze mamy do czynienia z pędem do uniformizacji i wręcz z centralizacją, mimo że ideą Vaticanum II było właśnie coś przeciwnego. Jaki wniosek wynika z tego, że dość poważne zmiany zostały wprowadzone praktycznie bez oporu? Czy to znaczy, że tamta liturgia jednak nie pasowała? Myślę, że zaważył sposób realizacji. Zaważyło legalistyczne, rygorystyczne podejście do liturgii i myślenie, które kazało rozwijać życie duchowe poza liturgią. Wskutek takiego podejścia liturgia zaczęła być pewnego rodzaju świętą musztrą. Starsi bracia ze Stanów Zjednoczonych opowiadali mi, jak palili na grillu nieobowiązujące już antyfonarze. To nie byli ludzie głupi - wykształcono ich na dobrej teologii..., a jednak byli czymś zmęczeni. A nasze pokolenie w Polsce znowu tych antyfonarzy używa! Dobrze, że nie było u nas tradycji grilla, mamy z czego śpiewać nieszpory... W 2001 roku byłem delegatem naszej prowincji na Kapitule Generalnej zakonu w Providence, gdzie zaobserwowałem niewiarygodną niechęć pokolenia -68 do habitu, chorału i tradycyjnej teologii. To jest niechęć emocjonalna, a nie intelektualna. Rozmawiałem o tym z jednym z południowoamerykańskich prowincjałów, moim rówieśnikiem, i on mi powiedział: "Widzisz, oni nie myślą, oni czują". Byli przeczołgani przez system nakazów i zakazów. A paląc antyfonarze, cieszyli się wolnością: nie będą już musieli ociekać potem, bojąc się, że coś tam pominą w celebracji. Nie wierzę, że tym, co ich tak burzyło, była sama forma rytualna. Ich sprzeciw budziło to, że nie czuli się wolni. Odczuwali tamten rytuał jako narzucone brzemię. Pytałem starszych ojców, którzy pamiętają dawne czasy. Jeden z nich powiedział mi, że był szczęśliwy, gdy nastała nowa liturgia - tak był zmęczony Mszą trydencką. JB: Dominikanie mieli własną liturgię. Ale sami znieśli swoje ryty po Soborze. Najciekawsze, że w naszym hiperdemokratycznym zakonie tak ważna rzecz odbyła się nie na Kapitule Generalnej, najwyższej władzy w zakonie, czymś w rodzaju dominikańskiego parlamentu, tylko podczas sesji Rady Generalnej, która jest wyłącznie gremium doradczym generała zakonu. Czyli tak naprawdę zadecydował tu generał. Niewiarygodne! Dla większości braci z mojego pokolenia jest rzeczą niezrozumiałą, dlaczego zakon lekką ręką oddał ryt dominikański, zupełnie się o niego nie troszcząc. Starsi bracia powiedzieli, że po prostu taki był trend, tak to poszło. Na ile to było refleksyjne? Chyba mało. IC: Czy nie podobnie, w gruncie rzeczy, wyglądała cała realizacja reform II Soboru Watykańskiego? Tak jak trzeba rozróżnić Sobór Trydencki od reformy trydenckiej, tak samo trzeba odróżnić reformę II Soboru Watykańskiego od jej realizacji. To są dwie różne rzeczy. O ile reformy Vaticanum II niewątpliwie były pomyślane w sposób wyważony, o tyle sposób realizacji czy przyjęcia tej reformy był... jaki był. Akurat w Polsce, na szczęście, mieliśmy wielkiego spowalniacza, kardynała Stefana Wyszyńskiego. Wydaje mi się to faktem opatrznościowym. Z moich doświadczeń podróży po Europie i Stanach mam wrażenie, że Polska była krajem, w którym reformę liturgiczną przyjęto najlepiej i gdzie została ona najlepiej wprowadzona, mimo wszystkich jej mankamentów. Po prostu dlatego, że dano ludziom czas na przyzwyczajenie się do nowych rzeczy, że nie zrobiono tego na hurra, na chybcika. Była jakaś katecheza, niedoskonała, ale była. To, co powiedziałem, nie znaczy, że jestem zadowolony z kształtu liturgii w Polsce. To są dwie różne sprawy. Myślę, że ważne jest, by docenić wielkość Soboru Watykańskiego, przy jednoczesnym zauważeniu, że Sobór ten, jak każdy inny, był dzieckiem swojego czasu. Troszkę mam wrażenie, że to, co się po Soborze stało, zadziałało na zasadzie psa spuszczonego z łańcucha. Ludziom przed Soborem było ciasno w tym gorsecie, więc jak puściło, to już puściło... JB: Mówiliśmy już o zarzutach tradycjonalistów, przeciwstawiających "zły" II Sobór Watykański "dobremu" Soborowi Trydenckiemu. Z drugiej strony wielu chrześcijan uważa, że dzięki Vaticanum II przezwyciężono w Kościele skostniałego ducha Trydentu. Stosunek do liturgii, który pokutuje współcześnie, jest znacznie bardziej naznaczony dziewiętnastowiecznym ultramontanizmem i osiemnastowiecznym myśleniem iluministycznym aniżeli duchem Soboru Trydenckiego. Bardzo wielu księży i kleryków myśli, że Kościół zaczął się dopiero od Vaticanum II. Najpierw była epoka patrystyczna, potem długo, długo nic, ciemne średniowiecze, Msze prywatne i inne aberracje, Trydent jako wielkie zniewolenie, potem znowu pustka... i wreszcie wyzwolenie po II Soborze Watykańskim. No, może jeszcze pamiętają o odnowie liturgicznej, o jej ojcu, benedyktynie Prosperze Guanger, który niewiele rozumiał, ale przynajmniej był pietystą... Nie tęsknię do powrotu rytu trydenckiego, ale też nie lubię potępiania go w czambuł. IC: Być może nie należy krytykować Soboru Trydenckiego, ale trydencką reformę. Nie wieszałbym psów nawet na reformie trydenckiej. Ona nie zrywała ciągłości, zachowała znacznie więcej tradycji aniżeli reformy Soboru Watykańskiego. Można mieć oczywiście pretensje, że skasowała wiele lokalnych zwyczajów, że mocno ograniczyła całą emocjonalną warstwę pobożności... Myślę, że obie te reformy, Trydent i Watykan, mają jedną cechę wspólną: to były reformy odgórne. W obu przypadkach liturgiści napisali książkę. Ale liturgiści trydenccy zrobili to o tyle lepiej, że rezultat ich pracy był o wiele mniej szokujący, mniej rewolucyjny. Chociaż z drugiej strony - mniej erudycyjny. IC: Cały czas poruszamy się na płaszczyźnie tekstów liturgii. Do nich zasadniczo odnoszą się obie reformy. Rzeczywiście, euchologia to jeden z zasadniczych problemów reformy. JB: Przepraszam, co? Euchologia to techniczne wyrażenie oznaczające teksty liturgicznej modlitwy. To, co przywykło się w mszale drukować na czarno, w przeciwieństwie do rubryki, czyli sfery gestu, co pisano na czerwono. Oczywiście tych rubryk w dokumentach reformy posttrydenckiej było znacznie więcej niż obecnie. Bardzo precyzyjnie wskazywano, jak układać palce, jak błogosławić, okadzać, myć ręce, czynić znak krzyża. Ojcowie reformy po Vaticanum II nie zwracali już na to takiej uwagi. Mszał Pawła VI już tych wyjaśnień nie zawiera. IC: Może zauważono, że wcześniejsza reforma opisywała gesty tekstem? Z całą pewnością Msza trydencka, przy wszystkich jej mankamentach, była znacznie bardziej dynamiczna, jeśli chodzi o gesty księży. Jednak to, co robiono w nawie, nie było przekazywane przez rytuał, tylko przez zwyczaj. Jeszcze ojciec Mikołaj z Wilkowiecka, paulin jasnogórski, w komentarzu do Mszy trydenckiej przepięknie opisywał, jak zachowują się obecni na niej ludzie: "Kiedy kapłan śpiewa albo czyta, tedy wszyscy ludzie mają wstać i mają stać prosto o swojej mocy, nie podpierając się żadnej rzeczy ani się zawieszając łokciami na formach albo na ławkach, tym, iż stoją, znacząc i pokazując to po sobie, iż są gotowi na walkę dla zachowania wiary Pana Chrystusowej, której Ewangelia naucza. Na znak tego dawni nabożni szlachcice, ludzie rycerscy, kiedy słuchali Ewangelii, tedy trzymali w ręku głowice mieczów albo szabel, znacząc tym prędkość umysłu ku bronieniu Ewangelii. A mają stać ludzie nakłoniwszy się trochę, pokazując tym po sobie pokorę, której Pan Jezus naucza w Ewangelii... A kiedy już kapłan Ewangelii dokończy, tedy ludzie mają się obrócić na wschód słońca ku wielkiemu ołtarzowi i mają się ukłonić mówiąc Deo gratias. Potem mają się przeżegnać jako i przed Ewangelią, dlatego aby diabeł nasienia słowa Bożego z serc ich nie wybierał". Znacznie więcej dynamiki w słuchaniu Ewangelii było w kościele wtedy aniżeli teraz. Tylko że to nie było zapisane w księdze - to był po prostu obyczaj, zachowywany dzięki mądrym duszpasterzom, komentatorom tej liturgii. IC: I w pewnym momencie ci duszpasterze przestali go zachowywać. Zaowocowało to współczesnym bezruchem, uwarunkowanym pojęciem liturgii sprawowanej przez księdza, a nie lud, który jest tylko dodatkiem, otoczką dla celebransa. Wrócę do problemu reformy liturgii po II Soborze Watykańskim. Dziś gołym okiem widać, że mamy do czynienia z poważnym kryzysem liturgii. Z ust tradycjonalistów słychać nawet zarzut, że ta reforma zabiła świętą, tradycyjną katolicką liturgię pochodzącą od Apostołów. Czy jednak da się zaprzepaścić dwadzieścia wieków w dwadzieścia lat? W 1903 roku, kiedy święty Pius X wydawał list apostolski Tra le sollecitudini, napisał między innymi, że ten dom liturgiczny jest już bardzo zrujnowany. A było to przecież na długo przed Soborem, a nawet przed encykliką Piusa XII. Jednak wiadomo, że zmiany Piusa X podyktowane były potrzebami duszpasterskimi, ale w ogóle nie ingerowały w strukturę rytuału. Praktyka parafialna nie zmieniła się aż do lat sześćdziesiątych. IC: Gdy zapytałem babcię, jak było kiedyś w kościele, usłyszałem: "Dawniej jeden spał, drugi patrzył na witraże..." To i teraz się zdarza - trzydzieści lat po wprowadzeniu zmian. Jednak reforma była konieczna. Zgoda, że w paru miejscach poszła w niewłaściwym kierunku. Wymknęła się spod kontroli, częściej nawet w realizacji niż w samym rytuale. Myślę, że wadą tej reformy jest nie taki czy inny rytuał, ale to, jak z niego korzystają poszczególni księża. IC: O czym świadczyło tamto palenie antyfonarzy na grillu? Czy w liturgii w ogóle istnieje problem rytuału, czy tylko problem podejścia do niego? Różnica jest taka, że przed ostatnim soborem niepobożny czy chłodny ksiądz podchodził do ceremonii tak, jak mu kazały rubryki. I w pewnym sensie te rubryki chroniły lud Boży przed grymasami księdza. W tej chwili, niestety, go nie chronią, stawiając księdza twarzą do ludzi, nie chronią ich na przykład przed znudzeniem celebransa. Ksiądz mógł mamrotać tak samo kanon Mszy przed i po Soborze - ale po Soborze to słychać w całym kościele. Rytuał więc ograniczał, ale również bronił Kościoła przed księżowską bezbożnością, przed zgorszeniem. Bardzo lubię czytać Bruce'a Marshalla, który opisuje Kościół między dwiema wojnami światowymi. W książce Chwała córy królewskiej relacjonuje różne aberracje liturgiczne, które pojawiły się w jego czasach, na przykład elektryczne lampki. Jeśli ktoś stawia żarówę przed tabernakulum, w ogóle nie rozumie liturgii. IC: Ale przecież tabernakulum bez lampki nie istnieje... Kiedyś oprowadzałem kleryków po cerkwi bizantyjsko-słowiańskiej w Kostomłotach, i oni, stając przed tabernakulum, nie wiedzieli - przyklęknąć czy nie, bo przecież wiecznej lampki nie ma! Ale miało być o Trydencie... Cała sztuka polega na tym, żeby odróżnić - czym innym jest Sobór Trydencki, reforma trydencka i jej recepcja. To są trzy różne rzeczy. To samo dotyczy Mszy "posoborowej". Można sprawować rytuał Pawła VI w sposób sakralny, hieratyczny, zgodny z najlepszą tradycją. Nikt nie broni nikomu śpiewać chorału. Druga rzecz to problem, który się pojawia, gdy zaczynamy myśleć, jak uczynić rzecz przyjemniejszą. I tu zaczyna się show--biznes. Problem nie leży w samej liturgii, nie w rytuale. JB: Gdzie widać ten show-biznes? Jak schola czy chór kłania się "publiczności" po liturgii czy oczekuje oklasków, to wiadomo, o co chodzi. Ostatnio byłem świadkiem kilku rzeczy, które przyjąłem z dużym niesmakiem. Na uroczystej liturgii w pewnej katedrze usłyszałem: "Pierwsze czytanie przeczyta pan profesor X". To nie był jeszcze koniec tej rozkoszy, ponieważ po Komunii świętej usłyszeliśmy z ust tego samego księdza komentatora: "Pieśń na uwielbienie zaśpiewa chór taki to a taki, pod dyrekcją pana X". Przypomniały mi się wtedy słowa kardynała Ratzingera, który powiedział, że gdy człowiek nie potrafi zachować anonimowości w czasie liturgii, nic z niej nie rozumie. Dobry ikonopis nigdy nie podpisze się pod ikoną. Dobra tradycja malarstwa i rzeźby sakralnej polega na tym, że ona jest dopracowana i z przodu, gdzie wszyscy patrzą, i z tyłu, gdzie nikt nie widzi. I raczej nie ma podpisu. Wiemy z tradycji, kto dzieło wykonywał. Jest mi bliska tradycja, która podczas liturgii każe robić rzeczy w ukryciu, która każe architektom wykonywać labirynt, widoczny tylko ze sklepienia. Na rozkurz, zupełnie bez troski o to, czy ktoś się tym zachwyci. Mówiliśmy już o takiej aberracji liturgicznej, jak księżowska nieudaczność, niechlujność celebracji. Z drugiej strony, liturgii grozi również celebracja bardzo precyzyjna, dopracowana w każdym szczególe, ale nastawiona na samozadowolenie, bardziej na nas niż na Chrystusa. Taka intencja jakby kaziła czystość liturgii. JB: Epoka późnego, dojrzałego gotyku była chyba jedyną w historii zachodniej Europy, kiedy cały ten region stał się jednorodny estetycznie. Kocham gotyk, ale gdybym żył pięćset lat temu, być może uznałbym w którymś momencie, że ostrołuk w kościele, w domu i w wychodku, to już staje się nie do wytrzymania! Nie da się ludzkiej tęsknoty zamknąć w najpiękniejszym nawet znaku. Dziewięć lat temu spędziłem jakiś czas w klasztorze w Marsylii. Oni tam śpiewają bardzo pięknie, czysto, z typowo francuskim pietyzmem. Piękna muzyka AndrGouzesa. Po miesiącu byłem wykończony. Nie mogłem zdzierżyć - zaczęło mnie to po prostu męczyć. A przecież wtedy od siedmiu lat codziennie śpiewałem chorał na nieszporach w Krakowie... Zamykałem oczy i śpiewałem z pamięci te same teksty. Im dłużej tak śpiewam, tym bardziej mi się to podoba. JB: A może to też kwestia zmieniających się mód, estetyk, duchowości, znaków czasu? Starszym ojcom ulżyło, że pozbyli się balastu "ciężkiej" liturgii przedsoborowej, z kolei młodzież wraca do chorału. Ciągle szukamy czegoś, czego nam aktualnie brakuje. Szukamy innych znaków. Mam wrażenie, że ani reforma trydencka, ani watykańska nie dodawały nowych znaków. Można powiedzieć, że je uprościły, znormalizowały. Nie chciałbym, by gesty i symbole w celebracji liturgicznej otwierały mnie tylko na głód nowych słów i gestów. Symbole dla samych symboli... one kiedyś znikną. Nie to, by przestały być całkiem potrzebne - jeżeli wierzymy w zmartwychwstanie ciała, wierzymy także w zmartwychwstanie naszej wrażliwości symbolicznej. Ale z całą pewnością wiele z nich odejdzie - chociaż ciągle obecna będzie miłość Chrystusa i Jego misterium paschalne. IC: Czy w jakiś sposób można odczuć, kiedy symbole są dla samych symboli, a kiedy naprawdę są to symbole niosące w sobie inną rzeczywistość? Dam panom przykład z Kapituły Generalnej, podczas której odprawiliśmy wspólnie jutrznię, Mszę świętą i nieszpory. Liturgia była bardzo uroczysta, w pięknej kaplicy, przy pięknej muzyce, wszystko znakomicie dopasowane. Ale coś w tym męczyło. Jeden z amerykańskich braci, sam bardzo krytyczny wobec tej liturgii, wytłumaczył nam to bardzo prosto: "Słuchajcie, w tej liturgii nie chodzi o Pana Boga, tylko o nas. My nie celebrujemy Paschy Chrystusowej, my celebrujemy nasze emocje". Natomiast klerycy dominikańscy, którzy obsługiwali Kapitułę, wspaniali ludzie, zaproponowali delegatom również gregoriańską, łacińską kompletę. To był odpoczynek! Trzeba unikać fascynacji formami, które są tylko medium, pośredniczą. Czwarta Modlitwa eucharystyczna w części zwanej epiklezą nad ludem prosi, aby ci, którzy przyjmą Komunię, "zostali przez Ducha Świętego złączeni w jedno ciało i stali się w Chrystusie żywą ofiarą" ku chwale Ojca. Ten tekst mówi nam, po co jest Msza, po co przyjmuje się Komunię. Otóż po to, bym otwierał się na dar jedności i żył w duchu ofiary z siebie. Czyli abym był wielkoduszny. Przed chwilą krytykowałem moralistyczne podejście do liturgii, która ma wartość sama w sobie, ale należy też unikać skrajności w postaci celebracji całkowicie niespójnej z resztą chrześcijańskiej egzystencji. Jestem chwilowo przełożonym dużej wspólnoty, na co dzień muszę podejmować trudne decyzje. Przeżywam boleśnie to, że muszę robić rzeczy, których nie lubię. Bardzo się tego bałem i miałem nadzieję, że wybrany zostanie kto inny. Moja decyzja przyjęcia wyboru na przeora zapadła dzięki modlitwie eucharystycznej, nieomal dosłownie podczas jej odmawiania. Nie robię teraz tego, co najbardziej lubię w życiu. Ale wiem, że mam to robić najlepiej, jak potrafię, bo taki jest sens liturgii, bym się upodobnił do tego Sługi, którego tajemnice sprawuję przy ołtarzu. JB: Całkiem niedawno, gdy patrzyłem na księdza podnoszącego Hostię, odkryłem ten moment Przemienienia, w którym i celebrans staje się Chrystusem - na tyle, na ile wkłada serce w to, co robi przy ołtarzu. To, co mnie kiedyś mocno uderzyło, to odkrycie, że kiedy kapłan mówi Jezusowe: "Bierzcie i jedzcie, to jest bowiem Ciało moje", mówi również o swoim własnym ciele. Eucharystia nie jest po to, żeby "zrobić" Pana Jezusa. Jest po to, żeby stać się zaczynem Kościoła. Jest dla wszystkich, którzy ją przyjmują. IC: Czy tylko dla nich? Przede wszystkim, ale poprzez nich dla każdego innego, z którym się spotkają. IC: Czym różni się kult od liturgii? Kult jest pojęciem szerszym. Nie powiedziałbym na przykład, że muzułmanie mają liturgię, choć mają z pewnością kult. Każda religia, ze swojej natury, ma w sobie element kultu. IC: Ale II Sobór Watykański mówi o dwóch wymiarach liturgii: jednym z nich jest nurt soteriologiczny, czyli wymiar działania zbawczego, drugim - nurt latreutyczny, czyli właśnie kult. Wynikałoby z tego, że kult jest pojęciem węższym. To chyba nie tak... Sobór mówi o tym, że w Chrystusie otrzymaliśmy pełnię kultu Bożego. Pełnię środków, za pomocą których człowiek może dotrzeć do Boga. Pewna niejasność, niedookreślenie podstawowych terminów jest jednym z problemów współczesnej odnowy liturgicznej. Niejedno pojęcie nie należące do kościelnego Magisterium jest kwestią umowy. Zresztą w sprawach wiary nie da się zastosować logiki matematycznej. Liturgia nie znosi tego typu logiki, buntuje się przeciw niej. I pewnie jeszcze nieraz w naszej rozmowie o tę niedookreśloność się potkniemy. JB: Ale jak jest z tym rozróżnieniem między liturgią a kultem? Immanentnie ludzka potrzeba kultu może na przykład wyrażać się praktykami hinduistycznymi. Czym ten kult różni się od kultu osadzonego w liturgii chrześcijańskiej? W gruncie rzeczy zadał pan pytanie o to, czym różni się chrześcijaństwo od innych religii. Otóż nie jest ono wynikiem poszukiwania Boga przez człowieka, ale wynika z poszukiwania człowieka przez Boga. IC: Tym jest także judaizm. To prawda - i chrześcijanie w kontekście kultu żydowskiego mówią o figurach, czyli zapowiedziach osoby Jezusa i nowego kultu. IC: Czy w takim razie można mówić o "liturgii żydowskiej"? Można w sensie typicznym, tak jak się mówi o figurach, które są - zacytuję fragment 10 rozdziału Listu do Hebrajczyków - cieniami i obrazami przyszłych dóbr. Są zapowiedzią czegoś, co w pełni zrealizowane zostanie dopiero w Chrystusie. JB: Zabrzmiało to po platońsku. Trochę tak, ale jest to myślenie typowe dla świata biblijnego. Gdy Nowy Testament pokazuje nam Chrystusa, to jako takiego, który spełnia w sobie samym wszystko, co oznaczały instytucje kultu Starego Testamentu, zarówno kultu świątynnego, jak i owej domowej, osobistej i synagogalnej latreia, o której już mówiliśmy. Bo On jest zarówno nowym stworzeniem, jak i drugim Adamem, nową Paschą i jej Barankiem ofiarnym, nowym Przymierzem, Prorokiem, Królem, nowym obrzezaniem, niebieską manną, nową świątynią Boga, nową ofiarą, nowym arcykapłanem, wypełnieniem odpoczynku szabatowego, Alfą i Omegą - po prostu wszystkim we wszystkich. IC: Jeśli kult w judaizmie jest jedynie typem, to znaczy, że chrześcijaństwo zastąpiło judaizm... Ta teza kojarzy się z wątpliwej jakości teologią. "Jedynie typem?"... Aż typem! Typ to coś bardzo wielkiego i realnego. Proszę sobie wyobrazić, że stoję za narożnikiem ulicy, a z drugiej strony pada światło. Jeżeli po tamtej stronie ktoś idzie w moim kierunku, widzę najpierw jego cień. Co mogę powiedzieć o osobie? Po pierwsze to, że jest. Najczęściej widać kapelusz albo czapkę, nie bardzo wiem, czy ta osoba jest chuda, czy gruba, ale cośkolwiek o niej już mogę powiedzieć. Potem wychodzi zza węgła, widzę więcej - jej płeć, wyraz twarzy... Na koniec ściska mi rękę, rozmawiamy... Wczytany w Pismo Ambroży z Mediolanu dzieli historię świata na trzy części. Najpierw jest czas cienia (umbra), potem okres obrazu (imago), a w końcu przychodzi prawda (veritas). Za każdym razem mamy do czynienia z działaniem i rzeczywistą obecnością tej samej Osoby, tyle że w różny sposób. Dzieje świata to powolne ujawnianie się tego samego, jedynego - zawsze chodzi o Chrystusa. Typy to czas cienia. Paweł mówi o starotestamentalnych Izraelitach, że pili ze skały, a tą skałą był Chrystus. A ci, którzy kropili krwią baranka odrzwia swoich domów, czyją krwią je kropili? Krwią Chrystusa! Nie ma co się przejmować, że to historycznie niemożliwe. Zatem starotestamentalny baranek to figura prawdziwego Baranka, który ma nadejść. IC: Jak więc wygląda relacja między Starym a Nowym Testamentem? Można powiedzieć, że relacja kultu Starego i Nowego Testamentu jest w pewnym sensie taka sama, jak relacja Nowego Testamentu do eschatologii. My, chrześcijanie, też jesteśmy jeszcze w drodze. Proszę pamiętać, że nasz czas obecny nie należy do veritas, ale do fazy imago. Sakramenty, które są pośrednikami obecności Chrystusa, jednocześnie nam tę obecność zasłaniają. Te znaki nie są do końca "przepuszczalne". Zasłona sakramentu zostanie zniesiona dopiero w momencie powszechnego zmartwychwstania, nowego nieba i ziemi nowej. IC: Czyli wcześniejszy kult w pewnym momencie stał się zbędny i zastąpiono go czymś nowym? Meliton z Sardes (był to jeden z uczniów Jana, a więc judeochrześcijanin) mówi tu o modelu, planie, który był potrzebny tylko do momentu wybudowania na jego podstawie właściwego budynku, świątyni. Obaj cytowani, Ambroży i Meliton z Sardes, pokazują nam ciągłość objawienia i wzajemne zawieranie się - jednego w drugim - Starego i Nowego Przymierza. IC: No właśnie, czy mamy tu do czynienia z zastępowaniem, czy z równorzędnością? Gdybyśmy powiedzieli, że z równorzędnością, musielibyśmy zapytać: po co wobec tego Syn Boży stał się człowiekiem? JB: Od dwóch tysięcy lat żyjemy w czasie ikonicznym. Czy będzie tak aż do skończenia świata? W naszym czasie też mamy do czynienia z prawdą, mówimy nawet, że ją posiadamy, gdy tymczasem to ona nas posiada. W tej samej sytuacji znajdowały się kulty Starego Testamentu. Jednak jest to przestrzeń cienia - my zaś odbieramy realną obecność Chrystusa, Jego realne działanie w obrazie. Raz jeszcze zacytuję List do Hebrajczyków (10,1): Prawo posiadało "tylko cień przyszłych dóbr, a nie sam obraz rzeczy". JB: Święty Tomasz mówi: "pod zasłoną widzę Cię". Z kolei popularne powiedzenie głosi, że Pan jest w Eucharystii obecny "pod osłoną chleba i wina". Ta osłona nie będzie kiedyś potrzebna. I sakramenty mają swój koniec. Cała liturgia, w takim sensie, jaką teraz znamy, ma swój kres. W czasach eschatologicznych będzie wyglądała inaczej. Nie wiemy jak, ale na pewno pełniej i bardziej prawdziwie. Będzie to kolejny krok naprzód w historii zbawienia, tak samo jak przejście ze Starego do Nowego Testamentu. Dlatego chrześcijanie wyznają powtórne przyjście Pana. Bóg nie powiedział jeszcze ostatniego słowa w historii zbawienia. JB: A czym liturgia nie jest? Z czym jest najczęściej mylona? Z ceremoniałem. Liturgia to nie jest kościelny show-biznes. Z całą pewnością to nie jest teatr jednego aktora, który się dokonuje przy asyście zgromadzenia. We Włoszech istnieje cała choreografia ślubu (nigdy nie chciałem ich błogosławić), są firmy, które się specjalizują w wystroju wnętrza kościoła, przywożą meble, specjalne fotele, kwietniki, dywany, wszystko w zamówionych odcieniach i kolorach. No i musi być koniecznie samochód retro. JB: "Straszni mieszczanie"? Coś w tym rodzaju. I wiem, że na pewno nie jest to liturgia. To jedynie jej ceremonialna otoczka. Natomiast gdyby mój współbrat przyszedł do mnie o piątej rano, prosząc, żebym go wyspowiadał, to wtedy, siedząc na łóżku w piżamie i słuchając jego spowiedzi, wiedziałbym, że uczestniczę w sytuacji par excellence liturgicznej. Liturgia wcale nie musi być utożsamiana ze wspaniałym rytuałem, z showmanami w habitach i sutannach. IC: W kontekście mówienia o liturgii napotykamy często pojęcia "ryt" albo "rytuał", "ceremoniał", które również nie są do końca jasne. Czy mógłby Ojciec je przybliżyć? Słowa "ryt" używa się na kilka sposobów. Najczęstsze są dwa zakresy użycia. Zasadniczo i przede wszystkim ryt jest pewnym sposobem wyrażenia wiary, właściwym dla określonego Kościoła lokalnego. Odnosi się nie tylko do przepisów liturgicznych, ale również do dyscypliny kościelnej, czyli prawa kanonicznego, i do duchowej specyfiki danego Kościoła. Mówimy w ten sposób o rycie rzymskim, bizantyjsko-słowiańskim, koptyjskim... "Ryt" może też oznaczać to samo co "rytuał" czy "obrzęd": określenie specyficznego liturgicznego działania, jak Msza lub inny sakrament, czy też jakiejś części tego działania, takiej jak na przykład procesja wejścia, rytuał ofiarowania darów, ryt pokuty we Mszy. I tu użyjemy tego słowa już nie w szerokim znaczeniu mądrości dziedziczonej po Ojcach w wierze, szczególnego sposobu patrzenia na Chrystusa i Ewangelię, który w danym miejscu i czasie się ukształtował, tylko jako odpowiednik i synonim rytuału, pewnego sposobu celebrowania. Decyduje więc kontekst użycia i dlatego jest to słowo trudne. Dość często używamy zamiennie słów "ryt" i "rytuał"; nie są to ostre pojęcia. Łatwiej już z pojęciem "ceremoniał", które odnosi się do zewnętrznej oprawy liturgicznego działania. Stąd też książkę, która zawiera wskazówki i przepisy tego dotyczące, nazywamy ceremoniałem albo rytuałem. JB: Bóg, "posługując się" odwieczną liturgią, działa w czasie, w sposób zmienny? Tu kłania się następne pojęcie - Boża ekonomia, czyli sposób postępowania Pana Boga w Jego domu (oikos), na całym zamieszkanym przez człowieka terenie ( oikoumene), gdzie powoli ujawnia się plan Boży, który istniał od "założenia świata" albo jeszcze wcześniej. Na czym polega ekonomia? Mądry lekarz nie będzie połamanego pacjenta zabierał ze sobą na Rysy, tylko najpierw zapakuje go w wózek inwalidzki i zabierze na spacer po Krupówkach. Potem, jak kości się zrosną, pójdą może Ścieżką pod Reglami, a w górne partie lekarz wyśle podopiecznego dopiero wtedy, gdy ten wyzdrowieje. Ekonomia to ratowanie człowieka etapami, krok po kroku. JB: Z punktu widzenia pacjenta sens takiej rehabilitacji jest czytelny. A nam tu się każe ogarniać całą wieczność! Skąd właściwie wiadomo, że uczestniczymy w tej samej Boskiej grze, w której uczestniczyli starotestamentalni Izraelici? Samo Pismo o tym mówi, właśnie poprzez to, co nazwaliśmy typami. A przecież typów używa Pan Jezus, stosuje je Paweł Apostoł, odwołuje się do nich autor Listu do Hebrajczyków. JB: Pojęcie wzorca sugeruje metaforę lustra, odbijającego rzeczywistość doskonałą. Nie użyłbym tej metafory. Odbicie nie zakłada wzajemnej relacji. JB: Konstytucja o Liturgii II Soboru Watykańskiego mówi o tym, że "liturgia ziemska daje nam niejako przedsmak uczestnictwa w liturgii niebiańskiej". Jak to rozumieć? Najpierw trzeba zrozumieć, co to jest liturgia niebiańska. Otóż jest to wspominana przez nas ciągle liturgia źródła, wzbogacona, jeśli wolno tak powiedzieć, o jeden istotny element. To relacja Ojca, Syna i Ducha, która ma miejsce po Wniebowstąpieniu, kiedy to nagle w łonie Trójcy Przenajświętszej znajduje się człowiek. Syn nie porzuca przecież swego człowieczeństwa, On je bierze ze sobą. W tym właśnie sensie mówimy o liturgii niebiańskiej. Tu nie chodzi o to, co czynią przed obliczem Pana aniołowie. Relacja ta - jak wszystko w Trójcy Świętej - jest ekstatyczna, czyli wychylona na zewnątrz. Zaprasza do uczestnictwa wszystkie byty rozumne i nierozumne. Czwarta Modlitwa eucharystyczna ujmuje to w pięknym sformułowaniu, że Bóg powołał "wszystko do istnienia, aby napełnić swoje stworzenia dobrami i wiele z nich uszczęśliwić jasnością swej chwały". Owe "wiele z nich" - to są stworzenia rozumne, aniołowie i ludzie. Reszta stworzenia wprowadzana jest do tej liturgii przez człowieka. To on jest tym, który daje głos nierozumnemu stworzeniu - że raz jeszcze posłużę się słowami tej samej modlitwy - wielbiącemu Boga przez nasze usta. I do takiej niebiańskiej liturgii jesteśmy zapraszani. Ten przedsmak oznacza odpowiednie użycie materii, słowa, nadanie im innego wymiaru. JB: Chrystus jawi się nam tu jako przyczółek przebóstwionego świata. Tak, On jest pierwszym, w którym się to przebóstwienie zrealizowało, on jest "pierworodnym spośród umarłych", jak mówi święty Paweł. On ma to już "za sobą", my - jeszcze nie. IC: Chrześcijański Wschód nieco inaczej rozkłada tu akcenty, mówiąc, że nasza liturgia jest nie tylko przedsmakiem liturgii niebiańskiej, ale już uczestnictwem w niej. Ale przedsmak też jest już uczestnictwem - w nadziei, ale realnym. Dam przykład: w niektórych wsiach na Podbeskidziu zaproszenie na ślub łączy się z ofiarowaniem prezentu. Jest to weselny kołacz, który gospodarze przynoszą zaproszonym gdzieś na tydzień przed dniem ślubu. W ten sposób już na jakiś czas przed weselem można zakosztować jego radości. IC: W zachodniej liturgii mówi się: "oczekujemy Twego przyjścia w chwale", a we wschodniej wspomina się to przyjście jako coś, co już się dla nas stało. Jednak to, co mówiłem przed chwilą, było przytoczeniem poglądów Aleksandra Schmemanna i Jeana Corbona, teologów reprezentujących Kościoły wschodnie. I w formule wschodniej, i w zachodniej mamy do czynienia z tą samą prawdą, głoszącą, że Bóg udziela się i objawia w sposób właściwy dla danego etapu ekonomii zbawczej. Jeżeli jesteśmy na etapie imago, nie możemy mieć takiego dostępu do veritas, jaki będziemy mieć w niebie, natomiast do prawdy mamy już dostęp realny. Nie mamy pełnej komunii z Ciałem Chrystusa - takiej, jaką będziemy mieli, gdy nasze ciało zmartwychwstanie, ale mamy ją całkiem realną pod postaciami eucharystycznymi, w Kościele. Myślę, że nie ma tu większej różnicy między nami a podejściem chrześcijańskiego Wschodu. IC: Dla mnie słowa anafory świętego Jana Chryzostoma o powtórnym, chwalebnym przyjściu Chrystusa jako o czymś, "co się dla nas stało", wskazują jednak, że liturgia wyrywa nas z obecnego czasu. To świadectwo względności czasu. W liturgii wkraczamy w rzeczywistość Boga, a On jest Panem czasu. Wydaje mi się, że można tutaj mówić o innym rozłożeniu akcentów w podejściu wschodnim i zachodnim. Myślę, że tak. Chociażby moment zstąpienia Boskiej liturgii na ziemię - chrześcijański Wschód go uwypukla, my nie. Zachód to przeoczył, ponieważ był bardziej zajęty formułowaniem pewnych prawd, dotyczących dyscypliny sakramentów. Właściwe mówienie o liturgii zaczyna się zawsze od katabasis, zstępowania. To jest fundament. Trzeba zacząć od Pana Boga, od tego, co On czyni, jak przez całą historię przygotowuje ludzi do spotkania, które się dokonało w Chrystusie. To jest pierwszy krok, natomiast celebracja jest szczególnym momentem, w którym do liturgii dochodzimy, doświadczamy jej. Ten sam Bóg teraz zaprasza nas do niej i przyciąga. JB: "Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek stał się Bogiem" - zstępuje ku nam, w nas, abyśmy w Nim i ku Niemu wznieśli się w adoracji. I tutaj pojęcia katabasis i anabasis (wznoszenie) kojarzą się z pojęciami źródła i szczytu. Katabasis to droga od źródła, wspinanie się na szczyt - to anabasis. JB: Czy można to rozumowanie odwrócić? Myślę, że nie. Źródło jest w Bogu, nie w człowieku. JB: Nie chodzi mi o przestawianie biegunów, ale o to, że pierwotne katabasis Boga musi się spotkać z anabasis zwróconego ku Niemu człowieka. Dopiero wtedy możliwa jest droga ku szczytom. Czy można powiedzieć, że oba wymiary liturgii przenikają się wzajemnie? Oczywiście, że tak. Tutaj jest dobry moment, żeby powiedzieć o następnym ukochanym przez Jeana Corbona terminie, o synergii, czyli współdziałaniu Boga i człowieka. W różny sposób mówiono o tej rzeczywistości nie tylko na Wschodzie, ale również na Zachodzie, choćby pod postacią słynnej Augustynowej formuły: "Bóg stworzył cię bez ciebie, ale nie zbawi cię bez ciebie". Innymi słowy, Bóg daje mi udział w sobie, nie tylko obdarzając mnie darami, ale też zapraszając do wspólnego ich tworzenia. Proszę mi pozwolić posłużyć się obrazem, którego używam, by wytłumaczyć to ludziom młodym: Pan Bóg to nie jest ktoś, kto podsuwa nam pod nos ciasto i herbatę, mówiąc: "Zjedzcie, bo to bardzo dobre, a ja was kocham", tylko raczej: "Chodźmy razem do kuchni, upieczemy ciastka cynamonowe, są bardzo dobre do herbaty". Bóg dzieli się z nami nie tylko tym, co ma, ale także tym, co czyni. Trzeba jedynie pamiętać, że nie musi tego robić, czyni to dla mnie. JB: Czym w Kościele jest tradycja? Najkrócej mówiąc, to działanie Ducha Świętego, żywe, widzialne działanie przez wieki, które prowadzi do prawdy i daje tę prawdę poznać. Tradycja w tym sensie, o którym mówi konstytucja apostolska Dei Verbum, tradycja jako źródło Objawienia, to jest po prostu działanie Ducha. Bardzo mi się podoba definicja, którą podaje wydany przez wydawnictwo "Kairos" katechizm prawosławny. Mówi się tam, że Tradycja to jest słowo Boże, które za sprawą Ducha Świętego przenika do Apostołów i do Kościoła. A przenikając coraz głębiej do świadomości Kościoła, to słowo jest przeżywane, celebrowane, wyrażane w stylu życia, w gestach, w sposobie modlitwy, w pismach, w sposobie myślenia i działania. Dla mnie Tradycja nie jest czymś statycznym - to przede wszystkim żywy wpływ Ducha Świętego, który działa i daje wzrost Kościołowi. JB: Ale "Duch wieje, kędy chce" - może wejść w sytuacje zgoła "nietradycyjne", natomiast w pojęciu Tradycji mieści się pewna ciągłość, sukcesja, przekazywanie depozytu wartości. No, nie przypuszczam, żeby Duch Święty tak nagle zaczął zmieniać zdanie. To wbrew ekonomii Bożej. Bardziej się obawiam ludzkiej ciasnoty. Na całe szczęście, jest obietnica Pana, że bramy piekielne Kościoła nie przemogą. Znacznie prościej można powiedzieć, że Pan Bóg za bardzo kocha swój Kościół, żeby go wydać na pastwę niegodnych pasterzy. Gdy patrzymy na Tradycję i na jej moment ludzki, to zawsze trzeba pamiętać o nieomylnie skutecznym działaniu Ducha Świętego, który posługuje się ludźmi. Tradycja jest jednak synergiczna. JB: Co to znaczy? Synergią jest spotkanie Bożego działania z ludzkim. Łacińskie trado znaczy "przekazuję", traditio - "przekazywanie" z pokolenia na pokolenie, stąd Tradycja w katolickim rozumieniu jest związana z sukcesją apostolską. Można by dokonać tu rozróżnienia na Tradycję i tradycję, przez duże i małe "t". Ta druga, to ludzki element, cała przestrzeń kultury, która przyjmuje Objawienie i słowo Boże. Należy do niej większość zwyczajów liturgicznych, chociaż nie wszystkie. Na przykład użycie kadzidła należy do tradycji przez małe "t". JB: Jak ma się Tradycja do liturgii? Do celebracji liturgicznej, bo o tym mówimy. W jakiś sposób liturgia tę Tradycję przekazuje, jest jej żywym nośnikiem, chociaż nigdy jej nie wyczerpie. Tradycja jest czymś więcej niż konkretny ryt liturgiczny. Każdy ryt, ponieważ jest też dziełem ludzkim, ogranicza tę Tradycję, zwraca większą uwagę na ten czy inny element. Klasycznym przykładem jest wspólna wiara całego ortodoksyjnego chrześcijaństwa w to, że Duch Święty działa w celebracji eucharystycznej i jest sprawcą przemiany, przeistoczenia, jest sprawcą konsekracji darów chleba i wina w Ciało i Krew Chrystusa. Ale zupełnie inaczej podkreśla to Wschód, a inaczej Zachód. W liturgii łacińskiej aż do ostatniej reformy soborowej nie było wyraźnej epiklezy, wzywania Ducha Świętego. Pokazuje to, jak Tradycja zawiera się w liturgii - w różnych rytuałach będzie ona różnie wyglądała. JB: W tym porządku synergicznym, który Ojciec zarysował, "T" dane jest z góry przez Ducha, a "t" pochodzi od nas. W dużym uproszczeniu - tak. IC: Skoro tak, to czy w liturgii też można przeprowadzić podobną analogię i mówić o Liturgii oraz liturgii, przez duże i małe "l"? Pewnie można, to jest kwestia umowy. Ale wolę mówić o liturgii źródła i celebracji liturgii albo liturgii celebrowanej. JB: Interesuje mnie moment wchodzenia, nakładania się Tradycji, jako działania Ducha Świętego, na tradycję, jako prastarą ludzką potrzebę. Działanie Ducha Świętego jest momentem w ekonomii zbawienia, natomiast człowiek zawsze ciążył ku tradycji i być może to ciążenie legło u podstaw kultury. Tradycja daje poczucie tożsamości. Jest bardzo ważnym punktem odniesienia człowieka, aby nie zgubił się we wszechświecie. Mówi mi, kim jestem, skąd pochodzę, do czego należę, daje mi poczucie sensu. Wskazuje na kierunek, do którego zdążam. To poszukiwanie sensu i kierunku jest oczywiście sakralne, ponieważ jest nakierowane na spotkanie z czymś, co przerasta doczesny porządek. JB: Jest odpowiedzią człowieka na pierwotne zdumienie światem. Ona jest przekazem ludzkiej odpowiedzi na to zdumienie. Rodzi pewne zachowania. Tradycja w równej mierze dotyczy codziennego stołu, jak i stołu eucharystycznego. Zawsze jest to sposób odniesienia się człowieka do rzeczywistości, która go otacza, i jego reakcji na tę rzeczywistość przez pokolenia. JB: Co jest w Tradycji elementem stałym, a co zmiennym? Pewne rzeczy znamy z Objawienia Bożego, jak choćby kwestię materii sakramentów, w większości przypadków wprost i jednoznacznie ustanowionych przez Chrystusa. JB: Niektórzy pytają: dlaczego konsekrujemy chleb w krajach Afryki i Azji - może powinien to być na przykład ryż? Fakt, że jest to chleb i wino, bardzo mocno podkreśla historyczność chrześcijaństwa i konkretne zakorzenienie kulturowe. To odróżnia chrześcijaństwo i opowiadanie chrześcijańskie od mitologii, w której nie ma Sitz im Leben (umiejscowienia). Użycie chleba i wina zobowiązuje człowieka w każdej kulturze do uznania faktu, że Bóg stał się człowiekiem w określonym miejscu i czasie w historii oraz że przyjął określony ludzki sposób myślenia wyrażający się w języku. To jest bardzo ważne dla przeżywania historyczności chrześcijaństwa. Gdybyśmy mieli celebrować na plackach ryżowych, boję się, że bardzo szybko zaczęlibyśmy celebrować nie dzieło Chrystusa, ale siebie samych i naszą kulturę. W Poznaniu moglibyśmy to robić na pyrach i piwie "Lech"... JB: Argument za plackiem ryżowym mówi, że znak musi być czytelny dla danej kultury. A Chrystus jest obecny w każdym czasie i w każdym miejscu. To prawda. Tylko że Eucharystia jest pamiątką, anamnezą, wspomnieniem uobecniającym. Jest rzeczą bardzo istotną, co się pamięta - a pamięta się, między innymi, konkretne wydarzenie Ostatniej Wieczerzy, która miała taką a nie inną formę rytualną, a wraz z tym konkretne ziemskie zamieszkiwanie Pana, czas i kulturę, którą zechciał przyjąć. To jest depozyt, którego Kościół się nie wyrzeknie. Czytelność musi się odnosić także do tego wymiaru. JB: A co sądzi Ojciec o przedstawieniach ciemnoskórego albo skośnookiego Chrystusa? To mi nie przeszkadza. To jest zupełnie inny porządek, widzę to tak, jak indiańskie Madonny z sanktuariów Meksyku. Natomiast czym innym jest materia sakramentów. Ten gest Chrystusa zobowiązuje ludzi wszystkich kultur i czasów do uznania konkretnego momentu Wcielenia - nie jakiegoś mitycznego eposu, tylko wydarzenia historycznego. JB: Czy tradycja w Kościele nie padła ofiarą błędnego wykonywania reform soborowych? To, co krytycznie można powiedzieć o realizacji Soboru, czyli o pewnych pryncypiach, które sobie założyła komisja mająca ujednolicić celebrację liturgiczną, zebrać można z grubsza w dwóch punktach. Oba mieszczą się w nurcie myślenia oświeceniowego. Pierwszy dotyczy dwóch kierunków postulowanych zmian: powrotu do źródeł, do chrześcijańskiej starożytności i tego, co zwiemy aggiornamento: wybiegania w kierunku zaspokojenia współczesnych potrzeb. Co ciekawe, do rangi tekstów najbardziej istotnych urosły te datowane najwcześniej: Didache i Tradycja apostolska. Didache, która jest w stosunku do wielkiej tradycji Kościoła tekstem mimo wszystko nie najważniejszym, dosyć marginalnym, bardzo specyficznym. O kontekście, w jakim stosowano nauki Tradycji apostolskiej, wiemy bardzo mało, trudno powiedzieć, w jakim stopniu realną rolę odgrywała ona w tamtejszym Kościele. IC: To odwołanie do starożytności nie było chyba bez powodu? Wszystkie reformy, także trydencka, miały na celu odnowienie ideału klarownej, starożytnej prostoty. Pisał przecież o tym Pius V we wstępie do mszału i do brewiarza, z tą samą intencją powrotu do dawnej świetności. We wstępie do wzorcowego sakramentarza, który miał być przechowywany w Akwizgranie, liturgiści karolińscy też tak pisali: ideałem jest liturgia Grzegorza Wielkiego. I tu mamy do czynienia z czymś podobnym. Cała architektura posoborowej liturgii miała bazować na tej "czystej liturgii rzymskiej", która ponoć miała być sprawowana w V wieku w Rzymie. Taka sobrietas romana, trzeźwość rzymska i specyficzny geniusz rytu rzymskiego, polegający na powściągliwości, prostocie, oszczędności gestu i słowa. Jest to koncepcja dość wydumana. Co gorsza, zapomniano o ogniwie pośrednim: architekci współczesnej liturgii, na czele z arcybiskupem Annibale Bugninim, potraktowali po macoszemu średniowiecze. Druga sprawa to postulaty socjologiczne dotyczące rytuału. Tu przede wszystkim prostota, zrozumiałość, wspólnota i właśnie czynne uczestnictwo. Właściwie każdy z tych punktów domagałby się komentarza. Bo co znaczy prostota? Z socjologicznego punktu widzenia prosty rytuał faktycznie przemawia mocniej (czy zawsze tak jest, nie wiem), ale mam wrażenie, że realizatorzy posoborowych aktów liturgicznych pomylili prostotę z ubóstwem środków liturgicznych, które owocuje brakiem pietyzmu i czułości. Prostota nie oznacza, bym miał odprawiać Eucharystię w glinianym kubku, że mam odprawiać w swetrze i w dżinsach, prostota nie znaczy, że kościół ma być barakiem - o tym wszystkim już mówiliśmy. To nie jest prostota, to jest prostactwo i brak szacunku. Tu chodzi o szlachetną prostotę! IC: A kolejne elementy? Zrozumiałość to nie tylko kwestia przetłumaczenia na język nowożytny. Czy gdy ludzie mówią, że Syn jest współistotny Ojcu, to rozumieją daleko więcej, niż kiedy mówili, że jest consubstantialis Patri? Zrozumiałość wcale nie oznacza takiego reformowania, które usprawiedliwiałoby ryt tak prosty, że nie wymagający komentarza. Nie istnieje taki ryt, każdy wymaga komentarza, wiedziano to już w III i IV wieku, a pewnie i wcześniej. Myślę, że nieporozumieniem jest stosowanie czy postulowanie takiego rytuału, który byłby sam przez się zrozumiały. Zawsze trzeba wytłumaczyć, dlaczego na Wigilię jest obrus, świeczki i opłatek. To nie jest samo przez się zrozumiałe. Rytuał musi być związany z mistagogią. Następny moment: wspólnota, sam w sobie ważny i oczywisty. Nader często jednak sprowadzany do postulatu zniesienia granic między duchowieństwem a świeckimi z jednej strony, a z drugiej - sklerykalizowania świeckich. JB: Czym ono się objawia? Nakładaniem na nich posług związanych dotąd z urzędem duchownych, nawet wtedy, gdy sami duchowni mogliby je spełniać. Chociażby wtedy, gdy świeccy rozdają Komunię, a celebrans siedzi na krześle. Albo zapraszanie wszystkich do głośnej recytacji kanonu. Wspólnota nie oznacza przecież, że wszyscy wszystko muszą mówić. Warto sobie przypomnieć starą żydowską zasadę, która mówi, że ten, kto wysłuchuje, jest jak ten, kto sam mówi. Wspólnota oznacza natomiast bogactwo posług i bogactwo funkcji, które było szczególnie wyraźne jeszcze w średniowiecznej liturgii. O aktywnym uczestnictwie mówiliśmy już dużo. Ono jest czymś nie tylko zewnętrznym, ale i wewnętrznym, i wcale nie oznacza rozumienia wszystkiego oraz robienia wszystkiego. Czasami czynnym uczestnictwem jest cicha adoracja. A przede wszystkim jest nim modlitwa i poddanie się temu działaniu, które czyni Bóg. Same w sobie, postulaty reformy są oczywiście słuszne. Problem polega na tym, jak je rozumiemy, i jak będziemy je realizować. Tutaj zawsze istnieć będzie napięcie. Przecież nigdy nie da się do końca pogodzić postulatu powrotu do źródeł i aggiornamento. Co więcej, w praktyce okazało się, że nad powrotem do źródeł zwyciężył "duch czasów". Wystarczy spojrzeć na niemal całkowity - poza nielicznymi środowiskami - zanik chorału gregoriańskiego, czy przerażająco sporadyczne używanie przez celebransów tradycyjnej modlitwy eucharystycznej Zachodu, jaką jest Kanon rzymski. JB: Dlaczego zniknął chorał gregoriański i śpiew ludowy, który przecież jest zalecany przez Sobór? Chorał jest trudny, przez chorał trzeba się długo przebijać. Kultura muzyczna upadła i chorału nie praktykuje się już od czasów przedsoborowych. Mojemu pokoleniu trudno jest zrozumieć, dlaczego tak się stało, ja znam to tylko z drugiej ręki. JB: Pewne formy okazują się bezbronne wobec nowości. W tradycyjnych społecznościach nie ma mechanizmów obrony dziedzictwa. Nikt na to nie wpadł. Jak chronić tradycję, którą się oddychało jak powietrzem i która jest jak powietrze ulotna? Tak było ze śpiewem ludowym: wystarczyło ciśnienie cywilizacji, by zanikł. A teraz Wolf Niklaus z Węgajt bierze lirę korbową i śpiewa stare dziadowskie pieśni. Nie on jeden zresztą. Wiem, że takich ludzi jest więcej. JB: A wieś się od nich odwraca. Zresztą... gdzie mamy dzisiaj prawdziwą wieś? Poznański kościół świętego Wojciecha był pełen, gdy grały Węgajty, a aktorzy musieli trzykrotnie bisować. Wieś tego nie rozumie, bo często jest już wykorzeniona, choć jeszcze żyją ludzie starsi, pamiętający tamte śpiewy. Skoro w Szypliszkach na Suwalszczyźnie ludzie śpiewają trzydzieści zwrotek tradycyjnej pieśni, a my w Krakowie robimy to samo na zakończenie parogodzinnego nabożeństwa wielkopiątkowego i nikt niemal nie wychodzi z kościoła, to znaczy, że tradycja ciągle jeszcze ma moc przyciągania. Mam nadzieję, że znudziły nam się już rzewne szansonetki, przepojone pragnieniem, aby było miło i sympatycznie. Tym, co najbardziej szkodzi celebracji liturgicznej, jest księżowska kokieteria, która sprawia, że trzeba być miłym i przypodobać się, zrobić coś ciekawego, atrakcyjnego. IC: U źródeł takiego myślenia leży przekonanie, że liturgia jest nudna, niedostosowana do ludzkich potrzeb i trzeba ją jakoś uatrakcyjnić. O tym, jakie skutki powoduje takie myślenie, możemy się przekonać choćby na przykładzie Kościoła francuskiego, gdzie taki punkt widzenia wygonił ludzi z kościołów i przysporzył wyznawców lefebrystom. Tam też, we Francji i Szwajcarii, no i w Holandii aberracje liturgiczne widać najmocniej. JB: Jak to jest z tą ekonomią działania Ducha Świętego? Na Soborze Duch Święty zaznaczył swoją obecność, a potem jakby Go zabrakło... Czy wskazówki Soboru wyprzedzały swój czas? Po każdym soborze było coś takiego. Credo nicejskie weszło do powszechnego użytku w Kościele dopiero po Konstantynopolu. Po Chalcedonie reakcje były bardzo ostre, część Kościołów odeszła. JB: Wszystko to pokazuje tylko, że przy najlepszych chęciach nie da się zreformować Kościoła metodami administracyjnymi. Pozostaje nam mozolne ucieranie się prawdy przez pokolenia. Lubię słowo "ucieranie się", tak, pewne rzeczy muszą się właśnie utrzeć. Głęboko wierzę, że Duch Święty działał na II Soborze Watykańskim i że w tych dokumentach zawarta jest wiara katolicka. Wierzę też, że są one głęboką inspiracją dla przyszłych pokoleń - nie widzę na razie potrzeby trzeciego soboru watykańskiego. Ale oczywiście nie jestem zadowolony z tego, w jaki sposób reforma została przeprowadzona. Natomiast fakt, że obecnie coraz więcej ludzi dąży do odkrywania tradycyjnych form liturgicznych, uważam za działanie Ducha Świętego. I bynajmniej nie myślę tu o tradycjonalistach, związanych z potrydenckim Mszałem świętego Piusa V, tylko chociażby o tym, że ludziom chce się śpiewać chorał gregoriański. JB: Reforma dojrzewa razem z ludźmi? Myślę, że tak. Tempo tej reformy nie uszanowało ludzkiej natury, która potrzebuje czasu. Poza tym, chociaż uważam za bardzo pozytywne wprowadzenie języka narodowego, nie widzę żadnego powodu, by teraz śpiewać "Panie, zmiłuj się nad nami", jeśli przez wieki śpiewaliśmy Kyrie eleison. To jest zubożenie greckiego tekstu, który jest więcej niż tylko wołaniem o miłosierdzie. Kyrie przetłumaczone na język polski staje się już jednoznaczne, ma wymiar już wyłącznie pokutny, tracąc ten chwalebny: przecież wołamy do Kyriosa, Pana Zmartwychwstałego, do Zwycięzcy. Poza tym straciliśmy następny moment, który nam przypominał, że liturgia nie zaczęła się dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Całe szczęście, że zostało nam jeszcze Amen, Alleluja i Hosanna, tego reformatorzy nie ośmielili się wyciąć. Myślę, że zadecydowała tu wspominana już kwestia rytmu. IC: Przez siedemnaście wieków liturgia odbywała się po łacinie, ze wstawkami greckimi. Teraz pozbyliśmy się lekką ręką zarówno greki, jak i łaciny. Jest to przede wszystkim niezgodne z myślą samego Soboru. Jeden z tekstów Konstytucji o Liturgii mówi wyraźnie, że wierni powinni umieć śpiewać po łacinie części stałe Mszy Świętej dla nich przeznaczone, czyli Kyrie, Sanctus, Agnus Dei, a także Pater noster, Gloria i Credo. Jest jeszcze kwestia języka, jakiego używamy, gdy mówimy kazanie, oraz jakim rozmawiamy z ludźmi. Ludzi od Kościoła nie odrzuca często taki czy inny rytuał, tylko to, co ksiądz mówi na kazaniu. Z tym wiąże się konieczność mistagogii, o czym już mówiliśmy, czyli konieczność tłumaczenia rytuałów, bo inaczej będą ciągle niezrozumiałe. Widzę tę konieczność wyraźnie choćby po ilości listów, jakie dostawałem po moich publikacjach na temat liturgii, czy to w "Tygodniku Powszechnym", czy w "Liście". Takich publikacji potwornie brak, a przecież jest wielu liturgistów świetnie wykształconych, lepiej ode mnie, oni powinni o tym wszystkim pisać. IC: Mam podobne wrażenia. Jeśli pisałem coś o liturgii lub angażowałem się w jakieś spotkania na ten temat, spotykało się to zawsze z żywym odzewem. Jest to więc temat ważny. Ale z drugiej strony, co widać na przykładzie opublikowanej w "Więzi" ankiety "Dlaczego chodzę/nie chodzę do kościoła" - nawet ludzie, dla których udział we Mszy świętej jest bardzo istotny, często nie przykładają dużej wagi do przebiegu liturgii, uważając to za rzecz drugorzędną. Jest też w tym pewien pozytyw: człowiekowi wierzącemu nie przeszkodzi nawet abnegacja celebransa. IC: Jeśli ludziom coś naprawdę przeszkadzało, to właśnie kazanie. Musimy sobie zdawać sprawę z tego, że jesteśmy w Polsce w innym kontekście niż reszta Europy, przynajmniej tej zachodniej. Mamy inne niż tamte kraje doświadczenie liturgii posoborowej, myślę, że dużo lepsze. Mamy najczęściej do czynienia nie z liturgią, która jest heretycka, heterodoksyjna, tylko z liturgią, która jest byle jak odprawiana, bez pietyzmu, bez miłości. Podstawowym problemem codziennym Kościoła polskiego jest bylejakość. JB: Z tej bylejakości wynikają jednak poważne konsekwencje: zatracanie znaków, które się czasem obracają przeciwko samym sobie. To jest w rezultacie coś więcej niż bylejakość, nie nazwałbym tego herezją, ale... Bo to nie jest herezja materialna... JB: Ale jest to grzeszne zaniedbanie. Tak, zgadzam się całkowicie. A wracając do kwestii wyważenia racji i braku racji tradycjonalistów - myślę, że większość rzeczy już powiedzieliśmy. Brakuje mi orientacji i wcale nie czuję, by przestawienie księdza przodem do ludzi przyniosło jakąś wielką korzyść. Tradycjonaliści mają rację w odniesieniu do chorału i do pewnej logiki wnętrza kościelnego, która została zerwana, w odniesieniu do zaniedbania charakteru ofiarniczego Mszy świętej, w końcu, kiedy narzekają na zmniejszenie ilości gestów we Mszy - zdecydowanie mają tutaj rację. Sam wykonuję kilka gestów, jakich nie ma w Mszale Pawła VI. To drobne gesty, na przykład układ ręki przy błogosławieństwie, znak krzyża trzema palcami, jaki opisuje Innocenty III, czy głębokie pokłony. Dominikanie przechowali kilka takich gestów, typowych dla naszej tradycji i włączyli je w liturgię rzymską. Widać to szczególnie w liturgii godzin: naprzemienne wstawanie i siadanie chórów, głęboki pokłon na "Chwała Ojcu", zwrot ku wschodowi na "Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu" - to są wszystko stare formy modlitwy. Myślę, że tradycjonaliści mają dużo racji, przypominając o szacunku do Eucharystii, z czym jest bardzo różnie, i faktem jest, że gdzieniegdzie go brakuje. Ale raczej nie w Polsce. Dużo racji mają również, jeśli chodzi o łacinę. Jednak nie do końca - nie widzę powodów, by całkowicie wracać do łaciny, szkoda tu kruszyć kopii. Natomiast widzę sens i potrzebę, by uczyć ludzi gregoriańskich części stałych Mszy świętej, widzę sens odprawiania Mszy po łacinie raz na jakiś czas, zwłaszcza w zgromadzeniach międzynarodowych. JB: I w duszpasterstwach środowiskowych, jeśli czują taką potrzebę. Tak, oczywiście, i dzieje się to w wielu miejscach. Natomiast zdecydowanie nie zgadzam się z potępieniem w czambuł całej reformy, ponieważ musiałbym w tym momencie wyznać, że to nie Duch Święty działał na Soborze, tylko masoni. Powiedzmy sobie szczerze: jeżeli tradycjonaliści mają rację, to Duch Święty opuścił Kościół. Myślę, że nie mają racji, trzymając się kurczowo Trydentu, dlatego że przeskakują nad całą patrystyką i dużym kawałkiem średniowiecza. JB: I mitologizują Sobór Trydencki. IC: Przecież większość z nich nie pamięta liturgii trydenckiej - uprawiają więc swoisty archeologizm, tylko że bliższy nam czasowo. Tradycjonaliści nie zdają sobie chyba sprawy z tego, ile zawdzięczają II Soborowi Watykańskiemu. Mogą recytować głośno ministranturę, jako świeccy mają tyle głosu, taką wolność wypowiadania swoich kościelnych poglądów, jakiej nie mieli wcześniej - nikt by im na to nie pozwolił. Wszystko to zawdzięczają właśnie reformie soborowej. Generalnie mam wrażenie, że gdyby liturgia posoborowa była sprawowana z pietyzmem i zgodnie z przepisami, to tradycjonalistów w Polsce by nie było albo byliby zupełnie marginalną grupą. IC: Rodzi się we mnie pytanie: czy my w ogóle zdajemy sobie sprawę, w jakim momencie reformy jesteśmy? Dwadzieścia lat temu - a było to już dwadzieścia lat po reformie - takie poglądy, jakie Ojciec głosi, byłyby nie do pomyślenia. Taki ktoś byłby od razu uznany za integrystę i w ogóle bałby się tak mówić. Teraz mamy wahnięcie w drugą stronę. Czy możemy powiedzieć, że na tym zakończy się ten ruch, czy jeszcze pójdziemy w jakąś inną stronę? Myślę, że musimy pójść jeszcze gdzieś indziej. Liturgia przyszłości nie będzie ani liturgią trydencką, ani liturgią Pawła VI. Czeka nas próba nawiązania zerwanych więzi z przeszłością. Wydaje mi się, że to, do czego już od lat nawołuje kardynał Ratzinger, mówiąc o nowym ruchu liturgicznym albo o reformie reformy, już istnieje. I jest to ruch oddolny. Jest przecież wielu ludzi, którzy się nie podpiszą pod lefebryzmem, tym bardziej że wyrósł on ze sprzeciwu nie tylko wobec liturgii, ale przede wszystkim wobec Deklaracji o wolności religijnej i co za tym idzie - sprzeciwu wobec ekumenizmu. Ci ludzie po prostu sprzeciwiają się miernocie liturgicznej w parafiach i pragną czegoś więcej. JB: Czym jest autentyczna celebracja? Podczas Kapituły w Providence zaobserwowałem, że niektórzy moi bracia, celebrując Mszę świętą, w gruncie rzeczy jej nie celebrowali, ale coś manifestowali, coś udowadniali, pokazywali swoją ideologię. I pamiętam też takich, którzy spokojnie, bez żadnych specjalnych udziwnień odprawiali zwykłą Mszę, robiło to wrażenie. Sam się z tym spotkałem, że kiedy odprawiałem Mszę w dniu polskim, na błogosławionego Czesława, to odprawiałem "normalnie", zgodnie z zasadami rytu rzymskiego. Zaśpiewałem prefację i inne części, powiedziałem w miarę krótkie, myślę, że pobożne kazanie. A potem pół Kapituły przyszło do mnie z podziękowaniem, że nic nie manifestowałem, tylko odprawiałem. Jeżeli ksiądz się modli, nawet gdy daleko mu do świętości, to ludzie to widzą. IC: Problemem jest Msza przymiotnikowa. Często spotykam się z takimi określeniami, jak na przykład "Msza oazowa". Pamiętam, jak sam założyciel oaz ksiądz Blachnicki się na to zżymał, mówiąc, że Msza jest tylko katolicka. Dlatego najlepszym określeniem jest Msza święta. A po co jest Msza święta? Ksiądz mówi: "Módlcie się, aby moją i waszą ofiarę przyjął Bóg, Ojciec wszechmogący", a lud odpowiada: "Niech Pan przyjmie ofiarę z rąk twoich na cześć i chwałę swojego imienia" - to jest pierwsze, a zaraz potem: "a także na pożytek nasz i całego Kościoła świętego". Mamy tu wszystko dokładnie wyjaśnione. Msza jest na tyle "na pożytek nasz", ile wcześniej jest na chwałę Bożego imienia. A jeśli się odwraca kolejność, instrumentalizując ją dla jakichś celów, choćby najbardziej słusznych, to wtedy zaczynamy się gubić. Tomasz Kwiecień: Błogosławione marnowanie. O Mszy świętej - 3 III Wezwanie i odpowiedź JB: Czy można powiedzieć, że Pan Jezus i Apostołowie podczas Ostatniej Wieczerzy uczestniczyli w liturgii? Albo inaczej - czy Jezus był celebransem Mszy? Myślę, że można się pokusić, by nazwać Ostatnią Wieczerzę pierwszą Mszą świętą, mimo że tak bardzo różniła się zewnętrznie od tego, co mamy dziś w kościołach. To, co w tym wydarzeniu istotne, to nie forma rytualna, tylko treść. Ten moment starałem się podkreślić od początku naszej rozmowy, ponieważ formy rytualne są bardzo różne i odmienne w różnych miejscach występowania chrześcijaństwa - a ta forma, która miała miejsce podczas Ostatniej Wieczerzy, rzeczywiście nie utrzymała się w późniejszym czasie. Natomiast na pewno możemy powiedzieć, że Apostołowie czuli się związani tym, co czynił Pan Jezus podczas Ostatniej Wieczerzy. Dlatego to kontynuowali. JB: Apostołowie nie wiedzieli, w czym uczestniczą - jeszcze nie było Męki Jezusa, nie było zmartwychwstania ani zesłania Ducha Świętego. Czy w takiej sytuacji rzeczywiście można mówić o Mszy? Myślę, że można, gdyż istotna tu jest nie świadomość Apostołów, lecz wola Jezusa. I jeżeli On w ten czwartek realnie dał uczniom udział w tajemnicy swego Krzyża, to bez względu na to, jaka była ich świadomość, Ostatnia Wieczerza istotowo była tym samym, czym jest dzisiaj Msza. Proszę zwrócić uwagę na podobieństwo. Dziś mówimy, że uczestniczymy w Ofierze Krzyża - ze świadomością, że ona była dokonana raz na zawsze, że to uczestnictwo wymaga przekroczenia czasu i dystansu, który nas dzieli w historii. IC: W Eucharystii mówimy raczej o pamiątce... Właśnie! Tylko że Eucharystia jest również pamiątką rzeczy przyszłych, tego co historycznie dopiero nastąpi. Otrzymujemy w niej zadatek naszego zmartwychwstania - jak mówi średniowieczna antyfona eucharystyczna: "O, święta uczto, na której pożywamy Chrystusa, odnawiamy pamięć Jego Męki, dusze napełniamy łaską i otrzymujemy zadatek przyszłej chwały". Pamiątka, liturgiczne wspomnienie, które technicznie nazywamy anamnezą, działa nie tylko "wstecz", ale i "w przód". (Mówię to w cudzysłowie, bo nie chciałbym stwarzać wrażenia, że anamneza jest rodzajem chrześcijańskiego wehikułu czasu, a z drugiej strony ubóstwo języka i kompletne zanurzenie ludzkiego myślenia w kategoriach czasowych nie pozwala na zbyt wiele). To, co stało się w Wielki Czwartek wieczorem, było również pamiątką tego, co się dopiero stanie. Poprzez rytuał chleba i wina Apostołowie otrzymali udział w tym, co miało się dopiero stać w Wielki Piątek: Pan Jezus mówi, że daje im "Ciało... wydane" dopiero za kilka godzin, "Krew... wylaną" nazajutrz. JB: Czy w takim razie można wyciągnąć jakieś wnioski z faktu, że świadomość uczestnictwa w uczcie wyprzedza świadomość uczestnictwa w ofierze? Paschalna liturgia żydowska była wspominaniem nie tylko samego wyjścia z Egiptu, ale także kilku innych ważnych wydarzeń, między innymi ofiary Abrahama. To nie było tak, że uczestnikom tamtej Uczty w ogóle nie przychodził do głowy jej aspekt ofiarniczy. Przecież w czasie wieczerzy paschalnej, w dniu zwanym erec pesach spożywano baranka zabitego tegoż dnia w świątyni. Trudno w takim liturgicznym kontekście nie widzieć tej uczty w perspektywie ofiary. Przecież uczta i ofiara w tradycji starożytnej - nie tylko żydowskiej - były elementami wzajemnie się dopełniającymi. W chronologii Janowej - a wiemy, że jest odmienna od chronologii Mateusza, Marka i Łukasza - Ostatnia Wieczerza odbywa się w przeddzień erec pesach. Nie ma tam więc baranka. Dlaczego? Bo jest inny Baranek, Ten, którego zapowiadały wszystkie baranki świata. To zresztą jest jeden z ukochanych wątków Janowej Ewangelii - opowiadanie o Baranku Bożym, który zgładził grzech świata. Znowu jednak ważniejsze jest nie to, co Apostołowie wtedy wiedzieli, ale to, jaka była wola Jezusa, co On wiedział i co im - oraz nam - chciał przekazać. JB: Czy o kimkolwiek można powiedzieć, że ma pełne zrozumienie tego, w czym uczestniczy? No właśnie... Jest jeszcze jedna kwestia. Gdybyśmy powiedzieli, że Ostatnia Wieczerza nie była pierwszą Mszą, musielibyśmy bardzo się nagłowić, jak tu odczytać całkiem jednoznaczne w tej kwestii teksty świętego Pawła w Pierwszym Liście do Koryntian. Oczywiście, możemy pójść za teorią Lietzmanna, która wytycza dwa źródła pierwotnej Eucharystii. Zgodnie z nią, mamy zrodzone z dwóch wrażliwości tradycje. Pierwsza, tak zwana apostolska, akcentowała momenty posiłków ze Zmartwychwstałym, druga, pochodząca od Pawła, który w tych posiłkach oczywiście uczestniczyć nie mógł, podkreśla moment Ostatniej Wieczerzy. Niemal wszystkie znane modlitwy eucharystyczne łączą obie tradycje, obie wrażliwości. I słusznie, bo to nie Apostołowie i ich wrażliwość, tylko Pan Jezus jest autorem Eucharystii. Gdybyśmy powiedzieli, że Ostatnia Wieczerza nie była pierwszą Mszą - mielibyśmy duży kłopot, żeby ustalić, kiedy w takim razie miała ona miejsce i jaki jest w ogóle związek Mszy z Ostatnią Wieczerzą, z krzyżem, z całym wydarzeniem paschalnym. I tak po prostu: jeżeli On wtedy dał im udział w tym samym, co i nam dzisiaj, to jakie mamy podstawy wątpić? Dla mnie to jest prosta konsekwencja wiary w prawdziwą obecność Chrystusa w eucharystycznym chlebie i winie. JB: Mówimy, że Kościół jest odwieczny. Tak, Ojcowie Kościoła kochali tak mówić: jest odwieczny i jako taki starszy od Synagogi. JB: To i liturgia Kościoła jest odwieczna, czyli że odwieczna jest również Msza. Tak, tylko że - jak już to podkreślałem w naszej rozmowie - liturgia jest odwieczna nie w sensie odwieczności takiej czy innej celebracji, tylko w sensie odwieczności treści. A ta ujawnia się stopniowo w ekonomii zbawienia, jest już zawarta w figurach Starego Testamentu: w krwi Abla, w ofierze Abrahama, w wydarzeniu paschalnym... Trzeba tu mocno podkreślić znaczenie realizmu tych figur dla pierwotnego Kościoła. To nie są tylko modele z kartonu, które można odstawić. Większość elementów, z których się komponował rytuał chrześcijański, była wcześniejsza - to jasne, że aby stworzyć taki rytuał, trzeba już wcześniej coś mieć. Jednak nie wydaje mi się to istotne, istotna jest treść, a ona jest zapowiedziana na długo przed samym wydarzeniem, do którego się odwołujemy. W Kanonie rzymskim znajdujemy takie słowa: "... składamy Twojemu najwyższemu majestatowi z otrzymanych od Ciebie darów ofiarę czystą, świętą i doskonałą, Chleb święty życia wiecznego i Kielich wiekuistego zbawienia. Racz wejrzeć na nie z miłością i łaskawie przyjąć, podobnie jak przyjąłeś dary swojego sługi, sprawiedliwego Abla, i ofiarę naszego Patriarchy Abrahama oraz tę ofiarę, którą Ci złożył najwyższy Twój kapłan Melchizedek, jako zapowiedź ofiary doskonałej". Ta najbardziej czcigodna modlitwa eucharystyczna Kościoła łacińskiego umieszcza na jednej linii ofiarę Chrystusa z ofiarami Starego Przymierza. JB: No właśnie, czym były tamte ofiary? Figurą Mszy, zapowiedzią ofiary doskonałej. Zapowiedzią w sensie mocnym, czyli - jak tłumaczyli Ojcowie - taką, która daje nam już jakiś udział w tym, co będzie, a nie tylko mówi, że coś się wydarzy. W takim samym sensie nasza dzisiejsza Eucharystia jest zapowiedzią ostatecznego zbawienia i czasów eschatologicznych. "W nadziei już jesteśmy zbawieni" - mówi święty Paweł i to nie znaczy: myślę, że będę zbawiony, tylko: przemiana człowieka, która ma się w pełni dokonać w czasie eschatologicznym, już się we mnie dokonuje, już teraz się we mnie zaczyna. Jeśli mówimy o zapowiedzi ofiary doskonałej, chodzi nam oczywiście o Ofiarę Jezusa Chrystusa. Ale trzeba pamiętać, że nie byłoby Ofiary Krzyżowej, gdyby nie było dobrowolnego wydania się Syna Ojcu w posłuszeństwie. Wyraziło się to podczas Ostatniej Wieczerzy i zaraz potem, podczas modlitwy w Ogrójcu. Święta Katarzyna ze Sieny mówiła o tym: "Gwoździe nie utrzymałyby Go na krzyżu, gdyby nie umieściła Go tam wcześniej miłość". Są też tradycje liturgiczne, które mówiły o Wielkim Czwartku Męki Pańskiej. IC: U niektórych teologów można spotkać się z opinią, że najistotniejsza ofiara jest ofiarą Getsemani. Jest w tym głęboka intuicja, ponieważ ofiara jest zasadniczo aktem duchowym. W Ogrójcu dokonała się ofiara z posłuszeństwa, która potem dopełniła się w fizycznym akcie. Ale ten akt zaczął się w dobrowolności, inaczej ta śmierć byłaby jak każda inna: absurdalna, zła, gorsząca... JB: U mnie w domu na kominku stoi reprodukcja piętnastowiecznego obrazu Ukrzyżowanego Chrystusa Króla. To bardzo stara tradycja, do XI-XII wieku praktycznie nie znano innych podobizn Ukrzyżowanego. Był to albo Król, albo Zmartwychwstały. Obyczaj ten odzwierciedla rzymska glosa do Psalmu 95,10: regnavit de ligno Deus (Oto Pan królował z drzewa). Ten tekst cytuje, jako tekst biblijny, święty Leon Wielki - a więc dawno już był w użyciu. W innym miejscu ten sam Leon nazywa krzyż trybunałem - bo to miejsce sądu, jaki sprawuje Ukrzyżowany, jeszcze gdzie indziej nazywa go berłem mocy, trofeum zwycięzcy, przyrównuje do labarum, sztandaru cesarskiego. Dawna, dobra tradycja patrzyła na krzyż jako na syntezę całego misterium zbawienia. Teraz na ogół widzimy tylko jeden jego aspekt - wielkopiątkowy trud i męczarnię. JB: Pora na zasadnicze pytanie. Co znaczy słowo "Msza"? Jestem przywiązany do tej nazwy, chociaż był całkiem niedawno czas, że wszyscy mówili "Eucharystia" i odmieniali tę nazwę przez wszystkie przypadki. Są dwie teorie, mówiące o pochodzeniu nazwy "Msza". Pierwsza mówi po prostu: missa pochodzi od missio, dimissio - rozesłanie, wskazuje na słowa kończące liturgię: Ite, missa est - idźcie, zostaliście rozesłani. Chyba po raz pierwszy użył tej nazwy w sensie eucharystycznym święty Leon w V wieku. Jest to więc bardzo stara tradycja. Jest też druga teoria, mniej popularna, która mówi, że słowo missa pochodzi od mensa, czyli stół, na którym się sprawuje sakramentalną Eucharystię. Jednak większość liturgistów idzie za Josephem Andreasem Jungmannem, który dokładnie przeanalizował zagadnienie i twierdzi, że nazwa pochodzi od missio. Jest to określenie do tego stopnia techniczne, że nie oddaje istoty sprawy. Ale właśnie dlatego lubię tę nazwę. Nie przesądzając jej pochodzenia - czy to będzie stół, czy rozesłanie - nie dotyka ona serca Eucharystii. Jednak powiedzmy sobie szczerze: żadna nazwa tego serca nie dotyka. Jeżeli mówimy eucharistia - mówimy o jednym aspekcie, jeżeli "ofiara" - o innym. A "Msza" jest prostym technicznym słowem, którego można używać i umieszczać w nim wszystkie znaczenia i treści. Jest słowem wygodnym z tego samego względu, co słowo "liturgia". Z drugiej strony, odwołując się do rozesłania, podkreśla prawdę, że liturgia, by była naprawdę chrześcijańska, nie może się zamknąć w murach świątyni. Trzeba, by coś z niej wyszło na zewnątrz. IC: Jest jeszcze wiele innych nazw. Na przykład "łamanie chleba". Znane z Dziejów Apostolskich. Niesie w sobie konotacje braterskiej wspólnoty. Msza jest więc jednocześnie stołem i rozesłaniem, jak również dziękczynieniem i ofiarą, i wspólnotą braterską. Mamy także inne słowo pochodzenia greckiego: synaksa, czyli zejście się, zgromadzenie. Występuje ono kilka razy we Wstępie do Mszału rzymskiego: sacra synaxis. To sformułowanie podkreśla z kolei nie tylko aspekt wspólnotowy celebracji, ale i jej "kościelność", czyli to, że owa wspólnota ma swe źródło poza sobą: "Nie wyście mnie wybrali - i można dodać: nie wybraliście też sami siebie nawzajem - ale Ja was wybrałem". Ryt bizantyjski nazywa ją Boską (albo Świętą) Liturgią. Koptowie używają greckiej nazwy hagiasmos, co znaczy "konsekracja, uświęcenie". Kościoły syryjskie mają słowo, które od biedy można przetłumaczyć jako "przybliżanie się, przystąpienie". Dawniej w rycie rzymskim - o wiele częściej niż dziś - funkcjonowała nazwa Święta Ofiara. Każda nazwa odsłania jakiś aspekt niezgłębionej tajemnicy, którą Kościół sprawuje z woli Pana. JB: Kim jest celebrans? To szafarz w działaniu. To ten, który działa w imię Chrystusa, który w pewien sposób uosabia Go w zgromadzeniu. Należy mu się więc uroczyste wprowadzenie. Oczywiście, staje się to kłopotliwe, jeśli celebrans jest osobą niegodną. Ale już Ojcowie Kościoła uczyli, że nawet jeśli jest absolutnym draniem w życiu, podczas Eucharystii jest równy aniołom. Trudno. Dlatego też zgromadzenie wstaje, głównie by wyrazić szacunek dla celebransa, dla łaski Ducha Świętego, która na nim, niegodnym, spoczywa. Dopiero później pojawiają się tłumaczenia, które pokazują dynamikę: Izrael prowadzony przez słup ognia (to świece), przez pustynię do Ziemi Obiecanej - do prezbiterium. Ale trzeba sobie zdawać sprawę, że jest to symbolika idąca ex post i nie sięgająca źródła. JB: Co jest początkiem Mszy? Procesja wejścia. Dzwonek oczywiście nie jest konieczny. Pojawił się na Mszy chyba w późnym średniowieczu, służąc jako sygnalizator. IC: Czy nie lepiej byłoby powiedzieć, że to nie tyle procesja jest pierwszym elementem Mszy, ile zgromadzenie? Tyle że zgromadzenie na ogół nie ma swojej formy rytualnej, jest po prostu wejściem do kościoła. Rzadko się zdarza rytuał schodzenia się. Mają go na przykład karmelitanki bose. Przed ich kaplicami w klauzurze jest jeszcze przedsionek, w którym wiszą białe płaszcze chórowe, karmelitanki je wkładają i uroczyście, w ciszy, równym krokiem wchodzą jednocześnie do kaplicy. Jest to ewidentnie rytuał synaksy, zgromadzenia. Podobnie dzieje się tam, gdzie Msza odbywa się po procesji do kościoła. Pod warunkiem, że ta procesja obejmuje wszystkich. Nie zapominajmy jednak, że z chwilą rozpoczęcia procesji na wejście zgromadzenie wstaje, przyjmując najstarszą w tradycji Kościoła postawę oranta, i śpiewa. To jest ten moment, o który panu chodzi, bo śpiew jednoczy, "wyraża jedność ludu Bożego", jak czytamy we wstępie do mszału. Te dwa gesty rytualne dokonują się jednocześnie i w pewnej symfonii. JB: Skąd się wzięła procesja? Z rytuału świeckiego, rytuału bazyliki cesarskiej. Imperator, wraz ze świtą i dostojnikami, wchodził do bazyliki, gdzie witali go zgromadzeni ludzie. Towarzyszyło temu światło i często kadzidło (nie wnoszono go, Rzym znał stojące kadzielnice). Obyczaj ten bardzo wcześnie przyjęto do rytuału kościelnego, prawdopodobnie w tym samym czasie, w którym "ochrzczono" bazylikę. I - jak zwykle - reinterpretowano go po chrześcijańsku. Teraz procesja oznaczać miała przede wszystkim wejście celebransa. JB: Czy to wejście jest także wejściem wspólnoty? Procesjonalnie wchodzą ci, którzy służą najbliżej ołtarza, natomiast wspólnota nie jest z tego wejścia wyłączona, gdyż ten, który jest żywą ikoną Chrystusa, przechodzi przez jej środek, by zaraz potem powiedzieć: "Pan z wami". Oznajmia w ten sposób wspólnocie, że ona też jest nosicielem obecności Zmartwychwstałego. IC: Tymczasem zazwyczaj celebrans i służba ołtarza wychodzą do ołtarza z zakrystii. Wtedy w ogóle nie ma procesji, jest tylko funkcjonalne wyjście do ołtarza. Jest ono przewidziane w rytuale. Musimy jednak zdawać sobie sprawę, że opuszczając procesję, rezygnujemy z bogatej symboliki na rzecz prostej, funkcjonalnej czynności. IC: Co oznacza jedno, a co drugie? I dlaczego jedno jest lepsze, a drugie gorsze? Nie wiem, czy jest lepsze i gorsze. Ja zawsze wolę procesję, bo jest elementem uroczystym, natomiast wiadomo, że Eucharystię sprawuje się na różnych poziomach uroczystości i każdy wyższy poziom zakłada bogatszą symbolikę, bogatsze wyposażenie kościoła, bogatsze szaty, więcej uroczystych gestów. A jeśli Eucharystia jest prosta, tych gestów jest mniej, co zresztą nie jest wymysłem posoborowym, bo tak samo było przed Soborem, tak samo było w antycznym chrześcijaństwie - zupełnie inaczej się odprawiało w kościele biskupim, a zupełnie inaczej w wiosce. JB: Ale jeśli kapłan w niedzielę wychodzi z zakrystii, to nie jest to brak splendoru, tylko zaprzeczenie istoty, czyli przejścia przez zgromadzoną wspólnotę. Szkoda, że nie ma tej procesji w niedzielę, choć rozumiem, że nie ma jej w dzień powszedni. Jednak w naszym kościele dominikańskim procesja odbywa się codziennie na Mszy konwentualnej. IC: Kiedy dawniej biskup przyjeżdżał do parafii, to ubierał się nie w zakrystii, tylko z przedsionka szedł z procesją do ołtarza. Jest to bardzo stary ryt. To świadczy, że nie procesja, ale zgromadzenie jest początkiem liturgii. Biskup jakby z tego zgromadzenia wychodzi i idzie do ołtarza. Jest jednym z nas, ale jednocześnie niejako wyłączony, idzie reprezentować Głowę Kościoła. Ten piękny rytuał nadal istnieje, często go widuję. Biskup na ogół ubiera się gdzieś w pobliżu prezbiterium. Co ciekawe, nigdy nie widziałem w ten sposób zachowującego się biskupa pomocniczego, natomiast często oglądałem w takiej sytuacji ordynariusza, na przykład kardynała Macharskiego, któremu wielokrotnie służyłem, pomagając mu ubierać się "na widoku ludzkim". IC: Jeśli chodzi o wychodzenie z zakrystii, warto przypomnieć zdanie Paula de Clercka, że jest ona najbardziej klerykalnym miejscem w kościele. Dla mnie wyjście z zakrystii oznacza, że to nie zgromadzenie celebruje Eucharystię, ale że ksiądz wychodzi celebrować dla ludu. Natomiast wyjście procesyjne jest wskazaniem na zgromadzenie. Tylko trzeba pamiętać, że wyjście procesyjne jest też wyjściem z zakrystii. IC: Dlatego mówiłem o zwyczaju ubierania się biskupa w przedsionku. Dla mnie jakoś nigdy nie było problemu, skąd procesja wychodzi. Nie wiązałbym tego z klerykalizacją. Zresztą, co to jest klerykalizm? Dla mnie klerykalizm najlepiej określił kardynał Lustiger podczas rekolekcji akademickich, które głosił paręnaście lat temu w naszej krakowskiej bazylice. Mówił, że pierwszym klerykałem była matka synów Zebedeusza, bo domagała się dla nich godności świeckiej w zamian za służbę duchowną. Dla mnie zakrystia jest tak samo ważna jak przedpokój, w którym pan Kowalski wkłada garnitur i poprawia krawat przed wyjściem na niedzielną Mszę. Ważna jest sama procesja. JB: Jednak czy nie powinniśmy zacząć budować kościoły z zakrystiami na wysokości dzisiejszej kruchty? Gdzieniegdzie to widziałem. Zazwyczaj to ogromnie niepraktyczne. JB: Ważniejsze niż problem, skąd się wychodzi, jest chyba to, że ksiądz przechodzi przez zgromadzenie. Bo prezbiter ma delegacje z obu stron: jest figurą Chrystusa i jednocześnie reprezentantem zgromadzenia. IC: I dlatego mam pretensje do tej zakrystii, bo wyjście z niej bez procesji "kanonizuje" ją, kanonizuje miejsce techniczne. Przyznam, że po raz pierwszy się z tym spotykam i trudno mi się z tym zgodzić. Dla mnie ona nie jest w ogóle kanoniczna. Myślę, że unikniemy nieporozumienia, jeżeli spojrzymy na całość obrzędów wstępnych jako na ryty synaksy, czyli zwołania. Nie tylko procesja czy wejście, ale całość tych obrzędów, poprzez ucałowanie ołtarza, akt pokuty, gloria, aż po kolektę jest rytualnym opowiadaniem o Kościele, prawdziwym wejściem zgromadzenia. Poprzez te początkowe ryty zgromadzenie rozpoznaje siebie właśnie jako synaksę. I czy będzie procesja, czy nie, ryty wstępne wyrażą prawdę o Kościele. Choć procesji zawsze będzie mi brakować... Nie tylko tej na wejście. Tutaj pozwolę sobie na dygresję. Myślę, że już nie potrafimy chodzić sakralnie. W naszej dominikańskiej tradycji została jeszcze procesja wieczorna z chóru do obrazu Matki Bożej, przy śpiewie antyfony Salve Regina, ale to już w Kościele relikt. Procesja Bożego Ciała też ma niewiele wspólnego z prawdziwą procesją, w której mierzy się krok, prostuje plecy. Jest to raczej spacer grupowy lekko znudzonych ludzi, szurających nogami, rozmawiających pokątnie. To już nie jest gest modlitewny. A szkoda. Wiele na tym tracimy. Myślę, że dla mojego pokolenia zabójstwem procesji były okolicznościowe nabożeństwa, które parę razy do roku odbywały się w klasztorze. Nazywaliśmy to złośliwie "spacerem kapłańskim": gromada ojców i braci szła od ołtarza głównego do czterech bocznych, by wrócić do tegoż ołtarza, śpiewając coś po drodze czy recytując różaniec, a nieliczni obecni przyglądali się temu z ławek. Zaprzeczenie samej idei procesji, choćby dlatego, że nie może ona wyjść z tego samego miejsca, do którego się kieruje. Teraz to już przeszłość, ale nie mamy niczego procesyjnego w zamian, oprócz naszego wieczornego Salve Regina i procesji rezurekcyjnej. To też niedobrze. JB: Przez tę "ideę procesji" dostrzegamy, że cała Msza jest wydarzeniem dynamicznym. Zdecydowanie tak, z jednym tylko zastrzeżeniem: zalecałbym ograniczenie dowolności interpretacji w odczytywaniu znaczenia rytów. W średniowieczu bardzo popularna była hermeneutyka alegoryczna Mszy. Jej mistrzem był Amalariusz z Metzu (VIII wiek), który uprawiał ją z pewną klasą i erudycją. Ale ta metoda, niestety, ma to do siebie, że potrafi uzasadnić wszystko wszystkim. Notabene w komentarzu do Mszy świętej z pierwszej połowy XX stulecia, czyli w kilkanaście wieków po Amalariuszu, można przeczytać, że przyjęcie Komunii przez kapłana symbolizuje złożenie Pana Jezusa do nowego grobu... Aż by się chciało złośliwie dodać: pobielanego. Dlatego dobrze jest znać historię danego rytu, aby jego interpretacja była uczciwa. JB: Nasza procesja dochodzi do ołtarza... Nie mówiliśmy jeszcze o świecach i kadzidle. Świece, od świecy paschalnej począwszy, to biblijne światło, które tak samo jak wschód czy świt jest symbolem Chrystusa zmartwychwstałego, Światłości prawdziwej. Kadzidło wróciło do łask w IV wieku, kiedy chrześcijaństwo stało się wolne. Można go było używać w naturalny sposób, bo używało się go w świątyni jerozolimskiej. Ma wieloznaczną symbolikę. Z jednej strony jest znakiem modlitwy, tej wznoszącej się z dołu ku górze, i aluzją do psalmu, który zresztą do tej pory pojawia się przy ofierze kadzielnej w Wieczerni bizantyjskiej: "Niech moja modlitwa wzniesie się do Ciebie jak dym kadzidła". Również w liturgii rzymskiej od tego psalmu zaczyna się pierwsze nieszpory niedzieli pierwszego tygodnia. Jest jeszcze inna symbolika kadzidła, symbolika oczyszczająca, bo kadzidło jest związane z ogniem. Okadza się kapłana i zgromadzenie jako lud święty, ale również jako tych, którzy potrzebują oczyszczenia. Natomiast czynność okadzania sprzętów wyraża bardziej szacunek i kult Chrystusa, którego te przedmioty oznaczają. Trzecie znaczenie kadzidła to po prostu perfumy, wonny zapach jako ofiara uwielbienia. My, chrześcijanie, jesteśmy przyjemną wonią dla Chrystusa. Trudno nie mieć takich skojarzeń, skoro Kościół jest Oblubienicą i zachowuje się jak kobieta, zakochana panna młoda, która chce pięknie wyglądać dla swojego Ukochanego. IC: Niestety, w tej chwili bardzo rzadko używa się kadzidła w liturgii. To bardzo niedobrze. Ono i tak jest, w moim odczuciu, marginalnym elementem w liturgii rzymskiej. Szkoda... Poza tym, na ogół oszczędności sprawiają, że jest to bylejakie kadzidło. Kto wie, czy nie jedną z najważniejszych bolączek przeciętnej polskiej parafii jest kiepska jakość rzeczy używanych w liturgii. Jako rektor kościoła staram się o dobre kadzidło, schludne szaty i obrusy, aby świece były z prawdziwego wosku; przynajmniej świeca paschalna - taka jest, niestety, droższa. Ale ostatecznie wolałbym, żeby na inne rzeczy nie było, byleby tylko używać do kultu Bożego rzeczy w najlepszym gatunku. Jak się na przykład pójdzie w Poznaniu do księdza proboszcza Marcina Węcławskiego (to brat Tomasza), można tam zobaczyć najlepsze ornaty, najlepsze kadzidło, woskowe świece... i tanie buty za siedemdziesiąt złotych. Ja to doskonale rozumiem i to mi imponuje. W takim momencie po prostu widać, co jest ważne. I następna rzecz co do kadzidlanej symboliki - proszę zwrócić uwagę, że kadzidło używane jest przy liturgii pogrzebowej. Oczywiście po to, żeby zasłonić fetor śmierci, rozkładającego się ciała. W tym kontekście kadzidło jest jednym ze znaków zmartwychwstania. Jest tym samym, czym ubranie dla człowieka. Ubranie jest zakryciem tych części ciała, które mogą zostać bardzo łatwo uprzedmiotowione. A to zakrycie kieruje naszą uwagę ku temu, co jest w nas najbardziej osobowe - na twarz i na ręce. Kadzidło zaś, zasłaniając fetor śmierci, jakby mówi nam: to nie jest cała prawda o człowieku, jest jeszcze coś więcej. W tym sensie kadzidło można zakwalifikować jako jeden z symboli zmartwychwstania, tak samo jak wonny olejek, który używany jest w liturgii bizantyjskiej na zakończenie Wieczerni. JB: W starej tradycji jeden z Trzech Króli daje Jezusowi mirrę, jako znak grobu. My to nadal śpiewamy na Objawienie Pańskie! Jest taka antyfona gregoriańska, gdzie wymieniamy ofiarowane dary: aurum, sicut regi magno; thus, sicut Deo vero; myrrham sepulturae eius (złoto wielkiemu królowi, kadzidło - Bogu prawdziwemu, mirrę na Jego pogrzebanie). Te znaki są proroctwem Jego przyszłego życia. IC: Spotkałem się również z symboliką kadzidła jako znaku Ducha Świętego. Myślę, że jest ono pochodną chrześcijańskiej egzegezy opowiadania o wyjściu z Egiptu. Przypomnijmy sobie słup obłoku, towarzyszący Izraelitom. W tym kontekście kadzidło na pewno oznacza obecność Bożą. Podobnie będzie interpretował dym kadzielny święty German z Konstantynopola, żyjący w VIII wieku komentator i klasyk liturgii bizantyjskiej. Mówi on, że dym symbolizuje słodycz działania Ducha Świętego. Jednak aby ta interpretacja była czytelna, kadzidło powinno pachnieć, a nie wydzielać gryzący dym z przesączonych chemikaliami węgielków. IC: Co okadza się na początku liturgii? Okadza się księgę, to znaczy Słowo Boże, ale nie lekcjonarz, tylko księgę Ewangelii. Najnowszy wstęp do mszału bardzo mocno to podkreśla. Tę księgę Ewangelii wnosi diakon (a jeśli go nie ma - lektor) podniesioną do góry i kładzie na ołtarzu. W ogóle początkowe okadzanie dotyczy trzech rzeczy: ołtarza, Ewangelii i krzyża, a jeśli jest okres paschalny, to również paschału. To są elementy, którym się oddaje cześć jako symbolom obecności Chrystusa i Jego tajemnicy. Mówiąc o procesji, zapomniałem powiedzieć o wnoszeniu krzyża. Trudno nie dostrzec w tym aluzji do rzymskiej procesji, do sztandaru - i Ojcowie "grali" na tym wątku bardzo chętnie. Święty Leon Wielki kochał takie porównania, tym bardziej że jeszcze żyli ludzie, którzy ten rytuał cesarski widzieli i znali. JB: Teraz chyba już możemy wejść po stopniach. W Wieczerniku ich nie było. Nie wiadomo zresztą również, czy był stół. No, stół to był, wprost o tym mówią ewangeliści Łukasz i Jan. Za to inna niż dziś była jego forma. Czasem był to prosty mały stolik na trzech nogach. Jeszcze za świętego Augustyna diakoni wnosili do prezbiterium drewniany stół ołtarzowy. Wyraźnie stąd widać, że ołtarz nie był stałym centrum chrześcijańskiej przestrzeni sakralnej, centrum była kamienna katedra biskupia, wokół której gromadził się Kościół. Ale już za czasów Augustyna stałe ołtarze były w Rzymie. Kamienne pojawiły się zresztą w Syrii w III wieku. Najstarszy opis bazyliki wczesnochrześcijańskiej autorstwa Euzebiusza z Cezarei mówi też o wyraźnym oddzieleniu części prezbiterialnej od reszty, i to o oddzieleniu przez kratę. Zauważmy, że dzieje się to jeszcze przed tym, jak cesarz Konstantyn rozwinął skrzydła w reformowaniu kościelnych urządzeń. JB: Po co wprowadzono stopnie? Kiedy się zwiedza stare klasztory, przemawia do nas ta logika różnic wysokości: najwyżej stoi ołtarz, najniżej kapitularz. Wiadomo, tam bracia wyznają swoje grzechy, tam przyjmują pokutę i tam śpiewają przebłagalne De profundis - "Z głębokości wołam do Ciebie, Panie". A kiedy idą do ołtarza i sprawują Eucharystię, stoją najwyżej. Byłbym bardzo odległy od tego, by wysokość ołtarza odczytywać w klerykalny sposób. Kapłan przy ołtarzu jest tym, który reprezentuje cały Kościół przed Chrystusem i nie dla siebie się tam wdrapuje. Stopnie pokazują raczej, że ołtarz jest - jak mówił Guardini - progiem wieczności. Albo jeszcze inaczej: punktem przecięcia doczesności i wieczności, a w tym sensie teologicznym centrum. Stopnie nie są konieczne, ale nie zapominajmy, że stopień jest delikatniejszym niż barierka sposobem zaznaczenia świętości miejsca. JB: Skąd się wzięły barierki? Pątniczka Egeria twierdzi, że wprowadzono je, aby tłum nie napierał. Ale jeśli mamy wierzyć wcześniejszemu od niej Euzebiuszowi z Cezarei, to musimy przyjąć, że bariera to także znak wyznaczający świętość miejsca. Euzebiusz mówi o przestrzeni ołtarzowej: "święte świętych", czyli przyznaje mu tę wartość, jaką miało najgłębsze sanktuarium w świątyni jerozolimskiej. Cała przestrzeń bazyliki jest święta, gromadzi się w niej święty lud Boży. Natomiast sanktuarium to przestrzeń najświętsza, w której dzieją się rzeczy przynależne już do niebiańskiej liturgii. I tu pojawia się ikonostas, który jest późniejszą, zresztą wieloznaczną pochodną tego oddzielenia. Ikonostas jest również pewnym medium, pośrednikiem. Przecież nie patrzy się na ikonę, ale przez nią. Bardzo mi brakuje ikonostasu czy różnych jego form w liturgii łacińskiej. IC: I mnie ikonostas nie daje poczucia oddzielenia, za to rażą mnie barierki, balaski. Ikona wciąga nas w przestrzeń "świętego świętych", trudno natomiast powiedzieć o balaskach, że "wciągają". Mnie też one rażą, z tego samego powodu. Może dlatego są tak irytujące, że na Zachodzie bardzo często akcja liturgiczna ogranicza się do samego prezbiterium. Na Wschodzie nieustanne wychodzenie kapłana do nawy pomaga wiązać obie przestrzenie. Z drugiej strony balaski stały się w baroku funkcjonalnym elementem przy Komunii eucharystycznej. JB: Czy miejsce "święte świętych" ma przerażać, napawać nas sakralnym strachem przed przestąpieniem? Myślę, że można tak powiedzieć, z jednym zastrzeżeniem. Nie tyle miejsce, co czynność, którą mamy sprawować. I chodzi o bojaźń Bożą, nie o neurotyczny lęk. Tutaj jest zresztą źródło apologii, czyli modlitw, które kapłan odmawia po cichu w kilku momentach Mszy, gdy przystępuje do świętych czynności. On wchodzi w tę przestrzeń, ale wchodzi, pomodliwszy się wcześniej. Jeżeli wkraczam w przestrzeń sakralną, kiedy dokonuję czynności przekraczających moje zdolności, moją świętość i czystość - potrzebuję specjalnej modlitwy. Cały ten liturgiczny rodzaj literacki nazywa się apologią. JB: Kogo i przed kim ta apologia "broni"? Grzesznika przed bagatelizowaniem własnej grzeszności, gdy staje przed Świętym. Kłamcę przed uwierzeniem we własne kłamstwa, gdy staje wobec Prawdy. Egoistę przed zamknięciem serca, gdy ma sprawować tajemnice Miłości. Pyszałka przed pokusą myślenia, że on tu jest najważniejszy. A przy tym ma nas otworzyć na dar, który chrześcijańska tradycja nazywa parrhesia. To greckie słowo, występujące w Liście do Tymoteusza (1 Tm 3,13), można przetłumaczyć jako otwartość, ufność, śmiały i pokorny zarazem przystęp do Boga. JB: Jesteśmy w momencie Mszy, w którym kapłan oddaje cześć ołtarzowi. Robi to przez głęboki ukłon albo przyklęknięcie, jeśli na linii ołtarza jest Najświętszy Sakrament. JB: Czy te formy oddawania czci też mają przedchrześcijańskie korzenie? Przyklęknięcie na jedno kolano jest tradycją germańską, a wcześniej stosowano je w wojsku rzymskim. Padanie na kolana było jednak znane już wcześniej i poświadczają to pisma Starego Testamentu. Oznacza ono - podobnie jak ukłon - uznanie siebie za niższego niż ten, przed którym stoję. Nowy wstęp do mszału dodaje, że przyklęknięcie jest gestem adoracji - tak jest też w Starym Testamencie. Dobrze będzie przy okazji zauważyć, że niektórzy reformatorzy liturgii pokusili się o przypisywanie pozycji klęczącej wymiaru jedynie pokutnego i w konsekwencji - rugowanie jej z liturgii mszalnej. O ile jest prawdą, że ta postawa przystoi pokutnikowi, o tyle jednak w samym Piśmie mamy miejsca, gdzie ludzie klęczą nie ze względu na grzech, ale po to, by podkreślić modlitwę błagalną albo adorację. Takich tekstów jest wiele i dobrze jest o tym pamiętać, żeby nie posuwać się do niemądrych i zawężających interpretacji. IC: Co myśleć o sytuacji, kiedy jest pokłon do ołtarza i przyklęknięcie przed tabernakulum całkowicie z innej strony: tyłem lub bokiem do ołtarza? To niezgrabne. Mam wrażenie, że nowy wstęp do mszału troszeczkę te rzeczy uporządkuje. Na przykład mówi wyraźnie o tym, że do ołtarza robi się ukłon, a do tabernakulum zwraca się tylko na początku i na końcu Mszy świętej, jeżeli znajduje się ono w przestrzeni prezbiterium. A jeśli go tam nie ma, w ogóle się do niego nie zwraca. Ołtarzowi nie należy się kult, lecz szacunek. Dlatego przyklęka się tylko przed Najświętszym Sakramentem i przed krzyżem w Wielki Piątek, do liturgii Wigilii Paschalnej włącznie. W pozostałych przypadkach stosujemy inklinację, czyli głęboki ukłon. Przyklęknięcie ma wartość adoracji, uwielbienia, natomiast ukłon jest formą skromniejszą. JB: Potem celebrans podchodzi do ołtarza i całuje go. Zawsze mnie to fascynowało: ksiądz, który całuje dechę albo kawał marmuru czy granitu. To jest gest starszy od chrześcijaństwa, był znany właściwie wszędzie. Jest gestem naturalnym - jeszcze do niedawna całowało się stół domowy, jako miejsce jedności całej rodziny. Przesyłano pocałunek posągom bóstw - to było naturalne w rzymskiej tradycji religijnej. Natomiast ołtarz chrześcijański jest symbolem Chrystusa. Zwłaszcza gdy jest kamienny, przypomina nam o Tym, którego Pismo nazwało kamieniem odrzuconym przez budujących, który stał się kamieniem węgielnym (Ps 118,22). Ten tekst Pan Jezus stosuje do siebie i skrzętnie notują to ewangeliści. W konsekwencji kamienny ołtarz odnosi nas do kamienia odwalonego od grobu w dniu Zmartwychwstania. Dlatego kapłan całujący ołtarz jest tym, który w imieniu zgromadzenia pozdrawia Chrystusa najbardziej intymnym gestem ludzkiej przyjaźni. Jest jeszcze inna tradycja, związana z momentem, gdy ołtarz całuje biskup celebrujący Mszę świętą. Ołtarz mianowicie bardzo wcześnie zaczął być również miejscem, które zawiera w sobie relikwie świętych, najczęściej męczenników. Jest to jedyny wyjątek ze starożytnej reguły, mówiącej, że na zwłokach ludzkich nie wolno odprawiać, nie można sytuować ołtarza na zmarłym ciele. Uznano, że święci męczennicy, a potem już wszyscy inni święci, to najdoskonalsze cząstki Kościoła, ludzie ci upodobnili się do Chrystusa, przez swoje męczeństwo złączyli się z Jego męką w sposób nie tylko sakramentalny i rytualny, ale właśnie egzystencjalny i osobisty. Najstarsza tradycja chrześcijańska uważa chrzest krwi za doskonalszy od chrztu z wody i z Ducha. Jeżeli więc biskup, sam będący uosobieniem Chrystusa (pamiętajmy, że "ma" całość sakramentów przez swoje święcenia i nosi na palcu pierścień - znak jego zaślubin z Kościołem lokalnym; jest figurą Chrystusa znacznie bardziej niż prezbiter, który ma tylko udział w kapłaństwie biskupim), całuje ołtarz, w którym są relikwie męczennika, mamy tu symbol Chrystusa całującego Kościół - Oblubienicę. JB: A czy nie jest tak, że kamienna płyta jest tą, na której leżał martwy Chrystus w grobie? Z taką interpretacją się nie spotkałem. Natomiast bardzo często obrusy były tłumaczone w tradycji chrześcijańskiej jako zawój Chrystusa, czyli całun grobowy. Teodor z Mopsuestii (IV-V wiek) mówi na przykład o obrusie, który nakłada się uroczyście przed celebracją Eucharystii na znak pogrzebu Pana. Idźmy dalej. Po tych wszystkich gestach służba liturgiczna zajmuje swoje miejsca, kapłan podchodzi do miejsca przewodniczenia... Tutaj następne ubolewanie: w bardzo wielu kościołach w ogóle nie ma czegoś takiego. Kapłan powinien mieć swoje miejsce przewodniczenia. Ambonka nie jest do tego, lecz do głoszenia Słowa Bożego, do czytań, homilii i modlitwy wiernych. Natomiast bardzo często jest również miejscem rozpoczęcia Mszy świętej, ogłoszeń parafialnych i zakończenia. A tak naprawdę tym miejscem powinno być miejsce przewodniczącego. Jest to miejsce teologiczne, rytualne, a nie po prostu zwyczajne krzesło dla księdza. Wstęp do nowego mszału mówi, że miejsce przewodniczenia - na równi z amboną, krzyżem procesyjnym, paramentami i szatami liturgicznymi - należy przed użyciem pobłogosławić odpowiednim rytem. IC: Spotkałem się z ostrymi atakami tradycjonalistów na fakt istnienia tego miejsca przewodniczenia. Tradycjonaliści mogą to atakować, bo tak bardzo są związani z rytem Piusa V, że wszystko, co jest poza tym rytem, jest niedobre. Ale to już jest problem tradycjonalistów. Wiadomo przecież, że w starym rycie jedyne szczególne miejsce to był tron biskupi, a każde inne krzesło było miejscem funkcjonalnym, na którym ksiądz siadał tylko wtedy, kiedy były nieszpory. W czasie Mszy świętej nigdy tego nie robił, cały czas stał, wszystko musiał czytać. JB: Tak czy inaczej, doprowadziliśmy już księdza do prezbiterium. Co dalej? Słowa, które padają z ust kapłana podczas liturgii, są wezwaniem Trójcy z jednoczesnym znakiem krzyża, który wykonują wszyscy zgromadzeni. To najprostsza i najstarsza chyba modlitwa, pełna symboliki, bo sam znak krzyża był interpretowany na różne sposoby - i w kontekście symboliki kosmicznej, i historiozbawczej. Do XIII wieku chrześcijanie zachodni robili ten znak zasadniczo tak samo jak ich wschodni bracia, czyli dotykali najpierw prawego, potem lewego ramienia. Innocenty III wyjaśnia symbolikę tej zmiany w sposób bardzo oryginalny: otóż znak krzyża, to opowiedziana w maksymalnym skrócie historia zbawienia! Papież mówi, że czyni się go od góry do dołu, ponieważ Chrystus zstąpił z nieba na ziemię, a potem z prawej strony do lewej, ponieważ przyszedł od Żydów do pogan. Jednak już wtedy to się zmieniało, ponieważ dalej czytamy u Innocentego, że większość chrześcijan robi ten znak od lewej do prawej, a to dlatego, że mamy, tak jak Chrystus, przejść od nędzy do chwały, od śmierci do życia. IC: Cały czas mamy symbolikę lewej - niedobrej i prawej - dobrej strony. Tak, i o ile pierwsza interpretacja Innocentego - od prawej do lewej - bardzo mocno wskazuje na święto Objawienia Pańskiego i na całą tajemnicę Objawienia i Wcielenia, o tyle druga wskazuje na tajemnicę paschalną. I ta druga interpretacja przeważyła na Zachodzie. Innocenty mówi jeszcze o ułożeniu palców. Trzema palcami "wyciska się" na sobie ten znak krzyża i oczywiście oznacza to Trójcę. Później na Zachodzie również te trzy palce znikły. A w tej chwili większość ludzi robi znak krzyża całą ręką i próbuje się to czasem uzasadniać symbolem pięciu ran Chrystusa, choć z taką interpretacją nie spotkałem się w żadnym starym źródle pisanym. Ja wolę znak trzech palców, który był stosowany wcześniej, jest prostszy i lepiej uzasadniony teologicznie. Mały znak krzyża, czyniony kciukiem na różnych częściach ciała, to bardzo stara tradycja, jeszcze apostolska. Są świadectwa, które wyraźnie pokazują, że ten znak jest najprostszym egzorcyzmem: opasując niejako swoje człowieczeństwo znakiem Chrystusa, wpisuję Go w moje ciało. Myślę, że warto w tym kierunku pomyśleć, kiedy się znak krzyża czyni. JB: Wschód kończy to ześrodkowanie całej historii zbawienia gestem dotknięcia serca. Ale i na Zachodzie też często się to robi. To jest przecież taki naturalny gest... My w nowicjacie przejęliśmy go od starszych ojców. JB: Od kiedy chrześcijanie czynią znak krzyża? I od kiedy oznacza on początek, inicjację uczestnictwa we Mszy świętej? Na pewno jest to tradycja przedkonstantyńska. Na temat kreślenia na sobie małego znaku krzyża mamy duży tekst w Tradycji apostolskiej. Jest to bardzo niejednorodny dokument, ale wydaje mi się, że fragment o krzyżu pochodzi z jego starszej części, czyli z III wieku. Natomiast wspólne robienie znaku krzyża wraz z wezwaniem Trójcy jest obyczajem nowym. Przedsoborowy mszał nie miał takiego rozpoczęcia Eucharystii, znak krzyża czynił na początku sam kapłan. Idźmy dalej. Kiedy kapłan jest już przy miejscu przewodniczenia, zwraca się w stronę ludu i słowem opowiada to, co zostało wyrażone gestami. Nie tyle pozdrawia zgromadzenie, co oznajmia mu obecność Bożą - dlatego formuła "Pan z wami" wydaje mi się najlepsza. Chodzi tu o przekazanie słowem informacji, że oto zgromadzony Lud Boży jest nosicielem obecności Chrystusa zmartwychwstałego. W Konstytucji o Liturgii II Soboru Watykańskiego (punkt 7) jest mowa o tym, jak Chrystus uobecnia się w zgromadzeniu liturgicznym, w celebrującym kapłanie, a także w zebranym ludzie. JB: A dlaczego ludzie odpowiadają "I z duchem twoim", a nie "I z tobą"? "Z duchem twoim" jest wyrażeniem idiomatycznym, znaczy po prostu "i z tobą". Idiomów, jak wiadomo, nie tłumaczy się, ale w tym wypadku przetłumaczono go dosłownie na grekę i na łacinę z języka hebrajskiego. Sens tego najlepiej pokazuje Jan Chryzostom w swoim Kazaniu na Zesłanie Ducha Świętego, mówiąc, że - zacytuję - "gdyby nie było Ducha Świętego, nie byłoby w Kościele pasterzy i nauczycieli, bo i tych ustanawia Duch Święty. Widzisz, że i to dzieje się przez Ducha. Jak mówi Paweł: "nad trzodą Duch Święty ustanowił was pasterzami, biskupami" (Dz 20,28)". Dalej mówi do wiernych o ich biskupie: "Gdyby Duch Święty nie był w waszym wspólnym Ojcu i Nauczycielu, który przed chwilą wstąpił na ten święty tron i udzielił wam wszystkim pokoju, nie zawołalibyście razem: i z duchem twoim. A tak mu odpowiadajcie nie tylko wtedy, gdy wstępuje na tron, przemawia do was i za was się modli, lecz także gdy stoi przy świętym ołtarzu, aby złożyć ową straszliwą ofiarę. Wtajemniczeni wiedzą, co mówię. Dotyka Tego, który na ołtarzu spoczywa, i nie wcześniej aż wam użyczył łaski Pana i odpowiedzieliście: i z duchem twoim. Przez tę odpowiedź wspominacie, iż ten, który stoi przy ołtarzu, nic nie czyni. I że dary, które tu leżą, nie są zasługą człowieka, lecz łaska Ducha Świętego jest obecna i schodząc na wszystkich, dokonuje tej tajemniczej ofiary. Widzimy tylko człowieka, ale przez niego działa Bóg. Patrząc więc na naturę Tego, którego masz przed oczyma, myśl o niewidzialnej łasce". JB: Ja mam swoje własne uzasadnienie - słyszymy rytm: Dominus vobiscum - et cum spiritu tuo . A rytm nie może kłamać. W polszczyźnie też to działa: "Pan z wami - i z duchem twoim". W rycie łacińskim prezbiter mówi: "Pan z wami", a biskup: "Pokój wam". Słowa "Pan z wami" pojawiają się w rycie rzymskim w czterech momentach Mszy: na rozpoczęcie, przed Ewangelią, przed modlitwą eucharystyczną i przed błogosławieństwem. W przedsoborowym rycie łacińskim Dominus vobiscum było nie na rozpoczęcie, ale przed samą kolektą. A teraz wyobraźmy sobie przeciętną parafię, w której ksiądz zna ludzi, a oni znają księdza. I ksiądz ludziom mówi: kiedy was widzę, widzę Pana; a oni mówią księdzu: kiedy my ciebie widzimy, widzimy Zmartwychwstałego. Taka "wymiana komplementów" jest możliwa tylko w wierze, bo na co dzień jedni i drudzy znakomicie znają swoje wady. To właśnie jest moment, w którym wszyscy mogą stwierdzić: kiedy Pan zbiera nas na liturgii takimi, jakimi jesteśmy, wtedy czyni nas, grzeszników, uczestnikami czegoś zupełnie wyjątkowego. Zawsze mówię "Pan z wami" i nigdy nie używam innego pozdrowienia. Ono jest dla mnie najpiękniejsze. Przecież mówię ludziom to samo, co powiedział Anioł do Maryi: Pan z Tobą. Widzę ciebie, widzę Pana. I ten dwuznaczny moment braku czasownika, jednocześnie "jest" i "niech będzie"! IC: Jednak u świętego Pawła w Liście do Koryntian "niech będzie z wami" jest w formie postulatywnej - jakby to miało dopiero się spełnić, jakbyśmy dopiero mieli się starać, by On był z nami. Wstęp do mszału mówi o tym w dwóch miejscach. W pierwszym mówi: kapłan oznajmia, a w drugim: kapłan pozdrawia. Problem polega na tym, że w momencie, w którym używamy formuły optatywnej "niech będzie", w naturalny sposób mamy kłopoty, żeby ją określić jako oznajmującą. Rozumiem intencje reformatorów, którzy chcieli "ubiblijnić" te pozdrowienia i wzięli przepiękne teksty ze świętego Pawła. Nie zauważyli chyba tylko, że te formuły mieszczą się zazwyczaj nie na początku, ale w zakończeniu listu, nie pasują zatem do momentu rozpoczęcia celebracji. Tymczasem proste Dominus vobiscum cechuje surowość, a jednocześnie dwuznaczność, która jest bezcenna w liturgii. Ta rzeczywistość jest wielopłaszczyznowa, nie rządzi się logiką matematyczną, tylko logiką ludzkich emocji. IC: Mnie osobiście bardzo się te biblijne formuły podobają, ale mam świadomość, że może być problem z ich rozumieniem. Forma postulatywna sugeruje inną teologię zgromadzenia. Natomiast formuła "Pan z wami" bliższa jest rozpoczęciu liturgii bizantyjskiej "Błogosławione Królestwo Ojca i Syna i Ducha Świętego". Celebrans oznajmia na początku, że oto jesteśmy już w Królestwie. Jest taki moment, który czasami księża źle wykorzystują - wprowadzenie, podanie intencji mszalnej, informacja o świętych dnia. Tu nie należy się rozgadywać. Kongregacja Kultu Bożego zauważyła, że to wprowadzenie przeradza się czasami w "pierwszą homilię" i w aktualnym wstępie do mszału zaznaczono bardzo wyraźnie, że kapłan ma to zrobić brevissimis verbis, czyli jak najkrócej! Ja, jeżeli tylko nie muszę, nie robię tego wcale. U nas - i w Krakowie, i w Poznaniu - intencje Mszy konwentualnej są czytane przed jej rozpoczęciem, mam więc zupełną swobodę po "Pan z wami" przejść od razu do aktu pokuty. Chyba że jest wspomnienie jakiegoś świętego, wtedy w Poznaniu występuje brat nowicjusz i czyta krótką notkę o danym świętym. JB: Antyfonalny układ wezwania i odpowiedzi: "Pan z wami - i z duchem Twoim" zakłada, że przynajmniej na początku wczesnochrześcijańskiej Mszy prezbiter i zgromadzenie zwróceni byli do siebie twarzami. Również podczas Ostatniej Wieczerzy wszyscy byli zwróceni ku sobie, siedząc "w podkowę". Ta antyfonalność czy responsoryjność wcale nie musi oznaczać stania czy siedzenia naprzeciwko siebie przez cały czas Mszy. W starym rytuale ksiądz też się odwracał w pewnych momentach ku zgromadzeniu. Układ "naprzeciwko siebie", ustalił się dopiero po II Soborze Watykańskim. Natomiast wcześniejsze świadectwa nie dają nam właściwie żadnej pewności, by powiedzieć autorytatywnie, że w okresie przedkonstantyńskim sprawowano Eucharystię tak czy inaczej - w stronę ludu, czy w stronę ołtarza. Wydaje mi się, że raczej wszyscy byli zwróceni w jednym kierunku, a przewodniczący stał tak, jak pokazuje to tradycyjna ikona Ostatniej Wieczerzy. Weźmy pod uwagę, że najwcześniejszą tradycją był obyczaj wspólnego zwracania się w tym samym kierunku, ku wschodowi. Stół ołtarzowy stał zatem po wschodniej stronie świątyni, kapłan celebrujący zaś, razem z ludem, stał naprzeciw wschodu, po tej samej stronie. JB: Tymczasem wiele wspólnot chrześcijańskich, także katolików, optuje za celebrowaniem Eucharystii "w kręgu" albo "w podkowie", z uzasadnieniem, że jest to sposób modlitwy pierwszych chrześcijan. Polemizowałbym z tym sposobem celebracji, który z natury rzeczy trochę zamyka wspólnotę w celebrowaniu samej siebie. Centrum Eucharystii zawsze był ołtarz, praktycznie odkąd przestał być ruchomym trójnożnym stolikiem, wnoszonym na celebrację. Poza tym Eucharystia ze swej natury nie może być skierowana do wewnątrz. My nie stanowimy jej centrum. Orientacja celebracji, ustawienie ołtarza po wschodniej stronie i wszystkich uczestników liturgii po jednej i tej samej stronie pokazują, że Msza się nie kończy w murach kościoła, że je przenika, zdążając ku Wschodowi, który jest znakiem Chrystusa i jego przyjścia w chwale. Ołtarz staje się wtedy centrum teologicznym, punktem spotkania Kościoła zbawionych i walczących o zbawienie, świata odnowionego w Chrystusie i tego, który się nadal odnawia i oczekuje wybawienia. IC: Mam wrażenie, że dla wielu ludzi nie ołtarz jest centralnym miejscem, lecz tabernakulum. To wynik oddziaływania baroku, Trydentu i w ogóle tendencji obecnej w Kościele łacińskim od początku drugiego tysiąclecia. Ale to trochę inny problem. Natomiast jeśli chodzi o ołtarz - jest on centralnym miejscem, ale niekoniecznie centrum geometrycznym. Nie trzeba go koniecznie ustawiać w środku. Takiej centralnej orientacji nie było nawet w rotundach, gdzie aż by się prosiło, żeby ołtarz dać w środku - tymczasem on zawsze był przy wschodniej ścianie. JB: Odpowiednikiem miejsca środka w świątyniach orientowanych jest skrzyżowanie nawy z transeptem - ale i tam ołtarzy nie stawiano. IC: Jeśli jednak odniesiemy się do Eucharystii pierwszych chrześcijan - sprawowane one były "po domach" (Dz 2,46). Tam gromadzono się przy stole, chyba więc wszyscy nie mogli zwracać się w jednym kierunku? Nie myślmy o stole w taki sposób, jakbyśmy widzieli go teraz. To byłby anachronizm. Starożytni przywiązywali wagę do stron świata w naturalny sposób. Ucztowanie z biesiadnikami siedzącymi obok siebie, ze skierowaniem w jedną stronę, było czymś zwyczajnym, bardziej niż siedzenie naprzeciw siebie. Pamiętajmy też o momencie, w którym ten stół przestał być stołem wspólnego posiłku, a stał się stołem eucharystycznym. Z pewnością moment ten odegrał decydującą rolę w myśleniu o "wektorze" sprawowanego nabożeństwa. Eucharystia jest modlitwą par excellence, a modlitwę pierwsi chrześcijanie sprawowali zwróceni ku wschodowi. Trudno oczekiwać, by unikali tego w najczcigodniejszym akcie modlitewnym. I ostatnia sprawa. W naszym kościele zupełnie inaczej odprawia się, gdy jest Msza konwentualna i wielu braci w prezbiterium, niż w dzień powszedni, gdy celebruje tylko ksiądz proboszcz. Są to zupełnie różne sytuacje. Bardzo wielu ludzi w Poznaniu mówi mi, że kocha naszą Mszę konwentualną. Dzisiaj wszedłem do kościoła od krużganków i zobaczyłem, jaka śliczna jest świątynia wypełniona ludźmi, z prezbiterium, które nie jest puste. Wtedy wszystko zaczyna mieć swoją logikę. W takich sytuacjach pełnienie celebry "twarzą do ludu" nie razi mnie estetycznie, choć teologicznie cały czas mam wątpliwości. JB: Jak wygląda następny akt liturgicznej akcji? Do tej pory ryty wstępne podkreślały tajemnicę świętego Kościoła, który wnosi Chrystusową obecność, a w tej chwili jakby wymaga dopełnienia. Teraz kapłan dokonuje wprowadzenia do aktu pokuty. Może się posłużyć jedną z formuł, które są w mszale, ale nie musi, może też to zrobić własnymi słowami. Lepiej jednak, żeby się zastanowił, czy warto. To odnosi się zresztą do wszystkich momentów, kiedy można coś powiedzieć własnymi słowami. Zazwyczaj te samoróbki są gorsze od tekstu oficjalnego. Jeśli więc nie istnieją poważne przyczyny, lepiej użyć formuł wziętych z mszału. A poważna przyczyna to nie moja osobista potrzeba ujawnienia weny twórczej, ale dobro ludu Bożego. Po krótkiej chwili milczenia - co podkreśla nowy mszał - rozpoczyna się spowiedź powszechna czy inna formuła aktu pokuty. Ta, której najczęściej używamy, czyli Confiteor ("Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu..."), jest najmłodsza, pochodzi z początku XI wieku i wywodzi się ze środowisk monastycznych. JB: Ale tam jest "Spowiadam się [...] wam, bracia i siostry" - nie bardzo to pasuje do środowisk monastycznych. To jest dodane, po łacinie wyraźnie było tylko vobis fratres. IC: Mam zastrzeżenie do tłumaczenia Confiteor - po łacinie mamy maxima culpa , a to nie jest moja "bardzo wielka", tylko "największa wina". Znaczy to, że pierwszym grzesznikiem jestem ja sam, które to wyznanie mamy w liturgii wschodniej przed Komunią. Ale maxima culpa można też - z filologicznego punktu widzenia - całkiem poprawnie przetłumaczyć jako "bardzo wielka wina". Myślę, że tu zadecydowała kwestia rytmu, na który zwrócił uwagę pan Jacek. To też ważne w odmawianiu i ma w sobie również element emocjonalny. Rytm recytacji tekstu jest zresztą cechą charakterystyczną rzymskiej tradycji liturgicznej. To on, wyrażony przez łaciński cursus, był głównym przekaźnikiem emocji. Ale ogólniejsza kwestia, którą pan podnosi, jest bardzo ważna. Bo rzeczywiście bardzo często po Soborze pojawiało się pytanie, po co jest w ogóle ten akt pokuty. Istnieje plotka - nie wiem, w jakim stopniu prawdziwa - że akt pokuty, jak i kilka jeszcze elementów Eucharystii (na przykład kapłańskie apologie), pozostał w Mszy świętej dzięki osobistej interwencji Pawła VI. Plan był taki, żeby w ogóle to ominąć w imię idei, że Eucharystia to taki radosny posiłek, uczta zbawionych, i nie ma co tam wspominać naszej winy. Sam to słyszałem od jednego z wykładowców liturgiki. Myślę, że takie nastawienie jest głębokim nieporozumieniem, którego ceną jest banalizowanie tego, w czym uczestniczymy. IC: Ludzie teraz już bardzo często nie grzeszą, tylko mają problemy. I to dopiero jest problem! Tymczasem akt pokuty pomaga mi być świadomym tego, kim i gdzie jestem. A jeżeli uznaję fakt, że jestem grzesznikiem, stawia mnie to w prawdzie przed Bogiem. Jest jeszcze jedna, bardzo ważna rzecz, o której się zapomina. Tak naprawdę wyznanie własnej grzeszności na Mszy świętej jest częścią ofiary duchowej, ofiary kapłańskiej ludu Bożego. Ten lud składa Bogu podczas świętej Eucharystii, podczas każdej modlitwy, ofiarę ze swego życia, ze świata, który go otacza, i ze wszystkiego, czego dotyka. Jedną z takich rzeczywistości jest również rzeczywistość mojego grzechu. Panu Bogu daje się wszystko, a wszystko - znaczy nie tylko to, co najlepsze. Ofiara z mojego grzechu też jest ofiarą Bogu przyjemną, ponieważ w szczerości serca pokazuje Mu moją słabość i nieudolność. Penitent, wspólnie z przewodniczącym, sprawuje liturgię sakramentu i jest jego koncelebransem. W swoich rekolekcjach dla Pawła VI ówczesny kardynał Karol Wojtyła wypowiedział szokujące zdanie, że w wyznaniu grzechów ujawnia się szczególna godność człowieka. To też jest przestrzeń uzdrawiająca. Jeśli się jej pozbędziemy, stracimy coś bardzo istotnego, nie oddając Panu Bogu kawałka naszego człowieczeństwa. JB: Jednak ta spowiedź powszechna pozostaje nieczytelna, bo pozostawia poczucie, że nie ma rozgrzeszenia zbiorowego. Jeśli ktoś chce się czuć wyspowiadany par excellence , przystępuje do sakramentu pokuty i pojednania. Trzeba odróżnić spowiedź powszechną we Mszy - czy inaczej akt pokuty - od spowiedzi sakramentalnej. Tutaj nie chodzi o to, żeby wyznać grzechy, tylko by stanąć przed Bogiem, uznając siebie za grzesznika. Przy okazji jeszcze uwaga co do formy owego mszalnego wyznania grzeszności. Trochę mi żal starego zwyczaju wykonywania Confiteor. W dominikańskiej tradycji wyglądało to tak: najpierw kapłan mówił: "Wyznaję Bogu Wszechmogącemu, Najświętszej Maryi, zawsze Dziewicy, świętemu Ojcu naszemu Dominikowi, wszystkim świętym i wam, bracia, żem zgrzeszył" i tak dalej. Po czym zgromadzenie odpowiadało: "Niech się zmiłuje nad tobą Wszechmogący Bóg i niech ci odpuści wszystkie grzechy twoje"... Kapłan mówił Amen i role się odwracały: zgromadzeni odmawiali spowiedź powszechną, kapłan - modlitwę błagalną, następowało Amen zgromadzenia i ostatnia, zamykająca formuła celebransa z ponownym Amen zgromadzenia. W starym mszale rzymskim było tak samo, z tym że lista świętych była inna. Reformatorzy posoborowi uznali to za niepotrzebne powtórzenie i uprościli, a ja żałuję. Kiedy zdarza mi się odmawiać spowiedź powszechną po staremu, a czasem w klasztorze robimy to podczas modlitwy na zakończenie dnia, znacznie lepiej dociera do mojej świadomości fakt, że jestem grzesznikiem i że bardzo mi potrzeba wstawienniczej modlitwy Kościoła Bożego, który w ten sposób realizuje swoje powszechne kapłaństwo. Ta responsoryjność wydaje mi się znacznie mniej klerykalna, że użyję tego słowa-wytrychu. JB: Wiadomo, że spowiedź indywidualną, tak zwaną uszną, wprowadzili Irlandczycy w średniowieczu. Czy wcześniej spowiedź powszechna wiązała się z jakimś zbiorowym rozgrzeszeniem? Skąd się wzięła ta dwoistość? Spowiedź indywidualna była już wcześniej. Nawet w czasach tak zwanej pokuty kanonicznej - antyczny Kościół nakładał obowiązek publicznego pokutowania za niektóre szczególnie ciężkie grzechy - wyznanie tych win dokonywało się indywidualnie i dyskretnie. Notabene święty Leon Wielki w jednym ze swoich listów potępia praktykę publicznego wyznawania grzechów, która gdzieniegdzie się wówczas pojawiła, jako niezgodną z nauką apostolską. W Konstantynopolu w V wieku istniała funkcja prezbitera do spraw pokutnych, który spowiadał w niemal identyczny sposób jak my dzisiaj. Natomiast w samej liturgii wcześniej nie było spowiedzi powszechnej, tę funkcję pełniło Kyrie eleison, najczęściej tropowane, czyli opatrzone rozszerzeniami i dodatkami litanijnymi. Pamiętajmy, że Kyrie jest zarówno prośbą o przebaczenie, jak i wyznaniem Pana Zmartwychwstałego - zatem też hymnem chwały. Choć i to nastąpiło dopiero w drugiej połowie pierwszego tysiąclecia. Święty Augustyn jeszcze nie znał rozbudowanych rytów wstępnych: po zajęciu miejsca na katedrze pozdrawiał lud i zaczynały się czytania. JB: W spowiedzi powszechnej istotny jest moment wyznania "i wam, bracia i siostry". Tymczasem najczęściej zapominamy, że spowiadamy się nie tylko przed Bogiem, ale i przed wspólnotą. Tak, mój grzech to nie tylko moja sprawa, to sprawa całego Kościoła. Na moich grzechach Kościół realnie traci, tak samo, jak zyskuje na moim uświęceniu. JB: Co robić, żeby ta świadomość mogła zaistnieć w większym stopniu? Gestami tego się nie zmieni. Do tego trzeba dojść przez katechezę i normalną, codzienną pracę duszpasterską, w której bierze się pod uwagę tworzenie wspólnoty. Kiedy się żyje we wspólnocie zakonnej, wyraźnie widać, że jeżeli ktoś z nas duchowo ma się gorzej, ma to wpływ na nasze wspólne życie. Widać to gołym okiem i nie potrzebuję do tego nawet dogmatu obcowania świętych, ponieważ w przypadku ludzi razem dzielących życie to się samo ujawnia. Ale wychodzi to także w dobrej, zżytej wspólnocie parafialnej. Myślę, że moment katechezy jest ważny, ponieważ dotyka także pytania o sakrament pokuty: dlaczego mam się spowiadać księdzu, czy nie mogę powiedzieć swoich grzechów wprost Panu Bogu? JB: Myślę, że istotą każdego sakramentu jest to, że wiąże się z jakimś oczyszczeniem tutaj na ziemi - a znakiem tego katharsis jest drugi człowiek. Potrzebne jest nam mocne uderzenie, świadomość, że muszę uklęknąć przed konkretną osobą, popatrzeć na nią przez te kratki... Wspólnota jest mi postawiona na drodze z woli Bożej. JB: Dlaczego ksiądz naznacza pokutę już po udzieleniu rozgrzeszenia? Naznacza pokutę przed i dobrze jest, gdy upewni się, czy penitent ją zrozumiał i może wykonać. Natomiast wykonanie pokuty zostawia się na potem. Tak było już w Bizancjum w V wieku. Inaczej było w praktyce mnichów iroszkockich, czyli w tak zwanej pokucie taryfowej. Może najpierw parę słów o niej samej. Na ćwiczeniach z teologii sakramentalnej, które prowadzę, zawsze daję studentom tekst z Penitencjału z Oxfordu, który zaczyna się od słów: "Ponieważ są to ludzie prości, należy ich pouczyć, jak mają spowiadać". To chodzi o księży! Ówcześni księża nie umieli za wiele, dostawali więc informację, jakie mają stosować taryfy pokutne za taki a taki grzech. Stąd nazwa tej praktyki. Można sobie to wyobrazić tak: przychodziło się do księdza, wyznawało grzechy, a on otwierał księgę z taryfami. Szukał grzechu i czytał, ile to trzeba za niego pościć. Nakładał ten post, penitent pościł odpowiednią ilość dni, zgłaszał się na nowo i przyłączano go z powrotem do Kościoła i Komunii eucharystycznej. Przy okazji warto zauważyć, że penitencjały nakazywały spowiednikowi pościć wraz z penitentem przynajmniej część jego pokuty. Był to wielki krok naprzód w stosunku do pokuty kanonicznej, która tak naprawdę nigdy nie działała dobrze na zachodzie Europy. W IX-XI wieku było mało miast, a chrześcijaństwo miało charakter wiejski, ludziom na ogół daleko było do biskupa, którego obecność była do kanonicznej pokuty konieczna. Różne synody wyklinały iroszkotów, że przenieśli swój monastyczny zwyczaj spowiedzi do życia ludzi świeckich, ale w końcu i te synody uległy. Gdy upowszechnił się już zwyczaj spowiedzi usznej, pokutę zaczęto odprawiać zaraz po rozgrzeszeniu. I to była zmiana w stosunku do rytuału iroszkockiego, bo Irlandczycy dawali rozgrzeszenie dopiero po odbyciu pokuty. Zmiana ta dokonała się z czysto praktycznych powodów: trudno było się dostać do księdza. I tak mamy dzisiejszą formę. Myślę też, że obecna kolejność aktów pokutnych ma jeden teologicznie dobry aspekt: podkreśla darmowość łaski. Nie jest tak, że muszę sobie zapracować pokutą na rozgrzeszenie. Ono jest zawsze za darmo. Tyle że łatwiej teraz zlekceważyć powagę grzechu i pokuty. To jest druga strona medalu. IC: Jak ocenić zastępowanie aktu pokuty przez rymowane wierszyki typu: "Ach, żałuję za me złości..."? Nie widzę żadnej racji dla takiej radosnej twórczości, pomijając już, że nie przewiduje jej rytuał. Te rymowane akty strzeliste są często urocze, można się nimi dobrze modlić, gdyż jest w nich dużo prawdy. Natomiast liturgia nie jest dla nich właściwym miejscem. IC: Tego się teraz w ogóle nie śpiewa. A gdzie się tego ludzi uczy, choćby Pater noster? W klasztorze w Poznaniu staramy się używać gregoriańskich śpiewów i większość ludzi, chodzących do nas na Mszę konwentualną, potrafi z nami zaśpiewać przynajmniej dwie łacińskie Msze według dominikańskiego sposobu śpiewania. Wydaje mi się ważne, by łaciny używać, bo z nią jest tak samo jak z rytmem - działa na głębsze poziomy naszej osobowości, niż sam czysty intelekt. Poza tym, nie wszystko da się tak po prostu przetłumaczyć. JB: Czy można używać Kyrie ? Oczywiście, zwłaszcza że Kongregacja Kultu Bożego zauważyła, iż w mszałach narodowych dość często brakuje tych tekstów łacińskich, które powinny tam być i które są wymagane przez Konstytucję o Liturgii oraz Wstęp do Mszału rzymskiego. Włoski mszał ma te teksty po łacinie, zawsze obok Padre nostro jest tam Pater noster. Tu nie tylko nie trzeba jakiegoś pozwolenia, ale to oczywiste i naturalne. Zwłaszcza kiedy się śpiewa. IC: Kyrie wróciło do Polski okrężną drogą, przez Taiz I tak, dzięki protestantom, wracamy do swojej tradycji. Przejdźmy teraz do Gloria . Jak na tradycję rzymską, jest to hymn wyjątkowy. Pochodzi ze Wschodu i nie ma w nim tej typowej sobrietas romana, "rzymskiej trzeźwości", nie jest tekstem zwięzłym, mnożą się w nim czasowniki: "chwalimy Cię, błogosławimy Cię, wielbimy Cię, wysławiamy Cię, dzięki Ci składamy". Ten hymn na początku był używany podczas jutrzni i na Boże Narodzenie. Potem zrobił się bardzo popularny i używano go prawie zawsze, kiedy celebrował biskup, a później także w każdą niedzielę albo większe święto, bez względu na stopień święceń celebransa, co też mamy do dzisiaj. Ten hymn przywodzi mi na myśl zachowanie osoby zakochanej, która próbuje wyrazić swoją miłość i za każdym razem widzi, że słowa są zupełnie nieadekwatne do jej uczucia. Dlatego te słowa mnoży. Dobrze byłoby, gdyby ten hymn śpiewano, chociaż dopuszczalna jest też recytacja. IC: Trudno mi zrozumieć recytowany hymn Gloria. Jan Turnau zapytał kiedyś, jak by to było, gdybyśmy mieli wyrecytować "Jeszcze Polska nie zginęła"... A tak piękne jest gregoriańskie śpiewanie Gloria naprzemiennie: schola i lud. My robimy to po polsku, jednak według gregoriańskiej melodii. Wracając do tekstu Glorii: chwalimy, błogosławimy, wielbimy, wysławiamy, dzięki składamy - za co? "Bo wielka jest chwała Twoja". Nie za to, co zrobiłeś, nie za to, co dla nas czynisz, tylko dlatego, że jesteś Tym, kim jesteś. Zupełnie wyjątkowy tekst i przez to tak bardzo piękny, bo mówi, że chwalimy Boga za to, że jest Bogiem. Po co się modlić? Bo Bóg jest! JB: Poprzednio mówiliśmy o samookreśleniu miejsca grzesznika. To znacząca kolejność: grzeszni, stajemy w prawdzie przed Bogiem pełnym chwały... ...i z lekkością tych, którzy wiedzą, że Bóg jest większy od ludzkiej słabości, oddajemy się uwielbieniu. JB: Teraz następuje modlitwa, zwana kolektą. Czym ona jest i co ma "kolekcjonować", zbierać? Samo słowo kolekta pochodzi z VIII-IX wieku. Jednak sam typ modlitwy należy do najstarszych środków wyrazu rzymskiej liturgii i najbardziej dla niej charakterystycznych. Kolekta jest dzisiaj czymś więcej niż tylko formułą modlitewną: jest rytem, który zawiera w sobie tekst i gesty. Zaczyna się od wezwania: "Módlmy się" i od modlitwy w ciszy. Ta chwila ciszy jest nagminnie ignorowana, zresztą nie tylko w Polsce. Nie wiem, do czego księża tak się spieszą... Collecta, czyli rzeczy zebrane razem - ma sens tylko wtedy, kiedy zbiera modlitwy wypowiedziane w ciszy. Ten moment wyraża jedność w różnorodności: modli się cały Kościół, ale też jednocześnie każdy modli się w prawdzie i ciszy swojego serca. Każdy po swojemu, jeden dziękuje, drugi prosi, trzeci przeprasza. Ja zawsze wykorzystuję ten czas na modlitwę w intencji, w której odprawiam Mszę i za ludzi, z którymi się modlę w Eucharystii. Przez ten czas można też wyciszyć zgromadzenie. IC: Jest coś takiego w ludziach, że gdy następuje chwila ciszy, nie wiedzą, co mają robić. Powinno im się wytłumaczyć, na co ich modlitwa ma być ukierunkowana. To prawda, ale taki sam problem dotyczy każdego kolejnego momentu Mszy. Ludzie mają prawo otrzymać wyjaśnienie, ponieważ nie ma co liczyć na to, że ktoś sam zrozumie. Nie ma rytuałów zrozumiałych same przez się, a jeśli są, to bardzo prymitywne. Zawsze jest tak, że jeszcze tam szurają ławkami, dostawiają krzesełka, przychodzą spóźnialscy - a ja czekam, aż zrobi się zupełnie cicho. I ta cisza poraża kościół. To w pewnym sensie narzuca modlitwę. Jeżeli ja się modlę, to i ludzie będą się modlili, nauczą się tego. A najgorzej jest, gdy ksiądz mówi: "Módlmy się" - i czeka trzy sekundy. To już lepiej tych trzech sekund nie czekać, bo to się mija z celem. JB: To wyciszenie jest koniecznym ogniwem między Gloria i przygotowaniem do słuchania słowa Bożego. Kapłan zbiera te wszystkie niewypowiedziane, w sercu trzymane i do Pana Boga wysyłane intencje, modlitwy, dziękczynienia, zbiera w jedną formułę, która tak naprawdę jest formułą błagalną o świętość. Za każdym razem tematem kolekty jest świętość w najróżniejszych aspektach, zależnych od roku liturgicznego, od danego święta, w którym celebrujemy. Tutaj spotykamy się po raz pierwszy z trzeźwym, powściągliwym tekstem rzymskim. Kiedyś w duszpasterstwie akademickim przez cały rok próbowałem wtajemniczać studentów w liturgię, i kiedy doszliśmy do modlitw z mszału, zapytali, jak to streścić. Tego się nie da streścić, to należy roztreścić! Dobra kolekta to parę stron analizy. Warto tutaj znać punkty charakterystyczne, mieć mapę tego typu literackiego, co może nam pomóc w słuchaniu. Kolekta zazwyczaj składa się z wezwania - "Boże", albo "Wszechmogący, wieczny Boże" - po nim następuje wspomnienie Bożego dobrodziejstwa, czyli anamneza, oprócz tego mamy błaganie, które nazywamy epiklezą i zakończenie z formułą trynitarną, czyli doksologię. Te cztery elementy występują w różnych proporcjach. Kiedy ktoś je zna, łatwiej mu słuchać tego tekstu, szczególnie jeśli jest dobrze zaśpiewany - wtedy sam wchodzi człowiekowi do ucha. JB: Na to wszystko zgromadzenie odpowiada: Amen. Towarzyszą temu gesty, bo kapłan ze złożonymi rękami mówi: "Módlmy się". Potem modli się w ciszy. A samą formułę, zbierającą kolektę, wypowiada z rękami rozłożonymi na kształt oranta. Wtedy ten gest pojawia się we Mszy świętej po raz pierwszy. W wyciągniętych rękach już Tertulian widział krzyż, ale te ręce wznoszą się także w błaganiu. Bardzo jest ważne, jak się ten gest wykonuje - tutaj można dużo wygrać prostotą. Warto, żeby ksiądz rzeczywiście wyciągnął ręce. Znam księży, którzy tak odprawiają kolektę, jakby chcieli się rzucić z wyżyny prezbiterium na wiernych. Otwarte dłonie to bezbronność, gest wspomnienia krzyża, gest rąk wyciągniętych ku Ojcu Niebieskiemu, prośba, żeby wziął mnie na ręce. Później ksiądz zamyka dłonie na doksologię i ze złożonymi rękami czeka na Amen zgromadzenia. Niech się nie waży sadowić na krześle, póki to Amen nie wybrzmi! JB: To Amen jest zamknięciem całego rytu kolekty i jednocześnie zamknięciem rytów wstępnych. One są opowieścią o Kościele, który jest święty, grzeszny, powołany do spotkania z Bogiem, do uczestnictwa w Jego szczęściu i do składania Mu ofiary uwielbienia. A to powołanie dotyczy też sprawowania kapłaństwa, wspólnego wszystkim ochrzczonym. Dlatego podkreślałem na początku naszej rozmowy, że całość rytów wstępnych to obrzęd synaksy, czyli zwołania, w którym uświadamiamy sobie, czym jako Kościół jesteśmy. JB: Pora na liturgię słowa. Czy zawsze była obecna na Mszy? Od samego początku. Mieli ją Apostołowie w czasie Wieczerzy Paschalnej. Liturgia słowa obecna była i w synagodze, do której uczęszczali i z której w istocie wzięli zwyczaj czytania Pisma Świętego. Pierwsi chrześcijanie czytali na swoich zgromadzeniach Pismo Święte w podobny sposób, jak się czytało je w synagodze, czyli jako lectio continua, księga po księdze, zdanie po zdaniu. Liturgia słowa jest potrzebna, by nie sprowadzić całej Eucharystii do magii, żeby wyraźnie podkreślić moment przylgnięcia do słowa Bożego, które wzywa do przemiany życia. Jest to kontrapunkt wobec celebracji modlitwy eucharystycznej, która następuje później. Na początku czytano z Pisma Świętego i robiono to ciurkiem, po kolei. Oczywiście był to przede wszystkim Stary Testament, szczególnie proroctwa. Potem zaczął kształtować się obyczaj dobierania odpowiednich fragmentów ze Starego i Nowego Testamentu oraz Ewangelii. Czytano z księgi Pisma Świętego, mając na boku książeczkę "towarzyszącą", gdzie zapisano, jaki fragment na jaki dzień dobrać. Taka książeczka-towarzysz nazywała się comes, a w Hiszpanii nosiła uroczą nazwę liber comicus... Sama księga lekcjonarza została wprowadzona późno, mam wrażenie, że na dobre dopiero po II Soborze Watykańskim. Wcześniej, od późnego średniowiecza czytania po prostu wpisywano w mszał. IC: Ryt chrześcijański przejął więc czytania z Biblii hebrajskiej. Raczej z Septuaginty, greckiego tłumaczenia Biblii hebrajskiej. I potem dodał nowe, gdy powstawały księgi Nowego Przymierza. Powoli rozbudowywał się rok liturgiczny i dyspozycja świąt. Z jednej wielkiej tajemnicy, którą sprawowali w każdą niedzielę chrześcijanie, wyciągano po fragmenciku i umieszczano je w różnych porach roku, pod różnymi datami, żeby się lepiej tej tajemnicy przyjrzeć. Ale tak naprawdę cały rok liturgiczny da się streścić w każdej celebracji eucharystycznej. Tylko że w sposób ogromnie skondensowany, wręcz w pigułce. Oczywiście, że czciło się również księgę Ewangelii. I ta cześć wobec księgi Ewangelii okazywana była dosyć wyraźnie, okazywało się tej księdze szacunek za pomocą gestów i znaków. W tej chwili mamy podział czytań niedzielnych na trzy lata, i na dwa lata - czytań dni powszednich. Słusznie krytykuje się ten podział, bo teraz bardzo trudno jest nadać każdej niedzieli w ciągu roku wyjątkowy charakter. Kiedyś było wiadomo na przykład, że pierwsza niedziela postu to jest niedziela kuszenia. IC: Teraz też tak jest. Ale już trzecia niedziela postu będzie niedzielą Samarytanki tylko raz na trzy lata. Na całe szczęście prawo przewiduje, że w Wielkim Poście czytania mogą być brane zawsze z roku A, czyli zawsze mogą być te tradycyjne, najstarsze. Jednak mało księży o tym pamięta, jeśli w ogóle wie. Jednym słowem - za obfitość tekstów biblijnych, obecnych w liturgii, zapłaciliśmy utratą charakteru poszczególnych niedziel. Trochę tego szkoda. JB: Kiedy pojawił się ten podział na trzy i dwa lata? To jest lekcjonarz ostatniego Soboru, wcześniej tego nie było. Zresztą, jak mówiłem, wcześniej w ogóle nie było księgi lekcjonarza. Mam tu egzemplarz mszału z 1962 roku: we wszystkie dni są dokładnie wpisane teksty czytań, bo ksiądz i tak musiał przeczytać je sam. Powtórne rozdzielenie ksiąg liturgicznych jest związane z dowartościowaniem funkcji lektora, który czyta czytania mocą własnego urzędu. Jeżeli jest to ustanowiony lektor, nikt go nie ma prawa zastępować - ani kapłan, ani diakon, ani nawet biskup. A jeżeli nie ma w kościele nikogo z czytających, nawet kogoś, kto czyta bez ustanowienia lektorskiego, wtedy dopiero kapłan może czytać z lekcjonarza. IC: Nie do końca się z tym zgadzam, bo jednak - formalnie rzecz biorąc - ksiądz ma udzieloną tę posługę przy święceniach i powinien czytać, jeśli nie ma prawnie ustanowionego lektora. Jednak nie powinien, bo nawet jeżeli nie ma prawnie ustanowionego lektora, akurat ta część liturgii należy w naturalny sposób do osoby, która potrafi dobrze czytać. Najnowszy wstęp do mszału wprost się tego domaga. Byłoby czymś zupełnie niemądrym, jeżeliby ksiądz był całą orkiestrą przy ołtarzu. Sprzeciwiałoby się to samej logice celebracji eucharystycznej, która ma ukazywać Kościół w bogactwie jego posług i w bogactwie jego hierarchicznego ukształtowania. Zatem jeżeli tylko ksiądz nie musi czytać, lepiej żeby czytał ktoś inny. A zwykła logika podpowiada nam, że jeśli w kościele obecni są ludzie świeccy, którzy mogą dobrze przeczytać, powinni to robić. Ja akurat mam bardzo dobre doświadczenia z czytaniem świeckich w Kościele, z nieustanowionymi lektorami. Pewien problem był na początku, bo trudno jest ludzi przekonać, że warto się wychylić. Natomiast gdy już ta emocjonalna trudność zostanie przełamana, to świeccy zazwyczaj robią to bardzo dobrze. IC: Tylko że to się nie przekłada później na odpowiedzialność za Kościół. Jeśli ktoś, w tym wypadku lektor, bierze na siebie taką odpowiedzialność, to powinien on też ponosić odpowiedzialność za Kościół w życiu, poza liturgią. To prawda. Ale to inna historia. IC: Niekoniecznie, bo jeśli brak tego przełożenia, to wtedy liturgia kłamie. Są ludzie, którzy przestają czytać, bo odczuwają tę różnicę, przestają nie dlatego, że "wyrośli", lecz że "dorośli" do zrozumienia, iż liturgia nie może być tylko pustą formą. Spotkałem się z kilkoma przypadkami ludzi wcześniej bardzo zaangażowanych, którzy w pewnym momencie powiedzieli: ja dłużej tak nie mogę, jestem na posługi, takie popychadło, i nie mam nic do powiedzenia. W przestrzeni rytualnej i ksiądz jest w takiej samej sytuacji, przynajmniej powinien być. Tyle że nie zawsze zdaje sobie z tego sprawę. A czymże innym jest Eucharystia, jak nie byciem na posługi? JB: To jednak nie to samo, bo nad celebrującym księdzem praktycznie nie ma innego ziemskiego "szafarza posługi". O ile rozumiem Irka, tym osobom chodzi o to, że w ich wypadku "szafarzem posług" jest konkretna osoba, to znaczy ksiądz. Z tym też jest różnie. Nad celebrującym księdzem jest biskup i proboszcz albo rektor kościoła, którzy całkiem wiele mogą w stosunku do niego. Ale teraz może ja zapytam pana: na czym mogłaby polegać ta postulowana odpowiedzialność lektora za Kościół? IC: Jeżeli mówimy o odpowiedzialności, to trudno być odpowiedzialnym za coś, na co nie ma się niemal żadnego wpływu. Odpowiedzialność wiąże się bowiem nierozerwalnie z co najmniej współudziałem w podejmowaniu decyzji. Dla mnie powiedzenie, iż wystarczy dobrze czytać, żeby być lektorem, jest przejawem bagatelizowania rangi tej posługi, które w prostej linii prowadzi do powierzania jej dzieciom (przecież niejedno z nich potrafi dobrze czytać). Zachowując proporcje, z podobnym bagatelizowaniem - w tym przypadku święceń prezbiteratu - mielibyśmy do czynienia, mówiąc, że kto umie dobrze celebrować, może przewodniczyć liturgii. Dlatego tak się upieram przy lektorach ustanowionych. Oczywiście nie chodzi mi o jakieś zadośćuczynienie formalności. Ustanowienie do posługi lektora, które przecież ma swój własny ryt, jest aktem kościelnym, i jako takie wiąże się z pewnym zobowiązaniem. Zazwyczaj jednak wskazuje się tylko jedną stronę tego zobowiązania, mówiąc, jakimi przymiotami winien się cechować lektor - a zapomina się o drugiej. Poprzez ten akt wybiera się daną osobę i stwierdza, że ma ona odpowiednie przymioty, by być wobec zgromadzonej wspólnoty wiernych sługą obecności Bożej pod postacią słowa. Dlatego wydaje mi się, że potraktowanie tego aktu, jako przynajmniej zobowiązania do konsultacji z tą osobą spraw i decyzji odnoszących się do danej wspólnoty, winno być czymś zupełnie naturalnym. Podkreślam słowo "przynajmniej", bo jest to absolutne minimum. Tymczasem, jeśli w życiu wspólnoty ksiądz jest orkiestrą (a wystarczy popatrzeć na strukturę przeciętnej parafii i zakres tego, co robią w niej księża), to trudno się dziwić, że jest nią również przy ołtarzu. Całkowicie się zgadzam i nie mam wątpliwości co do tego, że potrzeba nam większej odpowiedzialności chrześcijan za życie Kościoła, także i parafii. Natomiast nie wiązałbym tego koniecznie z posługą lektora - czy jakąkolwiek inną posługą liturgiczną - w taki sposób, jak pan sugeruje. Załóżmy, że w jakiejś parafii ksiądz nie jest orkiestrą, realnie pracuje rada parafialna, proboszcz rozlicza się z finansów, decyzje podejmowane są wspólnie i wszystko jest "na tip-top". Załóżmy, że taka parafia istnieje. Wyobraźmy sobie teraz sytuację, w której tamtejszy lektor będzie osobą żarliwie pobożną, kochającą Pismo Święte - i jednocześnie totalnie nie znającą się na ludziach ani na zarządzaniu czymkolwiek. Czy i wtedy proboszcz ma obowiązek pytać go o radę? Nie chciałbym łączyć koniecznie funkcji lektora z jakimkolwiek zarządzaniem. Lektor jest do czytania. To jest tak ważne i tak godne zajęcie, że ma wartość samo w sobie. Jemu już nic nie trzeba dodawać. Posługa słowu Bożemu jest warta nieskończenie więcej niż udział w zarządzaniu parafią. Czy proboszcz daje mu ten udział, czy nie daje, żadnej większej wartości lektor przez to nie ma. I znacznie bardziej oczekiwałbym od lektora, że będzie się starał żyć w stanie łaski uświęcającej, a jeśli, nie daj Boże, znajdzie się poza nią - nie będzie podejmował posługi, dopóki się w stanie łaski z powrotem nie znajdzie. To mi się wydaje tysiąckroć istotniejsze od współudziału w podejmowaniu decyzji. Lepiej niech lektor pozostanie lektorem, a rada parafialna - radą parafialną. I oczywiście życzyć sobie należy, by rada parafialna rzeczywiście pracowała. JB: A cóż takiego niebezpiecznego jest w wiązaniu funkcji lektora z odpowiedzialnością za zarządzanie parafią? Przecież przed chwilą powiedziałem - problem kompetencji. Lektor nie musi mieć kwalifikacji potrzebnych członkowi rady parafialnej i na odwrót. Może, ale nie musi. Bałbym się tego również z podobnego powodu, z jakiego nie za bardzo mnie przekonuje kilkusetletnia praktyka czynienia biskupami różnych duchownych urzędników Watykanu. Dla mnie na przykład sekretarz kongregacji nie musi być arcybiskupem. Musi być kompetentny, a może być świeckim czy duchownym niższego stopnia, na przykład diakonem. Święcenia biskupie nie są konieczne ani nawet potrzebne do pełnienia funkcji sekretarza kongregacji. Oczywiście, że dają takiemu sekretarzowi pewien przydatny społecznie status, lecz - przyznajmy - za cenę pewnej nieostrości w pojmowaniu tego, czym jest urząd biskupa. Zresztą - tak na marginesie - mieliśmy w historii Kościoła przypadki święcenia księży tylko do Mszy i niczego więcej. Pewnego rodzaju skandalem było w trzynastowiecznym Kościele nadanie dominikanom powszechnego prawa spowiadania i głoszenia kazań, co było przywilejem biskupim. W tymże samym średniowieczu - w wyniku skomplikowanych gier politycznych pomiędzy cesarstwem i papiestwem, zwanych sporem o inwestyturę - zdarzały się przypadki, że biskupem zostawał człowiek świecki. Czysta polityka. Był wtedy na terenie diecezji "prawdziwy" biskup ze święceniami, który bierzmował, rozgrzeszał, konsekrował. Miał pełnię święceń i zero władzy. Dla mnie (akurat jestem przełożonym i rektorem popularnego w mieście kościoła) najważniejsze jest to, że sprawuję sakramenty i głoszę słowo Boże. I nie potrzebuję, w imię prawdy liturgii, żadnego udziału w jakiejkolwiek władzy. Za jakiś czas skończy mi się kadencja, wrócę do szeregu - i dalej będę budował Boży Kościół, celebrując liturgię. I być może mój przeor wtedy nawet nie pomyśli, żeby mnie zapytać o zdanie w jakiejś sprawie, dotyczącej kościoła. Czy będę miał o to pretensje? Nie wiem, może tak. Czy słusznie? Nie. I już ostatnia uwaga: nie bardzo chce mi się wierzyć, żeby istniał taki proboszcz, który by nie chciał wprowadzić ludzi do większej odpowiedzialności za parafię. Czasem nie umie, może niekiedy brakuje mu wyobraźni i zaufania, ale bardzo często ma problem: kogo wybrać, kto chciałby się zaangażować. Bo często ci najlepsi i najbardziej zdatni nie mają za wiele ochoty. Nie zwalajmy wszystkiego na księży. JB: Jakie predyspozycje trzeba mieć, żeby być lektorem? Trzeba mieć swój wiek, taki, by człowiek rozumiał tekst, który czyta. Wiadomo, że mamy tutaj inny problem, związany z faktem, że do Mszy świętej najczęściej służą dzieci. IC: Wychodzi taki, co ledwo go widać zza ambonki i czyta cienkim głosikiem: "Niewiastę mężną któż znajdzie...". I jak ludzie mają to poważnie traktować? Przypomina mi się jeden z moich braci, który absolutnie nie miał słuchu muzycznego, ale musiał śpiewać psalm (bo każdy musi) i akurat trafił na "Wysłuchaj Panie głośnych jęków moich". Nikt w kościele nie zachował powagi... JB: Irek podał przykład komiczny, ale znacznie częściej bywa tak, że dziecko tym swoim cienkim głosikiem mówi o męczeństwie, o śmierci - w sytuacji kiedy ono tego cierpienia nie mogło doświadczyć. I słucha tego cały kościół. Uważam, że ogólnie w Kościele za mało zwraca się uwagę na słowa Chrystusa: "Pozwólcie dziatkom przyjść do mnie". Ale akurat jeśli chodzi o czytania, to mamy chyba przesadę w drugą stronę. Mam wrażenie, że doskonale robi tymże dziatkom, gdy widzą własnego ojca przy ołtarzu jako ministranta. Tym bardziej że są miejsca, gdzie tak się dzieje, i to naprawdę robi wrażenie. Pokazuje przede wszystkim, że służenie do Mszy świętej nie jest czynnością infantylną. IC: Moim zdaniem, sytuacja, w której dziecko czyta, jest deprecjacją, a przynajmniej lekkim potraktowaniem słowa Bożego. Nie wyobrażamy sobie, abyśmy dzieciom pozwalali pełnić funkcję szafarza Eucharystii, jednak czytać Pismo Święte pozwalamy. A przecież ma to być nie wydukanie, ani nawet płynne przeczytanie niby jakiegoś komunikatu, ale proklamacja słowa Bożego. Tymczasem z praktyki parafialnej wynika, jak się zdaje, że naukę Kościoła o obecności Chrystusa w słowie Bożym traktujemy jako rodzaj przenośni. Jeśli chodzi o cechy lektora czy w ogóle czytającego - ostatnią kwalifikacją jest pewna wiedza teologiczna. Lektor to człowiek, który jest sługą obecności Bożej pod postacią słowa. Mówiliśmy już o obecności Chrystusa w zgromadzeniu liturgicznym, o kilku sposobach Jego obecności. Pan Jezus nie jest w taki sam sposób obecny pod postaciami eucharystycznymi i pod postacią słowa. Ale ten ostatni rodzaj obecności jest też niewątpliwie prawdziwy i realny. W związku z tym dyspozycja teologiczna kantora, lektora czy czytającego jest czymś niezmiernie ważnym. Powinien on być świadomy tego, co robi, przeżywać swą posługę modlitewnie, czcić osobiście słowo Boże. Ludzie powinni widzieć, że jest ono dla niego ważne, że traktuje je uczciwie. Że nie jest tylko lektorem od wielkiego dzwonu, kiedy ksiądz go poprosi, żeby przeczytał, ale że również tym słowem Bożym żyje. JB: Czy nie jest tak, że praktyka czytania przez dzieci, najczęściej chłopców-ministrantów, wzięła się z potrzeby kształtowania "zagłębia" przyszłych kleryków? Do niedawna kto był ministrantem, był potencjalnym księdzem, a przynajmniej potencjalnym klerykiem. IC: Dokumenty kościelne to potwierdzają, mówiąc, że należy dbać o ministranturę męską, bo jej owocem będą księża. Tak było już od średniowiecza i było to wówczas czymś zupełnie naturalnym. Natomiast jeżeli chodzi o ministranturę żeńską, jestem jej przeciwnikiem. Nie z tego powodu, że uważam kobiety za niezdolne do pełnienia ważnych funkcji, ale dlatego, że uważam je za zdolne sto razy bardziej niż mężczyźni. Biorąc tę posługę w swoje ręce, wygonią mężczyzn z kretesem, bo mężczyźni są leniwi. W jednym z naszych kościołów trzy czwarte ministrantów to dziewczyny, choć w kościele jest wielu chłopaków. Im się po prostu nie chce. A dziewczyny robią to świetnie, zgrabnie, z wielkim gustem, taktem i klasą - doskonale się w tym czują. Żal mi tych chłopaków, bo tracą jeszcze jedno miejsce, w którym mogliby się aktywnie zaangażować. Rozumiem księży, którzy wprowadzają ministrantki - dziewczyny przychodzą do nich bez ich wysiłku, a nad chłopakami trzeba się namęczyć, trochę bardziej popracować, żeby ich wychować. W ogóle główny problem wychowawczy społeczeństwa i Kościoła to teraz wychowanie mężczyzn. JB: Czy nie jest to trochę myślenie według zasady "lepiej gorzej, byle nasi"? Nie chodzi o "lepiej-gorzej", ani o "nasi-wasi", tylko o to, żeby włożyć więcej wysiłku w coś, co jest istotne. Oczywiście, że kobieta zrobi te rzeczy lepiej, natomiast kobieta, która przejmie obowiązki należące do mężczyzny czy też weźmie na siebie za dużo, wychowa sobie kogoś takiego, na kogo potem będzie narzekać, mówiąc, że ma w domu facecika, a nie mężczyznę. Bardzo często tłumaczę w duszpasterstwie: "Dziewczyny, jeżeli chcecie mieć dobrych mężów, to dajcie im rządzić - inaczej zrobicie za nich wszystko, bo mężczyzna jest z natury leniwy". Jeżeli mnie ktokolwiek może wyręczyć w mojej pracy, to z przyjemnością dam mu się wyręczyć. Tylko że to wpływa potem na moją osobowość, na moją zdolność podejmowania decyzji, znoszenia wysiłku, odpowiedzialności, budowania wspólnoty... Wystarczy spojrzeć na Rosję - to doskonały przykład tego, co się stało, kiedy po ostatniej wojnie mężczyzn w społeczeństwie zabrakło i jak mężczyźni w tej chwili w Rosji funkcjonują. Akurat mam wiadomości z pierwszej ręki, bo od przyjaciela-misjonarza, który jest tam duszpasterzem i widzi, co się dzieje. JB: My wszyscy w Polsce jesteśmy dziedzicami sfeminizowanej estetycznie liturgii. Gdzieś w XVIII-XIX wieku górę w sprawach, które działy się wokół ołtarza, wzięły kobiety. Odtąd głównie one śpiewały po kościołach, więc podaż nowych pieśni i hymnów ukierunkowała się na klientelę żeńską. Stąd ta cała rzesza różyczek i lilijek w naszych pieśniach kościelnych. Stąd też namnożyło się pieśni na wysokim tonie - wiadomo, że żaden chłop tego nie uciągnie. Teoretycznie można zejść na drugi głos, ale wiadomo, że Polacy tradycyjnie śpiewają unisono... Cieszę się, że podjął pan tę kwestię. To jeden z najcięższych problemów, którym powinni świadomie zajmować się duszpasterze. Cofnę się bardzo głęboko w historię, do biblijnego Izraela, i przypomnę zasadę, że niektórych modlitw nie można odmówić, jeżeli nie zbierze się dziesięciu mężczyzn. Feministyczna interpretacja tego faktu głosi, że kobieta widać jest traktowana jako stworzenie drugiego gatunku, skoro to muszą być mężczyźni. Ale to jest bardzo nieprawdziwa interpretacja. Kobieta i tak będzie się modlić, bo jest naturalnie religijna, znacznie bardziej niż mężczyzna. Wymogi minimalnej liczby wcale nie są związane z tym, że mężczyźni się bardziej liczą, tylko wynikają z faktu, że to ich trzeba liczyć - ponieważ mężczyzna zawsze ma "ważniejsze rzeczy do roboty". Jemu znacznie trudniej jest uznać swoje poddanie wobec Boga. W relacjach mężczyzna-kobieta to najważniejsza rzecz, którą przekazuje nam Stare, lecz także Nowe Przymierze: tych mężczyzn liczy się wcale nie dlatego, że są lepsi, tylko dlatego, że są gorsi. Bardziej ich trzeba pilnować. JB: Pięknie powiedziane. Kobieta najczęściej sama przyjdzie do kościoła, mężczyzna nie. Obowiązek wychowania religijnego spoczywał w Izraelu na mężczyźnie, i było to bardzo mądre. Ja to samo wyraźnie widzę w duszpasterstwie. Jeżeli ktoś ma wierzącego ojca, to sam może mieć po drodze różne przejścia, zawirowania, ale do wiary wróci. Tymczasem wierzące matki są bardzo często "producentkami" niewierzących dzieci. Konfesjonał jest pełen takich osób, bardzo rzadko mężczyzn, najczęściej kobiet. Wyraźnie widzę to w domach moich przyjaciół: tam, gdzie za wychowanie w wierze odpowiada ojciec, dzieci są naturalnie i zdrowo religijne. U moich przyjaciół ojciec wszystkie trzy córki uczył pacierza, ojciec z nimi się modlił, ojciec im mówił o Panu Bogu. I ojciec je przygotowywał, od domowej strony, do sakramentów, mimo że oboje rodzice są głęboko wierzący. Mama też ma swoje zdanie, ale obowiązek jest ojcowski. Wydaje mi się to sprawą fundamentalną, od której zależy nawet coś więcej niż kształt Kościoła. W konsumpcyjnym społeczeństwie nowożytnym, do którego należymy, to mężczyźni są płcią słabą, często nieodpowiedzialną, pozbawioną charakteru, mocy. Jeżeli dzisiaj jakaś para, po ośmiu latach chodzenia ze sobą, dyskutuje o tym, czy wziąć ślub, czy też nie, to wątpliwości ma mężczyzna, który nie potrafi podjąć tak zwanej męskiej decyzji. Boi się wziąć za coś odpowiedzialność - chłopaki mówią mi to wprost. JB: Nie mamy czym się chwalić... Chciałbym tu podkreślić, że nie widzę w tym teologicznego problemu posługi kobiety przy ołtarzu, której to posłudze się nie sprzeciwiam. Podkreślam tylko moment wychowawczy, problem pewnej szansy, którą ma mężczyzna wchodzący we wspólnotę ministrancką. Ja byłem w takiej wspólnocie. Ten rok, który tam przebyłem, to był fantastyczny czas. Nauczyłem się tam tego, co jest dzisiaj czymś zupełnie wyjątkowym, a mianowicie dobrej męskiej wspólnoty z duszpasterzem, który nas prowadził, który nas czegoś uczył i w jakiś sposób wyzwalał w nas mężczyzn. Oczywiście, można powiedzieć, że większość wspólnot ministranckich to wspólnoty ping-ponga, który jest rzeczą nieśmiertelną i kanoniczną w kole ministrantów. Ale niekoniecznie tak musi być, dużo zależy od księdza. JB: Wróćmy do tematu Mszy. Między czytaniami wysłuchujemy psalmu. Skąd wziął się ten zwyczaj? To również tradycja synagogalna. Psalmy były tak integralną częścią liturgii, że nie można było sobie wyobrazić celebracji bez nich. Przepiękna część słowa Bożego i tak bardzo ludzka: chyba nie ma żadnej ludzkiej emocji, której by Psałterz nie zawierał. Poza tym, psalm wykonujemy wszyscy, powtarzając jego refren, czyli responsorium. To bardzo stary zwyczaj. JB: Czytań i psalmu wysłuchujemy na siedząco. Postawa siedząca jest postawą słuchacza, ucznia. Ale jest to też postawa modlitewna. Jeżeli lektor jest sługą obecności Chrystusa pod postacią słowa, to my w jego obecności powinniśmy zachowywać się w sposób właściwy. Mszał przypomina nam o tym, że wierni powinni z szacunkiem wysłuchać słowa Bożego. Nie można wtedy siedzieć z nogą założoną na nogę. Nawet kiedy przychodzimy na rozmowę z szefem, to tak nie siadamy. Jeżeli tak robię w kościele, to znaczy, że nie myślę o tym, że Chrystus do mnie mówi. JB: Wstajemy na "Alleluja"... ...czyli "Chwalmy Pana". To zawołanie tak dawne, że najstarsi nie pamiętają, skąd się wzięło. Podoba mi się tłumaczenie Germana z Konstantynopola, który w swoim komentarzu do liturgii wyjaśnia: "Dawid wykrzykuje Alleluja! i mówi: "nasz Bóg przyjdzie w sposób jawny i ogień będzie szedł przed nim" (Ps 49,3). Jasność Jego ewangelistów rozświeciła cały świat, albowiem po hebrajsku al znaczy "On przychodzi", El - znaczy "Bóg", a ouia - "śpiewajcie hymn żyjącemu Bogu"". Oczywiście, jest to tłumaczenie naciągane, ale trafnie pokazuje, że chrześcijanie rozumieją Alleluja jako hymn do Tego, który jest obecny, który się objawia. To po prostu teofania. Alleluja albo wers przed Ewangelią - to są śpiewy ekstatyczne. Proszę zwrócić uwagę, że nie wykonujemy ich w Wielkim Poście. W tym przejawia się rzymska mentalność, która nakazuje post liturgiczny od trzech najbardziej ekstatycznych momentów liturgii: Alleluja i Gloria, a w oficjum brewiarzowym Te Deum. Żeby wybrzmiały mocniej na Paschę. Dlatego jeśli się Alleluja - poza Wielkim Postem - nie śpiewa, można je w ogóle pominąć. Albo inaczej: powinno się pominąć. Recytowane "Chwalmy Pana" to coś przeciwnego naturze JB: Śpiew podkreśla też wagę czytanej zaraz potem Ewangelii. W formie uroczystej otoczona jest ona pewnymi rytami, których w formie powszedniej nie ma - księga przenoszona jest w procesji z ołtarza do ambony, ze świecami i kadzidłem. Tu znowu muszę ponarzekać. Wyjątkowo tylko używa się w starych kościołach ambony do Ewangelii i kazań. Najczęściej służy do tego mały pulpit. Ale w starych kościołach procesja wygląda jak procesja, rzeczywiście idzie się ze słowem Bożym przez pół świątyni, i to nadaje pewien ciężar gatunkowy celebracji. Natomiast kiedy przenosi się ewangeliarz 3-4 metry od ołtarza do pulpitu - jak jest w większości współczesnych kościołów - to już nie jest to samo. Podczas czytania Ewangelii stoi się, i jest to zwyczaj wspólny wszystkim tradycjom chrześcijańskim. Stoimy dla okazania szacunku, ale też dla przypomnienia swoją postawą o Zmartwychwstaniu. JB: Dlaczego Ewangelia jest ważniejsza niż inne czytania? Bo wprost dotyczy Osoby, która jest centrum wiary chrześcijańskiej. Nie ma Ewangelii, gdzie nie byłoby mowy o Jezusie. Ciekawe, że starożytne ambony były oktagonalne, czyli ośmiokątne. Widać to również w późniejszych ambonach. Nawet współczesna, dwudziestowieczna ambona w klasztorze dominikanów w Krakowie też zbudowana jest na planie ośmioboku. A wiadomo, że ósemka ma sens eschatologiczny, związana jest ze Zmartwychwstaniem, z dniem pierwszym po szabacie, czyli niejako ósmym. W Italii zachowały się kamienne, oktagonalne ambony, na które dawniej wdrapywał się diakon, by śpiewać Ewangelię - twarzą nie do ludzi, tylko do wschodu. Diakon w liturgii pełni funkcje symbolizujące czynności anielskie. Stąd też jest on tym, który poprzez czytanie Ewangelii zwiastuje Zmartwychwstanie Pańskie, jak anioł siedzący na kamieniu, odrzuconym od grobu wobec niewiast. Dlatego też on w Wigilię Paschalną śpiewa Exsultet, czyli Orędzie paschalne... JB: Dlatego też wnosimy Ewangelię w procesji ze świecami i kadzidłem, słuchamy jej na stojąco... Tak, i dlatego mamy również wezwanie "Pan z wami" na początku czytania, jak również piękny moment oddania czci słowu Bożemu przez ucałowanie ewangeliarza na zakończenie. Czytający mówi wtedy: "Niech słowa Ewangelii zgładzą nasze grzechy", co jest wymownym wyznaniem wiary w to, że słowo Boże ma moc przemienić moje serce. Szafarzem rytu czytania Ewangelii jest diakon. Jeżeli jest obecny na Mszy, żaden inny duchowny nie ma prawa go wyręczyć. JB: Co oznacza wezwanie "Niech słowa Ewangelii zgładzą nasze grzechy"? Czy słowo ma moc wymazywania grzechów? Tak, jeżeli słowo jest przyjęte z wiarą, to ma ono ogromną moc. JB: To po co nam Słowo Wcielone, skoro nasze grzechy może zgładzić już słowo Ewangelii? Ależ słowo Ewangelii mamy dlatego właśnie, że jest Chrystus, Słowo Wcielone, który również dlatego stał się człowiekiem, by Jego słowo dotarło z całą mocą do drugiego człowieka. Słowo Wcielone spędziło przynajmniej dwa lata, głosząc kazania. JB: Czym różni się kazanie od homilii? Wiem, że wykładowcy homiletyki się ze mną nie zgodzą, ale dla mnie to akurat dosyć arbitralne rozróżnienie. Homilia znaczy po prostu rozmowa, chociaż Ojcowie znali na nią wiele innych określeń, na przykład tractatus, czyli traktat. Ale tak naprawdę, to jedni mówią "homilia", drudzy "kazanie" i bardzo często używa się tych sformułowań zamiennie. I myślę, że to dobrze, chociaż niewątpliwie istnieje pewna specyfika homilii, która jest wydarzeniem dość wyjątkowym. Podczas rekolekcji czy misji nie wymaga się koniecznie, aby osobą głoszącą był duchowny, natomiast tylko on może to robić w homilii mszalnej. JB: Dlaczego to jest takie ważne? Parę lat temu wszystkie kongregacje watykańskie wydały w tej sprawie wspólny komunikat, wyraźnie zwracając uwagę na związek pomiędzy homilią liturgii słowa, a sprawowaniem funkcji kapłaństwa ministerialnego. Nie świecki, nie zakonnica, tylko biskup, prezbiter, diakon mają urząd głoszenia homilii, ze względu na to, że uczestniczą również w posłudze uobecnienia Chrystusa w zgromadzeniu. IC: A czy może być katechezą? A pouczeniem lub "przykładem z życia"? To jasne, że mówiący homilię musi wziąć pod uwagę kontekst, ludzi, którzy przychodzą do kościoła wyłącznie w niedzielę. Wielu księży, zresztą dobrych kaznodziejów, podczas Mszy świętej świadomie głosi cykl kazań na zadany temat. To jest czasami jedyna okazja, żeby móc powiedzieć ludziom pewne rzeczy. Można, a wręcz trzeba tłumaczyć im główne prawdy wiary, Dekalog, "Ojcze nasz" lub też objaśniać ryt. Ja sam mówiłem takie cykle kazań, najczęściej o sakramentach, także o modlitwie. Natomiast poza liturgią słowem Bożym może się dzielić każdy. Znam doskonałe rekolekcje, których nie głosiły osoby duchowne. Siostra Małgorzata Chmielewska w naszym kościele krakowskim miała kiedyś doskonałe rekolekcje dla kobiet, słuchałem jej z wypiekami na twarzy. Ale to już nie jest funkcja związana z liturgią. JB: Mówiliśmy przy Ewangelii, że w dawnych kościołach jest takie dziwne miejsce, doczepione do filaru, które nazywamy amboną albo kazalnicą. W tej chwili do niczego ono nie służy. Rozumiem trochę tę sytuację, gdyż w naszym dzisiejszym odczuciu człowiek, postawiony wysoko, wywyższa się nad innych. Tutaj znowu zahaczamy o XIX wiek, o szerszy problem klerykalizmu i specyficznego statusu kleru w Kościele, a także poza Kościołem. JB: Diakon, jak majtek na bocianim gnieździe nawy Chrystusowej, nie był "kapitanem" Mszy, chociaż głosił kazanie, stojąc wyżej od prezbitera. Jednak w liturgii nie można abstrahować od głęboko zakorzenionego kontekstu kulturowego. Dzisiaj duchowny, który by głosił homilię z wysokiej ambony, kojarzyłby się ludziom z klerykalnym mentorem. Tak jeszcze przemawiał do narodu prymas Wyszyński, ale teraz czasy się zmieniły. To prawda. Chcąc głosić homilię z ambony, trzeba zwrócić uwagę na jej kształt, solidność wykonania, odległość od ołtarza, a także łatwość komunikacji z nawą. To wcale nie jest takie proste - stanąć wysoko przed zgromadzeniem. Dawni dominikanie mieli ćwiczenie kaznodziejskie, w którym trzeba się było wdrapać na beczkę. Chodziło o przełamanie się, o takiego rodzaju wywyższenie, które sprawia, że człowiek jest obnażony przez zgromadzeniem. Myślę, że słowo Boże powinno być jednak głoszone nie ze zwykłego pulpitu, lecz z solidnej, uczciwej ambony. Jemu też, podobnie jak ołtarzowi, należy się godność materialna. Dodam jeszcze, że ambona powinna być poświęcona. IC: Ambona powinna być stołem słowa Bożego, równorzędnym ołtarzowi centrum liturgii. Ciekawe, że Wschód nie ma tej paraleli. Ambona była używana tylko u katolików i protestantów. JB: Jakie są najbardziej rzucające się w oczy grzechy współczesnego kaznodziejstwa? Dla mnie na pierwszym miejscu - moralizowanie. Przełożenie akcentów z prawdy, którą mam głosić, na etos. Mam wrażenie, że wielu księży praktycznie nie wierzy w to, że Kościół Boży naprawdę pragnie dobra i że ludzie pragną żyć po Bożemu, nawet jeżeli jest to dla nich czasami bardzo trudne. Bo w gruncie rzeczy największą przeszkodą w życiu po Bożemu nie jest to, że nie wiemy, jak żyć. Ludzie zazwyczaj wiedzą, jak mają żyć, ale to jest bardzo trudne, dlatego potrzebują motywacji, żeby żyć inaczej. A tą motywacją nie jest groźba kary z wysoka, tylko przekazywanie tego, kim jest Bóg i głoszenie prawdy o Nim. Kiedyś postanowiłem sobie, że będę mówił dużo kazań niepraktycznych. Kazań, w których będę mówił o różnych sprawach, które mnie osobiście pasjonują, ale które teoretycznie nie mają żadnego przełożenia na codzienność. Ale pokazują świat, który kryje się pod naskórkiem zwykłego, codziennego życia. JB: I wytrwał Ojciec w tej praktyce? Wytrwałem, mam nawet sygnały zwrotne w postaci frekwencji. Ludzie wyznają mi, jak ważne jest dla nich, że w ogóle ktoś im mówi o rzeczach Bożych, a nie o tym, jak mają żyć. Drugi grzech współczesnej ambony to wszechobecność spraw politycznych. Ludzie strasznie na to narzekają. Inna rzecz, że czasami najbardziej narzekają ci, którzy najrzadziej chodzą do kościoła. A może tak się zrazili, że już nie chodzą? Wydaje mi się jednak, że tego grzechu jest u nas coraz mniej. Trzecia rzecz, to brak zaufania w rozsądek ludzi, co może się wyrazić w - mniej lub bardziej świadomym - paternalistycznym stosunku do słuchaczy. Czwarta niedobra rzecz, to brak ogólnej erudycji kaznodziei. Żeby mówić dobre kazania, trzeba czytać powieści, trzeba mieć kontakt z rzeczywistością, mieć czas na przeczytanie gazety, trzeba wreszcie mówić zrozumiałym językiem. Piąta - i na niej chcę skończyć narzekania - to problem świadectwa. Ksiądz nie musi być szczególnie uczony. Wystarczy, by był świadkiem. Nawet jeśli głosi nieporadnie, to jego słowo będzie miało moc. Przecież proboszcz z Ars orłem nie był. A czasami, jak zdarzy mi się słuchać niektórych kazań, to zastanawiam się, jak głęboko ten kaznodzieja ukrył swoją żarliwość, by jej nie zobaczył Kościół Boży. Przecież on wierzy, to jest treść jego życia, dlaczego nie odważy się tego pokazać? I nie chodzi o ekshibicjonizm. To się może stać bez jednego słowa o samym sobie. To po prostu musi być widać, czy ksiądz wierzy w to, co mówi. I nie da się tego w żaden sposób sfingować. JB: A gestykulacja, sposób modulacji głosu? W tej chwili bardzo ułatwia to mikrofon. Jeżeli go nie ma, automatycznie mówi się bardziej patetycznie, bo to jest efekt uboczny podniesienia głosu. A patos w tej chwili bardzo razi w kazaniach. Dzięki mikrofonowi można mówić cicho, spokojnie, używać prostszych, codziennych form. Stara szkoła kaznodziejska musiała zawyć, zakrzyczeć, wzruszyć, chociaż u nas, dominikanów, zawsze podkreślano moment intelektualny, pouczający. JB: Są momenty, kiedy podniesienie głosu jest potrzebne, tylko że wielu księży całe kazanie mówi na wysokim C. Tym specyficznym, księżowskim zaśpiewem... Problem z formą, to też kwestia konstrukcji. Na przykład wszyscy uważają, że homilie powinny być krótkie, bo żyjemy w społeczeństwie wideoklipów. Tymczasem jeżeli ktoś mówi dobrze, to utrzyma uwagę ludzi nawet przez czterdzieści minut. JB: Czego ludzie pragną teraz najbardziej od kaznodziei: wzruszenia, nauki czy świadectwa? Myślę, że wszystkiego naraz. JB: Ale chyba nie po równo? Teraz przecież mamy odwrót od wzruszenia. Zależy, jak się je rozumie. Nie chodzi o to, że kaznodzieja ma być wyciskaczem łez, ale dobrze, jeśli potrafi wzruszyć inaczej, pokazując bogactwo i głębię. Nieżyjący już ojciec Rafał Skibiński, duszpasterz akademicki z Krakowa, mówił, że w kaznodziejstwie najważniejsze jest pokazanie kawałka rzeczywistości Bożej. Ja osobiście mam wrażenie, że dobre kazanie powinno budzić w człowieku nadzieję, że można żyć po Bożemu, że warto. Każdy ksiądz mówi kazania inaczej. Każdy z nas jest innym kaznodzieją. I ja mam swój styl, związany z temperamentem, z typem wykształcenia, z zainteresowaniami, z książkami, które czytałem. Tak jest od lat i pewnie już tak zostanie. Każdy z nas ma też chyba poczucie, tę wiarę, że "spodobało się Bogu przez głupstwo głoszenia słowa zbawić wierzących". Ja przynajmniej bardzo tego doświadczam. Bo to jest rzeczywiście głupstwo, strasznie krucha rzecz, wydana i na nasze nieprzygotowanie, i na zmęczenie, i na słabość ciała i ducha. Ale z drugiej strony, każdy z nas ma również doświadczenia, kiedy to ludzie dziękowali mu po kazaniu za coś, czego - wydało się - w ogóle nie powiedział. To jest krucha przestrzeń, wydana na księżowskie lekceważenie i na ludzką nieumiejętność słuchania. A jednocześnie Pan Bóg się tym posługuje! IC: Ludzie odbierają Mszę przede wszystkim poprzez kazanie. To prawda. Dla wielu dobra Msza była wtedy, gdy było dobre kazanie. JB: Prawda jest dziś kojarzona z dyskursywnym sposobem jej przekazywania. IC: A dla mnie miłym doświadczeniem było uczestnictwo w Mszy na Węgrzech. Nic nie rozumiałem i byłem przeszczęśliwy, bo mogłem "nabożnie uczestniczyć". Czasami dobrze jest mieć Mszę bez kazania. Święty Augustyn kazania mówił tylko w niedziele, w dni powszednie celebrował Eucharystię bez homilii. IC: Zamiast homilii często odczytywany jest biskupi list pasterski. Ja listu nigdy nie czytam w czasie homilii, nigdy, z założenia. Homilia ma być żywym słowem, a nie odczytywaniem tekstu. Zresztą ludzie listu nie potrafią słuchać, natychmiast się wyłączają. Czytanie listu z ambony to jeden z najbardziej nieskutecznych środków duszpasterskich, jakie kiedykolwiek wymyślono. Ktoś chyba nie zdaje sobie sprawy, jak to jest odbierane. Są księża, którzy sobie list pasterski dzielą: i w ten sposób jeden list załatwia im cztery niedziele. Tak sobie myślę, że listy są jednym z powodów złego kaznodziejstwa w Polsce. Księża się rozleniwiają i nie czują przymusu regularnego głoszenia Słowa. Pomijając kwestię języka i tematyki, mam wrażenie, że ludzie w tej chwili mają na tyle dobry dostęp do mediów, że odczytywanie listów z ambony jest stuprocentowo nieskuteczne. Po prostu jest marnowaniem czasu. IC: Co więcej, znam przypadki, że ludzie byli zainteresowani tematyką danego listu pasterskiego, widzieli go wcześniej w prasie, ale pomyśleli, że i tak będzie czytany w kościele, więc go nie przeczytali. A w kościele natychmiast się wyłączyli. JB: W miejsce homilii odczytywane są często komunikaty. Jeżeli mamy list, to jeszcze nie jest tak bardzo źle, bo biskup ma szansę napisać sensowny tekst pasterski, krótki, zwięzły i rzeczowy. Ale komunikaty, to naprawdę nie jest ten czas i nie to miejsce. Zawsze jest możliwość odczytania ich w czasie ogłoszeń. Zresztą, list biskupa też lepiej przeczytać w czasie ogłoszeń. Nic nie zastąpi żywego słowa. Następnym problemem jest dyżur homiletyczny: jeden ksiądz głosi kazania przez całą niedzielę. U nas kazanie ma ten, który przewodniczy Eucharystii, i w związku z tym każdy mówi co tydzień. A jeżeli głosi się co tydzień, buduje się warsztat. Bo kaznodziejstwo jest rzemiosłem, potrzebuje warsztatu, umiejętności technicznych, doświadczenia. A kiedy ma zdobyć doświadczenie kaznodziejskie ksiądz, który mówi kazanie raz czy kilka razy do roku? IC: Dyżur homiletyczny jest dla mnie horrendum liturgicznym. Czymś nie do wyobrażenia byłby dla nas duszpasterski dyżur konsekracyjny. A przecież dyżur homiletyczny jest takim samym rodzajem liturgicznego wypaczenia. Oczywiście - przychodzi taki z boku, spoza celebracji, i znika. Jest to wprost zakazane w najnowszym wstępie do mszału. Miejmy nadzieję, że jesteśmy bliżej końca tego smutnego zjawiska. JB: Już mniejszym wypaczeniem byłoby wygłoszenie kazania przez świeckiego, obecnego na tej Mszy. Przecież Eucharystia jest wspólnotą. Liturgia ujawnia swój wspólnotowy sens dopiero wtedy, kiedy słowo Boże głosi kapłan, który tę liturgię celebruje. Tylko wtedy widać wyraźny związek między głoszonym słowem Bożym, a sprawowaną Eucharystią. Inaczej wszystko jest nieczytelne. A jeśli chodzi o kwestię głoszenia homilii przez świeckich, to przy praktyce dyżurów homiletycznych wspomniany przeze mnie wspólny dokument kongregacji watykańskich, bardzo mądry i sensowny, daje się rzeczywiście czytać wyłącznie w kluczu klerykalnym. A to niedobrze. IC: Liturgiczne przepisy wymagają, by homileta był obecny przynajmniej na całej liturgii słowa. Ale tego wymagania prawie nigdzie się nie stosuje. Myślę, że to zdarza się dość często. Ja sam, jeżeli głoszę rekolekcje i mam więcej kazań niż jedno, zawsze jestem obecny chociaż na liturgii słowa. Słowa Bożego należy wspólnie słuchać, zanim się zacznie głosić homilię. Od początku, aż do modlitwy wiernych. JB: Jaki jest optymalny czas kazania? Kiedy wiadomo, że na pewno jest ono za długie, niezależnie od tego, co się mówi? Jedna z anegdotycznych zasad homiletyki nakazuje mieć bardzo interesujące rozpoczęcie, bardzo mocne zakończenie - i bardzo krótki czas między jednym a drugim. JB: To słynne: "Chrystus zmartwychwstał, ale wy i tak w to nie wierzycie" księdza Malińskiego. To akurat za bardzo mi się nie podoba, choć rozumiem, że tu miała zadziałać zasada wstrząsu, i że jest w tym dużo prawdy. A zbyt długie kazanie zaczyna się wtedy, gdy ludzie tracą uwagę. Kaznodzieja, który ma minimum doświadczenia, od razu to zauważa. JB: Znam księży, którzy nie mówią homilii, tylko odczytują jakiś tekst z biblioteki kaznodziejskiej. Zawsze uważam, że skromne, nawet nieporadne żywe słowo, jeśli tylko jest pokorne i płynie z wiary, jest znacznie lepsze i zawsze robi większe wrażenie aniżeli przeczytany tekst, skądinąd nawet przyzwoity. Wiele razy słyszałem o takich nieporadnych formalnie kazaniach, jak wychodzący z kościoła ludzie mówili: "Wspaniale, ksiądz dzisiaj powiedział mi coś bardzo ważnego!". Wreszcie coś do nich trafiło. JB: Czyli, po pierwsze, autentyzm. W samej rzeczy. Homilia jest wydarzeniem teologicznym, a ponieważ jest spotkaniem ludzi, podlega wszelkim prawom związanym ze społecznością, z komunikacją międzyludzką. Jeżeli słucham z wiarą, to zawsze czegoś się dosłucham. A jeżeli nawet nie mogę się tego "czegoś" dosłuchać, wiara pomoże mi przetrwać to ciężkie doświadczenie albo podszepnie mi, by pomodlić się za księdza, który tak heroicznie opiera się na ambonie Duchowi Świętemu. JB: Po homilii odmawiamy wyznanie wiary, nazywane też Symbolem. Skąd takie określenie? Symbol to jest to, co nas łączy, co jest źródłem naszej jedności. Lubimy się, mamy do siebie zaufanie, razem budowaliśmy wspólnotę - to wszystko prawda, ale to jest poziom ludzki. Oprócz tego jest coś, co nam pozwala spotkać się nawet wtedy, gdy się nie lubimy, gdy nie zbudowaliśmy w widoczny sposób żadnej wspólnoty. I do tego poziomu jedności odwołujemy się właśnie przez wyznanie wiary. Credo jest tym, co nas zbiera razem w Kościele. JB: Dlaczego odmawia się je po zakończeniu homilii, a nie - na przykład - na początku Mszy? Jest to forma odpowiedzi na głoszone słowo. Wyznanie wiary jakby wypływa z tego słowa, które mi głoszono. Ja, wsłuchując się w słowo Boże, przygotowując swoje serce na jego przyjęcie, w naturalny sposób - wspólnie z całą resztą - pokrzepiam się tym, co usłyszałem i wyznaję swą wiarę wobec tego, co było mi głoszone. Źródłem tego wyznania nie jestem ja, tylko objawione słowo Boże, które przed chwilą celebrowałem. To nie jest coś, co wyprodukowałem sobie sam, lub nawet coś, co wyprodukował sobie Kościół. On to otrzymał jako dar. Symbol też jest słowem Bożym, tylko jakby już "ekstraktem" z ogromnej ilości tekstów biblijnych i z doświadczenia Kościoła, który wsłuchiwał się w działanie Ducha Świętego. Natomiast można sobie wyobrazić - dotyczy to zresztą większości rzeczy w liturgii - żeby Credo odmawiane było na początku. Ale tak się przyjęło od samego zarania, że mówimy je po kazaniu. Naszym ojcom w wierze wydawało się czymś słusznym, by właśnie tam je włożyć, jako pewną kulminację liturgii słowa. I to wystarczy, by zachować istniejący zwyczaj. JB: Zakończeniem liturgii słowa jest modlitwa powszechna, zwana modlitwą wiernych. Te dwie nazwy odwołują nas do dwóch aspektów modlitwy. Jest ona modlitwą wiernych, bo w niej uczestniczą tylko ochrzczeni. Jest to modlitwa tych, którzy są powołani do składania Bogu ofiary ze świata - jest realizacją wspólnego kapłaństwa wszystkich ochrzczonych. Nazywamy ją również powszechną, bo jest też momentem, w którym Kościół modli się za potrzeby całego universum, bolącego świata, jakby wskazując te miejsca, w których widzi niedostatek Bożej obecności, Bożej łaski, ludzkie na nią zamknięcie i prosi o otwarcie na działanie Boże. Modlitwa wiernych należy w istocie do porządku epiklezy, czyli wzywania Bożej obecności, Bożej mocy w miejsca, które tej obecności potrzebują. Chrześcijanie jakby przynosili świat do Ojca, pokazując mu obolałe miejsca i prosząc: zaradź, Panie! Do takiej modlitwy wyświęca nas sakrament chrztu i bierzmowania. Jesteśmy do niej powołani wraz z prezbiterem, który przecież nie jest wyłączony z kapłaństwa powszechnego. W gruncie rzeczy kapłaństwo prezbitera jest nakierowane na to, by każdy wierzący mógł lepiej realizować swoje kapłaństwo, królewskie kapłaństwo ochrzczonych. JB: Praktyka najczęściej bywa taka, że odmawiają tę modlitwę sami księża. Czy zawsze tak było? Przy uroczystej Mszy świętej intencje powinien głosić nie celebrujący kapłan, tylko diakon albo ktoś ze świeckich uczestników Eucharystii. Celebrans główny może - ewentualnie. Ale to nigdy nie jest najlepsze rozwiązanie. Oczywiście, modlitwa ta jest - jak każde błaganie - pewną duplikacją, ale tych powtórzeń mamy więcej, również w kanonie Mszy. Niedawno rozmawiałem z księżmi, którzy są albo będą w przyszłości wychowawcami kleryków w seminariach. Kilku z nich cytowało mi twierdzenia, które słyszeli, że zasada sobrietas romana ma działać w ten sposób, iż nie może być niepotrzebnych powtórzeń. Dlatego, między innymi, wyeliminowano większość znaków krzyża. Cóż, bardzo tego żałuję, sam je po cichu robię... Zredukowanie znaku krzyża do początku i końca Mszy jest wyrazem logiki, która stosowana konsekwentnie, doprowadzi nas do tego, że w końcu ograniczymy się tak naprawdę do czytań i do słów konsekracji. A ile razy mówimy Amen we Mszy? Błagania, powtarzane w różnych miejscach Mszy, są rzeczą jak najbardziej naturalną. Jak człowiek ma coś ważnego do powiedzenia, zazwyczaj to powtarza. JB: Jak odmawiać modlitwę wiernych - z ambonki czy z nawy? Wstęp do mszału mówi, że intencje zazwyczaj wygłasza się z ambony albo z innego dogodnego miejsca. A wygłasza je diakon, kantor, lektor lub wierny świecki, a lud Boży uczestniczy w tej modlitwie, wyrażając ją albo poprzez samą postawę stojącą, w milczeniu, albo przez jakąś formułę błagalną. Natomiast jeżeli modlitwa wiernych jest prowadzona w ten sposób, że każdy może podejść do mikrofonu i podać jakąś intencję, wtedy jest oczywiście dużo dłuższa niż zwykle - wówczas ambonka nie jest dla niej najlepszym miejscem. Lepiej już jest postawić mikrofon na środku nawy. JB: Ale większość ludzi tam nie podejdzie, będzie się krępować... To prawda, ale na Mszach z młodzieżą zazwyczaj dość dobrze to wychodzi. W przypadku modlitwy spontanicznej ważne jest, by prowadzący czuwał nad "jakością" intencji. Nie chodzi o tłumienie szczerości, tylko o to, żeby wygłoszono chociaż cztery: za potrzeby Kościoła, za zbawienie całego świata i za rządzących - co ma mocną paralelę w liturgii wschodniej, za tych, którzy doświadczają różnych trudności, oraz za wspólnotę lokalną. W różnych środowiskach funkcjonują karteczki z gotowymi lub proponowanymi tekstami. Ja sam czasami wygłaszam te intencje z głowy. JB: Modlitwa za rządzących bywa interpretowana na sposób bizantyjski: niech sobie dalej rządzą, jeszcze ich okadzimy... Tymczasem chodzi o to, by wymodlić im łaskę wejrzenia we własne sumienia w wierze. To nie ma nic wspólnego z prośbą o "przedłużenie kadencji". Taka była intencja modlitw za władców w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. JB: Co robić w sytuacji, gdy ktoś wygłasza z nawy intencję ewidentnie niegodziwą i mówi: "Ciebie prosimy". Ludzie zazwyczaj kończą odruchowo: "Wysłuchaj nas, Panie". Czy wtedy ksiądz ma powiedzieć: "Panie, nie słuchaj tej modlitwy"? Jeden z moich braci znalazł się właśnie w takiej sytuacji, kiedy usłyszał wyjątkowo niegodziwą intencję. Szybko dodał własną, zanim ludzie zdążyli odpowiedzieć, zweryfikował ją. JB: To taki kruczek. Chodzi o to, by nie robić skandalu podczas Eucharystii. Dlatego też jest bezpieczniej, gdy te intencje są przygotowane wcześniej. Liturgie wschodnie nie znają wolnych intencji. Ważne jest też, by w sformułowaniach modlitwy wiernych nie pouczać Pana Boga, co ma robić. Jeżeli one mają być rzeczywistą, uczciwą epiklezą, powinny zostawiać Panu Bogu maksimum wolności i nie pisać mu scenariuszy. Jeżeli w modlitwie jest: "Módlmy się, aby..." - wtedy to "aby" powinno być bardzo zwięzłe i jednoznaczne. Trzeba mieć świadomość, czy to "aby" wynika ze słowa Bożego, czy jest tylko moją osobistą inicjatywą. IC: Jeśli mówimy o spontaniczności - jak się do niej mają modlitwy z książki, które nie odnoszą się w ogóle do rzeczywistości? Te wszystkie książki intencji nie są księgami liturgicznymi. One są generalnie do pomocy. Nie ma obowiązku odczytywania ich dosłownie. Tak naprawdę model tej modlitwy w dużej mierze zależy od wrażliwości wspólnoty i celebransa. IC: Lepiej, żeby to była albo standardowa modlitwa, składająca się z pięciu, ośmiu wezwań, które są zawsze takie same (jak ektenia we wschodniej liturgii), albo niech to będzie rzeczywista modlitwa powszechna: jeśli gdzieś tam się mordują, to nie może nas to nie obchodzić. Ludzie przychodzą na Eucharystię - a tu jakby nic się nie stało. Modlimy się za kogoś, żeby zdał egzamin, czy o błogosławieństwo z okazji którejś tam rocznicy urodzin bądź ślubu, a właśnie gdzieś kilkuset ludzi zginęło w katastrofie, gdzie indziej toczy się krwawa wojna - i o tym ani słowa! Wiem od wielu osób, że jest to bardzo rażące, bo wygląda na kompletną nieczułość chrześcijan na świat. Wydaje mi się, że wierni na ogół wykazują tę wrażliwość - i Bogu dzięki. Natomiast bardzo często nie mają jej celebransi. A sam też wolę ektenie. W nich nie pouczamy Pana Boga. IC: A po co potrzebne są Panu Bogu te nasze modlitwy? Przecież On wie, jak ten świat wygląda... Na pewno nie chodzi Mu o to, żeby dać się prosić. Mam wrażenie, że tutaj ujawnia się tajemnica wzruszającej zażyłości, w którą Bóg wprowadza Kościół. Ojciec czyni nas uczestnikami nie tylko tego, co ma, ale także tego, co czyni. Modląc się, w istocie spełniamy wolę Bożą, ponieważ Jego wolą jest, abyśmy uczestniczyli razem z Nim w trosce o świat i o ludzką biedę. Jest to jeszcze jeden moment, w którym można się doszukać ogromnego szacunku, jaki Bóg ma dla człowieka. Kiedyś pojechaliśmy z tatą na działkę robić domek. Byłem takim szkrabem, który podawał tacie gwoździe i oczywiście ta cała moja praca była w sumie niepotrzebna, bo on sam by sobie te gwoździe na dach wyniósł. Ale byłem strasznie dumny, że tacie pomagam. W gruncie rzeczy cała ta działalność podawania gwoździ uczyniła mnie bardziej świadomym siebie, bardziej ufającym sobie. JB: A ojciec czuł się bardziej ojcem. Podpytywałem kiedyś ojca Salija - trochę prowokacyjnie - czy Bóg spełnia się przez człowieka. Ojciec Jacek mówił, że Panu Bogu to absolutnie nie jest do niczego potrzebne, podkreślał dobrowolność dzieła stworzenia. Wiem, że miał rację, ale... Jest w tym jakaś tajemnica. To święty Ireneusz powiedział, że chwałą Bożą jest żywy człowiek. Jest taki prowokacyjny wobec klasycznej teologii tekst Charles'a Puy o penitencie. Kto to jest? Otóż człowiek skruszony to ten, który sprawia, że serce Boże zadrżało nadzieją i lękiem - oto on wprowadza w serce samego Boga teologiczną cnotę nadziei. Bóg, który jest wszystkim, mimo to ma coś, czego może się spodziewać od tego grzesznika. JB: To fantastyczne! Ten lęk i drżenie jakby odbija się w sercu człowieka. Jemu potrzebna jest świadomość grzechu. Jak by bez niej wyglądał świat? Ludzie byliby tak przepełnieni pychą... To właśnie jest błogosławiona wina, moc w słabości. Przypomina mi się, w jak szokujący sposób Tomasz z Akwinu interpretuje słynny "oścień dla ciała", o którym mówi święty Paweł (2 Kor 12,7): Bóg potrafi posłużyć się nawet grzechem śmiertelnym, żeby nawrócić człowieka. JB: Człowiek jest tak skonstruowany, że w pewnych momentach porusza go jedynie poczucie skruchy. W kontekście modlitwy wiernych zaakcentował pan moment, w którym ojciec czuje się bardziej ojcem - ja natomiast czuję się jak dziecko Boże, które w tej przestrzeni uczestniczy. Bóg sobie doskonale poradzi beze mnie, ale ja rosnę i rozwijam się przez to, że wiem, iż Pan Bóg zawierza mi jeszcze jeden ze swoich sekretów. Wiem nie tylko to, kim jest, ale także współpracuję w tym, co robi, co jest Jego działaniem. JB: Chesterton napisał, transponując słowa z Księgi Rodzaju, że niedobrze jest Panu Bogu być samemu. Chodziło mu o Trójcę Świętą, ale można tę metaforę pociągnąć dalej, na stworzenie. Oczywiście - przy zachowaniu wszystkich scholastycznych, bardzo mądrych i bardzo słusznych stwierdzeń. W naturalny sposób szukamy czasami języka, który będzie pokazywał miłość Pana Boga do nas przez analogię. W cytowanym przeze mnie tekście Charlee'a Puy możemy przeczytać, że także w Bogu można obudzić teologiczną cnotę nadziei. Oczywiście, że ściśle rzecz biorąc, nie można. Mamy tu jednak celną próbę przebicia się przez kategorie, które każą myśleć o Bogu jako o nieruchomym Poruszycielu. A przecież Bóg, który jest Miłością, nie jest tak całkiem, po stoicku spokojny o siebie i o nas... Tomasz Kwiecień: Błogosławione marnowanie. O Mszy świętej - 4 IV. Chleb dorosłych JB: Kolejna część Mszy, liturgia eucharystyczna, była we wczesnym chrześcijaństwie rodzajem misterium dostępnego tylko ochrzczonym. Ślady tego zachowały się do dziś w celebracji prawosławnej, gdzie pieśń cherubińską poprzedza wezwanie, by katechumeni opuścili kościół. Kiedy i dlaczego zagubił się ten inicjacyjny element misterium? Tak jest już od średniowiecza, od tego momentu, gdy właściwie nie było już w Kościele ludzi niewtajemniczonych. Chrzczono dzieci, więc i one miały prawo uczestniczyć w sakramentach. Żydzi, prócz tego, że odróżniali się łatwo przez strój i obyczaj, z pewnością nie mieli ochoty uczestniczyć w chrześcijańskim nabożeństwie. Praktycznie nie było już ludzi "z zewnątrz". Jest to zatem pozostałość społeczeństwa monolitycznego religijnie. Czasy się zmieniły, ale pewnie bardzo trudno byłoby wrócić do tej dawnej tradycji. Można to robić tam, gdzie Kościół jest w wyraźnej mniejszości, gdzie rzeczywiście jest ewangeliczną "małą trzódką", gdzie ostiariusz, czyli odźwierny, wszystkich zna i przepuszcza na zgromadzenia. Teoretycznie rozważając, może tak być w krajach islamskich, natomiast w Polsce jest to praktycznie niemożliwe. Przygotowując katechumenów do chrztu, nie zachowuję tego zwyczaju, bo trudno go stosować wobec ludzi, którzy wcześniej na przykład przez trzy lata chodzili na niedzielną Mszę, zanim się zdecydowali poprosić o chrzest. Staram się jedynie, by nie uczestniczyli w liturgii na sposób ochrzczonych, by ich obecność była milczącą adoracją. IC: Ta część liturgii zaczyna się przygotowaniem darów. Po co Panu Bogu dary? Panu Bogu po nic, jak wszystko inne, co czynimy ze względu na Niego. A jednocześnie to On zaprasza nas do składania ofiary. W rycie przygotowania darów widzę wielką metaforę relacji Boga i człowieka. Jak w cytowanym już tekście Charles'a Puy: nic ode mnie nie potrzebuje, ale jednak czegoś oczekuje. Dlaczego mam Mu służyć? Dlaczego składać ofiarę? Bo wtedy staję się Jemu podobny, a przez to zdolny do poznania Go. A podobne poznaje się podobnym. Mam być sługą, bo On nim jest. Bóg podtrzymuje mnie w istnieniu, kocha, nawet gdy grzeszę, otacza mnie opieką także wtedy, gdy wcale o Nim nie myślę. To cudowne, móc mieć z Nim taką wspólnotę. Nie jestem Mu po nic potrzebny, lecz On jednocześnie chce, bym był Mu potrzebny koniecznie. Po drugie, w przestrzeni miłości naturalne jest wymienianie między sobą darów. To piękne, móc się obdarowywać. Tyle w tym czaru, troskliwości. Przecież lubimy te okazje, przy których coś otrzymujemy, zwłaszcza od bliskich nam ludzi, a jeszcze chyba bardziej te chwile, kiedy trafimy z doborem prezentu dla kogoś bliskiego. Tak bym chciał popatrzeć na przestrzeń naszego daru składanego Bogu. Nie handel, nie załatwianie interesów, zapewnienie sobie Bożej opieki, tylko miłość. To, co powiedziałem, dotyczy całej relacji człowieka do Boga, nie tylko tego rytu, przy którym jesteśmy, ale także ślubów zakonnych czy innych osobistych zobowiązań wobec Boga. Przygotowanie darów natomiast odsyła nas jeszcze dalej. W słowach błogosławieństwa, wypowiadanych wówczas przez kapłana, słyszymy: "Tobie ofiarowujemy ten chleb, owoc ziemi i pracy rąk ludzkich, aby się stał dla nas chlebem życia". Podobną formułę mamy w ofiarowaniu wina: "aby się stało dla nas napojem duchowym". Jest to zatem włączenie w ofiarę wszystkiego co ludzkie, aby zostało przemienione. Chleb i wino zmieszane z wodą są ikoną, metaforą ludzkiego wysiłku. Wszystko, co jest naszą powszedniością, w formie błogosławieństwa ziemi przedstawiam Bogu - i otrzymuję z powrotem, już na wyższym poziomie. Formuła błogosławieństwa darów ("Błogosławiony jesteś..."), choć jest zupełnie nowa, posoborowa, nawiązuje do żydowskich błogosławieństw nad chlebem i winem, odmawianych podczas wieczerzy. Papież pisze w liście apostolskim Orientale lumen, że to właśnie w liturgii całe materialne stworzenie odnajduje swoją pierwotną celowość. Tym celem jest włączenie w hymn uwielbienia, który człowiek zanosi do Boga. IC: To włączanie jest wręcz wypełnieniem nakazu postawy kapłańskiej wobec stworzenia. O właśnie, tego sformułowania mi brakowało. A druga rzecz - chleb i wino stawiają nas w kontekście historycznym. Fakt, że te akurat elementy użyte są jako materia sakramentu Eucharystii, wiąże nas bardzo z czasem i miejscem, z historycznością Objawienia. Stopniowo, w naturalny sposób, zaczęła do tego dochodzić symbolika. Wiadomo, że przez przeważającą część pierwszego tysiąclecia prawie wszędzie używano chleba kwaszonego, codziennego. Gdy raz w tygodniu piekło się chleb, ładniejsze bochenki przeznaczano na celebrację eucharystyczną. Stąd zresztą wzięła się procesja, która początkowo była przynoszeniem chleba, wypiekanego w domach, do ołtarza. A najładniejsze z tych ładnych były wybierane przez diakonów, żeby stały się Eucharystią. Pozostałe szły na potrzeby biednych. JB: Czy dzielono wtedy chleb, jak podczas liturgii prawosławnej? Tak, choć nie w taki sposób, żeby wycinać specjalne elementy, jak to robią chrześcijanie wschodni z prosforą. I nie w tym momencie liturgii. W rzymskiej tradycji łamano chleb na mniejsze części bezpośrednio przed Komunią. Ryt wycinania prosfory jest z kolei formą opowieści o Kościele, o elementach, z których Kościół się składa, bo części, na które dzielona jest prosfora, odpowiadają poszczególnym członkom Kościoła, zarówno tym żyjącym, jak i tym, którzy przeszli już do wieczności. W starożytności, jak mówiłem, mieliśmy naturalny, codzienny chleb i wino dostarczane przez wiernych. Jednak w pewnym momencie zaczęto wprowadzać chleb niekwaszony, przaśny. Co ciekawe, najpierw nie na Zachodzie, ale w Armenii, w VI wieku. A potem coraz częściej zaczęło się tę praktykę spotykać na Zachodzie. Raban Maur, karoliński teolog, mówi, że ponieważ Pan odprawiał na przaśnikach, to i my na przaśnikach powinniśmy celebrować. Wprowadzenie do liturgii chleba przaśnego, specjalnie przygotowanego, już nie w domach wiernych, ale często w klasztorach, jest historycznie równoległe z zanikaniem procesji z darami. I to z kolei wiązało się z praktyką intencji, "ofiarowywania na Mszę", na którą się już niekoniecznie chodziło. Odbywało się to często w taki sposób, że ludzie mówili do księdza: pomódl się, masz tu pięć jajek - i on się modlił sam, gdzieś w kaplicy. Oczywiście w dzień powszedni, nie w niedzielę. Zanikał więc moment uczestnictwa poprzez praktykę przynoszenia chleba. A w konsekwencji zaczęto coraz częściej używać chleba przaśnego, który się dłużej przechowuje i jest prostszy w użyciu. IC: Może jednym z powodów zmiany była też większa łatwość adoracji chleba niekwaszonego? Z pewnością był on bardziej odpowiedni do wystawienia, ale pamiętajmy, że adoracja to dopiero drugie tysiąclecie. Na długo zanim pojawiły się monstrancje, chleb eucharystyczny był już niekwaszony. Myślę, że dodatkowego, teologicznego niejako powodu możemy się doszukać w tekście świętego Pawła z Pierwszego Listu do Koryntian, który mówi o zakwasie: "Czyż nie wiecie, że odrobina kwasu całe ciasto zakwasza? Wyrzućcie więc stary kwas, abyście się stali nowym ciastem, bo przecież przaśni jesteście" (1Kor 5,6-7). Jasne, że tłem tego tekstu jest żydowski obyczaj szukania chamecu, czyli kwasu, który przed Paschą musiał być usunięty. IC: To by się zgadzało z ogólną tendencją historycyzującą na Zachodzie, która między innymi polegała na akcentowaniu raczej męki i śmierci niż zmartwychwstania Chrystusa. Na Wschodzie kładziono akcent na to, że w Eucharystii obecny jest Chrystus zmartwychwstały - dlatego musi to być chleb żywy, kwaszony. Celebrujemy żywego Chrystusa, a nie Chrystusa w grobie - argumentują prawosławni. A jednak to zostało zmienione. Zachód - z typowym dla siebie w tych kwestiach spokojem - mówi: to wszystko jedno, już taka jest tradycja, niech więc tak zostanie. I to jest problem zachodniego myślenia, że albo idziemy w stronę prawnego rygoryzmu, albo stwierdzamy, że nie ma się co przejmować detalami - zapominając, że cała przestrzeń jest ikoniczna i musi mieć swoje odpowiedniości. Mam wrażenie, że na przykład podstawowy argument przeciwko święceniom kobiet to argument z ikony. Na Wschodzie jest czymś oczywistym, że jeżeli kapłan przedstawia sobą żywą ikonę Chrystusa, to musi mieć w sobie pewne do Niego podobieństwo, chociażby podobieństwo płci. Na Zachodzie ten argument jest zupełnie niezrozumiały, bo nasza świadomość symboliki jest bardzo ograniczona. I w tym sporze o chleb także ta ograniczoność wychodzi. A z drugiej strony nie jest tak, że my, używając chleba przaśnego, wyznajemy, jakobyśmy nie przyjmowali Zmartwychwstałego. O tym mówi ryt łączenia Hostii i Krwi Pańskiej w kielichu przed Komunią. Myślę, że patrząc spokojnie i bez uprzedzeń na obie praktyki, wschodnią i zachodnią, możemy się przekonać, że wyznajemy te same prawdy, inaczej tylko rozkładając akcenty - co dla mnie jest powodem nie zgorszenia, ale zachwytu nad bogactwem liturgicznym Kościołów. Za to jest dla mnie problemem fakt, że nasz przaśny chleb najczęściej bardzo mało chleb przypomina. I tu bym chętnie walczył o zmiany. JB: Co oznacza dolewanie wody do wina przy modlitwie błogosławieństwa? Najstarsze rytuały rzymskie nie mówią o jednej kropelce, odmierzonej po aptekarsku, tylko o tym, że celebrans lał wodę na krzyż, tak że musiało jej trochę więcej trafić do kielicha. Zawsze jednak wina było więcej niż wody, chociaż były Kościoły, gdzie odmierzano prawie pół na pół. Każdy, kto pił kwaśne wino we Włoszech, Grecji czy Palestynie wie, że aby lepiej przeszło przez gardło, trzeba je trochę rozcieńczyć. Skądinąd jest to środek znakomicie zaspokajający pragnienie, człowiek się po nim nie poci. Mamy tu znowu świecki obyczaj picia wina z wodą, który przeszedł do liturgii i bardzo wcześnie, bo przynajmniej od III wieku, zaczął mieć znaczenie symboliczne. W dolewaniu wody do wina mamy znak złączenia się Bóstwa i człowieczeństwa w Chrystusie. Jest to też znak zjednoczenia się Kościoła z Chrystusem: ta symbolika bazuje na utożsamieniu Chrystusa z winem, które jest - jak się mówiło w starożytności - "krwią winnej latorośli". A woda - to Apokalipsa, gdzie jest powiedziane, że "wody, które widziałeś, [...] to są ludy i tłumy, narody i języki" (Ap 17,15). Święty Cyprian mówi, że woda symbolizuje Kościół, lud, ludzkość. W Eucharystii łączy się lud z Chrystusem tak ściśle, że już się nie da ich rozłączyć. A święty Ambroży ten sam gest tłumaczy w kontekście krzyża oraz krwi i wody, która wypływa z boku Zbawiciela. Bardzo wrażliwi byli starożytni na Pismo Święte! Zazdroszczę im tej wrażliwości, bo wynikała ona z godzin spędzonych na jego lekturze. Teraz tego nie robimy, bo czytamy książki teologiczne, a Pismo Święte zostaje gdzieś tam z boku. JB: Czy osobista intencja modlitewna też jest elementem darów ołtarza? Tak, zresztą można składać różne inne dary, a nie tylko zbierać tacę na potrzeby Kościoła. Wstęp do mszału reguluje tylko jedną sprawę: żeby ich nie kłaść na ołtarz. Tam mogą być tylko chleb i wino. IC: Co sądzi Ojciec o zwyczaju zbierania pieniędzy na tacę podczas modlitwy eucharystycznej? To jest w ogóle sprawa kłopotliwa. Ale pomysłu na to chyba nikt nie znalazł. Może by zbierać pieniądze po Mszy, przy wyjściu z kościoła? IC: Raczej przy wejściu. Wtedy można by to połączyć z przekładaniem komunikantów z puszki do pateny. To piękny zwyczaj - bo wszyscy wówczas otrzymują Eucharystię z ołtarza. IC: Zwyczaj piękny, tyle że właściwie nie spotykany poza "oazami". A przecież jego zaletą jest nie tylko fakt, że wszyscy przystępujący do Komunii otrzymują ją z chleba konsekrowanego na tej właśnie Eucharystii (co zaleca soborowa Konstytucja o Liturgii). Przełożenie komunikantu to także znak, że ja tu z czymś przychodzę, że jest to również moja osobista ofiara. Złożenie przy tej okazji ofiary pieniężnej wydaje mi się czymś zupełnie naturalnym, a nawet wskazanym. Takie rozwiązanie wymagałoby zastanowienia się, co zrobić z tymi, którzy tego komunikantu nie przełożą, a mają pragnienie złożenia ofiary. IC: Przecież nie ma przeszkód, by złożyli tylko pieniądze. Zresztą w ten sposób już przy wejściu otrzymywaliby sygnał, że coś jest nie w porządku, że ich uczestnictwo jest połowiczne. Wydaje mi się, że taki sposób zbierania darów ma same zalety, zwłaszcza w porównaniu z najczęściej spotykaną sytuacją, gdy kościelny wybiega z zakrystii, zbiera kasę i wynosi. To absurd, że ktoś, kto sam nie uczestniczy w Eucharystii, robi zamieszanie, przeszkadzając w uczestnictwie innym - i to podczas najważniejszej części Mszy. Nam może się to wydawać normalne tylko z przyzwyczajenia. Pomysł na takie składanie ofiary ma sens, chociaż nie widziałem go w żadnym kościele. A szkoda. Modlitwa eucharystyczna warta jest tego, by nic w jej słuchaniu nie przeszkadzało. JB: Wspominaliśmy już kilkakrotnie o procesji z darami. Dzisiaj to wielka rzadkość w kościele. Wielka szkoda, także z tego względu, że jeszcze w średniowieczu był to główny aspekt czynnego uczestnictwa wiernych w czasie Mszy. Każdy przynosił coś swojego do kościoła, poza chlebem często były to innego rodzaju dary, na przykład części ubrania dla ubogich. Pamiętajmy, że kościół był miejscem, gdzie rozwiązywano problemy wspólnoty lokalnej. Jednak te dary składało się zazwyczaj poza Eucharystią. Darami zanoszonymi w procesji na ogół były chleb i wino, materia do celebrowania Eucharystii. IC: Czy intencje można też traktować jako dar? Spotkałem się z takim zwyczajem, że oprócz pateny i koszyka z chlebem na Eucharystię, jest jeszcze koszyk z kartkami, gdzie można zapisać intencje modlitewne. Składa się go pod ołtarzem. Jak najbardziej mieści się to w logice Eucharystii, która przecież uwypukla kapłaństwo ochrzczonych, wyrażające się poprzez modlitwę. Ale właściwsze miejsce na to jest już wcześniej, w modlitwie wiernych. Póki trwa procesja z darami, całe zgromadzenie powinno zachować postawę stojącą. Jest ona symbolem złączenia się z tymi, którzy fizycznie wykonują akt procesji. Tymczasem często jest tak, że najwcześniej siadają nieprzyzwyczajeni do tej procesji koncelebransi, potem, za ich złym przykładem, ludzie w ławkach. Teraz następują modlitwy księdza, który uznaje swoją niegodność wobec tego, co będzie sprawował. Kapłan zanosi je w cichości, kiedy zgromadzenie śpiewa, a kiedy nie ma śpiewu, może je mówić głośno. Kiedy już odmówi błogosławieństwa, skłania się głęboko przed ołtarzem i odmawia tak zwaną modlitwę Azariasza. Jest to parafraza z trzeciego rozdziału Księgi Daniela: "Przyjmij nas Panie, stojących przed Tobą w duchu pokory i z sercem skruszonym. Niech nasza ofiara tak się dokona przed Tobą, Panie Boże, aby się Tobie podobała". Mamy tu klasyczną formę apologii. Później, w zależności od tego czy jest kadzidło, czy nie, następuje nasypanie kadzidła do kadzielnicy. Drobny, ale charakterystyczny gest: kadzidło po nasypaniu go na rozżarzone węgielki błogosławi się, robiąc w milczeniu znak krzyża - w przedsoborowym rytuale była do tego jeszcze dołączona słowna formuła. Następnie okadza się ołtarz, krzyż i uczestniczących w liturgii. Wstęp do mszału wyjaśnia dlaczego: "Ze względu na ich godność chrzcielną". JB: Następny moment to obmycie rąk przez celebransa. Tłumaczono to czasem w trochę śmieszny sposób, jakoby ksiądz miał ręce brudne od tych wszystkich tłustych kapłonów, które odbierał podczas procesji ofiarowania. Ale już najstarsze teksty o obmyciu rąk tłumaczą ten gest symbolicznie. Cyryl Jerozolimski mówi, że ręce są przecież symbolem ludzkiego działania, uczynków, zatem ich obmycie to znak niewinności. Ma to pewne paralele z tradycjami żydowskimi, choć w ogóle obmywanie rąk przed modlitwą jest powszechnym zwyczajem religijnym ludów Morza Śródziemnego. JB: Obmywanie rąk tłumaczymy, powołując się na Psalm 51, ze słowami: "Obmyj mnie zupełnie z mojej winy...". Tak jest w nowym rycie, w starym było inaczej. Już Cyryl Jerozolimski cytuje przy tej okazji fragment innego Psalmu: "Umywam moje ręce na znak niewinności i obchodzę dookoła Twój ołtarz, Panie" (Ps 26,6). Po obmyciu rąk kapłan zwraca się do wiernych, aby zakończyć ryt przygotowania darów wspólną modlitwą. Tym razem nie ma: "Módlmy się", ale: "Módlcie się, aby moją i waszą ofiarę przyjął Bóg, Ojciec Wszechmogący". Na te słowa zgromadzenie wypowiada nad kapłanem błogosławieństwo: "Niech Pan przyjmie ofiarę z rąk twoich...". Błogosławi celebransa, ażeby ten sprawował ją godnie w imieniu wspólnoty. JB: Co znaczy "Moją i waszą ofiarę"? Tę samą, którą ja sprawuję w sposób właściwy memu urzędowi, i wy sprawujecie w sposób właściwy swojemu. Ciągle powtarzam, żeby księża w tym czasie nie szperali po mszale i nie szukali prefacji, tylko pokornie się skłonili i przyjęli błogosławieństwo od zgromadzenia, które w tej chwili nad nimi się modli. Nawiasem mówiąc, jest to kwestia przygotowania księdza do Mszy. Banalne sprawy: założenie wstążek mszalnych, wybranie odpowiedniej prefacji, modlitwy eucharystycznej, zastanowienie się, jakiej formuły użyć, owocują potem w czasie celebracji. A wystarczy tylko poświęcić na to trzy minuty! W przeciwnym razie na oczach wiernych odbywa się cała żenująca "liturgia" poszukiwań po mszale. JB: Dlaczego w takim razie wierni nie mieliby wyciągać rąk podczas błogosławieństwa? Uczyniłoby to ich gest bardziej czytelnym. Chyba nigdzie w historii tego nie było. Unikano tego gestu może ze względu na konotację sakramentalną wyciągnięcia rąk, związaną ze święceniami kapłańskimi. Poza tym nawet w tych rzadkich tradycjach, gdzie celebrans prosił o tę wstawienniczą modlitwę nie wszystkich zgromadzonych, lecz tylko współcelebrujących z nim kapłanów, nie wyciągali oni nad nim rąk. Często mówię ludziom, komentując ten fragment Mszy: teraz wy mnie błogosławicie, więc mnie porządnie pobłogosławcie. IC: Doszliśmy do momentu, w którym ksiądz mówi: "Pan z wami" - już po raz trzeci. To istotny znak. Zwracamy uwagę na Obecność: dzieje się coś ważnego. Potem kolejne słowa kapłana: "W górę serca". W górę, czyli ku Bogu. Od czasów antycznych zmienił się kontekst pojęcia "serca", które teraz kojarzy się z emocjonalnością. Tymczasem dla ludzi, którzy tę modlitwę komponowali, serce to było centrum człowieczeństwa, źródło wolnych decyzji. Gdyby inaczej rozumieć to wezwanie, znaczyłoby ono tylko: bądź radosny. A ja akurat przyszedłem do kościoła wściekły, jak nie wiem co: ochrzanił mnie przełożony albo podwładny zrobił mi świństwo... To wcale nie znaczy, że mam się zaraz zacząć cieszyć. JB: To wezwanie kojarzy się mi z papieskim Coraggio - odwagi! Co etymologicznie znaczy to samo: serce w górę. Jego sens jest mniej więcej taki: zostaw teraz sprawy, którymi żyjesz na zewnątrz kościoła, skup się na samym Bogu. Spróbuj się zmusić do takiego skupienia, które cię wprowadzi w Jego tajemnicę i w obcowanie z Nim. Dominikański mistyk z tradycji nadreńskiej błogosławiony Henryk Suzo mówił o sobie, że gdy woła "W górę serca", zaprasza do uczestnictwa wszystkie stworzenia, cały świat, całą stworzoną rzeczywistość. Wszystko, co jest. Tłumaczył to tak: "Wewnętrznym spojrzeniem ogarniałem siebie samego we wszystkim, czym jestem, z ciałem, duszą i wszystkimi moimi władzami, a następnie stawiałem przy sobie wszystkie stworzenia, które Bóg umieścił w niebie i na ziemi, we wszystkich czterech pierwiastkach - każde z osobna i po imieniu, a więc: ptaki powietrzne, leśne zwierzęta, ryby w wodzie, liście i trawę na ziemi, nieprzeliczone ziarnka piasku w morzu, nadto wszystkie pyłki migocące w słońcu, kropelki wody, te - z rosy, śniegu czy deszczu - które kiedykolwiek spadły na ziemię, i życzyłem sobie, żeby każda z tych rzeczy wydawała słodkie, przejmujące akordy, wychodzące z najgłębszych pokładów mego serca i żeby w ten sposób wiecznie rozbrzmiewał nowy, podniosły hymn pochwalny na cześć najmilszego i najłaskawszego Boga. Potem rozwierały się radośnie i szeroko ramiona mojej wezbranej miłością duszy [to oczywiście aluzja do postawy oranta w czasie prefacji] i wyciągały się ku tym niezliczonym stworzeniom. A jak kierownik chóru, sam pełen zapału i uniesienia, innych porywa do śpiewu, tak i ja pragnąłem wszystkich rozradować, by śpiewali z weselem i ofiarowali Bogu swoje serca: Sursum corda!" (Życie, rozdz. 9). JB: Jednak mamy tu radość. Tak, ale nie jest to radość typowo doczesna. Wiąże się ona z pragnieniem, by porwać za sobą nawet oschłych i oziębłych ludzi, by oni, razem z kapłanem, uwolnili się i stanęli przed Bogiem w wolności. Zaraz po przytoczonym przeze mnie fragmencie błogosławiony Henryk podaje tę myśl jako drugą motywację jego żarliwego wołania. Lubię ten tekst, bo podkreśla mocno u nas, na Zachodzie, zapomniany kosmiczny element Eucharystii, która pociąga do Boga całe stworzenie. A jego, stworzenia, kapłanem jest człowiek, który spełnia to, co mu w zamiarze stwórczym Bóg przeznaczył. JB: Po tym następuje odpowiedź: "Wznosimy je do Pana". Wznosimy serca, oznajmiamy naszą zgodę na kapłańskie wezwanie. Święty Cyprian mówi o tym w Traktacie o modlitwie Pańskiej: "Kiedy stajemy do modlitwy, drodzy bracia, powinniśmy całkowicie się jej oddać i wczuwać się w nią całym sercem. Zapomnijmy wtedy o wszelkich cielesnych sprawach, a umysł nasz niech nie myśli o niczym innym, jak tylko o tym, o co prosi. Dlatego i kapłan (...) przygotowuje umysły braci, mówiąc: "W górę serca". A gdy lud odpowiada: "Wznosimy je do Pana", zostaje zachęcony do tego, by myślał wyłącznie o Panu". Mamy tu mnóstwo innych odniesień biblijnych, czy to z Listu do Kolosan: "Jeśli więc razem z Chrystusem powstaliście z martwych, szukajcie tego co w górze, gdzie przebywa Chrystus, zasiadając po prawicy Boga" (3,1-2), czy z Listu do Filipian: "Zapominając o tym, co za mną, a wytężając siły ku temu, co przede mną, pędzę ku wyznaczonej mecie, ku nagrodzie, do jakiej Bóg wzywa w górę w Chrystusie Jezusie" (3,13), czy wreszcie ze świetnego tekstu z Lamentacji: "Wraz z dłońmi wznieśmy i serca do Boga w niebiosach" (Lm 3,41). Teraz mówi przewodniczący zgromadzenia: "Dzięki składajmy...". Już samo pojęcie "składać dziękczynienie" (po grecku eucharistein) ma jakby pieczątkę Eucharystii. I jest to działanie "godne i sprawiedliwe", jak odpowiada lud. Samo wyrażenie jest bardzo stare, związane jeszcze z przedchrześcijańską duchowością, w której wszystko w kulcie musiało być dignum et iustum, zgodne z zasadami, aby się bóstwo nie obraziło. Trzeba też dodać, że taka sama formuła istniała w synagogalnej modlitwie dziękczynnej. Chrześcijanie to przejęli i ochrzcili. JB: Nazywa się tę modlitwę "prefacją". Prefacja w ścisłym sensie zaczyna się zaraz potem. Ale można spokojnie użyć tego słowa nie w sensie technicznym, ale takim, jakie posiadało w łacinie. JB: Co znaczyło? Praefatio to modlitwa, wygłaszana przez jednostkę w obecności zgromadzenia. JB: Narrator, stojący "przed facjatami". Owo prae, "przed", należy do porządku niejako przestrzennego, nie czasowego. I przede wszystkim dokonuje się w obliczu Boga, przed nim się dokonuje, przecież to modlitwa dziękczynna, zwrócona ku Niemu. Prefacja w wersji, jaką mamy, jest modlitwą typową dla rytu rzymskiego. Od IV wieku aż do całkiem niedawnych czasów, miał on tylko jedną modlitwę eucharystyczną: tak zwany Kanon rzymski - natomiast zmieniała się prefacja. Sam korpus prefacji jest trzyczęściowy, te części śmiesznie się nazywają: protokół, embolizm i eschatokół (lepiej powiedzieć: wprowadzenie do Sanctus). Embolizm, czyli rozwinięcie, dotyczy specyficznej tajemnicy dnia, w którym dokonuje się Msza. W tej chwili mamy w mszale kilkadziesiąt prefacji, ale najstarsza księga liturgiczna rytu rzymskiego, znana pod nazwą Sakramentarz z Werony, miała ich prawie dwieście siedemdziesiąt - i to tylko od kwietnia do grudnia! Nie było możliwości, żeby w ciągu roku z wszystkich skorzystać. W prefacji, bezpośrednio odnosi się do tego jej pierwsza część, czyli protokół, kapłan w naszym imieniu dziękuje Ojcu za wszystko - przez Chrystusa. "I wszystko, cokolwiek działacie słowem lub czynem, wszystko czyńcie w imię Pana Jezusa, dziękując Bogu Ojcu przez Niego" - to częsta myśl u świętego Pawła, mistrza modlitwy chrześcijańskiej. JB: Jak rozumieć słowa o "dziękowaniu przez Chrystusa"? Jak wszystkie inne "przez", odnoszące się do Niego. Bez Chrystusa nic by nie było takie, jakie jest, dzięki Niemu mamy ową parrhesia, ufną śmiałość przystępowania do Boga. Przez Niego nie tylko prosimy, ale także dziękujemy, bo to On jest jedynym Pośrednikiem pomiędzy Bogiem a ludźmi - i vice versa. Bez Niego bylibyśmy niemi wobec Boga. Jest jeszcze jeden aspekt: tutaj widać, jak łączy się liturgia słowa z liturgią Eucharystii. Jungmann ujął to w bardzo celnej formule: jedyną właściwą odpowiedź na eu-angelion stanowi eu-charistia. Dziękczynienie za dobrą wieść, którą jest sam Chrystus i Jego dzieło. Ponieważ Bóg jest tak dobry, wysławiamy Go, łącząc się "z Aniołami i Archaniołami". To jedyny moment Mszy, który wyraźnie wskazuje na złączenie się liturgii ziemskiej i niebiańskiej, na jedność rytu Bożego, który sprawują aniołowie i ludzie. Liturgia bizantyjska akcentuje to znacznie silniej przez Sanctus i Cherubinikon. IC: W rycie rzymskim modlitwa Sanctus jakby zlewa się z Benedictus . Te dwa śpiewy zeszły się razem w VIII wieku w Galii. Ale nadal są to dwa osobne hymny. Dobra zasada gregoriańska nakazuje kantorowi zacząć śpiewanie Benedictus osobno. Jedną z propozycji liturgicznych kardynała Ratzingera jest rozdzielenie Sanctus i Benedictus - i wykorzystanie tej drugiej modlitwy jako pieśni komunijnej. Pomysł może na pierwszy rzut oka szokujący, ale z całkiem poważnym uzasadnieniem teologicznym. Sanctus to odpowiednik bizantyjskiego Trishagion, trzykrotnego wzywania Świętego Imienia. Hymn ten ma swe korzenie w wizji Izajasza (rozdz. 6), gdzie prorok ma świadomość tego, że staje przed Bogiem, którego nie jest godny. Czuje się człowiekiem o nieczystych wargach - i podczas wizji jego wargi zostają oczyszczone. Jest to wizja Boga po trzykroć świętego, odrębnego. Warto odwołać się tu do hebrajskiego qadosz. To onomatopeja - w tym słowie wypowiedzianym przez Hebrajczyka słychać grzmot, łoskot błyskawicy. Tego się nie da przetłumaczyć. Jego chwały pełne są niebiosa - ale także ziemia. Hosanna to po hebrajsku "Boże zbaw!"; w liturgii słowo to stało się idiomatycznym wykrzyknikiem. Potem Benedictus, gdzie słyszymy, jak ten niedostępny, przerażający Bóg, daje się ludziom w Tym, który przyszedł w imię Pańskie. Nowy Testament opowiada o tym, jak wjeżdżającemu do Jerozolimy Panu Jezusowi śpiewano: "Błogosławiony Król, który przychodzi w imię Pańskie" (Łk 19,38). JB: Czy nie ma to odniesienia do pierwszego psalmu "Błogosławiony mąż"? Może, ale istotniejsze jest to, że w późnym judaizmie termin "Przychodzący w imię Pańskie" oznaczał Mesjasza. JB: Rozpoczyna się modlitwa eucharystyczna. W rozumienie tej kolejnej części Mszy wprowadza nas jedna z modlitw, odmawianych w Mszy Wielkiego Czwartku: "Ilekroć sprawujemy tę pamiątkę, dokonuje się dzieło naszego odkupienia". Wyjaśnia ona, co się teraz dzieje przy ołtarzu. JB: Modlitwa eucharystyczna jest jakby rdzeniem Mszy? Raczej modlitwą par excellence. Zresztą dawniej nazywano ją po prostu: modlitwa, eulogia. Inną nazwą, ulubioną na Wschodzie, jest anafora, od greckiego anaferein, czyli unosić w górę. Jest to bowiem modlitwa uwznioślająca, podnosząca Kościół ku niebu, liturgię ziemską - ku liturgii niebiańskiej. Modlitwa eucharystyczna, czyli dziękczynna, bardzo często na Zachodzie zwana była canon actionis, czyli regułą działania. Stąd nazwa "Kanon rzymski", odnosząca się do pierwszej Modlitwy eucharystycznej, przez długi czas jedynej. JB: Czy to II Sobór Watykański wprowadził inne modlitwy eucharystyczne? Nie sam Sobór, ale komisja teologów, powołana do opracowania konkretnego rytuału po zakończeniu Vaticanum II. W tej wersji były cztery modlitwy eucharystyczne. Powód tej wielości był sprawą złożoną. Z jednej strony wiele miałby do powiedzenia kontekst czasów posoborowych. Pojawiło się wówczas mnóstwo na nowo ułożonych modlitw, wiele z nich o wątpliwej wartości, niektóre wprost heretyckie. Watykan musiał jakoś zareagować. Patrząc pozytywnie, można powiedzieć, że każda formuła modlitewna jest niewystarczająca do wyrażenia tego, czym Eucharystia jest. Każda anafora od innej strony ujmuje prawdę zbyt wielką, by ją wyczerpała jakakolwiek formuła. Mówiłem już, jak przy Gloria chrześcijanin-poeta mnożył czasowniki, żeby jakoś przybliżyć nam niewyrażalną tajemnicę Boga. Tutaj mamy to samo - modlitwa eucharystyczna, jako dzieło ludzkie, nie jest w stanie wyjaśnić nam tajemnicy, co najwyżej pozwala nam dotknąć jej z jakiejś strony. Na nasze nieszczęście Modlitwa druga, skądinąd zgrabna, opracowana na podstawie starożytnej anafory zawartej w Tradycji apostolskiej - mówiliśmy już o tym tekście z III wieku - jest najkrótsza i to, a nie jej pochodzenie, jest prawdziwym powodem jej kariery. Pierwsza, czyli właśnie Kanon rzymski, niestety najdłuższa, praktycznie znikła z kościołów, nie tylko polskich. Szkoda, bo to skarb. Kanon ma litanijny charakter, z wielowątkowymi prośbami, z podkreśleniem obecności świętych, z historią zbawienia, Starym Testamentem, figurami... Dużo czasu trzeba, żeby to wytłumaczyć. Skądinąd doskonałym pomysłem na cykl homilii byłoby komentowanie pierwszej Modlitwy eucharystycznej. Trzecia z kolei - chyba ją dość często słyszymy w niedzielę - jest nową kompozycją, ale na bazie starych tradycji. Czwarta, również nowa, ma wiele wspólnego z modlitwami typowymi dla Kościołów wschodnich. IC: Jak ocenia Ojciec modlitwy eucharystyczne dodane do polskiej wersji mszału? Alergicznie reaguję na piątą, napisaną w Szwajcarii i potem modną w krajach frankofońskich. Dla mnie jest banalna w treści, płaska, bez właściwego odniesienia do tajemnicy Chrystusa. Zawsze czuję się nieswojo, kiedy ją czytam. Nie ma tam wprost herezji - nie byłaby wówczas zatwierdzona - ale jest taka "socjologiczna", kładzie nacisk na samoświadomość Kościoła jako specyficznej grupy społecznej. Wielu księży, którzy ją odmawiają, czyni to ze względu na duszeszczipatielnyj fragment, gdzie wspominany jest Chrystus, który "podobnie jak uczniom w Emaus, wyjaśnia nam Pisma i łamie dla nas chleb". Dla mnie osobiście to nie wystarczy, by ją polubić. Jest w swoich odniesieniach zbyt horyzontalna, za mało wertykalna: za dużo w niej moralizowania o pomocy bliźnim, za mało o dziele spełnionym dla nas przez Boga. Boję się takiego przełożenia akcentów, tak samo jak boję się chrześcijaństwa nastawionego na moralność. IC: A modlitwy eucharystyczne z udziałem dzieci? Oceniam je jako jedną z największych pomyłek duszpasterskich. Podobnym nieporozumieniem są tak zwane Msze dla dzieci. Oczywiście na te Msze dzieci "przyprowadzają" rodziców. Czy oni mają być z niej wyłączeni? Rozumiem ideę Mszy rodzinnej, takiej, kiedy dorośli mogą przyjść ze spokojem, że nikt nie będzie huczał na ich rozzuchwalone i ciekawskie wszystkiego pociechy, to co innego. Dzieci mają katechezę jeszcze w przedszkolu, dziećmi się Kościół wyjątkowo zajmuje. Chciałbym, aby w podobny sposób zajmował się dorosłymi. IC: Zwłaszcza starszymi. A w praktyce często jedyna możliwość, by dorośli mogli z Eucharystii zaczerpnąć coś dla siebie, kończy się na tym, że mogą podziwiać, jak to miło i ładnie ksiądz opowiada dzieciom historie ewangeliczne. JB: Ksiądz Twardowski potrafi dotrzeć jednocześnie do małych i do dużych. Bardzo trudno jest mówić jednocześnie do dzieci i do dorosłych. Na to trzeba być chyba geniuszem na miarę księdza Twardowskiego. Ilu jest takich jak on? Mam takich braci, którzy to potrafią, wiem, że niektórzy księża wspaniale to robią i potrafią, mówiąc do dzieci, wiele ważnych treści przekazać również dorosłym. Ja sam tego kompletnie nie potrafię. Dwa razy w życiu mówiłem kazania dla dzieci, i jeśli nie były one kompletną wpadką, to tylko dlatego, że towarzyszyła mi łaska Boża. Ale załóżmy, że można i trzeba mówić kazania dla dzieci. Natomiast modlitwa eucharystyczna dla dzieci to już całkowite nieporozumienie. Gdy dochodzi do słów ustanowienia, i tak używa się w niej tych samych słów, co w pozostałych, "dorosłych" anaforach. Dla mnie te formuły nie są dziecięce, tylko dziecinne. Jest w tym jakieś równanie w dół. IC: Wybitny liturgista ksiądz Stanisław Czerwik uważa, że błędne jest samo mówienie o Mszy dla dzieci. Można mówić o Mszy z udziałem dzieci, gdzie mogą one być nawet w większości. Ale "Msza dla dzieci" to niedopuszczalne robienie Kościoła w Kościele. Podobnie zresztą jak każda "Msza dla...", zamiast "Mszy z udziałem...". To nie jest tylko słowna różnica. Poza tym wszystkim, z duszpasterskiego punktu widzenia, Msza dla dzieci zwyczajnie się nie opłaca. Trzeba inwestować w dorosłych, jak się w nich zainwestuje, to oni zainwestują w dzieci. Ciekawe, że praktyka Kościoła przez wieki była taka, że katecheza zwracała się do dorosłych. I nie wydaje mi się, by jedynym tego powodem był stosunek ówczesnych dorosłych do dzieci, które miałyby być takimi ludźmi nie do końca. Przecież chrzczono je po urodzeniu. JB: Pierwszymi nauczycielami religii powinni być rodzice. Jeśli tego nie wypełniają... Kościół jest w tej chwili często postrzegany, nawet przez niechrześcijan, jako instytucja, której dobrze jest oddać dzieci na wychowanie. Bo "będą miały pion moralny" - i dlatego skądinąd obojętni religijnie rodzice posyłają dzieci na katechezę albo do katolickiej szkoły. "Potem, jak dorosną, będą robiły, co będą chciały". Kończy się to takim wielkim... aż mnie korci, żeby to powiedzieć - religijnym skautingiem. A potem okazuje się, że nie ma pomysłu na dorosłych. Tymczasem jednym z najważniejszych problemów duszpasterskich Kościoła w Polsce jest katecheza dorosłych. Trzeba się z tym zmagać, bo po prostu dalej tak nie pociągniemy. Nie chcę pomniejszać ani lekceważyć wysiłku i talentu wielu księży, którzy świetnie pracują z dziećmi, ale mimo wszystko uważam, że ta praca powinna się dokonywać przede wszystkim poza Eucharystią i że nie powinna odciągać duszpasterzy od dorosłych. JB: Wróćmy do wątku modlitwy eucharystycznej. Warto zobaczyć jej stałe elementy. Przepraszam, ale tutaj będzie znowu porcja obcych słówek. Najpierw jednakowe dla Wschodu i Zachodu rozpoczęcie: dialog celebransa ze zgromadzeniem, następnie dziękczynienie, które w rycie rzymskim wyraża się przede wszystkim przez prefację, potem wspomnienie Ostatniej Wieczerzy i męki Pana Jezusa, czyli anamneza, następnie wołanie o Ducha Świętego, czyli epikleza. Obecne w modlitwie prośby i modlitwy wstawiennicze też należą do porządku epiklezy. Wreszcie następuje doksologia, czyli uwielbienie i ofiarowanie. Te elementy w różny sposób są rozdysponowane przez Wschód i Zachód, ale zawsze są obecne i należą do uniwersalnych zasad modlitwy chrześcijańskiej, wyznaczają jej duchową perspektywę. Centralnym momentem modlitwy eucharystycznej jest wspomnienie, czyli anamneza. Jest ona nie tylko przypomnieniem, ale też realnym, aktualnym czynieniem tego, co się dokonało i co się wspomina. Należy do niej opowiadanie o Ostatniej Wieczerzy i ustanowieniu Eucharystii, wspomnienie męki, śmierci i zmartwychwstania Pańskiego. Czasem też narracja dotyka innych wydarzeń Starego i Nowego Przymierza. Czwarta Modlitwa eucharystyczna jest szczególnym wspomnieniem całej historii zbawienia. Już jej prefacja jest wspomnieniem dzieła stworzenia. Jej rozwinięciem jest długie opowiadanie o dokonywanym przez wieki dziele Ojca, Syna i Ducha Świętego, które następuje jeszcze przed konsekracją. JB: Czy we wszystkich rytach wspominamy wydarzenia Ostatniej Wieczerzy i ustanowienia Eucharystii? Tylko jedna tradycyjna anafora nie ma słów o ustanowieniu Eucharystii - jest to chaldejska modlitwa Apostołów Addaja i Mariego. Ale kiedy ją czytam, nie mam wrażenia, że czegoś w niej brakuje. JB: Słów ustanowienia wysłuchujemy klęcząc. Wierny klęczy wyprostowany i z adoracją patrzy na Hostię. Przed Soborem wiązało się to z gestem podniesienia - dziś kapłan, który odprawia twarzą do ludzi, nie musi podnosić Hostii nad głową. Sensem adoracji jest patrzenie i oczyszczanie oczu w kontakcie z Chrystusem Eucharystycznym. Zawsze w tym momencie przychodzi mi na myśl zdanie z proroka Izajasza: "oczy twoje patrzeć będą na twego Mistrza" (Iz 30,20). Kiedy kapłan przyklęka po ukazaniu Hostii i kielicha, oni powinni skłonić głowę. Dopiero wtedy. JB: Jaki jest sens postawy klęczącej? Na początek przytoczę to, co jest we wstępie do mszału: "Przyklęknięcie, które wykonuje się przez zgięcie prawego kolana aż do ziemi, oznacza uwielbienie. Dlatego obowiązuje ono przed Najświętszym Sakramentem i przed Krzyżem świętym, od jego uroczystej adoracji w liturgii Wielkiego Piątku aż do rozpoczęcia Wigilii Paschalnej" (nr 274). Dalej jest mowa o tym, kiedy podczas Mszy należy przyklęknąć: "W czasie Mszy świętej kapłan celebrujący przyklęka trzy razy: po podniesieniu Hostii, po podniesieniu kielicha i przed Komunią świętą. (...) Jeśli zaś w prezbiterium jest tabernakulum z Najświętszym Sakramentem, kapłan, diakon i inni usługujący przyklękają po przyjściu do ołtarza i przed odejściem od niego, nie zaś podczas samej celebracji Mszy świętej". Ustalono to wreszcie jasno całkiem niedawno, w poprzedniej edycji wstępu do mszału brakowało tego doprecyzowania. JB: Jest to wyraz dobrze pojętego myślenia teatralnego: wchodzimy w przestrzeń sakralną, witamy się z jej Gospodarzem i odtąd już jesteśmy zadomowionymi uczestnikami tej gry. Tymczasem oś tabernakulum-ołtarz-nawa jest często traktowana jak promień lasera - kiedy się ją mija w dowolnym momencie Mszy, trzeba się uchylić... Czytałem książeczkę dla dzieci do pierwszej Komunii, która mówi o tajemniczej, niewidocznej linii, jak się ją przekracza, trzeba klęknąć... IC: Ksiądz, który wybiera Komunię z tabernakulum w czasie Mszy, przyklęka, a według nowego mszału nie powinien. Już nie musi, ale przypuszczam, że nadal będzie przyklękał - z tego samego powodu, dla którego większość księży robi więcej znaków krzyża, niż to jest zaznaczone w rubrykach. Ja sam na pewno będę przyklękał. Poza tym może zacznijmy od tego, że ksiądz nie powinien zbliżać się do tabernakulum w czasie Mszy, bo wierni mają prawo do Komunii eucharystycznej pochodzącej z tej ofiary, w której uczestniczą. Natomiast powinni przyklękać wszyscy ci, którzy są poza prezbiterium, a przechodzą koło Najświętszego Sakramentu - chyba że uczestniczą w procesji. JB: W Polsce utożsamiło się postawę klęczącą z modlitwą w ogóle. To prawda. Moja książka Pochwała ciała, w której piszę o wielości i dynamice postaw modlitewnych, wynikła właśnie z tej obserwacji i z tęsknoty za bardziej dynamiczną modlitwą. W rycie rzymskim jest to ruch oszczędny, ale wystarczająco dynamiczny, by zmieściło się w nim to samo napięcie, które towarzyszyło "W górę serca", śpiewanemu przez błogosławionego Henryka Suzo. JB: Wiele lat temu wysłuchałem listu biskupów, w którym powiedziano, by odmawiając wyznanie wiary skłaniać się przy słowach "przyjął ciało z Marii Dziewicy i stał się człowiekiem". Zastosowałem się do tej wskazówki... i od tej pory pochylam głowę zupełnie sam w kościele. Nie robią tak nawet księża. Nie wiem, czy słusznie się upieram. Amen, bracie! To zresztą nie jest wymysł biskupów, tak mówi rytuał. I tylko wtedy zaczyna się rozumieć, dlaczego dwa dni w roku (na Boże Narodzenie i w dzień Zwiastowania Pańskiego) - zamiast pokłonu - jest przyklęknięcie. Co więcej, wstęp do mszału dodaje, by skłaniać się głęboko. Ten gest zanikł zupełnie i teraz trzeba go wskrzeszać, jak mnóstwo innych postaw ciała. Tyle że ustawa swoje, a życie swoje. Wiadomo, powszechny to przesąd, że w kościele człowiek powinien stać sztywno, jakby szczotkę połknął. JB: Przemiana eucharystyczna nie dokonuje się w jakimś konkretnym momencie czasowym, nie przywołuje jej pojedyncze słowo. Czy w takim razie gong, który rozbrzmiewa po słowach ustanowienia, nie jest sygnałem, że teraz będzie "bum" i zobaczycie, co się za chwilę stanie? I oczywiście nic nie zobaczą, bo tego nie można zobaczyć. IC: "Hokus-pokus", jako określenie sztuczki, pokazywanej na oczach gapiów, to właśnie zniekształcone Hoc est corpus (To jest Ciało). Dla mnie osobiście jest to niepotrzebna dramatyzacja. To oczywiście kwestia wrażliwości, ale wrażliwość także wyraża się w ciszy... Co ludzie robią na dźwięk gongu? Biją się w piersi i kulą się - ale przecież gong jest momentem, w którym Hostia ukazana jest do adoracji. A tutaj zamiast patrzeć, żeby oczy widziały mojego Zbawiciela, kulimy się, żeby Go nie zobaczyć, bo dokonuje się mysterium tremendum. Taka jest najczęstsza konotacja, i właśnie gong ją wyzwala. IC: Dzwonka zaczęto używać, by ludzie stojący z tyłu przepełnionej nawy wiedzieli, co się dzieje przy ołtarzu, a także by podkreślić ważność momentu, który był nieczytelny dla ludzi nie znających łaciny. Dzwonek to pozostałość starej liturgii. Przed Soborem miał funkcję alarmującą, przerywając organiście i ludowi śpiewanie pobożnych pieśni w czasie Mszy. W zreformowanym rycie ta funkcja zanikła. IC: Kiedy jako ministrant próbowałem zrezygnować z dzwonka, ludzie nie wiedzieli, co się dzieje - klęczeć czy nie? Na dzwonku wychowały się całe pokolenia. W końcu spotkaliśmy się z reprymendą księży: "Nie będą młokosy zmieniać dwutysiącletniej tradycji!". Duże konwenty dominikańskie zrezygnowały już z dzwonków i gongów. Niektórzy starzy ojcowie niedobrze przyjęli tę zmianę - dla nich był to ornatus, dodający splendoru wydarzeniu. Ale nie mam poczucia, by ludzie nie wiedzieli, jak się zachować. JB: W praktyce polskich kościołów ludzie klękają na dźwięk dzwonka, podczas gdy ksiądz, w imieniu wspólnoty, wzywa Ducha Świętego. Robi się rumor i w rezultacie nikt tej epiklezy nie słyszy. Jest na to sposób. Ja po słowach: "Błogosławiony jesteś Boże, źródło wszelkiej świętości..." robię przerwę, wyciągam ręce nad darami, jak każe rytuał, ale czekam z wypowiedzeniem dalszego ciągu, dopóki ludzie spokojnie nie uklękną. Zauważyłem, że nie na słowa, ale na gesty ludzie najlepiej reagują. Wiele zależy tu od celebransa. JB: W naszych kościołach wzywa się czasem Ducha w sposób aż rozpaczliwy, ale często nie wtedy, kiedy trzeba. Gdy ogłoszono Rok Ducha Świętego, w kościele, do którego chodziłem, odmawiano najpierw zalecane przez biskupów wezwanie, potem odśpiewywano okolicznościową pieśń "Przyjdź, Duchu Święty, ja pragnę" - na melodię pasującą raczej do przyjęcia u wujka Edka na Czerniakowie. Czasem pod koniec Mszy padała jeszcze jedna stosowna formuła. Natomiast właściwe, kanoniczne wezwanie Ducha, epikleza, wypadało blado i niezauważalnie. A potem ludzie się dziwią, że nie widać realnych skutków Jego działania... Mam wrażenie, że jest to charakterystyczna ilustracja myślenia wielu księży o liturgii. Gdy trzeba dowartościować jakiś element wiary chrześcijańskiej, to robi się to, zupełnie nie zauważając, że on już jest, był od zawsze w liturgii i wystarczyłoby tylko dobrze go celebrować. Szokiem dla mnie było odwiedzenie jednego z włoskich kościołów podczas Wigilii Paschalnej. Na środku świątyni szemrało sobie źródełko, wypływające z tak zwanego skalniaczka. Efekt, że tak powiem, murowany... Tamtejszy proboszcz zapewne dumny był z tego, jak pomysłowo urozmaicił nabożeństwo. Tylko że liturgia paschalna wyglądała potwornie blado, a chrzest odbył się kilka dni później, choć mógł być celebrowany w samą Wielkanoc. Wtedy nawet to źródełko w skalniaczku miałoby sens. Nie mam nic przeciwko temu, aby zaśpiewać do Ducha Świętego w czasie Mszy, ale chodzi o to, żeby wydobyć momenty istotne. Bez względu na Rok Ducha, Ojca, Syna, Trójcy, świętego Maksymiliana czy cokolwiek jeszcze. IC: Nie wyobrażam sobie, żeby ksiądz niedbale powiedział: "To jest Ciało moje... To jest Krew moja". Tak żeby nikt tego nie zauważył. A przecież epikleza, podobnie jak słowa ustanowienia, jest zasadniczym elementem Mszy. Owszem, jest, jak również każda inna część tej modlitwy. I całej należy się uszanowanie. Niedobrze jest odklepywać tekst, żeby się zatrzymać na epiklezie i ustanowieniu, i cedzić te słowa. To wtedy bardzo sztucznie brzmi. JB: Czy ksiądz może odmawiać modlitwę eucharystyczną własnymi słowami? Co jakiś czas słyszę teorię o improwizacji modlitwy eucharystycznej. Ale to jest wprost zabronione przez prawo kościelne. W aktualnym wstępie do mszału powiedziano: niektóre fragmenty pouczeń skierowanych do wiernych może kapłan powiedzieć własnymi słowami, ale absolutnie nie wolno mu tego robić z modlitwą eucharystyczną. Sam musiałem w pewnym klasztorze zareagować dosyć ostro na inicjatywę jednego ze współbraci, który taką modlitwę zaimprowizował. IC: Zwolennicy praktyki improwizacji powołują się na Tradycję apostolską . Jest tam następujący fragment, który podaję w tłumaczeniu księdza Michalskiego: "Biskup odmówi modlitwę dziękczynną (...), nie jest wszakże konieczne, by wymawiał dokładnie te same słowa, jakie przytoczyliśmy, lecz może modlitwę zaimprowizować według osobistych zdolności. Jeśli potrafi w odpowiedni sposób modlić się długo i z polotem, to dobrze. Jeśli nie potrafi, wystarczy modlitwa skromniejsza, byle tylko poprawnie wyrażała, o co chodzi i pozostawała w zgodzie z ortodoksją" (pkt 9). Jednak to "zaimprowizować" nie znaczyło w tym kontekście "mówić, co mi ślina na język przyniesie", tylko najprawdopodobniej "wypowiedzieć przygotowaną uprzednio przez siebie formułę". Zresztą w oryginale nie ma w ogóle słowa "improwizować". Wyraźnie widać za to, że autor tego tekstu chciał podkreślić, iż ta modlitwa nie może być przypadkowa. Jeśli można znaleźć odpowiedni tekst już istniejący, nie trzeba go wymyślać. JB: Naszemu pokoleniu improwizacja kojarzy się ze swobodną fantazją. Bo jesteśmy zasugerowani skojarzeniami z romantyzmu. Jestem przekonany, że starożytny biskup rzadko sam układał tę modlitwę; przeważnie miał ją już ułożoną. IC: Ktoś, kto umie pisać ikony, może sobie pozwolić na to, żeby pisać własne, bo w świadomości ma już wdrukowany kanon. Poimprowizować może wirtuoz, a nie uczeń pierwszej klasy szkoły muzycznej. Ale w liturgii byłoby bardzo niedobrze, gdyby ktoś powiedział: jestem wirtuozem, mogę sobie poimprowizować. To brak pokory. Mam do czynienia z rzeczami świętymi i muszę bardzo uważać. Kilkakrotnie we wstępie do nowego mszału pojawia się stwierdzenie: kapłan jest sługą sakramentu, używa słów przepisanych rytuałem. Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś - nie tylko w modlitwie eucharystycznej, ale jakiejkolwiek innej - dobrze improwizował. IC: Ja słyszałem - księdza Hryniewicza. Muszę tu jednak podkreślić, że nie była to - jak to Jacek nazywa - swobodna fantazja czy jakaś radosna twórczość. Zawsze było to dobrze przemyślane i przygotowane. To zazdroszczę. Ale nie będę naśladował. Zbyt jestem przywiązany do Kanonu rzymskiego i kościelnych przepisów. Zwłaszcza że już od dawna nie używano własnych kompozycji ani na Wschodzie, ani na Zachodzie. W pewnym momencie w całym Kościele pojawiło się przekonanie, że jednak powinno się używać tekstu ujednoliconego. I teksty modlitw zaczęły się kanonizować. Już nie ma dowolności. Zadziałała zasada lex orandi, lex credendi (tak jak się modlimy, tak wierzymy) i świadomość tego, że nie każdy ksiądz ma na tyle finezji teologicznej, by ominąć różne retoryczne pułapki. Poza tym przecież właśnie w tradycyjnych modlitwach eucharystycznych wyraża się duchowość charakterystyczna dla poszczególnych Kościołów. Jeśli kto chce zobaczyć, jaki jest geniusz danego rytu (w sensie szerokim, o czym już mówiliśmy), niech przeczyta jego anaforę, albo najlepiej niech uczestniczy w jej odmawianiu przez ten Kościół. Kiedy mówię Kanon rzymski, a robię to w każdą niedzielę, wiem, że uczestniczę w długiej i przepięknej tradycji. JB: A jeżeli w którymś z tych skanonizowanych tekstów Ojciec nie może się odnaleźć? Nigdy nie dotyczyło to tekstów starych. Jeśli nie mogę się odnaleźć, to tylko w nowych kompozycjach. Na całe szczęście mszał daje mi wolność nieodmawiania takiej modlitwy. Nikt mnie nie zmusza, bym odmawiał modlitwę eucharystyczną "dla dzieci" czy piątą, której nie cierpię. Nie muszę też śpiewać potwornie przetłumaczonej prefacji o świętych dziewicach i zakonnikach... Nie mogę sobie darować, by jej nie zacytować: "W Świętych, którzy oddali się Chrystusowi ze względu na królestwo niebieskie, wychwalamy Twoją cudowną Opatrzność. Ty powołujesz wybranych ludzi do pierwotnej świętości i pozwalasz im kosztować darów, których nam udzielisz w przyszłym świecie". Mamy więc wybranych... widzę, że pan Irek już się śmieje - i pozostałych. Dwa powołania. Tymczasem w tekście łacińskim nie ma dwóch podmiotów - świętych zakonników i reszty, pobożnych wołków zbożowych, ale jest jedna humana substantia, czyli ludzkość, która wezwana jest do świętości pierwszych początków i do doświadczenia darów, które w pełni będą udzielone w przyszłym świecie. IC: A więc polski przekład to herezja. Oczywiście - to herezja eklezjologiczna! Tak więc mamy w polskim mszale tekst, który się sprzeciwia nauce Kościoła. Zresztą niejeden. Ta prefacja jest przykładem manipulacji tekstem, ale na szczęście nie będę sobie pisał nowej, bo mam ogólną prefację o świętych, z której mogę skorzystać. Będzie następne, trzecie już wydanie mszału, trzeba to będzie poprawić. Mam nadzieję, że zrobimy też coś z terminem "misterium paschalne". Co słyszy przeciętny polski katolik? Kiedy Francuz słyszy mystre pascal, Włoch mistero pasquale, a Anglik pascal mystery, nie słyszy tego samego, co my. Dla niego to jest "tajemnica Wielkanocy". Nam Pascha kojarzy się z macą i obyczajami żydowskimi, a misterium - z obłokami, dymem i kapturami. JB, IC: Nie mamy takich skojarzeń. Bo panowie siedzą w temacie. Ja też ich nie mam, bo się obyłem z terminem. Ale przeciętny Polak słyszy techniczny termin, którego nie używa w języku potocznym, który mu nic nie mówi. Popytałem kiedyś o te skojarzenia w duszpasterstwie akademickim. Nie chodzi mi o to, aby wyzbywać się słów trudnych, bo tłumaczenie liturgiczne nie może posługiwać się językiem gazety. To powinien być też język nieco hieratyczny, wskazana jest staropolszczyzna, bardzo sobie cenię wszelkie "wujkowości", sformułowania typu "Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna". Ale fraza musi być klarowna, musi mieć też rytm, szczególnie fraza oracji. Mam wrażenie, że właśnie brak rytmu w polskim tłumaczeniu sprawia, iż ona przeważnie nie dociera do odbiorcy. JB: To trudne - z jednej strony trzeba trzymać się tradycji, z drugiej - unikać języka skostniałego, który nie przemawia do przeciętnego wierzącego. Jak to jest, że teksty wschodnie jednak do nas przemawiają, mimo że są stare? JB: Właśnie dlatego! My zatrzymaliśmy się w pół drogi. W pogoni za żywym słowem wykosiliśmy trochę z tego, co dawne i cenne. To prawda. "Żywe słowo" wcale nie musi oznaczać "słowo współczesne", a już na pewno nie oznacza "banalne". Dam jeszcze jeden przykład. Jak narzekać, to na całego. W jednej z oracji kończących poranną modlitwę liturgii godzin zwracamy się do Boga, który obdarzył nas dobrami, mówiąc między innymi: "oddałeś także na ich (ludzi) usługi energię słońca". Zawsze ilekroć ta modlitwa jest odmawiana w chórze, widzę uśmieszki na twarzach braci. Ja sam jestem lekko zażenowany banalnością frazy. Skojarzenia, które mam z tym tekstem, raczej nie mają nic wspólnego z zamysłem autora. Przypomina mi to raczej radosny optymizm czasów, w których mój ojciec budował Nową Hutę. Skoro jesteśmy wciąż przy konsekracji, warto opowiedzieć o geście kapłana, czynionym przy modlitwie bezpośrednio poprzedzającej opowiadanie Ostatniej Wieczerzy i ustanowienia Eucharystii, czyli tak zwanej epiklezie nad darami. Jest to gest rąk wyciągniętych nad kielichem i pateną. Lubię go robić tak samo, jak czyni się to na Wschodzie: dłonie otwarte, przylegające do siebie, z kciukami złączonymi pod spodem na kształt krzyża. Gest jakby ocieniający, a cień kojarzył się ludziom Wschodu, żyjącym na ogół pod niemiłosiernie palącym słońcem, z orzeźwieniem. IC: Kształt rąk przypomina Gołębicę - Ducha Świętego. Na podstawie takich skojarzeń emocjonalnych przedstawione jest działanie Ducha Świętego w Kościele. Podobnie wyraża Go rosa. Jestem posłusznym sługą Eucharystii, więc z wielkim żalem mówię w drugiej Modlitwie eucharystycznej słowa epiklezy nad darami, brzmiące po polsku: "Uświęć zatem te dary mocą Twojego Ducha". Tymczasem w tekście łacińskim jest: Haec ergo dona Spiritus tui rore sancitifica, "Uświęć te dary rosą twego Ducha!" Tu znowu pole do działania dla wyobraźni. Widzimy spaloną suszą ojczyznę Jezusa, gdzie jedynie rosa, zbierana porankiem, daje człowiekowi wodę i wytchnienie na nieprzychylnej ziemi. Może to skojarzenie nie jest dla nas zbyt łatwe, ale z kolei "moc" jest pojęciem abstrakcyjnym i kojarzy mi się - przepraszam - z Gwiezdnymi wojnami. IC: Aklamacja ludu po ustanowieniu jest liturgiczną nowością. Tak, słowa "Oto wielka tajemnica wiary" i odpowiedź: "Głosimy śmierć Twoją, Panie Jezu..." wprowadzono do rytuału po II Soborze Watykańskim. Aklamacja, to znaczy zawołanie, potwierdzenie. IC: Nierzadko przy słowach: "Oto wielka tajemnica wiary" księża wykonują gest, wskazujący na Ciało i Krew. Taki gest to zupełnie niepotrzebna dramatyzacja, która rozprasza ludzi, prowadzi ich w innym kierunku niż tekst kanonu. Ludzie odpowiadają, że tajemnicą jest nie tylko przemiana darów chleba i wina, ale też udzielone nam przez te konsekrowane dary uczestnictwo w tajemnicy wielkanocnej: "Głosimy śmierć Twoją... wyznajemy Twoje zmartwychwstanie...". JB: Dla ułatwienia można więc sobie wyobrazić, że po słowach "tajemnica wiary" jest dwukropek? Oczywiście! Ta modlitwa wiąże wydarzenia Ostatniej Wieczerzy z Krzyżem, Wielki Czwartek z Wielkim Piątkiem. Wspomniany gest sugeruje zaś, że konsekrowane dary są jakby autonomiczną całością. JB: Kanon rzymski - jak o tym mówił Ojciec - został wyparty z kościołów przez drugą Modlitwę eucharystyczną. Jednak aklamację bierze się prawie zawsze z Kanonu, wstawiając fragment pierwszej modlitwy do drugiej. Czy taka praktyka jest zgodna z zasadami liturgii? To nie aklamację bierze się z Kanonu, ale całą część modlitwy przywołującą słowa Pana Jezusa z Ostatniej Wieczerzy, czyli słowa przeistoczenia. We wszystkich modlitwach eucharystycznych zostały użyte te same słowa Pana Jezusa z Ostatniej Wieczerzy, tak jak je przytacza Kanon rzymski. I powód wydaje mi się tu jasny: chodziło o zachowanie charakteru łacińskiej liturgii, który najlepiej wyraża się przez Kanon rzymski. A cztery formy aklamacji do wyboru są takie same dla wszystkich anafor i ułożone dla potrzeb obecnej reformy. Wielka bieda tylko, gdy się ich używa zamiennie, zwłaszcza kiedy zgromadzenie nie jest do jakiejś przyzwyczajone. Przyznam się, że od lat używam zawsze jednej, tej najbardziej popularnej, i nie czuję zanadto potrzeby zmiany. Teraz następuje modlitwa złożenia ofiary Ciała i Krwi Zbawiciela, która jest de facto jedyną ofiarą przyjemną Bogu i godną Jego chwały. Jedyna ofiara godna Ojca to jest ta, którą składa jego Syn. Nie mamy nic innego, co byśmy mogli dać. Powiedziałbym, że chleb i wino są znakiem włączenia całego kosmosu w tę ofiarę, wyrażającą pojednanie nas z Bogiem - i jednocześnie gwarantem pamięci, że dokonało się to w konkretnym miejscu i czasie, że to nie jest mit. Konsekrowane chleb i wino, prawdziwe Ciało i Krew Chrystusa, są ofiarą właściwą. Ofiaruje ją Kościół, dziękując - według drugiej Modlitwy eucharystycznej - "że nas wybrałeś, abyśmy stali przed Tobą i Tobie służyli". JB: Mówi się tutaj wprost o postawie modlitewnej. Co oznacza postawa stojąca w modlitwie? Jest symbolem samego człowieka, duchowego i cielesnego zarazem, istoty znajdującej się pomiędzy ziemią a niebem i nie należącej do końca ani do jednego, ani do drugiego świata. Byli teologowie, którzy mówili, iż człowiek jest pod jednym względem stworzeniem doskonalszym niż anioł, bo poprzez swoją materialność i duchowość łączy w sobie cały wszechświat, jest syntezą wszystkiego, czym jest materialny i duchowy kosmos. To go czyni kapłanem całego stworzenia, reprezentantem kosmosu wobec Stwórcy. Jednocześnie postawa stojąca to obraz człowieka-pielgrzyma, który się wznosi ku górze, ku Bogu. Z kolei cytowana druga Modlitwa eucharystyczna podkreśla moment służby. Stoi ten, kto służy. Ta postawa sługi ma bardzo starą tradycję, wywodzącą się jeszcze ze świątyni jerozolimskiej. To lewici stali przed Panem, gotowi do posługi, naśladując w tym aniołów. Tak samo jest przy modlitwie wiernych: stojąc, wyrażamy postawę tych, którzy są powołani do składania ofiary, czyli wykonywania służby Bożej. I przywilej służenia Bogu jest w tej modlitwie powodem do dziękczynienia. Lepiej być sługą w domu Bożym niż gdzie indziej dyrektorem przedsiębiorstwa. Gdy stoję na modlitwie, to wiem, że ja, chrześcijanin, jestem już teraz, w nadziei, uczestnikiem zmartwychwstania. Samo słowo już mi podpowiada: z-martwych-wstanie. Dlatego nie było przypadkiem, że pierwsi chrześcijanie nie klękali na modlitwie ani w niedzielę, ani w okresie wielkanocnym. W ogóle nie klękali, nawet przed Najświętszym Sakramentem, co może być dla nas dziwne, ale musimy pamiętać, że wtedy nie było specjalnego tabernakulum. Była to reguła zachowywana przez całe pierwsze tysiąclecie i duży okres drugiego. Do dziś przestrzegają jej Kościoły wschodnie. O tej zasadzie mówił już Sobór powszechny w Nicei (325 rok). Jak widać, dużo zmieniło się od tamtych czasów. JB: Po Soborze często zaleca się wiernym zachowanie postawy stojącej przy słowach ustanowienia. Oj, ale nie zrodziło się to w przepisach, tylko w głowach wielu księży. Wprowadzenie do mszału wyraźnie podkreśla, że na słowa konsekracji klęczymy, potem dopiero powstajemy. Co więcej, jeżeli gdzieś zachował się zwyczaj trwania w postawie klęczącej do końca kanonu, należy go zachować. Tak mówi ostatnia edycja wprowadzenia do mszału. Wyraźnie widać tu aprobatę dla postawy klęczącej jako gestu adoracji. JB: Kolejne słowa księdza to "Pokornie błagamy, aby Duch Święty zjednoczył nas wszystkich, przyjmujących Ciało i Krew Chrystusa". W zależności od tego, która jest to modlitwa, słowa bywają różne. Te akurat pochodzą z drugiej modlitwy, która jest najkrótsza. Jest to tak zwana epikleza nad ludem. Tylko z sobie wiadomych powodów liturgiści przygotowujący drugą, trzecią i czwartą Modlitwę eucharystyczną rozdzielili ją na pół. IC: Podejrzewam dlaczego: żeby ksiądz po słowach ustanowienia mógł klęknąć, spokojny o to, że na pewno jest już po epiklezie i po konsekracji. Ale takie ustawienie ceremonii rozbija strukturę anafory. Można się do tego przyzwyczaić, nawet jeśli struktura nie jest klarowna. Dla mnie samego jest to gest jak najbardziej naturalny. Epikleza nad ludem natomiast jest modlitwą o to, aby ci, którzy przyjmują Eucharystię, przyjmowali ją owocnie. Dominuje w niej pragnienie jedności Kościoła, natomiast treścią tej modlitwy w czwartej anaforze jest ponadto prośba o to, byśmy stali się żywą ofiarą ku chwale Ojca. I po to jest Eucharystia: abyśmy byli jedno i abyśmy byli ofiarą dla Ojca. Epikleza nad ludem oddaje zresztą najstarszą tradycję Kościoła rzymskiego, którą jest upatrywanie działania Ducha Świętego w Eucharystii - jako przede wszystkim Tego, który wspomaga przyjęcie Komunii świętej. IC: I dzięki któremu stajemy się Ciałem Chrystusa. W pięknej modlitwie przed odprawianiem Mszy świętej, którą każdy kapłan przed Soborem odmawiał, święty Tomasz z Akwinu prosił: "Daj mi tak przyjąć Ciało Twego Syna, abym mógł być wcielony w Jego Ciało mistyczne i zaliczony w Jego członki". Yves Congar, który zebrał średniowieczne teksty mówiące o działaniu Ducha Świętego w konsekracji, wyraźnie podkreśla tradycję wiary w Ducha Świętego, umożliwiającej owocne przyjęcie sakramentu Eucharystii. Przywołuje tam między innymi fragment sekwencji Ryszarda od Świętego Wiktora: Tu commutas elementa, per Te suam sacramenta habent efficatiam ("Ty przemieniasz materię, przez Ciebie sakramenty mają swoją skuteczność"). Ta tradycja wyraża istotę Eucharystii, która nie jest po to, żeby - jak to już tutaj powiedzieliśmy - "zrobić" Pana Jezusa, ale której sensem jest uświęcenie Kościoła. Proszę zwrócić uwagę, że kapłan mówi sam, ale zawsze w liczbie mnogiej. Użycza swojego głosu całemu Kościołowi. IC: Na Wschodzie istotą epiklezy jest prośba: zstąp najpierw na nas, a potem na przedstawione Ci dary. Tak, jak przemieniasz te dary, przemień i nas. Do porządku epiklezy należą też modlitwy wstawiennicze za Kościół, obecne w każdej anaforze. One również są wyznaniem potrzeby i niemożności człowieka. Modlimy się w nich o zjednoczenie całego Kościoła we wszystkich jego wymiarach: zarówno hierarchicznym (przez modlitwę za papieża, lokalnego biskupa, duchowieństwo i lud święty), jak i w przestrzeni trzech odpowiedzi na łaskę (Kościół już zbawionych, tych, co się oczyszczają w oczekiwaniu na pełnię zbawienia, i nas, którzy na tej ziemi walczymy). JB: "Przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie..." To wielka doksologia, modlitwa chwały Bożej, w tej formie wzięta z Kanonu rzymskiego. Mówi ona o zanurzeniu całej egzystencji w Chrystusie, na chwałę Ojca wszechmogącego, "w jedności Ducha Świętego". W zapisanym w Tradycji apostolskiej tzw. Kanonie Hipolita, który stał się modelem dla drugiej Modlitwy eucharystycznej, dodawano w tym miejscu: "W świętym Twoim Kościele", bo to Kościół jest jednością Ducha Świętego. Towarzyszy temu gest ofiary - uniesienie Ciała i Krwi. Ma on pradawną tradycję. Kapłani w świątyni jerozolimskiej unosili ofiarę ku górze, wykonując, jak pisze Księga Wyjścia, "gest kołysania przed Panem". Ten gest oznacza: to jest Twoje. Uniesienie kielicha i pateny powinno być wyraźne. Ksiądz nie może się tutaj oszczędzać - ma trzymać wyciągnięte ręce tak długo, dopóki zgromadzenie nie odpowie: Amen. Doprecyzuję: dopóki zgromadzenie nie skończy wypowiadać swego Amen. JB: Co oznacza to Amen , wypowiadane kilkakrotnie w czasie Mszy? Amen ma ciekawą historię. Święty Justyn mówi w swojej Apologii: "Przełożony zanosi modlitwy, ile tylko może, a lud odpowiada Amen". Tym jednym zdaniem kwituje całą modlitwę eucharystyczną. Tutaj widać, jak wielką wagę ma owo Amen, skoro Justyn je tylko wymienia, pomijając ustanowienie, doksologię, epiklezę. To słowo, wypowiedziane po doksologii, jest pieczęcią zgromadzenia, podkreśleniem wartości tego, co się dokonało. Oczywiście kapłan zanosi modlitwy w imieniu zgromadzenia, ale i zebrany Kościół swoje Amen musi powiedzieć! To Amen jest najważniejsze w całej liturgii. Drugi przykład to korespondencja Dionizego, biskupa Aleksandrii w III wieku. Pisał on do papieża Sykstusa z prośbą o pomoc w rozwiązaniu duszpasterskiego problemu. Oto kiedy wygłaszał katechezy do nowo ochrzczonych, tak zwane mistagogiczne, a przysłuchiwali się temu także inni chrześcijanie, przystąpił do niego z płaczem jeden ze słuchaczy, który po jednej takiej homilii zdał sobie sprawę, że chrzest, jaki otrzymał, był heretycki. Prosi zatem Dionizego, żeby go porządnie ochrzcił. Co robić? Dionizy zadecydował: ponieważ ten człowiek długo słuchał modlitw eucharystycznych oraz mówił Amen ze wszystkimi - nie trzeba go chrzcić powtórnie. JB: Tym Amen kończy się modlitwa eucharystyczna. Wydaje mi się, że wielość modlitw eucharystycznych jest jednym z problemów współczesnej celebracji. Praktyka pokazuje, że ta postulowana wielość sprowadziła się, tak naprawdę, do odmawiania prawie wyłącznie drugiej Modlitwy eucharystycznej, tylko z tego powodu, że jest najkrótsza. Żal mi Kanonu rzymskiego. Wiem, że jest to modlitwa trudna, bo ma patynę wieków na sobie. Jednak gdy już się pewne rzeczy pozna, widać, jak jest piękna i mądra, jak głęboko zakorzeniona jest w całej liturgii. Kanon rzymski wiąże ze sobą całą resztę rytuału i nie może być traktowany zupełnie osobno. Tymczasem nierzadko mam wrażenie, że księża odprawiają modlitwę eucharystyczną w taki sposób, jakby całej reszty mogło nie być. IC: A ja mam wrażenie, że jest odwrotnie: cała reszta odmawiana jest względnie starannie, a modlitwę eucharystyczną mówi się tak, żeby ją jak najszybciej odklepać, bo inaczej ludzie się zanudzą. Moje pierwsze poważne spotkanie z Kanonem rzymskim zdarzyło się w Rawennie, gdy zobaczyłem Sant'Apollinare Nuovo i San Vitale, dwie bazyliki, których ikonografia jest w gruncie rzeczy wzięta w całości z tej modlitwy. Cała przestrzeń figur starotestamentalnych Eucharystii: Abla, Izaaka, Melchizedeka, pochód świętych, prowadzonych z jednej strony przez Maryję, z drugiej - przez Jana Chrzciciela... Żal mi Kanonu, żal mi tej modlitwy, bo jest warta przemyślenia, warta modlitwy, medytacji. Kiedy zdarza mi się czasami odprawiać Mszę świętą samemu, zawsze biorę Kanon rzymski, gdyż daje mi on gwarancję, że nie będę się spieszył przy celebracji. Kanon bardzo mi pomaga, ze względu na obecną w nim świadomość Kościoła świętych, Kościoła oczyszczających się, Kościoła, który pielgrzymuje, walczy na ziemi i prosi mnie o modlitwę. JB: Modlitwa eucharystyczna wprowadza nas w ryt Komunii... Ryty Komunii we współczesnym rytuale rzymskim - Modlitwa Pańska, znak pokoju i łamanie chleba - są dość podobne do antycznych. Modlitwa Pańska, ze względu na prośbę "chleba naszego powszedniego", była bardzo wcześnie interpretowana w duchu eucharystycznym. Drugi moment tej modlitwy, istotny dla wczesnochrześcijańskiej liturgii, to prośba o odpuszczenie win. Są teksty, które mówią, że właśnie dlatego prosimy o to przed Komunią w "Ojcze nasz", że coś tam mogło się wydarzyć z nami w czasie ją poprzedzającym. Augustyn mówi o złych myślach, nieuwadze, dodając, że jeszcze w tym momencie liturgii jest szansa, by stanąć w prawdzie i w czystości serca przed Panem, mówiąc "odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy". "Ojcze nasz" ma tradycyjny embolizm, czyli rozwinięcie ostatniego wezwania, prośby o wybawienie od zła, po jakiej mamy zakończenie: "Bo Twoje jest królestwo i potęga, i chwała na wieki". Sekwencja ta była tak oczywista dla wielu wczesnych chrześcijan, że wpisywano ją w tekst Pisma Świętego. IC: Ksiądz Jerzy Klinger zwrócił uwagę, że w niektórych kodeksach Ewangelii Łukasza istnieje wersja oboczna modlitwy "Ojcze nasz", gdzie zamiast prośby o przyjście Królestwa Bożego jest prośba o zstąpienie Ducha Świętego: "Niech zstąpi na nas Duch Twój Święty i nas oczyści". Te wersje są poświadczone chociażby przez Maksyma Wyznawcę i Grzegorza z Nyssy. Klinger wysnuwa stąd wniosek, że cała anafora - czy w ogóle cała Eucharystia - zbudowana jest na kanwie "Ojcze nasz", jako podstawowej modlitwie podanej przez Chrystusa. Mamy tam uwielbienie na początku, prośbę o zstąpienie Ducha, mamy mowę o darach (chleb), a także pojednanie i wybawienie od złego. To bardzo ciekawy trop. W podobny sposób Jungmann przeprowadził porównanie między doksologią Kanonu rzymskiego, a doksologią Kanonu Hipolita, gdzie - jak wspominałem - odpowiednikiem In unitate Spiritu Sancti (w jedności Ducha Świętego) jest In sancta ecclesia Tua (i w Twoim Kościele Świętym). JB: "Ojcze nasz" jest też modlitwą oranta, modlitwą dziecka, wyciągającego ręce do Ojca. Szkoda, że ten gest w powszechnym mniemaniu przynależy w Eucharystii tylko księdzu - warto by go upowszechnić. Myślę, że jest to konsekwencja wielowiekowego odmawiania Pater noster po cichu. Przecież głośno odmawiamy tę modlitwę dopiero od Soboru. A przy cichym odmawianiu postawa oranta jest nie całkiem na miejscu. Jednak posoborowa liturgia nadal jest bardzo statyczna i byłbym za tym, żeby jakoś "uruchomić" te ręce na "Ojcze nasz". Tak, zdecydowanie jest to piękny i oczywisty znak, nie zarezerwowany tylko dla księdza. IC: To piękny i bliski mi gest, ale muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o taką normalną, parafialną liturgię, mam przed nim opory. Jest to dla mnie kwestią pewnego umiaru. Gdyby liturgia rzymska była bardziej "ruchliwa", nie miałbym z tym żadnego problemu, a tak - podnoszenie wysoko rąk wydaje mi się sztuczne, chyba że we wspólnocie, w której dla większości uczestników jest to gest naturalny i oczywisty. Widząc go w innej sytuacji, czuję w tym jakąś ostentację. JB: Dla mnie gest ten nie wypływa z tradycji, ale z ludzkiej biologii, która jest pierwotniejsza. Rzeczywiście, liturgia rzymska jest powściągliwa, oczywiście jeśli pominiemy procesję z darami. JB: Wezwanie Abba , Tato, jest zwrotem maksymalnie intymnym. W takiej intymności nie ma miejsca na powściągliwość, na sobrietas. IC: No, chyba że jest to trzeźwe, rzymskie dziecko... Proszę zwrócić uwagę, że w żadnym języku nie ośmielono się przetłumaczyć tego aramejskiego Abba. Nawet święty Paweł w swoim słynnym fragmencie Listu do Rzymian mówi: "otrzymaliście Ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać: "Abba, Ojcze!"" (Rz 8,15). A przecież istnieje w grece zdrobnienie słowa ojciec. Myślę, że tylko Pan Jezus swobodnie mógł mówić do Boga Abba i Ewangelista Marek jest tego świadkiem, gdy cytuje słowa Pana z Ogrójca. Ale i on nie tłumaczy Abba na "tatuś". Coś powstrzymywało przed tym zwrotem nawet pisarzy natchnionych. Jakieś wytłumaczenie tego samego możemy chyba odnaleźć w liturgii, gdzie modlitwę tę poprzedza wezwanie zakończone frazą "ośmielamy się mówić". Ośmielamy się mówić "Ojcze", nawet nie pomyślimy "tatusiu", bo samo "Ojcze" to dla nas tak wiele, że aż nadto. Tutaj po raz kolejny spotykamy tę postawę, zwaną parrhesia, śmiały przystęp do Boga. "Ośmielam się", bo Chrystus dał mi tę niezawodną ufność, że mogę, ale ze świadomością, kim jestem i kim nie jestem. Chyba tylko jeden Człowiek tak naprawdę może wołać do Boga "Tatusiu". I może jeszcze Jego Matka? Może ośmielimy się to w pełni świadomości wypowiedzieć po zmartwychwstaniu, kiedy znajdziemy się po prawicy Syna? Ale tego jeszcze nie wiemy. JB: Niektórzy mają problem, co zrobić ze słowami "nie wódź nas na pokuszenie". Przecież Ojciec nie może wodzić dziecka na manowce! Ale to jest dosłowne tłumaczenie z oryginału greckiego. Bałbym się cenzurować Pismo Święte. Już to zresztą zrobiliśmy z psałterzem brewiarzowym, wycinając fragmenty krwawe i złorzeczące. Biblia to trudny tekst, ale jestem przeciwny upraszczaniu tekstów trudnych, gdyż mają one w sobie pewną łaskę: każą myśleć, zastanawiać się. Cóż to jest "pokuszenie"? To miejsce pokusy. Izrael, gdy szedł przez pustynię, wystawiał tam na pokuszenie Boga - mamy to w Psalmie 95, mówiącym o Meriba i Massa, "gdzie mnie kusili wasi ojcowie". I według wielu biblistów "nie wódź nas na pokuszenie" jest nawiązaniem do tamtego doświadczenia, gdy Izrael kusił Boga. A zatem: nie wprowadzaj nas w taką sytuację, żebyśmy to my wystawiali Cię na próbę. Jest to dość powszechna interpretacja. Ale już Tertulian mówił, że nie jest przecież możliwe, by to Bóg nas kusił, i nie tak należy ten tekst czytać. JB: Równie niejasny bywa sens kolejnej części Mszy - znaku pokoju. To nie jest tylko sam gest przekazania, ale cały rytuał, który rozpoczyna modlitwa do Chrystusa o pokój: "Nie zważaj na grzechy nasze, lecz na wiarę swojego Kościoła". To nie jest nasz pokój - to pokój Chrystusa. To nie nasz sentyment i nie nasze uczucia, to coś, co je przekracza. W czasach Augustyna okazywano go przez pocałunek: osobno mężczyźni i kobiety. W Kościele panuje spore zamieszanie co do tego, jaki to ma być gest. Z jednej strony mamy tak zwanego kiwaczka, kiedy ludzie trykają się, albo ukłon do torebki, albo bieganie niespokojnym wzrokiem do ołtarza bocznego lub na filar, byle nie spotkać się wzrokiem z drugim człowiekiem, z drugiej - ogólną, radosną obłapiankę. Ta druga sytuacja powszechna jest w wielu krajach Europy Zachodniej, w Polsce mamy ją w grupach młodzieżowych, gdzie wszyscy ściskają się ze wszystkimi. Ale jeżeli ten pokój nie spływa od ołtarza, słowo "pokój" nie oznacza już modlitwy o pokój Chrystusa, jest tylko gestem naszej wzajemnej życzliwości. Zauważyli to liturgiści watykańscy - i najnowsze przepisy zawarte w łacińskiej edycji Mszału rzymskiego z 2002 roku wprost zabraniają kapłanowi wychodzić z prezbiterium przy znaku pokoju. Bo wcześniej zdarzali się księża, którzy biegali aż pod chór. IC: Jest jeszcze drugie niebezpieczeństwo - tradycyjne przekonanie, że znak pokoju kończy się na księżach. Taka realizacja tego znaku jest odczuwana przez ludzi jako pokazanie, "gdzie wasze miejsce". To niedobrze - on ma przejść do ludu. Ale właśnie dlatego rolą posługujących przy ołtarzu jest zejście i przekazanie go do nawy. JB: A gdyby ksiądz schodził ze stopnia prezbiterium i - bez konieczności biegania pod chór - podawał rękę kilku osobom z pierwszego rzędu? Jeśli jest ministrant, nie widzę potrzeby. Mówię przecież: "Pokój Pański niech zawsze będzie z wami", potem konkretny znak przekazuję temu, kto jest najbliżej mnie. I ludzie też przekazują tym, którzy są najbliżej nich. IC: A co zrobić, kiedy mamy kościół pełen ludzi? Znak pokoju nie ma nawet szansy dotrzeć pod ten chór, gdyż zaraz potem zaczyna się "Baranku Boży". W zasadzie powinni przestać go przekazywać nawet ci z pierwszych ławek. Ale ważne, że wyszedł od ołtarza w stronę nawy. Natomiast nikt nie każe organiście zaczynać od razu "Baranku Boży". No, może ksiądz proboszcz, ale na pewno nie rytuał. JB: Nie przekonuje mnie ustawianie ministranta w roli reprezentanta ludu. Liturgia jest też odpowiedzią na znaki czasu, a dzisiaj ludzie mają wielką potrzebę przełamywania wszelkich podziałów. Nikt nie mówi o ustawianiu ministranta w roli reprezentanta ludu. On jest jego częścią. Jeśli uznałbym, że muszę ten znak przekazać jeszcze komuś innemu, aby uniknąć podziału, to właśnie wtedy wprowadziłbym podział i nadał ministrantowi status, jakiego nie posiada. Myślę, że nie odbieraliby tego jako podział, gdyby ksiądz stał po tej samej stronie ołtarza co oni. Dla mnie właśnie fakt, że stoi po drugiej, jest pierwszym znakiem segregacji. A inną jeszcze rzeczą jest to, że podział przestrzeni jest czymś właściwym dla samej architektury sakralnej i bardzo niedobrze się dzieje, gdy zostaje w imię źle rozumianej równości zniesiony. JB: Ale jest to podział funkcji, a nie podział w porządku miłości. Tak, ale ten podział świątyni obrazuje zarówno rzeczywistość ziemską w Kościele, jak i sferę niebieską. Tradycyjnie był to dwójpodział. Najpierw nawa, obrazująca doczesność, Kościół zdążający ku Chrystusowi jak łódź na falach żywiołów świata (trzeba pamiętać, że navis to po łacinie okręt, a morze było synonimem żywiołów wrogich człowiekowi). To dlatego w Apokalipsie bestie wychodzą z morza, a na końcu słyszymy radosną obietnicę, że w świecie zbawionym "morza już nie ma" (Ap 21,1). Druga przestrzeń to sanktuarium, przestrzeń ołtarza, do której wchodzi celebrans i posługujący, gdy sprawuje się liturgię. Przegroda pomiędzy nimi to znak różnicy między tymi dwoma światami, a nie między dwiema kategoriami ludzi w Kościele. Dalej, mamy rozszerzenie tej dwoistej przestrzeni przez dodanie kruchty, atrium albo przedsionka, służących zarówno jako intermezzo konieczne do przejścia, by nie wpadać w świętą przestrzeń z profanum, oraz prezbiterium, które było wydzielonym miejscem dla kleru albo mnichów. I trudność się zaczęła, gdy zaczęto utożsamiać prezbiterium z sanktuarium. A to nie jest to samo. W gotyckich kościołach klasztornych ten podział był wyraźny: sanktuarium - prezbiterium - nawa. W cerkwiach również. Jeżeli kapłan nie celebruje, nie wchodzi za ikonostas. Wiem, że są tam wyjątki od tej zasady, ale traktowałbym je jak nadużycie. W taki sposób świątynia nie jest tylko funkcjonalnym budynkiem, ale staje się ikoną Kościoła i świata. Natomiast - wracając do rytuału - jeśli przekazuję znak pokoju ministrantowi, to przekazuję go członkowi ludu Bożego. Czy zejdę po schodkach, czy nie, to i tak go przekazałem. Nie ode mnie - od Chrystusa. Wiele starych rytuałów podkreślało to na różne sposoby, czy to przez dotknięcie pateny, czy przez ucałowanie brzegu kielicha przed życzeniem pokoju, czy też - późniejszy to zwyczaj - przez pokój przekazywany za pomocą tak zwanego pacyfikału, krucyfiksu lub relikwiarza, który wierni otrzymywali do ucałowania. Najstarsze ryty pokazują, że znak pokoju przechodził przez kościół łańcuchowo. Biskup nie opuszczał prezbiterium, przekazywał go najbliższym osobom, a te kolejnym i tak dalej. Na przykład trzynastowieczny kardynał, dominikanin Hugo z Saint-Cher w swoim komentarzu do Mszy pisał, że najpierw kapłan przyjmuje pokój od Ciała Pańskiego, to znaczy całuje brzeg kielicha (przepiękny średniowieczny zwyczaj, który dominikanie zachowali aż do Soboru), potem przekazuje go diakonowi, a diakon podaje go dalej pozostałym, którzy wymieniają go między sobą. Byłem już na Zachodzie na takich Eucharystiach, gdzie ten podział przestrzeni i funkcji został zupełnie zatarty. Nie było żadnej różnicy między księdzem a świeckimi, wszyscy stali wokół ołtarza i mówili słowa modlitwy eucharystycznej. Takiego zacierania granic bym nie chciał. Polecenie, by przekazać sobie znak pokoju, powinien wygłaszać diakon, bo to on ma wygłaszać wszelkie kwestie dotyczące dyscypliny. On jest łącznikiem między celebransem a zgromadzonym ludem. Tak samo jest w liturgiach wschodnich. Czy również to jest złym podziałem, wprowadzaniem pośrednika pomiędzy celebransem a wiernymi? Boję się socjologicznego tłumaczenia rytów. Łatwo jest wtedy zapomnieć, że pokój pochodzi od Chrystusa, nie od celebransa, od ołtarza, na którym spoczywa Ten, który jest Pokojem. A sługa ołtarza ma przy nim trwać aż do samej Komunii. Radykalnie tę prawdę obrazuje liturgia ormiańska, w której celebrans po konsekracji, aż do końca anafory, trzyma ręce płasko położone na ołtarzu i nie wolno mu ich od niego oderwać. IC: Dlaczego mówimy "nie zważaj na grzechy nasze"? W przedsoborowym mszale jest: "na moje". Tak, zgadza się, jest peccata mea. Jednak w takim momencie modlitwa zaczyna być osobistą apologią kapłana. Skoro teraz odmawiana jest głośno, to automatycznie staje się modlitwą zgromadzenia i stąd liczba mnoga. JB: Jest jeszcze formuła: "Pokój z tobą", a nie "Pokój wam wszystkim". Trzecie wydanie mszału (to, które jeszcze nie zostało w Polsce wydane) mówi, że można użyć zwrotu "Pokój z tobą", na który się odpowiada Amen, a nie "i z duchem twoim". Bardzo mnie to zastanowiło. Ale ta formuła ma swoją logikę, bo jeśli ja otrzymuję pokój, to mówię Amen na znak, że go przejmuję i przekazuję dalej. JB: Komu podawać rękę? Czy także czterolatkowi, który w kościele bardzo chętnie do mnie tę swoją rączynę wyciąga? Przecież nie mogę sobie wyobrazić sytuacji, abym był z nim na serio poróżniony. Mówiłem już, że nie jest to gest ludzkiej życzliwości - ale też nie jest to tylko gest pojednania. Ofiarujemy sobie nawzajem pokój Boży, który od ołtarza przechodzi na całe zgromadzenie. A jego źródłem jest Chrystus. Jest to pokój różny od pokoju tego świata. Jest on, jak to pisze pewien średniowieczny dominikanin, pokojem Ośmiu Błogosławieństw, dzięki któremu "w najwyższym ubóstwie, w gorzkim płaczu, w ciężkim prześladowaniu, w wielkim głodzie i pragnieniu sprawiedliwości, i w nieukojonej litości każdy może czuć się szczęśliwym". To nie jest pokój tego świata, który można najkrócej opisać jako powodzenie w interesach i w miłości. Tymczasem pokój Chrystusowy jest nam dany nawet wtedy, gdy tego nie mamy. Jest czymś, co nas przekracza. Dlatego i czterolatek może być weń włączony. JB: Jeśli jest to pokój nie z tego świata, to przy jego przekazywaniu nie obowiązują zasady dobrego wychowania. To znaczy, że nie musimy podawać ręki najpierw babci, potem cioci, potem bratu i tak dalej... Możemy, ale nie musimy. Podobnie jest chyba z kolejnością przystępowania do Komunii. Zasada ewangelicznej równości odpowiada przecież duchowi liturgii. Oczywiście, że nie musimy zachowywać takiej kolejności ani przy znaku pokoju, ani przystępując do Komunii... Z jednym tylko zastrzeżeniem: w tradycji liturgicznej zawsze najpierw przyjmował Komunię celebrujący kapłan. JB: Znak pokoju ma różną formę. Dominikanie na przykład obejmują się, trzymając nawzajem za łokcie. Jaki gest jest dobry dla wszystkich na dzisiejsze czasy? Trudno powiedzieć, mszał mówi tylko, że powinien być uzależniony od kultury miejscowej. JB: Zapytam inaczej: jaki gest byłby czytelnym znakiem pokoju dla mieszkańców Poznania? To dobre pytanie, ale nie znam na nie odpowiedzi. Podanie ręki na pewno wpisało się w naszą kulturę i także w rytuał, ale nie jestem mimo wszystko do końca przekonany do tego gestu w kościele. Akceptuję go, ale z pewnymi wątpliwościami. I znowu, nie tyle jego czytelność będzie dla mnie kryterium, bo ona jest w dużej mierze zależna od katechezy, tylko adekwatność tego gestu wobec tajemnicy, którą wyraża. Wolę nasz dominikański zwyczaj powściągliwego ujęcia się za łokcie obu rąk, przy czym przekazujący pokój kładzie swe ręce z góry na wyciągnięte w geście przyjęcia ręce drugiego. Jest to znak bardzo wyraźny, angażujący bardziej niż podanie prawicy, a jednocześnie powściągliwy na tyle, by zachować skupienie przed Komunią, która za chwilę nastąpi i ułatwiający uniknięcie różnorakich nadużyć. IC: Znaku pokoju udziela się czasem zaraz po spowiedzi powszechnej. To przejaw radosnej twórczości niektórych księży. Boję się takiego ciągłego wymyślania czegoś na nowo. Liturgia musi mieć zawsze element ponadczasowy i nie może kierować się tylko potrzebą chwili. Skądinąd ryt rzymski jest jedynym rytem, który znak pokoju rezerwuje na moment przed Komunią, wszystkie inne ryty ortodoksyjne zachowały go na początku modlitwy eucharystycznej. JB: Taka praktyka jest jakby próbą wspólnotowego rozgrzeszenia. Moim zdaniem, to zaciera wymowę liturgii, bo wtedy powstaje skojarzenie, że dotąd byliśmy niegodni, a teraz już możemy zacząć świętą służbę. To nie tak. Mówimy, że jesteśmy niegodni i nadal jesteśmy niegodni, aż do samego końca! IC: Wezwanie jednak mówi: "uznajmy... abyśmy mogli godnie złożyć Najświętszą Ofiarę". JB: Wyznajmy, abyśmy mogli godnie uczestniczyć, ale nie: oczyśćmy się. Bardzo mi się podoba łaciński oryginał tego wezwania: agnoscamus peccata nostra, ut apti simus at sacra mysteria celebranda. - "Uznajemy nasze grzechy, abyśmy byli właściwie usposobieni do sprawowania świętych tajemnic". Aptus to znaczy - właściwy, odpowiedni, zdolny, ale z niuansem: zdolny do przyjęcia. Język polski, niestety, nie łapie tego niuansu. IC: A co sądzi Ojciec o praktyce spowiedzi w czasie Mszy świętej? Jej powszechne występowanie wynika chyba ze stereotypu, który głosi: "wszędzie tak się robi i nie ma co się tym przejmować". Ktoś to kiedyś wymyślił i tak zostało. Dziwne, że próbuje się to uzasadnić nawet w jednym z dokumentów ostatniego Synodu Kościoła w Polsce. IC: Usprawiedliwienie tego, co jest naganne i co można zaledwie tolerować. W tej chwili ludzie, zwłaszcza w miastach, żyją takim trybem, że dość często jedynym realnym momentem ich spotkania z Kościołem jest niedziela. I jeżeli potrzebują się wyspowiadać, niedziela również jest do tego najlepszym dniem. Poprzedni proboszcz w mojej rodzinnej parafii posłuchał kiedyś kaznodziei-misjonarza i wprowadził zasadę, że spowiada się między Mszami. Jednak jego następca zmienił to i wrócił do starego zwyczaju. Jeżeli jeszcze konfesjonały są w osobnych pomieszczeniach, to ludzie mogą poczuć się zobligowani do tego, żeby pójść do spowiedzi na innej Mszy, a na drugiej zostać i uczestniczyć. Tak się zdarza u nas w Poznaniu, gdzie mamy osobną spowiednicę. Myślę, że sama architektura miejsca wyznacza im taki sposób myślenia. JB: Ale częściej mamy taki obrazek: liturgia niedzieli, Zmartwychwstania, ludzie powinni się radować - a tutaj obok kolejeczka pokutników... Gdy odprawiam Mszę świętą i patrzę na tych ludzi w kolejce, zastanawiam się: są z nami, czy nie? Mentalność wash and go, "dwa w jednym", jest czymś obcym duchowi liturgii. W dwóch sakramentach naraz się nie uczestniczy. Nawet jeżeli dorośli katechumeni przyjmują chrzest, bierzmowanie, Eucharystię, to nie na raz, tylko jedno po drugim. JB: Po znaku pokoju jest łamanie chleba... Samo łamanie chleba teraz jest gestem marginalnym, zresztą wstęp do mszału nie poleca, by nadawać mu jakieś specjalne znaczenie. Za to zaraz po przełamaniu Hostii następuje równie niezauważony ryt, jakim jest połączenie w kielichu partykuły Hostii z Krwią Pańską. Może warto powiedzieć o trzech tradycjach, które złożyły się niejako na ten ryt. Znakiem, ukazującym jedność każdej Eucharystii z biskupem, był zwyczaj fermentum, co znaczy po prostu "drożdże". Papież Innocenty I pisze, że w kościołach Rzymu, gdzie przewodniczyli prezbiterzy, Eucharystie nie rozpoczynały się, dopóki nie skończyła się Msza na Lateranie, czyli w bazylice Najświętszego Zbawiciela, z uporem nazywanej dziś bazyliką świętego Jana. W tejże bazylice, która jest właściwą katedrą biskupa rzymskiego... JB: Bazylika świętego Piotra należy - według tradycji - do patriarchy Konstantynopola. Tak, co najciekawsze... Otóż w kościołach czekano z Eucharystią, dopóki nie przyszedł akolita, który przynosił część Ciała Pańskiego z Eucharystii sprawowanej tego dnia przez biskupa. Prezbiter przed komunią tę właśnie cząstkę Hostii łączył z kielichem na znak jedności Eucharystii, którą sprawuje, z Eucharystią biskupa. Przepiękny zwyczaj, którego pozostałością jest łączenie kawałka Hostii w kielichu. IC: Czyli że Eucharystii przewodniczy biskup, a prezbiter jest przez niego delegowany. Ale trzeba pamiętać, że głównym celebransem Eucharystii jest Jezus Chrystus, a biskup jest tylko Jego ludzkim wyrazicielem, żywą ikoną. IC: Ale biskup jest też ikoną Kościoła, którego ucieleśnieniem jest Eucharystia. I w tym zwyczaju bardzo wyraźnie widać, że jest to Kościół, który się gromadzi wokół biskupa, czyli Chrystusa. Stąd wzięło się wymienianie imienia biskupa w kanonie. IC: Tyle, że czasem ksiądz wymienia imię nie jednego, lecz kilku biskupów, co zazwyczaj powodowane jest galanterią wobec biskupów pomocniczych. Nigdy natomiast nie słyszałem, żeby było wymienione imię biskupa na przykład sąsiedniej diecezji (chyba że był obecny na celebracji). Wydaje mi się jednak, że byłoby to stosowniejsze. Przecież chodzi tu nie tyle o honorowanie biskupów, co o wyraz wspólnoty z Kościołami, którym oni przewodzą. W starożytności istniały tak zwane dyptychy i imiona wszystkich zapisanych w nich biskupów były odczytywane podczas liturgii. Wymienienie ich w kanonie oznaczało, że jesteśmy w komunii z Kościołami, na których czele oni stoją; skreślenie z dyptychu - ekskomunikę. Dziś - oprócz imienia papieża i biskupa miejsca - wymienia się ogólnie "wszystkich biskupów świata". Jeżeli kilku z nich chce się wymienić z imienia, to należy zwrócić uwagę na formę. Nie powinno się mówić "za naszych biskupów"... po czym ciurkiem następują imiona biskupa diecezjalnego i pomocniczych. Bo "nasz biskup", biskup Kościoła, który gromadzi się na tej Eucharystii, jest tylko jeden. Jeśli biskup, zaraz na początku Eucharystii, całuje ołtarz, w którym są relikwie - a kiedy ten zwyczaj powstawał, nie było mowy o tym, żeby brakowało relikwii w ołtarzu - to jest to wyraźna symbolika małżeńska. Jej sens skłania do przemyślenia kwestii zasadności instytucji biskupa pomocniczego. W gruncie rzeczy we wszystkich jego dotychczasowych funkcjach mógłby go zastąpić zwykły ksiądz z poszerzonymi uprawnieniami administracyjnymi. Średniowiecze znało taką funkcję, był to urząd tak zwanego archidiakona. JB: Wspólnota diecezjalna powinna mieć jednego małżonka. No właśnie, zawsze się z tego śmieję. To jest taka kościelna bigamia. Symboliczna, ale symbole trafiają głębiej niż słowa. Trudno w takim kontekście zobaczyć rolę biskupa diecezjalnego teologicznie, czyta się ją bardziej socjologicznie, jak dyrektora departamentu czy wojewodę, który ma oczywiście swoich zastępców. Przejdźmy teraz może do drugiego wątku łączenia postaci. Jest to tradycja ze starorzymskiej Mszy biskupiej, która nazywa się sancta. Biskup Rzymu, gdy celebrował, włączał przed Komunią odrobinę Ciała Chrystusowego do kielicha z Krwią Pańską. Partykuła ta pochodziła nie z obecnej, ale z poprzednio przez niego celebrowanej Mszy. To jest zwyczaj późniejszy niż fermentum. Nie zachowało się żadne tłumaczenie tego gestu, ale można się domyślać jego znaczenia: jak fermentum było znakiem jedności w Eucharystii sprawowanej na terenie danego Kościoła lokalnego, tak sancta mogło być znakiem jedności Eucharystii w czasie. Bez względu na to, która to celebracja, zawsze jest jedna i ta sama Eucharystia. Zawsze jest Wieczernik, nawet parę wieków później w jakiejś katedrze. I jeszcze trzeci wątek, związany z semickim rozumieniem życia i śmierci. Wiadomo, że dla człowieka Biblii krew była pierwiastkiem życia, z krwią nie można było niczego spożywać. Rozłączenie zaś ciała i krwi było synonimem śmierci. Złączenie ponowne oznacza życie, a nawet zmartwychwstanie. Ta symbolika jest czytelna do dzisiaj: to Zmartwychwstałego przyjmujemy w Komunii. I to jest nasz zachodni sposób wyrażenia tego samego, co Wschód obrazuje poprzez użycie chleba kwaszonego, żywego. IC: Przy łamaniu chleba zgromadzenie śpiewa "Baranku Boży". Jest to zwyczaj sięgający głęboko do ofiary Abrahama i do Baranka paschalnego. Ten tytuł Pana Jezusa to wielka przygoda wejścia w Stary Testament, wielość prefiguracji, zapowiedzi, figury... Modlitwa "Baranku Boży" jest pochodzenia wschodniego, wszystko wskazuje, że przyszła do Rzymu razem z papieżami narodowości syryjskiej. Zaraz potem ksiądz odmawia kolejną, ostatnią już apologię, w której prosi o godne przyjęcie Komunii. Ponieważ łamania chleba jest teraz bardzo niewiele - w tej chwili przełamuje się tylko Hostię głównego celebransa - zdarza się księżom, że odmawiają apologię już w trakcie śpiewania przez lud "Baranku Boży". IC: Traci się przez to cichą modlitwę wiernych, która powinna następować po tym śpiewie. Ksiądz przeważnie zdąża w czasie śpiewu pomodlić się sam. Gdy się już wyprostuje po apologii - a najczęściej wybiera krótszą - to jeszcze ludzie śpiewają, więc jak tylko skończą, zaraz łups!, wali ich na kolana i od razu mówi: "Oto Baranek Boży". Natomiast według rytuału, ksiądz ma odmówić apologię, gdy kończy się śpiew, a w tym czasie każdy z wiernych modli się w ciszy. Ja z uporem maniaka zawsze czekam na skończenie "Baranku Boży", zanim odmówię apologię. JB: Skąd ta tendencja? To po prostu przyzwyczajenie, które tak weszło w krew, że jest bezrefleksyjnie powtarzane. Od lat mówię o tym braciom na piątym i szóstym roku teologii. A skutek jest taki, że... nie wszyscy pamiętają. No cóż, nie każdy jest na tyle wrażliwy... A przecież w tych wszystkich "czekaniach" celebransa na lud wyraża się nie tylko jego szacunek dla zgromadzonych, ale i świadomość, że on nie odprawia dla nich, ale razem z nimi. Taki sam problem jest ze znakiem pokoju - trzeba ludziom dać czas na jego spokojne przekazanie. Ukazanie Hostii lub pateny i kielicha to rytuał, któremu towarzyszy swoisty kolaż biblijny: "Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata...". To właśnie są słowa, które usłyszeli uczniowie od Jana Chrzciciela, kiedy po raz pierwszy zobaczyli Jezusa. Zdanie kontrapunktujące: "Błogosławieni, którzy zostali wezwani na ucztę Baranka" - to fragment Apokalipsy. Lud na to odpowiada nieco przetworzonymi słowami setnika z Kafarnaum: "Panie, nie jestem godzien... ale powiedz tylko słowo..." (Mt 8,8). JB: Gdy byłem mały, myślałem, że Baranek te grzechy świata... głaszcze. Nie tylko dzieci popełniają tu omyłki. Zdarza się, że księża proponują własne formuły, zgodnie z zasadą, że po co ma być tak samo, skoro może być inaczej. Mam wrażenie, że to jeden z dogmatów posoborowego myślenia o liturgii. JB: Zasada odwrotna do tej, o której mówił Ojciec, oceniając praktykę spowiedzi w czasie Mszy - ale równie błędna. To takie myślenie, że coś musi być zmienione i zaimprowizowane, bo jak będzie zgodnie z rytuałem, to na pewno sztywno i źle. Zupełnie się z tym nie zgadzam. O rutynie nie decyduje wielokrotne wykonywanie takich samych czynności, tylko bezmyślność w ich powtarzaniu. Zdarzało mi się już słyszeć najróżniejsze dziwactwa: "Oto Baranek, który wjechał na osiołku do Jerozolimy". Przypomniały mi się od razu instalacje Katarzyny Kozyry... Słyszałem również: "Oto największa miłość Jana Pawła II". Żenujący, obrzydliwy dydaktyzm, który na pewno nie służy szacunkowi do Eucharystii. IC: Poza tym nie wiadomo, co odpowiedzieć. Lud najczęściej się orientuje i odpowiada jak trzeba, bo ma sensus fidei, natomiast księżom czasem go brakuje. JB: "Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie..." - te słowa pokazują wyraźnie, że Łaska nie zależy od naszego postępowania. Jakkolwiek byśmy się starali, i tak nie jesteśmy na tyle godni, by powiedzieć, że mamy prawo spożywania Ciała i Krwi Pana. Ale liturgia podpowiada równocześnie: skoro już dostałeś te Dary, bierz i jedz, pij i nie zawracaj sobie głowy niegodnością! IC: Praktyka jest odwrotna - powinienem zasłużyć na to po spowiedzi. Większość księży miesza ludziom w głowach, mówiąc, że jak mają wątpliwości co do swego stanu, to niech nie przystępują. Tymczasem wierny mający takie wątpliwości powinien zadać sobie pytanie, czy popełnił grzech ciężki, który musi być popełniony świadomie i dobrowolnie. Jeżeli nie jest tego pewien, to niech przyjmuje Komunię, a potem rozstrzygnie wątpliwości przy najbliższej spowiedzi. Boję się, że większość księży uczy odwrotnie. To ma wpływ na myślenie o niegodności, na praktykę rzadkiej Komunii świętej, która - jeżeli wierzyć zachodnim Ojcom Kościoła - zaczęła się na Wschodzie gdzieś w IV wieku. Ambroży w De sacramentis (ks. V, rozdz. 3,25) pisze: "Jeśli jest to chleb powszedni, to dlaczego przyjmujesz go po roku, podobnie jak to zazwyczaj Grecy robią na Wschodzie? Przyjmuj go codziennie, gdyż codziennie może ci udzielić pomocy. Tak żyj, abyś mógł przyjmować każdego dnia. Kto nie jest godzien przyjmować codziennie, nie jest godzien również po roku". Z kolei Augustyn pisał niedługo po Ambrożym: "Co się tyczy sakramentu Ciała Pańskiego, to niech nie podnoszą zagadnienia ci, bardzo liczni, we wschodnich częściach Kościoła, którzy codziennie nie spożywają Wieczerzy Pańskiej, mimo że ten Chleb został nazwany powszednim" (O kazaniu Pana na górze, 7.26). Eucharystia jest lekarstwem, a nie nagrodą czy cukierkiem za dobre sprawowanie. IC: Do dzisiaj na Wschodzie nie ma codziennej Eucharystii. Wschód jeszcze za Bazylego uznawał praktykę codziennej Komunii bez celebrowania Eucharystii - ludzie trzymali Ciało Pańskie po domach. Wydaje się, że w ciągu IV wieku musiało nastąpić coś, co zmieniło tę praktykę. Domyślam się, że w związku z rozwojem teologii trynitarnej rozwinęła się świadomość faktu, że podczas liturgii obcujemy z Logosem. W IV wieku żywa była jeszcze świadomość, że Komunia eucharystyczna to komunia nas wszystkich, w jednym Ciele Jezusa. To znaczy, że przyjmujesz to, czym sam jesteś. Ciekawa jest historia dwumianu: Corpus Mysticum (ciało mistyczne) i Corpus Verum (ciało prawdziwe). Co oznaczał on dla Ojców Kościoła, a co dla autorów średniowiecznych? Dla tych drugich Corpus Verum to Ciało Eucharystyczne, zaś Corpus Mysticum to Kościół, natomiast dla autorów starożytnych było odwrotnie. W średniowieczu pojęcia się odwróciły i Tomasz z Akwinu mógł powiedzieć, że jedność Kościoła jest owocem przyjęcia Prawdziwego Ciała: Corporis Veri percepti. I chodziło mu oczywiście o Ciało Eucharystyczne. Żaden z Ojców Kościoła by go nie zrozumiał: jak można przyjmować Kościół? Z czasem więc przyjmowanie Eucharystii zaczęło być rozumiane jako akt indywidualistyczny. Zwyciężyło myślenie: ja i Pan Jezus, a świadomość, że tutaj jest jeszcze Kościół, jakby zanikła. IC: Mamy to do dzisiaj - najlepszym przykładem uroczystości pierwszej Komunii. W czasach nowożytnych doszedł jeszcze jeden czynnik: odkrycie człowieka jako niepowtarzalnej osoby. Po Freudzie i egzystencjalizmie jest nam bardzo trudno myśleć inaczej. JB: Ale też na ogół modlimy się samotnie. Nawet podczas Eucharystii indywidualne kierunki naszego adoracyjnego skupienia tworzą jakby tory równoległe. Nawet w tłumie zgromadzonym w kościele jesteśmy osobno. Jednak to Cyryl Jerozolimski w IV wieku kończy swoje przykazania dotyczące Komunii zdaniem: "Następnie zatrzymaj się na modlitwie, dziękując Bogu za to, że tak wielkimi zaszczycił cię tajemnicami" (Katecheza mistagogiczna V). Mamy tu wyraźnie aspekt indywidualny! IC: Uczestnictwo w tajemnicach nie było indywidualne. Ale to "zatrzymaj się" zachęca do indywidualnego dziękczynienia. JB: Może to było wezwanie do refleksji, bo wszyscy zwracali się do siebie jak na agapie, ignorując moment dziękczynienia... IC: ...a dzisiaj jesteśmy w sytuacji odwrotnej, i trzeba by podkreślać co innego? Po pierwsze, na pewno to zwracanie się do siebie jak na agapie nie było możliwe w epoce Cyryla, bo to był już czas bazylik. A po drugie, po kilku latach przeżytych za granicą nie jestem już taki gorliwy w zachęcaniu ludzi do podkreślania tego wspólnotowego wymiaru, jak byłem przed wyjazdem. Napatrzyłem się właśnie na nieumiejętność indywidualnego dziękczynienia. Myślę, że trzeba tutaj - jak zwykle - znaleźć złoty środek, a właściwie nie znaleźć, tylko zastosować, bo on już jest w rytuale zapisany. Po śpiewie towarzyszącym Komunii przewidziany jest śpiew na wspólne uwielbienie, potem chwila cichej modlitwy. Jeśli jej nie ma, kapłan powinien ją umożliwić po wezwaniu "Módlmy się" przed ostatnią modlitwą Mszy. JB: Pokolenie naszych rodziców czy też dziadków miało poczucie, że nie można w pełni uczestniczyć we Mszy, jeżeli nie ma się rozgrzeszenia. Czyli jedno rozgrzeszenie ważne dla jednej Komunii. Do tej pory spotykam się z takim podejściem, choć już dużo rzadziej. Inna rzecz, że coraz częściej spotykam się w konfesjonale z sytuacją przyjmowania Ciała Pańskiego ze świadomością popełnionego grzechu ciężkiego. Zazwyczaj powodem jest rodzina albo inne względy społeczne. Jeszcze parę lat temu to była raczej rzadkość. I to mnie niepokoi. Ale to oczywiście inna sprawa niż wątpliwości człowieka dotyczące jego stanu moralnego. IC: Często spotykam się z opinią, że nawet w sądach wątpliwości działają na korzyść oskarżonego, a w Kościele musisz udowodnić za wszelką cenę swoją niewinność. Mam wrażenie, że tak myśli wielu ludzi, ale to myślenie w dużym stopniu zależy od stopnia ich dystansu do żywego Kościoła. Jeżeli ktoś bardziej w nim uczestniczy, lepiej sobie z różnych rzeczy zdaje sprawę. Jeżeli ktoś się spowiada okazjonalnie, to na ogół taką właśnie ma postawę. JB: Jeżeli do końca nie jestem pewien, co jest ortodoksyjne, jak należy obcować ze świętością, to na wszelki wypadek wolę być superortodoksem i zabezpieczyć się na wszelkie możliwe sposoby. Tak, żeby broń Boże świętość nie doznała uszczerbku. To jest postawa charakterystyczna dla kogoś, kto nie bardzo czuje się pewny, w czym uczestniczy. Im bardziej jesteśmy zadomowieni we Mszy, w liturgii, tym lepiej wiemy, na co sobie możemy pozwolić. I świadomość moralna w naszym życiu wzrasta. Ojciec Jacek Woroniecki w latach czterdziestych XX wieku - co uważam za godne podkreślenia - napisał w Pełni modlitwy, że w Komunii eucharystycznej nie chodzi tylko o to, czy ja chcę się złączyć z Panem Jezusem - to jest też Jego pragnienie wejścia ze mną w komunię, pragnienie dotknięcia mojej cielesności Jego zmartwychwstałą cielesnością. Czasami mówię ludziom w konfesjonale, by wzięli pod uwagę nie tylko własne, ale i Jezusowe pragnienie Eucharystii. O tym się rzadko myśli. Traktujemy Komunię trochę jak ten nasz cukierek, a zupełnie zapominamy o tym, że jest to sakrament życiodajny. JB: Słyszy się często na katechezie, że Komunii nie powinno się giąć w ustach, łamać ani żuć, tylko przełknąć w całości. A ja myślę, że gdyby Pan Bóg chciał zachować nienaruszalność swego Ciała Eucharystycznego, nie przychodziłby do nas w tej postaci. Na całe szczęście takie rozumienie szacunku dla komunikantu coraz bardziej odchodzi ku przeszłości. Jeszcze rodzice mi to wbijali do głowy, bo i ich tak uczono. W Wielką Sobotę, przed liturgią, podczas której mieli przyjąć sakramenty, pytali mnie katechumeni, jak przyjąć Ciało Pańskie. Jak? Zjeść po prostu, jak pokarm! "Bierzcie i jedzcie..." Na temat sposobu przyjmowania Komunii trwa wielka debata w Polsce. Czasem padają tu propozycje skrajne. Wielu pyta: jak przyjmowali Komunię pierwsi chrześcijanie? Najstarszy tekst, który coś mówi na ten temat, to Tradycja apostolska, gdzie kładzie się duży nacisk na uwagę, by nic nie upuścić z tego, co się przyjmuje. Już wtedy wyraźna była świadomość wagi tej czynności. IC: Tekst Cyryla z Jerozolimy sugeruje, że przyjmowano Komunię na rękę. Nie na rękę, ale na ręce. Obie. I to jest różnica. Cyryl nakazywał uczynienie z obu rąk tronu dla Króla, poprzez skrzyżowanie dłoni ułożonych prawa na lewej. Potem, jeszcze przed spożyciem Ciała, mamy wskazanie: "Uświęć oczy przez zetknięcie ich ze świętym Ciałem, bacząc, byś zeń nic nie uronił", dopiero później spożywano Je, nie biorąc palcami, ale podejmując ustami z zagłębienia dłoni - taka jest logiczna konsekwencja ułożenia Hostii w zagłębieniu prawej ręki. Nikt jedzący palcami nie wziąłby jakiegokolwiek pokarmu lewą ręką - a wtedy jeszcze nie wymyślono jedzenia nożem i widelcem... Ileż w tym rytuale czci i ciepła, i troski o gest adekwatny wobec Świętego. Widać ponadto, że Eucharystia ma moc uświęcenia ciała, zmysłów. Święty Jan Damasceński w VIII wieku posunął się jeszcze dalej: "Obejmujemy członki Zbawiciela, całujemy je". To jedyne uzasadnienie przyjmowania Komunii na rękę, które mnie przekonuje. Ale nigdzie jeszcze nie widziałem, by tak przyjmowano. Notabene, przy Komunii Krwi Pańskiej święty Cyryl wyraźnie zaznaczał, że nie wolno brać do rąk kielicha. Chrześcijanin był pojony z niego przez diakona, który zawsze usługiwał przy kielichu. Zresztą problem "na rękę czy do ust" nie jest najważniejszy. Znacznie istotniejsze jest dla mnie uporanie się z kwestią Komunii pod dwiema postaciami. IC: Problem nie jest wart sporu. A pojawił się dlatego, że niektórzy w obecnym porządku dopatrują się elementu klerykalizmu - księża przyjmują Komunię inaczej niż pozostali wierni. Z tego względu w Wielki Piątek nigdy nie przyjmuję Komunii na rękę. Również wtedy, gdy w innym czasie roku liturgicznego zdarzało mi się nie odprawiać, też jej w ten sposób nie przyjmowałem, mimo że liturgia mi na to pozwala. IC: Solidarność księży i świeckich można pełniej wyrazić przeciwnym gestem - wszyscy przyjmują na rękę. No to będę przewrotny i zapytam: co z kapłanem-celebransem, kto mu tę Komunię poda? On i tak zawsze się będzie wyróżniał, bo sam jej sobie udzieli. Jedyny sposób, jaki w tradycji znaleziono, by wszyscy równo Komunię przyjmowali i nikt jej sobie sam nie brał, pochodzi z liturgii wschodniosyryjskiej. Po pierwsze, była reguła, że duchowny niższy rangą nie może podawać Komunii wyższemu. A co zrobić, gdy celebruje tylko jeden ksiądz? Zastosowano swoistą gimnastykę: kapłan przekazywał Ciało Pańskie diakonowi, skłaniał się przed ołtarzem, potem Je od niego odbierał i spożywał. Diakon mówił tylko "Ciało naszego Pana". Chodzi o to, by jakoś złamać wyrazistość gestu wskazującego, że sam sobie biorę Ciało Eucharystyczne. Idea tego rytu jest bardzo czytelna: Eucharystia jest darem, i nikt go sobie samemu dać nie może. Na Wschodzie do tej pory koncelebrans sam siebie nie komunikuje, tylko pokarm podaje mu celebrans główny. To bardzo zdrowa tradycja. Natomiast na sposobie celebracji na Zachodzie zaważyło specyficzne rozumienie - wspólnej ze Wschodem - tradycji kapłana działającego in persona Christi, oraz wielowiekowy brak koncelebry, którą na nowo do rzymskiej tradycji wprowadził ostatni Sobór. Uważam, że jeżeli już, to jedyną osobą, która sama może przyjmować Komunię, jest główny celebrans. W naszym poznańskim kościele mamy zwyczaj, że główny celebrans podaje każdemu koncelebransowi Ciało Pańskie, a kielich z Krwią podają sobie koncelebransi po kolei wokół ołtarza. Jeśli jest ich mniej, i tak każdemu podaje go celebrans główny. W ten sposób zachowana jest tradycja, że poza głównym celebransem każdy inny uczestnik liturgii dar Komunii otrzymuje, a nie bierze go samemu. Zwyczaj, jaki widziałem w wielu miejscach za granicą, że każdy bierze Komunię sam, uważam za bliski bluźnierstwu. A na pewno nie ma on nic wspólnego z wrażliwością wobec misterium Chrystusa. IC: Na Mszy Wspólnot Jerozolimskich zauważyłem, że - podobnie jak celebransom - siostrom zakonnym ze Wspólnoty wcześniej rozdzielano Komunię i trzymały w rękach Hostie, kiedy celebrans mówił "Baranku Boży". Zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie... Podział na chrześcijan dwóch kategorii... Widziałem. To takie francuskie... I niezgodne z prawem kościelnym. JB: Poważniejszym problemem jest kwestia Komunii pod dwiema postaciami. Dokumenty wydawane przez watykańskie kongregacje od czasu Soboru idą konsekwentnie w kierunku jak największej dostępności Komunii Krwi Pańskiej. Takie było zresztą założenie reformy, żeby stopniowo przywracać ten stary, zarzucony od kilkuset lat zwyczaj. Aktualnie, zgodnie z najnowszą instrukcją watykańskiej Kongregacji Kultu Bożego, zakres udzielania Komunii pod dwiema postaciami zależy od biskupa diecezjalnego. Wykorzystał to już, jako pierwszy w Polsce, arcybiskup Józef Życiński, pozwalając proboszczom na decydowanie w poszczególnych przypadkach. Gdy odprawiam w otwartych dla wszystkich wiernych kaplicach mniszek klauzurowych, zawsze udzielam Komunii pod dwiema postaciami zarówno siostrom, które z mocy prawa ogólnego mają do tego prawo, jak i tym kilku osobom, które przychodzą na tę Mszę. Całym sercem jestem za jak najszerszym przywróceniem Komunii kielicha. IC: Powiedziano: "Bierzcie i pijcie...". Komunia pod dwiema postaciami jest absolutnym priorytetem i wszelkie inne sposoby udzielania Komunii powinny ustąpić przed nią. Jeśli wprowadzimy Komunię na rękę, uczestnictwo we Krwi Pańskiej stanie się jeszcze trudniejsze, przy takiej - dziękować Bogu - frekwencji w kościołach, jaką mamy. Jedyny realny sposób komunikowania pod dwiema postaciami u nas to podawanie do ust Hostii, umoczonej uprzednio we Krwi Pańskiej, co w żargonie księżowskim nazywa się udzielaniem Komunii przez zanurzenie. Pewien wariant tego sposobu stosuje się w liturgiach wschodnich już od średniowiecza. IC: Mówiąc o symbolice łączenia postaci eucharystycznych, wskazał Ojciec na jej sens: spożywamy Chrystusa zmartwychwstałego. Z tego wynika, że Zmartwychwstałego ma tylko celebrans. Trzeba jednak odróżnić porządek znaku i gestu od rzeczywistości sakramentalnej. Problem polega na tym, żeby znak wyrażał to, co rzeczywiście się dzieje. Ale to wcale nie znaczy, że gdy tego znaku nie ma, to nie ma i rzeczywistości! JB: Ale to tłumaczenie jest nadużywane. Kontrargument brzmi: o co chodzi? I tak w samym opłatku mamy całego Jezusa... IC: Tłumaczyć powinno się udzielanie pod jedną postacią, a nie pod dwiema! Ta praktyka sięga średniowiecza. Udzielanie Komunii pod jedną postacią jest związane z Komunią poza Mszą. Chodzi po prostu o to, że Krwi Pańskiej się nie przechowuje. Z tego też względu Komunia dla chorych zaczęła być udzielana pod jedną postacią. Chorym, którym trudno było przełknąć Ciało Pańskie, maczano Je w odrobinie niekonsekrowanego wina. W XIII wieku Tomasz z Akwinu pisze o "niektórych kościołach", gdzie zaniechano Komunii pod dwiema postaciami. JB: Z aprobatą? Dominowała tu raczej obawa przed rozlaniem. Pamiętajmy o tym, że kielicha nie można było wziąć do ręki, wierny był z niego pojony. I teraz proszę sobie wyobrazić takiego starszego człowieka, któremu głowa się trzęsie... Wiem, bo wielokrotnie to robiłem, jak trudno takiej osobie udzielić Komunii nawet pod postacią chleba. Kościół wschodni inaczej to rozwiązał, bardzo słusznie i zacnie: wkładając Ciało Pańskie do kielicha. IC: Niemniej cały czas słyszymy argumentację, że istnieją trudności techniczne, i tak dalej... W wielu kościołach praktykuje się błogosławieństwo wina na świętego Jana. Winem poi się wtedy wszystkich w kościele z kielichów, z puszek, wszyscy klękają równo i nie ma żadnych trudności technicznych. I dzieje się to w ramach Eucharystii! Do Komunii oczywiście nie wszyscy przystępują, natomiast do wina... Pełna jedność... Nic dodać, nic ująć. Absolutnie nie chcę bronić Komunii pod jedną postacią jako lepszej, ale nie należy zapominać, że to jednak nie jest wszystko jedno, czy rozleje się wino, czy Krew Pańska. JB: Dla mnie zmorą jest jeszcze dość powszechna praktyka udzielania Komunii z tabernakulum, a nie ze sprawowanej aktualnie ofiary. To z kolei jest rzecz względnie nowa. Praktyka komunikowania z puszki (mam znajomego, który złośliwie mówi: "Pan Jezus z lodówki") na pewno związana jest z obyczajami potrydenckimi, ale kontestowana była już w XVIII wieku. Mówi o tym bulla Benedykta XIV, cytowana przez Piusa XII w encyklice Mediator Dei: wzywa się tam, "aby kapłan uczynił zadość pobożności i słusznej prośbie tych, którzy będąc na Mszy świętej, żądają, aby ich dopuszczono do udziału w tej samej ofierze (...). Kościół pochwala i pragnie, aby tego nie pomijano i ganiłby kapłanów, z których winy i niedbalstwa odmówiono by wiernym takiego uczestnictwa". Ten sam przepis był w pierwszej edycji Mszału trydenckiego. Kiedyś polemizowałem z pewnym przełożonym kościelnym, który uważał, że rozdzielanie Komunii świętej z tej samej ofiary jest wyrazem niewiary w realną i trwałą obecność Chrystusa! Takie rozumowanie wzbudza bezsilność - tutaj żaden argument nie pomoże. JB: Dlaczego ta praktyka tak uparcie się utrzymuje, mimo że od dwustu lat ganią ją papieże? Czy wynika to z niemożliwości przewidzenia liczby przystępujących do Komunii? Raczej z wygodnictwa. IC: Nie wierzę, że w parafii, w której codziennie przychodzi do Komunii pięćdziesiąt do stu osób, księdzu trudniej jest włożyć na patenę tyleż komunikantów, niż biegać w trakcie Mszy do tabernakulum. JB: W nowych świątyniach, gdzie jeszcze nie zainstalowano tabernakulum, bywa i tak, że ksiądz w ogóle wychodzi z kościoła, idąc po puszkę do kaplicy. A ludzie stoją w kolejce... Niepojęte... Może to dziwne, ale naprawdę wygodniej jest zlecić zakrystianinowi, by przygotował jedną patenę z hostią dla księdza, a raz na jakiś czas dużą puszkę z komunikantami, niż przemyśleć sprawę i przygotować wszystko, jak należy. Nawet gdy w efekcie wkłada się w to mniej pracy! Ludzie robią bardzo wiele rzeczy w sposób skomplikowany tylko dlatego, że nie chce im się pomyśleć. IC: Komunii udziela przeważnie kilku księży. Jestem za tym, żeby komunikował tylko główny celebrans, natomiast w dużym zgromadzeniu jest to po prostu niewykonalne technicznie. IC: Uczestnicząc we Mszy, nie zauważam momentu, w którym celebrans udziela czegoś w rodzaju "misji komunijnej" swoim koncelebransom. Niezależnie od tego, ilu celebruje, powinno być coś takiego, jak przekazanie, delegacja. Wprowadzono to właśnie w trzecim wydaniu mszału. Główny celebrans przekazuje naczynie z Eucharystią do rozdawania szafarzom. IC: Tymi szafarzami są u nas w praktyce tylko księża. Co w takim razie mieliby robić akolici i szafarze nadzwyczajni Eucharystii, gdyby te posługi miały się zakorzenić w naszym Kościele? Szafarze nadzwyczajni i akolici powinni komunikować, jeśli nie ma wystarczającej ilości kapłanów - postulowałbym tylko, aby uczestniczyli we Mszy. IC: Tymczasem na Komunię z zakrystii wyskakuje armia księży. Rozwiązaniem problemu powinno być pomnożenie liczby posługujących. Wielu księży bardzo by tego chciało - z lenistwa. Dla wielu innych byłby to postulat sporny, bo szafarz nadzwyczajny z definicji jest... nadzwyczajny. Akolita też. "Zwyczajny" jest dopiero diakon, który ma święcenia. IC: Widzę tu niekonsekwencję: dlaczego zwyczajnym szafarzem jest ktoś wyskakujący z zakrystii, a nadzwyczajnym ktoś, kto w tej Eucharystii uczestniczy? Bo zwyczajności czy nadzwyczajności nie ma się z faktu obecności na Mszy, tylko z faktu misji, udzielonej konkretnemu chrześcijaninowi przez uprawnionego przełożonego kościelnego. Niestety, bywają sytuacje, kiedy uczestniczący we Mszy ksiądz nie może pełnić służby przy ołtarzu, choć go do tego usilnie zachęca nasze ulubione źródło, wstęp do mszału A.D. 2002. Ja sam na przykład nie mogłem koncelebrować na niedawnym ingresie arcybiskupa poznańskiego, mimo że nawet miałem ze sobą strój liturgiczny. Śmiali się potem bracia, że mogłem partyzantkę zrobić, wychylić rękę spod kapy... JB: W jakiej postawie przyjmować Komunię - na klęcząco, czy na stojąco? Krajowe konferencje episkopatów dostosowują postawę ciała do zwyczajów lokalnych. Ostatni synod plenarny Kościoła w Polsce stwierdził, że obie formy są godne szacunku. Natomiast trzeba pamiętać, że gdy stoimy, powinniśmy wcześniej oddać cześć przez przyklęknięcie bądź głęboki ukłon. JB: Klęcząc, odmawiamy modlitwę "Panie, nie jestem godzien..." - i zaraz potem On nas, niegodnych, zaprasza do uczty. Wobec takiej łaskawości nie pora już chyba na skrupuły i kolejne oznaki pokory i uniżenia? Kardynał Ratzinger pewnie by się z takim rozumowaniem nie zgodził, bo w swojej książce Duch liturgii poświęcił dużo miejsca modlitwie na kolanach. Mam dużą nieufność do tendencji redukowania klękania wyłącznie do wymiaru pokutnego. Tak nigdy nie było w Kościele. Klęczenie, obok pokutnego, ma wymiar adoracji i intensywnej modlitwy - wszystkie są równie mocno poświadczone w Piśmie Świętym. JB: Ale w Polsce - mówiłem już o tym - praktyka celebracji redukuje postawę modlitewną do postawy klęczącej, także po Komunii. Chętnie przywróciłbym na przykład starą, dobrą tradycję nieklękania w okresie wielkanocnym i w niedzielę. Natomiast szanse na to mamy bardzo niewielkie, bo na Zachodzie tradycja rozwijała się od średniowiecza w innym kierunku i dziś jest już dość mocno ugruntowana. W każdym razie nie chciałbym tego zmieniać na zasadzie rewolucji. Boję się takich zmian - jedną rewolucję już przeżyliśmy i mamy tego konsekwencje. Teoretycznie jest sposób, który można by zastosować. Wspominałem już o możliwości zachowania postawy klęczącej po konsekracji do końca modlitwy eucharystycznej. Gdyby był on powszechny w Polsce, z łatwością można by było wprowadzić wariant "stojący" na okres paschalny, przy zachowaniu tysiącletniej przynajmniej reguły klękania na słowa ustanowienia. W pozostałych okresach zgromadzenie pozostawałoby na klęczkach aż do końca anafory. JB: Zmiana postawy uwypukla moment przemiany, o którym mówi Jezus: "Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim" (J 6,56). Święty Augustyn, gdy się nawracał, miał widzenie. Usłyszał wtedy: "Jam chleb dorosłych - przyjmij Mnie, a żyć będziesz, i nie Ja w ciebie, ale ty we Mnie się przemienisz". To tak, jakby porównać Komunię Ciała do transplantacji, a Komunię Krwi do transfuzji. Jest to przemiana, zobowiązująca nas moralnie po wyjściu z kościoła. Komunia często tłumaczona jest jako "rzecz": idziemy do Komunii, to znaczy po coś, po rodzaj prezentu. Tymczasem naprawdę idziemy przyjąć sakrament, więc również to, co on oznacza. Komunia to relacja. Jej celem jest przemiana każdego z nas, abyśmy stali się jednością w Chrystusie. JB: Formuła "trwania Jego" i "trwania w Nim" oznacza wzajemne przenikanie. Ten niepowtarzalny moment jest zacierany, nie tyle w obyczaju klękania - sam Jezus też klęczał w Ogrójcu - ile w monopolizowaniu tej postawy, w bezrefleksyjności jej stosowania, a także w pewnym konformizmie. "Trwa we mnie", to także znaczy: trwa we wspólnocie. A my nadal jesteśmy skupieni, każdy osobno, w adoracji - my, żywe tabernakula! Każdy, kto przyjmuje Komunię, jest przecież bardziej jeszcze czcigodną, bo żywą monstrancją. IC: No, no... Bardzo by się niektórzy zgorszyli... Adoracja tabernakulum to rzeczywiście nabożeństwo trochę nie na ten moment. Na całe szczęście zdarzają się kościoły, gdzie już jest inaczej. Duży sens ma wspólny śpiew. Ojcowie sytuowali go przede wszystkim w procesji komunijnej. Dopiero później był czas na osobiste dziękczynienie. Duża chwała księdzu Blachnickiemu, który te procesje odnowił! IC: Pamiętam je z Krościenka - i to była postawa prawdziwie komunijna. Cały kościół stał i śpiewał - czy ktoś już przyjął Komunię, czy jeszcze nie. Nie ma czasu na prywatną modlitwę, kiedy jest procesja, manifestacja naszej wspólnoty. Procesja w ogóle jest jednym z najbardziej charakterystycznych wizualnie i dramatycznych momentów rytu rzymskiego. Problem w tym, że my nie potrafimy procesji robić. Dopiero gdy razem z Węgajtami, śpiewającymi Ludus Paschalis, uczestniczyłem w nieszporach, gdy wracaliśmy z conductusem odpowiednim krokiem do prezbiterium - wiedziałem, że uczestniczę w procesji. Mimo że dominikanie mają w tym duże doświadczenie, bo przed Soborem procesję mieli codziennie po komplecie. W rycie dominikańskim można było mieć zwolnienie ze wspólnego brewiarza od rana do wieczora, ale na komplecie i na procesji musieli być wszyscy. Starsi ojcowie wychowani są w tej tradycji, że co jak co, ale na procesji to trzeba być - jak tylko zdrowie im pozwala, to są obecni: szurają, stukają laseczką, ale idą. Dzisiaj w Polsce mamy tę procesję po nieszporach. JB: Częstym łamaniem porządku mszalnego są litanie. Bywa, że bez zakończenia Mszy! To akurat zgodne z rubrykami. Generalnie obowiązuje zasada, że jeżeli po Mszy odbywa się nabożeństwo, to rozpoczyna się po modlitwie po Komunii. Praktyka przedłużania Eucharystii o nabożeństwo wcale nie jest taka zła. Trzeba tylko umieć to zgrabnie zrobić i duszpastersko "wygrać". Na przykład nabożeństwo majowe - zgoda, ale po Mszy wyjdźmy sobie na moment przed kościół. W tym roku wpadliśmy na pomysł, by "majówki" robić nie w kościele, ale na dziedzińcu przed kościołem, przed kaplicą Matki Bożej. Nie chcemy nadużywać Najświętszego Sakramentu. Adoracja eucharystyczna powinna odbywać się w ciszy. Nie wiem, czy panowie zauważyli, ale w swoim liście o różańcu papież mówi o wielu sposobach odprawiania tej modlitwy, lecz ani razu nie wspomina o różańcu przed Najświętszym Sakramentem. Mnie to zastanowiło. IC: Słyszałem ironiczne "uzasadnienie" praktyki litanii maryjnych przy Najświętszym Sakramencie: "żeby Pan Jezus słyszał, jak Jego Matkę chwalą". Innym horrendum jest wystawianie monstrancji na pięć, dziesięć minut. Po Mszy świętej rachu-ciachu, litanijka, błogosławieństwo i już chowamy! To nieporozumienie, które wcale nie służy kultowi Eucharystii. Ja jestem wychowany w tradycji adoracyjnej - co zawdzięczam Karolowi de Foucault i żyjącym jego charyzmatem małym siostrom Jezusa - więc tym gorzej reaguję na takie szybkie nabożeństwo. Najświętszy Sakrament nie powinien być emblematem towarzyszącym litanii. JB: Została nam jeszcze końcowa modlitwa... ...która jest prośbą o to, byśmy umieli przyjąć owoce Eucharystii. JB: I ogłoszenia duszpasterskie. Jeżeli to możliwe, jak najkrótsze. JB: Nie lepiej odczytywać te ogłoszenia po Mszy? Tym bardziej że często przeradzają się one w popisy oratorskie na wątpliwe religijnie tematy. Można by tak zrobić, bo obecna praktyka powoduje poważną przerwę w celebracji. Msza kończy się przecież rozesłaniem i błogosławieństwem. Dawniej były kanony, rzucające ekskomuniki na tych, którzy wychodzili z kościoła przed błogosławieństwem - tylko że wtedy nie było ogłoszeń... Nasza praktyka nie jest jeszcze najgorsza, bo umieszcza ogłoszenia po zakończonym oracją rycie Komunii. Natomiast we Włoszech ogłoszenia czyta się już przed modlitwą pokomunijną. Bardzo mnie to raziło. IC: Ja słyszałem je nawet po Ewangelii. Pamiętam z dzieciństwa, że się zdarzały i zamiast kazania. JB: I w końcu błogosławieństwo. Ciekawe, że na Zachodzie jego praktyka nie była jednolita. W katolickim rycie mozarabskim (Hiszpania) po Mszy nie udziela się błogosławieństwa. Tamtejsi chrześcijanie uważali, że nie może być większego błogosławieństwa niż sama Eucharystia. Dlatego tamtejsza Msza kończyła się oracją i rozesłaniem. Z kolei reszta krajów zachodnich trzymała się zwyczaju błogosławienia na koniec Mszy. Wziął się on z ceremoniału biskupiego. Ordynariusz błogosławił wiernych, wychodząc z kościoła po skończonej liturgii. Po jakimś czasie obyczaj przeszedł na zwykłych księży i został włączony w ryt samej Mszy, przed rozesłaniem. I tak już zostało. JB: Słowa rozesłania: "Idźcie, ofiara spełniona", każą nam pamiętać po wyjściu ze świątyni to, cośmy wspólnie tutaj przeżyli. To już nie jest "ofiara spełniona". Po łacinie jest nadal słynne Ite, missa est, od którego Msza wzięła swą nazwę, ale w języku polskim słyszymy "Idźcie w pokoju Chrystusa", co jest nawiązaniem do tradycyjnych formuł wschodnich. IC: Jest jeszcze problem wyjścia celebransa. Ksiądz skłania się przed ołtarzem, robi kilka kroków do zakrystii - i już go nie ma! Rzadko zdarza się, że staje w drzwiach, przywita się z każdym wychodzącym, zamieni parę słów... To ustawienie się celebransa w drzwiach jest jakby namiastką agapy, uczty pokomunijnej. I bardzo to sensowne. Natomiast warto pokusić się, przynajmniej raz na jakiś czas, o jakąś formę spotkania po Eucharystii. W dominikańskich duszpasterstwach akademickich po porannych Mszach ze studentami tradycją jest wspólne śniadanie, na które zaproszony jest każdy, kto na Mszy był obecny. Po Mszy dla uczniów szkół średnich zanosi się do duszpasterstwa kosz owoców, chleb, czasem przeor przychodzi, by powiedzieć coś o liturgii, a potem jest gadanie i dzielenie się jabłkiem czy bananem. JB: Żydzi potrzebują dziesięciu mężczyzn do minianu. Ilu wiernych potrzeba do odprawienia Mszy? Kościół jest nawet wtedy, kiedy ksiądz modli się sam. Nawet jeżeli sam odprawiam, mam świadomość, że to jest akt kościelny, że modlę się za cały Kościół, że włączam go w Eucharystię. IC: Pamiętam opowieść o prawosławnej wspólnocie, gdzie nikt nie przychodził na Eucharystię. Ksiądz wszystko robił normalnie, aż do momentu, gdy liturgia przewidywała pierwszą odpowiedź wiernych. Wtedy, ponieważ jej brakło, kończył. Tradycja zachodnia jest od ponad tysiąca lat nieco inna. Zachód przez wiele wieków nie miał koncelebry. I odprawiano Msze indywidualne, osobiste, z ministrantem. IC: Ale ten ministrant to już jest Kościół. We wstępie do aktualnie wchodzącego w życie mszału czytamy wyraźnie, że celebracja bez ministranta jest absolutną ostatecznością. Należy jej unikać, jeśli tylko się da. W naszym klasztorze, jeżeli jest więcej niż jedna osoba, która nie mogła odprawiać tego dnia w kościele z ludem, zawsze staramy się odprawiać razem, byle nie było pojedynczej celebracji. Zawsze wtedy pytam, czy któryś z braci nie jest w takiej samej sytuacji, jak ja dzisiaj: późnym wieczorem wrócił z całodziennej podróży i jeszcze Mszy świętej nie odprawił. Tak sobie pomyślałem na koniec, że ktoś, czytając zapis tej rozmowy, będzie może się zżymał: czym się w ogóle zajmowaliśmy, po co tyle uwagi poświęcać gestom, rytom, szczególikom?! To chyba częste pytanie. Niestety, częste również wśród księży. Jeden z moich braci, bardzo kochany i pobożny starszy kapłan, powiedział mi kiedyś: "Wie ojciec, to dobrze, że ja nie jestem liturgistą, bo tyle tych drobiazgowych przepisów bym musiał znać, a tak mogę się zajmować innymi (w domyśle: poważniejszymi) rzeczami". Odpowiedziałem, że liturgista nie zajmuje się przepisami, od tego jest ceremoniarz. Myślę, że w mojej prowincji jest kilku braci lepiej ode mnie znających kościelne przepisy dotyczące liturgii. I całe szczęście. Liturgista zajmuje się teologiczną interpretacją rytuału. I właśnie jako ktoś taki chciałbym odpowiedzieć: zgoda, szczególiki są drobiazgami, trzeba pamiętać o ich relatywnym znaczeniu i nie robić wojny o drobne pomyłki. Jednak nie można zapominać, że ryt jest często w praktyce ważniejszy niż słowo. Człowiek jest istotą symboliczną, gesty i znaki głębiej do niego przemawiają. Słowa niejednokrotnie zniszczyliśmy, odarliśmy z treści i mocy. Gesty skuteczniej opierają się banalizacji. Potrafią nieść biednego człowieka dalej i bezpieczniej niż dobre rady. Niejeden dołek życiowy udało mi się pokonać nie dlatego, że coś przeczytałem, tylko dlatego, że powierzyłem się celebracji i z wiarą machałem kadzielnicą. Nie należy lekceważyć rytów: gesty mówią mocniej niż słowa. Wie to każdy psycholog, powinien też wiedzieć każdy duszpasterz. Lepiej przy nich nie majstrować, jeśli się nie wie jak. Mądrze jest ich nie lekceważyć. Tomasz Kwiecień: Błogosławione marnowanie. O Mszy świętej - 5 V. Więcej niż dzieło ludu Gdy czytam początek 8 Psalmu: "O Panie, nasz Boże, jak przedziwne Twe imię po wszystkiej ziemi!", wiem, że te strofy mają kilka tysięcy lat - ale dopiero gdy porównam te słowa z wersetem: "Gospodnye boze nasz, kako dzywne gyest ymye twoye wewszey zyemy!" (Psałterz Puławski z XV w.), naprawdę czuję, jak ich odwieczna prawda błyszczy, przemierzając dzieje razem z człowiekiem. To dla mnie bardzo ważne, jak modlili się moi przodkowie. Ta patyna przekonuje mnie bardziej niż niejeden teologiczny argument. Wiem, że mogę się oprzeć na pokrytym nią tekście czy rycie jak na solidnej lasce: tyle już przetrwały, nie zawiodą mnie, gdy będę słaby. Nie ja mam nosić liturgię na barkach, to ona mnie nosi. JB: Nie sposób pokochać Chrystusa, nie doświadczywszy Go. Można czytać wiele książek o Jezusie, ale postawa wiary zaczyna się w momencie, kiedy klękamy w kościele. Całe głębsze doświadczenie religijne człowieka opiera się na tym misterium zachwytu, podobnie jak na misterium przerażenia. I liturgia jest miejscem, gdzie tego doświadczenia można nabyć. Można, to nie znaczy, że koniecznie trzeba. Doskonale wiemy, że są takie sytuacje, gdy liturgia nas nie zachwyca, ale mimo to pozostaje ciągle źródłem, nawet jeśli trochę przysypanym. Zawsze można z niego czerpać, czasami trzeba się tylko do niego dokopać. Miałem tę łaskę, że moje "kopanie" było czynnością stosunkowo prostą - wystarczyło jedno doświadczenie słabości i niewystarczalności siebie samego. IC: JB: Podczas naszej pierwszej rozmowy opowiadał Ojciec, jak nawrócił się podczas liturgii. Jak Ojciec postrzega to teraz? Czy tak samo podchodzi do liturgii? Tak, zdecydowanie tak, a nawet bardziej, bo doszło mi trochę wiedzy teoretycznej i przybyło też lat celebrowania. IC: Moja droga była podobna, ale tylko do pewnego miejsca. Bo teraz reaguję odmiennie niż dwadzieścia lat temu. Teraz moja wiedza i doświadczenie liturgiczne sprawiają, że coraz trudniej uczestniczyć mi w liturgii, jaką zwykle spotyka się po kościołach. Może to jest kwestia roli... Chyba tak. Pan ma mniejszą możliwość kształtowania tej przestrzeni. IC: Czuję się wręcz bezsilny wobec kształtu liturgii, jaki narzucają księża. Doskonale to rozumiem i wcale się nie dziwię. Nieraz wierni skarżą mi się, że nie mają możliwości uczestnictwa w solidnie i uczciwie sprawowanej liturgii. To trudna sprawa. Zawsze mówię wtedy o solidarności z Kościołem cierpiącym - bo Kościół cierpi, kiedy pozbawiony jest liturgii takiej, jaką mieć powinien. IC: Są jednak pewne granice wytrzymałości. Granica jest jedna i jest nią taki stopień niewierności rytuałowi, że Msza przestaje być Mszą. Każde inne nadużycie jakoś można przeżyć w wierze, co wcale nie usprawiedliwia tego, co się dzieje przy ołtarzu. JB: Czy zdarza się w praktyce aż taka niewierność? O tak, niestety! Pewna osoba opowiadała mi, co spotkało ją w kościele w Belgii. Ksiądz ani razu nie sięgnął do mszału, kazał wszystkim ludziom wyciągać rękę na epiklezę, w modlitwie eucharystycznej nie było ani jednego odniesienia do Pana Jezusa. Wtedy wyszła z kościoła. I ta osoba spotkała się z charakterystyczną odpowiedzią - ale ten ksiądz miał wiarę, więc to była Msza. No właśnie: w kogo i w co miał wiarę? Ja na szczęście tego w Polsce nie widziałem, choć widziałem i takie celebracje, podczas których włosy mi stawały dęba. JB: Wyobraźmy sobie krytycznego, wymagającego neofitę. On nigdy nie uczestniczył we Mszy, która go zadowala, widzi te wszystkie braki i źle się w tym czuje. A jednak momentem jego nawrócenia była ta chwila, w której przyklęknął, zrobił coś ze swoim ciałem, w konkretnym miejscu, w otoczeniu konkretnej zbiorowości ludzkiej. Wcale nie przekonała go jakaś arcypoprawna - w jego mniemaniu - celebracja. To właśnie od doświadczenia szeroko pojmowanej liturgii zaczyna się proces narodzin świadomego chrześcijanina. Myślę, że coś podobnego miał na myśli Jean Corbon, gdy mówił, że to nie Kościół stworzył liturgię, ale że liturgia tworzy Kościół. IC: Można powiedzieć, że liturgia tworzy Kościół, a Kościół - celebrację. Tak, właśnie tak. Natomiast w porządku praktycznym także celebrowana liturgia niejako tworzy Kościół. Bardzo wiele zależy od tego, jak w danym ośrodku jest ona sprawowana, jak wychowuje - dobrze albo źle. Człowiek ma w sobie pewną wrażliwość, która mu mówi, że skoro Bóg jest ważny, a sprawy Boże są istotne, to należy dać im wyraz w sposób odpowiedni do ich znaczenia. I jeśli jest osobą religijną, to nawet gdy nie ma dobrego doświadczenia celebrowanej liturgii, może mieć poczucie "miary wewnętrznej" tego, co dobre i ważne, mimo swoich doświadczeń. JB: Do takiego poczucia dochodzi się przez praktykowanie. To nie jest tylko kwestia przyjęcia Dekalogu czy Ośmiu Błogosławieństw, rozumianych jako zbiór praw dotyczących chrześcijańskiego życia. Jeżeli się ta fascynacja w człowieku obudzi, to nie sposób za nią nie pójść. Przecież ja nie mam doznań mistycznych, kiedy odprawiam Mszę świętą, zresztą również olbrzymia większość ludzi ich nie ma. Po pewnym czasie odprawia się Mszę w ten sam sposób, w jaki się w niej uczestniczy w nawie - na tym samym poziomie emocji i natchnienia. Jest w tym jednak jakaś niesamowita siła, której nie da się kontrolować, o której nie da się nawet opowiedzieć... Przypominają mi się poruszające opowieści księży, którzy nie mogli w obozach sprawować Eucharystii. Odbierali to jako największy głód. JB: Mówimy tu o indywidualnym wymiarze oddziaływania liturgii na człowieka. Jednocześnie, jeśli spojrzeć na historię Kościoła, wydaje się, że czasy jego wielkości splatały się z momentami, gdy to "źródło" biło żywiej. I na odwrót - gdy było ono "przysypane", Kościół znajdował się w stanie upadku. Czy zgadza się Ojciec z tą diagnozą? Różnie z tym bywało. Pewne formy liturgiczne były krytykowane już w IV wieku, gdy Kościół znacznie umocnił swoje struktury. Święty Hieronim wybrzydzał na pewne teksty z Kanonu rzymskiego, które zresztą są używane do tej pory. IC: Ale czy w IV wieku Kościół był taki wielki duchem? Myślę, że tak. Wystarczy zobaczyć, jakie dzieła teologiczne wówczas powstawały i jak wiele ich było. Koniec IV wieku jest niewątpliwie czasem, w którym dokonało się kilka epokowych sformułowań dogmatycznych. Proszę pamiętać, że właśnie wtedy wykluła się idea monastycyzmu. Świadomość tego, kim jest Chrystus, Święta Trójca, staje się bardziej powszechna w Kościele. Kościoły otrzymują nową architekturę i nowe zdobienia. To wszystko miało ewidentny wpływ na liturgię. IC: Wpływ miała też nabierająca wówczas przyspieszenia polaryzacja na kler i świeckich. Nabrał również ciężaru pogański balast imperialny, konstantyński, że się tak wyrażę. O II Soborze Watykańskim mówiło się przecież jako o końcu ery konstantyńskiej. Wynika z tego, że tamta epoka chyba wniosła do Kościoła coś, z czego należy się wyzwolić. Jednak te "cesarskie" rytuały, które mamy we Mszy świętej, coś nam gwarantują. Chociażby to, że nie jest ona byle jakim, banalnym spotkaniem. Że postawa, którą przyjmujemy, jest postawą auli królewskiej, bo obcujemy z Kimś, kto jest ważniejszy nawet od króla. I w tym znaczeniu one mają swój sens. IC: Ciąży tu jednak brak pewnego elementu "domowego". Do początku IV wieku chrześcijanie łamali chleb po domach. To był bardzo domowy ryt, który nagle stał się bardzo imperialny. I teraz trzeba ten kierunek odwrócić. Co oczywiście nie znaczy, że od jutra celebrujemy w domu... Myślę, że trzeba zachować i jedno, i drugie. Mówiłem już o tym, że nasze pokolenie w ogóle nie rozumie procesji. Ten typowo "imperialny" zwyczaj wprowadza do celebracji tak pożądany element ruchu, dynamiki. Poza tym zdajmy sobie sprawę, że takiej domowości, która towarzyszyła spotkaniom Apostołów na Eucharystii, nie osiągnie się w grupie powyżej pięćdziesięciu osób. A nawet powyżej dwunastu. Ale możliwe jest ciepłe słowo, dobry śpiew i zwrócenie uwagi na to, co istotne. I nawet w grupie powyżej tysiąca osób daje to ludziom poczucie bezpieczeństwa. Problem leży nie w rytuale cesarskim, ale w tym, jak myśli ksiądz, jak mówi kazanie, w jaki sposób kształtuje zgromadzenie. IC: Uważam, że przejście do "domowości" (chrześcijanie wschodni mają urocze określenie domasznost' na poczucie bycia w cerkwi) to kwestia powolnej zmiany. I broń Boże na zasadzie odrzucania tego, co jest, bo nic nam nie zostanie, gdyż tej "domowości" nie ma w ludziach. A jeśli nie ma jej w ludziach, to sam ksiądz niewiele może zrobić w tym kierunku. Daje Pan przykład liturgii cerkiewnej, a to przecież ona jest przepełniona cesarskim ceremoniałem. A jednak jest w niej owa domasznost'. Ale i na Zachodzie jest to możliwe. Może to nie jest najlepszy przykład, bo będę mówił o nas, dominikanach... i będę mówił dobrze. W kilku klasztorach, gdzie mamy bardzo uroczystą liturgię, z procesjami, z wszystkimi hieratycznymi gestami, ludzie mówią, że czują się jak w domu. Owszem, jeden celebrans na jednej Mszy świętej niewiele może zrobić. Ale proboszcz przez dłuższy okres może zrobić dużo. On przecież jest gospodarzem tego miejsca. JB: Krążymy wokół pytania: dlaczego liturgia nas nie zachwyca, choć powinna? Spróbujmy uporządkować ten obszar. Dużo mówiliśmy o problemie, który zdefiniowałbym jako belferskie podejście do rytuału. Zbieramy się na Mszy nie po to, by jednoczyć się w Chrystusie, tylko po to, żeby ksiądz (rzadko świecki kaznodzieja) pokazał nam, co jest dobre i moralne. Ta belferskość dochodzi do głosu przede wszystkim na kazaniu. Polega ona na mówieniu, że "trzeba" być dobrym. No i co z tego? Każdy to wie. Cała sztuka, żeby wyjaśnić: jak i dlaczego. IC: Tak jak w Opowieściach pielgrzyma: usłyszał na liturgii, że trzeba się nieustannie modlić, więc pytał wielu duchownych - i długo nikt nie umiał mu pokazać, jak to trzeba robić, aż trafił na pewnego starca... To jest problem jakiegokolwiek przekazu moralnego. Ludzie potrzebują przewodników, a nie tylko informatorów. Nigdy nie dość przypominania, że słowa uczą, a przykłady pociągają. Do liturgii pociąga i dobra celebracja, i mówienie o niej z zapałem. IC: Ale tej dobrej celebracji nie będzie, jeśli ktoś nie potrafi żyć w zgodzie z wyrażającymi ją znakami albo też nie potrafi ich zrozumieć i "przełożyć" na wspólnotę. A znaki, które są nieprzekonujące, stają się martwe - albo zanikają. Widziałem już próby wprowadzania sensownych nawet zmian liturgicznych... i potem się okazywało, że nie utrzymały się, bo nie miały pokrycia w życiu. Zdarza się to zazwyczaj wtedy, gdy ktoś traktuje kapłaństwo instrumentalnie. A trzeba powiedzieć, że kapłaństwo jest doskonałym środkiem na kompleksy. Zaspokaja wiele emocjonalnych potrzeb człowieka i to bez większego wysiłku. Tak przeżywane kapłaństwo niszczy Kościół. Jest stare porzekadło Sodalicji Mariańskiej: "Żaden świecki nie pomoże, gdy kler niszczy dzieło Boże". Ksiądz musi zdawać sobie sprawę z tego, że jest na świeczniku i jeśli nie stawia sobie wymagań, jeśli nie jest przede wszystkim chrześcijaninem, a dopiero potem kapłanem Chrystusa, to może zrobić wiele krzywdy wspólnocie. JB: Drugi problem to lekceważenie znaków. Mówimy o niewierności liturgii per defectum. Zasadniczym powodem takiej postawy jest zwulgaryzowane rozumienie formuły ex opere operato, oznaczającej, że sakrament dokonuje się nie dlatego, iż celebrans czy zgromadzenie są święci, ale dlatego, że wykonano niezbędne gesty i wypowiedziano konieczne słowa. To już święty Augustyn mówił, że dla prawdziwości chrztu nie ma znaczenia, czy chrzcił święty, czy łotr, Piotr czy Judasz, bo za każdym razem chrzcił Chrystus. Bo chrzest (w domyśle: jego forma) był chrystusowy. Wiadomo, że formuła ta narodziła się w średniowieczu, którego myśl jest głęboko zakorzeniona w metafizyce. A pierwsze pytanie metafizyki to pytanie o to, co jest, i o to, co jest istotne, co jest źródłem, centrum. Stąd wziął się rozdział na istotę i przypadłości, który tak skutecznie zainfekował naszą potoczną myśl sakramentalną. Ten podział sam w sobie nie jest zły, tylko myśmy go przyjęli w sposób wulgarny, przeświadczeni, że trzeba koncentrować się na tym, co istotne - a reszta jest pobożnym dodatkiem. Skrajnie zwulgaryzowana forma rozumienia zasady opus operatum głosi, że przecież "wystarczy zrobić Pana Jezusa". Takie myślenie od razu widoczne jest w celebracji. Księża, którzy lecą przez prefację, recytują ją niedbale, podobnie jak i całą resztę, potem nagle hamują z piskiem opon przed tak zwanymi słowami konsekracji: "Too-jeest-boowieem-Ciaało-mooje...". Tak rozumując, ksiądz mógłby zakonsekrować w piętnaście sekund bułki na straganie! I co, byłaby to Ofiara? Nie ma Mszy świętej, którą można umieścić poza kontekstem Kościoła żywego. Trzeba pamiętać, że istnieje druga formuła: ex opere operantis Ecclesiae. Mówi ona o tym, że akty liturgiczne są wrażliwe na to, kto celebruje, kto szafuje, kto przyjmuje sakramenty, na świętość tych ludzi, ich podatność na działanie Ducha. Przywykło się stosować tę formułę do tak zwanych sakramentaliów, czyli aktów liturgicznych nie będących sakramentami, takich choćby, jak znak krzyża czy błogosławieństwo osób i przedmiotów. Tymczasem jest ona wobec tej pierwszej, ex opere operato, formułą nie osobną, ale uzupełniającą. Ona mówi o skuteczności tego, co się dokonało. Co z tego, że "zrobię Pana Jezusa" na Mszy świętej, jeśli ani ja, ani nikt inny nie będzie gotowy, żeby Go przyjąć? JB: I wreszcie tak zwana radosna twórczość. To z kolei diametralnie przeciwny błąd per excessum, który polega na mnożeniu znaków, dodawaniu do rytuału wszystkiego, co się da. A tymczasem cnota mieści się pośrodku - jak mówi stara scholastyka. Praktyka używania rytuału per excessum dość często wynika z potrzeby dowartościowania konkretnej grupy ludzi. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego w dość typowej parafii przy ołtarzu zmieścić się może czterdziestu ministrantów, a realnie służy tylko czterech. IC: Co więcej, zdarza się, że jest wielu ministrantów, a ksiądz i tak wszystko sam czyta i śpiewa. Z tego niezrozumienia funkcji rytuału wynika przełożenie akcentu z liturgii na różnego rodzaju nabożeństwa. Są one bardzo ważną częścią modlitwy Kościoła, należy jednak znaleźć właściwą proporcję między nimi a celebracją liturgiczną. Jak również właściwe miejsce i właściwy czas. To nie jest zdrowa sytuacja, gdy uroczyste nabożeństwo różańcowe poprzedza recytowana i nieuroczysta Msza święta. Podobnie jak nieporozumieniem jest wkładanie wielkiego wysiłku w nabożeństwo peregrynacji obrazu Miłosierdzia Bożego - w ogóle sensownego i jednoczącego ludzi - przy jednoczesnym zaniedbywaniu uroczystego charakteru niedzielnej Eucharystii. Uczestniczyłem kiedyś w rozmowie duszpasterskiej grupy duchownych. Przyznam, że liczyłem na poruszenie takich problemów, jak Msza, ambona czy konfesjonał. Tymczasem pierwszy temat to była właśnie peregrynacja obrazu. Okazało się, że należę do innego świata. JB: Ta praktyka rozszerzania różnego rodzaju nabożeństw w pewnym sensie niweczy dzieło Soboru. Bo przecież powatykańska reforma liturgii w dużej mierze miała na celu wydobycie rytuału Mszy z otuliny przeróżnych pobocznych nabożeństw. Ale ta powracająca tendencja wyraża chyba istotne ograniczenie ludzkiego podejścia do rzeczywistości Eucharystii. Ona zawsze przekracza naszą zdolność rozumienia, a my, chcąc ją oswoić, wymyślamy sobie nabożeństwa jako byty zastępcze. Właściwie wszystkie zarzuty, jakie stawiamy, dotyczą księży. Czy świeccy nie są współodpowiedzialni za stan liturgii? Skoro ze strony księży często nie ma troski i dbałości o liturgię, niby dlaczego wierni mają o nią bardziej dbać? IC: Większość tych "defektów" i "ekscesów" można sprowadzić do wspólnego mianownika: niezrozumienia. A to się wiąże z wielkim problemem braku dobrego wykształcenia księży, po pierwsze - z kompletnym zaniedbaniem mistagogii. Nie wiem, czego uczą się klerycy w seminariach na liturgii, mając ją prawie przez cały okres studiów seminaryjnych. Jak można się tej liturgii tyle uczyć, a potem podstawowych rzeczy nie rozumieć? Sam jestem wykładowcą liturgii... i nadal tego nie rozumiem. Myślę, że pisane w Polsce - a i za granicą często też - podręczniki liturgiki są mniej mistagogią, a bardziej historią. Myślę jednak, że kiepskie podręczniki całkiem skutecznie zastąpiłaby dobra celebracja liturgii. Nie rozumiem, dlaczego w seminariach diecezjalnych brewiarz nie obowiązuje od początku, przynajmniej jutrznia i nieszpory. Dlaczego liturgia godzin zastępowana jest we wspólnej modlitwie seminarzystów praktykami czysto dewocyjnymi, które powinny być naturalnym uzupełnieniem tego, co jest kośćcem Kościoła? Bo przecież większość kleryków tak właśnie jest wychowywana. IC: A wcześniej mieli to samo w parafii. I tak koło się zamyka. W tej sposób ich doświadczenie religijne jest doświadczeniem spoza liturgii. IC: Nie tylko ich... Również moim problemem jest znalezienie miejsca, gdzie liturgię sprawuje się porządnie. Druga strona tego samego medalu to ludzie, którym się nic nie tłumaczy. Liturgia sama w sobie nie jest zrozumiała, przecież wyjaśniano ją na starożytnych mistagogiach, mimo że ówcześni ludzie zazwyczaj znali język, w którym liturgia się odprawiała. Ambroży w Mediolanie odprawiał w powszechnie jeszcze rozumianej łacinie, a i tak musiał tłumaczyć, co i jak. I nie tylko nowo ochrzczeni chodzili na te katechezy mistagogiczne, tłumnie i chętnie odwiedzali je chrześcijanie ochrzczeni dawno. IC: Mam tego świadectwa w książce Dlaczego chodzę /nie chodzę do kościoła. Wśród jej autorów, respondentów ankiety, są ludzie, którzy wręcz na to czekają, od lat oczekują, że ksiądz im wytłumaczy słowa, gesty czy znaki liturgii. Ksiądz powinien po prostu siąść i przygotować takie kazanie. Książek o Mszy wychodzi przecież przynajmniej kilka rocznie, i to najczęściej dobrych. Jest z czego wybierać. Panuje u nas błędne przekonanie, że święcenia dają - oprócz władzy sakramentalnej - również świadomość tego, czym jest liturgia, że wiedza jej dotycząca jest wiedzą "wlaną" w chwili konsekracji. Nic bardziej błędnego! To, że celebrujemy, wcale nie znaczy, że liturgię rozumiemy. Przyznam, że po trzynastu latach intensywnego jej studiowania mam świadomość, że tylu rzeczy nie wiem i nie rozumiem. Ciągle coś genialnego i niezwykłego się odkrywa. Ksiądz musi tak samo studiować liturgię, jak i słowo Boże. Na rekolekcjach, które głosiłem w pewnym seminarium duchownym, w którymś momencie zawołałem - wydawało mi się - retorycznie: "Chłopaki, nie będę przecież wam mówił, jaki jest sens robienia znaku krzyża!". A oni patrzą i nie wiedzą! Ludzie już w sutannach... Odtąd z uporem maniaka tłumaczę to kilka razy do roku. JB: Czy w rozumieniu liturgii może przeszkadzać nadmiar wiedzy? Raczej nie. Może się natomiast zdarzyć, że ktoś nie rozumie tego, co wie. Znam takich ludzi o olbrzymiej wiedzy, którzy nic nie rozumieją z tego, co wiedzą. IC: Jeszcze jako ministrant spotkałem się z takim księżowskim określeniem: "To było zrobione liturgicznie". A powiedziano to w takim znaczeniu, że gdyby przypadkiem pojawił się jakiś liturgista, to nie miałby się do czego przyczepić. Jest taki stary dowcip: jaka jest różnica między liturgistą, a terrorystą? Wiadomo, z liturgistą nie da się pertraktować. Bardzo wielu liturgistów zachowuje się w taki sposób, że zniechęca do liturgii. JB: Chyba nie ma takiego liturgisty, o którym można powiedzieć, że rozumie całą liturgię? Mam nadzieję, że żaden liturgista tak o sobie nie myśli. Rzeczywistość jest przebogata, sama ilość form liturgicznych jest ogromna. Chrześcijaństwo ma około sześćdziesięciu rytów, jeżeli weźmiemy za kryterium wielość modlitw eucharystycznych. Przyrównałbym różne ryty liturgiczne do ścianek kosztownego diamentu. Na każdą ściankę można patrzeć, widząc diament od innej strony - a jednocześnie jest to jeden i ten sam diament. IC: Odnoszę nieraz wrażenie, że w pojęciu wielu księży liturgika to zespół norm, które powinni zachowywać, ale o których kompletnie nie mają pojęcia. Boją się wręcz wchodzić w tę gęstwinę... Dlatego trzeba zaczynać od Pana Boga. Nigdy nie zaczynam wykładu liturgii od instrukcji, co mają robić księża. Ostatnim wręcz momentem mojego wykładu jest mistagogia eucharystyczna. Tłumaczę takie rzeczy dopiero wtedy, gdy wiem, że słuchacze mnie rozumieją w sprawach podstawowych. IC: Są tacy, którzy nie widzą potrzeby rozumienia. Wspominałem już o tym, jak w Rawennie pojąłem, że kluczem do zrozumienia tamtejszych mozaik jest Kanon rzymski. Jak dużo zmieniło się w naszym odbiorze liturgii od tamtych czasów! Współcześnie ceremoniarz - ksiądz lub organista - bierze sobie kilka pudełek: ma jedno pod tytułem SŁOWO, drugie: WNĘTRZE KOŚCIELNE (niewiele można z tym zrobić, ale zawsze da się umieścić jakieś literki ze styropianu na czerwonej płachcie), dalej pudełka z napisami MUZYKA i GEST. Z tych czterech pudełek wyciąga sobie po jednym klocuszku i układa lego. To jest liturgia współczesna. Dla starożytnych, dla ludzi średniowiecza, a nawet jeszcze dla autorów Mszału Piusa V to byłoby nie do pomyślenia. Oczywiste było, że słowo, wnętrze, muzyka i gest stanowią jedność. Widać to na przykładzie dramatu liturgicznego, który tak był wpisany we wnętrze, że trudno go przedstawić w nowoczesnym wnętrzu kościelnym. W Mszale trydenckim prefacja jest wydrukowana wyłącznie w wersji śpiewanej i jest oczywiste, że w ogóle nie ma tam recytowanej prefacji na publicznie sprawowanej Mszy. Myśmy już z tego klocuszka zrezygnowali w naszym lego. IC: W pudełku ze śpiewem kościelnym zostało już mało klocków. Ale śpiew kościelny jest przestrzenią, w której nadal można dużo zrobić. Pierwsza kwestia dotyczy tekstu. Słowa pieśni są bardzo ważne, bo one też stanowią przekaz wiary. Tymczasem nasz kościelny śpiewnik jest mocno naznaczony duchowością bardzo sentymentalną, i jeśli nie wprost heterodoksyjną, to na pewno z pogranicza ortodoksji - jak choćby te "nasze serca zimne jak lód i próżny dla nich Twej męki trud". Nie mniej ważna jest estetyka tekstu, usunięcie szansonetek typu: "Przyjdź, mój Jezu, pociesz mnie, bo Cię kocham serdecznie". Wielką przysługę czyni nam stara pieśń ludowa, która potrafi być sentymentalna i rzewna, a jednocześnie zawiera konkretny wykład wiary. Nie jest dobrze, jeśli pieśń kościelna zdaje sprawę wyłącznie z wątpliwości, które targają współczesnym człowiekiem. To się zdarza bardzo często w brewiarzu francuskim, a w polskim - w kilku hymnach. Liturgia jest jednak miejscem, gdzie powinna być akcentowana pewność wiary. Nie przyszliśmy do kościoła, aby celebrować nasze wątpliwości, które skądinąd możemy mieć. Herbert w wierszu Dlaczego klasycy mówi: "Jeśli tematem sztuki / będzie dzbanek rozbity / mała rozbita dusza / z wielkim żalem nad sobą / /to co po nas zostanie/, będzie jak płacz kochanków / w małym brudnym hotelu / kiedy świtają tapety". Myślę, że pieśń kościelna, która celebruje wątpliwości, jest tym właśnie płaczem kochanków w małym hotelowym pokoju. JB: A muzyka? Możliwy jest śpiew bez akompaniamentu i potrzeba nam odwagi w zachęcaniu do niego. Widzę możliwość śpiewania całej Mszy bez mikrofonu, choć osoby starsze oponują przeciwko temu. Mikrofon zostawiłbym tylko na kazanie. Dla mnie niezwykłym doświadczeniem było to, co widziałem w cerkwi, a co próbuję z pewnym skutkiem robić u nas w kościele - stałe części muzyczne na Mszach świętych. Od roku śpiewamy tę samą Mszę chorałową w niedzielę i tę samą Mszę chorałową w dni powszednie. W tej chwili robimy to już z całym kościołem. I nikomu się to nie nudzi, mimo iż jest tak samo. IC: Przed laty zrobił na mnie wrażenie sposób prowadzenia śpiewu w Taizé. Tam, choćby przez dwie godziny człowiek śpiewał Magnificat, i tak nie wyśpiewa tego, co by chciał wyśpiewać. W ten jeden werset można włożyć coraz więcej. Rabini mówią, że każde słowo w Biblii ma siedemdziesiąt znaczeń. Gdy człowiek zrozumie jedno, otwierają mu się następne, i następne. To jest podróż w głąb. Młodzież nie musi w kościele do końca świata szarpać drutów, daje się ją namówić na ambitniejszy muzycznie śpiew. Przechodzenie do chorału wydaje mi się właściwą drogą, choć powiedzmy sobie szczerze: Introit, Offertorium, antyfona komunijna - to są sekwencje trudne, które wymagają pewnego wyrobienia. Części stałe są nieco łatwiejsze, tym bardziej że jest z czego wybierać. Warto w tym kierunku iść, choć może nie od razu. Zanim w Krakowie nauczyliśmy młodzież śpiewać kilka elementów w chorale, zanim potrafiła wystawić misterium Męki Pańskiej według własnego scenariusza, z użyciem śpiewu gregoriańskiego i staropolskiej pieśni nabożnej, musiała przejść przez trójgłos, przez Taizé i przez Tuluzę. A jak już przez to przeszli, to używają i jednego, i drugiego. I widać, że są coraz bardziej zafascynowani śpiewem gregoriańskim, jego szlachetną prostotą i tym, co z sobą niesie. Wykonywanie chorału jest możliwe na poziomie parafii, tyle że ksiądz powinien być wrażliwy muzycznie, a jeżeli nie jest wykształcony w tej dziedzinie, to powinien oprzeć się na kompetentnej osobie świeckiej. A poza tym, jeżeli sam ksiądz nie boi się śpiewać, to i ludzie śpiewają. Jest to droga możliwa pewnie bardziej w miastach niż na wsi. Mam wrażenie, że chrześcijaństwo współczesne - podobnie jak chrześcijaństwo epoki Ojców Kościoła - jest chrześcijaństwem miejskim. Chociaż, paradoksalnie, środowiska odkrywające dziś tradycję chorału korzystają z doświadczeń tych, którzy ostatni wykonują ludowy śpiew kościelny. Należą do nich na przykład śpiewacy z Szypliszek na Suwalszczyźnie, których głosami jestem zafascynowany. IC: Niestety, jesteśmy pokoleniem, które prawie w ogóle już nie śpiewa. My tylko słuchamy muzyki. Dobrze, że śpiewamy chociaż Jeszcze Polska nie zginęła... Ciekawe, że we współczesnym mszale większość przepisów dotyczących muzyki formułuje swoje wskazania dość miękko: "można", "powinno się", "zaleca się", "jest chwalebnie"... Mam tu wrażenie pewnego ustępstwa wobec tego, co się dzisiaj dzieje, wobec zdecydowanego braku kultury muzycznej, a co za tym idzie - tragicznego braku duchowości. To nie jest przypadek, że święty Paweł nakazywał modlić się "pieśniami pełnymi ducha". JB: Dotykamy szerszego problemu. Dużo tu mówiliśmy o sensie przemian Soboru, który przecież miał tchnąć nowego ducha w Kościół. Wyrazem tego miała być odnowa liturgii. Tymczasem minęło już czterdzieści lat od zwołania Soboru, i widok, jaki się dookoła roztacza, przypomina krajobraz po bitwie, która dokonała się wokół owych zmian lat sześćdziesiątych. Widzimy niedokończone fundamenty, a tuż obok jakieś stare, choć ciągle używane skorupy. To na pewno nie jest krajobraz jednorodny i uporządkowany. Pierwsze słowo, które mi się narzuca, to "zagubienie". A z drugiej strony - ogromny głód Boga i życia duchowego. Ten głód jest szansą. Kiedy widzę młodych ludzi, przyjeżdżających na festiwale do Jarosławia, śpiewających chorał gregoriański lub nawet polifonię André Gouzesa; kiedy patrzę, jak ze sklepów znikają płyty z muzyką dawną - to wiem, że ktoś tego szuka, tego pragnie. Drugi element tego krajobrazu to niewiedza, niezrozumienie liturgii. Traktowanie jej jako obowiązku - ksiądz musi odprawić Mszę, żeby zarobić na życie, wierni muszą pójść na Mszę, żeby nie mieć grzechu ciężkiego. Mocno nominalistyczne myślenie: Bóg tak kazał, więc tak trzeba. JB: Przypomina mi się wiersz Ernesta Brylla - napisany w połowie lat osiemdziesiątych - o skrzydłach Ducha, których trzepot nagle przestaliśmy odczuwać. Nie wierzę w to, że Tradycja została całkowicie zerwana, bo myśląc tak, w konsekwencji musiałbym zostać lefebrystą. Dla mnie nie jest to wyłącznie problem chrześcijaństwa, ale dotyczy w ogóle kultury i społeczeństwa. W książce Daniela Lifschitza Z mądrości chasydów znalazłem fragment: "Kryzys naszego społeczeństwa ma swoje korzenie w pogardzie dla tradycji. Nowoczesny człowiek stał się dorosły na własną rękę, odrzucając - począwszy od czasów Oświecenia, chociaż proces ten rozpoczął się wraz z Odrodzeniem - mówioną i pisaną tradycję ojców. Człowiek ciąży coraz bardziej ku ideologii i praktycyzmowi". Myślę, że te dwa zdania najtrafniej zdają sprawę z obecnej sytuacji. Z jednej strony mamy więc do czynienia z pogardą dla tradycji, manifestowaną na ogół przez pokolenia starsze, z drugiej - wielu ludzi młodszych ode mnie kontestuje postawę zerwania z tradycją. Nie jest przypadkiem, że środowiska katolickich tradycjonalistów to ludzie przed trzydziestką. IC: Czy te różnice pokoleniowe nie dokonują się na zasadzie zerwania z tym, co najbliższe? Słowo "tradycja" pochodzi od tradere - przekazywać. To jest coś przekazanego. Mam wrażenie, że to, od czego na gruncie liturgii odżegnują się pokolenia młode, nie jest czymś przekazanym, tylko wcześniej wymyślonym. JB: Dawniej uczono młodych szacunku dla "wiary ojców". Tak sformułowany postulat wierności nie może trafiać do współczesnej młodzieży. Po pierwsze, dlatego że częstokroć sami ojcowie są dziś - jak Mrożkowski Edek z Tanga - mniej tradycyjni czy wręcz bardziej bezbożni od synów i córek. Po drugie, to co było nam przekazywane jako rzekoma wiara ojców, było w dużej mierze ideologią, która skompromitowała samo hasło. Nie czuliśmy go, nic nas do niego nie pociągało... Swoją drogą łacińskie trahere (ciągnąć) pokrewne jest chyba temu tradere. Jednym słowem - już bardziej przemawia do nas wiara pradziadów. Ale tu pojawia się następny problem: owi "pradziadowie" z Szypliszek są ostatnimi ludźmi żyjącymi tradycją, nie przekazali jej w naturalnym ciągu pokoleń. A my tej tradycji nie odbudujemy. Tego się nie da tak po prostu odbudować. W historii zawsze było tak, że pewne rzeczy mijały bezpowrotnie. Jednak wiele rzeczy ciągle jest możliwych. Już sam fakt, że mamy świadomość historii, daje nam poczucie tożsamości. Mam więc nadzieję, że niektóre rzeczy da się odbudować. Jestem całym sercem za postulatem kardynała Ratzingera, który mówi o potrzebie reformy samej reformy watykańskiej. Oczywiście możemy się kłócić, jak to ma wyglądać w praktyce i w szczegółach. Przy tym wszystkim chciałbym zaznaczyć coś bardzo ważnego. Na poziomie rytuału, takiego, jaki mamy zapisany w księgach liturgicznych, główny strumień Tradycji płynie nieprzerwanie. Ten rytuał oczywiście można by było poprawić, żeby był dla nas jeszcze lepszym przewodnikiem, żeby gesty i znaki, które zostały zagubione, wróciły do naszej świadomości, ponieważ będzie to z pożytkiem dla naszej wiary. Natomiast tak naprawdę większość problemów liturgicznych polega na tym, że ci, którzy sprawiają, że liturgia "nie zachwyca", wstęp do mszału mieli w ręku ostatni raz na studiach. IC: Jeżeli w ogóle go mieli. W tej sytuacji pojawia się pokusa myślenia, że liturgię "trzeba robić". Tymczasem nie ma twórców liturgii, są tylko jej celebransi. Nie wyobrażam sobie, aby któraś z najpiękniejszych ikon, jakie znamy, napisana była przez kogoś, kto w liturgii nie uczestniczył. Nie wyobrażam sobie tekstu liturgicznego napisanego przez kogoś, kto nie wierzy. Nie wyobrażam sobie, żeby gotycką katedrę budował ktoś, kto w żadnym stopniu nie jest chrześcijaninem. Uważam zatem, że Tradycja jest nie tyle przerwana, co zubożona. Wzięto z niej mniej, niż można było wziąć. A reakcją i "karą" jest to, że dziś młodzi ludzie uczą się medytować nie od chrześcijańskich mnichów, ale od buddyjskich, że golą sobie głowy na łyso i odprawiają różne ćwiczenia, które tak naprawdę mogliby znaleźć u nas - gdybyśmy tylko potrafili im je pokazać. To, co ja nazwałbym przygotowaniem do Ewangelii, oni otrzymują w zupełnie innej tradycji. I nie jest źle, że to robią, najgorsze jest tylko to, że taka praktyka automatycznie kieruje ich również ku poszukiwaniu Nadprzyrodzonego poza Chrystusem. IC: Ale niejeden z młodych europejskich buddystów nierzadko wcześniej studiował teologię. Co tylko pokazuje, że chrześcijaństwo pojęte jedynie jako intelektualne przyjęcie pewnych prawd nie ostoi się w chwili próby. Poza tym, często bierzemy za rodzimą tradycję coś, co jest wykwitem schyłkowej kultury zachodnioeuropejskiej. Weźmy za przykład medycynę. Ludzie wierzący mają nieraz problem z przyjęciem starożytnych medycyn nieeuropejskich, bo one wydają im się zbyt mocno związane z tamtejszym sposobem myślenia i z tamtejszą religią. Nie będziemy używali pogańskiej, buddyjskiej czy konfucjańskiej medycyny, wolimy klasyczną. A ta klasyczna ma zaledwie sto czy dwieście lat! I do tego jej podłoże metafizyczne jest bardzo odległe od chrześcijaństwa, oparte na kartezjańskiej wizji ciała ludzkiego jako maszyny. Moim zdaniem, jest to wizja bardziej obca chrześcijaństwu niż na przykład tao. Przypomina się stara zasada świętego Pawła: "Wszystko badajcie, a co szlachetne - zachowujcie!" (1 Tes 5, 21). Mówię o tym, bo wydaje mi się, że bardzo wiele rzeczy w tych wschodnich systemach, które my uważamy za rzeczy stricte religijne, dotyczy tylko tego, co wspólne każdemu człowiekowi - tyle że wyrażone w języku odmiennym od tego, do jakiego przyzwyczaiła nas nasza zachodnia filozofia. Nie zapominajmy, że również liturgia używa tego, co nie jest wprost religijne. Ona jest częścią przygotowania człowieka, użyźnienia go na przyjęcie Boskiej liturgii, Bożego działania. Byle jaka celebracja liturgiczna oznacza, że idziemy do Nadprzyrodzonego, zapominając, że jesteśmy ludźmi, że mamy ludzką naturę i ciało. Zawsze trzeba pamiętać, że najpierw jesteśmy ludźmi, dopiero potem chrześcijanami. JB: Jak wyglądał świat śródziemnomorski przed przyjęciem Objawienia Chrystusowego? Przecież ci ludzie byli przetrenowani w różnego rodzaju duchowościach, które przyszły ze Wschodu (Mitra, Kybele), a które mniej lub bardziej wyraziście zawierały wątek Prawdy. Być może były one nawet koniecznym przygotowaniem do chrześcijaństwa, dawały ludziom przedsmak Tajemnicy, chociaż nadal czegoś im brakowało. Chrześcijaństwo było widać tym kluczem, który pasował do zamka. Podeprę się cytatem z ojca Jacka Salija, pochodzącym z jednego z felietonów, opublikowanych we "W drodze". Wspomniany jest tam zarzut Japończyka, skierowany do chrześcijańskich misjonarzy: "Na Fudżijamę prowadzi wiele dróg, tymczasem wy sądzicie, że tylko wasza droga jest dobra". I odpowiedź ojca Jacka: "Wiele dróg prowadzi na Fudżijamę, toteż prawda, ale przecież zbawienia nie osiągniemy żadną duchową wspinaczką, zbawienie jest darem Bożym. Zapewne skierowanie się ku świętej górze Bożej, że pozostaniemy przy takim symbolu, przygotowuje człowieka szczególnie do przyjęcia daru zbawienia, ale przecież zbawienie to wprowadzenie w głębsze jeszcze wymiary, inne od tych, które możemy osiągnąć wytrwałą pracą ducha, choć z nią związane. Zarzut tego Japończyka jest o tyle słuszny, o ile chrześcijanie nie odróżniają nowiny o Chrystusie Zbawicielu od swoich europejskich tradycji duchowych, od swojej specyficznej drogi na Fudżijamę". Problem polega na tym, że my bardzo często utożsamiamy naszą drogę przygotowawczą z duchowością i wiarą w najgłębszym tego słowa znaczeniu. A to są różne rzeczywistości. JB: Przechodząc nad światem po linie wiary, potrzebujemy równowagi pomiędzy religią a tym, co "subreligijne"? To zależy od konkretnej sytuacji. Jeśli w przedsoborowej liturgii święceń kapłańskich całowało się pierścień biskupa tyle razy, że ryt nałożenia rąk schodził na daleki plan, to oczywiście coś było nie tak. Natomiast co zyskaliśmy przez usunięcie trzydziestu kilku znaków krzyża, czynionych nad kielichem i pateną podczas odmawiania Kanonu rzymskiego i zostawienie tylko jednego, na samym początku? Czy to jakieś ubogacenie i oczyszczenie liturgii? Dla mnie nie. Te krzyżyki, tak kontestowane przez wielu księży pamiętających przedsoborową liturgię (czy nie dlatego, że nikt nie potrafił ich dobrze wytłumaczyć?), były jak punktowe światła, pokazujące: "oto tutaj mamy coś ważnego". I o ile pierścień biskupi nie jest centrum liturgii święceń, o tyle Ciało i Krew Zbawiciela, owszem, są centrum liturgii Mszy. JB: Przełożony Wspólnot Jerozolimskich, kiedy był w Polsce, na pytanie, jak żyć życiem chrześcijańskim, odpowiedział: "Trzeba być wiernym liturgii, modlitwie i Ewangelii". Właśnie w tej kolejności. Co to znaczy być wiernym liturgii? To znaczy sprawować ją i dać się jej prowadzić. Ostatnio w rozmowie z przeoryszą mniszek z Karmelu kodeńskiego usłyszałem, że dopóki zakonnica nie przeżywa swego czasu bardziej w kontekście roku liturgicznego niż roku cywilnego, dopóty tak naprawdę nie jest osobą konsekrowaną. To jest dobry przykład kierunku dążenia. W pewnej mierze dotyczy to każdego chrześcijanina. W liturgii jest najpiękniejsze to, że ma ona w sobie zawarte zarówno to święte miasto czy piękny ogród, do którego idziemy, jak i pokarm na drogę, abyśmy nie ustali. JB: Wiem, że mówimy o łasce, o darze Ducha Świętego, że dobrej liturgii nie da się stworzyć ludzkimi siłami - ale jednak muszą znaleźć się ludzie, którzy ją ożywią, konkretni ludzie. Kto będzie tę liturgię odnawiał? Nie powiedziałbym, że ta odnowa będzie dopiero robiona lub że jest to liturgia przyszłości. Najważniejszą liturgią przyszłości jest liturgia spełniona w Mieście Bożym, czyste uwielbienie, które zmartwychwstali będziemy oddawać Bogu przez Chrystusa i które będzie powodem naszej szczęśliwości. To jest liturgia, o którą trzeba się troszczyć najbardziej. Natomiast poza tym należy się troszczyć o liturgię teraźniejszości. I robią to ludzie, którzy żyją pośród nas. W wielu miejscach świata powstają dziś różne wspólnoty, dla których pierwszym lub jednym z ważniejszych zadań jest właśnie troska o liturgię. W Polsce najpopularniejsze są wspólnoty francuskie: Wspólnoty Błogosławieństw i Wspólnoty Jerozolimskie, a także rzymska Wspólnota Świętego Idziego. Ta ostatnia, przy ogromnym zaangażowaniu społecznym, jest zgromadzeniem, które celebruje liturgię uroczyście, z namaszczeniem. W Polsce istnieją też ruchy rodzimego pochodzenia, które odnawiają liturgię. Można to powiedzieć o benedyktynach w Tyńcu i Biskupowie, o karmelitankach w Szczecinie, także o dominikanach. Nie mogę pominąć ogromnego wkładu, jaki w wewnętrzną, duchową odnowę liturgii włożył w swoich początkach Ruch Światło-Życie, z księżmi Franciszkiem Blachnickim i Wojciechem Danielskim. W końcu trzeba także uwzględnić te wszystkie bractwa i stowarzyszenia odnawiające wrażliwość na tradycyjny, jednogłosowy śpiew, które rodzą się u nas jak grzyby po deszczu. To są ludzie, którzy odnawiają liturgię. Nie powinniśmy się bać, że Duch Święty zostawi Kościół w tak ważnej sprawie, jaką jest liturgia. On wykonuje swoje dzieło. Duch Święty nie zostawia liturgii na pastwę ludzi Kościoła. JB: To jest chwalebna postawa kogoś, kto mierzy czas nie na lata, lecz na stulecia. Narzekał już Ojciec na powszechny obyczaj stawiania tej nieszczęsnej wiecznej lampki przed tabernakulum. W waszym kościele... też jest taka lampka. Czy przeor poznańskiego konwentu nie chce, czy nie może szybko wprowadzać pewnych zmian? Ja już jedną rewolucję przeżyłem i nie chcę drugiej. JB: A cóż to za rewolucja - lampkę zdjąć? Zdjąć nie problem. Trudniej założyć nową, lepszą. Moim zdaniem, jest kilka ważniejszych rzeczy do wprowadzenia w naszej liturgii, a lampka czeka na swoją kolej. Nauczyłem się, że nie należy podejmować zbyt szybkich działań. Poza tym, szukamy odpowiedniej formy dla tego światła. Akurat w naszym kościele to nie jest takie proste. JB: Kiedy drążymy temat liturgii, coraz częściej pojawia się kwestia tożsamości. Liturgia nie jest - to już stwierdziliśmy - celebracją wątpliwości. Żeby nią naprawdę żyć, trzeba się w niej umieć rozpoznać. Słowo "tożsamość" zakłada identyfikację z czymś lub z kimś. Jeśli mówimy o problemie tożsamości, to w gruncie rzeczy mówimy o problemie tradycji. Bo określam siebie przez to, z czym się identyfikuję, z jaką tradycją, jakimi ludźmi. JB: Jak zwykły człowiek, nie będący ani księdzem, ani zakonnikiem, ani też członkiem żadnej wspólnoty, może rozpoznać samego siebie przed ołtarzem? Stojąc tam, zazwyczaj doznaje pewnego onieśmielenia. Ja bym to nazwał rodzajem zawstydzenia. Dziwnie się czujemy z tym, że jesteśmy wierzący - trochę jak człowiek, który widzi po raz pierwszy własnego ojca, padającego na kolana. Zazdroszczę muzułmanom, że gdziekolwiek stoją, rozkładają dywanik, przebierają paciorki swojego "różańca" i kompletnie nie przejmują się tym, czy ktoś ich obserwuje, czy nie. My ciągle się kontrolujemy: czy patrzą, co pomyślą, czy nie wyjdziemy na dewotów... Leczącym doświadczeniem jest Kalwaria Zebrzydowska, gdzie ludzie chodzą po dróżkach męki Pańskiej i śpiewają pełnym głosem, nie przejmując się, co pomyślą inni. JB: Są takie wyjątkowe miejsca. Ale to za mało. W polskim charakterze tkwi jakaś przeszkoda, która nie pozwala nam zadomowić się w sprawach Bożych. Brakuje nam chyba trochę postawy Jakuba, który wobec Boga był może zbyt zuchwały, ale Pan w swej łaskawości nie poczytał mu tego za złe, doceniając dobrą, "familiarną" stronę jego gorliwości. Mam trochę inne doświadczenie. Może dlatego, że przez swoją młodzieńczą oziębłość byłem impregnowany wobec Kościoła, nie obchodziło mnie, co się w nim dzieje. Później, kiedy już poznałem, co jest ważne, uczestniczyłem w nim na innych zasadach, jako zakonnik. Nie jestem wielkim zwolennikiem wykrzykiwania w różnych językach, chociaż mam doświadczenie, również osobiste, modlitwy charyzmatycznej... JB: Niekoniecznie trzeba mówić językami. Wystarczyłoby na przykład ze środka nawy odpowiedzieć głośno Amen. Tak kiedyś u nas było. W jednym z esejów siostry Małgorzaty Borkowskiej opisane są takie zjawiska, jak klaskanie na Podniesienie, wzdychania i szlochy - tak reagowano w polskich kościołach jeszcze w XVIII wieku. To "schłodzenie" musiało nastąpić później. Z pewnością wynikało ono z lęku przed szyderstwem, jakie przyniosła ze sobą mentalność Oświecenia. Nie wydaje mi się, żeby to był tylko problem polski. Nie wydaje mi się, żeby nasza letniość odróżniała się specjalnie od tego, co widziałem na przykład we Włoszech czy w Anglii. A jeśli już, to jest to problem bardziej społeczny niż religijny. My się za mało czujemy w domu nie tylko w kościele, ale w ogóle w Polsce! Jesteśmy narodem po transplantacji pięćdziesięciu procent masy ludzkiej i terenu. To nie może pozostać bez wpływu na duchowość. Dużo zależy też od miejsca. W Poznaniu nie słyszałem jeszcze gromkiego śmiechu w kościele - w Krakowie wielokrotnie. Najczęściej na kazaniu. Ale nawet w Poznaniu ludzie już zaczynają się uśmiechać, choć jeszcze jest to uśmiech pod nosem. JB: Jak może się objawiać ideał "trzeźwego upojenia"? Bardzo różnie. Jego kwintesencją jest dla mnie na przykład głębokie wejście w chorał gregoriański. Pamiętamy, że Apostołowie w dzień Pięćdziesiątnicy robili na postronnych wrażenie, jakby upili się młodym winem. A winne upojenie jest zazwyczaj radosne. To jest radość, zakorzeniona w darze Ducha Świętego. Jak mówi hymn jutrzni poniedziałku: Laeti bibamus sobriam ebrietatem Spiritus - "radośni, pijmy trzeźwe upojenie Ducha". Z radością jest trochę tak, jak ze zmianami w ludzkiej miłości. Najpierw mamy fascynację, która później nie tyle się wypala, co pogłębia. Miłość dojrzała to nie jest miłość wielka, tylko głęboka - jak mówi Elżbieta Sujak. Ale to też jest żarliwość, choć już nie młodzieńcza. Jeśli staruszkowie trzymają się za ręce, to nie z fascynacji, tylko dlatego, żeby ta druga osoba nie upadła. Ale jest w tym troska, którą rodzi prawdziwa miłość. Spotkałem w życiu kilku wybitnych kapłanów - i byłem zaszokowany tym, jak powściągliwie celebrują Mszę świętą. Bez widzialnej na zewnątrz emocji, ale za to ileż skupienia i modlitwy! JB: Różne są formy modlitewnego skupienia. Zawsze miałem poczucie, że gospels, religijny śpiew Czarnych z południa Stanów Zjednoczonych, to nie ugrzeczniony kantyk protestancki - jak by się mogło wydawać, patrząc na te grube panie w białych szatach - lecz muzyka wprost naładowana pierwotną witalnością. Śpiewacy nie muszą tam ani krzyczeć, ani podskakiwać, ale w ich chropowatych, mocnych głosach czuje się dynamit. Z tego samego pnia pochodzą transowe, afrobrazylijskie makumby z pianą na ustach - tyle że gospels został niejako ochrzczony, przefiltrowany przez protestancką teologię XVIII wieku. To samo można powiedzieć o muzyce basenu Morza Śródziemnego. Jak to jest, że Korsykanie czy tureccy sufici odnajdują się muzycznie w pewnych miejscach? Gdybyśmy odjęli chorałowi gregoriańskiemu sztafaż estetyki dziewiętnastowiecznej, to okazałoby się, że jest on dużo bardziej podobny do tych śpiewów. To nie przypadek, że kiedy bracia w Krakowie zaczęli śpiewać pod kierunkiem Marcina Bornus-Szczycińskiego, niektórzy starsi ojcowie ich krytykowali, że śpiewają jak muezzini. Bezwiednie dawali tym świadectwo prastarych, śródziemnomorskich korzeni śpiewu chorałowego. JB: Nie czuje się w nim świętoszkowatości, lecz dotknięcie czegoś prawdziwego. Tuwim napisał o tym: "skok barbarzyńcy, który poczuł Boga". Napisał to o poezji, ale to właściwie to samo. IC: Mówimy tu o dotknięciu czegoś prawdziwego, o doświadczeniu Boga... Ale Eucharystia to również bardzo intymny kontakt człowieka z Bogiem. A my robimy transmisje telewizyjne z Mszy pontyfikalnych, kiedy np. kamery rejestrują moment Podniesienia i śledzą twarze ludzi, przyjmujących Komunię, itd. Upowszechnił się obyczaj pobożnego oglądactwa, które budzi mój głęboki sprzeciw. Wydaje mi się, że patrząc na te momenty, robimy dokładnie to samo, co widzowie Wielkiego Brata. Rzeczywiście, jest to wysoce niestosowne. Oglądamy ludzi modlących się i płaczących, wzruszamy się wzruszającymi się, i to w dodatku bez ich wiedzy i zgody. Co ja mam w takim momencie zrobić? Uklęknąć czy ukłonić się, czy też zrobić znak krzyża? Myślę, że właściwie zachowały się karmelitanki w Kodniu, które nie pojechały na spotkanie z Papieżem na krakowskich Błoniach: pożyczyły telewizor od sąsiadów, nagrały transmisję i w czasie wolnym od modlitw odtworzyły sobie... samą homilię. IC: Właśnie. Wydaje się, że wyraźnie powinna być postawiona granica transmisji - tylko do końca liturgii słowa. Czyli do momentu, w którym na Wschodzie kończy się liturgia katechumenów. IC: Tak. Mamy w tej liturgii wtedy wezwanie: "Tylko wierni" - dalsza część nie jest dla gapiów, ani nawet dla szczerze zainteresowanych, ale nie mogących wejść w pełni w tę intymną relację. Wydaje mi się, że transmisje telewizyjne Mszy wzięły się z nieprzemyślanej chęci kościelnego zaistnienia w mediach. To się prawie narzucało jako najprostsze rozwiązanie. Ale przeoczono, że taka droga na skróty niesamowicie kaleczy nasze przeżywanie Eucharystii. W tych transmisjach odbija się współczesna mentalność, która głosi: jeśli coś można zrobić, to dlaczego tego nie robić? W tym kontekście trudno jest odpowiadać na pytania ludzi, dlaczego nie można się wyspowiadać przez Internet. JB: Gdyby ktoś zapytał Ojca - czy liturgia pomoże mi się zmienić... ...nie wiedziałbym, jak na to pytanie odpowiedzieć. To nie jest takie proste. Liturgia nie musi być od razu sprawdzalna w doświadczeniu. Pan Bóg wiele w nas potrafi zdziałać, ale najczęściej w ogóle nie daje się tego doświadczalnie okazać. Liturgia jest momentem szansy. JB: A czy spotyka się Ojciec z magicznym podejściem do liturgii, to znaczy z nadmiernymi oczekiwaniami? Oczywiście! I bardzo wielu pobożnych ludzi zraziło się z tego względu do liturgii. JB: Jednak istotą liturgii jest przemiana. Liturgia, która nie przemienia, nie jest prawdziwa. Trudno jest liturgię oceniać po przemianie jej członków, bo każdy człowiek jest wolny i może zamknąć się na każdy dar Boży, także na dar przemiany. Weźmy chociażby dość typowy przypadek wiejskiej parafii, gdzie ludzie skłóceni są ze sobą przez całe lata, a jak tylko ksiądz im powie, że to jest niezgodne z Eucharystią, to się jeszcze z księdzem pokłócą. I dadzą na Mszę za to, żeby gadzina padła u sąsiadki. Zakonnice w klasztorze mogą się nie cierpieć, ale zawsze wszystkie pójdą do Komunii... Przypomina mi się jedna z opowieści o ojcach pustyni, krewkich egipskich chłopach, którzy odmawiali Modlitwę Pańską czasem tylko do słów "i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy" - i wtedy wychodzili z kościoła. Nie przystępowali też do Komunii. Szkoda, że dzisiaj nie ma takiej praktyki, bo liturgię warto byłoby potraktować poważniej również pod kątem uczciwości i prawości relacji z innymi ludźmi. Nie chodzi o to, czy jestem w konflikcie, ale - w jaki sposób. Przecież Pan Jezus był w permanentnym konflikcie z wieloma ludźmi, i nie robimy Mu z tego powodu wyrzutów. JB: W Eucharystii jesteśmy przemienioną wspólnotą. Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek stał się Bogiem... dla drugiego człowieka. Także poza kościołem. Taka postawa wcale nie oznacza celebracji samej wspólnoty - jeżeli patrzymy sobie w oczy, widzimy, że między nami jest Ktoś inny. Tymczasem dochodzimy do kulminacji, Msza się kończy i każdy zamyka się w swojej kapliczce, wszyscy klękamy obok siebie, w tych samych ławkach, jeden nie patrzy na drugiego, bo skupia się w postawie dziękczynienia. Brakuje mi tu jakiegoś znaku... Czy istniał on w jakiejkolwiek tradycji? Antyfona i modlitwa po Komunii, do tego wspólna pieśń na uwielbienie - to jedyne, co mamy w rytuale. IC: Owszem, kiedyś istniał taki znak - była nim agapa. Ja nie odczuwam takiej potrzeby, przynajmniej z reguły. Jesteśmy jednak dziećmi personalizmu i bardzo cenimy sobie indywidualność. Nasza relacja z Chrystusem ma charakter nie tylko wspólnotowy, ale też indywidualny: ja, Tomasz Kwiecień, mam jedyną, niepowtarzalną i wyjątkową relację z Panem Jezusem. JB: I jeden, i drugi aspekt tej relacji jest prawdziwy. Ale idą czasy jeszcze bardziej indywidualistyczne, a raczej sprywatyzowane. I przydałby się nam na takie czasy znak sprzeciwu. Dla mnie samego ważna jest pieśń po Komunii. Tak naprawdę śpiewam ją głośno dopiero od pięciu lat. Wcześniej miałem odruch, by w tym momencie zamknąć się w sobie, jak to powiedział Herbert: "w ciemnych zakamarkach opuszczonej duszyczki". I nagle odkryłem, że to, co jest we mnie prawdziwe, to wcale nie poziom emocji, tylko moja chęć bycia razem z Chrystusem i dla Chrystusa, podporządkowania się Mu. To zadecydowało, że zacząłem śpiewać. Myślę, że to Kanon rzymski wyrobił we mnie głębokie przekonanie, że adekwatną postawą wobec Boga jest postawa sługi. Nie dlatego, że On potrzebuje sług, tylko dlatego, że sam jest sługą. I udziela się podobnym. Tylko sługa zrozumie sługę. JB: Co ma robić zwykły katolik, który chodzi regularnie do kościoła, ma poczucie "liturgicznego dyskomfortu", nie we wszystkim się odnajduje, a jednocześnie czegoś się o liturgii dowiedział i chciałby coś zmienić? Nie wystarcza mu czekanie na wytyczne z góry, a z drugiej strony nie chce uprawiać partyzantki... Każdy może pójść do proboszcza i zapytać: czemu tak a nie inaczej celebrujemy? Niech ksiądz opowie o tym. Namówcie go na serię kazań o liturgii. Zaproponujcie swoją pomoc, choćby przy posłudze lektorskiej. Nie wierzę, by ksiądz nie był ujęty takim podejściem do sprawy. W konsekwencji wiele dobra można wspólnie zdziałać. Łatwo jest narzekać na kler, ale czasem warto sobie przypomnieć: kiedy ostatnio mój proboszcz otrzymał ode mnie sygnał zwrotny tego, co mówi czy robi. Nie tylko krytyczny, ale i pochwalny, jeśli jest coś godnego pochwały. I nie po to, by zaspokoić księżowskie ego (jest takie samo jak ego świeckie), ale by dać sygnał, że warto nie ustawać w dobrym. Przyznam się, że był taki czas w moim życiu, kiedy bardzo mi takich sygnałów brakowało i działałem w duszpasterstwie trochę po omacku. To nie było najłatwiejsze doświadczenie. IC: Weźmy choćby sprawę Komunii pod dwiema postaciami. Dozwolona jest już w archidiecezji lubelskiej, ale chyba niewielu tamtejszych proboszczów skorzystało z tego pozwolenia. Przez parę wieków Komunia wychodziła z kościoła, nie oczekujmy, że szybko powróci. Zasięg Komunii pod dwiema postaciami rozszerza się z roku na rok. Nie przyspieszajmy na siłę tego procesu. JB: Ale ja mam czterdzieści pięć lat i już teraz chciałbym ją przyjmować! Co mi z tego, że za dwadzieścia, trzydzieści lat dojdzie do mojej parafii... Mam nadzieję, że jednak wcześniej. Bałbym się tylko wprowadzać ją bez solidnych rekolekcji eucharystycznych i bez solidnego przepatrzenia naszej wierności Eucharystii, także w kontekście ubogich, pracy nad sobą, jakości życia braterskiego, relacji między ludźmi w parafii. To już niech lepiej wierni przyjmują Komunię pod jedną postacią. JB: Jeśli dobrze zrozumiałem: najpierw stańcie się idealną, braterską wspólnotą, a wtedy będziecie pili z tego kielicha. Czekaj tatka latka... Ohydna prowokacja... Nie "najpierw stańcie się", tylko "najpierw zrozumcie, do czego was to zobowiązuje". Na "stawanie się" macie całe życie. IC: A czy wszyscy księża rozumieją to zobowiązanie? To może lepiej niech i oni też przyjmują Komunię pod jedną postacią? Oczywiście tak. Wszyscy księża to zobowiązanie rozumieją intelektualnie. Po sześciu, siedmiu latach studiów i formacji duchowej nie można tego nie wiedzieć. Inną rzeczą jest kwestia realizacji tego, co się wie, ale tu księża nie różnią się od pozostałych Członków Kościoła. Jest tylko jedna rzecz, której wszyscy, duchowni i świeccy, za mało jesteśmy świadomi. Gdy - całkowicie słusznie - domagamy się Komunii Kielicha, dobrze jest pamiętać, że prosimy o udział w rzeczywistości, w obliczu której Pan Jezus wołał do Ojca: "Oddal ode mnie ten kielich". Może nazbyt łatwo zapomina się, że w Komunii dane nam jest nie tylko życie Pana, ale i Jego śmierć. Dane po to, byśmy je mieli w sobie. Paweł mówi o tym wprost: "Nosimy nieustannie w ciele naszym konanie Jezusa, aby życie Jezusa objawiało się w naszym ciele" (2 Kor 4,10). Jak Komunia Ciała Pańskiego jest uczestnictwem w życiu, które Chrystus ma w sobie i daje swoim wybranym, tak Komunia Krwi Pańskiej obrazuje uczestnictwo w Jego śmierci. To jest udział w Jego konaniu, we Krwi przelanej. Kiedy przyjmuję Komunię pod postacią wina, zgadzam się na zjednoczenie z Męką Pana, na dopełnianie przeze mnie "braków udręk Chrystusa", o jakich mówi Paweł w Liście do Kolosan. Jeśli przyjmuję krew Pana, to zgadzam się tym samym, że mnie zjednoczy ze swoją zwycięską Klęską. I że to będzie bolało. Kiedyś celebrowałem Mszę z jedną tylko osobą, która właśnie podjęła radykalną decyzję na wierność Jezusowi wbrew własnym emocjom i sprzecznym pragnieniom. To miało kosztować - i kosztowało - bardzo wiele cierpienia. Udzieliłem temu komuś Komunii Krwi Pańskiej. Było to dla mnie całkiem naturalne. Tak naprawdę to bym chciał poprosić Pana Jezusa o inną ewangelię. Przecież On sam w Ogrójcu prosił o inną. Ale wiem, że inna ewangelia byłaby - posłużę się określeniem Dietricha Bonhoeffera - głoszeniem taniej łaski, nic nie kosztującej i nikogo nie przemieniającej. I to mi mówi Komunia Krwi Pańskiej, choć wolałbym o tym nie słyszeć. Trochę to podobna sytuacja do tej, w której znaleźli się synowie Zebedeusza. Bardzo chcieli mieć miejsca po prawej i po lewej stronie tronu Pana, i rwali się do tego, by pić z kielicha, który On miał wypić - tylko nie rozumieli, co to znaczy. JB: Cała nasza rozmowa krąży wokół kwestii, którą trzeba wyraźnie wypowiedzieć: Liturgia jest i "dziełem dla ludu" i "dziełem ludu", bo cóż da najlepsza nawet celebracja za ołtarzem, kiedy lud nie będzie miał poczucia uczestnictwa? A z tego wynika kolejny wniosek: prawdziwym podmiotem liturgii nigdy nie będzie zakłamana wspólnota. To znaczy, ludzie zawsze grzeszyli, i nadal będą, ale zdrowa jest sytuacja, w której przychodzimy do kościoła z rozeznaniem, ze świadomością własnej grzeszności. Tymczasem istnieje taki poziom zbiorowego zakłamania, "powyżej" którego nie można już właściwie odczytać liturgicznych znaków, ani też samemu czynić takie znaki, które będą czytelne dla innych. Zakłamana zbiorowość może czynić najwyżej coś, co na ogół opatruje się epitetami "skostniałe" lub "rutyniarskie". Myślę, że w dużej mierze w takiej właśnie sytuacji się znajdujemy. Daruję sobie wymienianie przykładów owego zbiorowego zakłamania w Kościele - myślę, że każdy z nas mógłby ich parę bez trudu wyliczyć. Uważam więc, że w polskich kościołach liturgia nie będzie sprawowana dobrze, dopóki my sami (duchowni i świeccy) nie odpowiemy sobie w prawdzie na pytanie, kim jesteśmy. Przyznam się, że nie do końca rozumiem. Może jednak owe przykłady zbiorowego zakłamania w Kościele pomogłyby mi pana zrozumieć? Przyznam się też, że nie wydaje mi się, by tego zakłamania było więcej (ani też mniej) niż podczas Ostatniej Wieczerzy. JB: Podam te jaskrawsze: sprawa byłego ordynariusza Poznania, z wszelkimi przyległościami i szeroką otoczką komentarzy ludzi Kościoła; tolerancja wokół fenomenu Radia Maryja; sprawa proboszcza z Tylawy, jej recepcja i postawa miejscowego ordynariusza; sprawa konkursu na projekt świątyni Opatrzności Bożej... ech, nie chce mi się dalej wyliczać. A słowo daję, że mógłbym jeszcze parę punktów dorzucić. To nie są marginalne tematy - to problemy, które są obiektem powszechnej dyskusji polskich katolików. Jeśli uważa Ojciec, że dyskusja ta toczy się w klimacie prawdy i chrześcijańskiej szczerości, ja ośmielę się mieć inne zdanie. I ja wcale nie uważam, że dyskusja toczy się w klimacie szczerości. Tylko że tak było zawsze, od momentu powołania Apostołów. Tak samo dzieje się i poza obrębem polskiego Kościoła lokalnego, także tam, gdzie społeczeństwa są stabilne. Ostatnio Ameryka... To jest jedna część problemu. Drugą jest to, że - choć nie poczuwam się do wymienionych przez pana grzechów i nie wydaje mi się, bym osobiście uczestniczył w procesie zakłamywania rzeczywistości kościelnej - to wystarczająco dużo w życiu nagrzeszyłem, żeby podchodzić do ołtarza z poczuciem radykalnej nieadekwatności mnie samego do tego, co będę zaraz robił. Czy Eucharystia jest wówczas zakłamana? Czy owe publiczne zgorszenia są większymi grzechami od tych popełnionych w ukryciu? To przecież egoista mówi: "To jest Ciało moje", grzesznik: "Ja odpuszczam tobie grzechy", ktoś, kto nosi w sobie pokłady nieufności i lęku przed Bogiem, wzywa na kazaniu do nawrócenia. Czy to dyskwalifikuje? Jeśli tak, to i małżeństwo trzeba zdyskwalifikować, gdyż to egoista mówi "ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość", i jeszcze zazwyczaj nie wie, co to znaczy. JB: Chodzi mi o całe fundamentalne napięcie między prawdą Ewangelii a świadomością przeciętnego wiernego w zbiorowości, która z kościoła wychodzi. Ja wychodzę razem z tym tłumem i widzę ludzkie twarze z perspektywy jednego z wychodzących. To nie są oblicza ludzi przemienionych. Te twarze mówią mi na ogół (zaznaczam, że nie wiem, jak wygląda wtedy moja własna) po pierwsze: nic albo niewiele do mnie dotarło, po drugie: jakoś mozolnie przetrawiam to, co usłyszałem w homilii czy podczas czytania. Ale bez gwarancji powodzenia. Ojciec ma może inną perspektywę, stojąc w drzwiach, bo jednak statystycznie do niego podchodzą przede wszystkim ci, którym uczestnictwo we Mszy dało najwięcej. Może stąd odmienność perspektywy. Mówi pan o pustych twarzach ludzi nieprzemienionych. To prawda, że ja ich zazwyczaj nie widzę, ale przecież siedzę w konfesjonale. To z tej perspektywy widać najlepiej, ile "dociera". Nie jest chyba ani tak dramatycznie źle, ani dramatycznie dobrze. Jest po prostu dramatycznie, w tym sensie, że jest napięcie, zmaganie, jakiś trud, czasem tylko ze strony penitenta, czasem wyłącznie ze strony spowiednika: ale przecież to właśnie jest Kościół. Tygiel, w którym aż do skończenia czasów będą razem mieszać się ojciec Pio oraz Aleksander Borgia i im podobni, jedni i drudzy. JB: Owszem, w tym fundamentalnym wymiarze jest tak, że może niewiele się tu zmieniło od Ostatniej Wieczerzy. Ale tu i teraz na tę naturalną ułomność ludzkiej, chrześcijańskiej kondycji nakłada się ta cała zakłamana otoczka życia publicznego. Ona nie może nie mieć wpływu na ogólny klimat. Stąd teza, że świadomość naszej chrześcijańskiej wspólnoty jest obecnie skrzywiona jednak trochę ponad eklezjalną "dopuszczalną normę zdrowia". Wiem, że liturgia wymaga. Nie wolno uczniom Jezusa żyć byle jak, a potem bezkarnie rozkoszować się kadzidłem. Jeżeli mówię Amen modlitwie, to zgadzam się, że Bóg mnie pod to Amen doprowadzi, kiedy wyjdę z kościoła. Ale też jestem bezradny wobec tego, że ktoś mówi to Amen, a potem mu zaprzecza. Co mogę na to poradzić? Modlić się? Upomnieć, donieść drugiemu i trzeciemu, a potem Kościołowi? Przecież widzimy, że te ewangeliczne normy nie dają stuprocentowej skuteczności. Dla mnie to znaczy, że tajemnica leży jeszcze głębiej. Ona nie niweluje nieprawości nieprawych, tak samo jak nie bagatelizuje mojego grzechu, ale pozostawia mnie w nadziei. Bo Bóg jest większy od mojej grzeszności - i to właśnie mówi mi liturgia. Z jednej strony zobowiązuje mnie do wysiłku moralnego, ale przypomina także, że darem Bożym jest i ów wysiłek, i jego owoce. IC: Liturgia znaczy więcej niż tylko dzieło ludu? Boli mnie patrzenie na świeckich w duchu logiki pray up and pay up - jak to złośliwie określił mój współbrat, aktualnie prowincjał angielski. Mam nadzieję, że zjawisko to bierze się bardziej z bezmyślności niż z cynizmu. Kiedy w trakcie modlitwy eucharystycznej czekam, aż ludzie uklękną lub wstaną i nie wypowiadam dalszych słów, dopóki tego nie zrobią, kiedy po "Idźcie w pokoju Chrystusa" nie ruszam się z miejsca, dopóki nie wybrzmi "Bogu niech będą dzięki" - świadomie wyrażam przez to szacunek dla ludu Bożego, który razem ze mną celebruje. Mimo to nie lubię akcentowania liturgii jako dzieła ludu i zgromadzenia jako podmiotu celebracji. To jest część prawdy, nie cała prawda. Gdyby była cała, to w świetle wspominanych wydarzeń trzeba by było albo obłożyć się powszechnym interdyktem, albo odciąć od Kościoła i założyć własny. To się już działo wielokrotnie, ale zawsze kończyło się podobnym rozczarowaniem - i nowym oderwaniem. Przypomina się historia Tertuliana, który, rozczarowany Kościołem, odszedł do sekty montanistów, a potem, gdy okazało się, że i oni są grzeszni, założył własną. A wszystko to działo się na przełomie II i III wieku... Dla mnie liturgia jest dziełem Bożym dla ludu, którego i ja, celebrans, jestem częścią. Prawdziwym podmiotem celebracji jest Chrystus. Prawda, ksiądz łatwo o tym może zapomnieć. Ale równie łatwo może zapomnieć też świecki, zwłaszcza zaangażowany w jakąś aktywność kościelną. Liturgia jest dziełem kruchym przez to, że tyle możemy spaprać. Ale jest jednak dziełem Bożym, mówiącym mi, że Pan jest większy od mojej słabości. Czy ta kruchość nie jest właśnie logiczną konsekwencją Wcielenia? Czy nie jest konsekwencją zaufania, jakie Bóg okazał ludziom, wybierając bycie jednym z nas, a potem wybierając nas do wspólnoty ze sobą?