JOANNA SIEDLECKA Jaśnie Panicz O Witoldzie Gombrowiczu 2003 Moim synom Antoniemu i Stanisławowi Hebom Od autorki Historyk literatury mógłby wytknąć mojej książce sporo nieścisłości. Gombrowicz na przykład nie „pomarł” wcale w biedzie, jak utrzymywał były lokaj jego rodziny. Trudno też stwierdzić z pewnością, czy rzeczywiście - jak uważało wielu moich rozmówców - przewidział groźbę nadciągającej wojny. Biografię pisarza zostawiam jednak historykom literatury. Jako reporterce chodziło mi natomiast o utrwalenie najdrobniejszych nawet śladów pamięci o nim, jakakolwiek by była, choć nie zawsze uważam ją za zgodną z rzeczywistością. Ale taki, a nie inny jej kształt to przecież świadectwo wciąż żywej legendy Gombrowicza, fascynującej coraz to nowe pokolenia czytelników. Legendy, która ma swoje źródło nie tylko w wyjątkowej twórczości, ale i w losie pisarza - emigracji, samotności, sławie - a przede wszystkim w bezkompromisowej walce o swoje pisarstwo, w długiej, paradoksalnej obecności i jednocześnie nieobecności w naszym życiu literackim oraz kulturalnym. Brak również w mojej książce wypowiedzi osób tak dla niego ważnych, jak chociażby Rita Gombrowicz czy Konstanty A. Jeleński. Nie udało mi się, niestety, spotkać z nimi podczas mojej bardzo krótkiej (z przyczyn materialnych) wizyty w Paryżu. Z drugiej jednak strony nie są tu obecni także ci, którzy pisali o Gombrowiczu sporo, jak na przykład Artur Sandauer czy Tadeusz Kępiński. Lecz cel mojej - podkreślam - reporterskiej książki to przede wszystkim „drugi plan”: relacje osób, które nie chwyciłyby nigdy same za pióro. Ich wspomnienia o Gombrowiczu przepadłyby bezpowrotnie. A przecież coraz już mniej wśród żyjących tych, co go znali i pamiętają. Nieprzypadkowo więc przeważają wspomnienia osób z kręgów nieliterackich: byłej służby Gombrowiczów, dworskich, dalszej i bliższej rodziny, kolegów, bynajmniej nie po piórze. Wspomnienia literatów o literacie to zresztą i wyeksploatowane, i konwencjonalne, a ten kpiarz tak przecież gardził konwenansem oraz tradycją. Unikał pisarzy, „salonów”, Paryża, zafascynowany był natomiast zawsze „niższością” i niedojrzałością. Najpierw chociażby „kredensem” - parobkami, lokajczykami, kuchennymi dziewkami, potem argentyńskimi zaułkami Retiro. Nie bez kozery więc „drugiemu planowi” oddalam przede wszystkim głos. W drugim, poszerzonym wydaniu mojej książki znalazły się relacje, które nie weszły do wydania pierwszego ze względów cenzuralnych: Jerzego Giedroyćia, Romana Palestra. Oprócz nich przygotowane specjalnie do wydania drugiego między innymi relacje Czesława Miłosza, Wojciecha Karpińskiego, Krystyny Maryańskiej-Zgrzebnickiej - „nowoczesnej pensjonarki” rozpamiętującej pierwszy pocałunek z Witkiem „Gąbrowiczem”, niepublikowane dotychczas listy do Jadwigi Kukułczanki, wybór co bardziej pamiętnych ataków prasowych na Gombrowicza. Trzecie wydanie „Jaśnie Panicza” poszerzyłam o aktualizujące przypisy i uzupełnienia, a także nowe relacje, między innymi Jana Lebensteina, Kazimierza Ryttla, właściciela oryginalnych gombrowiczianów; prawdziwych perełek - wierszy Gombrowicza do „biurowej, urzędniczej tłuszczy” w argentyńskim Banco Polaco. Wydanie czwarte, przygotowane z okazji setnej rocznicy urodzin Witolda Gombrowicza, wzbogaciłam o wiele nowych, unikatowych, niepublikowanych dotychczas zdjęć. Między innymi pierwszej miłości pisarza, panny Kry-sty Janowskiej z Bartodziejów, pradziadów i dziadów zarówno po mieczu, jak i po kądzieli itd. Przede wszystkim jednak dodałam daty śmierci większości swoich rozmówców, tak że dziś moja reporterska biografia nie byłaby już możliwa. Zdążyłam naprawdę w ostatniej chwili. CZĘŚĆ PIERWSZA Jaśnie panicz Jest w Bodzechowie Na łąkach Kolumna bociana Niepowtarzalna W czworakach żyją ludzie Pracujący w ziemi Pracują ciężko bo każdy chce chleba Po dworze Kotkowskich zostały piwnice O Witoldzie Gombrowiczu Tutaj nikt nie słyszał Podobnie w „Witulinie” Jedynie dawny stangret kiwa głową Ale nic nie mówi bo mu starość odebrała mowę Kolumna z kamienia od wieków tu stała Jest w Małoszycach aleja grabowa Resztki stawu wokół którego biegał mały Witold Jabłonki Żyje jeszcze Jan Popek pamiętający dziedzica I jego syna który ponoć pisarzem został Ale we wsi nikt nie wie co napisał Przyjeżdżają różne i pytają Chcą zobaczyć miejsce w którym się urodził Ten niezwykły jaśnie talent Co z chłopskimi dziećmi po ogródkach Gorzkie jabłka zrywał zanim w świat pofrunął Powiedzieć można że z wyglądu podobny był do bociana Na długich cienkich nogach Twarzy prawie dziewczęcej Chorowity’ Ale złakniony polnych dróg i przestrzeni Pachnącej pszenicą Pajdy chleba i garnuszka mleka Toteż dziedziczka nieraz krzyczała Że zarazków dostanie od tego biegania boso I brudnego jedzenia Tak było moi drodzy - mówi Popek - narwijcie sobie jabłuszków We wsi gadają że pofrunął do ciepłych krajów I tam na Polskę umarł Jest w Przybysławicach cmentarz Spoczywają na nim rodziny Młodożeńców, Baczyńskich, Gombrowiczów Żołnierze bez nazwisk plebani i chłopi Nie ma między nimi Witolda z Małoszyc Leży w ziemi francuskiej W Kielcach pod lastrikiem Spoczywa jego matka Jest w Bodzechowie kolumna bociana Na łąkach pasą się krowy Od obór zalatuje gnojeni Nad starymi drzewami polskiej kultury Krążą wrony [Ryszard Miernik, „Kolumna bociana” - pierwodruk w „Przemianach” (grudzień 1980), kieleckim miesięczniku społeczno-kulturalnym.] Teraz wystarczy, że ktoś siedział z nim chwilkę przy jednym stoliku w „Ziemiańskiej”, „Zodiaku” czy też „Querandi” lub „Rexie” w Buenos Aires, a już pisze wspomnienia i rozprawy. Władysława Dulna z Opatowa, rencistka dorabiająca sobie sprzątaniem placu wokół Zakładów Dziewiarskich, dopiero ma do opowiadania o nim i jego rodzinie! Bo ona jest rocznik 1912, rodem z Małoszyc, z domu Moras, tymczasem grunty Morasów sąsiadowały z majątkiem jaśnie państwa Gombrowiczów. Co więcej, jej świętej pamięci mamusia - Zofia Moras z domu Zawierucha, rocznik 1893 - była za kucharkę na ich stole. Razem z mamusią osiem lat mieszkała Władysława na górce Gombrowiczowskiego pałacu. A kucharowanie mamusi rozeszło się o chleb. Zawsze gdy jaśnie pan Gombrowicz objeżdżał na koniku swoje Małoszyce, wstępował do sąsiadów. Dziadek Moras miał aż trzydzieści morgów. Był za pierwszego małowskiego [ Oczywiście małoszyckiego, zachowuję jednak ten regionalizm z relacji Dulnej (przyp. mój - J.S.)] gospodarza i jaśnie pan lubił z nim pogadać czy też ubić jakiś interes. Gdy kupował na przykład do majątku żniwiarkę, sprowadzał ją również i dziadkowi, a ten zwracał mu potem pieniądze. Nigdy też nie mógł nachwalić się chleba, którym go częstowano. Jaśnie państwo mieli własny młyn, a on nic, tylko cudował, że Morasów chleb taki smaczny, bez zakalca, jak puch. Więc gdy tylko babka Moraska upiekła chleb, zawijała go w czystą lnianą szmatkę, dodawała świeży miód w plastrach - mieli osiemnaście pni uli - i dziadek szedł przypodchlebić się jaśnie panu. Przedtem mył nogi, bo zawsze chodził boso, nakładał białe lniane spodnie, taką samą koszulę ze stójką na wypust. W 1915 roku najstarszy syn dziadka, czyli właśnie jej tatuś, pojechał do Ameryki. Młody był, pachniało mu jechać, no i nie mógł liczyć, że dostanie od ojca dużo morgów. Dziecek było aż pięcioro, wszystkie żeniate, dzieciate, ściśnięte w ojcowej chałupie. I wtedy jaśnie pan Gombrowicz zmówił się bez płot z dziadkiem, żeby dał mu synową Zośkę za kucharkę. Wiedział, że nie tylko pomagała przy chlebie, ale jako panienka kucharowała u samego księdza. Matka poleciała niczym na skrzydłach. Dla Morasów synową tylko była i gdy mąż wyjechał, nie miała u nich za słodko. Wiadomo przecież, wątroba nie mięso, synowa nie własne dziecko. Czekała ją lżejsza robota niż w polu. Jaśnie pan płacił też żywą gotówką, a to się wtedy bardzo w Małoszycach liczyło. - Wzięła mnie ze sobą - mówi Dulna - i zaczął się mój raj. Bo co miałabym u dziadków? Latałabym cały dzień za krowami, gęsiami, jak wszystkie małowskie dziecka. A tak, moje pałacowe życie do dziś stoi mi przed oczami. Większość służby jaśnie państwa: służące, ludzie od bydła, koni, ekunom, kasjer, ogrodnik - mieszkała w czworakach. Rządca, nauczycielka i pani od ochronki - w rządcówce. One tymczasem dostały pokoik w samym pałacu. Na górce, z żelaznym łóżkiem na sprężynach, stolikiem, krzesłem. Sąsiadujący z pokojem buchalterki, która miała prawdziwe pianino i nie tylko wpuszczała ją czasem do siebie, ale pozwalała nawet postukać w klawisze! Jaśnie pan Gombrowicz był piękny, wysoki, postawny. Jak tur albo niedźwiedź. Drugiego takiego pana ze świecą trzeba byłoby szukać. Taki na przykład jaśnie pan Karski z sąsiedniego Włostowa nie zrobił nawet drogi do swego majątku. A ten - jeden z czworaków przeznaczył na bandosiarnię i każdy dziad mógł tam zamieszkać i żyć, gdy tylko robota mu za bardzo nie śmierdziała. W Małoszycach był alfabetyzm, więc w czworaku koło mleczarni zrobił darmową, czterooddziałową szkołę, żeby tę dzicz trochę oświecić. Choć taki pan Karski czy Sawicki z niedalekich Bogusławie ani o tym myśleli. Sprowadził nauczycielkę - panią Helenę Smoleńską, dał jej pokoik, pensję, przywiózł skądś szkolne ławki. W innym czworaku zarządził ochronkę, gdzie mogły przychodzić i jeść nie tylko dziecka dworskie, ale i małowskie - gospodarskie oraz wyrobników. W ogóle każdego dziada, wszorza, do piersi przytulił. Maćkowi Wanatów, co był we dworze za pastucha, padła jedyna krowa. Dziecka, których miał ośmioro, obstąpiły ją i taki płacz podniosły, aż jaśnie pan przykazał: - Maciek, idź do obory, wybierz sobie na własność najlepszą krowę! Fornalowi, co stracił przy robocie oko, dał za nie dwie morgi. Poprzedniej kucharce, która nie nadawała się już do kucharowania, nie kazał iść precz. Dożywała sobie powolutku. Marysi Moras, najmłodszej córce sąsiada, słowa nie powiedział, gdy jej gęsi wlazły w szkodę na Gombrowiczowską niwę. Przykazał tylko, żeby częściej chodziła do ochronki. Jaśnie pani Gombrowiczowa była sucha, czarniawa i podobno trochę pomylona. Z Bodzechowa rodem, Kotkowszczanka z domu, a Kotkowskie mieli tutaj opinię zgłupkowanych. Czasem sama drogą leciała, ręcami wymachiwała, głośno do siebie mówiła. Gdy kto z małowskich dostawał pomylenia, latał po wsi, po polach i wszyscy o tym wiedzieli. Ale że to była jaśnie pani, trzymali ją na pokojach i mało kto miał z nią styczność. W kuchni prawie się nie pojawiała. Przychodził jaśnie pan. I cała kuchnia cudowała, że żyje z taką, dziewek sobie nie bierze. Szlachetny był człowiek, nie to co inni tutejsi dziedzice, którzy tańcowali po stołach z gołymi babami. Dziedzicoków było czworo: Jurek, Janusz, Irka i Witek. Za jej czasów przyjeżdżali do Małoszyc już tylko na wakacje, na stałe siedzieli w Warszawie. I jak to na wakacjach - bawili się cały boży dzień. Bawił się głównie panicz Witek, bo najmłodszy. Trochę jeszcze panienka Irka. Ze starszych już była kawalerka. - I jaśnie panicz Witek, i panienka Irka - mówi Dulna - ulasie byli, aż dziw! A wesołe, a żywe! Nie wynosili się nad inne dziecka. Nie patrzyli, czy to syn fornala, czy innego wszorza. Panicz Witek jak jaki guniec latał ze wszystkimi po alejkach swego parku, aż kurzyło się, dudniła ziemia! Krzyczeli do siebie po imieniu, szaleli, bili się! Ile razy i on, i panienka Irka brali małowskie dziecka na bryczkę, wieźli do kościoła, po wsi. Pływali z nimi łódkami po stawie Gombrowiczów, pod mostami schylali głowy, śmiali się, łapali żaby. Gdy tylko chcieli pojeździć na kucach, przykazywali foszmonowi Matyjasowi, żeby zaprzęgał także i dla mnie. Bo co? Nudzili się tylko ze sobą, a ja byłam pod ręką. Gdy przyjechali do Małoszyc, lecieli zaraz do szkoły. Nieśli książki, globusy, mapy. Zwoływali małowskie dziecka na pokoje, uczyli czytać, pisać, a gdy któreś było bardziej pojętne, panicz Witek częstował cukierkami. Tylko że latem nie mieli za bardzo kogo zwoływać - trzeba było latać za gęsiami, krowami, pomagać ojcom w polu. Gdy mieszkali jeszcze w Małoszycach na stałe, urządzali na pokojach jasełka. Na ostatnich za świętego Józefa był syn stelmacha, za Matkę Boską - Kędzierszczanka; za anioła - fornala córka, Zosia Kaniów, bo miała białe włosy, za króla Heroda - Jasiek Popków. Jezuskiem była duża lalka panienki Irki. Razem z dziedzicokami na jasełka patrzyli również jaśnie państwo. Zgasili światło, zapalili ognie bengalskie, a małowskie dziecka w krzyk! Irka i Witek ich uspokajały. Panienka Irka miała serce najlepsze. Każdego lata zwoziła z Warszawy kupę oberwanych sierot. Nocowała ich w pałacu, gdzie jedli śniadania i kolacje. Na obiady rozprowadzała po co bogatszych małowskich gospodarzach, u których można się było dobrze pożywić. Calutkie lato wodziła się z tymi wszorzami, zamiast - jak na panią przystało - poleżeć do góry brzuchem. - Tylko co? Nie mogłam cały czas latać za dziedzicokami - wzdycha Dulna. - Mamusia była za główną kucharkę i choć miała do pomocy dwie dziewczyny, lokaja, lokajczyka, lubiła, gdy kręciłam się koło niej. To jej coś trzeba było podać, to pomóc przy wirowaniu mleka, robieniu masła czy zacierek, pieczeniu chleba. Jaśnie pan też był nie od tego, żebym pomagała. Czysta była ze mnie dziewczynka, a z dziewuchami do pomocy i lokajczykiem różnie się zdarzało. Dlatego przede wszystkim pamiętam, co jaśnie państwo jadało. Najbardziej lubili proste wiejskie potrawy. - Nie po to my na wieś przyjeżdżamy - mówił zawsze w kuchni jaśnie pan - żeby jeść tak jak w Warszawie. Na śniadanie jedli najczęściej zacierki na mleku, które pomagała drobić. Poza tym: kartofle w skórce pieczone w duchówce, w których musiała wydłubywać dziurkę, żeby jaśnie państwo mogło sobie wkładać łyżeczką masło. Kartofle bez skórki, obtarte w grubej żytniej mące, soli i też pieczone w duchówce, podawane z kwaśnym mlekiem. Kury, koguty, rosół. Szparagi. Najróżniejsze ryby. Raki, które przynosił Wałek Moras, stryjeczny brat ojca. Ciasta do cukrowanej herbaty - przede wszystkim drożdżowe i serowiec. I dużo innych, drobnych rzeczy, aż trudno wszystko spamiętać, bo jaśnie państwo było żarte, nie ma co ukrywać. Ciągle coś szło na stół. Nowej kucharki nie mogli się wprost nachwalić. Dogadzała im lepiej niż poprzednia. Zawsze też jaśnie pan płacił jej regularnie pensję, trzynastkę, wigilijne i inne świąteczne dodatki, często tycał coś w fartuszek. Nie brakowało oczywiście i takich, którzy bardzo jej tego zazdrościli, chcieli wsadzić na tę posadę kogoś swojego. Naskarżyli więc jaśnie panu, że główna kucharka kradnie. Zaprowadzili do kuchni, otworzyli szafę, pokazali świeżutki serowiec z rodzynkami. A był to właśnie serowiec z resztek, które matka zawsze chowała do szafy, żeby potem raz-dwa upiec ciasto, gdy tylko jaśnie państwo zjeżdżało do Małoszyc z Warszawy. Jaśnie pan dobrze o tym wiedział i wcale jej nie zwolnił, na złość tamtym jeszcze pochwalił: - Dobra to kucharka - powiedział - która i z resztek coś zrobi. Choć raz o mały włos nie straciła posady przez własną głupotę. Wyrwała krzak róży z pańskiego klombu, zasadziła przed domem Morasów. Pałacowy ogrodnik zaraz to zauważył, podał Morasów do sądu. Mieli płacić po sto marek za różę. Stary Moras nie chciał, żeby synowa straciła posadę, powiedział więc, że zrobiła to Maryśka, jego najmłodsza córka; mała i głupia. Zawezwano ją do sądu. - Szłam i szczałam ze strachu - wspomina Maryśka, czyli 83-letnia dziś Maria Cebulina z domu Moras, mieszkająca w Opatowie. - Lecz niepotrzebnie. Jaśnie pan dowiedział się, że zrobił to dzieciak, i kazał darować. Miał dla dzieci miękkie serce. - Zawsze gdy przechodził koło mnie - mówi Dulna - nie wytrzymał, żeby choć nie pogładzić po głowie. Uważał ją prawie za sierotę. Po ośmiu latach przyjechał jednak ojciec i trzeba było wracać do dziadków. Przywiózł dwa tysiące czterysta dolarów i jaśnie pan chciał mu sprzedać młyn, lecz ojciec odmawiał - do prowadzenia młyna trzeba mieć głowę. A on co? Mało brakowało, przehulałby wszystko z dziadkiem i braćmi. Całymi dniami jedli, pili, tańczyli, grali na harmonii, lejku. Cud, że matka obtrżała się w porę, dobrała się po kryjomu do kuferka z dolarami, ukradła mu sześćset dolarów, kupiła w sąsiednich Kornacicach dwanaście mórg z walącym się domem. Przenieśli się tam i zaczęli żyć jak wszyscy. Pobudowali się, urodziła się Marysia. - Jaśnie państwa nigdy więcej nie widziałam, lecz słuchałam o nich całe życie. Mamusia żyła osiemdziesiąt jeden lat (zmarła w 1974) i do śmierci powtarzała zawsze, najpierw mężowi i córkom, potem zięciom, wnukom: - Jaśnie państwo Gombrowiczowie to mnie uszanowali! U państwa Gombrowiczów dopiero miałam życie! Gombrowiczom smakowałby ten rosół! Panienki Irki i panicza Witka nie trzeba było gonić do książek! * * * Dobrze na oczach ma go też Zofia Popkowa z Małoszyc, z domu Kania, rocznik 1907, ta sama, która była na ostatnich jasełkach za anioła. A także brat jej świętej pamięci męża Władysława - Jan Popek, rocznik 1906, czyli jasełkowy król Herod. - W jednych my byli latach - wspomina Popek - to i razem bawili się. Raz ja mu przyniósł gruszek, a on zaraz poleciał do swego ogrodu, też mi gruszek natrząsł, aż dziwił się pałacowy ogrodnik. Innym razem dał mi się przejechać na rowerze i śmiał się, gdy ja upadł, bo skąd ja mógł wiedzieć, jak się na takim czymś jeździ? Ale śmiał się z serca, nie ze złośliwości. Lecz w miarę gdy przybywało im lat, przestawali być dziećmi - skończyły się wspólne zabawy. - Wtedy to już - mówi Popkowa - ja, choć gospodarska córka, wstydziłam się nawet na nich spojrzeć. Bo gdzie? Brudna, w lnianej górze, zgrzebnym dole, wełnianych pończochach, z glutem pod nosem, gęsim pierzem we włosach, gęsim gównem śmierdząca. Chowana za piecem, cały dzień za krowami i gęsiami, za kromką chleba. A oni wracali z zagranic, z Warszawy, ze szkół. Przystrojeni, elegancko przybrani, pachnący perfumami. Umieli się pięknie wysłowić, czytali książki, mieli nauczycielki, które uczyły ich obcej mowy. Żyli wysoko - spacerowali alejkami parku, jaśnie pan wymachiwał laską, prowadził jaśnie panią pod rękę, w biały dzień przyjmowali gości, do kościoła we Wszechświętnym jeździli bryczką albo szli wolniutko, spacerkiem - czasu im nie brakowało. W kościele mieli własną ławkę obok prezbiterium. Najstarszemu z paniczów, Januszowi, kupili samochód - pięknego forda, na którego nie wiadomo czemu panicze mówili „kitajec”. Było też w pałacu prawdziwe radio. Z tego wszystkiego nie wiedzieli już, czy mają chodzić na palcach, czy też na piętach. Panicz Janusz, na przykład, zszedł się z żoną jaśnie pana Cichowskiego z Linowa, odbił mu ją i z rozwiedzioną wziął ślub! Świętej pamięci Władek Popek woził dla niej listy od panicza Janusza. A już najbardziej uciekała Zosia przed paniczem Witoldem. Ojciec jej przywiózł akurat z Ameryki dwa tysiące dolarów i panicz Janusz coraz od niego pożyczał dolary. Matkę tak to ośmieliło, że poszła do jaśnie pana, prosiła, czy córka nie mogłaby paść krów na Gombrowiczowskiej niwie. Pan się zgodził. Przechadzał się tam czasem z książką panicz Witold. (Miał gdzieś tak siedemnaście lat, ona piętnaście). I mówi raz do niej: - Słuchaj, Zosiu, gdyby ojciec dał ci te wszystkie dolary - ożeniłbym się z tobą! Spuściła głowę, nic nie powiedziała. - No i co z tymi dolarami? - spytał następnym razem. Od tego czasu uciekała przed nim jeszcze bardziej. - Ja też już się z nim nie bawił - mówi Popek - tylko motor mu czyścił. Panicz Witold prosił, wciskał pieniądze, więc ja mu chętnie usłużył. Przyjemnie było choć na motor popatrzeć, bo gdzie - takie cudo! Nie krzyczał już ja na niego: Witek, a on do mnie: Popku, Popciu! Mówił ja: paniczu, jaśnie paniczu, albo: panie, a on: Janie, Janku! I tak jak ojce uczyli, czapkę ja przed nim zdejmował, chciał w rękę całować, gdy wciskał pieniądze. On już ciągle był w szkołach, a gdy przyjeżdżał na lato, tylko z książką chodził, z wiatrówki dla zabawy strzelał - raz zabił moje gęsi, ale zaraz dał mi za nie pieniądze. A ja z bratem najmował się na lato do Gombrowiczowskich buraków, potem poszedł na czeladnika kowalskiego do dziedzica Karskiego z Włostowa. I tak z oczu ja go stracił. Lecz choć porośli z nich panicze, widać było, że nie wdali się w rodziców. Na jaśnie pana wystarczyło spojrzeć i jasne było, że to pan nad pany. Dziedziczka była wprawdzie trochę za sucha, też jednak prawdziwa pani. A dzieci już nie. Może jeszcze najstarszy na pana wyglądał, bo krępy był pierun, w sobie, brzuch miał i pięknie, prosto się trzymał. Najmniej na dziedzica podobny był najmłodszy Witold. Owszem, elegancko przybrany, tylko suchy jak ta szczapa, chuderlawy, te oczy wielgachne na pół twarzy. Zupełnie jakby nie pański syn. * * * Galina z Małoszyc, czyli Władysława Halik, rocznik 1892, piętnaście lat służyła u państwa Gombrowiczów, potem u panicza Janusza w Potoczku, nie chce jednak nic mówić. - Rozum już mi się pomieszał - wykręca się. - I o czym tu gadać? Państwo Gombrowiczowie byli dobrzy ludzie: pieniędzmi płacili, raz mnie na kostiumik dali. Na żadnego panicza ja tam nie patrzyłam, bo trzeba było robić. Do prania pchnęli, to prałam, do świń, to przy świniach robiłam. Całe Małoszyce wiedzą jednak dobrze, że rozum wcale się jej jeszcze nie pomieszał. Wstydzi się o Gombrowiczach gadać, bo złapali ją, gdy ukradła im indora. Do tej pory służyła za pokojówkę, po indorze - pchnęli ją do świń. Panną była, a dziecko miała, więc szła, gdzie kazali, co miała robić? Choć teraz opowiada niby, że wolała robotę przy świniach niż przy państwu Gombrowiczach. Bo świnie obrządziła i miała spokój, a koło państwa musiała ciągle się kręcić. Lecz tylko tak gada. Gdy była na pokojach, jadła przecież to samo, co oni, jako świniarka chodziła do kuchni czeladnej, do czworaków. Podobno do dziś pluje sobie za tego indora w brodę. Oprócz Dulnej, Popków i Galiny, wszyscy, którzy mieli z nim styczność - leżą już w ziemi. To znaczy swego rodzaju kontakt mają jeszcze ci, co obsiedli jego majątek. W roku 1938 panicz Janusz, który występował jako plenipotent całej rodziny, sprzedał wszystko. I tak już chciał się Małoszyc pozbyć, że oddawał ziemię nawet „na wypłat” - na raty, które wpłacało się do banku. Pałac kupili gospodarze z niedalekich Krzeczonowic, rozebrali, postawili swoim dzieciom szkołę. Czterysta morgów rozkupili co lepsi okoliczni gospodarze, którzy chcieli dalej się rozwijać: Antoni Mucha, Władysław Popek z Małoszyc, Stanisław Żelazowski ze Szczucie i Józef Szumliński - urzędnik z Ostrowca. Żyje i gospodaruje jeszcze tylko żona Popka oraz dziadek Żelazowski. Żelazowski ma nawet w szafie odpis aktu kupna. Oryginał jest w Sandomierzu. (...) Wyciąg z dotychczasowej księgi wieczystej nr 227 dla byłych dóbr ziemskich w powiecie opatowskim. (...) Stanisław Żelazowski jako właściciel działki, którą nabył od Janusza Gombrowicza, Ireny Gombrowicz i Mariana [Pierwsze imię Witolda Gombrowicza] Gombrowicza - na mocy aktu z dnia 21.12.1940 roku za sumę 12 tysięcy 600 złotych. (...) - Panicz Janusz był chytry - wspomina Żelazowski - u rejenta założył nogi na stół i mówi, że sprzedaje ziemię razem ze swoimi ludźmi; tymi wszystkimi fornalami, stelmachami. A my, że nie, nie damy się nimi osiodłać! Trzeba by ich przecież wynagrodzić. Niech ureguluje ludzi, wtedy kupim ziemię! Musiał więc rozliczać się z nimi, godził się, jak mógł. Wsadzał ich do fabryk w Skarżysku, Ostrowcu, Starachowicach. U Muchów i Szumlińskich gospodarują dziś ich synowie, córki z zięciami, wnuki. Syn Józefa Szumlińskiego, Tadeusz, nie może oczywiście pamiętać Gombrowiczów, mimo to ciągle ich wspomina. Gdy tylko na przykład zgnije mu siano albo na burakach szybko rośnie chwast, Szumliński klnie Gombrowiczów, na czym tylko świat stoi. - Cholera na ich łeb! - krzyczy. - Przez nich męczę się na roli! - Bo to było jaśnie państwo - mówi - tylko że miało pustki w kieszeniach. Panicz Janusz pożyczał od mego ojca, a spłacał ziemią - dał mu pięćdziesiąt trzy morgi. Gdy sprzedawał potem majątek, też namawiał ojca na kupno, tłumaczył, że dla mojej matki, która miała jedno suche płuco, najlepszy pobyt na wsi. Ojciec rzucił więc posadę, sprzedał w Ostrowcu dom, za czyste złoto kupił od niego aż dwieście mórg. Gdyby Gombrowiczowie nie potrzebowali sprzedawać, Szumlińskie siedzieliby w Ostrowcu i byłby ze mnie miastowy człowiek! Samo serce majątku kupiły Popki. I dziś tam, gdzie był pałac Gombrowiczów, park, staw, podwórko - siedzi Popkowa, która wstydziła się kiedyś nawet spojrzeć na paniczów. Po śmierci męża sprowadził się do niej jego brat - Jan Popek, ten sam, który czyścił motor Witoldowi, zdejmował przed nim czapkę. Tam, gdzie był pałac, stoi dom Władzi, Popkowej córki. Z pałacu została tylko piwnica, gdzie Władzia trzyma kartofle. Park, w którym były kiedyś stare piękne drzewa, prawie już nie istnieje. Zostało jeszcze trochę jesionów i - jakimś cudem - niemal cała aleja grabowa. Świętej pamięci Władek Popek powycinał drzewa na zagrody dla świń, na płoty, na opał - codziennie przecież trzeba palić pod płytą. Były dwa drzewa żelazne, których nie dał rady spiłować - wyrwał je z korzeniami. Staw, po którym Popki pływały kiedyś z Witoldem łódkami, prawie już wysechł. Zostało skąpe bajorko. - I bardzo dobrze - cieszy się Popek - nareszcie zaczniem paść tam krowy i nawet ze stawu będzie pożytek! Wielkie kamienie z bramy wejściowej walają się po obejściu Popkowym, obłażą je kury. Najbardziej nienaruszona, choć tak samo stara i waląca się, jest drewniana rządcówka. Mieszka tam dziś Wojtek Moras, którego ojce kupili ten dom również w trzydziestym ósmym. Są też jeszcze resztki kuchni dworskiej. W Kornacicach, w szopie Genowefy Gałki, leży rozebrany piec z Gombrowiczowskiego pałacu. Pieców było tam aż osiemnaście i podczas rozbiórki jeden z nich kupił jej świętej pamięci ojciec, Józef Łukasik. Jeszcze z rok temu piec stał w chałupie, ale dymił i zajmował pół pokoju - miał trzy metry wysokości, pół metra szerokości. Więc go rozebrali, postawili nowy, biały, taki jak u wszystkich. Ponieważ jednak pięknie rzeźbione zielone kafle są nadal w porządku, rzucili je do szopy między stare wiadra i inne rupiecie. Może ktoś kupi je choć na kuchnię dla świń? W kościele we Wszechświętnym - parafii Małoszyc, w księgach kościelnych, gdzie zanotowane są wszystkie tutejsze chrzty, pod datą 8 września 1904 roku zapisano: Marian Witold Gombrowicz z Małoszyc, urodzony 4 sierpnia 1904, ojciec Jan Onufry Gombrowicz, matka Antonina Kotkowska. Rubryka - rodzice chrzestni - pusta. I materialnie byłoby to po Gombrowiczach wszystko. Małoszyce wiedzą, że panicz Witold się wybił. - Nic dziwnego, że został tym wielkim poetą - mówi dziadek Żelazowski. - Gombrowicze mieli przecież łeb nie od parady. Sprzedali majątek w sam czas. Jeszcze trochę by się wstrzymali, a upaństwowiliby i mieliby figę, tak jak wszyscy okoliczni dziedzice. A oni widać mieli przeczucie. Przewidzieli, że wszystko pójdzie do góry nogami. Wiadomo, że Witold się wybił, ponieważ ciągle tu przyjeżdżają wypytywać o niego. - Początkowo - mówi Popek - myślał ja, że chodzi im o jaśnie pana, ale nie, wszyscy tylko: Witold i Witold! I już teraz wiadomo, że gdy jedzie do Małoszyc piękne auto, a w środku nieznani, miastowi ludzie - jasne, że będą rozpytywać o Witolda. - Jezu, ile razy już o nim opowiadałam! - mówi Popkowa. - Ile ludzi kręciło się po moim obejściu! I państwo z Warszawy, i Krakowa, i redaktorzy z Kielc, i adwokaci. Kto by tam ich spamiętał! - W maju 1994 władze Opatowa ufundowały i postawiły na rynku opatowskim pomnik Witolda Gombrowicza - postawione na cokole popiersie, wykonane z ćmielowskiej ceramiki przez tutejszego rzeźbiarza Gustawa Hadynę. Na drodze do Małoszyc natomiast - mur zasłaniający „nieefektowną” i „nieprzynoszącą chwały” zagrodę Popków, a przed murem obelisk - płaskorzeźba Gombrowicza, również dzieło Gustawa Hadyny. Zarówno na popiersiu, jak i obelisku umieszczono jedynie imię i nazwisko oraz daty, a także miejsca urodzenia i śmierci pisarza. „Przywracamy go ziemi, na której się urodził i którą przywoływał w większości swoich utworów. Dołączył do wielkich postaci polskiej literatury wywodzących się z regionu kieleckiego: Kochanowskiego, Sienkiewicza, Żeromskiego” - powiedział Jan Pacławski, profesor kieleckiej WSP, na uroczystości odsłonięcia pomnika.] Przyjeżdżają również cudzoziemcy. - Akurat zbieraliśmy kombajnami jęczmień - wspomina Celina Kłonica, córka Szumlińskiego - nagle patrzę, na drodze staje taryfa z warszawską rejestracją. Taryfiarz wychodzi, pyta, gdzie tu kiedyś mieszkał jakiś Witold Gombrowicz, bo ten Włoch specjalnie dla niego jechał tu z Warszawy. Włoch również wysiadł z taryfy, pokazywał książkę, a w niej zdjęcia, jak kiedyś wyglądał park i staw w Małoszycach. Wysłałam ich do obejścia Popków, chałupy Mora-sa. Chciałam nawet sama zaprowadzić, bo gdzie? Z takiego dalekiego kraju! Lecz były żniwa, akurat największa robota, i kto miał głowę do Gombrowicza! Przyjeżdżali też Niemcy, Francuzi i inni cudzoziemcy. Jeden z Niemców był również taryfą z Warszawy. Młodziutki, brodaty, w drelichowym, jakby roboczym ubraniu. Reszcie towarzyszyli Polacy, którzy tłumaczyli, pokazywali. Wszyscy łazili po Małoszycach, fotografowali Popków, ich dom, obejście, resztkę parku, stawu, kuźni, rządcówkę, piwnicę, gdzie Władzia trzyma kartofle. Wypytywali o jakiekolwiek zdjęcia z tamtych lat. - Ale tutaj szła partyzantka - mówi Popkowa - i człowiek patrzył, żeby choć wyjść z życiem, nie pilnował niczego innego. - Drodzy państwo, znajdujemy się oto w rodowej posiadłości naszego wielkiego poety, Witolda Gombrowicza - tłumaczy syn Popkowej, inżynier, który przyjeżdża często do matki i lubi oprowadzać gości. - Tu właśnie urodził się, rósł... Jak państwo na pewno wiedzą - materiały do swojej pracy doktorskiej zbierał aż w Buenos Aires... Co opowiada dalej, nie wiadomo. Ponieważ nie mam aparatu fotograficznego, inżynier Popek wątpi w moje dziennikarstwo i nie będzie się dla mnie wysilał. Poza tym - jak to przy niedzieli - podpił trochę. Czasem goście fotografują całe Małoszyce, a tu akurat jest się czym pochwalić. Gospodarze mają i po trzydzieści hektarów, ciągniki, traktory. Wielkie stodoły, obory, nowe domy. Za dniówkę płacą teraz pięćset złotych. Harują od rana do wieczora. Kawalerka z okolicznych wsi, która mocno pod gazem wraca o trzeciej w nocy z gospody, urządza im kawały - udaje koguty i śmieje się, widząc, jak małowscy wstają do roboty. „Braciszkowie” - mówi się tu o nich, bo bardzo trzymają się razem. Żenią się też przede wszystkim między sobą. Mirek Kłonica z Kornacic musiał długo bić się z małowskimi chłopakami, zanim ożenił się z Celiną Szumlińską z Małoszyc. Gdy w latach pięćdziesiątych miał tu powstać PGR, wszyscy - nawet kobiety i małe dzieci - kładli się pod nadjeżdżające traktory. Dano więc im w końcu spokój. * * * Dulna nie jeździ już do Małoszyc, a do Opatowa goście nie zaglądają. I nie wie wcale, że panicz Witold się wybił, a nawet czy żyje jeszcze, czy już nie? - Gdy jaśnie państwo sprzedawało majątek - mówi - dziewięć mórg za rzeką; sześć mórg pola i trzy morgi łąki oddało w dzierżawę. Popki to dzierżawiły, potem załatwiły sobie własność przez zasiedzenie. O, Popki chytre - pewnie o tym nawet nie wspomniały. Lecz gdyby tak on albo jego żona, dziecka, wnuki, chciały tu wrócić - mogłyby te morgi wyprocesować. Wszyscy przecież pamiętają, że to Gombrowiczów, Popki tylko dzierżawcy. Gdyby wzięli dobrego adwokata, podpłacili - wygraliby na pewno! To przecież dobra, buraczana ziemia, co zasiejesz, zaraz zbierzesz. No i dziewięć mórg nie w kij dmuchał. Więc gdy pani ma z nim styczność - trzeba mu przypomnieć o jego ziemi. Może wróci się? Wdychałem szaleństwo Moja matka z domu Kotkowska. (...) Bodzechów, gniazdo ich rodzinne (gdzie część dzieciństwa spędziłem), za czasów dziadka mego, Ignacego Kotkowskiego, trzysta włók liczył przedniej ziemi sandomierskiej. Dwór czcigodny, przez Małachowskich stawiany, w parku stuletnim, po którym duch kanclerza Małachowskiego przechadzał się w noce drżące księżycową pełnią. Witold Gombrowicz, „Dziennik 1961-1966” W Bodzechowie niemal w każdym domu powiedzą coś o Kotkowskich. Ostatnia właścicielka - pani Jankowska, Kotkowska z domu, siedziała tu przecież do roku 1945. Tak jak i większość okolicznych ziemian wyjechała wtedy do Warszawy. Poza tym Kotkowszczacy wbili się w pamięć. Nie było z nich bowiem zwyczajne sobie państwo, tylko - jak się tu mówi - fisie, czyli dziwadła, oryginały. Wszystko pewnie stąd, że przez pokolenia większość z nich żeniła się w rodzinie [Jerzy Gombrowicz, „Komentarz biograficzny do twórczości Witolda Gombrowicza”, napisany w 1967 dla IBL PAN, s. 62-63: Dwór ten stanowił pewnego rodzaju curiozum, opisane przez Sobieszczańskiego w jego „Wędrówkach po Polsce”. (...) Bracia Kotkowscy pożeniwszy się zamieszkali wszyscy w obszernym dworze i okalających dziedziniec oficynach. Powstała w ten sposób w Bodzechowie pierwsza i jedyna w Polsce spółdzielnia rodzinno-szlachecka. (...) To skupienie rodzinne dało pewne niekorzystne rezultaty. Już wnukowie Ignacego zaczęli żenić się w rodzinie. (...) Doprowadziło to nie tylko do pewnych zdziwaczeń, ale nawet chorób umysłowych potomstwa...,” W 1838 roku Bodzechów kupił od Małachowskich Kotkowski lgnąc. Jego czterej synowie: Józef, Marceli, Franciszek i Seweryn, pożenili się, każdy miał kupę dzieciaków. Jak to zwykle bywało, nie podzielili się majątkiem. Razem mieszkali i gospodarowali. A mieli na czym. Przeszło tysiąc mórg wspaniałej ziemi z lasem oraz łąkami i co ważniejsze - przemysł. Huta z piecami pudlinkami, gdzie wytapiano żelazo, papiernia, cegielnia, tartak, młyny, goździarnia. Szklarski Józef, który był u ostatniej dziedziczki za lokaja, trzyma w domu jeszcze kilka takich goździ, bo dziś już takich nie robią - mają trzy kanty. W oddalonych o dwadzieścia kilometrów Dolach mieli również kopalnię dolomitu i piaskowca, fabrykę wyrobów kamieniarskich oraz papieru. Bodzechów był bardzo zamożny, ludzie mieli gdzie zarobić i nie narzekali. Na dodatek wszystkiego, co sobotę robotnicy szli do karczmy, jedli, pili, bawili się - płacili Kotkowscy - wspomina Zofia Łapianka, lat 85. W Bodzechowie założono też pierwszy w okolicy telefon między dworem i fabryką, w fabryce światło elektryczne. Jeden z pierwszych samochodów miał właśnie Stanisław Kotkowski. Wszyscy okoliczni panowie jeździli jeszcze końmi, a Kotkowszczak z domu do fabryki - samochodem! Bodzechów był wtedy ważniejszy od Ostrowca. Więc żeby nie wypuszczać z rąk pięknego majątku, większość wnuków i prawnuków Ignacego żeniła się ze sobą. Albo co najwyżej z sąsiadami Cichowskimi, którzy przez liczne z nimi małżeństwa stali się szybko kuzynami. Na przykład dwie z czterech córek Marcelego Kotkowskiego wyszły za Kotkowskich - swoich stryjecznych braci, jedna za ciotecznego [Według pracy Jerzego Gombrowicza (s. 13) Maria Kotkowska wyszła za Bolesława Kotkowskiego, Aniela za Ignacego Kotkowskiego, Bronisława za brata ciotecznego - Włodzimierza Jakubowskiego z Pałkowa. Jedynie Emilia nie poślubiła krewniaka, tylko Ludwika Paszkiewicza z Zórawicy] Tylko najmłodsza złączyła się z obcymi, na co Kotkowscy zawsze patrzyli kosym okiem. Druga żona Stanisława Kotkowskiego była nie byle kim - z domu Leszczyńska, i to bodajże z tych, którzy wydali samego króla Stanisława. Kotkowscy jednak uważali ją za coś gorszego tudzież godnego politowania. Owszem, ładna, miła, dobra, ale obca - nie Kotkowska ani Cichowska. Żenili się między sobą i nie brakło rezultatów, czego najlepszym przykładem był Kaźmierz oraz Bolek. Kaźmierz Kotkowszczak zmarł w 1937, tak że wiele starszych osób dobrze ma go jeszcze na oczach. Łapały go często - jak sam mówił - złe wpływy, które przeczekiwał albo przeskakiwał. Tego samego nauczył również swego psa Kastora, a nigdy się z nim nie rozstawał. Kawałek drogi zajmował im kilka godzin. Poza tym nawet był przytomny: zagadał, zadeklamował „Pana Tadeusza” - umiał go na pamięć. Jego rodzona siostra Aniela miała w niedalekich Małoszycach córkę Antoninę, która nie wyszła za żadnego z Kotkowszczaków czy Cichowszczaków, tylko wzięła sobie obcego - Jana Gombrowicza. Miała z nim czwórkę drobiazgu: Jurka, Nanka (Janusza), Renę i Witka. Kaźmierz często chodził do Małoszyc - Gombrowiczka zawsze wciskała mu na odczepnego parę złotych - było nie było, zawsze to jednak wuj. Chodził też Kaźmierz na sąsiednią Wolę do Maryśki, którą rzucił jej chłop, choć zdatna z niej była kobita. Miał z nią troje dzieci: Józka, Marysię oraz Stasiunię. Z Józka - tak jak i z Kaźmierza - był kół, córki jednak w porządku. Stasiunia nawet się wyuczyła - skończyła powszechniak, a dziś to tyle samo co gimnazjum. Marysia żyje jeszcze, wyjechała jednak na stałe z Bodzechowa i nikt nie zna jej adresu. Pelagia Malinowska, lat 81, znała zarówno ją, jak i Stasiunię - swoją rówiennicę. Chodziła na Wolę, żeby się z nimi bawić. Choć była córką jednego z bogatszych bodzechowskich gospodarzy, bardzo często im zazdrościła. Bo mimo że nosiły nazwisko Maryśki, Kotkowscy mieli na nich uważanie. Maryśka brała w sklepie u Żyda, co tylko się jej podobało, i Kotkowscy płacili. Co raz przynosiła swoim dzieciom w zajdce to kiełbasę, to słodkie bułeczki, a nawet pomarańcze! Kotkowscy obiecywali również zapisać im kawałek placu oraz dom, w którym mieszkał Kaźmierz razem ze swoim lokajem Pajdą - nie trzymano go bowiem we dworze. Ale dopóki żył, patrzyli łaskawym okiem na spacery do Maryśki. Wiadomo, każde stworzenie czuje bożą wolę. Gdy zmarł, zapomnieli o przyrzeczeniach. Kiedy umierał, ani Maryśki, ani dzieci nie dopuścili nawet na pokoje. Dom i plac zapisali kościołowi na plebanię, która mieści się tam do dziś. Maryśka desperowała, płakała, żałowała, że zadawała się z Kaźmierzem. A co do Bolka, Kotkowscy tłumaczyli niby, że był całkiem w porządku, dopóki na studiach w Petersburgu nie dostał podczas pojedynku szablą w głowę. - Tylko co tu mydlić oczy pojedynkami - mówią w Bodzechowie. Rodzice Bolka: Aniela oraz Ignacy, byli przecież stryjecznym rodzeństwem; ich ojcowie - Marceli i Józef - rodzonymi braćmi. Po prostu, jak to w tej rodzinie często bywało, Kotkowski ożenił się z Kotkowską [Z pracy Jerzego Gombrowicza, s. 74: Jedyny brat naszej matki Bolesław Kotkowski w czasie studiów uniwersyteckich w Wiedniu dostał nagle i niespodziewanie choroby umysłowej, która trwała aż do śmierci w 1937 roku i odebrała mu wszelką świadomość. Choroby umysłowe często zdarzały się w rodzinie Kotkowskich, prawdopodobnie wiążąc się z ciągłymi małżeństwami z bliskim pokrewieństwem] Mówili niby, że z litości - wiedział, że nikt inny jej nie weźmie; po ospie, na którą chorowała, zostały jej na twarzy szpecące ślady. Na pewno chodziło jednak i o to, żeby nie rozdrabniać majątku. No i synek był zupełnie nieprzytomny. Mimo to początkowo trzymano go we dworze, tyle że w wydzielonych pokojach. Ciągle śpiewał, bełkotał i choć miał swego lokaja Skrabiczyńskiego, ciągle w samych kalesonach uciekał na podwórze, do parku. We dworze było pełno dzieciaków. Przyjeżdżała też często z Małoszyc, a od 1905 mieszkała tu kilka lat na stałe, rodzona siostra Bolka - Antonina Gombrowiczowa - i jej dzieciaki, szczególnie najmłodszy Witek, strasznie się tego wuja bały. Nic więc dziwnego, że matka Bolka - Ignacowa, zamieszkała z nim w Dołach, potem w domku przy ulicy Opatowskiej, który stoi w Bodzechowie do dziś. Była z niej niezwyczajna kobieta - całe życie poświęciła opiece nad Kaźmierzem oraz Bolkiem, czyli bratem i synem. Tyle tylko było jej szczęścia, że zmarli w jednym roku - w 1937. W rodzinie Kotkowskich sporo było chorób umysłowych; gdy przyjeżdżałem do mojej babki na wieś, bałem się okropnie; dom duży, parterowy, przedzielony był na dwie części; w jednej mieszkała moja babka, a w drugiej jej syn, brat mojej matki, wariat nieuleczalny, który chodząc w nocy po pustych pokojach usiłował zagłuszyć strach dziwnymi rozhoworami, przetaczającymi się w pienia jakieś przedziwne, które kończyły się nieludzkim wrzaskiem; całą noc to trwało; wdychałem szaleństwo. Ja jestem artystą po matce, a po ojcu jestem trzeźwy, spokojny, opanowany - wspominał potem Gombrowicz, rozmawiając z Dominiąue de Roux [Dominiąue de Roux, „Rozmowy z Gombrowiczem”, Instytut Literacki, Paryż 1969, s. 8-9. siWu-m-Kt] Ignacowej, babce Witolda, zawdzięcza też przede wszystkim swoje istnienie bodzechowski kościółek. Przedtem chodziło się do kościoła w Denkowie, Ignacowej jednak trudno było opuszczać Bodzechów. Jak mówi księga parafialna: Miała ona na swojej opiece syna i brata, obydwu chorych umysłowo. Pragnęła więc bardzo mieć bliżej kościół, żeby u stóp Boga częściej czerpać siłę do spełniania trudnych obowiązków. Dla swoich pragnień zdołała pozyskać zięcia - Jana Gombrowicza. Ignacowa dała plac, lecz śmierć zięcia odsunęła budowę. Dopiero w roku 1937 jej dorosłe już wnuki - Witold i Janusz - przeniosły do Bodzechowa drewniany kościółek ze Wsoli, gdzie postawiono akurat murowany. I do dziś na wiernych spogląda Zofia Baczyńska z domu Kotkowska, która pozowała do obrazu świętej Zofii. Z resztą Kotkowskich nie było aż tak, jak z Kaźmierzem czy Bolkiem. Po prostu nie brakowało wśród nich fisiowatych, i to wszystko. Weźmy chociażby siostrę Bolka - Antoninę Gombrowiczową. Wójcik Wincenty był u Kotkowskich karbowym i dobrze miał - na koniu sobie jeździł, pędził innych do roboty. Dziś ma osiemdziesiąt pięć lat i lichy już jest, w łóżku tylko leży, jednak - jak mówią w Bodzechowie - na umyśle jeszcze niestracony. I tę Gombrowiczkę, Kotkowszczankę z domu, dobrze pamięta. Choć jej rodzice byli stryjecznym rodzeństwem, ona sama w porządku, ale mumia straszna. Nigdy - jak to inne panie - nie zagadała, nie raczyła nic powiedzieć, gdy zdejmowało się przed nią czapkę, grzecznie kłaniało. Pyszna, dumna, sztywna. Zawsze ubrana na czarno, z parasolką, choć świeciło słońce. Często też sama do siebie gadała, zapominała o wszystkim. Złączyła się z obcym mężczyzną, więc jej dzieci, owszem, niczego sobie. Z tym jednak, że nie wszystkie. Wójcik dobrze je pamięta - podawał im przecież piłki do tenisa. Córka Rena i syn Jurek - mądrale, jak najbardziej przytomni. Najmłodszy Witek też niby taki sam, nie wiadomo jednak, co z niego wyrosło. Podobno mumia bardzo chciała mieć jeszcze jedną córkę, bo Rena była nieładna. Urodził się trzeci syn, Witek. Długo więc - tak jak dziewczynkę - ubierała go w sukieneczki z falbankami, nie strzygła mu długich włosów. A chłopakowi na pewno coś takiego nie wychodzi na dobre. Syn Nanek był najbardziej niewyraźny. Wdał się w Kotkowszczaków. Ożenił się ze swoją kuzynką, Dzidką Kotkowską. Jego matka też przecież Kotkowska, więc jak to tak? Jakby brakowało rodzinnego poplątania - Dzidką była rozwódką, dla Nanka rozwodziła się przez Rzym! Za pierwszego męża miała bowiem, jak typowa Kotkowszczanka, swego kuzyna, Jana Cichowskiego z Linowa, spokrewnionego na dodatek również z Gombrowiczami! Albo inny, Bolesław, syn, zdaje się, Franciszka Kotkowskiego. Trudno dziś dać za to głowę - rodzina była ogromna, każdy z Kotkowskich miał pełno dzieci, nie sposób spamiętać dokładnie, kto kogo rodził. Bolesław mieszkał na sąsiedniej leśniczówce zwanej Kotówką. Śmiechu było z niego co niemiara. Gdy się ożenił, wsiadł na konia, pojechał zameldować o tym na policję. Kiedy sobie podpił, co się często zdarzało, dostawał nieludzkiej siły i łamał w ręku podkowy, sztaby. Całkiem nieprzytomny jednak nie był. Niektórzy mówili, że udaje tylko fisia, żeby straszyć Żydów, za czym również przepadał. A Henryk, syn Bronisława Kotkowskiego? Pan przecież, a tymczasem jeździł do Rakowa w zaloty do zwykłej Żydówki! Kupił sobie żydowską myckę, paradował w niej, jakby nigdy nic. A znów Franciszek Kotkowski, jeden z czterech synów Ignacego, wpadł na pomysł, żeby zamiast wyrzucać gnój na pole, płacić ludziom z Bodzechowa za to, żeby od razu szli na dworskie pola. Bo po co podwójna robota? Wynajął stróża, który płacił. Ale wkrótce trzeba było z pomysłu zrezygnować - bodzechowscy latali w pole po kilka razy dziennie. Bez żadnej potrzeby, skoro jednak dostawali po kopiejce... Swój majątek na niedalekim Podlesiu nazwał po francusku „Malgretu” (malgre tout - pomimo wszystko) i siedział tam niczym kret. Bez żony, dzieci, milczący, samotny, z włosami i brodą niemal do ziemi, obdarty, choć pieniędzy mu przecież nie brakowało. Tylko co się dziwić. Zła krew robiła na pewno swoje, lecz bódł też ich dobrobyt, to życie, jakiego nie będą mieli nawet w niebie. Było wśród Kotkowskich kilku bardzo pracowitych, przede wszystkim Stanisław, Ignacy, potem jego zięć Gombrowicz, który na kilka lat przeniósł się z rodziną z Małoszyc do Bodzechowa, zarządzał fabryką oraz całym majątkiem. Robili od świtu do nocy i oni to właściwie uprzemysłowili Bodzechów. Stworzyli pozostałym rajskie życie. Reszta mogła nic nie robić. A wtedy, wiadomo, przychodzą człowiekowi do głowy różne fanaberie. Cały czas przecież tylko śniadania, podobiadki, obiadki, podwieczorki, kolacje, podkurki. (Do stołu zasiadało kilkadziesiąt osób). Polowania, karty, tenisy, spacery, bale, goście. Tak tam było wesoło, gwarno, rojno, towarzystwo w każdym wieku, że okoliczni panowie - ci wszyscy Jakubowscy, Piotrowscy, Koziełł-Poklewscy, Baczyńscy, Cichowscy - ciągnęli do Bodzechowa niczym pszczoły w grykę. Bo cóż, Kotkowszczacy całymi dniami zabawiali się jak dzieci. Raz na przykład któryś z nich dostał list: Gdy nie położysz pod kamień w parku dziesięciu tysięcy rubli, zginie cała twoja rodzina! Zamykali się, barykadowali, w końcu znudziło im się siedzieć ciągle we dworze, wychodzili wobec tego z nabitą bronią, uciekali z krzykiem przed byle podmuchem wiatru. Potem okazało się, że to któryś z nich, wielki kartołup, zgrał się zupełnie i chciał wykombinować trochę grosza. Ich dzieci miały niańki, bony z Francji i Niemiec, potem studia w Wiedniu czy Petersburgu. Panie Kotkowskie - zagraniczne damy do towarzystwa, do pomocy czy sprawunków (oprócz służby oczywiście), najrozmaitsze ubogie krewne, które miały we dworze dożywotkę. Nic więc dziwnego, że prawie w ogóle nie mówiły po polsku, tylko po francusku, nie znały wartości pieniądza. Jedna z nich, Maria Kotkowska (z domu również Kotkowska), kładła na tacę w kościele, ile miała przy sobie - nieraz i sto rubli! Nie wiedziała wcale, czy to mało, czy dużo. Kiedy mąż przestał dawać jej pieniądze, rzucała na tacę drogocenne pierścionki, bransolety. Mąż leciał więc do księdza, błagał o zwrot... Z kolei Bronka Kotkowska zawsze mówiła, że niemal codziennie spotyka się z duchami. Coraz widziała w parku białą damę albo czarnego pana. W ogóle można byłoby o Kotkowskich opowiadać bez końca. Już czego jak czego, dziwaków wśród nich nie brakowało. [Z pracy Jerzego Gombrowicza, s. 78-79: Rodzina Kotkowskich stanowiła prawdziwą galerię typów udziwacznionych odrębnością bytowania. Jeden z naszych ciotecznych dziadków uchodził na przykład w dzieciństwie za niemowę, gdyż do siódmego roku życia nie wypowiedział ani jednego słowa. Jakaż była radość rodziców, gdy jadąc z nimi przez łąki do kościoła, całkiem wyraźnie rzekł: „oto kopka siana”.] (...) Jedna z ciotek, wielka moralizatorka, kupowała portmonetki bawiąc w mieście i wkładała w nie sentencje umoralniające zamiast pieniędzy. Siadała na ławce w parku, udawała, że śpi, trzymając portmonetkę na kolanach. Była uszczęśliwiona, gdy ją skradziono, i uważała swój pomysł za wybitnie pedagogiczny. (...) Jak w każdym skupieniu, powstawały w kochającej się i solidarnej rodzinie nieustanne zatargi wywołane najbłahszymi przyczynami. Oczywiście, jak w każdym partykularzu, zatargi te były przedmiotem szerokich omówień, powtarzanych dzieciom przez niezbyt dyskretną służbę. Myślę, że stać się to mogło zaczątkiem tak wyraźnego u Witolda kompleksu „ciotecznego”. Typy, różne od egzystujących w mniej anachronicznych warunkach, mogły też wywrzeć wpływ na postacie jego bohaterów, nieraz bardzo psychicznie zdeformowanych.] Przeszło osiemdziesięcioletnia pani Maria Marchwińska z domu Kotkowska, córka Seweryna Kotkowskiego, zamieszkała dziś w Warszawie, nie bez wzruszenia wspomina Bodzechów oraz swoją rodzinę. Weseli, pełni życia, wręcz Tarletonowie z „Przeminęło z wiatrem”. Naturalnie, wielkie dziwadła - częste małżeństwa w rodzinie robiły swoje. Tylko prawdę mówiąc, czyż najbliżsi sąsiedzi, ci wszyscy Baczyńscy, Piotrowscy, Jakubowscy, Koziełł-Poklewscy, różnili się od nich tak bardzo? Sandomierskie, trudno ukryć, gromadziło najbardziej chyba tradycyjne, zasiedziałe i zdziwaczałe ziemiaństwo. Taki na przykład Leon Baczyński z Psar, skoligacony zresztą z Gombrowiczami - żonaty z Zofią Kotkowską. Bogaty i ogromnie skąpy. Zamykał do cukierniczki muchę, żeby sprawdzić, czy nikt przypadkiem nie podkradał cukru. Zawsze też był u niego darmowy administrator. Jego siostra miała bowiem sześciu synów. Brał więc któregoś na bok, obiecywał, że zapisze mu Psary (własnych dzieci nie miał), ale pod warunkiem pomocy w gospodarstwie. Wybraniec wstawał o czwartej rano, robił do północy. Za rok lub dwa wuj Baczyński oświadczał, że jest z niego niezadowolony, po czym brał na bok następnego i obiecywał mu Psary. Kolejny wybraniec wstawał o czwartej rano przez rok lub dwa... itd. Mimo jednak swego skąpstwa, w 1939 zapakował do walizeczki milion złotych, wsiadł w pociąg do Warszawy. Do trzeciej klasy oczywiście - na lepszą żałował pieniędzy. W Warszawie poszedł na Klonową do Rydza-Śmigłego, oświadczył w sekretariacie, że daje milion na polską łódź podwodną. Zobaczyli jednak obdartego dziada ze starą tekturową walizką, nie chcieli nawet gadać. Otworzył walizkę, pokazał pieniądze i zaraz wprowadzono go do Rydza. Na drugi dzień w gazetach było zdjęcie: Rydz, bez czapki, odprowadza grzecznie do samochodu obdartego wuja Baczyńskiego - ofiarodawcę miliona na łódź podwodną! - Trudno się właściwie dziwić antyziemiańskiej fobii kuzyna Witolda - mówi pani Marchwińska. Pamięta go doskonale. Śmiał się, drwił z Kotkowskich, niby to ubolewał, że został przez nich dziedzicznie obciążony. Mimo to dobrze rozumiał, ile im zawdzięcza. Niesłychanie go fascynowali, ubóstwiał o nich słuchać, przyjeżdżał często do Bodzechowa. Wiele bodzechowskich postaci, sytuacji, krajobrazów, wyrażeń odnajdywała potem w jego utworach. W powieści kryminalnej „Opętani”, drukowanej przed wojną w „Expressie Porannym”, akcja toczy się w dziwnym dworze, do złudzenia przypominającym bodzechowski. A znów w „Ślubie” Pijak mówi na tak ważny w tym utworze palec - „palie”, czyli właśnie po bodzechowsku. - Gdy oglądałam „Ślub”, poczułam się jak w domu - mówi pani Marchwińska. Oczywiście, jak w dawnym domu. Z Bodzechowa, który pamięta, zostało bowiem bardzo niewiele. Pani Jadwiga Czechowa, primo voto Cichowska, rocznik 1918, jest mieszkanką Nowej Huty, emerytką nowohuckich zakładów mięsnych. Jej świętej pamięci matka to Władysława Mrozińska z domu Kotkowska (córka Marii i Bolesława), tak że pani Czechowa ma o Kotkowskich sporo do powiedzenia. Najkrócej mówiąc, oryginalni, barwni, niepowtarzalni, czego najlepszym przykładem była właśnie jej matka. Niby typowa panna z dobrego domu, a jednak gdy została nagle młodą wdową (ojciec pani Jadwigi zmarł, gdy miała dwa lata), nie sprzedała gospodarstwa, czyli Jędrzejowa. Prowadziła je - i to z sukcesem - sama, to znaczy przy pomocy rządcy oraz „rady rodzinnej”, w skład której wchodził między innymi wuj Gombrowicz, ojciec Witolda. Była dzielna, pracowita, świetnie radziła sobie z okolicznymi chłopami. Znała perfect francuski, niemiecki, kochała karty; grała z miejscowym proboszczem, a gdy nie przyjeżdżał, cóż - rżnęła sama, musiała mieć trochę odpoczynku od gospodarki! Prawdę mówiąc, wyswatała swoją córkę, czyli pannę Jadwigę, tak wcześnie za mąż, bo przyszły zięć - Stanisław Cichowski - też lubił karty! Co więcej - jak to u Kotkowskich - był ich kuzynem, na szczęście dalekim, tak że nie trzeba było dyspensy. Albo z kolei Kaźmierz Kotkowski. Niewątpliwie chory umysłowo, ale jednocześnie szalenie ciekawy. Bał się przede wszystkim tak zwanych złych prądów, wpływów, biorytmów, które rzeczywiście wyczuwał. Dlatego unikał pewnych miejsc i ludzi, bo emanowało z nich „coś złego”. Może dziś byłby znanym różdżkarzem? A znów wuj Baczyński z Psar to właściwie postać także i tragiczna. Gdy przyszli Niemcy, odciął się zupełnie od świata, udawał, że nie pojmuje, co się wokół niego stało, uważał Niemców za Francuzów, zwracał się do nich po francusku! Nie udało mu się utrzymać ukochanych Psar, zmarł u sióstr zakonnych, które go na starość przygarnęły. Rację miał kuzyn Witold, który - mimo krytycyzmu wobec „Kotkowszczaków” - miał do nich słabość. Zawsze powtarzał, że co wuj to temat na opowiadanie, co ciotunia - na powieść! To Kotkowscy właśnie dostarczyli mu materiału na całe życie. Pani Czechowa dobrze go pamięta. Uczęszczała przed wojną na pensję w Warszawie i odwiedzała wtedy często na Służewskiej wujostwa Gombrowiczów. Ciocia Tosia przepadała za wizytami krewniaków z kochanego Bodzechowa, a i kuzyn Witek też jakoś znajdował dla nich czas. Nazywał ją Dziudłą i dokuczał złośliwie, ale też serdecznie. Na imieniny, na które go kiedyś zaprosiła, przyniósł jej na przykład tylko kwiaty, prezent natomiast - co oczywiście wprawiło ją w fatalny humor - pięknej kuzynce Marceli Mrozińskiej, później Cichowskiej, która na pewno mu się podobała. Była to płyta z nagranymi przez niego życzeniami. Jedną stronę dedykował na szczęście solenizantce, drugą kuzynce Marceli. Nie zawierała jednak wcale miłych, stereotypowych życzeń. Na „jej” stronie bowiem znajdował się tekst mniej więcej następujący: Mówią, że Dziudła nie jest łakoma, choć zjada tysiące napoleonek! Dziudła podobno nie jest łakoma, a pochłania tyle na obiad! I nawet gdy Dziudła nie będzie się już mieściła w drzwiach, zawsze będę powtarzał - że nie jest łakoma! Strona dla kuzynki Marcelki była w podobnym stylu: Parasol marki „Słoń” ma piękną rączkę, kuzynka Marcela - piękne nogi. Parasol marki „Słoń” chroni nas od deszczu - Marcela od nudy. Dlatego radzę - kupujcie parasol marki „Słoń”, a kochajcie się w Marceli! Gdy wydał „Ferdydurke”, wielu z Kotkowskich nie ukrywało, że to - według nich - idiotyzmy. Współczuło cioci Tosi z powodu „niewydarzonego” syna. Niektóre z ciotek uważały nawet, że powinna teraz - przy spotkaniu z nimi - przechodzić na drugą stronę ulicy, bo jak spojrzy im w oczy? Gdy nie przyszła na żurek do Manci Paszkiewiczówny, były przekonane, że to ze wstydu za Witka... Pani Czechowa też nie ukrywa, że woli Dobraczyńskiego, Krawczuka, Kossak-Szczucką. Nie lubi jego „oderwanej” od życia twórczości. Ale mimo to ona osobiście ogromnie go ceni, wspomina z sympatią. Był przecież z Kotkowskich, z Bodzechowa, a zna go prawie cały świat. Babka pana Antoniego Arkuszewskiego, Helena Cichowska, to córka Seweryna Kotkowskiego, stryjeczna siostra Ignacego Kotkowskiego, dziadka Witolda. Blisko siedemdziesięcioletni dziś pan Arkuszewski [Zmarł 5 czerwca 2002 r.] emerytowany inżynier zamieszkały w Warszawie, ma u siebie w domu cenną pamiątkę - kronikę rodzinną spisaną przez jednego z nieżyjących już dziś Kotkowskich. Zawiera ona krótką historię rodu oraz dokładne drzewo genealogiczne. Wyszczególnieni są wszyscy potomkowie czterech synów (piąty, Fryderyk, zginął młodo) i dwóch córek Ignacego Kotkowskiego. Ich daty urodzenia oraz śmierci, zawody czy zajęcia, miejsca zamieszkania, współmałżonkowie, dzieci itp. Witoldowi Gombrowiczowi poświęcone są jedynie trzy wiersze, tak jak każdemu przeciętnemu potomkowi Kotkowskich: Witold Gombrowicz, ur. 1904, zm. 1969, mgr praw (podkreślenia moje - J.S.), autor „Ferdydurke”, „Dziennika”, „Kosmosu” i innych, do roku 1939 mieszkał w Warszawie, po czym w Argentynie, następnie do śmierci we Francji. Wielu przedstawicielom rodu kronika poświęca więcej miejsca. Po prostu jej autor uważał, że nie brakowało Kotkowskich nieporównanie bardziej od Witolda zasłużonych dla kraju. Bo był to - zdaniem pana Arkuszewskiego - ród światły, wykształcony, i to często za granicą. Przed wojną kończono przeważnie Instytut Rolnictwa na Marymoncie, Szkołę Główną w Warszawie, politechniki w najróżniejszych krajach Europy, głównie w Niemczech. Po wojnie też przeważnie uczelnie techniczne i gospodarcze. Trudno wprost zliczyć wybitnych inżynierów, profesorów, adwokatów, lekarzy, rolników. Tak więc Witold Gombrowicz wcale nie jest dumą ani chlubą Kotkowskich! Przeciwnie, na ogół mają do niego żal, że bardzo podkreślał ich dziwactwa i szaleństwa. Słowem natomiast nie napomknął o zasługach. A weźmy chociażby Zygmunta Skibniewskiego (jego matka z domu Kotkowska): wybitny architekt - współorganizator Biura Odbudowy Stolicy, współtwórca Trasy W-Z - były poseł na Sejm, laureat nagrody państwowej, profesor Politechniki Warszawskiej. Jego żona to Halina Skibniewska, również architekt, wicemarszałek Sejmu, laureatka nagrody państwowej, O, to są - według kroniki - chluby Kotkowskich, a nie Witold Gombrowicz! Czyż jego dziwne książki mogą się równać z osiągnięciami takiego na przykład Zygmunta? Naprawdę, w kronice rodu wystarczą mu więc tylko trzy wiersze. Dziś w dawnej posiadłości Kotkowskich mieści się PGR [Obecnie w stanie likwidacji.] Nie ma już murowanego „dworu czcigodnego”, stawianego jeszcze przez Małachowskich, gdzie do roku 1933 mieszkali Gombrowiczowie. Została po nim tylko piwnica oraz nieuprzątnięte gruzy i resztki znajdującej się we dworze kaplicy ariańskiej. Po drugiej wojnie nikt dworu nie remontował, więc walił się, marniał. W końcu gmina rozebrała go na belki do mostu. Za władzą gruchnęli ludzie - każdy przecież potrzebował cegieł czy desek. Stoją natomiast dwa drewniane skrzydła dworu. W lepiej utrzymanym mieszczą się biura PGR-u. Bardziej zniszczone przeznaczone jest - według dyrektora PGR-u - na wyburzenie. Na razie mieszka tam pięć rodzin pegeerowskich pracowników, którzy zamiast cieszyć się, że historia rzuciła ich na, było nie było, pańskie pokoje, bardzo na nie narzekają i trudno się oczywiście dziwić. Bez żadnych wygód, od trzydziestu przeszło lat nieremontowane, tyle tylko, że po wojnie podzielono je na małe izby i pokryto dach. - Gombrowicz? - dziwi się dyrektor PGR-u - ja takiej osobistości nie znam! Dawno rozebrałbym wszystko, co przedwojenne, tylko nie mam środków! Jeszcze po przejściu frontu był obok dworu stuletni, piękny, ogrodzony park. Pełen alejek, klombów, strzyżonych drzew, za Kotkowskich pielęgnowany przez ogrodników. Zdobiły go liczne figury. Park przechodził w Lisiny - las uwieczniony w „Pornografii”: To nie krzaki, tylko czuby drzew z wąwozu, z Lisin, który łączy się z lasem bodzechowskim... - pisał Gombrowicz. Tam gdzie był park, są dziś tereny PGR-u, więc wszędzie pełno kur, kaczek, szop, składzików. Choć na zachowanej bramie wjazdowej do dworu umieszczono tablicę: „Zabrania się wyrzucać śmieci i wylewać zlewki” - co krok puste butelki, połamane wiadra, zardzewiałe miednice. Na skraju parku postawiono ubikację dla pracowników, ale wolą oni, niestety, łono natury. Lisiny uznano wprawdzie za zabytek przyrody, mieszkańcy Bodzechowa nie ukrywają jednak, że gdy potrzebują drzewa - idą do Lisin, których nikt przecież nie pilnuje. Z rzeźb jest jeszcze - jak się tu mówi - boginią Ceres, tyle że przewrócona, z odłupanymi rękoma. Ktoś puścił plotkę, że Małachowscy zakopali pod nią złoto. Podkopano stojącą od XVIII wieku figurę i nic nie znaleziono, odłupano więc młotem głowę i ręce, szukając złota w jej wnętrzu. W powozie, którego koła zapadając się w piaszczyste koleiny wydają głuchy jęk, jedziemy (...). Mnie śmiać się chciało. Powóz, konie, ten furman (...), kurz, słońce, mucha uprzykrzona koło twarzy i jęk tych gum ocierających się o piasek - ależ od wieka wieków to znane i nic, nic zupełnie się nie zmieniło! - opisywał Gombrowicz w „Pornografii” drogę z Bodzechowa do pobliskich Małoszyc. Teraz jednak takie same pozostały jedynie lessowe wąwozy. Poza tym zmieniło się niemal wszystko. Droga utwardzona, żadnego śladu piachu, ani jednego drzewa; zamiast nich przy drodze wysypiska pegeerowskich śmieci. Po prawej stronie poszatkowane pola bodzechowskich gospodarzy, z miedzami, przydrożnymi kapliczkami, ze świętymi figurkami. Po lewej - wielkie pola pegeerowskie. Najlepiej zachowały się dawne pomieszczenia gospodarcze Kotkowskich. Do dziś mieszczą się tam pegeerowskie stajnie, stodoły, magazyny, piwnice. W niedalekich Dołach Biskupich stoi nadal - i w dość przyzwoitym stanie - fabryczna osada oraz fabryka papieru, zwana przez miejscowych „Witulinem”. W roku 1905 ojciec Witolda założył Towarzystwo Akcyjne, do którego przystąpił właśnie z udziałem Dołów. Ponieważ udział ten oraz dochody przeznaczył Witoldowi, nazwał Towarzystwo „Witulinem”, a miejscowi mówią tak również i na fabrykę oraz przyfabryczną osadę. Do dziś pracują te same dziewiętnastowieczne maszyny, nadal produkuje się tekturę. Lecz są to już raczej ostatnie dni fabryki. Jej dzisiejsi szefowie, czyli Warszawskie Zakłady Papiernicze w Konstancinie, odmawiają pieniędzy na renowację i generalny remont. Czekają po prostu na powolną śmierć techniczną starej fabryki. Na cmentarzu w pobliskim Denkowie jest dobrze utrzymana kaplica, będąca jednocześnie grobem rodzinnym kilku pokoleń Kotkowskich. Bo oni nawet i w ziemi leżą razem. Wójcik Wincenty, który najlepiej pamiętał Kotkowskich oraz Gombrowiczów i najwięcej opowiedział, trochę z niepokojem patrzy na moje notatki. - Z jakiej to właściwie okazji wypytuje pani o Kotkowskich? Wskrzesza nieboszczyków? - pyta. Niby wprawdzie pod niczym się nie podpisywał, żeby tylko nie miał jednak potem jakichś przykrości. - Nie będzie żadnych nieprzyjemności - uspokajam. - Po prostu Witold, syn Gombrowiczowej z domu Kotkowskiej, został pisarzem! - Syn mumii, Ignacowej córki - pisarzem? Proszę, w nim też się jednak odezwało! Herbaciarz Będzie mówił: Michał Romanów, lat 79, który był u Gombrowiczów za stangreta, potem za gajowego; Władysław Miazga, lat 71 - ich były lokajczyk, później polowy; jego bratowa - Maria Miazga, lat 71, którą wołano do pałacu do szycia. Może jeszcze powie co Jan Czerwiński, lat 70, pomocnik stangreta Romanowa, i Jan Więckowski, lat 75, również były lokaj. Oprócz nich wszyscy dworscy już pomarli. A reszta starych ludzi ze Wso-li nie miała z Gombrowiczami większej styczności. - Trochę za późno namyśliła się pani na przyjazd - słyszę. Najwięcej powie Romanów. Był ułanem i na wojnie 1920 roku znalazł się w jednym szwadronie z porucznikiem Jerzym Gombrowiczem, który wziął go sobie za ordynansa. W Koziatyniu pod Kijowem porucznika przysypało, Romanów go odkopał, zawiózł nieprzytomnego na punkt zborny, jednym słowem, uratował życie. Porucznik odwdzięczył mu się, biorąc do siebie na stałe na służbę. Romanów chętnie się zgodził - pochodził wprawdzie aż spod Tarnopola, nie był jednak głupi tam wracać. Rodzeństwa cała kupa, a tylko sześć mórg. Po wojnie służył u Gombrowiczów najpierw w Warszawie, na Służewskiej, potem w Małoszycach, wreszcie we Wsoli pod Radomiem. W 1924 porucznik ożenił się z panną Aleksandrą Pruszakówną z Wośnik, która dostała Wsolę w posagu. Na ich weselu w Hotelu Rzymskim w Radomiu podawano nawet pieczone pawie! Młodzi państwo Gombrowiczowie we Wsoli zrobili swoje posiedzenie. Był przecież śliczny pałacyk, trzysta mórg ziemi ornej, trzysta czterdzieści lasu, olejarnia, cegielnia, młyn, tartak. Jak na prawdziwe państwo przystało, mieli tylko jedną córeczkę - Tereskę, a nie kupę dzieciaków, jak każdy ciemny chłop. Wszystko im szło jak po maśle, bardzo długo majątek kwitł. Oczywiście przyjeżdżała w gości i rodzina porucznika; matka, ojciec, czyli starsi Tylko że o Witoldzie nic ciekawego powiedzieć nie można. - To pani za nim przyjechała, nie za porucznikiem Jerzym? - dziwią się. - O poruczniku można byłoby godzinami. Prawdziwy pan - wysoki, postawny, rozmowny, życiowy, dusza po prostu. A Witold, owszem, też chłopak niebrzydki, tylko że już średniego wzrostu, szczuplutki, delikatny na buzi jak panieneczka. Bardzo spokojny, cichy, taki co to - wydawałoby się - nie potrafi do trzech zliczyć. Był z niego człowiek przyjezdny. Przyjeżdżał latem, siedział dwa, trzy tygodnie albo aż do jesieni. Mieszkał zawsze w pokoju gościnnym, który ciągle był w papierach, niedopałkach papierosów - cały czas nic nie robił, tylko pisał nocami. Potem - blady jak upiór - wstawał o jedenastej, dwunastej, kiedy normalni ludzie dawno mieli za sobą połowę dnia. Cóż, taką już widać miał chorobę. Romanów miał więcej śmiałości niż reszta służby - było nie było, uratował swemu panu życie. Poza tym, dopóki się nie ożenił, stołował się na jego stole. Któregoś dnia odważył się więc spytać: - Panie Witoldzie, cóż pan tak nocami pisze? - Powieści - on na to. - Czemu nocą, nie w dzień, jak człowiek? - Tylko w nocy mam zupełny spokój. O czym pisze, już go nie pytał. Po co mu to było wiedzieć? Piszesz sobie, to pisz, twoja sprawa! Gdy zwlókł się wreszcie z pościeli, podjadł trochę, tyle że nie za wiele, zaraz przecież podawano obiad. Pograł w siatkę albo w tenis z bratową lub kulawym Żydkiem, którego ojciec zabierał z pałacu mleko. Wyszedł na ogród, pochodził, popatrzył, pojeździł na rowerku, który potem ktoś mu ukradł. Jednym słowem, calutki czas się obijał. Potem jechał na następną obijankę do Warszawy lub do majątku brata Janusza. Były lokaj Więckowski też nie powie o panu Witoldzie nic nadzwyczajnego. Bo i skąd, skoro tak rzadko się odzywał? Wstydził się pewnie brata Jerzego - ten miał wymowę, on nie. Choć zdarzało mu się czasem powiedzieć przy stole coś do śmiechu, na przykład: - Nie jedzcie tyle, udławicie się na śmierć! Innym razem wyszedł przed pałac, złapał wiatrówkę, zaczął strzelać gdzieś tak w kierunku niedalekich Bierwiec. Zlecieli się wszyscy: porucznik, służba. A on, że chce zastrzelić Przyjaźń, czyli pannę Wandę Przyłęcką z Bierwiec, którą tak nazywał. Przemówił się z nią poprzedniego dnia. Wszyscy się z niego śmiali - dorosły chłop, a strasznie bał się nietoperzy. Że wlecą przez okno, wkręcą się we włosy i będzie musiał strzyc się na melona, inaczej się nietoperza nie pozbędzie. Zawsze go tym nietoperzem straszono, pytano, czy na pewno zamknął w swoim pokoju okno. Miał w sąsiednich Bartodziejach panienkę Krysię. Przyjeżdżała tu czasem, on też do niej jeździł. Owszem, ładna, wysoka, może trochę za szczupła, za wysportowana, zbytnia mądrala, tylko taki widać miał gust. W kuchni gadano, że bardzo mu się podobała i byłby się z nią ożenił, lecz go nie chciała. Miała duże powodzenie, mogła przebierać, po co był jej taki, co to cały czas nic nie robi, tylko pisze? Jakie miałaby z nim życie? I żeby to jeszcze pisał do czytania, przy stole mówiono jednak, że z jednej jego powieści bardzo się śmiali, krytykowali po gazetach i pewnie to ją zmroziło. No, gdyby on jeszcze - tak jak jego bracia - siedział na majątku, gdyby był wyższym urzędnikiem, może patrzyłaby na niego łaskawszym okiem. A powieściopisarza nie chciała. Mówili wprawdzie, że miał niby w Warszawie jakąś posadę, tylko pewnie nic wielkiego, skoro mógł tyle czasu obijać się we Wsoli, jeździć jeszcze do brata Janusza! Cały kredens zazdrościł mu życia usłanego różami. Dorosły mężczyzna, a rodzice go pięknie ubierali, karmili, wysyłali za granicę. Bracia też gościli, ile tylko chciał. Korzystał bez żadnego wstydu. Przyjechał, najadł się, napił, wyspał, popisał, i do widzenia! Dobrze miał, i chyba byłby głupi, gdyby brał się do roboty! Władysław Miazga również go oczywiście pamięta, choć między Bogiem a prawdą - o innych gościach powiedziałby więcej. Jak to lokaj - podawał im kapoty, otwierał drzwi, przynosił coś przekąsić, wypić, oni natomiast wciskali mu do ręki geld i miał drugą pensję. Tymczasem pan Witold, owszem, był dla służby grzeczny, nie chuligan - nie urągał, nie krzyczał, nie kazał za bardzo koło siebie chodzić. Tylko co z tego, gdy nigdy nie dawał grosza, choć przecież przyjeżdżał tak często! Dlatego właśnie Miazga nie zwracał na niego takiej uwagi, jak na innych panów. Nie kręcił się w pobliżu, nie nadskakiwał, nie zaglądał w oczy. Wiedział, że i tak nic nie dostanie. Po co miał marnować czas? Nic więc dziwnego, że nikomu ze służby specjalnie się Witold nie podobał. Podśmiewali się z niego i nazywali herbaciarzem albo łachcykiem. Herbaciarzem, bo był z niego taki miejski panek, co to nic porządnego nie robi, tylko łazi z kąta w kąt, coś tam sobie wypisuje i cały czas tylko popija herbatę. A znów łachcyk to po tutejszemu taki, co to ni prawdziwy pan, ni gospodarz, tylko nie wiadomo co. Bo ani ten Witold zjadł, ani wypił jak prawdziwy pan. Najwyżej tylko to, co mu się podało. Nigdy nie prosił o więcej. Nie miał nawet własnego auta, a na przykład porucznik Jerzy miał zawsze co najmniej dwa - chociażby wielką minerwę i mniejszego fiacika. Umiał jeździć konno, wcale jednak w tym nie gustował, a przecież panowie i panie wprost za tym przepadali. Czego jak czego, koni we Wsoli nie brakowało. Sześć było wyłącznie cugowych, cztery do jazdy. Wspaniała klacz Purpelka, kobyłka angloarabska zwana Gaz, koń Patryk i dobry, wytrwały koń angielskiej krwi, którego imienia nie pamięta już ani Romanów, ani Czerwiński. Nie bawił się też Witold tak jak większość panów. Nie pachniała mu wcale „Europa” czy „Francuska” w Radomiu, gdzie zbierali się okoliczni dziedzice. Nigdy tam z bratem nie pojechał, Romanów zawsze woził tylko porucznika, potem czekał na niego aż do rana. Bywało, że już nawet policjanci przeganiali go do domu. - I ty, chłopie, zamarzniesz, i ta twoja kobyła - mówili. Tylko cóż, taki już los stangreta - porucznik jak się bawił, to bawił, zapominał o bożym świecie. Potem przepraszał, dziwił się: - Michał, czekałeś na mnie całą noc? Nie grał też Witold w karty, nie polował, o czym najlepiej wie Romanów, który w 1927 przeszedł ze stangreta na gajowego. Czekanie na porucznika nadszarpnęło mu bowiem zdrowie, a najlepiej leczy świeże powietrze. Prowadził na polowaniach nagonki, wynosił z gajówki łóżka, sprzęty, a z pałacu nieśli stoły, wódkę, zagrychę - przede wszystkim bigos. Gazowali jak złoto. Witolda nigdy z nimi nie było, choć przyjeżdżali przecież nie byle partacze, tylko wojewodowie, ministry, księża. Nie czepiał się też - jak to inni panowie - wiejskich dziewuch. Żona Więckowskiego, Zofia Bolkówna z domu, może zaświadczyć. Ona również pracowała u Gombrowiczów - przyrządzała to, co Więckowski podawał, i tak się poznali. Zanim jednak ten lokaina zawiązał jej życie, była młoda, wolna, piękna i zdrowa. Tymczasem pan Witold nic, nigdy nie zaczepił ani jej, ani innych dziewuch z kuchni, nie zażartował nawet, nie mówiąc już, żeby gdzie ciągnął. Nie interesował się również Witold gospodarstwem. Nie wyszedł nawet nigdy na pole - nie było zdarzenia. Pod tym względem wdał się w brata. Porucznik był człowiekiem wojskowym i też nie wiedział nawet, czy to, co rośnie na jego polach, to żyto czy pszenica. Od wszystkiego byli rządcy, najpierw Kopeć, potem Soborski. Majątek nie obchodził go ani trochę. Niech się wali i pali! Bywało, rządca przyprowadził mu złodziei, którzy kradli drzewo z jego lasu, on tymczasem wcale ich nie ukarze. „Cóż - mówi - widać im ciężko, skoro muszą kraść”. Powie najwyżej: „Żeby to mi się więcej nie powtórzyło!”. Nie każe nawet pisać protokołu. Za głupie drzewo ciągać kogoś po aresztach? Nigdy też nie zagadał Witold z dworskimi, ze służbą. Żeby się z nimi spoufalał, bratał z parobkami, w ogóle nie było mowy. Już prędzej porucznik Jerzy, z niego był brat łata. Z każdym napił się wódki, pożartował, uszanował. Na przykład na zebraniach straży pożarnej w Jedlińsku wszyscy okoliczni dziedzice rozwalali się na honorowych miejscach, uważali, że to coś oczywistego. A porucznik, gdy tylko zobaczył, że stoi stary chłopina, zaraz dawał mu swoje krzesło, sam siadał na schodach. Bratał się ze swoimi ludźmi i dziedzic Morawski z niedalekiej Planty. Razem z siedmioma synami wychodzili z nimi w pole, robili tyle, co i oni. Tymczasem Witold nie zamienił z nikim słowa, a co dopiero mówić o czymś więcej! Jak to miał w zwyczaju, patrzył tylko w milczeniu na wszystko i wszystkich. * * * Długo jeszcze szło we Wsoli jako tako, dworscy nie narzekali. Porucznik miał przecież gorzej niż obecne dyrektory, musiał im zagwarantować: - darmowe mieszkanie w czworakach, nie gorszych od dzisiejszych bloków; - tak na ogół co trzy miesiące 35, potem 50 złotych pensji; - na rok 14 metrów żyta, piętnasty metr na przemiał; - 12 metrów opału; - strawne w pieniądzach, gdy trzeba było jechać w drogę; - dwie krowy, które można było wypaść na pańskich łąkach, a gdy zalęgło się cielę, też pozwalano je trzymać, co najwyżej porobiło się za nie jeden dzień za darmo. I już miało się trzy krówki, można było sprzedawać pachciarzowi mleko, a to zawsze dodatkowy grosz. Lecz już tak przed wojną Wsola coraz bardziej podupadała. Goście, zabawy, służba kosztowały przecież swoje. A ponieważ porucznik nie dbał nic o majątek, coraz częściej musiał puszczać ziemię w dzierżawę, pożyczać od pachciarzy, a przede wszystkim sprzedawać, co tylko się dało: morgi, krowy, konie, świnie. A w końcu, gdy już bardzo podupadł - nawet i kamienie, którymi miał wybrukowane podwórze przed pałacem. Komornicy zajmowali mu samochody i jeździł do Radomia pierwszą lepszą zatrzymaną chłopską furmanką. Pachciarze, którym nie oddawał długów, zabierali drzewo, pszenicę, co tylko się dało. Romanów wpadł kiedyś do pałacu, a tam zimno jak w psiarni. - Cóż to, w piecach nie palą? - zdziwił się. A porucznik: - Czym? Nie ma na węgiel! - Co najważniejsze - mówi Romanów - był mi winien już 2400 za niewypłacone pensje. I co? Moje dzieci miały palce lizać? Codziennie molestowałem go o moje pieniądze, powiedział więc kiedyś: - Michał, ty przecież siedzisz w lesie, a las to pieniądz! Zakombinuj coś - wytnij, sprzedaj, odbij sobie dług! Radź sobie sam! Cóż, skoro kazał kombinować - kombinowałem, i żyliśmy w zgodzie. Bywało, przychodził nawet do mnie pożyczyć ze sto złotych, bo jechał do Radomia, do „Europy”, a tu pustki w kieszeniach. Gdy wykręcałem się, mówił: - Skocz do kogoś, do karbowego na przykład, przecież ty tu wszystkich znasz! -1 faktycznie, skakałem, a potem oddawałem im z lasu - od niego nie było można wydębić złotówki. Romanów nie mógł jednak spokojnie patrzeć na rujnację tak pięknej gospodarki. Nie wytrzymał więc kiedyś i spytał: - Poruczniku, jak tak można? A on: - Michał, ty się o to nie martw, tylko baw się, dobrze odżywiaj, patrz zdrowia! Gospodarzyć nie umiem, nie lubię, co najważniejsze - wiem, co robię! Spójrz, co się na świecie dzieje, jaka zawierucha! W Rosji rewolucja, w Radomiu co i raz demonstracje, pochody na l maja, w Europie Hitler! Nie wiadomo, czy jaw ogóle wyjdę z życiem, a ty mi tu o majątku! I tak mi go odbiorą, i tak czy prędzej, czy później, nie będzie mój! Czas mój krótki, moja godzina niedługo wybije, wspomnisz moje słowo! Po co mam tu wkładać choćby grosz? Faktycznie, przyszedł wrzesień 1939 roku, porucznik poszedł na wojnę, znalazł się aż w Rumunii. Herbaciarz przestał się pojawiać, jakby ręką uciął. Porucznikowa posiedziała jeszcze trochę we Wsoli, lecz - tak jak i wszystkim - nie było jej za słodko. Już przecież nie siali, nie orali, już posyłała do Romanowów służącą, żeby pożyczyła od nich trochę mąki. Na szczęście zdążyła jeszcze kupić od ludzi cielaka, kartofli, kaszy, grochu, mąki. Uprosiła Romanowa, żeby powiózł to razem z nią do Gombrowiczów do Warszawy. Romanów bał się - na drodze przecież Germany, lecz cóż, zgodził się. I tak będzie, co Pan Bóg da, a jeszcze gdzie zginą ci Gombrowicze z głodu! Pojechali, zawieźli, wrócili szczęśliwie. Starsza Gombrowiczowa - teściowa porucznikowej, i Rena - bratowa, bardzo im dziękowały. W Warszawie od razu ciężko było z jedzeniem, one tymczasem takie nieżyciowe - nie umiały zakombinować, zaszmuglować. Herbaciarza jakoś nie było widać. Zaraz potem Germany wyrzuciły porucznikową z pałacu i folwarku, same tam zamieszkały. Poszła najpierw do Firleja - do zwykłej chłopskiej chaty, potem do Radomia. Porucznik wrócił dopiero w czterdziestym piątym. Do Wsoli już nie było po co - przeprowadzono reformę rolną. Rzeczywiście, przeczuł, że mu ją zabiorą. A inni tutejsi dziedzice do ostatniego dnia ściskali swoje majątki, myśleli, że będą na nich siedzieć wiecznie. Niektórzy po cichu dokupywali przecież ziemię jeszcze podczas okupacji. Jak na tym wyszli, wiadomo. Kilku z nich zabiły Germany, majątki poniszczyła wojna, front, potem je upaństwowiono. Jedna dziedziczka dostała nawet wtedy fugla - cały czas leżała krzyżem, krzyczała, rozpaczała. Oni wszyscy zazdrościli bardzo porucznikowi. Choć sobie użył - nie napracował się, tylko zabawił, zjadł, wypił. Co więcej, cieszył się nawet, że wreszcie koniec kłopotów. Przecież gdyby nie wojna, reforma, Wsola i tak zostałaby rozparcelowana, taka już była zaniedbana, zadłużona. Prawdę mówiąc, reforma zabrała mu tylko długi. Mówili, że miał ich z dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Głównie jednak u Żydów, którzy poginęli. Tak że mimo wszystko zostawił po sobie dobrą pamięć. Nie patrzył - tak jak inni - majątku i nie gonił tym samym do roboty, nie wymagał, nie zwalniał, sam pozwalał kombinować. Dlatego też Gombrowiczka nie rozpaczała tak jak inne panie. Jaroszowa ze Wsoli pytała ją kiedyś, czy za bardzo sobie nie krzywduje. W końcu miała pałac, służbę, a teraz co? A ona: - Moja Józiu, grunt żebym ja zdrowa była, to najważniejsze. Trzeba godzić się z losem. W Radomiu żyli jak wszyscy. Dwa przejściowe pokoje z kuchnią, ale nie własne - płacili lokatorne. Gombrowiczowa gotowała, i to - jak chwalił się porucznik Romanowowi - bardzo smacznie. Córeczka była na posadzie. On natomiast stałej posady nie miał. Może nie chciał, poza tym nikt wtedy nie zatrudniał tak chętnie byłych panów. I tak czuł się jednak jak ryba w wodzie. Był bardzo w Radomiu znany. Działał w jakichś towarzystwach, kołach, w PAX-ie, dawał najróżniejsze odczyty, korepetycje. We wczesnych latach pięćdziesiątych Miazga robił na wartowni Banku Rolnego w Radomiu i któregoś dnia zebrano wszystkich pracowników na wiec. Przemawiał właśnie porucznik. Mówił jak to on - bardzo pięknie. Że przed wojną było źle - arystokracja, ziemiaństwo i burżuazja wyzyskiwały lud pracujący. Teraz natomiast jest inaczej: mamy socjalizm, czyli ludową demokrację, wspólną własność, równość, sprawiedliwość. Trzeba pracować z całych sił, pomnażać socjalistyczne dobro. Potem był za redaktora - pisał do „Życia Radomskiego”, „Słowa Ludu”. Tylko podpisywał się jakoś dziwnie: Szymkowicz-Gombrowicz, choć przed wojną był tylko Gombrowiczem. Cóż, dawnym panom nie było wtedy za rozkosznie, wielu łapało się nawet za miotłę, żeby jakoś przetrzymać. On tymczasem chciał pisać po gazetach, więc pewnie dodał sobie tego Szymkowicza dla przemaskowania się. Żeby myślano, że to kto inny, nie dawny pan ze Wsoli. Nadal jednak pozostał człowiekiem życiowym. Gdy tylko spotkał kogoś ze Wsoli, zaraz: dzień dobry, jak dzieci, cenne zdrówko. Gdy zobaczył kiedyś w Radomiu Romanowa, choć był akurat z towarzystwem, zaprosił do restauracji na kielicha, przedstawił swoim znajomym. Jego dawni ludzie też o nim pamiętali. Znosili mu do domu to serki, to masełko czy cielęcinę. On natomiast pisał im podania, załatwiał różne sprawy - pchał na przykład dzieciaki do szkół, internatów. Wszędzie miał znajomości. Gdy zmarł w 1971, prawie cała Wsola przyszła go pożegnać. * * * W dawnym pałacyku Gombrowiczów we Wsoli zaraz po wojnie był posterunek MO, potem dom starców. Później starców przeniesiono do Jedlińska i na miejscu Gombrowiczów zamieszkało robactwo; zdaje się jedwabniki. Lubiły jeść morwy, lecz zanim je wyhodowano - dawno zdechły. Po robactwie długo było pusto, w końcu przywieziono tutaj nienormalne, nierozwinięte dzieci - po pijakach, wenerykach, pańskich zbytkach. W pokoju gościnnym, w którym pisał kiedyś Witold, mieszka kalectwo najgorsze. Ci, którzy w ogóle nie wstają, są przywiązani do łóżek pasami, bo wyłażą i mogą sobie zrobić krzywdę. Okno zaryglowane, lecz już nie przed nietoperzami, tylko dla bezpieczeństwa. A co do Herbaciarza, okazało się, że też miał chyba przeczucie. Jego brat słusznie przeczuł, że wiecznie panem nie będzie, i przehulał majątek. On natomiast na miesiąc przed wojną wyjechał do Ameryki na wycieczkę! Dlatego też we Wsoli mówi się: „mieć przeczucie albo nosa niczym Gombrowicze”. Choć tak między Bogiem a prawdą, z Herbaciarzem mógł być tylko przypadek. W odróżnieniu od swego brata nie miał specjalnej głowy, nie był człowiekiem politycznym, czyli takim, który pierwszy wszystko wie. Może jednak i on czuł zawieruchę? Piekło na ziemi? Przeczuł, że mu śmierć pisana? Do wojska był przecież niezdatny, a Germany niszczyły przede wszystkim takich właśnie herbaciarzy: powieściopisarzy, redaktorów, profesorów. Ciemny, prosty chłop potrzebny był im do roboty, odstawiania świnek. Herbaciarzom - zaraz kulka w łeb. Na pewno Germany by go zniszczyły; nie ma co gadać. A tak, życie swoje przeżył. Tylko podobno niczego się nie dorobił; nawet dzieci. Długo on - obsługiwany pan Gombrowicz - żył w biedzie, pomarł na obczyźnie. Ale cóż, żył, pobył jednak trochę panem, napisał te swoje powieści - Więckowski słyszał, że jedną czytali nawet w „Lecie z radiem”, wypytuje o niego redaktorka z Warszawy. I on ma za co dziękować losowi. Stryj i kuzyn Spotkanie po latach Panie Aleksandra i Teresa Gombrowicz - bratowa i bratanica Witolda - mieszkają w Radomiu w dwupokojowym mieszkaniu, pełnym cennych mebli i obrazów. Fotele, w których siadywał kiedyś Chopin (pani Aleksandra jest prawnuczką jego przyjaciela - Kostusia z Sannik), kopia Madonny Rafaela pędzla Marii Wodzińskiej. Z warszawskiego mieszkania rodziców Witolda nie ma niestety nic - niemal wszystko spłonęło w Powstaniu Warszawskim. Pani Aleksandra, rówieśnica swego szwagra Witolda, nie czuje się już najlepiej [Zmarła w 1983 r]., honory domu pełni więc pani Teresa [Zmarła w 1989 r.]. Opiekuje się matką, jest ekonomistką, pracuje w Urzędzie Wojewódzkim, jej hobby to zagraniczne podróże. Stryj Witold? Pewnie, że pamiętam. To znaczy, byłam za mała, żeby przypominać go sobie z czasów, kiedy przyjeżdżał do nas, do Wsoli. Oprócz niego było tam pełno ludzi i ginął wśród nich. W roku 1938 wyjechałam do Warszawy, do gimnazjum Platerówny, mieszkałam w internacie, na soboty i niedziele przychodziłam do babci Gombrowiczowej i cioci Reny na Chocimską. Dziadek Gombrowicz już wtedy nie żył. A tam nie sposób było nie zauważyć wuja Witolda. Nazywałam go Niduch - Złyduch. Bardzo mnie fascynował. Nieprawda, że nie lubił dzieci. Nie życzył tylko sobie, żebym go całowała, ściskała. Grał za to pięknie na pianoli, ja tańczyłam. Nauczył mnie na pamięć „Pochwały ku czci matrony” Światopełka Karpińskiego i podczas wizyt poważnych dam lub ciotek - namawiał do recytacji. Wciągał w groteskowe rozmowy między sobą, babcią i służącą Anielą. Babcia zwykle załamywała się pierwsza, ponieważ jednak lubiła mieć ostatnie słowo, biegła do łazienki, zamykała się na klucz, zbierała w spokoju argumenty i przygotowana znów stawiała stryjowi czoło. Nie zawsze jej na to pozwalał - czasem biegł za nią, dyskutowali przez drzwi. Miał swój pokój, do którego wchodziłam zawsze rano z Anielą, gdy niosła mu na tacy śniadanie. Lubiłam te wizyty - to było tak, jakbym wkraczała w inny świat. W całym mieszkaniu było już czysto, widno, gwarno - wszyscy dawno wstali. U stryja tymczasem ciemność, bo długo sypiał, nieporządek - pełno papierów, niedopałków, o które złościła się Anielka. Potem wyjechał, przyszła wojna, rodzina się wycierpiała, rozsypała, a później - żyła skromnie, powoli wymierała. Babcia Gombrowiczowa z ciotką Reną cudem przeżyły Powstanie Warszawskie, wywiezione potem do Końskich, przywędrowały do Kielc, zostały, wynajęły pokoik. Ciotka pracowała w księgarni katolickiej, zmarła w 1961 roku, babcia w 1959. Stryj Janusz, najstarszy brat Witolda, razem z synem Józiem wywiezieni zostali do obozu koncentracyjnego w Mauthausen, pasierbica Janusza - na roboty do Niemiec. Wszyscy przeżyli. Stryj Janusz mieszkał potem w Warszawie, nigdy nie miał stałego zajęcia, zmarł w 1968. Jerzy, mój ojciec - starszy brat Witolda - znalazł się w czasie wojny w Rumunii, potem był działaczem społeczno-kulturalnym w Radomiu, dziennikarzem, zmarł w 1971 roku na raka. Jestem jedyną osobą z rodziny, która widziała stryja po jego wyjeździe z kraju. Reszta w sierpniu trzydziestego dziewiątego pożegnała go już na zawsze. Zostały tylko listy. Korespondował przede wszystkim ze stryjem Januszem, lecz w sumie listów do mego ojca również sporo się zebrało. Znajdują się obecnie w warszawskim Muzeum Literatury oraz Bibliotece IBL PAN. Z listów do brata Jerzego znajdujących się w IBL, przekazanych w roku 1967 przez Jerzego Gombrowicza, jeszcze za życia i za zgodą Witolda [W przytoczonych tu i dalej listach Witolda Gombrowicza zachowano oryginalną interpunkcję i pisownię ich autora.] ”23.01.57 Drogi Nidasie, zaczynam od wielu pozdrowień i pięknych ukłonów dla Oleni tudzież dla Teresy. Od lat się nie odzywałem, ponieważ Matka z Reną dały mi do zrozumienia, że to byłoby niepożądane... (...) Wiesz zapewne, że w Polsce ma urodzić się 5 moich utworów, tj. właściwie wszystko, co napisałem, oprócz „Dziennika”. Forsa z tych wydań będzie pokapywać w ratach w ciągu tego roku... (...) Na razie z pierwszych wpływów dałem 14 tyś. tym Paniom oraz 6 Januszowi, który zainicjował ten proces a teraz mi pomaga w Warszawie. Dla Ciebie przeznaczam 2 tyś., co niestety niewielką Warn przyniesie ulgę, ale niechaj będzie dowodem mojej pamięci. Muszę naturalnie mieć przede wszystkim na uwadze Matkę, która jest dotąd na utrzymaniu Reny... 7.11.57 Drogi Nidasie, donoszę iż przeczytałem Twoje o mnie wspominki w „Słowie L.” z wielkim oczywiście zainteresowaniem (...) wolałbym tylko abyś nie traktował mnie per „Gombrowicz” sam Gombrowiczem będąc (...) mniemam, że „Witold” czy „mój brat” to mniej uroczyste. W ogóle w familijnym łonie powinien panować raczej zdrowy sceptycyzm na punkcie ewentualnej wielkości jej członków. Co się tyczy mojej „olbrzymiej wiedzy”, to przyznaj iż nieco to zmitologizowałeś, może na użytek Kielczan, bo Olenia świadkiem iż we Wsoli więcej zabawiałem się tenisem czy pingpongiem niż książkami i w ogóle nigdy do zbyt zapalczywych czytelników nie zaliczałem się... 28.10.64 (...) Bardzo się ucieszyłem, że jako tako się miewacie i raczej spokojnie Warn życie upływa. (...) Co się tyczy tych 30 dolarów na uporządkowanie grobów rodzinnych, to Ci je poślę, ale nie zaraz, bo mój budżet mocno trzeszczy. Mam ludzi w Argentynie, którym jestem winien pieniądze jeszcze z dawnych czasów, a oni są w biedzie, bo teraz tam kryzys. Żywym przyznaję pierwszeństwo przed umarłymi, zresztą przyznam się - wygląd tych grobów nie ma dla mnie większego znaczenia - może nawet wolałbym żeby były zarośnięte trawą... Listy z lat późniejszych przekazane są do Muzeum Literatury: 8.07.66 (...) Pewnie wiecie, że dostałem Prix de Litteraire za „Kosmos”. Otóż chciałbym Warn dać mały prezencik, ale ponieważ nie mogę wszystkich Was uszczęśliwić (bo podatki mi zjadły prawie połowę a też muszę pooddawać niektóre długi, dość palące z czasów argentyńskich). Więc myślę że najlepiej zrobię rezerwując dla Teresy 100 dolarów. - Gdy przebywał w Argentynie - kontynuuje pani Teresa - spotkanie z nim nie było realne ani dla nas, ani dla niego. Kiedy w 1963 wrócił do Europy, stało się bardziej możliwe. Wtedy jednak nie było jeszcze tak łatwo z wyjazdami. Oprócz tego i mój ojciec, i stryj Janusz, czyli jedyni żyjący członkowie najbliższej rodziny, byli już starzy, chorzy. W końcu, w 1966 roku, przyjechała do nas jego przyszła żona - Rita Labrosse, mimo wszystko nie było to jednak spotkanie z nim. Wreszcie w 1968, już po śmierci stryja Janusza, pojechałam ja. Czekał na mnie z Ritą na lotnisku w Nicei. Był więcej niż wzruszony - trzydzieści lat nie widział nikogo z rodziny. Wiedział o wszystkim z listów, od Rity, lecz oczywiście spotkanie to co innego. Szczególnie że było już po śmierci niemal wszystkich bliskich mu osób: matki, siostry, najstarszego brata. Pytał, jak chorowali, umierali, ile to trwało. Czekała go przecież taka sama śmierć. Oni wszyscy również zmarli na astmę. Janusz, Rena i Witold byli fizycznie podobni do matki - te wąskie klatki piersiowe - i po niej odziedziczyli chorobę. Na wieczór Witold z Ritą wynajęli stolik w restauracji w Vence. Mieliśmy się bawić, pić szampana, cieszyć z rodzinnego spotkania, opowiadać sobie to wszystko, co wydarzyło się u nas i u niego przez trzydzieści lat. Miałam mu tyle do powiedzenia, przede wszystkim o matce, która tęskniła za nim do śmierci - był przecież jej najmłodszym, ukochanym dzieckiem. Lecz los postanowił, widać, znów go z rodziną rozłączyć. Do tego spotkania już nie doszło. Więcej ze sobą nie rozmawialiśmy. Tyle tylko co w drodze z Nicei do Vence i ze dwie, trzy godziny w jego domu. Zaraz potem dostał ciężkich ataków astmy, doszła jeszcze grypa żołądkowa. Cierpiał strasznie, był niezdolny do życia. Dniami i nocami siedział w fotelu z głową opartą o biurko - to była pozycja, w której stosunkowo najmniej się męczył. Tak spał, nie mógł leżeć: trudno mu było wówczas oddychać. Miał czterdzieści stopni gorączki, dusił się. Wyglądał przeraźliwie: pod oczami worki od lekarstw. W ogóle, chory, zmęczony, stary człowiek. Dostałam wizę jedynie na dziesięć dni, musiałam wyjeżdżać. To była podróż, żeby zobaczyć już tylko jego chorobę i powolną śmierć. Choć jeszcze się z tej grypy wygrzebał, doszedł do jakiej takiej formy. Zmarł niemal równo w rok później - 25 lipca 1969 roku. Jego żona pisała, że odbyło się to spokojnie. Jeszcze coś mówił, coś zjadł, wypił trochę wina, zdrzemnął się nawet, i nagle koniec. Mam po nim fajkę, którą podarowała mi Rita - lekarze zalecili mu ją na astmę; papierosów już dawno nie mógł palić. Trochę pamiątek wyniesionych z powstania przez babcię Gombrowiczową: kilka szkolnych zdjęć, świadectw, metrykę urodzenia. Telegram od Rity zawiadamiający nas o jego śmierci. I oczywiście wszystkie książki w najróżniejszych językach świata, nawet japońskim. Koresponduję również z Ritą, która zaprasza mnie czasem latem do Francji, w ogóle utrzymuje kontakty z resztką naszej rodziny. A oprócz mnie i mojej matki z najbliższej rodziny w kraju żyją jeszcze dwie kuzynki Gombrowiczów: Marietta Borewiczowa oraz Stanisława Cichowska, jednocześnie pasierbica stryja Janusza. Lecz nasze nazwisko, nasz ród, nie zaginą. Józio, syn stryja Janusza, znalazł się po wojnie we Francji, ożenił z Francuzką. Mają czworo dzieci: dwóch synów, dwie córki - nadzieje naszego rodu. Czerwony krawat Babka pani Marietty Borewiczowej - Antonina Nartowska z domu Gombrowicz, to rodzona siostra Jana Gombrowicza, ojca Witolda. Witold i jego bracia byli więc wujami pani Marietty, jednak jako młodzieńcy bardzo nowocześni wymagali zwracania się do siebie po imieniu. Bardzo często wpadali do domu jej rodziców na Hożą. - Marylciu - mówił Witold do matki pani Marietty, czyli do swojej ciotecznej siostry-daj mi Marietkę! Idziemy do „Simu” Zabierał ją tam czasem - trochę mu się chyba podobała. Nudziła się jednak z jego towarzystwem. Sami początkujący poeci, literaci (między innymi Uniłowski), nie bardzo więc mogła włączać się w rozmowy. Pani Borewiczowa mieszka nadal w Warszawie. Na ścianach jej mieszkania wiszą portrety rodziców Witolda wykonane przez Kazimierza Górskiego, a przede wszystkim portret Witolda pędzla jego przyjaciela, Eliasza Kanarka. - Cała rodzina - wspomina pani Borewiczowa - tłumaczyła jego matce: Tosiu, robisz przecież z Witka kalekę! - Ciągle pakowała go do łóżka, wpychała pod pachę termometr, sprawdzała, czy założył szalik. Woziła nawet i po zagranicznych uzdrowiskach, według niej miał „coś z płucami”, choć naprawdę nie było powodów do obaw. Chodziła z nim wyłącznie lewą stroną placu Mokotowskiego, obok którego mieszkali - uważała, że po prawej wieją silniejsze wiatry, które mogą mu zaszkodzić. W rezultacie nie posiadał najmniejszej odporności i faktycznie był chorowity. Była oschła, surowa. Może tak ją wychowano?! Czy też był to skutek nieustannego niepokoju i uzasadnionej zazdrości w stosunku do męża, rzeczywiście wielkiego kobieciarza. Wuj Jan nawet u nas bywał w tajemnicy przed nią - nie uwierzyłaby, że odwiedzał tylko rodzinę. W każdym razie choć bardzo Witka kochała - nigdy go nie przytuliła, nie pocałowała. Tylko ta bezwzględna troska o jego zdrowie, czuwanie nad lekcjami, przede wszystkim francuskim. Dość długo odprowadzała go i przyprowadzała za rączkę ze szkoły, co budziło śmiech jego kolegów. Choć i wuj Gombrowicz ogromnie dbał o Witka. Młodzież ziemiańska, nawet bardzo zamożna, wyjeżdżała zwykle na wakacje na wieś, do rodzinnych majątków. Witold - jako młody student - pojechał do Paryża. Dostał od ojca do dyspozycji książeczkę czekową, mógł z niej korzystać bez ograniczeń! Ojciec z matką bardzo go prosili, żeby koniecznie pojechał również odpocząć na południe, na Riwierę, miało to dobrze zrobić jego płucom, o które nadal się obawiali. Na pewno właśnie przez zbytnią opiekuńczość matki tak długo był milczący, zamknięty w sobie. Bardzo nieśmiały; zwłaszcza wobec kobiet. Wobec mężczyzn zresztą też - zawsze wydawało mu się, że ma niemęską, dziewczęcą urodę. Jego bracia bawili się, tańczyli, flirtowali z pannami, brylowali w towarzystwie. On nie. Później bardzo chciał w jakiś sposób dominować, drażnić, szokować. Nowych gości zaskakiwał pytaniem: - Co by pani zrobiła, gdyby tak wsiadła do karety, a tu wylała się na panią zupa szczawiowa? - W pamiętniku, w którym wszyscy pisali mi wierszyki w rodzaju „Na górze róże, na dole fiołki”, napisał: Jesteś unikatem wśród wielu ciotek wydzielających starych ksiąg zapach, które są zgorzkniałe, smutne, mądre jak wujaszek. Rada dla Marietki: zamiast do klasztoru - wstąp do operetki! Teraz to oczywiście nic, lecz wtedy wstydziłam się pokazywać komukolwiek swój pamiętnik. Z takimi bredniami? Był wprost wniebowzięty, gdy Kanarek, twórca jego portretu, namalował go w czerwonym krawacie, choć ani mu w czymś takim nie pozował, ani nawet nie miał. Powiesił portret w swoim pokoju i cała rodzina chodziła oglądać dzieło. Tadeusz Kępiński umieścił jego reprodukcję w drugim wydaniu swojej książki o Witoldzie. Zdjęcia są jednak czarno-białe, znikł więc zupełnie skandaliczny charakter portretu. Większość rodziny i kolegów, których znałam, nie rozumiała go i nie traktowała poważnie. Nie zmieniły tego jego pierwsze utwory: „Pamiętnik z okresu dojrzewania”, potem „Ferdydurke”. Przeciwnie, ugruntowały opinię, że z Witkiem nie jest najlepiej. Byliśmy wychowani na literaturze niepodległościowej, patriotycznej, poważnej - chociażby Żeromskim, Sienkiewiczu, a tu gorszące zwroty: „przyprawić pupę”, „przyprawić gębę”, „zgwałcić przez uszy”... No i to bezsensowne zakończenie „Ferdy”: „Koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba!”. Potem Witold wyjechał, zawsze jednak wiedziałam, co się z nim dzieje - odwiedzał mnie często kuzyn Janusz Gombrowicz. Witold z nim przede wszystkim korespondował i nie dziwiłam się. Janusz cenił jego twórczość, bardzo chciał, żeby wszystko wyszło w Polsce - pomagał mu w tym, jak potrafił. Łączyło ich również podobne poczucie humoru i w pewnym sensie styl życia. Janusz na przykład płacił moim synom po sto złotych za każdą dwójkę przyniesioną ze szkoły. Moją mamę, czyli swoją cioteczną siostrę, którą zresztą bardzo lubił, witał zawsze: - Marylciu, tyś jeszcze nie zdechła? Jeszcze się na tym świecie męczysz? W latach pięćdziesiątych miał masę kłopotów. Więc on - Gombrowicz, były pan na Potoczku, żył tak, żeby jak najmniej rzucać się komukolwiek w oczy. Malutki, kwaterunkowy pokoik, w którym mieścił się właściwie tylko tapczan. Żadnych dóbr materialnych - wyłącznie dwie koszulki. Jedna aktualnie na nim, druga namoczona w miednicy. I ta abnegacja została mu do końca życia. W roku 1974, już po śmierci kuzyna Witolda, w warszawskim Teatrze Dramatycznym odbyła się premiera „Ślubu”. Wypożyczono ode mnie portret Witolda i ustawiono go w hallu teatru. Na premierę, a po niej na uroczyste przyjęcie, dyrektor Holoubek zaprosił całą naszą rodzinę, w tym mnie, Teresę Gombrowicz, Stachę Cichowską, kuzynów Sołtanów, a także adwokata de Viriona z córką, który prowadził wtedy sprawy wydania w kraju dzieł Witolda. Co najważniejsze, między innymi właśnie z tej okazji przyjechała wtedy do Polski - już po raz drugi - wdowa po Witoldzie, pani Rita Gombrowicz. Rozmawiałam z nią i okazało się, że Witold jej o mnie wspominał, nazywał ulubioną oraz najładniejszą z kuzynek, noszącą oprócz tego nazwisko niemal tak szykowne, jak i jego. Uważał, że nazwiska zakończone na - icz, takie właśnie jak Gombrowicz czy Borewicz, są w najlepszym tonie. Te na - ski lub - cki - zbyt pospolite, „gminne”. Wzruszyłam się. Minęło przecież tyle lat, a ten kpiarz jednak pamiętał! Właściwie nic w tym dziwnego. Zawsze wiedziałam, że nosi tylko maskę. Pamiętam, był tak wzruszony na pogrzebie swego ojca - cały czas stał wyprężony na baczność - że zawsze wiedziałam, iż to w gruncie rzeczy bardzo rodzinny chłopak. Przenosiny Franciszka z Kotkowskich była stryjeczną siostrą Antoniny z Kotkowskich Gombrowiczowej, matki Witolda. Pierwszy mąż Franciszki (i kuzyn jednocześnie) to Jan Cichowski. Drugi (również kuzyn) - Janusz Gombrowicz. Matka Witolda była więc zarówno kuzynką, jak i teściową Franciszki. Pani Stanisława Cichowska, dziś już rencistka [Zmarła w 1987 r.] jest córką Franciszki z pierwszego małżeństwa. Tak że Gombrowiczowie to jej kuzyni, a Janusz Gombrowicz jeszcze ponadto ojczym. A później - także i najbliższy człowiek na świecie, towarzysz życia. Pani Cichowska nie ukrywa bowiem, że Janusz opuścił Franciszkę, swoją żonę, a jej matkę, i związał się właśnie z nią; swoją pasierbicą. Zamieszkali razem, przeżyli szczęśliwie prawie trzydzieści lat. Oczywiście był to dla rodziny, a szczególnie pani Gombrowiczowej - matki Janusza - ogromny cios i szok. Hańba i tragedia, którą otaczano tajemnicą. Ukarano ich rodzinną infamią, w towarzystwie starano się nawet o nich nie wspominać, traktować niczym umarłych. Mało kto nie zerwał z nimi stosunków, nikt ich nie odwiedzał ani nie zapraszał. Januszowi zresztą zupełnie na tym nie zależało i żyli właściwie tylko we dwójkę. Choć Witold na przykład pisywał całe życie - i to bardzo serdecznie - nie tylko do nich, ale i do Franciszki, żony Janusza, matki Stanisławy Cichowskiej. Po śmierci Janusza pogodziła się z matką, przeprowadziła się do niej, opiekowała się nią aż do śmierci podczas jej wieloletniej, ciężkiej choroby. I dziś mieszka samotnie w Brwinowie pod Warszawą, w domu - dworku właściwie, który był kiedyś własnością matki oraz jej kuzynki Wandy Jankowskiej z domu Kotkowskiej. Wielkim, pięknym, lecz już bardzo zaniedbanym i zniszczonym. Po wojnie - ze względu na olbrzymi metraż - przeszedł pod kwaterunek i pełen jest najrozmaitszych lokatorów, którym ani w głowie troska o państwową własność. Mieszkanie Stanisławy Cichowskiej ma około stu metrów kwadratowych, kilka wielkich pokoi. Ponieważ jednak ciężko jej już utrzymywać je w porządku, a zwłaszcza ogrzewać, mieszka właściwie tylko w jednym, pełnym cennych pamiątek po Gombrowiczach. Jest tam przede wszystkim lustro z połowy XVIII wieku ozdobione ich herbem, sekretarzyk - dzieło lenogirskich stolarzy, przywieziony jeszcze przez dziadów Witolda z Litwy. Wszystko generalnie odnowione. Ma też mały stolik z rzeźbionymi nogami (stoi na nim telewizor), lecz to już mebel rodem z Bodzechowa - własność Anieli Kotkowskiej, babki Witolda. Jeszcze nie odnowiony, ciągle jakoś brak pieniędzy. - Kuzyn Witold? Bardzo dobrze go pamiętam, mówiliśmy sobie po imieniu, widywaliśmy się do roku 1939, korespondowaliśmy ze sobą aż do jego śmierci. Pierwsze spotkanie z nim, które pamiętam, odbyło się w Bodzechowie. Miałam wtedy sześć lat, on szesnaście. Ogromnie lubiłam się popisywać, a ponieważ słyszałam, że jest bardzo nowoczesny - zagrałam na fortepianie i zaśpiewałam: „Artystki z variete nie biorą miłości zbyt poważnie...”. Zamiast jednak pochwalić mnie, powiedział: - Czy to nie za wczesny dla ciebie repertuar, moje dziecko? Później przyjeżdżał czasem do mamy i ojczyma do Potoczka. Lecz tylko wtedy, gdy trochę chorował, bo nudził się u nas. Sąsiadów niewielu, dwór w lesie, oprócz polowań, których nie lubił, trudno było o inne rozrywki. Mogłabym oczywiście przypomnieć sobie wiele z nim scenek, tylko czy miałoby to sens? Lepiej powiem, co mu zawdzięczam, to przecież najważniejsze. Po pierwsze, wpłynął bardzo na mój rozwój intelektualny. Byłam dzieckiem niechcianym, takim trochę niczyim. Moja mama wyszła za mąż, mając siedemnaście lat. Chciała wyrwać się z domu, bawić, bywać w towarzystwie. Dziecko nie wchodziło w grę. Gdy się urodziłam, zawiozła mnie zaraz do Bodzechowa, do swojej matki, gdzie się wychowywałam. Potem byłam na uboczu jeszcze bardziej - mama rozwiodła się, wyszła drugi raz za mąż, właśnie za Janusza Gombrowicza. W końcu, w 1927 roku, gdy miałam trzynaście lat, moja babka kupiła mieszkanie w Warszawie na Wilczej 42 (kamienica stoi do dziś). Zamieszkałyśmy razem, zaczęłam chodzić na pensję Platerówny. A w Warszawie odwiedzałam często wujostwo Gombrowiczów. Kuzyn Witold zajął się mną w sposób dla mnie dotychczas niespotykany. Byłam młodą panienką, chodziliśmy więc razem do teatru - na przykład na „Lato w Nohant” Iwaszkiewicza, potem długo rozmawialiśmy o tym, co widzieliśmy. Zawsze wracaliśmy piechotą - Witold nie był specjalnie rozrzutny, żałował na taksówkę. Już wtedy pisał, obracał się w „środowisku” i ceniłam jego opinię, rady. Czytałam - albo tylko próbowałam - wszystko, o czym wspominał. Nawet i Wellsa, w ogóle dzieła filozoficzne. Każdą zresztą książkę, którą chwalił. Oczywiście wyszło mi to tylko na dobre. Później, niestety, nikt mnie już tak w górę nie ciągnął. Po drugie, Janusz, mój ojczym, zawdzięcza Witoldowi życie. Gdy był w czasie wojny w Mauthausen, któregoś dnia brano więźniów setkami do gazu. Janusz był już w jednej z nich, gdy nagle jakiś szrajber, Polak, krzyknął: - Gombrowicz? - To ja - mówi Janusz. A on na to: - Witold? - Tak - mówi bezwiednie Janusz, bo co to w końcu za różnica umierać jako Janusz czy Witold? - Pisarz? Autor „Ferdydurke”? - pyta ten dalej i nie czekając na odpowiedź, wyciąga Janusza z szeregu. Janusz nigdy więcej już go nie widział i nie dowiedział się, kto go uratował. Czy ten szrajber wykonywał czyjeś polecenia? A może sam znał lub czytał Witolda? Witold był znany przed wojną, przede wszystkim właśnie po „Ferdydurke”, tak że było to jak najbardziej możliwe. Po tym incydencie starano się odsuwać Janusza od najcięższych robót. W ogóle traktowano go jako pisarza, którego trzeba szczególnie chronić. Oczywiście niczego nie prostował i przeżył. Choć gdy wyszedł, był żywym trupem - ważył trzydzieści pięć kilogramów. 10.04.1960 (...) Napisz mi w końcu, w jaki sposób „Ferdydurke” Cię ratowała, bo nigdy się tego nie dowiedziałem... - pisał Witold do brata. Po trzecie, Witold pomagał mi i - choć już nie żyje - nadal pomaga finansowo. Po wojnie Gombrowiczowie stracili wszystko - pieniądze, majątki, pozycję. Właściwie tylko Jerzy się zasymilował, radził sobie i jego rodzina nie potrzebowała pomocy. Lecz byli przecież inni. Wprawdzie Rena pracowała, mieszkała jednak ze starą matką. Moja mama dostała rentę za Potoczek, tylko że nie było tego za wiele - dopiero przed samą śmiercią brała 2600. Ja również pracowałam, gdzie się dało, lecz jedynie siedemnaście lat; potem Janusz chorował na astmę i trzeba go było pielęgnować - nie mogliśmy sobie pozwolić na pielęgniarkę. Żal mi też było zostawiać go samego na całe dni, wiedziałam, że to jego ostatnie chwile. Nie wysłużyłam więc emerytury. A już Janusz nigdy nie miał stałego zajęcia - najpierw kurował się po obozie, potem złapał wyrok i choć go w końcu uniewinnili, niełatwo było o pracę z haczykiem w papierach, wrogim pochodzeniem i nazwiskiem. Na szczęście miał głowę do interesów. Potem jednak przyszła astma, nie mógł chodzić, zarobki się urwały. Oczywiście, bardzo długo o pomocy ze strony Witolda nie było mowy - sam żył w biedzie, lecz gdzieś tak od pięćdziesiątego siódmego, ósmego roku, gdy tylko zaczai być wydawany, tłumaczony, wystawiany, pomagał nam w miarę swoich możliwości. Co kwartał wysyłał trzydzieści pięć dolarów i bardzo się to wszystkim przydawało. Przesyłał w pesos i w banku wymienialiśmy na bony. Dzielił oczywiście on. Najwięcej matce, Renie, potem Januszowi, mnie. Kiedyś nie miał chyba pieniędzy, dostaliśmy więc kawę. A jakżeśmy się cieszyli, gdy w 1957 roku wyszły jego książki! Tyle pieniędzy i niemal wszystkie dla nas! Potem, gdy mieszkał już w Europie, był zamożniejszy - tym bardziej nie zapominał o Januszu, o mnie, czasem i o Jurku. Matka oraz Rena już wtedy nie żyły. Co kwartał mieliśmy od niego osiemdziesiąt dolarów, a to była wtedy duża suma. Nawet pogrzeb Janusza odbył się za pieniądze Witolda. Nie mieliśmy przecież oszczędności, rent, nic. Po jego śmierci zaraz wysłał mi pieniądze i list. Pisał, że będzie prosił swoich dobrych znajomych: Tadeusza Brezę i Jarosława Iwaszkiewicza, żeby pomogli znaleźć mi jakąś posadę - musiałam przecież z czegoś żyć. Niby się starali, nic jednak nie załatwili, choć gdyby tylko chcieli... Tego listu Witolda nie oddałam do Muzeum Literatury. Wydawał mi się wówczas zbyt osobisty: Droga Stasiu, wczoraj późnym wieczorem otrzymaliśmy Twój telegram. Wyobrażam sobie, biedactwo, jak musiałaś być zmęczona i roztrzęsiona. Ja z ulgą dowiedziałem się o śmierci Janusza, gdyż to konanie było beznadziejne. Oczekuję Twojego listu, chciałbym wiedzieć, czy wszystko odbyło się bez większych cierpień. Przekaż ode mnie Dzidzi [Franciszka z Kotkowskich Gombrowiczowa, matka Stanisławy Cichowskiej] serdeczne uściśnienia. Telegraficznie wysłałem dziś do Rysia 10 dol. Żeby Ci zaraz przesłał. Jeżeli Ci potrzeba więcej, telegrafuj. Pamiętaj, że Staś Sołtan był mi winien 40 dol. (przypuszczam, że już Ci oddał). Myślę, że Jurek pomoże Ci we wszystkim. Biorę na siebie koszta pogrzebu. Będziesz miała pewnie okres trudny, ale wszystko powoli się znormalizuje i będziesz mogła urządzić sobie życie. Ja naturalnie będę Ci w dalszym ciągu przesyłał pieniądze, a też myślę, że przy pomocy Jarosława i Tadeusza uda się znaleźć dla Ciebie jakąś pracę przyjemniejszą. Napisz mi o tym, jak trochę wypoczniesz. Wobec śmierci Janusza będę musiał jeszcze raz do nich pisać, polecając im już tylko Ciebie. Trzymaj się mocno, najgorsze już przeszło, ja bardzo Ci jestem wdzięczny za opiekę tyloletnią nad Januszem, ściskam Cię serdecznie 10 1 68 Witold - Przed swoją śmiercią pamiętał, że jestem w trudnej sytuacji. Nie mam przecież renty, moja mama jest stara, chora i niedołężna, a Janusz już w grobie. Polecił mnie więc opiece swojej żony. Prosił, żeby pamiętała o jego rodzinie w kraju, a przede wszystkim właśnie o kuzynce Stasi. Był mi bardzo wdzięczny za opiekę nad Januszem, którego kochał. I wdowa po nim wypełnia jego wolę - pamięta o mnie regularnie. Co jakiś czas dostaję od niej większą sumę. Również i dla mnie jest część dochodów z jego sztuk wystawianych w polskich teatrach. Zgodnie z umową zawartą z ZAiKS-em Rita mogła otrzymywać je w dewizach. Wybrała jednak złotówki, które przeznaczyła dla rodziny Witolda żyjącej w kraju - głównie właśnie dla mnie oraz Teresy Gombrowicz i jej matki. W końcu, mimo że przepracowałam tylko siedemnaście lat, w 1978 roku ZUS przyznał mi jednak rentę. Lecz do tego czasu żyłam dzięki pamięci Witolda i sztukom przez niego napisanym. Na szczęście ciągle go jakiś teatr wystawiał i wystawia. Sprzedałam również do Muzeum Literatury sto osiemdziesiąt listów, które napisał do Janusza i do mnie. Zrobiłam to z zastrzeżeniem, że mogą być publikowane w dziesięć lat od daty sprzedaży. Ten czas już niedługo mija, więc gdy się, być może, ukażą - będą ciekawym, bo nieznanym przyczynkiem do jego portretu nie tyle pisarza, ile człowieka. Widać w nich bowiem - wbrew temu, co sam podtrzymywał, ponieważ nie pasowało mu to wyraźnie do wizerunku artysty - jak bardzo interesował się rodziną. Wypytywał o wszystko i wszystkich, troszczył się - pisał na przykład do mnie, żebym przypadkiem nie żałowała na leki dla Janusza. A przede wszystkim - choć w Argentynie mu się nie przelewało - wysyłał nam pieniądze niemal regularnie. I usprawiedliwiał się, gdy było mniej niż trzydzieści pięć dolarów, bo nie wypłacili mu jeszcze obiecanej zaliczki czy też pesos właśnie spadł albo akcje, w których ulokował pieniądze, nie dały spodziewanych dochodów. Dopiero w tych listach widać tak naprawdę jego chorobę. Janusz przecież też cierpiał na astmę, informowali się więc nawzajem, co biorą, wysyłali sobie lekarstwa. Witold długo łudził się, że to tylko katar wietrzny, potem, że pomoże mu klimat Riwiery. Był tak chory, że gdy na pół roku przed śmiercią brał ślub, nie mógł już nawet wstać z fotela, żeby powiedzieć „tak”. Ślub odbył się w jego domu - państwa młodych odwiedził mer. Przyszedł też - nie wiadomo po co - policjant, i Witold się wystraszył. Świadkami byli państwo Paczowscy, na zakończenie szampan, i po wszystkim. Gdy przekonał się, że jest śmiertelnie chory - myślał o samobójstwie, prosił żonę oraz przyjaciół o rewolwer, ale nikt mu go nie dał. Miał wprawdzie pod ręką środki uspokajające, nie chciał jednak kończyć życia w ten sposób. Zawsze bardzo chciałam go zobaczyć, lecz nie doszło do tego. Raz tylko mało brakowało, a rozmawialibyśmy ze sobą przez telefon! Gdy w 1963 roku przyjechał do Berlina, zaraz napisał, że ma telefon i możemy dzwonić! Polecieliśmy na pocztę na Grochowie, tylko gdy uzyskaliśmy wreszcie połączenie z Berlinem, ani Janusz, ani Witold nie potrafili wykrztusić słowa - dwadzieścia cztery lata nie słyszeli swoich głosów. Za kilka dni dzwoniliśmy znów - tym razem ja chciałam z nim porozmawiać. Lecz już złapała go astma, przebywał w klinice. Zaszkodziła mu bardzo zmiana klimatu. Pojechał do Europy po sławę i śmierć. Później dzwoniłam kiedyś do Vence i znów się nie udało - w przeddzień miał zawał serca, nie było mowy, żeby podszedł do telefonu. Do Francji pojechałam dopiero w 1975 roku - na zaproszenie Rity. Tak że w końcu zobaczyłam w Vence już tylko jego grób. Pojechałyśmy tam razem z Ritą. Przywiozłam mu kwiaty. Prawie że odchorowałam tę wizytę. Owszem, grobowiec ma piękny, z biało-różowego prowansalskiego marmuru. Nigdy w życiu nie widziałam jednak bardziej przygnębiającego i bezosobowego cmentarza. Przypomina schludne laboratorium. Żadnej roślinki, drzewka, tylko rzędy identycznych płaskich płyt z krzyżem, imieniem, nazwiskiem, datą urodzenia i śmierci. A Witold nie ma nawet krzyża. Wymusiłam na Ricie obietnicę, że mu go umieści, i prawdopodobnie już to zrobiła. Co prawda, oboje niewierzący, jednak tradycja zobowiązuje. Po tej wizycie myślę często, że on się tam męczy. Leży też sam jak palec. Owszem, żona go odwiedza, składa kwiaty. Jednak nie za często. Z Vence dawno się już wyprowadziła, zamieszkali tam wyłącznie dla jego zdrowia. Gdy skończy pisać książkę o nim, prawdopodobnie wyjedzie do Kanady, gdzie ma rodzinę. Odwiedzi go też czasem Józio z dziećmi, Polacy przebywający lub przejeżdżający latem przez Riwierę. I to już właściwie wszyscy. A przecież on ma swoje miejsce w grobowcu rodzinnym Gombrowiczów w Przybysławicach w Sandomierskiem. Przybysławice to parafia Jakubowie, wsi, którą kupił po przyjeździe z Litwy jego dziad. Dziad Onufry i babka Antonina tam są właśnie pochowani, mają tablicę „Przybyli z guberni kowieńskiej”, dziad ma w trumnie woreczek z ziemią z cmentarza poremigolskiego na Litwie - miejsca spoczynku kilkunastu pokoleń Gombrowiczów. W Przybysławicach leży również ojciec Witolda: Jan, brat Janusz, jego żona, ja również będę tam pochowana - to moja ostatnia wola. Matka Witolda spoczywa w Kielcach, nie chciała leżeć obok swego małżonka. Rena oraz Jerzy w Radomiu - tam skończyli życie i Teresa z Olenią chciały ich mieć jak najbliżej. Nie od razu powstał w Przybysławicach grób rodzinny. Pochowano tam najpierw tylko dziadków Witolda. Jego ojciec zmarł w Warszawie, przez pewien czas leżał w katakumbach na Powązkach. Ponieważ jednak zawsze mówił, że chciałby spocząć obok swoich rodziców, a już szczególnie ukochanej matki, Janusz wykupił zaniedbane sąsiednie groby i na tym miejscu wybudowano murowaną kryptę. Może się tam pomieścić aż dwanaście trumien - w założeniu miała tam leżeć cała rodzina. Więc po co Witold ma się męczyć w dalekim Vence, gdzie bardzo rzadko odwiedza go ktoś z Polski? Jego dziad spoczął jednak w kraju i z nim powinno być podobnie. Poza tym jest przecież tak polskim pisarzem, że jego miejsce właśnie tutaj. To najpiękniejszy wiejski cmentarz, jaki znam. Płaczące białe brzozy, stare drzewa, pełno kwiatów, ptaków. Proste drewniane krzyże. Przychodzą okoliczni chłopi, modlą się, płaczą. Cmentarz leży na wzgórzu i widać dobrze Jakubowice - wieś jego dziadów. Gdy przyjeżdżam do Przybysławie, zawsze daję organiście parę złotych i na grobach jest porządek. Choć należałoby już je odnowić. Zawsze bardzo chciałam odwdzięczyć się Witoldowi za jego pamięć o mnie. Przecież tylko dzięki niemu radzę sobie jakoś finansowo. Nigdy jednak nie wiedziałam, jak to zrobić. Po wizycie w Vence stało się jasne. Gdy tylko zdrowie mnie nie opuści i będę żyła - prędzej czy później sprowadzę jego prochy do Przybysławic. Najważniejsze, czyli miejsce, przecież ma, odpada połowa kłopotów. Może w tym lub przyszłym roku, gdy będę miała pieniądze, wyjadę znów do Francji i zacznę wszystko załatwiać. Rodzina ma do tego prawo. Oczywiście, niezbędna jest zgoda jego żony. Lecz już z nią na ten temat rozmawiałam. Nie dała mi jeszcze słowa ostatecznego, nie mówiła jednak: nie. Myślała, żeby pochować go w Paryżu, ale nie chciał. I z Paryża ma teraz do niego daleko. Ponadto jest przecież Kanadyjką, być może wróci kiedyś do swego kraju. Józio natomiast mieszka w Paryżu, nie jeździ więc do niego za często. Nie wiadomo również, jak potoczy się życie jego dzieciom. Gdzie będą mieszkały? Gdzie osiądą? Może któreś z nich zdecyduje się jednak na Polskę? Nigdy nic nie wiadomo. I kto wtedy zapali na jego grobie lampkę? Odpukać - sam los chce, żebym to przeprowadziła. Wszystko mi się jak na razie dobrze układa. Najprawdopodobniej zamienię wreszcie swoje wielkie mieszkanie na kawalerkę z wygodami. Dostałam rentę. Rita o mnie pamięta. Sztuki Witolda ciągle są grane. Więc gdy tylko zdrowie mnie nie opuści - sprowadzę go do kraju. Jestem starszą, upartą, samotną kobietą, mam bardzo dużo czasu. Prędzej czy później Witold i tak spocznie w Przybysławicach. To jedynie kwestia czasu. Kres Ja jestem artystą po matce. (...) j Ona bardzo mnie kochała. Dominiąue de Roux, „Rozmowy z Gombrowiczem” Pani Irena Możdżeńska, lat 80, obecnie mieszkanka warszawskiego domu rencistów przy ulicy Nowoursynowskiej, była przyjaciółką Reny Gombrowicz, siostry Witolda, uczyły się też razem w gimnazjum Platerówny. A co najważniejsze, po wojnie z Reną i jej matką prawie czternaście lat mieszkały w Kielcach w jednym mieszkaniu - wynajmowały sąsiednie pokoje. Tak że Witold Gombrowicz jest dla niej osobą znaną i nawet poniekąd bliską, choć właściwie widywała go tylko w Warszawie, podczas swoich wizyt u Reny. W czasie wojny Irena Możdżeńska znalazła się w Niemczech, w obozach pracy przymusowej. W 1945 nie chciała wracać do Warszawy - nie było już jej domu i rodziny, z wyjątkiem kilku dalszych krewnych w Kielcach, dlatego też pojechała tam pierwszym transportem. Szybko się dowiedziała, że los rzucił tu także Renę Gombrowicz i jej matkę. Przeszły Powstanie Warszawskie, Pruszków, przyjechały do Kielc, ponieważ przeniosła się tu ze zburzonej stolicy księgarnia katolicka „Yerbum”, w której Rena pracowała przed wojną i w czasie okupacji. Pani Możdżeńska szybko się z nią skontaktowała, Rena natomiast poleciła ją swojej gospodyni oraz przełożonym księgarni. Nie tylko więc razem mieszkały, ale również pracowały. I tak żyły - wynajęte pokoje, niewielkie pensje - praca niemalże społeczna. Oczywiście, nie była to bieda: pokoje duże, ładne, dobrze umeblowane, dwa razy w tygodniu dziewczyna do sprzątania, obiady u właścicielki mieszkania, a gdy była w złym humorze - u dozorczyni. Jedynie śniadania oraz kolacje we własnym zakresie, i skromnie: jajka, parówki, herbata. Rena przygotowywała wszystko dla siebie oraz matki - pani Gombrowiczowa nigdy nie nauczyła się nawet kroić chleba, parzyć herbaty. Zarówno ona, jak Rena miały też na większe wydatki czy na czarną godzinę resztki biżuterii i dolarów, które wyniosły z powstania zaszyte w spódnicach. Naturalnie daleko jednak było do tego, jak żyły wcześniej. Matce Reny: pani z Bodzechowa, Małoszyc, potem żonie przemysłowca, zajmującej zawsze wielkie, luksusowe apartamenty, nigdy pewnie nie przyszło do głowy, że będzie mieszkała w jednym pokoju - wynajętym, umeblowanym cudzymi rzeczami. Mimo to ani ona, ani Rena wcale nie rozpaczały, nie skarżyły się. A Renie było już absolutnie wszystko jedno, gdzie mieszka, co jada i jak się ubiera. Pochłaniała ją bez reszty jej praca, taka była zawsze. Przed wojną pracowała nie tylko w „Verbum”, lecz i z niewidomymi dziećmi w Laskach (kiedyś obiecała przywieźć im z zoo prawdziwego niedźwiadka, i dotrzymała słowa). Była też „Wiekiem”, czyli wiceprzewodniczącą Koła Młodych Ziemianek, i ta jej działalność, między innymi biblioteki ludowe, szwalnie społeczne, kluby dla młodych robotnic, towarzystwa opieki nad matką i niemowlęciem, niesłychanie śmieszyła Witolda, który nie żałował siostrze złośliwostek. Raz tylko był z jej pracy i funkcji niesłychanie zadowolony. Do Polski przyjechała młoda wówczas i prześliczna Indira Gandhi, którą Rena - razem z działaczkami innych organizacji kobiecych - gościła w Warszawie. Zaprosiła ją na śniadanie do domu na Służewską. Indira zrewanżowała się na drugi dzień śniadaniem w „Bristolu”. Witold poleciał tam raniutko, zarezerwował obok stolik i cały czas gapił się bezwstydnie na egzotyczną Indirę, która najwyraźniej go zafascynowała. Rena prezesowała również Kołu Byłych Platerek, które istnieje zresztą do dziś. (Aż strach pomyśleć, jak wyglądałoby bez niego życie pani Możdżeńskiej. Nie widzi już prawie zupełnie, nie ma nikogo z rodziny. Na szczęście co tydzień wpada któraś z Platerek, czyta jej książki, gazety, pisze listy, prowadzi na spacer - personel zakładu nie ma czasu na takie luksusy). Pani Gombrowiczowa stała się nawet bardziej bezpośrednia i przyjacielska niż w czasach warszawskich. Cóż, trudno, wszystko przewróciło się do góry nogami, lecz żyć - choć w innych warunkach - trzeba dalej. I gdy one z Reną wychodziły rano do pracy, zostawała w domu. Modliła się, odmawiała różaniec, czesała swoje długie do kostek włosy, których za nic nie dawała skracać, czytała książki; głównie klasykę polską i obcą, z gazet jedynie „Tygodnik Powszechny”, udzielała lekcji francuskiego studentkom, które również wynajmowały tutaj jeden pokój. Po obiedzie Irena Możdżeńska parzyła jej czarną kawę, pani Gombrowiczowa natomiast, zawsze zresztą elegancka, dostojna, zakładała złoty łańcuch - pamiątkę dawnych czasów, i rozmawiały. Zdarzało się, że przyjmowały gości - po wojnie w spokojnych Kielcach zamieszkało trochę ludzi z ich dawnego środowiska. Przyjeżdżał też czasem syn Janusz z Warszawy, z Radomia syn Jerzy z żoną i córką. Najważniejsze jednak były dni, kiedy przychodziły z Argentyny listy od Witolda: syna najmłodszego, który po wojnie odszukał rodzinę przez Czerwony Krzyż. Zdarzał się taki dzień raz w miesiącu - pisał bardzo regularnie. Oddzielnie do matki i Reny, które sobie potem opowiadały treść listów. Pani Gombrowiczowa - tak jak i jej córka - nie była osobą wylewną, tylko powściągliwą, opanowaną, skrytą; szczególnie w sprawach osobistych, rodzinnych. O Witoldzie lubiła jednak powiedzieć czasem kilka słów. To był jej najbardziej kochany i udany syn. Ten, któremu się w życiu powiodło. Bo Rena, owszem, idealna córka, dbała przecież o matkę do ostatnich jej dni. Tylko cóż, chora na astmę, surowa, niekobieca, samotna stara panna. Co najdziwniejsze, wszyscy trzej synowie byli wprost przepiękni, jedyna, upragniona córka - nieładna. Nie wyszła za mąż, nad czym matka skrycie bolała. Choć jeszcze na Służewskiej w Warszawie państwo Gombrowiczowie stroili ją, urządzali dla niej bale, w rezultacie których pan Gombrowicz chodził zdenerwowany po wielkich pokojach - widział przecież córkę siedzącą pod ścianą. Janusz był człowiekiem inteligentnym, dobrym gospodarzem, lecz Mau-thausen zniszczyło mu zdrowie, majątek upaństwowiono. On też chorował na astmę, biedował w kwaterunkowym pokoiku - nie pracował nigdzie na stałe, jedynie trochę handlował. Z Jerzym niby w porządku - rodzina, mieszkanie, ciągle dobry humor, karty, mocniejsze trunki, wesołe towarzystwo. Tyle że był z niego „lotny ptak” i nie wpadał do matki za często, bo i dziennikarstwo, i PAX, i nawet odczyty w terenie. Natomiast z Witoldem wyłącznie wszystko co najlepsze. Jak to matka, była szczęśliwa, że uniknął wojny, gehenny powstania i w ogóle wojennej poniewierki: tułaczki Jerzego, losu Janusza, a być może i śmierci. Był słaby fizycznie, nie przeżyłby - tak jak Janusz - obozu czy więzienia. Cieszyła się, że los ocalił życie jej najmłodszemu. Miał też według niej wybitny talent literacki. Ceniła sobie bardzo jego pierwsze, jeszcze przedwojenne utwory: „Pamiętnik z okresu dojrzewania”, „Ferdydurke”, „Iwonę, księżniczkę Burgunda”. - To literatura przyszłości, wszyscy będą kiedyś tak pisać - broniła go, gdy ciotki i kuzynki przyznawały, że nie rozumieją ani w ząb, a Renie wyrwało się, że to dziwne, niezrozumiałe. Jerzy natomiast - jak to on - dowcipkował, kpił. W obecności pani Gombrowiczowej nie mogło paść żadne krytyczne zdanie na temat twórczości Witolda. Jaka była szczęśliwa, gdy gdzieś tak na początku lat pięćdziesiątych przysłał jej swoje następne utwory: „Ślub”, potem „Trans-Atlantyk”! - Normalny człowiek przeczyta najwyżej do czterdziestej strony - powiedziała Rena, pożyczając „Trans-Atlantyk” Irenie Możdżeńskiej. Pani Możdżeńska nie dobrnęła jednak tak daleko, były tam rzeczy, w których gustować nie mogła. Tego się w ogóle nie dawało czytać. Pani Gombrowiczowa natomiast, że to wspaniałe, a jej Witold - wybitny umysł! Jaka biła z niej duma, satysfakcja, gdy w 1957 roku wyszły w kraju po raz drugi wszystkie jego przedwojenne utwory, a po raz pierwszy „Ślub” i „Trans-Atlantyk”. I znajomy jej oraz Reny, pan Tadeusz Byrski - dyrektor Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach - chciał natychmiast wystawić „Ślub”. Pani Gombrowiczowa - jak to ona - nie mówiła za wiele. Teraz jednak nie mogło już być najmniejszych wątpliwości co do talentu i powodzenia jej ukochanego syna. Choć w końcu do wystawienia „Ślubu” nie doszło, mimo że uzyskano aprobatę ministerstwa. Nie zgodził się sam Witold. Nie chciał premiery w Kielcach czy Radomiu. 5.04.57 (...) Przypuszczam, że jest to jakiś prowincjonalny teatrzyk pod zdechłym Medorem. Sandauer mi radzi, żeby wystawić w „Cricot”. 21.05.57 (...) „Ślub” powinien być wystawiony w najlepszym i najbardziej autorytatywnym teatrze polskim - nie eksperymentalnym... - pisał do brata Janusza. (...) Ta bomba musi wybuchnąć w Warszawie, a w najgorszym razie w Krakowie... - tłumaczył dyrektorowi Byrskiemu [Zob. „Kultura” (Warszawa) 1980, nr 33.] Choć pani Gombrowiczowa żyła długo, bo 87 lat, nie doczekała jego sławy europejskiej. Lecz i tak los obdarował ją - jako matkę - nie najgorzej. Trzymała bowiem w dłoniach większość utworów swego najmłodszego. Cieszyła się, że jej wysiłki: troska o jego zdrowie, lekcje francuskiego, nie poszły na marne. Promieniała po prostu. Proszę, ten mały, chorowity, delikatny i - wydawałoby się - niezdarny Witold, z którego w ogóle miało nic nie być! Uważała również, że w końcu nieźle urządził się i pod względem materialnym. Ciągle miał przecież jakieś posady, wprawdzie nie najlepsze, ale zawsze. Wreszcie dostał zupełnie dobrą, bo stałą i w banku. Gdzieś tak chyba od 1956 roku - nieproszony - zaczął przysyłać pieniądze matce, Renie, choremu Januszowi. Nie były to wielkie sumy, ale utwierdzały ją w przekonaniu, że naprawdę nieźle mu się powodzi. Pieniądze z jego utworów, które wyszły właśnie w kraju, przeznaczał przede wszystkim dla niej i Reny. Nie doszło już wprawdzie do trzeciego wydania „Ferdydurke”, lecz - szczęście w nieszczęściu - jedenaście tysięcy zaliczki zostało w rodzinie. Cieszyło ją również, że mieszka - jak zapewniał - w pięknych pensjonatach, odpowiada mu argentyński klimat, leczy swoją astmę, jeździ do najrozmaitszych uzdrowisk, skąd przysyłał kartki i listy. O jego zdrowie drżała bowiem najbardziej. - Czy Witold na pewno nosi szalik? - martwiła się. I faktycznie, niemal na każdym zdjęciu jest w szaliku - to matka go do tego przyzwyczaiła. Choć bardzo za nim tęskniła, nie namawiała do powrotu do Polski. Przynajmniej zewnętrznie pogodziła się z myślą, że najprawdopodobniej nie zobaczy już swego najmłodszego. - Dobrze, że tam jest - przekonywała siebie i innych. - Przynajmniej on uniknął wojny i wszystkich późniejszych trosk. To dziecko tak dumne, harde, nieliczące się z nikim i niczym. Tam się jednak jakoś urządził, wydaje książki, a tu? Pierwsze lata powojenne nie były przecież najłatwiejsze, zaraz potem przyszedł stalinizm. Ledwo udało się wyciągnąć z więzienia Janusza, już trzeba było martwić się o Renę. Jej serdecznej przyjaciółce sprzed wojny, Halinie Dorii-Dernałowicz, byłej prezesce Koła Młodych Ziemianek, wytoczono sprawę o „kontakty z Zachodem”. Przed wojną Koło rzeczywiście utrzymywało stosunki z Wszechświatową Unią Katolickich Związków Kobiecych. Na szczęście skończyło się na przesłuchaniach, śledztwo umorzono. Podczas rewizji w jej mieszkaniu funkcjonariusze UB zabrali wiele dokumentów, listów, między innymi listy oraz artykuły Reny Gombrowicz - pisywała trochę w „Verbum”, „Młodej Ziemiance”. I to nawet skecze wystawiane podczas różnych uroczystości w Laskach. Na szczęście śledztwo umorzono. Materialnie jednak pani Gombrowiczowa i jej dzieci radziły sobie jako tako, a Jerzy nawet nieźle. Ale reszta rodziny znajdowała się w o wiele gorszej sytuacji. Jedna z kuzynek Kotkowskich na przykład była bliska załamania. Miała na utrzymaniu matkę i córkę, nigdzie tymczasem nie mogła znaleźć pracy, choć znała biegle francuski oraz niemiecki. Ale cóż - i to nie najlepiej widziane pochodzenie, i ten świętej pamięci mąż w Delegaturze Rządu londyńskiego (przez długi czas bały się aresztowania). Na szczęście przed wojną, podczas kuracji w Vichy, nauczyła się z nudów i dla zabawy robić na drutach swetry, które później uratowały jej rodzinę. W parę lat później musiała się jednak zatrudnić na byle jakiej państwowej posadzie - inaczej córka nie dostałaby się na studia. Została dozorczynią - innej pracy dla niej nie było. Bardzo zazdrościła kuzynce Gombrowiczowej, że ma syna za granicą, nie musi przepychać go przez życie, martwić się o jego posady, dochody. A kuzyn Miecio Skibniewski? (Jego matka z domu Kotkowska). Magister filozofii, absolwent Wyższej Szkoły Muzycznej im. Chopina, tułał się z żoną i dwójką dzieci po prowincji jako nauczyciel, zwalniany ciągle za „fałszywą propagandę wśród uczniów”. (Czyli między innymi za to, że uczył literatury nie według nowych podręczników, lecz Chrzanowskiego, mówił o takich postaciach jak ksiądz Skarga, w dzienniku klasowym informację „ferie zimowe i wiosenne” przerobił na „ferie Bożego Narodzenia i Wielkanocy”). W końcu miarka się przebrała, za złośliwy żart na temat „genialnego nauczyciela ludzkości” został aresztowany. W każdej klasie byli przecież - w co długo nie mógł uwierzyć - uczniowie od „specjalnych poruczeń”. Groziło mu osiem lat więzienia. Na szczęście odsiedział jedynie kilka miesięcy - uratowała go ciężka choroba, na którą cierpiał, plus amnestia roku 1953. Po wyjściu z więzienia nie starał się już o państwowe posady. Utrzymywał rodzinę, udzielając lekcji muzyki. Miał kilka lekcji dziennie, bywało - wyłącznie za obiady. Błogosławił swoich rodziców, że gnali go do fortepianu, który teraz ratował jego rodzinę. W roku pięćdziesiątym czwartym uśmiechnął się los i do niego, niestety połowicznie. Żona, również nauczycielka, dostała służbowe mieszkanie, tyle że z lokatorem, którego jedynym dobytkiem było sześć oprawionych w skórę tomów dzieł „wodza ludzkości”. Podsłuchiwał bezustannie, wypytywał, co sądzą na przykład o aresztowaniu prymasa Wyszyńskiego. Doniósł władzom, że córka nauczycielki ludowego państwa kształci się w klasztorze, co zresztą było prawdą. Szybko ją więc stamtąd zabrali - nie mogli pozwolić, żeby odebrano im mieszkanie. Na szczęście w 1956 „inspektor” - bo tak się przedstawił - znikł nagle, nie zabierając nawet dzieł swego „wodza”. Nigdy się po nie nie zgłosił. Jak więc mogła pani Gombrowiczowa namawiać Witolda do powrotu? Dom, w którym mieszkała pani Możdżeńska i Rena z matką, stoi w Kielcach, jak stał. Przy Mickiewicza 8, mieszkania 5. Dziś też mieszka tu kilku lokatorów - mieszkanie ma przeszło sto metrów. Żyje również córka właścicielki: pani Halina Słabińska, obecnie sześćdziesięciokilkuletnia, niesłyszą-ca już pani. (Piszę jej pytania na kartce). Pokój pań Gombrowicz wynajmują teraz dwie panienki z liceum. Kto to był Witold Gombrowicz, nie wiedzą. Poza tym wszystko tutaj tak, jak za tamtych czasów. Pani Gombrowiczowa z córką jadły właśnie przy tym stole w kuchni, na tym łóżku pod ścianą spała panna Rena, z łóżka pani Gombrowiczowej zrobiono tę szafę, etażerka spod okna również tu wtedy stała, i ten piec. Wisiało też lustro w pięknej ramie, które jest dziś w pokoju pani Słabińskiej. Tyle że i mieszkanie, i meble były kiedyś oczywiście w lepszym stanie. Teraz - ruina. Wszystko pomszczone, zrujnowane, zaniedbane - pani Słabińska nie ma już sił ani zdrowia. - Lokatorki były z nich jak trzeba - wspomina. - Spokojne, kulturalne, pobożne, płaciły w terminie. Gdy tu przyszły, miały tyle, co na sobie, mimo to biła z nich prawdziwa pańskość. Dziś lokator patrzy, aby tylko oszukać, nie zapłacić, zniszczyć. Oczywiście, wspominały o Witoldzie. Że wielki pisarz. Starsza pani składała jego listy do pudełeczka, strzegła niczym oka w głowie - miały być przecież kiedyś wydane, znane wszystkim. Po jej śmierci napisał do panny Reny, że teraz już wie - na pewno nie przyjedzie do kraju. Nie ma po co. Panna Rena nie miała mu tego za złe - była bardzo za bratem [Po śmierci matki mój wyjazd do Polski stał się mniej aktualny - pisał w liście do Janusza 29 stycznia 1960.] Co się stało z jego listami do matki, pani Słabińska nie wie. To już nie jej interes. Może jeszcze najwyżej powiedzieć, co się paniom Gombrowicz gotowało, nic więcej. Rozmawiając z Ireną Możdżeńska, Rena powiedziała kiedyś, że z Witoldem wcale nie jest tak wspaniale, jak wynika z jego listów do matki. Po prostu nie chciał jej martwić, dlatego też kłamał, że mu się dobrze powodzi. Tymczasem długo żył w nędzy - zdarzało się, że nie miał czym zapłacić za obiad, najtańszy pokój. Razem z Gustkiem Kotkowskim, kuzynem i przyjacielem, który też wyjechał do Argentyny, w Buenos Aires nosili przez jakiś czas ciężary w porcie, żeby zarobić parę złotych. Po kilku latach jego życie jakoś się unormowało, jednak nie aż tak, jak donosił matce. Pensjonaty i pokoje, w których mieszkał, były więcej niż skromne. Posadę dostał dopiero w banku i w każdej chwili mogli go stamtąd wyrzucić - nie był najlepszym urzędnikiem. Zresztą później sam z banku zrezygnował, żył z pisania. Dlatego też po śmierci Antoniny Gombrowiczowej na życzenie Witolda zniszczono jego listy do niej. Jak wiesz, pisząc do matki musiałem bardzo się ograniczać, a nieraz nawet deformować rzeczywistość, więc żadnej wartości te listy nie posiadają - pisał w jednym z listów do Reny (6 czerwca 1960). Nie wiadomo już dziś, w jaki sposób, w każdym razie jeden z jego listów do matki ocalał. Najprawdopodobniej dlatego, że adresowany był również do Reny. Znajduje się obecnie - razem z listami Witolda do Janusza - w warszawskim Muzeum Literatury. Droga Matko i Reno, Otrzymałem parę dni temu list Matki. Bardzo mnie ucieszyła wiadomość, iż wasze kłopoty mieszkaniowe się uspokoiły. Wolałbym, żeby Matka zamiast ogólnikowych i niezbyt dających się zastosować w praktyce rad opisała mi np. swój dzień, albo coście jadły na obiad. Szczegóły są o wiele ciekawsze. Widzę zatem, iż Matka niezupełnie zdaje sobie sprawę z wielkich trudności, z jakimi muszę się parać, a które płyną z faktu, iż nie mogę poświęcić całej mojej energii na zarobkowanie na życie. Gdybym nie miał większych kłopotów jak ten, czułbym się idealnie. Tutaj nic nowego, jestem b. zapracowany wykańczaniem „Trans-Atlantyku”, który już jest przepisywany na maszynie. Będę miał 5 egzemplarzy, ale nie wiem, czy będę mógł Warn przesłać jeden w najbliższym czasie, gdyż cierpię na chroniczny brak egzemplarzy. Brak mi również egzemplarzy polskich dramatu, który wskutek tego prawie jest nieznany poza sferą języka hiszpańskiego. Posłałem jeden egzemplarz francuski Kuncewiczowej do Londynu i otrzymałem od niej wspaniałe pismo na 6 stronicach, tak entuzjastyczne, iż nawet Mickiewicz czułby się nieswojo. Pisze: „Napisał Pan po prostu nowego «Hamleta» na miarę naszych czasów... Osiągnięcie artystyczne wspaniałe - czyn ludzki niemiłosierny i - powiedziałabym - barbarzyński” (?),Jako szczytowy wyraz powojennego rozczarowania «Ślub» wydaje mi się dramatem nieprześcignionym i doskonałym. Jako dzieło sztuki - parodia genialna. Jako fajerwerk inteligencji - cudo. Jako widoki wystawienia we Francji Sartrowskiej i Picassowskiej i Barraultowskiej - powinno być un succesfou”. Ta ostatnia uwaga najbardziej mnie interesuje, gdyż ona zna doskonale tamtejsze stosunki. Ale w ogóle ten list jest ważny, gdyż jej dom w Londynie jest jednym z centrów polskiego życia intelektualnego, a to jest właściwie pierwszy egzemplarz, który postałem Polakom na emigracji. Oczywiście zrezygnowałem całkowicie i od dawna z jakiegokolwiek oddźwięku na terenie krajowym, z czym musicie się pogodzić. W tych sprawach nie ma miejsca na kompromis. Napisałem do Janusza. Nie rozumiem dlaczego Matka nie prześle Guciowi życzeń. Zachował się on jak dżentelmen, żeniąc się z kobietą, z którą żył, i zresztą jest to wyjątkowo miła dziewczynina. Gustavo ma dobrą posadę w b. solidnej firmie handlowej, bywa w najlepszym towarzystwie, nie rozumiem więc o co chodzi. Serdeczne uściśnienia Witold 30 V1950 Tucuman 402, Buenos Aires Pani Gombrowiczowa zmarła 25 lipca 1959 roku. Żyła lat 87, do ostatnich dni zachowała jasny umysł. Odeszła spokojnie i tak jak chciała, bo nie w szpitalu, lecz przy córce i w łóżku, tyle że - tak jak pokój - wynajętym. Przed śmiercią przez jej unormowane, kieleckie życie przeszedł huragan. Małżonek Antoniny Gombrowiczowej był niezwykle przystojnym mężczyzną, miał ogromne powodzenie u kobiet. Jedna z nich była jego wielką miłością. Trwało to wszystko kilka dobrych lat - spotykali się, wyjeżdżali razem za granicę. Na rozwód nie mógł się jednak zdecydować ze względu na dzieci i katolickie zasady. Gdy umierał w 1933, błagał Renę, żeby pod jakimś pozorem wyprowadziła matkę z domu, sprowadziła tamtą kobietę, chciał się z nią pożegnać. Rena nie chciała nawet słuchać o tym, żeby „ta pani” przestąpiła próg ich domu. Dlaczego nie prosił Witolda, który też wtedy przy nim czuwał - nie wiadomo. Zmarł bez pożegnania z ukochaną. Kilka dni przed śmiercią pani Gombrowiczowej, „ta pani”, zamieszkała zresztą na stałe w Kielcach, odwiedziła ją - słyszała o jej stanie zdrowia. Pozornie wizyta była miła, kurtuazyjna. W pani Gombrowiczowej ożyły jednak wspomnienia, zadraśnięta miłość własna, żal do męża. Prosiła córkę, żeby nie chowała jej w rodzinnym grobie w Przybysławicach, obok teściów i męża. Nie chciała obok niego spoczywać. Rena wypełniła więc ostatnią wolę matki - pochowała jaw samotnym grobie na kieleckim cmentarzu. Pani Gombrowiczowa nie przewidziała jednego. „Ta pani”, czując się odpowiedzialna za wieczne niejako rozłączenie małżonków - pielęgnuje jej grób, składa na nim kwiaty, pali lampki. „Ta pani” nadal mieszka w Kielcach. Była w wieku dzieci pana Gombrowicza, który chcąc ją mieć przy sobie, swatał nawet z synem Januszem, ale mu się nie podobała. Zresztą otwarcie mówiła: „Panie swacie, wolę za cię”. Myślałam więc, że pójdziemy razem na grób pani Gombrowiczowej. Jednak na stary cmentarz kielecki (kwatera 3 C, nr 109), na grób przykryty kamienną płytą, na której napisane jest tylko: Marcela Antonina z Kotkowskich Gombrowiczowa, urodzona w roku 1872, zmarła 25 lipca 1959 - poszłam sama. „Ta pani” ma przeszło osiemdziesiąt lat i od roku nie chodzi już na grób Antoniny Gombrowiczowej, od pół roku w ogóle nie wstaje z łóżka. Poza tym - jak stwierdza - właściwie nie ma już po co jej odwiedzać. Ktoś - pewnie synowa, czyli żona Witolda, ta podobno piękna i zamożna Hiszpanka [Rita Gombrowiczowa jest, jak już wspomniano, Kanadyjką.] - postawił nową, zakrywającą grób płytę. Odpadły wszelkie porządki. A o Witoldzie i rodzinie Gombrowiczów nie będzie z nikim rozmawiać. Po śmierci matki Rena Gombrowicz przeniosła się do Radomia - chciała być bliżej brata, bratowej, bratanicy. Irena Możdżeńska czasem ją tam odwiedzała i współczuła Renie. Pokój, który wynajmowała, był nieporównanie skromniejszy od kieleckiego. Bez żadnych wygód, łazienki, prymitywnie umeblowany, pełen starych poupychanych po kątach gratów. Rena mogła znaleźć coś lepszego, miała jeszcze trochę oszczędności, bała się ich jednak ruszać - nie wiedziała, z czego w ogóle będzie żyła. Nie mogła już pracować; nie pozwalała jej na to astma, coraz częstsze ataki, powodujące, że z trudem oddychała, dusiła się, słabła. Zaczęła starania o emeryturę, na których zeszły jej ostatnie lata życia. Dobrze się jeszcze przed śmiercią namartwiła. Miała potwierdzenia swojej pracy, kwestionowano jednak jej przedwojenny staż - dokumenty z tego okresu uznano za niewystarczające. Radom rozpatrzył jej sprawę negatywnie. Były to lata, w których działaczom katolickim nie starano się pójść na rękę. Odwoływała się więc do Kielc, gdzie odbyła się rozprawa apelacyjna. Pani Możdżeńska była świadkiem, mówiła o przedwojennej działalności Reny. Mimo to jednak i tym razem oświadczono, że ciągle jest za mało podstaw do zaliczenia przedwojennego stażu. Po ogłoszeniu werdyktu ta zawsze opanowana Rena nie wytrzymała i krzyknęła: - Pracowałam przecież w „Verbum” nawet i podczas Powstania Warszawskiego! Roznosiłam powstańcom książeczki do nabożeństwa! Choć było to prawdą, nie zaważyło na decyzji sądu. Rena bardzo to wszystko przeżywała. Całe życie pracowała dla innych, a kiedy była stara, chora, nie mogła liczyć na parę złotych. Odwoływała się po raz trzeci; tym razem do Krakowa. Na szczęście wstawił się za nią Jerzy Zawieyski, pisarz, działacz katolicki i wówczas członek Rady Państwa, poseł na Sejm katolickiego koła „Znak”. Dowiedział się o kłopotach Reny i sam zgłosił się na świadka. Zeznawał, że przed wojną oraz w czasie okupacji był częstym klientem warszawskiej księgarni „Verbum” przy Moniuszki 8 i zawsze widział za ladą panią Gombrowicz. Autorytet Zawieyskiego zrobił swoje - przyznano Renie rentę. Na tym się jednak skończyło. Mijało jedenaście miesięcy, a pieniądze ciągle nie przychodziły, choć Rena pisała, interweniowała. Pomagała jej bardzo bratowa: przynosiła posiłki, sprzątała, opiekowała się nią - Rena czuła się coraz gorzej. Każde wejście, nawet na pierwsze piętro, przypłacała atakiem. Finansowo nadal wspomagał ją Witold. Coraz więcej przecież wydawał, był tłumaczony, wystawiany. Miał też niewielki, jednak - co w jego sytuacji było najważniejsze - stały dochód. Część pieniędzy ulokował bowiem na procent, kupił też maszynę do robienia plastyku, której użytkownicy - państwo Świeczewscy - płacili mu co miesiąc. Podsyłał więc Renie to dwadzieścia, to trzydzieści czy pięćdziesiąt dolarów. Można je było wtedy odbierać jedynie w towarze lub bonach, w złotówkach oczywiście też, lecz nie bardzo się kalkulowało. Na szczęście większość pekaowskich towarów: ortaliony, non-irony, zagraniczne bluzeczki, znajdowała wówczas natychmiast mnóstwo kupców. Witold chętnie pomagałby Renie jeszcze bardziej, musiał pamiętać również o chorym i niepracującym Januszu. W końcu stan Reny wymagał szpitala. A tam, czując, że umiera - prosiła rodzinę, żeby zniszczyła listy, które pisał do niej Witold. Korespondowali ze sobą bardzo szczerze, nie chciała, żeby to wszystko wydostało się na światło dzienne. Rodzina wypełniła jej ostatnią wolę, lecz nie w stu procentach. Rzeczywiście zniszczyła listy najbardziej osobiste, ocaliła jednak niewielką resztę. Na początku roku 1967 jej brat Jerzy Gombrowicz - jeszcze za życia i za zgodą Witolda - część z nich sprzedał do Instytutu Badań Literackich, bez zastrzeżeń do publikacji. Są nie tylko świadectwem troski o zdrowie i kłopoty siostry, ale także i reszty rodziny. Najwięcej tam jednak pytań o jej finanse - czy dostała już przekaz, czy nie trzeba jej większej sumy, bo następne pięćdziesiąt dolarów prześle dopiero, gdy wpłyną mu jakieś pieniądze. 23.10.1957 (...) Nie dawaj się astmie, to jest choroba, którą można do pewnego stopnia opanować. (...) Jest rzeczywiście smutne, że nie możemy się zobaczyć, i myślę, że obecnie rozmawialibyśmy bliżej i szczerzej, niż to się działo w czasach naszej formy familijnej z przedwojnia... 5.01.1960 (...) Czy otrzymałaś forsę? Napisz mi jeszcze coś o Matce i jej ostatnich chwilach, a także, gdzie pochowana. Kiedy wyjeżdżałem w podróż do Ameryki, specjalnie przyjechała ze Wsoli, żeby się ze mną pożegnać, i jak się okazało - miała rację, gdyż nie zobaczyliśmy się więcej. Czy z Tobą się zobaczę, też jest wątpliwe - ta jazda powrotna staje się trudniejsza, gdyż z każdym rokiem nerwy, a także inne czynniki stają na przeszkodzie. 29.01.1960 (...) Janusz pisze, że otrzymał już przekaz dla Ciebie - 50 dolarów, ale trzeba to podjąć w towarze. (Mnie tu powiedziano, że wypłacają w złotych...). 7.03.1960 (...) Za 1500 dolarów (z zaliczki na „Ferdydurke”) kupiłem maszynę do robienia plastyku, od której Świeczewscy płacą mi 3500 pezów miesięcznie. (...) Piszę Ci o tym, żebyście się mogli zorientować w moich możliwościach... 6.03.1960 (...) Co do Twojej renty, to zastanów się, czy nie mógłbym Ci się przydać, bo jednak mogę liczyć w kraju na pewną ilość osób życzliwych, czasem na wysokich stanowiskach (...). Przed sierpniem otrzymasz swoje 50 dolarów - napisz tylko, przez kogo wysiać. Od nowego roku mam tylko dochodzik z maszyny, co i na 10 dni w miesiącu nie wystarcza. (...) Widzę, że kiepsko się miewasz, co mnie martwi, ale dobrze (na psa urok), że ataków nie masz. Oby ta cała histońa z emeryturą w końcu się załatwiła... 12.08.1960 (...) Przesyłam Ci 50 dolarów przez Banco Continental na Pekao (tak zwane paczki Pekao), ale można pobierać w gotówce - o ile wiem, w Radomiu nie, tylko w Warszawie. (W razie co, powołaj się na tutejszy numer, pod jakim to poszło -130 W „Lista zleceń” (arg.). 19.11.1960 (...) 20 dolarów prześlę Ci po 15 grudnia, kiedy mi wpłyną pieniądze. To bardzo szczęśliwa wiadomość, że przyznano Ci emeryturę. [Bez daty] (...) Jakbyś miała trudności finansowe, pisz, podeślę ze 20 dolarów. Trochę forsy muszę mieć w pogotowiu dla Janusza. 21.12.1960 (...) Prosiłem, żebyś mi przesłała prawdopodobną wysokość swojej emerytury, bo chciałbym w bieżącym roku znormalizować moją pomoc dla Was. Miałbym dla Was do dyspozycji przeciętnie 1500 pezów (dolar - 82 pezy) miesięcznie. Miałem nadzieję, że po śmierci Matki będę mógł bardziej Ci pomóc, co słusznie Ci się należy - bo z Was trojga tylko Ty pracowałaś i miałaś Matkę na utrzymaniu. Ale choroba Janusza to skomplikowała, trudno, jemu trzeba pomagać. Tobie będę przesyłał 500 pezów miesięcznie, a Januszowi -1000. W każdym razie to zmniejszy Ci sumę, którą musiałabyś zarobić lekcjami. (...) Ratę za 3 miesiące prześlę Ci w okolicach lutego i marca. Od nowego roku, czyli 1961, Witold postanowił pomagać Renie oraz Januszowi bardziej regularnie. Co miesiąc miał przesyłać im do podziału niewielki, lecz dla nich najważniejsze - stały dwudziestodolarowy zasiłek. Renie już jednak nie zdążył. Zmarła w lutym 1961 roku. Żyła 62 lata. Przeżyła swoją matkę tylko o niecałe dwa lata. Chyba lepiej, że Rena umarła, jej życie stało się bardzo ciężkie, bez żadnej nadziei polepszenia. Spodziewam się, że nie męczyła się zanadto, to jest bodaj jedynie ważne (...) Chciałem przesyłać jej stały, miesięczny zasiłek, niestety niewielki, bo choroba Janusza nie pozwalała mi pomóc jej tak, jakbym chciał. Pisała, że zamierza dorobić lekcjami, ale te wszystkie dochody razem wzięte zaledwie wystarczyłyby na nędzne bytowanie, które by ją i tak wkrótce razem z chorobą wykończyło... - pisał Witold do brata Jerzego w jednym z listów również przekazanych IBL-owi. Rena miała ciężką śmierć. Tak jak później Witolda i Janusza, zadusiła ją astma. Bardzo się męczyła. Umierała w szpitalu. Mówiła, że wszystko jej jedno, gdzie będzie pochowana; położono ją więc tam, gdzie było już miejsce - na cmentarzu radomskim, w grobowcu Pruszaków: rodziny jej bratowej, żony Jerzego. W dzień pogrzebu Reny przyszła pierwsza rata emerytury. Moja noga twojej nodze Janusz Gombrowicz, najstarszy brat Witolda, ożenił się w roku 1922 z wielkiej miłości i z nie mniejszym skandalem. Panna młoda, Franciszka Kotkowska, była jego kuzynką, miała też kilkuletnią córkę z pierwszego małżeństwa. Zawarła je jednak jako osoba niepełnoletnia, siedemnastoletnia zaledwie, toteż udało się - przy niemałych kosztach oczywiście - uzyskać rozwód konsystorski. Nic dziwnego, że ślub w kościele Zbawiciela w Warszawie był cichy i skromny. Obecna była jedynie męska część rodziny pana młodego: ojciec, brat Jerzy oraz Witold. Matce i siostrze Renie, katoliczkom bardzo serio, przyjść nie wypadało, choć lubiły Franciszkę. Nazywano ją w rodzime Dzidzią lub Finezją. Była zamożną partią - dostała w posagu Potoczek, majątek w powiecie iłżeckim. Dwór, sto osiemdziesiąt hektarów ziemi, sześćdziesiąt hektarów stawów. Przede wszystkim jednak prawie tysiąc hektarów pięknego sosnowego lasu, gdzie młoda para zbudowała sobie leśniczówkę. Nie chciała mieszkać we dworze - ciągnęło od stawów. W lesie lepsze powietrze i przyjemniej - sarny i jelenie podchodziły niemal pod okna. Witold był raczej słabego zdrowia - częste bronchity, „podgorączki”, matka obawiała się nawet o jego płuca. Wysyłała go więc do Zakopanego albo właśnie do Potoczka. Uwiecznił go później w „Dziennikach” i „Wspomnieniach polskich”. Pisał, że nudził się tam trochę (naokoło tylko lasy), próbował pisać swoją pierwszą powieść, którą sam później zniszczył. Z tym że - o czym jakoś nie wspominał - przyjeżdżał do Potoczka i po pieniądze. Janusz był bardzo dobrym gospodarzem. Potoczek kwitł: osiemdziesiąt krów, dwadzieścia cztery konie, pszenica, mak, groch, ze stawów rocznie sześć tysięcy kilogramów karpi. Najbardziej dochodowy był jednak tartak, nastawiony między innymi na wyrób skrzynek do masła. W ogóle miał Janusz głowę do interesów. Zaraz na przykład po pierwszej wojnie kupił tanio - z likwidacji dóbr Wielopolskich - tak zwaną Karczmę Miłkowską: przeszło sto hektarów lasów pod samym niemal Ostrowcem. W 1923 roku wystarał się o pozwolenie na parcelację i wylesienie. Gdy rozpoczął się kryzys gospodarczy w rolnictwie, sprzedawał place i miał z czego dokładać do Potoczka oraz Małoszyc. Po śmierci ojca Janusz przejął więc rodzinne finanse. Parcelował Małoszyce i powoli spłacał rodzeństwo. Witold zawsze wyjeżdżał z Potoczka z większą sumą w kieszeni. Jego pobyty dobrze pamięta pan Bogdan Kiełczewski, obecnie profesor poznańskiej Akademii Rolniczej. Jest krewnym Gombrowiczów - jego babka, Antonina Nartowska z domu Gombrowicz, to rodzona siostra Jana Gombrowicza, ojca Witolda. Profesor Kiełczewski chętnie przekaże swoje wspomnienia - ma wobec Gombrowiczów dług wdzięczności. Gdy był na drugim roku studiów, zmarł jego ojciec, i dziadek Jan Gombrowicz przesyłał mu wtedy co miesiąc dwieście złotych. Skończył studia dzięki niemu. Gdy po dyplomie szukał pracy, pomógł mu z kolei wuj Janusz Gombrowicz, który potrzebował akurat inżyniera leśnika. Pan Kiełczewski był więc pracownikiem oraz domownikiem Potoczka. Bardzo lubił przyjazdy wuja Ity, jak nazywano Witolda. Wuj Ita, starszy zresztą tylko o dziesięć lat, ogromnie mu imponował. Elegancki, wytworny, nie to co wuj Janusz, który ciągle chodził w tych samych sportowych butach od „Baty”. Wcale nie dominujący, nie agresywny, jak go potem często przedstawiano. Przeciwnie, opanowany, nieśmiały, delikatny - wzdragał się na samą myśl o polowaniu, które było w Potoczku rozrywką numer jeden. Dobrze wychowany; szczególnie w obecności osób trzecich. Zaprosił ich na przykład kiedyś na obiad proboszcz z Sandomierza i nudził niemiłosiernie. Pan Kiełczewski ledwo mógł usiedzieć, a wuj Ita - być może z przekory - słuchał z nabożnym zainteresowaniem, przytakiwał, wypytywał, był zachwycony każdą opinią proboszcza. Janusz był inteligentny, oczytany - abonował wiele nowości z księgarni wysyłkowej. Lubił dyskusje na poważne, filozoficzne tematy. Wuj Ita przewyższał go jednak błyskotliwością i absurdalnym humorem. Ubóstwiał mieć odmienne zdanie niż jego rozmówcy. Gdy ktoś ganił „Trędowatą”, on chwalił. Potrafił tak dyskutować z Januszem o teorii Einsteina, że Bogdan Kiełczewski nie śmiał się włączyć, a Witold już za chwilę deklamował wierszyki w stylu: W Skolimowie, w willi Faramuszce, w szafie byli skryci dwaj bandyci... Na egzemplarzu „Ferdydurke” ofiarowanym Januszowi napisał: Moja noga twojej nodze ten poemat części data ofiaruje. A swojej babce, Anieli Kotkowskiej: Przejrzałej babce - niedojrzały wnuk. Choć bywał też i poważny. Gdy przejeżdżali przez okoliczne żydowskie miasteczka - Ożarów, Tarłów, cierpiał, widząc, jak żyją tam ludzie. Brud, zaniedbanie, ubóstwo. Kocie łby, walące się obskurne drewniane chałupy. Po wybuchu wojny Janusz został w Potoczku. Nie kwalifikował się do wojska - miał sztywną lewą rękę, którą postrzelił sobie kiedyś na polowaniu, miało się nawet skończyć amputacją. Sprzedał tylko warszawskie mieszkanie - uznał, że w czasie wojny będzie w Potoczku bezpieczniej. Przywiózł z Warszawy gramofon Witolda „His Master’s Voice”, jego płyty, między innymi Liszta, Verdiego, Bacha, Beethovena. Były jedyną właściwie rozrywką, bo skąd gazety czy nowe książki? Lecz i w Potoczku nie sposób było odciąć się od świata, słuchać tylko drugiej rapsodii Liszta, symfonii Beethove-na, „Traviaty” czy „Cyrulika sewilskiego”. Na majątek nałożono bardzo wysokie kontyngenty. W potoczkowskich lasach polowały niemieckie władze okręgu iłżeckiego. Na oddaloną od świata leśniczówkę napadali bandyci, złodzieje, a przede wszystkim mocno tu osadzona lewicowa partyzantka, która już wcześniej uprowadziła kilku okolicznych dziedziców. Pierwszy poważniejszy napad nastąpił w roku 1940. Mieli broń, przyszli nocą, wdarli się do środka. Zebrali domowników i służbę w jednym pokoju, co już było szokiem - wtedy jeszcze dbało się o zewnętrzne formy, a tu towarzystwo obojga płci w nocnej bieliźnie! Akurat gościła u syna pani Gombrowiczowa. Choć zdjęli jej już z palców pierścionki, ślubną obrączkę, z uszu kolczyki - nie potrafiła zrozumieć, co się właściwie dzieje. - Dis-moi, ma cherie, qui sont ses jeunes hommes? - spytała głośno Stasię, pasierbicę swego syna. - Ces sont des bandites! - krzyknęła dziewczyna. Zabrali kosztowności, Janusza w charakterze zakładnika, który miał odwieźć ich do drogi. Na szczęście wrócił po kilku godzinach. Okazało się też, że Józio, jego syn, nie stracił podczas napadu zimnej krwi. Spokojnie wyjął klucz od szuflady, a w dziurkę schował dwa brylanty matki, które ocalały. Podobny napad w roku 1943 zakończył się mniej szczęśliwie. I tym razem w leśniczówce było sporo ludzi - oprócz Janusza oraz jego rodziny - Bogdan Kiełczewski z matką i siostrą, służba: pokojówka, gospodyni. Wszyscy schronili się na piętro. Po wcześniejszych napadach Janusz porobił w dachu otwory, na wypadek gdyby przyszło się bronić. I on, i pan Kiełczewski mieli broń śrutową z wyliczoną ilością naboi - służba leśna miała do niej prawo. Janusz strzelił ostrzegawczo w górę, domownicy kręcili ręczną syreną alarmową, żeby posłyszała ich granatowa policja w Tarłowie. Nocni goście wyważyli jednak drzwi, zaczęli wchodzić na górę. Wtedy Janusz strzelił, trafił jednego z nich w nogę. Dopiero wtedy wycofali się do lasu, ale ponieważ nie potrafili zatamować krwotoku, ranny zmarł. Gdy przyjechała policja, było po wszystkim. Obawiano się jednak zemsty. Janusz z rodziną uciekł więc natychmiast do Warszawy, do matki i siostry Reny. Bogdan Kiełczewski został jeszcze przez pewien czas w Potoczku, przywoził im żywność. Lecz i w Warszawie nie czuli się bezpiecznie - nie mieli warszawskich kennkart ani arbeistkart. Przez AK załatwili sobie później zameldowanie, lecz nadal nie mieli kart pracy. Poza tym niemieckie władze okręgu iłżeckiego za samowolną ucieczkę wydały na Janusza wyrok: obóz koncentracyjny. I rzeczywiście się tam znalazł. Tyle że razem z osiemnastoletnim synem wzięto go z Powstania Warszawskiego. Z trzytysięcznym transportem mężczyzn zabrano ich najpierw do Oświęcimia, potem do Mauthausen. Byli w Mauthausen od września 1944 roku do maja 1945. Janusz przeżył obóz dzięki kilku szczęśliwym przypadkom. Przede wszystkim dlatego, że podczas jednego z transportów wzięto go za Witolda Gombrowicza, którego chciano ratować. Pod sam koniec obozu uratował go również - o ironio - jeden z bandytów, biorący udział w pierwszym napadzie na Potoczek. Jako więzień kryminalny miał względy oraz dobre funkcje. Pracował akurat w obozowym lazarecie. Poznał Janusza, na dodatek - jak się okazało - z sympatią wspominał jego ojca, a swego dawnego dyrektora, starego Gombrowicza, z czasów, gdy był jednym z zarządzających starachowicką fabryką. Polecił Janusza doktorowi lazaretu, który wziął go „do pomocy”. Hodował na nim świerzb i w ten sposób ocalił. Ale kiedy 8 maja weszli Amerykanie, Janusz nie miał już nawet sił, żeby otworzyć im drzwi lazaretu. Nie dawał się odwieźć do szpitala - bał się, że gdy umrze, nikt nawet nie będzie wiedział o jego śmierci. Został, Amerykanie nakarmili go grochówką, czego omal nie przypłacił życiem. Gdy trochę wydobrzał, chciał iść szukać syna, którego zabrano do innego podobozu. Lecz jak wypuścić półtrupa ważącego trzydzieści pięć kilogramów? W końcu dostał przepustkę, szybko jednak wrócił - bez pieniędzy nie warto było się ruszać. Zaczął obierać w kuchni ziemniaki, za co płacono papierosami - obozową walutą. Gdy miał ich wystarczającą ilość, poszedł znów i znalazł Józia w podobozie w Ebensee. Pracował później jako intendent w szpitalu unrowskim w Austrii; gdy szpital zlikwidowano, znalazł się w Salzburgu, w obozie dla przesiedleńców. Józia pociągnęło w świat, zdecydował się zostać na Zachodzie. Janusz zastanawiał się, w końcu jednak w 1947 wrócił do kraju. Choć Amerykanie prowadzący obóz w Salzburgu ostrzegali go: - Panie Gombrowicz, służba bezpieczeństwa natychmiast pana aresztuje! - Nie jest już przecież tak najgorzej - tłumaczył Janusz. - Bez sądów nie wsadzają. Jak się okazało, wrócił jednak za wcześnie. Aresztowano go dokładnie w trzy miesiące później. W biały dzień, w centrum Warszawy. („Pan pozwoli za mną...”). Aresztował go funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa - syn jego byłego fornala. Od dawna - jak mówią w Potoczku - „miał na Gombrowicza złość” i doczekał się chwili, kiedy mógł się zemścić. Janusz siedział najpierw w areszcie UB na Cyryla i Metodego w Warszawie, potem przewieziono go na UB w Starachowicach. Traktowano trochę lepiej od chwili, gdy śledczy znaleźli w jego notesie adresy i telefony jego kolegów z Mauthausen - Józefa Cyrankiewicza, a także księcia Krzysztofa Radziwiłła. Akt oskarżenia zarzucał Januszowi, że zabił partyzanta, nie bandytę, podczas okupacji współpracował z Niemcami, źle traktował zatrudnionych w swoim majątku Żydów. Był złym panem dla swoich poddanych, mówiąc językiem tamtych czasów - „wrogiem ludu”. Choć sytuacja wcale nie była zabawna - śmiał się, gdy zobaczył na sali sądowej swoich byłych ludzi. Wiedział po prostu, że zostali w różny sposób nakłonieni do zeznań. Syn dawnego fornala, a obecnie funkcjonariusz SB, był koronnym świadkiem. Janusz dostał trzy lata [„Wyrok” w sprawie Janusza Gombrowicza (Odpis. Sygn. akt II. K. 145 48): Wyrok w Imieniu Rzeczypospolitej Polskiej. Dn. 11 października 1948 r. Sąd Okręgowy w Radomiu w Wydziale II Karnym w składzie następującym: Przewodniczący S.S.O. J. Nowachowicz, Ławnicy: Horoszewicz i Gajewski, Protokolant apl. Z. Bialkowski, w obecności Podprokuratora S.O. Nowakowskiego - rozpoznawszy dn. 11 października 1948 r. sprawę Janusza Gombrowicza, syna Jana i Antoniny, urodź. 20.5.1894 r. w Małoszycach, gm. Sadowię, pow. Opatów, o to, że: w latach 1942 i 1943 w Potoczku, gm. Pętkowice, pow. iłżeckiego, jako zarządca majątku, idąc na rękę władzy państwa niemieckiego, działał na szkodę osób spośród ludności cywilnej przez fizyczne i moralne znęcanie się nad zatrudnionymi w majątku robotnikami narodowości polskiej i żydowskiej, a w szczególności: uderzył raz batem i kopnął Bogdana Zająca za to, że nie napoił koni; zamknął w piwnicy nieznanego z nazwiska i imienia Żyda za zbieranie drzewa w lesie; uderzył batem nieustalonej tożsamości Żydówkę, która chwilowo zaprzestała pracy przy bunkrach; zbił batem Jana Czerwonkę za to, że ten odmówił bicia Żydów; a nadto sam bił batem i szczuł psem oraz groził wywiezieniem na roboty do Niemiec tych robotników, którzy ociągali się w pracy lub też upominali się o wypłatę należnych im zarobków, to jest o czyn, przewidziany w art. 2 dekr. z dnia 31.8.1944 r. - orzekł, że tegoż Janusza Gombrowicza uznaje winnym zarzuconego mu przestępstwa i na zasadzie art. 2 i art. 7 dekretu z dnia 31 sierpnia 1944 roku podanego w jednolitym brzmieniu w obwieszczeniu Min. Sprawiedliwości z dnia 10 grudnia 1946 roku (Dz. U. R.P. Nr 69, póz. 376) skazuje go na trzy lata więzienia, na utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na okres lat dwóch oraz na utratę całego jego mienia; na poczet tak wymierzonej kary pozbawienia wolności zalicza Januszowi Gombrowiczowi okres tymczasowego zaaresztowania od dnia l lipca 1947 r. do dnia 5 listopada 1947 roku; zwalnia Janusza Gombrowicza od uiszczenia opłaty sądowej, zaś kosztami postępowania obciąża Skarb Państwa.] Siedział w więzieniu w Radomiu. Z „obcymi klasowo” zbytnio się nie cackano, umieszczono go więc razem z kryminalistami, którzy znęcali się nad nim, połamali mu żebra. Nie wrócił już nigdy do zdrowia, a gdy wyszedł z więzienia, mówił: - Nawet w Mauthausen było mi lżej niż tam... Rodzina - szczególnie brat Jerzy - stawała wprost na głowie, uruchamiała wszystkie możliwe znajomości. W końcu wystarała się o apelację, dotarła bowiem do adwokatki, bliskiej przyjaciółki prokuratora, z którą bardzo się liczono. Przejęła rozprawę apelacyjną, poparł ją też jeden z sędziów, który wysunął votum separatum. Janusz odpowiadał z wolnej stopy, został uniewinniony, zwolniony z więzienia. Udowodniono, że zabity nie był partyzantem żadnej z organizacji. Zarówno Janusz, jak i służba leśna musieli towarzyszyć Niemcom podczas polowań, nie odpowiadają jednak za to, że jeden z esesmanów zabił wówczas kobietę, która przepłoszyła mu dziki. Żydów traktował ostro jedynie w obecności Niemców, którzy odwiedzali często Potoczek. Dzięki temu mógł bez podejrzeń zatrudniać wielu Żydów i w ten sposób odwlekać ich śmierć. Czy gdyby źle się do nich odnosił, przylecieliby do Potoczka po ratunek, kiedy wyganiano ich z Tarłowa do getta? Oszaleli ze strachu, przybiegli wtedy do majątku. Gdzie mógł jednak schować taką masę ludzi? Przeprowadzono wywiad w Potoczku i sąsiedniej Wólce Pytkowskiej. Większość ludzi mówiła o Januszu bardzo dobrze. Potoczek dawał dochody, nie mieli biedy nawet podczas okupacji. Nikt też wtedy z majątku nie zginął, nie został wywieziony, aresztowany. Zatrudniał fikcyjnie w tartaku wielu ludzi z Wólki i Tarłowa, ratując ich przed robotami w Rzeszy. - Był wymagający, lecz sprawiedliwy - zeznawał Bogdan Kiełczewski, który był świadkiem. W 1995 roku, w kieleckim „Słowie Ludu” z 9 czerwca, do procesu Janusza wróciła Wiesława Lipińska w tekście „Wróg ludu”: Szedł z pasierbicą pod rękę. Nie mógł się nacieszyć widokiem Warszawy. Rok temu powrócił z obozu w Mauthausen. Przechodzili właśnie koło gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Wydawało mu się, że koło bramy mignęła znajoma twarz. Nie poznał jednak swego parobka Bogdana Z., ale ten doskonale pamiętał dziedzica z Potoczka. Następnego dnia (...) Janusz Gombrowicz, najstarszy brat słynnego pisarza, został aresztowany jako „wróg ludu”. 30 czerwca 1947 r. Bogdan Z., wywiadowca w Wydziale Ochrony Rządu MBP, miał służbę. Wychodził z bramy, a tu po przeciwnej stronie idzie Janusz Gombrowicz, dziedzic z Potoczka, ze Stanisławą Cichowską. Przypomniał sobie zdarzenie sprzed kilku lat. Były żniwa. Robotnicy zwieźli zboże i leżeli w stajni. Dziedzic wszedł do środka i zobaczył, że konie są nienapojone. Wściekły kopnął go i smagnął biczem po plecach. Teraz on był górą. Pracował w UB i budował nową Polskę - robotniczo-chłopską. Tamten to wróg klasowy. Poszedł do biura i napisał doniesienie, że w czasie wojny Janusz Gombrowicz współpracował z Niemcami, zastrzelił dwóch partyzantów. Bił Żydów, którzy u niego pracowali, i służbę folwarczną. Janusz Gombrowicz był właścicielem kilkuset hektarów ziemi w Potoczku, w woj. kieleckim. Podczas okupacji Niemcy zostawili mu zarządzanie gospodarstwem. W zamian płacił im wysoką kontrybucję. W kwietniu 1943 opuścił majątek i wyjechał do Warszawy. Po Powstaniu Warszawskim został wywieziony do obozu. Na podstawie notatki służbowej byłego robotnika rolnego w Potoczku, Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Iłży rozpoczął śledztwo przeciw „wrogowi ludu”. Od lipca do listopada 1947 roku Janusz Gombrowicz przesiedział w radomskim więzieniu, w jednej celi z kryminalistami. Ostatecznie został oskarżony na podstawie dekretu z sierpnia 1944 r. o dokonanie zbrodni przeciw państwu polskiemu. Zarzucano mu, że w latach 1942-43 szedł na rękę władzom niemieckim i znęcał się nad robotnikami polskimi i żydowskimi. W części dotyczącej zabicia partyzantów dochodzenie umorzono z powodu braku dowodów. W lutym 1943 r. na dwór w Potoczku miał miejsce napad rabunkowy. W obronie własnej Janusz Gombrowicz strzelił do rabusiów. Zwłoki jednego z nich znaleziono potem w lesie. Domniemany partyzant okazał się członkiem bandy grasującej w okolicy. Radomska prokuratura sporządziła akt oskarżenia, opierając się na zeznaniach kilku mieszkańców Potoczka, głównie chłopów, którzy mieli osobiste konflikty z byłym dziedzicem. Przedstawiali go jako człowieka okrutnego dla pracowników. Mówili o wizytach Niemców w jego majątku, wspólnych polowaniach. - Moja sytuacja w czasie okupacji była bardzo skomplikowana. Z jednej strony musiałem kontaktować się ze Schmitem, szefem żandarmerii w Starachowicach, i utrzymywać z nim poprawne stosunki, by zatrzymać majątek. Z drugiej strony pracowało u mnie 200 Żydów z pobliskiego Tarłowa. Kiedy przyszła pogłoska o likwidacji getta, wystąpiłem z propozycją skoszarowania ich w barakach przy tartaku. Zawsze zatrudniałem więcej Żydów niż potrzeba, by ustrzec ich przed wywozem do obozów koncentracyjnych. Kontaktowałem się również z partyzantami. Dawałem im zboże, jedzenie, bydło - wyjaśniał na rozprawie Janusz Gombrowicz. Proces w Sądzie Okręgowym w Radomiu trwał kilka miesięcy. Maria Gajewiczowa, obrońca oskarżonego, wezwała na świadków kilka osób, które w czasie okupacji znalazły schronienie w Potoczku. Bogdan Kiełczewski, pracownik naukowy, instruktor podziemnej szkoły podchorążych, poszukiwany przez gestapo, był nadleśniczym w dworskich lasach. Tadeusza Dobrowolskiego, redaktora konspiracyjnej gazetki „Głos Ludu”, powojennego zastępcę dyrektora Polskiego Radia, zaangażował jako korepetytora dla dzieci. Józefa Rościszewskiego i Leonarda Pożarskiego, wysiedleńców z Poznania, fikcyjnie zatrudnił w tartaku. Wszyscy oni potwierdzili pomoc, jaką okazał im Janusz Gombrowicz. Jeden z mieszkańców Potoczka zeznał również, że dziedzic ukrywał u siebie rodzinę żydowską z Tarłowa. Mimo to 11 października 1948 roku Janusz Gombrowicz zostaje skazany na trzy lata pozbawienia wolności i utratę całego majątku. Za bezwzględną karą więzienia opowiedziało się dwóch ławników. Przewodniczący składu orzekającego, sędzia Józef Nowachowicz, złożył wotum separatum. Jest rzeczą bezsporną, że mogły być przypadki uderzenia Żyda lub szorstkiego obchodzenia się z pracownikami (...) ale nie udowodniono, że sprawca szedł na rękę władzy państwa niemieckiego. Bezkrytyczne zeznania miejscowej ludności stoją w rażącej sprzeczności z zeznaniami tej miary, co T. Dobrowolskiego i innych. (...) Sam fakt naruszenia nietykalności cielesnej lub obraźliwe odezwa Moja noga twojej nodze niesie może stanowić przestępstwo według przepisów kodeksu karnego. Lecz do zastosowania art. 2 dekretu z 31 sierpnia 1944 r., tj. zbrodni, wymagane jest bezwzględne udowodnienie winy z całą wyrazistością (...)”. W tamtych czasach takie odrębne zdanie sędziego było aktem dużej odwagi i niezawisłości. Po rewizji wniesionej przez obrońcę Sąd Apelacyjny w Lublinie uchylił wyrok i przekazał sprawę do ponownego rozpoznania. 9 maja 1949 roku Sąd Okręgowy w Radomiu uniewinnił Janusza Gombrowicza od stawianych mu zarzutów. PS Przy zbieraniu materiałów do publikacji korzystałam z akt sądowych, które znajdują się w archiwum Komisji Badania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu. Po procesie Janusz szukał pracy. Starał się o nią w trzech miejscach. Mimo że skończył SGGW, miał praktykę, nigdzie go nie chciano. Tak zresztą jak wielu „wysadzonych z siodła”. - Obejdę się, poradzę sobie sam - powiedział wtedy. Faktycznie, do końca życia nie pracował etatowo. Podobnie jak młodszy brat Jerzy, który zawsze szczycił się statusem wolnego dziennikarskiego strzelca. - Nie wyobrażam sobie - mówił profesor Kiełczewski - żadnego z Gombrowiczów na posadzie, z wyznaczonymi godzinami pracy, szefami, zależnością. Byli absolutnie niezdolni do podporządkowania się. Witold musiał się wprawdzie męczyć dziesięć lat jako urzędnik, lecz gdy tylko zebrał trochę oszczędności, natychmiast rzucił bank i dzień ten był jedyną rocznicą, którą świętował. Tylko Rena Gombrowicz pracowała cały czas na posadzie, nie była jednak taką indywidualnością jak jej bracia. Janusz zarabiał na życie, handlując złotem, dolarami, biżuterią. Pracował głównie w „Roxanie” i „Pod Arkadami” na placu Konstytucji, gdzie zbierali się waluciarze, koniarze, byli ziemianie. Po Mauthausen, procesie, więzieniu uważał, że najszczęśliwszy, najbardziej niezależny jest ten, kto nic nie ma. Nikt, szarak. Żył, aby przeżyć. Miał pieniądze - dobrze, nie miał - drugie dobrze. Mieszkał w małym, kwaterunkowym pokoiku na Grocho-wie. Jego stanem posiadania były dwie koszule. Gdy ktoś kupował mu coś nowego do ubrania - wyrzucał przez okno. Cóż to, źle w starych ciuchach? Popiół z papierosów strzepywał na podłogę, zawsze leżała tam gruba jego warstwa. Porządków nie uznawał - po co komu tak bezsensowna czynność? Z Witoldem korespondował od chwili, gdy wrócił do Polski. I aż do roku 1968, to jest do chwili swojej śmierci. Pisywali do siebie, co miesiąc. Blisko dwieście listów przechowywanych obecnie w Muzeum Literatury jest najliczniejszym zbiorem w jego korespondencji rodzinnej. Listów do brata Jerzego (znajdujących się w IBL-u, a także w Muzeum Literatury) jest o wiele mniej, rzadziej ze sobą korespondowali. Zbyt się różnili. Ukochanym bratem był Janusz. I z wzajemnością. - Janusz mówił ludziom prawdę w oczy - wspomina profesor Kiełczewski - toteż za nim nie przepadali. On też za nimi specjalnie nie tęsknił, był samotnikiem. O wszystkich wyrażał się nie najlepiej - z wyjątkiem Witolda. Cenił bardzo jego twórczość. Od roku 1956 Janusz stał się niejako agentem, plenipotentem Witolda, który upoważnił go oficjalnie do załatwiania wszystkich spraw związanych z wydaniem w kraju swych pięciu utworów: „Ferdydurke”, „Pamiętnika z okresu dojrzewania”, „Ślubu”, „Trans-Atlantyku”, „Iwony, księżniczki Burgunda”. Biegał po wydawnictwach, drukarniach, konsultował się z Arturem Sandauerem. Wysyłał Witoldowi umowy, dopilnowywał korekt; kontrolował przede wszystkim - w myśl wskazań brata - czy nie wprowadzono aby jakichś zmian czy skreśleń. Odbierał zaliczki, honoraria, wysyłał egzemplarze autorskie, wycinki prasowe na jego temat. 29.03.58 (...) Jestem Ci bardzo wdzięczny, że tak do serca bierzesz moje sprawy i przyznaję, że inteligentnie nimi zawiadujesz. Chętnie przekazałbym Ci dużo więcej, ale wpływy są tak małe, że musi być wedle stawu grobla... Większą część pieniędzy z wydanych w kraju książek przeznaczył Witold matce, Renie, Januszowi, trochę Jurkowi. Reszta była dla niego - nadal znajdował się w trudnej sytuacji finansowej. 18.07.59 (...) Zimę jako tako znoszę przy pomocy piecyka kaflowego, który należy do luksusów, na jaki sobie ostatnio pozwoliłem... Z przekazywaniem mu pieniędzy było sporo kłopotów. Oczywiście nie potrzebował złotówek. Na szczęście nie tylko w „Roxanie” nie brakowało pośredników zdolnych przekazać za granicę każdą walutę. W Argentynie było przecież wielu Polaków, którzy pomagali finansowo swoim rodzinom. Nie opłacało się jednak wysyłać im pieniędzy przez bank Pekao, który wypłacał wówczas w bonach jedynie w Warszawie, a na prowincji w tak zwanych paczkach towarowych. Bardziej kalkulowało się, gdy Janusz dawał ich rodzinom kilka czy kilkanaście tysięcy złotych, a oni z kolei w Argentynie oddawali tę sumę Witoldowi w pesos. Po tamtejszych przeliczeniach oczywiście. Od roku 1960 Janusz zaczai chorować na astmę. Nie mógł wysiedzieć w kinie, wychodził w połowie; było mu trudno oddychać. Mniejsza zresztą o kino. Coraz rzadziej pojawiał się na mieście. Od roku 1966 nie był już w stanie wychodzić z domu. Przestał tym samym zarabiać, a nie miał renty. Na szczęście Witold od dawna regularnie mu pomagał. Co kwartał przesyłał trzydzieści pięć dolarów, od czasu gdy zamieszkał we Francji - osiemdziesiąt. 20.01.64 (...) Wyobrażam sobie - pisał do Janusza - że to przebywanie na Grochowie odciętym od świata nie musi należeć do przyjemności. Szkoda wielka, że i pisanie Cię męczy - mógłbyś mi opisać Waszą historię z czasów wojny (...) to zawsze mnie interesuje... Rodzinna astma bardzo ich zresztą zbliżała. Witold zaczai chorować już w Argentynie. 5.09.62 (...) Mieszkanie na drugim piętrze bez windy to dla mnie tortura, która oby mi serca na dłuższą metę nie osłabiła. (...) Ale w obecnym stanie finansowym nie ma mowy o wyprowadzeniu się. (...) W tym pokoju mieszkam już 15 lat i korzystam z ochrony lokatorów... W Berlinie Zachodnim, potem we Francji był już ciężko chory. Zażywał kortyzon - łagodził on wprawdzie ataki astmy, lecz osłabiał serce, niszczył nadnercze, powodował opuchliznę twarzy, którą widać na jego późniejszych zdjęciach. Janusz pisał, prosił, żeby rzucił kortyzon, radził inne leki, których sam używał - proastmin, eufilinę. Nic innego jednak Witoldowi nie pomagało. Szok po przerwaniu kortyzonu okazał się zbyt gwałtowny. Dusił się, nie mógł spać, choć przyjmował środki nasenne. 6.04.64 (...) Ten list piszę siedząc, co oznacza, że serce się wzmocniło... 8.02.65 (...) Moje życie stało się niezbyt przyjemne i ciągle przemyśliwam nad tym, żeby się wynieść na tamten świat. Perspektywa kwękania wieloletniego niezbyt mi przypada do gustu. Otóż mam wrażenie, iż mimo lękliwego usposobienia zdobyłbym się może na ten krok, gdybym to miał należycie pod względem technicznym opracowane. Zażywanie środków nasennych, gaz świetlny etc. to zbyt niepewne, a nie byłbym w stanie strzelić do siebie. Najlepsze byłoby Cjankali (tak chyba po polsku, po francusku „cyanure”), które działa szybko i pewnie. Ale tu, we Francji, nie mam kontaktów z chemikami, z tymologami, etc. z ludźmi, którzy mają do tego dostęp. Myślę, że w Polsce łatwiej może byłoby znaleźć jakiegoś wielbiciela, który by mi mógł to przesłać (w buteleczce z inną etykietą). B. chętnie dałbym mu 100 i więcej dolarów. Zastanów się, czybyś nie mógł mi tego załatwić. Ja naturalnie nie mam zamiaru się truć zaraz, ale chciałbym mieć te drzwi otwarte - to dobrze wpływa na nerwy. Dużą oddałbyś mi przysługę. Weź to po prostu i nie myśl, że to objaw chwilowej depresji, bywają sytuacje, że to decyzja najmądrzejsza. Lubię życie i z przyjemnością z 10 lat jeszcze bym przebiedował, ale jakby się okazało, że za dużo trzeba za to płacić, to nie warto... Naturalnie zaleca się dyskrecję, bo gotowi w gazetach ogłosić, że pisarz-emigrant etc. Napisz, co o tym myślisz. Pozdrawiam. W. *** Od roku 1964 Witold coraz częściej pisze Januszowi o Ricie, młodej Kanadyjce, którą poznał w Royaumont pod Paryżem - francuskich Oborach. Studiowała literaturę na Sorbonie, w Royaumont dorabiała sobie latem jako telefonistka. Chwalił ją, że zaradna, inteligentna, uczciwa, zabawna. Myślę urządzić się z nią na kilka miesięcy zimowych - planował. Janusz cieszył się - nareszcie Witold nie jest sam, ma kogoś, kto się nim opiekuje. Urządził się z nią jednak na dłużej. W roku 1966 Rita Labrosse, przyszła żona Witolda, przyjechała do Polski. Choć zapowiadał jej wizytę - wpadła trochę niespodziewanie. Wieczorem, w eleganckiej wieczorowej sukni, rażem z Krzysztofem Radziwiłłem i Arturem Sandauerem, który przedstawił ją jako panią Gombrowicz. Wracali prosto z przyjęcia wydanego z okazji dwudziestolecia PIW-u. Drugi raz Rita zjawiła się sama, taksówką. Tak szybko zorientowała się jednak w Warszawie, że trzecim razem przyjechała już autobusem, choć musiała przesiadać się co najmniej trzykrotnie! Mieszkała u Sołtanów - kuzynów Gombrowiczów, którzy przebywali akurat za granicą. Janusz znakomicie znał francuski, traktował Rite jak bratową, zaczęli mówić sobie po imieniu i bardzo szybko się polubili. Panowała naprawdę rodzinna atmosfera. Przyjechała również Teresa, córka Jerzego. To było trochę tak jakby spotkanie z Witoldem. Jeszcze niby planowano, że Janusz wsiądzie w samolot, poleci do Vence, zobaczy się z bratem. Lecz było jasne, że do tego nie dojdzie. Janusz - tak samo jak i Witold - ciężko chorował, nie wychodził już z domu, podczas odwiedzin Rity cały czas leżał w łóżku. Zmarł przed Witoldem - 9 stycznia 1968 roku. - Tu, w tym małym pokoiku na Grochowie, przeżyłem swoje najszczęśliwsze lata - mówił przed śmiercią. - Robiłem, co chciałem, byłem wolny, niezależny, nieobarczony żadną odpowiedzialnością. Męczył się mniej niż Rena i Witold, których też zabrała astma. Nie dusił się tak jak oni w długich męczarniach. Zmarł spokojnie. Zgodnie z ostatnim życzeniem pochowano go w grobie rodzinnym Gombrowiczów w Przybysławicach w Sandomierskiem. Kiedyś śniliście mi się wszyscy razem, cala rodziną gdzieś tak we Wsoli - pisał Witold - i ja tam bytem, spotkaliśmy się po raz pierwszy po wojnie, każdy opowiadał swoje przeżycia, ale nikt nie mógł dosłyszeć, co mówią inni. Potem nagle zjawił się Pascal we własnej osobie i powiedział: żyje się samemu i umiera się samemu. * * * Po reformie rolnej dworscy z Potoczka dostali po dwa hektary ziemi. Niedługo jednak się nią cieszyli. W roku 1952 powstała tam Spółdzielnia Produkcyjna „Front”. O zgodę nikt ludzi nie pytał, a jakie mieli inne wyjście? Gdzie mogli pójść? Choć dawny dwór Gombrowiczów był w bardzo dobrym stanie, pierwsi prezesi „Frontu” zniszczyli go jako symbol epoki, która minęła bezpowrotnie. Akurat potrzebowali też fundamentów pod kurniki. O mały włos nie zburzono również wtedy leśniczówki, w której mieszkał Janusz i gdzie przyjeżdżał Witold. Nie doszło jednak do tego. Stoi, tyle że bardzo zaniedbana. Wali się, okna ma pozabijane deskami, wszędzie sterty gruzów, kafli. Nie służy nikomu i niczemu. [Ostatni budynek po Gombrowiczach został rozebrany w roku 1986, materiały przeznaczono pod budowę nowego domu koło Ostrowca Świętokrzyskiego.] Większość członków „Frontu” mieszka do dzisiaj w blokach albo domkach obok dawnej Spółdzielni Produkcyjnej. I nadal są bardzo zadowoleni. Owszem, nie mieli własnej ziemi, musieli słuchać dyrektora oraz innych przełożonych, lecz nie harowali tyle, co indywidualni chłopi. Jedynie osiem godzin pracy, i to nie zawsze w polu, ale w magazynie, biurze, przy herbacie. Potem telewizor i spokojna głowa. Po co na przykład kłopoty z budową domu, skoro „Front” postawił im bloki? Aż dziw, dlaczego co sprytniejsza młodzież tak bardzo stąd uciekała. Byle gdzie, aby tylko na swoje - komentują moi rozmówcy. O Witoldzie trudno się tu czegokolwiek dowiedzieć. Gdy zaczęłam pytać o Gombrowiczów, natychmiast rozeszła się wieść, że przyjechał ktoś, kto będzie pociągał do odpowiedzialności tych, którzy zeznawali przeciwko Januszowi. Żyje jeszcze bowiem kilku świadków procesu. Więc choć interesował mnie Witold - niepytani zaczynali się usprawiedliwiać, tłumaczyć. Zwalali winę na inicjatora procesu. Poza tym, cóż - człowiek jest tylko człowiekiem, on tymczasem obiecywał kierownictwo przyszłej spółdzielni i inne korzyści. Dziś zmienił nazwisko, „przepisał się” - jak tu mówią - co jest chyba faktem najbardziej wymownym. Ciągle też chodzi pijany. - Skończy tak, jak żył - przepowiadają ludzie. Okolica nie darowała im zeznań przeciw byłemu panu. Jedli jego chleb - mówi się tu o nich - a potem o mało co nie wsadzili go do więzienia. Co więcej, wszyscy, którzy zeznawali, boją się trochę, ponieważ krawcowa z sąsiedniego Tarłowa straszy ich ciągle, że widziała w telewizji Józia, syna Janusza. Mówił z zagranicy, gdzie mieszka na stałe. Obiecywał, że przyjedzie do Polski, czyli tym samym pomści pewnie ojca. W kilka lat po śmierci Janusza jego żona i pasierbica postanowiły dać na mszę za duszę zmarłego. Przypomniały też sobie, że dobrze byłoby pomodlić się przy okazji również za nieżyjącego już Witolda. „Zbawiciel” był przecież także jego parafią. Ogłoszenie o mszy ukazało się w „Życiu Warszawy” i kościół był pełen ludzi. Oprócz rodziny, znajomych, przyjaciół - „cała Warszawa”, przede wszystkim dawne ziemiaństwo, warszawscy literaci. Pani Irena Możdżeńska, przyjaciółka Reny Gombrowicz, przyszła do kościoła w nie najlepszym humorze. Rena też już przecież nie żyła, tymczasem msza była - nie wiadomo dlaczego - wyłącznie za Witolda i Janusza. Po zakończeniu mszy ludzie długo się nie rozchodzili, stali, rozmawiali. Pani Możdżeńska dowiedziała się wówczas, że gdy Janusz umierał, żona Józia, jego jedynego syna, była w ciąży. Nie doczekał się wnuka, choć bardzo tego pragnął. Wkrótce po jego śmierci Józiowi rzeczywiście urodził się syn. I właśnie ten mały, nieznany nikomu Gombrowicz poprawił bardzo nastrój przyjaciółce Reny. Stryj i bratanek Przez wiele pokoleń ród Gombrowiczów był podtrzymywany przez jednego tylko potomka. Rodzice Witolda mieli trzech synów, lecz jedynie najstarszy z nich - Janusz - doczekał się syna: Józefa Mariana, zwanego w rodzinie również Rysiem. Ostatni z Gombrowiczów mieszka w samym niemal centrum Paryża przy ulicy Blanc Manteaux. Skończył już 58 lat i jest niewątpliwie pierwszym w rodzinie Gombrowiczów robotnikiem - pracuje w fabryce wyrobów plastykowych. Ma dużo młodszą żonę Francuzkę - Liliane, byłą księgową z zawodu, i czwórkę dzieci: Cyrille lat 14, Isabelle lat 13, Renaud lat 12 i Yinciane lat 10. Nie ma raczej obawy, że ród Gombrowiczów zaginie. Józef urodził się w roku 1926 w Warszawie, lecz dzieciństwo spędził w Małoszycach. Dziadkowie Gombrowiczowie, stryj Witold, ciotka Rena dawno już wtedy mieszkali w Warszawie, stryj Jerzy we Wsoli. Jego ojciec natomiast - Janusz Gombrowicz - jako jedyny z czwórki rodzeństwa, który znał się na gospodarce (skończył Szkołę Główną Gospodarstwa Wiejskiego), w imieniu swego ojca zarządzał Małoszycami. W roku 1938, już po śmierci starego pana Gombrowicza, Janusz sprzedał Małoszyce, były bowiem własnością całej czwórki rodzeństwa. Mieszkając w Małoszycach, Józef Gombrowicz był jeszcze dzieckiem, w pamięci został mu więc jedynie obraz małoszyckiego dworu - starego, dość zniszczonego drewniaka, który dziadek Gombrowicz kupił od poprzedniego właściciela, a dopiero później dobudował do niego nową murowaną część. Dziadka pamięta również słabo. Miał siedem lat, gdy stary pan Gombrowicz zmarł. Zapamiętał go już jako człowieka w podeszłym wieku, wypoczywającego najczęściej w fotelu. Dziadek ogromnie go kochał, Józio był przecież jego nadzieją - jedynym wnukiem. Jerzy miał tylko córkę, na dzieci Witolda i Reny już raczej nie liczył. Babkę Gombrowiczową ma natomiast w oczach do dziś - widywał ją do roku 1944. W stosunku do swoich dzieci była zwolenniczką „zimnego chowu”, raczej oschła i surowa. Wobec wnuka natomiast - tak samo zresztą jak i wobec wnuczki Teresy - aż nazbyt czuła, narzucająca się z pieszczotami, pocałunkami. I on, i Teresa czasem nawet od niej uciekali. Pamięta ją jako kobietę inteligentną, choć niewątpliwie powierzchowną. Twardą i zdecydowaną. Tak długo powtarzała coś czy forsowała, aż przekonała, postawiła na swoim. Była najważniejszą osobą w rodzinie. Świętością byli dla niej Kotkowscy i Bodzechów - ich gniazdo rodowe. Bardzo lubiła jeździć do Bodzechowa, opowiadać o nim, powoływać się na rodzinne tradycje i zasługi. Jego ojciec natomiast, nie mówiąc już o stryju Witoldzie i Jerzym, zawsze podśmiewał się z Bodzechowa i bodzechowskich wujów, faktycznie wielkich oryginałów. Babkę doprowadzało to do pasji. Broniła Kotkowskich, drwiąc z Gombrowiczów, przede wszystkim z ich przesadnej dumy z litewskiego pochodzenia. Utrzymywała też, że i wśród Gombrowiczów nie brakowało dziwaków. Opowiadała najczęściej o Onufrym Gombrowiczu - pradziadku Józefa, który po konfiskacie swoich dóbr przez cara stracił rzeczywiście sporo, daleko mu było jednak do biedy. Mimo to wpadł w kompleks ubóstwa. Uważał, że na nic go już nie stać. Nawet na powóz. Gdy osiedlił się w Królestwie, dla oszczędności jeździł - jak prosty chłop - wasągiem, lecz zawsze zaprzężonym w czwórkę najpiękniejszych, najdroższych koni. A ponieważ kłócił się często z żoną, jeździła drugim wasągiem, też w czwórkę najlepszych koni. Ciotkę Renę Józef pamięta jako osobę słabego zdrowia, wątłą, często chorą. Właściwie tylko ona nie wyzwoliła się spod wpływu matki. Poddawała się jej nawet jako dorosła kobieta. Była dobra, zdolna, wybitnie inteligentna, choć - ze względu na bardzo silną wiarę - trochę mało tolerancyjna wobec innych. Stryj Jerzy - wesoły, przystojny, fizycznie podobny bardzo do swego ojca, tylko w odróżnieniu od niego pozbawiony zupełnie jego słynnej żelaznej woli. Stryj Witold - milczący, zawsze z boku, przyglądający się raczej wszystkiemu, o wysokim głosie i intonacji bardzo podobnej do swojej matki. - Gdy mówił - wspomina Józef Gombrowicz - zawsze przypominał mi babkę. Najwięcej wspomnień - i najprzyjemniejszych - ma z Potoczka. Piękne lasy, cisza, spokój, samotność, która zawsze mu bardzo odpowiadała, nawet jako kilkunastoletniemu chłopakowi. Rodzice, szczególnie matka, kochali go może przesadnie, choć trudno im się dziwić. Dwóch pierwszych synów zmarło zaraz po urodzeniu, nie wiadomo właściwie dlaczego. Może wpływ na potomstwo miało pokrewieństwo rodziców? Trzęśli się więc nad jedynym, który został im przy życiu. Matka miała wprawdzie córkę z pierwszego małżeństwa - Stasię, lecz prawie się nią nie zajmowała. Zaraz po urodzeniu oddała ją do Bodzechowa, do swojej matki. Całą miłość ulokowała w synu. Bardzo długo miał niańkę, która chodziła za nim krok w krok, żeby się przypadkiem nie przewrócił. Gdy miał czternaście lat i czas było pomyśleć o szkole, nie tylko o domowym wykształceniu, matka wynajęła mieszkanie przy Klonowej 10 w Warszawie, dokładnie naprzeciwko jego gimnazjum (dziś jest tam Liceum im. Narcyzy Żmichowskiej), żeby móc codziennie obserwować z okna, czy ostrożnie przechodzi na ulicę, z kim wraca. Nie rozumiała, że naraża go na śmiechy kolegów. Ojciec też nie widział świata poza synem. Gdy jako kilkunastoletni chłopak życzył sobie posłuchać prawdziwej orkiestry, Janusz Gombrowicz zaraz wynajął okolicznych muzykantów, niech grają dla syna! Gdy zwracano mu uwagę na wybryki Józia - kiedyś na przykład pociął na strzępy suszącą się bieliznę - tłumaczył, że syn jest jeszcze „mały”, wszystko przejdzie mu z wiekiem. I choć leśniczówka (a właściwie dworek) w Potoczku była olbrzymia, miał pokój razem z synem - żeby nie spuszczać go z oka. Ojciec nie lubił właściwie pracy na gospodarstwie, traktował ją jedynie jako sposób zarabiania na życie. Z zamiłowania był człowiekiem interesu. Bujając się w fotelu, pykając fajeczkę, ciągle obmyślał transakcje czy przedsięwzięcia, dzięki którym miał pieniądze, a Potoczek przynosił dochody. Swego syna też widział w podobnej roli. Matka natomiast starała się przekazać mu swoje przywiązanie do Potoczka. Zachęcała syna do nauki, lecz bynajmniej bez przesady czy broń Boże przemęczania się. - I tak przecież nie zginiesz - mówiła - będziesz miał kiedyś Potoczek. Życie potoczyło się jednak inaczej. Wybuchła wojna. Dosłownie kilka tygodni wcześniej stryj Witold wyjechał do Ameryki. Dobrze to pamięta - gdy stało się jasne, że stryj szybko nie wróci, odziedziczył jego ubrania. Choć miał tylko trzynaście lat, świetnie pasowały - zawsze był bardzo wysoki, dobrze zbudowany, rozrośnięty, niepodobny zupełnie do Gombrowiczów, lecz do Kotkowskich. Okupację spędzili w Potoczku. Babka Gombrowiczowa i ciotka Rena zdecydowały się pozostać w Warszawie - pilnowały mieszkania, ciotka była też bardzo przywiązana do swojej pracy w „Verbum”. Lecz wkrótce okazało się, że w Potoczku wcale nie jest bezpiecznie. W lasach zaczęły grasować bandy udające partyzantów. Gdy w 1943 podczas nocnego napadu na leśniczówkę ojciec postrzelił śmiertelnie jednego z nich, musieli uciekać natychmiast w obawie przed zemstą jego towarzyszy. Pojechali do Warszawy, na Królewską, do babki Gombrowiczowej i ciotki Reny. Podczas Powstania Warszawskiego razem z ojcem i przyrodnią siostrą Stasia wpadli na Okólniku w ręce Niemców. W kościółku na Woli podzielono ich wszystkich na dwie grupy. Znalazł się wśród młodych i zdrowych mężczyzn - miał osiemnaście lat. Ojciec i Stasia w grupie kobiet, starców i dzieci. Ojciec miał dopiero pięćdziesiąt lat, ale siwy zarost i siwe włosy postarzały go. Choć nie wiedział, czy syn nie zostanie za chwilę rozstrzelany, dobrowolnie przeszedł na drugą stronę, stanął obok niego. - Nie mogłem cię przecież zostawić samego - tłumaczył potem. Trzytysięczny transport wywieziono do Oświęcimia, po tygodniu przeniesiono do Mauthausen. Początkowo długo nie wiedzieli nawet, gdzie ich wiozą, potem jednak zorientowali się, że w kierunku zachodnim. Ojciec nie był w pełni sił, Józef pomagał mu więc iść już ze stacji do obozu. Gdy pracowali w kamieniołomach, korzystając z tego, że droga biegła pod górę, nosił i jego kamienie. Oddawał mu je dopiero na wierzchołku, skąd byli już widziani przez nadzorców. Ojciec natomiast dzielił się z nim swoją „porcją”. W końcu jednak ich rozdzielono. Janusz dostał dyzenterii, trafił do obozowego lazaretu. Józia natomiast przeniesiono do podobozu wWienerchendorf, później zaś do Redelziff. - Odczułem wtedy coś w rodzaju ulgi - mówi Józef Gombrowicz. - Nie musiałem już troszczyć się o ojca, poczułem się o wiele swobodniejszy. Pracował dalej w kamieniołomach, potem w fabryce, właściwie nikt z nich nie miał prawa przeżyć; wykańczano wszystkich, zatrudnieni byli bowiem - jak się potem okazało - przy częściach do V 1. Lecz wojna już się kończyła, w okolicy słychać było karabiny maszynowe. 3 maja rozpoczęto ewakuację ich podobozu do Ebensee. I tam uniknął jednak śmierci. W obozie wybuchła już panika - część strażników uciekła, kilku z nich ostrzegło więźniów, że wnętrze sztolni zostało specjalnie podminowane, odmówili więc wejścia. Do pilnowania obozu zwerbowano siedemdziesięcioletnich staruszków z okolicy, innych mężczyzn już nie było. 8 maja wieczorem weszli Amerykanie. W przeddzień więźniowie wyrżnęli lub zatłukli pałkami kilku kapo. Parę dni później odnalazł go ojciec. Amerykanie wycofali się, obóz w Mauthausen został przekazany Rosjanom, o czym uprzedzono więźniów. Janusz sprawdził w obozowych kartotekach, gdzie trafił syn, postanowił go odnaleźć. Przypominał kościotrupa, co chwila się wywracał, ledwo stał na nogach. - Ja natomiast - mówi Józef Gombrowicz - straciłem po szkorbucie wszystkie zęby, bardzo schudłem, lecz trzymałem się. Byłem młody, zdrowy, silny, dobrze zbudowany. Pod koniec obozu tylko ja i jeszcze jeden z więźniów potrafiliśmy podnieść kocioł z zupą. Zostali w Ebensee jeszcze prawie rok. Ojciec wysłał wtedy syna na studia do Monachium, szybko go jednak stamtąd odesłano. Wyniósł wprawdzie z domu znajomość nie tylko francuskiego, lecz i niemieckiego, okazała się jednak niewystarczająca do studiów wyższych. Wstąpił wtedy do wojska, a właściwie do francuskiej kompanii wartowniczej - przyjmowali każdego. Był już zdecydowany nie wracać do Polski. - Nie potrafiłem i nie chciałem zaakceptować tego, co się w Polsce stało, jej nowego porządku - mówi. -1 nie chodziło mi wcale o stracony Potoczek czy Bodzechow, tylko o zmiany głębsze, z którymi, jako wychowany w pewnym duchu, zgodzić się nie mogłem. Nie były to również najlepsze lata do powrotu. Nie miał co do tego najmniejszych złudzeń - docierały tu przecież wiadomości o sytuacji w kraju. - W pewnym sensie byłem szczęśliwy, że wojenna zawierucha rzuciła mnie właśnie na Zachód. Ojciec natomiast wahał się, zastanawiał. Bynajmniej jednak nie namawiał syna do powrotu. W końcu, w 1947 roku - jak mówi Józef Gombrowicz - załamał się psychicznie. Uznał, że jest już za stary, żeby rozpoczynać życie od nowa. Syn to co innego. Przyjechał kiedyś do Innsbrucku, gdzie stacjonował oddział Józefa. Pożegnali się już na zawsze. W trzy miesiące później ojca aresztowano. Dostał trzy lata, ułaskawienie zawdzięczał głównie rodzinnym znajomościom. - Przypuszczałem, że czekałoby mnie to samo - mówi Józef Gombrowicz. - A nie nadawałem się na męczennika. Chciałem żyć spokojnie, normalnie. Przeciąć pewien łańcuch. Przecież mój pradziad Onufry Gombrowicz za pomoc powstańcom 1863 roku został uwięziony w twierdzy, zesłany na osiedlenie w głąb Rosji, pozbawiony majątku. Zezwolono mu wprawdzie po kilku latach na powrót, lecz już nie na rodzinną Litwę. W roku 1905 dziadek Gombrowicz za antypaństwowe przemówienie do swoich robotników siedział w więzieniu radomskim. Ojciec przeszedł Mauthausen, więzienie. Naprawdę było już tego dość. Wcale się nie obawiał zaczynać życia bez żadnego oparcia i rodziców. Ich nadmierna opieka ciążyła mu, chciał się od niej uwolnić, i nadarzyła się okazja. Zawsze najlepiej czuł się sam. Niczego się już nie bał. Obóz zmienił go i zahartował. - Stałem się innym człowiekiem - mówi. - Dostałem przyspieszoną lekcję życia. Po trzech latach, w roku 1949, opuścił kompanię wartowniczą, osiedlił się we Francji. Już na stałe. Przez kilka lat pracował w Pirenejach - zbierał w lasach zioła. Czuł się tam bardzo dobrze - zawsze lubił las i samotność. Był jednak młody, a zimą dokuczała nuda. W roku 1955 przeniósł się do Paryża. Lubi właśnie ciszę i spokój albo anonimowość naprawdę wielkiego miasta. Od razu trafił do fabryki wyrobów plastykowych, gdzie pracuje do dziś. - Robię w plastyku - mówi. Początki w Paryżu były dość trudne - taniutki, mały pokoik na szóstym piętrze, bez żadnych wygód; nawet kran z wodą na korytarzu, obiady w najtańszych restauracjach. Lecz pensję miał coraz przyzwoitszą, szczególnie gdy zaczął pracować w warunkach nie najłatwiejszych, bo wśród chemikaliów. Szybko więc stanął na nogi, zmienił mieszkanie. W roku 1967, już po czterdziestce, ożenił się z Francuzką Liliane, którą poznał w biurze swojej fabryki. * * * Ze stryjem Witoldem początkowo tylko korespondował. Stryj dostał adres od jego ojca, napisał więc z Argentyny do Francji. Po raz pierwszy od czasów przedwojennych zobaczyli się w roku 1963 w Paryżu, gdzie stryj zatrzymał się na kilka dni przed wyjazdem na stypendium do Berlina Zachodniego. Z trudem się poznali. Gdy się żegnali w 1939, Józef Gombrowicz był trzynastoletnim chłopcem, stryj trzydziestopięcioletnim mężczyzną. Teraz natomiast spotykał się starszy pan z panem w tak zwanej sile wieku. Rozmawiali przede wszystkim o wojennych losach rodziny. Stryj wiedział sporo z listów, lecz oczywiście nie wszystko, a bardzo go to interesowało. 1.05.1963 (...) Widać po nim, że życie miał niełatwe - pisał Witold Gombrowicz do brata Janusza o spotkaniu z jego synem - ale fizycznie jest silny i odporny, a także wygląda na człowieka o silnym charakterze, na którym można polegać. Bardzo mnie ucieszyło, że pomimo braków w wykształceniu nie brak mu inteligencji ani oczytania, można z nim ciekawie porozmawiać na różne tematy. Natomiast jest trochę „sztywny” (co już z listów jego wyczuwałem), brak mu giętkości, swobody i myślę, że ma pewną skłonność do dziwactw, choć z drugiej strony dobrze się kontroluje - ale sporo w nim musi być kompleksów, zadrażnień, zresztą nic dziwnego... Nasze stosunki od razu bardzo sympatycznie się ułożyły i bardzo szczerze rozmawialiśmy... Nie zawsze jednak tak było, choć po powrocie stryja z Berlina widywali się już regularnie - mniej więcej raz w miesiącu, a także podczas wakacji, Bożego Narodzenia, Wielkanocy. 5.12.64 (...) Drogi Synu - pisała matka Józefa - podobno wybierasz się na święta do Witolda. Więc wcześniej, Synu kochany, zasyłam Ci najserdeczniejsze życzenia. Dołączam też opłatek. Podziel się nim z Witoldem i pozdrów go ode mnie wraz z życzeniami, jakie mu przez Ciebie przesyłam. Częściej się nie widywali - Józef Gombrowicz przecież pracował, stryj miał swoje zajęcia. Odwiedzał go czasami w Royaumont, potem w Vence, lecz niezbyt lubił tam jeździć - dużo ludzi, turystów z całego świata, gwar, tłok. Nie było też, prawdę mówiąc, potrzeby częstszych spotkań. Choć zanim się pożenili, nie mieli poza sobą we Francji żadnej rodziny, nie łączyło ich wiele. Żyli innym życiem, zupełnie innymi sprawami. Józef Gombrowicz nie interesował się literaturą, nie ukrywał również, że nie przepadał za twórczością stryja. Mimo to, początkowo stryj chciał go zrobić kimś w rodzaju swego pomocnika czy sekretarza. Bardzo kogoś takiego potrzebował. Józef jednak odmówił. I nie tylko dlatego, że „noszenie za stryjem teczek” niezbyt mu odpowiadało. Lubił sam decydować o swoim życiu, wszystko zawdzięczać tylko i wyłącznie sobie. Witold tymczasem traktował go ciągle jak małego bratanka, którym trzeba kierować, dyktować mu - tak jak kiedyś rodzice - co ma robić. Rozmawiali więc przede wszystkim o sprawach rodzinnych - stryj był w kontakcie z całą niemal rodziną w kraju. Lecz nawet i te sprawy dzieliły ich, nie łączyły. Stryj bardzo namawiał bratanka na powrót do Polski. Uważał, że powinien - ma przecież starych, chorych, wymagających opieki rodziców. Józef Gombrowicz nie potrafił jednak zdecydować się na tak poważny krok. Rodzice zresztą nie wymagali od niego aż takiej ofiary. Albo też tylko się do tego nie przyznawali. Stryj pomagał finansowo jego ojcu, i to regularnie. Nie ukrywał, iż uważa, że w pomocy tej powinien uczestniczyć również i on - jedyny przecież syn. Józef Gombrowicz tymczasem pomagał im oczywiście, lecz od czasu do czasu, w miarę możliwości. Wysyłał pieniądze lub też towary, które można było w Polsce dobrze sprzedać. Według stryja nie była to jednak pomoc wystarczająca. Prosił nawet brata i bratową, żeby informowali go dokładnie o pomocy Józefa, choć nigdy słowem mu się nie skarżyli. Dziwił się też bardzo, że bratanek nie zaprasza do Francji - choć na kilka dni - swojej matki. (Ojciec był już ciężko chory, nie mógł podróżować). Matka przecież marzyła, żeby jeszcze syna zobaczyć. Nie doszło jednak do tego. Nie było jej stać na podróż, żyła z niewielkiej renty za Potoczek. A i syn nie miał na to jakoś - nawet gdy się już ożenił - pieniędzy. Potem ciągle sprawę odkładał, zwlekał. W roku 1975 zaprosiła ją do Francji Rita Gombrowiczowa, wdowa po Witoldzie. Lecz matka nie mogła już wtedy jechać, była częściowo sparaliżowana, nie ruszała się z domu. Stryj uważał również, że bratanek zbyt rzadko pisuje do swoich rodziców, zwłaszcza do matki. Rzeczywiście, nie pisał za często. Tylko wtedy - jak przyznaje - gdy była potrzeba. Co więcej, jak wszyscy Gombrowiczowie - tak jak i stryj Witold, zawsze był skryty, zamknięty w sobie, nieskory do zwierzeń. Więc i jego listy były lakoniczne, skąpe, pozbawione szczegółów, które najbardziej rodziców interesowały. Kuzynów i znajomych wyjeżdżających do Paryża prosili zawsze o listy o nim. 24.06.68 (...) Z Rysiem moje stosunki bardzo chtodne - pisał Witold do brata Jerzego w jednym z listów znajdujących się obecnie w warszawskim Muzeum Literatury - gdyż nie mogę tolerować faktu, że nie odpowiada na listy Dzidzi, traktuje ją z taką oschłością... Tak że coraz bardziej się od siebie oddalali. Nie zawiadomił nawet stryja o swoim ślubie z Liliane, co oczywiście nie poprawiło ich stosunków. Po prostu stryj czuł się - jak mówił - za niego odpowiedzialny. Prosił nawet, żeby bratanek pokazał mu listy od swojej matki - chciał sprawdzić ich daty, zobaczyć, jak często ze sobą korespondują. Wysłał stryjowi kilka listów - ze względu na rodziców nie chciał z nim sprzeczki. Lecz matka dosłownie w każdym liście narzekała na brak wiadomości od syna. Matce, jak to matce, ogromnie na tych wiadomościach zależało. Bardzo to jednak przed Witoldem ukrywała, nigdy mu się nie skarżyła. Przeciwnie, chwaliła syna i synową, jak tylko mogła: Kochany Witoldzie - pisała matka do swego szwagra. - Bardzo mi było miło, żeś mi odpisał, bo stale myślą jesteśmy przy Tobie. Martwię się, że nie możemy być przy Tobie. Zawsze jesteś nam bardzo bliski pomimo odległości i czasu, który nas rozdzielił. (...) Często mam wiadomości od Rysia i długie listy od Li-liane, która pisze mi szczegółowo o małym i przysyła mi jego fotografie. Otrzymuję też od nich paczki wartościowe ok. 12 dolarów miesięcznie, tak jak im napisałam. Nie potrzebuję od nich więcej, a za te przesyłki uzyskuję podwójną wartość. Bardzo też cieszę się, że doszli już do mieszkania, bo było to moją wielką troską. Serdecznie się oboje do mnie odnoszą i zapytują, czy mi więcej czegoś nie trzeba. (...) Będę do Ciebie pisywać i jak będziesz lepiej się czuł, to mi parę słów napiszesz, co będzie dla mnie wielką radością, a na razie prosimy Cię o wiadomości, bo się niepokoimy. Kochany Witoldzie, całuję Cię b. serdecznie. Dla Twojej żony pozdrowienia przesyłam. Dzidzia. Droga Dzidziu - odpisał jej Witold 9 lipca 1969 w jednym ze swoich ostatnich już listów - cudzą ręką piszę, bo moja się trzęsie, astma i serce mnie gubią. Cieszę się, że się jako tako trzymasz. (...) Z Rysiem dawno się nie widziałem, bardzo zapracowany. Ostatni list miałem od Liliany, że wszystko dobrze, dziecko rośnie, chodzi już, mieszkanie powiększyli o dwa pokoje. Piszcie, mnie trudno pisać, bo roboty dużo, a dość słabowity jestem. Uściśnienia. Witold. Później już, na szczęście, sekretarz czy też pomocnik nie był stryjowi potrzebny. W roku 1964 poznał Rite Labrosse, młodą Kanadyjkę, która została jego sekretarką, towarzyszką życia, potem żoną. - Miał wielkie szczęście, że ją spotkał - mówi Józef Gombrowicz. - Cała rodzina była z tego zadowolona. Ucieszyła mnie wiadomość o Witoldzie - pisała matka Józefa - że miewa się lepiej, ustabilizował się na zimę w dobrym klimacie i ma towarzyszkę, która się nim zaopiekuje. Wypełniła mu samotność, była miła, inteligentna, z poczuciem humoru. Podczas którychś odwiedzin Józefa Gombrowicza w Vence stryj przeglądał akurat „L’Etre et le Neant” Sartre’a. Mówił, że właśnie to przeczytał. - Tylko ciekawe jak - wtrąciła od niechcenia Rita - skoro, proszę, kartki nawet nierozcięte... Jej przede wszystkim zawdzięczał stryj jeszcze kilka lat życia. Zanim ją poznał, żądał jedynie od lekarzy środków przeciwbólowych i kojących nerwy. Dopiero z Ritą ustabilizował swój codzienny tryb, zaczai stosować dietę, którą zawsze przedtem odrzucał, twierdząc, że lepiej chyba umrzeć niż stosować się do takich rygorów. W ostatnich latach nie miała z nim łatwo. Jako ciężko chory był drażliwy, wybuchowy. - Nieraz musiałem łagodzić sytuację - wspomina Józef Gombrowicz. * * * (...) Kochany Rychu - pisała matka latem 1969 roku - z końcem czerwca dowiedziałam się od znajomych, że z Witoldem jest bardzo źle i doktorzy są złej myśli. Napisałam zaraz do niego serdeczny list, zaraz mi odpisał, ale już dyktująć pani Paczowskiej. Wkrótce napisałam do Witolda list dłuższy, ale niestety przyszedł już po jego śmierci. Od Rity miałam smutny list o Witoldzie, biedna jest, bardzo to przeżywa. Przysłała mi prezent, który wystarczy mi do końca roku, tak że mi do stycznia nic nie przysyłajcie... Depeszowałam do Ciebie po otrzymaniu wiadomości o śmierci Witolda, prosząc o kilka słów - czy byłeś na pogrzebie itd. Telegram od Rity przyszedł niespodziewanie, rano 25 lipca 1969 roku. Pojechał na pogrzeb sam, żona spodziewała się drugiego dziecka, nie mogła podróżować. Wsiadł w pociąg, o czternastej był w Vence. Ledwo zdążył, pogrzeb zaczynał się o szesnastej. Rodzinę reprezentował tylko on i Rita, którą prowadził pod rękę. Teresa Gombrowicz nie zdążyła otrzymać paszportu. Trwało lato, urlopy, sporo ludzi nie zdołało przyjechać. Było za to dużo przypadkowych turystów, przebywających latem na Riwierze. Tak że gdy szedł kondukt, zatrzymano na pewien czas ruch na głównej ulicy w Vence. Ktoś robił zdjęcia z pogrzebu, stryjowi w trumnie, Psiny - psa Witolda aportującego przed jego trumną. Rita niezbyt jednak lubi te zdjęcia pokazywać. Choć i stryj, i Rita pochodzili z rodzin katolickich, oboje byli niewierzący, a przynajmniej nie-praktykujący. Nie było księdza, krzyża. W ogóle bardzo skromnie i spokojnie. Jedyną oficjalną spadkobierczynią uczynił Witold Rite, choć miał przecież jeszcze wtedy rodzinę w kraju: brata Jerzego, bratową, bratanicę, a w Paryżu właśnie bratanka oraz jego żonę i dziecko. Rita zaraz wysłała im wszystkim fotokopie testamentu, trochę się przy tym tłumacząc. Zupełnie jednak niepotrzebnie. Józef Gombrowicz twierdzi bowiem, że ani on, ani też rodzina w kraju nie czuli się wcale pokrzywdzeni. Ci w kraju skorzystali i tak. A jeżeli chodzi o niego, nigdy nie był przecież ze stryjem w najlepszych stosunkach. Co najważniejsze też - sam lubi sobie wszystko zawdzięczać. - Poza tym - mówi - naprawdę nie przesadzajmy. Nie było znów tak co dziedziczyć. Większe pieniądze za jego książki zaczęły się dopiero po śmierci. Na warunki francuskie wcale nie był zamożny, tak zresztą jak większość chyba pisarzy emigracyjnych. Dobrze wiedział, co robi. Gdy we Francji dziedziczy dalsza rodzina, czyli na przykład bratanek, około 65 procent idzie na podatki. Nikt by wtedy naprawdę nie skorzystał. Żona natomiast żadnych podatków nie płaci. Ma więc z czego - zgodnie z ostatnim życzeniem Witolda - pamiętać o rodzinie w Polsce: o żonie oraz córce Jerzego i Stasi - pasierbicy Janusza. Dla nich również są dochody ze sztuk Witolda, wystawianych w kraju. Dostają pieniądze przez ZAiKS. Do dziś Rita utrzymuje również jak najlepsze stosunki z rodziną Józefa Gombrowicza, odwiedza ich bardzo często, lubi wszystkie dzieciaki – jest matką chrzestną najmłodszej Yinciane. Pomaga też w finansowaniu ich nauki. Chciałaby bowiem, aby zdobyli wykształcenie. Chodzą więc do dobrych, drogich szkół, Cyryl już do liceum. Zdaniem Józefa Gombrowicza, stryj żeniąc się z Ritą pół roku przed śmiercią, uczynił ją jedyną oficjalną spadkobierczynią także i z innych względów. Rodzina w kraju, dziedzicząc, decydowałaby również o sprawach wydawniczych, przejęłaby przecież automatycznie prawa autorskie. Obawiał się prawdopodobnie, że mogłaby ulegać naciskom, iść na zbyt daleko idące ustępstwa. Rita natomiast jako cudzoziemka, absolutnie niezależna od Polski, a zorientowana w sprawach wydawniczych, gwarantowała należytą pieczę nad jego dziełem. Miał widać do niej zaufanie, skoro tak właśnie zadecydował. - Dobrze, że to właśnie ona czuwa nad jego sprawami - mówi Józef Gombrowicz. - Nikt z rodziny nie dałby sobie z tym rady. Żyją skromnie - cztery małe pokoiki, tanie, bardzo zniszczone meble. Józef Gombrowicz pracuje dość daleko, wstaje więc rano, dojeżdża metrem, wraca do domu dopiero o szóstej wieczorem. Dzieci czekają już wtedy pod drzwiami, o wpół do siódmej jedzą razem kolację, oglądają telewizję, rozmawiają. I tak jest codziennie. Ostatnia większa uroczystość odbyła się chyba wówczas, gdy najmłodsza Yinciane poszła po raz pierwszy do komunii. Urządzili wtedy przyjęcie - akurat przyjechała również stryjeczna siostra, Teresa Gombrowicz. W lipcu natomiast jadą całą rodziną na miesiąc w Pireneje, mieszkają u znajomego gospodarza. Żona nie pracuje, dzieci jest przecież aż czworo. Teraz, gdy już trochę podrosły, poszły wszystkie do szkoły, myśli o pracy chałupniczej, a konkretnie o koronkarstwie - ma bardzo zręczne ręce. Pieniędzy ciągle przecież brakuje, ostatnio nie płacili za mieszkanie. Groziła im nawet eksmisja, lecz francuskie prawo lokalowe broni lokatorów, którzy, tak jak oni, mieszkają na jednym miejscu od lat. Właściciele domu nie mają wtedy za wiele do powiedzenia. Nie myślą o przyjeździe do Polski. Dzieci są za małe na tak daleką podróż. - Uważam też - mówi Gombrowicz - że nie jest to już Polska, którą opuściłem. Mojej Polski już nie ma. Jak mogę więc za nią tęsknić? Nie wiem również, co to nostalgia, czekam na nią. Podobno przychodzi w późniejszym wieku. Bardzo długo miał paszport emigranta bez francuskiego obywatelstwa. Gdy jednak przyszły na świat dzieci, nie było już można tak żyć. Dzieci są już więc Francuzami. Chodzą do francuskich szkół, nie mówią po polsku. Najstarszy Cyryl wprawdzie trochę się uczył, lecz przestał, stracił jakoś zapał. I jak na razie interesuje się jedynie papieżem i Fibakiem. Uczyła się też polskiego żona. Chodziła na lekcje razem z Ritą Gombrowicz, lecz i one przestały. Żona jednak sporo rozumie. Odwiedzają przecież ich dom Polacy - Teresa Gombrowicz, przyrodnia siostra Stacha, kuzyni. Jedyną rodzinną pamiątką jest w tym domu kryształowy kielich z roku 1849, który matka przekazała synowi przez znajomych. Był własnością Ignacego Kotkowskiego, który kupił kiedyś Bodzechów. Tak na co dzień schowany jest jednak głęboko - dzieci już się kiedyś do niego dobierały. Jest też trochę rodzinnych zdjęć, które przysłała matka, przywiozła Teresa i Stasia. I to już wszystko. Rodzinnych tradycji specjalnie się tu bowiem nie pielęgnuje. - Porozmawialiście już o wszystkich wariatach w rodzinie? - komentuje z ironią moją rozmowę z Józefem Gombrowiczem jego żona. Do rodzinnych i słowiańskich tradycji nawiązują właściwie jedynie imiona dzieci. Cyrille to przecież imię słowiańskie, nie francuskie, oprócz tego nosi on imię Józef i Michał - na cześć protoplastów rodu Gombrowiczów; Isabelle ma na drugie imię Franciszka - po swojej babce Franciszce Gombrowiczowej z domu Kotkowskiej, na trzecie Irena - po ciotce Irenie Gombrowicz, siostrze Witolda; Renaud ma na drugie Piotr, na trzecie Andrzej, czwarte Jan - wszystkie po Gombrowiczach, były to wśród nich imiona bardzo popularne; Yinciane jest też Ritą - na cześć matki chrzestnej, a także Antoniną - po swojej prababce Gombrowiczowej, z domu Kotkowskiej, matce Witolda. Nie ma w tym domu żadnej z książek stryja Witolda. Są natomiast dwie po nim pamiątki. Przede wszystkim jego maszyna do pisania marki „Re-mington”, którą przywiózł jeszcze z Argentyny. Rita podarowała ją dzieciom, ponieważ nie była jej potrzebna - ma polskie czcionki. Jak na razie, dzieci popsuły tylko jedynkę, poza tym pisze doskonale. Jest też mały stolik z giętymi nogami z domu Witolda i Rity w Vence. Gdy Józef Gombrowicz był na jego pogrzebie, Rita dawała mu różne rzeczy, tylko jak miał je wieźć do Paryża? Wziął stolik, bo był z tego wszystkiego najmniejszy. Miał też sporo listów Witolda, lecz wszystkie oddał Ricie. * * * Może Józefowi tak się tylko wydawało, ale stryj Witold dość chłodno przyjął wiadomość o narodzinach jego syna - Cyryla. (Następnych dzieci już nie doczekał). Nie ukrywał, że chciałby, aby ród Gombrowiczów skończył się efektownie na nim. Cyryl psuł mu zakończenie. Nasza rodzina kończyła się... wbrew pozorom, wbrew faktowi, że moi bracia pożenili się i mieli dzieci, była to rodzina w dekadencji, niezdrowa krew Kot-kowskich, którą mieliśmy po matce, obciążająca nas potencjałem zaburzeń psychicznych... - pisał we „Wspomnieniach polskich, [Instytut Literacki, Paryż 1977, s. 102.]. Wiele osób też tak uważa, a zwłaszcza potomkowie zamieszkałych w kraju czy na emigracji polskich rodzin szlacheckich lub ziemiańskich. Ich zdaniem ród Gombrowiczów już się skończył. Józefa Gombrowicza, ostatniego z rodu, właściwie nie uznają. Potomek tak znakomitego, zasłużonego, szlacheckiego rodu - prostym robotnikiem, człowiekiem bez specjalnych ambicji, jego żona - chałupniczką! Rzeczywiście dekadencja, deklasacja. Koniec rodu. Lecz ostatnie słowo nie zostało jednak powiedziane. Dzieci jest przecież czworo i wszystkie naprawdę udane. Szczególnie młodszy Renaud, tak podobny do Gombrowiczów, głównie właśnie do Witolda, ulubieniec Rity. Żywy, energiczny, błyskotliwy, bardzo inteligentny. Starszy Cyrille również, choć może trochę powolniejszy, zdolny do matematyki, fizyki, pochłaniający kryminały Agaty Christie, samodzielny - latem zarabia u ogrodników na własne wydatki. Isabelle z kolei robi się coraz bardziej podobna do swojej ciotki Reny Gombrowicz. Yinciane też ma urodę polską - jasne włosy, niebieskie oczy. Teraz naturalnie nie wiadomo jeszcze, co z nich wyrośnie. Być może Gombrowiczowie wciąż nie powiedzieli ostatniego słowa. Kuzynek Wicio Pan Mieczysław Skibniewski, rocznik 1903, zamieszkały pod Warszawą nauczyciel - rencista, jest kuzynem Witolda Gombrowicza [Zmarł 29 czerwca 1988 r.] Matka pana Skibniewskiego, tak jak i matka Witolda, z domu Kotkowska. Były stryjecznymi siostrami, ich ojcowie: Gustaw i Ignacy Kotkowski - rodzonymi braćmi. Kuzynek Wicio podkreślał zawsze z żalem, że Gombrowiczów i Skibniewskich łączą również niefortunne mezalianse. Dwa tak świetne stare rody pożeniły się tylko z Kotkowskimi, choć mogły przecież nieporównanie lepiej. Mieczysław Skibniewski poznał kuzyna Wicia (bo tak go zawsze nazywał) dopiero jako kilkunastoletni chłopak. Razem z rodzicami, młodszym bratem Zygmuntem (rocznik 1905) i siostrą Inią (rocznik 1906) mieszkali w Korczunku na Podolu - majątku rodzinnym Skibniewskich. W roku 1918 ledwo uciekli stamtąd z życiem przed rewolucją. Najpierw do Lwowa, a w 1919 już na stałe do Warszawy. Stracili wszystko oprócz rodzinnych dokumentów. Wkrótce na dodatek jeszcze zmarł ojciec i sytuacja finansowa rodziny zmieniła się diametralnie. Pani Skibniewska zaczęła pomagać swojej siostrze, Jadwidze Kotkowskiej, która na Marszałkowskiej 35 prowadziła stancję dla gimnazjalistów. W rewanżu za udzielanie im bezpłatnych korepetycji znalazło się tam miejsce również dla Mieczysława oraz Zygmunta. Kuzynek Wicio odwiedził ich pierwszy. „Idź, zaprezentuj się - powiedziała mu matka. - Przyjechali do Warszawy kuzynowie Skibniewscy”. Ciocia Tosia bardzo dbała, żeby Mieczysław i Zygmunt nie odczuli przypadkiem, że są gorsi, bo biedniejsi od Gombrowiczów, choć było to oczywiste. Kuzynek Wicio uczył się na przykład w ekskluzywnym Gimnazjum im. św. Stanisława Kostki, oni natomiast u św. Kazimierza na placu Trzech Krzyży, gdzie nie wymagano wysokich opłat, tak że przeważała tam zbieranina z całej Polski i poziom nauczania był nie najwyższy. Kuzynek Wicio ubierał się elegancko i starannie, ubrania szył na zamówienie u krawca Snopka na Nowogrodzkiej, po maturze ojciec kupił mu (tak jak i dwóm starszym synom) prawdziwy frak u najlepszego warszawskiego krawca Janeczka. Oni tymczasem „obsprawiali się u Żydów”, i to tam, gdzie najtaniej, na wyprzedażach. Od piątej gimnazjalnej zarabiali właściwie na życie - udzielali korepetycji, Mieczysław także i lekcji muzyki. A kuzynek długo nie wiedział, co to praca zarobkowa, choć nie był próżniakiem - masę czytał, bardzo wcześnie zaczął pisać. Ze Służewskiej, gdzie mieszkali Gombrowiczowie, miał na Marszałkowską 35 dwa kroki. Witold lubił do nich przychodzić - dla chłopca z zamożnego domu tak prymitywne warunki zdawały się egzotyką. Całym wyposażeniem stancji były jedynie rzędy żelaznych łóżek pokrytych siennikami i kocami, kilka prostych szaf, stołów, krzeseł. Przeważali niezbyt zamożni chłopcy z prowincji - nieśmiali, nie najlepiej ubrani, bez grosza. Rozrabiali do północy - grali w szachy i karty, dyskutowali, kłócili się. Jakby dla przeciwwagi, elegancki kuzynek Wicio stawał często przed lustrem w przedpokoju, krygował się, robił miny i mówił: - Ach, spójrzcie tylko, co za nos, co za usta! Popatrzcie na te policzki, podziwiajcie bhodę, mądhe czoło, przenikliwy, bysthy wzhok, małe zghabne uszy! A jaki phofil! Jaka wspaniała cała postać! Jaka hasa! Oto hód Gombhowiczów-Szymkowiczów w całej swej okazałości! Kuzyn Zygmunt miał na mieście wiele korepetycji, prac społecznych, na stancji bywał rzadko, a jeżeli nawet - to nie wdawał się w prowadzone tam rozmowy. Studiował architekturę, miał dużo pracy. Nie znajdował również z kuzynkiem Wiciem wspólnego języka. Wicio jako indywidualista kpił z jego działalności społecznej, z wojska, podkreślał, że jest pacyfistą i jako artysta nie ma i nie będzie miał z tą instytucją nic wspólnego. Kuzyn Zygmunt natomiast służył w piechocie, był dumny ze swego stopnia podchorążego, uważał, że obrona ojczyzny jest zaszczytnym obowiązkiem młodego mężczyzny. Każdy powinien być w rezerwie, w pogotowiu, czekać tylko na znak. Bliżej był Wicio właśnie z kuzynem Mieczysławem, zwanym w rodzinie Mieczysiem, przez Wicia zaś Namiastem. Łączyły ich przede wszystkim szachy i muzyka. Pan Mieczysław Skibniewski sam też przyznaje, że był chłopcem prostodusznym i naiwnym, tak że świetnie się nadawał na obiekt igraszek Wicia, który od chłopięcych lat lubił prowokować ludzi i sytuacje, a potem patrzeć z zadowoleniem na swoje dzieło. Oczywiście były to dopiero wprawki, palcówki. Dopiero się ćwiczył, przygotowywał do partii bardziej wyszukanych. Gdy tylko zauważył na przykład, że kuzyni mają dużo nauki i wyraźnie im przeszkadza swoją wizytką - za nic nie można go było wyrzucić. Siedział do późnych godzin, zabawiał nowinkami i ploteczkami, odrywając ich naturalnie od nauki. Kiedy spotkał pewnego dnia Mieczysia, który powiedział mu, że idzie właśnie do biblioteki, zdziwił się z oburzeniem: - W taki dzień? Jak możesz? - A cóż to za dzień? - Jak to? Moja babka, czyli hównież i twoja khewna, dostała dygotek! Nie wiadomo, jak to się może skończyć, a ty chłopak bez sehca - do biblioteki! W rezultacie kuzyn Mieczysław oczywiście tam nie poszedł. Już jako student przyznał się kiedyś nieopatrznie Wiciowi, że wpadł do niego tylko na chwilę. Jutro rano ma czytać profesorowi Ujejskiemu fragmenty swojej pracy magisterskiej, musi więc jeszcze dziś wieczorem trochę popracować. Wicio natychmiast zaczai puszczać płyty z ukochanym przez Mieczysława Beethovenem. Ciągle nastawiał nowe utwory. Kuzyn Mieczysław sto razy powtarzał sobie, że po tej płycie już wychodzi, słuchał jednak nadal urzeczony - nie miał tak wspaniałych płyt, dobrego gramofonu; nie było go stać na takie luksusy. Wicio przytrzymał go niemal do północy. Mieczysław był nie tylko studentem polonistyki, ale i Wyższej Szkoły Muzycznej. Lecz to właśnie Wicio, który - ze względu na większą ilość wolnego czasu i pieniędzy - częściej od niego chodził na koncerty, pierwszy „odkrył” IX symfonię Beethovena. - Idź koniecznie! - radził - zobaczysz, zwahiujesz! Lecz kuzynowi Mieczysławowi tak się spodobała, a już szczególnie finał, że Wicio natychmiast począł „Dziewiątą” krytykować. Zwłaszcza właśnie finał. - Właściwie nic nadzwyczajnego - krzywił się. - Przypomina mi to hałas kupy Szwabów zebhanych przy kuflach z piwem... Nie znosił również, gdy chwalono przy nim innych. Zaprosił kiedyś do siebie kilku kolegów, między innymi kuzyna Mieczysława, który zagrał poprawnie z pamięci pierwszą część „Appassionaty”. Szło mu o dziwo bardzo dobrze, nie mylił się wcale, tak że Wicio nie wytrzymał, zaczął krzyczeć: - Zaphaszam gości na poncz! Potem posłuchamy muzyki! Zaczęli przechodzić do jadalnego, myśląc, że podano Bóg wie co, tymczasem na stole stały tylko ciastka i lemoniada. Wicio osiągnął jednak swoje - odciągnął gości od Mieczysia. Miewał jeszcze gorsze pomysły. W czasie poprawnej gry Mieczysia po prostu zwyczajnie przeszkadzał, pytał na przykład głośno gości: - No i jak się bawicie? Jak się wam u mnie podoba? - Albo zaczynał rozmowę o byle czym, aby tylko nie słuchali gry kuzyna. Innym razem Mieczysław „puścił się na całą „Appassionatꔄ- jak wspomina w swoich pamiętnikach. Zagrał wprawdzie może trochę zbyt szybko, z kilkoma błędami, lecz wyłącznie z pamięci. Zebrał brawa, pochwały nie tylko od obecnych akurat kolegów rówieśników, lecz i od profesora Józefa Mikułowskiego-Pomorskiego, przyjaciela domu Gombrowiczów, który szczerze mu gratulował. - Nie przypuszczałem, chłopcze, że masz taką pamięć muzyczną! - mówił. Tego już było Wiciowi za wiele. Złapał się za oba policzki, krzyknął przeraźliwie: - Moje zęby, ach, moje zęby, hatujcie mnie! Nie wytrzymani z bólu! Narobił zamieszania, hałasu, oczywiście tylko po to, żeby przestano już podziwiać Mieczysia. Sam natomiast „koncertował” jedynie na przystawionej do fortepianu pianoli. Zasiadał do niej z miną prawdziwego artysty. Wałek obracał się i Wicio „koncertował”. Któregoś wieczoru „Sonata Waldsteinowska” Beethovena „poszła” mu wspaniale, lecz na „Fantazję” Chopina umyślnie odwrócił wałek i z pianoli zaczęły się wydobywać dźwięki podobne do muzyki dodekafonicznej. Zaśmiewał się, tryumfował, kazał zgadywać, co to za wspaniały utwór... Kuzyn Mieczysław zwierzył mu się kiedyś, że wysłał list, w którym oświadczył się jednej z panien. Pokazała go widać swojej matce, ta bowiem napisała do Mięcia, że nie życzy sobie więcej jego odwiedzin. - No cóż, widać pani hhabina nie ma jednak tak najgorzej w głowie, skoro nie chce cię na zięcia... - dobijał go Wicio. - Czy to już Koluszki? - dogryzał też zawsze, gdy kuzyn Mieczysław zastanawiał się dłużej nad ruchem w szachach. A trzeba przyznać, graczem Wicio był świetnym. Rok 1929 witali razem w mieszkaniu Gombrowiczów, grając cały czas w szachy, nie patrząc nawet na zegar. Przerwała im Rena, która poprosiła ich na rodzinny toast oraz życzenia. - Nowy Rok nie będzie czekał, aż skończysz - przynaglała brata. Wicio wstał niechętnie, był więcej niż wściekły - siła wyższa, na którą nie miał wpływu, przerwała mu ciekawą partię! Dziwił się również, że kuzyn Mieczysław czyta i zachwyca się Sienkiewiczem, a już szczególnie Trylogią. Choć sam był także Sienkiewiczem wyraźnie zafascynowany - czytał go z zainteresowaniem, miał nawet w swoim pokoju jego portret (wprawdzie, jak utrzymywał, tylko po to, żeby kpić z pisarza). - Patrzcie na pathiotycznego i cnotliwego dziadka! - podśmiewał się. To wszystko jednak drobiazgi. Najważniejsze, że już jako student namawiał kuzyna Mieczysława, również studenta, do „pójścia na dziewczynki”. Twierdził, że ma to za sobą. - Czuje się potem do dziewczyny wielki wsthęt - mówił - lecz trzeba to przeżyć. Kuzyn Mieczysław przypomniał mu o grzechu śmiertelnym, Wicio jednak wykpił go. To właśnie rzecz naturalna: biologia, a nie grzech. Pan Skibniewski prowadzi do dziś dziennik. W rozdziale zatytułowanym „Wpływy i olśnienia” wspomina: Wpływ Witka fatalnie na mnie działał. Jego ironiczny stosunek do Kościoła, chytre i przekonywające naśmiewanie się z cudów i moich religijnych poglądów, zaczęło chwiać moją wiarę. Broniłem się, jak mogłem, lecz czułem, że Witek jest silniejszy ode mnie wiedzą i umysłem. Brnąłem coraz dalej i już chciałem wybrać się na dziewczynki. Nagle i zupełnie niespodziewanie - jak często w takich chwilach mego życia - zostałem tknięty łaską bożą. Nie poszedł „na dziewczynki”. Choć oczywiście wszystko to robił Wicio nie ze złośliwości, lecz przede wszystkim dla zabawy. W gruncie rzeczy nie był złym chłopakiem. Kuzyn Mieczysław zakochał się kiedyś w asystentce ze swego wydziału, napisał do niej miłosny list. Odpisała, że jest już zaręczona z ich wspólnym zresztą znajomym z tego samego wydziału. Odpisał zrozpaczony, że gdy tylko zobaczy jej narzeczonego, nie ręczy za siebie - zrobi mu z twarzy galaretę. Natychmiast zerwała z nim stosunki, przestała nawet odpowiadać na ukłony, opowiedziała o tym znajomym i Mieczysław wstydził pokazywać się na wydziale. Gdy Wicio dowiedział się o tym, on jeden postanowił go ratować. Poszedł do panny, elegancko - jak potrafił - przeprosił ją w jego imieniu. - Tak oczahowała pani mojego kuzyna - tłumaczył - że zbytnio się uniósł, lecz bahdzo żałuje, phosi o wybaczenie... Panna darowała. - Widzisz - cieszył się Wicio - możesz tehaz spokojnie pokazywać się na wydziale. Wyglądasz zupełnie inaczej. I tak było rzeczywiście, sprawa powoli przycichła. „Na dziewczynki” namawiał go Wicio wyłącznie z powodów - jak mówił - cielesnych. Pannami się specjalnie nie interesował - z żadną dłużej nie chodził, nie miał narzeczonej, kpił z małżeństwa, absolutnie nie widział siebie w tej roli. Na muzycznych wizytkach u Gombrowiczów bywała panna Iwona B. Ładna, lecz nudna, nieciekawa, nijaka - może pierwowzór bohaterki „Iwony, księżniczki Burgunda”? Wuj Gombrowicz próbował „swatać” ją z Wiciem, lecz bez najmniejszego rezultatu. Choć prawdę mówiąc, podobała się przede wszystkim wujowi. Adorował ją, zapraszał, zawsze był w domu, gdy przychodziła. Interesował się bardzo kobietami, a na jego usprawiedliwienie trzeba przyznać, że ciocia Gombrowiczowa faktycznie zdziwaczała dość wcześnie. Wicio zawsze uważał panny za nudniejszą część rodzaju ludzkiego. Zorganizował kiedyś u siebie „wieczór panien słynnych z piękności i wdzięku”. Zaprosił rzeczywiście prześliczne dziewczyny: Żydówkę Antośkę Nojman, Ewę Pomianowską, kuzynkę Jadwigę Cichowską, swoją bratową - żonę Jerzego, i kilka innych, trudno już dziś spamiętać, a także kilku kolegów i kuzynów - między innymi właśnie Mieczysława, Gucia Kotkowskiego, Antosia Arkuszewskiego. Lecz choć zebrał wyłącznie piękne dziewczyny, było wyjątkowo nudno, rozmowy się nie kleiły, panny chichotały po kątach. Na dodatek w sąsiednim pokoju ciocia Gombrowiczowa chrapała głośno niczym żandarm, co wyraźnie Wicia krępowało. Autentycznie natomiast lubił młodszą siostrę braci Skibniewskich - Jadwigę, czyli inaczej Inię. Nazywał ją szampańską Inez. Podobała mu się, wyraźnie ją adorował, lecz na tym się kończyło. Inia miała powodzenie u mężczyzn. Byłą jasną szatynką średniego wzrostu, ze śniadą cerą, piwnymi oczami. Wesoła, żywa, bardzo naturalna, bez najmniejszej pozy, której Wicio tak u dziewcząt nie lubił. Skończyła gimnazjum w klasztorze Sacre Coeur, dalej się nie kształciła, nie miała warunków, wystarczyło przecież, że studiowali bracia. Zresztą ani nauka, ani książki nie były jej mocnymi stronami. Ubóstwiała muzykę, taniec, śpiew - miała dobry, czysty głos. Śpiewała w dość znanym wówczas żeńskim zespole Andy Kitschman. Grała na fortepianie, deklamowała, uczyła się rytmiki u samej Tacjanny Wysockiej. Wicio przysyłał jej z Paryża listy z jednym tylko słowem: „Całus”. Ku zgorszeniu rodziny oczywiście, która uważała, że powinien przecież napisać, co zwiedza czy porabia w Paryżu. Wymyślał dla niej bezsensowne wierszyki, takie chociażby jak ten: Inez, Inez, żyj rozumnie I tak cię wyniosą w dębowej trumnie... Inez jednak, choć taka niby niepraktyczna, była rozsądna, miała dobrze w głowie. Wiedziała, że flirty z Wiciem nie mają najmniejszej przyszłości. Po pierwsze kuzyn, po drugie artysta, nieskory do małżeństwa. Ona tymczasem miała dość nie najłatwiejszych warunków, chciała dobrze wyjść za mąż. Została sekretarką Józefa Targowskiego, ministra pełnomocnego na Bliskim Wschodzie i w Japonii, wówczas posła na sejm, a poza tym właściciela majątku Czyżów, Winiary, pięknego apartamentu w Hotelu Sejmowym. Jako dwudziestotrzyletnia panna wyszła za niego za mąż, choć był wdowcem z piątką dorosłych dzieci, starszym od niej przeszło dwadzieścia lat - jego najstarsza córka była jej przyjaciółką. Przestała śpiewać w zespole, teściowa nie życzyła sobie synowej „fikającej publicznie nogami”. Po wojnie Zygmunt Skibniewski stawał się coraz bardziej znanym w kraju architektem. Pan Mieczysław był zawsze jedynie skromnym nauczycielem. Inia podjęła również pracę nauczycielki muzyki - jej mąż zmarł, została sama z synem. To Mieczysław pierwszy odezwał się do kuzynka Wicia. Jeszcze do Argentyny. Napisał po prostu list rodzinny: głównie o ślubie syna Ini. Kogo zaproszono, kto koło kogo siedział. Myślał, że Wicia to zainteresuje, przesłał mu również pozdrowienia od dziewięćdziesięcioletniej już wtedy cioci Jadwigi Kotkowskiej - tej, która prowadziła stancję. Wicio odpisał właśnie na jej nazwisko. Pisał, że ze względu na sędziwy wiek cioci nie chciałby listów od rodziny pozostawiać bez odpowiedzi, lecz „bzdurki”, którymi raczy go Mieczysław, niewiele go interesują... Ma na głowie ważniejsze sprawy - tłumaczą go właśnie na obce języki... Jaśnie Panicz Niezrażony pan Mieczysław napisał do niego po raz drugi. Tym razem poważniej. Że lecą lata, a z każdym posunięciem wskazówek zegara obaj zbliżają się do śmierci i do Boga. Wicio znów odpisał złośliwie - że jak na jego gust na starsze lata kuzyn zrobił się bigotem i dewotem... W rezultacie korespondencja jakoś się urwała. Do Ini natomiast napisał pierwszy i bardzo serdecznie. Już z Francji. Przysłał również zdjęcia z Ritą i Psiną. Pisał, że czule Inie wspomina - stara miłość nie rdzewieje... Inia też do niego pisała, chciała, żeby zaprosił do Francji jej syna. Nie mógł jednak, nie miał jeszcze wtedy francuskiego obywatelstwa. Inia już nie żyje - zmarła w 1971 roku, dosłownie w kilka miesięcy po śmierci swego ukochanego syna, za którym tak rozpaczała. A listy Wicia do kuzyna Mieczysława, cioci Kotkowskiej oraz Ini jakoś się zawieruszyły, nie wiadomo nawet gdzie i kiedy. Specjalnie ich nie przechowywali. Wydawało się im, że nie bardzo jest po co. Bo cóż to takiego nadzwyczajnego? Owszem, znany pisarz, dla nich jednak po prostu kuzynek Wicio, nikt więcej. Aniela Ciemna Aniela Brzozowska-Łukasiewiczowa - wieloletnia służąca i właściwie członek rodziny Gombrowiczów - ma już 87 lat [Zmarła w 1987 r.]. Była rówieśnicą Janusza, najstarszego z braci Gombrowiczów, urodzonego w roku 1894. Mimo to - jak mówią w jej rodzinnym Sokołowie Podlaskim - jest jeszcze w szyku. Nie przypomina niedołężnej staruszki. Mieszka sama i obywa się bez czyjejkolwiek pomocy. Opiekun społeczny posłał do niej pielęgniarkę środowiskową, grzecznie podziękowała. Chwała Bogu, sama jeszcze wszystko koło siebie zrobi: posprząta, nagotuje, wyciągnie wodę ze studni, pójdzie do sklepu i codziennie do kościoła - prowadzi kółko różańcowe. Tyle tylko, że nie widzi już na jedno oko i pamięć dawno nie ta, lecz coś jednak powie. Było nie było, przeżyła z Gombrowiczami prawie trzydzieści lat. Urodziła się w Sokołowie, ojciec był szewcem, miał czternaścioro dzieci. Siedmioro z pierwszą żoną, siedmioro z drugą. Nic więc dziwnego, że gdy miała piętnaście lat, starsza siostra, która urządziła się w Warszawie jako bona do dzieci, załatwiła jej posadę numerowej w lecznicy „Omega” na Marszałkowskiej. Pracowała tam kilka lat i w 1915 - z ogłoszenia - poszła stamtąd na pokojówkę do państwa Gombrowiczów. Odeszła z „Omegi”, ponieważ portier, w którym się kochała, zaczai umawiać się z inną numerową i nie mogła na to patrzeć. A u państwa Gombrowiczów było jej więcej niż dobrze. Pokoik miała wprawdzie bez okna, przy kuchni, jednak samodzielny, nie jak w „Omedze”, gdzie mieszkały we czwórkę. Płacili bardzo dobrze; przez lata, które u nich spędziła, uskładała sobie trochę grosza i posag: maszynę do szycia, pierzynę, poduszki. Najwięcej jednak pchała w kształcenie swojej siostrzenicy, bo szwagier szewc pił i o nic nie dbał. W niedzielę miała wychodne - odwiedzała siostry, które też poszły za chlebem do Warszawy. Na robotę również nie narzekała - po prostu domowe zajęcia. Sprzątnąć, podać do stołu, napalić w kotle do centralnego ogrzewania, a przede wszystkim zakrzątnąć się wokół garderoby. Przygotować do prania, uprasować, przyszyć guziki, w ogóle przyszykować do włożenia na grzbiet. Oprócz niej była także na przychodne gruba kuchmistrzyni pani Maria, praczka Józefa i na stałe - lokajczyk Pajda, syn dawnego lokaja państwa Gombrowiczów jeszcze z Bodzechowa. Długo jednak nie popracował - pan Janusz polecił go do żandarmerii, skąd wziął go na lokaja sam Paderewski, potem zabrał ze sobą do Szwajcarii. Dopiero w 1933 po śmierci wielmożnego pana, czyli już na Chocimskiej, przybyło jej roboty. Pieniędzy było wtedy trochę mniej i wymówiono reszcie służby. Została sama. Prowadziła dom - robiła zakupy, gotowała - nauczyła się przy pani Marii. Wszystko było na jej głowie. Zadomowiła się u Gombrowiczów na dobre. I nic dziwnego. Z wielmożnej pani była prawdziwa dama. Rozmawiała po niemiecku, francusku, urządzała pięknie mieszkanie. Zawsze jednak „bujała w obłokach” i nie znała się na kuchni czy innych domowych sprawach. Za bardzo się nie wtrącała. Z wielmożnym panem przemówiła się tylko raz. I to dopiero po dziesięciu latach pracy. Był bardzo punktualny, wymagał też tego samego od innych. O pierwszej przychodził do domu na obiad i wracał jeszcze potem do biura. Wszystko musiało być gotowe. Kiedyś - nie wiadomo już z czyjej winy - obiad się spóźnił, pan Gombrowicz powiedział jej kilka przykrych słów. Odpłaciła tym samym, po czym wymówiła w złości posadę. Rok pracowała u innych ludzi, dłużej jednak męczyć się nie mogła. Wróciła do Gombrowiczów. Przyjęli ją z powrotem jakby nigdy nic. A gdy wielmożny pan umierał i leżał nieprzytomny, sparaliżowany, niczym kłoda, pielęgnowała go całymi dniami. Wielmożna pani i panna Rena uciekały, bały się umierającego. Lecz Aniela - i co najdziwniejsze, pan Witold - ani trochę. Bardzo jej wówczas pomagał. Zajmował się ojcem jak nigdy - nie brzydził się go, nie bał. Czuwał w sąsiednim pokoju: czytał coś albo nawet pisał. Chyba wtedy się najbardziej z Witoldem zaprzyjaźniła. Choć z dzieci wielmożnych państwa najbardziej powinna lubić pannę Renę. Religijna, nieśmiała, szlachetna, prawdę mówiąc - niehabitowa zakonnica. I tak jak Aniela - stara panna. Nie pozwalała nawet sprzątać swego pokoju. - Sama to przecież mogę zrobić - mówiła i wyrywała Anieli szczotkę z rąk. Mimo to najwięcej serca miała jednak do Witolda. Była z nim bardziej zżyta niż z innymi służącymi z kamienicy, bo o czym mogła z nimi rozmawiać? To były proste, niepiśmienne wsiowe dziewuchy. Ona tymczasem pochodziła z Sokołowa, czyli jednak z miasteczka, miała za sobą całą szkołę powszechną, a to dziś niemal jak gimnazjum. Czytała gazety, książki; przede wszystkim powieści. Witold nie pozostawał jej dłużny, choć lubił i resztę służby, również i panią Marię. - Pani Mario, kuchmistrzynio! - mówił do niej, a ona zostawiała mu najlepsze kąski. Zagadywał nawet i do praczki Józefy, nie bardzo mu się to jednak udawało. Była nierozmowna, nierozgarnięta, głupia aż strach. Mówił na nią „babina od brudnej bielizny”. Dlaczego właściwie tak Witolda lubiła, nie wiadomo. Był przecież niewierzący. Nie chodził do spowiedzi i komunii. Miała też wokół niego najwięcej roboty. Wnosił zamieszanie w ten spokojny dom. Brudził strasznie - w jego pokoju było pełno papierów, niedopałków, bo ciągle coś czytał albo pisał. I to najczęściej w łóżku. Zapominał wtedy o bożym świecie, nie słyszał, co się do niego mówiło. Siedział do późnej nocy, potem spał nawet i do pierwszej w południe. Gdy wychodził na miasto, dziwił się, że wszyscy dawno już na nogach, pracują. Nie przychodził rano na śniadanie i musiała chodzić z tacą do jego pokoju. Często czytał jej wtedy to, co napisał wieczorem. I słuchał, co mówiła. Kiedyś spóźniał się jak zwykle na śniadanie, poszła więc do jego pokoju. - Skończyłem właśnie książkę - powiedział. - Tylko nie wiem jeszcze, jakie dać zakończenie. - Po czym przeczytał jej kawałek. - Koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba! - zaśmiała się. Krzyknął, że to wspaniałe i dopisze to na zakończenie. Co też i zrobił - takie to widać były i książki. - Aniela jest najinteligentniejszą osobą w tym domu - powtarzał od tego czasu. Przepadał za tym, gdy mówiła po swojemu: „po sokołowsku”. Na przykład, że to czy tamto jest „do podziwienia”. To „do podziwienia” - i nie tylko to - bardzo mu się podobało. Też zaczai tak mówić. - Sędziulku - dziwiła się - sędzia powinien mówić pięknie, po warszawsku! Lecz on się śmiał i mówił, że wręcz przeciwnie. Najczęściej właśnie mówiła do niego „sędzio, sędziulku”. Nie per panie czy wielmożny panie, jak do jego starszych braci. Tak jak jego ojciec zawsze chciała, żeby był sędzią, nie pisarzem. Miała żal do wielmożnego pana, że dopłacił do pierwszej książki Witolda. Od biedniejszych nie żądano wcale, żeby dopłacali. Od niego natomiast jakiś - zdaje się - Wańkowicz wyciągnął cale trzysta złotych! Wiedział, że ojciec Witolda ma pieniądze, niech więc płaci za książkę synka. Co też i oczywiście zrobił. A Witold nazywał ją rozmaicie. Bardzo często Anielą „Więc”, co do każdego niemal zdania wtrącała „więc”. Lecz gdy zwracała mu uwagę, była Anielą Ciemną. - Sługo ciemna - krzyczał wtedy - winnaś szacunek swemu panu i chlebodawcy! Nie mówił tego poważnie, mimo to nigdy nie pozostawała mu za coś takiego dłużna. Odpowiadała raz-dwa, a nigdy nie zdarzyło się jej stracić rezonu. Zawsze pierwsza ze wszystkich miała odpowiedź, i to nie byle jaką. Wymyślali sobie od ciemnych sług i jaśnie panów. A bywało, rzucała w niego poduszką albo czymś, co akurat wpadło pod rękę. Gonił ją wtedy, gdy złapał - bili się, szarpali, kuksali. Choć powtarzał zawsze, że gdy sługa podniesie rękę na swego pana - ręka jej uschnie, pan natomiast straci przez to dotknięcie swoją błękitną krew. Przepadnie jego wyższość. Pobili się na przykład, gdy wyszło na jaw, że czekoladki, którymi ją poczęstował, okazały się środkiem przeczyszczającym! I żeby to jeszcze zachował się tak tylko wobec niej. Nie ukrywał jednak, że poczęstował nimi znajome panienki od Platerówny, z którymi wybrał się na spacer do Ogrodu Saskiego. Doszły tylko do placu Piłsudskiego... Bardzo lubił się z nią drażnić. - Anielo Więc - pytał poważnym głosem - czy grasował tutaj dzisiaj kot? - Jaki kot? - dziwiła się - na szczęście w tym domu nie ma kotów, wystarczy kłopotów z sędziulkiem... Chodziło mu tymczasem o kuzyna Gucia Kotkowskiego, którego nazywał kotem... Kiedy szła na zakupy, dysponował, jak mówił, jedno ciastko z cukierni, i to koniecznie starannie zapakowane. - Wybieram się do znajomych - tłumaczył - usiądę sobie w salonie, odwinę ciastko z papierka, zjem i będę się śmiał, widząc zgorszenie naokoło... Gdy miał gości - rodzinę czy znajomych - ni stąd, ni zowąd otwierał swoją szafę z ubraniami. Niby to czegoś szukał: - Ach, to tylko jedna czwarta tego, co mam... Choć przecież było to wszystko - wiedziała o tym najlepiej. Kiedyś znów poszedł na wieczorek do jednej z kuzynek Kotkowskich, która zaprosiła swoje koleżanki z gimnazjum. Gdy wrócił, opowiadał, jakie wywołał zamieszanie - ugryzł w ramię pulchną panienkę, krzyknął: - Kobieta szampan! - Panienka wystraszyła się, matki siedzące pod ścianą narobiły krzyku... Nie dawał też spokoju wielmożnej pani. Ile razy powiedziała na przykład, że ma takie i takie zdanie, a on zaraz, że czytał to w tej czy tamtej książce, co też natychmiast jej udowadniał. Przez nią chyba stracił wiarę. Była bardzo religijna, może nawet za mocno przypominała mu, co jest grzechem. On natomiast przepadał za robieniem jej na złość. Nie mówił do niej inaczej, tylko: „Matko, moja matko!”. Do babki zresztą tak samo: „Babko, moja babko!” - starsza pani Kotkowska, matka wielmożnej pani, mieszkała z nimi jakiś czas. Z panną Reną podobne zabawy mu nie wychodziły, nawet ich prawdę mówiąc nie zaczynał. Żeby nie wiem co jej powiedział - zawsze go rozgrzeszała, nie podnosiła na niego głosu. Traktowała jak młodszego, nie najmądrzejszego brata. Tak samo jak swoich podopiecznych, pracowała przecież z potrzebującymi zrozumienia i pomocy: kalekami, sierotami, wariatami... I tak można by o nim opowiadać godzinami. Bo cóż, robił sobie żarty, albo pisał lub czytał w swoim pokoju. Nie musiał zarabiać na chleb. W 1939 wyjechał do Ameryki, bo chciał być jak najdalej - czuł, że w powietrzu wisi wojna. A wojsko było ostatnią rzeczą, do której się nadawał. Fizycznie był chuchrem. Na wakacjach w Jastarni wypłynął kiedyś łódką w morze z kuzynką Stasia Cichowską i nie miał siły wrócić. Panna Stasia musiała łapać za wiosła, dzięki niej przybili jakoś do brzegu. Całe szczęście, nie umiał przecież pływać. Namawiał na wyjazd i pana Janusza, który miał głowę do interesów, tymczasem w Ameryce, wiadomo, są dla takich duże możliwości. Pan Janusz jednak nie chciał, miał rodzinę, musiał pilnować swego majątku - Potoczka. Witold popłynął polskim statkiem, akurat zaczęła się moda na takie wycieczki, pojechał więc i on. Wziął nawet porządną wyprawę; frak, smoking, dwa letnie ubrania, dwa cieplejsze swetry, chyba wszystkie lepsze buty. I parę tysięcy złotych, czyli sporo jak na tamte czasy, za cztery złote dostawało się wówczas dolara. Ona natomiast została z wielmożnymi paniami. Przeszła z nimi okupację, Powstanie Warszawskie. Straciła swój posag. Co najdziwniejsze jednak, wielmożna pani, która tak nawykła do wygód, a straciła więcej niż Aniela, była bardzo dzielna. Nie narzekała, nie rozpaczała, no, może raz, gdy w obozie w Pruszkowie oblazły ją strasznie wszy. Bardziej niż nalotów i ognia bała się o Witolda. Jak sobie radzi? A przecież ulica Moniuszki, gdzie się schroniły, była jednym wielkim morzem ognia - w „Adrii” znajdowała się kantyna powstańcza. Cudem przeszły stamtąd do piwnicy na Chmielną, gdzie przesiedziały do kapitulacji. Reszta rodziny: pan Janusz, jego syn, pasierbica, którzy byli w tym czasie na Powiślu, trafili do niewoli. Byli przekonani, że Aniela oraz wielmożna pani z Reną nie przeżyły powstania. Odnaleźli się dopiero przez Czerwony Krzyż. Rozstała się z wielmożnymi paniami w 1944 roku w obozie w Pruszkowie - wzięli ją na roboty do Niemiec. Miała już wprawdzie swoje lata, ciągle jednak wyglądała dobrze, zdrowo. Pożegnały się i nigdy więcej się już nie widziały. W Niemczech nie była długo, przyszli wkrótce Amerykanie, wojna się skończyła. Wróciła do swego Sokołowa - Warszawa była przecież w gruzach, nie wiedziała, co z wielmożnymi paniami, czy żyją, czy nie. Świat jest jednak mały. Jedną z sióstr Anieli los rzucił do Radomia, gdzie miała mały prywatny sklepik, którego długo jej nie upaństwowiono. Siostra napisała jej kiedyś, że w Radomiu mieszka pan Jerzy z rodziną, a wielmożne panie biedują gdzieś w Kielcach. Co więcej, pan Janusz siedzi w więzieniu radomskiego Urzędu Bezpieczeństwa, naprzeciwko jej sklepu. Oskarżyli go niby dworscy z majątku, jako elementowi „obcemu klasowo” grożą mu trzy lata. Gdy Gombrowicze - Januszowa, jej córka i panna Rena - przyjeżdżają do więzienia na widzenia, załatwione dzięki znajomej adwokatce, zawsze wstępują do jej sklepu, rozmawiają. Wielmożna pani Gombrowiczowa już się z Kielc nie ruszała, miała swoje lata. Tak, wszystko wywróciło się do góry nogami! U niej zresztą też. Na starsze lata, gdy miała już pięćdziesiąty szósty rok, podswatano jej dzieciatego wdowca, namówiono na małżeństwo. Posłuchała głupia, chciała przestać być wreszcie starą panną. Przeniosła się do domu męża i skończył się jej spokój. Pasierbowie ciągle wypominali, że weszła na ich ojcowiznę, mąż stawał po ich stronie. Zaczęła wobec tego starać się o rentę, żeby mieć swój grosz. Musiała jednak mieć świadków, papiery. Napisała przez siostrę z Radomia do wielmożnej panny Reny, która poświadczyła, że Aniela Brzozowska pracowała u jej rodziców, była ubezpieczona. Musiała jednak mieć jeszcze z kilku świadków, pojechała więc do Warszawy. Chwała Bogu, praczka Józefa mieszkała na Pradze w tym samym domu co i przed wojną. Dostała też od niej nowy adres byłego dozorcy kamienicy państwa Gombrowiczów na Wspólnej. Od niego natomiast adres pana Janusza, który, jak się okazało, mieszkał na Grochowie. Odwiedziła go i przeraziła się. Pan z panów w takiej biedzie! Malutki pokoik u obcych ludzi. A w nim tylko barłóg; nawet nie łóżko. Pan nieogolony, zarośnięty; istny pustelnik. Leżał przez cały czas jej wizyty - to była zawsze jego ulubiona pozycja. On również poświadczył, że pracowała, i dostała rentę, którą bierze do dziś. Od tego czasu odwiedzała go zawsze, gdy przyjeżdżała do Warszawy. Wypytywała też o sędziulka, więc pan Janusz dał jej jego adres w Ameryce. - Sam Anieli wszystko najlepiej opisze - powiedział. Pojechała też kiedyś do siostry do Radomia i przy okazji odwiedziła pana Jerzego, Jerzową oraz ich córkę, pannę Terenię. Żyli na szczęście lepiej od pana Janusza - pan Jerzy pisywał bowiem do gazet. Chciał też, tak jak Witold, pisać książki. Ile razy jednak zabrał się już za pisanie, zaraz miał chęć na drzemkę i szedł spać - raczej sobie nie żałował. Prowadził też w domu klub - goście płacili za wstęp, potem jedli, pili, grali na pieniądze w karty. Dzięki kartom nie było w tym domu biedy. Pani grała jak maszyna, każdego wieczoru zarobiła sto, dwieście złotych i następnego dnia starczało na zakupy. A do Witolda napisała o swoich przejściach. Przede wszystkim to, że każdy człowiek popełnia w swoim życiu przynajmniej jedno wielkie głupstwo. Ona właśnie wyszła na stare lata za mąż i ma za swoje. Odpisał nawet szybko. Wysłał też swoje zdjęcie. Ma to wszystko w pudełku po czekoladkach pod łóżkiem. To jego pierwszy list: Jak tylko kopertę z Sokołowa zobaczyłem, zaraz pomyślałem, że to od Anieli list jest - i zaraz mi w pamięci stanęło, jak na Służewskiej z Anielą wojowałem i od Ciemnych i Sług wyzywałem z żartów naturalnie, bo bardziej Aniela przyjaciółką nam była. Dobre to były czasy, kiedy JW. Ja do góry brzuchem leżałem, albo łajdaczyłem się, albo z naszą Panią dyskutowałem, albo „Ferdydurke” pisałem a Aniela zawsze mnie wszystko przyszykowała. Niech tam Aniela napisze obszernie, jak i co, odkąd się pożegnaliśmy na Okocimskiej, i jak Anieli teraz się w Sokolowie powodzi, jakiego męża ma i tak dalej. Nasza Pani zmarła 25 lipca 59 r. bez większych cierpień, bo zresztą już i w wieku bardzo podeszłym. Tak że teraz z nas wszystkich tylko JW. Panowie pozostali, boJW. Panie już na tamtym świecie. A JW. Januszowi rękę częściowo sparaliżowało i niezbyt dobrze się miewa (w Warszawie mieszka). JW. Jerzy iJW.Ja jakoś trzymamy się. Ja, jak Aniela widzi z fotografii (niezbyt dobra, ale innej nie mam), trochę skapcaniałem, ale (jak z listu tego widać) niezbyt spoważniałem. Teraz bardzo sławny jestem i z każdym rokiem coraz sławniejszy, bo moje książki we Francji, Niemczech, Anglii, Stanach Zjednoczonych, Włoszech i tu innych krajach wydają, artykuły o mnie w największych gazetach świata się ukazują jako o największym polskim pisarzu i jednym z najważniejszych w świecie. Tylko w Polsce o mnie gazety bardzo mało piszą - łatwo zgadnąć dlaczego - i właśnie we własnym kraju najmniej jestem znany. Ale jak skonam, pewnie mnie w końcu na Wawelu pochowają, jak Słowackiego. Argentyna przyjemny kraj, ciepły, bogaty, mieszkam w dużym pokoju, pod-najętym, ładnie umeblowanym i tak samo prawie żyję, jak w Warszawie, po południu piszę, czytam, wieczorem najczęściej do kawiarni idę. Moje książki dużo mi sławy przysparzają, ale mniej pieniędzy, bo tylko dla Jaśniejszych pisane, nie dla Ciemniejszych, więc sprzedaż wolno idzie. Ale coraz więcej mam pieniędzy i myślę do Paryża się przenieść za jakiś czas. Mam nadzieję, że Aniela mnie fotografię przyśle i obszernie napisze. Ja mało mam czasu na pisanie listów, bo nieraz na 7, 8 dziennie muszę odpowiadać, ale zawsze Anielę czule wspominam i z wielką przyjaźnią. Nisko kłaniam się (niech Aniela nie myśli że w nie wyprasowanych spodniach chodzę, to taki garnitur ze specjalnego materiału, który zawsze wygląda jak psu z gardła wyciągnięty). Uszanowanie. 21 Maj 1961Witold G. Mąż Anieli ciężko zachorował. Gdy zmarł, pasierbowie tak jej dokuczali, że się wyniosła, choć miała przecież prawo do swojej części domu, gospodarki. Wynajęła pokoik u Stanisława Włodawca, znajomego gospodarza, gdzie mieszka do dziś. Dopiero wtedy odpisała Witoldowi. A to jego drugi list, już z Francji: Aniela Ciemna: tak już Anielę do samej śmierci Anieli i mojej będę nazywał. Bardzo mi przyjemnie, że Aniela napisała, nie odpisałem zaraz, bo we Włoszech byłem, stąd bardzo blisko. Widzę, że Aniela jako tako jeszcze się trzyma, ja też, choć astma mnie przydusza, ale nie tak silnie jak Renę biedaczkę. Pan Janusz, czyli Janusz, już w grobie i to lepiej, bo ostatnie lata ledwo zipał, na szczęście śmierć dość lekką miał. Dobrze, że Aniela o sobie opowiedziała, przynajmniej wiem, jak to było. O mnie też pewnie Anieli w Warszawie i Radomiu coś niecoś opowiedzieli. Teraz tu mieszkam z jedną Kanadyjką, co na fotce, bardzo póki co o mnie dba, mieszkanie mamy, psa Psinę, tu bardzo ładnie, ciepło, morze, góry, do morza mamy 6 kim, a góry tuż za oknem, w dole palmy, róże, mimozy, w górze śnieg. Okolica bardzo bogata, z całego świata ludzie przyjeżdżają. Lepiej mi się powodzi, bo już moje książki we wszystkich językach się ukazują, nawet po japońsku, tylko jakoś w Polsce nie mam powodzenia, ale może i to przyjdzie. Ale dużo pieniędzy z tego nie ma, bo ja nie dla ciemniejszych, a tylko dla samych rozjaśnionych, więc mało kto kupuje. „Ferdydurke” bardzo sławna się stała i nieraz w wywiadach mówiłem, że „Koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba!” jak na końcu stoi, to Aniela mnie powiedziała. Wszystko byłoby nie tak źle, ale człowiek skapcaniał, wprawdzie ataków silnych astmy nie mam, ale powietrza brak i muszę lekarstwa brać. No, Aniela, z Panem Bogiem, kłaniam się i serdecznie pozdrawiam. W osobnej kopercie fotkę przesyłam, zobaczymy czy dojdzie. Witold Gombrowicz 15.02.68 Doszła. Ma ją do dziś. Ona na niej taka ładna, młoda, on już stary, zmęczony, lecz nadal piękny. Wielmożni państwo Gombrowiczowie byli przepiękną parą. Kiedy jako młodzi pojawiali się na balach, goście bili im brawo. Dzieci - z wyjątkiem panny Reny - odziedziczyły ich urodę. I nie traciły jej z biegiem lat. Przeciwnie, zarówno pan Janusz, jak i Jerzy, nie mówiąc już o Witoldzie, również i w starszym wieku wyglądali na prawdziwych panów - nadal te twarze i postacie piękne, szlachetne. Od razu widać było, że sroce spod ogona nie wypadli. Szybko odpisała, lecz Witold milczał. I wkrótce, latem 1969 roku, przeczytała w którejś z naszych gazet, że zmarł. Napisał jej przecież, że pan Janusz w grobie, tak że nie jeździła już do Warszawy. Bo do kogo? Nie wiedziała nawet, że nie żyje również i pan Jerzy. Nie czyta tak jak dawniej gazet ni książek - nie widzi na jedno oko. * * * Myśli o Gombrowiczach bardzo często. Przeżyła w końcu z nimi tyle lat. Mimo to dopiero dziś wie, że nie znała właściwie Witolda. Nigdy nie mówiła o tym wielmożnej pani, nie chciała jej martwić. Lecz gdy wyjechał, nie wierzyła, że da sobie radę. Taki paniczyk, kawalarz? Zginie jak ruda mysz. Nie potrafił właściwie nic - podawało mu się nawet herbatę, opierało od stóp do głów. Nigdy nie musiał zarabiać na życie, był bardzo nieżyciowy, niezaradny. Wziął przecież ze sobą kilka tysięcy złotych, trochę dolarów. Inny zaraz w coś by to zainwestował, w końcu to Ameryka. On tymczasem - jak pisał potem - wydał to po prostu przez pierwszy rok, został goły niczym święty turecki. Pan Janusz chciał mu nawet coś słać - podczas okupacji siedział jeszcze w swoim majątku. Ale w 1943 musiał stamtąd uciekać, po wojnie nie miał już z czego. A jednak Witold dał sobie radę. Nauczył się hiszpańskiego, wysiedział - o co go nie posądzała - tyle lat na posadzie referenta w banku. Napisał wiele książek i obeszło się bez żadnych pieniędzy ojca. Podobno stał się sławny na cały świat. O jego śmierci pisały nawet gazety. Ciekawe, skąd miał tyle siły? Zawsze też myślała, że nie lubił swojej rodziny. Tymczasem nie tylko pisał często do wielmożnej pani i panny Reny, lecz także słał dolary. A pana Janusza niemalże utrzymywał. Potem już ta jego Kanadyjka wzięła te sprawy w swoje ręce. Też jednak pamiętała o panu Januszu. Gdy Aniela kiedyś go odwiedziła, akurat - zamiast kwartalnej raty - Rita wysłała mu błam pięknych, karakułowych łapek. Pan Janusz bardzo się cieszył, dostał już od niej taką paczkę drugi raz i wyszedł na karakułach lepiej niż na dolarach, choć miał trochę kłopotów. Pytał nawet Anieli, czy nie znalazłaby mu dobrego kupca. I ona, i pan Janusz cieszyli się, że Witold znalazł sobie nareszcie taką życiową kobietę, bo tego mu przede wszystkim było brak. Teraz już nie zginie na pewno, myśleli. Co najdziwniejsze jednak, ona właśnie, Aniela, Ciemna, przeżyła wszystkich Gombrowiczów. Nawet młodszych od siebie: pannę Renę, pana Jerzego, Witolda. Nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło, że tak będzie. Witold lubił często używać francuskich słów. Był - jak mówił - „guwernowany”. A już najczęściej wtrącał słowo „prowidąs” (providence). Dosłownie niemal do co drugiego zdania. - Co to znaczy, sędziulku? - pytała. - Opatrzność, sługo - tłumaczył. - Wszystko jest w rękach opatrzności. I słusznie mówił, choć przecież niewierzący. Krysta, moja miłość W przygotowanym przez Konstantego A. Jeleńskiego i Dominique de Roux numerze „Cahier de 1’Herne”, poświęconym Gombrowiczowi, zamieszczono dość dokładny życiorys pisarza autorstwa jego samego. Pod datą roku 1926 wspomniał: Jego pierwszą miłością jest młoda sąsiadka brata Jerzego, mieszkającego w majątku we Wsoli. Spotykał się z nią w nocy, ryzykując swoim życiem - przechodził przez wąski i niebezpieczny most, szedł dla niej 8 kilometrów na piechotę. Spotykali się nieregularnie, lecz miłość trwała kilka łat. W listach do brata Jerzego, znajdujących się obecnie w Instytucie Badań Literackich, pisał: 23.01.57 (...) Najbardziej interesuje mnie Krysta, moja eks-miłość. (...) Napiszcie mi coś niecoś na te tematy... 14.01.57 (...) I ja wiele rzeczy wspominam ze Wsoli: tenis, ping-pong z Ołenią, Krysta (co porabia?), mam stamtąd rzeczywiście miłe wspomnienia. 7.11.57 (...) Co się dzieje z Krysta? napiszcie mi o niej i prześlijcie adres, może się do niej odezwę... Z listów do brata Janusza przechowywanych w Muzeum Literatury: 25.06.62 (...) Napisz mi przy sposobności więcej o Kryśce Janowskiej, dawnej mojej flamie. Nie rozumiem, dlaczego pracuje w wypożyczalni książek, ja wyobrażałem sobie, że wyszła za mąż za Konarskiego i siedzą w Bartodziejach, tak mi pisał bodaj Jurek. Czy ma dzieci? W stosunku do istot z tego świata, co ona, nie zgłaszam pretensji - to są istoty, którym raczej przystoi niewiedza we wszystkim, co mnie tyczy. Pani Krystyna Konarska z domu Janowska jest dziś starszą panią [Zmarła w 1991 r.] ma troje dorosłych dzieci, kilkoro wnuków. Jest już wdową, mieszka w Warszawie. Niezbyt chętnie zgodziła się na rozmowę o swojej znajomości z Witoldem. Przeszło półtora roku wymawiała się brakiem czasu, potem znów brakiem ochoty na wspomnienia o „tym dziwaku i oryginale”. Nie widziała też sensu rozmowy - tyle już przecież o nim napisano! Z nią wprawdzie nikt nie rozmawiał, ale nie uważała tego za wystarczający powód do spotkania. Zgodziła się wreszcie, przede wszystkim jednak ze względu na pamięć o jego rodzinie, którą dobrze znała. Do dziś ma dla niej ogromny szacunek. Przyjaźniła się z nieżyjącym już Jerzym Gombrowiczem, jego żoną. Trudno powiedzieć, gdzie i kiedy poznała Witolda. - Wydaje mi się - mówi - że znaliśmy się od zawsze. Znali się bowiem ze sobą ich rodzice. Państwo Janowscy mieli Bartodzie-je koło Radomia, Gombrowiczowie - Małoszyce koło Opatowa. Trochę za daleko na bliższe kontakty, bywali jednak u wspólnych znajomych - państwa Maleszewskich. Zresztą w środowisku sandomierskich ziemian wszyscy znali się przynajmniej ze słyszenia. A później państwo Gombrowiczowie zaczęli bywać w Bartodziejach. Jeszcze dziś stoją przed dworem ich prezenty dla rodziców panny Krystyny: wielkie marmurowe wazy na kwiaty z fabryki wyrobów kamieniarskich w Dołach koło Ostrowca, własności Gombrowiczów. Odwiedzali Bartodzieje podczas swoich pobytów u syna Jerzego. W 1924 Jerzy Gombrowicz ożenił się bowiem z jedną z najlepszych partii w Radomskiem - panną Aleksandrą Pruszakówną z Wośnik, zamieszkał z nią we Wsoli. Panna Krystyna często tam bywała - ze Wsoli do Bartodziejów było przez łąki najwyżej cztery kilometry. Olenia była jej dobrą przyjaciółką, a Jerzy dla wszystkich gościnny i niebywale towarzyski. Właśnie u Jerzych widywała Witolda, szczególnie latem przyjeżdżał często do brata i bratowej. Razem z nimi oraz ich znajomymi bywał również w Bartodziejach. - Jerzy zapowiadał się w maju na grzyby - wspomina brat pani Konarskiej, Józef Janowski. - Grzybów oczywiście jeszcze nie ma, mówiliśmy, lecz to nie powód, żebyś do nas nie wpadł... Zjawiał się zwykle z całym towarzystwem, choć i tak w Bartodziejach zawsze było rojno i gwarno. Pełno gości, letników - państwo Janowscy przeznaczyli część swego domu na dochodowy pensjonat. Nigdy nie brakowało też młodzieży. Pannę Krystynę odwiedzały koleżanki z okolicznych dworów, chociażby Wanda Przyłęcka z Bierwiec, Ludwika Lewandowska z Dąbrówki Podłężnej. Z sąsiedztwa przyjeżdżali koledzy Józefa, brata panny Krystyny: Antoni Arkuszewski z Chruściechowa, Maciej Pruszak z Wośnik, trzech młodych Daszewskich z Orańska i inni. Spotykała też Witolda podczas swoich pobytów w Warszawie. Tak naprawdę, tam się właśnie poznali u którychś „znajomych znajomych”. Kilka razy odwiedziła również mieszkanie państwa Gombrowiczów na Służew-skiej. A jednej z zim widywała się z Witoldem w pensjonacie „Mirabella” w Zakopanem, gdzie przyjechała razem z ojcem. Przebywali zwykle w większym towarzystwie. Rozmów i spotkań w cztery oczy było bardzo niewiele. - Naprawdę nie łączyło nas nic poważniejszego. Po prostu bardzo mu się podobałam, i to wszystko. Dobrze o tym wiedziała. Dawał jej to nieraz do zrozumienia, wspominał w listach pisanych z Warszawy (dawno gdzieś zginęły, specjalnie ich nie przechowywała). Zresztą dziewczęta zawsze takie sprawy wyczuwają. Jej znajomi z tego okresu, żyjący do dziś sąsiedzi z okolic Bartodziejów, chociażby pani Wanda Przyłęcka, pan Antoni Arkuszewski, podkreślają, że panna Krystyna podobała się mężczyznom, miała spore powodzenie, wielu konkurentów. Prezentowała typ urody przypominający Rite Gombrowicz, późniejszą żonę Witolda. Była do niej podobna. Szatynka z dużymi oczami, wysoka, zgrabna, szczupła. Bardzo wysportowana - jeździła świetnie konno, na nartach, grała w tenisa. Inteligentna, czasem nawet ostra w sądach. Elegancka, zadbana, szykowna - najpiękniej wyglądała w stroju do konnej jazdy. Korzystnie odbijała od jasnowłosych, pulchnych, ociężałych i „słodkich” ziemiańskich panien. - Zazdrościłam jej zawsze sukienek - wspomina pani Wanda Przyłęcka, mieszkająca dziś w Radomiu. - Miała te z drogich warszawskich firm. Państwo Janowscy bardzo dbali o dwójkę swoich dzieci, o ich wychowanie, wykształcenie, rozrywki. W karnawale na przykład zawsze jeździli z córką na bale. Tak samo też chuchali na Bartodzieje - dwór, park, sad zawsze były wypielęgnowane, wypracowane. Pamiętam, razem z Witoldem obserwowaliśmy Krystynę z werandy „Mirabelli” w Zakopanem. W zgrabnym stroju narciarskim mknęła na nartach, o których nie mieliśmy pojęcia - byłam w długim zimowym palcie. Witold w grubej, ciężkiej bekieszy na baranie. - Szykowna dziewczyna! - rzucił z uznaniem. - Nigdy nie mówił mi o swoich uczuciach - wspomina pani Konarska. - Nie deklarował się poważnie ani nie wspominał o małżeństwie. Nie starał się bardziej mnie sobą zainteresować, przywiązać do siebie. Najwyraźniej chciał być sam. I w sumie, choć podobała mu się - trzymał się jednak z daleka. W ogóle, poza nią, dziewczęta specjalnie go nie interesowały. Nie słychać było - tak jak o innych chłopcach - że flirtował z tą, spotykał się z tamtą. Także panna Krystyna nie myślała o Witoldzie poważnie. Trudno było przecież wiązać z nim najmniejsze nawet nadzieje na wspólne życie. Przyszłość z kimś takim absolutnie nie wchodziła w rachubę. Zbyt wiele jego cech ją raziło. W rezultacie - i ona trzymała się od niego z daleka. - Był po prostu z innego, obcego mi świata. Nie tylko ja czułam jego inność. Pochodził wprawdzie z tego samego środowiska, wyraźnie jednak się od niego różnił. Przede wszystkim drukował już wtedy w prasie artykuły, recenzje, felietony, wydał „Pamiętnik z okresu dojrzewania”, potem „Iwonę”. Trudno ukryć, że radomscy ziemianie uważali jego twórczość za co najmniej osobliwą, jej autora za dziwaka. A takie opinie nie mogły przecież zachęcać do niego panny Krystyny, utożsamiała się w pełni ze swoim środowiskiem, to był jej świat. (...) przyzywałem ja, dzisiejszy Gombrowicz, tamtego dalekiego mego protoplastę - pisał potem w „Dzienniku [Instytut Literacki, Paryż 1971,1.1, s. 101] - w całej jego drżącej i młodej bezbronności. (...) Więc przypominałem sobie jak, na przykład, pewnego wieczoru pojechał on - ja - w sąsiedztwo do Bartodziej na zabawę, gdzie była osoba, która jego - mnie - wprowadzała w stan oczarowania i przed którą ja - on - chciałem wykazać się, zabłysnąć; i to było mnie - jemu - koniecznie potrzebne. Ale wchodzę do salonu a tam, miast podziwu, politowanie ciotek, żarty kuzynek, grubawa ironia tych wszystkich okolicznych ziemian. Cóż się stało?! Stało się, że Kaden-Bandrowski „zjechał” jakąś moją nowelkę w słowach zresztą pełnych pobłażliwości, ale niedwuznacznie odsądzając mnie od talentu. I ta gazeta wpadła im w ręce. I oni uwierzyli jej, bo przecież „pisarz, zna się na rzeczy”. Więc tego wieczoru nie wiedziałem, rzeczywiście, gdzie się schować. Nie pokazywał nigdy tego, co pisał, specjalnie o tym nie opowiadał. Chłopcy go krytykowali, zarzucali nielojalność i niehonorowość - wyśmiewa ziemiaństwo, któremu wszystko zawdzięcza. Dobrze mu szydzić, gdy utrzymują go rodzice. Czasem jednak, gdy spacerowali lub rozmawiali wyłącznie we dwójkę, opowiadał jej swoje nowe pomysły na nowelę czy powieść. - Kto cię będzie czytał, Witoldzie - martwiła się - gdy opiszesz te okropieństwa? Dlaczego tylko one cię interesują? - Bo nic innego nie chcą drukować - śmiał się. Rzeczywiście, pomysły miał dziwaczne, koszmarne, często obrzydliwe. Sporo ich było przecież w „Pamiętniku”, nie mówiąc już o „Ferdydurke”. Szalenie ją raziły, a lubił też w ten sposób żartować. W Bartodziejach przyłapał kiedyś jedną z panien na wąskich i krętych schodach; zapowiedział, że gdy zrobi jeszcze jeden krok niżej - utnie jej nogę! Przyniósł skądś wielki sekator i groził nim dziewczynie, która ze strachu bała się nawet mocniej odetchnąć. Wybawili ją dopiero goście, wchodzący akurat do sieni. Gdy pomagał czasem wiązać krawat ojcu panny Wandy Przyłęckiej - udawał, że za chwilę go udusi. Podwiązywał mu krawat niemal pod brodę, ściskał, rozluźniał. Pastwił się po prostu nad starszym człowiekiem i bardzo go to bawiło. Choć panna Krystyna raczej go onieśmielała, zdarzało mu się zwierzyć jej ze spraw, które co najmniej ją żenowały. W Zakopanem opowiedział na przykład, że nie ma ochoty wracać do domu. Starł się bardzo poważnie z ojcem, napisał bowiem, czy też tylko powiedział, że nie rozumie właściwie stosunku między kobietą a mężczyzną. Pan Gombrowicz zareagował wtedy niezwykle ostro - martwił się dziwactwami najmłodszego syna. Witold jakoś to w końcu załagodził, choć sytuacja nadal była napięta. Cóż jednak mogła mu powiedzieć czy poradzić? Raziło go przecież wszystko, co normalne i zwyczajne. Szydził na przykład, że w każdym ziemiańskim domu jest identycznie pod każdym względem. W Bartodziejach, Chruściechowie, Wsoli. Dwór, park ze szpalerem drzew, staw, sad. Takie samo urządzenie wnętrz. I gdzie się nie przyjdzie - najpierw obiad, potem kawa w salonie, spacer po parku, kolacja, brydż... Nie mogło mu również zjednać jej sympatii towarzystwo, w którym obracał się w Warszawie. Ci wszyscy aktorzy, pisarze, poeci. Znał między innymi Czajkę i różne młode poetki, aktorki o niezbyt surowych obyczajach, obyte, wygadane, nowoczesne. Chodził po znanych kawiarniach i lokalach. To wszystko onieśmielało nawet ziemiańskich chłopaków, a co dopiero mówić o dziewczynie. Większość panien nawet się go bała. Mógł przecież ośmieszyć, wydrwić, a te naiwniejsze lubił bardzo dręczyć. - Nigdy się go nie bałam - mówi pani Krystyna. - Mnie bowiem wyraźnie oszczędzał. Wiedziałam, że mnie na pewno nie zrani, nigdy zresztą tego nie zrobił. Nie było o tym mowy. Mimo to nie czułam się przy nim bezpieczna. Tak samo jak i reszta panien, tak że niektóre z nich nawet się specjalnie w jego towarzystwie nie odzywały, żeby nie narazić się na nieoczekiwany obrót rozmowy. - Porozmawiajmy lepiej na tematy seksualne - proponował na przykład pannie Wandzie Przyłęckiej. A ona bladła i rumieniła się. Wstyd przyznać, była bardzo naiwna, nie miała pojęcia, co to za sprawy, czuła jednak, że chyba nieprzyzwoite... Nazywał pannę Wandę Przyjaźnią lub Przyjazną, co też ją krępowało, lecz gdy protestowała, proponował: - To może lepiej Czułość? - Przyjazna - mówił na spacerze w Zakopanem - kupię ci coś na szyję... Po czym kupował mydełko. Nie wiedziała, jak reagować. Może ma rzeczywiście niezbyt czystą szyję? A może powinna się obrazić? Choć dziś oczywiście zaśmiałaby się, to wszystko. - Kiedy ostatni raz ugryzła panią jemioła w udo? - pytał śmiertelnie poważnie, albo: - Czy i do pani wpadają kwiczoły przez otwarte okna? Prawie żadna nie zdobyła się na jako tako sensowną odpowiedź, nie wiedziała, czy mówi serio, czy żartuje. A z kwiczołami chodziło mu po prostu o to, że podczas pobytów we Wsoli dostawał pokój gościnny, którego okna wychodziły na świniarnik. Kwiki świń faktycznie „wpadały” mu przez okno. Którejś pannie groził, że opisze ją w gazetach. Skłamie, że składał jej nieprzyzwoite propozycje, a ona chętnie przystała. Wymyśli list, opublikuje i skompromituje jej cześć do końca życia. Umierała ze strachu, wierzyła, że to zrobi - pisywał przecież artykuły. Nie oszczędzał nawet swego brata. Drwił z zamiłowania Jerzego do wojska, które było dla Witolda instytucją najbardziej chyba obcą. Jerzy natomiast skończył szkołę wojskową w Grudziądzu, miał stopień porucznika, nosił mundur, a na zabawy i polowania we Wsoli zapraszał wielu wojskowych. Istniała też między braćmi cicha rywalizacja. Jerzy był bardzo błyskotliwy i w towarzystwie lubił gasić Witolda. Raczej mu się to udawało - Witold bowiem był mniej swobodny i naturalny, wrażliwy na krytykę. Bił jednak brata oryginalnością poglądów i powiedzeń. Właściwie może nie chciał dokuczać, tylko powiedzieć coś nadzwyczajnego. Gdy zupełnie nie miał już konceptu, deklamował w kółko ułożony przez siebie wierszyk: W małym, cichym ogródku, gdzie rosły białe i czerwone róże, mieszkał pewien duchowy nonkonformista, który nigdy, nigdy nie był w Wimbledon. Siedząc często nad kryształową tonią, powtarzał: czemuż, ach czemuż nie byłem nigdy w Wimbledon? Pewnego razu znaleziono trup, a w jego kieszeni nic, jak tylko bilet do Mackenzie i z powrotem. Tak oto żył i zginął ten blady król Bimentalistów. - Witoldzie, co to wszystko znaczy? - pytali, sam jednak nie bardzo wiedział. - A dlaczego Bimentalistów? - Bo to bardzo piękny wyraz, ja go wymyśliłem. Panna Krystyna interesowała się nim więc wyłącznie w sensie towarzyskim. Jako egzotyczną ozdobą salonu. I nie tylko ona. Z urody bardzo się pannom podobał, nigdy jednak nie myślały o nim tak jak o innych chłopcach. Nie widziały go jako ewentualnego narzeczonego, męża, ojca dzieci, głowy rodziny. Szokował zbytnio innością i dziwacznością. Nawet panna Marynia Arkuszewska trzymała się od niego raczej z daleka. Choć tylko ona mogła być dla niego partnerką. Bardzo inteligentna, myśląca, oczytana. Potrafiła mu odpowiedzieć, zmiażdżyć nawet. W dyskusjach, a także - jak mówił - tworzeniu intelektualnego nastroju był zdecydowanie najlepszy. - Najchętniej właśnie - wspomina pani Konarska - wyciągał mnie na spacery i rozmowy.... W innych dziedzinach natomiast znajdował się w tyle za swoimi rówieśnikami. Przede wszystkim nie tańczył, co było wtedy wielką wadą kawalera. Podpierały ściany jedynie wyjątkowe fajtłapy. Bale, zabawy, kuligi urządzano przecież nie tylko w karnawale. - Na jednym z wieczorków u państwa Gombrowiczów w Warszawie ojciec Witolda bardzo go namawiał, żeby choć raz ze mną zatańczył. Cierpiał, że syn nie tańczy, nie bryluje wśród panien, ale ten wymawiał się, że nie lubi froterować podłóg, nie ma słuchu, nie wie, jakie stawiać kroki. W końcu poprosił mnie jednak do tańca, lecz męczył się wyraźnie. Czerwony, zawstydzony, niezgrabny, co i raz zerkający w wielkie lustra na ścianach, żeby sprawdzić, jak wyglądamy. Byłam z nim równa, na obcasach wyższa, co szalenie go peszyło. Jedyny sport, jaki uprawiał, to tenis. Grał nawet nieźle, często grywał z panną Krystyną - we Wsoli i Bartodziejach były korty tenisowe. Poza tym nie grał w karty, nie jeździł konno, choć potrafiły to nawet panny. Gdy pędzili gdzieś z całym towarzystwem, Jerzy Gombrowicz krzyczał na całą okolicę: „A na przodzie jedzie Krysia, jedzie Krysia, co ma hysia...”. Pani Wanda Przyłęcką pamięta, że Witold bał się konia. Gdy przyjechała kiedyś konno do Wsoli, chciał ją zatrzymać. Złapał konia za uzdę, lecz gdy ten mocno zarżał, natychmiast go puścił, cofnął się kilka kroków. Nie pływał, nie jeździł na nartach. W „Mirabelli” pokpiwał niby z narciarzy, że to bez sensu - zimno, można złamać nogę. Wyraźnie jednak im zazdrościł. Jeździła zdecydowana większość młodzieży, także i panny. On tymczasem zostawał z tymi, które nie umiały, albo z chorymi, którym zalecano wyłącznie leżakowanie. Nudził się więc ogromnie, czekał, aż wrócą narciarze. Leżakował bowiem całymi dniami na werandzie, przekomarzał się z pannami, aż znudzony - jak mówił - jałowością ich umysłu szedł do sąsiedniego pensjonatu „Nótre-Dame” na szachy ze znajomym Żydem. Najczęściej jednak wyciągał na spacer pannę Wandę Przyłęcką. Przyjechała wprawdzie do „Mirabelli” z siostrą, lecz ta była akurat bardzo zakochana i nie chciała im towarzyszyć. Pisała tylko do narzeczonego albo czytała listy od niego. Witold zaglądał nawet przez dziurkę od klucza, żeby sprawdzić, czy czyta je z wypiekami na twarzy. Gdy obie wyjechały, wysłał im kartkę: Dobra Przyjaźni! Przesyłam obu Paniom cały pakiet najwytworniejszych komplementów i miłych stów z leżaka, na którym tarzam się w samotności. Próbował nawet uczyć się jeździć na nartach, ale nie miał, jak inni chłopcy, krótkiej kurtki, w swojej długiej bekieszy przewracał się tylko, co go szybko zniechęciło. Mimo to nie wstydził się swego niedołęstwa albo też tylko tak udawał. - Przyjechał kiedyś linijką do Bartodziejów - wspomina Józef Janowski. - Było dość późno, a ponieważ nie zapowiedział się wcześniej, spuściliśmy już więc psy z łańcuchów. Dopadły go, gdy tylko wysiadł. Przerażony wdrapał się na płot i darł się tak, że go usłyszeliśmy, wyszliśmy i odgoniliśmy psy. „Zaglądałem już śmierci w oczy” - przechwalał się potem, dramatyzując całą historię. Żaden inny kawaler, który przyjeżdżał z wizytą do panny, za nic nie przyznałby się, że przestraszył się psów, nie krzyczałby, nie uciekał przed nimi na płot. Raczej dałby się pogryźć. Mimo to Witold nadal drwił z „młodych, poczciwych ziemian”. - Mieliśmy więc tak tego dość - mówił Józef Janowski - że razem z kolegami zagroziliśmy mu kiedyś porządną „kocówą”. Przestraszył się widać i dał nam jaki taki spokój. Nie miał szans - był jeden, a nas wielu. Krystyna Konarska nie przypomina sobie (albo też nie chce sobie przypomnieć) żadnych spotkań z Witoldem w nocy, o których pisał w „PHerne”. Co do mostu natomiast, przesadził wyraźnie. Owszem, między Wsolą a Bartodziejami płynęła rzeczka, lecz niewielka i niegroźna. Most był na niej chybotliwy, niezbyt solidny, ale bezpieczny. Nie istniało żadne ryzyko, robił tymczasem z siebie bohatera. Choć może rzeczywiście bał się tamtędy przechodzić? Nawet dość prawdopodobne, nie wstydził się najwyraźniej swoich lęków, co też jaw nim raziło. Był w końcu mężczyzną. - Rozumiałam - mówi - że jest inny, ciekawy, oryginalny. O wiele lepiej czułam się jednak w towarzystwie zwyczajnych chłopców z sąsiedztwa. I jednego z nich wybrała sobie w końcu na męża. Najpierw zaręczyła się z panem Grodzińskim z Oblasu, ale potem zerwali. W 1934 roku wyszła szczęśliwie za mąż za Stanisława Konarskiego z Kluczewska, pięknego majątku słynnego z hodowli bażantów. Urodziła trójkę udanych dzieci: dwóch synów i córkę. I nawet nie pamięta, kiedy ostatni raz widziała Witolda. On zresztą coraz rzadziej pojawiał się we Wsoli. Miał początkowo aplikować u ojca Wandy Przyłęckiej, znanego w Radomiu adwokata. Byłby jego dependentem - tak to się wtedy nazywało. - Już się z tego cieszyłam - mówi pani Przyłęcka - lubiłam Witolda i aplikanci ojca zawsze dotrzymywali mi towarzystwa. Nic jednak z tych planów nie wyszło. Palestra radomska nie zgodziła się na jego kandydaturę, a kandydatów miała sporo. Zaszkodziła mu opinia zbyt nowoczesnego liberała, nie bez „winy” był także Jerzy Gombrowicz, który cieszył się wspaniałym darem wymowy, elokwencją, humorem. Radomscy adwokaci sądzili, że jego brat jest najprawdopodobniej taki sam. Przestraszyli się konkurenta. * * * Po wojnie Krystyna Konarska mieszkała z rodziną w Warszawie. Mąż miał dobrą posadę w Ministerstwie Rolnictwa, ona natomiast zajmowała się dziećmi. Dopiero gdy podrosły, zaczęła pracę w prywatnej wypożyczalni książek. Nadal utrzymywała kontakty z „Jerzami”, którzy mieszkali teraz w Radomiu, lecz odwiedzali czasem Bartodzieje i gospodarującego tam jej brata. Los oszczędził bowiem miejsce, gdzie Witold Gombrowicz przyjeżdżał „z bijącym sercem”. Jeszcze w roku 1938 ojciec pani Krystyny rozparcelowali sporą część majątku, zostawił jedynie pięćdziesiąt hektarów - i tak dochody pochodziły głównie z pensjonatu. Jak się okazało, „miał nosa”. Reforma rolna po wojnie oszczędzała majątki nieprzekraczające właśnie pięćdziesięciu hektarów. Oprócz nich rodzinie Janowskich został także - ku zazdrości i goryczy innych - dwór, park, sad. W praktyce parcelowano jednak nawet mniejsze majątki. Projekt parcelacji Bartodziejów też już był gotowy, z dworu zaczęto zrywać dach. Pan Józef Janowski uratował wtedy rodzinny majątek, powołując się na swoje wojenne zasługi - był w końcu porucznikiem II Armii Wojska Polskiego. Chcąc nie chcąc, miejscowe władze musiały się z tym liczyć, ale żeby za bardzo nie przewróciło mu się w głowie, umieściły w dworku w Bartodziejach Radę Narodową, posterunek MO i milicjanta z rodziną. Józef Janowski z żoną nie palili przez całe zimy w piecach, tłumacząc się trudnościami z opałem. Sami bardzo marzli, ale udało im się w końcu wykurzyć Radę i posterunek - poszukali sobie cieplejszych lokali. Zawzięła się tylko milicyjna rodzina, siedziała w oficynie całe trzynaście lat. Najtrudniej było utrzymać majątek w latach pięćdziesiątych. Duch przeszłości straszy w Bartodziejach - pisało miejscowe „Słowo Ludu”, nazywając ich ostatnimi krwiopijcami, wrzodami na ciele demokratycznego społeczeństwa. Któregoś dnia otrzymali zawiadomienie, że z dniem tym i tym w ich salonie mieścić się będzie świetlica tutejszego ZMP. Przegrodzili więc szybko salon na dwa małe pokoje. Gdzie mogli, chodzili na skargę. To przecież zabytek pełen antyków, w sadzie szklarnie, a młodzi wiadomo - popiją się, poniszczą. - Pilnujcie! - słyszeli w odpowiedzi. Uratował Bartodzieje Jerzy Gombrowicz, świetnie do nowych warunków zaadaptowany. Wszędzie miał znajomych. Nie udało mu się wprawdzie wybronić dworku przed przymusowymi lokatorami, zamienił ich jednak na znośniejszych. Dzięki znajomym w Związku Artystów Plastyków zorganizował w Bartodziejach dom pracy twórczej dla artystów, który przetrwał tu trzy lata. Państwo Janowscy odetchnęli. Do Bartodziejów przyjeżdżali teraz profesorowie ASP, malarze, graficy. Ludzie kulturalni, inteligentni, doskonale układający stosunki z gospodarzami. Nie było mowy o zniszczeniach. Przeciwnie, przybyło kilka cennych prac, syn państwa Janowskich nosił za artystami blejtramy, w wieku ośmiu lat potrafił dyskutować o taszyzmie. A dziś w Bartodziejach jest tak, jakby stanął czas. Piękny dwór pełen starych mebli, rodzinnych pamiątek. Park, sad ze szklarniami. Nadal gospodarzy pan Józef Janowski z dorosłym już synem. Pokryli niedawno dach dworu nową blachą, a zdobyć teraz blachę to cud. Dbają, jak mogą, mimo to dwór jest w coraz gorszym stanie. Na jego generalny remont potrzebne są bowiem miliony. Starali się wprawdzie o uznanie go za zabytek pierwszej klasy i uzyskanie tym samym państwowych funduszy na remont. Już same te zabiegi były bardzo kosztowne - architekt oraz historyk sztuki musiał przecież opisać i wycenić każdą rzecz. Wszystko jednak na nic, nie udało się. Choć jest to rzeczywiście cenny zabytek - został wybudowany na przełomie XVIII i XIX wieku jako pałacyk myśliwski rodziny Gordonów; naokoło przecież Puszcza Kozienicka. Należał potem do rodziny Strojanowskich, później Maliszewskich [W 1988 r. syn Józefa Janowskiego, Tadeusz, na skutek trudności finansowych był zmuszony sprzedać Bartodzieje..] * * * W roku 1971, kiedy zmarł Jerzy Gombrowicz, umarło także życie towarzyskie dawnych, okolicznych ziemian. Skończyły się wizyty w Bartodzie-jach, brydże u Wandy Przyłęckiej w Radomiu. Krystyna Konarska straciła ostatecznie kontakt z Gombrowiczami. Choć Witold prosił w listach do Jerzego o jej warszawski adres, nie napisał do niej. Uważała to jednak za niewielką stratę. Bardzo nie lubi wspomnień nie tylko o nim, lecz w ogóle o „tamtym świecie”. Przeszło, minęło, jest zupełnie co innego. Nawet dzieciom nie mówiła o swojej z nim znajomości. Po co? Jest po prostu ostatnio modny, stąd ten szum. Jej zdaniem, trzeba żyć teraźniejszością. Pomagać dzieciom, zajmować się wnukami. Robić zakupy, z którymi takie teraz przecież kłopoty. Na wspomnienia naprawdę nie ma miejsca. W dalszym ciągu noty biograficznej dla „PHerne” Gombrowicz pisał m.in.: Rok 1926 - Pierwsze flirty z kuzynkami i przyjaciółkami siostry, którym dokuczał za ich żarliwy katolicyzm. Rok 1936 - Miłostki z kucharką. - Flirt z młodą i piękną poetką. Rok 1941 - Doświadczenia homoseksualne z młodymi chłopakami z ludu Buenos Aires. - Miłostki z córką poety. Rok 1964 - Pobyt (...) w opactwie Royaumont, gdzie poznaje młodą Kanadyjkę, studentkę Marie-Rita Labrosse. Rok 1968, 28 grudzień - poślubia swoją towarzyszkę Marie-Rita Labrosse. Słowa miłość użył tylko raz. Nigdy więcej. Okruchy Pani Krystyna Maryańska-Zgrzebnicka (rocznik 1911) cudem zupełnym odzyskała niedawno swój list, który napisała do przyjaciółki w 1926 roku. Adresatka odnalazła go, robiąc generalny porządek w swoich papierach. Nie byłoby oczywiście w tym fakcie nic godnego uwagi poza tym, że główny temat tego listu to Witold „Gąbrowicz” - obiekt pierwszych uczuć panny Krystyny. Miała wtedy piętnaście lat, była, jak wspomina, typową kozą, pensjonarką - uczennicą gimnazjum imienia Dąbrówki w Poznaniu. Jej ciotka Helena Wiśniewska prowadziła w Wiśle pensjonat „Piast”, do którego zaprosiła ją - razem z siostrą - na lato roku 1926.1 tam właśnie poznała Witolda „Gąbro-wicza”, o którym pisała do przyjaciółki: Kochana moja Eluś! Czy nie dostałaś mojego listu wysłanego 30 VII 26? Sądzę, że wyjechałaś chyba prędzej z Iwonicza i już go nie otrzymałaś. Szkoda, bo był ogromny, a już teraz nie pamiętam, o czym pisałam. O imieninach moich nic pewnie nie wiesz, a więc słuchaj: miałam wyprawiony podwieczorek, na którym było 18 osób; sama młodzież: Ania, Iza, Marysia, Janka (z Poznania), Halszka, ja i chłopcy: Mundek Sokołowski, Sławek Szembroń, Adam Norski, Witold Gąbrowicz (z nas jest para), Krzyżanowski, Bołek Mołdawski, pan Emil, Zbynio, Janek. No i z konieczności - ciocie. Od tego czasu wiele się zmieniło - sporo osób od l sierpnia wyjechało: Ania, Iza Sz., Marysia P., Janka Z., Munio (przy końcu lipca trochę durzyłam się w nim, ale teraz nie, no w Witoldzie, i to z wzajemnością). Byłam też na dwóch dansingach, na festynie, odpuście, na którem dostałam serce z piernika od pana Witołda. Zrobiłam 2 wycieczki na stożek oraz Czantorję, te ostatnie z Nim, ale było też więcej osób. Muszę Ci coś o nim napisać - a więc kocham się, i to zupełnie prawdziwie! Jest to miłość idealna i zarazem zmysłowa. On jest studentem na ostatnim roku prawa w Warszawie, ma 22 lata, jest bardzo wykształcony i do tego śliczny (jak wszyscy mówią), nie za wysoki. Nie tańczy, nie gra w tenisa, tylko w szachy i pali fajkę. Kocham go i jestem o niego szalenie zazdrosna, chociaż jak dotąd nie ma powodu. Mieszkał od l lipca do l sierpnia w willi „Bukowej”, jak go poznałam 18 lipca, zaraz zaczął mi asystować aż tak, że l sierpnia sprowadził się do „Piasta”, przy stole siedzi obok mnie. Wszyscy w „Piaście” wiedzą, że mi oficjalnie asystuje, co chwilę całuje w rękę „na dzień dobry” itd. Ma jedną wadę - jest zarozumiały, bo jest skoligacony z wielkimi rodami. Ach, Elu, w tej chwili, gdy skończyłam to ostatnie zdanie, był u nas w pokoju, bo jest 12 w południe, a jeszcze nie zeszłam na dół i nie widział mnie. Pocałował kilka razy w rękę, a potem powiedział: „mnie wolno i w usta Cię całować!”. A ja naturalnie nie pozwoliłam, ale scen takich boję się bardzo - czuję, że nie będę miała długo siły, aby mu się opierać. Elu, ty pewnie nie będziesz chciała uwierzyć temu wszystkiemu, bo to jest wprost nieprawdopodobne, ale zaklinam Cię, że jak kocham Boga i moją Mamusię - to wszystko jest prawda! Ja wiem, że będę okropnie cierpieć, gdy się z nim rozstanę, i że on wkrótce o mnie zapomni, ale mniej go kochać nie mogę. On mnie zapewnia, że będzie do mnie pisał, tylko cóż z tego. To jest moja pierwsza prawdziwa miłość. Ściskam Cię i całuję - „Słodka osoba”, „Kryśka, czyli Szampan nie kobieta”, „Moja Krysiunia” - jak mnie nazywa. PS Teraz młodzieży jest bardzo mało, ale to mnie nie obchodzi. Jest Hala K. (z Warszawy, 19 lat) i Alinka I. (z Warszawy, 20 lat), Tadeusz Bujak z pierwszego roku prawa, Maniek Hajernan, Danek Majewski z VII g, Staszek Małachowski z VII g, no i mój Witold. Nigdy tak się nie bawiłam jak teraz. Gdy jest pogoda, gram w tenisa, kąpię się, a gdy pada - w szachy, turli-turli, domino, karty, chodzę na bilard, ale zawsze kocham się w Nim! Naprawdę się w nim wtedy zadurzyła. On natomiast - zrozumiała to znacznie później - świetnie się po prostu bawił. Bardzo się na „wilegiaturze” w Wiśle nudził i wybrał ją sobie na ofiarę swoich gierek oraz sztuczek. A świetnie się do tego nadawała. Cóż, w odróżnieniu od Żuty Młodziakówny z „Ferdydurke”, była pensjonarką nienowoczesną i nieśmiałą, a już szczególnie w stosunku do mężczyzn. Uczyła się w gimnazjum słynnym z surowości, oczywiście wyłącznie żeńskim, nie miała brata i męskie towarzystwo było dla niej ewenementem, sensacją. Ze spokojem i uśmieszkiem, pykając fajeczkę, obserwował jej zmieszanie i onieśmielenie na jego publiczne hołdy, demonstracyjną asystę. Bo rzeczywiście, nie wiedziała, jak reagować, co odpowiadać? Nie mogła na przykład - mimo jego próśb - przemóc się i mówić mu per ty, tylko wyłącznie per pan, on tymczasem oczywiście do niej po imieniu. Albo też - żartując z jej skromności - per „szampańska kobieto”. Co więcej, nie tylko jej asystował, ale też pierwszy raz w życiu pocałował! Gdy szykowała się z siostrą do wyjazdu, przyszedł - jak mówił - „pomóc w zamykaniu waliz”, a gdy siostra wyszła na chwilę z pokoju - złapał w ramiona i pocałował! Był to pierwszy w jej życiu pocałunek, a tym samym ogromny oczywiście szok! On natomiast zachował swój stoicki spokój. Długo oczywiście swój pierwszy pocałunek rozpamiętywała. Bawił się też, obserwując reakcję pensjonatowych gości, zwłaszcza starszych pań zgorszonych publiczną asystą tak młodej panience, dziecku prawie. Szczególnie bowiem w towarzystwie, podczas wspólnych wieczornych spacerów, brał ją za rękę, szeptał coś do ucha. W ogóle ubóstwiał ją kompromitować. Na jednej z przechadzek zaciągnął na przykład kiedyś pod gospodę Rotha (dziś Centrum), kazał Żydowi - właścicielowi - podać tacę z kieliszkami i kwaterką na wódkę, tak zwanym tam achtlikiem, zawołał ulicznego fotografa, poprosił o zdjęcie, mocno trzymając ją za ramię, żeby - ze wstydu oczywiście - nie uciekła. Wykupił później zdjęcia i jedno z nich jej ofiarował, choć - przez te alkoholowe akcesoria - nie pokazywała nawet koleżankom! On natomiast na pewno się nimi pochwalał, doskonale świadczyły, że jego wakacje w Wiśle to „kobiety, wino, śpiew!”. * * * A jednak napisał do niej później z Warszawy obiecany list. Obszerny, na kancelaryjnym papierze. Niestety, poza czułymi słówkami na początku, dalej były wyłącznie niezrozumiałe epistoły i wywody. Nie mogła się więc nawet nim pochwalić koleżankom. Przepadł, niestety, w czasie wojny razem z całym jej dobytkiem i domem. Zdjęcia z „achtlikiem” ocaliła. Razem z innymi zabrała je po prostu ze sobą na wojenną tułaczkę. Przewędrowały z nią pół świata: Persję, Iran, Palestynę, Egipt, Włochy. List o nim też cudem właściwie ocalał, tak że to sam Najwyższy chciał chyba uratować tych kilka okruchów o Witku „Gąbrowiczu”. Ślady Napisz mi kiedy, co się dzieje w domu małoszyckim, wsolskim, potoczkowskim, to jest konkretnie, kto tam mieszka etc. Chciałbym to sobie wyobrazić. A też na Służewskiej i Chocimskiej w Warszawie... (z listu do brata Janusza, l czerwca 1961) Slużewsfea 3 m. 4 Od roku 1911 Małoszyce pozostały jedynie letnim domem Gombrowiczów. Cała rodzina - głównie ze względu na konieczność kształcenia dorastających dzieci - przeniosła się na stałe do Warszawy, na Służewską 3. Janusz i Jerzy byli już w warszawskich gimnazjach, mieszkali na stancjach. Rena miała dwanaście lat, Witold siedem, należało pomyśleć także o ich edukacji. Służewską, tak zresztą jak i sąsiednia Natolińska, była wówczas adresem zdecydowanie dobrym. Mieszkali tam przemysłowcy, dyplomaci, znani lekarze. Była to jedna z najbardziej reprezentacyjnych kamienic ówczesnej Warszawy - pisał o domu na Służewskiej Jerzy Gombrowicz w „Komentarzu biograficznym do twórczości Witolda Gombrowicza”, przeznaczonym dla Instytutu Badań Literackich PAN. - Właściciel jej i twórca, profesor architektury Mikołaj Tołwiński, ojciec Tadeusza, projektanta Muzeum Narodowego, całe życie hołdował klasycyzmowi. Ku ogólnemu zdziwieniu - zaprojektował dom mieszkalny, w którym sam też zamieszkał, w stylu secesyjnym, tak modnym na przełomie wieków. Fotografia kamienicy - jako jednej z ozdób Warszawy - ukazała się w „Świecie” i innych czasopismach. Był to rzeczywiście udany twór architektoniczny, imponujący bogactwem marmuru, brązu i mahoniu. Na ścianie podwórza, nad basenem, profesor umieścił napis „Vita brevis, ars longa”, który stał się być może hasłem dla Witolda. Oglądał go bowiem codziennie z okna swego pokoju, który upamiętniła napisana tam „Ferdydurke”. Cena mieszkania wydaje się dziś astronomiczną. Profesor żądał 2 tysiące rubli rocznie. Ojciec się targował, opuścił więc 50 złotych, pomimo czego komorne wynosiło prawie tysiąc dolarów. W kamienicy była winda, czyli wielka jeszcze wtedy rzadkość. W ogromnym ośmiopokojowym mieszkaniu dwa ówczesne luksusy: centralne ogrzewanie oraz łazienka z grzejnikiem na ciepłą wodę. Pani Marietta Borewiczowa, kuzynka Gombrowiczów, która bywała na Służewskiej u „cioci Tosi i wuja Jana”, pamięta, że ogólnym stamtąd wrażeniem było bogactwo. Wnętrze wprost pałacowe. Srebra, porcelana, dywany. Natomiast w pokoju kuzyna Witolda bardzo skromnie: stół, łóżko, szafa, trochę książek. Żadnych ozdób. Pyszni? się swoim paradnym mieszkaniem - pisał potem Tadeusz Breza w „Nelly”. - „Moje bidermajera - ukazywal je jak przewodnik - moje simlery „. Był tam w mieszkaniu Bacciarelli czy Lampi, nie pamiętam [Tadeusz Breza, „Nelly. O kolegach i o sobie”, Czytelnik, Warszawa 1972, s. 386-387.] - Zaprosił kiedyś do siebie mnie i brata - wspomina pani Zofia Gawlikowska[Zmarła 22 kwietnia 1998 r.], siostra Adama Mauersbergera, przyjaciela Gombrowicza. - Pokazywał nam obrazy, mówiąc głośno, ile są warte. I nagle z drugiego pokoju poirytowany głos jego matki: „Witoldzie, przecież to nie na sprzedaż!”. Było nam nieswojo, że wzięła nas, być może, za kupców, i szybko się pożegnaliśmy. Mieszkanie na Służewskiej upamiętniła nie tylko napisana tam „Ferdydurke” oraz „Pamiętnik z okresu dojrzewania”. Gombrowiczowie mieszkali tu przeszło dwadzieścia lat, bo do roku 1934. Tutaj spędził Witold swoje lata chłopięce i młodość. W grudniu 1933 - w tym właśnie mieszkaniu - zmarł jego ojciec. I ta śmierć skończyła okres Służewskiej. Janusz i Jerzy byli już wówczas żonaci, mieszkali w majątkach żon. Mieszkanie stało się więc zbyt wielkie i kosztowne dla trzech, a właściwie czterech osób: pani Gombrowiczowej, Witolda, Reny oraz służącej Anieli. Po śmierci pana Gombrowicza sytuacja finansowa rodziny znacznie się bowiem pogorszyła. Trzy panie i Witold opuszczają mieszkanie. Kto tam mieszkał po nich - nie wiadomo. W czasie Powstania Warszawskiego na Służewskiej i ulicach sąsiednich toczyły się ciężkie walki. Zostały tylko gruzy. Dziś nie ma już nie tylko tego domu, ale nawet ulicy. To znaczy, została jedynie jej resztka, właściwie „zaułek Służewski”. Stoi tam tylko jeden dom. Nowy, powojenny, z numerem 2. Jeszcze do połowy lat sześćdziesiątych przetrwał też (choć wypalony i niezamieszkany) przedwojenny dom Służew-ska 7, ale zburzono go, gdy budowano przedszkole przy ulicy Natolińskiej. Dziś reszta Służewskiej, sąsiednia Natolińska, Koszykowa, aleja Wyzwolenia to też niezła dzielnica Warszawy. Chocimska 35 m. 15 i 4 Nowe mieszkanie znajdowało się niedaleko od poprzedniego - przy placu Unii Lubelskiej. Kamienica nie była już tak efektowna, czynsz mniejszy (od 150 do 200 złotych miesięcznie), mieszkanie nieco skromniejsze. - Byle kto też tam jednak nie mieszkał - wspomina 74-letnia pani Maria Ceranowicz, dozorczyni kamienicy od roku 1928. - Szary człowiek zarabiał przecież pięćdziesiąt do sześćdziesięciu złotych miesięcznie, więc jak mógłby zapłacić takie komorne? Mieszkał sam wicekonsul francuski, jakiś Anglik, pan Włast - autor piosenek, profesor Grzymała-Siedlecki. Pani Ceranowicz dobrze pamięta Gombrowiczów. - Była matka, syn Witold, córka Irena - stara panna, oraz gosposia Aniela. Przez jakiś czas mieszkała też z nimi panienka Tereska, córka młodszego z synów, która przyjechała uczyć się w warszawskim gimnazjum. To była zamożna ziemiańska rodzina - mieli gdzieś na wsi majątek, w Warszawie kamienicę i co miesiąc przychodził stamtąd dozorca. Elegancki - w czapce, z pięknym zegarkiem, tak że kamienica na pewno nie była ostatnia. Nie wiadomo, dlaczego Gombrowiczowie tam nie mieszkali. Może nie było odpowiedniego dla nich lokalu? Mieli przecież wymagania. Wynajęli aż dwa mieszkania. Panie Gombrowicz zajęły cztery wielkie pokoje z kuchnią na pierwszym piętrze, pod czwórką. Panu Witoldowi było tam widać za ciasno - wynajął sobie jeszcze mieszkanko pod piętnastką: pokój z kuchenką. Na tym samym piętrze, naprzeciwko matki oraz siostry, tyle że z oddzielnym wejściem: od podwórza. Jadł i kąpał się u matki - miał bowiem wyłącznie kran i zlew. U siebie tylko pisał książki, czasem też spraszał gości. Zawsze jednak było wtedy spokojnie i cicho. Obok mieszkała matka, musiał się z nią liczyć. Wpadła tam kiedyś do niego, nie pamięta już z jakiej okazji. - Witam panią gospodynię w moim muzeum złego smaku - powiedział. Choć prawdę mówiąc, nie widziała tam żadnego smaku. W odróżnieniu od mieszkania matki i siostry - bardzo skromnie. Łóżko, szafa, stół, książki. Choć było z nich bogate państwo - zawsze grzeczni, uprzejmi, dzień dobry, do widzenia, żadnych awantur czy krzyków. W trzydziestym dziewiątym, przed samą wojną, pan Witold wyjechał na wycieczkę do Ameryki. Widać, stać go było i na to. Przyszedł, pożegnał się. Do widzenia, pani dozorczyni, powiedział. Miał ze sobą ze dwie chyba walizki. Więcej go nie widziała i nie wie, jak mu się potoczyło życie. Wybuchła wojna, została tylko Gombrowiczowa z córką, wnuczką oraz gosposią. Wnuczka nadal chodziła do gimnazjum, które udawało szkołę krawiecką. Krawiectwo polegało bowiem tylko na porozstawianiu w klasie maszyn. Gdy zlecono kiedyś panienkom uszycie Niemcom koszul, wybuchła panika - żadna nie umiała przecież nawet obrębić dziurki. Po wybuchu wojny Gombrowiczowa z córką też nie zaznały biedy. Miały pewnie złoto czy dolary, bo gosposia ciągle kupowała żywność. Dozorca nadal przynosił czynsz z ich kamienicy. Jeździły również do najstarszego syna, którego Niemcy zostawili w majątku. I nie wracały z pustymi torbami. Na przełomie 1941 i 1942 roku zrobiono tutaj niemiecką dzielnicę „Nur fiir Deutsche”. Wprowadzono Niemców, folksdojczów. Obok była przecież aleja Szucha, gdzie mieściły się niemieckie władze. Mieszkańcy Chocimskiej, sąsiedniej Klonowej, Bagateli, Flory i innych musieli opuścić swoje mieszkania. Mogli zabrać swoje rzeczy, meble. Dostawali nakazy przede wszystkim na mieszkania pożydowskie. - Był chaos, rozpacz, gorycz - wspomina pani Ceranowicz. Gombrowiczowe z gosposią poszły na wyznaczone im miejsce. Straciła je z oczu. A ona, mąż, syn i bracia - mimo nakazu - zostali na Chocimskiej. Mąż mówił, że przecież z Niemcami już niedługo koniec, a nigdy więcej nie trafi im się takie dozorcostwo: świetny punkt, ładne mieszkanie. Posłuchała go i straciła wszystkich. Niemcy rozstrzelali męża, syna, braci, ją natomiast wywieźli do obozu pracy w Lipsku. Kamienica przy Chocimskiej 35 ocalała i stoi do dziś. I choć jest jedynym właściwie ocalałym warszawskim domem Gombrowicza, choć dokończył tu „Ferdydurke”, napisał „Iwonę, księżniczkę Burgunda”, gościł Witkacego i Schulza - nic nie wskazuje na to, że tu mieszkał. Nie ma na niej żadnej tablicy, napisu. Po wojnie urządzono tutaj ważną wtedy instytucję - Biuro Odbudowy Stolicy. W dawnym mieszkaniu pań Gombrowicz zrobiono stołówkę dla pracowników. W ich kuchni wmurowano w podłogę olbrzymi kocioł na kawę - jeszcze dziś jest po nim ślad. W 1956 roku BOŚ przeniosło się w Aleje Jerozolimskie, wyszła bowiem ustawa, że przedwojenne mieszkania nadal należą do ich właścicieli. Znów się wobec tego na Chocimskiej pojawili. A jeżeli nie oni, to ich dalsze rodziny. Gombrowiczów wśród nich nie było. Oni zresztą tylko wynajmowali. I dziś też nie brak tu znanych osób, takich jak Witold Rowicki, do niedawna profesor Władysław Tatarkiewicz. Większość mieszkań zachowała swój przedwojenny kształt. Część jednak podzielono na metraże bardziej współczesne: dwa, a czasem nawet trzy lokale. Dawne mieszkanie pań Gombrowicz zajmują dziś trzy rodziny. W trzech największych pokojach (trzeci przerobiono na kuchnię) mieszka pani Janina Rowińska, emerytowany profesor Politechniki Warszawskiej. Jak się okazuje, Rena Gombrowicz, siostra Witolda, uczyła się razem z nią w gimnazjum Platerówny. Pani Rowińska nie wiedziała nawet, że zajmuje dawne mieszkanie koleżanki. Witolda jednak nie znała i nie żałuje: nie lubi jego twórczości. - Zbyt dla mnie dziwaczna - przyznaje. Czwarty pokój Gombrowiczów dołączono do mieszkania doktora Janczewskiego. U pani Rowińskiej jest jeszcze - przysłonięty narzutą - ślad po zamurowanych drzwiach. U doktora Janczewskiego zastaję akurat tylko jego kilkunastoletniego syna. Nie słyszał nic o Gombrowiczu i nie chce wpuścić do mieszkania. - To co, że mieszkał tu kiedyś jakiś pisarz? - dziwi się. W dawnej kuchni i łazience Gombrowiczów mieszka osiemdziesięcioletnia już emerytka, pani Feliksa Bielewska. Pracowała kiedyś w Biurze Odbudowy Stolicy jako sprzątaczka. Była też członkiem PPR, biegała po Warszawie z puszką na odbudowę, brała udział w odgruzowywaniu miasta. I nie może powiedzieć - władza ludowa jej nie ukrzywdziła. Była już wtedy na emeryturze, chorowała na serce. Myślano więc, że niedługo pożyje. Przychylono się do jej podania o własny kąt i dano ten pokoik z łazienką. Ale wbrew oczekiwaniom śmierć o niej zapomniała. Dawna pracownia Witolda jest z kolei własnością pani Elżbiety Świeckiej, pracownika naukowego. Musiała jednak na pewien czas odstąpić swoje mieszkanko bratu i przenieść się z powrotem do rodziców. Brat miał bowiem żonę, dwoje dzieci, a przed sobą aż kilkanaście lat czekania na mieszkanie na Ursynowie. Dostał je wreszcie, odczekawszy właśnie w dawnej pracowni Witolda. Królewska 33 Był to ostatni warszawski adres Gombrowiczów, a właściwie już tylko pani Gombrowiczowej, Reny i Anieli. Tu bowiem dostały nakaz zamieszkania. Z trzypokojowego mieszkania - tak jak i z całej kamienicy - wysiedlono Żydów. Mieściło się w oficynie. Na podwórzu lokatorzy urządzili okupacyjny ołtarzyk, gdzie codziennie modlili się i śpiewali. Pod przewodnictwem Anieli, która była bardzo religijna. Okna mieszkania wychodziły na Ogród Saski, gdzie w czasie Powstania Warszawskiego toczyły się walki. Pani Gombrowiczowa z Reną i z Anielą musiały opuścić mieszkanie. Po powstaniu z kamienicy na Królewskiej nie zostało śladu. W gruzach legły srebra, „bidermajera i simlery”, meble przywiezione z Litwy przez dziada Witolda - Onufrego. Kilka rzeczy jednak ocalało: - mały stolik jeszcze po babci Ignacowej Kotkowskiej; - część osiemnastowiecznego lustra, pochodzącego z Pałacu Zimowego; - szczątki sekretarzyka - dzieła stolarzy z Lenogir na Litwie, które od wieków były majątkiem Gombrowiczów; - portret Witolda pędzla jego przyjaciela Eliasza Kanarka, portrety rodziców wykonane przez Kazimierza Górskiego. Wygrzebał to z ruin, przeniósł do swego mieszkania i w ten sposób ocalił kuzyn Gombrowiczów - Kozłowski. Wszystko jest dziś pięknie odnowione i znajduje się u rodziny oraz krewnych Witolda. Najbardziej chyba żal jego portretu pędzla Witkacego. Był cały w tonacji zielonej - zielone tło, zielony Witold wychylał się zza złotawej kotary. Witold bardzo ten portret lubił, uważał, że jest na nim bardzo do siebie podobny. Dostał go od Witkacego w prezencie. Gdy po wojnie zorganizowano w Warszawie pierwszą wystawę portretów Witkacego, Janusz Gombrowicz poszedł tam z bijącym sercem. Miał cichą nadzieję, że być może ktoś wygrzebał portret Witolda z ruin na Królewskiej, a potem sprzedał. Niestety, nie było go wśród zbiorów. Zginął bezpowrotnie. Żałować należy, że te martwe ofiary Powstania Warszawskiego - pisał w „Komentarzu” nie tylko o rodzinnych pamiątkach Jerzy Gombrowicz - nie zostały objęte ewidencją. Byłyby jedną z ważnych pozycji w bilansie strat wojennych... Dziś, tam gdzie stała kamienica z napisem Królewska 33, jest Biuro Projektów. Wspólna l Kamienica przy Wspólnej l była własnością rodziny Gombrowiczów, a konkretnie całej czwórki rodzeństwa. Kupiono ją tak jak i tę przy Próżnej 7 - z likwidacji resztek Bodzechowa. Po śmierci pana Gombrowicza dochody ze Wspólnej przeznaczono przede wszystkim dla pani Gombrowiczowej, Witolda i Reny - starsi synowie byli już dobrze urządzeni. Administracją zajmował się właśnie Witold, z czego miał już pieniądze wyłącznie dla siebie. W kamienicy był naturalnie dozorca, lecz do Witolda należały wszelkie czynności meldunkowe, administracyjne, zbieranie czynszu. Wykonywał swoje obowiązki niechętnie i ze skrępowaniem, potrzebował jednak pieniędzy. Jego kompani z „Ziemiańskiej” i „Zodiaku” śmiali się, że żyje poniekąd z nierządu... Na Wspólnej było bowiem kilka nieoficjalnych domów, a właściwie mieszkań publicznych. Między innymi podobno i na Wspólnej 1. - Jego administracyjne obowiązki - wspomina pani Ewa Otwinowska, dawna znajoma z „Ziemiańskiej” i „Zodiaku” - stawały się często moją ostatnią deską ratunku. Gdy czułam się zbytnio przez Witolda zdominowana i pognębiona, pytałam niby od niechcenia: - Panie Witoldzie, czy pobrał już pan czynsz od swoich lokatorów? - Mówił wtedy: - Ach, te kobiety, trzeba je wyeliminować z towarzystwa, tak zaniżają poziom! Ale tracił wyraźnie pewność siebie. Najwyżej jednak na moment. Dobrze sobie zdawał sprawę - co niejednokrotnie podkreślał - że między innymi kamienica na Wspólnej zapewnia mu niezależność materialną, a tym samym pisarską. Po zerwaniu z ledwo zaczętą pracą w sądzie nie starał się już o stałą posadę. Współpracował z „Kurierem Porannym” i innymi gazetami, lecz pisał, co chciał i kiedy chciał. Nigdy też nie poniżył się chodzeniem po redakcjach. Rękopisy wysyłał pocztą lub właśnie przez dozorcę kamienicy na Wspólnej. Przed samym Powstaniem Warszawskim Janusz Gombrowicz zrobił świetny interes. Za sześć tysięcy dolarów sprzedał połowę kamienicy zamożnej wdowie po senatorze, która chciała gdzieś ulokować większą gotówkę. Kobiecie absolutnie zwariowanej, bo kto podczas wojny kupował kamienicę? Sprzedał tylko połowę - należała przecież do całego rodzeństwa. Tymczasem Witold znajdował się w Argentynie, Jerzy w Rumunii. Janusz liczył oczywiście, że wrócą, a nie chciał rozporządzać ich własnością. Stróż ze Wspólnej był w dobrych stosunkach z Gombrowiczami, pani Gombrowiczowa doszła więc do wniosku, że bezpieczniej będzie ulokować rodzinny majątek w co najmniej dwóch miejscach. Przewiozła na strych na Wspólnej część „bidermajerów i simlerów”, dała stróżowi na przechowanie jedną trzecią dolarów za kamienicę. Lecz po powstaniu i z tego domu zostały gruzy. Po meblach nie było śladu, co więcej, stróż zaklinał się, że schował w nich dolary. Wdowa po senatorze opłakiwała niefortunny nabytek. A Janusz żałował, że nie zadysponował także częścią Witolda i Jerzego. W 1947 roku - za grosze - sprzedał już tylko kamienie oraz cegłę budującym się chłopom spod Warszawy., Próżna 7 Kamienicę przy Próżnej - tak jak i tę na Wspólnej - kupili Gombrowiczowie w roku 1915, wkrótce po osiedleniu się w Warszawie. Sprzedali w roku 1935 na wyposażenie starszych synów - jak pisał w swojej pracy Jerzy Gombrowicz. Kto ją wtedy od nich kupił, nie wiadomo. Ocalała podczas wojny i stoi do dziś. Żyje też jeszcze przedwojenna gospodyni, pani Stefania Kozłowska, lecz nic nie może powiedzieć. Odjęło jej mowę - miała niedawno wylew, jest sparaliżowana. Najstarsi lokatorzy wprowadzili się tutaj dopiero po roku 1945. Właścicielem był wtedy Żyd, któremu udało się przeżyć wojnę. Po jej zakończeniu wyjechał gdzieś na Zachód. Kamienica stała się bezpańska, wprowadziło się do niej sporo szumowin, słynęła z bójek, awantur. I stoi teraz wśród wieżowców zza Żelaznej Bramy, między placem Grzybowskim a Zielną. Na ocalałym skrawku przedwojennej Próżnej - strzęp świata, którego już nie ma. Zaniedbana, odrapana, z grzybem, wilgocią, odpadającym tynkiem, połamanymi, kruszejącymi ozdobami: aniołkami bez skrzydeł, dziurawym sklepieniem bramy. Po prostu ruina, rudera. Od lat nie wolno się tu już meldować, a lokatorzy żyją niczym na wulkanie. Mówi się im, że dom jest przeznaczony do rozbiórki. Potem znów, że to zabytek, który czeka na generalny remont. Od trzydziestu kilku lat nie dzieje się jednak nic. Mieszkają więc w strasznych warunkach, ale czy warto wkładać tu choćby grosz? Co obrotniejsi, bogatsi dawno się już stąd wynieśli. Zostali sami biedniejsi, a przede wszystkim starsi. - Czekają pewnie, aż pomrzemy - mówią. - Wtedy dopiero wyremontują. A tu - oczywiście po generalnym remoncie - będzie luksus. To przecież Śródmieście, ale nie jest to najbardziej ruchliwy punkt. Każde mieszkanie wysokie, wielkie - o przeszło stu metrach kwadratowych. Jeszcze do niedawna z boku kamienicy wisiała tablica „Własność rodzinna Gombrowiczów”. Jakoś się przez tyle lat uchowała. Ale spadła i nikt jej nie podniósł, nie zawiesił z powrotem. Teraz jest po niej tylko jaśniejsza plama na murze [Według „Życia” z 21 marca 1997] * * * W roku 1981 zadecydowano, że jedna z warszawskich ulic będzie nosiła imię Witolda Gombrowicza. Na razie wprawdzie istnieje tylko w projektach, lecz ostatecznie już zatwierdzonych. Wydział Urbanistyki i Architektury Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy wydał już stosowną uchwałę - nr 20 Rady Narodowej Miasta Stołecznego Warszawy z dnia 5 stycznia 1981 roku (Dziennik Urzędowy Rady Narodowej m.st. W-wy, nr 6, póz. 27). Tak konkretnie był to pomysł magister Falkowskiej z Wydziału Urbanistyki i Architektury. Od dawna myślała o ulicy Gombrowicza - ile razy rozmawiała z cudzoziemcami o polskich literatach, okazywało się, że znali przede wszystkim autora „Ferdydurke”. Oprócz tego na Marymoncie ulice nazywa się właśnie nazwiskami pisarzy: Mickiewicza, Słowackiego, Dygasińskiego, Paska. Pomysł magister Falkowskiej zatwierdził Lesław Bartelski, przewodniczący zespołu ds. nazewnictwa ulic Stołecznej Rady Narodowej. Zaproponował też, żeby ulicę równoległą nazwać imieniem Brunona Schulza - nie tylko przyjaciela Gombrowicza, ale też autora pokrewnego mu literacko, którego towarzystwo odpowiadałoby na pewno Gombrowiczowi. W niedalekim też stosunkowo sąsiedztwie będzie ulica Kazimierza Wierzyńskiego i Jana Parandowskiego. (...) Najpóźniej za dwa lata ulica Próżna odzyska przedwojenną świetność. Zabytkowe kamienice zostaną odrestaurowane przez żydowską fundację Laudera. (...) W latach trzydziestych Próżna znajdowała się na obrzeżu dzielnicy żydowskiej. W czasie wojny kamienice nr 7,9,12 i 14 znalazły się poza murem getta, dzięki czemu przetrwały zawieruchę wojenną. Od tamtego czasu nie były remontowane. (...) W ciągu dwóch lat kamienice przy Próżnej 7 i 9 mają być odrestaurowane zgodnie z wytycznymi konserwatora zabytków. Koszty inwestycji przekroczą 5 milionów dolarów. Pieniądze wylożyjewish Renaissance Fundation, której prezesem jest Ronald Lauder. (...) Przy Próżnej mają powstać kluby, galerie, księgarnie, tradycyjne sklepiki o żydowskim klimacie, piekarnia. Pod numerem 7 być może zostanie otwarta po ponad 50-letniej przerwie koszerna restauracja, serwująca żydowskie specjały. Na razie żadnej z nich nie ma jeszcze na planie Warszawy. Powstaną między istniejącą już Podleśną, Kiwerską, Pelpińską i Klaudyny. W tej chwili są tam jeszcze puste pola, nie zaczęto nawet robót, ale projekty nazw ulic już są. Ludzie chcą znać swoje przyszłe adresy. Na Gombrowicza będą stały domki jednorodzinne, nie wiadomo jeszcze dla kogo przeznaczone. - I to dobrze - mówi pani Falkowska. - Przecież to taki indywidualista, nie pasowałyby do niego szare, identyczne bloki. Gomber Na imię mu było Witold, nazwisko Gombrowicz Z pozoru był to sobie zwykły spacerowicz Lecz tkwiła w nim dzika dziwność nieświadoma siebie Z tego konika będzie kiedyś niezłe źrebię. Witkacy Jego pierwszym „salonem literackim” nie był wcale „Zodiak” czy „Ziemiańska”, tylko mieszkanie rodzeństwa Mauersbergerów, których poznał przez Tadeusza Brezę. Zaznaczył to zresztą we „Wspomnieniach polskich”. (...) wszedłem w jego [tj. Brezy] kółko: Kasia Turno, wówczas chyba jego narzeczona, Mauersbergerowie. Tonio Sobański, Jerzy Paczkowski (...) i kilka innych osób. Adaś Mauersberger i jego siostra Zosia wiele życia wnosili na te zebrania i dom ich rodziców na Senatorskiej stał się wkrótce drugim naszym punktem zbornym...[„Wspomnienia polskie”, Paryż 1977, s. 87..] Mauersbergerowie, zwani Mauziami, nie mieli - w odróżnieniu od większości bywających u nich osób - nic wspólnego z żadną z dziedzin twórczości. Po prostu kręcili się w środowisku, znali stamtąd mnóstwo osób, dla których ich wygodne, ośmiopokojowe mieszkanie zawsze stało otworem. Prowadzili tak zwany dom otwarty. Nie mniej gościnni i serdeczni byli ich rodzice. Jak się dzieci, czyli Adaś i Zosia, chciały bawić - proszę bardzo, żadnych przeszkód! Każdy, kogo zapraszały, był mile widziany, częstowany przysmakami - dom słynął z dobrej kuchni. Droga Zosiu - pisał Gombrowicz w roku 1956 z Argentyny. - Myślą zanurzyłem się w przeszłość i jakby widział dawne fajfy Twoje z Toniem i Jerzym, tudzież innymi osobami, a także wspominam ten rodzaj zapiekanego sznycla, którym Twoja mama karmiła mnie...[Dawne dzieje - pisał dalej - i, jak mówi poeta, czynów dokonanych na progu przeszłości sam Bóg nie odwoła. Cieszę się prawdziwie, że jakoś wykaraskałaś się z ukropu dziejów i jako tako pożywasz sobie z Adałłem w tym muzeum. Ja również poniekąd zmieniam się w muzeum. Zresztą mam pokój dość duży z balkonem i ciężkoskórzanymi fotelami, oraz czternaście obrazów i jeden posąg. Wstaję około 12-ej i na pierwsze śniadanie zjadam pieczywo z masłem i herbatą, oraz dwa jaja na miękko lub na twardo, przy czym czytam listy, bo dość dużą mam korespondencję ze stolicami świata całego. Po odczytaniu listów i wypaleniu porannej fajki zabieram się z wolna do pracy pisarskiej, której ze 2 godziny się oddaję. Po czym golę się i wychodzę na miasto do kawiarni Querandi na kawę z mlekiem i sandwicze, a czasem zdarzy mi się załatwić jakiś amplet. Po kawie najczęściej wracam do domu i jeszcze coś tam skrobnę na papierze lub na Remingtonie moim oddam się pisaniu listów. Także telefony w tym czasie załatwiam. Gdy na budziku moim ukaże się ósma, wydalam się na miasto na kolację i jeśli nigdzie nie jestem zaproszony, zjadam ją przeważnie w restauracji Sorrento na głównej ulicy Corrientes. Wczoraj, na przykład zjadłem: Majillones (to takie skorupiaki) Pavesa (zupa baskijska chyba, z chleba z jajkiem) Lomo (polędwica) con puree Sałatka z owoców na winie. Tudzież wino lub piwo. Często wszakże chodzę na kolacje do kogoś, na przykład, do Grodzickich, ona Hala, często wspomina bohaterskie zabiegi Adałła, albo do Czapskich Hutten (brat Józefa) lub do Grubera, dorobił się ciężkiej forsy i ma szykowny apartament, lub Zosi Szymanowskiej-Chądzyńskiej, lub do Lubomirskich książąt. Wachlarz znajomości moich duży. Często też chodzę do kawiarni Rex na szachy. Proszę Cię, powiedz Adałłowi, żeby nie miał zwyczaju nie odpisywania na ważne listy. Nic nie wiem, czy zdziałał co w przedmiocie owej kontroli delikatnej druku mych utworów - i może lepiej, żeby nie działał, bo zdaje się wszystko na razie w porządku. Jak ma na imię Twój pibe (chłopiec)? Bądź uprzejmą kłaniać się w moim imieniu wszystkim, poczynając od Tadeusza, a sobie przedłóż bukiet niewygasłej mojej przyjaźni, dla Adałła pokłon załączam. 3 X 1956 Witolda Tadeusz Breza nie był jeszcze wtedy znanym literatem ani tym bardziej dyplomatą, tylko redaktorem „Kuriera Porannego” oraz artystycznym „cyganem”, znajomym skamandrytów, bywalcem modnej kawiarni „Sim” oraz „Ips”. O Toniu Sobańskim Gombrowicz pisał potem we „Wspomnieniach polskich”: Hrabia (...), wsiąkł we wszystkie fermenty intelektualne i artystyczne (...). Wybitnie inteligentny, Europejczyk, duża kultura, doskonałe maniery (...), zawsze dowcipny, czarujący (...), przedstawiciel smaku, dystynkcji... Jerzy Paczkowski był satyrykiem, poetą, redaktorem „Cyrulika Warszawskiego”. A te „kilka innych osób” - jak wspomina pani Zofia Gawlikowska z domu Mauersberger - to: Eliasz Kanarek - malarz, Feliks Topolski - rysownik, Zdzisław Czermań-ski - karykaturzysta. Zdolni i młodzi, zresztą wszyscy goście Mauziów byli bardzo młodzi; Kazimierz Kranc - pianista, żonaty z Felą, jedną z czterech Lilpopówien, koleżanek Zosi Mauersberger. No i oczywiście dziewczyny, bez których nie może się obejść żaden salon. Młode, wesołe, szykowne. I nie mieszczańskie, lecz „cygańskie”, „środowiskowe” Mira Zimińska - aktorka, piosenkarka; śpiewała wtedy w „Ipsie”; Wanda Telakowska - graficzka, zaprzyjaźniona z Janką Konarską, przyszłą żoną Antoniego Słonimskiego, która wciągnęła Telakowska w „środowisko”; Inka Kuczborska - plastyczka, wnuczka Gierymskiego, córka malarza Kuczborskiego; i jej koleżanka - Zosia Szymanowska (dziś Chądzyńska), a wtedy - jak mówi - osoba absolutnie spoza artystycznego interesu; Litka Liebhardt - zdaje się krewna Wedla, w każdym razie mieszkała z rodziną w jego słynnej kamienicy nad sklepem. No i z panów jeszcze Witold Gombrowicz, zwany Gombrem. Niezbyt się w tym kółku liczył. Pochodził z rodziny ziemiańskiej i dopóki na początku lat trzydziestych nie poznał Brezy, a później także Mauziów - nie miał najmniejszych kontaktów z najbardziej choćby początkującym środowiskiem artystycznym. - Pani mnie lansuje - mówił do Zosi Mauersberger - tylu przecież u państwa artystów... Większość gości, szczególnie panowie, miała już nazwiska, osiągnięcia: Topolski wystawiał w Londynie, Paczkowski redagował „Cyrulika Warszawskiego”, Breza drukował w dodatkach literackich do pism. Gomber tymczasem nic jeszcze nie wydał, pisał dopiero „Pamiętnik z okresu dojrzewania”, potem „Iwonę, córkę Burgunda” - tak ją początkowo zatytułował. I radził się Mauziów, Brezy oraz Sobańskiego, czy to dobre. Sam nie był pewien. Czytał im fragmenty albo dawał do czytania cały maszynopis. - Zarówno mnie, jak i bratu bardzo się to podobało - mówi pani Gawlikowska. - Podtrzymywaliśmy go na duchu. Bo jego rodzina, szczególnie starsi bracia, trochę sobie podkpiwała z początkującego literata. MIRA ZMIŃSKA-SYGIETYŃSKA [Zmarła w 1997 r. w Warszawie.] - Gdy napisał „Iwonę”, nie bardzo wiedział, czy to się w ogóle nadaje na scenę. Dał ją Adasiowi Mauersbergerowi, który poradził mu, żebym ja to przeczytała. Na jakimś przyjęciu Gomber wręczył mi tekst ze słowami: - Adaś mi powiedział, że jest pani najinteligentniejszą z aktorek! - No i jak się to pani podobało, pani Miro? - spytał po jakimś czasie, kiedy już „Iwonę” przeczytałam. Powiedziałam, zgodnie zresztą ze swoimi wrażeniami, że owszem, pierwszy akt dobry, dalej do niczego. Ja jestem - mówiłam - wychowana na Fredrze, Rittnerze, Zapolskiej. Pan jest z zupełnie innego świata. A on bardzo złośliwie: - No proszę, Adaś zapewniał, że pani jest inteligentna! - Cóż, widać ludzie czasem się mylą - ja na to A on z jeszcze większym grymasem: - Ciekawy jestem, czy pani w ogóle coś czyta? Jeżeli tak, czy mógłbym wiedzieć co? - Naturalnie - powiedziałam. - Czytam na okrągło jedną tylko rzecz, mianowicie coś w rodzaju „Kamasutry”, czyli „Małżeństwo doskonałe” Van de Yeldego. - Był to swego rodzaju bestseller tamtych lat. Techniczne opisy tak zwanych pozycji pozostawiono w łacińskich, medycznych określeniach. - Ach tak - mówi Gomber - właściwie nie powinienem nawet spodziewać się po pani czegoś innego... Zaśmiał się i na tym się skończyło. * * * Mimo wielu znajomych, nie miał jednak bliskiego przyjaciela. Był sam. Nie chodził też z żadną dziewczyną. Lubił bardzo Zosię Mauersberger, lecz była to wyłącznie przyjaźń, sympatia. Choć wszyscy z ich kółka mieli nadzieję, że być może coś jednak z tego wyniknie. I na ślubie Zosi trochę żałowali, że to nie z Gombrem. Przyznał się kiedyś Tadeuszowi Brezie, że podoba mu się Janka Wilczówna - młoda, początkująca aktorka i naprawdę prześliczna dziewczyna. Po prostu sama uroda. Tadeusz Breza i jego żona znali ją, zaprosili więc kiedyś ich oboje na większe przyjęcie. Choć, prawdę mówiąc, zorganizowali je specjalnie dla nich, nic z tego nie wyszło. Gomber siedział cicho gdzieś w kącie, Wilczówna natomiast zupełnie nie zwróciła na niego uwagi. Bardzo chciała grać, robić karierę aktorską. Interesowali ją mężczyźni, którzy mogliby jej w tym pomóc - dobrze ustawieni w aktorskiej branży, a nie początkujący literaci. Wyszła potem dobrze za mąż, wyjechała do Stanów i chyba do dziś prowadzi gdzieś w Teksasie restaurację [Zmarła w 1979 r. w Dallas] ZOFIA GAWLIKOWSKA: - Był nieśmiały, z rezerwą, taki z boku. Nie pił, nie lubił lokali, bo to za drogo. On tymczasem liczył się z pieniędzmi, szczególnie gdy zmarł jego ojciec i sytuacja finansowa rodziny znacznie się pogorszyła. W lokalach trzeba było przecież czasem komuś postawić, a tego nie znosił. I co go zawsze bardzo denerwowało - gdy przychodziło do płacenia rachunku, nawet najbardziej nowoczesne panny robiły głupie miny, grzebały bezskutecznie w portmonetkach i w rezultacie trzeba było za nie płacić. Chodził więc jedynie do kawiarni - „Ziemiańskiej”, „Zodiaku”, bo tanio. No i dyskusje, walki słowne, które były jego żywiołem. Lubił - oczywiście z przekory - mieć inne zdanie, powiedzieć coś zaskakującego. Cieszył się, gdy mu oponowano, przeczono. - Byłam na bardzo sympatycznym przyjęciu - mówię mu kiedyś. - Wspaniała atmosfera, nastrój. A Gomber: - Nie ma takiego nastroju, którego nie można by popsuć! Nie tańczył, nie flirtował, w każdym razie nic o tym nie wiedzieliśmy. Kiedyś na przykład zadzwonił do mnie przed sylwestrem, spytał, czybyśmy się gdzieś nie wybrali. Sądziłam oczywiście, że pójdziemy potańczyć, ubrałam się więc w najlepszą wieczorową sukienkę. Łaziliśmy tymczasem od kawiarni do kawiarni i Gomber gadał... Nawet ubierał się nie tak, jak reszta naszych gości. Oni bowiem ubierali się jasno, sportowo, modnie. Gomber natomiast chodził w rzeczach po zmarłym ojcu. Więc choć miał trzydzieści lat, nosił się bardzo po mieszczańsku - ciemne, nobliwe garnitury, sztuczkowe spodnie, ciemne kapelusze z filcu. Wszystko oczywiście w pierwszorzędnym gatunku, porządne, lecz za poważne i zbyt niezgrabne dla młodego człowieka. Starsi bracia byli jednak od niego wyżsi, nie pasowały na nich rzeczy po ojcu, a marnować się widać nie mogły. Zawsze pełen zadrażnień i kompleksów. Przede wszystkim na punkcie swego wyglądu. Był pięknym mężczyzną, lecz tylko średniego wzrostu, nad czym cierpiał. Bardzo też żałował, że nie jest pochodzenia arystokratycznego. Widać było, choć oczywiście nigdy nie powiedział tego otwarcie, że imponują mu tytuły i koneksje w tych sferach. Do matki miał ogromny żal, że jest po niej i jej rodzicach dziedzicznie obciążony, czemu właśnie zawdzięcza swoje zahamowania i urazy. Do braci - że nie rozumieją i nie doceniają jego twórczości tak, jakby chciał. Do ojca - że nie pomyślał, może nie zdążył go „wyposażyć”, kupić mu czegoś trwałego, co zapewniałoby stałe, przyzwoite dochody, pozwoliło na spokojne pisanie. Zmarł, nie zabezpieczywszy swego najmłodszego syna. Choć przecież starsi tego nie potrzebowali, byli już urządzeni - pożenili się bogato, gospodarowali w majątkach swoich żon. Wprawdzie jego ojciec zostawił kamienicę na Wspólnej, którą administrował właśnie Gomber - raz poszłam tam z nim po pieniądze, ale przeznaczano je także dla jego matki i siostry. Urządził kiedyś u siebie przyjęcie - ja nawet byłam niby gospodynią - odbyło się jednak pod nieobecność rodziny, jak gdyby się krępował. Poza tym raczej do siebie nie zapraszał. Do osób z naszego kółka miał nieokreślony właściwie żal, w każdym razie, choć niewiele jeszcze wtedy znaczył, nie znosił, gdy chwaliło się kogoś innego, nie jego. Zawsze wtedy wynalazł jakąś dziurę w całym. Często na przykład wyrażaliśmy się pochlebnie o Toniu Sobańskim, który imponował nam swoją światowością i erudycją. Gomber tymczasem krzywił się ironicznie, wtrącał, że Tonio owszem, jak najbardziej, ale jednak - bardzo zdawkowy... Był krytycznego zdania właściwie o wszystkich. Nawet o Guciu Kotkowskim, kuzynie, z którym się trochę przyjaźnił. Również z niego podkpiwał, choć przecież Gucio tak go naśladował, wpadał w jego ton, usługiwał mu, podziwiał. Pewnie właśnie z racji tych kompleksów bardzo chciał imponować, co nie zawsze mu wychodziło. Zaprosił kiedyś mnie i brata do hotelu Sejmowego, mieszczącego się na terenie Sejmu. „Mam tam od niedawna własny apartament” - mówił. Trochę się zdziwiliśmy, lecz poszliśmy. Apartament rzeczywiście okazał się wspaniały - wielki, z luksusowymi meblami, łazienką. Gomber rozparł się na wygodnych kanapach, wyjął dobre wino, częstował. „To wszystko moje - wtrącił niby to niedbale. - Jak wam się podoba?” Siedzimy, rozmawiamy, podziwiamy - oprócz nas zaprosił jeszcze malarza Czermańskiego. I nagle pukanie do drzwi. Gomber wychodzi do przedpokoju, słyszymy podniesiony głos jakiejś pani, która każe mu natychmiast opuścić pokoje. Gomber coś jej tam cicho tłumaczy, wreszcie zamyka przed nią drzwi. Po czym przeprasza nas, mówi, że głupia sprawa - ciotka pilnuje jego prowadzenia się, zabrania przyjmować tutaj gości itd. I ja, i brat speszyliśmy się, zaczęliśmy się zbierać. Co najgorsze jednak, „cygan” Czermański ani myślał zostawiać napoczęte wino i miękką kanapę. Musieliśmy go niemal siłą wyprowadzać. W końcu wyszliśmy wszyscy jak niepyszni. Dopiero później dowiedziałam się, że był to apartament senatora Józefa Targowskiego, polskiego posła w Tokio, męża jego ulubionej kuzynki Ini, z domu Skibniewskiej. Akurat wtedy wyjechał, opiekę nad apartamentem powierzył właśnie „ciotce”, która wtargnęła podczas naszej wizyty. Skąd Gomber miał klucze, nie wiadomo. Może od Ini? Na drugi dzień po tym wszystkim posłaniec przyniósł mi do domu wielki kosz pięknych azalii. Od pana Witolda Gombrowicza. Z karteczką przepraszającą za wczorajszy incydent. Mile się zdziwiłam - byłam bardzo młoda, nigdy jeszcze nie dostałam kosza kwiatów. Co innego moja mama, ja najwyżej kwiatek pojedynczy, mały bukiecik. Potem jednak oglądamy z mamą te kwiaty dokładniej, a one, owszem, nie można powiedzieć, że zwiędłe. Tylko że raczej nie pierwszej świeżości. Stały pewnie ze dwa dni w ciepłym mieszkaniu. Zresztą faktycznie bardzo szybko zwiędły. Po jakimś czasie Gomber sam się wygadał, że ich nie kupił. Dostała je jego siostra Rena od członkiń Koła Młodych Ziemianek, którego była przewodniczącą. Akurat gdzieś wtedy wyjechała i Gomber wysłał mnie jej kwiaty. Gdy wróciła, bardzo się na niego za to gniewała. Ja przeciwnie. Byliśmy wtedy tacy młodzi, wszystko nas przede wszystkim śmieszyło. ZOFIA CHĄDZYŃSKA: - Minęło już tyle lat, niezbyt go z tego okresu pamiętam. Wtedy jeszcze nie był - jak już chociażby w „Zodiaku” czy potem w Argentynie - soczewką towarzystwa. Król tamtego salonu to Tonio Sobański. Gomber natomiast był sztywny, sztuczny, pseudouprzejmie uśmiechnięty. I już pełen póz, tyle że nikt się wtedy nie domyślał, że przybrał je na zawsze. Podawał rękę niczym wielka dama albo dziedzic. I choć nikim jeszcze wtedy nie był, patrzył na resztę spod oka, z góry. Ton miał lekko pogardliwy, protekcjonalny, ironiczny. Jakby chciał wszystkim dać do zrozumienia, że i tak będzie kimś, zrobi nas wszystkich na szaro. MIRA ZIMIŃSKA-SYGIETYŃSKA: - Prawdę mówiąc, poza incydentem z „Iwoną” niewiele mam o nim do powiedzenia, bo niezbyt rzucał się wtedy w oczy, nie wbijał się w pamięć. I gdy się czasem myślało, że ktoś z naszego kółka zdobędzie być może sławę, to nigdy, że on. Był zbyt przyczajony, milczący. Po prostu młody człowiek, który „coś tam pisuje”. Chodzi też do „Ziemiańskiej”, wyłącznie jednak na parter, gdzie zbierali się młodzi, początkujący, bez nazwisk. Nie na wyższe piętra, na których przesiadywały ówczesne sławy - skamandryci: Tuwim, Lechoń, Iwaszkiewicz. Potem zresztą, w miarę coraz mocniejszej pozycji w świecie literackim, „Ziemiańska” i „Zodiak” wciągnęły go zupełnie. Opuszczał powoli swoje dawne kółko. Lecz wtedy, u Mauersbergerów, to nie był jeszcze ten Gomber. Jeszcze nie wszedł - jak pisał potem o nim Breza - w swój styl dwudziestowiecznego Sokratesa. (...) Sokratesa, który wszystkim i wszystkiemu dialektycznie podstawia nogę... [„Nelly”, Warszawa 1972, s. 386.]. Dopiero się stawał, szykował, przygotowywał do skoku. Podczas Powstania Warszawskiego salon Mauersbergerów - razem oczywiście z całym domem na Senatorskiej - spłonął doszczętnie. Ślad jego atmosfery został jedynie w debiutanckiej książce Tadeusza Brezy „Adam Grywałd”. Gospodarze salonu zostali pierwowzorami postaci młodych Hozjuszów. Goście rozsypali się po świecie. Cieszę się (...), że jakoś wykaraskałaś się z ukropu dziejów i jako tako pożywasz sobie z Adatlem w tym muzeum. Ja również poniekąd zmieniam się w muzeum... - pisał Gombrowicz w roku 1956 do pani Zofii Mauersberger-Gawlikowskiej. Z nią i jej bratem oraz z Tadeuszem Brezą i jego żoną pozostał w przyjaznych stosunkach do końca życia. Odezwał się do nich zaraz po wojnie, potem przestał. Słyszał, że zagraniczna korespondencja naraża na kłopoty. Po pięćdziesiątym szóstym zaczai pisać z powrotem. To właśnie Adam Mauersberger pomagał przy korekcie jego utworów wydanych w Polsce po 1956 roku. Doradzał mu listownie, kto ma projektować okładki, kogo radzić się w sprawach dotyczących wystawiania na scenach jego sztuk. Czy zrewanżowałeś się Adasiowi M. za pomoc? (3.07.57) Czy „Ślub” pójdzie w Polskim? Radź się w tych sprawach Mauersbergera... (28.08.57) - pisał w listach do brata Janusza. A do Brezy: Cuda mi prawisz, że jestem uwielbiany jako jeden z największych historycznie mężów - zaskoczyło mnie to, choć ostatnio do rozlicznych superlatywów zaczynam się przyzwyczajać. Bóg z nimi. Jak człowiek nie jest śpiewakiem lub pianistą, trudno mu wiedzieć, że sławny, a raczej wie, ale teoretycznie - nie widzi się tego. Zwłaszcza ja z 23 laty w Argentynie! Co prawda ostatnio też i tutaj zaczynają mnie dostrzegać, a nawet dwóch facetów pobiło się o mnie, co uważam za zaszczyt - ale przyzwyczaiłem się do życia zwyczajnego, swobodnego i honory do niczego nie są mi potrzebne. I póki człowiek produkuje, nigdy nie może zasiąść na piedestał, zawsze jest ryzyko (25.10.62). Do jego żony: Pojęcia nie miałem, że na Tadeusza choroby spadły i operacje. (...) Trudno i darmo, wszyscy na stare lata musimy zeszkapieć, to nieuniknione. Ale przecież Tadeusz to przy mnie młodzik... (12.09.1965). Dziś większość jego znajomych z pierwszego salonu dawno już w grobie. Oprócz pani Zofii Gawlikowskiej, Brezowej [Zmarła 24 stycznia 1991 r.] i Chądzyńskiej żyją jeszcze tylko trzy osoby: Pani Wanda Telakowska [Zmarła w 1985 r.], lecz jest chora, przebywa właśnie w szpitalu - serce, kłopoty ze wzrokiem, a wszystkiemu winne - jak mówi - stresy związane z trzydziestoletnim dyrektorowaniem w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego; Pan Adam Mauersberger, lecz i on choruje, nie przyjmuje, nie chce rozmawiać, nie czuje się na siłach [Zmarł 3 września 1988 r]; A Feliks Topolski, znany i na Zachodzie malarz i rysownik, od roku 1935 mieszkał na stałe w Londynie [Zmarł w 1989 r. w wieku 82 lat] Większość osób znalazła się za granicą i tam zakończyła życie. W kraju zmarł tylko Tadeusz Breza, Inka Kuczborska, a także Litka Liebhardt, która wyszła za mąż za węgierskiego hrabiego, wyemigrowała do USA, potem jednak zdecydowała się na powrót do kraju i wkrótce po przyjeździe zmarła. „Skończyła tak jak Smosarska - mówią jej przyjaciele. - Przyjechała, żeby umrzeć w Polsce”. Gomber korespondował z nią - miał słabość do hrabin. Przed swoją śmiercią przekazała jego listy Konstantemu A. Jeleńskiemu. Tonio Sobański wyjechał w pierwszych dniach wojny do Londynu, gdzie wkrótce zmarł na płuca, na które chorował od dawna. Jerzy Paczkowski jeszcze przed wojną znalazł się w Paryżu, gdzie pracował w ambasadzie polskiej; potem walczył w naszych oddziałach we Francji, w ruchu oporu. Aresztowany, torturowany zmarł z wycieńczenia w niemieckim obozie koncentracyjnym tuż przed końcem wojny. Eliasz Kanarek i Zdzisław Czermanski zmarli w Stanach Zjednoczonych. W Stanach zmarł też Kazimierz Kranc, żyje tylko jego żona Fela [Zmarła w 1993 r. w USA]. Kanarek zrobił w Stanach karierę jako malarz, Czermanski jako karykaturzysta i portrecista, napisał również dwie wspomnieniowe książki o przedwojennej Polsce: „Kolorowi ludzie” i „Kraj lat dziecinnych”, w których pisał między innymi o Gombrze. O karierze pianistycznej Krańca raczej cicho [Emigracja oraz rodzina zmusiły go do zajęcia się działalnością gospodarczą.]. A Gomber, który - jak się po latach okazało - unieśmiertelnił salon, zmarł we Francji. Leży - niewątpliwie tylko czasowo - w Vence. Teatr Zacząłem bywać w kawiarniach literackich Warszawy, ale bynajmniej nie w najlepszym towarzystwie [Dominiąue de Roux, „Rozmowy z Gombrowiczem”, Paryż 1969, s. 27.] Byłem prorokiem, mistrzem i pajacem, ale tylko wśród istot, jak ja, jeszcze nie całkiem „zrobionych”, nieoszlifowanych, podrzędnych [„Wspomnienia polskie”, Paryż 1977, s. 110.] - pisał o okresie odwiedzania „Ziemiańskiej” i „Zodiaku”. Przesiadywał bowiem nie wśród artystów już uznanych, lecz najwyżej aspirantów i pretendentów, na pół jedynie urodzonych w sztuce. Nie ukrywał, że wielu z tych niewyrobionych potem wyrobiło się i nawet na czołowe wysunęło pozycje. Lecz wtedy w „Ziemiańskiej”, potem w „Zodiaku” kompani od jego stolika - tak jak później chłopcy z Buenos Aires - byli jedynie zapowiedzią i nadzieją, a to zawsze go fascynowało. Wszyscy dopiero początkujący, jeszcze nieuznani, młodzi - od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat. Młodsi od niego - on bowiem był już dobrze po trzydziestce. Żelazną obsadę stanowili poeci: Zuzanna Ginczanka i jej adorator Andrzej Nowicki, Stanisław Piętak, malarka Gizella Ważykowa, aktor i początkujący pisarz Stefan Otwinowski z żoną Ewą, Eryk Lipiński z żoną Hanną Gosławską (Ha-Gą). Bywali też, nazywani przez Gombrowicza dochodzącymi, czyli przysiadający się od czasu do czasu: Bela Gelbhardt (późniejsza Czajka), Gienio Biernacki zwany we wspomnieniach z tego okresu „wiernym przyjacielem pisarzy”, Marysia Zenowicz ze swoim późniejszym narzeczonym Kazimierzem Brandysem. Zjawiał się też czasem Kazimierz Rudzki, Gustaw Kotkowski - kuzyn Gombrowicza, satyryk Janusz Minkiewicz. Z „wyższością i starszością”, czyli ówczesnym Parnasem - skamandryta-mi, czy Nałkowską wymieniał głównie ukłony. Dostojni, określeni - którym musiałby się podporządkować, nudzili go i nie interesowali. Ani w Polsce, ani później w Argentynie czy Francji. - Nawet nie próbował mnie dominować - mówi Janusz Minkiewicz [Zmarł 29 maja 1981 r.] - ani reszty mojej paczki, to znaczy Światopełka Karpińskiego i Zygmunta Jurkowskiego. Bo to wtedy my, nie on, mieliśmy popularność, pozycję, pieniądze. Górowaliśmy też nad nim wyraźnie, ponieważ rozmawialiśmy przede wszystkim o kobietach, ciągle byliśmy na rauszu, a wtedy wiadomo - humor, błyskotliwość, swoboda wypowiedzi. Gombrowicz siedział więc koło nas w „Adrii” i sączył spokojnie herbatkę. Wódki prawie nie pił; najwyżej ze dwa kieliszki, o podbojach miłosnych nie mówił nawet słowa - nikt zresztą o nich nie słyszał. Choć wszystkie kobiety od jego stolika były naprawdę piękne: Ewa Otwinowska, Hanka Gosławska. Nazywano go „królem Żydówek” - Zuzanna Ginczanka, zwana „Gwiazdą Syjonu”, była typową semicką pięknością, Giza Ważyk też prześliczna, choć inna, raczej w typie secesyjnym, nawet i Bela Gelbhardt wtedy jeszcze niczego sobie. ANDRZEJ NOWICKI [Zmarł w 1986 r.] - Skamandryci kupowali po pięć złotych dowcipy do swoich felietonów. Eryk Lipiński robił kawały dla kawałów. Kiedyś na przykład zdjął żałobną opaskę z płaszcza wiszącego w szatni „Zodiaku”, nałożył ją na płaszcz Gombrowicza. Ten oczywiście żart podchwycił i nosił żałobę, choć „sam nie wiem, kto mi umarł” - mówił. Gombrowicz natomiast nigdy nie żartował tak sobie, po prostu, żeby epatować otoczenie. Pozę kpiarza przybrał świadomie, w celach niejako poznawczych. Tworzył nie tylko książki, ale i życie. Robił teatr - celowo rzucał prowokujące wypowiedzi, reżyserował dyskusje, starcia, sytuacje, nawet małe dramaty. A potem patrzył z triumfem na swoje dzieło. Niewątpliwie sprawdzał również siebie, przede wszystkim demaskował jednak słabości i prawdziwe oblicza swoich rozmówców. Postanowił kiedyś na przykład pokłócić Ginczankę i Ważykową, które dotychczas się przyjaźniły. Osiągnął to, rzucając półsłówka, spojrzenia, uśmiechając się, gdy mówiła Giza, krzywiąc, gdy Zuzanna, czy odwrotnie. Nie żałował wtrąceń w rodzaju: „no, no” lub „ho, ho”, wreszcie poróżnił je naprawdę i bardzo się cieszył. Stwarzał również spięcia i starcia, żeby nie dopuścić do rozmów grzecznych, banalnych i konwencjonalnych, niegodnych - jego zdaniem - artystów. Takie rozmowy przystoją najwyżej podobnym do ciała pedagogicznego z „Ferdydurke”, które rozmawia: Co tam, panie kolego? Staniało? Chyba podrożało? Chyba cośkolwiek staniało. - Spytałam go kiedyś - mówi Ewa Otwinowska - jakie woli meble: nowoczesne czy antyki? Odpowiedział uprzejmie, że to zależy od wnętrza, powiało jednak grozą. To było pytanie ogromnie poniżej poziomu toczonych przy stoliku rozmów. - Oooo, widzę, panie Stefczyk, że znów przeczytałeś pan dodatek niedzielny „IKaCa” - przerywał z uśmieszkiem Otwinowskiemu, gdy ten wygłaszał pogląd - zdaniem Gombrowicza - stereotypowy, dobry najwyżej dla czytelników popularnego i masowego „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”. W podobny sposób tępił banalny dowcip. ERYK LIPIŃSKI [Zmarł w 1991 r.] - Częstym gościem przy stoliku Gombrowicza był Kazimierz Rudzki, którego już wtedy znano ze znakomitych zwischenrufów i szybkich ripost słownych. Mimo to w spotkaniach z Gombrowiczem nieraz się tracił. Zapamiętałem zwłaszcza jedno party w mieszkaniu Kazia przy ulicy Sułkowickiej, gdy demonstrował gościom rozmaite przedmioty kupione w sklepie przy ulicy Chmielnej, róg Szpitalnej. Między innymi sztuczną plamę atramentu, szklankę z dziurką, duże zęby, które kładło się do ust. Gombrowicz patrzył na to wszystko z dezaprobatą, a następnego dnia, opowiadając w „Zodiaku” o wieczorze, mówił: „Pan Kazimierz to człowiek dowcipny, jest specjalistą od dowcipów z przyrządami...”. Opinia ta bardzo Kazia dotknęła i od tego czasu już tych przedmiotów nie używał. Stałej obsadzie stolika zapierało dech w piersiach - wiedziała, co będzie, gdy dosiadali się dowcipnisie, którzy sądzili, że są zabawni, powtarzając oklepane dowcipy czy najmodniejsze powiedzonka, mówiąc na przykład polibuda na politechnikę czy kacanapka na kanapkę. Gombrowicz przerabiał i przekręcał słowa, tworzył własne, wprawdzie może dziwne, ale niepowtarzalne. - Bardzo lubił na przykład mówić o Skriabinie - wspomina Eryk Lipiński. - Zawsze wydawało mi się jednak, że frapowała go nie tyle twórczość tego kompozytora, ile brzmienie nazwiska, które zawsze wymawiał „Skrij jj ja-aabiin”, przeciągając sylaby możliwie jak najdłużej. Na skarpetę mówił „szkarpeta”, tłumacząc, że przecież mówi się Szekspir. Bliskim mu osobom nadawał zawsze najrozmaitsze imiona, ponazywał więc wszystkich współtowarzyszy od swojego stolika. Stefan Otwinowski był „panem Stefczykiem” lub „panem Stetfanem”, jego żona - „panią Ewuchą”, Hanka Gosławska - „panią Dhymli” lub „panią Mechanilli”, Zuzanna Ginczanka - „Giną”, Stanisław Piętak - „Piętaszkiem”, kuzyn Gustaw Kotkowski - „kuzynem Kostkowskim”, Janusz Minkiewicz - „Gminiem” lub „Gmińczakiem”. „Gmińczaka” i Światopełka Karpińskiego ochrzcił też mianem „poetów parkietów”, czyniąc aluzję do kabaretowej twórczości, którą się parali [W 1937 r., po ukazaniu się „Ferdydurke”, „Gmińczak” napisał o niej następujący czterowiersz: Ferdydurke, Ferdydurke Do dmuchania ma on rurkę. Niezbyt duża, raczej mała, Do dmuchania doskonała. On natomiast był panem Witoldem. Narzucił bowiem styl zwracania się per pan, pani. Po imieniu bowiem, tłumaczył, to zwyczajne, banalne, upoważnia też do mówienia głupstw. Pan, pani - to forma bardziej wyszukana, wyższe piętro rozmowy. Częścią składową jego pozy były miny, akcenty oraz intonacje głosu. A w minach osiągnął mistrzostwo. Przyznał kiedyś, że chciałby napisać sztukę bez słów, wyłącznie na miny, każda oczywiście z sensem i znaczeniem. Miny ruchome, nieruchome, ciche, głośne. Grymasy i wykrzywienia, prychania, śmiechy, półuśmiechy, półgębki, achy i ochy. Demonstrował również, jak by taka sztuka wyglądała. - Pokładaliśmy się ze śmiechu - wspomina Andrzej Nowicki. W dobrych kilka lat po śmierci Gombrowicza krakowski oddział ZLP urządził wieczór poświęcony jego pamięci. Zabierała również głos Ewa Otwinowska. „Był błaznem...” - zaczęła i jeden ze słuchaczy, młody człowiek, wyszedł ostentacyjnie z sali. Był oburzony, trzęsły mu się ręce, nie mógł zapalić papierosa. Gombrowicz błaznem? Już prędzej są nimi wszyscy na tej sali.; - Ja jednak - mówi Ewa Otwinowska - nie dokończyłam jeszcze swojej myśli, może istotnie nie najlepiej rozpoczętej. Rzeczywiście był błaznem, lecz w jakim stylu! Z jaką wiedzą, inteligencją, humorem! Jego błazenada - zrozumiałam to znacznie później - była formą wielkiej powagi. Nie zgrywał się, tylko grał. Na serio nie mógłby nigdy tyle powiedzieć, błaznom zawsze uchodziło więcej. Mógł sobie pozwolić na wyraźne przeszarżowywanie. - Gdy będzie pan starał się tak dalej - powiedział niezbyt zdolnemu, lecz pracowitemu pisarzowi - jak dobrze pójdzie, za dziesięć lat ma pan szansę zostać porządnym grafomanem... A ten zamiast się obrazić - w śmiech! Ten wariatuńcio Gombrowicz błaznuje jak zwykle! - Cóż to, Piętaszku (z nim i Ginczanką był per ty), w twojej wsi krowy zamykają drzwi? - zwracał się do Piętaka, który akurat ich nie zamknął. Piętak wcale się nie obrażał. Rozmawiał z Gombrowiczem właśnie w tym stylu. Że to niby jaśnie pan mówi do poddanego chłopa. Zresztą w stosunku do Piętaka złośliwość nie wchodziła w grę. Był samą delikatnością, taktem, subtelnością, Gombrowicz lubił go najbardziej ze wszystkich kompanów od stolika. Nie należał bez wątpienia do osób szastających pieniędzmi. Gardził szerokim gestem i przypominał, że wszelka forma rozrzutności jest cząstką naszej polskiej nieautentyczności - pisał Stefan Otwinowski [Stefan Otwinowski, „Przez Weyssenhoffów do Gombrowicza”, „Życie Literackie” 1970, nr 33.]. Lecz jego świadomie podkreślane i przerysowywane skąpstwo było także w dużej mierze zgrywą nastawioną na obserwowanie reakcji otoczenia. Gdy na przykład zapraszał kogoś na kawę czy kolację, dokładnie wyznaczał górną sumę, którą mógł wydać. „Zaphaszam panią, pani Dhymli - mówił - do wysokości pięciu złotych!”. Gdy dowiedział się, że Stefan Otwinowski pożyczył od Hanki Gosławskiej dwa złote, każdego wieczoru zapytywał stroskanym głosem: „Panie Stefczyk, czy to phawda, że pożyczyłeś pan od pani Dhymli aż dwa złote?”. Albo: „Panie Stefczyk, kiedy wheszcie oddasz pan pani Dhymli dwa złote? Nie ma gohszej rzeczy niż zadłużenie!”. Mimo że Otwinowski po paru dniach oddał pieniądze, Gombrowicz jeszcze nie raz wracał do tej przykrej - jak mówił - sprawy, pytając, czy aby na pewno dług został oddany. Źle mu się przecież nie powodziło, po wieczorze spędzonym przy kawie na pewno był głodny, a tymczasem gdy szli na kolację do Wróbla czy „Pod Bachusa” lub do „Cristalu” na rogu Brackiej i Alej Jerozolimskich - wszyscy zamawiali wielkie sznycle za trzy złote, on natomiast „dysponował” jedynie wodę mineralną, którą popijał ostentacyjnie. Albo widelcem podkradał kolegom zakąski z gratisowego półmiska, który przynoszono czekającym na zamówione dania. Bynajmniej nie ze skąpstwa nie brał - tak jak oni - taksówki, tylko wracał piechotą na Chocimską, gdzie mieszkał. Po prostu zawsze go ktoś odprowadzał; najczęściej Stefan Otwinowski, mógł więc jeszcze pobyć trochę w swoim żywiole - porozmawiać, podrwić, wyłożyć jakiś pogląd. - W przeciwieństwie do nas wszystkich nie znosił dansingów - mówi Ewa Otwinowska. - Taniec był jego zdaniem rozrywką zbyt banalną, wolałby już chyba tarzać się po podłodze. Choć namawialiśmy, nie chciał nawet wstąpić do nocnego lokalu. - Może pójdziemy na Marszałkowską, znam tam przyjemny lokalik - obiecywał. Na Marszałkowskiej oświadczał, że jeszcze przyjemniejszy jest niedaleko placu Zbawiciela. A tam się żegnał - mieszkał tuż obok. W ten sposób kilka razy odprowadzaliśmy go wszyscy niemal pod sam dom. ANDRZEJ NOWICKI:; - Choć nieźle grałem w bilard, Gombrowicz gorzej, nigdy z nim nie wygrałem. Graliśmy często w sali na tyłach „Zodiaku”. „Spójrz, co za dziewczyna”, mówił, gdy grałem. Dowcipkował, rozśmieszał, udowadniał, że jestem fuszerem, podśpiewywał na ten temat różne pioseneczki, życzył mi wszystkiego najgorszego. Słowem, odwracał moją uwagę, i w końcu przegrywałem - tak jak sobie tego życzył. Nie znosił niczego, co można by uznać za najmniejszą nawet porażkę; chociażby grypy, której epidemia położyła w 1937 roku pół Warszawy. Kiedy wrócił do lokalu - pisał Otwinowski - nikomu nie przyznał się do klęski, chwilowej, lecz pospolitej; przyjaciół poinformował, że podczas gdy oni leżeli zdegradowani w gorączce, on polował w dobrach swoich krewnych [Tamże.] Zarówno w „Ziemiańskiej”, jak i w „Zodiaku” - gdy było to możliwe - zajmował stolik naprzeciwko lustra. Krygował się, wypróbowywał nowe miny i spojrzenia, sadowił się profilem, który - co podkreślał - miał bardzo „hasowy”. Sprawdzał w lustrze, czy jego stolik lub - jak chcieli inni - dwór prezentuje się należycie. - Witold - nie wytrzymała kiedyś Ginczanka - przyznaj się, czy gdy golisz się rano, też robisz przed lustrem takie miny? Jak się zachowujesz, gdy nikt na ciebie nie patrzy? Spojrzał na nią i mówi: - A ty, moja Gino, chciałabyś, żebym podawał się ludziom niczym na tacy? Jego poza była faktycznie zasłoną prawdziwego wnętrza. Stała się też jego twarzą. Nigdy nie wiedzieli, kiedy mówi poważnie, kiedy kpi. Zawsze wyrażał się z szacunkiem i uznaniem o Tadeuszu Dołędze Mosto-wiczu. Myśleli, że żartuje - literatura Dołęgi nie była najwyższego lotu. A jednak chyba szczerze zazdrościł mu pozycji i popularności. Dołęgę znała przecież cała Polska. Był też uosobieniem samodzielności pisarskiej, którą Gombrowicz zawsze cenił. Dołęga żył - i to luksusowo - wyłącznie z pisania. - Wyobhaźcie sobie państwo - opowiadał z przejęciem - że Dołęga ma nie tylko najwyższe nakłady i dhukuje najpiehw wszystko w gazetach! Gdy tylko skończy powieść - przed jego domem stoją limuzyny pełne ghubych Żydów z wytwóhni filmowych, którzy wydziehają sobie maszynopis z hak, tahgują się, podwyższają stawki, wheszcie któhyś kupuje i natychmiast filmuje! Niewątpliwie pod wpływem Dołęgi chciał mieć wtedy jak najwięcej czytelników, być czytanym nie tylko przez środowisko. Być może również i pod jego wpływem napisał „Opętanych”, sensacyjną powieść w odcinkach. Druk jej rozpoczął 4 czerwca 1939 roku w gazecie „Dobry Wieczór - Kurier Czerwony” oraz jednocześnie w kielecko-radomskiej edycji „Expressu Porannego”. Ukazywała się w codziennych odcinkach do 30 sierpnia 1939 roku. Sądzono dotychczas, że Gombrowicz nie dokończył „Opętanych”, urwał powieść nagle, wyjeżdżając w sierpniu 1939 roku do Argentyny. Okazało się jednak inaczej [W 1986 Ludwik B. Grzeniewski ogłosił w „Argumentach” (1986, nr 41) swoje sensacyjne odkrycie. Otóż po roku poszukiwań, między innymi w unikatowym zbiorze gazet z września 1939 roku należącym do jego dziadka - odnalazł trzy ostatnie numery „Kuriera” z trzema ostatnimi rozdziałami „Opętanych”! Odnalazł trzy odcinki, a ściśle: 89 z numeru z l września 1939 roku, 90 z numeru z 2 września 1939 i 91 z 3 września 1939 roku.] Od dawna trwają spory, czy miał to być wyłącznie kryminał i melodramat dla kucharek oraz dorożkarzy, czy też „coś więcej”. On sam nie traktował „Opętanych” serio - nie podpisywał ich bowiem nazwiskiem, lecz pseudonimem Zdzisław Niewieski. Tak się składa - pisał Grzeniewski - że znałem Henryka Butkiewicza, szefa koncernu „Dom Prasy S.A.”. Nie był to człowiek, który by zapłacił pięć tysięcy przedwojennych złotych początkującemu pisarzowi (...) za samą obietnicę napisania powieści. Mógł mu zapłacić tylko za gotowy produkt! Dysponuję zresztą na to dowodem. Otóż „Dobry Wieczór - Kurier Witold wstydził się tej książki i przyznawał, że jedynym celem jej napisania było wysokie honorarium - pięć tysięcy złotych - pisał brat jego, Jerzy, w „Komentarzu biograficznym”. ERYK LIPIŃSKI: - Powieść miała być sensacyjna i rzeczywiście działy się w niej niesamowite historie. Straszył na przykład ręcznik - źródło szalejących sił nieczystych. Nie brakowało też oczywiście zagadkowego morderstwa, starego tajemniczego zamczyska, zdziwaczałego księcia, jego nieślubnego, „gminnego” syna itd. Gombrowicz pisał „Opętanych” z dnia na dzień i nie zawsze dobrze pamiętał, co było w poprzednich odcinkach. Musieliśmy mu często podpowiadać. Jego przyjaciele z „Zodiaku” razem z nim bawili się bowiem tą powieścią doskonale. Prosili go często, żeby na przykład w następnym odcinku opisał taką czy inną scenę bądź też wprowadził nową osobę. Gombrowicz spełniał te życzenia z przyjemnością, a że czytelnik głupiał w miarę czytania, nikogo to już nie obchodziło. Najmniej autora, którego - moim zdaniem - interesowała jedynie finansowa strona imprezy. Jedną z głównych ról w tej powieści odgrywał trener tenisowy o nazwisku Walczak, przy czym występował jako postać raczej negatywna. Pewnego razu postanowiliśmy zrobić Gombrowiczowi kawał. I już po kilku dniach redaktor „Kuriera” otrzymał list (nadany w Krakowie przez Olę i Andrzeja Siemaszków) takiej mniej więcej treści: W „Opętanych” występuje - jako czarny charakter - trener tenisowy Walczak, tymczasem autor listu uprawia taki sam zawód i nosi identyczne nazwisko. Jego środowisko jest przekonane, że pan Zdzisław Niewieski pisze o nim. Odbija się to oczywiście niekorzystnie na jego opinii, a co więcej - interesach. Jeżeli pan Niewieski dalej tak będzie pisał o trenerze Walczaku - przyjedzie do Warszawy i osobiście porachuje się nie tylko z nim, ale i redaktorem „Kuriera”. Trochę przerażony redaktor pokazał ten list Gombrowiczowi. Ten nie wahał się ani chwili i w najbliższym odcinku zły trener figurował już pod nazwiskiem Leszczuk. Wobec tego, że jak się okazało, istnieje w rzeczywistości trener tenisowy Walczak, zmieniamy za zgodą autora nazwisko na Leszczuk. Zaiste, dziwny zbieg okoliczności! - poinformowała redakcja czytelników. Czerwony” - drukując zapowiedź nowej powieści „Opętani” pióra Zdzisława Niewieskiego - ogłosił w numerze z 3 czerwca 1939 streszczenie całości napisane z niewątpliwą znajomością tekstu przez kogoś postronnego. Tak więc pisanie powieści pod dyktando przyjaciół z „Zodiaku” należy przesunąć do kategorii bajd. Gombrowicz był pisarzem serio, jego kawiarniani współtowarzysze byli tylko waletami... (...) Gombrowicz chciał udowodnić, że potrafi napisać powieść do czytania dla wszystkich - i udowodnił to. (...) Wiatach swej młodości był namiętnym czytelnikiem powieści brukowej, znawcą „Trędowatej”, powieści Dołęgi Mostowicza, Zarzyckiej, „Iwonki” Germana, zainteresowany ich powodzeniem u czytelników. Kiedy pytaliśmy Gombrowicza, czy po każdym tego typu liście będzie zmieniał nazwisko bohatera, oświadczył, że zrobi to oczywiście za każdym razem. Przez dłuższy czas przyglądał mi się jednak podejrzliwie, choć do końca nie zdradziłem się z autorstwem listu „Walczaka”. Po wielu latach bardzo się ubawiłem, gdy w programie polskiej telewizji zobaczyłem „Opętanych” niezwykle serio przerobionych na scenę. No, ale kto po tylu latach wie, jak było z tą powieścią naprawdę. Towarzystwo Gombrowicza zdawało sobie oczywiście sprawę z jego dominacji. Nie czuło się jednak tym upokorzone. Świadomie podporządkowało się regułom gry, którą narzucił. Stało się - w mniejszym lub większym stopniu - jego wielbicielami i wyznawcami. A Jerzy Pomianowski, przezwany przez Gombrowicza Pomianolem, próbował niemal kopiować jego styl. Pomianolo był bardzo młody, gdy przyjechał z Łodzi do Warszawy i dołączył do stolika. Wejście miał zapewnione - napisał pracę maturalną o „Ferdydurke”, nie krył uwielbienia dla mistrza. - Przyjechał do mnie z hołdem uczeń ze szkół - mówił Gombrowicz. - Wypadałoby chyba wydać jakieś przyjęcie z tej okazji. - Co pan podasz, panie Witold? - pytali. - Chleb i syr, skromnie, jak dla ucznia. ERYK LIPIŃSKI: - Bardzo szybko zostałem zafascynowany jego osobowością, wiedzą (choć udawał ignoranta), inteligencją, oryginalnością poglądów, a przede wszystkim przewrotnym poczuciem humoru, który bardzo mi odpowiadał. Co tu ukrywać, stałem się jego wielbicielem. ANDRZEJ NOWICKI: - Gombrowicz peszył, irytował, często nie potrafiłem się odgryźć, choć byłem przecież satyrykiem „Szpilek”. Mimo to, tak jak i reszta, musiałem codziennie być przy stoliku. Chodziliśmy tam właściwie jak na spektakl. Zdawałem sobie sprawę ze swego zafascynowania, wiedziałem, że obcuję z indywidualnością niepowtarzalną. Nigdy później nie miałem już wobec nikogo podobnego wrażenia. Ceniłem i podziwiałem na przykład Antoniego Słonimskiego. Lecz gdy go poznałem, Słonimski był już Słonimskim. A to nie sztuka podziwiać wielkości uznane. Natomiast Gombrowicz był jeszcze nikim, gdy się poznaliśmy. Dopiero się stawał, pisał „Ferdydurke”. Spektaklami, które reżyserował przy naszym stoliku, udowadniał przede wszystkim swoją teorię, że człowiek jest stwarzany przez innych. EWA OTWINOWSKA: - Byłam bardzo młoda. (To znaczy, nie dla Gombrowicza - gdy wyznałam mu szczerze, że mam dwadzieścia dwa lata, ogłosił mnie za absolutnie skończoną: passę, passę. Liczą się przecież tylko pensjonarki). Wypracowywałam sobie dopiero własny styl. Byłam przy stoliku jedynie widzem, nie aktorem. O pojedynku czy partnerstwie z Gombrowiczem nie było mowy. Nie potrafiłam sprostać jego inteligencji i władczości. Coś tam czasem najwyżej bąknęłam, to wszystko. Nie mieszkaliśmy wtedy z mężem razem, spotykaliśmy się wieczorem przy stoliku. Zawsze starałam się spóźnić - bałam się, że mogłabym przyjść pierwsza i rozmawiać z Gombrowiczem wyłącznie w cztery oczy. Mimo to przychodziłam codziennie. I nie tylko dlatego, że mężowi odpowiadało bardzo towarzystwo Gombrowicza. Nie mogłam sobie odmówić tej parady. Pociągała mnie jej niezwykłość - co dziś będzie? Jak ułożą się siły? Kogo będziemy pomniejszać czy niszczyć intelektualnie? Kto wytrzyma, kto wypadnie z gry? Jak na to zareaguje? Odpadnie z hukiem? W milczeniu? Obrazi się, czy też - bo i tak się zdarzało - zostanie właśnie wyznawcą Gombrowicza? Nie istniały jeszcze wtedy teatry eksperymentalne, lecz nasze „spektakle” właśnie je przypominały. Z pełną świadomością przystałem i na to, że osobowości tej będę musiał ulegać - przyznawał Stefan Otwinowski [„Życie Literackie” 1970, nr 33.] Ewa Otwinowska bała się nawet o męża. Jej zdaniem Gombrowicz miał na niego zbyt wielki wpływ. Właściwie wszyscy przy stoliku znajdowali się mniej więcej w podobnej sytuacji, lecz oczywiście układ sił był różny. Może stosunkowo najśmielszy wobec niego był Eryk Lipiński, potem Zuzanna Ginczanka, Hanka Gosławska, która odszczekiwała się tak ostro, że Gombrowicz musiał ją kiedyś „usadzić” - złapał za modny wówczas wielki czub z lokami, dobrze potrząsnął. Zareagowała rykiem, lecz złagodniała, przypomniała sobie obowiązującą hierarchię. Nieraz mieli oczywiście ochotę zatryumfować nad nim, rzadko im to się jednak udawało. Może nawet i czuł się niekiedy dotknięty, lecz nigdy nie dał im tego po sobie poznać. Musieli więc zadowalać się najwyżej drobiazgami. - Gdy wybieraliśmy się czasem na kolację do eleganckiego „Bachusa” - mówi Ewa Otwinowska - i kiedy zdarzyło się, że Gombrowicz, tak jak i my, zamówił na przykład file z polędwicy, udawałam nagle zaniepokojenie. Brałam kawałek mięsa na widelec, podnosiłam do nosa, wąchałam raz, drugi. Reagował momentalnie: „Co, nieświeże? Nie będziemy się przecież truć!”. „Nie wiem - mówiłam - coś mi się zdaje, ja się nie znam, pan pewnie wie lepiej!”. Wąchał, sprawdzał, wołał kelnera, a ja śmiałam się w duchu. Oczywiście, to bardzo prymitywny chwyt, ale liczył się każdy, który mógł wydobyć z niego prawdziwy ton. Gomber był bowiem tak zawsze skomponowany, że nawet mały moment dekompozycji stawał się sukcesem. „Dekomponował” go najczęściej - i to nieświadomie - Staś Piętak. Gombrowicz coś tam wykładał, perorował, dociskał ofiarę i eksperymentował - obrazi się czy zda egzamin? A tu nagle Staś miękko i z autentyczną troską: „Wituś, coś ty, może źle się czujesz?”. Albo: „Wituś, chodźmy już do domu, zrobiło się późno, a muszę cię jeszcze odprowadzić!”. Już samo „Wituś”, nie „panie Witold”, wywoływało śmiech, rozluźniało sytuację, wyprowadzało Gombrowicza z równowagi, lecz gniewać się na Piętaka nie potrafił. ERYK LIPIŃSKI: - W ostatnich latach przed wybuchem wojny Tadeusz Dołęga Mostowicz, uroczy człowiek i popularny, świetnie wówczas zarabiający pisarz, organizował w każdy czwartek przyjęcia w swoim obszernym mieszkaniu przy ulicy Piusa IX (obecnie Piękna) róg Alej Ujazdowskich. Bywało tam towarzystwo liczne tudzież bardzo mieszane. Zarówno ministrowie, jak i fordanserki. Do stałych gości Dołęgi należał właśnie Gombrowicz, po czym następnego dnia opowiadał nam: „Na fajfie u Dołęgi było wspaniale i wytwohnie, przyszedł hhabia Ksawehy, księżna Tehesa, ministeh M., pahu ambasadohów...”. Byliśmy, nie ma co ukrywać, zafascynowani jego opowieściami o świecie wyższych sfer, do którego, niestety, nie mieliśmy dostępu. Ale pewnego dnia, a raczej nocy, było to bowiem na balu ASP, Dołęga zapytał mnie i moją żonę, dlaczego nigdy do niego nie wpadniemy. Skorzystaliśmy oczywiście z zaproszenia, i to głównie dla Gombrowicza. W najbliższy czwartek zobaczył nas bowiem na swym legendarnym fajfie. I to już było zwycięstwo. Odtąd, ile razy opowiadał o „fajfie u Dołęgi”, uważał jednak bardziej - któreś z nas mogłoby przecież policzyć książąt i ambasadorów, wymienić nazwisko zupełnie początkującej tancerki. Gombrowicz też zresztą wpadł w nałóg, który sam stworzył. I on musiał być codziennie przy stoliku. Biegł tam - choćby na godzinę - nawet i po „fajfach” u Dołęgi. Chodził tam przecież głównie po to, żeby opowiadać o nich swoim kompanom. Wiedział, że na niego czekają. - Gdy go nie było - mówi Andrzej Nowicki - rozmawialiśmy wyłącznie o nim. Niby to obgadywaliśmy go, śmialiśmy się z niego, lecz tak naprawdę czekaliśmy tylko, kiedy wreszcie przyjdzie. Było nam go brak, choć za nic byśmy się do tego nie przyznali. Czyjaś nieobecność w kawiarni dekompo-nowała Combrowi całość, była również - według niego - utratą wypracowanej przy stoliku pozycji. Gdy Stefan Otwinowski zamierzał pochorować kilka dni, „Witold” pouczał go: Niech się pan w żadnym wypadku nie kładzie do łóżka, tu już kimś pan jest, czym się jest leżąc bez statusu w łóżku? Łóżko pana zdewaluuje...[Tamże.] - Nie najlepiej się czuł - mówi Ewa Otwinowska - gdy zapraszaliśmy go na większe przyjęcia ze sporą grupką nieznanych mu osób. Wyraźnie się niepokoił. Panował przede wszystkim w swoim otoczeniu, bez „dworu” czuł się bardziej bezbronny. Nieznani mu ludzie gotowi byli wytworzyć sytuację, nad którą nie mógłby zapanować. Natychmiast rozpoczynał działanie - siadał na kanapie, rzucał prowokujące zdanie i powoli skupiał wokół siebie coraz większą grupę, co mu się zawsze udawało. Oczywiście nie wszyscy mogli ten styl wytrzymać i zaakceptować. W „Ziemiańskiej” przysiadało się jeszcze do stolika mnóstwo osób, ale sporo z nich odpadło - poobrażało się lub chciało w kawiarni wypoczywać, a nie ścierać się i walczyć. W „Zodiaku” miał już grupkę stałą. Jak mówi Ewa Otwinowska - wymłóciło się, odpadły otręby, zostało ziarno. Odpadł krytyk Ludwik Fryde, bardzo pochlebnie piszący o Gombrowiczu. Poważny, zasadniczy. Gombrowicz doszedł więc do wniosku, że dla przeciwwagi i rozluźnienia monotonii będzie nazywał go „panem Ludwikiem” lub „biednym panem Ludwikiem”. Fryde, nieprzyzwyczajony do podobnych poufałości, zaczai więc stolik omijać. Alana Koskę - poetę i tłumacza - musiał Gombrowicz „odstawić” od stolika. Zbytnio się bowiem odgryzał, co więcej, potrafił dwie godziny recytować wiersze swoje i cudze, co już się Gombrowiczowi naprawdę podobać nie mogło. - Gdy ten Kosko znów się zjawi, trzeba go... no wie pan... Innego wyjścia nie ma - tłumaczył Stefanowi Otwinowskiemu, który pełnił przy stoliku rolę „szambelana”. Jerzy Andrzejewski (Irzy, jak mówił Gombrowicz) nie chciał się początkowo zgodzić na rozmowę o swojej z nim znajomości. - Byłbym stronniczy w wypowiedziach na jego temat - tłumaczył przez telefon - ponieważ zerwaliśmy stosunki, i to ze względów osobistych. Po kilku dniach dzwoni jednak do mnie niespodziewanie - zdecydował się. - Ale będę mówił o nim źle - zastrzega z góry. - Miałem przy jego stoliku sporo znajomych - wspomina - Ginczankę, Piętaka, Otwinowskich, tak że przysiadałem się od czasu do czasu. Nie trwało to jednak zbyt długo. Przyznaję - nie potrafiłem sobie wtedy poradzić ze stylem bycia Gombrowicza. Dziś położyłbym go - i to na dwie łopatki - jego własną bronią. Wówczas jednak byłem młody: młodszy od niego o sześć lat, jeszcze niedoświadczony, z innego środowiska, ze swoimi problemami. Gubiłem się, traciłem, nie umiałem celnie ripostować. Na egzemplarzu ofiarowanej mi „Ferdydurke” napisał: Jerzemu Andrzejewskiemu na pamiątkę wielu klęsk dyskusyjnych. I to prawda, to były klęski. Poza tym byliśmy zbyt odmienni, żeby się nawzajem znosić i akceptować. W stosunkach z ludźmi ceniłem i sam uprawiałem improwizację. On natomiast działał programowo, świadomie. Realizował swoją teorię nieustannego ataku, konfrontacji. Demaskował - trzeba przyznać celnie i boleśnie - najsłabsze, najdrażliwsze punkty i strony. A grał świetnie, gra stała się jego drugą naturą, weszła mu w krew. Nie zdarzało mu się, przynajmniej w mojej obecności, wypaść z roli. Nigdy na przykład nie widziałem go pijanego; a jeżeli już, to pił bardzo niewiele. Na alkohol mogą bowiem pozwolić sobie ryzykanci. On natomiast mógłby się wtedy otworzyć, wyniknąć sobie, a do tego dopuścić nie chciał. Ze wszystkich starć i walk wychodził zwycięsko, musiał być pierwszy. I ta jego nieustanna chęć dominacji bardzo mnie męczyła. Dlaczego taki był, nie wiem. Na tyle go nie znałem. Cóż, brało się to niewątpliwie z jego kompleksów, nieśmiałości, osamotnienia. Mimo wielu znajomych, wielbicieli nie miał przyjaciela. Sądzę, że nie był zdolny do przyjaźni, która kosztuje, wymaga sporo wysiłku. On tymczasem nie lubił dawać. Cały wysiłek wkładał w swoją grę - demaskowanie, obnażanie. Brało się to też na pewno z jego nadmiernej wrażliwości i przewrażliwienia na punkcie własnej osoby. Żeby nie być zranionym, uruchomił w sobie nieustanne pogotowie napastliwości i agresji. W końcu na sylwestra roku 1938/1939 zerwaliśmy zupełnie. I to ostro, w obecności wielu osób, a dokładniej w restauracji „Kameralna”. Zjawiłem się tam z moim przyjacielem już dobrze po północy. Jak to na sylwestra, na sali kłębiło się sporo osób, w tym wielu moich znajomych, między innymi Otwinowscy oraz właśnie Gombrowicz, który zaraz zaczął gwałtownie i natarczywie zaczepiać mojego przyjaciela - chciał mnie po prostu dotknąć. Byłem młody, nieopanowany, pryncypialny. Zareagowałem ostro. Wynikła scysja. Uważa pani, że chciał mnie nie tyle dotknąć, ile przede wszystkim sprowokować? Uderzyć i zaobserwować, czy zniosę cios? Jak zareaguję? Możliwe, że to była prowokacja. Nigdy się jakoś nad tym nie zastanawiałem. Oczywiście, teraz, po tylu latach przyczyna naszego zerwania wydaje się błaha i nieciekawa. Wtedy jednak tej perspektywy nie było, wszystko wyglądało inaczej. W każdym razie nie zerwaliśmy - jak pisał potem w „Dzienniku” - dlatego, że obraziłem się, ponieważ skrytykował mój „Ład serca”. Nigdy więcej już ze sobą nie rozmawialiśmy, nie przysiadałem się do jego stolika. Wkrótce zresztą wyjechałem z Warszawy, wróciłem dopiero przed wybuchem wojny. Naprawdę, wcale nie odczuwałem braku jego osoby. Nigdy nie miałem podziwu dla Gombrowicza jako człowieka. Choć - przyznaję - zawsze z przyjemnością patrzyłem na jego piękną, szlachetną twarz. Znałem również jego siostrę Renę, która pracowała w katolickiej księgarni „Verbum”. Co ciekawe, była bardzo podobna do brata, ale brzydka. Natomiast jego twórczość to sprawa zupełnie inna. Jestem dla niej pełen podziwu, lecz co ważne - bez sympatii. Podziw i sympatię mam na przykład do Manna, Conrada, Balzaka. Dla Gombrowicza, tak samo zresztą jak i dla Żeromskiego oraz Reymonta, tylko podziw, ale sympatii już nie. Adam Ważyk również nie ukrywa, że omijał stolik Gombrowicza. Natomiast jego żona Gizella, którą zamordowali w czasie wojny hitlerowcy, przesiadywała tam godzinami. Była po prostu wielbicielką Gombrowicza. - Ja natomiast - mówi Adam Ważyk - nigdy nie traktowałem go serio. Bawił mnie. Wszystko, co mówił, nie było przecież poważne. Wobec poetów proletariatu, przeważnie młodych komunistów, był zawsze hrabią, podkpiwał z ich „gminności”. Albo te jego prymitywne sądy o malarstwie, które potem zresztą znalazłem w „Dzienniku”. Dziwne, że żona, która była malarką, mogła tego słuchać. Raz tylko rozmawiali ze sobą tak naprawdę. - Chodźmy stąd - powiedział mu kiedyś Gombrowicz - najwyższy czas, żebyśmy porozmawiali serio o tym, co najważniejsze, czyli o literaturze. Poszli więc z „Ziemiańskiej” do „Gastronomii” na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu. - Kogo z pisarzy współczesnych ceni pan najbardziej? - pytał Gombrowicz. - Iwaszkiewicza i Nałkowską - odpowiedział Adam Ważyk. A Gombrowicz: - Co? To literatura papierowa, sztuczna. Jedynym wybitnym współczesnym pisarzem jest Bruno Schulz. Kreuje świat własny, niepowtarzalny. To jest nowe, niepodobne do niczego. - Zdziwiłem się - mówi Adam Ważyk. - Połączenie Schulz i Gombrowicz raczej do mnie nie przemawiało. I jakoś nigdy więcej nie było już między nimi rozmowy o literaturze. Niedługo przed wojną zaczai kręcić się koło stolika Brochwicz-Kozłowski, niby to dziennikarz, początkujący literat. Mnie pociągała tandeta ludzka, typy dziwaczne, grafomani, dziwacy, mętne istoty, niewypierzone, gdzieś z peryferii - pisał potem we „Wspomnieniach polskich”. Brochwicz doszlusował więc do stolika. - Ciągle się z niego nabijaliśmy - mówi Ewa Otwinowska. - Miał kłopoty ze wzrokiem, przekonywał nas, że ślepnie. Opowiadał wzruszająco i histerycznie o swojej matce, napisał nawet powieść pod tytułem „Matki czekają”. Przyjechał z Niemiec, miał wyścigowy samochód z niemiecką rejestracją. Krzyczał, że zbliża się czas wielkiej potęgi Niemiec, a my śmialiśmy się i mówiliśmy: „Biedny Brochwicz, udaje szpiona, lecz nas na to nie nabierze”. Tak to jednak zorganizował, że wiosną 1938 roku towarzyszył Gombrowiczowi w jego podróży do Austrii i Włoch. Gombrowicz wrócił sam. Nie ukrywał, że Brochwicz się zdemaskował - w jednej z miejscowości czekała na niego niemiecka delegacja. „To już przestało być zabawne” - uciął, gdy pytaliśmy dalej. Brochwicz przestał więc pojawiać się przy stoliku. Podejrzenia wobec niego okazały się uzasadnione - w czasie okupacji zlikwidowało go AK. Był to zaledwie początek tego, co powoli następowało. Lato 1939 roku rozsypało „stolik”. Zuzanna Ginczanka wyjechała do Równego na wakacje do babki i nikt jej już więcej nie zobaczył. Andrzej Nowicki został w sierpniu zmobilizowany. Gombrowicz wybierał się do Argentyny, wyjechał l sierpnia. Reszta towarzystwa właściwie nadal pozostawała w Warszawie, lecz atmosfera zupełnie się zmieniła. ANDRZEJ NOWICKI: - My wszyscy, choć tacy niby krytyczni, drwiący, wierzyliśmy jednak, że jesteśmy „silni, zwarci, gotowi”. Pamiętam, napisałem wtedy wiersz do „Szpilek”: „Do Czech razy sztuka”. Gombrowicz natomiast patrzył na wszystko nieporównanie świadomie] i przytomniej od nas. Zdawał sobie sprawę z rozmiarów nadciągającej katastrofy. Spotkałem go kiedyś, gdy szykował się już do Argentyny. Mówiłem, jak zwykle, że jeżeli do wojny dojdzie, skończy się najpóźniej do Bożego Narodzenia 1939 roku. Pomogą nam zachodnie mocarstwa, pobijemy Niemców raz-dwa, ale nie podzielał mego zdania. „Nie zdaje pan sobie sprawy z tego, co będzie - tłumaczył. - Polska będzie w stanie bronić się przed Hitlerem najwyżej dwa tygodnie”. Niech pan sobie wyobrazi - mówił do Stefana Otwinowskiego, gdy wracali wieczorem przez Warszawę - wszystkie te gmachy i domy za rok, najdalej za dwa lata zostaną śmiertelnie okaleczone. Jeśli nawet będą istnieć, nie poznamy ich. Radził mu postarać się zawczasu o ampułkę z trucizną, przyda się wobec perspektyw, które są już bliskie [Tamże.] ERYK LIPIŃSKI: - Pewnego dnia przy stoliku w „Zodiaku” oświadczył poważnie: „Państwo nie umieją czytać gazet. Ja likwiduję moje intehesy na trzy lata i wyjeżdżam z Euhopy hazem z poetą Sthaszewiczem”. Było lato 1939 roku. Uważaliśmy wtedy jego słowa za dobry żart. JANUSZ MINKIEWICZ: - Gombrowicz myślał o wyjeździe już dużo wcześniej. Zwrócił się do mego ojca, Wacława Minkiewicza, radcy prawnego linii Gdynia - Ameryka, o pomoc w uzyskaniu ulgowego biletu na inauguracyjny rejs „Chrobrego”. Ojciec mu w tym pomógł, ale nawet ulgowy bilet kosztował jednak parę tysięcy złotych. Wtedy właśnie zaczął drukować w gazetach „Opętanych”, powieść zupełnie nonsensowną, lecz dochodową. Moim zdaniem napisał tyle odcinków, ile było mu potrzeba na podróż, dalej już powieści nie kończył, przerwał bez zakończenia. Sądzę, że nie miał zupełnie uczuć typowo patriotycznych. Nie uważał chociażby - jak my wszyscy - że wojsko to nasz obowiązek. Latem 1939 roku byłem akurat w Rzymie, wróciłem do Polski ostatnim samolotem. Leciałem razem z Teodorem Parnickim, który też przerwał zaplanowany na dłużej pobyt za granicą. Pierwszego września 1939 roku zgłosiliśmy się do wojska. W warszawskiej rejonowej komendzie uzupełnień spotkałem Witkacego. Chciał iść do wojska, choć przekonywano go, że jest już za stary - miał pięćdziesiąt cztery lata. Wracaliśmy potem razem z Pragi tramwajem. Byłem chyba jednym z ostatnich, którzy go widzieli. Popełnił samobójstwo 18 września 1939 roku. Gombrowicz nieraz spotykał się z oskarżeniami o „brak uczuć patriotycznych”. Oto co odpowiedział na łamach emigracyjnej prasy londyńskiej Czesławowi Straszewiczowi, który po „Trans-Atlantyku” zaatakował go za tchórzostwo: Nie ukrywam, że podobnie jak i Straszewicz - bałem się. Ale ja może nie tyle bałem się wojska i wojny, ile tego, że, mimo najlepszej woli, nie mógłbym im sprostać. Nie jestem do tego stworzony. Dziedzina moja jest inna. Rozwój mój od najwcześniejszych lat w innym poszedł kierunku. Jako żołnierz byłbym katastrofą. Przysporzyłbym wstydu sobie i wam. Czy myślicie, że jeżeli patrioci tacy jak Mickiewicz lub Szopen nie wzięli udziału w walce, to jedynie z tchórzostwa? Czy może raczej dlatego, że nie chcieli się zbłaźnić? I chyba mieli prawo bronić się przed tym, co przekraczało ich siły. Może te wyznania są niepotrzebne i niezręczne. Może wystarczyłoby powiedzieć, że w chwili wybuchu wojny miałem kategorię wojskową C, a potem, gdy stawiłem się w Poselstwie w Buenos Aires przed komisją lekarską, zaliczono mnie do kategorii D [„Dziennik”, Paryż 1971,1.1, s. 136-137.] CZESŁAW MIŁOSZ: Największą cnotą Gombrowicza była dzielność. Częsta u spadkobierców Somosierry, kiedy chodzi o wystawianie się na kule wroga, jest niezwykle rzadka w sprawach ducha. (...) Gombrowicz wyjechał z Polski latem 1939 roku, bo miał śmiałość przyznać się wobec siebie, że wie, co będzie: że Polska zdoła opierać się Niemcom od tygodnia do dziesięciu dni i że branie udziału w tym, co nastąpi później, nie jest na jego siły. Ale iluż z tych, co zdali egzamin męstwa na polu walki, okazało się tchórzami, gdy przyszło do obrony innych, niewidzialnych barykad prawdy i honoru? Iluż z nich wytrwałoby tak, jak wytrwał Gombrowicz przez ponad dwadzieścia lat w Argentynie, nie odstępując ani na jotę od swego, nie napisawszy ani jednego zdania dla kompromisu? [Czesław Miłosz, „Podzwonne”, „Kultura” (Paryż) 1969, nr 9; szkic umieszczono również w poświęconym Gombrowiczowi numerze „Cahier de 1’Herne” 1971.] Gizę Ważykową i Zuzannę Ginczankę zamordowali hitlerowcy. W drugim dniu okupacji popełnił samobójstwo Gienio Biernacki, Tadeusz Dołęga Mostowicz został zastrzelony przez sowieckiego czołgistę w roku 1939 w Kutach nad Dniestrem. Zmarli koledzy z paczki Janusza Minkiewicza: w 1940 roku po ucieczce z niewoli niemieckiej Światek Karpiński, w 1945 po powrocie z obozu Zygmunt Jurkowski. Jerzy Pietrkiewicz został na stałe w Londynie, Andrzej Nowicki po pobycie w oflagu spędził wiele lat w Londynie, wrócił do Polski w 1956 roku. Gombrowicz interesował się losem swoich dawnych kompanów. Korespondował ze Stanisławem Piętakiem, który w roku 1964 popełnił samobójstwo. Z listów do Piętaka znajdujących się obecnie w Muzeum Literatury: 25.06.1948 (...) Wspominam Ginę naszą, Ważykową i tyle innych osób, które dziś w ziemi... 25.09.1961 (...) Dobrze, że obszernie o sobie napisałeś. Napisz też jak się życie układało i układa Otwinowskiemu i jego żonie, Brykowi Lipińskiemu (czy żyje?) i jego żonie, i bo ja wiem komu z tych, co z nami przesiadywali. Ty pracujesz wyłącznie w literaturze, czy masz posadę? 31.12.1961 (...) Proszę Cię, napisz mi kiedy, jaka była śmierć tej biednej Giny. Dlaczego piszesz, że ją męczono? A Giza Ważyk jak skonała? Dlaczego popełnił samobójstwo Gienio? Nie wierzę w Opatrzność, a jednak trudno mi nie dostrzec jej palca w tym, że Straszewicz zupełnie przypadkowo namówił mnie na wyjazd do Argentyny... 4.05.1962 (...) Pięknie z Twojej strony, że przesłałeś mi ten tomik wierszy Giny i Twoje opowiadania. Wiersze jej mocno takie sobie, ale przynajmniej dowiedziałem się z przedmowy Śpiewaka (co się z nim stało?) jej losów. Szkoda tylko, że w tej przedmowie dużo ględzenia, a o tym właśnie tragicznym temacie tak mało. Przypomniało mi się, jak kiedyś na Mazowieckiej wracając do domu z „Zodiaku” tłumaczyłem Ginie, że na tą zbliżającą się wojnę trzeba koniecznie zaopatrzyć się w truciznę. A ona się śmiała. EWA OTWINOWSKA: - Nigdy się z nim później nie widzieliśmy, nie korespondowaliśmy - nasze drogi rozeszły się. Pod koniec lat sześćdziesiątych, jeszcze za życia Witolda, zaproszono mego męża do wzięcia udziału w zbiorowym wydawnictwie francuskim „PHerne” poświęconym Gombrowiczowi. Przesłał tekst „Przez Weyssenhoffów do Gombrowicza”, który w rezultacie nie wszedł do książki. Gombrowicz zdążył go jednak jeszcze przeczytać, choć wydania książki już nie doczekał. Napisał wtedy do nas kilka słów: Drogi panie Stefanie Jak najbardziej zbudowany byłem tym czym pan wie. W całości swojej szczęśliwe, uważam, drobiażdżki tylko dwa lub trzy trzeba usunąć, które niezbyt do całości doszlusowane, ale całość dymem zaprzepaszczonym dawnośd naszej mnie owiała. Hej, hej dawne czasy. Jak to myśmy sobie razem spacerowali i figlowali! Bóg z panem, panie Stefanie. A tyż po panią Ewelinę najczulej myślą sięgam i z czasu przeszłego ją wydobywając najsilniej ją oglądam. Najserdeczniej i najpotężniej dzięki składam na dowód przyjaźni, który, jak mówi Szekspir, do księgi wpisuję, którą co dzień odczytuję. Z Panem Bogiem Bóg. G. W roku 1975 umarła Hanka Gosławska, w 1976 Stefan Otwinowski, w 1981 Janusz Minkiewicz, w 1986 Andrzej Nowicki. Ze stałej obsady stolika żyje dziś tylko Ewa Otwinowska. Z „dochodzących” - Maria i Kazimierz Brandysowie [Kazimierz Brandys zmarł 11 marca 2000 r. w Paryżu.], we Włoszech Jerzy Pomianowski [Obecnie przebywa w Polsce.]. EWA OTWINOWSKA: Już mówiłam, że miałam żal do męża, iż za bardzo ulega Gombrowiczowi. Gdy pożegnaliśmy się przed jego wyjazdem do Argentyny, poczułam ulgę. Było ze mną tak, jakby ktoś mi zdjął gorset. Los przecinał to, z czym sama nie miałabym siły skończyć. Dopiero później zrozumiałam, co straciliśmy. Skończył się teatr tworzony przez Gombrowicza. Zaczai się inny, gorszy. Już nie z takim reżyserem, nie z tej miary aktorami, widzami. Lata z Gombrowiczem były i dla mnie, i dla mego męża swego rodzaju uniwersytetem. Czego nas nauczył? Może raczej oduczył? Przede wszystkim patosu, banału, fałszu. ANDRZEJ NOWICKI: - Spotkałem kiedyś w Krynicy Stefana Otwinowskiego. Postanowiliśmy przejść wreszcie na ty, znaliśmy się przecież tyle lat. Wypiliśmy bruderszaft, a na drugi dzień... znów mówiliśmy sobie per pan. „Ty” byłoby zdradą wobec Gombrowicza, a tego nie chcieliśmy. Kazimierz Brandys, przysiadający się do stolika jedynie od czasu do czasu (Gombrowicz po latach z trudem go sobie przypomniał), napisał o nim przejmujący esej dla „l’Herne”. Jego legenda - pisał - oczywista dla każdego, kto choć trochę zna atmosferę środowisk literackich w Polsce, ma na pewno - poza jego twórczością - źródła znacznie głębsze. Jak je określić? Myślę, że trzeba by sięgnąć do wysokich pojęć o ludzkiej wartości i nie obawiać się tak uroczystych słów, jak moc ducha, wytrwałość i odwaga. Jeżeli w pierwszych napisanych zdaniach rzuca się wyzwanie, jeśli potrafi się temu wyzwaniu do końca sprostać i ponieść jego konsekwencje; jeśli się piąci pełną cenę za swoje pisarstwo, bez kompromisu i trwogi - jest to bardzo wiele nie tylko w naszej epoce. Alan Kosko, choć „odstawiony” od stolika, nie nosił w sercu urazy. Po latach stał się współtwórcą sukcesu Gombrowicza - przetłumaczył na francuski jego „Dziennik”. Odwrotnie natomiast Jerzy Andrzejewski*. Nie zapomniał swoich „klęsk dyskusyjnych” i upokorzeń w starciach z Gombrowiczem. Po latach podjął rękawicę. Jak pisał w „Miazdze”: Gombrowicz byt (...) głęboko dotknięty pewnym fragmentem „Idzie skacząc po górach „, fragmentem - przyznaję to - świadomie z mojej strony prowokującym go, a poza tym naprawdę zrozumiałym tylko dla niego samego i bardzo małego grona szczególnie bystrych czytelników. Sprawdziłem i przed nieporozumieniem z Gombrowiczem, i również po nim, że nawet ludzie bardzo dobrze znający „Dziennik” tego wielkiego pisarza nie zorientowali się, że pewna kwestia wypowiedziana przez jedną z postaci mojej powieści jest dosłownym cytatem z „Dziennika”. Sprawa wydaje się ostatecznie dość błaha, wciąż jednak tkwi we mnie przykra zadra, że Gombrowicz tak bardzo poczuł się dotknięty moim sztubackim figlem i że nigdy w cztery oczy nie będę już mógł wyjaśnić mu zarówno moich intencji w tym wypadku, jak i mojego stosunku do jego osoby i jego twórczości...[„Miazga”, PIW, Warszawa 1981, s. 69.] A intencje te były następujące: - Chciałem - mówi Jerzy Andrzejewski - jak najbardziej świadomie zagrać jego metodą, powiedzieć mu: przypomnij sobie, jak sam dawniej postępowałeś! Dlatego też w rozdziale „Paul Allard pozwala na podeptanie swojego wspaniałego płaszcza” w usta Paula Allarda - malarza homoseksualisty - włożyłem dosłowną wypowiedź Gombrowicza z pierwszego tomu „Dziennika”: Wiecznie to samo! ubierać się we wspaniały płaszcz, aby móc zajść do portowej knajpy! Mój Paul Allard - tak jak Gombrowicz w zaułki i tawerny Retiro - schodzi „w dół” w poszukiwaniu młodości, niższości ucieleśnionej w młodych chłopcach - marynarzach, żołnierzach. Użyłem też wypowiedzi Gombrowicza jeszcze w innym miejscu. Tylko gdzie, naprawdę już nie pamiętam. Musiałbym przekartkować dokładnie całą książkę. Stanowczo za dużo pani ode mnie wymaga. To był po prostu żart. Chciałem też - przyznaję - zrobić aluzję do jego homoseksualnych skłonności, które ukrywał. Książka jakoś widać do niego doszła. Przysłał wariacki, impertynencki list. Odpisałem mu do Vence. Zatytułowałem per „kochany Witoldzie”, on per „panie”. Co i dlaczego napisałem, już nie pamiętam, minęło przecież tyle lat. W nastrój franciszkański nie wpadłem, to pewne. Bardzo się obraził. Był oburzony. Nie potraktował tego jako żartu. Zerwaliśmy niejako po raz drugi. I już nieodwołalnie. CZĘŚĆ DRUGA Kim byłeś Gombrowiczu? Czy zwykłym człowiekiem? Który spisał po prostu wielki sen o sobie? Czy człowiekiem niezwykłym: potwornym demonem? Czy tchórzliwym oszustem, czy też bohaterem? Czy zmyśleniem jedynie, czy rzeczywistością? Wyobrażeniem siebie, czy bytem prawdziwym? Mitem, mistyfikacją lub zuchwałym kłamstwem? Czy substancją realną, materialnym wzorem? Czy śniłeś siebie tylko, czy nie śniłeś wcale? Opowiedz, jak istniałeś? Jak wejść w twe istnienie?* ‘ Antoni Libera - pierwodruk w „Tygodniku Powszechnym” 1972, nr 30. Reżimowiec Niejako z księżyca Drogi Obywatelu - pisał w roku 1946 z Buenos Aires Witold Gombrowicz do pana Adriana Czermińskiego, emerytowanego już dziś dziennikarza. Niedawno wyczytałem w miejscowej prasie nazwisko Wasze i napełnił mnie radością fakt, iż nie tylko wyżyliście - wraz z Klini, jak wiem - ale i wybiliście się. Cóż to za dziwna była katastrofa. Ja właściwie niczego nie dokonałem i wykazałem właściwą mojej naturze nieudolność, niemniej jednak śmiem sądzić, iż jeszcze posłyszycie mój głos, uda mnie się coś zdziałać. Czy mogę liczyć na przyjaźń istot, z którymi ongiś popijałem kawę w kawiarni Ziemiańskiej? Załączona kartka zorientuje Was w moich projektach natury finansowo-kulturalnej. Otóż zróbcie mnie tą łaskę i zajmijcie tym iżby rzecz ta szybko i sprawnie została załatwiona. Poza tem przekażcie załączone pisma i jeżeli chcecie, przeczytajcie je. Sprawa ta może przyniesie znaczne korzyści naszym literatom. (Uwaga: pisma, o których wspominam nie są załączone gdyż przesyłam je w oddzielnych kopertach na Wasze nazwisko). Ja ciężko zmagam się z kilkoma potężnymi utworami, które mam na ukończeniu i szukam, panie święty, właściwych rozwiązań duchowych oraz formalnych. Chętnie podjąłbym się roli korespondenta prasowego zwłaszcza iż tutejsze problemy poznałem na wylot, ale to musiałoby być płatne, gdyż cierpię na chroniczne suchoty sakiewki. Pragnąłbym wiedzieć też czy moje nader rewolucyjne utwory przedwojenne mają jeszcze jakiś kurs w Ojczyźnie i czy mój no-woczesno-realistyczny duch mógłby ewentualnie przydać się nowemu duchowi narodowemu. My tutaj właściwie nic nie wiemy a tylko możemy coś wyobrażać sobie, ja jednak raczej skłaniam się do optymizmu gdyż mniemam, że problematyka polska domaga się radykalnych cięć. Ale nie wiem czy w obecnych warunkach życia polskiego nie byłbym zbyt luksusowym produktem. Liczę iż znajdziecie chwilkę czasu ażeby odezwać się do mnie. Klini składam wzruszony i serdeczny hołd a do Was powiewam chusteczką przyjaźni niejako z księżyca. Bardzo serdeczne pozdrowienia dla wszystkich. W.G. Czy nie wiecie czego o mojej rodzinie i o rodzinie mego kuzyna Gustawa Kotkowskiego? Nie mamy dotychczas żadnych wiadomości i to nas niepokoi. 25.01.1946 [Oryginał listu znajduje się obecnie w Bibliotece Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu, kopia - w warszawskiej bibliotece SDP.] List ten zdziwił Adriana Czermińskiego. Owszem, znał Gombrowicza sprzed wojny, była to jednak znajomość raczej przelotna. Poznał go z nim młody literat, Czesław Straszewicz, i od czasu do czasu w „Ziemiańskiej” czy w „Zodiaku” gawędzili we trójkę o literaturze lub wspólnych znajomych. Pan Czermiński współredagował Biuletyn Polskiej Informacji Kulturalnej, znajdujący się pod auspicjami Polskiej Akademii Literatury, znał nowinki i plotki z dziedziny literatury. Co więcej, jak podkreślał Gombrowicz, „był bardzo dobrze” - Czermińscy herbu Cholewa mieli majątek na Wołyniu. Przede wszystkim jednak interesowały Gombrowicza jego dalekie podróże. Adrian Czermiński jak na tamte czasy sporo podróżował i w miejsca naprawdę egzotyczne: Afryka - Maroko, Libia. Oczywiście Gombrowicz nigdy nie powiedziałby otwarcie, że czegoś zazdrości, rzucał jednak od niechcenia: - Wyrwałbym się i ja z tego zaścianka... Po czym podpytywał delikatnie, kto go wysyłał czy zapraszał, ile kosztowała podróż. Najprawdopodobniej również i ze Straszewiczem widywał się przede wszystkim ze względu na jego częste zagraniczne podróże, liczące się w tej dziedzinie kontakty. Bo już tak przed samą wojną, gdy tylko dosiadali się obaj w „Ziemiańskiej” do Czermińskiego, rozmawiali wyłącznie o wyprawie w świat. Namawiali go na wyjazd we trójkę do Brazylii, na zbliżający się kongres Pen Clubu. Adrian Czermiński miał tam jechać jako wysłannik swego biuletynu. Nie miał jednak na tę podróż specjalnej ochoty. Ociągał się, zastanawiał, ponieważ w kwietniu 1939 roku Polski Związek Literatów i Pen Club rozpoczynały na Litwie Kowieńskiej uroczyste obchody poświęcone Juliuszowi Słowackiemu. Chciał w nich uczestniczyć - w końcu to przecież nasz wieszcz. Namawiał bezskutecznie również Gombrowicza i Straszewicza. - W świat możemy przecież wybrać się później - tłumaczył. Zwlekał też z decyzją co do ewentualnego wyjazdu do Argentyny - akurat była możliwość zdobycia zaproszeń na inauguracyjny rejs „Chrobrego”, nowego polskiego transatlantyku. Pojechał na Litwę, żeby uczcić Słowackiego. Gdy wrócił, okazało się, że Gombrowicz ze Straszewiczem machnęli na niego ręką i wyjechali do Argentyny. Dosłownie za kilka dni wybuchła wojna. Dopiero wtedy inaczej ocenił ich niepokój, pośpiech, zniecierpliwienie Gombrowicza. Czyżby przeczuwał to, co się zbliżało? A po wojnie Gombrowicz mógł rzeczywiście zetknąć się z nazwiskiem Czermińskiego w prasie argentyńskiej czy innej. Nadal przecież był dziennikarzem, jego artykuły przedrukowywała często prasa polonijna. List Gombrowicza wręczono mu w MSZ. To był początek roku 1946 i korespondencję z zagranicy można było wtedy dostać właściwie tylko jedynie przez MSZ czy PCK. List wyraźnie obcięto nożyczkami - widać niżej był jeszcze jakiś dopisek. Nie dostał też żadnych załączników, o których wspominał Gombrowicz. Nie pytał, co się z nimi stało. (Może razem z resztą listu leżą gdzieś jeszcze w archiwach MSZ?). Choć nie otrzymał żadnych załączników, Gombrowicz nie ukrywał przecież, że chciałby zostać korespondentem prasy polskiej w Argentynie. Podobno pisał w tej sprawie i do innych osób. Niestety, Adrian Czermiński nie mógł mu pomóc. Wspominał o jego propozycji Jerzemu Borejszy i kilku innym ówczesnym prasowym prominentom, których nazwisk już dziś nie pamięta. Żaden z nich nie powiedział nawet zachęcającego słowa. Dawali mu natomiast do zrozumienia, że wstawianie się za Gombrowiczem jest co najmniej niemile widziane, a jego propozycje faktycznie z księżyca. Napisał więc do Gombrowicza, że się starał, nic jednak nie załatwił. Posłał list przez znajomych z dyplomacji. Nie wiadomo, czy Gombrowicz otrzymał jego odpowiedź. W każdym razie nigdy się już więcej nie odezwał. Jeżeli list dostał, poczuł się pewnie dotknięty odmową. Jeżeli nie - obraził się tym bardziej. - Pamiętam przecież dobrze dumę i niezależność Gombrowicza - wspomina Adrian Czermiński. - Wiedziałem, w jakich warunkach musiał żyć, skoro miotał się, prosił, chwytał najmniejszych choćby szans. Nie, nie próbowałem zwracać się do nikogo więcej poza Borejszą i kolegami z MSZ-u. Choć rzeczywiście w 1946 prasa była przecież bardzo różnorodna - na przykład Stronnictwa Pracy, peeselowska, nie mówiąc już o katolickiej... I teraz może trochę mi żal, że nie wstawiałem się za Gombrowiczem energiczniej, poprzestałem jedynie na ludziach, wśród których sam się obracałem. Tylko cóż, nie ma już o czym mówić. - Dziś łatwo mieć pretensje, że się nie pomogło - dodaje żona Adriana Czermińskiego. - Pani nie zna atmosfery tamtych lat, nie może ich zrozumieć... Reżimowiec Wiktor Ostrowski - podróżnik, alpinista, autor wielu podróżniczych książek - dopiero kilka lat temu wrócił do Polski. Od roku 1947 mieszkał w Argentynie. [Zmarł 19 stycznia 1992 r.] - Czy można o sprawach drastycznych? - pyta. - Jeżeli tak, trzeba powiedzieć, że Gombrowicz, na którego w Polsce krzywo patrzono, w Buenos Aires był kilka dobrych lat „reżimowcem”. Pracował bowiem w Banco Polaco, przedwojennej jeszcze placówce, która uznała po wojnie nowe władze socjalistycznej Polski, podporządkowała się dyrektywom z Warszawy. Polonia argentyńska, zwłaszcza ta powojenna: polityczna, natychmiast wycofała swoje oszczędności, kontakty z bankiem ograniczyła jedynie do prenumeraty polskich czasopism - innej możliwości nie było. Jego pracowników, łącznie z prezesem Nowińskim, poddała towarzyskiemu ostracyzmowi. Z wyjątkiem pracowników starszych, tuż przed emeryturą, którym trudno już było szukać nowego miejsca pracy. Przed wojną pan Ostrowski utrzymywał z Nowińskim nawet dość bliskie stosunki. Po wojnie zerwał je absolutnie, tak zresztą jak większość argentyńskiej Polonii. Presja była bardzo silna. Nie kontaktował się z Nowińskim nawet Gruber - przedwojenny właściciel Banco Polaco, który przyjechał do Buenos Aires. Teraz oczywiście Wiktor Ostrowski bardzo tego żałuje, ale i z Gombrowiczem, jako „reżimowcem”, miał kontakty jedynie sporadyczne. W roku 1963 przyjechał do Buenos Aires ksiądz Janusz Pasierb [Zmarł 15 grudnia 1993 r.] Chciał bardzo przeprowadzić z Gombrowiczem wywiać! dla „Tygodnika Powszechnego”. Wiktor Ostrowski zaoferował swoje pośrednictwo, zadzwonił do Gombrowicza, którego przecież znał. Ten nie chciał jednak nawet słuchać. - Żadnych wywiadów dla kraju - oświadczył. - Skrócą, zniekształcą, dopiszą, a najpewniej w ogóle nie wydrukują. - Biorę to na swoją odpowiedzialność - nalegał Wiktor Ostrowski. Ksiądz Pasierb wywarł bowiem na nim niezwykłe wrażenie. Był zafascynowany jego inteligencją, taktem, dobrocią. W końcu Gombrowicz dał się jednak namówić, umówił się z księdzem Pasierbem w kawiarni, pan Ostrowski miał ich ze sobą poznać. Przywitali się i Gombrowicz od razu bardzo ostro: - Ciekawy jestem, co osoba duchowna zna z moich dzieł? - Wszystko - odpowiedział spokojnie ksiądz Pasierb. - A cóż osoba duchowna z nich zrozumiała? - Więcej nawet może niż pan... Gombrowicz przestał egzaminować, zorientował się - trafiła kosa na kamień. Oczywiście, po kilku latach trudno pamiętać dokładnie treść ich rozmowy. Mówili o wszystkim - życiu, śmierci, literaturze, wolności, godności. Pan Ostrowski dawno mógł sobie iść: nie był już potrzebny, siedział jednak i słuchał urzeczony. To nie była rozmowa, tylko uczta, jak najbardziej godni siebie partnerzy. Ksiądz Pasierb również zresztą próbował pisać – mówił o swoich wierszach. Siedzieli aż do zamknięcia kawiarni, musiano ich wypraszać [Na ofiarowanej księdzu Pasierbowi „Pornografii” napisał: Wielebnemu wielbicielowi wykrętnie wykręcam wybrak wyobraźni - Witold. Ksiądz Pasierb zrewanżował mu się więc, na tomiku swoich wierszy, dedykacją w tej samej konwencji: Genialnemu grafomanowi Gombrowiczowi.] Gombrowicz nie zwracał uwagi na żadne towarzyskie ostracyzmy. Nic sobie z nich nie robił. Przeciwnie, dolewał jeszcze oliwy do ognia - zdaniem Polonii w „Trans-Atlantyku” ośmieszył przecież sprawy najświętsze: Polskę, polskość, przeszłość narodową, a w dodatku i poselstwo rządu londyńskiego w Argentynie! I nawet gdy przestał pracować w reżimowym banku, gdy ucichło po „Trans-tlantyku”, jego kontakty z Polonią ograniczały się w zasadzie do kilku zaprzyjaźnionych domów - przede wszystkim państwa Świeczewskich oraz Jankowskich. Dla reszty był obcy i niezrozumiały - wśród Polonii przedwojennej nie było prawie inteligencji. Wśród powojennej - nawet sporo, zajmowała się jednak, i to gremialnie, robieniem pieniędzy: prowadziła stacje benzynowe, pralnie, kawiarnie, małe fabryczki. Argentyńska prasa polonijna dokładała mu jeszcze i po śmierci. Przede wszystkim po opublikowanych w kraju, w „Twórczości”, listach do Jarosława Iwaszkiewicza. Jakby nie dość było, że pracował w reżimowym banku - pisano - prosił jeszcze Iwaszkiewicza o pomoc w uzyskaniu stanowiska dyrektora banku albo przedstawiciela filii w Paryżu i przeniesienia się tym samym do Europy! Wiktor Ostrowski bronił wtedy pamięci Gombrowicza w „Niezależnym Kurierze Polskim”, piśmie, które wydawał w Buenos Aires razem z kolegami walczącymi z grupą najbardziej nieprzejednanych emigrantów, zwaną „czarnym podniebieniem”. Nie widzieli nic nagannego w tym, że Gombrowicz zwracał się do człowieka, który mógł mu pomóc. Banco Polaco podlegało przecież Warszawie, a kto jak kto, ale Iwaszkiewicz miał wpływy. Tylko czy mógł mu pomóc? Gombrowicz nie zastanawiał się chyba, czy to możliwe. Czy powierzono by mu przedstawicielstwo polskiej oficjalnej placówki? Niezbyt się raczej do tego nadawał. Trudno też mieć pretensję, że ten niby to niezłomny prosił. Kiedyś mało przecież brakowało, a ten hrabia - bo tak kazał się tytułować: el conde Gombrowicz - mieszkałby w garażu Wiktora Ostrowskiego, dokładniej: w pokoiku nad garażem. Gdzieś tak kilka lat po wojnie pan Ostrowski dowiedział się od swoich znajomych o kłopotach mieszkaniowych Gombrowicza. Szukał byle czego, choćby na pewien czas. Nie był jeszcze wtedy pracownikiem Banco Polaco i tym samym „reżimowcem” - pan Ostrowski zaoferował więc swój pokoik nad garażem, lecz w końcu pomógł Gombrowiczowi ktoś inny. Miał jednak kółko przyjaciół. Choć czasem pomagali mu nawet i nieznajomi. Do „Fregaty”, kawiarni, w której przesiadywał najczęściej, przyniósł kiedyś list i wszystkim go pokazywał. Anonimowa wielbicielka przysłała mu trzysta dolarów i karteczkę: Niech pan tylko pisze. Na początku lat siedemdziesiątych Wiktor Ostrowski widział się w Argentynie z Ritą Gombrowicz, wdową po pisarzu. Do spotkania doszło zupełnie niespodziewanie. Odwiedził kiedyś Marysię Świeczewską, która powiedziała mu, żeby wpadł do niej innym razem - teraz nie ma czasu. Do Buenos Aires przyjechała Rita Gombrowicz. Zbiera materiały do książki o Witoldzie. Jest właśnie w hotelu, leży chora i trzeba ją odwiedzić. Poszli więc do niej razem. - Czarująca młoda osoba - wspomina Wiktor Ostrowski. - Rozmawialiśmy po francusku. Właścicielka domu przy ulicy Wenezuela, w której Gombrowicz wynajmował latami pokój, długo nie mogła przyjść do siebie, gdy przystojna, szykowna Rita przedstawiła się jej jako wdowa po Gombrowiczu. Nie podejrzewała swego skromnego, biednego lokatora o tak reprezentacyjną i europejską żonę. Wiktor Ostrowski namawiał Rite na kompromis i ugodę w sprawie wydania w Polsce dzieł Gombrowicza. Cóż, w życiu trzeba czasem iść na ustępstwa - nie można tak, że albo wszystko, albo nic. Proponował nawet swoje pośrednictwo w sprawie. Lecz Rita Gombrowicz podziękowała uprzejmie. Trzeba przyznać - Gombrowicz nieźle sobie dobrał żonę. Nikt nie dopilnowałby lepiej realizacji jego woli. Była miła, ale jednocześnie stanowcza, zdecydowana, twarda. Bardzo pod tym względem podobna do Witolda. Biurowa, urzędnicza tłuszcza Od pana Gerarda Położyńskiego, pracownika Muzeum Niepodległości w Warszawie, dostaję trzy oryginalne gombrowicziana, prawdziwe perełki, przyczynki do jego lat w Argentynie. Żartobliwy wiersz urzędników Banco Polaco do Gombrowicza oraz dwie jego - również wierszowane - odpowiedzi, choć wierszy raczej nie pisywał. Gerard Położyński otrzymał je od swego kuzyna Kazimierza Ryttla, Polaka, mieszkającego w Buenos Aires, liczącego już lat 93, mimo to ciągle w niezłej formie - pan Położyński odwiedził go jesienią roku 1986. Kazimierz Ryttel, oczywiście od dawna na emeryturze, pracował przez wiele lat w Banco Polaco, początkowo jako skromny urzędnik, w końcu zaś dobrze opłacany wicedyrektor do spraw administracyjnych. Pracował właśnie między innymi z Combrem, którego lubił, czego dowodem dedykacja na ofiarowanym mu, wydanym po hiszpańsku w roku 1947 „Ślubie” („El Casamiento”), na którym napisał: Kazimierzowi Ryttlowi - z niskim pokłonem - autor-bankowiec. 21 II 1951. I rzeczywiście, był również „bankowcem”, bardzo z tego powodu nieszczęśliwym. Nieustannie przypominającym, jak męczy się i marnuje, ślęcząc bezsensownie tyle godzin przy biurku. Wywyższał się, wychwalał, udawał Bóg wie kogo, zawsze jednak z wdziękiem i humorem, tak że wszyscy go lubili. Na czele z prezesem banku, który nie tylko przymykał oczy na jego lenistwo, ale przydzielił mu oddzielny pokoik, gdzie niby to urzędował, a tak naprawdę bazgrał coś ukradkiem i przyjmował chętnie każdego, kto chciał pogadać, popłakać, wyżalić się na świat; dyrekcja goniła więc od Gombra pracowników. Personel Banco Polaco, składający się ze starej i nowej, czyli wojennej Polonii, stanowił w pewnym sensie jedną wielką rodzinę. Świętującą nieustannie urodziny, imieniny, rocznice - Kazimierz Ryttel ma kilka albumów ze zdjęciami. Gomber jest jednak tylko na dwóch z nich, i to z uroczystości urządzonych w banku, na prywatnych bywał rzadko. Izolował się od „urzędniczej tłuszczy”, która miała czasem dość jego złośliwostek, przyzwyczaiła się jednak do nich, polubiła je. Gdy nie pojawiał się więc kiedyś w banku parę dni, stęskniona, napisała o nim wiersz, przybity na drzwiach jego pokoju. Zatytułowany „W.G.”, bo tak go ze względu na jego inicjały nazywano. Układali go wszyscy, ale ostateczny kształt nadał mu właśnie Kazimierz Ryttel, bankowy wierszokleta. Ostatecznie brzmiał następująco: Nie jest urzędowe Nie jest tajne i nie jest poufne.- Również przedruk nie jest wzbroniony Siedzi pali fajkę, ubrudzony brzuszek gładzi. Krzyknie, wstanie i narzeka; „Lekceważą tutaj wielce tak wielkiego człeka! Szedł i syknął, i wyjechał! Ale przyjedzie i powróci, chwile pracy znów zakłóci! Praca w ciszy i spokoju bez dąsów i bez kłótni. Brzmi Salsipuedes głosem rozstrojonej lutni! Cisza, spokój, bo wyjechał Wugie, Dni normalne, choć dla Wugie są za długie. Ale przyjdzie i powróci, pocznie warczeć, pocznie szczekać, pocznie grozić i warcholić, w lustrze znów grymasy stroić! Już go widzę: miny zmienia, gębę krzywi i o własnym bóstwie się roztkliwi. Pocznie żebrać o wielkości swej bajdurzyć i przeklinać i złorzeczyć i pomocną dłoń nadgryzać, by zgryźć jej całej nie może! Ale za to cichcem, chyłkiem, trochę nawet tyłkiem w kuchni podbradiaży. Z lustra minę jedną zdejmie i przymierzy i zgrymasi. Coś dostanie. Wnet się trochę pokaprysi i naszczeka i nałaje, na podnóżek się ułoży. Kuchta dumnie: „Wielki na obroży”. Wielki nieszczęśliwca minę wdzieje. Kuchta jękła: „Stołka nie ma”. Wszak nie byli to złodzieje Mistrz był za to WIELKI; jego sławą te figielki: tu poskarżyć, tu podjudzić, tam podkopać, tu podburzyć, swych „książęcych” czarów użyć, wśród przyjaciół wrogość wzbudzić! Lecz niech przyjdzie i niech stale i wytrwale choć powoli biuro nasze znów rozurzędoli. Koniec Gdy wreszcie się w banku zjawił i przeczytał, już następnego dnia przyczepił - również na drzwiach - wierszowaną odpowiedź Kazimierzowi Ryttlowi. Wiedział, że to jego sprawka. Kakazi się, rzymiezi szalony Kazimierz Tryumfalnie z jadaczki tasiemce wybrzusza I z nim jak z wężem boa na Wugie wyrusza Już myśli, że go zdusi! Myśli, że go skruszy! Niestety, zaledwie z jadaczki tasiemiec wychynął, Wugie z łatwością na mały palec sobie go nawinął. Gombrowicz - Kazimierzowi Ryttlowi”- 20 IV 1957, Buenos Aires Kilka dni później, gdy okazało się, że było to jednak dzieło zbiorowe, „WG” odpowiedział - na ściennej gazetce - wierszykiem, do „biurowej, urzędniczej tłuszczy”: Wierszyk dla niegrzecznych dzieci o gołym brzuchu: Brzuch ze spodni się wychynął, Pępkiem otwór zamka chce przewiercić To znów w biały pasek od płaszczyka Swe jedyne oko chowa Brzuch jak Buddy własność Jest i tłusty Jest i szpetny! Ale całkiem spodni nie opuszcza Choć niechętny, gdy ze wstrętem się wykręca Ta biurowa, urzędnicza tłuszcza Która się nad polskim literatem znęca: Bs. AS. 28.4. godz. 18.40. Ubranka prezesa Zofia Chądzyńska pisała już o swoich kontaktach z Gombrowiczem w Argentynie („Twórczość” 1972, nr 4), lecz ze względów chociażby objętościowych nie mogła zawrzeć w swoim tekście wszystkiego. Być może, iż wspomnienia, których nie wykorzystała, to drobiazgi, uzupełniają jednak jego obraz z tamtych lat. Kiedy go poznała, miał już poza sobą siedmioletni okres nędzy, gdy żył właściwie nie wiadomo z czego; był po prostu skromnym urzędnikiem Ban-co Polaco. Choć spędzał tam pół dnia, jego pensja starczała na wynajęcie pokoju, jedzenie oraz pralnię. Ciągle był bez grosza. I dlatego właśnie finansowe kłopoty stanowiły główny motyw jego rozmów i kontaktów ze znajomymi. Nigdy - jak to on - nie mówił o nich szczerze, serio, zawsze żartem, z drwiną. Chyba nie zdarzyło mu się zrzucić maski. - Zofio - mówił na przykład - porozmawiajmy o marksizmie. Jak wiesz, nie jestem jego wyznawcą, lecz przyznaję - pewne tezy nie są pozbawione słuszności; chociażby ta o równości posiadania. Więc jak w związku z tym jest możliwe, żebyś miała więcej ode mnie? Parasz się bardzo pięknym zajęciem (pani Chądzyńska prowadziła wtedy pralnię „bielizny białej” i oczywiście powodziło się jej nieporównanie lepiej niż Gombrowiczowi), lecz byłoby ono znacznie użyteczniejsze, gdybyś pomagała tym, którzy na to zasługują poziomem intelektu - na przykład mnie. Ci, którzy mają, Zofio, powinni, jak wiesz, dzielić się z tymi, którzy nie mają. Wiadomo jednak było, że tak po prostu pieniędzy nie weźmie. Razem więc z kilkoma Polkami, między innymi Haliną Grodzicką, Marysią Świeczewską, Małgorzatą, czyli Gośką Wickenhagen, namówiły go, żeby udzielał im płatnych lekcji filozofii. Odbywały się raz w tygodniu w mieszkaniu którejś z nich, a kończyły niezłą kolacją. Za lekcje dostawał sporo - gdzieś tak około połowy jego miesięcznej pensji w banku. Wykładał o Schopenhauerze, Nietzschem, egzystencjalizmie. Wspaniale - żywo, interesująco, dowcipnie. Zapalał się i w ogóle był w swoim żywiole. Zawsze jednak dawał wyraźnie odczuć, że się tym bawi, ma w nosie, robi to wyłącznie dla forsy. Zerkał co jakiś czas ostentacyjnie na zegarek, nigdy nie przedłużył lekcji choćby o sekundę. Potrafił zacząć na przykład zdanie: - Jak wam wiadomo, jeszcze przed Einsteinem mówiono o... - po czym, widząc, że mija wyznaczony czas, klaskał w dłonie: - No, dziewczynki, koniec oświaty! I tak wam już nic nie pomoże. Kolacyjka! Już! Ani sekundy zwłoki! Często wyrzucał pani Chądzyńskiej, że nie przyjmuje u siebie Grubera, byłego prezesa banku PKO. - Konsulesso (nazwał ją tak, jako że jej nieżyjący już wtedy mąż pracował przez jakiś czas w MSZ-cie) - dziwił się - dlaczego zapraszasz do siebie wyłącznie gmin? Ozdóbże swój salon prezesem! Zofia Chądzyńska specjalnie jednak za prezesem nie przepadała. Choć wiedziała oczywiście, że Gombrowiczowi na nim zależy (nazywał go swoim „łaskawcą”); spodziewał się od Grubera większej sumy za opracowanie mu pamiętników, do czego jednak w końcu nie doszło. Odwiedziła ją kiedyś w Argentynie jej matka, która znała prezesa jeszcze sprzed wojny i chciała się z nim zobaczyć. Pani Chądzyńska zaprosiła go wyłącznie dla niej. Po czym zadzwoniła zaraz do Gombrowicza. - Tak jak chciałeś, ozdobiłam swój salon, zaprosiłam ci wreszcie prezesa - powiedziała. Ku jej zdziwieniu Gombrowicz oświadczył, że jest zajęty, nie ma ochoty. - Jak to? - nie wytrzymała - tak przecież chciałeś, żebym go przyjmowała... - Teraz już na to za późno. Ubranka prezesa leżały kiedyś na mnie jak ulane. A teraz, wyobraź sobie - bardzo schudł... Na egzemplarzu ofiarowanego jej „Bakakaju”, który wyszedł w Polsce, napisał: Zosiu, siedzę tu z Tobą w barze London i daję ci tą dedykację w mniemaniu, że zechcesz mi kupić w prezencie wieczne pióro... Buenos Aires, 1958. Płakać się chce, gdy się mówi o tym dzisiaj, ale w tamtych latach akurat to wcale nie był żart. Rzucił już wtedy odważnie bank, żył wyłącznie z pisania i miał okresy pustki w kieszeniach. Grupa jego najbliższych przyjaciół zapraszała go wówczas do siebie na kolacje, żeby sobie dobrze podjadł. Kupowali mu papierosy, przesyłali - jak to nazywał - gościńce; najczęściej coś do jedzenia. - Słuchaj, czym mogę go najbardziej zainteresować? - pytała pani Chądzyńskiej słynna Czajka, czyli Izabela Stachowicz, która przyjechała na jakiś czas do Argentyny. - Bogactwem - poradziła. - Gombrowicz nie wdaje się przecież z kobietami w intelektualne rozmowy. Czajka udawała więc, że przyjechała do Argentyny w sprawie swojego spadku. I faktycznie, zanim Gombrowicz zorientował się, że to kpiny, wdawał się z nią w daleko idące finansowe rozmowy. We wspomnieniach drukowanych w „Twórczości” Zofia Chądzyńska wspominała o materialnych oświadczynach, które złożył jej Gombrowicz, mówiąc po prostu, że idzie mu „o dobry adres i gotowanie”. - Znudziło mi się już - oznajmił - jadanie w restauracjach. Bardzo też chciał wyprowadzić się wreszcie ze swego wynajętego pokoju, chciał być nie tylko nakarmiony, ale zadbany i obszyty. Innym paniom ze znajomego grona nie składał podobnych propozycji. Albo miały mężów, albo nie zarabiały lub też nie gwarantowały prowadzenia domu na zadowalającym go poziomie. Do niej natomiast - jak wspomniał w „Dzienniku” - mógł przyprowadzić, i to bez uprzedzenia, samego Franęois Bondy’ego. Snobizm zawsze go cechował, choć się do tego nigdy nie przyznawał. Bolał na przykład nad tym, że nie zetknął się z Borgesem. Na dodatek wszystkiego nie mówił jednak najlepiej po hiszpańsku, lepiej wprawdzie niż po francusku, lecz nie tak, jakby sobie tego życzył. Jego francuski zardzewiał, wrócił do niego dopiero w Vence. Oświadczyny Gombrowicza - jak wszystko zresztą z jego strony - traktowała Zofia Chądzyńska oczywiście jako żart, choć bez wątpienia mógł mieć dość materialnych kłopotów. Jak się po latach okazało, prowadził cały czas dziennik intymny [Fragmenty dziennika cytował w swoich wspomnieniach z Argentyny Zdzisław Bau, „Kultura” (Paryż) 1979, nr 9.] który znajduje się obecnie w posiadaniu wdowy po nim, pani Rity Gombrowicz. Notował najdrobniejsze nawet próby romansów. Zaznaczył między innymi, że dwukrotnie oświadczał się Zofii z Coronel Diaz i dwukrotnie dostał kosza. A pani Chądzyńska mieszkała właśnie na Coronel Diaz. Tylko czy ten dziennik można traktować poważnie? Poza stała się jego drugą twarzą. Jak pisał Bau, Gombrowicz wspominał w nim również o próbach uwiedzenia go przez utytułowaną damę, która była odpowiednikiem Lee Radziwiłł w polonijnym Buenos Aires albo tak sobie wyobrażała. Jedyną naprawdę utytułowaną damą, z którą się stykał, była księżna Ada Lubomirska. A ona, owszem, bardzo go lubiła, przyjaźnili się, żeby jednak usiłowała go uwieść? Choć czy w tych sprawach można coś wiedzieć na pewno? W roku 1960 Zofia Chądzyńska wracała do Polski. Pożegnali się. I jak się okazało, już na zawsze. Jego sytuacja finansowa znacznie się poprawiła dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych. Coraz więcej wydawał. Zaczął więc żyć inaczej. Jadał w lepszych restauracjach, latem wyjeżdżał do Tandilu i innych letniskowych miejscowości. Nie musiał już szukać „łaskawców” i „dobroczyńców”, tracić cały czas na chałtury w rodzaju lekcji filozofii dla zamożnych pań. Wtedy właśnie dał jej na przechowanie większą sumę pieniędzy - nie był pewny lokatorów domu, w którym mieszkał. Były to jednak jego ostatnie lata w Argentynie, dlatego właśnie wspomnień niefinansowych tak o nim mało. No, chyba że to z Nagrodą Nobla, bardzo dla niego charakterystyczne - przyznawał się jawnie do tego, co inni głęboko skrywali. - Zofio - mówił - najwyższy już czas, żeby twój dobry znajomy, ambasador polski w Szwecji, zaczął chodzić koło mojego Nobla. - Jakiego Nobla? - dziwiła się. Działo się to bowiem w roku 1958. Gombrowicz był autorem zupełnie na świecie nieznanym. Lecz już wtedy wiedział, ku czemu zdąża, i nie pozwalał na żadne na ten temat kpiny. - Dawno powinnaś go już urabiać - mówił dalej. - Wiesz, jak jest z Noblem i w ogóle ze wszystkimi nagrodami. Tu trzeba szepnąć słówko, tam trzeba szepnąć słówko... A jak mi pomożecie, to ho, ho, ho - nie pożałujecie! Albo inny drobiazg. Wpadł kiedyś do niej na kolację. Akurat gościła swoją przyjaciółkę Gośkę. Tak się jakoś złożyło, że wszyscy byli w dobrych nastrojach, zaczęli bawić się w pięć minut seksualnej szczerości. Gombrowicz zaczął oczywiście pierwszy. Że dzielnice Retiro, młodość, niższość; niezależnie od płci. (I chyba mówił prawdę - fascynowała go przede wszystkim młodość, ale ucieleśniona zarówno w mężczyźnie, jak i kobiecie - przyjaźnił się z wieloma: z Cecylią Debenedetti przede wszystkim. A o tych swoich chłopcach bardzo ostentacyjnie opowiadał, na tym to głównie polegało. „Ach, teraz jestem z tym i z tym” - mówił z nazwiskiem. Albo: „Mieszkam obecnie z Russo...”. Tymczasem Russo wynajmował po prostu sąsiedni pokój w tym samym domu) [(...) Uchodził za wroga kobiet, nieszczędzącego im przykrych epitetów: miękkawe i rozlazłe, rozpływająca się w kosmosie „babskość” itd. Józefa Radzymińska, „Nikt poza mną”, „Wiadomości Kulturalne” 1994, nr 8. Pani Chądzyńska żartem, że tylko kobiety, przede wszystkim ta oto właśnie jedyna kobieta na świecie - Gośka... Przyjaciółka, że tradycyjnie - tylko panowie... Gombrowicz spoważniał i ostro zwrócił się do Gośki: - Trudno, moja droga, sama widzisz, coś powinna zrobić. Zamknij no oczy, zaciśnij zęby, pomyśl sobie, że jesteś w podróży... Po śmierci męża Zofii Chądzyńskiej Witold przysłał jej list kondolencyjny. Naprawdę wzruszający. W gruncie rzeczy był bardzo samotny, choć zawsze miał koło siebie tych chłopców - akolitów, którzy kochali go i kpili z niego, i którym tak ogromnie chciał imponować. Byłam młoda, bynajmniej nie „miękkawa i rozlazła”, toteż Gombrowicz zainteresował się mną na tyle, że zaczął mi niebawem prawić komplementy dość specyficzne. (...) Sądziłam, że są to tylko egotyczne pogaduszki, ale gdy jął mi nadsyłać listy z jednym zdaniem: „Potrzebna mi jest Pani obecność. Dlaczego nie chce Pani przełamać mojej samotności. Jest Pani pierwszą kobietą, którą znoszę przy sobie” - zorientowałam się, że może Geniusz bierze mnie za jakiegoś Szczupłego Chłopaczka, tak miłego jego gustom. (...) Spotkania nasze i korespondencja ograniczały się zrazu do „polemicznych igraszek i żarcików”, jak je nazywał. Wymienialiśmy listy i maszynopisy ostatnio pisanych utworów. Niekiedy pisał po hiszpańsku, Josefina ąuerida”, co odwzajemniałam, zwąc go „Caro Vitoldo”. W żarcikach bywał urokliwie rubaszny, zniekształcał wyrazy: „Zasełam Grzychy, Wstydy moje i czułości wszelkie”, lecz bywał i romantyczny: „Myśl moją Posępną albo i Nieposępną zasełam, bo Nikt poza Mną takiego smutku nie ma”. (...) uważał, że zaistnieć mogłam tylko dzięki niemu, dla niego, w nim. (...) Męczyły mnie jego narcystyczne wyznania, jego zaś to, że „nie chciałam się poddać”, toteż przyjaźń nasza była burzliwa, zależna od wyciszeń jego egotyzmu, z którego nie mógł zrezygnować. Pamiętam na przykład niezwykły wręcz „atak egoistyczny” Gombrowicza, który wydarzył się w czerwcu 1955 roku na odczycie przybyłego z Paryża Józefa Czapskiego. Podarował on mi swoje „Wspomnienia starobielskie” z piękną dedykacją, na którą Gombrowicz skrzywił się ironicznie, a gdy Czapski skreślił mi jeszcze kilka miłych zdań na miesięczniku „Kultura”, Gombrowicz wyrwał mi ją z ręki i z pasją, z wściekłością napisał na niej tak mocno, że przedziurawił papier „Ja. W. G.”. Milczałam zażenowana. Powtarzał tu swoje „nikt poza mną”, był po prostu zazdrosny o to, że Czapski rozdawał autografy, a do niego nikt się nie zwracał o nie, co było przecież zrozumiałe, gdyż był tylko gościem na spotkaniu z innym autorem. Lecz nie potrafił tego znieść. Zadzwoniła, żeby mu podziękować. - Konsulesso - usłyszała - naprawdę potraktowałaś to poważnie? Ja precise kpiłem... Garden party petites tables the dansant... Gośka, czyli pani Małgorzata Wickenhagen, poznała Gombrowicza w roku 1949 czy 1950. Właśnie u Zosi Chądzyńskiej. Ma jednak - w odróżnieniu od przyjaciółki - mniej o nim do powiedzenia. Z Zosią bowiem Gombro rozmawiał nawet i na zasadnicze tematy. Ona natomiast przede wszystkim go bawiła - lubił bardzo ją zaczepiać, denerwować, czasem kuksnąć w bok. A co do rozmów, rzucił czasem najwyżej kilka zdań, po czym bardzo tego żałował. „Dla niej - dogryzał - to i tak za dużo”. Uważał ją po prostu - tak zresztą jak niemal wszystkie znajome mu panie - za półczłowieka, kretynkę, niemalże pensjonarkę - miała wtedy dwadzieścia kilka lat, wyglądała o wiele młodziej. Spotykali się najczęściej w towarzystwie - u Grodzickich lub Grocholskich. Albo właśnie u Zosi, gdzie często wpadał, aby je obie podenerwować i podrażnić. Wchodził, jak to on, sztywny, z kapeluszem w dłoni, witał się, rzucał swoje: - No, gąski, tylko żadnych tych waszych seksualiów, wiecie, że tego nie lubię! Po czym godnie, jak na gościa przystało, siadał naprzeciwko lustra, przyglądał się, obracał głowę w różne strony, badając swój profil, i cały wieczór nie mówił ani słowa. Albo podśpiewywał tylko jakąś muzyczną frazę, nie zwracając uwagi na ich błagania: - Witoldo, przestań, na miłość boską! Potrafił również znęcać się nad nimi zupełnie niewyrafinowanie - wybierał wtedy dzień bardzo upalny, kiedy ledwo żyły ze zmęczenia, i dokuczał, drwił tak, że miały ochotę wprost go zabić. O obrażaniu się nie było jednak mowy - o to przecież mu chodziło. Na przyjęciu, na które zaproszono między innymi kilku inżynierów, rzucał na przykład głośno: - Uważam, że inżynier to nie całkiem człowiek... I potrafił błyskotliwie to udowodnić, używając argumentów nie do odparcia, a ponieważ był niebywale inteligentny, wykształcony filozoficznie, zupełnie inżynierów dobijał. Zawsze zresztą powtarzał, że gdy tylko zechce, dowiedzie każdej tezy. Rzeczywiście, dla ćwiczeń, własnej satysfakcji potrafił dowieść założenia najbardziej nieprawdziwego. Małgorzata Wickenhagen uważa jako graficzka, że zawarte w „Dzienniku” jego wywody o sztuce, szczególnie o malarstwie, są zabawą w „udowadnianie”. Niemożliwe, żeby człowiek o takim poczuciu piękna, smaku miał podobne poglądy. - W ogóle był fascynujący. Owszem, złośliwy, perfidny, okrutny. Czasem wprost koszmarny. Lecz w sprawach zasadniczych prawy, uczciwy, o wielkiej godności osobistej. Do pieniędzy miał stosunek pogardliwy. Gdy coś od kogoś dostawał (najczęściej z ubrań), brał tak, że to ofiarodawca czuł się niezręcznie. Gombro natomiast rzucał swobodnie: - Ach, jak wspaniale na mnie pasuje! Nie miał zupełnie fałszywego wstydu - przyjmował „prezenty”. Nie zrobił nic, żeby zarobić większą sumę, choć przecież mógł. Bank stał się koniecznością - musiał mieć to minimum. O dodatkowym zarobkowaniu nie było jednak mowy. Nie opracował w końcu pamiętników dla swego „dobroczyńcy” - znudziły go, nie interesował się nawet, czy ten człowiek zapłaci mu za dotychczasową pracę. - Co się będę męczył z głupcem - mówił. - Nie, ani chwili dłużej! Skończył również z lekcjami filozofii, których udzielał grupce Polek. Też miał już tego dość. Odwiedzał czasem wieczorami Małgorzatę Wickenhagen i jej męża. Mieszkali na parterze, okna oraz parapet kuchenny, na którym przygotowywali posiłki, wychodziły wprost na ulicę. Widać było, co przygotowują na kolację. Gombro zawsze, zanim wszedł, chodził pod oknami, a potem mówił: - Gośku, daruj, nie zostanę dziś u was na kolacji - widziałem, że przygotowujesz kluski! Jak wiesz, nie jadam dań czeladnych. No, chyba że nie jest to główne i jedyne danie wieczoru... Lecz choć było główne i jedyne - zostawał i jadł z apetytem. W tym swoim banku zarabiał przecież niewiele i często nie dojadał, choć nigdy o tym nie wspominał, był też nie najlepiej ubrany i mieszkał w bardzo skromnym pensjonacie. Ale nawet przy kluskach podkreślał swoje szlachectwo. - Gośku - mówił - czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, kim byli Kotkowscy, rodzina mojej matki? Ze swoim małomieszczańskim pochodzeniem nie masz w ogóle nic do gadania... Było to tak szczere, że tym samym dalekie od snobizmu, zdecydowanie lubił jednak mistyfikacje i w tej dziedzinie: - Wracam właśnie od księżnej Ady - mówił. - Ach, bardzo była dziś dla mnie łaskawa... Można by pomyśleć, że odwiedzał nie wiadomo jakie salony. Tymczasem Ada Lubomirska, choć rzeczywiście autentyczna księżna, nigdy nie podkreślała swego pochodzenia, była osobą młodą i początkowo powodziło się jej tak, jak całej powojennej Polonii. Skromny pokoik z przepierzeniem, na kolację pizza przynoszona z pobliskiej restauracyjki. W „Dzienniku [Paryż 1971,1.1, s. 63.”] pisał: Wczoraj u Gośki na „garden party petites tables the dansant”... Tymczasem państwo Wickenhagen nie mieli wcale ogrodu. I w ogóle, jakie to było „party”. Sama przecież gotowała, i to na ogół nic szczególnego, choćby właśnie kluski... Przychodzili zawsze ci sami ludzie: Grodziccy, Świeczewscy, Grocholscy... Lecz to był właśnie cały Gombro - kiedyś w kawiarni przedstawił ją tym „swoim” chłopcom jako autentyczną baronową. Gdy zaprzeczała, mówił: - Ta twoja gęsia uczciwość wyłazi ci wprost uszami! Jesteś tak przyzwoita, że aż nudna. (A tak na marginesie, ci chłopcy, wpatrzeni w niego niczym w Sokratesa, wszyscy zostali artystami. Chyba tylko jeden „zmieszczaniał”). Natomiast świętością, sprawą serio, na której temat nie robił żadnych żartów, była jego twórczość. Nie miał - jak inni twórcy - kompleksów. Stawiał sprawę jasno i otwarcie: jest geniuszem. Jednym z najinteligentniejszych ludzi świata. To oni właśnie - Sartre chociażby - stanowili jego odniesienie. Jego twórczość przebija się powoli w Europie, zyskuje wreszcie należne jej miejsce. Zupełnie przypadkowo opuścili Argentynę w tym samym roku - w 1963. On do Europy, ona już na stałe do kraju. - Gdy czasem o nim myślę, strasznie mi żal, iż tej sławy, która tak bardzo mu się należała, zaznał za późno, za krótko. I nie takiej, na jaką zasługiwał. Powinien doczekać satysfakcji o wiele większej; Nobla przede wszystkim. Wspominam go ze smutkiem. Gdyby żył jeszcze choć z kilka lat... Tragikomedia Andrzej Wajda znalazł się w Argentynie w roku 1960 na festiwalu filmowym w Mar del Plata. Jego filmy nie były wtedy prezentowane, ale „Popiół i diament” oraz „Kanał” wyświetlano w Buenos Aires już wcześniej. Polskę reprezentowała wówczas „Baza ludzi umarłych” Ewy i Czesława Petelskich, którzy - obok Wajdy oraz Jerzego Stefana Stawińskiego, scenarzysty „Kanału” - wchodzili w skład delegacji polskiej. Z Mar del Plata Wajda razem ze Stawińskim pojechali do Buenos Aires, gdzie zajęła się nimi serdecznie argentyńska Polonia. Zaprosili ich do siebie do domu państwo Lubomirscy, z „tych” Lubomirskich, a tam - po prostu ludzie pracy, zatrudnieni, zdaje się, w jakimś laboratorium, w każdym razie żyli i mieszkali bardzo skromnie. Od razu uprzedzili, że warto przyjść - będzie Gombrowicz. Zapraszali na siedemnastą, Wajda ze Stawińskim stawili się oczywiście punktualnie, tymczasem, choć mijał już kwadrans, Gombrowicz się nie pojawiał. Pani domu uspokajała ich jednak - to jego stary zwyczaj, zawsze spóźnia się piętnaście, dwadzieścia minut, uważa, że tak wypada, podkreśla to jego dystans i niezależność wobec drugiej strony. Siedzi teraz w kawiarni obok, patrzy na zegarek, czeka, kiedy będzie mógł się pojawić. I rzeczywiście, przyszedł po dwudziestu minutach bez słowa usprawiedliwienia. Wyglądał znakomicie - piękna, inteligentna twarz, żadnych jeszcze oznak choroby, starannie, schludnie ubrany, poruszający się z godnością - typ bardzo przedwojenny, częsty zresztą u emigrantów nietkniętych wojną i okupacją. Trudno dziś oczywiście pamiętać treść ich ówczesnych rozmów. Niestety, Andrzej Wajda nie prowadził jeszcze wówczas żadnych zapisków. Kilka epizodów utkwiło mu jednak w pamięci. Gombrowicz opowiadał wtedy scenę w autobusie, którą opisał potem w trzecim tomie „Dziennika”. Jednemu ze znajomych zaproponował, aby dla „zadania szyku” rozmawiali ze sobą tak, jak gdyby byli muzykami. Znajomy podchwycił pomysł, zaczai mówić głośno o koncertach, Toscaninim. Gombrowicz natomiast po chwili, nie mniej głośno i z naganą: po co te popisy, strojenie w cudze piórka? Z muzyką nie mają przecież nic wspólnego... Znajomy, cały w pąsach, topił w nim mordercze spojrzenie, Gombrowicz tymczasem był zachwycony swoim pomysłem. Wśród gości znajdował się również pan z wąsem o wyglądzie Clarka Gable’a, którego nazwisko wyleciało już Wajdzie z pamięci. Emigrant, dawny ziemianin, a i obecnie właściciel kawałka ziemi pod Buenos Aires, gdzie z pasją oraz znawstwem hodował konie. I tej jego pasji nie szczędził Gombrowicz złośliwości. Udowadniał, że człowiek na koniu to nienaturalne, a poza tym - zwierzę na zwierzęciu? Przy pożegnaniu zaprosił Wajdę i Stawińskiego na kawę. Było już późno, ciemno, szli w trójkę przez puste i rozległe Buenos Aires. Dotarli wreszcie do jakiejś kawiarni, nie-kawiarni, olbrzymiej landary czynnej całą noc, w której kilka osób grało w bilard. Siedzieli nawet dość długo, coś tam pili, rozmawiali. Potem, już dobrze po północy, odprowadzili jeszcze Gombrowicza pod dom, w którym mieszkał. Po drodze zatrzymali się przed wystawą, gdzie przyciągała wzrok fascynująca, elektryczna lampa. Ciepło wprawiało w ruch namalowany na kloszu pociąg niczym z westernu. Wydawało się, że za chwilę wjedzie na człowieka. Wszyscy trzej, na czele z Gombrowiczem, stali zapatrzeni z nosami przyklejonymi do szyby. - Niby jedzie, a nie jedzie? - dziwił się Gombrowicz. I ta scena, a właściwie cała nocna eskapada, wywarła na Wajdzie niezapomniane wrażenie. Przypominała mu atmosferę utworów Gombrowicza: „Ferdydurke” chociażby. Absurd, tragizm, a zarazem komedia i groteska. Wielki polski pisarz, zawleczony przez los na drugi koniec świata. Świata tak szalenie innego, obcego i niezrozumiałego, w którym - z niepojętych dla nich powodów - pozostawał tyle lat, w zupełnej izolacji od Europy, środowiska. Do tego wszystkiego jeszcze noc, ciemność, upiorna pustka. I oni trzej zetknięci tak przypadkowo, i na krótko, z wzrokiem wlepionym w idiotyczną w gruncie rzeczy, kiczowatą, ohydną lampę. Buenos Aires, w ogóle Argentyna przypominały Wajdzie literaturę Borgesa, gdzie już od pierwszych stron czuje się inność i nierzeczywistość opisywanego świata. Wszystko było tam nienaturalnie wielkie. Na przykład tak olbrzymiej kawiarni nie widział jeszcze nigdy. Wprawdzie w Ameryce budynki też są ogromne, ale zawsze funkcjonalne, czemuś służące. Tutaj natomiast wielkość bez sensu i celu. Całe miasto bardzo rozległe, domy daleko od siebie porozrzucane. Trzydzieści razy Radom, który chce być Europą - mówił Stawiński. Zarówno on, jak i Wajda - obaj wtedy młodzi - dziwili się bardzo, że Gombrowicz siedzi w Argentynie. Zupełnie tego nie rozumieli, uważali go co najmniej za dziwaka. Było już przecież po Październiku, sytuacja w kraju i w kulturze raczej nie najgorsza - Gombrowicza właśnie wydawano, recenzowano, chwalono. Wyszło kilka jego utworów, następne były w planach. Pytali go, dlaczego nie wraca, czy chociażby nie odwiedza Polski. Do głowy im nawet nie przyszło, że może nie było go stać na taką podróż. - Po co miałbym jechać? - dziwił się. - Żeby spotkać się z moimi wydawcami? Innych spraw już w kraju nie mam. Mówił, że nic i nikogo tam nie zostawił. Nic więcej stamtąd wywieźć nie może. To, co mu potrzebne do pisania o Polsce - jest w nim. To, co o niej wie - też mu wystarczy. Czuli, że jest wobec nich raczej nieufny. Traktował ich trochę jak młodych, idących do przodu „reżimowców”. Reprezentowali przecież PRL na międzynarodowym festiwalu, Wajda kręcił filmy, Stawiński pisał książki i scenariusze, obaj byli wielokrotnie nagradzani. Może zaważyły inne powody; nastrój chociażby, w każdym razie zupełnie nie skorzystał z okazji, żeby dowiedzieć się od nich czegoś o kraju. Uderzyło ich, że o nic właściwie nie pytał, mówił o wszystkim i o niczym. To oni zadawali pytania, nie on. Wajda wspomniał na przykład o swoim „Kanale”, nagrodzonym w Cannes, Stawiński wręczył mu wydane właśnie „Sześć wcieleń Jana Piszczyka”, wszystko jednak bez echa i słowa komentarza, tak jakby kompletnie go to nie interesowało. Wajda spytał też, czy widział „Popiół i diament”. Odpowiedział, że nie, czym uciął oczywiście i ten temat. Tymczasem, jak się później od Lubomirskich dowiedzieli, widział film, rozmawiał nawet o nim. Nie wiadomo, dlaczego nie chciał się do tego przyznać. Najprawdopodobniej ze względu na Jerzego Andrzejewskiego - na podstawie jego powieści nakręcono przecież „Popiół i diament”. Wyraźnie go nie lubił, wyrażał się z przekąsem o jego twórczości, zwłaszcza tej z lat pięćdziesiątych, publicystycznej. Niewątpliwie ze względu na Andrzejewskiego był to dla niego film stracony. Dziś, po latach, Andrzej Wajda trochę inaczej patrzy na to spotkanie. Podziwia przede wszystkim siłę Gombrowicza, która pozwoliła mu wyjść tak zwycięsko z lat spędzonych w Argentynie. A jego pobyt tam uważa teraz raczej za „palec boży”. W każdym kraju europejskim czy Stanach Zjednoczonych - mimo swej osobowości - uległby być może presjom, zamówieniom, modom. W Argentynie natomiast świat przechodził obok niego bez śladu, pozwalał mu pozostać Witoldem Gombrowiczem. Program minimum i maksimum Stanisław Wisłocki, wówczas jeszcze dyrektor Filharmonii Warszawskiej, spotkał się z Gombrowiczem w Argentynie w roku 1962, podczas swego drugiego tam pobytu. Znajomy pana Wisłockiego - Polak zamieszkały w Buenos Aires na stałe - zaprosił go do państwa Świeczewskich, przyjaciół Gombrowicza. I oni właśnie rzucili pomysł wspólnego spotkania. Gombrowicz nie miał przecież zbyt wielu okazji do spotkań z polskimi artystami. A kontakty z nimi bardzo go interesowały, choć oczywiście nie zawsze zadowalały. - Ja również bardzo chciałem poznać człowieka, o którym sporo słyszałem - mówi Stanisław Wisłocki. Państwo Świeczewscy zaprosili ich obu do restauracji, gdzie Wisłocki zderzył się z Gombrowiczem w drzwiach. Widział wcześniej kilka jego zdjęć, tak że go poznał, przedstawił się. - Bardzo mi miło - powiedział Gombrowicz. Przywitali się, podeszli do stolika, gdzie czekali już Świeczewscy. Kelner podał kartę dań. - Wiesz pan co - powiedział Gombrowicz - musimy zniszczyć materialnie naszych fundatorów - mają przecież taką kupę forsy! Zamawiajmy najdroższe dania! Świeczewscy prowadzili małą fabryczkę plastyku i oczywiście w porównaniu z Gombrowiczem byli ludźmi zamożnymi. Bardzo mu zresztą pomagali. Stanisław Wisłocki nie zamierzał ich wcale „niszczyć”, Gombrowicz natomiast zamówił kilka dużych, bardzo drogich dań, najlepsze wina. I jadł szybko, z widocznym apetytem, Wisłocki sądził więc, że to zgrywa czy wygłup. Dopiero później, po następnych z nim spotkaniach zrozumiał, że ten człowiek na pewno zbyt często podobnych wspaniałości nie jadał. Zrozumiał to, gdy zobaczył jego skromny pokój, jedyny chyba garnitur (w innym go w każdym razie nie widział), wysłuchał narzekań na chałtury, którymi musiał dorabiać na życie - nie dawał jednak rady żyć wyłącznie z pisania. - To moja katorga - przyznawał. - Zabierają mi tyle czasu i tak strasznie męczą... - Nie przyszło mi, niestety, do głowy spytać, jak zarobkował, co robił. Bez wątpienia jednak praca wyłącznie dla pieniędzy była jego zmorą. Podczas spotkania w restauracji Gombrowicz wypił sporo wina. Nie bardzo mógł sam wracać, odwieźli go więc do domu. I właśnie przez to wino oraz „wielkie żarcie” nawet wtedy nie porozmawiali. Mieli okazję dopiero podczas następnych spotkań. - Odwiedziłem go bowiem nazajutrz, a potem jeszcze chyba ze dwa razy - wspomina Stanisław Wisłocki. Mieszkał w jednopiętrowym domu z nadbudówką, pensjonacie właściwie, niemal wszystkie pokoje były wynajmowane. Jeden z nich zajmował on. Wnętrze bardzo skromne: biurko, lampa, łóżko, całe ściany książek. Żadnych bibelotów. Jedyne „luksusy” to płyty i nawet nie najgorszy gramofon. - Stary, zdezelowany - narzekał Gombrowicz. - Żadnemu z moich bogatych przyjaciół nie przyjdzie jednak do głowy, żeby mi kupić nowy... Ach, ta argentyńska Polonia... Nie ma pojęcia, co robić z pieniędzmi, tymczasem Gombrowicz, który powinien być jej chlubą - bez porządnego gramofonu, dorabiający chałturami... Nie mówił tego z wyrzutem, lecz z ironią i sarkazmem. - W ogóle byłem nim mile zaskoczony - mówi pan Wisłocki. - Słyszałem, że jest agresywny, arogancki, nieprzyjemny, egzaminujący. Ja odebrałem go jako człowieka mądrego, obdarzonego gorzkim, ironicznym poczuciem humoru, a przede wszystkim bardzo sympatycznego. Nie znał mnie przecież, a sporo mówił o sobie. Chciał mnie jak najlepiej przyjąć. Od razu zdjął z półki dwie butelki wina, rozlał. Prawie nie piję, wypiłem najwyżej pół szklanki, on resztę... Mam za złe Wisłockiemu, że się nie upił - wspominał potem w „Dzienniku”. Rozmawiali oczywiście przede wszystkim o muzyce. - Muszę pana wykorzystać - powiedział Gombrowicz. - Nie wiem, jakie powinienem mieć płyty, żebym mógł wyrobić sobie pogląd na to, co na przestrzeni wieków w muzyce najlepsze. Stanisław Wisłocki nie wiedział, jakie płyty są w Argentynie dostępne, zrobił mu jednak spis podstawowych pozycji. Od baroku do muzyki współczesnej. Do renesansu już nie sięgał - o płyty z tego okresu mogło być najtrudniej. - Tylko proszę pamiętać - mówił Gombrowicz - o moich możliwościach finansowych i zrobić mi program minimum, tylko na taki mnie stać. Choć program maksimum też właściwie chciałbym mieć, może kiedyś będę mógł sobie pozwolić na jego realizację? Zrobił mu więc dwa programy. Podarował też kilka płyt, które przywiózł ze sobą z Polski: między innymi własne nagrania z orkiestrą Filharmonii Warszawskiej - koncert d-moll Brahmsa, Karłowicza, drugi koncert Rachmaninowa ze Swiatosławem Richterem, i coś tam jeszcze, trudno już dziś pamiętać. Był bardzo wdzięczny, dziękował. Rozmawiali też o kompozytorach polskich, chociażby o Szymanowskim. Pytał również o kompozytorów współczesnych. Nic o nich nie wiedział, nie znał żadnych nazwisk i nic dziwnego - płyty polskie do Argentyny nie docierały. Muzyka polska była jeszcze wtedy w świecie nieznana, po latach zupełnego odcięcia dopiero torowała sobie drogę na świat. Nie obeszło się oczywiście i bez rozmów na inne tematy. Przede wszystkim o literaturze. - Literatura polska - mówił Gombrowicz - głównie romantyczna, poruszała problemy typowo polskie, nieinteresujące i niezrozumiałe dla świata. Roztrząsała swoją martyrologię, cierpienia; chociażby rozbiory. Dlatego właśnie nie doczekała się uznania światowego, jak na przykład literatura francuska. Co do krajowej literatury współczesnej - owszem, jest kilku dobrych, średnich pisarzy. Nie ma jednak wielkości, indywidualności. Tak naprawdę, nie ma nikogo. Z szacunkiem i uznaniem wyrażał się jedynie o Antonim Słonimskim. Dotyczyło to jednak raczej jego postawy moralnej niż twórczości. - Czy nie myśli pan o powrocie do Polski? - pytał Stanisław Wisłocki. I nawet go właściwie namawiał do powrotu - nie uważał, by oddalona od świata Argentyna była dla niego najlepszym miejscem. Namawiał oczywiście niezbyt natarczywie. Gombrowicz gotów pyl jeszcze pomyśleć, że Wi-słockiego „nasłano”, żeby go ściągnąć. Usiłował najpierw wykręcać się żartem. - No, owszem, wróciłbym - mówił - gdybym został prezesem Polskiej Akademii Literatury czy jak to się tam u was nazywa. Jeżeli nie, nie ma o czym mówić... Albo: - A z kim ja będę w kraju rozmawiał? - Chociażby z Iwaszkiewiczem. - Co?? Pan chyba raczy sobie żartować... - No to z Andrzejewskim... Ofuknął go jeszcze bardziej niż za Iwaszkiewicza.- - Wobec tego może z Brandstaetterem? A Gombrowicz: - Kto to taki? Nic o nim nie słyszałem... Pisarz może pisać wszędzie - mówił dalej już serio. - Ale co najważniejsze: z czego bym w Polsce żył? - W dostatki na pewno się nie opływa, można sobie jednak jakoś ułożyć życie. Gombrowicz: - Tylko ciekawe jak? Tam przecież jest cenzura. Kto będzie mnie wydawał? Musiałbym chwytać się za gorsze jeszcze chałtury niż tu. Widzi pan - mówił dalej - oczywiście, jestem w Argentynie niedoceniany. Lecz jak jest, tak jest, jednak jakoś żyję, piszę, co chcę. No i jestem mimo wszystko Gombrowiczem, a tam? - W kraju też by pan nim był - usiłował go przekonywać. - Jest pan przecież bardzo znany. Poruszyło go to i zainteresowało. Pytał, kto go czyta, jak docierają jego książki. Mimo to, twierdził, nie zdecydowałby się na powrót do Polski. Zbyt duże ryzyko zawodowe, życiowe. Nie mówił jednak tego zdecydowanie. Wręcz przeciwnie. - Zrobił na mnie wrażenie człowieka pełnego sprzeczności. Miał oczywiście do tego prawo. Z jednej strony brak mu było kraju i chyba, mimo wszystko, tak zwanego środowiska. Wypytywał o literatów, teatr, film, cenzurę, „mecenat” państwowy. Z drugiej strony, zdawał sobie sprawę, co mógłby w Polsce stracić. Był świadom swojej wartości, a czuł się niedoceniany, oddalony, rzucony na koniec świata, skąd musiał walczyć o pozycję w literaturze. Sława europejska była jeszcze przed nim. Nie był wcale pewien, czy wygra tę walkę. Czuł natomiast, że lata lecą, życie ucieka, a on, być może, przegrywa je, siedząc tutaj. Oszołomić Jankesów Olga Scherer, urodzona w Krakowie, komparatystka, jest obecnie profesorem na uniwersytecie paryskim numer osiem [Zmarła 26 listopada 2001 r. w Paryżu] Zanim w 1957 roku zamieszkała na stałe w Paryżu, broniła na nowojorskim Uniwersytecie Columbia pracy doktorskiej poświęconej polskiej noweli współczesnej, w której omówiła między innymi wczesne opowiadania Witolda Gombrowicza. Miała o nim mało informacji, niewiele znalazła w bibliotekach - był jeszcze wtedy nieznany światu. Wiedziała jednak, że pisuje do paryskiej „Kultury”, zwróciła się więc tam, prosząc o jego dane biograficzne. Niespodziewanie odezwał się do niej sam: Szanowna Pani, Giedroyć przesłał mi list Pani. Bardzo jestem wdzięczny za omówienie moich nowel i miłe słowa listu, ale daty urodzenia zdradzić nie mogę, gdyż zacząłem ujmować sobie lat. Czy nie mogłaby Pani podać, że urodziłem się w 1914-ym? To by mi dogadzało. Chciałbym powoli i niepostrzeżenie dojść do 35 łat. We własnym interesie życzę, aby Pani praca miała jak największe powodzenie. Niestety nie umiem po angielsku, ale gdyby Pani zechciała przysłać mi tekst mnie dotyczący, poprosiłbym kogoś o przetłumaczenie. Te nowele wziąłem do ręki niedawno po wieloletnim nieczytaniu i myślę, że są na poziomie moich późniejszych książek - choć tu i ówdzie poprawiłbym to i owo. Czy nie dałoby się puścić którejś z nich w jakiejś prasie amerykańskiej? A druga rzecz taka - czy uniwersytet, w którym Pani wykłada, nie mógłby w jakiś sposób wyzyskać mnie tutaj, w Argentynie płacąc w dolarach? Przepraszam za te pytania, ale posadka, stanowiąca jedyne moje oparcie materialne tutaj, zaczyna mi się chwiać pod nogami i kto wie czy długo będę ją miał - a wskutek różnicy kursu wszystkie zarobki w dolarach przekształcają się w pokaźną ilość pezów. Przykro mi doprawdy, że sprawiam Pani zawód, ale sporo wysiłku kosztowało mnie wytworzenie dokoła mego wieku sztucznego mętlika i nie mogę narażać na ruinę tej subtelnej sieci kłamstw. Proszę się nie gniewać i zrozumieć mnie. Co do dolarów, to potrzebne mi są także po to, aby wylansować moje rzeczy w Paryżu, gdyż wydawcy boją się (i słusznie) moich książek. Właśnie otrzymałem smutny list od Camusa zwiastujący, że u Gallimarda nic nie da się zrobić. Bardzo jest zmartwiony. Łączę najuprzejmiejsze ukłony i pozdrowienia 29 IX 54 Witold Gombrowicz Yenezuela 615 dep. 5 Buenos Aires, Argentyna Zaproponowała wobec tego, że napisze: „urodzony w 190...”. Zareagował natychmiast: Szanowna Pani, nie jestem pewny, czy odpisałem na list Pani z 7 XII. Proszę się nie dziwić tym wątpliwościom - miałem sporo korespondencji pod koniec roku, a załatwiam ją w biurze, raczej pod biurkiem niż za biurkiem, kryjąc się przed okiem szefów i w końcu sam nie wiem, co napisałem. Uważam iż ma Pani prawo napisać ”ur. 190...” jeśli Pani tak chce, ale mniemam, że to zero jako zero nic nie wnosi, wobec czego jest zbyteczne, to właściwie byłby pleonazm stwierdzający li tylko nicość, która już ISTNIEJE na papierze niezapełnionym niczym, wobecczego ja napisałbym po prostu „ur. 19...”. I zresztą rozumie pani, że przyjąwszy iż urodziłem się np. w 1911, to zero stałoby się wyraźnie oszczercze i byłoby zamachem na mój sex appeal czy jak tam. Ale daję Pani carte blanche. Dziękując za łaskawe acz melancholijne informacje, łączę wiele pozdrowień. 28 1 55 W. Gombrowicz Stanęło w końcu na: „urodzony w roku 190?”. Swoją pracę zatytułowaną „The Modern Polish Short Story” wydała szybko, bo ukazała się w roku 1955 w wydaniu książkowym w serii Slavistic Printings and Reprintings nakładem holenderskiego wydawnictwa Uniwersytetu w Lejdzie. Natychmiast wysłała poświęcone mu stronice we własnym, naprędce sporządzonym przekładzie na polski. Wspomniała również przy okazji o projektowanej przez nią oraz jej kolegów slawistów antologii noweli polskiej okresu międzywojennego. Zamierzali wydać ją w Stanach lub Wielkiej Brytanii, oczywiście w przekładzie angielskim, szukali tylko wydawcy. Z jego nowel wybrała i nawet zaczęła już tłumaczyć „Biesiadę u hrabiny Kotłubaj”. Droga Pani, (...) Na miejscu Pani zrewidowałbym wasze metody, bo we wszystkich (nawet najlepszych) opracowaniach tego typu uderza mnie jakaś zasadnicza „niemożność” (aby użyć wyrażenia z „Ferdydurke”), niemożność techniczna zreferowania w ten sposób czegokolwiek. Twierdzę że sztuka nie nadaje się do takiego omawiania. Radziłbym Pani przyjrzeć się temu bliżej i rozprawić się z tym, wy, poloniści, czy jak tam, zbyt potulnie poddajecie się waszym metodom, w OGÓLE JEST JAKIEŚ NIEPRZYZWOITE TO UJMOWANIE ZBIOROWE, KOLEKTYWNE, SZTUKA NIE NADAJE SIĘ DO TAKIEGO UJĘCIA. JEST Z ISTOTY SWOJEJ INDYWIDUALNA. TU FUNKCJONUJĄ KATEGORIE KIERKEGAARDA. Proszę niech Pani nie niepokoi się wyglądem tego listu i nie szuka specjalnych znaczeń w jego układzie i wyglądzie graficznym, chodzi o to że właśnie kupiłem nowego Remingtona i go próbuję; obawiam się też - bo ja wiem... że (być może) tylko na 1/2 jest dorzeczne co piszę (chyba żebym się mylił), bo Remington włazi mi w myśl. Jakieś dziwne znaki. Do czego to może służyć? Bardzo mnie cieszy że „Hr. Kotłubaj” ukaże się po angielsku. Jestem pewny że Pani doskonale włada tym językiem, ale doświadczenie mnie nauczyło, że cudzoziemiec nigdy nie może oddać wszystkich odcieni, a w tym wypadku ten język buffo jest dosyć trudny... więc radziłbym wciągnąć do tego przedsięwzięcia jakiegoś literata amerykańskiego. CZY BĘDĘ MÓGŁ DOSTAĆ ZA w CHOĆ TROSZKĘ DOLARÓW? Tu dolar stoi 43 (pezy arg.). Bardzo dziękuję i kłaniam się nisko. Wcale nieźle pisze. Tymczasem! Witold Gombrowicz Proszę nie gniewać się za to niepoważne pismo. Tekst Pani b. inteligentny i trafny szkoda że nie znam całości, l marzec 1956 Choć właściwie skrytykował jej pracę, niemal we wszystkich listach - a pisywał do niej bardzo często, wyraźnie cieszył się z kontaktów nawiązanych na nowym - pod względem wydawniczym - kontynencie. Bardzo jestem zbudowany duchem konstruktywnej ze mną współpracy - pisał na przykład 16 maja 1956. - Może Najwyższy sprawi, że coś z tego wyskoczy... I oczywiście starał się jak najbardziej pomóc w tym Najwyższemu. Droga Pani, mam nadzieję, że nie pogniewała się Pani na mnie o mój ostatni list pisany w euforii na nowym Remingtonie. Nie przeszkodziło mi to ocenić w pełni Pani tekstu, który potem jeszcze raz i z wielkim zadowoleniem odczytałem. Czy książka ma reperkusje? Czy myśli Pani napisać coś nowego? Jak z publikacją mojej „Biesiady u hr. Kotłubaj”? Gdyby Pani udalo się wydębićdla mnie jakieś dolary przy tej okazji, byłbym stokrotnie zobowiązany gdyż jestem nędzarz, a tu dolary są potęgą - za 100 można przeżyć dwa miesiące. Chciałbym Panią zapytać jeszcze o rzecz następującą. Tutaj jeden Polak, dobrze władający angielskim, przetłumaczył moją nowelkę z „Ferdydurke” „Filidor dzieckiem podszyty”. Ta nowelka rzeczywiście b. mi się udała. Ale tłumaczenie musi być naturalnie poprawione starannie przez kogoś znającego perfect angielski, rodowitego Anglika lub Amerykanina. Nota bene musiałby on znać także polski lub hiszpański, aby móc porównać i skontrolować tekst. Pytanie: czy Pani mogłaby mi dopomóc w rozwiązaniu tego problemu. Domyślam się że Pani angielszczyzna musi być na wysokim poziomie, ale moim zdaniem trzeba by uciec się do pomocy kogoś kto ją ma we krwi. To niewielka robota, wszystkiego 10 str. maszynopisu, ale nie mógłbym niestety jej wynagrodzić gdyż to byłaby w pezach straszliwa suma. Myślę iż może Pani na tym uniwersytecie znalazłaby właściwą osobę. Jeżeli Pani nie ma polskiego egzemplarza „Ferdydurke”, to trzeba by kogoś znającego hiszpański, bo ja mógłbym przesłać tylko hiszpańskie tłumaczenie, zresztą b. dobre. Przepraszam że Panią tym trudzę, ale być literatem na obczyźnie to katastrofa, człowiek ciągle musi kogoś o coś prosić. Jeżeli się nie da to jakoś inaczej będę próbował - proszę też przy sposobności mi napisać gdzie to mógłbym w Stanach ogłosić tak żeby oni zapłacili (w DOLARACH). Bardzo będę wdzięczny za te wiadomości i łączę wiele pozdrowień 27V56Witold Gombrowicz Obiecywała, choć niezobowiązująco, robić co tylko może, choć wyraźnie przeceniał jej możliwości. Lecz początkowo sprawy rzeczywiście ruszały z miejsca. Przede wszystkim powstawała powoli antologia, za którą miał obiecane pięćdziesięciodolarowe honorarium. Tylko tyle, że Olga Scherer nie pamięta już, z jakich powodów - zdecydowano jednak umieścić w niej jego „Zbrodnię z premedytacją”, którą przetłumaczyła. Choć Gombrowicz za swoją najlepszą nowelę uważał „Filidora dzieckiem podszytego”, ale dawał jej wolną rękę w tego typu decyzjach. Droga Pani, odpisuję zaraz na list Pani z 14-go. Okazuje się, iż rzeczywiście Opatrzność postawiła Panią na mej drodze. Naturalnie trzeba to wykorzystać, gdy słyszę o 50$ po prostu omdlewam. Pani nie ma pojęcia, jaka jest moja chciwość na dolary, tutaj dolar jest czymś tak potężnym, że setki pezów nie mogą się z nim równać tzn. nie wg kursu (35 pezów), ale w sensie powiedzmy psychicznym. Przedwczoraj wysłałem Pani „Filidora” po angielsku oraz „Ferdydurke” hiszpańską, pocztą zwykłą. Obawiam się że dość długo potrwa zanim Pani to otrzyma, może miesiąc, ale wobec tego że w liście nie zaleca Pani przyśpieszenia przesyłki, wnoszę, że nie jest to takie naglące. Można by też dać im „Zbrodnię”, a „Filidora” skierować gdzie indziej. Proszę niech Pani zawiaduje tym jak Pani uzna za stosowne, byłe bym ja mógł tarzać się w dolarach. „Fiłidor” to chyba mój chevał de bataiłłe na Amerykę literacką, bo to opowiadanko rzeczywiście się wyróżnia ale jeśli ta książka ma ukazać się w 170 000 egz. to warto go tam drukować. Powtarzam: proszę niech Pani decyduje o wszystkim. Jeszcze jedno: jest w „Ferdydurke” drugie opowiadanko, które nazywa się „Filibert dzieckiem podszyty” i stanowi pendant do „Filidora”, ale krótkie i łatwe do przetłumaczenia - tylko 2 strony. Gdyby chodziło o zatkanie jakiejś dziury, np. w tej polskiej antologii na Amerykę (tj. gdyby Pani wolała tamte nowele drukować gdzie indziej) można by ją wykorzystać. Ale zapewne ta antologia polska też jest ważna. Ja nic na tym się nie rozumiem. A więc Lechoń umarł. Dopiero z łistu Pani się dowiedziałem. Tydzień temu pisałem do niego. Stosunki nasze były nieco skomplikowane moimi atakami na Skamandra i poezję wierszowaną, a także, przyznam się, zawsze wydawało mi się, że jego sytuacja literacka jest nieco ponad miarę jego osiągnięć - natomiast jako osobowość był rzeczywiście wybitny. Dziękuję za wszystko i oby Bóg Najw. Panią wspomagał i kierował wędką Pani zarzuconą na dolary. Niski pokłon 18 VI 56 Witold Gombrowicz „Zbrodnię” proszę tłumaczyć jak Pani serce dyktuje - tylko jeżeli można proszę postarać się o zachowanie rytmu. Co najważniejsze jednak, amerykańskie wydawnictwo „Simon and Schuster”, dla którego pisała dorywczo recenzje i gdzie miała tym samym znajomych, zainteresowało się „Ferdydurke”, a także „Dziennikiem”. Poprosiła go więc o krótką notę biograficzną o sobie, którą zaraz jej przesłał. Z własnej inicjatywy dorzucił jeszcze kilka reklamowych opinii o „Ferdydurke” przygotowanych najwyraźniej na rynek amerykański: Droga Pani, nie rozumiem do czego to im potrzebne, ale przesyłam: urodzony w wieku XX, ukończył prawo na uniw. warszawskim, po czym poświęcił się literaturze. Napisał: „Pamiętnik z Okresu Dojrzewania”, tom opowiadań, 1933, Rój „Iwona”, komedia, 1935, Skafander [Gombrowicz konsekwentnie myli się, lokalizując pierwsze wydanie „Iwony”. Wyszła w rzeczywistości w roku 1938, a nie w 1935.] „Ferdydurke”, powieść, 1938, Rój „Ślub”, dramat, 1946, Kultura „Trans-Atlantyk”, powieść, 1950, Kultura „Dziennik”, drukowany w Kulturze (Paryż) wydany w książce, 1957, Kultura. Wojna zastała go w Argentynie. Po wojnie do Polski nie wrócił, ponieważ jest antykomunistą. Pisuje w prasie na emigracji. Do niedawna wszystkie jego utwory były w Polsce zabronione, prasie nie wolno było o nim wspominać. Po objęciu władzy przez Gomułkę, gdy zapanowała względna wolność słowa, przystąpiono do wydania wszystkich jego utworów (z wyjątkiem „Dziennika”). „Ferdydurke” już się ukazała w Polsce i nakład 10 000 egz. został wyczerpany w ciągu 10 dni. Ta książka uchodzi w Polsce za jedną z najzjadliwszych krytyk nie tyle samego komunizmu ile postawy duchowej, która za nim się kryje - stąd jej wielki sukces. Prasa polska pisze o nim obecnie jak o jednym z największych pisarzy europejskich. Radio warszawskie nazwało go „dumą narodu” (te superlatywy pochodzą naturalnie z kół inteligencji liberalnej). W prasie francuskiej także pisano o „Ferd.”, choć znana jest niewielu pisarzom z tłomaczenia hiszpańskiego. Znany tygodnik literacki „Preuves” zamieścił obszerne fragmenty z „Ferd.” i „Trans-Atl”. Artykuł o „Ferdydurce” wybitnego pisarza Frangois Bondy zaczyna się: „Ta książka jest ni mniej ni więcej tylko arcydziełem”. Uff! Może trochę zbyt entuzjastycznie zabrałem się do tego życiorysu, ale proszę niech Pani z tego coś właściwego przyrządzi, dodając od siebie to czego mnie nie wypada powiedzieć przez skromność. Trzeba aby wiedzieli że ta książka się wybija. Wcale nie przesadzam. A, i jeszcze jedno: przygotowuje się tłom. francuskie. I jeszcze: jego „Dziennik” w duchu skrajnie indywidualistycznym zyskuje coraz większy prestiż w Polsce i ma być tłomaczony na franc. Wątpię aby to oszołomiło tych Jankesów, ale nic nie szkodzi im to powiedzieć. Oby Bóg Najw. kierował krokami Pani i oby coś z tego wystrzeliło. Ja wiem, co to są wydawcy i na nic nie liczę. Czy to poważna firma i czy tłomacze-nie może być dobre? Przedwczesne pytanie. Nie, na razie stąd nie ruszam się nigdzie i nie wiem czy kiedy będę mógł Pani wyrazić swoje dziękczynienie. A może spotkamy się w Polsce? Kłaniam się i pozdrawiam 7IV 57W.G. Droga Pani Olgo, z ich listu wynika [Chodzi o wydawnictwo „Simon and Schuster”], że gdyby nie liczyli się z Panią, dawno by książkę odwalili. Ale dlatego właśnie może warto żeby Pani jeszcze nacisnęła. Tłomaczenie franc. „Ferdydurke” (3 egzemplarze maszynopisu) wyślę pod koniec tego miesiąca Jeleńskiemu do Paryża. To jest jeszcze nie całkiem doszlifowane, ale pod moją autorską kontrolą robione, więc może nie takie złe (na 100% nie jestem pewny, muszą to ocenić w Paryżu). Obawiam się jednak, że Jeleńskiemu będą potrzebne wszystkie 3 egzemplarze dla wydawców. Nie byłoby więc innego wyjścia, jak tylko sporządzić nowe maszynopisy. Ale w tym szkopuł - bo ja wskutek cofnięcia stypendium znalazłem się w sytuacji finansowej mocno niewyraźnej i nawet taki wydatek przerasta moją kieszeń. Może niech Pani z łaski swojej naradzi się z Jeleńskim (K.A. Jeleński, 38 rue de Sevigne, Paris - czy Pani go zna? Warto poznać i mam wrażenie, że może to być pożyteczne dla Was obojga). Ja mam zapewne jakichś zamożnych popleczników w Paryżu, może by któryś z nich to sfinansował, oddam mu jeśli książka zostanie wydana. Bardzo się martwię, ale jestem w tej chwili nędzarzem. A może Simon and Sch. pokryłby te koszta? Żałosne to, że nawet takie drobiazgi stają się trudnością, ale ja „żyję z literatury”. Pani wie co to znaczy. Następnie byłbym za tym aby Pani od innej strony teraz nacisnęła. Proponuję następujące pismo (zawieszając ze względów komercjalnych moją skromność): „«Ferdydurke» jest nie tylko, zdaniem krytyków polskich i cudzoziemskich, jedną z najwybitniejszych i najzabawniejszych powieści współczesnych (tak np. Frangois Bondy w Paryżu kwalifikuje ją jako arcydzieło) - jest to także jedna z najostrzejszych choć niezamierzonych, satyr przeciw komunizmowi, godna stanąć obok «R. 1984» Orwella. Takie humorystyczne «formuły» «Ferdydurki» jak «przyprawić komuś pu-pę» (tzn. wtrącić w dzieciństwo), «przyprawić gebę» (oszkalować propagandą aby potem zniszczyć) lub «zgwałcić przez uszy» (narzucając siłą ideologię), weszły dziś do potocznego języka polskiego w walce z komunizmem - podkreśla to mniej lub więcej wyraźnie cała prasa polska. Tak też tłomaczy się niezwykłe powodzenie tej książki w Polsce. Przez 10 lat była surowo zakazana - teraz gdy po rewolucji gomułkowskiej cenzura osłabła, została wydana i nakład w ciągu kilku dni się rozszedł. Ten aspekt bojowy książki może wymknąć się na pierwszy rzut oka czytelnikowi amerykańskiemu, ponieważ w książce nie wymienia się komunizmu - ale jej wydanie amerykańskie mogłoby zostać poprzedzone krótkim wstępem wyjaśniającym sens i znaczenie tego wybitnego utworu wschodnioeuropejskiego w walce o swobodę i dojrzałość człowieka gwałconego «ideologiami», oraz jego sensacyjne odrodzenie za Żelazną Kurtyną, w Polsce”. Coś takiego bym Pani sugerował... Załączyłbym to pisemko do każdego maszynopisu - może by pomogło. Jaka klęska że oni nie mają polskich lektorów. Np. mój „Dziennik” na pewno miałby w Stanach czytelników i mógłby także przysporzyć ich „Ferdydurce”. Ale to wszystko wlecze się rozpaczliwie. Gdyby nie Pani i kilka innych osób, których wytrwałość i poświęcenie podziwiam, już dawno położyłbym na tym krzyżyk. Kłaniam się nisko, dziękuję za wszystko i oby za zrządzeniem Opatrzności coś z tego wyskoczyło. 19X157Witold Gombrowicz Dopisek piórem: Czy Miłosz jest im znany? Może by on także popchnął? Antologia „The Modern Polish Stories” wyszła w roku 1958 nakładem University Detroit Press, Olga Scherer napisała przedmowę, Edmund Ordon - wstęp. Oprócz „Zbrodni z premedytacją” Gombrowicza znalazły się tam między innymi nowele Dąbrowskiej, Kuncewiczowej, Hłaski, Zawieyskiego, Mackiewicza. Zaraz oczywiście mu ją wysiała. Jej praca doktorska, choć wydana w książce, miała jednak zasięg przede wszystkim uniwersytecki. Antologia natomiast była pierwszym prawdziwym krokiem Gombrowicza w języku angielskim. Co więcej, wydawało się, że owocnym. Droga Pani, nareszcie obejrzałem te „Polish Stories” - rzeczywiście piękne wydanie, może nawet za piękne. Pani przedmowa (przetłomaczono mi ją) zajmująca, inteligentna i bogata w informacje, a tłomaczenie podobno (bo ja ani w ząb) bardzo dobre. W sumie książka bardzo dobrze się przedstawia pod każdym względem. Czy nie jej zawdzięczam pismo p. Williama Koshlanda w imieniu ALFRED KNOPF, INC. (podobno wielki dom wydawniczy, wydawca Camusa w Stanach) z prośbą żebym im przysłał egzemplarz polski „Dziennika”? Mam wrażenie, że są zainteresowani, więc jeżeli Pani ma jakieś zahaczenia w tej instytucji otwiera się pole do działania. W tym liście Koshlanda stoi m.in. „You doubtlees know that we arę the publishere in America of Albert Camus what we know is presently working on a play of yours”. Co to znaczy? Napisałem do Ordona z podziękowaniem i pochwałą, ale też powiedziałem mu, że nie jestem już „one the most controversial of Polish writers”, jak stoi w książce, a tylko dziś już niewątpliwie czołowym pisarzem polskim, uznanym i uświęconym. Ten awans nastąpił tak niedawno (w zeszłym roku, gdy wydano w Polsce wszystkie moje utwory oprócz „Dziennika”) iż emigracja jeszcze się w tym nie zorientowała, ale dla kogoś obeznanego z prasą krajową z 57 r. nie może to ulegać wątpliwości. Nie idzie o pretensje w związku z takimi drobiazgami jak to określenie, ale pragnę aby Ordon o tym wiedział, bo zapewne stanie się teraz ważnym źródłem informacyjnym o lit. poi. Ja już staję się powoli figurą i tak też należy mnie prezentować tym osłom, wydawcom. Koshlandowi posłałem „Dziennik” po polsku i poślę mu francuską „Ferdy” jak tylko urodzi się (już chyba w listopadzie albo w grudniu). Podobno tłomaczenie b. dobre. Otrzymałem też interesującą propozycję z jednego wielkiego domu wydawniczego niemieckiego, chcą żebym im dał prawa na wydanie wszystkich moich utworów. Wszystko to razem napełnia mnie otuchą (tylko że człowiek starzeje się). Gdyby jakieś dolary mogły kapnąć za „Zbrodnię”, byłbym uszczęśliwiony bo teraz zasiłek z F.E. wstrzymany, a ja kiepsko miewam się. Ale nie liczę na to i dość już ważne jest że po raz pierwszy coś mojego przedostało się do Ameryki Półn. Zresztą przypuszczam, że tak luksusowe wydawnictwo nie pokryje nawet własnych kosztów. Na tym kończę nisko kłaniam się 18 X 58 Witold Gombrowicz Antologia doczekała się kilku recenzji: najważniejszej w „Time” (pięć milionów nakładu), w której wspomniano przede wszystkim o noweli Gombrowicza. Niestety, sukcesów było widocznie na razie dość - „Simon and Schuster” a potem również „Alfred Knopf” zrezygnowali zarówno z „Dziennika”, jak i „Ferdydurke”, tłumacząc, że nie nadają się dla amerykańskich czytelników. Droga Pani, dziś dopiero doszedł mnie list Pani z 9-go, bo tu dla rozmaitości wybuchł strajk pocztowy. Poprzedniego listu, rzecz jasna nie otrzymałem. A więc z Simon Schuster nawaliło, ha, wola Boża, przyznam się, że słabe miałem nadzieje. Myślę, że jak „Ferd.” ukaże się po francusku i jeśli będzie jaka taka reperkusja prędzej da się coś zdziałać. Na razie więc uzbrójmy się w cierpliwość. Kot pisze, że urodzi się francuskie wydanie w okolicach grudnia i to samo donosi mijulliard. Ukazanie się „Zbrodni” i ten piękny passus o niej w „Time” podnosi mnie na duchu, choć i tutaj moje marzenia ulegają pewnej degrengoladzie - to ten niemądry mój korespondent pisał o całym artykule w „Time” i ja nie mogłem wyjść z podziwienia że coś takiego Pani osiągnęła. Ale to jego wina; bo samo w sobie jest to także piękne osiągnięcie i Pani jest pierwszą osobą, która moją prozę przewekslowała na Anglosasów. Jestem pewny że tłomaczenie musi być świetne bo mam Panią za osobę, która dobrze się kontroluje. W okolicach 10-go paźdz. będę już w B.A. i tam zapewne zastanę ten tam - tylko że sam nie zdołam jednego słowa odcyfrować. Ale pokażę innym. Jest to dla mnie uroczysta chwila: penetracji na teren dolara! Oby Bóg etc. etc. Cóż jeszcze donieść? Troszkę lepiej się miewam, ale mocno jestem sztachnię-ty... Mam napisaną jedną „powieść”, która będzie się nazywać pewnie „Pornografia”; a teraz od czasu do czasu dłubię coś w „Operetce” - ma to być operetka w dużym stylu. W Polsce zaostrzenie kursu i o mnie znów cisza. Kłaniam się nisko, dziękuję kornie, pozdrawiam 2 2 IX 58 Witold Gombrowicz Na razie więc skończyło się na udziale w antologii, recenzji w „Time” oraz pięćdziesięciu dolarach honorarium. „Oszołomić Jankesów”, „złowić” trochę więcej dolarów udało mu się dopiero za kilka naprawdę dobrych lat, kiedy zdobył już powoli sławę europejską. Ameryka okazała się najtrudniejszym dla niego terenem. Najwcześniej, bo w roku 1961 wydawnictwo „Harcourt Brace Cie” New York wydało „Ferdydurke”, pozostałe utwory - „Grove Press” New York, ale „Pornografię” na przykład w roku 1966, „Kosmos” w 1969, „Dziennik” oraz resztę jeszcze później. („Dziennik” dopiero w dwadzieścia bez mała lat po jego śmierci, bo w 1988, został wydany przez Northwestern University Press) I nawet wtedy nie było „tarzania się w dolarach”. Ze Stanów dostałem rozliczenie. Do l czerwca (6 mieś), sprzedali ok. 1000 egz., z czego ja grosza nie zobaczę, bo jeszcze daleko do pokrycia zadatku... - pisał do brata Janusza 30 października 1961 roku. Podpisałem umowę z Grove Press w Stanach na „Porno”, „Trans-A”... „Kosmos”, „Dziennik” 1.1 i „Teatr”. 5000 dol. zadatku, ale ratami, w ciągu paru lat... (28.07.65). Wtedy jednak to wszystko było jeszcze przed nim * * * Osobiście poznali się wiosną roku 1963, kiedy Gombrowicz wrócił do Europy, Olga Scherer natomiast dawno już osiadła we Francji, w Paryżu. Spotkali się na uroczystym przyjęciu, które z okazji jego powrotu wydał Francois Bondy. Zaprosił „wielki świat” oraz znajomych i tłumaczy Gombrowicza. Było wiadomo, że to wieczór na jego cześć, wrażenie mącił jednak mały zgrzyt. Bondy zaprosił również profesora Jana Kotta [Zmarł 22 grudnia 2001. w Kalifornii.], który przyjechał akurat z Polski. Jego książka o Szekspirze została dobrze przyjęta, prasa francuska zrobiła więc wokół niego sporo szumu. Tak że trudno ukryć - on też był na tym przyjęciu „ważny” i oblegany. - Wyczuwało się - wspomina Olga Scherer - podskórną rywalizację między nim a Gombrowiczem. Skupiali wokół siebie gości, którzy utworzyli dwie grupki. Podczas toastów było coś z atmosfery „przepijania” w „Trans-Atlantyku”. Jedni „przepijali” do Kotta, inni do Gombrowicza, który oczywiście pozwolił sobie na kilka złośliwostek pod adresem chwilowego rywala. Choć, w sumie, okazał się bardzo dobrze wychowany. Po przyjęciu uważał za stosowne zadzwonić do każdej z obecnych tam osób i umówić się z nią na spotkanie. Podkreślał, że stara się kontynuować ten piękny zwyczaj. Z Olgą Scherer umówił się w kawiarni na placu Opery. Zaprosił również Tadeusza Brezę, ówczesnego attache kulturalnego ambasady polskiej w Paryżu, choć nie był on gościem Bondy’ego. Usiłował wyciągnąć od niego, jak wyglądało zorganizowane w ambasadzie przyjęcie na cześć Sartre’a. Breza jednak niewiele miał na ten temat do powiedzenia. Sartre powiedział właściwie tylko, że pisarze Zachodu mają formę, pisarze Wschodu natomiast - treść, czego osobiście bardzo im zazdrości. Gombrowicz - o dziwo - przyjął to z powagą. Choć Olga Scherer, wierząc święcie, że nie sposób mieć formę, nie mając treści, i odwrotnie, skrytykowała powierzchowną jej zdaniem „le-wackość” Sartre’a, Gombrowicz nie podjął tematu - Sartre wyraźnie go interesował, fascynował nawet. Widywali się potem bardzo rzadko. Kilka razy wiozła z Paryża do Royaumont znajomych Polaków, którzy jeździli do Gombrowicza - jak mówił - „na namaszczenia”. Kpił ze wszystkich bez wyjątku. Zarówno z Koski, jak i Lebensteina. W roku 1963 wybierała się na krótką wizytę do Polski. Jechała własnym wozem. Gombrowicz chciał się z nią zabrać - miałby wygodną podróż, co ze względu na jego stan zdrowia było dla niego ważne. Wybuchła jednak „sprawa Swinarskiej”. Zrezygnował z jazdy. Ostatnie ślady ich znajomości to kartki od niego z roku 1967, już z Vence. Wspominał - i to pochlebnie - o jej nowej powieści „W czas morowy”, wydanej właśnie przez Instytut Literacki. Dziękował za gratulacje, które przysłała mu, ponieważ w maju tego roku otrzymał za „Kosmos” Prix Formentor - prestiżową międzynarodową nagrodę wydawców. Droga Pani Olgo, w pośpiechu podziękowanie składam za miły liścik - okropnie dużo roboty mam z tą nagrodą - jakby tu pani doskoczyła proszę nas odwiedzić. Słyszę, że Pani coś nowego wydała i że to dobre. 8 05.1967 Uszanowanie. WG. Droga Pani Olgo, podziękowanie składam za powinszowanie - w pośpiechu, bo sporo listów na mnie spadło. P.S. Właśnie Miłosz mnie zdybał przy pisaniu tego listu, bo oni też tutaj w St. Paul zamieszkali i mówi, „jakaż ona inteligentna i charmante”, a ja „doskonały język”, on „ciekawe i nieraz b. bystre”, ja „ale jakby się lękała”, on „to w każdym razie coś”. 14.05.1967 Pokłon składam, uszanowanie. WG. Teraz już tylko wykłada o nim francuskim studentom. Najbardziej lubią „Ferdydurke” i „Trans-Atlantyk”. .Niech On” Suzanne Arlet, Polka z pochodzenia zamieszkała od lat w Paryżu, jest pisarką i tłumaczką. Jej książki nie są w Polsce znane, na francuski tłumaczyła natomiast między innymi Hłaskę, Schulza, Ficowskiego, Gombrowicza. Z twórczością tego ostatniego zetknęła się zupełnie przypadkowo. W 1959 roku podczas którejś z wizyt u Kota Jeleńskiego wpadł w jej ręce wydany niedawno w Paryżu „Dziennik” Gombrowicza z lat 1953-1956. Nie znała nazwiska autora, a tym bardziej książki, lecz zainteresowała się nią już w czasie kartkowania. Pożyczyła więc „Dziennik” od Kota. - Byłam zachwycona utworem - mówi Suzanne Arlet. - Żałowałam, że choć tak ciekawy i wybitny, nie jest we Francji znany. Wynotowałam fragmenty najbardziej mnie interesujące, które miałam ochotę tłumaczyć. Zawsze tłumaczyłam wyłącznie to, co mnie interesowało, nigdy na zamówienie. Byłam zresztą tylko amatorką, a nie tłumaczką zawodową, nie należałam do żadnego związku tłumaczy. Jeleński przekonywał ją, że „Dziennik” jest zbyt polski, aby zainteresował Francuzów. Nic jej jednak nie mówiąc, wysłał Gombrowiczowi do Argentyny spis fragmentów, które chciała przełożyć. Zareagował natychmiast. - Niech ta pani próbuje wobec tego tłumaczyć, i to szybko - pisał. Z duszą na ramieniu przetłumaczyła wybrane fragmenty. Jeleński zrobił trochę poprawek. W 1959 roku wydrukowały je „Les Lettres Nouvelles” i „Preuves”. I tu, i tam z entuzjastyczną przedmową Jeleńskiego. Wcześniej zresztą oba pisma zamieściły fragmenty „Ferdydurke”. Gombrowicz wyraźnie się cieszył - były to najbardziej prestiżowe pisma literackie Francji. Namawiał ją bardzo na przekład całości pierwszego tomu „Dziennika”. Spróbowała, pracowała kilka miesięcy, niestety, nie udało się. Przekład był niedobry. - Nie jestem widać tłumaczką dość doskonałą - przyznaje Suzanne Arlet - do tekstów tak wybitnych. Droga Pani Zuzanno, piszę żeby powinszować tłomaczenia schulzowego opowiadania - chyba naprawdę bardzo dobrego. Nic już nie rozumiem jeśli Pani taką trudną prozę tak dobrze tłomaczy to dlaczego z „Dziennikiem” moim się nie udało? Ja w tych sprawach wiele do powiedzenia nie mam i nawet byłoby niemądre gdybym narzucał się ze swoim zdaniem rodowitym Francuzom, jak Nadeau czy Martin... ale tak na oko cos’ tutaj nie klapuje. Myślę że dzieło Brunona, majestatycznie przez Nadeau zaanonsowane, może być wielkim sukcesem, tym bardziej, że ten gatunek ma już swoich czytelników i krytyków. Osobiście mam pewne zastrzeżenia, Bruno wydaje mi się wyrafinowanym artystą, ale nie dość płodnie umieszczonym w rzeczywistości - podziwiam, ale te rzeczy mnie nie wzbogacają. W naszej przyjaźni (bo byliśmy b. bliskimi przyjaciółmi i wiele rozmów mieliśmy) nigdy mu się nie umiałem odwzajemnić za jego dla mnie uznanie i pomoc (on pierwszy narobił szumu gdy ukazała się „Ferdydurke” i mnóstwo wrogów wskutek tego sobie narobił) o co najmniejszej do mnie pretensji nie miała ta dusza arcyskromna i cicha. A ja też sobie wyrzutów nie robię, bo każdy reaguje jak może, wedle swojej natury. To z nim spotkanie u Julliarda po tylu latach wiele mi wspomnień nasuwa i zabrałem się do pisania o nim (w „Dzienniku”), tylko nie wiem czy to nie okaże się trochę szokujące... Ale chyba lepiej żeby było szokujące, zwłaszcza gdyby po francusku miało się ukazać, bo trzeba jakoś Francuzów oswoić z nami-a tego na gładkiej drodze się nie osiągnie. U mnie nic nowego, sezon ogórkowy. Oczekuję, że w końcu ten nieszczęsny Lisowski skończy tłomaczenie „Pornografii” (ma być gotowy na koniec lipca, oby było na sierpień) a wtedy chyba w ciągu paru miesięcy je wydadzą. Jeśli Pani będzie pisać do mnie w trzeciej osobie „niech On etc.” to i ja do Pani będę pisał „niech Ona”. Z początku myślałem że to taki archaizm charakterystyczny dla Pani polszczyzny, ale w końcu skombinowałem że to z uszanowania. Bardzo się dziwię komunistce jak Pani, tak się ‘mówi tylko (i po francusku) do książąt udzielnych, uważam że powinna Pani pisać do mnie „towarzyszu”. Winszuję pięknego osiągnięcia językowego (o ile mogłem ocenić) i kłaniam się nisko Jej 24 VII 61 Witold Gombrowicz Zawsze jednak doceniał ten ważny pierwszy krok. Fragmenty „Dziennika” umieszczone w „Preuves” i „Les Lettres Nouvelles” przyczyniły się przecież do zainteresowania autorem i utworem. Przetłumaczył go w końcu na francuski Alan Kosko. Osobiście poznali się w roku 1964, kiedy Gombrowicz wracał z Berlina Zachodniego. Droga Pani Zuzanno, od wczoraj jestem w Berlinie i pierwszy list do Pani piszę, bo naprawdę okropnie mi przykro żeśmy się w Paryżu nie zobaczyli. Nie ma Pani pojęcia w jaki wir potworny wpadłem: dawni przyjaciele sprzed lat, nowi przyjaciele, Polacy z Polski, Polacy paryscy, Francuzi, literaci, recepcje, śniadania, kolacje, interuiews, wydawcy, tlomacze... nie miałem chwili wolnej, tym bardziej iż Kot, Bondy i Nadeau miotali mną na wsze strony w celach propagandowo-wydawniczo-literackich. Dość że z dnia na dzień widzenie z Panią odkładałem kalkulując iż ostatnie dnie będą luźniejsze - tymczasem akurat na odwrót, nawaliło mi się na ostatek tyle spraw, że ledwie walizki mogłem spakować. Proszę o wybaczenie i przyrzekam, że jak tylko do Paryża znowu doskoczę zaraz do Pani się zgłoszę. Zjawić się po 24 latach w Europie to rzeczywiście straszne zawracanie głowy. Może Pani już coś niecoś o moich nowych losach zasłyszała. Fundacja Forda zaprosiła mnie do Berlina na pobyt roczny (wraz z kilkoma innymi artystami, z Francji Michel Butor i malarz Mason). Zlikwidowałem wszystko w Argentynie, i jeśli mi się uda trochę grosza zaoszczędzić, osiądę może w Barcelonie gdzie i klimat łagodny i dosyć tanio. W każdym razie rok muszę być w Berlinie, mieszkam w Akademii Nauk w bardzo wspaniałym apartamencie, ale bieda z tym, że ja ledwie coś po niemiecku gęgam - no, jakoś to będzie. W Paryżu zrobili ze mną wywiady dla „Figaro Lit.”, „Le Monde”, „France Observateur”, „l’Express” i „Arts”, mocno się obawiam iż dużo głupstw nagadałem a przynajmniej rzeczy, których lepiej było nie mówić. Na razie jeden wywiad się ukazał, w „Arts”, bardzo zabawny, jeśli inne będą podobne to jeszcze nie wypadnie tak źle. Może Pani sobie wyobrazić ile nerwów ten cały powrót po 24 latach mnie kosztuje: czuję czas, starość, nie wiem po co i na co, nie mam właściwie przyszłości, przeszłość jak zmora wstaje przede mną... mam nadzieję że tu w Berlinie jakoś znowu się zorganizuję. Kłaniam się nisko, o wybaczenie proszę, serdecznie pozdrawiam 17 V 63 Witold Gombrowicz Gdy przyjechał do Paryża, widywali się dość często. Próbowała poznać go z Aragonem, którego poezję tłumaczyła akurat na polski, ale nie chciał. Zaproponował jej wtedy, żeby zajęła się jego wciąż rosnącą korespondencją, z którą nie mógł już sobie dać sam rady. Zgodziła się chętnie. Jeździła więc do Royaumont, gdzie zamieszkał po wyjeździe z Berlina Zachodniego i Paryża, albo też pisała do niego, po czym zgodnie z pisemnymi instrukcjami przypominała na przykład wydawcom w Anglii czy Stanach o umowach, zaliczkach itp. Dlatego właśnie ma spory zbiór jego listów - około sześćdziesięciu. Lecz potem Gombrowicz poznał w Royaumont Ritę Labrosse, która została jego sekretarką, przejęła obowiązki Suzanne Arlet. Podobno nie darzył specjalną uprzejmością tych, których już nie potrzebował. Był pod tym względem bezlitośnie szczery. W jej wypadku było jednak zupełnie inaczej. Choć przecież nic więcej już mu nie tłumaczyła, zawiodła z „Dziennikiem”, nie potrzebował jej jako sekretarki. Mimo to do jego śmierci pozostali w serdecznych stosunkach, od czasu gdy zamieszkał wVence już przede wszystkim listownych. Jeszcze kiedy przebywał w Argentynie, posyłała mu do oceny swoje książki, których wydała w sumie dwadzieścia cztery. Była przede wszystkim pisarką, potem dopiero tłumaczką. I ten niby to kpiarz, szyderca, zawsze znajdował czas, żeby przeczytać, ocenić, odpisać. Wnikliwie i życzliwie. Na ofiarowanym jej egzemplarzu „Rozmów...” z Dominiąue de Roux napisał: Chere Suzanne Arlet, vous savez, que je suis votre lecteur authentigue. I był nim w istocie, choć Suzanne Arlet do dziś nie wie właściwie dlaczego. Być może w zamian za podziw, którym zawsze go darzyła? Pełną szacunku formę „niech On”, w której się do niego zwracała? (Inaczej nie potrafiła). W każdym razie „zrecenzował” listownie większość jej utworów. Ma spory zbiór jego interesujących opinii. („Re’flexions sur la creation litteraire”) Droga Pani Zuzanno, właśnie wczoraj, powróciwszy późną nocą i w stanie trochę pijanym z pewnego przyjęcia, zabrałem się do Pani „Reflexions” i z wielkim zainteresowaniem to czytałem - bo ja akurat jestem w trakcie komponowania nowego utworu, w tej najprzykrzejszej fazie, kiedy człowiek jeszcze tonie w swoim pomyśle... Te sprawy dystansu do materiału, chłodu, dyscypliny w przeciwieństwie do namiętności i pasji tworzenia nie raz już były poruszane, a dla mnie najbardziej wzruszające i najznakomitsze artystycznie ich ujęcie dał Tomasz Mann w swoim opowiadaniu „Tonio Kruger”. Ale Pani ujęcie jest nieco inne i być może o wiele trafniejsze - tam mianowicie gdzie Pani sygnalizuje iż artysta „powraca” do swego pierwotnego przeżycia, że to przeżycie w nim tkwi i on je może odnaleźć w sobie jako to co jest u podstawy całego dalszego, już świadomego, wysiłku. Ta obserwacja jest dla mnie bardzo cenna i zdaje mi się że Pani bardzo przenikliwie na to spojrzała. W ogóle ten tekst wydał mi się istotny i dobrze napisany. Szkoda, że Pani nie zdobyła się na coś dłuższego. U mnie nic specjalnie nowego. Dla rozmaitości... tłomaczenie „Pornografii” też nie jest ukończone. Okropność! W Niemczech już kilkadziesiąt artykułów na temat „Ferdydurke” pojawiło się, prawie wszystkie w superlatywach - cóż kiedy książka wolno się rozchodzi. Za parę miesięcy ukaże się tam „Dziennik”. Ze Stanów nie ma jeszcze wiadomości, bo tam „Ferdy” niedawno ukazała się, z Anglii też od dłuższego czasu nie otrzymałem meldunku od wydawcy. Czy Pani zna Manna? We Francji, zdaje mi się, jest mniej popularny. To wielka literatura i z Panią spokrewniona. A poza Mannem stoi Schopenhauer, którego filozofia sztuki jest niesłychanie ważna i też Pani powinna być bliska. Wiem że Pani jest osoba oczytana, ale we Francji do tych autorów mniejszą przywiązuje się wagę i uchodzą niesłusznie za przestarzałych. Kłaniam się i pozdrawiam 12 VI 61 W.G. („Mes mains vides ou: «Adrien»„) Droga Pani Zuzanno, list Pani doszedł mnie w Piriapolis, w Urugwaju, gdzie miesiąc z okładem spędziłem, w lesie nad oceanem, oddany dość intensywnej pracy nad „Kosmosem”, moją nową książką, której jeszcze daleko do końca. Ale już się wyłania. Nie znoszę tych pierwszych miesięcy pracy nad utworem kiedy człowiek jest przerażony ubóstwem środków, efektów, które jeszcze się nie nagromadziły... na szczęście już obecnie czuję się nieco bardziej zasobnie, i utwór już zaczyna powoli „sam się pisać”. Widzę że to co w moim pojęciu jest cechą najciekawszą i najważniejszą Pani „Adriana”, poczytała Pani za defekt. Z czego wniosek, że chyba Pani nie uchwyciła wagi, jaką ma dla mnie w sztuce, w kulturze, w życiu głos kobiety, rzeczywistość kobieca, właśnie dlatego, że w jakimś sensie „niższa”, czy „wtórna”, i nie dająca się wyrazić środkami męskiej sztuki. Mnie wcale nie zależy na tym, aby kobiety pisały jak mężczyźni, przeciwnie, im autorka bardziej jest osadzona w kobiecie, którą jest (Boże, cóż za okropne sformułowanie) tym lepiej. Kończę. Tonę w listach po powrocie i muszę to odwalić prędko bo zaraz wyruszam na południe, do jednej estancji, żeby dalej ślęczyć nad tym nieszczęsnym „Kosmosem”. Jakiegoż pecha Pani ma, a raczej ja, z tymi tłomaczeniami - Kot już mi przysłał przekład tego fragmentu, do którego sponte sua się zabrał. Do widzenia! 3II62W.G. („Les Pain de la tendresse”) Droga Pani Zuzanno, zwlekałem z lekturą, bo pogrążony byłem w nouvelle critiąue, tj. R. Barthes, Dubrowski, etc. Ale zyskała Pani na tym, bo po tych wszystkich beznadziejnych a pretensjonalnych mędrkowaniach Pani „roman” wydał mi się świeży, ujmujący i pełen prawd rozmaitych „du cóte du coeur” od strony serdecznej. Bardzo winszuję, myślę, że to najlepsze, co czytałem z Pani rzeczy, zwłaszcza, że nie jest przeciągnięte, że posiada właściwą Pani tonację. Poza tym pod względem techniki pisarskiej to jest dobra robota. Języka nie jestem w stanie dobrze ocenić, ale styl, kompozycja, rytm, cieniowanie i (b. ważne) niedopowiadanie, świadczy o dobrym opanowaniu formy. Rozmawiałem na ten temat z Severo i obaj uważamy, że Pani należy się więcej uznania, możliwe, iż natura Pani za skromna, jakby zawstydzona sobą, jest tu największą przeszkodą. Niestety we Francji rządzi moda i pewien terror intelektualny, a Pani ze swoją naturą i swoją literaturą jest po stronie niemodnej - ale gdy w końcu znudzą się te wszystkie ich bzdury Pani będzie miała więcej szans. Tak, czy owak, postanowiłem sobie wykorzystać moje niewielkie kontakty z prasą i krytyką żeby zasygnalizować Pani obecność w literaturze przy nadarzającej się okazji, żeby podsunąć gdzie można Pani nazwisko. Sporo jest sytuacji w Pani „Chlebie” i głębokich i ciekawych, Ameline, Fa-netka i wszystkie dalsze perspektywy i kombinujące się egzystencje - a też sporo poezji, bardzo charakterystycznej i osobistej. Cieszę się doprawdy, że Pani trudy do coraz lepszych rezultatów doprowadzają i nisko kłaniam się. 19.09.1966w.G. („Ma route est ma demeure”) Droga Pani Zuzanno, śledztwo przeprowadzone wykazało - że Rita myśląc, iż ja Pani „Dziennik” przeczytałem, dała go Jaremom (malarz, Polak) w Nicei. A ja, książki nie widząc, zapomniałem o niej, co brzydkie jest z mojej strony, ale mniej brzydkie, gdy się zważy, że na gwałt piszę „Entretiens” ze sobą, a też moc co dzień listów się wali, też i książki, a także choroba, oraz wizyty - dość że człowiek sam nie wie za co złapać. Zaraz po Pani liście do „Dziennika” doskoczyłem i naturalnie naprzód o sobie wszystko wyczytałem. Ten „Dziennik” (jak wszystkie dzienniki) bardzo do Pani zbliża i choć niewiele Pani o sobie pisze, pełen jest informacji tudzież atmosfery w jakiej Pani żyje. To jest głupi paradoks, że tylko dzienniki sławnych ludzi interesują, albowiem „Dziennik” jest właśnie od tego, by ktoś nieznany stał się znany i przez to interesujący. Ja bym wolał żeby on był ostrzejszy w ocenie autorów i ludzi, z jakimi Pani się styka, mniej pozytywny, bo wtedy byłby bardziej charakterystyczny, ale Pani postawa zawsze afirmująca wszystkich prócz siebie jest tak Pani wrodzona, że trudno wymagać aby Pani nie była sobą... Passusy o mnie są chyba przenikliwe i żywe, dziękuję Pani Zuzanno! Tu nic takiego, jakoś jeszcze zipię, ostatnie miesiące lepsze były, bo ładna pogoda, ale teraz już mnie trochę znowu przydusza. Z życzeniami i powinszowaniami N. Roku. Kłaniam się nisko 3.01.67 W.G. Czerwone krawaty MICHAŁ GŁOWIŃSKI, profesor, teoretyk literatury: - W roku 1963 byłem na kilkumiesięcznym stypendium naukowym w Paryżu. Któregoś dnia spotkałem Tadeusza Brezę, ówczesnego attache kulturalnego ambasady polskiej w Paryżu. „Nie miałby pan ochoty spotkać się z Witoldem Gombrowiczem?” - spytał. Gombrowicz zatrzymał się w Paryżu w drodze do Berlina Zachodniego, gdzie zaprosiła go Fundacja Forda. Znał Brezę jeszcze sprzed wojny, zadzwonił więc do niego do ambasady. Nie przedstawił się, tylko zmienił głos i udając kobietę, próbował namówić Brezę na randkę. Był zdziwiony, że Breza nie poznał go po głosie [A w Warszawie pani Zofia Brezowa dostała wtedy niepodpisaną widokówkę z Paryża treści następującej: Zgadnij, Zosiu, kto pisze do Ciebie, jestem tu z Tadeuszem. Moje nazwisko zaczyna się od G., imię od W. Ściskam Cię czule.]. Spotkali się i Breza spytał Gombrowicza, czy nie miałby ochoty porozmawiać z młodymi Polakami, wychowanymi już całkowicie w PRL. Gombrowicz nigdy dotąd nie miał takiej okazji, a był ciekawy tego pokolenia: jego sposobów myślenia, poglądów, a nawet i wyglądu - czy noszą na przykład czerwone krawaty? Przypominają dziarskich komsomolców? - Miałem wtedy dwadzieścia osiem lat - mówi dalej profesor Głowiński - zajmowałem się literaturą, mogłem więc wystąpić w tak nieoczekiwanej roli. Miałem też oczywiście ochotę na tak niezwykłe spotkanie. Breza dał mi telefon hotelu, w którym Gombrowicz się zatrzymał. Gdy dzwoniłem do niego, drżał mi ze zdenerwowania głos. Był dla mnie postacią mityczną, wielkim, prawie legendarnym pisarzem. Umówiliśmy się na dzień następny, czyli 5 maja 1963 roku, o godzinie dziesiątej rano w jego pokoju hotelowym. Poszedłem tam nie sam, ale z zaprzyjaźnionym kompozytorem, Romualdem Twardowskim. On też bardzo chciał poznać Gombrowicza. Czerwone krawaty Był to Hotel 1’Opera - 16 rue du Helder. Mała uliczka w dzielnicy wielkich bulwarów; obok Bulwaru des Italiens. Hotel typowo dziewiętnastowieczny, ze staroświecką windą. Raczej skromny, ale nie aż tak, jak te w Dzielnicy Łacińskiej. Przyszliśmy punktualnie. Portier zadzwonił do jego pokoju, zapowiedział gości. Gombrowicz zaprosił nas do siebie. Pojechaliśmy windą na piąte piętro, weszliśmy do środka, przywitaliśmy się. Wyglądał dobrze, młodo, astma nie dawała mu się jeszcze za bardzo we znaki. Elegancki - w sportowej, tweedowej marynarce. I ja, i Twardowski byliśmy tak speszeni, że zapomnieliśmy zamknąć za sobą drzwi od windy. Zaraz był więc telefon z portierni. Musieliśmy wychodzić, zamykać drzwi, co oczywiście jeszcze naszą tremę pogłębiło. - Proszę, niech panowie siadają - powiedział wreszcie. Przez chwilę nieufnie się nam przyglądał - patrzył pewnie, czy nosimy te czerwone krawaty. A potem prosto z mostu: - Czy panowie są komunistami? Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że nie. Nie wymagał uzasadnienia i nie wracał już do tej kwestii. - Który z panów zajmuje się literaturą? - spytał następnie. (Zachowałem z naszego spotkania dokładne notatki). - To ja - powiedziałem. A on: - Od razu się domyśliłem, bo tak właśnie pan wygląda. I tonem egzaminującym: - Co wobec tego wie pan na temat sądów syntetycznych a priori? Zbaraniałem zupełnie. Nie odpowiedziałem słowa, choć normalnie umiałbym na to pytanie odpowiedzieć. - Trzeba znać Kanta - mówił z naganą w głosie. - Może więc pytanie następne: czy czytał pan „Logische Untersuchungen” Husserla? - Nie czytałem tego - przyznałem. Do dziś zresztą tego nie zrobiłem; Husserl jest bardzo trudny. - O, niedobrze. Jeżeli oprócz tego przeczyta pan „UEtre et le Neant” Sartre’a, wróci pan do kraju jako potęga intelektualna! Sartre’a nawet czytałem, ale trema i kompromitacja przy dwóch pierwszych pytaniach zrobiły swoje. Nie byłem w stanie nic powiedzieć. Widać zauważył to, powiedział bowiem tonem bardziej pojednawczym: - No, nie ma się co przejmować. Lubię usadzać ludzi - mam po prostu sadystyczne skłonności. Ale proszę mi wierzyć, od razu poczułem w stosunku do pana sympatię, bo gdy rozmawialiśmy przez telefon, wyraźnie drżał panu głos. Może się pan tego nie wstydzić. Gdy rozmawia się z wielkim pisarzem, powinno się być zdenerwowanym i mówić drżącym głosem. Ja rzeczywiście już wtedy czytałem niemal wszystko, co napisał. Wiedziałem, że idę na spotkanie z jednym z największych pisarzy XX wieku. - Miałem wrażenie - powiedziałem mu - że telefonuję do Mickiewicza, który się nagle objawił w Paryżu... Opowiedziałem mu też, jak bardzo jest znany i ceniony w Polsce, a jego książki poszukiwane. Nie wiedziałem, czy był tego świadomy - w naszej prasie czytywał ostatnio głównie ataki na swoją osobę. Nie prostował, że przesadzani, porównując go do Mickiewicza. Nie mówił: ależ co też pan, ja i Mickiewicz... Potem zresztą wspomniał o moim porównaniu w „Dzienniku”; w tomie trzecim, na stronie 96 wydania paryskiego:...Wyskoczyłem już na Mickiewicza (...), ludziom głos się łamie, gdy mówią ze mną przez telefon... Po tym wszystkim nabrałem animuszu, rozluźniłem się tak, że teraz ja z kolei zacząłem zadawać pytania. - Jaki jest pana rodowód filozoficzny? - spytałem. Gombrowicz: - Kant, Hegel, Husserl. Z tym że nie lubię czytać Husserla, tylko prace omawiające jego filozofię. Schopenhauer i zwłaszcza Nietzsche to dla mnie tradycja negatywna, musiałem ich przezwyciężać. Działał też na mnie wolterianizm, ale ten autentyczny, osiemnastowieczny; dwudziestowieczny uważam za martwy, Anatol France to trup. Z filozofii ściśle współczesnej czytam tylko Sartre’a i Heideggera. Jednak Sartre jest dla mnie ważniejszy. Uważam go za lepszego filozofa niż pisarza, jego pisarstwo stawiam na drugim planie. - A tradycje literackie, z których się pan wywodzi? - pytałem dalej. Gombrowicz: - Szekspir, którego czytam nieustannie i dużo mu zawdzięczam. - A Rabelais? Lukian z Samosat? Gombrowicz: - Rabelais tak, bardzo się do niego przyznaję. Czytałem go w młodości. Dodałbym tu też Montaigne’a. O Lukianie z Samosat nawet nie wspomniał. Spotkaliśmy się na początku lat sześćdziesiątych. Triumfy święcił wtedy tak zwany nouveau roman, do którego czołowych przedstawicieli zaliczali się między innymi Butor i Alain Robbe-Grillet. Spytałem, co sądzi o tej literaturze. Gombrowicz: - Jest całkiem jałowa, zajmująca się sama sobą, nic z niej nie wynika. Poza tym - nudziarstwo. Źle się też wyrażał o francuskiej krytyce, a to był przecież dopiero początek pisania o nim. - Piszą o mnie głupstwa - narzekał. - Wolę już krytykę krajową. A w zasadzie - oczywiście oprócz ocen krytycznych - wolno było wtedy pisać o nim jedynie Arturowi Sandauerowi. Najwyżej od czasu do czasu zezwalano na niezbyt rzucający się w oczy artykulik kogoś innego. W Polsce był jeszcze wówczas żywy popaździernikowy nurt twórczości. Pojawili się nowi młodzi pisarze: Grochowiak, Odojewski, Nowakowski, Białoszewski, Brycht, Krasiński. Próbowałem mówić o nich, ale w ogóle go nie obchodzili. Żadne z nazwisk nic mu nie mówiło. - Zainteresuję się nimi - uciął temat - gdy mnie przegonią. I zaczął wypytywać o swoich rówieśników, których znał jeszcze sprzed wojny: Co z Andrzejewskim? Rudnickim? Otwinowskim? Piętakiem? Co robią? Jak się czują? Jak wyglądają? Niestety, nie znałem ich osobiście, nie znałem też plotek, a to go, zdaje się, najbardziej interesowało. Ze szczególną sympatią i szacunkiem wspominał Adolfa Rudnickiego, Piętaka i Otwinowskiego też, tyle że nie jako twórców, lecz przede wszystkim jako dobrych, sympatycznych kompanów z „Zodiaku” i „Ziemiańskiej”. - Ach, jak dobrze się z nich kpiło! - mówił. W końcu przypomniał sobie wreszcie o istnieniu Romualda Twardowskiego, którym dotychczas w ogóle się nie interesował. - Nie czytam wprawdzie nut, nie gram na żadnym instrumencie - oświadczył. - Mimo to uważam się za znawcę muzyki. Lubię drażnić muzyków pomniejszaniem Bacha. Zawsze się na to biorą - reagują złością. - Muszę panu udzielić kilka rad - zwrócił się do Twardowskiego. - Niech pan nawiązuje do Schuberta, bo to wielki kompozytor, ale jednocześnie taki, do którego nawiązywać nie można! Mówił również, że nie jest entuzjastą muzyki współczesnej, bo zbyt stechnicyzowana. Muzyka to - jego zdaniem - sprawa wielkich osobowości twórczych. Są i dzisiaj znakomitości, chociażby Igor Strawiński. Nie ma jednak równych Mozartowi czy Beethovenowi. I to jest właśnie główna przyczyna słabości polskiej muzyki współczesnej - brak wielkich osobowości. Bo jak może powstać wielka muzyka, gdy brak wielkich ludzi? I tu opowiedział nam anegdotę. Na występy do Buenos Aires przyjechał kiedyś Andrzej Panufnik. Jedna z polskich dam, podobno hrabina, wydała na jego cześć przyjęcie, na które zaprosiła polską elitę emigracyjną, między innymi i Gombrowicza. A ten, choć nie znał nut, nie grał na fortepianie, zaproponował Panufnikowi, „żeby zagrali coś na cztery ręce”. Gospodyni wyszukała jakieś nuty, Gombrowicz z Panufnikiem certowali się z pół godziny, kto ma grać pierwszą partię. W końcu zasiedli do fortepianu, zaczęli grać, Panufnik grał oczywiście to, co miał w nutach, Gombrowicz natomiast uderzał bez sensu w klawisze. Śmiał się, gdy to wspominał. Był bardzo zadowolony ze swego pomysłu. - Ale go urządziłem! - cieszył się. - Panufnik musiał ze mną grać - tłumaczył - bo inaczej obraziłby mnie. Grając ze mną, robił jednak z siebie idiotę. Był przekonany, że siada do fortepianu z kimś, kto potrafi grać. Nie wspominał, jak zareagował na żart Panufnik. Mówił tylko, jak widział to sam [- Przyjechał (...) Panufnik, z którym sporo o muzyce przegadaliśmy (mówił, że Polska o 30 lat spóźniona), a nawet przygrywałem mu dla hecy na przyjęciu, dodekafonicznie... - pisał w liście do brata Janusza 12 lipca 1960.] - W jakim towarzystwie obracał się pan w Argentynie? - pytaliśmy dalej. Gombrowicz: - Młodych chłopców. Chłystków. I w takim właśnie towarzystwie - nie zblazowanym, naturalnym - czuję się najlepiej. „Środowisko” mnie nuży. - A pana stosunek do teatru? (W czerwcu tego roku szykowała się w Paryżu premiera jego „Ślubu” w Theatre Recamier, reżyserował Jorge Lavelli. Widziałem tę inscenizację, zrobiła na mnie duże wrażenie). Gombrowicz: - Teatru nie znoszę, nudzi mnie, nie chodzę w ogóle, nie byłem już przeszło dwadzieścia lat. Dodał też - co później często podkreślał - że nie cierpi żadnego zwiedzania. Śmieszą go turyści, którzy biegają z aparatami fotograficznymi i z nabożeństwem oglądają wszystko, co wypada obejrzeć, choć wcale ich to nie interesuje. - Typowy przykład gęby - mówił. - Ja niczego w Paryżu nie widziałem: nie byłem nawet na Place de la Concorde. Załatwiam tutaj wyłącznie swoje sprawy wydawniczo-literackie. Ale ja i kolega Twardowski nie tylko chodziliśmy czasem do teatru, lecz i „zwiedzaliśmy”. Następnego dnia wybieraliśmy się właśnie na wycieczkę do Wersalu. Namawialiśmy na nią Gombrowicza. Może jednak warto? - Zobaczę, może przyjdę - powiedział w końcu. Musieliśmy mu jednak przedtem zaręczyć, że organizatorami są Francuzi. Daliśmy słowo. Nawet właściwie niepytany, zaczai też mówić o swoich dalszych życiowych planach. Był przecież niejako na rozdrożu - pobyt w Berlinie Zachodnim miał trwać tylko rok. Nie wiedział jeszcze, co dalej z sobą zrobi. - Nie wykluczam wcale powrotu do Argentyny - mówił. - Może osiądę w Hiszpanii, pod Barceloną? Pięknie, tanio, no i blisko do Francji. Po dwudziestu trzech latach Argentyny mówię lepiej po hiszpańsku niż po francusku, co również ma swoje znaczenie. Akurat zaczął się jego wielki sukces literacki - stypendium fordowskie, nagroda „Wiadomości” londyńskich za „Dziennik”, tłumaczenia na obce języki, wywiady w dobrych francuskich pismach: „France-0bservateur”, „Figaro”, „Arts”, „Le Monde” itd. Podkreślał bardzo, ile pod tym względem zawdzięcza Konstantemu A. Jeleńskiemu, odkrywcy, a jednocześnie niestrudzonemu propagatorowi jego twórczości, oraz Frangois Bondy’emu, redaktorowi „Preuves” - pisma, które pierwsze zaczęło go drukować. Akurat ukazało się tam jedno z jego opowiadań. Wspominał też o „Kulturze”, dzięki której zyskał rozgłos. W kraju tymczasem był w stosunku do niego okres przykręcania śruby. Już go nie wydawano. - Będzie pan w Berlinie Zachodnim, czyli bardzo blisko Polski. Nie myśli pan, żeby ją odwiedzić? - pytał Twardowski. - Nie, do Polski nie pojadę na pewno - powiedział stanowczo. I śmiejąc się: - Komuniści zaaresztowaliby mnie już na granicy... A potem już serio: - Nie miałoby to najmniejszego sensu - ta Polska, która była moją, już nie istnieje. I nie myślę o zmianach, które tam zaszły, ale o sferze międzyludzkiej... Jeżeli chodzi o Polskę - mówił dalej - interesuje mnie przede wszystkim, by być tam wydawanym i czytanym. Widać było, że to dla niego najważniejsze. Gdy o tym mówił, przestał żartować, ironizować. To już była sprawa w pełni serio. Miał nawet inny głos. Sądzę, że w tym momencie naprawdę się przed nami otworzył. Nie był zdziwiony, że w Polsce nie wydają jego „Dziennika”. To kraj, gdzie istnieje cenzura. - Ale dlaczego - mówił - nie wydają moich opowiadań? powieści? dramatów? One przecież nie mają nic wspólnego z polityką czy ideologią. Rozmawiałem niedawno z Butorem - opowiadał dalej - który chwalił mi się, że w Polsce wyszły akurat dwie jego książki: „Odmiany czasu” i „Przemiana”. A ja mu na to: „Tak, żeby ukazywać się w moim kraju, trzeba być pisarzem francuskim!”. Przed swoją śmiercią Gombrowicz zastrzegł podobno w testamencie, że albo w Polsce wyda się wszystkie jego utwory, również „Dziennik”, albo nic. Nie widziałem jego testamentu, o ile wiem, nie był nigdzie publikowany. Naturalnie, mógł zmienić później zdanie, minęło przecież kilka dobrych lat. W każdym razie, wtedy, 5 maja 1963 roku, chciał - więcej - pragnął być w Polsce wydawany choćby częściowo, rezygnując z „Dziennika”, na który prędzej czy później - jak twierdził - przyjdzie czas. I cierpiał, że tak nie jest. - Nad czym pan obecnie pracuje? - spytał z kolei Twardowski. Gombrowicz: - Piszę powieść „Kosmos”, ale czeka mnie jeszcze z rok pracy... O dwunastej w południe był zaproszony gdzieś na obiad. Musieliśmy kończyć. W sumie rozmawialiśmy dwie godziny. Wyszedł z hotelu razem z nami. Zanim się pożegnaliśmy, powiedział: - Opowiadajcie w Warszawie o naszym spotkaniu! I nie zapominajcie dodawać, że gdy z wami rozmawiałem, pod moimi drzwiami, na korytarzu hotelowym, siedział sam Jean-Paul Sartre! Czekał, aż skończę z wami i łaskawie go przyjmę! Podkreślajcie to bardzo, wiecie, jak jest w Warszawie - wydają i uznają pisarza, dopiero gdy doceni go Europa! Pamiętajcie - powtórzył - Sartre czekał pod moimi drzwiami! Podaliśmy sobie ręce, pożegnaliśmy się, poszliśmy w swoje strony. Żegnaliśmy się przyjaźnie, choć na początku spotkania wszyscy byliśmy spięci. On też - nie wiedział przecież, z kim będzie miał do czynienia. Liczyliśmy jeszcze trochę, że na drugi dzień znów go zobaczymy, bo zdecyduje się na wycieczkę do Wersalu. Ale się nie pojawił. Zresztą była wyjątkowo paskudna pogoda - deszcz, zimno. Po pięciu miesiącach wróciłem do Warszawy. O naszym spotkaniu opowiadałem wielokrotnie. O Sartrze pod drzwiami oczywiście też - wciąż był popularny i ceniony. I tak zakończyło się niespodziewane spotkanie z wielkim pisarzem, który w swym sposobie mówienia i zachowania był niemal taki sam jak w swej literaturze. Przeżytek Tekst Barbary Witek-Swinarskiej, „O dystansie, czyli rozmowa z mistrzem” („Życie Literackie” 1963, nr 38), zajmuje bezdyskusyjnie pierwsze miejsce wśród ataków na Gombrowicza. Przedstawiła go nie tylko jako pyszałka, zmaterializowanego cynika, odpychającego nawet zewnętrznie: Coś nieprzyjemnego w ładnych ustach i coś bardzo obcego w bardzo niebieskich oczach. Przede wszystkim jednak nieautoryzowaną rozmowę z Gombrowiczem przekazała w formie wywiadu. Przypisała mu wypowiedzi świadczące o bagatelizowaniu i wybielaniu zbrodni hitlerowskich w Polsce, o sympatiach faszystowskich. To wszystko - jak sugerowała - za pieniądze stypendium Fundacji Forda, które otrzymał w roku 1963. Rozpętała przeciw niemu prasową burzę. Zaatakował go nieistniejący już dziś tygodnik „7 Dni w Polsce”, Ludwik Hieronim Morstin w „Życiu Warszawy”, którego tekst przedrukowała również „Trybuna Ludu”, w „Kulturze” Stanisław Zieliński, Krzysztof Teodor Toeplitz. Gombrowicz wysłał sprostowanie do „Życia Literackiego”, do „7 Dni”, „Życia Warszawy” i „Trybuny Ludu” oraz ZLP. Wydrukowało je tylko „Życie Literackie” (nr 50), i to bez daty, z trzymiesięcznym opóźnieniem; w dodatku - jak pisał potem - opatrując chytrze dobranymi cytatami z mego „Dziennika”, które miały wykazać, że jednak jestem potwór... [„Dziennik”, Paryż 1971, t. 3, s. 147.] (...) Nie jest to żaden wywiad ze mną - pisał w sprostowaniu - jak mylnie podano w kilku polskich gazetach, a tylko opis prywatnego ze mną spotkania. (...) W felietonie swoim pani Witek-Swinarska wkłada w moje usta poglądy, których ja nigdy nie wypowiedziałem. W najczarniejszym śnie nie mogłaby mnie nawiedzić nikczemna intencja wybielania, czy choćby bagatelizowania, zbrodni hitlerowskich w Polsce, które najostrzej potępiam wraz ze wszystkimi uczciwymi ludźmi świata. Nie może istnieć co do tego najmniejsza wątpliwość, gdyż kilkakrotnie wypowiedziałem się na ten temat w moim „Dzienniku”. Odnoszę się z największym szacunkiem do niebywałych cierpień Polaków w czasie ostatniej wojny. „Sprawie Swinarskiej” poświęcił Gombrowicz spory rozdział w swoim „Dzienniku” z Berlina Zachodniego - bardzo go to wszystko dotknęło. Z jego korespondencji do rodziny w kraju, rozmów z wieloma osobami, które widziały się z nim po jego przyjeździe z Argentyny do Europy, wynika także, że pomyślał poważnie o odwiedzeniu Polski. Po tekście Swinarskiej i burzy, którą wywołał - zrezygnował z planów. * * * Barbara Witek-Swinarska od razu uprzedziła, że nie odwoła słowa ze swego tak głośnego niegdyś tekstu. Wręcz przeciwnie. Może najwyżej dodać kilka wyjaśniających szczegółów, niezbyt - i tym razem - pochlebnych dla Gombrowicza. Udowadniających natomiast jeszcze bardziej, że racja i prawda były po jej stronie. Wcale też tego tekstu nie żałuje. Nie czuje się winna ani nawet odpowiedzialna. Po prostu uważa, że w tej akurat sprawie zadecydował wyłącznie splot nieoczekiwanych przypadków, które potoczyły się niczym lawina, niezależnie od jej i jego woli. Przypadek pierwszy to mieszkanie, które razem z mężem, nieżyjącym już reżyserem Konradem Swinarskim, odziedziczyła po Gombrowiczu. W roku 1963 pojechała bowiem do Berlina Zachodniego z mężem, którego zaprosił teatr Schaubuhne. Dostali mieszkanie właśnie w pracowni Akademie der Kunste, zajmowanej poprzednio przez Gombrowicza, którego już wcześniej przeniesiono do równie wygodnego i pięknego apartamentu na Hohenzollerndamm, czyli niewiele dalej. Mieszkali tak blisko siebie przez kilka dobrych miesięcy, nigdy się jednak na siebie nie natknęli, choć Swinarscy wiedzieli już wtedy, że Gombrowicz przebywa w Berlinie Zachodnim. Mieszkanie po nim zrobiło jednak swoje. Fluidy - widać - były tak silne, że ją do niego zaciągnęły. Przypadek drugi to Klaus Vólker, młody literat z Berlina Zachodniego, który zabrał ją na Lesung, czyli wieczór autorski Gombrowicza. Nie chciała iść - ze względów ideowych pisarze emigracyjni nigdy jej nie interesowali. Cóż mogą mieć do powiedzenia? Ich światy i poglądy są już przecież martwe. I co ważniejsze, dlaczego tworzą na emigracji, skoro w kraju - mimo naturalnie pewnych niedociągnięć - istnieje przecież swoboda twórcza. Było to wtedy nie tylko jej zdanie. Młodzi ludzie z kręgu teatru Schaubuhne, chociażby Dieter, jego kierownik literacki, czy też Klaus Vólker i inni mieli nastawienie wybitnie prokomunistyczne, antyamerykańskie, byli nawet zbliżeni do grupy Ulriki Meinhof. Urządzali demonstracje przeciwko wojnie w Wietnamie, obrzucali szacha i szachową Iranu zgniłymi pomidorami. Czytali niemal wyłącznie dzieła Marksa i Lenina, ubierali się w wojskowe, zielone kurtki. Pisarz, który - tak jak Gombrowicz - wybrał jednak emigrację, a nie kraj ludowej demokracji, był dla nich co najmniej dziwolągiem. Chcieli na kogoś takiego popatrzeć, posłuchać, co będzie mówił, dlatego właśnie wybrali się na jego wieczór. Nie wiadomo, czy dziś, po tylu już latach różnych doświadczeń, są nadal tacy sami. W każdym razie Barbara Witek-Swinarska nie zmieniła poglądów, o czym też od razu niemal uprzedza, żeby nie było nieporozumień. Spotkanie ze studentami odbyło się w domu akademickim w dzielnicy Eichkamp. Gombrowicz opisał je potem w „Dzienniku” z Berlina Zachodniego, lecz - przynajmniej z jej punktu widzenia - wyglądało to wszystko nieco inaczej. Oprócz Gombrowicza zaproszono wtedy także Petera Weissa i młodego poetę Maxa Hólzera. Po kilku słowach wstępnych wygłoszonych przez prowadzącego, profesora Hóllerera, każdy z nich czytał studentom fragmenty swoich dzieł. Gombrowicz wzbraniał się przed czytaniem, tłumacząc się słabą znajomością niemieckiego. W końcu dał się jednak namówić na fragment „Ferdydurke” - „Filidora dzieckiem podszytego”. Ale ponieważ czytał po niemiecku rzeczywiście fatalnie, zaczął te fragmenty odgrywać. Łapał się za serce, drapał za uchem, siadał, stawał, gestykulował, robił najróżniejsze miny. Trzeba przyznać, swady aktorskiej mu nie brakowało. Wygłosił też do studentów kilka słów od siebie - że jego serce należy właśnie do młodzieży niemieckiej itd. Byli zachwyceni, zupełnie ich podbił - śmiali się, bili mu brawa. Jedyną odpowiedzią na poważny, solidny i porządny niemiecki Lesung był śmiech rozwalający wszystko - pisał Gombrowicz w „Dzienniku” z Berlina. - Mogłem liczyć tylko na śmiech burszowski, studencki, swobodny...[Tamże, s. 138.] - Dla mnie natomiast - mówi Barbara Witek-Swinarska - był to wieczór żenujący. Wspomina go z niesmakiem do dziś. Gombrowicz był zbyt niepoważny. Oczywiście, że to nudne, gdy pisarz jest zbyt namaszczony, jednak bez przesady w drugą stronę. Weiss i Hólzer czytali swoje fragmenty bardzo serio, z godnością, jaka przystoi pisarzowi. On natomiast wyglądał na ich tle niczym błazen. Wygłupiał się przed niemieckimi smarkaczami, którzy byli pewnie święcie przekonam, że Polska nie wydaje Gombrowicza przede wszystkim za jego humor. Jej znajomym z kręgu teatru Schaubuhne też się nie podobał. Byli śmiertelnie poważni, zainteresowani głównie polityką, sprawami społecznymi, a tu pisarz Polak czytał - jak mówili - dyrdymały o jakimś Filidorze i Anty-Filidorze. Był też dla nich zbyt „luźny” i zachodni. Nie nastały bowiem jeszcze czasy mody na luz, swobodę w każdej dziedzinie. A już szczególnie raziła ich u pisarza Polaka. Jeszcze przed wieczorem autorskim Gombrowicza spodziewała się właściwie, co ją czeka. Dieter, który poznał go wcześniej, mówił, że to przede wszystkim klown, aktor z variete. Rzeczywistość przeszła jednak jej oczekiwania. Tak że, gdy się potem spotkali, była już do niego nieprzychylnie nastawiona. Sam wieczór autorski nie miałby oczywiście większego znaczenia, gdyby nie kolejny przypadek. Otóż Gombrowicz chciał się spotkać z Konradem Swinarskim. - Myślał pewnie, żeby zainteresować go którąś ze swoich sztuk - mówi Barbara Witek-Swinarska. Swinarski reżyserował przecież wtedy w Schaubuhne „Śmierć Tarełkina”, miał umowę na „Marata” w Schillertheater. Gombrowicz umówił się więc z nimi przez Klausa Yolkera. Zaprosił Swinarskiego do siebie na niedzielę, na płyty. Swinarski nie mógł jednak przyjść, a poza tym - jak twierdzi Barbara Witek-Swinarska - nie chciał, nie widział powodu. Przypadek numer cztery to brak telefonu w berlińskim mieszkaniu Gombrowicza. Poszła więc do niego odwołać spotkanie. Ponieważ szła z przeprosinami, przyniosła mu różowy goździk, a nie różę, jak pisał potem w „Dzienniku”. Choć był przecież ze Swinarskim umówiony, spał sobie w najlepsze. Wstał, narzucił na piżamę szlafrok, szybko się przebrał. - Pomyliłem godziny - przepraszał i usprawiedliwiał się. Choć nic się oczywiście nie stało, czuł się widocznie winny, że zapomniał o spotkaniu, zaprosił ją bowiem na kawę do dość obskurnej kawiarenki przy metrze Fehrberlliner Platz. O tym, że nie z nią był umówiony, lecz ze Swinarskim, nie wspomniał jakoś w „Dzienniku”. Dla niej natomiast to fakt bardzo istotny. Wcale nie chciała się z tym „przeżytkiem” spotykać, po prostu jakoś to wyszło, „wpadł” niejako jej w ręce. Początkowo nic nie zapowiadało burzy. Ot, zwyczajna kawiarniana rozmowa. Opowiadał, że i w Berlinie, i w Paryżu odwiedzają go pisarze z Polski. To oni szukają z nim kontaktu, nie on. Przychodzą niczym po namaszczenie - dają mu do zaopiniowania swoje książki, chcą z nim rozmawiać, z nabożnym szacunkiem słuchają tego, co mówi. Nie ukrywają, że w kraju nic najprawdopodobniej nie napiszą o spotkaniu z nim, nie był to bowiem najlepszy okres na pisanie o Gombrowiczu. - I co pani na to? - pytał, ponieważ Barbara Witek-Swinarska broniła ostro tezy o wolności słowa panującej w Polsce. Są naturalnie niedociągnięcia, błędy, ale ogólnie rzecz biorąc, jest to jej zdaniem fakt bezdyskusyjny. Przeliczał też ciągle dolary na marki, które dostać miał z Fundacji Forda. Cieszył się tymi pieniędzmi jak dziecko; wyglądało, że nie widział zbyt często większych sum. Bardzo ją to wszystko denerwowało, ale tak naprawdę zaczęło się, gdy to on, nie ona, rozpoczął jakby nigdy nic rozmowę o niemieckiej moralności i mentalności. - A mnie Niemcy wymordowali całą rodzinę, ani jedna moja koleżanka nie przeżyła wojny. Dla mnie Niemcy to wyłącznie śmiertelni wrogowie, a wojna to do dziś temat święty, jest w nim granica, której przekroczyć nie wolno, dalej bowiem można najwyżej klęknąć z szacunkiem. On jednakże był od tego bardzo daleki. Uważałam również, że nie ma prawa oceniać Niemców, wojnę spędził przecież w Argentynie. A nie sądzę, by odległość i dystans wyostrzały perspektywę, to wyłącznie jego tłumaczenie. Powiedział to wszystko, co napisałam. Słowo w słowo. Że chełpimy się cyfrą pięciu milionów zabitych. A Niemcy mordowali, bo tak im nakazywała ich tragiczna moralność. Starałam się nie przeinaczać jego słów, choć oczywiście wierne przytoczenie było niemożliwe - nie notowałam przecież... Z dziennikarstwem nie mam nic wspólnego, jestem aktorką. Kłamał, pisząc w sprostowaniu, że przypisałam mu słowa, których nie wypowiedział. Napisał też w „Dzienniku”, że pożegnała się z nim i odeszła w stanie niewątpliwej irytacji. Zakończyło się tymczasem o wiele bardziej ostro. Porządnie sobie nawzajem nawymyślali, pod koniec już tylko krzyczeli. Wreszcie zerwała się od stolika, uciekła bez słowa pożegnania, nie zapłaciwszy nawet za siebie. - Nie ukrywam - mówi - że bywam czasem furiatką, a i Gombrowicz się wtedy moimi poglądami zdenerwował. I te nerwy to jedyny aspekt sprawy, którego - trzeba przyznać - trochę żałuję. Teraz, po tylu latach, gdy przybyło jej doświadczenia, gdy już wie, że lubił prowokować, robić na przekór, gdy przeczytała całość jego „Dziennika” i w ogóle wszystko, co napisał - nie brałaby jego słów tak śmiertelnie serio. Nie zgadzałaby się oczywiście z jego poglądami, lecz zaproponowałaby na przykład, żeby porozmawiali o czymś innym, spokojnie napili się kawy. Nie byłaby już taka szybka, krewka, bojowa. Nie pobiegłaby zaraz do siebie, żeby natychmiast, płonąc jeszcze z oburzenia, napisać o tym spotkaniu. Nie uważałaby tego - jak wtedy - za swój święty obowiązek. Tylko cóż, była młodsza, były inne czasy, uważała, że jego poglądom powinna dać natychmiastowy i zdecydowany odpór. - W gruncie rzeczy - przyznaje i mięknie na moment - być może, zapędził się, jak to często przecież bywa w dyskusjach. Nie przypuszczał, że wezmę to wszystko na serio i zaraz opiszę. Nie mam właściwie pojęcia, czy po prostu nie prowokował. Raczej nie, mówił bardzo serio, z przejęciem, zapalił się. Być może, była to również forma prowokacji. Lecz jak już mówiłam, temat wojny i Niemców, moim zdaniem, do prowokacji się nie nadaje. Tylko cóż, stało się. Pobiegła do mieszkania, szybko napisała, wysłała do „Życia Literackiego”, lawina się potoczyła. Nie przyszło jej nawet do głowy, że rozpęta przeciw niemu taką burzę w naszej prasie, audycje w zachodnich rozgłośniach, sprostowanie Gombrowicza itd. - Bardzo mnie tym sprostowaniem rozczarował - mówi. - Myślałam, że powie dumnie: tak, tak właśnie myślę, to są moje poglądy! Z drukiem jego sprostowania też był splot dalszych przypadków, a nie rezultat czyjejś złej woli. Redaktor naczelny Władysław Machejek i jego ówczesny zastępca Jerzy Lovell byli akurat na urlopie. Nie miał kto zadecydować. Dlatego właśnie trochę się przeleżało. Barbara Witek-Swinarska nie wie, kto z redakcji dobierał cytaty z „Dziennika”, którymi opatrzono sprostowanie Gombrowicza. To już nie jej sprawa. Nie rozumie też, dlaczego miałaby natychmiast prostować, że nie był to wywiad, jak to wielu mylnie odczytało. - Uważam - mówi - że to było jasne dla każdego. Jeżeli ktoś tego nie zrozumiał, trudno. Dalej już wszystko potoczyło się własnym życiem. Nie namawiała przecież Morstina, Zielińskiego czy Toeplitza, żeby występowali przeciwko Gombrowiczowi. Przecież nawet sam Artur Sandauer w eseju „Witold Gombrowicz, człowiek i pisarz” [„Kultura” (Warszawa) 1965, nr 42-43.] pisząc o jej tekście, przyznał: Nie wątpię, że dziennikarka zwulgaryzowała jego stówa... Dalej jednak wyraźnie brał w obronę ją, nie Gombrowicza, za co do dziś go wielbi. Pisał bowiem: Wszelki sąd o nas, jeśli nie jest wyraźnie oszczerczy, jakoś o nas świadczy. Cały ton zresztą wywiadu - przechwalający się, przekorny, prowokacyjny - ma coś iście Gombrowiczowskiego. Czyż zresztą - jeśli o jego poglądy polityczne chodzi - nie pisze sam w „Dzienniku”, że „dość ma nakazów, aby widział brata w człowieku, który nie jest jego bratem”, że zamiast gwałtem oświecać „chamów” - należałoby „zostawić ich w spokoju”, że „prawie z niecierpliwością wygląda... bankructwa socjalizmu, demokracji... scjentyfizmu”... którymi faszerowała go epoka? (...)!- czyż w świetle tych wyznań - relacja owej dziennikarki nie wydaje się bliższa prawdy? Po opublikowaniu tekstu zwrócił się do niej listownie Dominiąue de Roux, współautor przygotowywanej dla francuskiego wydawnictwa „1’Herne” pracy zbiorowej, poświęconej Gombrowiczowi. Przez - jak się okazało - ich wspólnego znajomego, Thomasa Harlana, młodego niemieckiego komunistę, przekazał jej list, w którym prosił o tekst czy tylko kilka słów do książki. Nasz wspólny znajomy - pisał - powiedział mi, że Pani jest opuszczona po tym, co Pani napisała. Proszę napisać, jaka była reakcja jego wielbicieli? Czy była Pani dalej w korespondencji z Gombrowiczem? Czy moglibyśmy ją opublikować? Pani punkt widzenia byłby mile widziany oprócz wspomnień jego wielbicieli. Proszę napisać po polsku, niemiecku, francusku, w jakim języku Pani chce... Nic na to nie odpowiedziała. W kraju natomiast o kilka słów wyjaśnienia zwrócił się jedynie redaktor Janusz Wilhelmi z „Kultury”. Napisała, że wcale nie chciała spotkać się z Gombrowiczem, zadecydował splot przypadków itd. Nie wiadomo, dlaczego nie wydrukowali. Przesłała wyjaśnienie, choć właściwie - czy tylko ona ponosiła odpowiedzialność? Nie była przecież dziennikarką, kolegium „Życia Literackiego” mogło jej tekstu nie wydrukować. W końcu w jego składzie był nawet i dawny przyjaciel Gombrowicza z lat przedwojennych - Stefan Otwinowski. Czyż nie miał prawa głosu? Gdzie byli wtedy inni jego, tak podobno liczni, przyjaciele? Uczniowie? Wielbiciele? Nie stawali jakoś w jego obronie. Nie słyszała o żadnym ich wystąpieniu, proteście. W jej środowisku natomiast uważano, że dumnemu Gombrowiczowi bardzo się przytarcie nosa należało. Zazdroszczono jej, że „zrobiła” sobie nazwisko. Potem zresztą pisanie o nim coraz bardziej się urywało. - Doprawdy, bawi mnie - śmieje się Barbara Witek-Swinarska - przypisywanie tak wielkiego wpływu mojemu tekstowi i burzy, która po nim nastąpiła. Nie przesadzajmy. Niestety, to nie ja, ale sam Gombrowicz zamknął sobie drogę do pełnego druku w kraju, przyjazdu tutaj. A oprócz tego, nie przesadzajmy też z wagą jego utworów. Już po jego śmierci przeczytała wszystko, co napisał. I co? Otóż wcale nie uważa, że to takie wspaniałe. No, chyba że dla dziesięciu tysięcy intelektualistów, to wszystko. - Miejscem pisarza - mówi zdecydowanie - jest według mnie jego kraj! Na dobre i na złe. Jeżeli świadomie wybrał emigrację, proszę bardzo, niech go tam drukują. Wrócił do kraju Tuwim, Słonimski, Wańkowicz, mógł i Gombrowicz. Oprócz tego - jej zdaniem - żadna znów wielka strata, że nie wrócił do kraju. I już nie chodzi nawet o jego dzieła. Choć niby wielu jego wyznawców twierdzi, że właśnie jest arcypolski, że niemal czwarty wieszcz. Był kimś najbardziej chyba nagannym - kosmopolitą, ale pouczała go, że i tak od Polski nie ucieknie. Bo jak ktoś raz widział wierzbiska rosochate - pisała - przy drogach gliniastych, bajorzastych, komu raz tylko kolo nozdrzy pieczone zapachniały grule, kto raz słyszał organów granie (...) to już się przed tym nie opędzi... - To ładnie, że uważa się mnie za jedną z czarnych postaci polskiej literatury. Bardzo mi się to podoba, wcale się nie obrażam - nie brak mi poczucia humoru. Proszę, w dowód tego mam dla pani różowy goździk, taki sam, jaki osiemnaście lat temu ofiarowałam Gombrowiczowi... Wykolejeniec STEFAN ARSKI - „Targowica leży nad Atlantykiem” („Książka i Wiedza”, Warszawa 1952, rozdział „Ewangelia Judaszów”): (...) Oto inny emigracyjny pisarzyna, p. Witold Gombrowicz, autor mętnych i przez nikogo nieczytanych powieści (już jego przedwojenny utwór pt. „Ferdydurke” nie zwiastował nic dobrego), spieszy w sukurs p. Mieroszewskiemu i obwieszcza dalsze prawdy kosmopolityczne. Powiada ten pomylony „Ferdydurke”: „do pewnego stopnia jestem wariat, a do pewnego stopnia robię z siebie wariata”, ale „jestem naturą tak dalece antynomiczną, że wlaśnie im bardziej szaleję, tym bardziej staję się poważnym” - pisze o sobie w londyńskich „Wiadomościach” z 27 stycznia 1952 r., co niewątpliwie oznacza, że w tym szaleństwie jest metoda. (...) Panowie Gombrowicz i Mieroszewski wyrażają w literackiej formie (mniejsza o to, że w bardzo zlej) to, co się stało ideologią polskich klas posiadających z chwilą, gdy naród polski strącił je z wyżyn panowania klasowego. Chcą się z polskości „wyzwolić”, na polskość „patrzeć z góry”. Po prostu - zaprzeć się Polski, bo nie ma tu miejsca dla „jaśnie oświeconych” (nawiasem mówiąc, pp. Mieroszewski i Gombrowicz są też z takich: pierwszy jest bowiem „ordynatem”, drugi zaś zwykł się sam kiedyś przechwalać, że ma w swej hrabiowskiej koronie aż „dziewięć pałek”) ani „dobrze urodzonych”, dla „prosperujących przemysłowców” i „obrotnych finansistów”. Robotnicy i chłopi tu rządzą. Więc od takiej Polski panowie chcą się czym prędzej wyzwolić. Pies z kulawą nogą nie będzie się oczywiście w Polsce troszczył o to, że panowie, którzy najpierw wyemigrowali z kraju, teraz emigrują z polskości. Proces rozkładu reakcyjnej emigracji polskiej postępuje coraz szybciej i nie ma się ani czemu dziwić, ani czego żałować. EWA KORZENIEWSKA - „Zarys literatury polskiej”, podręcznik dla klasy XI, część II (PZWS, Warszawa 1952, rozdział „Schyłkowy i reakcyjny charakter filozofii i literatury okresu międzywojennego”): (...) Pisarze tacy jak Gombrowicz (...) tworzyli postacie i sytuacje groteskowe, które miały symbolizować ich wstręt do życia, lubowali się w nastrojach grozy, tajemniczości, melodramatyzmu, co stwarzało obraz świata pogrążonego w chaosie, niedającego się ani zrozumieć, ani celowo zorganizować. Oderwanie się tego kierunku sztuki od życia było jednak czymś pozornym. Dziś dla nas jasna jest reakcyjność takich teorii. Chodziło przecież o to, aby sztuka nie przekazywała treści rewolucyjnych, zagrażających ustrojowi. JÓZEF CYRANKIEWICZ - przemówienie z 23 maja 1953 na posiedzeniu komitetów honorowych Roku Kopernikowskiego i Roku Odrodzenia („Trybuna Ludu” 1953, nr 143): (...) Oto jeden z licznych przykładów upadku (...) ekspozytury Polski wczorajszej, kompletnego rozkładu tych, którzy sami siebie nazywają dziś cynicznie „tymczasowymi Polakami” i wstydzą się swej polskości. Na łamach paryskiej „Kultury”, która stała się ośrodkiem renegackiej myśli kosmopolitycznej, czytaliśmy niedawno takie oto rozważania na temat wielkich geniuszów polskiej myśli narodowej: „Geniusze? Do cholery z tymi geniuszami... Cóż mnie obchodzi Mickiewicz?”. Albo: „Lubując się własną kulturą, obnażamy nasz prymitywizm...”. Autor tych słów, jeden z owych emigracyjnych „tymczasowych Polaków” - podchwytuje z zapałem argumenty wrogich nam szowinistów niemieckich spod znaku „Deutschland, Deutschland uber alles” i swastyki, kpiąc sobie z „niezupełnie rdzennego Kopernika” i „półfrancuskiego Szopena [Fragmenty z „Dziennika” Gombrowicza, 1.1, s. 14-15 wydania paryskiego.] Znalazłszy przytułek wśród rozkładającej się kultury burżuazyjnego Zachodu, wolą ci panowie lżyć Mickiewicza i zachłystywać się wyleniałym filozofem Bertrandem Russellem, który aprobuje zagładę własnego narodu angielskiego (...). Na tym dopiero tle z całą jaskrawością uwydatnia się nasz stosunek do pięknych, wspaniałych, niezniszczalnych tradycji narodowych. Myśmy podnieśli sztandar narodowej tradycji, tak nędznie porzucony i zdradzony przez polską burżuazję i epigonów polskiej szlachetczyzny... Tygodnik „7 Dni w Polsce” (1963, nr 44) przeznaczony głównie dla Polonii, wychodzący w latach 1957-1965, po wywiadzie udzielonym przez Witolda Gombrowicza w roku 1963 w Berlinie Zachodnim radiu „Wolna Europa”: (...) Poglądy [Gombrowicza] mogą pozostać nie bez wpływu na postawy ideowe Polaków za granicą, toteż uważamy za celowe zainicjowanie na łamach naszego tygodnika dyskusji, do której udziału pozwalamy sobie serdecznie zaprosić wszystkich naszych czytelników i sympatyków. JAN DOBRACZYŃSKI - „Jak być Polakiem”: (...) To prawda: literatura polska w swych najlepszych wypowiedziach nie interesowała się i nie interesuje się i dziś-jeśli nie liczyć naiwnych naśladownictw - jednostką wyobcowaną z życia narodowego, religijnego czy społecznego, obojętną wszystkiemu monadą, poddaną presji chorobliwych kompleksów. Niewiele jest u nas prób literatury kliniczno-patologicznej w rodzaju „Ferdydurke” Gombrowicza. W najlepszych swoich dziełach pokazuje literatura polska człowieka służącego jakiejś sprawie, większej lub mniejszej, słusznej lub niesłusznej, służącego dobrze lub źle, łamiącego się nieraz w tej służbie, odchodzącego od niej - ale nigdy nie zrywającego całkowicie związku z innymi ludźmi... ZBIGNIEW MITZNER - „Nie widzę potrzeby dyskusji” (...) Pana Gombrowicza znam osobiście. Wypiłem z nim wiele czarnych kaw przed wojną w „Ziemiańskiej”. (...) Oprócz tego pisywał. Niewiele, w miarę tyle, ile pisać mógł szanujący się młodzieniec z dobrej rodziny, uchylający się od wszelkiej pracy. Jego dwie książeczki miały wówczas pewien rozgłos w środowisku literackim. Są bowiem dwa rodzaje pisarzy: jedni piszą dla szerokich rzesz czytelników, drudzy dla kolegów. Gombrowicz należał i należy oczywiście do tych drugich. Były to więc książeczki niejako doświadczalne, czym nie zamierzam pomniejszać ich bardzo wąziutkiego znaczenia. (...) Przed samym wybuchem wojny p. Gombrowicz zapragnął pewnego kontaktu z plebsem i zaczął drukować powieść sensacyjną w odcinkach jednego z dzienników. (...) W powieści tej występował pewien bokser, i to przedstawiony w świetle raczej ujemnym. Dało to powód jednemu z naszych kolegów (...) do zrobienia Gombrowiczowi kilku zabawnych kawałów. Napisał mianowicie do niego list (...): „Panie Gombrowicz, wiem, że to pan jesteś autorem tej powieści (...) nie życzę sobie, żebyś pan używał mojego nazwiska. Zrozumiano?” (...) Na takie dictum Gombrowicz zmienił nazwisko swego powieściowego boksera na inne, należał bowiem raczej do ludzi płochliwych i - jak by powiedział Wiech - cykoryjnych. (...) Sądzę, że w tej bojaźliwości Gombrowicza leży wytłumaczenie faktu, iż w swej podróży do Europy dotarł zaledwie do muru dzielącego Berlin Zachodni od Wschodniego. Do Polski nie przyjechał. Choć, zaiste, nikt tu na niego nie dybał. Bał się tylko zapewne, że ludziom w Polsce będzie musiał zbyt długo tłumaczyć, kim jest, bo oni nie wiedzą (...). Sądzę więc, że także i wśród Polaków na emigracji popularność Gombrowicza nie jest zbyt szeroka. Wątpię, żeby górnik z Nordu czy hutnik z Westfalii, albo chłop polski z Sao Paulo powiedział do żony: - Popatrz no, Kaśka, jaśnie wielmożny pan hrabia Gombrowicz kicha na polskość. Może byśwa to samo zrobili? Bo oni: - „Wolnej Europy” nie słuchają. - „Kultury” paryskiej nie czytają. - Kto zacz Gombrowicz, nie wiedzą. Oczywiście są niektórzy, co się już jak Gombrowicz odpolaczyli i znajdą w jego słowach pewne uzasadnienie, ideologię swego odwrócenia się plecami do ojczyzny. Będą tacy, ale oni już są i nie ma nad czym dyskutować. (...) Nowych, dobrych książek do zaofiarowania nie ma, trzeba więc w jakiś sposób zwrócić na siebie uwagę. Conradem, żeby zaczął pisać w obcym języku, też nie jest. Więc po polsku wyrzeka się polskości. Jeszcze jeden numer z gombrowiczowskiego cyrku słów. WŁADYSŁAW JAN GRABSKI - „Żal mi twórcy «Ferdydurke»„ (...) Gombrowicz operując efektownymi konstatacjami wywyższa się nad całą literaturę polską. Wolno i tak. Ale czy warto? Jeżeli cokół, na którym się ustawia, okaże się nie z porcelany, lecz tylko z piany, można zapaść się w śmieszność. A szkoda Gombrowicza. (...) Nie wystarcza mu podziw. On chce, aby go w Polsce słuchano. Niewyżyty pedagog narodowy. Właśnie! Pragnie instruować nas, mówiących jego mową trzydzieści milionów i piszących po polsku, nas, kilkuset literatów w Kraju. (...) Umie pisać. Świetnie pisze. W bukiecie kultury polskiej jest specyficznym kwiatem. Ale dlaczego odłamuje się od łodygi? Utrudnia sobie miejsce w życiodajnym wazonie. Szkoda traktować go jako egzotyczny ornament. Żal mi Gombrowicza. Czytelnik MARIAN ATOM (J. L. Chicago, USA) - „Kosztem zniesławienia kultury polskiej” („7 Dni w Polsce” 1963, nr 49): (...) Pracując ciężko na kawałek chleba dla siebie i najbliższych, nie mam czasu na czytanie książek, w tym również książek p. Gombrowicza. (...) Jeśli więc zabieram głos na temat p. Gombrowicza, to tylko dlatego, że swoim wystąpieniem na forum publicznym („Wolna Europa”) usiłował poniżyć wszystkich Polaków. Pan Gombrowicz powiedział, że „kultura polska nie jest uniwersalna”. To kłamliwe i lekkomyślne stwierdzenie jest uderzeniem w cały nasz naród, w polski dorobek tysiąclecia. Czyż nic nie wie p. Gombrowicz o Koperniku, Chopinie, Mani Skłodowskiej-Curie? (...). Po prostu p. Gombrowicz, jak wielu innych powojennych kapitulantów i bankrutów, wykoleił się. A wykolejeńcom tego typu najbardziej widocznie odpowiada monachijska „Wolna Europa”, gdzie całą żółć i jad mogą z siebie bezkarnie wyrzucać. Obserwowałem i nadal obserwuję te różne wielkości przedwojennego świata. Wszyscy oni z małymi wyjątkami żyją własną przeszłością, a - ściślej mówiąc - lubują się swą własną przeszłością. Nie przeszkadza im to jednak zabiegać skwapliwie o dobrobyt, o tzw. urządzenie się. Może więc i p. Gombrowicz chce się lepiej urządzić, chociażby kosztem zniesławienia polskiej kultury. BARBARA WITEK-SWINARSKA - „O dystansie, czyli rozmowa z mistrzem” („Życie Literackie” 1963, nr 38): (...) Zawsze wyobrażałam sobie, że musi to być starszy pan, sterany wiekiem, emigracją. Tymczasem jest to pan starszy, ale wrażenia steranego nie robi. Ani jednym, ani drugim! Chodzi prosto, elastycznie, głowę ma podniesioną wysoko, co podwaja wrażenie, że ma ładny profil i że widzi świat z góry (...) Rozmawiając tak patrzy, jakby rozmówcy nie widział... - (...) Niech mi pani powie, dlaczego ja umiem pisać tak, jak piszę? - Bo pan jest zdolny. (...) Piękny pan spurpurowiał. - Zdolny? Nie jestem zdolny! (...) Nie jestem zdolny, tylko mam świadomość. Rozumie pani? Świadomość. Bo wiem to, czego inni nie wiedzą. Widzę to, czego inni nie widzą. Bo potrafię wszystko ogarnąć. (...) - Pani się na tym nie zna. To jest prymitywne myślenie. (...) Po dwudziestu latach waszego ustroju nie potraficie w ogóle myśleć. (...) - Ja tutaj mam fordowskie stypendium. 1200 dolarów. To prawie 5000 marek. I nic nie place za mieszkanie, bo jestem gościem senatu Berlina. (...) W Hiszpanii tanio. Kupię jakiś domek. (...) - Kelnerów mają tutaj złych. A to dziwne, bo powinni mieć dobrych. Niemcy to naród głęboko moralny. Wżyciu prywatnym, w pracy, w stosunkach międzyludzkich. (...) I widzę, jak się teraz tutaj zachowują. Mam dla Niemców jako narodu wielki szacunek. (...)- Wy stale w nieskromny sposób chełpicie się cyfrą waszych 5 milionów zabitych. Widać, że na temat okupacji nie macie nic innego do powiedzenia. Niemcy zabijali, bo tak im nakazywała ich moralność. To jest tragiczne, l ten tragizm należy zrozumieć. (...) Polacy są zaściankowymi nacjonalistami z urodzenia i z przekonania. Ten nacjonalizm to między innymi brak spojrzenia na siebie i nieumiejętność spojrzenia na innych. (...) To tylko u was opowiada się o okropnościach, jakie się działy podczas wojny. Gdzie indziej się o tym nie słyszy. LUDWIK HIERONIM MORSTIN - „List do Gombrowicza” („Życie Warszawy” 1963, nr 245, przedruk w „Trybunie Ludu” 1963, nr 284): (...) To, co pan powiedział w swym wywiadzie, jest obraźliwe dla nas wszystkich żyjących i piszących w kraju i co gorzej jest obraźliwe dla całego narodu polskiego. (...) Najbardziej pospolitą formą egoizmu ludzkiego jest zamykanie oczu na niedolę bliźniego, by nie psuć sobie używania wszystkich rozkoszy i po-nęt życia świadomością, że istnieje cierpienie. (...) Pisarz, który swojej misji tak nie pojmuje, nie jest godnym tego imienia. STANISŁAW ZIELIŃSKI - „Gombrowicz w Jordanie” („Kultura”, Warszawa, 1963, nr 11): (...) Odległość, oddalenie zabijała go i przerażała przez dwadzieścia cztery lata transatlantyckie. Stamtąd, z Argentyny, próbował dosięgnąć Polski. Sztukował wydawany na emigracji „Dziennik” nazwiskami i korespondencją, łatał drobnymi anonsami i felietonami - wydłużał białą laskę ślepca (...). „Wielki pisarz” (Sandauer go nazwał największym) choć chciałby Polskę przymierzyć do siebie, choć byłby prawdziwie szczęśliwym, gdyby w szkołach globusy uformowano na jego obraz i podobieństwo, choć chciałby być tylko Gombrowiczem, niczym więcej - zapierał się Polski jak żaba błota. (...) Gombrowicz przyjechał (mowa o Berlinie Zachodnim, dopisek mój - J.S), żeby sprawdzić siebie. (...) Nie sprawdził się. (...) Tam, gdzie zamierzał ładować, nie dojrzał w ogóle brzegu. (...) Wieloletnie działanie okazało się działaniem wymierzonym w pustkę. Sytuacja raczej żenująca. (...) Przy pomocy słownika (bo nie zna niemieckiego) padł plackiem przed zachodnioberlińskimi słuchaczami. (...) Swoją miłość (miłość to godność, pisał dawniej) dedykował Niemcom, swoje serce młodzieży niemieckiej, a wolność ulokował w Berlinie Zachodnim. (...) W Berlinie Zachodnim gombrowiczowskie borykanie się z Polską stało się błazeńską kontynuacją osławionego wydawnictwa hitlerowskiego. Ukazało się podczas wojny i zawierało, jak zawsze opracowane naukowo, wszystkie opinie ujemne o Polsce i Polakach. Polski Gombrowicz stanął nad Jordanem. Zapiał: „Freiheit hier!” i za tekstem chlupnął w wodę. Sam sobie wybrał Jordan przepływający przez Berlin Zachodni. Kto się wynurzy z kąpieli? Jaki Gombrowicz? Może zachodnioniemiecki? Może iberyjski? (...) Co napisze teraz? Nie wiem. Coraz mniej mnie to obchodzi. „Z” (brak nazwiska) - „Posłuchajcie Jeleńskiego” („Kultura”, Warszawa, 1963, nr 21): To jest już prawidłowość. Ilekroć ktoś z Polski opluje własne państwo, porzuci kraj, okaże nielojalność wobec elementarnych interesów narodu - może być pewien, że „Wolna Europa” weźmie go w obronę. Tak stało się również z (...) Witoldem Gombrowiczem. [Jego] apologię przez monachijskie radio wygłosił ostatnio Konstanty Jeleński. (...) Próbował uczynić z Gombrowicza propagatora polskiej kultury w Niemczech. Ale fakty mówią co innego. (...) Co do Gombrowicza - należy powiedzieć, że jego obecność w Berlinie Zachodnim nie ma tak niewinnego charakteru, jak zapewnia Konstanty Jeleński. „Fundacja Forda ustanowiła kilkanaście rocznych stypendiów dla pisarzy i artystów o rozgłosie światowym, sądząc, że sam fakt ich pobytu w Berlinie Zachodnim będzie przeciwdziałał prowincjonalizacji, której się chce zapobiec. W ten sposób znalazł się w Berlinie Gombrowicz”. Kłamstwo. Fundacja Forda i senat zachodnioberliński zorganizowały całą tę akcję pod hasłem integralnej łączności Berlina Zachodniego z NRF. Na rzecz tej właśnie łączności mają demonstrować zaproszeni (i opłaceni) pisarze. Wśród nich musiał się znaleźć pisarz polski, przedstawiciel kultury, której hitleryzm zadał straty najcięższe. (...) Znalazł się taki pisarz: Gombrowicz. (...) Na ten właśnie chorobliwy kompleks niższości złowił Gombrowicza międzynarodowy agenturalny cwaniak, działający na pograniczu kultury i polityki. Wmówił mu, że dopiero tu, w Berlinie Zachodnim, wyjdzie z „kredensu”, z „przedpokoju”, że dopiero tu zabłyśnie jako pisarz europejski, ba, światowy. Smutna sprawa-jeśli idzie o Gombrowicza. Brudna sprawa - jeśli idzie o Jeleńskiego. KRZYSZTOF TEODOR TOEPLITZ - „Szlachetność plotki” („Kultura”, Warszawa, 1963, nr 28-29): (...) Gombrowicz słania się, ponieważ chcąc nie chcąc musi udawać, że możliwa jest w naszych czasach jakaś wielka polska emigracja pisarska, podczas gdy sam doskonale wie, że emigracja ta jest i może być tylko mała, że pisarze, nawet zdolni, oderwani od swojej ziemi karleją, marnują się, kończą i nie ma współcześnie ani jednego przykładu, aby mogło się zdarzyć inaczej. Przykro jest widzieć znakomitego kiedyś’pisarza w stanie takiej prostracji... KRZYSZTOF TEODOR TOEPLITZ - „Blokada, czyli nic albo nic” („Kultura”, Warszawa, 1973, nr 51): (...) Właścicielem praw do Gombrowicza w języku polskim jest emigracyjna „Kultura” i jej wydawca, znany dobrze opinii krajowej p. Giedroyć. Głupia to i beznadziejna sytuacja mówić o rzeczywistym interesie kultury narodowej, o tym, co powinna czytać polska młodzież, o tym, co powinien oglądać polski widz teatralny, z emigracyjnym politykierem, dla którego wszystko to razem znaczy tyle, co sztony w dawno zresztą już przegranym politycznym bakaracie. (...) Polscy wydawcy nie chcą w całości „Dzienników” Gombrowicza. Nie chcą i mają do tego dobre prawo. „Dzienniki” są utworem bardzo złożonym. Nie brak w nich myśli głębokich i zapładniających. Ale nie brak także zwyczajnej antysocjalistycznej propagandy politycznej, porachunków osobistych pisarza, wreszcie skrzywionej, wypaczonej przez długie lata emigracyjnych dobrowolnych goryczy, perspektywy w spojrzeniu na nasz kraj. (...) Powiedzmy więc całkiem otwarcie: czy jest na świecie wydawca, który nagle, ni stąd ni zowąd, wydrukuje paszkwil na siebie samego? Taki wydawca nie istnieje, a u nas, tak czy owak, wydawcą jest państwo polskie. Paryska „Kultura” i Giedroyć doskonale rozumieją tę sytuację. Rozumieją i z całym spokojem cyników chcą wyciągnąć z niej maksimum propagandowej korzyści. (...) Nie wolno jednak, aby szulerzy, w dodatku grający tak niezgrabnie znaczonymi kartami, zbierali polityczne zyski z tego, że Gombrowicza nie ma w naszych księgarniach. WITOLD FILLER - „Literatura małej emigracji” (seria Ideologia, Polityka, Obronność, MON, Warszawa 1970, Posłowie): (...) Jest rok 1970. Literatura emigracyjna jako zjawisko przestała istnieć. Stała się tylko pojęciem obiegowym, którym nadal obejmuje się wydawane na Zachodzie książki - produkt indywidualnej pracy zdezintegrowanego środowiska pisarzy emigracyjnych. (...) Zdrada - milczenie twórcze - wynarodowienie. Oto zatem rejestr możliwości, wobec których stają ludzie, uważający siebie za pisarzy polskiej emigracji. (...) W antologii „Polonische Proza” (Monachium 1969) figurują jeszcze nazwiska Miłosza i Gombrowicza. (...) Ale te obecności są już zaledwie czczym gestem zachodniego edytora. Z Polską łączy pisarzy Londynu i Paryża jedynie wspólnota używanego języka; jest to przecież wspólnota fikcyjna, nie posiada bowiem przedłużenia we wspólnocie opisywanego świata. Literatura małej emigracji opowiada o świecie zastygłym w martwych grymasach i pozach. Wydawca Jerzy Giedroyć, redaktor paryskiej „Kultury” [Zmarł 14 września 2000 r.] czołowego miesięcznika literackiego polskiej emigracji, poznał przelotnie Gombrowicza jeszcze przed wojną, w roku 1939. Zawsze interesował się literaturą i kulturą, więc jako pracownik Ministerstwa Handlu i Przemysłu zajmował się kompletowaniem listy pisarzy oraz dziennikarzy, zaproszonych na pierwszy, uroczysty rejs do Argentyny nowym polskim transatlantykiem „Chrobry”. Zaproponował między innymi kandydaturę Gombrowicza, który się zgodził. Tak że w sposób oczywiście niezamierzony przyłożył się niejako do jego wyjazdu z kraju. - Kto mógł przewidzieć, jak to się dalej wszystko potoczy... - mówi. Później, na początku lat pięćdziesiątych, gdy prowadził już „Kulturę”, zdaje się od Pawełka Zdziechowskiego czy też Czesława Straszewicza, dowiedział się, że Gombrowicz jest w Argentynie. Napisał do niego, zaoferował współpracę. Gombrowicz odpisał i tak się zaczęło. To Jerzy Giedroyć zaproponował mu prowadzenie prywatnych zapisków, dzienników. Ta forma najwyraźniej Gombrowiczowi odpowiadała. Obaj nie wiedzieli, czy to się uda, ale Gombrowicz przysłał pierwszy, potem drugi, trzeci odcinek. Podobało się, chwyciło i - nieoczekiwanie - kontynuował swój „Dziennik” przez lata. 14.09.1957 (...) Widzę, że Pan z niedowierzaniem odnosi się do mego zerwania z „Kulturą”. Jest to fakt i najlepszy dowód, że już chyba od 7 miesięcy nic tam nie drukuję. Nie ja zerwałem, tylko Giedroyć, gdy zażądałem aby nie kiełbasił tekstów i nie odrzucał - pisał Gombrowicz w liście do Artura Sandauera („Kultura”, Warszawa, 24 kwietnia 1981). Jerzy Giedroyć twierdzi natomiast, że jeśli nawet były między nim a Gombrowiczem nieporozumienia, to wyłącznie drobne, nieistotne, których dziś już nawet nie pamięta. Przez tyle lat ich współpraca układała się jednak w sumie bardzo dobrze. Nawet w trudnych okresach, chociażby burzy po „Trans-Atlantyku” czy też latach po 1956, kiedy wydawał w kraju, co było źle widziane przez część emigracyjnych czytelników. Przecież właśnie dzięki „Kulturze” Gombrowicz w ogóle zaistniał jako pisarz, zawsze zresztą sam to podkreślał. Choć wydawali go w niewielkich nakładach, najwyżej dwu-, trzytysięcznych, i miał nie więcej niż dwa wydania. Nakłady „Kultury” nigdy nie były duże, a jego twórczość nie nadawała się zresztą do wysokonakładowych edycji. Zmieniło się to dopiero, gdy zyskał sławę światową. Wtedy już do „Kultury” nadchodziło więcej zamówień na jego książki, co jest oczywiście jak najbardziej zrozumiałe. Podobną sytuację mieli z Miłoszem. Giedroyć planuje wydanie nowego tomu „Dziennika” w najbliższym czasie (na jesieni?). Te emigracyjne wydania to bieda z nędzą, nie można grymasić, w ogóle dobrze, że chce wydawać... - pisał Gombrowicz do brata Janusza 9 kwietnia 1961. Właśnie ze względu na jego sytuację finansową, której sama „Kultura” zmienić nie mogła, Konstanty Jeleński pomógł mu bardzo w uzyskaniu stypendium Fundacji Forda, dzięki któremu mógł sobie pozwolić na przeniesienie się do Europy. „Kulturze” zawdzięczał również stypendium radia „Wolna Europa”. Była to po prostu chałtura, choć Gombrowicz wywiązywał się z niej wyjątkowo skrupulatnie. W zamian za miesięczne stypendium przesyłał regularnie teksty, choć nie szły zupełnie na antenę. Nigdy nie były nadawane. Pisywał bowiem o sprawach, które „Wolnej Europy”, rozgłośni o nastawieniu przede wszystkim politycznym, zupełnie nie interesowały. Na przykład o swoich podróżach po Argentynie, wspomnieniach z młodości, muzyce. Choć mógł się oczywiście liczyć z tym, że stypendium może zostać cofnięte, nie dostosowywał się do rozgłośni, nie pisał „pod nią”. Nie było o tym mowy. Zresztą nikt jakoś tego od niego nie żądał. W gruncie rzeczy dostawałby pieniądze, nawet gdyby nic nie przysyłał. Chciał być jednak w porządku. Roman Palestr [Zmarł 25 sierpnia 1989 r. w Paryżu], kompozytor polski zamieszkały od roku 1949 na Zachodzie, później w Paryżu, w latach pięćdziesiątych prowadził w Monachium dział kulturalny radia „Wolna Europa” i przyjmował właśnie teksty stypendysty Gombrowicza. - Gdy dostałem do rąk jego pierwszy felieton - wspomina Roman Palester - włosy stanęły mi na głowie. Potrafił na przykład przysłać tekst o przygodach erotycznych żołnierza armii Andersa wędrującego przez Syrię, Irak, potem kraje zachodnie, wspominającego zwyczaje erotyczne kobiet różnych krajów. Zaśmiewałem się, lecz puścić tego oczywiście nie mogłem. To były lata pięćdziesiąte, ludzie słuchali „Wolnej Europy” w tajemnicy, szukali zupełnie czego innego. - Próbowałem łagodnie go „ustawiać”, ale nic z tego. Zamiast ciągle o muzyce - radziłem - napisałby pan porządne libretto. - Ja muzykę, pan libretto, to rozumiem - odpisywał Gombrowicz. Absolutnie nie przejmował się tym, że jego teksty nie idą na antenę. Nie czuł się też wcale związany z rozgłośnią. Nigdy na przykład - w odróżnieniu od innych naszych współpracowników czy stypendystów - nie odpowiadał na wysyłane mu ankiety, typu chociażby, jaką książkę wydaną w roku ubiegłym uważa za najlepszą itd. Już po śmierci Witolda Rita Gombrowicz przywiozła kiedyś do Maisons-Laffitte całą walizkę kopii jego felietonów do „Wolnej Europy”. Całe szczęście, że pisał je w dwóch egzemplarzach - w archiwum rozgłośni ich nie przechowywano, nie zachowały się. Rita Gombrowicz odnalazła te teksty, porządkując papiery zmarłego. Nie miała pojęcia, co to w ogóle jest, nie zna przecież polskiego. Złożyły się na „Wspomnienia polskie” i „Wędrówki po Argentynie”, wydane przez „Kulturę” już po śmierci Gombrowicza. W planach wydawniczych Jerzy Giedroyć ma jeszcze jego korespondencję. Na razie jednak jest to sprawa dość odległa. Całość musiałaby być kil-kunastotomowa - przez dwadzieścia trzy lata Argentyny listy były głównym sposobem kontaktu ze światem. Poza tym, mimo wszystko, byłby to zbiór niekompletny - „Kultura” nie ma dostępu do jego korespondencji krajowej; przede wszystkim rodzinnej, chociaż nie tylko. Planuje się wobec tego najwyżej wybór listów poświęconych wyłącznie sprawom literackim. Po raz drugi spotkali się osobiście wiosną 1963, kiedy Gombrowicz zatrzymał się w Paryżu w drodze do Berlina Zachodniego. Zamieszkał w Maisons-Laffitte, lecz na bardzo krótko. Józef Czapski nie zdążył nawet namalować jego portretu - hol „Kultury” zdobią portrety pisarzy jego pędzla. Jest między innymi Hłasko, Mrożek, Kisiel, Herling-Grudziński. W domu „Kultury” nie zabawił długo, wcale nie - jak plotkował „Paryż” - z powodu zadrażnień z gospodarzem. Po prostu pokoje gościnne są tu na piętrze, a Gombrowicz miał już wtedy astmę, ciężko mu było ciągle wchodzić i schodzić po schodach, jeździć stąd do Paryża, gdzie miał wiele spraw, spotkań. Zamieszkał w Paryżu, w hotelu. O kontaktach z nim jako człowiekiem, nie pisarzem, trudno Jerzemu Giedroyćiowi coś powiedzieć. Nie przyjaźnili się. Nigdy jakoś nie było na to czasu. Nawet gdy Gombrowicz osiadł na stałe we Francji, nie przyjeżdżał prawie do Paryża, który rzeczywiście szczerze go męczył. - Poza tym - nie ukrywa Jerzy Giedroyć - ja na pewno nie jestem łatwy w kontaktach, on również był pod tym względem podobny, nie było więc mowy o przyjaźni... W ogóle Jerzy Giedroyć niechętnie o nim mówi. Uważa, że nie jest zupełnie osobą do tego powołaną. Co innego na przykład Konstanty Jeleński i Franęois Bondy, odkrywcy i przyjaciele Gombrowicza, którzy bardzo mu pomagali, lansowali. Gombrowicz naprawdę wiele im zawdzięcza. - Ja natomiast - mówi Jerzy Giedroyć - byłem tylko i wyłącznie jego wydawcą; nikim więcej. Teraz właśnie jest w trakcie realizacji niezwykle ważnej w tej dziedzinie sprawy. Wydawnictwo Literackie w Krakowie chce wydać całość dzieł Gombrowicza. I to zgodnie z jego testamentem, to znaczy rozpoczynając od „Dziennika”, potem dopiero pójdą pozostałe utwory, także „Varia”, korespondencja. Wszystko z wyjątkiem „Wspomnień polskich” i „Wędrówek po Argentynie”, o ironio, najbardziej chyba apolitycznych, pisanych jednak dla „politycznej” „Wolnej Europy”. - A testament Gombrowicza - mówił Jerzy Giedroyć - jest oczywiście jak najbardziej faktem - bo różne krążą na ten temat opinie. Uparł się, że w kraju musi być najpierw wydany „Dziennik”. Razem z wdową po nim pilnują bardzo realizacji jego ostatniej woli. Dlatego właśnie powołana ma być specjalna komisja, która strzec będzie warunków realizacji umowy. Stronę „Kultury” reprezentowałby Konstanty Jeleński, kraju natomiast Jan Błoński, i jest to wybór, który „Kulturę” satysfakcjonuje. Już raz finalizacja umowy z Wydawnictwem Literackim rozbiła się dosłownie o sześć czy siedem niecenzuralnych - dla kraju - zdań „Dziennika”. Teraz w Polsce jest inna sytuacja, choć Wydawnictwo Literackie zastrzega jednak, że gdyby - z przyczyn od siebie niezależnych - nie mogło dotrzymać warunków umowy, ulega ona po prostu rozwiązaniu. - Jesteśmy już w przededniu jej podpisania - kończy rozmowę Jerzy Giedroyć. - Jestem raczej dobrej myśli. Myślę, że tym razem wreszcie ją sfinalizujemy [wrzesień, 1981 rok) Wydawnictwo Literackie w roku 1986 wydało całość „Dzieł” Witolda Gombrowicza (t. 1-9). Metek Bon soir, Leonor! Jan Lebenstein, znakomity malarz i grafik zamieszkały w Paryżu [Zmarł 28 maja 1999 r.] autor między innymi ilustracji do „Folwarku zwierzęcego” Orwella, „Apokalipsy” w tłumaczeniu Miłosza, przyjaźnił się z wieloma pisarzami, chociażby Gustawem Herlingiem-Grudzińskim. Nie był natomiast przyjacielem ani nawet znajomym Gombrowicza. Spotkał się z nim przelotnie kilka razy, ale mimo to warto chyba ich spotkania zapisać. Poznał go w maju 1963 roku w Paryżu, drugiego dnia po jego przyjeździe z Argentyny. Na powitalnym cocktailu urządzonym z tej okazji przez Kota Jeleńskiego, który ściągnął Gombrowicza do Europy, załatwiając mu stypendium Forda. Na rue Vrilliere w jedynce, najstarszej dzielnicy Paryża, gdzie mieszkał Kot, choć nie w jego wielkim i pięknym mieszkaniu, ale w restauracji na dole. Kot był spięty - przyszło sporo osób, odgrywał tymczasem rolę gospodarza, chciał, żeby wszystko dobrze wypadło. Co więcej, widział Gombrowicza po raz trzeci w życiu: po raz pierwszy w Argentynie, potem - ale na bardzo krótko - zaraz po jego przyjeździe do Paryża i właśnie teraz, na cocktailu. Zaprosił cały polski - i nie tylko - high life, między innymi Jana Lebensteina, który zabrał ze sobą młodą, osiemnastoletnią chyba, śliczną blondynkę przybyłą akurat z Polski, typową, jak mówi, „polską wiosnę”, mniejsza może o jej nazwisko. Spotkanie z Gombrowiczem zaczęło się niefortunnie, od gafy z jego strony. Bo choć u boku Kota stała Leonor Fini, jego nieformalna żona, witając się z Janem Lebensteinem oraz towarzyszącą mu „wiosną”, Gombrowicz powiedział do niej głośno: - Bon soir, Leonor! Wszyscy parsknęli śmiechem, nawet powściągliwy i dobrze wychowany Kot. - „Wiosna” bowiem - mówi Jan Lebenstein - młodziutka, jasnowłosa, stanowiła absolutne przeciwieństwo Leonor, która - o czym Gombrowicz powinien wiedzieć - była typową Włoszką. Ciemnowłosą, o śniadej karnacji, poza tym już w dobrze średnim wieku. Gombrowicz po prostu się pośpieszył, nie zastanowił, kto jest kto, palnął głupstwo, co go szalenie oczywiście zdenerwowało, wręcz rozwścieczyło. Był urażony, wspomina Jan Lebenstein, zobaczyliśmy bowiem mistrza, za którego chciał uchodzić, w śmiesznej sytuacji. A tymczasem, po dwudziestu trzech latach Argentyny, chciał królować, dominować, rozstawiać po kątach! - Trudno ukryć, była to trochę wizyta starszej pani, która chciała się wreszcie odkuć - śmieje się Jan Lebenstein. Wytrącony z równowagi, rozpoczął więc Lebensteina atakować. A ponieważ był dobrym szachistą, zastosował znaną w szachach zasadę, że gdy się nie zna przeciwnika, trzeba go od razu zaszachować, choć to też czasem zawodne, można wpaść w pustkę, co się też stało. Krytyczny stosunek Gombrowicza do malarstwa, malarzy i muzeów jest znany, nie warto więc go powtarzać. Uważał, że malarstwo nie ma sensu, deformuje tylko naturę. Irytowało go też namaszczenie i celebra, z jaką „pacy-karze” traktują swój zawód. Irytował ich pawi ogon, instytucjonalizacja sztuki - wystawy, nagrody, marszandzi, popyt, podaż, to wszystko, co powoduje, że malarze to fabrykanci tego, co się po prostu sprzedaje. Czekał więc na atak i kontrę Lebensteina, ale na próżno... - Tak się akurat złożyło - mówi - że absolutnie się z nim zgadzałem i zgadzam. Bo choć jestem pasjonatem mego zawodu, mam do niego duży dystans i również drażni mnie jego celebra, pycha, namaszczenie. Stałem więc grzecznie, słuchałem i zgadzałem się, kiwałem głową. Nie oponowałem, nie dyskutowałem, tak jak oczekiwał, co znów go zdenerwowało i rozstroiło. Jego atak trafił w pustkę. Nie miał Gombrowiczowi za złe jego opinii o malarstwie. Nie musiał być na nie wrażliwy, znać się na wszystkim. Wystarczy, że znakomicie pisał, zostawił po sobie tyle znakomitych książek. Jego stosunek do malarstwa wcale go nie dziwił. Był typowo polski, ziemiański, szlachecki, a Gombrowicz to autentyczny jaśnie pan z Sandomierskiego. A oni przecież nie cenili malarstwa i - co było nawet w dobrym tonie - traktowali je jako coś podrzędnego i podejrzanego. Nie tracili pieniędzy, oczywiście z małymi wyjątkami, na kupno obrazów, zamawianie portretów. Podobnie też odnosili się do malarzy - protekcjonalnie, z politowaniem. Zdolny, ale głupi, mówili. Pisarzy natomiast traktowali bardzie] poważnie, choć to oni właśnie zaczernili papier o wiele większą ilością głupstw. Metek Co ciekawe, mimo swoich poglądów na malarstwo, wieszania obrazów do góry nogami, potrafił przyjaźnić się z malarzami - Józefem Jaremą i jego żoną Marią Sperling, mieszkającymi niedaleko Vence, bo w Nicei. Choć Jaremę znał jeszcze sprzed wojny, grywał też z nim w szachy, a mądry Jaremą dawał mu zawsze wygrywać. Gdy oglądał jego obrazy, mówił więc nawet - no cóż, może jednak coś w tym jest? Widział jeszcze później Gombrowicza kilka razy, na przyjęciach u Kota, z tym że już w jego mieszkaniu. Ale nigdy więcej nie udało mu się z nim porozmawiać - był otoczony, rozrywany. Wyglądał znakomicie - elegancki, ostrzyżony, wygolony, dobrze wychowany, nieustannie się kontrolujący. Żadnego środowiskowego luzu i rozchełstania. Choć był artystą, nie nosił się tak jak oni, a raczej jak solidni lekarze czy prawnicy. Wśród artystów udawał właśnie mieszczucha. Wśród mieszczuchów - artystę. Większość spotkań i kontaktów organizował mu oczywiście Kot Jeleński, jego adwokat i dar niebios. Gdyby nie Kot, jego pozycja i stosunki, nie byłoby światowej sławy Gombrowicza. Po prostu się odnaleźli, rozumieli, pochodzili przecież z tych samych środowisk. Kot powtarzał zawsze, że Gombrowicz był wielkim rozdziałem jego życia. Że „Ferdydurke”, która nim wstrząsnęła, pozwoliła mu zrozumieć swoje - również ziemiańskie - dzieciństwo, szlacheckie snobizmy, celebrowane obłędnie przez emigrację. To Kot poprosił też Jana Lebensteina o ilustracje do „Zdarzeń na brygu Banbury” Gombrowicza, drukowanego w „Preuves”, później zaś do „Historii”, nigdy wcześniej niedrukowanej i niewystawionej, odnalezionej dopiero w papierach pośmiertnych Gombrowicza. Pointy nie będzie, zbyt mało się znali. Chociaż zaraz, może jednak tak? Drwił bardzo z celebry, namaszczenia, a dziś sam jest celebrowany, namaszczany, okadzany, umieszczony przez Pimków na listach lektur, bo „wielkim pisarzem był”. Los szydzi z szyderców. Kolczyk w uchu Andrzej Banach spotkał się z Gombrowiczem w Paryżu, wkrótce po jego przyjeździe z Argentyny, w maju 1963 roku [Zmarł w 1990 r. w Amsterdamie.] Znali się już przedtem, ale wyłącznie korespondencyjnie. W zasadzie korespondowała z nim jedynie nieżyjąca już żona pana Banacha, Ela. Rysowała też karykatury do fragmentów tekstów Gombrowicza i artykułów o nim drukowanych po 1956 roku w „Przekroju”. Andrzej Banach - jak przyznaje - nie miał na tę korespondencję czasu, nudziła go. Wiosną 1963 roku, podczas pobytu w Paryżu, dowiedzieli się od znajomych, że jest tu akurat Gombrowicz. Czy nie chcieliby się z nim zobaczyć? Andrzej Banach nie miał ochoty, nie doszłoby do spotkania, gdyby nie żona. Znajomi umówili ich więc w kawiarni niedaleko placu Opery, gdzie mieścił się hotel, w którym Gombrowicz się zatrzymał. Ela Banachowa miała dla niego butelkę polskiej wódki, on natomiast zrewanżował się którąś ze swoich książek z dedykacją. - Było to bardzo denerwujące i nieprzyjemne spotkanie - mówi Andrzej Banach. - Wspominam je z niesmakiem. Ale cóż, skoro pani tak zależy, będę musiał je sobie przypomnieć. Gombrowicz był skwaszony, w nie najlepszym nastroju - na statku, którym przypłynął do Europy, ukradli mu czy też zgubił sto dolarów. Była to widać duża dla niego strata - nie mógł jej przeboleć. Niby z „Kultury” paryskiej dostał już jakieś pieniądze, lecz podróżował i przyjechał bez grosza, o czym nie potrafił zapomnieć, a co mnie przecież niewiele obchodziło. Nie miał też w sobie cienia skromności - zupełnie się nami nie interesował, mówił wyłącznie o sobie. Zdziwił się jedynie, dlaczego jakby nigdy nic popijamy kawę, siedzimy w Paryżu tak długo, przyjeżdżamy tu tak często. Tutaj przecież - przynajmniej dla niego - wszystko jest szalenie drogie! Nawet kawa. Oprócz tego bardzo chciał nam zaimponować opowieściami, jak podbija Paryż, co wcale nie było prawdą. Żadnego podboju jeszcze wtedy nie było. Udał się natomiast akurat Markowi Hłasce, który przebywał właśnie w Paryżu, gazety pełne były z nim wywiadów, podpisał kilka umów. Gombrowiczowi nie bardzo się jeszcze wtedy udawało. Pomieszkał niedługo w Maisons-Laffitte, w domu „Kultury”; przeniósł się wkrótce do hotelu. Podobno oczekiwał hołdu, czołobitnego powitania, gospodarze natomiast wdzięczności i doszło do zgrzytów... Nie miał jeszcze wtedy poważnych kontaktów ani z wydawcami, ani tłumaczami, a przechwalał się niemożliwie. Jest umówiony z jednym dziennikarzem, jutro z drugim. Ma spotkanie tu, potem tam. Ten chce go wydawać, tamten tłumaczyć... Nie pamiętam już dziś tych nazwisk, w każdym razie uświadomiłem mu, że wcale mi nie imponują. Byłem w Paryżu nie raz i nie dwa - naprawdę nie były to gwiazdy pierwszej wielkości. Interesowało go też bardzo - wcale tego nie ukrywał - kto mógłby mu pomóc w Paryżu „wypłynąć”. Pytał na przykład, jak można byłoby zdobyć tu jakieś stypendium. Oczywiście, że mógł być bez grosza, musiał sam siebie utrzymywać, ale czy wypada jednak tak ciągle o pieniądzach? Bez żenady wypytywał również, czy ludzie, których zna, mogą mu naprawdę pomóc, czy znaczą coś w Paryżu? Czy na przykład Kukułczanka to dobra tłumaczka? Mówiłem, że znakomita, nieformalny ambasador polskiej kultury. A Krystyna Zachwatowicz? Taka młoda, więc czy na pewno zrobi dobrą scenografię do „Ślubu”? Też potwierdziłem, że znakomita, może śmiało jej talentowi zawierzyć. A Piotr Rawicz, współpracownik „Le Monde”, który umówił się właśnie z nim na wywiad? O możliwości Kota Jeleńskiego nie pytał; dobrze o nich wiedział. Drażnił mnie też jego wygląd, opowiadał Bóg wie co, a był już przecież starszym panem. Bardzo wymizerowanym, chudym, nędznie ubranym: biedniutki, znoszony garniturek, za krótkie spodnie - widać mu było chude łydki. Na dodatek, śmiesznie się obracał, przekrzywiał głowę w różne strony, krygował. Niesmaczne. Naprawdę, brakowało mu tylko kolczyka w uchu. Sporo podróżuję, powinienem właściwie na wszystko już się uodpornić, lecz tacy mężczyźni, szczególnie starszawi, jednak mnie drażnią. Tak że dość szybko się pożegnaliśmy. Mimo to nie żałowałem, że doszło do spotkania. W sumie raczej mnie rozbawił. Mieliśmy na szczęście piękną pogodę, świeciło słońce, można było posiedzieć na tarasie paryskiej kawiarni. A nigdy nie uważałem go i nie uważam za wielkiego pisarza. Krysia Skuszanka zaprosiła mnie kiedyś na premierę „Ślubu” czy „Iwony”, dokładnie już nie pamiętam. Pytała później, jak mi się podobało, a ja na to: - Daruj, Krysiu, o co tam chodziło? No i ten jego oburzający stosunek do sztuki, muzeów; skandaliczne wrażenia z Luwru! Był po prostu nieczuły na sztukę i w taki sposób, przez absolutne negowanie chciał zdobyć popularność. Żonie natomiast ogromnie się podobał. Bardzo sympatyczny człowiek, świetny pisarz, mówiła. Nadal traktowała go z szacunkiem. Moje wrażenia były tak negatywne, bo przepraszam bardzo, ale naprawdę nie znoszę homoseksualistów. Jestem absolutnym wielbicielem kobiet, kobiecości. Poza tym, nie oszukujmy się - w jego sukcesach bardzo mu niewątpliwie pomogli panowie o podobnych skłonnościach... Nazwisk chyba nie muszę wymieniać - wszyscy je dobrze znają. Oczywiście, że wybił się już w Argentynie. Książek też za niego nie napisali. Ale proszę uwierzyć staremu pisarzowi - popierają się jednak nawet i przez kontynenty: lansowanie, wydawanie, to przecież takie ważne. Naprawdę mają coś w rodzaju swojej międzynarodówki. Polacy nieraz zaglądali do mnie z Paryża - pisał w „Dzienniku” z Royaumont we Francji. - Lavelli, reżyser „Ślubu”, przywiózł mi ładną, maleńką Krystynę Zachwatowicz; jej zawdzięczam dekoracje, które wielkie miały powodzenie [„Dziennik”, Paryż 1971, t. 3, s. 163.] To był rok 1963 i pierwsze spotkanie Krystyny Zachwatowicz z Gombrowiczem. Ale już się właściwie przedtem trochę znali. 4 kwietnia 1960 roku odbyła się prapremiera „Ślubu” Gombrowicza - wystawił go Teatr Studencki w Gliwicach przy Politechnice Śląskiej. Reżyserował Jerzy Jarocki, scenografię robiła właśnie Krystyna Zachwatowicz. - To była dobra scenografia - mówi. - Jedna z tych kilku moich prac, dwóch czy trzech, które lubię naprawdę. Myślę, że podobałaby się również i Gombrowiczowi. „Ślub” jest senny i pijany, i szalony, ja sam nie umiałbym go odczytać w całości, tyle tu mroku - pisał. I rzeczywiście, scenografia oddawała atmosferę snu-niesnu, dwuznaczności, surrealizmu, który nie jest właściwie surrealizmem. Dekoracjami były stare wraki samochodów. Stąd pierwsze wrażenie - wojna albo sytuacja zaraz po wojnie. Kostiumy aktorów ze zgrzebnych tkanin: surówki, lnu. - Teraz to oczywiście nic nowego, lecz w roku 1960 - mówi Krystyna Zachwatowicz - robiło wrażenie czegoś oryginalnego. W akcie drugim, kiedy miał się odbyć tytułowy ślub, wszystko zmieniało się niczym we śnie. Wrak ciężarówki stawał się tronem. Kostiumy natomiast były pomyślane tak, że przemieniały postacie jednym ruchem ręki. Karczemną dziewkę w niepokalaną pannę Manię - zapaska, na której trzymała ręce, opuszczona stawała się długą białą spódnicą zakrywającą jej grube, wypchane, różowe uda, ordynarne podwiązki. Garb ojca przesuwał się po koronacji do przodu - był brzuchem nadającym mu wygląd dostojnika. - Choć było to w ogóle pierwsze przedstawienie tego teatru, naprawdę się udało - mówi Krystyna Zachwatowicz. - Grali wyłącznie studenci, amatorzy. Wszyscy wkładali masę zapału, ducha, energii. Ewa Lassek uczyła dykcji, Jerzy Jarocki wspaniale reżyserował. Zawsze mieliśmy komplety publiczności ciekawej Gombrowicza - jego twórczość wrócił krajowi dopiero rok 1956.1 choć był to tylko teatr amatorski, miał bardzo pozytywne recenzje. Recenzja Bogdana Wojdowskiego, ówczesnego sprawozdawcy teatralnego „Współczesności”, była wprost entuzjastyczna [Dramat (...) okazał się rzadką eksplozją artystyczną i bardzo dojrzałym, pięknym sukcesem młodego zespołu studentów Politechniki Śląskiej w Gliwicach (...) Inscenizacja, która w teatrze zawodowym uznana by została za wysoce ryzykowne przedsięwzięcie, tutaj dała niespodziewany rezultat. Co więcej, teatrzyk podjął ryzyko pierwszeństwa, wystąpił] Hałas wokół „Ślubu” nie wyszedł mu na dobre. Wprawdzie sztuka szła, ale z plakatów musiało zniknąć nazwisko autora. Zaklejono je paskami papieru. - Mam te afisze do dziś przed oczami. Będą kiedyś, o ile się gdzieś zachowały, wspaniałym eksponatem w muzeum Gombrowicza. Wkrótce potem był wrocławski festiwal teatrów studenckich, gdzie grali „Ślub” - anonima. Po festiwalu odbyło się jeszcze tylko kilka przedstawień. Przyjaciele Krystyny Zachwatowicz - Ela i Andrzej Banachowie, którzy korespondowali z Gombrowiczem, namówili ją, żeby mu o tym wszystkim napisała, na pewno bardzo go to zainteresuje. Napisała, choć trochę z duszą na ramieniu - nie pytali przecież Gombrowicza o zgodę na wystawienie „Ślubu”, nawet go o tym nie powiadomili... Bardzo za to przepraszała. Odpisał: Szanowna Pani, przyznam się, że niewiele znaczenia do tego Waszego spektaklu przywiązywałem, bo myślę sobie, prowincja, studenci, itd. Tymczasem z listu Pani widzę, że to wcale dobrze wypadło. Co do Pani przydługiego milczenia, to ja wiem swoje: wiedzieliście, że nie zgodziłem się na wystawianie sztuki w Kielcach, na wszelki wypadek więc wcale mnie o pozwolenie nie prosiliście, no i było Warn nijako do mnie potem pisać. Czy nie tak? Ale przebaczam, bo i nic innego mi nie pozostaje. Bardzo mnie zainteresowało, co Pani pisze, że „Ślub” jest sceniczny. W ogóle bardzo byłbym wdzięczny za informacje, mogące mnie zorientować w możliwościach sztuki - czy nie za długie? czy się nie rozłazi? który akt najlepiej wypadł? jakie role najlepsze i najgorsze pod względem teatralnym? czy na scenie akcja staje się bardziej zrozumiała? czy ludzie w ogóle coś rozumieją (nie idzie o idee, a o opowiedzianą historię). Etc. etc. - wszystko co Pani się ciekawego nasunie. Ale proszę pisać szczerze i rzeczowo, bo mnie to potrzebne ze względów że się tak wyrażę profesjonalnych - na wypadek gdyby „Ślub” miał być wystawiony gdzieś na Zachodzie. Naturalnie z wielką ciekawością obejrzałbym fotografie i rysunki. Ale proszę to przesłać pocztą a nie jako paczkę, bo tutaj na Urzędzie Celnym trzeba tracić masę czasu z prapremierą. (...) Jest w tej burlesce dużo wytrawnego smaku, szyderstwo ma swą wagę, aluzja - ostrość. (...) Najbardziej imponuje w robocie Jarockiego dyscyplina, gust, przenikliwe odczytanie tekstu, pełne rozsmakowanie w archaizmach, w poetyckiej ludowości, w staro-polszczyźnie, w gwarze. (...) Krystyna Zachwatowicz zwiozła na scenę tonę złomu, który zespół studentów zgodnie z jej wskazówkami wybrał z okolic najbliższej huty. (...) Niesamowite to wrażenie, kiedy złom poddany zostaje grze światła i zaczyna istnieć jakimś upiornym życiem w ostrym blasku i w cieniach reflektorów punktowych. Krystyna Zachwatowicz odczytała dramat tak jak Jarocki i dała piękny przykład współpracy z reżyserem, znalazła w swoim zakresie wszystkie odpowiedniki dla jego koncepcji i rzemiosła...(Recenzja Wojdowskiego ukazała się drukiem dopiero w 1974 r., w „Dialogu”, nr 3). Doskonałą Pani pisze polszczyzną i w ogóle musi Pani być osobą inteligentną. Proszę niech Pani z łaski swojej przekaże Banachom moje serdeczne pozdrowienia i powie, że „Ferdydurke” ukazała się we Francji, Niemczech, Anglii, Stanach nader tryumfalnie powitana przez prasę, a za parę miesięcy urodzi się „Pornografia” we Francji i Włoszech, „Ferdydurke” we Włoszech, „Dziennik” w Niemczech. A Pani chcę powiedzieć, że „Ślub” już został przetłomaczony na niemiecki (ale niewyda-ny). Wy chyba nic o mnie w kraju nie wiecie, prasie nie wolno pisać... I jeszcze: Bru-no Schulz z wielkimi honorami jest lansowany w Paryżu przez Julliarda („Sklepy cynamonowe”) jako jeden z wielkich pisarzy współczesnych. To zasługa Sandauera. Kłaniam się nisko i dziękuję 1.08.61 Witold Gombrowicz Droga Pani - pisał w liście następnym - dziękuję bardzo - zdjęcia bardzo ładne i ciekawe, choć trudno mi naturalnie odrestaurować z nich całą reżyserię - ale w każdym razie widać, że inteligentne, pomysłowe i z dramatycznym szwungiem. Jest to pierwsze sceniczne ucieleśnienie „Ślubu”, więc nie bez sentymentu to przeglądałem. Co do Pani propozycji, to nie mogę od razu odpowiedzieć. Mój teatr zaczyna ruszać się w Paryżu i musiałbym naprzód dowiedzieć się co tam uradzili moi zausznicy. Poza tym tłomaczenie francuskie ma się robić dopiero, gdyż to którym dysponuję w tej chwili jest amatorskie i zupełnie nie do użycia. A że jednocześnie tlomaczy się „Iwona”, moje opowiadania i „Dziennik”, więc i nie wiem komu by to dać. Może Pani zna kogoś na wysokości zadania (tekst jest trudny). W ogóle bardzo potrzebuję tłomaczy na francuski, bo Kosko wszystkiemu nie podoła. Tyle na razie. Jestem zawalony listami i pilną robotą. Jak mi napiszą z Paryża odezwę się obszerniej, ale proszę mi powiedzieć na jaki adres mam pisać, jeśli Pani wyjeżdża. Tymczasem! Jeszcze raz dziękuję i łączę niski pokłon. 16.08.1962 Doskonałe są te malowane figury. Kto robił? Witold Gombrowicz - Muszę sobie te listy oprawić w ramki, powiesić i pokazywać - proszę bardzo, sam Gombrowicz uważał, że jestem inteligentna i dobrze piszę po polsku... Co do moich propozycji, o ile pamiętam, mieliśmy ambitne plany wyjazdu do Paryża, gdzie chcieliśmy grać „Ślub”. Malowane figury dołączyłam do zdjęć - były to projekty scenografii, kostiumów. Pod koniec roku 1963 Krystyna Zachwatowicz wyjechała do Paryża. Miała przygotować nową scenografię do „Ślubu”, którego tłumaczenie na francuski zrobiła Jadwiga Kukułczanka. Reżyserował Jorge Lavelli, Argentyń-czyk z pochodzenia, zamieszkały na stałe w Paryżu. On właśnie zabrał je obie któregoś dnia do Royaumont pod Paryżem, gdzie przebywał akurat Gombrowicz. Był to dom wypoczynkowy dla artystów; coś w rodzaju naszych Obór. Zjedli razem obiad, rozmawiali, spacerowali. Krystyna Zachwatowicz przywiozła mu listy od rodziny z pozdrowieniami i ukłonami. Nieoczekiwanie bowiem, przed wyjazdem do Francji, okazało się, że jest z nim... spokrewniona. Na jakimś rodzinnym przyjęciu znajomy jej rodziców, brat Witolda Gombrowicza, Jerzy, niezwykle au courant w sprawach genealogicznych, rozgadał się na ten temat z jej mamą i doszukali się wspólnej ciotki. Była też z Gombrowiczem spowinowacona przez swego ówczesnego szwagra: Ksawerego Jasieńskiego, spokrewnionego z Gombrowiczami przez Cichowskich. Gombrowicz okazał się niezwykle rodzinny - skorzystał natychmiast z okazji, żeby mówić do niej po imieniu. Nie śmiała jednak odwzajemnić mu się tym samym. Zwracała się do niego bezosobowo. Bardzo się ucieszył z listów oraz ich pokrewieństwa. - I całe szczęście, bo tylko to uratowało mnie przed jego naprawdę bezlitosnymi drwinami i kpinami. Nie szczędził ich ani Jadwidze, ani Lavelle-mu, mnie natomiast - jako kuzynkę - zupełnie z tego wyłączył. Wobec mnie był bardzo miły - żartował, zabawiał. - Może wrócę do Argentyny? - mówił. - Tam jest fajnie, swobodnie, nie tak nudno i drętwo jak tu. Mam tam przyjaciół - młodych Argentyńczyków. Będziemy ich dręczyć, drażnić, będziemy się wygłupiać. No co, jedziemy? Pojedziesz ze mną? Rozmawiali również oczywiście o „Ślubie”, który Lavelli i Kukułczanka próbowali wystawić, gdy Gombrowicz mieszkał jeszcze w Argentynie. Nosili tekst po paryskich reżyserach i producentach teatralnych, którzy przyjmowali ich grzecznie, lecz bez zainteresowania. Gombrowicz był jeszcze w Europie nieznany; swoją europejską karierę miał przed sobą, a o nich - młodych, w ogóle nikt nie słyszał. Nawet o Kukułczance - była to jej pierwsza sztuka przełożona na francuski. Nikt nie chciał „Ślubu” wystawiać, choć rekomendował ich sam Jean Anouilh i George Neveux, których sztuki tłumaczyła Kukułczanka na polski. Zarówno reżyserzy, jak i producenci byli przekonani, że Anouilh i Neveux robią im głupie kawały. W końcu George’owi Neveux udało się jednak zarekomendować ich do konkursu młodych amatorskich zespołów - „Le concour des jeunes compagnies”, do którego musieli być najpierw dopuszczeni. Dostali wprawdzie, jak wszystkie dopuszczone grupy, państwowe subsydia, bardzo jednak niewielkie. Na szczęście Krystyna Zachwatowicz przywiozła ze sobą większość kostiumów z Gliwic. Celnicy bardzo się dziwili oryginalnym bagażom - tłumaczyła, że są to jej własne ubrania. Niepokoi mnie, że „Ślub” ma być wystawiony w czerwcu, w teatrze eksperymentalnym i na matą skalę, ale trudno, trzeba ryzykować - pisał Gombrowicz w liście do brata Janusza l maja 1963. Niespodziewanie dostali pierwszą nagrodę ówczesnego ministra kultury i sztuki - Andre Malraux (pięć tysięcy franków), oraz pierwszą nagrodę za najlepsze przedstawienie teatralne sezonu - od Młodej Krytyki Teatralnej. Co najważniejsze jednak, nagrodzona sztuka grana była jeszcze jakiś czas, dwa, trzy miesiące, w tym samym teatrze, to znaczy Theatre Recamier. Oficjalna premiera odbyła się 8 stycznia 1964 roku. Gombrowicz nie przyjechał - nie lubił teatru, nigdy nie widział na scenie żadnej ze swoich sztuk. W ogóle odnieśli sukces - grali potem gościnnie nie tylko we Francji, ale i w Szwajcarii, Berlinie Zachodnim. Z przekładu francuskiego przetłumaczono „Ślub” na wiele języków. Grano go niemal we wszystkich krajach Europy Zachodniej, Ameryce Południowej, krajach skandynawskich. Po raz drugi i ostatni Krystyna Zachwatowicz widziała Gombrowicza kilka miesięcy później, w Paryżu, gdzie zatrzymał się na krótko po wyjeździe z Royaumont. Wraz z Kukułczanką i Janem Kottem odwiedzili go w hotelu. Poszli we czwórkę do kawiarni, Gombrowicz tryskał humorem, a przede wszystkim złośliwością wobec Kukułczanki oraz Kotta. Kuzynkę oszczędzał i tym razem. Tak się jakoś złożyło, że wracali tylko we dwójkę. Niespodziewanie Gombrowicz zmienił nastrój. Bo i temat był serio: mówił o Barbarze Witek-Swinarskiej, a właściwie o tym, co wywołała swoim z nim „wywiadem”. Oszukała go - przyszła niby to z hołdem, była bardzo miła, w trakcie rozmowy zrobiła się złośliwa, impertynencka, odpłacił więc tym samym. Nieautoryzowaną rozmowę przedstawiła jako wywiad z nim, włożyła mu w usta słowa, których nie powiedział. Rozpętała przeciwko niemu nagonkę w prasie. Był tą sprawą wstrząśnięty, ogromnie go dotknęła. - Mówił - wspomina Krystyna Zachwatowicz - że brał pod uwagę możliwość przyjazdu do Polski. Na jak długo, nie wiedział. Myślał jednak o tym-z Berlina Zachodniego czy nawet z Paryża do Polski przecież niedaleko. Po „sprawie Swinarskiej”, po tym, jak go „rozrobiono”, stracił ochotę. Ostatecznie go to zniechęciło, odcięło mu jednocześnie przyjazd do kraju. Nie ukrywał, że czuł się bezdomny. Nie wiedział, gdzie ma osiąść na stałe, co ze sobą zrobić. Może wróci do Argentyny? Bo tam czuł się dobrze. W Berlinie Zachodnim bardzo źle, w Paryżu jeszcze gorzej. - Błaznuję, wygłupiam się - przyznawał - ale Paryża szczerze nie znoszę, muszę stąd uciekać, tylko gdzie? A do kraju, do domu, jak mówił, wracać nie mógł. - Była to rozmowa wręcz rozdzierająca, tragiczna - wspomina Krystyna Zachwatowicz. - Słyszałam, że nigdy się raczej przed ludźmi nie otwierał, nie zdradzał z uczuciami. I nagle zrzucił maskę. Pewnie dlatego, że tak mało mnie znał, byliśmy tylko we dwójkę; bez świadków... W obecności osoby trzeciej już zaczynał grać. Naprawdę nie używam za mocnych słów, lecz moim zdaniem śmiertelnie tęsknił za Polską, bardzo chciał przyjechać. Nareszcie mógł sobie na to pozwolić. Przedtem zwyczajnie nie było go stać na podróż do Europy, bardzo przecież kosztowną. Gdyby nie to stypendium, siedziałby może w Argentynie do końca życia. Gdy czytałam to, co napisała Swinarska, płakałam z oburzenia. A znałam wtedy jedynie jego książki, wybierałam się dopiero do Francji. Po tamtej rozmowie nigdy się nie zgadzam, gdy słyszę, że był cynikiem, że mu nie zależało. Boże drogi, wręcz przeciwnie. Słowo patriota stało się dosyć wytarte. Był po prostu wielkim Polakiem, jak mało kto zaangażowanym w polskie sprawy. W roku 1965 znów była we Francji - robiła scenografię do „Iwony, księżniczki Burgunda”, którą reżyserował również Jorge Lavelli. Grała ją grupa Theatre de Burgogne najpierw na festiwalu w Wenecji, potem dziesięć dni w słynnym Theatre Odeon w Paryżu. I tym razem był sukces. Kot pisze, że reżyseria Lavellego świetna, a kostiumy i dekoracje naszej, bodaj kuzynki Krysi Zachwatowicz też - donosił Gombrowicz bratu Januszowi 12 października 1965. Dekoracjami były stare meble, które wyszukali w paryskich antykwariatach: lustra, kanapy, szafy. Słowem, graciarnia. Wydźwięk sztuka miała farsowy - aktorzy wychodzili na scenę z szaf, schodzili też do szaf. W „Iwonie” meble również grają - Gombrowicz podkreśla to w tekście. Inne teatry europejskie wystąpiły też z propozycjami wystawienia „Iwony” (grano ją wkrótce w Sztokholmie), posypały się potem dobre, nawet entuzjastyczne recenzje. Z wyjątkiem „Le Figaro”, którego recenzent teatralny Jean-Jacques Gautier, chłoszczący zresztą wszystkie nowoczesne sztuki, zjechał „Iwonę” niemiłosiernie... Trudno nie zatrząść się z oburzenia - pisał - w obliczu takiego zamiłowania do absurdu, do głupoty, do bluffu... W naszych czasach esteci... są gotowi rozdziawiać gębę z podziwu przed byle czym, napisanym przez byłe kogo. Nazwał Gombrowicza i Zachwatowicz „metekami”, przybyłymi do Paryża wystawiać swoje bzdury, których nikt nie potrzebuje. „Metek” oznacza emigranta bez praw i ma we Francji wydźwięk pogardliwy; to tak jakby Murzyna nazwać czarnuchem. - Był skandal - wspomina Krystyna Zachwatowicz. - Gilles Sandier przepraszał nas w „Arts”: Nieszczęsny Gombrowiczu - pisał - zezwól na razie, by ta hołota (goujats) wymyślała ci od meteków... teatr francuski jest dumny, że może wystawiać ciebie, autora „Ferdydurke”, jednego z ludzi przynoszących zaszczyt naszemu czasowi [Przytoczenie Gombrowicza według paryskiego wydania „Dziennika”, 1971, t. 3, s. 191] Choć „Iwona” miała w sumie trzydzieści dziewięć recenzji, w tym trzydzieści pozytywnych, emigracyjne londyńskie „Wiadomości” i „Dziennik Polski” przedrukowały jedynie tę z „Figaro”. Wprawdzie bez epitetów „metecy”, ale poza tym wszystko kropka w kropkę i pod tytułem „Gombrowicz schlastany w Paryżu”. W kraju też natychmiast wykorzystano sytuację. Korespondent „Teatru” Cezary Lutecki w swojej relacji z Paryża (1965, nr 23) przedrukował obszerne fragmenty recenzji z „Le Figaro”, pomijając jednak „meteków”. Dodał również fragmenty innych krytycznych recenzji. Chociażby z „L’Aurore”, dziennika - tak jak „Le Figaro” - skrajnie prawicowego. Pomysł nie jest całkiem nowy (...) Można go było rozwinąć w sposób normalny, to znaczy konwencjonalny (...) Mimo że autor zaprzecza temu, jest on cocktailem lonesco, Becketta, Adamova, Tzary i wielu innych z tej szkoły. Zdanie Luteckiego o inscenizacji „Iwony” też nie było najlepsze: Tę sztukę wystawił prowincjonalny teatr z Burgundii - pisał. - Postacie ubrano w kostiumy fantazyjne, umyślnie brzydkie, brudne i podarte. Reżyser kazał grać aktorom groteskowo, cyrkowo. W ten sposób absurd, zawarty już w tekście sztuki, podniesiono do niewiadomej potęgi, co moim zdaniem nie wzmocniło, lecz osłabiło jej wyraz. Jakby mało było tego wszystkiego: Odwiedził mnie przybyły z Polski - pisał Gombrowicz w „Dzienniku” - krytyk Artur Sandauer i opowiadał, że rozmaici ludzie ze środowiska literackiego w Kraju, w ich liczbie on sam, otrzymali przesłane pocztą anonimowo z Londynu wycinki z „Wiadomości” i „Dziennika Polskiego”, z których wynikało, że moja „Iwona”, wystawiona kilka miesięcy temu w Paryżu, została „zjechana” przez krytykę w sposób zupełnie katastrofalny. (...) Ty, człowieku, wysilaj się i męcz, żeby tej kopciuszkowatej literaturze rodzimej przysporzyć na świecie nieco powodzenia, a za to w Kraju będą cię dusić, na emigracji szczypać, i w dodatku jakiś brudny i zawistny figlarz będzie to pocztą rozsyłał! [Tamże, s. 190.]. Później były już tylko spotkania z Ritą. W roku 1966 w Krakowie jeszcze z Ritą Labrosse, przyszłą żoną Gombrowicza. Bardzo miłą, inteligentną, młodą i przystojną Kanadyjką. Gombrowicz wysłał ją niejako w swoim zastępstwie - sam przyjechać nie mógł, nie chciał, nie najlepiej się już czuł. Rita była w Warszawie, Krakowie, Zakopanem. Widziała się z jego rodziną, przyjaciółmi, znajomymi - w Krakowie na przykład także ze Stefanem i Ewą Otwinowskimi. Była w sumie zadowolona, choć zmęczona ilością spotkań. Na dodatek zatruła się poważnie w którejś z krakowskich restauracji i pół pobytu musiała spędzić w hotelowym pokoju. Opowiadała o Gombrowiczu - pisze „Operetkę”, jest już, niestety, poważnie chory, nie powiodła się próba zamieszkania na stałe we Włoszech, blisko Paczowskich, jego najbliższych chyba wtedy przyjaciół. Nie odpowiadał mu włoski klimat - cierpiał na alergię. Znała wszystkie polskie nieprzyzwoite słowa. - Tylko tego Witold mnie nauczył - śmiała się. Po raz drugi Krystyna Zachwatowicz widziała się z Ritą, już wdową po Witoldzie Gombrowiczu, 30 października 1972 w Zurychu, w Schauspielhaus z okazji nowej premiery „Ślubu”. Reżyserował - ponownie - Jerzy Jarocki, Krystyna Zachwatowicz robiła - kolejny raz - scenografię. Tej swojej pracy nie ceni jednak zbytnio, nie lubi o niej mówić. Choć Ricie bardzo się podobała. Pojechała do Zurychu razem z Andrzejem Wajdą i po premierze rozmawiali trochę z Ritą. Wajda mówił jej o swoich projektach sfilmowania „Ślubu”, który ogromnie ceni, uważa za jeden z najwybitniejszych polskich utworów. Na razie jakoś jednak do tego nie doszło. Choć ostatnie słowo nie zostało jeszcze powiedziane. Może kiedyś? Przede wszystkim jednak Rita mówiła im o ostatniej woli Gombrowicza. Był pełen godności i dumy, a nieraz doświadczył przecież niesłusznych oskarżeń. Obawiał się więc bardzo dowolnego ingerowania w tekst. Dlatego też życzył sobie - nawet za cenę nieistnienia na krajowym rynku wydawniczym - całości swego dzieła. Z drugiej jednak strony - tłumaczyli Ricie - rosną w Polsce pokolenia, dla których jego nazwisko będzie białą plamą. Może zgodzi się wobec tego na wyjście w miarę kompromisowe - wystawianie na scenie jego dramatów. Pozwolą na częściową choćby obecność Gombrowicza w kraju. W końcu po pewnym czasie udzieliła zgody. GUSTAW HOLOUBEK: - Już po śmierci Gombrowicza, gdzieś tak na początku lat siedemdziesiątych, Teatr Dramatyczny chciał bardzo wystawić „Ślub”. Byłaby to prapremiera w teatrze zawodowym, dotychczas grany był bowiem tylko w teatrze studenckim. Napisałem więc do wdowy po pisarzu, prosząc o zgodę na inscenizację. Jako jedyna spadkobierczyni przejęła przecież prawa autorskie. Odmówiła jednak bardzo uprzejmie, powołując się na ostatnią wolę męża. Nie-zrażony, nadal przekonywałem ją listownie i z coraz to większym skutkiem. W rezultacie wysłałem do niej do Paryża mecenasa Tadeusza de Virion, notabene mojego przyjaciela, który miał przekonać ją ostatecznie oraz omówić problemy prawne związane z inscenizacją. Wybór okazał się znakomity, de Yirion był przecież - przez Sołtanów - spokrewniony z Gombrowiczami, co w połączeniu z jego fachowością, taktem i „światowością” rozbroiło zupełnie jego „kuzynkę”... Udzieliła zgody. Liczyło się też oczywiście, że zwracał się do niej teatr o ustalonej przecież marce, nieobce jej było również moje nazwisko i dorobek, co więcej, rekomendował nas Kazimierz Dejmek, którego bardzo ceniła. Teatr Dramatyczny dostał na rok prawo wyłączności na wystawienie „Ślubu”, później - już podczas pobytu pani Gombrowiczowej w Polsce - zgodę na inscenizację „Iwony”, potem „Operetki”. Żądała tylko - i to kategorycznie - aby niczego w sztukach nie skreślać; jednego nawet słowa. W przypadku „Ślubu” okazało się to niemożliwe - spektakl trwałby cztery godziny! Wysłaliśmy więc do Mediolanu, gdzie mieszkała wówczas pani Gombrowiczowa, następnego wysłannika - Jerzego Jarockiego z listą skreśleń. Wiązały się wyłącznie z kwestiami artystycznymi oraz inscenizacyjnymi, tak że zostały przez nią zaakceptowane. Na premierę, która odbyła się w roku 1974, zaprosiliśmy oczywiście panią Gombrowiczowa, przyjęła chętnie zaproszenie, przyjechała. Po polsku umiała, zdaje się, powiedzieć tylko swoje nazwisko, nie rozumiała więc ani słowa, mimo to stwierdziła, że nasz „Ślub” bardzo się jej podobał. Po premierze odbyło się małe przyjęcie u państwa Sołtanów, kuzynów Gombrowicza, podczas którego rozmawiałem trochę z Ritą. Wywarła na mnie duże wrażenie. Z listownych z nią kontaktów wyobrażałem ją sobie jako osobę zdecydowaną, zasadniczą, słowem, typową herod-babę. A tymczasem okazała się niezwykle czarująca. Młoda, ładna, bardzo kobieca, a co więcej - inteligentna i wrażliwa. Rozmawiałem z nią zbyt krótko, żeby móc wiele o niej powiedzieć, kilka szczegółów utkwiło mi jednak w pamięci. Uderzyła mnie przede wszystkim jej absolutna nieznajomość Polski, polskości. Zwykle wyobrażamy sobie, że gdy Polak żeni się z cudzoziemką, musi jej opowiedzieć o płaczących wierzbach, Kościuszce, ułanach. Dla niej tymczasem były to pojęcia zupełnie nic nie mówiące. Twierdziła, że Gombrowicz nie chciał rozmawiać z nią o Polsce. - To nie ma sensu - mówił do niej. -1 tak nic byś przecież nie zrozumiała. Ale podczas swoich ostatnich dni, kiedy zdawał już sobie chyba sprawę, że umiera, powiedział jej coś bardzo antygombrowiczowskiego i gombrowiczowskiego zarazem. - Chciałbym spocząć jednak kiedyś w kraju i mam nadzieję, że prędzej czy później dojdzie do tego. Nie chciałem rozmawiać z tobą o Polsce, ale być może dopiero wtedy zrozumiesz choć trochę, co to właściwie znaczy. TADEUSZ DE VIRION: - Nie chciałem początkowo podjąć się roli, którą wyznaczył mi dyrektor Holoubek - sprawy wydawnicze nie są moją specjalnością. Dałem się jednak w końcu namówić. Pojechałem do Paryża przełamać lody, których nie było. Rita Gombrowicz okazała się życzliwa, przyjazna, na dodatek – młoda i ładna, o srebrzystoszarych, ale bynajmniej nie siwych włosach. W ogóle nic z „czcigodnej wdowy”. Do spraw twórczości Gombrowicza odnosiła się z dużym pietyzmem. Mówiła, że to właśnie jemu, a nie Colette, pisarce francuskiej, chciała poświęcić swój doktorat. Na Sorbonie wymagają jednak znajomości języka pisarza, o którym się chce pisać pracę doktorską, ona natomiast nie znała polskiego. Doszliśmy do porozumienia nawet dość szybko. Zdecydowała się udzielić Teatrowi Dramatycznemu, potem wszystkim innym, zgody na wystawianie na scenach utworów Gombrowicza. Uznaliśmy bowiem zgodnie, że jego wola dotyczy przecież spraw druku, publikacji. Teatr tymczasem to słowo mówione, sytuacja jest więc zupełnie inna. Gdy wracałem po raz pierwszy od pani Gombrowiczowej, Marszycki - ówczesny dyrektor Dramatycznego - wyszedł po mnie z Dejmkiem na lotnisko. Nie mogli się doczekać wiadomości, które przywoziłem - tak bardzo chcieli wystawiać Gombrowicza! Gdy ich zobaczyłem, uśmiechnąłem się, kiwnąłem głową, że tak, więc już wiedzieli: udało się! Moja rola ograniczyła się dalej do przygotowania gruntu do umowy, którą Rita Gombrowicz podpisała w roku 1974 z ZAiKS-em. Omówiłem z nią wcześniej wszystkie związane z tym problemy, chociażby sposób przekazywania dochodów, interwencji w przypadku sporów itd. Chciała na przykład, aby nie było najmniejszych nawet skrótów czy skreśleń - przywiązywała ogromną wagę do integralności dzieł Gombrowicza. Ponieważ jednak skróty były czasem konieczne, choćby ze względów artystycznych, uzgodniliśmy, że widz znajdzie te fragmenty w programie teatralnym. Ten punkt wszedł nawet do umowy, ale, o ile wiem, nie jest realizowany. Rozmawialiśmy również w Warszawie, kiedy to przyjechała na premierę „Ślubu”. Towarzyszył jej pan Cazzani, włoski adwokat, specjalista od spraw wydawniczych, również bardzo przychylnie nastawiony do całego przedsięwzięcia. Ricie wydawało się nawet, że zbyt często zgadzał się raczej z moim niż z jej stanowiskiem czy opinią. Spytała więc go kiedyś: Czyim jesteś właściwie adwokatem? Moim czy pana de Viriona? W trakcie finalizowania umowy z ZAiKS-em zdarzył się przykry incydent. W „Kulturze” warszawskiej ukazał się dość nieprzychylny artykuł Toeplitza o Gombrowiczu. Rita zdenerwowała się, wystraszyła, chciała zrywać rozmowy. Przekonałem ją jednak, że nie jest to wystarczający powód. Po incydencie tym dodaliśmy do umowy punkt, który mówił, że w wypadku ewentualnych sporów, niedotrzymywania umowy przez którąkolwiek ze stron, sprawy rozpatrywać będzie sąd włoski. Uważałem, że to niesprawiedliwe, faworyzujące tylko jedną stronę. W końcu krakowskim targiem postanowiliśmy, że będzie to sąd włoski, spory rozstrzygał będzie jednak według prawa polskiego. Gdy tekst umowy z ZAiKS-em był gotowy, moja rola skończyła się. Nigdy więcej nie widziałem już Rity Gombrowicz i nawet nie wiem, jak potoczyło się jej dalsze życie. W każdym razie wspominam ją z sympatią..” Samochody mają tylko marksiści Janusz Odrowąż-Pieniążek widział się z Gombrowiczem w Royaumont 26 lipca 1964 roku. Zawdzięcza to spotkanie przede wszystkim Alanowi Kosce, swemu przyjacielowi, tłumaczowi „Dziennika” Gombrowicza. Jeszcze z Polski napisał do Koski, że wybiera się do Paryża i chętnie zobaczyłby się z Gombrowiczem. Kosko obiecał Pieniążkowi, że do niego napisze, choć właściwie od razu był pewien, że Gombrowicz się zgodzi. Chętnie spotykał się z Polakami z kraju; był ich po prostu ciekaw. Rzeczywiście, po jakimś czasie, już w Paryżu, Janusz Odrowąż-Pieniążek dostał od pisarza krótki list: Szanowny Panie! z przyjemnością zobaczę Pana tutaj w piątek po pot. (raczej jeżeli Pan może wcześniej na przykład 2-ga, 3-a). Jeśli Pan nie ma samochodu, to najlepiej jechać pociągiem do Chantilly, a stamtąd taksówką (10 km). Łączę ukłony i pozdrowienia 24.06.64 W.G. Pan Odrowąż-Pieniążek wysłał mu wtedy swoją pierwszą książkę - „Opowiadania paryskie”. Ciekawy był oczywiście jego opinii, książka trochę inaczej ustawiała też ich spotkanie. Początkujący młody literat spotykał się ze znanym pisarzem, którego cenił. - To był wtedy nasz mistrz - mówi pan Pieniążek. - Pamiętam, na polonistyce mówiliśmy „Trans-Atlantykiem” i „Ferdydurke”. Oczywiście nie wszyscy; tylko ci bardziej „nowocześni”. Drogi Panie Januszu - odpisał - okazuje się, że Pańskie „Opowiadania” już czytałem... tylko, że widać myślałem, że już Panu odpowiedziałem, a poza tym zapomniałem nawet nazwiska, co wszystko razem byłoby niemałym skandalem, gdyby nie fakt, że moje myślenie, jak i wszystkie inne funkcje, zostały poważnie zredukowane przez chorobę. Myślę, że to naprawdę dobra proza - w ogóle pod względem techniczno-literackim to jest dobrze napisane i w tym sensie wybija się z twórczości polskiej aktualnej. To dla mnie lepsza robota niż np. Rudnicki czy Andrzejewski. Natomiast krucho z duchem, nie widać związku Pana - namiętnego czy właśnie zimnego - ze światem trudno zdać sobie sprawę kim Pan jest. „Teoria fal” mniej mi się podoba, może dlatego, że to nieomal że wiersze. Kłaniam się nisko. 1.07.64 W.G. Janusz Odrowąż-Pieniążek zachował notatki ze spotkania w Royaumont, łatwo więc je odtworzyć, i warto - minęło przecież ładnych kilkanaście lat. Samochodu nie miał, jechał do Royaumont najpierw metrem, potem autobusem do Bozan, przez Saint-Denis. Nie były to już miasteczka podparyskie, lecz francuska prowincja. Trzynastowieczne gotyckie opactwo Royaumont znajdowało się w pięknym parku otoczonym kanałami. Całość bardzo romantyczna - w niewielkiej odległości widać było wieżę zburzonego kościoła. Wnętrze również w stylu gotyckim: refektarze, sale ze starymi portretami. Gombrowicz zajmował pokój, właściwie celę numer szesnaście, na pierwszym piętrze, z widokiem na park i kanał. Skromne umeblowanie: łóżko, szafa, mały stolik zawalony rękopisami. Gdy pan Pieniążek wszedł do pokoju, Gombrowicz podniósł się właśnie z łóżka. - Przepraszam - powiedział - ale spałem. Zaraz znów przeprosił - chciał położyć się jeszcze na chwilę, zapuścić sobie krople do nosa. Dopiero po tym właściwie się przywitali. Pierwsze wrażenie: zmęczony, schorowany, stary człowiek. Mówił przez nos, ciężko oddychał. Był niższy, niż sądziłem. Dopiero potem, już w parku, na spacerze, zmęczenie znikło, twarz jakby odmłodniała, nabrała życia. Lecz widać było, że jest ciężko chory; najpierw palił fajkę, potem przeprosił - musiał zapalić papierosa antyastmatycznego, który pomagał mu, miał jednak bardzo nieprzyjemny zapach, szczególnie dla osoby nieprzyzwyczajonej. Po kilku chwilach spaceru musiał zostawić gościa, wrócić do swojej celi, żeby się przebrać w coś cieplejszego. W Europie ciągle marzł, a nie miał odpowiednich ubrań; argentyńskie były zbyt lekkie. Zmiana klimatu okazała się fatalna w skutkach - przeszedł w Berlinie Zachodnim cztery grypy, przeleżał dwa miesiące w szpitalu, wyszedł chory na serce, odezwała się astma. W dniu poprzedzającym spotkanie z Pieniążkiem badał go w Paryżu słynny laryngolog, lekarz de Gaulle’a. Zalecił przepalania, po których będzie mógł, być może, oddychać nosem. Wrażenie drugie - bardzo zorientowany w sprawach polskich; przede wszystkim literackich, kulturalnych. Doskonale wiedział, co kto robi, co wydał, jakie ma poglądy. Wyglądało niemal tak, jakby wczoraj wrócił z Polski. Rozmawiali najpierw o jego twórczości i związanych z nią sprawach. Pisał akurat dziennik z Royaumont, który miał być niedługo wydany razem z dziennikiem berlińskim. Kończył też „Kosmos” - nową powieść, lecz brakowało mu jeszcze z dziesięć stron, nie mógł ich jakoś napisać. Nie wiedział ciągle, jak powieść zakończy. „Dziennik” natomiast miał być wkrótce wydany po francusku. - Nadeau twierdzi - mówił - że wszystko, co napiszę, będzie na francuski przełożone i wydane, ale nie wiem, do jakiego stopnia można ufać słowom wydawców. - Pan naprawdę czytał wszystkie moje książki? - dziwił się. - Podziwiam ludzi, którzy czytają książki, dla mnie to wielki wysiłek. - Widział też pan „Ślub” i podobało się to panu? Z niektórych recenzji sądząc, został odebrany jako zupełny nonsens, wydaje się, że za bardzo krzyczeli, potrzebny był umiar - już sama sztuka jest przecież inna. Trzeba ją było grać konwencjonalnie. - Mam teraz, co dziwne, zupełną obojętność wobec sukcesów literackich. Zresztą literatury nigdy nie traktowałem poważnie, zasadniczo, dlatego właśnie zdobywam się wobec niej na dystans i niepowagę. Traktuję ją poważniej niż ci, którzy traktują ją po prostu poważnie. Stosunek do życia mam niepoważny, ale przez to właśnie poważny. To także nadaje dystans. Wszystko w życiu realizuje się przez antynomie, tak samo jest ze zdrowiem - chorobą, śmiałością - nieśmiałością. - Teraz we Francji są wielkie postacie: Sartre, Genet. Nowe zjawiska - tak zwana nowa powieść. Ta idiotka, Nathalie Sarraute, ukradła mi dziesięć tysięcy dolarów. Dostała Formentora, pomogła jej w tym koteria. Sama jest żoną bogatego adwokata, a mnie by te pieniądze bardzo urządziły. Lecz jestem poza wszystkimi koteriami; nie mogę liczyć na takie awantaże. - Dwóch producentów - jeden niemiecki, drugi niemiecko-francuski (był tu parę dni temu), proponowało mi sfilmowanie „Pornografii”. To książka literacka, trudno zrobić z niej film, na pewno więc będzie niedobry. Zależy mi jednak na literaturze, nie na filmie. Nie ja bym to przecież robił, a dostałbym trochę pieniędzy. - Nie jestem zdecydowany, czy nie wrócę do Argentyny. Pan rozumie, po dwudziestu czterech latach tamtego życia jestem w Argentynę wrośnięty. Poza tym tam są piękni ludzie; jakiś melange ras, w przeciwieństwie choćby do Francuzów. Z drugiej jednak strony, francuscy chłopcy stoją od tamtych dużo wyżej intelektualnie. - Może osiądę pod Royaumont? Właściciel tego opactwa, multimilioner od stali, obiecał mnie tutaj urządzić. Jakaś organizacja zaprasza również na kongres do Berlina Zachodniego, który ma trwać trzy dni, obiecuje zwrot kosztów przelotu z Argentyny - gdybym zdecydował się jednak wracać. Odmówiłem - byłoby to zbyt męczące, a co ważniejsze, takie kongresy nie mają oczywiście żadnego znaczenia, nic z nich nie wynika. - O ludziach z Polski, którzy mnie odwiedzają, szczególnie o młodych, mam dobre zdanie. Ciekawi życia, chłonni, inteligentni. Janusz Odrowąż-Pieniążek wtrącił, że to tylko pewna część młodej generacji. Większość jest jednak mniej żywa intelektualnie, pochłonięta głównie urządzaniem się - zdobywaniem mieszkań, samochodów. O Francuzach miał Gombrowicz taką samą opinię, jak i o Niemcach. Interesuje ich przede wszystkim stabilizacja, stąd nieruchawość intelektualna, sobkostwo. - U was - mówił - życie jest o wiele cięższe, a to wyrabia jednak ciekawszą i bardziej chłonną postawę. - Chodząc po jednym z berlińskich ogrodów - mówił dalej - poczułem nagle zapach Polski: była tam taka sama roślinność, jak w moich rodzinnych stronach. Ani we Francji, ani w Argentynie nie spotkałem podobnego zapachu. Czuło się w nim coś północnego. Poczułem też wtedy, że coś się zamknęło; poczułem śmierć. Dlatego sądzę, że po dwudziestu czterech latach nie mógłbym jechać do Polski. Jakiś etap jest już poza mną. Zresztą, jak to możliwe po tym wszystkim? Tej fali ataków, jakie spowodował artykuł Swinar-skiej? Muszę się teraz wyzwolić od pragnienia ujrzenia Polski. A miałem pokusę - z Berlina przecież tylko kilkadziesiąt kilometrów. Pytał również o swoich znajomych z Polski: - Kogo z literatów pan zna? Z kim pan rozmawiał o mnie? Z Brandysa-mi? Kisielem? Jaka była atmosfera, tonacja rozmowy? - Nie, nie czytałem „Idzie skacząc po górach” Andrzejewskiego. Nie wiem, co to takiego. - A co pan sądzi o Rudnickim? - pytał pana Pieniążka. - Jak się miewa? „Niebieskie kartki” niedobre? Ja też tak sądzę. - Odwiedził mnie niedawno poeta Jan Brzękowski, lecz nie znaleźliśmy jakoś wspólnego języka, bo on tylko o awangardzie i awangardzie. Nie interesuje go nic innego. Był również ciekawy, czy są w Warszawie kawiarnie literackie. Janusz Odrowąż-Pieniążek opowiedział mu więc o „Czytelniku”, PlW-ie, w którym była wtedy słynna kawiarenka. O ich stałych bywalcach. W PlW-ie na przykład bywa codziennie Antoni Słonimski z parasolem, Paweł Hertz. - Słonimski z parasolem? - śmiał się Gombrowicz. - Kiedy wobec tego piszą, gdy stale tam siedzą? - Czy to prawda? - pytał dalej - że mego dawnego znajomego XY pobili bardzo za pedekowanie i zmarł? Tak? Wokół mnie coraz więcej grobów... W ogóle ciekaw jestem, jak radzi sobie pedek w takim kraju jak Polska? Jak to sobie organizuje? Tam przecież nawet i takie sprawy są utrudnione... Jak na przykład radzi sobie z tym słynny XX? Ma stałych chłopców, czy też tak od okazji do okazji? - A nie wie pan przypadkiem - przeszedł do innego tematu - co się dzieje z moim bratem Jerzym? Wcale do mnie nie pisze. Z Januszem natomiast jestem w stałym kontakcie. Rozmawiali, siedząc na ławeczce w parku. - Zawiózłbym pana gdzieś na kawę - mówił Gombrowicz - tylko czym się stąd ruszyć? Samochody mają tutaj tylko marksiści, z którymi wojuję, i nie wypada mi ich prosić, żeby nas gdzieś podrzucili czy pożyczyli wóz. Byli tu i polscy marksiści, chociażby Beylin oraz Kuczyński. Ze wszystkimi mam na pieńku - zawsze wsadzam kij w mrowisko, prowokuję. Mówię marksistom otwarcie: „Siedzicie tu, korzystając z funkcji i stypendiów opartych o wyzysk robotnika...”. Zbliżała się godzina odjazdu autobusu do Paryża. Zaczęli się powoli żegnać. Gombrowicz odprowadził gościa do przystanku, za bramę posiadłości. Po drodze musiał przysiąść na chwilę na kamiennym słupku - zmęczyło go nawet kilka kroków. Prawie na pożegnanie Janusz Odrowąż-Pieniążek zrobił mu trochę zdjęć. - Wie pan - mówił Gombrowicz - przyzwyczaiłem się już do pstrykania. Sprawozdawcy prasowi potrzebują kilkudziesięciu zdjęć, zanim wybiorą jedno do artykułu. Fotografowie rozmawiali ze mną i bez przerwy robili zdjęcia. Nadszedł autobus, pożegnali się, Gombrowicz odszedł wolno w stronę bramy. Wrażenie trzecie - zupełnie nie był, jak mówili inni, agresywny, zaczepny. Wręcz przeciwnie. Na drugi dzień odwiedziła go jednak znajoma pana Pieniążka, pani Olga Scherer-Wirska. Tym razem prowokował cały czas. - Wracam do Argentyny - mówił. - Kupię sobie domek nad morzem, będę miał pięciu studentów, ale zacznę ich męczyć... Sławny kuzyn Byli tu Jasieński i Ośniałowski. Zaniepokoili mnie wiadomością, że d się nagle pogorszyło - pisał Gombrowicz w liście do brata Janusza z 12 sierpnia 1964. W sierpniu 1964 roku, w piękne niedzielne popołudnie, Ksawery Jasieński, wówczas spiker polskiego radia, i jego wuj, Ryś, a właściwie Marian Ośniałowski, poeta, odwiedzili w Royaumont kuzyna Witolda Gombrowicza. Obaj zwracali się do niego per „wuju” zarówno ze względu na pokrewieństwo, jak i dużą różnicę wieku. Ksawery Jasieński jest spokrewniony z Gombrowiczami po kądzieli: jego babka z domu Cichowska, jej matka, czyli jego prababka - Kotkowska, a to przecież panieńskie nazwisko matki Witolda. Wuj Ryś Ośniałowski jako rodzony brat matki Ksawerego też był tym samym spokrewniony z Gombrowiczem. Ksawery Jasieński był wtedy we Francji, konkretnie w Dijon, na kilkumiesięcznym stypendium językowym. A do Paryża przyjechał odwiedzić wuja Rysia, który zdecydował się już wówczas zostać we Francji na stałe. Pan Jasieński wiedział, że Gombrowicz jest w Europie, lecz właśnie od wuja Rysia usłyszał, że przebywa tylko trzydzieści kilometrów od Paryża - w Royaumont. Postanowili więc odwiedzić sławnego i nieznanego dotychczas kuzyna. Pojechali bez zapowiedzi. Maitre domu poprosił monsieur Gombrowicza. Rozmawiali na pięknej, oszklonej werandzie umeblowanej plecionymi, ogrodowymi fotelami. Kuzyn Witold bardzo się ucieszył z ich wizyty. - Ach, to ty jesteś Bratek? - przywitał Jasieńskiego, którego nazywano tak w rodzinie (imię Ksawery było zbyt uroczyste). - Bratek, syn Marii i Henryka? Rysia Ośniałowskiego znał również, oczywiście tylko ze słyszenia. Był dla nich niezwykle serdeczny, miły, choć przecież widział ich pierwszy raz w życiu. Od razu nawiązał bezpośredni kontakt, tak jak gdyby spotkali się tydzień temu. Interesował się przede wszystkim rodziną. Ku ich zdziwieniu wypytywał o wszystkie możliwe ciotki, choć zawsze przecież słyszeli, że za nimi nie przepadał. Minęły jednak lata, wspominał więc na pewno rodzinę z sentymentem. Pytał o ciotkę Marię, czyli babkę pana Jasieńskiego, a matkę Rysia Ośniałowskiego. O inną Marię - matkę Ksawerego Jasieńskiego, siostrę Rysia. Potem o ciotkę Różę, Ludmiłę i inne. I to ze szczegółami: co porabiają, jak się urządziły, a przede wszystkim - czy nowe czasy bardzo je zmieniły. Najbardziej jednak interesował się swoim najstarszym bratem Januszem. Ogromnie się o niego niepokoił - Janusz był już wtedy ciężko chory, bez grosza, właściwie na jego utrzymaniu. Prosił kuzyna „Bratka”, żeby Janusza odwiedził, pozdrowił, pomógł mu, gdyby czegoś potrzebował. Widać było, że łączy go z bratem duża zażyłość, co wcale gości nie dziwiło. Ksawery Jasieński jeszcze jako chłopak razem z ojcem odwiedzał czasem w Warszawie wuja Janusza, tak że nieźle go znał. Mógł również o nim sporo opowiedzieć. Witolda i Janusza łączyło nie tylko zewnętrzne podobieństwo (Janusz był mężczyzną wielkiej urody), lecz przede wszystkim wybitna, przenikliwa inteligencja, absurdalne, ironiczne poczucie humoru, wielka godność osobista. - Szkoda, że wuj Janusz nie parał się, tak jak Witold, żadną twórczością - mówi Ksawery Jasieński. - Dawne ziemiaństwo usiłowało urządzić się jakoś w nowym systemie, dostosować, zaadaptować. Wuj Janusz świadomie wycofał się z gry. Nieogolony, z długimi włosami, leżał najczęściej całymi dniami na łóżku. Żył w biedzie, lecz tak jak chciał - bez najmniejszych obowiązków, przypominał mi zawsze bohaterów Dostojewskiego. Był niemal pod rodzinną infamią, także i ze względu na swoją sytuację osobistą: znajdował się w separacji z żoną, związał się z jej córką, czyli swoją pasierbicą. Unikało się, a już szczególnie przy dzieciach - rozmów o nim. Pokpiwał natomiast Witold z brata Jerzego - widać było, że raczej go w sercu nie nosił. Może za jego dziennikarski fach? - Czy Jerzy nadal służy reżimowi? - śmiał się. - Komu aktualnie się wysługuje? „Życiu Radomskiemu”? Pewnie dlatego nie chce ze mną korespondować... Cóż, dziennikarze muszą być bez skazy... Ksawery Jasieński miał w tym momencie duszę na ramieniu - pracował przecież w radio. Na szczęście kuzyn Witold jakby o tym zapomniał. - Znałem lepiej wuja Jerzego - mówi pan Jasieński. - Do roku 1949 mieszkałem przecież w Radomiu. Lubiłem go, lecz rozumiałem, że w porównaniu z Witoldem i Januszem był naturą krańcowo przeciwstawną. Nie stronił od kielicha, kart, towarzystwa, które zawsze tłumnie go otaczało, jego dom był ciągle pełen ludzi. Piastował wiele najrozmaitszych funkcji - prowadził między innymi klub literacki dla młodzieży, w liceum kółko teatralne. Stał się jedną z najpopularniejszych postaci Radomia. Dzieci w szkole na pytanie, kto jest pierwszym sekretarzem partii, odpowiadały, że pan Gombrowicz. Interesował się również Witold Rysiem Ośniałowskim, który próbował urządzić się we Francji na stałe - pracować i pisać. Zatrudnił się w fabryce lekarstw pod Paryżem, wynajmował pokój w hoteliku raczej chyba skromnym - umówił się z Ksawerym Jasieńskim na rogu ulicy, gdzie mieszkał. - Może mógłbym ci w czymś pomóc? - pytał Gombrowicz Rysia. - Znam przecież w Paryżu sporo ludzi z literackiej branży: tłumaczy, wydawców. Ryś obiecywał skontaktować się z nim, gdyby miał już jakąś konkretną sprawę. Czy do tego doszło, nie wiadomo. W kilka lat później, w roku 1968, ten utalentowany poeta (był w kraju członkiem redakcji „Współczesności”) popełnił samobójstwo, zażywając barbiturany. Znaleziono go w Lasku Bulońskim. Nikt nie wiedział, dlaczego to zrobił. Był bardzo ambitny, ale zamknięty w sobie, skryty. Jedynym właściwie „pozarodzinnym” tematem, który Gombrowicz z nimi poruszył - tak zresztą jak ze wszystkimi, którzy go w Royaumont odwiedzali - była „sprawa Swinarskiej”, a właściwie tego, co wywołał jej artykuł. Wysłał sprostowanie do gazet, liczył, że je wydrukują, staną w jego obronie ludzie mu bliscy, chociażby Artur Sandauer, Jarosław Iwaszkiewicz. Miał nadzieję, że ich głos oraz autorytet przerwą skierowane przeciwko memu ataki. - Co z drukiem w kraju? - pytał Ryś Ośniałowski. - Po tym wszystkim? - dziwił się. - To niemożliwe, nie ma o tym mowy... Oczywiście, nie z mojej strony. Prawdę mówiąc, niemal ich sobą oczarował. Mówił piękną klarowną polszczyzną, bez śladu obcego akcentu, choć przecież był na obczyźnie już tyle lat. Inteligentny, mądry, rzeczowy. Ksawery Jasieński do dziś żałuje, że nie prowadzi pamiętników. Należało natychmiast zapisać, co mówił kuzyn, bo teraz nie wszystko się już oczywiście pamięta. Gombrowicz był bardzo elegancki - w nowym, wytwornym, dobrze uszytym garniturze. Oni natomiast sportowo, jak na wycieczkę; Ksawery Jasieński w krótkich spodniach. Widać jednak było, że Witold czuł się źle - wyglądał na zmęczonego, ciężko oddychał, mówił krótkimi zdaniami, po każdym chwilkę odpoczywał. Nie chcieli go dłużej męczyć. Pożegnali się po godzinie. Dopiero w kraju od wuja Janusza Ksawery Jasieński dowiedział się, że sześćdziesięcioletni wuj Witold nie zatrzymywał ich i był tak elegancko ubrany, ponieważ spieszył się na randkę... A słowem im o tym nie wspomniał, nie dał do zrozumienia, że zjawili się nie w porę. Właśnie w Royaumont poznał młodą Kanadyjkę, Ritę Labrosse, studentkę Sorbony, z którą akurat się umówił. Odkąd zdziadziałem - pisał do Janusza 23 listopada 1964 - mam wściekłe powodzenie u kobiet... Figurka Niespodziewanie zjawił się u mnie Staś Rosset siwiuteńki, ten sam i nie ten sam... - pisał w liście do Janusza 12 maja 1964. Stanisław de Rosset to kuzyn Gombrowiczów, spokrewniony z nimi przez Benisławskich. Babka moja, Onufrowa Gombrowiczowa, była Dąbrowska (z lepszych), urodzona z Benisławskiej (dobrze)... - pisał Gombrowicz w „Dzienniku”. Pan de Rosset razem z żoną i córką podróżował wiosną 1964 roku po Francji, odwiedzili więc w Royaumont kuzyna Witolda. Nie ma jednak ochoty o tym opowiadać. - Mam już osiemdziesiąt sześć lat - mówi - nie najlepiej się czuję. Byliśmy też tam najwyżej godzinę, niewiele pamiętam. A nie chcę wcale nic sobie przypominać. Bo i po co? Śmieszna figurka, błazenek, niesmaczny snob. Czy wie pani, co on nam tam powiedział? I to szczerze, wcale się z tym nie kryjąc? - Proszę sobie wyobrazić - nie ukrywał, że powinien dostać Nobla! Że mu się należy, że chciałby go dostać! Bardzo by się nim ucieszył, a w kraju zdenerwował wiele osób. Pani rozumie - jak o kimś takim rozmawiać? Przewróciło mu się w głowie, a ja, niestety, nie należę do cmokaczy, którzy mówią z zachwytem: aj, waj, gdy bogaty Żyd powie byle słówko. „Ferdydurke”, nie mówiąc już o jego innych rzeczach, to przecież nieporozumienie... Zdenerwowany głos żony: - Stasiu, nie blokuj telefonu! Rzeczywiście jest o kim rozmawiać! Dwóch chorych Zbigniew Herbert [Zmarł 28 lipca 1998 r.] widział się z Gombrowiczem w Royaumont, ale naprawdę nie tyle nie chce, ile niewiele ma na ten temat do powiedzenia. Owszem, spotkali się - przywiózł Gombrowiczowi lekarstwa od jego paryskich znajomych, i to wszystko. Wręczył mu paczkę, spytał o zdrowie - stan Gombrowicza był wtedy dość poważny, po czym pożegnali się. Nie rozmawiali ze sobą. Gombrowicz nie nalegał, a Herbert naprawdę nie odczuwał takiej potrzeby. - Nie przepadam za rozmowami z pisarzami - przyznaje. - Staram się tego uniknąć. To tylko rozdrażnia, przypomina spotkanie dwóch ciężko chorych. Wolałem powłóczyć się po Prowansji, pooglądać kościoły, porozmawiać z Francuzami. Ceniłem i cenię twórczość Gombrowicza, napisałem nawet kiedyś o nim esej. Lecz jego dzieła, czyli to, co najważniejsze, naprawdę mi wystarczają, [W „Hańbie domowej” Jacka Trznadla (Warszawa 1994, Agencja Wydawnicza „Morex”) Zbigniew Herbert powiedział o Gombrowiczu:...to był wielki indywidualista. Dobry smak, wielkopańskość, zupełnie nie pasowały do rodzimej garkuchni, on by nie poszedł na żadną współpracę. Jego urok polegał na tym, że robił z każdego durnia. Pojechałem do niego z lekarstwami, a on zrobił ze mnie sprawnie i błyskawicznie durnia, bo nie czytałem „U&tre et le Neant”. Gombrowicz filozofię znał tak po hrabiowsku. Mój stosunek do niego jest niejasny, uważam, że to byłby genialny pisarz, gdyby nie brakło mu miłości, „tej, która obraca słońce i inne gwiazdy”. Uprawiał swoje poletko znakomicie. Ale ponieważ jego życie osobiste, jego doświadczenie było okrutne, on to przerobił na obraz świata, na tę gładką, suchą, chirurgiczną stylistykę, na język krystaliczny. Poprawiał Dantego, jest taka jego rozprawka przeciwko Dantemu, brał tercyny i wykazywał, że mogą być lepiej napisane. Ungaretti chciał mnie zlinczować, gdy się dowiedział, że jestem Polakiem. W tym wszystkim jest pewien sadyzm, ale niemający nic wspólnego z tym diabelskim korowodem, o którym mówiliśmy.] Gombrowicz i kowboje Unikał też kontaktów z nim Witold Lutosławski, światowej sławy kompozytor [Zmarł w 1994 r.] Unikał, choć uważał go zawsze za najwybitniejszego polskiego pisarza. Ale mimo to interesowało go wyłącznie dzieło, nie człowiek. Czyż życie ma zresztą związek z dziełem? Nie chciał więc poznać Gombrowicza, choć mógł, miał wiele okazji, głównie właśnie we Francji. Podróżował przecież ciągle po świecie. Chciała też poznać go z nim wspólna znajoma, Colette Małcużyńska. Ale po prostu się go bał. Jego męczącej - przynajmniej dla niego - prowokacji, egzaminów, egocentryzmu. Gier, póz i min - Colette opowiadała na przykład, jak podczas rozmowy eksponował cały czas swój niewątpliwie arystokratyczny profil... Drażniła go też jego krzątanina wokół własnej sławy, tak jakby był marnym pisarzyną... Nie zgadzał się też nigdy z powszechną w Polsce opinią, jakoby przypadł Gombrowiczowi wyjątkowo trudny los. Los emigranta. Czyż w Polsce było artyście łatwiej? - Szkoda, że nie żyje mój szwagier, Staś Dygat - mówi Witold Lutosławski, którego żona, Dygatówna z domu, to siostra Stanisława. - Szwagier ubóstwiał Gombrowicza, ubóstwiał o nim mówić, zawsze gdzieś go wtrącił. Na jednym ze swoich wieczorów autorskich powiedział na przykład, że i on, i Gombrowicz wywodzą się od Rabelais’go. Znał zresztą Gombrowicza osobiście, zdążył poznać go przed wojną jako młody student, w cafe „Zodiak”, gdzie - jak zawsze potem mówił - uczył się literatury, przysłuchując się rozmowom przy stoliku Gombrowicza. Ten fakt zaaprobowania młodego człowieka, który niczego nie reprezentował, też świadczy o obyczajach ówczesnej elity młodej literatury - pisał po latach Dygat [„Sceptyk pełen wiary. Wspomnienia o Stefanie Otwinowskim”, WL, Kraków 1979] - Nie wtrącałem się do ich ogólnych rozmów przy stoliku, co chyba ocenili pozytywnie, ale okazałem się za to niezłym sparring-partnerem w spotkaniach indywidualnych. Nawet Gombrowicz lubił pójść ze mną na spacer albo na kolację do baru „Europejskiego” i szybko odkryłem, że w moim towarzystwie doznaje pewnego uczucia ulgi i relaksu. Jak powszechnie wiadomo, Gombrowicz lubował się w tak później nazwanym (chyba przez niego samego) dominowaniu otoczenia. Być może on sam czuł się tym czasem zmęczony. Ja byłem jedynym, którego nigdy nie próbował dominować. Dominować nieudanego tenisistę i pseudostudenta? To wręcz infantylizowało i odbierało całą dynamikę jego idei dominowania. Dlatego prowadziliśmy zupełnie normalne, wcale nie Gombrowiczowskie lub na pół Gombrowiczowskie rozmowy, bezkonfliktowe i rzeczowe, ja nigdy niczemu, co mówił, nie zaprzeczałem, a on mówił wiele prostych i mądrych prawd, których nie powiedziałby swoim współ-graczom przy stoliku w „Zodiaku”, ze względów taktyczno-strategicznych, w wielkich bitwach Dominacji, które zawsze wygrywał, choć bardzo często nie-zasłużenie. O fascynacji Dygata Gombrowiczem wspomina też w swoich „Miesiącach” Kazimierz Brandys: Staś oświadczył mi, że wielbi Gombrowicza i Hemingwaya. Zdumiałem się, jak można jednocześnie uwielbiać dwóch pisarzy tak do siebie niepodobnych, ale zanim zdążyłem się odezwać, dodał, że najbardziej uwielbia filmy o kowbojach. Sądziłem, że żartuje. A to nie był żart. Więc jak to? Mógłbym najwyżej uznać, że prozę Hemingwaya łączą jakieś parantele z westernem, ale Gombrowicz? Gombrowicz i kowboje? Jakież to dzisiaj proste: właśnie Gombrowicz miał odwagę samotnego gentelmena - ryzykanta, i zarazem czelność sztubaka odkłamującego nieprawdę dorosłych. Mimo iż nie polował na lwy ani nie ujeżdżał mustangów, spełniał najwyższe wymagania Stasia. Trzy tysiące stron Jadwiga Kukułczanka, dla Francuzów Koukou Chanska - tłumaczka, od niedawna także producentka filmowa, nawiązała z Gombrowiczem kontakt w roku 1963, gdy przebywał jeszcze w Argentynie. Prosiła o powierzenie jej praw autorskich na tłumaczenie „Ślubu”, który reżyserować miał w Paryżu Jorge Lavelli. Zgodził się natychmiast, choć nie ukrywała, ile ma lat, że jest właściwie debiutantką - była to jej pierwsza sztuka tłumaczona na francuski, dotychczas dokonywała jedynie przekładów z francuskiego na polski. Był daleki od układów, koterii. Uważał, że wszystko jedno, kto go będzie tłumaczył, ważne, aby zrobił to dobrze. Później przekładała też kilka innych jego rzeczy - fragmenty „Dziennika” dla „Les Lettres Nouvelles”, „Trans-Atlantyku” dla „Cahier de 1’Her-ne”. „Trans-Atlantyk” i „Rozmowy z Gombrowiczem” Dominiąue de Roux miała tłumaczyć w całości, ale - z różnych względów - do tego nie doszło, już po śmierci Gombrowicza wydawnictwo zerwało umowę. Od początku właściwie, tj. od „Ślubu”, nawiązała się między nimi sympatia, która przetrwała do końca; ma jego listy pisane - już ręką Rity - dosłownie parę dni przed śmiercią. Pisał do niej bardzo często, zwracał się naprawdę z najróżniejszymi sprawami. 27.10.1964. Droga Panno Jadwigo, piszę na chybił trafił. Czy Pani nie zna kogoś, kto by mógł pojechać ze mną w Pirenee nad Śródziemnym, ale nie na plażę, tylko w góry, jakie 500-600 metrów wysokości? Poszukuję towarzysza (albo towarzyszki) gdyż, jeśli nie będzie recydywy opuszczę Berlin ok. 15-tego i naprzód tam się wybieram, a potem do Hiszpanii. Myślę, że może ktoś ze znajomych Pani ma urlop, albo w ogóle jest osobą niepracującą i interesowałaby go „wymiana myśli” ze mną, choć słabo się ruszam i mocno jeszcze kwękam. Nie chciałbym sam jechać w tym stanie. (...) A może Pani by się wybrała? Tłumaczylibyśmy „Trans-Atlantyk” razem? Proszę odpisać możliwie prędko. Kłaniam sięW.G. Choć oczywiście, najczęściej, miał do niej interesy czysto zawodowe, których - jak to on - nie owijał w bawełnę, co zawsze bardzo ceniła: 10.02 [brak roku]. Droga Pani, dziękuję za liścik. Mam jeszcze jedną prośbę: czy Pani nie mogłaby sporządzić notki na jakie 30-40 wierszy o sukcesie „Ślubu” i posiać go „Wiadomościom”? Naturalnie we własnym imieniu. Oni wyspecjalizowali się w niedostrzeganiu moich sukcesów, ale trudno im będzie tego nie umieścić. Ewentualnie można by to zrobić przez Józef a Czapskiego. W ogóle myślę, że byłoby dobrze, gdyby Pani wraz z p. Sidrem i może z Lavel-lim zorganizowali coś w rodzaju serwisu prasowego zwłaszcza na Anglię, Włochy, Stany. Trzeba by dać notatki także agencjom lub wprost wysyłać. To mogłoby znacznie przyspieszyć karierę sceniczną „Ślubu” i zwiększyć jego możliwości we Francji.Pokłon. W.G. 28.02.1965. Droga Panno Jadwigo, dużo wody upłynie zanim „Bakakaj” ukaże się po francusku. Wobec tego przychodzi mi do głowy, iż trzeba by zabrać się systematycznie do ogłaszania tych opowiadań w prasie nie tylko francuskiej, ale np. angielskiej, amerykańskiej etc. Trzeba by l ° - wydostać wszystkie tłumaczenia (także od Koski), 2° - sporządzić z 5 kopii na maszynie (zapłaciłbym maszynistkę), 3 ° - rozesłać wg podanych przeze mnie adresów. Jeżeli nie wszystkie, to przynajmniej najlepsze. Także trzeba by wydostać z „Preuves”, NRF i „Les Lettres Nouvelles”, to co tam było zamieszczone. Czy Pani miałaby czas i ochotę zająć się tym energicznie i systematycznie? Zaraz? Niezależnie od honorariów za przekład od tekstów zamieszczonych w prasie franc. oraz wykorzystanie przekładu francuskiego dla sporządzenia przekładu na inne języki otrzymałaby Pani 5 procent mego honorarium od tekstów nie przez Panią tłumaczonych. Zgoda? Idzie tylko o to, czy Pani miałaby czas, żeby się tym zająć poważnie i sprawnie. Od tego wszystko zależy. Proszę odpowiedzieć szczerze. Jeżeli Pani nie ma czasu, poprosiłbym może p. Arlet. (...)Pokłon. W.G. Rozmawiając z Dominiąue de Roux, wiele ustępów dyktował po polsku, jeszcze więcej napisał (też oczywiście po polsku) wyłącznie sam. Gdy tłumaczyła je na francuski, ponaglał, nie ukrywając powodów: 30.07.68. Droga Panno Jadwigo! (...) Mnie ze Sztokholmu naciskają, żeby ta książeczka jak najszybciej się ukazała ze względu na Nobla. Jak najbardziej powątpiewam, ale jednak polecam się, niech Pani postara się dopatrzeć, żeby to we wrześniu mogło się ukazać. (...)Pokłon. W.G. Bardzo często zwracał się też do niej ze sprawami właściwie drobnymi, techniczno-organizacyjnymi, jak je nazywała. Choć oczywiście, ogromnie dla niego ważnymi. 10.07.65. Droga Panno Jadwigo, potrzebuję na gwałt „Iwony” w wydaniu PIW-u z r. 1957 czy może 58, z ilustracjami Kantora? Muszę dokonać pewnych poprawek i skrótów, a próby, jak może Pani wie, już są w toku. Jeśłiby miała Pani ten egzemplarz, proszę zaraz mi przysłać. Przysięgam, że zwrócę. A jak nie, proszę rozpytać, kto by miał, może w księgarniach, może np. p. Scherer-Wirska. To ważne. Na wszelki wypadek niech Pani z łaski swojej zatelefonuje do Giedroyćia (teł. 962 19-04) bo jego też prosiłem o przysłanie, gdyby miał w swojej bibliotece. Zrewanżuję się królewskim darem w przyszłości niedalekiej. Tymczasem. W.G. [Bez daty] Droga Panno Jadwigo! (...) Zdecydowałem się wziąć agenta teatralnego na Stany i może na Anglię. Pani mi wspomniała o kimś dobrym. Czy Pani nie wie, kto jest agentem lonesco? Ja bym chciał takiego, który by mógł nieco teren przygotować, bo w Stanach dopiero teraz zaczynają mnie wydawać w większej skali. Proszę napisać! Niski pokłon W.G. 23.07.65. Droga Panno Jadwigo! (...) Wobec tego, że ta przeklęta astma trzyma mnie z dala od wszystkiego, do Pani się uciekam, żeby Pani była łaskawa zasięgnąć informacji i pouczyć mnie, jak to wygląda. Idzie o to, że ja w innych krajach (Niemcy czy Szwecja) do żadnego Związku Autorów nie należę, a tylko mam agenta, który trudni się umieszczaniem sztuk, sporządzaniem przekładów, pobieraniem honorariów, za co otrzymuje spory, niestety, procent. We Francji jest zupełnie inaczej. Zapisałem się wprawdzie, wtedy gdy Pani mi pomagała, do Związku Autorów. Potem powiedziano mi, że to nie wystarcza i że trzeba się zapisać do jednej z Agencji funkcjonujących przy Związku. Pierwsze pytanie: jakie są moje świadczenia na rzecz: 1. Związku? 2. Agencji? Zupełnie zapomniałem, jak to wygląda. Czy ta Agencja pobiera procent od moich honorariów? Ile? Drugie pytanie: jaka jest rola tego agenta? Czy służy tylko do pobierania honorariów, czy też można mu powierzyć wybór teatrów, decyzje np. czy dać sztukę telewizji, czy teatrowi? Słowem, czy ja mogę mieć do niego zaufanie i... czy za to trzeba dodatkowo płacić? (...)Uszanowania W.G. Ale chyba najlepiej poznali się dopiero w Vence. Stamtąd właśnie najbardziej go pamięta, i to dzięki kilku drobiazgom, które - nie wiadomo właściwie dlaczego, kosztem nawet rozmów czy zdarzeń ważniejszych - zostały w pamięci. Przez jeden z letnich miesięcy widywali się bowiem w Vence bardzo często - jej francuscy znajomi wyjechali na miesiąc, prosili o zaopiekowanie się ich mieszkaniem w Nicei. Zgodziła się chętnie, zamieszkała tam ze swoimi przyjaciółmi. Przedtem nie mogła odwiedzać Gombrowicza zbyt często. Były to jej początki w Paryżu, a stamtąd do Vence jest kawał drogi, bilet sporo kosztował. Tymczasem z Nicei do Vence dosłownie dwa kroki. Odwiedzała go więc ze swoimi przyjaciółmi, on - ze względu na astmę - ruszał się rzadziej. Najczęściej grali w szachy. Mam oskomę na szachy - pisał do nich na kartkach - używał często słów i zwrotów staropolskich. Natychmiast wtedy przyjeżdżali. Był w szachach mistrzem, bił ich na głowę, żeby więc dać im jakie takie szansę, grał bez królowej. Choć zdarzało się, że czasem przegrywał. Natychmiast zjawiał się wtedy u nich na drugi dzień, żeby pobić wczorajszego zwycięzcę. Mimo że sam ustawiał się w gorszej sytuacji, nie znosił nawet najdrobniejszej porażki. Do dziś też pamięta swoją o wiele wcześniejszą wizytę w Vence, kiedy to Psina, jego ukochany pies (nazwany tak specjalnie, żeby Francuzi łamali sobie język) - poszarpał i pożarł połowę kołnierza jej zimowego płaszcza. Gombrowicz przepraszał, był przerażony - uznał kołnierz za bardzo kosztowny, norki co najmniej, obiecał natychmiast pokryć stratę. Próbował dowiedzieć się, ile kosztował. To był lis, nie tak oczywiście drogi jak dziś, ale zawsze. Mimo to bagatelizowała sprawę, nie chciała ani grosza. Chciał zwrócić jej pieniądze od razu, niestety - jak na złość - akurat ich nie miał. Pisał więc ciągle do Paryża, gdzie mieszkała już wtedy na stałe, pytając, ile ma jej oddać. Nudził tak często, że - naprawdę na odczepnego - zażądała trzydziestu franków. Przysłał osiemdziesiąt i do końca uważał, że na pewno zaniżyła sumę. 12.12.65. Droga Panno Jadwigo, jak tam z tym kołnierzem, co? Ale szczerze! Proszę podać cyfrę. Daję słowo, że obrażę się, jeżeli Pani będzie uprawiać jakieś kamuflaże itp. ceregielki. Oczekuję konkretnej wiadomości. Bronchit mi przeszedł. „Iwona” w Sztokholmie duży sukces - prasa pisze, że wielki ewenement teatralny. W Niemczech dwa artykuły rozzłoszczone miałem z powodu „Berliner Notizen” (dziennik ten coście tłumaczyli dla „Les Lettres”) tymczasem trzeci artykuł we „Frankf. Allg. Zeit.” - entuzjastyczny??? Jak tam u Pani? (O kuracji rozmawiałem z medykiem, na razie nie chce zmienić programu, ale potem może tak).Uszanowania. W.G. 19.12.65. Droga Panno Jadwigo! (...) Mój Psina merdając ogonem na znak skruchy melduje, iż prześle Pani 80 F jak tylko tłok na poczcie nieco sfolguje. Więc póki co tymczasem i moje uszanowanie (także i od Rity życzenia i pozdrowienia).W.G. Naprawdę przeżywał „sprawę kołnierza”, bynajmniej jednak nie ze skąpstwa czy interesowności, o które oskarżali go często polscy literaci. „Gombrowicz ciągle tylko o pieniądzach” - krzywili się, lecz wielu z nich miało państwowe mieszkania, stypendia, zagraniczne podróże, diety. Ona natomiast, mieszkając już wtedy na stałe w Paryżu, usiłowała - tak jak i Gombrowicz - żyć wyłącznie z pisania, to znaczy z tłumaczenia, doskonale więc go rozumiała. Zawdzięczali wszystko wyłącznie sobie, sami musieli - jak mówił - „prowadzić swoje kramiki”. Prawdziwe pieniądze przychodziły dopiero z wielkim sukcesem, który w jego wypadku zaczął się dopiero po śmierci. Nie był wcale skąpy, po prostu nawet i w Vence bywał bez grosza. Nagrodę Formentora za „Kosmos” wpłacił niemal w całości do banku „na czarną godzinę” - chorował już przecież poważnie, nie wiedział, jak długo będzie jeszcze mógł pisać. W listach wspominał jej czasem, że w tym miesiącu starczyło jedynie na opłacenie mieszkania i życia, że czeka na obiecaną zaliczkę czy pieniądze za umowę, ale kiedy je dostanie - nie wiadomo. Skarżył się często, że nie stać go na kupno książek, nie ma co czytać. Gdy była „przy forsie”, posyłała mu więc coś czasem z Paryża, głównie modne nowości. A już o jego interesowności naprawdę nie mogło być mowy. Przeciwnie, w sprawach materialnych był wyjątkowo niepraktyczny; każdy mógł go oszukać. - Mam już przeszło sześćdziesiąt lat - powiedział jej kiedyś - a mój jedyny dorobek to trzy tysiące stron, które napisałem. Bo materialny dałby się zamknąć w jednej walizce. Dopiero po sześćdziesiątce, i to głównie ze względów zdrowotnych - lekarze zalecili mu spacery oraz wycieczki - pozwolił sobie na „luksus”. Kupił najpopularniejszy i jeden z tańszych we Francji samochodów - citroena 2CV, którym jeździli głównie studenci, młode rodziny na dorobku. Był z niego bardzo dumny, nazywał go Dwukonką, prowadziła go Rita. - No proszę - mówił - nawet i ja zaczynam nareszcie normalnie egzystować! Nie pojechała do Vence na jego pogrzeb - naprawdę nie miała akurat grosza. Sama też własnoręcznie zniszczyła sporą część jego listów, których mnóstwo do niej napisał, chociażby w sprawie nieszczęsnego kołnierza. Dziś oczywiście bardzo ich żałuje - długo jednak wynajmowała tak niewielkie pokoje, że nie mogła pozwolić sobie na przechowywanie wszystkich papierów. Na szczęście sporo jednak ocaliła. Ale cóż, straty są widać nieuniknione, zanim zostanie się Koukou Chanską i ma się w Paryżu premiery tłumaczonych przez siebie sztuk oraz filmów, nad którymi się pracowało; ostatnio chociażby „Cudowną podróż Baltazara Kobera” w reżyserii Wojciecha Hasa. Rozmowy z Gombrowiczem Nie udało mi się spotkać z Czesławem Miłoszem. Podczas mojego pobytu w Paryżu w 1988 roku minęliśmy się; wyjechał trochę szybciej. Podczas jego pobytów w Polsce nie sposób było się do niego dopchać, albo najwyżej na krótko i w tłoku, a nie potrafię w takich warunkach pracować. Po prostu więc do niego napisałam, prosząc o udział w książce; o swoje wspomnienia o Gombrowiczu. Znajomi pukali się w czoło - na pewno ci nie odpisze! Nie odpowiada w ogóle na listy! Ale chyba jednak nie na wszystkie, bo mnie odpowiedział. A ściśle, przesłał - przez swoją szwagierkę Grażynę Miłosz - następujący tekst: 26.06.1988 CZESŁAW MIŁOSZ, „Rozmowy z Gombrowiczem”: Było mi przyjemnie usłyszeć teraz w Paryżu od Rity, że Gombrowicz w naszych rozmowach w Vence w 1967 roku był wyjątkowo rozluźniony, jak z żadnym innym literatem, i że ani nie starał się dominować, ani nie nastawiał się obronnie. Dostał wtedy nagrodę Formentora za „Kosmos”, ale, jak mówi Rita, nie znalazł we mnie zazdrości, tzn. szczerze cieszyłem się tym jego sukcesem. Wtedy, czyli w 1967 roku, sam sukcesami w Ameryce nie mogłem się pochwalić, mój pierwszy tom wierszy po angielsku ukazał się dopiero w 1973 roku. Czyli że nieźle obywałem się bez pochwał, choć oczywiście kiedy przedstawiono mnie na poetyckim wieczorze w Stony Brook wyłącznie jako tłumacza Herberta, było mi przykro. Wtedy też miałem jedno z moich (zawsze spełniających się) jasnowidzeń co do niektórych przyszłych wydarzeń. Owej wiosny mieszkaliśmy z Janka w St. Paul-de-Vence, skąd do Vence samochodem już dwa kroki, również przez parę tygodni w domu pisarzy La Messu-guiere koło Grasse, skąd już do Vence trochę dłuższa podróż. W La Messuguiere przez pewien czas mieszkał Gombrowicz i wspominano go ze zgrozą. Bo dumą tego domu są bardzo stare drzewa oliwne na tarasach pochylonych ku dolinie, a Gombrowicz powtarzał, że powinno się je ściąć, bo zasłaniają mu widok. Nasze rozmowy, zwykle we czwórkę, odbywały się albo w ich mieszkaniu na pierwszym piętrze w Vence, albo w kawiarni, albo u nas w St. Paul, albo na wycieczkach w Prealpes samochodzikiem Deux Chevaux prowadzonym przez Ritę Co Gombro pisze w „Dzienniku” o zadowoleniu ze swojej stabilizacji i względnego dobrobytu, jest prawdą, było to jednak bardzo skromne życie po latach zmagań, tak że jako profesor dużego amerykańskiego uniwersytetu przyjeżdżający do Europy na sabbatical, czułem się w porównaniu z nim uprzywilejowany. Tematy naszych rozmów: przede wszystkim filozofia, do której nawracał z uporem, ściślej, do jednego tylko filozoficznego problemu, to jest istnienia świata poza naszymi percepcjami. Stale twierdził, że nie możemy orzec, czy świat istnieje i jak istnieje, poza tym że istnieje w naszej świadomości. Descar-tes dopuszczał możliwość, że nasze zmysły nas mylą, ale uciekł od tej możliwości, przywołując na pomoc Boga, którego przecież nie należy uważać za złośliwego demiurga wprowadzającego nas w błąd. Gombrowicz miał mu to za złe, zarzucał mu tchórzostwo, nie dość radykalni byli też dla niego następcy Descar-tesa, tj. Kant i Husserl. Niesłychanie mu zależało na obronie swego stanowiska, tj. zupełnego sceptycyzmu epistemologicznego, co chyba było mu potrzebne po to, żeby usunąć wszelką gwarancję, jakiej tradycyjnie dostarczał Stwórca czy Absolut, tak że istniała miara, którą można było zastosować do świata, żeby ustalić, co w nim ma byt obiektywny. Nie przypominam sobie dobrze, żeby padło nazwisko Berkeleya, chyba z oczywistego powodu, bo dla angielskiego filozofa być, znaczyło być postrzeganym, czyli świat otrzymywał byt dzięki temu, że jest postrzegany przez Boga. Nie potrafiłbym odtworzyć przebiegu naszych dyskusji. Sądzę, że musiała w nich powtarzać się moja stała skłonność do sprzeciwu wobec takich rozwiązań jak jego. To znaczy od dawna uważam, że argumenty przeciwko prawdomówności naszych percepcji są niepodważalne, i to na obu poziomach, bo z jednej strony nie można dowieść, że świat jest taki, jaki przekazują nam nasze zmysły, z drugiej, ilość światów subiektywnych, tworzonych przez poszczególne istnienia w ich zetknięciu z rzeczami, jest niemal nieograniczona. Pozostaje jednak bardzo ważna różnica temperamentów filozoficznych, dwie zasadnicze ich grupy, i należeliśmy z Gombrowiczem do grup przeciwnych. Z pewnością wiek dwudziesty sprzyjał daleko posuniętemu sceptycyzmowi, natomiast u mnie odzywał się nadal Tomasz z Akwinu. Zresztą trzeba pamiętać, że jedynie założona zgodność działań naszego umysłu z prawidłami Natury umożliwiła zachodni przewrót naukowy i techniczny. Dla mnie pozostawało to kwestią nadziei, tak jak to przedstawiłem w poemacie „Świat”: Nadzieja bywa, jeżeli ktoś wierzy, Że ziemia nie jest snem, lecz żywym ciałem, I że wzrok, dotyk ani słuch nie kłamie. Rozmowy nasze toczyły się głównie po francusku, ze względu na udział Rity, niekiedy po polsku. Gombrowicz raz powiedział: „Dziwne, kiedy mówisz po francusku, jesteś precyzyjny, kiedy przechodzisz na polski, robisz się mętny”. Chyba miał większą dokładność francuskiego filozoficznego słownictwa czy też mój lepszy jego użytek. Rzekłbym, że Gombrowicza obchodziła w pierwszym rzędzie filozofia jako przedmiot, o który można i warto się spierać, nie literatura. Polskim pisarzom zarzucał brak filozoficznego wykształcenia, natomiast modne wówczas we Francji szały strukturalistyczne zdawał się traktować jako przejściową właściwość literacko-politycznego klimatu. W jakimś drukowanym wywiadzie wyliczył jednym tchem kilkanaście nazwisk teoretyków, wtedy branych bardzo poważnie. Zapytałem go, czy to wszystko naprawdę czytał. Zaśmiał się: „Któż by mógł to czytać?”. Czyli ta dziedzina należała dla niego do „im mądrzej, tym głupiej”. Moja profesorska pilność gniewała go jako brak szacunku dla własnej osoby. Wydałem wtedy antologię „Postwar Polish Poetry” (książkę zresztą o trwałym wpływie na amerykańskie literackie środowisko) i przygotowywałem do druku moją „History of Polish Literature. „Czy wyobrażasz sobie Nietzschego układającego antologie? - zapytał Gombro. - Mogę ciebie usprawiedliwić tylko pod jednym warunkiem: że podręcznik napisałeś dla pieniędzy”. Nie miałem wyboru, odpowiedziałem: „dla pieniędzy”. Naprawdę, choć spodziewałem się jakiegoś dochodu z tej książki (bo przecież miliony Amerykanów polskiego pochodzenia, nie znających już polskiego, mogłyby dostarczyć jakichś dziesięciu tysięcy nabywców), nie to było moim głównym motywem, po prostu zabawiłem się, dyktując z moich notatek do wykładów. Tom ten okazał się najgorzej sprzedającą się z moich książek, co mojej opinii o nic nie czytającej Polonii nie poprawiło. Mimo tych napaści Gombro, jak po jego śmierci napisała mi Rita, lubił mieć „The History of Polish Literature przy sobie na łóżku, nie znając angielskiego przeglądał ją i chyba przyjemnie mu było znaleźć swoją dużą fotografię na całą stronę. Nie myślę, że dużo rozmawialiśmy o literaturze, a już o poezji wcale. Zasięg jego lektur w tym zakresie pozostał dla mnie nieznany. Nigdy też nie zadałem mu pytania, czy czytał moje wiersze i jakie. Zdaje mi się, że coś czytał, ale mogliśmy porozumiewać się dostatecznie bez odwoływania się do naszych utworów. Oczywiście były jego ataki na sztukę. Nie tylko na malarstwo sztalugowe, nawet nie tylko na malarstwo w ogóle, ale na sztukę od jej początków, choć swoim potępieniem nie obejmował, zdaje się, muzyki. Nie występowałem do walki frontalnej. Zresztą wystarczy się zastanowić nad milionami dolarów płaconymi za jeden obraz van Gogha, żeby przyznać, że są u samych może narodzin tego rzemiosła jakieś niepokojące, zbyt społeczne, determinanty. Na malarstwie nowoczesnym Gombrowicz znał się i miał w Vence na ścianach płótna dostarczane przez jego przyjaciół Jareme i panią Sperling. Raz odwiedzaliśmy ich razem w ich willi nad Niceą. Nie wiem, jak wypadłoby nasze spotkanie w innej fazie mego życia. W Polsce go nie znałem, prawie wcale nie bywając w warszawskiej literackiej kawiarni. Zachwyciłem się „Ferdydurke”, ale chyba nie byłoby między nami punktów stycznych. Jak uświadomiłem to sobie znacznie później, należał do sfery społecznej dla mnie niemiłej i chyba to by wylazło. Raz coś z tej sfery liznąłem: była to wizyta u moich bardzo dalekich krewnych w Warszawie, zamożnych ziemian z Królestwa, która skończyła się źle, zostawiając im przekonanie o dzikich litewskich manierach i jeszcze dzikszych poglądach. Jeżeli pochodziłem częściowo z tzw. ziemiaństwa, choć zbuntowany, to trzeba podkreślić, że na Litwie miało ono zupełnie inną mentalność, jak też że w porównaniu z Gombrowiczem i jego rodziną byłem bardzo ubogi, z dużymi brakami towarzyskimi w wychowaniu i bez dobrej Kinderstube. W Vence byłem już znacznie bardziej pewny siebie, natomiast między nim a jego dawnym środowiskiem legły lata Argentyny. Miałem szacunek dla jego umysłu, dla śmiałości jego sądów, dla uporu. Jak już gdzieś pisałem, był dla mnie człowiekiem rozumnym, trzeźwo myślącym, poważnym, który potrafił siebie zbudować i dojść do pewnej mądrości, a więc nic z trefnisia, cynika, prześmiewcy. 29.06.1988 Żadnych snobistycznych zagrań Gombro wobec mnie nie stosował, być może świadomy, że nie jestem wrażliwy na kuzynów Kotkowskich. Moje snobowanie się na Wielkie Księstwo Litewskie mogło tutaj okazać się silniejsze, a zwłaszcza przewaga pochodzenia znad rzeki Niewiaży (Niewiaża dzieląca Żmudź od Auksztoty, czyli Górnej Litwy, płynie doliną uważaną za najpiękniejsze okolice Litwy gniazdowej). Czyli miałem w ręku atut i użyłem go, mówiąc, że przecież pochodzi z Królestwa Polskiego, na co bardzo się oburzył i przypomniał, że to jego dziad wyemigrował znad Niewiaży po powstaniu 1863 roku. I przecież swoją powieść „Opętani” drukował pod pseudonimem zapożyczonym od nazwy tamtej rzeki, Niewieski. Źle, moim zdaniem, ulepione nazwisko, bo nasuwa skojarzenie z niewiedzą i po polsku brzmi sztucznie, mało też ma wspólnego z Niewiążą, czyli Neveżys, która to nazwa odnosi się do braku raków - rak po litewsku znaczy veżys. Zastanawia mnie dotychczas dobra komitywa Gombrowicza i Janki w Vence. Tak niechętna literackiemu środowisku, wzgardliwa i oskarżana o wyniosłość i chłód, teraz jakby znalazła równorzędnego partnera dialogu i częściej była po jego niż po mojej stronie. Nie mogło to ani wówczas, ani później pozostać bez wpływu na niektóre moje sądy; przyznawałem mu wyjątkową trafność ocen. Czytałem dużo rozpraw o wewnętrznym pokręceniu Gombrowicza, ale w porównaniu ze mną wydawał mi się względnie prosty, zgodny z tym, co wyrażał, i z tym, do czego dążył. Myślę, że odgadywał poprawnie moje obszerne rezerwy, te, z których w rozmowie nie korzystałem, które jednak istniały, ale też nie dał się zwieść pozorom mojej równowagi i w pewnych moich odezwaniach się znajdował dozę sprzecznych impulsów i urazów. „Nie pojmuję, jak taka mądra kobieta mogła wytrzymać avec un fou pareil?” - kiedy tak zapytał, musiałem przyznać mu w duchu słuszność, nie obrażając się zresztą wcale, bo czyż nie było w jego zwyczaju odzywać się podobnie o ludziach mu bliskich, np. Ritę nieraz nazywał „malheureuse”: „Qu’est ce ąue tu racontes, malheureuse?”. Czyli „Co ty wygadujesz, nieszczęsna?”. Nie oznaczało to jednak braku ciepłych wobec niej uczuć. Dla mnie istnienie Rity u jego boku potwierdzało moją opinię o celności jego wyboru. Urocza, trochę chłopięca, inteligentna, oddana, dobra - czego chcieć więcej? Bawiły mnie później różne wyobrażenia o niej w Polsce, niezgodne z jej osobą i jej rolą wiernej wykonawczyni jego testamentu. Działka numer dwadzieścia jeden Rita, mieszkanie przyjemne, klimat, pejzaże... Z listów z Vence pisanych do brata Jerzego, znajdujących się obecnie w Bibliotece Instytutu Badań Literackich PAN oraz w Muzeum Literatury: 28.10.1964 (...) Ja od kilku dni jestem w Vence, 20 Mm od Nicei, w górach. Wynająłem mieszkanko z jedną Kanadyjką, która gotuje, więc w sumie nie tak drogo wypada, a ja mniej samotnie się czuję co mi dobrze robi na nerwy i zdrowie. To dziewczę 28-letnie b. mi się udało: inteligentna, zaradna. Zresztą tu dużo artystów, zwłaszcza malarzy. Mam zamiar zimę tu spędzić, a potem zobaczy się. Zdrowie mi wszystkie projekty skomplikowało. 10.08.65 (...) Na ogół póki co miewam się jako tako, ale niestety muszę ciągle brać kortyzon, co jest dość niebezpieczne i pociąga za sobą liczne komplikacje. Wszystko to mnie osłabia i odbiera ochotę do dalszego wysiłku. Poza tym pobyt tutaj jest bardzo kosztowny nie licząc bajońskich sum na lekarzy, a boję się ruszać żeby mi na astmę nie zaszkodziło. Z literaturą natomiast dużo lepiej. Wprawdzie Formentora zdmuchnął sprzed nosa Bellow, ale wytworzyła się moda na tych zwolenników, iż prasa zaczęła sporo o mnie pisać i wydawcy (zwłaszcza ze Stanów) b. się zainteresowali. Podpisałem umowy z Grove Press w Stanach, dwie z Feltrinellim we Włoszech („Kosmos” i „Dziennik”), ze Szwecją („Porno”), z Francją („Kosmos”), z Hiszpanią („Porno”), z Argentyną („Dziennik”). Pieniądze będą kapać stopniowo. Wszystko to zabiera mi masę czasu. Pomimo iż są wakacje, co najmniej pół dnia muszę poświęcać na korespondencję. Teatr też zaczyna się ruszać. „Iwona” (która sklapowała biedaczka w Diissel-dorfie) teraz ma być grana na festiwalu w Chalon, w Wenecji i wreszcie w Ode-onie w Paryżu (najlepszy teatr Francji). Także w Niemczech i Szwecji, gdzie Bergman ma wystawić „Ślub”. „Ślub” także w Szwajcarii i Niemczech. (...) Tutaj mamy mieszkanko 4-pokojowe, wysokie, przestronne, z widokiem na wszystkie strony, z 5-balkonami. Jeden pokój odnajmujemy. Powietrze, słońce, góry: jedzenie też dobre. Rita lubi gotować. Vence jest miejscowością szykowną, roi się tu od vedettes, aktorów, malarzy (Chagall, Dubuffet, czasem Picasso), amerykańskich admirałów, Rotszyldów itd. w ogóle cała Cóte d’Azur zawalona jest osobistościami, z czego mało mam pożytku przesiadując przeważnie w domu. 30.12.65 (...) Ja lepiej się miewam po uciążliwym bronchicie, który mnie dusił ze 6 tygodni. W zasadzie Vence b. dobrze mi zrobiło. Rita, mieszkanie przyjemne, klimat, pejzaże, ludzie interesujący ze wszystkich stron świata, wszystko to mnie podreperowało, zwłaszcza nerwy. Po Berlinie byłem zupełnie zrujnowany. Teraz mam gorsze i lepsze okresy, ale na ogół nieźle bym się trzymał, gdyby nie oddech i serce, dość już słabowite. (...) Bardzo bym się ucieszył, gdybyś tu się zjawił. Jeden pokój podnajmujemy, ale czasem bywa wolny, więc trzeba by to tak urządzić, żebyś mógł być naszym gościem ze 2 tygodnie... 15.02.66 (...) Rita dobrze się miewa, gra w tenisa, prowadzi auto, jeździ na nartach (jest śnieg o 20 kim w górach) kąpie się (plaża o 20 minut samochodem, sezon zaczyna się w końcu marca). Tylko pytanie jak długo, bo moje dochody są zupełnie nieustabilizowane i trzeba żyć z miesiąca na miesiąc. 24.06.68 [pisany przez Marię Paczowską] (...) Wciąż piszę ręką cudzą, bo moja znowu osłabła... W ogóle kiepsko się miewam. Bez scenariusza W czerwcu 1965 roku Sławomir Mrożek i jego żona spędzili z Rita i Witoldem miesiąc na włoskiej Riwierze - w Lavagna; czterdzieści kilometrów od Genui. Zorganizowali im ten pobyt wspólni dobrzy znajomi - Maria i Bohdan Paczowscy. Było to pierwsze spotkanie Sławomira Mrożka z Gombrowiczem, choć nie pierwszy ich kontakt. - Gdy zaistniałem, pojawiłem się w polskiej literaturze - mówi Sławomir Mrożek - Gombrowicz napisał do mnie list, choć wcale mnie przecież nie znał. Po prostu kilka serdecznych, pochwalnych słów na temat mojej twórczości. Byłem mile zaskoczony, zadowolony - ogromnie go przecież ceniłem. Nie pamiętam, skąd miał adres. Zdaje się, że jego list doręczyli mi znajomi, którzy widzieli się z nim w Paryżu - wrócił już wtedy do Europy. List był prosty, bez najmniejszej gry czy pozy. Na Riwierze natomiast ich stosunki ułożyły się inaczej. Gombrowicz był nie tylko znakomitym pisarzem, lecz - co według Sławomira Mrożka zdarza się bardzo rzadko - także i wspaniałym rozmówcą. Choć w żadnym wypadku gawędziarzem czy gadułą. Lubił intelektualną grę, walkę słowną, dyskusję, ścieranie się z przeciwnikiem. Były to wystąpienia przemyślane, przygotowane, z których musiał wychodzić zwycięsko. Lecz choć prowokował umiejętnie, Sławomir Mrożek nie podejmował gry. Gombrowiczowi nigdy nie udało się go wciągnąć; kosztem nawet najbardziej złośliwych uwag. Przeciwnie, właśnie na nie reagował Mrożek absolutnym wycofywaniem się, milczeniem. Jest bowiem - jak podkreśla - naturą krańcowo inną. Zamknięty w sobie, wycofujący się wobec ataków (nigdy przecież nie udziela wywiadów), obserwujący przede wszystkim ludzi i sytuacje. Nie uznaje żadnych gier, hazardów.? S> li- Nie mogąc sprostać przewadze jego istnienia, uciekałem od niego - pisał w eseju „Gombrowicz. Śmierć”, umieszczonym w „Cahier de 1’Herne”, a poświęconym Gombrowiczowi. Gombrowicz dał mu w końcu spokój. - Cóż, skoro jesteś ponad to... - mówił. Na szczęście spędzali wakacje w szóstkę, miał innych rozmówców. - Nie, nie żałuję dziś wcale - mówi Sławomir Mrożek - że nie podejmowałem z nim gry i tym samym lepiej go nie poznawałem. Po co? Nie mam w sobie ciekawości intelektualnej tego typu; to nie moja dziedzina. Wystarczało mi zawsze to, co pisał. Chyba tylko raz widział go „bez zbroi”; nieprzygotowanego do starcia. Mrożek osiadł już wtedy w Paryżu. Gombrowicz wybierał się tam na kilka dni, prosił go więc o znalezienie pokoju. Spełnił oczywiście jego prośbę, zatelegrafował również, że wyjeżdża właśnie na Riwierę, wstąpi do niego do Vence. Gdy przyjechał, Gombrowicz nie otrzymał jeszcze jego telegramu. Był wyraźnie zaskoczony, nieprzygotowany na żadną wizytę. W nie najlepszej formie - chory, zmęczony, bez humoru. Na dodatek miał gościa. Starą, brzydką kobietę. Kupę nieszczęść, jak wspomina Sławomir Mrożek. Ratowała się malarstwem; była to już chyba jedyna jej nadzieja. Przywiozła Gombrowiczowi swoje prace do oceny. Wszystkie bardzo złe, bez krzty talentu. Była jednak tak godna współczucia, że Gombrowicz nie chciał krzywdzić jej jeszcze bardziej. Nie powiedział jednego krytycznego zdania. - Gdyby dostał mój telegram, wszystko na pewno wyglądałoby inaczej. Był przecież zawsze bardzo skomponowany. Pożegnałby gościa o wiele wcześniej, przygotował scenariusz mojej wizyty. Było jednak za późno. Złapałem go nie tylko na prywatności, zmęczeniu, ale i słabości wobec tej kobiety. Przez kilka chwil nie wiedział, jak ma się zachowywać. Bardzo mnie wtedy ujął, pamiętam tę scenę do dziś. Było to już ich ostatnie spotkanie. Mrożek nie pojechał na jego pogrzeb, choć mógł. Zawsze bardzo stanowczo odmawia udziału w tego rodzaju konwenansach. „Z willą to fatamorgana” Tadeusz Breza znał Gombrowicza jeszcze przed wojną. Widywał się z nim także w Paryżu, po jego przyjeździe z Argentyny. Jako attache kulturalny ambasady polskiej namawiał go bardzo na powrót albo przynajmniej na przyjazd do kraju - dostanie jeszcze Nobla i dopiero będzie wstyd dla Polski. - Zgoda - mówił Gombrowicz - lecz pod warunkiem, że przyjedzie po mnie sam Gomułka lub co najmniej Cyrankiewicz! Zostanę też od razu wybrany prezesem polskiego Pen Clubu! Wypytywał również poważnie, ile kosztowałaby podróż do Polski. Gdy dowiedział się przybliżonej sumy, zrezygnował. Ale jeśli, jak piszesz, trzeba 200 franków bulić, to się wstrzymam. Bóg zapłać za życzliwe pośrednictwo - pisał w liście do Brezy 18 lipca 1963 roku. Potem był jednak artykuł Barbary Witek-Swinarskiej, ataki na jego osobę i sprawa powrotu czy tylko przyjazdu straciła na aktualności. W roku 1965 Tadeusz Breza z żoną widzieli się z Gombrowiczem w Gorge du Loup, miejscowości oddalonej od Vence o kilkanaście kilometrów. Jechali na francuską Riwierę i napisali do Combra (zawsze go tak nazywali), gdzie się zatrzymają, zaprosili go z Ritą do pensjonatu na śniadanie. Prawdę mówiąc, myśleli, że odwiedzą go wVence, Gombrowicz z Ritą zjawili się jednak natychmiast po zaproszeniu. Tadeusz Breza nie chciał go właściwie zawiadamiać o swoim przyjeździe. Był już poważnie chory (okazało się później, że to rak mózgu). Bardzo źle słyszał - podczas leczenia uszkodzono mu nerw słuchowy. Nie pomogły żadne aparaty. Nie miał nastroju do towarzyskich spotkań. Z drugiej strony Gomber obraziłby się śmiertelnie, gdyby się dowiedział, że byli tak blisko Vence i słowem go nie zawiadomili. Pani Zofia Brezowa nie widziała się z nim od czasów przedwojennych. Gdy zobaczył ją w hallu pensjonatu, krzyknął: - Boże! Zosiu, to naprawdę ty? Z siwymi włosami? Pani Brezowa mogłaby wydać podobny okrzyk na jego widok. Pamiętała go jako młodego człowieka, a teraz widać było nie tylko jego lata, ale przede wszystkim chorobę. Miał bardzo opuchniętą, księżycową twarz - skutek kortyzonu. Lecz zmniejszenie dawki powodowało ataki astmy, inne leki w ogóle nie skutkowały. Ritą natomiast była, jak mówił, jego chłopcem dozwolonym. Młoda, szczupła, ubrana sportowo, bez cienia makijażu. Miła i bezpretensjonalna. Gomber od razu wyrzucił ją na spacer, poszła bez słowa sprzeciwu. Wiedział, że Breza źle słyszy, a obecność młodej nieznanej kobiety pogłębiała jeszcze bardziej jego skrępowanie. Mimo to spotkanie niezbyt się udało. Gomber przyjechał natychmiast, był spragniony rozmów, kibiców, „stolika”. Chciał wiedzieć, co w kraju, u kolegów, znajomych. Miał też oczywiście ochotę mówić o sobie. I nawet zaczął - że drugie wydanie miał dotychczas w NRF, że Zachód porównuje go do Mrożka, co jest przecież więcej niż irytujące... Lecz Breza prawie nie słyszał; Gomber musiał głośno krzyczeć. Rozmowa urywała się, nie kleiła. Zrozumiał, że nie będzie mógł sobie pogadać. Zofia Brezowa miała wyrzuty sumienia - widziała, jak Gomber cieszył się na to spotkanie. Nic jednak nie można było poradzić. Widzieli się wtedy po raz ostatni. Korespondowali jeszcze potem ze sobą, lecz prawdę mówiąc, przede wszystkim już na temat swego zdrowia: Widzę, że Tadeusz mocno podreperowany, co mnie wielce uradowało, bo jak tu byliście, to rzeczywiście ledwo zipał, myślę, że Zosia odpędziła chorobę... - pisał 13 listopada 1967 roku. Gdy odnotował w „Dzienniku”, że ma wVence willę, zaraz mu pogratulowali. Odpisał, że wspomniał o niej wyłącznie dla zawistnych - willa, a właściwie tylko jej część (pięć pokoi), jest wynajęta. Tak samo zresztą jak i znajdujące się tam meble. Co więcej, dla częściowego choćby zwrotu kosztów odstępują turystom jeden z wynajmowanych pokojów. Z willą to sztuczna fatamorgana, żeby zdenerwować wrogów (ale widzę, że przyjaciele się ucieszyli) - donosił 23 listopada 1967 roku. Napiszcie o sobie przy sposobności, jak, Tadeuszu, miewasz się, chyba nieźle, bo o tym nie wspominasz - czy piszesz? (19 kwietnia 1968). Zmarli w niewielkich odstępach czasu - Gombrowicz 25 lipca 1969 roku, Breza 19 maja 1970 roku. Z figlarnym upodobaniem ustawiał w lustrze twarz filozoficzną mówiąc o luksusowej willi, której nie było i o nieślubnym synu, którego sobie wymyślił ale oddychał z coraz większym trudem chociaż oko mu błyska porozumiewawczo kiedy sumuje cyfry swoich sukcesów przekonany pół żartem na serio że jeśli wystarczy mu tchu choćby na kilka miesięcy dojedzie rodactwu do reszty Nagrodą Nobla Aleksander Janta, z tomu „Przestroga dla wnuków”, Londyn 1971, s. 118 „Skąd ja się wziąłem taki inteligentny...” Teresa Stankiewicz, malarka, widywała się z Gombrowiczem w roku 1965 podczas dwumiesięcznego pobytu w Vence. Swoje wspomnienia przedstawiła na sesji gombrowiczowskiej, która odbyła się w Instytucie Badań Literackich w roku 1975, pominęła jednak kilka scen i wrażeń, a szkoda, żeby zginęły. Pojechała do Vence na zaproszenie Fundacji im. Michaela Karolyi dla artystów z całego świata. Poprzednim zaproszonym Polakiem był malarz Marek Oberlander. Od niego właśnie dowiedziała się, że w Vence mieszka obecnie Gombrowicz. Oberlander przedstawił go jej później na wernisażu Teresy Byszewskiej, polskiej malarki. Choć nie zamienili wtedy ze sobą słowa, pani Karolyi, spotkawszy Teresę Stankiewicz na rynku w Vence, powiedziała, że Gombrowicz prosi, by przyszła do kawiarni „Regence”, gdzie bywa codziennie od siedemnastej. Nie poszła - miała swoje kłopoty, szukała spokoju, samotności, a nie kontaktów z ludźmi. Niespodziewanie odwiedził ją któregoś dnia. - Dlaczego nie przyszła pani na kawę? - pytał. Był z Psiną, nazwał go tak specjalnie, żeby Francuzi łamali sobie języki, dla nich to bardzo trudne słowo. I tak właśnie zaczęła się znajomość z Gombrowiczem. Lubił otaczać się ludźmi młodymi ze względu na ich beztroskę i spontaniczność. Wypoczywał w ich towarzystwie. Nawet Ricie nie pozwalał czytać swoich książek - nie chciał, żeby podzielała jego niepokoje. Lubił, gdy jeździła konno, na nartach (w górach, 20 km od Vence, był śnieg), pływała, grała w tenisa, chodziła na plażę. Teresa Stankiewicz tymczasem, choć wtedy przecież młoda, nie zapewniała mu, niestety, beztroski. Znajdowała się akurat w nie najłatwiejszym okresie swego życia - przewrażliwiona, zamknięta w sobie, skrępowana. On również był chorobliwie przewrażliwiony w stosunkach z ludźmi. Ich kontakt nie był więc łatwy. Mimo to polubili swoje towarzystwo. Może wyczuwał jej życzliwość i szacunek dla niego? Odpowiadała mu osoba, która wreszcie nie pytała go, nie sondowała? Ich znajomość polegała nie na rozmowach, lecz raczej wzajemnym odczuwaniu i milczeniu. - Może też zbliżyła nas forma? - zastanawia się Teresa Stankiewicz. Od razu ją uprzedził, że nie lubi malarzy, a malarstwo nie ma sensu. Nigdy w to nie wierzyła - człowiek tak wrażliwy na formę jak on nie mógł być zupełnie nieczuły na inne dziedziny, które wyrażała. Widział również, jak pracowała nad formą swoich dzieł, a to zawsze było dla niego ważne. Momentem przełomowym stał się jednak dzień, kiedy ujrzał jej grafiki i obrazy. Bardzo je chwalił. - Są niczym muzyka - mówił - czyste jak Mozart. Poprosił o wypożyczenie kilku. Dostał w prezencie. Powiesił je na ścianach mieszkania. Jej natomiast ofiarował „Kosmos” z dedykacją: Pani Teresie Stankiewicz z pokłonem i hołdem. Była akurat u niego, gdy gościł znajomych jeszcze z czasów „Ziemiańskiej” i „Zodiaku” - Jerzego Pomianowskiego z żoną i Alicję Dryszkiewicz. Wspominali dawne czasy, znajomych. Pomianowski zwracał się do niego z szacunkiem: per „mistrzu”. On również dostał „Kosmos” z dedykacją: Panu Jerzemu Pomianowskiemu, tak się tu jakoś gaworzyło. I dodał: - Tak, to dobra dedykacja, taka niby coś tak. Lecz tego dnia ich „gaworzenie” omal nie zakończyło się dramatycznie. Początkowo nic tego nie zapowiadało. Rozmawiali o Witkacym, którego twórczość uważał Gombrowicz - chyba nie bez racji - za genialny brulion. Pomianowski natomiast opowiadał, że w 1939 roku widział Witkacego niedługo przed śmiercią. Ma jego list, w którym pisał: Przeczytałem „Ferdydurke”. Niektóre kawałki genialne. Chcę przeczytać wszystko, co napisał. - Kawałki - krzywił się z ironią Gombrowicz. Rozmawiali również o polskiej kulturze, przede wszystkim o wolności słowa. Pomianowski utrzymywał, że mimo cenzury naprawdę sporo można powiedzieć. Wyliczał osiągnięcia w dziedzinie literatury i teatru w Polsce Ludowej. Na Gombrowicza rozmowa o polskiej kulturze podziałała jak płachta na byka. Mówił: - Kultura polska to ziemiaństwo, wieś i kościół. Inteligent siedział na wsi, widział kawałek pola i uważał, że sprawy filozofii załatwia religia i Pan Jezus. Z tego nie mogło powstać nic nowego, własnego, świeżego. Sztuka to jest świat stworzony przez artystę, własny, wielki, mocny. Sztuka to eliminacja, to pisanie tylko tego, co jest dobre i co jest własne. U nas Mickiewicz, a tu we Francji Montaigne, Pascal. To wstyd, ale Polska nie zdobyła się na żadną myśl samodzielną, własną. Ja nikogo nie oskarżam, tylko stwierdzam fakt. Nie zna się dobrej literatury, traci się całe lata w szkole i w domu na czytanie namiastek literatury polskiej. Filozofia też nie istnieje. Nie powstała żadna myśl filozoficzna. Zna się wszystko z drugiej, trzeciej ręki, albo się w ogóle nie zna. Czyta się za dużo i za prędko, lepiej, żeby się nie znało tego wszystkiego. Lepiej byłoby dla Polaków, żeby nie mieli literatury polskiej. Mrożek? - To bardzo utalentowany człowiek, ale to nie jest jeszcze literatura światowa, to nie jest lonesco. On nie wybiera rzeczy najważniejszych, dla niego dobry jest kawał z babą i inne podobne. Nie ma dystansu, perspektywy. Alicja Dryszkiewicz: - Mamy jeszcze Gombrowicza... Gombrowicz: - Tak, ja nie rozumiem, dlaczego ja jestem taki inteligentny, skąd ja się wziąłem taki inteligentny... Rozmowa na temat tak denerwujący i bolesny wyczerpała Gombrowicza. Zaczął się atak astmy. Chorował już wtedy poważnie. Odniósł wprawdzie sukces i wiedział o tym, było jednak za późno. Choroba nie pozwoliła mu cieszyć się nim w pełni. Uważał, że zdobył go zbyt wielkim kosztem. Innym przychodził znacznie łatwiej. Szczególnie rozgoryczał go młody, popularny wtedy francuski pisarz Le Clezio - dwadzieścia sześć lat, uroda, sława, pieniądze, trzy znakomite książki. W trójkę - Rita, Teresa Stankiewicz i Gombrowicz - jeździli często samochodem na wycieczki w Alpy i okolice Vence. Podczas jazdy patrzył na luksusowe wille, hotele, ogrody, baseny. - Dlaczego bogactwo i uznanie przychodzi tak późno - pytał - gdy nie jest już potrzebne, jak w młodości? Czy pani wie, kto tu mieszka? Wyłącznie stare trupy. Palec boży Wojciech Karpiński, krytyk literacki, eseista mieszkający obecnie w Paryżu, spotkał się z Gombrowiczem we wrześniu 1967 roku w Vence. Od dawna fascynowała go jego twórczość, tak że gdy przyjechał do Francji, marzył oczywiście o spotkaniu z nim. I wkrótce nadarzyła się ku temu okazja - wyruszał bowiem w podróż na południe Francji. Poprosił więc Zygmunta Hertza o list polecający. Hertz chętnie się zgodził, napisał, wysłał do Vence na poste restante. Mimo to już podczas podróży - choć mieszkał w Cannes, czyli dwa kroki dalej - zmienił zamiar, postanowił jednak Gombrowicza nie odwiedzać. Miał wtedy dwadzieścia pięć lat, był doktorantem, podróżował po Francji autostopem, był oczarowany podróżą - oglądaną po raz pierwszy francuską Riwierą, słońcem, morzem, wspaniałymi krajobrazami. Wylegiwał się na plaży, włóczył, rozmawiał z ludźmi i zupełnie nie w głowie były mu literackie pielgrzymki. W Nicei zorientował się jednak, że musi wracać do Cannes po kurtkę, którą zostawił w schronisku, gdzie nocował. Uznał to za „palec boży”. Zdecydował więc wysiąść po drodze w Vence. Odebrał na poczcie list od Hertza, który pisał o jego zainteresowaniu literaturą, pokrewieństwie ze Światopełkiem Karpińskim, związkach z „Kulturą”; z Maisons-Laffitte, gdzie zatrzymał się podczas podróży. Szukał długo numeru 36 Place du Grand Jardin. Gdy wreszcie znalazł, wchodził na piętro, z mieszkania wyszedł właśnie mężczyzna, wołający po polsku do kundla: Psina, Psina! Pierwsze wrażenie - stary, zmęczony, o udręczonej twarzy, szarych, smutnych oczach. Dopiero później dowiedział się, że od dawna był na silnych lekach. Przedstawił się, pokazał list od Hertza, na który Gombrowicz rzucił tylko okiem, po czym zaprosił go do mieszkania. Zimnego, pustego, bez książek nawet, za to - ku zdziwieniu (pamiętał przecież jego sądy o malarstwie) - z kilkoma abstrakcyjnymi obrazami. Rozpoczął tradycyjnie, czyli od egzaminu przeprowadzonego dość ostrym tonem. Na pierwszy ogień pytania o poglądy polityczne. On sam z miejsca zadeklarował się jako człowiek - tak niemodnej wówczas - prawicy. I był wyraźnie zdziwiony, że krytycyzm wobec lewicy zupełnie jego gościa nie szokuje. I co więcej, on również jego poglądy podziela; dystansuje się od „głośnej” francuskiej lewicy. Zmienił więc temat, zapytał o „Byt i nicość” Sartre’a. O Michela Fou-cault, pewne filozoficzne pojęcia. - Odpowiadałem jednak dość mglisto - mówi Wojciech Karpiński - tak że niezbyt go to zadowoliło, czego nie ukrywał. Zapytał więc z kolei o francuskiego krytyka literackiego i socjologa, Ro-landa Barthesa. Na szczęście tym razem poszło lepiej - akurat przygotowywał o nim artykuł i był „au courant”. Planował też tekst o Gombrowiczu (opublikował go po latach w pracy „Gombrowicz i krytycy”), o którym oczywiście opowiedział, przedstawił swoje główne założenia i tezy. Ale i one niezbyt przypadły mu do gustu. Poradził Karpińskiemu jedno: jeżeli chce o nim pisać - to wyłącznie na klęczkach! I w ogóle powinien mieć się na baczności - może go przecież ośmieszyć w „Dzienniku”! - My tu sobie niewinnie rozmawiamy - mówił - a czy pan zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji? Mogę przecież napisać w „Dzienniku”, że nie zna pan „Bytu i nicości”, i będzie pan skończony na wieki! Nie zrobię tego jednak - kontynuował - jeżeli powie mi pan, co tak naprawdę mówią o mnie w Maisons-Laffitte? - Nie mogłem przecież - mówi Wojciech Karpiński - wystąpić w roli małego donosiciela. Wyraźnie się więc wykręciłem, powiedziałem, że jest przecież osobą skomplikowaną, opinie o nim muszą wobec tego być różne itd. Znów był wyraźnie niezadowolony i rozmowa się urwała. Od początku zresztą niezbyt się kleiła. - Pan teraz sobie pojedzie - mówił na pożegnanie Gombrowicz - i zacznie oczywiście rozważać nasze spotkanie. Wyrzucać sobie niektóre swoje odpowiedzi, roztrząsać, co by było, gdyby odpowiedział pan tak albo inaczej. I jak ja bym się wtedy zachował? Niech mi pan o tych swoich rozważaniach napisze. Zgoda? Ale nie napisał. To był początek i zarazem koniec znajomości. Wyszedł właściwie z uczuciem ulgi, a przede wszystkim ogromnego zawodu. Żeby choć trochę je zrekompensować, poprawić sobie nastrój, postanowił „szarpnąć się” (i to w restauracji!) na żabie udka, których nigdy jeszcze dotychczas nie próbował, ciągle jakoś brakowało pieniędzy. Okazały się jednak nie tylko drogie, ale i niesmaczne. Tak jak przewidywał Gombrowicz, rozpamiętywał oczywiście ich spotkanie, które - szczególnie w porównaniu z jego fascynującą twórczością - bardzo go rozczarowało. Nie było zupełnie olśnienia, jakiego zaznał, poznając na przykład Miłosza, Wata czy Jeleńskiego. Od razu nawiązał z nimi kontakt. Z Gombrowiczem natomiast - nawet najmniejszego. Z nim zresztą mało komu się to udawało, chyba tylko Paczowskim, Jeleń-skiemu. Choć Jeleński miał z nim kontakt specyficzny - świadomie przybrał konwencję klienta, sługi wypełniającego rozkazy swego pana, który kazał mu a to pchnąć książkę do tego czy tamtego wydawnictwa, a to z innego z kolei wydębić pieniądze. Niezły kontakt miał też chyba z nim Miłosz, ale musiał niewątpliwie rezygnować trochę z siebie, choć na pewno wiele właśnie tym osiągał. - Może gdybym podejmował polemikę, odparowywał ciosy, atakował, słowem, podjął grę - mówi Wojciech Karpiński - coś by z naszego spotkania wynikło. Ale gra z nim, drążenie go zupełnie mnie nie pociągało. Tego typu zachowania nie leżą w mojej naturze. Byłem wtedy jeszcze bardziej zamknięty w sobie niż teraz. To i tak dużo, że w ogóle na spotkanie z nim się zdecydowałem. Jak dla mnie był to wyczyn ogromny. Naprawdę, wolę jego książki. Zupełnie mi wystarczają. Gombrowicz podjął wprawdzie grę. Nałożył swój garnitur przeznaczony dla tego typu gości - jak zwykle chciał tryumfować, atakować, narzucać siebie, roztaczać swój pióropusz. Ale tak naprawdę - nie bardzo już miał na to siłę i ochotę, i właściwie z jakiego niby powodu? Takich wizyt jak ta miał przecież wiele. Przez maskę, którą nałożył, przebijała już przede wszystkim postać tragiczna. Stary, smutny, udręczony chorobą człowiek, o martwej twarzy; Fryderyk z „Pornografii”. Zamknięty w szklanym kloszu, któremu życie przecieka przez palce, a on nie potrafi już go zatrzymać. Kontrastujący też szalenie z cudownym otoczeniem - słońcem, wodą, krajobrazami, tłumem turystów z całego świata. Z życiem po prostu. Pan Stanisław Sołtan to kuzyn - i nawet dość bliski - Gombrowiczów. Jego matka, Anna Sołtanowa z domu Nartowska, była cioteczną siostrą Witolda Gombrowicza. Jej z kolei matka, czyli babka Stanisława Sołtana - Antonina Nartowska z domu Gombrowicz, to rodzona siostra Jana Gombrowicza, ojca Witolda. Tak że Witold Gombrowicz to jego krewny; a ściślej, cioteczny wuj. Z dzieciństwa zapamiętał go właściwie tylko raz. Rodzice Stanisława Sułtana mieszkali na wsi, Gombrowiczowie w Warszawie, widywali się więc rzadko. Czasem najwyżej w Potoczku u Janusza Gombrowicza. Janusz lubił rodzinne zjazdy i właśnie na jeden z nich przyjechał również wuj Witold. Stanisław był jednak wtedy małym chłopcem i dorośli wujowie niezbyt go interesowali. Bawił się z Józiem, synem Janusza. Gonili się, strzelali w po-toczkowskich lasach, szofer woził ich nowym polskim fiatem (Janusz akurat go sobie kupił). Jedli obiad, na który - pamięta o dziwo do dziś - podano łososia, potem kasztany, sprowadzone przez Janusza ze sklepu Pakulskich w Warszawie. Minęły lata, pan Sołtan z żoną - panią Teresą Jonkaytis-Sołtanową, malarką, jeździli trochę po świecie. W roku 1967 wybierali się do Francji. Była okazja, żeby odwiedzić sławnego a nieznanego właściwie krewniaka. Napisali do Vence - będą podróżować również i po Riwierze, czy mogą go odwiedzić? Odpisał zaraz, że ogromnie cieszy się z ich przyjazdu, czeka, zaprasza. Czy niedokładnie zanotowali adres, czy też nie mogli trafić, w każdym razie błądzili po Vence. Zaczepiła ich starsza pani, Angielka. Zaproponowała pomoc. Wymienili nazwisko i imię, adres. - Ach, Gombrowicz? Polish writer? ten, który spaceruje codziennie z pieskiem po miasteczku? Wszyscy go tu przecież dobrze znają. Zaprowadziła ich do willi, gdzie mieszkał. Gombrowicz z Ritą wynajęli i zapłacili za pokój w małym hoteliku obok - nie chcieli ich krępować, mieli też akurat gościa, który mieszkał u nich już kilka dni. Był to młody Anglik: Alistair Hamilton, krytyk literacki i angielski tłumacz Gombrowicza. Spotykali się codziennie, lecz właściwie dopiero po południu. Wuj miał bowiem wyjątkowo uporządkowany rytm dnia. Dość długo spał, potem pracował: pisał, załatwiał korespondencję, spacerował - tak jak zalecali mu lekarze - choć podczas kilkudniowego pobytu Sołtanów czuł się wyjątkowo dobrze. Dopiero po południu pojawiał się wśród ludzi, a gości miał sporo. Tutaj ciągle ostatnio ktoś przyjeżdża...(...) podejrzewam, że stalem się wygodnym pretekstem do spędzenia kilku dni na Riwierze. Wszystko to niezbyt sprzyja mojej twórczości, mam już w głowie ostatni akt „Operetki”, ale nie chcę pisać dorywczo, bo mogę zepsuć... - pisał 26 lutego 1966 do brata Janusza. Próbowali mówić mu per „wuju”, tak jak zwracali się do jego braci zamieszkałych w Polsce - Jerzego i Janusza. Kategorycznie zabronił. Zaproponował po prostu per „Witoldzie”, on też zresztą mówił im po imieniu. Trudno oczywiście po latach pamiętać dokładnie treść rozmów. Gdy wypytywał o rodzinę czy znajomych w kraju, przede wszystkim interesował się tym, co robią, jaki mają zawód, w jaki sposób zarabiają na utrzymanie. Jego zdaniem, to najbardziej człowieka określa. Próżniak, leń, który nie robił nigdy nic sensownego, był dla niego godzien pogardy. On na przykład - podkreślał z dumą - jest pisarzem; zarabia na życie pisaniem. Był ciekawy, czy w Polsce też mógłby się z tego utrzymać? W jakich żyłby warunkach? Interesowało go również, czy takie cechy Polaków, jak pijaństwo, bałaganiarstwo, słomiany ogień - są przejściowe, czy już nieodwracalne? Czy zdolni są tylko do zrywu i bitwy? Czy też jeszcze i do normalnej pracy? Codziennej, sensownej egzystencji? Czy w innych ramach umieliby żyć inaczej? W narodowej psychice zaszły już, niestety, trwałe zmiany - uważał. Polacy zostali wewnętrznie spustoszeni. Pogrążyli się w „wódce i kiełbasie” albo w cynizmie lub apatii. Nie był pewien - choć bardzo by chciał - czy mogliby się jeszcze z tego wyzwolić. Swoim pisarstwem, jak mówił, chciałby pomóc rodakom w odzyskaniu duchowej niezależności i godności. Dlatego właśnie pragnął być w kraju wydawany i czytany. Marzył o Noblu, który być może otworzyłby jego książkom drogę do kraju. Był po prostu wielkim pragmatykiem. Stanisław Sołtan, który jest inżynierem, świetnie się z nim rozumiał. Gombrowicz cenił bardzo sens, porządek, organizację, ład, i to nie tylko w życiu pojedynczego człowieka, ale również całego narodu. Dlatego właśnie miał dobre zdanie o Francji. Panią Teresę natomiast, Tereńkę, jak mówił, od razu uprzedził, że nie lubi „pacykarzy”. Nie rozmawiał z nią o malarstwie. Nigdy jednak nie pozwalał sobie na złośliwostki pod adresem jej zajęcia. Przeciwnie, wypytywał, czy nie mógłby w czymś pomóc - zna przecież sporo osób ze środowiska. Pomagał bardzo młodemu malarzowi, którego polecili mu znajomi z Polski. Ściany mieszkania miał pozawieszane obrazami i makatami Józefa Jaremy oraz Marii Sperling - sąsiadów, przyjaciół i malarzy, którzy wypożyczyli mu je na czas nieokreślony. Nie przypominają sobie, żeby był agresywny. Zachowywał się tak najwyżej wobec głupców i pyszałków. Denerwowali go - jak chyba każdego - miał jednak odwagę powiedzieć im to otwarcie. Był niezależny. Mógł sobie na to pozwolić. Pani Teresa żałuje bardzo, że nie namalowała wtedy jego portretu, miała jednak zbyt mało czasu. Ciekawe, czy zgodziłby się pozować? Być może namaluje go teraz ze zdjęć. Będzie to obraz pastelowy, wyciszony i spokojny. Składający się z samych łagodnych linii oraz plam - miał miękkie fałdy na twarzy, coś niesłychanie delikatnego i nieśmiałego w okolicach ust: zmarszczki czy bruzdy? W ogóle został w jej wspomnieniach jako ktoś niezmiernie taktowny, delikatny, nieśmiały nawet. Janusz Gombrowicz był uderzająco podobny do brata, a jednak nie mógłby pozować do jego portretu. Miał diametralnie różny wyraz twarzy - bardzo ostry, niemal ptasi. Witold wypytywał o Janusza, martwił się jego zdrowiem. Dał im dolary na drobne wydatki, w Polsce mieli je oddać w złotówkach. Wyciągał pieniądze z pudełeczka, gdy Rita wyszła z pokoju - była jeszcze wtedy tylko jego sekretarką, nie mówił jej widać wszystkiego. Stanowiła zupełne jego przeciwieństwo - energiczna, zaradna, przedsiębiorcza. Typowa, jak ją nazywali, „bussines woman”.. - To ja Witolda poderwałam - śmiała się. - Sam nigdy by się na to nie zdobył. Państwo Sołtanowie uważają, że była dla niego ostatnim darem niebios, losem na loterii, kobietą opatrznościową. Gdy go poznała, chorował już przecież poważnie. Wreszcie nie był samotny, miał się nim kto opiekować, wozić na spacery, zajmować się domem, doglądać kuchni (mieli kucharkę). A wreszcie – pomagała w sprawach wydawniczych. Rita przejęła część jego korespondencji, jeździła do Paryża, nawet i do Polski na rozmowy z wydawcami, tłumaczami. Przeglądała francuskie przekłady dzieł. Jego przyjaciele - Maria i Bohdan Paczowscy - bardzo się nim zajmowali w jego ostatnich latach. Mieli jednak swój świat, swoje życie. Rita natomiast poświęciła mu się bez reszty. Państwo Sołtanowie widzieli że Witoldowi jest z nią dobrze. W ogóle uznali Vence za szczęśliwy okres jego życia. Sława, jakie takie dochody, wygodne mieszkanie. Morze, góry, wspaniały klimat, który - wierzył - postawi go na nogi. I samo Vence jak z bajki. Już wtedy modne, pełne sław, turystów, kosztownych rolls-royce’ów. Nie myśleli, że to wszystko potrwa tak krótko. Dosłownie w dwa lata później 27 lipca 1969 roku, pani Teresa dostała list od znajomego Polaka, krytyka muzycznego. Już wie pani o tym, że Witold nie żyje. Stało się to tak nagle, tak niespodziewanie dla mnie, że nawet nie zdążyłem pojechać na pogrzeb, mimo że odbył się osiemdziesiąt km stąd. Do „Le Quessine” (St. Tropez) przyjechałem z początkiem tygodnia i jak zawsze po dwóch dniach zatelefonowałem do Vence. Gombrowicz nie mógł rozmawiać ze mną, prosił, abym telefonował po południu, gdy będzie Rita. Zadzwoniłem, powiedziała, że jego stan jest zły - aparaty do oddychania itd., mam zadzwonić za dwa, trzy dni - zapraszałem ją na koncert do Fundacji Maeghta. Zatelefonowałem w sobotę po południu - powiedziała, że właśnie wrócili z cmentarza... (Na wakacjach człowiek nie czyta gazet). Pojechałem od razu do niej na smutną kolację, na której oprócz nas i Paczowskich był jeszcze kuzyn Gombrowicza - Józef Gombrowicz. Rita oczywiście załamana, my smutnie połykaliśmy kąski zimnego kurczaka. Trochę wspomnień, relacje z ostatnich chwil Witolda, jego uporczywej walki o życie. Rita: walczył jak lew, do ostatniej chwili... jeszcze rano przywieźli mu rower medyczny do gimnastyki domowej... Mówił, że pozy je najwyżej dziesięć dni. Zmarł we śnie o północy... Miejsca na cmentarzu w Vence nie zdołałem odwiedzić - przyjechałem po dziewiętnastej, a to godzina zamknięcia cmentarza. Podobno bardzo ładne. Pierwotnie została mu przydzielona działka numer dwadzieścia jeden (którego wystrzegał się panicznie całe życie). Rita z uporem wywalczyła mu więc inną działkę. Na południu jest strasznie smutno po tej WIADOMOŚCI - nie mówię już o domu w Vence. Podobno pogrzeb był bardzo ładny, choć mnóstwo łudzi nie zdołało przyjechać z powodu braku miejsca w samolotach czy po prostu letniego oddalenia - Jeleński, Dominiąue de Roux etc. Było około czterdziestu osób. W gazetach tutejszych pisano o Witoldzie, że dziwny, ekstrawagancki. Został chyba niezrozumiany, i to nie tylko przez kretynkę Basie Szubską, która szczekała ostatnio, ale i masę tumanów zaludniających autostrady, wiąże, ulice Paryża. Londyńska Polonia odetchnie, nie mówiąc już o innych... TREN DLA GOMBROWICZA Gombrowicz miał wielkie uszy Moje dwa „ja” Podwójny koncert Bacha Dwóch robotników maluje sufit Czy coś ci nie dolega? Ten ból w głowie poczułem gdy przechodziłem drogę Strach w świetle dnia jest większy niż w ciemności Pierwsza publikacja Warszawa 1937 Ferdydurke urodzony 1904 Ich samoloty przedostały się: Nie lubię myśleć o tym co będzie Cholerny cudzoziemiec, sakramenckie nazwisko Ferdydurke jak Dante zaczyna się w pół myśli w pół życia „W kleszczach strachu i niepohamowanego śmiechu” Pimko = Pnin słowianofil OU OL OL OU POLA POLACZEK OUPOLANDIA OU OL OL osobliwa pustynia niejaka dyscyplina ucho głowa ucho nos usta podbródek I wyjechał do Argentyny jego uszy>s: końskie aj! aj! aj! aj! aj! aj! aj! Dźwięk jego ołówka po papierze Rana po jego ołówku po papierze Słyszałem jak ktoś wołał o pomoc ale nie mogłem przystanąć: Wyciągnął trochę białego materiału TK i podarł na paski Pomóż jeśli łaska (Tasukete kure) jego nogi jego nogi Palok Wciąż żyje? Nie, zmarł niedawno A więc nekrolog? (Kiwa głową) Słyszałeś? (Kiwa głową) Dwa razy pisze to samo, jak w Biblii Pimko pimko pimko pimko pimko pimko pimko to właśnie powtarzanie zamienia mity w pimkę A może to wynik marzeń? Albo kompleksów? Albo wspomnień z dzieciństwa? Lub może, kiedy zacząłem, pióro porwało mnie z sobą? Lub może jest to efekt psychozy strachu? Lub jakiejś innej psychozy? A może to zwykła pomyłka? Uszczypnięcie? Część? Cząsteczka? Lub palec? „Tren dla Gombrowicza” - poemat Allana Burnsa zamieszczony w piśmie „Books and Bookmen” z roku 1971, tłumaczył Andrzej Szuba, pierwodruk W „Twórczości” 1974, nr 3 ANEKS Klin Krzysztof Wyszkowski był w drugiej połowie lat siedemdziesiątych działaczem Wolnych Związków Zawodowych na Wybrzeżu (razem z Wałęsą, Walentynowicz, Borusewiczem), współpracownikiem KOR, „Robotnika”. Środowiska bardzo jeszcze wtedy wyizolowanego, zamkniętego. Brakowało mu kontaktów szerszych i nie tylko sensu stricto politycznych. Drukował już trochę dla NOW-ej, wydawała jednak głównie literaturę - wiersze Miłosza, powieści Konwickiego. A większość pozostałych wydawnictw - bibułę: broszury antyradzieckie, ulotki. Postanowił więc - jako było nie było działacz WZZ-ów - „usamorządnić się i usamodzielnić”, założyć własne wydawnictwo. Wydać całego Gombrowicza, to znaczy wszystko, czego nie było dotychczas w kraju, przede wszystkim oczywiście legendarny „Dziennik”. Postać Combra oraz twórczość od dawna go fascynowała - chciał nawet do niego napisać, ale nie śmiał, a potem dowiedział się, że za późno, bo zmarł. Z tym że wydawał go głównie ze względów politycznych - uważał za naszego najwybitniejszego pisarza politycznego. Symbol niezależności, wolności i godności, niezgody na totalitaryzm. Jego sądy o Polakach, polskich sprawach - nowe, świeże, radykalne, niezbędne dla zmian w naszej mentalności, bez których nie będzie nigdy wolnej Polski. Jego książki, zwłaszcza „Dziennik” - o wiele bardziej „rewolucyjne”, pobudzające do myślenia niż wszystkie razem wzięte antyradzieckie broszury. Oczywiście, nie pracował sam, była grupa stałych, najbliższych współpracowników. Przede wszystkim Anna Młynik, która składała, kolportowała, miała w warszawskim mieszkaniu magazyn książek. Ryszard Kułakowski - najczęściej chyba pożyczał „na robotę” swoje wynajmowane pokoje, tak że sypiał nawet po znajomych, nie było bowiem dla niego miejsca: wszędzie pełno paczek, papieru. Piotr Kapczyński założył później własne wydawnictwo „Litery”. Tadeusz Kadenacy - stan wojenny zastał go w Londynie, skąd redagował paryskiego „Libertasa”. I wielu innych, pożyczających mieszkania, podrzucających swoimi fiacika-mi, przywożących z zagranicy zszywacze, pomagających przy składaniu, choć często tylko jeden dzień, drugiego już się nie pojawiali; mieli dość. W pewnym sensie pomagali też właściciele wynajmowanych przez nich mieszkań czy pokoi, którzy przymykali oczy, udawali, że nie widzą papieru, waliz z książkami. Prawa autorskie Gombrowicza miała „Kultura” paryska, Jerzy Giedroyć. Od niego więc dostali - przez kurierów - zgodę na wydanie w kraju „Dziennika” i pozostałych pozycji. Przez nich też przesyłali mu wydane przez siebie „Gombrowicze”. Na przełomie 1978 i 1979 roku rozpoczęli od „Rozmów z Gombrowiczem” Dominiąue de Roux, zupełnie dotychczas nieznanych, a tam właśnie Mistrz dokonał autoprezentacji, wyłożył swoje credo. Potem oczywiście „Dziennik”, podzielony na siedem zeszytów, żeby łatwiej składać. Później -”Kosmos”, „Pornografię”, oddzielnie „Przeciw poetom” i „Sienkiewicza”. Utwory wcześniejsze - „Ferdydurke”, dramaty, wydano w kraju po roku 1956, nie chcieli więc ich powtarzać. Wydawali w sporych - jak na tamte czasy - kilkutysięcznych nakładach. „Dziennik” na przykład w dwóch, „Kosmos” w trzech, „Rozmowy z Gombrowiczem” Dominiąue de Roux - trzech i pół, „Pornografię” w pięciu, a „Przeciw poetom” - aż w dwunastu! Ryszard Kułakowski nazwał ich wydawnictwo „Klinem”, że Gombrowiczem właśnie, niby klinem, podważało naszą zsowietyzowaną świadomość. Trochę może zbyt „serioznie”, wtedy jednak zupełnie tego nie czuli - były inne czasy. I jako „Klin” podpisywali wszystkie tomy „Dziennika”, ale inne pozycje zwykle inaczej. „Pornografię” na przykład jako „Oficyna Narodowa”, „Rozmowy z Gombrowiczem” - „Europa”. Naturalnie dla zmylenia śladów, za to przecież siedziało się wtedy w więzieniu. Tym bardziej że wszyscy związani byli wcześniej z opozycją, notowani, zatrzymywani. Na czele z Krzysztofem Wyszkowskim, który jako działacz WZZ-ów był dobrze ubecji znany. Rzeczywiście dało to rezultaty - nikt z nich za Gombrowicza „nie usiadł”, zatrzymywano ich najwyżej na 48 godzin, mieli czasem rewizję, ale to „normalka”. Często oczywiście swojej ostrożności żałowali - bo jednak mniej sławy, dysydenckiego szpanu, większa anonimowość, NOW-a na przykład sygnowała zawsze swoje książki, miała za to sporo wpadek, wyroków, zniszczonych nakładów. Oni natomiast tego uniknęli. I w końcu liczyła się przede wszystkim książka, poczucie, że robią coś sensownego. Szkoda czasu i nerwów na szarpanie się z milicją. Szkoda - w razie ewentualnej wpadki - ciężko zdobytego sprzętu, wydrukowanych książek; pracowali również trochę dla „Republiki” i „Głosu”. A uznanie i tak jednak mieli. W 1981 roku Krzysztof Wyszkowski otrzymał nagrodę „Polculu”, za działalność wydawniczą. Jesienią 1981 przyjął go bardzo serdecznie w Maisons-Laffitte Jerzy Giedroyć - chciał poznać pierwszego krajowego wydawcę „Dziennika”. A w ich środowisku i tak wszyscy wiedzieli, że to właśnie oni „tłuką Gombrowicza”. Cieszyła też bardzo sprzedaż wszystkich nakładów, zamówienie na „wję^ cej”. Pochwały tych, którzy - często po raz pierwszy - Gombrowicza przeczytali i nie kryli zachwytu, uwielbienia, „porażenia”. Trzydzieści tysięcy pożyczki na rozpoczęcie działalności - sporą wówczas sumę - pożyczyli od Jana Józefa Lipskiego, skarbnika KOR-u, dysponującego tzw. funduszem rozwojowym. Dość szybko ją zresztą spłacili - mniej więcej po roku finansowali się sami. Mieli zyski, choć sprzedawali stosunkowo tanio - były inne czasy, niezależni wydawcy nie myśleli jeszcze wyłącznie o profitach. Stać więc ich było na swego rodzaju szaleństwo - dwanaście tysięcy wydanego osobno „Przeciw poetom” rozdawali gratis w szkołach średnich. Dziś, oczywiście, ich książki wydają się szare i zgrzebne; typowa ówczesna bibuła. Może z wyjątkiem „Pornografii” z bardziej atrakcyjną okładką - powielonym zdjęciem Gombrowicza, wykadrowanym z książki Tadeusza Kępińskiego. Ale tak się wtedy drukowało. Najważniejsze, że czysto, czytelnie. A przede wszystkim - jako pierwsi krajowi wydawcy „Dziennika” oraz reszty nieznanych dotychczas utworów Gombrowicza. Znacznie później, już w stanie wojennym, wydał go również „Krąg”. Najbardziej cieszył widok gotowych, popakowanych do kolportażu „Gombrowiczów”. Poprzedzała to jednak szara, monotonna, chałupnicza robota. Żmudne i powolne „organizowanie” kolejnych etapów. Papier oraz karton na okładki kupowali na lewo; na czarnym rynku. Drukowali w państwowych lub spółdzielczych drukarniach, na tzw. dojściach - u drukarzy znanych i zaufanych, poleconych przez kogoś, którzy pracowali dla nich po godzinach za niewielkie pieniądze, i to nie zawsze - ludzie chcieli wtedy pomagać opozycji. Zdarzali się oczywiście i złodzieje; brali zaliczki i wykręcali się - twierdzili, że wpadła milicja, zabrała papier, maszynopisy, a pieniądze dawno wydali, nie mają z czego oddać. Nie korzystali nigdy z usług osób pracujących - szybko i sprawnie, wyłącznie jednak za pieniądze. Mogły one przecież, za sumy jeszcze większe, wydać, wsypać, a może nawet pójść z ubecją na współpracę. Najprościej naturalnie było zamówić wszystko u drukarzy, odebrać gotową książkę, ale to kosztowało. Zlecali więc zwykle tylko druk, sami natomiast kończyli: cięli arkusze, składali i zszywali. Potrzebowali do tego lokalu - sprawy najtrudniejszej. Pomagano bowiem w najróżniejszy sposób, mało kto decydował się jednak na pożyczenie swego mieszkania. Nie mieli, niestety, pieniędzy na wynajęcie willi, gdzie mogliby stukać do rana, nie bać się sąsiadów, dozorcy. Pracowali więc, gdzie się dało: w wynajętych, pożyczonych tylko mieszkaniach, piwnicach, gdzie - mimo zimna i kotów - często nocowali. Chcieli jak najszybciej skończyć, nie kręcić się w tę i z powrotem. Sami też kolportowali, wozili do dużych miast: Krakowa, Wrocławia, Lublina, Warszawy. Do SKS-ów, które dalej to rozprowadzały. Żeby zmniejszyć koszty, podróżowali zawsze drugą klasą, osobowym i nocnym - mniej ludzi, milicji. Tak że, prawdę mówiąc, Gombrowicz kojarzy im się głównie z kilkudniowym, monotonnym składaniem. Ciężkimi walizami. A nade wszystko z kiwaniem się w pociągach, ludźmi leżącymi pokotem na korytarzach, tłokiem, smrodem, brudem. A także, trudno ukryć, ze strachem. Ciągłą troską o to, żeby nie wpaść, nie stracić gotowych już książek. Czytelniku! Domagaj się wydania DZIEŁ ZEBRANYCH Witolda Gombrowicza i Czesława Miłosza! Ostrożność obowiązywała więc na każdym kroku. Starali się, aby podrzucali ich swoimi wozami wyłącznie znajomi. Nie korzystali z usług taksówkarzy; wieźli kiedyś „taryfą” paczki z drukarni i kierowca - ostro, agresywnie - wypytywał, co jest w środku? Tłumaczyli, że przenoszą domową bibliotekę, dziwił się jednak, dlaczego wszystko w jednym formacie. Na szczęście nie „zakablował”, mieli jednak nauczkę. Podczas pracy przy składaniu zachowywali się możliwie najciszej. Ale czasami - jak na złość - zszywacz stukał za głośno, ktoś dzwonił do drzwi, a stróż wyglądał podejrzanie. Nigdy też nie trzymali w swoich własnych mieszkaniach, gdzie byli zameldowani, niezależnych wydawnictw, wydawanych przez siebie książek. Przechowywali u znajomych, rodziny, sporo więc poginęło. I dziś nie mają czasem nawet kompletu swoich „Gombrowiczów”. Mimo to nie obeszło się bez wpadki. Na wiosnę 1980 wpadła część gotowego już, spakowanego do kolportażu drugiego wydania „Rozmów z Gombrowiczem” Dominiąue de Roux. Wpadła u Maćka Kapczyńskiego, którego aresztowano, ale zwolniono jednak po 48 godzinach. „Zakablowała” najprawdopodobniej gospodyni, u której wynajmował pokój. Co ciekawe, nie zabrali całego nakładu, część książek zostawili - najprawdopodobniej „na przynętę”. Żeby obserwować, gdzie i do kogo wywiozą. Wynosili więc bardzo ostrożnie - po jednej czy dwie wyłącznie w kieszeniach, i trochę jeszcze uratowali. Co więcej, w 1982 roku ktoś z podziemia zaproponował im kupno... tej właśnie książki. SB-cy nie zniszczyli zarekwirowanego wtedy nakładu, zachowali, i teraz chcieli zarobić. Albo też jedna ekipa zabrała, druga ukradła. Odmówili oczywiście, bojąc się prowokacji. W roku 1980, gdy wydali wszystko, co planowali, zamknęli wydawnictwo. Tym bardziej że zmieniła się radykalnie sytuacja - wybuchła „Solidarność”, która pochłonęła ich do reszty. W sierpniu 1980 Krzysztof Wyszkowski zabrał na strajk w Stoczni Gdańskiej cały sprzęt „gombrowiczowski” - wałki, białka, urządzenia do cięcia. Drukował nimi strajkowe ulotki. W pewnym sensie więc i Gombrowicz miał w „Solidarności” swój udział... Na okładce ostatniego tomu „Dziennika” napisali: Kończąc niniejszym zeszytem całość krajowego wydania „Dziennika”, kończąc również działalność wydawniczą, pragniemy zadedykować swą pracę Jerzemu Giedroyćiowi - człowiekowi, którego zasługi dla kultury polskiej można mierzyć tylko wielkością jej samej. Klin - Polska - grudzień 1980. Epilog Krajowe wydanie „Dziennika” Witolda Gombrowicza ukazało się dopiero szesnaście lat po jego śmierci, w roku 1986, i to - mimo usilnych starań Wydawnictwa Literackiego - w formie niepełnej, okaleczonej dwunastoma ingerencjami cenzury, zaznaczonej - zgodnie z ówczesną ustawą prasową znakiem [...]. Dyrektor Wydawnictwa, redaktor Andrzej Kurz, przesłał usunięte fragmenty redakcji „Kuriera Polskiego” (nr 58/59 z 22 marca 1989), za którym je przytaczam. Przede wszystkim dla młodego pokolenia czytelników, nie zdających już sobie często sprawy, czym była cenzura. Pełne wydanie „Dziennika” ukazało się w Wydawnictwie Literackim, w serii jego „Dzieł”, dopiero w roku 1989, dwadzieścia lat po śmierci pisarza. „Dziennik 1953-1956” Strona wiersz jest powinno być 2714...(która nie może liczyć się z temperaturą tam [...] panującą...)...(która nie może liczyć się z temperaturą tam, w krajach podbitych, panującą...) 3114...pragną wytworzyć siłę zbiorową zdolną do walki [...], to jednak.....pragną wytworzyć siłę zbiorową zdolną do walki z Sowietami, to jednak... 9225...w tych przemianach jest „śpiew przyszłości”, [...] /..w tych przemianach jest „śpiew przyszłości”, który wzniesie się, kiedy runie panowanie Moskwy nad narodami. ciąg dalszy „Dziennika 1953-1956” strona wiersz jest powinno być 1343...zapewnić dobrobyt? [...] - ...zapewnić dobrobyt? Czy czy w waszych rozumowa-mam jej szukać w Rosji Sowieckiej, która dotąd nie może się wyżywić bez pracy niewolników - czy w waszych rozumowaniach... 3023...przez szkołę Schopenha- ...przez szkołę Schopenhauera i Nietzschego. [...] Gdyby-uera i Nietzschego. Mówiąc ście powołali do życia wszyst-chłodno, cóż to jest ból dzie- kie ofiary...sięciu milionów niewolników czy też stumilionowa trupiar- nia? Gdybyście powołali do życia wszystkie ofiary... 30832Odwilż... Przypuśćmy, że onaOdwilż... Przypuśćmy, że ona doprowadzi [...] do pewnegodoprowadzi - w Rosji i w Pol- surogatu wolności i prawdy.sce - do pewnego surogatu wolności i prawdy. 3262...ten dym gryzący stał się im...ten dym gryzący stał się im kadzidłem dla nowej dykta-kadzidłem dla nowej dykta- tury [...]. Nastąpiło oswoje-tury, podkadzali nim swoje nie piekła...wyzwolenie w nowym stali- nowskim reżymie (zapomi- nając o dymach Kołymy). Nastąpiło oswojenie piekła... 284 „Dziennik 1957-1961” stronawierszjestpowinno być 10712...zaszczepiono [...] komu- ...zaszczepiono kremliński nizm.komunizm. 1696Nadstawiłem uszu [...]Nadstawiłem uszu, przeko- nany, że wymieni obozy kon- centracyjne, zduszenie Wę- gier lub zdemaskowanie Stalina. 1719...p. Barletta... (...podawał się...p. Barletta... (...podawał się - i do dziś się podaje - za...- i do dziś się podaje - za... przeciwnika imperialistówprzeciwnika imperialistów i przyjaciela ludu; [...]i przyjaciela ludu; dopiero gdy podczas rewolucji wę- gierskiej bezstronność, spra- wiedliwość i szlachetny anty- imperializm p. Barletty skłoniły go do kategoryczne- go opowiedzenia się po stro- nie tanków rosyjskich, stra- ciłem resztki zaufania). 2062Bagatela; [...]Bagatela! Pobratać się z Kremlem i odepchnąć naj- droższe skarby własne - tego się od was wymaga! „Dziennik 1961-1966” stronawierszjestpowinno być 18416Ta błyskotka, Berlin Zachodni, ostatnia kokieteria luksusowej Europy [...].Ta błyskotka, Berlin Zachodni, ostatnia kokieteria luksusowej Europy - dalej głusza, jakby już nie miasto, a obszar tylko gigantyczny, aż po Chiny. O „Jaśnie Paniczu” pisali między innymi: ANDRZEJ BIERNACKI, „Twórczość” nr 12/1987 (...) Autorka odznacza się dziennikarskim świetnym węchem. Wyczula przede wszystkim, że koniecznie trzeba utrwalić resztki już wrażeń, jakie po Gombrowiczu zostały wśród dawnych oficjalistów dworskich i służby domowej. Pyszny pomysł, zważywszy podstawowy (wyższość - niższość) motyw twórczości naszego Jaśnie Panicza, toteż rozdział „Aniela Ciemna” (pierwodruk w „Tygodniku Powszechnym”) jest w książce zdecydowanie najlepszy - i co za listy pisarza do dawnej pokojówki wyszły na jaw! Umie też pani Siedlecka tak pytać, cichutko i z pozoru naiwnie, że osoby bezdennie pewne siebie ani się opatrzą, a już same powiedziały, kim są. To wiele. Jest zaś do powiedzenia na dobro autorki jeszcze więcej. Zdołała ona poprzez liczne wywiady pokazać swego bohatera od strony nie zawsze oczekiwanej, wydobyć najgłębiej skrywane jego sentymenty; ot, na przykład fragment pejzażu, zacytowany z „Pornografii” i zestawiony z opisem objeżdżanych właśnie przez reporterkę rodzinnych stron Gombrowicza - doskonałe. Wyimki z napotkanych podczas pracy jego listów - wszystkie dobrane bezbłędnie. Portret autora „Ferdydurke” tym lepszy, że wcale niepochlebiony, zarysował się wyraziście. JANINA KATZ-HEWETSON, „Puls” nr 40/zima 1988-1989 (...) Własne komentarze Siedleckiej są skąpe i pełne taktu. Krajobrazy okolic, wnętrza mieszkań, osoby, z którymi przeprowadza wywiady, sytuacje, w których do nich dochodziło, szkicowane są sucho, rzeczowo, z psychologiczną bystrością, umiejętnością eksponowania realiów, a także ze sporą dozą pisarskiego talentu. (...) „Jaśnie Panicz” Siedleckiej jest dla mnie realistycznym potwierdzeniem pierwszej wersji „Operetki”, którą Gombrowicz zatytułował „Historia” i której on sam, bosy Witold, był głównym bohaterem. Siedlecka opowiada historię Polski powojennej; losy rodziny Gombrowicza, przyjaciół i znajomych, w każdym niemal wypadku tragiczne. (...) W książce Siedleckiej niemal wszyscy są „bosi”, a miejsca dzieciństwa i młodości Gombrowicza, Małoszyce i Bodzechów, brzydkie i zaniedbane. Jak w owej scenie „Ślubu”, o której w „Rozmowach” Gombrowicz powiada, że pisząc ją, rozpłakał się, a w której padają słowa: „nic, nic, nic, przeinaczone, powykręcane, zrujnowane...”. (...) Dwa najładniejsze portrety w „Jaśnie Paniczu”: Krystyny Zachwato-wicz, wybitnej scenografki i dalekiej krewnej Gombrowicza, która w Polsce i we Francji robiła dekoracje do „Ślubu” (...), i małżeństwa Stanisława i Teresy Sołtanów. JAN KOTT, „Zeszyty Literackie” nr 21/zima 1988 (...) W tej urzekającej w swojej skromności książce, która jest prawdziwym wytchnieniem po nadętych polonistycznych rozprawach, najbardziej nieoczekiwane są wiernie zapisane rozmowy z dawną służbą Gombrowiczów. (...) Ten żmut bardziej jest gorzki od mickiewiczowskiego. Wszystko tak niedawno, a ślad niemal zatarty. (...) Te relacje nie tylko się czyta. Można je niemal oglądać jak sekwencje filmu. Ale ten polski film nakręciła historia. Dramatyczność relacji jest tylko w jej stężeniu. (...) Nigdy nie miałem wielkiego nabożeństwa do interpretacji genetycznych, a już zwłaszcza „psycho-dennych”, ale w tej relacji o rodzinie Witolda są różne i czasem niespodziewane klucze i tropy do Gombrowicza-pisarza. WOJCIECH KARPIŃSKI, „Zeszyty Literackie” nr 27/lato 1989 >‘ (...) Siedlecka tropi ślady, stara się uratować to, co da się utrwalić słowem. Dotyka m.in. tematu prawie dziewiczego, materialnych i duchowych zniszczeń spowodowanych przez brutalne wywłaszczenie polskiego ziemiań-stwa podczas wojny i zaraz po wojnie. (...) Książka Joanny Siedleckiej pomaga zrozumieć szlachecki rodowód awangardowego pisarza. „Jaśnie Panicz” to powieść o Gombrowiczu przez ludzi i rzeczy - ludzi odchodzących i rzeczy zniszczone. (...) Niespodziewanie dużo przetrwało w ludzkiej pamięci. W tym widzę główną zasługę Siedleckiej. Wykorzystała ostatnie chwile, aby dotrzeć do wielu świadków przeszłości. Najcenniejszą zdobyczą są listy do Anieli Ciemnej, służącej Gombrowiczów, autorki zakończenia „Ferdydurke” „Koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba!”. RYSZARD KAPUŚCIŃSKI, „Lapidarium” (1990) (...) Książka „Jaśnie Panicz” Siedleckiej o Gombrowiczu napisana z kobiecą drobiazgowością, a zarazem mądra, wrażliwa. Autorka ma świetny słuch i jeżeli mu zawierzyć - lud w jej relacjach mówi pysznym, barwnym językiem, natomiast język inteligencji jest bezosobowy, standardowy, wyrównany. RYSZARD KAPUŚCIŃSKI, „Exlibris” nr 20/1992 (...) Joanna Siedlecka należy do - używając terminologii sportowej - ścisłej czołówki polskiego reportażu literackiego. (...) Od początku zwracało uwagę jedno: rozwinięty słuch autorki, jej wrażliwość na słowo, na język. (...) Drugą cechą pisarstwa Siedleckiej jest pasja, pasja skupiona na walce z czasem, z przemijaniem, z zapomnieniem. Przenika ona całego „Jaśnie Panicza” - jej świetną książkę o Gombrowiczu. CZESŁAW MIŁOSZ, „Rok Myśliwego” (6 11988, wyd. 1990) (...) Ostatnio czytałem książkę o Gombrowiczu Siedleckiej i zdumiałem się. Żadnego właściwie podobieństwa z moim dzieciństwem i pacholęctwem, dwa różne kraje, dwa różne środowiska, choć niby to samo ziemiańskie pochodzenie.(...) Gdzież mnie tam było do gombrowiczowskich majątków, kamienic, wizyt, wieczorków, stałego dochodu. (...) Książka „Jaśnie Panicz” uświadomiła mi ubóstwo i prowincjonalizm mego Wilna. JANUSZ MAJCHEREK pod pseudonimem Jan Palusiński, „Kultura Niezależna” nr 43/wrzesień 1988 (...) Już wtedy, gdy [pomieszczone w „Jaśnie Paniczu” teksty] ukazywały się w prasie, budziły żywe zainteresowanie, bo też Siedlecka przyszpiliła Gombrowicza w zupełnie niespodziewany i odkrywczy sposób. Postanowiła mianowicie odszukać ludzi, którzy pamiętają pisarza, a zarazem nie należą do żadnego środowiska literackiego czy intelektualnego i nie są osobami publicznymi. (...) Z opowieści, wspomnień i anegdot powstaje szkicowy portret młodego Gombrowicza (...). Ale wbrew pozorom nie w owych biograficznych szczegółach upatrywałbym głównych walorów książki Siedleckiej. Gombrowicz, jak mi się wydaje, występuje tu w roli swoistej soczewki, która skupia obraz zmierzchu i rozpadu pewnego świata. Bo „Jaśnie Panicz” jest tyleż opowieścią o Gombrowiczu, co historią rodziny. (...) Na plan pierwszy wysuwa się sprawa większa, sprawa, której Gombrowicz jest specyficznym reprezentantem: dekadencja i degeneracja świata ziemiańskiego i ziemiańskiej kultury. Właściwie, na podstawie zgromadzonego przez Siedlecką materiału można by nakręcić filmową sagę, jakichś polskich Buddenbrooków. Gombrowiczowie pokazani [są] jako rodzina osuwająca się stopniowo w ruinę, tracąca majątki, skazana na dramatyczną wegetację w Polsce Ludowej. Kto wie, czy najbardziej przejmujące wątki książki nie dotyczą rodzeństwa Witolda. (...) Ta rewelacyjna perspektywa książki Siedleckiej ustawia wizerunek Gombrowicza w zupełnie nowym świetle. Przede wszystkim przywraca pisarzowi jego świat, zakorzenia go w jakichś realiach i konkretach: ludzie, krajobrazy, zabudowania, meble, wnętrza. (...) Wydaje się, że w taki sposób jeszcze nikt o Gombrowiczu nie pisał. (...) O swoich korzeniach, o swoim rodowodzie pisywał półgębkiem i w sposób zmistyfikowany. A tymczasem ten rodowód, z wszystkimi dopełnieniami, to osobny dramat, bez którego twórczość Gombrowicza nie jest chyba do końca zrozumiała. MARIA BOJARSKA, „Nowe Książki” nr 8/1988 (...) Ktokolwiek będzie pisał o Gombrowiczu, nie zlekceważy „Jaśnie Panicza” Joanny Siedleckiej. (...) Trudno się dziwić, że ta książka - z pozoru zwykły zbiór relacji - stała się bestsellerem i zbiera tryumfalnie nagrodę za nagrodą. Książka to bowiem iście sensacyjna. I to sensacyjna wieloznacznie. Autorka (...) utrwaliła, jak zapowiada we wstępie, wiele „najdrobniejszych nawet śladów pamięci” o Gombrowiczu. To już dużo. Ale zrobiła więcej, utrwaliła je w taki sposób, który co najmniej utrudnia jakąkolwiek mistyfikację ze strony wspominających, również tę, przed którą przestrzegał sam Gombrowicz, to znaczy nadmiar trwożnego onieśmielenia, szacunku czy też zwykłej nieszczerości, nakazujące zapomnieć lub ukryć, iż nawet legendarny wielki pisarz był mimo wszystko takim samym kawałkiem ludzkiego mięsa jak każdy inny człowiek. (...) Większość osób wspominających w „Jaśnie Paniczu” Gombrowicza nie wpadłaby jednak w ogóle na pomysł pisania o nim - i właśnie dlatego jest to książka sensacyjna. W relacjach krewnych, kuzynów, powinowatych, bliższych i dalszych znajomych jawi się Gombrowicz najdosłowniej nieznany. Gombrowicz zaskakujący. (...) Ten niezależny, wyniosły, przez siebie samego wykreowany Gombrowicz z dalekiej Argentyny prosił wpływowych znajomych w kraju o pomoc (z różnym skutkiem), zamartwiał się, systematycznie pomagał. Kochał swoją rodzinę. (...) Elektryzujące informacje o dobrym Wiciu pochodzą z pierwszej części „Jaśnie Panicza”, doprawdy rewelacyjnej w pomyśle i wykonaniu. To relacje służby Gombrowiczów, dworskich z ich majątków, pokojówek, kucharek, lokajów, stangretów. „Drugim planem” lub „kredensem” nazywa ich autorka, której cześć i chwała za to, że zamiast pisać esej o urzeczeniu Gombrowicza „niższością”, pilnie słuchała i zanotowała to wszystko, co zdrowy chłopski rozum ma do powiedzenia o rozumie pisarza. (...) Jest w „Jaśnie Paniczu” piękna relacja tak zwanej Anieli Ciemnej, służącej i przyjaciółki Gombrowicza (...). Ta relacja, jak cały „Jaśnie Panicz”, każe zadać pytanie (nie po raz pierwszy, nie po raz ostatni), do których z nich - jasnych czy ciemnych - należał sam Gombrowicz i dlaczego. Do których z nich - jasnych czy ciemnych - należą ci, co o Gombrowiczu mówią, piszą, wyrokują. MIROSŁAW RATAJCZAK, „Odra” nr 10/1988 (...) za wypełnienie zadania ze skrupulatnością, dociekliwością i talentem jesteśmy winni wdzięczność autorce, lecz tkwi w tej książce o wiele więcej. (Swoją drogą, ciekaw jestem, czy Joanna Siedlecka miała od początku świadomość, intuicję, do czego zaprowadzi ją materiał, który przecież narastał, jak to w reportażu, stopniowo, i trudno było od razu znać miarę całości?). Jakby nie było, ostateczny efekt wygrany został po mistrzowsku. Zbudowany został plan za planem, ułożona warstwa za warstwą, zgłębiony sens po sensie. Cóż jest w tej książce poza ocalającą człowieka i pisarza Pamięcią? Dla mnie osobiście pasjonująca okazała się konfrontacja Gombrowicza „przez siebie samego przedstawionego” (...) z Gombrowiczem „przez ludzi postrzeganym”. (...) Następna ważna rzecz. Jest „Jaśnie Panicz” złożonym opisem losu ludzi, którzy rzekomo „gwoli sprawiedliwości dziejowej” znaleźli się na „śmietniku historii”, losu byłych ziemian, szlachty, arystokracji, opisem przejmującym, w delikatności swojej podwajającym wyraz tragizmu ich położenia, a dzięki obecnej w nim sympatii budzącym głębokie zrozumienie i współczucie. Odbierałem to jako skromne, na miarę możliwości autorki, oddanie sprawiedliwości pokrzywdzonym.