Karol Maliszewski FARAMUCHA Rzecz walcząca, sprzeczna, moja w tym głowa, miasto, miasteczko, którego ból uliczny, pochód wzgórz do centrum, rozległy wyrok cmentarza – miasteczko, które prowadzę za rękę, nie otwierając okna. Naoczność „Wystrzegać się złych snów” – ta niespodziewana myśl była jak anarchiczny i archaiczny skrzek, jak błyskawica, która strzeliła we wrota zaślepionej stodoły. Gdyby jednak wprowadzić odrobinę logiki, brzmiałoby to tak: uważać, unikać, uchylać się i strzec. Tego dnia powietrze miało inny smak, ciało niechętnie podnosiło się do czynu, wyraźnie chcąc zawisnąć w pół gestu, zatrzymać się i nie stanowić. Tymczasem należało na okrągło rozstrzygać w ciszy uliczek zawalonych śniegiem, a radio zapowiadało dalszy spadek ciśnienia i napływ metalicznie szarych chmur z południa. Należało iść do pracy i kontynuować. Gromada ludzka czekała na pracowite wypełnianie się form. Kazimierz Faramucha westchnął i przywdział stosowne do okoliczności szaty. Okoliczność była zimowa, dokładniej późnostyczniowa, wiało lodowym podmuchem bez litości. Chłód wciskał się w wolne od książek zakamarki mieszkania, podkopując sens tylu wiecznej tradycji „istnienia sensu”. Wystrzegać się złych snów, wystrzegać. Powoli zarysowywał się program estetyczny Kazimierza, pełzł przez niezliczone zeszyty, wyładowując się niekiedy w spazmach i skurczach na łamach literackiej prasy. „To nie są czasy przewrotów. Nie ma atmosfery sprzyjającej śmiałości czy wyrazistości. Aż wstyd powiedzieć, że przewrót nadejdzie od strony sił bezwolnych, mdłych i – rzec można – wstecznych. Na początku brak będzie jakiejś oczywistej opozycji. Tylko aluzje, napomknienia i drobne złośliwości, ale co zrobić, takie czasy, będziemy się spierać dla samego spierania. Tym samym przetrwamy, donosząc następnym czasom fluid zaciekłej wiary w kulturę, w jakieś tam wartości, które, jak się wydaje, nie mogą trwać bez konfliktu”. Olśniewająca w śniegu dawność stłoczonej siedziby, kumulacja cegieł zagęszczonych w piramidki i przesmyki, a wokół ciasny pas wzgórz, skał i gór. Stare miasteczko rozrastające się nowocześnie w stronę stymulującej równinę wyżyny, ale sercem pozostające przy swoim korzeniu, ratuszowo-rynkowym centrum w poniemieckim gnieździe ulic. Przestrzeń przerywana regularnie, przecinana nożycami dzwonów, tak głośnych, że słyszanych w 3 wioskach przynależnych do innego powiatu. Strzelistość kościelnych wież, skupisko ogrzewających się wzajem domów, obszar łatwy do opanowania wzrokiem, a potem duchem. Rzeka, najważniejszy nerw tkniętej neurozą zapadłej doliny, zbierająca w sobie wszystkie żywotne siły spływające z gór. Cisza i ciemność zimowej nocy, gdy już z oszczędności wygaszono latarnie, ułożono do snu pojazdy w zaułkach i garażach. Bezmiar obecności czegoś większego od człowieka, wyobraźni poruszonej krzykiem dziecka, które wyrywa ze snu najście pijanego ojca, skowyt uderzonego psa. Samotność rysowała się wyraźnie w tak ułożonym i zhierarchizowanym wszechświecie, zaś miasteczko stawało się wzorem do naśladowania po kres czasów, archetypem działania, zamieszkiwania, tworzenia. Jedyną przestrzenią. Zarys postaci Ze wszystkich stron szła forma. Arystoteles był patronem i był figurantem. Ani już wadził, ani jątrzył. Szła, nadchodziła. Zarys postaci. Zniewalająca śnieżyca. Przyzwoitość formalna każe ją zarysować, określić granice, kształt, charakter. Nikogo nie będę przerysowywał. Nie jestem stworzony do tych kłamstw. Załamanie się formy jest dla mnie formą. Nie opowieść jest najważniejsza. Idzie o coś większego. O ból, po prostu. I jeszcze: żadnej merkantylności. „Sukces nie jest godny pracownika ducha; tenże pracownik nie jest godny sukcesu czyli powszechnej radości z narodzin pisarza”. Żadnej reprezentatywności na siłę. Kazimierz tworzy się sam, oddycha własnym powietrzem. Nie powinien kojarzyć się z nikim i z niczym. Być może wolny Kazik jest moją jedyną szansą na przezwyciężenie tego wszystkiego, w co sam dałem się wtłoczyć. Mordechaj, o którym wspominał, to zagadka, niespodzianka. Chciałbym, żeby tak było na każdym kroku: obraz z niejasnych punktów i plam, farba wyłaniająca hybrydyczny kształt. Czego się boję, zamykając kolejne zdanie? Przed czym się zamykam, jeżeli przerobiłem już ostateczność i wchłonąłem samobójstwo? Jaki komitet powitalny wali z przedmieść, gdzie pali się najtańszym węglem? Jakie przeznaczenie oplątuje profil zdania i samojezdną składnię? Chciałbym być Indianinem wykonującym z powagą swój przedśmiertny taniec; niestety, to środek Europy i trwa degustacja egzotycznych potraw. Los nie zaproszonych też mnie nie obchodzi. Przestałem roztkliwiać się nad nieudacznikami ducha, grafomanami losu. Tylko własnej ścieżki pożądam. 4 Jej opisów będę dostarczał w miarę regularnie. Krzywe twarze wijących się w ukropie tak zwanych redaktorów już teraz chciałbym odesłać do diabła. W czasach pogromu wartości nie udało mi się nawiązać korespondencji z duchem Zygmunta Krasińskiego; relegowano mnie z polonistyki. Teraz życie straciło smak i „wartości” grają sobie ze mną w hiszpańskie domino, odbijając się w krzywych ułamkach rozbitego przez syna poniemieckiego lustra. I węszą, ciągle węszą, szukając możliwości wkłucia się do moich sino rozsypanych na małych dłoniach żył. O, Zygmusiu, bracie cokolwiek starszy, daj się zarysować i chociaż trochę odcisnąć w postaci uległego wosku bądź tutejszej gliny, czerwonej jak kokarda opasująca plik pożółkłych dokumentów. Sennik Płonące pole kukurydzy niedaleko Ścinawki. Na wpół zdziczały pies. Tam zaraz dzikie czereśnie; więc na wpół zdziczały, jak to się mówi – mknie. Wypada, wypala, niknie. Lokomotywa posapuje pod semaforem. Nostalgia jak u Hrabala. Jakieś trąbki, sygnały ratowniczych służb. Cała rzeka świerszczy wylewa się z zarośli. Coraz więcej drobnych zwierzątek. Sznury myszy. Jak oszalałe. Skąd mi się to wzięło, dlaczego mnie dopadło? Mogłem się nie zatrzymywać, mogłem dalej rozpychać kierownicą ponure stado, lśniące cielska brązowych krów. Rower rzuciłem pod najgrubszą czereśnię. Pamiętam jej gałęzie obwieszone czarnymi, gorzkawymi kulkami. Teraz to wszystko jak podarte fotografie. Nadbiegających ludzi nawet nie poznaję. Chciałbym być im znany, znajomy, spoufalony z całą okolicą. Szukam takiego miejsca. Wymachiwałem rękami wokół siebie jak ślepy samuraj chcący trafić wyimaginowanych przeciwników. W rękach ziemia, żwir, kępy traw. Wydobywałem się z czegoś gęstego i ciężkiego, grzebiąc zaciekle pazurami. Jakby basen napełniony pulchną ziemią. W ciemności błysk słońca. Wreszcie się wydostałem z tej żarłocznej gleby. Jak robak. Zobaczyłem dom. Biały wiejski dom. Wbiegłem do niego i potem myśl, że zabrudzę podłogę gliną. Słychać było muzykę, ale ludzi nie było. W jednym z pokoi ujrzałem konia przywiązanego do ściany. Przeszedłem koło niego ostrożnie, zasłaniając się krzesłem. W dzieciństwie kopnął mnie koń. Wychyliłem się przez okno, oglądając się za siebie na spokojnie stojącego konia. Zastanowiłem się, jak on wszedł po schodach. Na wzgórzu zobaczyłem kilka osób. Nareszcie jacyś ludzie – pomyślałem. Korowód przebierańców. Patrzył w moją stronę mężczyzna przebrany za kobietę. Jaskrawa biel jego twarzy, szminka i puder. Przeraziłem się. W ręce 5 trzymał kosę oklejoną cynfolią. Pochyliłem się, a był to strych, i znalazłem przedmiot, którym miałem go uderzyć w głowę. Jakieś małe narzędzie czy figurka z brązu. Byłem wściekły i zdecydowany. Obudziłem się i usłyszałem pierwsze tej wiosny grzmoty. Przedstawienie Kobieta, która chciałaby też coś zgwałcić na wernisażu naturalistów, stała z boku i cichutko pluła w kieliszek, wyobrażając sobie, że to ucho kochanka. Wprowadzono żywego psa i oglądano go z wielkim zainteresowaniem. Facet, który przed chwilą rozkroił żabę, zbliżał się z brzytwą do drżącego ratlerka. Elżbieta patrzyła ze zdumieniem na linę, którą przywiązano psa do ściany. Skąd mogła wiedzieć, że wypożyczono ją od gospodarza z sąsiedztwa, a ten wziął ją prosto z obory, spod grubej warstwy obornika? Ręce ślizgały się, Cuchnęły, ale zostawały na nich ślady czegoś autentycznego. Pies miotał się jak oszalały i nawet zdążył już wbić zęby w czyjąś łydkę. Szczupły młokos po czterdziestce z wypiekami na kobiecej twarzy podciągnął nogawkę. Wszyscy patrzyli na krew. Kobieta oblizała wargi. Pies przed śmiercią, pomyślaną jako akt artystyczny, upuścił trochę krwi. Przed miesiącem wszyscy po kolei gwałcili kozę. Zapisywane na gorąco wrażenia uczestników tej akcji wiszą na ścianach. Żółte kartki podnoszą się i opadają w rytm krążących po całym domostwie powiewów wiatru. Jak srebrzyste, metaliczne żagle napinają się żaluzje. Cały dom zdaje się odpływać. Kobieta, która chciałaby zostać narysowana kredą na asfalcie przez jednego z uczestników, czuje się w tej chwili zagubiona i niepotrzebna. Przeciwległa ściana, do której zbliża się, żeby odstawić kieliszek, pokryta jest śladami krwi zabitych zwierząt. Dlaczego to robię, myśli, dlaczego dotykam językiem tych ścian? Ściana pachnie papierosami i jest kwaśna. Malarz uwijający się ubiegłego lata w tych pokoikach wysikał się do wiadra z farbą. Dwa razy wpadł mu pet. Przez kilka dni błądził po okolicy, szukając ciotki. Coś mu była winna. A farba stała, kisła. Potem dodawał sobie znane substancje, żeby farbę ożywić i nie było widać zaniedbania. Wreszcie przyszli ludzie z „Art-nature” i wynajęli te pomieszczenia. To się dzieje we mnie, proszę księdza, słyszę głosy, widzę gesty, czuję zapachy. Kobieta przechodzi do małej salki obok. I co, i co. I nic. Czeka na mnie, daje znaki, ale ja przecież mam żonę, dzieci, swoje życie. Wyobraź sobie coś innego. Dobrze. 6 Post doprowadził. Długotrwały post doprowadził trzech świadków Jehowy do rozpaczy i dwunastego dnia, w poszukiwaniu żywności, opuścili nadrzeczną kaplicę. Napotkali Kazika Faramuchę. – A ty tu czego. Widać mieli żal, że mimo całorocznego nawiedzania i cierpliwego tłumaczenia nie przystał do ich kompanii. Poszli dalej, zostawili go z bochenkiem chleba, który ściskał w ręku i już nadgryzł. Dopiero za mostem dali upust emocjom i ryknęli śmiechem na widok rudej, trądzikowatej czternastolatki, obładowanej zakupami. Dziewczyna zapłoniła się, z napięcia rozwarły się palce, z rąk poleciały na bruk torby. Małyszko, najniższy, podbiegł i chciał kopnąć torbę z jabłkami – potoczą się pochodnikowych płytach, a on będzie je zbierał i wbijał się w nie zębami – ale nagle zmienił zamiar i znienacka pocałował dziewczynę. Zamarła, poruszyła kilka razy ustami, łapiąc powietrze. Opóźniony pospieszny do Jeleniej Góry zastukał nad jej głową. Zamachała rękami i zaczęła uciekać. Tyle rzeczy dzieje się naraz, pomyślał Kazik, patrząc na dziwny sposób poruszania się dziewczyny. Majtki miała za ciasne. Przesuniętą watę. Lecz on o tym nie wiedział. Ugryzł raz jeszcze chleb i dziwiąc się temu, na co trafił, żując go na papkowatą masę, dochodził do bramy z alegoryczną płaskorzeźbą. Kuzyn z akademii tłumaczył mu kiedyś, co tam jest przedstawione, ale nie pamiętał, czy to alegoria młodości, czy starości. Przyjemny chłód sieni, brama stuknęła lekko i Kazik został sam. Przystanął, ciesząc się intymnością. Nasłuchiwał. Potem bezszelestnie pokonywał po trzy schody naraz. Chleb zostawił na wycieraczce, owinąwszy w gazetę. „Gazetę Tutejszą” redagował mały facecik w okularach, który lubił półnagi siadywać w oknie i obserwować uliczny ruch. Kazik wspiął się na najwyższe piętro i wchodząc po ruchomej żelaznej drabince myślał o tym, co za chwilę zobaczy. Kucnął, opierając się o kominy, wyczuwając pod rękami ich ciepło. Przyczołgawszy się do krawędzi dachu, zerkał w dół. Z trabanta wysiadł facecik w okularach i wnosił do sieni stertę gazet. Za nim szło z pięciu chłopaków, kłócąc się i przepychając. Po chwili wyskoczyli z bramy jeden za drugim, wykrzykując na cały głos tytuły nagłówków. Kobieta, którą chciał zobaczyć, miała na imię Maria. Myła okna i wkładała w to całą duszę. Jej pośladki tańczyły w słońcu, obiecując, zachęcając, rozkazując. Kaziu wstrzymał oddech i patrzył, jak się to wszystko rusza. Rozpłaszczył się na smolistej powierzchni dachu i wydał z siebie chrapliwe westchnienie. Zlizywał pot z jej pleców, trącał nosem pośladki, spuszczał się na włosy. Maria przecierała teraz na sucho. Pogroziła mu ręką. Spojrzała w matczynym stylu: „ty słodki szajbusie”. I dalej robiła swoje. To znaczy co? Ksiądz nie rozumie? Myła okna. Elektryzowała przestrzeń. Przygotowywała burze nad miasteczkiem. A skąd ci to przyszło do głowy? Ty chyba coś ukrywasz przede mną. Sam bym to chciał ukryć, zniknąć na zawsze między zdaniami 7 nieznanych ludzi, w tamtym świecie. To grzech, synu, ty jesteś chory. Wiem. Na zdania, na przecinki, na tamten świat. Wyjdź z tego. Nic z tego. Wyjdź z tego! Nie mogę, to jest we mnie, przyrosło od środka. Nie wiem co. Odejść od męża miałam odwagę. I na tym się skończyła cała moja odwaga, cały jej zapas. Teraz bym chciała to i tamto, ale nie mogę się przełamać. Chciałabym tego Kazika zaprosić, wypić lampkę wina, potańczyć, może coś więcej. Co powie księgowa, a jak do kierownika dojdzie? Jak spojrzę ludziom w twarz w kościele, jak w sklepie resztę będą wydawać, czy nie naplują do zupy na stołówce? Nawet nie będę wiedziała. Ścierka sunie po gładkiej powierzchni. Widzę siebie w szybie. Widzę, że nie jest tak źle. Mogę kochać, być kochana. Biedny Kazik, spuszcza się do rynny. Smycz, na której biegam, jest za krótka, a ja nie wiem, jak przegryźć, żeby nie poranić i żeby nikt nie zauważył. Nagle klęknęła i zaczęła się modlić. Przypomniała sobie czarodziejskie formułki dzieciństwa i ssąc je powoli jak miętowe cukierki, z lubością przytuliła twarz do ściany pokrytej rozbryzgami zwierzęcej krwi. Poczuła oddechy, dosłuchała się pulsu umierających tu zwierząt, oblała się potem kucyka, który zginął pod nożem w maju w gałęziach bzu i głogu. Tak ją znalazł facet z brzytwą, który musiał opuścić przedstawienie, bo miał biegunkę. Wpatrywał się w nią jak w obraz. Nareszcie coś świętego na tej ziemi. Klęcząca kobieta rozpaczliwie rozmazująca po twarzy tusz. Obok kieliszek. Ściana. I te wszystkie zwierzęta. Mężczyzna klęknął i zaczął powtarzać. To szło od kobiety, jak z otchłani. Który jesteś. Który jesteś w niebie. Nawet nie poczuł, jak puściły mu zwieracze. Początek Urodził się piętnaście lat po wielkiej wojnie. Matka miała wtedy te dziwne wizje. Nazywała się Leokadia Starko, ale Kazikowi dała nazwisko po ojcu, który był trochę Rumunem, wędrownym łataczem portek. Miała więc wizje przez te wszystkie miesiące. Ale potem jak nożem uciął. Między innymi śniła pustynię i swoją na niej śmierć, wreszcie odrodzenie czy zmartwychwstanie. Czuła, że piasek i żwir zalepiają jej usta, uszy i nos, traciła już oddech, żeby zaraz wybić się z dna ziemi, z jakiejś studni, wyrwać się w wirujące przestworza. Była rośliną, która wybujała na środku pustyni. Mijały lata i uschłaby, gdyby nie deszcz, który lunął w ostatniej chwili, ratując świat przed zagładą. Piła deszcz i pili wszyscy wokół; zaroiło się od jakichś postaci, zalegających do tej pory w rozpadlinach, norach, 8 jaskiniach. Pamiętała wielki ogień, jaki rozpalili pod nią. Wyparowała, zniknęła, stała się kroplą gorącej żywicy. Usłyszała ostry krzyk niemowlęcia. Kazik sunął po stole omotany zdradziecko pępowiną. Dusił się i krztusił. Położne pokrzykiwały, cuchnęły tanim alkoholem. Kazik rodził się skromnie, na uboczu świata, między spalarnią śmieci a kostnicą. Gwiazdy mrugały na mrozie, na bazarze wypiętrzonym jak samotna wyspa w morzu błyszczały pokryte śniegiem kioski. Darł się pijany palacz, wykrzykując piosenki, których nauczył się w wojsku. Stacjonował w Kłodzku na początku lat pięćdziesiątych, w czołgu robił za mechanika. Gorąco było nie do wytrzymania; "za mocno, kutas, napalił" powiedziała starsza położna, o której palacz powiadał, że ma na pewno w poprzek, a młodsza roześmiała się raptownie i dostała czkawki. Po chwili czkało niemowlę, Leokadia i sąsiednie, pośpiesznie zszywane, matki. Rano przyszedł Ryszard Starko, starszy brat położnicy, z zapytaniem o stan zdrowia matki i dziecka. Przy okazji zapytał o płeć noworodka i usłyszał, że "dziewczynka. Ale z jajami", bo zapytał, czy dziewczynka. Nie wiadomo, dlaczego tak zapytał. Dziewczynka z jajami, to brzmi dumnie, lecz mały Kazio nie cierpiał, gdy podczas rodzinnych popijaw wujek przywoływał punkt po punkcie tę zamierzchłą historię. Z życia partii W porębskim pegeerze szeroko znane jest nazwisko Ryszarda Starki. Umie on zjednywać sobie ludzi, człowiek to rzeczowy, pryncypialny. Toteż nieprzypadkowo koledzy poruczyli mu prowadzenie pracy agitacyjnej wśród hodowców. Obecnie głównym tematem tych rozmów jest jak najlepsze wykorzystanie łąk i pastwisk dla zwiększania produkcji mleka. Pegeer powinien pomyślnie wywiązać się ze swych zobowiązań. Agitatorem na tej fermie jest właśnie Ryszard Starko. Co go nurtuje, jakie rozstrzyga problemy? Ot, prowadził raz rozmowę z dojarkami o sposobie zwiększania udojów i tłustości mleka. W tym czasie sprawy na fermie miały się nie najlepiej. Krowy były zaniedbane, stanowczo nie zadowalały ośmiolitrowe udoje od krowy. A przecież pasze przygotowywano tu nieźle, dodawano do nich dużo mineralnych składników. Do rozmowy włączyła się dojarka Helena Kućko. - Nie, nie krowy są temu winne, ale nasze niedopatrzenie. Nie wszystkie koleżanki są dostatecznie doświadczone, należy im pomóc. Któraś z dojarek zwątpiła: może młode dojarki mają nisko wydajne krowy, po co zaraz oskarżać ludzi. Ryszard Starko słucha dojarek, a potem proponuje: - Do wieczornego udoju 9 pozostaje piętnaście minut. Może więc zakończylibyście dyskusję praktyczną operacją? Niech więc Helena Kućko wydoi krowy przydzielone młodej dojarce. Propozycję poparto. Z jakim zainteresowaniem, wspólnie z laborantką Czesławą Padumis, określono zawartość tłuszczu. Mleko okazało się tłustsze o 0,4 procenta. Z tego wynika, że niedoświadczona dojarka po prostu nie wydajała do końca przydzielone jej krowy, a tłuszcz zawarty jest akurat w ostatnich kroplach mleka. Trudno określić nazwę takiej pogadanki. Co to - zajęcia praktyczne, seminarium wymiany doświadczeń? Tak czy inaczej - zawartość tłuszczu w mleku, które otrzymuje się na tej fermie, wzrosła o 0,2 procenta. Taka drobnostka daje miesięcznie 3 100 litrów mleka z tytułu dodatku. A więc na tych samych zasadach i paszach można, jak się okazuje, otrzymać więcej i lepszej produkcji. Ryszard Starko tymczasem zastanawia się już nad innymi kwestiami. Jak zawsze - rzeczowo. Recenzja Świat, który wita Marysię kamiennym "spierdalaj", świat, z którym trzeba się zderzyć w drzwiach, przygryźć rozciętą wargę. "Chciałoby się wszystko powiedzieć, ale cóż, jest się dorosłym i żyje między ludźmi". Ten świat wyzwolił w Marysi sprzeczności; okazuje się, że one tam zawsze są, na dnie, i czekają na stosowny moment. Być może zło ma bogatsze rytuały niż dobro. I to nas chwilami pociąga. Być może ciemność, czyli tzw. szatan, zalęga się najgłębiej. Śpi w cieniu sprzeczności. On, inny. "Ścigana przez zło, na ziemi, z dala od twego tchnienia błądzi na próżno." Ocknął się. Moment przebudzenia zaznaczony zmianą mowy i zachowania. Marysia obrasta w tłuszcz inności, w obce tkanki, delikatne jądro duchowe pokrywa się zrogowaciałym naskórkiem - Minką, Majką. Budzi się potworność. Bóg nic nie mówi, kurczy się w monstrancji. Kuli się z zimna. Świat, który stworzył, jest jednak chłodny. Gnoza Tryzny: ciemna muzyka głosek. Dzieje duszy wyrwanej z letargu, historia przebudzonych potworów. Budzić się i zasypiać. Rytm tej prozy wśród snów i słów. "Pragnę cię obudzić.” Ja ci mówię wstań! Niektórzy walą wówczas głową w mur, nieprzekraczalną barierę samych siebie. Nie powinni się przebudzać do zła. Twarz wykrzywia nieprzewidziany grymas. Minka numer czterdzieści i cztery. Poznać czyli przebudzić się - i znów coś przeboleć, przejść nad czymś do porządku dziennego. 10 "Szuka ucieczki przed gorzkim chaosem i nie wie, jak go pokonać." Do tej pory chaos pokonywała wizją. Natychmiastowe lekarstwo na wrodzony niedowład materii, źle dopasowanej do człowieka. Prosta dziewczyna i jej proste, oniryczne wycinanki. Ptaszki, leluje, aniołki, figliki. Wtedy jeszcze był Bóg - gwarant Marysinych rojeń, strażnik mitu. Ciepłe fantazmaty zmieniają się wraz z nią w ostre skrawki rozbitego lustra, konfabulacje twardnieją jak sutki dojrzewających piersi. Koniec baśni, Marysiu. Dzieje człowieka, dzieje tej cywilizacji: od Platona do Nietzschego. Księga pierwsza: świat jeszcze z Bogiem. Księga druga: już bez. Księgę trzecią dopisujemy sami. W samotności. Linijki stamtąd. Tryzna niekiedy nazywa to pustką, z której coś wychodzi i chce zrobić jeszcze większe spustoszenie. Czytelnika zaczyna kłuć w lewym boku. Dlaczego autor tak się pastwi? dlaczego przeciąga strunę rozterki? Oto rola pisarza, powiedziałby Dostojewski. To opis konfliktu wewnętrznego, który w lustrzanym odbiciu pokazuje jakąś rozterkę społeczną. Nie dziwię się, że manicheista Miłosz uniósł się w zachwycie. "My już tacy" - mówi młody inteligent, sparaliżowany strachem bohater opowiadania Prusa "Na wakacjach", patrząc, jak prosta dziewczyna wbiega w ogień, by za chwilę z niego wypaść z dzieckiem w ramionach. My już tacy, a w nasze sidła wpadają prości ludzie z Jadwiszowa, Lubawki, Czarnego Boru. Lecą w ogień, głową w dół. Sprawdzają wagę słów, sondują wymyślone głębie, testują transcendentalne hipotezy,. Kaskaderzy wartości. Kawczaki, Pieńkosy, Stypuły... "Gdybyś choć raz zasmakowała tej słodyczy, tej wielkości, tego poczucia zespolenia z miliardem duchów." Lot nad Paskową Górą. Zwycięstwo Marysi Kawczak. Nasza ludowa poetka, nasz Janko - czy raczej Majko - Muzykant szybuje nad dachami Wałbrzycha. Tacy jak ona nie dolatują do Sycylii, ani do mitycznego Paryża. A jednak szybciej dojrzewając do tajemnicy, która podobno jest tylko w muzyce, pokonują chaos decyzją podsuwaną przez poczucie ładu. Dziennik pozorny To jakaś krzywda: tak się urodzić i od razu skończyć, "zwymiarować" - dobre, jędrne słowo od ludzi z tartaku. Wrzask pił, ogniska na mrozie, żywica pod paznokciami. Nie wiem, co mnie nie zatrzymało, nie zamknęło w wymiarach. „Pustka potężna; pustka chcąca rozerwać samą siebie, wydaje człowieka.” Najpierw idzie o to, żebyśmy się urodzili. Potem patrzą nam między nogi. Wreszcie czy ludzki błysk w oku... 11 Jeśli tak, czy utrzyma się ród na przyzwoitym poziomie, ciągle znacząc, przenosząc znaczenia. Odkryłem tajemnicę naszych babek: stare akuszerki. Matki są tylko zakochane. Ojciec to mechanizm. Moja droga do tej kartki, ileś tam podejrzanych wieczorów, nieprzespanych nocy. Nie jestem pierdolonym wyrobnikiem. Serce boli, bo żyję w niezgodzie z sobą. Zmarzłem w kościele. Po mszy prawie biegłem. Zobaczyłem wdowę po profesorze. Jaka malutka. Myślałem, że nabieram dystansu, że dojrzewam, a to raczej świat mnie zostawia, odsuwa. Chciałem synowi to opowiedzieć, zabrakło słów. Patrzył na mnie zdziwiony. Poszedł do matki i z daleka słyszałem jego głos, koloraturę dziesięciolatka, odczytujący coś z wyrwanej przeze mnie kartki. To nie była złość. Panowałem nad sobą. Wiedziałem, że muszę to zrobić, że stać mnie na taki protest wobec jego błędów ortograficznych. Mieściło się w wyrazie, było formą. Dlaczego więc stałem obok tych drgających kolorowych obrazków z życia, dlaczego nie byłem przejęty i wypełniony? Nazywam się Faramucha. Muszę w to uwierzyć. Pomyślałem o prawdzie, o jej ostrych światłach, o rażącym błyskach prosto w rozmarzone oczy. Kawałeczki prawdy zbierają się w kącikach, osiadają jak szron na łukowato wygiętych liniach, kablach, szynach. W łukach ust gorycz. Spłukuję i nic. Po coś dzwonił? Wiem, żeby obudzić. Spałem w fotelu, w strudze pulsującego, kolorowego światła z telewizora. Nie życzę ci tego snu, co mnie toczył, dosłownie, jak robak. Myślałem, że warto coś uratować, w czymś przetrwać. Taka kruchość. Ludzie wynoszą z pożogi parę drobiazgów w dziurawej kieszeni, a potem szukaj tego w śniegu. Statuetki niemocy, bibeloty zachwytu nie z tej epoki. Oj, jak ciasno, jak ciasno. I nawet to, że mówisz jak pisarz nie ratuje, nie wzmaga apetytu na sens. Odbywaliśmy tajemniczą drogę. (Tę garstkę nazwano pokoleniem?) Rodzina przeniosła się ze Lwowa i po kilku latach spędzonych w powiecie wadowickim, znalazła się w Nowej Rudzie. Żeby odzyskać, trzeba coś stracić. Znam tę logikę na pamięć. Myśmy na ciebie tak liczyli, Ka. Byłbyś ostatnim, co z zeszytu wywodzi, sam siebie ustanawia w oddaleniu i dzikości. A nie w mdłym świetle ekranu komputera, permanentnej palcówce, tym zgrzycie. Tej nocy śnił się Stachura. Gniewny. Nawrzucał, trzasnął drzwiami. Potem z Zadurą jechałem pociągiem. Kiedyś i ja się skurwiłem, powiedział cicho. Czytałem jego striptiz, w rąbkach tkaniny olbrzymia płeć przeżytego czasu. W cymbergaja, tak, właśnie w cymbergaja. Wychowawca ściąga marynarkę i przejeżdża palcami po szelkach. Wybiera z dziennika jakieś nazwisko. Gra z tą osoba pięć 12 minut. Pozostali patrzą. Przegrany musi stanąć na rękach. Córka w poniedziałki zawsze chodzi w spodniach. Ten krytyk wiedział, w co uderzyć. Listopad zmiękł w palcach, skruszył się jak zleżały tytoń. Styl! Myślałem o tym, idąc po węgiel. W ciemności ostatnie jabłka strząsał wiatr z jabłonki na skarpie. Najpierw brałem je za szczury mknące po asfalcie podwórza w stronę rybich głów na śmietniku. Za plecami mam Boga, załamuje płomień świecy. Przed sobą worek z torfem i miałem. Muszę pchać, by się ciągnęło. Fabuła - Kazek, Kazek, to najgorsze, co może być. Czeka cię niesłychana komplikacja. - Chciałbym naprawdę opowiadać historie, a nie czepiać się bez przerwy Czernyszewa. Kiedyż mi pozwolicie zdać sprawę i zakończyć porządnym haustem to, co tak w płucach boli? - Wypuść gołąbkę na wolność, wypuść. Popatrz, jak szybuje alegoria przebitego serca. - Spójrzcie, ile mam do powiedzenia. Pomyślcie, jak się musiałem nałykać. Ostatnio myślę o zabiciu. Celowo pomijam słowo "samobójstwo", gdyż jest formalnie niesmaczne. Myślę i mówię o zabiciu. Chcę zabić wolę życia, od tego chcę zacząć. Rozregulować najprostsze więzy, doznać pomieszania instynktu, a potem się zobaczy. - Zamilcz, Kaziczku, bodaj cię matka nie była... Donośnym głosem niewiele wskórasz. A jak ty się na to zapatrujesz? Milczy, nie zadawszy sobie trudu. Jest pulchna, ma warkoczyki, ładnie pachnie, chciałbym się z nią kochać na stojąco. Aromat pochwy oparłby się aż o sąsiedni zaułek. W lesie komunardów prochy i jeszcze raz prochy. Doznałem niesłychanych krzywd, nie żądam zadośćuczynienia. Pozwólcie mówić tak, jak chcę. Beztrosko. To nie żaden symbolizm. Nie otwieram szkoły literackiej do kurwy nędzy, nie chcę się przypodobać koterii iks, która szuka transgresji i woła - wpadnij iskro boża miedzy te wersety. Interesuje mnie życie, procesy, prochy, mówię krótko, żadne alegorie, to, co się dzieje pod pozorami niedziania, szum pracujących zwierzątek, tych ogryzających do kości istotek. Ja już obstalowałem u mistrza pędzla, Daderki Karola, obraz olejny przedstawiający kości. Dokonałem pomiaru kończyn i wyobraziłem stopniowy proces wyzwalania się z ucisku ciała, pozbywania mięsa. Wiem, jaki ostateczny kształt przybiorą w zbutwiałym naczyniu odejścia. Wiem, jak będą leżeć, jak spoczywać będą, swobodne i rozrzucone. Obraz został wykonany i wisi tu, nad moim biurkiem, i nie jest to żadna magia ni kokieteria, zwykła kolej rzeczy. Co 13 powiedziałaś? Zresztą, nie ma znaczenia, bo teraz trudno o znaczenie. Klęska polega na odpadaniu znaczeń od kości, od rzeczy. Jakiś trąd przewierca okolice bliższą, dalszą, wewnętrzną, zewnętrzną. Trąd, przy którym opisywana wcześniej dżuma to scholastyczny wybryk rozmarzonego istnienia. Czernyszew i Czernyszew, nie ma go tu. Sprawa została zamknięta, spróbujmy żyć bez tego nazwiska na ustach, odczepmy się od suwenirów, ustanówmy niepodległość. Umówmy się, że zaczynamy od nowa, bez Czernyszewa, bez Sokratesa, bez Chrystusa, bez wyroczni i opatrzności. To jest możliwe. Nie kręć głową, to jest możliwe, co z tego, że próbowano, że imperia przez to upadały, żadne imperia nie wchodzą w grę, tylko maleńki wysiłek, powściągliwość, czujność, okiełznanie lenistwa, po co zaraz imperia, Kaziczku. Mam wrażenie, że straciłem najlepsze lata, zamurowałem sobie świadomość, zasznurowałem usta, że już za późno, by powiedzieć, co naprawdę myślę, że już nie wypada, bo takie rzeczy mówi się we wczesnej młodości i wtedy są na miejscu. Że teraz muszę walczyć o miejsce, o nowe rozumienie miejsca, momentu i okoliczności, że wszystko, co kiedyś było odpowiednie, musi być teraz inaczej odpowiednie. Kiedy to się uda, kiedy wysforujemy się do przodu i prawa przez nas ustanowione wydadzą się ludzkie, proste i naturalne, jakby istniały od tysięcy lat - wtedy dopiero będziesz mógł wymiotować, będziemy mogli nurzać się w nieczystościach, gdyż forma nam pozwoli i nie zatrzyma konwencja, a gdzież tam, będzie nas właśnie zagrzewać, ponaglać, otwierać swą sromotną cipę i krzyczeć, wejdź tam, braciszku, wejdź, czekają na ciebie proroctwa, przekleństwa, niesłychana konieczność. Tak. Ale kiedy to będzie? Czernyszew spojrzał jakby z góry na Kazika, temu łzy popłynęły ciurkiem, zapiało coś w gardle, zabolało w boku, z szamoczącego się worka wyjął gołębicę, potem drugą, trzecią, położył się na wznak na soczyściejących trawach Borówkowych Wzgórz i puszczał jedną za drugą, puszczał, panosząc się w przestworze przez kilka godzin. Cisza była kompletna, lunatyczna. Zamarły monologi. Panowie wycierali o kępy wrzosów swe podrzędne dwurzędowe marynarki, które kiedyś mój ojciec hurtowo wysyłał w świat tych siedmiu wsi, nie dbając o modny krój, przyszywając modne ze znakiem firmowym (kotwica) guziki. O kotwico, kotwico, worałaś ty się w duszę, wyrwałaś tamę, upuściłaś świeżej, sklejonej jak żywica, krwi, popłakałem się na tym ojcowskim piachu, wspomnienie uderzyło do głowy jak koniaczek doktora. Kazimierz Faramucha, absolwent uniwersytetu ludowego w Przyłupie, zwolnił, przepuszczając szereg niewiast wracających z odpustu na gniewnych, pordzewiałych damkach. Potem nacisnął na pedały, trzykrotnie podskoczył na ostrym i błyszczącym 14 wężowisku szyn i wpadł na rozparzony asfalt, znacząc na nim gruby ślad opon poojcowskiej "ukrainy". Pracy w Radkowie nie było, w Ścinawce odmówili. W Bartnicy zabrakło stosownych papierów, opanowanie komputera było ważne. Wracał z Jedliny Zdroju. Palacz będzie potrzebny dopiero w sezonie, a na łaziebnego przyjęli Zenka Szumiela z Niedźwiedzicy. Wracał na spłacheć piachu, przepisany na niego trzy lata temu, układał myśli w przyrodzonym porządku, najpierw te konkretne i praktyczne, a potem wolne i dzikie. W grądzkim lesie zapomniał o projektach i krojąc rytmicznie poszycie, poszybował w dal, którą odkryły przed nim studenckie czasy w Przyłupie. Właściwie to pułapka. Garść sylogizmów. Te gadki-szmatki o konieczności, o przypadku, o sensie i rozumie. Już wiem, że sensu nie ma. Bawię tylko odsłanianiem poszczególnych projektów sensu. Badaniem tych sztuczek. Historia tej cywilizacji zbudowana jest na stopniowym i nieuchronnym odkrywaniu absurdu i przypadku jako zasady bytu. Trudno to nazwać heroizmem. Takie zwykłe człowieczeństwo. Trzeba się borykać z uśmiechem na ustach. Minęły go dwa samochody z zagraniczną rejestracją. Z okna jednego z nich wylała się potokiem muzyka Wagnera. Runęła na niego, pozostawiając w oszołomieniu na środku wiejskiej drogi. Zatoczył się i byłby, gdyby nie dobry pień cieplutkiej od słońca sosny. Byłby runął, a tak oddał się tylko, poddał następnej fali. Dobra muzyka jest jak wiatr, trzaska okiennicami, zrywa płaty mchu z dachu. Z trudem zatrzymują się łzy za powiekami. A w środku między żołądkiem a mitologią przewraca się coś, skręca, znów się podnosi, pełza. Tych stanów nie sposób zbyć. Rozumiem Nietzschego. Trudno o tym filozofować, trudno o teorię. Na serwecie wystającej spod telewizora jaskrawo bielił się strzęp papieru, róg listu wysuniętego przez matkę. Nachylił się, opierając dłonie o drewnianą obudowę odbiornika i próbował przeniknąć materię. Dociekał tak ze trzy minuty i nagle pojął, że to musi być z gminy. Odpowiedź w sprawie możliwości wykopania stawu w obejściu i wpuszczenia ryb. Nie są przeciwni, popierają przedsiębiorczych. Gdy rozerwał papierową powłokę, ujrzał wulgarny, różowy kartonik, a na nim linijki w wąskich rzędach kobiecym pismem, delikatną ręką ustanowione: ale jak to ma się wiązać z jego losem? Myślał, myślał, nawet zadrżał trochę, bał się niespodziewanych słów, może to jednak pomyłka, łypnął na pierwsze słowo „kochany" i wstrzymał oddech. To był wiersz. Gdy po godzinie weszła cichaczem matka, chcąc go przyłapać na zdrożnych czynnościach, żeby mieć o czym opowiadać przyjaciółkom na zebraniu koła różańcowego, 15 Kazik oparty o parapet, zanurzony do połowy w bujnych, kwiecistych storach, wpatrywał się w wymięty, różowy karteluszek, a na jego chudej twarzy szalały burze piaskowe, ogień wypełzł na policzki, włosy zjeżyły się, a czoło zmarszczyło jak jabłko na półce w piwnicy. W tym momencie, w sąsiedniej izbie, kobieta przyjezdna, obierając ziemniaki, stęknęła głośno. Kazikowi wypadł list z ręki. Schylając się, postrzegł w przelocie białe uda zatrudnionej na sezon Rosjanki. Niecierpliwie chciał teraz czekać, zapamiętywać się w czekaniu, karmiony ciężkim i obiecującym spojrzeniem sprytnej córy Iwana. Liścik podniósł z podłogi i wrzucił do ognia. Potem poszedł do obory mocować się ze zleżałym, mocno sprasowanym obornikiem. Wrzucał go na taczkę, ale musiał uważać, bo jeśli narzucił za dużo, to pojazd nie chciał nawet drgnąć. Z bólem w przegubach, w bicepsach i krzyżu zasiadał do kolacji złożonej z jajecznicy i pomidorów w śmietanie. Wszetecznica kręciła się po kuchni, matki nie było, i wtedy stało się to, co się miało stać. Reszta, wbrew zapowiedziom, się nie stała. Nie przyjechała policja, krowa się nie ocieliła, nie było zaćmienia księżyca, wstrząsy tektoniczne ominęły szczęśliwie tę krainę, nie doszło do zapłodnienia, w ostatniej chwili Kazik wyplusnął z Maszeńki, rażąc spermą kredens i lusterko z Jezusem z wywalonym na wierzch krwistym, w jakichś strzałach czy promieniach, sercem. Migała mu przez chwilę wieczna lampka gdzieś w głębi mózgu, makatki, jeszcze po babce, wirowały i zlewały się w jedną, absurdalną makatę, na której chłopina w zielonym kapelusiku doił jelenia w gąszczu z róż, w świetle słońca rozlewającego się żółcią i purpurą, a jeleń zdawało się, że śpiewał dyszkantem zaznaczonym wyszytymi półnutami. Ciepła, słoneczna kąpiel, pomyślał, czując, jak po udach i kolanach przelatuje mu lepki strumień, a kiedy chciał zatrzymać ten nagły deszcz i wsunął place między wargi sromowe, potem dłoń, umazał się cały, zalepił czymś słonym i aromatycznym. W ostatnim spazmie wyskoczyły na rękę pojedyncze krople. Przesunął palcami po czole, nosie, policzkach, przeżegnał się śluzem, naznaczył i, jak Indianin z twarzą w wojennych barwach, wyszedł na spotkanie z matką. Przekroczył próg jej pokoju, zdecydowanym ruchem szarpnął za kołdrę i w świetle lampy wyprężył się na baczność. Matka nie spała. Patrzyła na syna, na błyszczącą, pomazaną twarz, i czując ostrą woń rozbudzonych tej nocy soków, uśmiechała się. Miała krzyczeć, bluźnić, tak było założone. Syn spowodował rodzinną tragedię, lecz zamiast czyjejś krwi, polał się sok z brzucha Rosjanki, pojawił się uśmiech na ustach matki, której było już wszystko jedno. Było inaczej, stawało się bezwolnie coś zupełnie innego. Przeznaczenie miotało się gdzieś pokątnie, w worku wioskowego szamana, razem z parą kociąt - i żyłka im przeznaczona werżnęła się w gardło losu. Boże, jeszcze ciebie wymyślono i wezwano, wysnułeś się z wiecznej lampki jak dżin, szepcząc starej do ucha: już czas, matko, już czas. 16 Kazik i Masza zostali sami. Para kociąt. Kulawy pies imieniem, nie wiedzieć czemu, Kostro. Krowa i koza. Trzy hektary czegoś, co nazwać ziemią, to chyba rozrzutność. Kazik słuchał opowieści o Twerze i tamtejszych przysiółkach jak z bajki. Zachwycił go opis muzeum Puszkina znajdującego się w maleńkiej wiosce. Żyli se. Dom stał na odludziu. Z rzadka przybywający tam ludzie wkrótce przestali się dziwić, że Rosjanka i że z nią Kazik, zapuszczający się teraz w dalsze okolice: "ukraina" stała się okrętem ocierającym się o burze i dalekie obce porty, w których łatwo przepaść, rozminąć się z przyzwoitym losem. Ale nie Kaziu, on wiedział, czego chce, on przyjeżdżał cały i czysty, przywoził opowieści, miał się czym odwdzięczyć. Wiersz, który przeczytał, odwrócił w nim kolejną stronicę, owego wieczoru coś się w nim otworzyło. Bywa, że chodzimy przez całe lata ze zlepionymi w sobie kartkami i nagły błysk rozcina ten skrzep - tak stało się z Kazikiem, opowieść mogła toczyć się dalej, spokojna o harmonijny rozwój wątków. W końcu znalazł pracę na stacji w Piaskach, przy przeładunku, stemplował kwity. Potoczyło się. Za kilka lat jego dzieci swymi małymi paluszkami przerzucą następną zaślinioną kartkę, otworzą go na dalsze rozumienie. Nie będzie to jeszcze mądrość, lecz przeczucie prawdy, aprobata konieczności. Będzie już blisko. Czernyszew nie wierzył, że coś może obejść się bez niego. Masza wyrwała się do Polski, wykorzystując jego chwilowy pobyt w tiurmie. Cholernaja suka, myślał boss, odbiła się od stada bez pozwoleństwa. Zaczął węszyć po wydarzeniach lipcowych, kiedy na fali odwilży można było dostać paszport. Szkoda mu było takiej klaczy, wyciągała najwięcej. Odnalazł ją pod Kłodzkiem, stała pod barem "Złoty Kłos" i piła oranżadę z butelki. Czekała na męża, który umawiał się z traktorzystą na orkę. Czernyszewowi nie pasowało, że ona z Polaczkiem, ale potem dał się udobruchać grubą kopertą i odjechał na zawsze. Znikł z życia Marii Iwanowny. Jeszcze nieraz w nocy dziewczę zrywało się jak poparzone i darło z siebie koszulę, krzycząc coś w dialekcie dolnodnieprowskich rybaków, zanosiło się łkaniem i doprowadzało Kazika do rozpaczy. Po latach sprawa przyschła i wyjątkowo rozdrapywała się w czasie małżeńskich sprzeczek, gdy odbijały się od ścian epitety z dna serca. Tym sposobem dowiedział się Kazik, i długo sobie miejsca nie mógł znaleźć, jak to było z dolarami dla bossa, co córa Iwana Iwanycza robiła przez trzy dni w Warszawie, gdy on, głupi, liczył godziny do jej powrotu i zasnąć nie mógł bez jej ciepła, zapachu, burzy włosów na poduszce. - Co dziwko wyśniłaś? Czego szarpiesz za firanę, co widzisz? - Trupie twarze, dużo ich, napływają jak ryby, kładą się na mnie, smród i pomazanie, jedna jest bardzo gruba, w obrzęku, w opuchliźnie, z podgardlem, w czerwonym krawacie, to jest wolny kraj, mówi. - Ta, ocknij się. - Wrzeszczy, bije po twarzy płetwą, gryzie. - Głupia ty, ryba zębów nie ma. - Czego ty okno otwierasz? - Tobie trzeba powietrza. - Gdzie ja jestem? - Obudziłaś się 17 wreszcie. - Przytul mnie! - Ja nie umiem jak ci panowie. - Jacy panowie tobie zwidzieli się? - Byli tu, pachnieli perfumą. - Śniło się? - Byli tu przede mną, ja teraz wstępu nie mam. - Ty dręczysz, Kaziu, dręczysz? Zapadam w cięższy od twojego sen. Sennik Drżenie, które obudziło, buchało gdzieś z sufitu. Sączyło się przez szyby, wypełzało ze ścian. Zobaczyłem najpierw rybkę w słoju, jej rytmiczne pląsanie, zanim dotarł do mnie dźwięk. Biły dzwony. Potężna wibracja wstrząsała rybką, słojem, szybami i dziwne, że nikt się nie obudził prócz mnie. Tym razem uruchomiono wszystkie: Jan, Florian, Joachim i Michał. Świątecznie i uroczyście trzepotały gdzieś w ciemności na kamiennej wieży. Coś musiało zajść, wciągnięto na wieżę coś dodatkowego, wzmocniono efekty i zaskoczono nas. Mnie zaskoczono, bo nikogo nie zauważyłem za oknem. Pusta ulica jak rażona obuchem, oniemiała i wymieciona tym dzwonieniem do najmniejszego dźwięku, przeraźliwie cicha. Nikt nie wstał, nie poruszył się, nie trysnęło światło ze ścian naprzeciwko. Wróciłem po latach i chciałem się z kimś spotkać. Ho, ho - mówiono - jego dawno nie ma. A gdzie jest? Uśmieszki, uśmieszki. Jakie czekały jeszcze niespodzianki? Miasteczko przesunęło mi się w wyobraźni, zbrzydło, zaczęło zajmować zacienioną stronę dwóch wielkich zboczy, tak jakby osuwało się w przepaść i jeszcze tylko na chwilę odgrywało to swoje dumne trwanie, zadziorne istnienie. Ktoś podsuwał mi pod nos nowe mapy. - Tu jest wszystko – syczał mi do ucha. „Sfałszowane mapy trudnego pogranicza”, głos spoza kadru. Nieraz śnię całe zdania, pełne i płynne, a nieraz tylko przecinki, końcówki wersów – migawki i ruchome punkty. Górecki "Od kiedy trapią pana te dolegliwości". Niemożliwe, żebym to ja powiedział, te słowa wypadły raczej z jego ust. Jakoś metalicznie zabrzmiały w pustym pokoju, jakby pielęgniarka upuściła wielkie nożyce na kamienną podłogę. Nożyce do ucinania. Czego? Pępowiny. Bo tu przychodzą ludzie ciągnący za sobą pępowinę. Niewyrośnięci. Albo raczej 18 nie wrośnięci w nowy byt, uczepieni kurczowo poprzedniego. Ludzie, którzy źle znoszą zmiany. W ogóle nie znoszą, zaraz wariują. A tu ciach, ciach, ciach. Doktorek odcina jak kupony od swej sławy terapeuty. Jak bilety do kina dla dorosłych. Na film pornograficzny. Mówi, no już możecie robić to co wszyscy, jesteście normalni. Moment, moment. Daj się pan zastanowić. Znów rusza ustami. W tych złotych okularach zupełnie jak złota rybka w akwarium. On w swoim akwarium, ja w swojej beczce. I tak siedzimy. Trochę się krępuję, przesiąknięty jestem kiszoną kapustą. I jadłem w nocy czosnek z powodu bólu gardła. Rano tylko pokrwawioną ropę wyplułem. Brzęczy w lewym uchu. Facet sięga ręką gdzieś pod spód. Może poczęstuje cukierkami czekoladowymi. Jego poprzednik nieraz tak robił. Wyciąga dużego, czarnego robaka i przykłada go sobie do ucha. Szarpie ustami, łapczywie wciąga powietrze. Skąd on wypłynął, z jakiego źródła? Nie. Ten facet nie jest źródłowy. Człowieka źródłowego to ja od razu wyczuwam po gadce, po spojrzeniu, po jeszcze czymś. Nie można tego nazwać. Nie ma słowa w języku polskim. Może jest w niemieckim. Nie wiem, bo nie znam języków. Jeżeli jest, to dobrze. Znaczyłoby to, że człowiek potrafi nazywać to, co najważniejsze. A niech będzie nawet Lapończyk, byle nazywał na co dzień to, co najprawdziwsze. I w moim imieniu, i w twoim. W twoim też, doktorku. Co się głupio uśmiechasz? Rzuć tę słuchawkę, bo ja wiem, że to słuchawka. A ten, co ją wynalazł, to się nazywał Bell. No i co z tego? "Chciałbym stąd wyjść". Wlepił we mnie rybie oczy w złotym akwarium. Poruszył parę razy ustami ze zdumienia albo łaknienia. Musiała mu matka cycka żałować. Ino by ssał ten świat. Inni zaś by ze światem cały czas kopulowali. Jest i taka banda chłopczyków, co by go krajała bez przerwy, w każdym zdaniu, jak żabę, i w dupę przez słomkę dmuchała, badając reakcje. A jest, jest cała kupa gamoni! Można by o tym długo. Dobra jest. Ja chcę wyjść. "Od czego pan ucieka, panie Górecki". Od wojska, braciszku, od wojenki, nie chcę brać miecza do ręki, silwuple? Dlatego muszę mieć ten papier. Wchodząc tu, bardzo chciałem mieć ten papier. Teraz jakoś zmiękłem, jakoś rozsiadłem się w sobie na twoim miękkim psychiatrycznym krzesełku, bracie. Coś we mnie rozlało się serdecznie, coś pękło. Drążysz i drążysz, chociaż tylko gębą ruszasz, prawdziwie do człowieka nie zagadasz. Szukam ojca we wszystkim, pragnę matki we wszystkim, co poruszam, czym oddycham, co się kolebie w przestrzeni i pachnie światłem. Wspominam czule babkę. Wchodzę na tory. Prędzej robotnicy w pomarańczowych kamizelkach mnie przegonią, niż mi pociąg głowę utnie. "Do której grupy należę." "Sądzę, że to jeszcze nie schizofrenia, ale trzeba się strzec takiego rozbiegania, mógłby pan na przykład wpatrywać się w jakiś punkt na ścianie i o niczym nie myśleć." "Nie myśleć." "To znaczy w środku do siebie ze sobą, rozumie pan, nie rozmawiać." "To niby jak." "Całkowite milczenie godzinkę dziennie." Zaciekawił mnie 19 doktorek. Karen Horney spod ogona nie wypadł. Zatrzymać mówienie? Chyba że mi da na to jakieś tabletki. Od człowieka bucha gorąc od tego w środku gadania. Nawet jak śpię, to sobie sny opowiadam. W każdym razie z mojego gadania się biorą. Taka jest prawda, a ten potok dopiero śmierć zatrzyma. Jak będzie inaczej, dam znać, braciszku. Bo jestem tylko mówieniem, tak mnie nakręcił jakiś palant. Rzadko kiedy miałem kogoś do mówienia. "Co pan szepcze." Nic, ja do siebie, że dusi, jeżeli nie odbija się od kogoś bliskiego, jak od ściany. Nieraz znajdują zwłoki samotnych ludzi w pustych, zimnych mieszkaniach i lekarz nie może ustalić przyczyny zgonu. Albo jakiś zawał wymyślą czy prostatę, a facet był zdrowy jak dąb. Udusił się własną na pół surową myślą, mówienie dośrodkowe go zagryzło. Ale tego nie zbadasz, no bo jak. Siedzą takie złotouste doktorki i patrzą na ciebie, kręcąc łysą główką, bo im się przypadek nie zgadza. Chyba że delikwent coś na kartce zostawił. Jakieś wierszyki, pamiętniki, zapiski. Ja bym od razu wiedział, gdyby mi dali tylko rzucić okiem. Od razu wyniucham rozpasanie samomówienia, śmiertelną frustrację, utajone samobójstwo. Znane mi żywioły! Jeszcze jak babka żyła, nie było tak źle. Wygadałem się, babka wszystko rozumiała, a prosta była kobieta. Prostota najlepszym lekarstwem dla duchowego połamańca. Aż się dziwiłem, bo głupoty plotłem, młodzieńcze rojenia, aż mi teraz wstyd. Ale, mówię, wyłaziło ze mnie, brudne, zawszone, bolące istnienie, wyłaziło na babczyny podołek i jakoś świat trzymał się kupy, a teraz raczej kupa trzyma się świata i rozpierdalam się, no rozpierdalam z byle powodu. I już się więcej nie odezwałem. On mówił jeszcze. Deszcz bębnił o parapet. Wyszedłem z tej rozmowy, nie domykając drzwi. Mokra ulica przyjęła mnie takiego, jakim byłem, tylko torbę zostawiłem na poczekalni. 2.02.97 Droczyłem się z upływającymi sekundami, słuchając wierszy Piotra Matywieckiego i Macieja Meleckiego na uczcie, na którą jak co niedzielę wezwał mnie głos Wacława Tkaczuka. Wymarzona pogoda rozlewała się w zakolach wolnych od pośniegowego błota, oblepione nową szadzią wzgórza zachęcały do wyjścia, wołając przyprószonymi gałęziami świerków, głogów, jarzębin. Książki otwarte na najważniejszych cytatach przyciągały uwagę i rozpalały wyobraźnię. Przedpołudnie wypełnił czysty głos Wiesława Juszczaka płynący z książki Fakty i wyobraźnia. Można było sobie wyobrażać, że to obroty wieczności, jaśniejsza jej strona, ofiarowująca człowiekowi spokój i harmonię. W ciągu najbliższych godzin, kiedy wieczność obróci się na drugi bok, niebo zaciągnie się chmurami, głowa zacznie wirować i 20 szukać uspokojenia w kawie i wierszach. Pojawią się bezwzględne fakty, przypłyną myśli o końcu niedzieli i konieczności wczesnego wstania w poniedziałek. Prawie po omacku pójdzie się do komórki, na wyczucie porąbie drewno na drzazgi, wsypie oślizły groszek węgla w uśpione kubły. Zatętnią blaszane tam-tamy, szczeknie nawiedzony pies sąsiadki, na parterze nagły wytrysk światła z apteki i kudłata głowa dozorczyni omiecie podwórze. Wyjście do pracy jak wyjście na pogrzeb. Maria Bramy prześlizgują się, wypatroszone. Zamrożona pustka, sople wiszące na drutach. Dlaczego tu tyle drutów? I tak nie można się nigdzie dodzwonić. W jednej poruszenie, głośny dźwięk, trzask klapy pojemnika na śmieci. Bełkotliwe przekleństwo. Ociera się o mnie. Zatęchły smród, czapka wypchana gazetami. Jalski. Ten włóczęga wpatrujący się w kobiety i onanizujący się przez kieszeń. Podobno płaci małym chłopcom za krótkie pocieranie, na dłuższe nie starcza mu pieniędzy. Dlaczego muszę tkwić w tej pustce wypełnionej tylko księżycem i Wenus na horyzoncie? Pociąg pojawia się w mym umyśle, nieśmiałe wybawienie. Zabrałby mnie do dużego miasta, ale tory rozebrali po ostatnich tąpnięciach. Tłucze się coś we mnie, skrobie, chichocze. Wiatr wali okiennicami w opuszczonym domu. Że też jeszcze nie rozkradli. Mieszkała w nim rodzina Galusów. Znałam Zofię Galus, absolutna mitomanka. Doprowadziła męża do obłędu, a potem uciekła z kochankiem gdzieś na równiny. Zostawili dzieci na pastwę losu. Zaropiała, brudna, wymizerowana twarz Jadzi. Wrzody na buzi Pawła. Sterty suchego chleba na kamiennej podłodze. Znosili go ze śmietników. Kroki! Kroki, które chciałabym usłyszeć. Warkot pędzącego tam w dole samochodu, dziwnie lekko przebijającego się przez śnieżne zaspy. Idę, a jakbym frunęła. Nie czuję Ziemi. Tylko ten Księżyc i Wenus w jednej linii na horyzoncie. Swędzi między nogami. Odwracam się. Krzaki. Jakieś dobre krzaki. Tylko żeby w coś nie wdepnąć. Wypełniła mnie akcja, ruch, działanie. Kucam posłuszna wyrokom. To jest z góry ukartowane, żebym właśnie tak - tak lekko rozkraczona potarmosiła grudę podbrzusza. Ulga. Tak mokro. Biorę świat zbyt miłośnie. Butelka chrupie pod nogami. Butelki chrupią pod nogami. Kobieta z butelką w. Kiedyś przywieźli taką na sygnale. Miałam dyżur. Wszystkim było głupio. Zasłaniała rękami twarz i skowyczała. Posieję malwy na wiosnę. I będę czekać na dalsze znaki. Nie zawsze się wie, że to jest właśnie znak. Mleczarnia. Buczą lampy. Siwe aureole wokół nich. Bucha ze świata jak z nozdrzy byka. W bramie gazowni kukła stróża. Wyszłam z domu i nie znalazłam 21 psa. Ta pustka mnie zabije, bo jest dotkliwsza niż na zewnątrz, na mrozie. Jutro mam wolne. Przystanęłam. To ja? A skąd lustro na środku ulicy? To moje miasto? Chyba mnie przenieśli w czasie, gdy błądziłam w myślach. Wcale nie błądziłam, myśli szły jak po sznurku. I nadal idą. Myślę, więc jestem, ale gdzie? Wiem, czego chcę, a nie mogę. Widzę siebie na wylot wyrwaną z rzeczywistości... o, Chryste, jakie zdania! Czytam z kartki czy co? Mówię do siebie coraz głośniej. Przecież przystanęłam. Trzeba się ruszyć, dupo. Dziura w śniegu. To nic, że ktoś się tu wyrzygał. Jestem nienormalna, nietypowa? Nigdy mi tego nie powiedział. Szczęśliwe stadło na horyzoncie. Ona prowadzi jego. Oboje lekko podpici. "Szybko, szybko" - mamrocze grubas. Ona przyspiesza. Mnie nie zauważają. "Szybko, szybko" - powtarza. "Muszę cię pierdolić" - mówi. Zaraz znikną w jakiejś bramie. Zapali się światło. Runą na dywan. O Boże. Wracam, śmieszna i oszukana. Powita mnie słodkawy zapach samotności. Gwiazd na niebie a gwiazd. Noc przed wolnym dniem. Zaczynają kasłać chore dzieci, matki przytulają je. Tyle cieni na firankach. Zaglądam do cudzych mieszkań. Na stacji pusto. Zardzewiałe szyny, spróchniałe podkłady. Stąd można wyjechać tylko autobusem. 3.02.97 - Trzeba by wrócić do lekcji, jakiej udzielił współczesnej prozie Jerzy Pluta powiedziałem. - Tak pan sądzi - powiedział Jerzy Sosnowski i poprawił grochy na krawacie w różyczki. "Nie wygłupiaj się, Jurek" - pomyślałem. Było to w siedemnastej minucie programu kulturalnego "Pegaz". Oglądało go całe miasteczko. Potem długo rozmawiano o moim podniszczonym, różowym garniturze. Ten z góry Nie chcę więcej czytać. Gorąco od lampy, sucho od pieca krztuszącego się olbrzymimi kęsami węgla. Jeszcze mu dołożę. Straż chodzi za oknem. Jakiś wesołek z patrolu rzuca kamykiem w moje okno. Gaszę. Podchodzę do pieca. Przytulam się. Pulsowanie. Mruczenie. Szum płomieni. Niebo nad miastem przekreślone smugami dymów, snopy iskier. Kiedyś wyszedłem na dach. Doznałem pełni, olśniła mnie całość widoku. Siedziałem na stosie cegieł 22 i patrzyłem jak głupi w świetlistą przestrzeń, w której krążyły lekkie, eteryczne postacie. Widziałem przeszłość i przyszłość, zawarte w jakimś niewyobrażalnym, mglistym przeczuciu. Tak jakby moje życie odbijało się w fantastycznym różowawym obłoku, u stóp miałem ulicę. Ciężko sunący ludzie, obwieszeni siatkami. Metalowe pudełka, ginące w obłokach spalin. Chciałem zostać tam dłużej, ale pojawił się cieć z pytaniem, co tu robię i czy mam pozwolenie z administracji. Pierdol się, facet - pomyślałem, uśmiechając się głupkowato, spełzłem z drabinki. Znów na kilka tygodni zatrzasnąłem drzwi mieszkania. Wychodziłem tylko nocami. Nikogo nie widywałem i z nikim nie musiałem rozmawiać. Zawsze się słodko uśmiecham i potakuję, a w duchu: "Oddalcie się, nie widzicie, że cierpię". Teraz muszę gasić światło wcześnie. Próbuję czytać przy świecach najczęściej w łazience, bo przy czytaniu bierze mnie na wspominki związane z żoną. Wyobrażam sobie, jak klęczy wypięta niczym klacz i każe się lizać swojemu ogierowi. Ale nie wszystkie książki są takie. Moje książki, a właściwie ojca. Zmarł dawno. Mamy nie pamiętam. Podobno była ładna i lubiła gwizdać. Wedle ojca, jakieś kawałki z muzyki klasycznej. Lubił to, sąsiedzi też. Dopiero jak uciekła z doktorem Przeździeckim z ulicy Armii Czerwonej, to ją napiętnowali. Ja też. Uciekła, gdy miałem półtora roku. Teraz się uciszyło. Cichnie około jedenastej. Ostatni przetacza się Górecki. Waży na pewno ponad sto kilo. Wszystko się trzęsie. I on się trzęsie jak galareta. Sapanie, niekiedy istna kanonada z odbytu. Świat jest trywialny. Ludzie mówią o niczym. Robią nic. W tych swoich aktówkach, torebkach mają nic. Szermują ideami, a to jest nic. Może jeszcze kobiety, ale i to rzadko kiedy. Nawet już rodzą byle jak, wszędzie bękarty, wyskrobki, bachory. Przywieram do dobroczynnych kafli. Grzeję zmarznięte genitalia. Przez czubek jakby prąd przeszedł. Nic tylko skowyczeć. Dobra, wystarczy. Patrolu już nie słychać. Nie będę czytał. Obejrzę jeszcze raz fotografię matki, na której i ja jestem. W postaci lekko zarysowanego brzucha. 4.02.97 "Warto mówić tylko o tym, co życiu jest potrzebne." Czytam tę książkę kolejny raz i nie opuszcza mnie wrażenie, że właśnie o to w niej chodzi. Jaką jednak trzeba mieć pewność, że pisze się same istotności, same esencje. Trzeba przejść coś, przebyć. Doznać wstrząsu lub olśnienia. Zobaczyć świat i człowieka w lotności i niepewności. Zawierzyć takiej wizji pomniejszenia. Wtedy zaczyna wychodzić nam coś takiego, wiersze, niewiersze, jak nowe teksty Jarosława Markiewicza: najpotrzebniejsze mówienie, zwersowana istotność, pozory 23 poetyckości. Uwolnić się od demonów pożądania i ambicji. Za niczym już nie gonić, poddać się fali, nasłuchiwać pomruków i szelestów z drugiej strony bytu. "Doświadczenia ciała z umysłem i bębnem". Narrator Dlaczego nie w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym jak Zadura? Czy dobrze napisałem dziewięćset? Mogłem też w sześćdziesiątym siódmym. Zaliczono by mnie do następnego pokolenia życiowych i literackich szczęściarzy. Nie pętałbym się jak smród po socjalizmie po wertepach niejasnego dzieciństwa, niedowierzający Bogu matki i babki. Ojciec byłby bardziej umowny. (Bracia figurują w książce telefonicznej i innych spisach. Siostra śpi. Zasnęła w Panu.) Nie eksperymentowano by na mnie. Nie musiałbym stać w kolejce za kostką smalcu i pięcioma jajkami. Nie natknąłbym się na ciebie, której wypadła szara papierowa torebka, porozbijały się jajka. Nie wszedłbym za tobą do bramy. Nie oddałbym ci swoich jajek. Nie pocałowałabyś mnie w policzek. Nie eksperymentowałbym na sobie. Nie stanąłbym do rodzinnej fotografii. Nie zapuścił brody i silnika trabanta kupionego za wyżebrany w komitecie talon. Znaleziono by mnie martwego. W naturalny sposób moja historia dobiegłaby końca. Teraz jestem sam. Odeszłaś. Przypomniany pocałunek. Zapach uryny w bramie, jak smagnięcie pejczem. Ktoś wyprowadzał psa. Zaschnięte gardło. Nie mogłem - wykrztusić imienia. Jestem Maria. Powraca inny zapach, zapach ciała. Chciałbym zapalić świecę. Płonąć w tobie. Do końca świata. Co chwilę kończy się czyjś świat. Przyzwyczaiłem się. Coś pęka. Chciałbym zapalić. Nie wiem, jak to się robi. Iść do kiosku, kupić, włożyć w usta. Słucham. Twój głos pieni się w słuchawce, drży nutą szaleństwa. Drżą ręce. Twój głos po latach: zdenerwowanie czy podniecenie? Słuchawka, wypada z dłoni. Agregat lodówki rusza z hukiem, trzeszczą sprężyny tapczana. Ktoś zapuszcza silnik, dudni w trumnie ulicy. Robak w kącie, bakteria między słupami, włosy wełnianego dywanu. Tętnienie krwi. Mów. Spocona, głodna, zmęczona. Z rocznika dziewięćset pięćdziesiąt siedem. Czy dobrze zapisałem dziewięćsił? Powiedziałaś, że źle. Dlatego nie zgadzało się z ćmą. Głos w słuchawce. Zapach i śluz. Zęby i to miejsce za uchem. Oddycha we mnie słowo, ale nie oddycha kilka słów. Brak związku. Sok ściekający po ustach, udach, po brodzie. Chciałbym przykryć się kocem. Syna nauczyć czułości. Pokazać, jak się coś daje drugiemu człowiekowi, jak się przestaje widzieć to, czego widzieć się nie 24 powinno. Jak się wybiera, jak się wychodzi trzaskając drzwiami. Jak się bywa i jak się jest. Role, funkcje, opcje. Plik. Tkwię w komputerze, który zwariował. W tysiąc siedemset czterdziestym pierwszym, jako markiz de Malicheu, szwagier faceta, który będzie robił rewolucję z tego bólu. Mówię to w imieniu pokolenia. Raz na kilkaset lat zjawia się taka banda wybitych z rytmu, wysadzonych z siodła. Piszą gorzkie wiersze, które krytycy oceniają jako kabotyńskie. Radzi się im, by poszukali sobie baby albo poszukały chłopa. I wszystko jest nie tak. Nikt nikogo nie rozumie. Zamawiamy międzymiastową, żeby usłyszeć głos przelotnie spotkanej dziewczyny. Rozładować się, paść na twarz ze zmęczenia pod koniec drugiej połowy meczu: nauczyciele-obsługa. Otrzepać się z psich kłaków z dywanu, podciągnąć spodnie, wytrzeć nos. Zaprowadzić porządek, wyłączyć telewizor i czekać. Jutro też jest dzień. Dziennik pozorny Jak szybko po nas otwierają rogatki, podnoszą szlabany. Widzę to kątem oka. Trzeba się uzbroić w coś nadludzkiego. Ginie ślad jak ten śnieg za oknem obmacywany ciepłym wiatrem. Trzeba się spieszyć. Nic nie chce przychodzić. Jesteś sam, a nawet gorzej, bardziej. Nic nie przychodzi do głowy. Używają twojego pióra, kiedy śpisz. Ktoś inny obraca twoją wyobraźnią. Cytują. Łuszczy się powierzchnia przeżyć, maleją zagadki, nie ma już tajemnic. Przejdź na inny zakres, długość fali, a zacznie się od nowa. Mam się cofnąć jak te kwiaty na gałęziach? Maj wstrzymany. Krzycz przedwiośnie, tu dzieje się krzywda porom. Nie te wzloty, nie te kwiaty, nie te czasy. Dzięki za jeszcze jeden dzień i parę słów świadczących, że nie wszystko wymarło. Okolice Boga. „Żyje dla tych na górze gałęzi”. Świerk. Myślę o samotności świerka w bukowym lesie. W rudej łamliwej ciemności muskanie opadających liści. Te lśniące brunatne plamy tam dalej – cała rodzina bukowych zajączków. Jakaś para tłukła łokciami, zepchnięta. Są ślady na ścianach sali balowej. Mój Boże, to ojciec i matka. Kulawi. Niemrawy ogień. Niemoralna propozycja. Spod cienkiej warstwy jakichś muzycznych staroci (tęskne wioliny ocierające się o depresję) przebijał chrapliwy głos ponowoczesnego fuhrera. 25 Siedemset siedemdziesiąt siedem razy napisałem „nie ma mnie” i jakoś ulżyło tego wieczora, trochę puściło. Jakby ktoś odkuwał lodową obręcz z rury kanalizacyjnej, bo już dość miał nieczystości na wierzchu. Jakby ktoś grzebał w popiele, szukając nieopatrznie wrzuconej monety. Czułem ten ruch wokół siebie, w sobie, przesuwało się, odłamywało i pękało. Śmieszą mnie takie depresje; tym bardziej bolą, nieumiejętnie traktowane. „Każdy krok sprawia ci ulgę, każdy krok. Łowisz szelesty wokół rzeczki. Most: klawiatura dębowych bali. Brakuje kilku dźwięków. Już tędy nie poprowadzisz wycieczki, uczestnicy zbyt mali.” Już teraz nie wiem, już późno. Wolałbym nie być widziany, niepostrzeżenie przemykać się. Najjaśniejsza plama w poszyciu – natarczywe kępy dzikiego agrestu. Wywijający ramionami nad rzeką mimowie w czarnych korach strojów, osika, olcha, zwiotczałe topole. Niedzielna pustko, zimna i bez znaczenia, głosie prześlizgujący się przez cenzurę formatu, przez setki formatowań, bądź gotowy i nie. Wtedy może. Czy zwabią cię rytuały łatwych narracji? Może już zwabiły? Ptaki skrobiące, syczące, gwiżdżące we mgle, wietrze przynoszący furkoczące odgłosy zlikwidowanej kolejki, nasypie trwały jak wspomnienie po dawnych inżynierach, grzyby rosnące wzdłuż zbutwiałych podkładów, jestem z wami. Koty na mrozie, na złomie, na wybebeszonych fotelach syrenki. Czym jest przestrzeń, co się dzieje w przestrzeni – od oka do oka, ode mnie do was. Miałem gadane do Łodzi, potem mi przeszło; powysiadało. Przelało się na papier. Patrzyłem, czy gdzieś Grzegorza nie wypatrzę, Strumyka. Mógłby siedzieć na dworcowej ławce i wpatrywać się martwo w punkt na ścianie, kamieniu. Kobiety wysiadły, unosząc te swoje tabletki na migrenę i blade guziczki pod prześwitującymi bluzkami. Gadały od Wrocławia do Łodzi. Jak one to robią? „Boję się wspomnień, bo robię się zaraz taka miękka, jeden taki obrazek i już pęka coś w środku. Przypomniałam sobie, jak po pociągach krążyły takie różne kaleki. Pamiętam, z ojcem jechałam na wakacje i otworzyły się drzwi, facet na wózeczku bez nóg wtoczył się do środka i zaczął opowiadać, że cudem śmierci wydarty czy coś takiego, ojciec mu dał parę groszy. Potem była stacja, ojciec wyskoczył napić się piwa i w ostatniej chwili, widziałam, wskoczył na schodki. Myślałam, że umrę z żalu, patrząc na czerwoną twarz ojca i te straszne żyły na czole, machał rękami, żeby trafić uciekającą szybko poręcz. Ten ból czuję do dzisiaj.” (A więc urodziłem się w 1960 roku w Nowej Rudzie, w Sudetach Środkowych, które nigdy nie należały do Polski, ale teraz należą do mnie, chciałbym, żeby weszły do literatury ze swym całym niejasnym bogactwem. Chodzę po nich z radością i uniesieniem, są 26 najpiękniejsze na świecie. Na początku chciałem być samobójcą jak Rafał Wojaczek albo Heinrich von Kleist. Jednak żona, poznana na Śnieżniku Kłodzkim, szybko wybiła mi to z głowy. Szkoły ukończyłem, w szkole uczę. Mam troje dzieci i kilka wydanych książek z wierszami, drobnymi prozami, esejami.) „Pięknie dziękuję za list, za słowa. Ty tworzysz i odważasz się pisać o tworzeniu tak samo. Tylu jest piszących o sztuce, którzy nienawidzą sztuki, bo gdzieś po drugiej stronie ustawili sobie wiedzę i nic się im nie sprawdza. Jutro chciałbym znaleźć się w nocnym pociągu, w wagonie restauracyjnym z Henrykiem, z Tobą, z Sośnickim, w milczeniu, jakbyśmy się wygadali. Każdy z nas popijałby małymi łyczkami kawę, spoglądając zza kubka.” 5.02.97 Zjeżdżamy na sankach do skutego lodem zalewu w Radkowie. Dudnią płozy. Gdyby Nietzsche miał z kim zjeżdżać na sankach do zamarzniętego jeziora, historia potoczyłaby się inaczej. Syn zdejmuje buty, wykorzystując chwilę mojej nieuwagi, i w skarpetach biega po lodzie. Doganiam go i niosę. Przedstawienie Wokół Faramuchy zrobiło się zamieszanie z powodu talerzy, jakoby pogardliwie wsuniętych do okienka z napisem "Dziękujemy za zwrot naczyń". Olbrzymia samica, nie namyślając się wiele, wymierzyła mu siarczysty policzek dłonią mokrą od tłuszczu. Czy tego człowieka już nic nie odmieni? Ksiądz Józef Nawiedziłło wyszedł z baru kilka chwil wcześniej, by nie patrzeć w twarz ludziom. Najbardziej zdumiona była Samanta, kobieta ideał, jak mówili nie bez pewnej racji ludzie z przedmieścia. Liczyła na wsparcie duchowe i pomoc w utemperowaniu Faramuchy. A oto została sama na placu boju wśród koślawych stolików i rozdeptanego makaronu. Tymczasem za okienkami narastało wzburzenie. Wojsko porywczych kobiet, dwie zapiekłe w gniewie kucharki i jedna rozmarzona pomoc kuchenna, 27 falowało groźnie za przepierzeniem, rozglądając się za czymś skuteczniejszym niż perswazja. Mignęła jedna chochla, potem druga, jakaś ręka chwyciła pogrzebacz. Kiedy Maria, zamieniona potem w Samantę, opalała się nago na łące pewnego dalekiego przedmieścia, wypatrzona została przez dziadygę i obsesjonata, statecznego emeryta. Na widok wypiętrzonych w zamglony kosmos dumnych piersi naturystki kapral "Długi" Leona S. trzasnął obcasami i powstał. Ostatnią erekcję Leon S., starszy sierżant "Słowik", miał siedem lat temu. Maria przygwożdżona słonecznymi promieniami do koca, uniosła lekko głowę, na więcej nie miała siły. Kichnęła, wpatrując się w krzaki. "Słowik" zamarł. Spocił się momentalnie i włożył rękę w spodnie. Maria przychodziła codziennie, a samotny widz, maniakalny wydeptywacz polnych ścieżek; towarzyszył jej, ukryty w kolczastym głogu. Poznawszy najbardziej intymne szczegóły jej ciała, zaczął zapraszać na tę platońską ucztę zaprzyjaźnionych towarzyszy broni ugrupowania bojowego "Grom". Od czasów Powstania dzielili się wszystkim, co im podsunął los. Komitet oglądaczy ukonstytuował się wkrótce przy piwku u Górala. Pewnego razu jakiś staruszek z aparatem fotograficznym ulokował się w przeciwległym zagajniku, ale emerytowany nauczyciel praco-techniki i kulawy listonosz Piątek dopadli go, zanim zdążył odsłonić obiektyw. Zmieszano go z błotem i kazano iść na kolanach przeprosić ideał. Maria tylko podniosła głowę i machnęła ręką. Znudzona przewróciła się z pleców na brzuch i lekko rozchyliła nogi, by umożliwić słońcu penetrację. Trzech nie wytrzymało napięcia. Zostali wykluczeni w trybie natychmiastowym, co było poważnym błędem, bo po pierwsze słońce zaszło na trzy tygodnie, a po drugie odrzuceni nadali Marii paskudne imię Samanta i postarali się o przydzielenie jej kuratora w postaci księdza Józefa Nawiedziłły. Ksiądz stał przed barem rzucając na boki spojrzenia. Od lat odprowadzał wzrokiem każdą przechodzącą dziewczynę czy kobietę. W cienistym wnętrzu "Moskwianki" wyłuskał Samantę, a po chwili dostrzegł otoczonego wianuszkiem gapiów Faramuchę. - I cóż tyś uczynił, Kazik? - szepnął. - A co to księdza obchodzi? Ksiądz mnie ma pilnować, nie jego! - warknęła Samanta i zrzuciła dłoń Józefa z łokcia Kazimierza. Poszli. Z baru wyszedł wysoki mężczyzna. Jego beret, twarz, dłonie, pochlapane były niebieską farbą, którą malował mur więzienia. Rozważając w duszy treść karteczki, jaką zrzuciła z górnych pięter ciemnowłosa więźniarka, zderzył się z człowiekiem pchającym wózek wypełniony starymi meblami. Człowiek w czapce tragarza wybełkotał: - Te, te, pierdolony niebieski! Malarz był już kilka metrów dalej przy drugim zdaniu listu. "Kochany, pozwól tak do siebie mówić i nie odwracaj głowy od słów, które w przeciwieństwie do mnie są całkiem wolne." To jakaś chora baba, dobrze, że jutro kończę ten mur. Niebieski mur. "Kochany, 28 wiem, że to robisz dla mnie. Dobrze mi będzie w niebieskim, wiesz." Rzeczywistość za gęsta, mężczyźni zapracowani, o, taki pisarz to ma dobrze. Eee, pewnie też nie. Skupić się nie dadzą, chaos i hałas, brak idei. To ja już nie wiem co. Chciałbym jej tylko dotknąć, powąchać, nawet nie całować. Bez zobowiązań. Raz malował u takiej jednej, a napalona była, że strach. I listy pisała. Szwagier musiał tłumaczyć, po francusku były. Zaczynały się zawsze tak samo. Mój drogi Rolandzie. A to się babie ubzdurało. Gdzie... Kopnął psa, który nagle wyskoczył z zaułka i przypadł do nogawki. W Faramusze narastało przekonanie, że przyszła pora na definitywne rozstrzygnięcie, ale nie stać go było na konkretne działanie. "Wraz z reifikacją świata w toku postępującej demitologizacji rozeszły się drogi nauki i sztuki; świadomości, dla której ogląd i pojęcie, obraz i znak byłyby czymś jednym - jeśli nawet taka kiedykolwiek istniała - nie da się wskrzesić żadną czarodziejską pałeczką, a poza tym jej restytucja doprowadziłaby do chaosu." - Mówiłeś coś? - przerwała milczenie Samanta. - Milczałem - mruknął ksiądz. - Co więc było słychać? - spytał naiwnie Faramucha, wokół którego zbierały się ciemne chmury, które pojawiają się zawsze tam, gdzie nie docenia się zwyczajnej miłości. Sennik „Nazwij po imieniu swoje rzeczy straszne”. Miłość i jej zagadki. Tajemnice samotności. Przepaście pustki. Nie chcę już kochać. Komuś to tłumaczę. Wyraża zdziwienie. Nie mówimy o ruchach frykcyjnych. To się może jeszcze zdarzyć w ramach okazjonalnego samogwałtu. Mówimy o zatraceniu się w miłości, o utracie wzroku i równowagi. Wśród nas jest tułów lub tułub, ktoś niedokładnie narysowany przez nadrzędnego rysownika. Mówi się o tym, trochę drwiąc. „Nie potrafi nazwać stanu, w jaki się wtrącił.” Nie ma stron i kierunków, nie ma wagi i znaczenia. Wszystko pływa, unosi się w pustce, dryfuje. On coraz mnie mówi. Już tylko monosylaby. A słowa potrzebują wzmocnienia, język żąda podstawy. – Wstań o szóstej, zapal w piecu, pozamiataj, umyj się i poczuj to tchnienie poranka. Może to twój ostatni - głos jest cichy, drżący, ale dziwnie stanowczy. Nieraz śnię podręczną interpretację wcześniejszego snu i to jest śmieszne. „Kuglarskie gotowce”, myślę na przestrzał, a wtedy taki sen natychmiast czmycha, dotknięty, naburmuszony. Ktoś się zastanawia, czy telefonu nie wymyśliły kobiety. Z listami jest inaczej, bardziej patriarchalnie. Omawiana jest aktywność kobiet, wszędobylstwo, wszechwładza. – Może by 29 trochę odpuściły i dały pożyć w starym stylu? – pyta. Nie wiem, jak to załatwić. Trzeba wyjechać poza ten układ, choćby na miesiąc. Wrócić z nowym błyskiem w oku. - Znów będę służył do upadłego, prawił komplementy i szarmancko trzaskał obcasami o parkiet – mówi. Burza W tej kategorii może mieścić się coś tak śmiesznie małego jak pekińczyk, ale wyobraźmy sobie w jego miejsce brytana czy mastifa rozwalającego ściany prowizorycznej zagrody, w jakiej go umieszczono. Burza z 12 na 13 sierpnia 1967 wyzwoliła w Kaziku talent epicki, wykorzystywany później przy różnych okazjach, a to wszystko stąd, że stanął z żywiołem twarzą w twarz, zostawiony na dworze do ostatniej chwili. Tę burzę stulecia poprzedził szatański chichot, od którego góry się skuliły, lasy zadrżały, aż Kazikowi ścięło krew w żyłach. Stanął jak słup soli, omywany strugami deszczu, przebierał językiem, chciał zawołać, lecz nie mógł. Wydawało mu się, że to wszystko dzieje się na ekranie albo poza tą rzeczywistością, a on jest tylko świadkiem nieznanych tej cywilizacji tricków. Jak człowieka, zdobywcę kosmosu, pana stworzenia może kilkadziesiąt kroków od domu zaskoczyć taka potworność? Myśli przelatywały jak błyskawice i nie układały się zbyt foremnie, przypominając race przeczuć dotyczących otchłani stojącej tuż za progiem domu. Siedemnaście odcieni kategorii zwanej burzą wyczerpało się tej nocy. Jednego jakby zabrakło. Księgi mówią o ryku, pisku, rzężeniu, zawodzeniu, szumie, trzaskaniu, drżeniu górskich łańcuchów, już nie wspominając o chichocie. Kiedy potop zalewał w ogrodzie wymuskane ręką matki jarzyny, a w sadzie łamały się jak zapałki dziadkowe grusze, przed oczami malca przelatywały sceny z życia i wcześniejszych, jeszcze nie znanych mu do tej pory, chwil. Okazywało się z niezłomną powagą czy grozą, że to wszystko już było, a tam, gdzie mieszkał poprzednio, burze z piorunami były na porządku dziennym. Dziwną tę krainę zamieszkiwały kobiety, mężczyzn nie było widać albo tkwili w wydzielonych sektorach, w jakichś absurdalnych okopach, specjalnie dla nich przez kobiety na wolnej przestrzeni urządzonych. Jeszcze i ta, ostatnia już, błyskawica przeleciała przez zalaną wodą głowę Kazia, przeświadczenie, że widział gdzieś podobną scenę. Nagle coś w nim pękło, puściło go i wypluło z krzykiem - dopadł klamki, ale odskoczył, tak była gorąca od uderzenia pobliskiego pioruna. Przypomniał sobie. Wrócił obraz ciotki kąpiącej się rano w pralni, gąbki rytmicznie wchłanianej przez nabrzmiałe krocze, wyraz przekrzywionej twarzy, krzyk, który go poraził. Tam kobiety też to robiły. 30 6.02.97 "Kobiety są od opowiadania, tworzenia historii. Mężczyźni niech bawią się w formy i eksperymentowanie" - powiedziała Olga Tokarczuk na spotkaniu z uczniami Zespołu Szkół Rolniczych w Bożkowie. Podaję za "Gazetą Tutejszą". Opowiadanie Spodnie skradzione z haka kryły w kieszeniach zapiski, prawie całe opowiadanie, które należało tylko skleić. Ocalałe fragmenty kołaczą, tętnią, trochę się marszczą (jak ojcowska wątroba po czterdziestu latach picia), ale przecież są we mnie, przyklejone do błony śluzowej owego organu zapamiętywania, kojarzenia, opowiadania. Ktokolwiek był w noworudzkiej stronie i miał możliwość zajrzenia do górniczej łaźni, nie zapomni tego widoku tak łatwo. To lepsze niż sto happeningów razem wziętych. Setki ubrań wznosi się wysoko pod sufitem; delikatnie drżą, lekko powiewają te napędzane skądś nadchodzącym ciepłym powietrzem wiszące strachy na wróble. Zręczny złodziej wdrapał się tam i uczepiony sufitu przetrzebił co zamożniejsze kieszenie. Opowiadanie szlag trafił. Historia dotyczyła miasteczka, podnosiła rolę detalu w życiu doczesnym i tutejszym. Nie otwierane prawe drzwi poczty obrosły już w taką legendę, że przejść koło nich niepodobna, choćby ramionami nie wzruszywszy. Podobno szyba w tych drzwiach wyświetla twarz patrzącego z jeszcze czymś nad głową. Aureolą? O, czymś takim. I wróżyć można, więc wróżą. Nie używane od lat, wyślizgane i skruszałe, kamienne schodki pomiędzy ulicą Kłobuka a Spacerową, i tragedie mające tam miejsce między 1937 a 1945, podrzucane noworodki, rozkrojony zupełnie i nagi mężczyzna na mrozie. Teraz wolą miejscowi pół kilometra nadłożyć, z tym posępnym zaułkiem nie mieć nic wspólnego. Wieczory autorskie w klubie racjonalizatorskim, w remizie, w „złotej jesieni”, gdzie podchodzi do mnie starszy pan ze stanowczym błyskiem w oku. Chce przyjechać do mnie na rowerze. Dobra. Chce przyjechać do mnie na rowerze w maju, by przedstawić, własnoręcznie odczytać, zainscenizować i odegrać ( przewidywał użycie instrumentów) poemat pt. „Wilno. Drogi mojej młodości”. Kłaniam się, ściskamy sobie ręce. Jak najbardziej, mówię. Żeby jednak nie przyjechał, myślę. Bo gdzie ja go położę? Mamy jedno łóżko, tak że gdy żona jest 31 rozdrażniona, to śpię na podłodze. Dzieci mają swoje łóżeczka. Raptem przyjeżdża obcy i zaczyna odczytywać cholernie długi poemat. Z rymami. Dzieci płaczą, psy wyją, zanosi się na deszcz. Już lepiej by coś opowiedział. U nas w miasteczku w zasadzie wszystko już zostało opowiedziane. Dlatego upadła po kilku miesiącach nerwowego istnienia lokalna gazeta. Jakiś przyjezdny próbował rozkręcić ten biznes, przeliczył się i poszedł z torbami. Nie ma siły na mnożące się dzień i noc opowiadania. W nocy też sobie opowiadamy. Gdy żona nie chce słuchać, idziemy do burdelu. Właściwie – sorry - jedziemy rowerem albo landroverem, bo za miastem. Szybciej, taniej, bezpieczniej. Na nogach to trwałoby akurat tyle, że po drodze cała opowieść wyparowałaby ze łba. Kartka zatknięta za wycieraczką malucha stojącego na parkingu przed szkołą górniczą. Liścik. Maluch należy do nauczyciela zawodu, Fidurkiewicz Jan. Jest pan wariatem, debilem i chujem. Zakochałam się w panu. Ania. Opowiadała Marysia, że była trochę zazdrosna, ale potem jej przyszło. Opowiadał Andrzej, że go prywaciarz do tartaku nie chciał przyjąć na stróża, bo czerwony krawat pamiętał. Andrzej w ZMS-ie aktywnie działał, ale kiedy to było. Jakby przed wojną. Za górami, za lasami. Ci sami ludzie, tylko krawaty zdjęli. W skradzionym opowiadaniu też było coś o krawatach. W pewnej wsi sąsiedniej wieszali się na czerwonych krawatach. Po trzech takich przypadkach zjechała ekipa śledcza z Wałbrzycha. I nic nie wykryli. Jeden ze śledczych to nawet dziecko zrobił. Dzisiaj chłopak ma trzynaście lat. Gra w „Huraganie” na lewej obronie. Nazywa się Władysław Pieróg. Co za zbieg... Tak samo nazywał się mój dziadek, który był granatowym policjantem w Galicji i na widok przyszłego męża swej najstarszej córki (ahoj mamusiu!) krzyczał: - Weźcie tego kurdupla, bo zabiję! Wymachiwał przy tym służbowym coltem; wszystko, rzecz jasna, po pijaku. Potem pogodzili się na płaszczyźnie nienawiści do komunistów i dobrze zrobili, ponieważ piszący te słowa też chciał dojść do głosu. Ale kiedy to było. Za górami, za lasami. Ojciec faktycznie nie zaliczał się do szczególnie wysokich. Zwracał powszechną uwagę fakt pociągania za sobą prawej, nieco krótszej, nogi. A tak w ogóle to opowiadanie składało się ze strzępów trzydziestu listów, układało się w nieloretańską litanię do najświętszego pośpiechu i świętego przypadku. Z młodej piersi się wyrwało. Ile ja wtedy miałem lat? Osiemnaście, dwadzieścia osiem? Odpowiedzi szukaj w głębi numeru. Okienko policmajstra W godzinach wieczornych dwunastego maja trzech mężczyzn doprowadziło do stanu bezbronności Bronisława R., któremu następnie zabrano wypłatę. Poszkodowany przebywa w 32 szpitalu. Do komórki Władysławy B. nastąpiło włamanie, w wyniku czego brak trzech kur, dwóch królików i siedmiu słoików z kompotem. Tej nocy złodzieje grasowali na osiedlu Trzydziestolecia PRL, zginęły cztery samochody zagraniczne, z jednego krajowego odkręcono koła, pozostawiając samochód na cegłówkach. Bronisław C. wszedł do mieszkania Agnieszki D. w celach lubieżnych i po zgwałceniu głównej lokatorki pozbawił ją kompletu sztućców srebrnych. Straty w wysokości 370 złotych. W czasie pogrzebu Antoniego M. wezwano patrol celem usunięcia zachowującego się nieodpowiednio Kazimierza F. Funkcjonariusze zmuszeni byli wyciągać z przygotowanego miejsca grzebalnego wyżej wymienionego, który znajdował się w stanie upojenia. Z braku izby wytrzeźwień zatrzymanego osadzono w areszcie. W komórce przy ulicy Piastów 1 znaleziono zwłoki staruszki poszukiwanej przez policję od miesiąca. Stwierdzono śmierć przez uderzenie dwukrotnie siekierą. Podejrzanym jest wnuczek denatki. Śledztwo trwa. W szpitalu brackim doszło do zatrucia gazem, którego ofiarą padła pielęgniarka Brygida G. Czynności śledcze trwają. Na dziatkach przy ulicy Łużyckiej w trakcie zabawy dyskotekowej Andrzej Z. ugodził nożem Norberta W. Sprawca zbiegi z miejsca wypadku. Ofiara przebywa w szpitalu. Włamano się do restauracji „Rycerska” celem grabieży. Łupem włamywaczy padł sprzęt nagłaśniający oraz alkohol, straty rzędu 1500 złotych. Zatrzymano na gorącym uczynku Floriana Z., który próbował skraść portfel Felicji P. Sprawcę zatrzymano do wyjaśnienia. Ogółem w ostatnim miesiącu zatrzymano jedenaście osób. Miały miejsce dwa groźne wypadki drogowe oraz dwadzieścia osiem mniejszych. Funkcjonariusze KRP interweniowali dziewięćdziesiąt razy. 7.02.97 Nagłe przypomnienie fascynacji sprzed lat. Książki Mircei Eliadego. „Jogę” traktowałem przez jakiś czas jak biblię. Wszystko to jednak przeminęło i uciekło. Gdzieś w archiwach wydziału filozoficzno-historycznego leży praca magisterska, którą pisał dziesięć lat temu człowiek podobny do mnie. Splotła się w niej podstawowa fascynacja dojrzalszej młodości: podziw dla niezgłębionej i fascynującej duchowości ludzkiej, która jak świat światem potrzebowała dla prawidłowego rozwoju transcendentnego ukorzenienia. Dlatego tak martwię się o niektórych naszych młodych poetów i staram się pomagać, jak umiem, ich burzliwie cynicznej młodości. Choroby kultury leczy się współczuciem i intuicją. Do was 33 mówię, zarozumiali panowie z konserwatywnej krucjaty, którzy – jak czytam - nie znajdujecie w tym pokoleniu partnerów godnych rozmowy. Odpowiada mi rola "szamana krytycznych uczuć" i dziękuję podszczypującym za to miano. Dziennik pozorny Faramucha coś usłyszał, jakieś wielkie usta mówiły na przekór wiatrowi, świstały razem z wiatrem melodię jakby znaną z wcześniejszego wcielenia; układające się na niebie, zatopione w falbankach najbliższych chmur. Chciałby wyjść z pomieszczenia dla palących, machnąłby nawet ręką na pieniądze. Formalności zabolały. Bolał list i żółty kartonik od Ryszarda Częstochowskiego, starszego wizytatora w północnym okręgu, którego deklaracja przystąpienia do zbiorowego samobójstwa nadeszła zbyt późno. Dlaczego lubimy oglądać te filmy? Po raz czwarty, piąty. W milczeniu, napięciu. Zakochany odludek chodzi z nożem w kieszeni. W którymś momencie uderza. Potem śledztwo, analiza krwi. Nie był pijany. Psychiatrzy ustalają kolejność stłumień. Na specjalnym ekranie wyświetlają blizny duszy, Każdy może podejść i dotknąć. Przypominają drzewka sadzone przez nas w czynie społecznym, które teraz umierają pod murem. Najczęściej śnię potwory na górskiej przełęczy. Wąska ścieżka wije się jak pętla wokół szczytu. Łatwo z niej spaść. Osypują się kamienie, kopyta koni grzęzną. Strugi deszczu biją w twarze, dziurawią ronda kapeluszy. Gromada cieni przemyka się, może nawet ucieka. Paruje las, do którego chcą dotrzeć. I wtedy wyłaniają się one, poczęte z trzasku piorunów, wychodzą ze szczelin w materii drążonych przez błyskawice. Obraz lepi się, zagęszcza, pęka. Dostrzegam ramy. To tylko stara rycina. Jako krytyk jestem bardziej wielką matką niż starym mędrcem. Młodych mędrców doprowadza to do pasji. Szczególnie Artura Marię Fistaszka. Nie wiem, jak ona pracuje. Chyba brzuchem. To do niego wciąga fluidy naszego zachwytu. Jej otwory pulsują, wyłapując promienność chwilowo otwartego świata. "Z lata nadchodzę, z owych deszczy, co poraziły proroków. Jeśli w porę wywikłam się z map podróżnych i astrologicznych tabel, zdążę na przedwieczerz jesieni, zaopatrzony w sosnowe polana. Potem będę drwić z ognia, nikt tego szatańskiego gestu nic rozpozna. Późna wiosna coś doda, ale nie wyjaśni." Widzę szamoczących się sąsiadów. Szarpią się z ogromnym dywanem, który chcą 34 zamienić na wódkę. Zostały im gołe ściany i podłogi. Schudli, zmniejszyli się. Znikają sobie spokojnie. Ich ziemiste twarze po cichu kumają się z ziemią. To dzieje się za ścianą i w moim brzuchu, gnieździ się w wyobraźni. Przywołuje dzieciństwo. Słodki odór, woń brudu i rozkładu, masturbacyjny wyziew zaplątanego w siebie - ach, ten dywan - istnienia, bełkot realności, nieprzerwany od wielu dni deszcz. Tyle szumu. "Hanemann" smakował, przestałem myśleć o samobójstwie. Po "Prawieku" znów zaświtało poczucie ładu i stara wiara w Boga. Teraz tę misterną budowlę nadwątliła "Panna Nikt". To, co mnie dotyka, zostawia zadrapania, nawet blizny. Odciska się wszystkimi palcami na glinianym naczyniu. Chciałbym sprostać. Rosjanie wkraczają do Poznania i likwidują "Nowy Nurt" oraz gwałcą modelki, drąc na nich najnowsze kreacje, sypią się szpilki, pruje fastryga. Dobrze im tak. Były zarażone. Rosjanie obumierają, nucąc i nienawidząc. Z rzadka ktoś powie "kocham was, Ruski". Milczenie unosi się nad wodami Młynnego Kanału. Aligator kontroluje wszystko. W rzeczywistości - Alek Gacki. Wyłupiastym okiem widzi najmniejszą zmarszczkę w swoim rewirze, każde załamanie światła, postrzał słoneczny na szybie kantoru. Idea, która chciała mnie zjeść, zamiera. A już właściwie byłem pożarty. W gruncie rzeczy tkwię w odchodach, w niesformułowanej pozostałości. Sennik Idę do Broumova bez paszportu. Na drzewach zamiast ptasich budek mnóstwo kolorowych głośników. Nadawane są komunikaty. Dotyczą znaków zodiaku. Jestem na szosie, za chwilę w piwnicy pełnej gigantycznych kłów wyrastających z ziemniaków. Lew jest znakiem opiekującym się tymi, którzy wysoko mierzą i skaczą oraz maja krytyczne mniemanie o swoich aspiracjach. Komunikaty przerywam raz po raz stekiem bluźnierstw. Sprawia mi to wyraźną ulgę. Ma on łaskawe oko dla sportów konnych. Liczy, że pojedzie w czterokonnym rydwanie po nowe sukcesy. Kadra w tym sporcie tężeje i nabiera sił do nowych wyskoków. Będziesz miał trudności w trzecim kwartale. „Wszyscy idą do miasta, armaty, żołnierze, konie, aż ziemia tętni”. I znowu to samo: „Wszyscy idą do miasta, armaty, żołnierze, konie, aż ziemia tętni”. Potem jakiś uczeń podchodzi i pyta, czy może zacząć od nowa, bo chce sobie poprawić ocenę. – Ale ja ci jeszcze nie wystawiłem na okres – mówię. 35 Unoszę się przez chwilę, potem pasy soczystej zieleni przelatują pod nogami i zakopuję się w czymś grząskim. Nie czułem opadania. Mlaska rozmiękła ziemia. Wyciągnąłem rękę i próbuję uchwycić się czegoś, podsuwają się szuwary, trzciny, trawy. Wyglądają jak włosy, są żywe, coraz grubsze. Wciągam się po nich na brzeg. Brodzę w pianie, w gęstym śluzie. Połyskliwa ciemność, teatralnie błyszczące gwiazdy. Jednostajny dźwięk okazuje się żabim rechotem. Jest takie miejsce we Włodowicach, gdzie rzeka wyrządziła najwięcej szkód. Jedziemy tam; kupujemy dom, żeby zaryzykować. Transakcja nie dochodzi do skutku. Chyba zostaję sam, dzieci rozpraszają się w poszukiwaniu kamyków do puszczania kaczek. Widzę, że rzeka zgubiła stary ślad i wyżłobiła potężny zakręt. Droga przepada gdzieś w wodzie, a my teraz jeździmy po łące. I jeszcze jakby wyspa na środku nowego koryta, nastroszona badylami, najeżona szmatami, szkłem. „Dobrze, że to wszystko zarasta” – mówi sąsiad naszego gospodarza. Musimy pożyczyć drabinę. Pomagam nieść. Wchodzimy po drabinie na pierwsze piętro. On mówi, że może nam sprzedać. Taką ruderę, myślę. Pokazuje przez okno, co chce sprzedać. Konia za osiem tysięcy. Ten koń jest bardzo delikatny, śpi w łóżku pod kołdrą. Potem opuszczamy go na linach. Wybiega na zielona łąkę. Łasi się jak pies. Wysoki, smukły, lśniący. Cmentarze Oddechy śpiących odpychają złe moce. Przez całą noc trwa walka na posapywania. Złe w końcu osiada na ścianach, zostanie zamalowane na wiosnę. Warszawa, którą przemierzałem głodny i brudny, czy istnieje? Atrapa pokazywana w telewizji nie może być moją Warszawą. Kolejne pokolenia pluskiew wychodzą na ściany pokoju, w którym mieszkałem. Hotel robotniczy na Bródnie. Pamiętam, jak czuwałem. Jak obudził się ząb i w nocy szukałem dentysty. Boli? Yhy. "No to jeszcze żyjesz, serce." Chyba z Puszkina. Książki z trudem wyrywane dzielnicowym bibliotekom. Nie miałem odpowiedniego meldunku, to zawsze stwarza problemy. Czytałem o facecie, który roznosił krzesła i któregoś dnia kilka zostawił w szczerym polu. Stracił pracę i zwariował, ale odzyskał wolność: tak nazywał ten stan. Wydał zbiór wierszy, pierwszy egzemplarz z drukarni wysłał pewnemu krytykowi. Ja biologicznemu ojcu wcisnąłem pod kamień, ojcu duchowemu mogę przesłać wprost, bez metafor. Prześladowały mnie cmentarze. Do nich wyrywał się wzrok. Chodziłem alejkami 36 wysypanymi żółtym piaskiem i dziwiłem się swym wątłym śladom. Zamazywał je deszcz, przysypywały palczaste liście kasztanowców. Ginął wszelki słuch. Nakrywałem się folią własnej gorączki. Myślałem, że umieram i ktoś litościwie okrył mi twarz kartonem. Kręciłem się koło zsypów na wielkich osiedlach. Raz znalazłem słoik z papryką, raz jeszcze dobrą kiełbasę. Sprzedawałem butelki. Zbierałem suchy chleb dla oszusta, który nie wypłacił ani złotówki. Czytałem o dziewczynie rzucającej wszystko, żeby ratować ukochanego. Było inaczej. Uratowałaby go, nic nie robiąc. Okazała nadgorliwość i została ukarana. Zginęła w płomieniach, jeśli dobrze pamiętam. Chciałbym wiedzieć, co wtedy pamiętałem. Szukałem własnego nazwiska. I żeby była data: 1914. Franciszek miał trzy lata, gdy jego ojciec, Władysław, zmarł na suchoty. Matka z dziećmi opuściła Warszawę. Przeniosła się na Górny Śląsk. Akcja powieści rozgrywać się będzie dalej w Bielszowicach, a główny bohater, Franek, zacznie wbijać się w formę, której na imię niedosyt. Jeszcze w Warszawie rozwinął się z pieluch i stoczył ze stołu. Lekarz źle złożył nóżkę. Tak już zostało. Zostanie: obśmiewanym, kulejącym dzieciakiem, zmykającym z podwórka. Oto forma, której warto się przypatrzyć. Biologia resentymentu, mechanizm podobny do ubóstwienia, w polszczyźnie brak odpowiedniego słowa. Dzieje się nieraz coś w żołądku, a to odzywa się historia, przodek mówi do nas, jego odległa krew burzy się i zawraca, forma szuka ujścia, a biologia wyzwolenia. Rodzi się pisarz, ciułacz rzeczy mętnych, niezbadanych. Ból przypomina staruszka mijanego w bramie. Ciągnie starą wagę lekarską i ustawia na rogu ulicy. Ból podsuwa obraz młodej matki stojącej nad urwistym brzegiem Skawy. A któż cię w czterdziestym piątym wrobił w tę historię, dziewczyno, któż takim obdarzył synem? Wróćmy do 1914. Został mi jeszcze jeden cmentarz. Krańcowo wyczerpany, z kawałkiem suchego chleba w kieszeni, zbliżałem się do jego północnego krańca. Dlaczego pojechałem najpierw do Gdańska? Rzuciłem polonistykę. Wojsko deptało po piętach. Gnębiło mnie poczucie winy. Szukałem usprawiedliwień, wertując Dostojewskiego. Brat wychodził codziennie do pracy z wyrazem zdziwienia na twarzy. Zaczęły się strajki. Było ciasno. Komuś wystawały nogi z kazienki, mierził ten prowizoryczny barłóg. Mój pobyt przedłużał się. Zaprzyjaźniona sąsiadka dała bratu warszawski adres kuzynki. Praca i samodzielny pokoik okazały się fikcją. Czytałem o człowieku, który nocą w Nowym Jorku puszczał latawce z krawędzi wieżowca. Na każdym pisał coś po hebrajsku. Kiedy siódmego dnia na dach wkroczył inny człowiek z latawcem w ręce, było już za późno. Bohater nie żył. Nad jego ciałem unosił się gęsty obłok ptaków, wybierających przez oczodoły smaczne kąski z mózgu. Uczony wziął 37 fragment mózgu do analizy, Wyodrębnił składnik melancholii. Nazwał go melanchoniną i znalazł nań antidotum. Świat poweselał. Nie wiem, co dalej, bo ktoś powyrywał strony. Świat chory z bezmyślnej wesołości. Zwrócono mi uwagę, że mówię do siebie i uśmiecham się. Niestosownie tak na cmentarzu. Stałem przed czarną tabliczką i radowałem serce widokiem nazwiska. Rozmawiałem z dziadkiem, który zmarł na trzy dni przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Znalazłem go, odczytałem z trudem. A więc zimny marcowy poranek. Helena prowadziła za rękę dzieci, bagaż już na dworcu. Starsze dziecko utykało, młodsze ubrane w beżowy paltocik szczebiotało radośnie. Wieńce, które przykryły grób męża, zwiędły i kiedy Helena była tu po raz ostatni, usunęła, postawiła świeże kwiaty. Ruszali w nieznane, zawierzywszy hochsztaplerowi. Tak się piszą powieści. Tak toczy się życie. Z zawierzenia hochsztaplerowi. Melancholia Dlaczego miałbym opierać się obłędowi, wstrzykiwać sobie środki uspokajające, połykać kolorowe tabletki, kłaść rękę na Biblii etc.? Wczoraj odebrałem telefon. Cedziłem do słuchawki zdania pozbawione sensu, nie mogłem wykrztusić tych sensownych. Czułem je, ale nie mogłem przywołać, ściągnąć z tyłu głowy. Monotonny głos robota, właściwie komputerowego syntezatora informował, że dostałem spadek. W internecie wyświetliło się konto instytucji charytatywnej zajmującej się losem podrzutków. Przelałem. Jak los, to los. Niech się ich los powiększy o mój. Niech ktoś, kto miał być gangsterem, odrąbywaczem ludzkich głów na przedmieściu, zostanie profesorem, badaczem ejakulacji mrówek, noblistą. Ręczniki leżały na podłodze, gryzły ziemię, pokryte były krwią. Golenie z zakłóceniami. Mgła jak żywa, mięsista substancja. Śnieg dusił psy, a i mnie z wolna uniemożliwiał oddychanie. Nie można było prawdziwie zaczerpnąć powietrza. Zakaz zachłystywania się obowiązywał ciągle. Jego przekroczenie kończyło się wyrafinowanym bólem. Graffiti, które zostawiłem wczoraj na ścianie znienawidzonego wieżowca – Pierdolcie się koty - wyrażało mój stosunek. Melancholia z powodu anomalii. Zima ściskała końcówkę marca w swych struchlałych paluchach i najczęściej zostawałem sam na środku ulicy. Noc waliła na mnie gęsta, czarna, cicha. Wątła nić solidarności przywalona śniegiem. Przesuwały się cienie samochodów, trolejbusów, ludzi i psów, potem ginął po nich ślad. Jeszcze tylko rzucało wróblami od krzaka do krzaka, od kosza na śmieci do ławki, na której leżał bochen chleba 38 zawinięty w rozmoczony "Kurierek". I nic. Nie słyszało się kotów, nic pyliły leszczyny, śnieżyczki nie wychylały się zalotnie spod kamieni. Budził nas wtedy Prokofiew, sprzężona z budzikiem sonata wyskakiwała punkt szósta. Porywało nas, zatracało. A teraz proszę wziąć te łapska. Wiem, że boli. Ostrzegałem. Strawiński jak trzask charków o zmrożony bruk. Lubiłem te zbite, metaliczne kawałki. Po północy muzyka nabiera odcieni, uwalnia się od ulicznego gwaru, staje się sobą, a ja rozpraszam się, rozciągam, odlatuję. Przestaję być tylko ludzkim gadaniem, oślim rykiem. Słuch wyczarowywał światy, które miałem zabrać do grobu. Musi być jakaś nieśmiertelność, mruczałem w rytmie przypominającym bluesa, przenosząc swoje "pięć po dwunastej" z kąta w kąt. W kuchni robiło się zimno, coraz natarczywiej kapało z bojlera, pies piszczał przez sen. W tym czasie pikantne recenzje, po raz setny odczytywane przez młodych autorów, łaskotały ich podniebienia. Węgiel mazał się na dnie kubka, wybierałem z miału grubsze kawałki i karmiłem chciwe usta rozrzuconej na palenisku alegorycznej róży. Dławiło się, kaszlało, dymiło. O trzeciej szybkie kroki na obskurnym korytarzu pieczętowały charakter wspólnoty: klozet. Nigdy nie wiesz, co będzie, jak będzie, a jednak zazwyczaj przypuszczenia są trafne. Co powstrzymuje od samobójstwa? Świeże powietrze. Muzyka. Zarys gór na horyzoncie. I to, że się jakoś układa. Totalność istnienia: "Jak nie tak, to tak - i do przodu" (szwagier). Mimo że radio milczało już jak grób, nadal pienił się we mnie karbid polany moczem rześkiego dyrygenta. Rytm z krwi. Przypominałem małego bohatera noweli Sienkiewicza, którego dźwięk organów doprowadzał do omdlenia. Pamiętam z dzieciństwa dzwony. Rozkołysana wibracja światła, cętki łupanego oktawą powietrza w gałęziach kasztanowców, buków, brzóz. Ekstaza malca, który puszcza kierownicę roweru i na długo traci przytomność. Wodospady dźwięków spadające z chóru. Siwy jak gołąbek organista uśmiechał się, machał ręką i z zakłopotaniem mieszał niemieckie słowa z polskimi. Światło Światło na murze przypełza, waha się, sterczy jak deska oparta o ścianę. Furczy wokół tego leja gromada ciem, latające robactwo ciepłej, przetłuszczonej nocy. Woda wali się z kolan, z klatki schodowej, ze wszystkich otworów. Drży rezerwuar, trzęsie się spłuczka. Ktoś kantem dłoni uderza we framugę okna, roluje firanę i gasi światło. Wychodzi. Zapada ciemność. Zaczyna padać deszcz. Celowe działanie bogów. Zimny prysznic na rozgrzany 39 dach werandy ma wyjaśnić wszystko. Każe wsłuchiwać się w harmonię przyrody i sławić naturalność jako aksjomat. Żadnych bocznych skrzywień moralnego kręgosłupa, żadnych rozmyślań o północy, dzienników pisanych żółcią. Im głębiej w byt, tym głośniej bóg. Zaraz pioruny albo grad. Nie myśl sobie. Obejrzeć film, głowę do poduszki, rano wstać i do pracy biegiem marsz. Bogowie czuwają. Znowu coś się tłucze w pojemnikach na śmieci. Koty ze szczurami uprawiają dialektykę. Młodohegliści tutejszego rynsztoka. Konwój złożony z siedmiu ciężarówek (siedem razy bluznęło światło na ścianę) delikatnie wymija kupy gruzu na jezdni. Czule mruczą silniki. Zrywa się tęsknota za podróżą. Strażacy cicho dyskutują pod lipą przy skrzyżowaniu. Na ławce rosa. I jakiś zapomniany przez wszystkich człowiek przemyka się między cieniami przodków, od których gęsto w tej okolicy. Skacze po kałużach. Niemcy patrzą z wyżartych kwasem musztardowym (tuż obok fabryczka octu) oczodołów czasu. Czesi pytają, po ile brambory. Herr kameraden. Wir. Jest melancholijny. Przyrośnięty i zdrewniały. Jeszcze kilka kroków dzieli go od schroniska. Zapuszczają korzenie młode drzewka. Portier budzi się, wyłącza rozmigotany telewizor – i pyta, o co chodzi. O nocleg, herr kameraden. O przodków. O przód i tył. O górę i dół. Nie mogę panu pomóc. Wszystkie pokoje zajęte. Podpalę panu tę budę. A ma pan ogień? Nie. Anna Rodzenie dzieci przestało interesować Annę w 1957, kiedy wydała na świat siódme martwe dziecko. Tym razem był to chłopczyk. Wiedziała, że urodzi poetę. Nie przypuszczała, że ten poeta wybierze milczenie. Na grobie największego poety naszych czasów rośnie maciejka. Anna rozeszła się z Krzysztofem. Do zagadnienia wróciła w 1963 zgwałcona przez seminarzystę Joachima Filtza. Dziewczynka urodziła się zdrowa i krzepka. Anna miała uczucie, że to maleństwo wyżarło jej bebechy, nie zostawiając już ani iskierki, ani śladu woli życia. Grób Anny to właściwie niepozorny, niesforny kopczyk, osypujący się po każdej większej burzy, przenoszący się z wiatrem niczym ruchoma wydma. Wiatr wyje, a grób się przemieszcza jak piasek w klepsydrze. Szkielet Anny wydaje charakterystyczne odgłosy. Pod dwunastym znowu grają w kości, mruczy Sebastian, którego grabarska nora szpeci północnowschodni skrawek komunalnego cmentarza. Siódmego lipca niebo wspinało się coraz wyżej i wyżej, ale bardzo szybko te igraszki skończyły się szaloną burzą. Marysia zdążyła trzykrotnie zmienić kwiaty ma grobie swej matki. Bzy, które zastała, doprowadziły ja do wściekłości. Podobno seminarzysta zgwałcił jej 40 matkę w bujnym krzaku bzu. Nasturcje, które przyniosła, po trzech minutach wywołały niespodziewane obrzydzenie. Wyrwała je ze słoika, rzuciła na ziemię i zaczęła deptać. Wyszła przed cmentarz i kupiła róże. Wstawiła do słoików i poszła do studni po wodę. Kiedy wróciła, róż nie było. Za chwilę ktoś je ponownie sprzedał pod cmentarnym murem. Rozpłakała się, lecz już po chwili bystrym okiem obrzuciła otoczenie. Niebo przygasło, zmalało, kręcąc się w kółko za grubym ogonem ciemnych chmur. Ujrzała w błysku pierwszej błyskawicy krzak jaśminu. Podeszła i ułamała parę gałązek. I tylko tym przystroiła grób matki. Wyszła z cmentarza bocznym wyjściem. Przyśpieszyła kroku. Bruk nagle zadudnił, zatrzepotały markizy. Wprost na nią walił niebieski tramwaj z jakimś młokosem, adeptem motornictwa, za szybą. Marysia pośliznęła się na kaczym łajnie i to uratowało jej życie. Nie żadna owłosiona, muskularna dłoń, nie świdrujący krzyk wysokiej blondynki, ani też „Jezus Maryja” czy strzęp modlitwy, lecz zwykłe kacze gówno, które w tym wypadku okazało się dość niezwykłe. Wspomnienie Franciszek miał trzy lata, gdy jego ojciec, Władysław, zmarł na suchoty. Matka z dziećmi opuściła Warszawę i przeniosła się na Górny Śląsk. Zamieszkała na poddaszu małego, żółtego domu przy torach. Śląski Casanowa okazał się bezbarwnym człowieczkiem bez grosza przy duszy. W sklepie szydzono z niej, bo nie mówiła tomaty, lecz pomidory. Tyle tych rodzajowych scenek. Zwykłe cierpienie. Darujmy sobie. Minęło kilka lat. Warszawianka wrosła w bielszowicki pejzaż. Urodziło się kilkoro dzieci. Połowa zmarła. Franciszek skończył szkołę powszechną i zaczął terminować u krawca. Długie lata. Wybuchła wojna i przerzucono go jako wojskowego łatacza portek do Makowa. Duma ojca trzymającego na ręce syna zwróciła moją uwagę przy pierwszym przejrzeniu szuflady. Piękny dzień czerwcowy. Widać kąpiących się w Skawie. Panowie podpici. Wąska kładka na tle otoczaków. Panie naburmuszone. Skończyła się wojna. Franek jedzie do Krakowa na egzamin mistrzowski. Pije coraz więcej. Matka jego dziecka ucieka na Ziemie Odzyskane. Szukając jej, przemierza szmat drogi, a dla niego to dwa szmaty. Kuśtykając, dociera do Kłodzka. Zeszli się. Po Andrzeju Jurek. Następne ogniwo w łańcuchu braci. Potem Zygmunt. Dziewczynka zmarła na szkarlatynę. Czas leczy rany, fuga omdlewa, odjeżdżają smyczki. Ostatnim wysiłkiem woli odzywa się fagot. Rodzi się Kazik. Prosi o głos. Otrzymuje. I słuch. Zręczność słów. 41 „Gdyby można było zacząć inaczej. Urodzić się pod inną szerokością spojrzeń, długością westchnień. Gdyby wszyscy spalili się od pioruna i zostałbym tylko ja ze szmacianką w ręce, ze zdziwieniem w oczach. Gdyby mnie wzięli na wychowanie jacyś bogaci państwo, którzy nauczyliby dobrych manier i pozbawili kompleksów, obdarzyli wolą mocy i znajomością języków obcych, wyprawiali na obozy letnie, prowadzili do dentysty i na kurs tańca, na pływalnię i narciarski stok, oprowadzali po muzeach, odkrywali skarby literatury światowej, dzieła muzyki klasycznej i mądrze naprowadzali na trop wewnętrznej siły, własnej prawdy, formowali światopogląd, a nie eklektyczny zlepek, nie pozwalali kląć, odcinali od zepsutych korzeni i złych skłonności. A na koniec obdarzyli cichą i łagodną pewnością, ugruntowaną wiarą, w imię ojca i syna i ducha świętego, amen, gdyby.” Szpital A potem byłem małym chłopcem, przepływała przeze mnie woda jak przez dziurawą muszlę. Dana mi była przezroczystość. Wszystko działo się jednocześnie. Cofał się czas. Byłem małym chłopcem i w ustach chrzęściły mi obce wyrazy, nogi podrygiwały w tańcu. Przesuwał się korowód dobrych ufnych ludzi. Dotykały mnie ciepłe i życzliwe ręce. Krąg pulsował, rozwijał się i zaciskał wokół stosu kamieni, po których płynęła krew, płonąc. Słyszałem piszczałkę, dudy i bęben. Biłem się po bokach rękami mokrymi od łez. Serce szamotało się w gardle. Śpiewałem i tańczyłem każdym kawałeczkiem ciała. Szukałem ojca, z ust wychodził mi wyraz "mamo". Ktoś powiedział, że to po celtycku. Wiłem się do księżyca, potem znów do słońca. Z niesłychaną szybkością dzień stawał się nocą. Nadciągała burza. Byłem w centrum wydarzeń, w oku kataklizmu. Deptałem rozwiane chorągwie. Stopniowo znikałem. Po ścianach płynęła posoka. Pulsowało. Już nie bolało. Po odzyskaniu przytomności natrafiłem wzrokiem na oleodruk przedstawiający bitwę morską. Twarz kobiety wyrzeźbionej na dziobie galeonu miała moje rysy. Galeon tonął, przełamany na pół. Marynarze klęczeli na pokładzie. Niektórzy próbowali ratować się na własną rękę, nie ufając Opatrzności. Wskakiwali do wody, prosto w paszcze rekinów. Znów zamknąłem oczy. Stara kobieta krzyczała prosząc, żebym przyniósł jej piwo. Przemyciłem puszkę żywca. Owinięta białym prześcieradłem sunęła amfiladą pokoi. Zdążyła wypić. Mówiła, że to jej przypomni młodość. Ach, jak obłapiali, za cycy brali. Rozchylała nogi. Z intymnej czeluści wiało chłodem. Szła śmierć. Wywijała się z jej brzucha jak przenicowany, szablowaty fallus. Wychodziło z niej to, co w siebie zdążyła wtłoczyć. Przed moimi oczami przemknęły widma 42 kilku mężczyzn. Nieforemne dzieci. Jeszcze trzepnęła ręką o ścianę, zahaczyła palcem o dzwonek i już była pusta, biała jak lniana ściereczka, jak turyński całun. Łóżko po niej wygładzone, wyprana pościel. Nocnik wymyty. Wywietrzony pokój. Dezynfekcja. Galeon poszedł na dno. Marynarze zostali wyłowieni przez rybacką łódź. Żarciki opatrzności dotykają mnie do żywego. Dlaczego miałbym opierać się obłędowi, Romku? I czy w tak małej miejscowości można tworzyć kulturę? Kultura jest strategią radzenia sobie z dotkliwością. Strategią sublimacji. Inaczej mówiąc: pytasz, czy w takiej małej miejscowości może boleć kulturalnie. Słodka ojczyzno prostracji, jesteś wszędzie, stworzona i niestworzona, współistotna ojcu. Nie wiem, czy ta odpowiedź cię zadowoli. Reszta wspomnień Po Kaziku przyszedł na świat Januszek, ale trzy lata później wpadł do wyschniętej studni i roztrzaskał głowę o żelastwo na dnie. Sąsiad wniósł jego biedne, pokurczone ciało i długo stał na środku kuchni. Matka zemdlała w pierwszej sekundzie tego antycznego spektaklu, a ojciec z podbrzusza maszyny do szycia wyszarpał zaćwiekowaną strzępem gazety półlitrówkę i chlusnął zdrowo po strunach, po czym dyszkantem dał znać, że przeżywa. Gdzie jesteś matko, kiedy twego płaczą syna, gdy zieleń łąk już jego wieści zgon, i coś tam jeszcze było o kruku. Zresztą ten epizod zmieszał się w pamięci z trzecią wojną światową, rozgrywającą się na peryferiach Poręby, na księżowskich łąkach i w stodole Barańczuka. Co tam się działo, też pamięć zatarła, a prawdziwe czołgi, która zjawiły się w dużych stadach w jakiś tydzień po pogrzebie Januszka, zdecydowanym jazgotem przeorały przestrzeń do zapamiętania. W mieszkaniu po dzikiej Heldze urządziliśmy sobie z chłopakami salę gimnastyczną i z wielką zawziętością w deszczowe dni ganialiśmy tam za piłką, starając się nie uszkodzić wiszących na ścianach portretów familii Hirsch. Bardzo lubiłem dziką Helgę. Nie było kiedyś lepszego towarzysza zabaw od tego trzydziestoletniego dziecka. Zdarzyło się raz, że wydłubała gołębiowi oczy. Innym razem nabiła na pal mojego ulubieńca, Staśka. Według dalekiego stryjka z Włodowic był to bez dwóch zdań rasowy angor. Tak mówił. Wtedy coś z Helgą zaczęło się dziać. Śmiała się z krwi. Ciągle mówiła po niemiecku. Zarzuciła zupełnie te siedemnaście polskich słów, których ją nauczyłem. Zaczęła nad moją głową kreślić jakieś znaki. Któregoś dnia zatrzasnęły się za nią drzwi białego samochodu. Siedzi w Naumburgu przywiązana do krzesła. Tak nam opowiadał Lesiu Fajka, który w tej klinice był na badaniach 43 dla kierowców ciężarówek. Naumburg to teraz Zacisz Śląski Południowy. Pamiętam zaciekłe bójki w gołębniku. Gołębie podenerwowane bezustannym buczeniem samolotów skakały sobie do gardeł. Pewnego wieczoru zostałem na strychu i śpiewając mojemu ptactwu, zasnąłem na starej leżance po dzikiej Heldze. Gdy coś huknęło nad ranem, spadłem z łóżka, a gołębie dostały szału. Kręciły się w kółko, bijąc skrzydłami o ściany. Wybiegłem na podwórze i zobaczyłem łunę na wschodzie. Paliła się trafiona kartaczem Barańczukowa stodoła. Zeppelin i kartacz to były ulubione słowa naszego sąsiada. Tak naprawdę to z któregoś czołgu odpalono pocisk przez roztargnienie. A może z nudy. Albo ze strachu przed tym, co ich tam w tej Pradze czeka. Ojciec chodził w tych dniach chmurny i osowiały. Klął i ciągle doskakiwał do radia. Ale te skurwysyny zagłuszają. Mówił też, że to straszny wstyd przed światem i szkoda, że zamiast stodoły nie zapalił się ze wstydu ten czołg wraz z załogą. Klnę się na twoją pieluszkę, Magdusiu, że nie zmyśliłem sobie tego wszystkiego. "To jest barbaryzm" Obserwowali. Rzuci się czy nie. Na przykład w ramiona nadjeżdżającego z hałasem "Portowca". Peron zachęcał, trupie jarzeniówki. Jeszcze nie teraz. Wracałem z imprezy, Wszystko bolało, każdy nerw. Nie potrafię ze spokojem przyjmować połajanek kolegów po, mniejsza z tym. Za późno, żeby się wycofać z gry. Patrzyłem jak zahipnotyzowany na wróbla, który obskakiwał młode, zielone gówno, upatrzywszy sobie jakąś pestkę. Taniec tego koleżki podsuwał tanią alegorię własnej osoby i jej wysiłków, żeby coś znaczyć. Chcąc wyjść z gówna nieoznaczoności, wchodzi się w jeszcze większe gówno. Głównie zawiści. Skąd miałem wiedzieć. Paru facetów z tej branży kocham na potęgę. Dzięki nim chce się żyć. Pozostałym brakuje elementarnej wrażliwości, umiejętności wsłuchania się w cudzy tekst. Mielą ozorami z nawyku, z wyrachowania, już z założenia chcą zranić. I ranią. Kiedyś im dopierdolę. Wezmą w troki te swoje grube dupska, zwiną żagle. Myślałem nawet o bombie. Znajomek z przodka ofiarował się dostarczyć parę lasek dynamitu. Nic będę wyjaśniał, co to jest przodek. Mam kilku kumpli z podstawówki na tym odcinku, w klasie robotniczej zagrzebanej w ziemi, wysuniętej do przodu. Na szczęście czytają tylko Whartona. Nie przepadam za opowiadaniem prostym ludziom, o co mi naprawdę chodziło. Zawsze o coś chodzi. I można zrozumieć, wysiłek nie jest nawet taki duży. Ludzie boją się własnych odkryć, czekają, aż im ktoś podsunie formułkę. 44 Jest panienka na oku. Przedział pusty. Pociąg ładnie podrzuca jej nieregularnymi piersiami. Obserwuję, jak śpi. Obnaża dziąsła i słychać powarkiwanie. Chciałbym zasnąć. Ból po imprezie literackiej mija z każdym kilometrem. W ciemności miga tablica informująca, że pożegnaliśmy się z województwem warszawskim. Łódzkie może być. Nie znam tu nikogo. Nikt nie będzie klepał po plecach, żebym napisał pozytywną recenzję w zamian za to, że nie przypieprzy się do mojej najnowszej książki. A pisz sobie, co chcesz, doktorku, już widzę, jak twoje ułożone w ciup usteczka wymawiają słowo "skowyt", już czuję w powietrzu szlachetne i wyperfumowane obrzydzenie. Idź, cymbale, popraw sobie na stronie krawatkę, bo zgromadzone tu niewiasty mają cię za buca! No i tak to było, pociąg się nieźle wpasowywał w świeżo poznane mięso nocy, świstało za oknem wydrwione powietrze, a ja przepraszałem w myślach Marię, że patrzę na tę rubensowską zjawę rozwaloną na ławce. Niczego nie czułem. Nawet ślina nie uderzyła do ust. Przyglądałem się młodej, wypiętej, pochrapującej kobiecie i myślałem, że może tak wyglądałaby moja siostra, gdyby w dzieciństwie nie połknęła kilku gwoździ. Siostra! Kochałaby mnie siostra, kochałbym siostrę. Niepojęte. Strata nie do odrobienia. Niejedna panna płakała, że jej kochanek szedł do cywila, a jej się dziecko zostało, wkraczają do akcji goście z rażąco ilustrowanymi chustami o nieludzko wytrzeszczonych czaszeczkach pomponów na ramionach, nie znają Castanedy ani Eliadego - on to by dopiero zinterpretował ich rytualizm - i obawiam się, że zupełnie mają za nic Levi-Straussa. Łódź Kaliska jak dobra matka, chociaż śliska (witaj deszczyku majowy), wypuszcza ze swych objęć śmierdzących jabolem, zanoszących się śpiewnym łkaniem chłopaków, którzy w liczbie siedmiu usiłują wejść do przedziału, żeby z wolna wymazywać z kory traumę, jaką im uczyniła Armia, kochanka. Wreszcie coś ich cofa. Nie wiem, może niechęć przebudzonej nagle dziewczyny, czy śpiącą można zbudzić grzecznie, ni chuja, mruczy chudy, wysoki, mocno ryży i porywa swoją bandę w stronę warsu. W którym normalnym kraju zomowiec zarabia piętnaście, a nauczyciel pięć: towarzysz, który dosiadł, ma głos Kuronia, skórzaną kurtkę z demobilu. Zaczyna opowiadać i nie kończy. Znów zaczyna. O rendez-vous Havla z mistrzynią sportu. Był świadkiem. Proszę sobie wyobrazić, zamknąć oczy, jesteśmy w Głogówku, depczemy trociny, którymi wysypano podłogę w remizie, fagoty gutisz, klarnety gutisz, no to achtung, aj, cwaj, draj, jeszcze Polska nie zgineeeła, póki. Przecież pamiętam towarzysza Józefa Bycha, jak jeździł niebieskim zaporożcem na talony, przejechał mi kurę w wiosce Mamuty, w której wówczas mieszkałem, a teraz wielki opozycjonista. Pabianice, muszę wysiadać, nie zdążyłem wszystkiego. Zasalutował zabawnie, pomachał z peronu na pożegnanie. Rozwiał się, a 45 panienka ni stąd, ni zowąd o znikomości, że sto lat to tylko trzydzieści sześć tysięcy dni. Rzeczywiście przerąbane. Wysiadłem, licząc, że nikt mnie nie rozpozna i nie zacznie dziękować, przepraszać lub grozić. Na białej tablicy duże polecenie, skierowane do mnie. Błąd. Powinno być Ka-liż. Chodziłem uliczkami, notując w pamięci woń kiszonej kapusty, najbardziej dojmującą w Europie Środkowej. Nie miałem co lizać. Ten zapach podniecał, ale nie do tego stopnia. Wymarłe ulice. Dwunasta trzynaście. Pieprzy się na niebie, a potem lu. Rzeczy już są mokre. Wstępuję, proszę o frytki i kiełbaskę. Grzebię w kieszeni, mózg podsuwa obrazy. Prosi o drobne. Lasy parują, czyjaś noga nadziewa się na zardzewiały drut. Dziecko nie ma alibi. Bułka z gorącą parówką w środku przed chwilą tu była. Spełniam ideał dawnych Francuzów, jestem szalony i notuję na gorąco. Wszystkie kobiety zwarły nogi, rozpoczął się marsz złowrogi: od tyłu nadszedł ten młodszy, skłonny był wybaczyć brak biletu. Szlag jasny, żyję, chciało mi się krzyczeć, nic nie bolało, widziałem konia, to nie był mój koń, zrywał uprząż, srał na asfalt, beczki wyskakiwały z wozu, rwał do przodu mój zachwyt, oddychałem dla samego oddychania, otworzyłem okna, kurwa, żyję, wyciągnąłem grzecznie dowód przed siebie i uciął mi rękę nagły mrok, bo tunel, pstryknęły światła. Komu mam dziękować? - Słucham? - zdziwienie konduktora. Nic, nic. Komu mam dziękować za to, że potrafię cieszyć się, mimo przeżytych czterdziestu dwóch lat, skąd wpływa ta energia zaćmiewająca wszelki ból i każdą myśl o samobójstwie? Po moim ciele płynęły rzeki, moje ciało oddychało rytmicznie, czułem korzenie wbijające się coraz głębiej, drzewo tej wiosny przeorywało niezdarnie moją świadomość, siedzące pod nim dziecko płakało, zaklinając się, że nie pójdzie w ślady ojca i nigdy nie weźmie wódki do ust, w Warszawie mówiono o mnie jak o niebezpiecznym szaleńcu, posypywałem płatkami jabłoni nadchodzące stamtąd listy, ciągniki w deszczu kroiły spokojnie tłuste skiby, błyskało się, a ja się kuliłem, rozwieszając mokre ciuchy na grzejnikach, w Katowicach miałem być razem ze zmrokiem. Czekali na mnie niezłomni koledzy z opcji podobnej do mojej, razem wysławialiśmy życie i nie założyliśmy jeszcze rodzin, nie chcąc nikogo ranić i krzywdzić. Miała być telewizja. Ewa spali nową książkę Miłosza, potem posypie sobie głowę popiołem. Michał powie, co sądzi o Herbercie, właściwie wykrzyczy, Łukasz obleje moczem ze słoika wybór wierszy Zagajewskiego. Mógłby nasikać bezpośrednio, jednak wstydzi się małego członka. Powiedzą: Kaziu, teraz ty. Zacznę czytać, jąkając się i śliniąc, panienka z mikrofonem zmiesza się, będzie kiwać ręką na kamerzystę, kolejny skandal zostanie gruntownie opisany w kulturalnej prasie. Kazimierz Faramucha czyli nędza młodej poezji. 46 Nawet wiem, w której gazecie pojawi się zwrot "upadek kultury polskiej". Inna zasłynie z retorycznego pytania "kto na to daje pieniądze". Wzrosną notowania stronnictw, które zajmą w tej sprawie nieprzejednaną postawę. Upierścieniona, szczupła, pomarszczona dłoń podsuwa mi kartkę "jestem czysta, pan też, proszę iść za mną". Mruga porozumiewawczo, "ulżymy sobie". Kieruje się w stronę toalety. Z nerwów, ktoś zaczął szarpać za klamkę i słychać podniesiony głos konduktora, spuszczam się pierwszy. Szybko łapie mnie za rękę i pcha głęboko, poruszając koliście. Prostuję dłoń i zwijam, uważam na paznokcie, gestykulując do wewnątrz. Ona krzyczy, że to jeszcze potrwa, bo ma biegunkę; klamka wiotczeje, ustaje napór na drzwi, po chwili cichną kroki. Przez uchylone okno słychać ptasi skrzek zawiadowcy: stacja Boświnowice, stacja Boświnowice. Całą uślinioną twarzą, zziajanym jęzorem muskam piersi, porywam sutki w wir ust, wciągam i wypuszczam. Coraz szybszy rytm. Gniotę przy tym, przyciskam, przyduszam do srebrzystego grzejnika. No i jest wreszcie ten skurcz. Padamy na klęczki, oparci o sedes. Radzikowice. Bądź mądry, pisz wiersze, zrób dobrze kobiecie. Nie zawsze wychodzi, to nie ruska fabryka. Jak z wierszem. Wbite w pejzaż dwie sarny polne, ujrzane nagle z pędzącego okna, które zaryło się w kamienistym kanionie razem z całym szeregiem jaskrawo świecących punktów, a między nogami saren przelatywały księżyce, w tym jeden widzialny i suchy jak przedwczorajszy rogalik. Są ludzie, którzy przyjmują nowo przybyłych z niechęcią, spuścizna po komunizmie. Ja nie. Usuwam się z gracją, a siadaj, myślę radośnie, jak masz cierpieć, to cierp na siedząco, zbieram klamoty, chowam zeszyty, kocham cię człowieku, kocham cię życie, rozmowę zaczynam, przytaczam precedensy, kiwam głową z zażyłą lubością. Czas podróży mija po ludzku, a nie tak, jak ty byś chciał: milczące, skwaszone toboły, nienawistnie patrzące ofiary transformacji - do końca nie mogące odżałować, że wpuściły kogoś nowego do przedziału. Widziałem, jak z pól zwisały sople w głąb ziemi, kępy oziminy wrosły w bryły lodu. Jesteś częścią tego poematu, stukały koła pociągu, jakieś paczki zsypywały się za tekturową ścianą, płaczliwie zawodziły gwizdki konduktorów. Jesteś częścią tego poematu, pomysłem, samotną pokrzywą na osypującej się hałdzie, krzykiem w bramie, gwizdnięciem konduktora, błyskiem nad parowozem, oszronionym przewodem ginącym w tej cholernej mgle. Budzę się, "nienawistne ciało kurwy toczy się po chodniku wysmarowanym psim gównem", to na pewno nie z Celana, ze snu. Zupełna ekstaza. Jesteś częścią, maleńkim trybikiem, nie widać twojej łysiejącej główki na zbiorowym zdjęciu, twój rocznik daleko w przodzie, wybija się, wyrasta, kradnie na dużą skalę, uczestniczy w obradach, obejmuje urzędy, przestaje grać w piłkę, staje się trenerem, dyrektorem, krytykiem, rozkwita, doskonali języki, wyjeżdża i wraca, jest 47 wolny, upaja się wolnością, kluczy w dżungli przepisów, prostuje demokrację, powiększa kapitał, rozstaje się z żoną, zakłada nową rodzinę. Moje pokolenie oddycha. Tylko ja, Kazik Faramucha, wstrzymuję oddech, nie mogę się skupić na zarabianiu pieniędzy, pocieram palcem o mokre czoło. Wysypują się zdania. Mokry Dwór. Wszystko posypane mąką dziwnej rosy, zwykłą trawę prześwietla niezwykły blask. Jak się tu znalazłem w drodze do Białegostoku? Struga ciepłej jak mocz wody wytryskuje z aluminiowej rurki prosto na twarz, butelki po piwie dźwięczą, tocząc się po roztrzęsionym jak galareta korytarzu. Jako kto będę czytał wiersze? Proszą jeszcze o opowiadanie, bo coś słyszeli. Jako krytyk. "Cień dużej kobiety w czerwonym przysłania okno, za którym krzyk gwałconej przestrzeni, jej pot wbija się w opowiadanie, gryzie, kąsa, drapie, hej!". Potem wyszliśmy na pociąg. Ktoś mamrotał: "Nie mówcie mi guru, to ubliża". Pies jak stodoła, gdyby nie kaganiec, wpieprzyłby bez trudu cały ten ekspresjonizm, drapieżne skrzydło młodej poezji. Zaczęli coś wypisywać. Majzlu w śmiech. Grzesiek powiedział, że on to bierze do wiersza, że zamawia, o opowiadaniu nie mówił nic. Meleks wyrzucał z plecaka śmieci. Zaczepili go sokiści. Myśleli, że to Czech. Czy mogę spuścić się na twoją nogę? Do najbliższego. Afera. Wtedy Grzesiek powiedział, że bierze, ktoś się zaśmiał. Pociąg jak zawsze dokładał, mamrotał, konfabulował. Tych kilometrów naprawdę było mniej. Noc Poetów w Gliwicach zaczynała się po południu. Powinniśmy zdążyć. Niemcy Światło pozbawione osłon, ktoś powiedział "frywolne", ale nie to. Szorstkie, bezgraniczne, ostre, a w nim dwie, trzy postacie przenikające naszą werandę. Czaszka ojca z podziwu godnymi zębami sunęła w powietrzu uczepiona kłębka mgły. Pozostałych nie rozpoznawałem - jacyś Niemcy, solidnie wypełniający prześwietloną pustkę. Co zostało dodane do reflektora, że nagle wydobył odwieczne postacie wędrowców, utajonych nawiedzaczy, intymnych szperaczy? Znów wszyscy spali, tylko woda szorowała po asfalcie, wybiwszy jakiś zawór, ale okna były ciemne. Otwierał się przede mną odwieczny przestwór. Założyłem buty i wyskoczyłem z okna. Uderzenie rozmyło się częściowo na rozsypanym piachu, częściowo na stercie mokrego węgla. Oddychałem głęboko, sycąc się politurą nocnego powietrza po deszczu. Nagle pomyślałem o zębach ojca, przypomniała się twarz, cała postać. Pomyślałem "Ząbkowice Krzychu Śliwka" i "Świdnica Antek Matuszkiewicz", a potem, że ten stary żyjący poeta urodził się w 1911, jak mój ojciec, a stara żyjąca poetka w 48 1923, jak moja matka, i co to wszystko ma właściwie znaczyć. Nic, zupełnie nic. Tomasz Czerwiński z radia "Przecena" zapytał, co o tym sądzę, a ja nie potrafiłem powiedzieć. No tak, ważna poetka, znacząca poezja, koronkowa robota, ale wie pan, ja w zasadzie wolę rzeczy bardziej nieobliczalne, o niepokojącej metafizyce, takie, gdzie jest szarpanina. Tu wszystko zbyt poukładane, dopieszczone, śmiertelnie wyrozumowane. Do drugiej w nocy pisałem listy, o trzeciej jeszcze wierciłem się niespokojnie. Tkwiłem w jakimś letargu, wpatrzony w świetliste smugi nadciągające od werandy. Wkrótce chodziło po mieszkaniu kilka nieznanych mi osób, niezupełnie zmaterializowanych, ale wyczuwalnych. Ignorowali mnie, penetrując kąty, wypełniając przestrzeń ruchliwością, pracowitością, szukaniem. Jedna z postaci próbowała ze mnie zrzucić kołdrę, poczułem lodowaty uścisk na nodze. Odruchowo wierzgnąłem, trafiając piętą w "światło i dźwięk", w skupisko energii. Tak odczuwałem te coraz częstsze obecności - jako światło płynnie łączące się z dźwiękiem, ni to chrobotaniem, ni skrzypieniem, najpełniej jakimś wytężonym szumem, jakby wyolbrzymionym szumem własnej krwi. Nadchodzili Niemcy, którym kilkadziesiąt lat wcześniej moje plemię zajęło domy, ulice i pola. Zaczęli się pojawiać w kilka miesięcy po śmierci ojca i zrozumiałem, że wyrastają z bólu, że ból jest pożywką, na której rosną. Rano nieprzytomny meldowałem się w szkole. Miałem do utrzymania, taki to rodzaj wykarmienia, niezłą gromadkę poniemieckich umarlaków, którzy przychodzili po swoje i na swoje, cóż miałem robić. Należało im tylko umożliwić te powroty. I to już wystarczało, czuli się szczęśliwi. Na szczęście moi umarli nie wychodzili ze mnie. Nikt w szkole nie wiedział, co się dzieje. Wiedziano, że jestem na utrzymaniu pracującej dorywczo matki, pomocy kuchennej, nie wiedziano, że sam utrzymuję jeszcze kogoś. Niebawem wystąpiły mi sińce pod oczami i dziwna bladość zajęła policzki. Badano mnie kilkakrotnie, lecz bez widocznych rezultatów. Oddany jakiemuś psychiatrze do uśpienia, podobno wypowiedziałem w transie coś w tym stylu - "nadejdą noce śniegu i umarłych, co zawyją tuż za miedzą niczym wicher, bo przeciwnik zbyt łatwe pytania rozstawiał na drogach." Tekst na poszarpanej, pokreślonej kartce dotarł do matki. Zaczęła rozglądać się za kandydatem do swej ręki, mając na myśli - jak się zwierzyła - zapewnienie mi jako takiej normalności. Sądziła, że wariuję. Dzisiaj po latach rozpoznaję w wypowiedzianym w hipnozie tekście niezbyt zręczne tłumaczenie fragmentu z Audena. Skąd tam u mnie na wsi wziął się Auden, to tajemnica, którą zabiorę do grobu. Tam zażądam wyjaśnień, lecz czy Najwyższy będzie chciał ze mną gadać w tak błahej sprawie? 49 Dygresja Ta twardość w nas będzie, kiedy dorośniemy i poschniemy w środku na wióry. Twardość z tych opancerzających, kamiennych twardości. Ona nam ułatwi i zezwoli, ona nam otworzy do wielkiego świata drzwi. Z kamienną twarzą, znakiem twardości, będziemy chować matkę albo jeszcze lepiej – umieszczać ją będziemy w domu starców, celebrując załatwianie łóżka, pisząc podanie, podając łapówkę w błękitnej kopercie. I ta twardość będzie rosła, aż nas samych przerośnie i wysforuje na czoło wśród najlepszych z tego pokolenia chowających swe matki tej zimy. I kiedy zadzwonią z odległego szpitala, żeby odebrać zwłoki, będziemy jako te pogrzebowe maszyny wprawnie zamawiające wieńce, beznamiętnie klepiące modlitwy i układające wzniosłe treści nekrologów, wreszcie celnie umieszczające wieko trumny śrubami we właściwych otworach. Ale którejś nocy twardość nam się skończy, cofnie się i skurczy do rozmiarów pestki dyni, którą będziemy żuć przez chwilę, aż wybuchniemy, każdy oddzielnie, we własnym domu, a płacz będzie dudnił w pustych pokojach. Potoki niewidocznych łez rozleją się po podłodze, zalewając rozsypane na dywanie fotografie. O, nie gwarantuję i nie ręczę, że będzie w tym umiar i harmonia, a może wręcz przeciwnie – coś lub ktoś może tu pójść na zatracenie. Wspominajcie moją twarz z młodości, jej promienność, łagodność, jej ludzkość w rozkwicie, kiedy przez mgnienie wieczności byłem sobie Bogiem, reszta niech w proch się rozsypie albo psom na pożarcie, amen. Nie wiesz, ach, nie wiesz tego, co... i tutaj cała epopeja, a może tylko pół; nie znam ciągu dalszego, nie umiem roli na jutro, na za tydzień, na przyszłoroczny śnieg, który może cię nie obejdzie, nie otuli, co za puch. Będziesz albo i nie, rzecz do uzgodnienia, pewność tego nie dotyczy, nikt nie może być ponad tym, kościół z tego czerpie, może nawet żeruje, igrają tą wolnością w niepewności, tą wolną wolą śmierci, sprzedają ulgi i odpusty, mamią rzekomym życiem. A tobie nigdy nie przejdzie, zawsze jesteś na przestrzał. Bo życia nie ma. Niosą tylko transparent z napisem wypaćkanym czerwoną farbą udającą krew. Transparent z ludzkiej skóry. Widziałem taki w snach. I czułem smród buchający z nozdrzy bohatera. A ja stałem obok. Chciałem mówić, ale nie mogłem. Mamrotały, miesiły, międliły usta moje, ale nie mogły. Moje oczy przypominały sobie niegdysiejsze widoki nagle zatrzymane jakby do przeglądu, cisnęły się ich całe szeregi. Nieme, karne obrazki z tyłu głowy wypychane jakimś podskórnym ciśnieniem do przodu. Nieboskłon spróchniałego stołu, z którego sypały się na włosy rude drzazgi, a on trzeszczał, chwiał się, lecz nie upadał ten stół po Niemcach. Spod niego obserwowałem gwałtowne ruchy dorosłych, widziałem śmierć z blond trefionymi włosami i kosą zamaszystą, długą, przed 50 którą padł na kolana dziadek. Przyjechał ze wsi i czuł się nieswojo. Żeby pokryć zdenerwowanie, pociągał z flaszki ukrytej pod materiałami na półce pod lustrem. I kiedy weszli kolędnicy, po prostu wybuchł z irytacji, z nieswojości, z tej wielkiej czczości, jaką odczuwa obcy w podróży. Tak naprawdę chciał już iść na pociąg. Czułem, że chce uciekać. I widziałem spod stołu, jak się przewrócił, błysnęły zelówki w strasznie brudnych kandaharach, i oto mój dziadzio, dziadunio mój leży i płacze, łzy lecą jak łuskany groch z sumiastych wąsów na podłogę. Śmierci kochana nie teraz, ja mam zasiane, muszę zebrać. I znowu ryk. Śmierci kochana nie teraz. I płacze we mnie. Nie teraz na zawsze. Grzmi odległym echem, odbija się od ścian i dociera do krawędzi wewnętrznej przepaści, którą noszę, którą dźwigam, bo muszę, bo do dźwigania zostałem naznaczony, już wtedy pod stołem, gdzie siedziałem na nocniku jak na tronie, przywiązany do dębowej nogi przez najstarszego brata. Jeszcze jedno wspomnienie Spróchniałe na poły, ale jeszcze żywotne, z połamanymi gałęziami, ale pozostałymi szeleszczące na wietrze. Lipa to była, z wyżartym wnętrzem, takim małym pokojem dla trzech. Nie znacie historii oddziału "Świstuna"? No tak, te wasze podręczniki historii, stek kłamstw. Świstun podpisał tajną listę Arsieniewa i miał być wymieniony za kilku agentów. Wiadomo, czym się skończyło. Trzech z rozproszonego oddziału lipa przygarnęła jak matka. Dobrze im było, zacisze i spokój, dopóki jednemu baby się nie zachciało i wyszedł. Przeleciał szybko Zośkę od Babiaków, jak zawsze chętną. Potem sobie jeszcze popił i zaczęła się awantura, wygadywanie, wkroczyła milicja, koniec. Przez jakiś czas lipa miała święty spokój, ludzie omijali ją z daleka, ptaki tam nie polatywały. Na początku nikt nie chodził. Dopiero później zarosło wokół niej i najwięcej tam było różnej gadziny. Chciałeś padalca złapać, szedłeś pod lipę. Urodziłem się w czas kwitnienia lip, pod znakiem podwójnej siódemki, w roku sześćdziesiątym, czternaście lat po wrzuceniu granatu do kryjówki. Po raz ostatni, gdy miałem pięć lat, wybuchło nawet niedaleko mnie. Feluś Sitkowski wyleciał w powietrze razem z krową. Obok mojego pasienia to było, mogłem to ja być, ale opatrzność czuwała. Już wtedy czuwała. Pięć lat miałem. Nie umiałem pisać, czytać, szkoły bałem się jak lekarza albo szpitala. - To podobno gangrena - mówił dziadek, który przez całe lata szykował się do grobu i akurat wtedy miał objawienia, których ja zostałem tłumaczem. Za cukierki zrobiłbym wszystko, więc kiedy zjawa kazała po raz trzeci dziadkowi pić własny mocz, powiedziałem, że największemu ogierowi we wsi 51 trzeba krew puścić, to diabelstwo razem z czarną krwią wyjdzie. I tak się stało. Przez trzy kolejne lata był spokój w Potoczku. Tragedie przelatywały obok i siadały na wierzbach, chmury gromadziły się i rozpraszały, aż któregoś dnia pękło przeznaczenie i Potoczek doznał rekordowego gradobicia, o którym mówili w radiu na pierwszym programie. Tak wielkie szklane kule waliły w sracz Majaków, że przebiły papę i śmiertelnie przeraziły starego Piotra, który dostał zawału. Znaleźli go następnego dnia, wyciągali delikatnie z szamba. Wieś znowu skierowała swe kroki do nas - w osobie Pasikrusta Józefa skierowała. Długo nie musiał tłumaczyć. Dziadek był gotów do dalszych objawień, a ja do tłumaczeń. Tylko że dziadek nie miał już zdrowia do porządnych objawień i trzeba było coś skłamać. Wtedy już trochę czytałem i w jednej z książek znalezionych w gromadzkiej bibliotece wymacałem akuratną historię. Kiedy Józek przyszedł po raz drugi, wszystko było naszykowane jak trza i mógł wsi odpowiednią nowinę ponieść. Dziadkowi śniła się maciora mówiąca ludzkim głosem i owłosiona kobieta chrząkająca jak locha, co miało według mnie znaczyć, że we wsi chowane są jakieś świństwa, z których należy się czym prędzej oczyścić, aby świat znów stanął na nogi. Po gradobiciu tylko niektórzy pojechali do Poręby ciężar niegodziwości zrzucić, a za drugim razem - po pożarze u Pieńkosa i ponownym monstrualnym gradobiciu - najwięksi zatwardzialcy zapieprzali na skrzypiących rowerach ku porębskiej szosie, aż miło. Dziennik pozorny Dotarło do mnie po dwóch dniach, że Adorno nie potraktował Strawińskiego, jak należy. Przeintelektualizował. Nie miałem czasu, żeby to sobie poukładać, bo skończył się węgiel i niedobre rzeczy działy się z karmioną miałem kuchnią. Poszedłem do składu zapisać się na następną tonę, a tymczasem przyciągnąłem z mokradła kawałki zrąbanych jesienią olch i paliłem nimi. Dotarło do mnie, co nawyrabiałem, gdy spojrzałem na białe niegdyś ściany kuchni, na szyby w grubym kożuchu sadzy. Siedziałem w ciemnym pokoju i jak urzeczony, po raz piętnasty, odczytywałem list Darka, w którym zarzucał mi, że się krytycznie sprostytuowałem. Czytałem, odczuwając rozkosz bólu, prawdę gaszoną coraz słabszym oburzeniem. Byłem jak ów mityczny wąż skręcający się wokół pastuszej fujarki, kluczyłem, mizdrzyłem się, a przecież chodziło o to, żeby mieć poczucie, a nawet więcej - przekonanie, że ma być tak i tak. 52 Cmentarz nie udzielił mi nawet cienia odpowiedzi. Po lewej miałem grób ojca. Milczał. Po prawej w cieniu kaplicy pełgały płomyki za kratą balustrady na grobie ojca chrzestnego, Stefana Modzelewskiego. Grób wujka Józka, najskromniejszy w tym towarzystwie, przeniósł mnie myślami w lata sześćdziesiąte. Pamiętam go w scenach pochwalnych, Chwalił moje rysunki w zeszycie od religii, mówił, że uczuciowe. Chwalił oceny z języka polskiego, cytował Sienkiewicza i tubalnym głosem niedużego człowieczka radośnie wykrzykiwał na mój widok. Witaj królu, czołem panie bracie, a gdzież to dobrodziejka. Często spotykałem na swoich szlakach pod stołem jego znużone ciało. Ja szukałem butelek, które zaraz ręcznym wózkiem transportowałem do skupu, a on szukał wytchnienia po zbyt suto zakrapianym oczekiwaniu na Andersa. Obaj z ojcem celowali w tej sztuce. Był księgowym gminnej spółdzielni i pokazał kiedyś swoją wypłatę. Wyjął spod płaszcza zwykłą papierową torbę na cukierki i wysypał z niej na stół stertę wielkich, czerwonych banknotów. Podobno nalegał, żeby mnie wcześniej nauczono czytać. Ten dzieciak ma dryg do liter. On będzie jeszcze siedział w literach. Jak Henryczek. Siedzę, papierosy palę (tak naprawdę to rodzaj gumy do żucia), z liśćmi się przekomarzam, na żółte mówię zielone, i marzę o kapeluszu, który uczyni ze mnie mężczyznę. Widziałem na filmach. Poszedłem na groby sąsiadów. Ten z Drohobycza, ów z Borysławia. Jest i Lida, i Krasnystaw. Mszana i Pacanów. Klucząc, omijam skupiska czarnych wron, rozgadanych wdów. Opodal zaskoczone nowym ogrodzeniem miotają się sarny. Rozkopy i roztopy. Śnieg spełzł, ujawniając zaśmiecone łysiny. "Wargi zaciskające się na obłej trumnie". Spod zrudziałej darni wystawała ta jedna rana niczym srom rozdarty, podcięty. Za późno przybyłem. Intymnie różowa, cielesna glina naszych wzgórz zdążyła już wciągnąć w swój brzuch profesora. Grunt się zwarł w sobie, ziemia się zaklęsła. Dobry mój profesor, Antoni Mackiewicz, był tam. Tam. Uczył nas nicości piękniej niż Heidegger, przygotowywał się, dorastał do niej w naszej uczniowsko-zwierzęcej obecności. Zdał w moich oczach najważniejszy egzamin. Teraz Beatrycze przeprowadzała go na tamtą stronę gór. Jego korab sunął za nią, jak pies przy nodze. Ślizgały się po mokrej glinie świerkowe deski. Do światła. Prędzej, prędzej. Moje ucho, przyłożone do rany, zaczęło rozpoznawać znajome szelesty. Rozszedł się zapach dymiącej ziemi. Na horyzoncie mojej egzaltacji zamajaczył ludzki cień. Wracałem z cmentarza, ciągnąc w nieskończoność wewnętrzne historyjki obrazkowe. Szedłem jak na skazanie, spodziewając się ujrzeć w perspektywie ulicy Piastów dziurę, wyrwę, ranę. Dom stał i drwił ze mnie swym nienagannym stanem, puszczał oczka rozanielonymi szybami. W progu powitała mnie ciotka Anastazja ze Stanisławowa. Wujek Hilary stał za nią i szczękał nożycami, krojąc materiał. Materiał przyniosła Miśkiewiczowa i 53 prosiła, by sukienka była jak najszybciej. Perkalik zawinięty w "Gazetę Robotniczą" z sześćdziesiątego siódmego roku. Ha, boska narracjo, nie chciałbym cię urazić, ale... musiałem się chyba wyłamać, źle przepuścić czas. Albo wcale go nie przepuściłem. Zagęścił się za moimi plecami, zakorkował, wszedł w turbulencję i teraz masz ci los. Ja swoje, on swoje, żadnej harmonii. Najważniejsza jest opowieść. Przestrzeń i czas uregulują się same. Wywiad - Kontynuacja wcześniejszych kontynuacji to znaczy, że jeszcze ci się chce, a myślałam, że się wycofujesz z branży... - Branży niezbyt jasnych westchnień (śmiech). Na początku były same dialogi, potem język zaczął wysuwać się z cudzych, choć wyraźnie zarysowanych, ust. Rumieńce na twarzy. „Suchoty”, suche emocje, papierowe doznania. Głowa, ręce, podrygujący tułów. I cała reszta łącznie z zainteresowaniami. Na przykład filumenistyka. - Zaczęliśmy cię dla siebie odkrywać, stawałeś się dla nas wyraźny, rozpoznawalny. W gazetach widzieliśmy opowiadania i zdjęcia. - Szukałem czegoś transcendentalnego w internecie, ale nie znalazłem. Dopiero dziś. - Coo? Mała kobieta o bardzo białej skórze, z ruchliwymi jak jaszczurki żyłkami pod bluzką. Dlaczego się najpierw na to zwraca uwagę, a nie na to, co mówi, jakie głosi poglądy? Samiec mówi: choćby stała przede mną sama Wirginia Woolf, to najpierw na cycki, zęby, oczy, włosy...a ty sobie mów, królowo, co chcesz. Mówimy dla radia „Elf” panującego w okolicy, panoszącego się, wysyłającego dziesiątki blondynek w teren, nachodzących, ech. Mogłaby już pójść, ale czym skusić, opętać? Podsuwam mimochodem parę tłustych kąsków. – To masz jej adres, tej sławnej? – Mam. – No to już idę, ale czy zastanę... – Ha! Niech będzie pochwalony Duch Święty, Bóg Ojciec Wszechmogący, Jezus Chrystus i Maryja. Nie znacie dnia ani godziny ani swojego przeznaczenia. Gdy zaczynam mówić, ujawniać Wasze przeznaczenie, to zaczynają się kłopoty. Wychodzi Wiara na wierzch. 54 Jeszcze raz zapukała. Obciągając sukienkę, przekroczyła Pikusia i tak nerwowo, płochliwie, czy może wykorzystać fragmenty o kolesiach literackich, o układzie między mafiami, o tym, jak zdobywano literaturę w ostatnich latach i co się porobiło z pokoleniem. A idź ty, po co gówno ruszać, smród się rozejdzie i zaćmi nasze umysły i tak zaćmione. To w takim razie, czy może te fragmenty o sławnej i te o miasteczku. Wyszedłem na taras. Podobno poczerwieniała. Pola ją przepraszała. Potem tupała ze złości na schodach. (Od podwórza narastał ryk: sprzysięgło się kilka silników, skarpa drżała i kurczyło się nasze wspólne dobro). Niech sobie wykorzystuje, co chce, niech już idzie do swojego świata, żeby dalej robić zamieszanie. Nie interesuje mnie, kto kogo i w jaki sposób spuszczał na łeb na szyję z listy promocyjnej, a kij z tym, ja tam chcę mieć ciszę i spokój, ja z tymi kolesiami z literatek nie pijam, ja wsiadam w pociąg najszybszy, znacie to. Żaden umysł ludzki ani anielski nie jest w stanie tego zrozumieć i pojąć, co przygotował dla nas Bóg Ojciec Wszechmogący po Sądnych Dniach. Bardzo proszę przygotowywać się do nowych warunków i obowiązków, które wkrótce na was spadną. Wyszedłem na taras dziwić się, jakie to ślady Jacek zostawił energetyczne, nie przymierzając niczym jakiś Mahatma Gandhi czy Martin Luther King. Powinien być, jak z tego wynika, charyzmatycznym przywódcą tłumów, a nie poetą pod czterdziestkę, poetą zebranym, świętym Franciszkiem w czerwonej okładce. Tam, gdzie siedział na pieńku, teraz ptaki pielgrzymują, słuchając jego bezgłośnych kazań wciąż wibrujących w suchym powietrzu. Zazdrość bierze. Mało to się nagwizdam, żeby sprowadzić kruków, szpaków, słowików i innych dobrodziejów, mało się to okruchów narzucam, a ten przyjechał na rowerze ze Śliwą, raz zaćmikał pod tym jałowcem w plastikowej doniczce i teraz aż się taras ugina od odwiedzających skrzydlatych. Od 15 października 1995 roku są już na ziemi Duch Święty, Bóg Ojciec Wszechmogący, Jezus Chrystus i Maryja. Duch Święty i Bóg Ojciec Wszechmogący wcielili się w postać ludzką, żeby udowodnić ludziom, że Oni istnieją. Poszedłem, a ta z radia tam jeszcze stała jak jakaś Maryja bolesna czy coś, a ja chciałem uciec daleko i może jeszcze dalej. Bo gdy tylko wyszła, przybiegła Pola z żalem, że massmedia ignoruję i że trzeba się na wszystkich frontach (- czy falach? nie pamiętam) promować. A pocałujcie mnie w dupę! Zaraz nos w górę. Zacząłem tłumaczyć, że to nie było do niej, ale do spasionych ptasiorów, które tak tłumnie do aury po Jacku walą. – Nie ma Jacka! Wyjechał! – wrzasnąłem. Tupot taki, rozpierzchło się bractwo, posrawszy parapet i rozrzucone pieńki. Dlatego bardzo proszę czekać cierpliwie, aż do chwili kiedy będę przemieniony, odmłodzony i dopiero wtedy zrozumiecie to, co napisałem, dlaczego wysyłam powołania. Zrozumiecie, dlaczego jest trzeci promień i dlaczego ten obraz Jezusa Miłosiernego wydaje zapachy. 55 Potem największe uspokojenie. Idę rąbać drzewo. Białe szczapy z wiotkim pergaminem skórki; wiadomo, brzoza się łupie i oddaje, świerk nie oddaje i kroi się równo, szczypka po szczypce. Tak ukojenie spływa na człowieka. W komórce, w piwniczce, na uboczu. Miej zawsze jakąś szopę na oku. Pamiętaj. Tam cię spiski nie dojdą, niezdarne knowania literackich wypierdków. Największych skurwysynów spotkałem – jeśli chodzi o życie – w życiu literackim. Na tym polu. Z ambicjami że ho, a duszyczką małą jak bobrowy srom. Zaciśniętą w pięść. W zwykłym życiu nie ma takiej zawiści, takich podchodów, min i grymasów, takiej przewrotnej parszywości. Takiej zgnilizny. Już lepiej nie pisać, już lepiej wrócić między zdrowych, miedzy żywych i być sobą po cichu. Jeśli możesz, to wróć, młody, i przepraszam, że takich rad udzielam. Prosiłeś się, a przecież wiesz, że u mnie szczerość droższa od pieniędzy. Prawda to jest to w środku napięcie nakłaniające do wyrzucenia, do postawienia sprawy jasno. Nie mogłem sobie poradzić z tym, co chciałem napisać, z gorącością tematu i ujęcia. No, z tym jakoś sobie radziłem. Z tym, co dalej, było już gorzej. Z tą otoczką było bardzo źle. Trzeba było się przymilać, słać grzeczne liściki, strzelać słodkie miny na prawo i lewo, występować publicznie z afirmacją egzystencjalną w oczach, chyba wiesz, o co chodzi. Gorzej u mnie z otoczką, z kupiectwem i tu bym się zdał na siły wykwalifikowane, ale - prawdę mówiąc – nie widzę nikogo godnego uwagi. Po przemienieniu znany będę tylko z nazwiska, a z wyglądu nikt mnie nie pozna. Karma Jan Mam jasność. Mam lekkość. Czemu to zawdzięczam? Mam jasność od świecy. Mam lekkość od siebie. Chciałbym jeszcze mieć białość od śniegu, ale na razie pusta ulica, czarna, nieobecna. Mam taras, werandę, chleb rozkruszony na parapecie, tam więc ptaki od zaplecza chmurą, górą. Mam światło w sobie, co to miało zginąć, ale patrzcie czterdziestka na karku, a ono jest, świeci dalej, a nawet rzekłbym, coraz śmielej sobie poczyna w materii. A nie jestem jakiś Stachura czy ktoś. Po prostu urzędnik Jan Karma, były agent ubezpieczeniowy, teraz w referacie kultury w gminie Poręba. Nie brzmi to poetycko, ale po ludzku zwyczajnie. Nie myślcie, żem jakiś rasowy narrator, wielkie słowo, spisuję trzy po trzy w związku z jasnością ducha zaistniałą ubiegłej nocy. Ta lekkość, jasność, białość, no, nie spodziewałem się onych gości, trzech króli, takiej w sobie legendy. Mówią mit na to. Poczucia się we mnie odezwały. 56 Jakbym przeszedł na drugą stronę góry i obejrzał ją sobie dokładnie, obtańcował sumiennie. Moje życie tą górą; więc stanąłem na przełęczy. Nie oszukujmy się. I lżej mi teraz. Uświadomiwszy to sobie, odpuściłem. Odsapnąłem. No bo co się może zdarzyć? Oczywistość jakby. Jakby oczywistość zapanowała we mnie. Nie może już nic gorszego. Przerobiłem zadane czytanki. Prysnęły złudzenia, a nadzieje przerzedziły się jak włosy na czole. Ocknąłem się tamtej nocy i pierwsze, co mnie zdziwiło, to oddech. Nowy oddech miałem. Ja czy nie ja? Tak się zdziwiłem temu nowemu sapaniu we mnie, żem za firanę chwycił i w latarnie wpatrzony, w jej skrzypienie na wietrze wsłuchany - mlasnąłem raz i drugi. I zdziwienie jeszcze większe, smak mi się odnowił, powrócił. I był taki jak ze dwadzieścia lat wstecz. Taki smak miewałem w ustach po nocy z Halinką Grzyb. W nosie, w ustach wszędzie miałem dużo Halinki i cały dzień tylko się oblizywałem i wzdychałem, aż się ludzie oglądali, co on tak za tą Halinką wzdycha. To znaczy, oni nic o Halince nie wiedzieli, mi się tylko wydawało. Jaka to była dziewczyna, istne migdały, miód z orzechami, ssałem ją godzinami, już nie miała siły piszczeć. I tej nocy zaprzeszłej nagle ten smak. Aż mi się zimno zrobiło w pościeli, powiało od okna lodowatym podmuchem. I w jakim świetle (ulicznej latarni) postawiła mnie wtedy samotność? Przykrość odczułem, lecz za chwilę radość i tę jasność, co wspominałem. Musiałem wstać, świecę zapalić i przesiedziałem w kuchni, podkładając do pieca, więcej jak dwie godziny. Coś mi się zaczęło układać. Może to śmieszne, co powiem – zdania mi się zaczęły cisnąć. Poważnie. Całe zdania. Głupio jakoś, bo co z tymi zdaniami. I tej nocy już nie siedzę jak wół na malowanych wrotach, tylko jakiś zeszyt znalazłem, trochę zapisany, i mówię sobie, jak zdania to dobrze, to je ustawimy, wstawimy w obręb, niech się tam lęgną dalej. Zjawisko się wyświetliło następującej treści: wpiszesz takie zdanie, to nie mija sekunda, a masz następne, jakby się kociły. Taki styl. Ciekawe, co by powiedziała moja kierowniczka Alfreda Ziemna, zastawszy mnie w pozycji, że tak powiem, pisarskiej przy świecy mocno po północy? Na zwolnienie to bym chyba nie musiał długo czekać. Orzekliby niepoczytalność wszyscy w pracy. Ale ja ich mam gdzieś. Żeby oni taką lekkość, taką radość i światłość wiekuistą poczuli, to by inaczej śpiewali. A ja to bym kierownikiem w mig został. Referat do spraw wspólnej duszy. Albo raczej „Referat do spraw duchowości gminnej, starszy referent Karma Jan”. Dyplomowany światłocień, samoistnie nawiedzony, prześwietlony pewnością czterdziestolatek in spe. Żarty żartami, ale nie chodzi mi o nic, żadne korzyści materialne. Te parę kartek dojdzie do was, nie dojdzie, nie stoję o to. Musiało być spisane, że świat jest cudny, życie jest piękne, a śmierć potrzebna. To mi się teraz ustawiło, ułożyło, bo ja długo protestowałem, rozwiodłem 57 się z tego buntu, nawet piłem z tego punktu widzenia, z rozpaczy. Czysty egzystencjalizm, piekielna moja melancholia porębska. Ale to się skończyło tamtej nocy. Samotny rozwodnik z zapyziałej dziury, wpatrzony w filujący płomień świecy, wam to mówi: życie jest piękne. Pięknie urządzone. Zanim zgniję i robactwo mnie wybierze na miss czy raczej mistera podziemnego karnawału muszę to powiedzieć. Nie wiem, czy to Bogu mówię, czy komu (proboszczowi naszemu na pewno nie, bo mamy nas pieńku, to jest zadawniona sprawa, może innym razem), ale mówię. Powiedziałem. Jakoś lżej. No więc koło czterdziestki się wszystko wraca i zaczyna od nowa. Zrobiłeś jedno wielkie okrążenie, szykuj się na następne, ale już z głową, rozwagą, przemyślunkiem. Nie byle jak, na łapu capu, na popapranie. To jest ostatnie okrążenie, zakonotuj to sobie. Rzadko kiedy trzecie się zdarza. Rzadko komu, więc załóż sobie, że to jest twoje ostatnie. Smakuj powietrze wpadające ze świstem do płuc, ciesz się urodą niebezpiecznych wiraży, znajduj urok nawet w pokaleczonych po wywrotce kolanach. Bo to twoje kolana, twoja krew i brudny naskórek, i to wszystko żyje jeszcze, pulsuje, oddychasz w swoim zakątku, wypełniasz kawałek przestrzeni, a nie leżysz w rowie pod przydrożną sosną w postaci kilkunastu ogryzionych kości. I tu jest ta jasność, ta lekkość, coraz mniej żalu w tobie, a życiowe pobolewanie staje się umowne, taki element gry z losem, ozdobnik, z którym z drugiej strony góry nie wiadomo co zrobić, jak użyć. Nie ma zastosowania, nie ma. Wyjrzałem na korytarz, drzwi zapiszczały żałośnie. Mówiłem, żeby nasmarować, w końcu to wspólny kibel. Jeszcze tylko rękę z nocnikiem ujrzałem, szybko się chowającą. Na lewo dziecko się urodziło. Na prawo dwie staruszki, bodaj kuzynki, zajęte umieraniem. Na wprost odrapane drzwi samotnika Turlaja, patentowego wariata. Zamknięty na cztery spusty, bo się w telewizji naoglądał przemocy. Gdzie w naszej gminie przemoc? Ja raz pukam, a ten zza dwóch łańcuchów piskliwym głosem „odejdź złodzieju, bo cię czym mam pod ręką zajebię”. Odszedłem, bo nie mogłem patrzeć na te suche jak patyki trzęsące się rączki. Pocztówkę wrzuciłem do kosza. Kochanemu chrzestnemu pamiętająca Hania. Ciekawe, co pamiętająca? Jaką rzecz pamiętająca? Jeszcze by mnie jakąś zardzewiałą żyletką ciachnął. Wszystkiego można się spodziewać. Żyjemy w czasach, w których bezrobotne rusycystki uczą asertywności na kursach opłaconych przez Unię Europejską. U nas w gminie tak jest. Ale tak ciut wcześniej, jeszcze przed reformami, moja matka zaczęła bywać w wyższych sferach szpitalnych. Raz rzuciło ją jakoś aż do Radkowa. Zaczęła dwudziestego trzeciego września w nocy. Zaczęła gwizdać w sali numer siedemnaście, budząc wszystkie współkuracjuszki. To się chyba inaczej nazywa. Inaczej mówi na te staruszki tam umierające. Ale się obudziły i poczęły psykać, krzyczeć, chcąc uciszyć matkę moją, która w środku 58 wrześniowej nocy zaczęła ni z tego, ni z owego gwizdać. I gwizdała tak przez dwie doby, chcąc odbić sobie za całe życie, kiedy to nigdy nie mogła sobie pogwizdać, bo jej ojciec zabraniał. Gwizdała Brahmsa i Haendla, gwizdała Chaczaturiana i Gershwina. Co miałem robić? Usiadłem obok łóżka i trzymając ją za rękę, gwizdałem razem z nią, a szczególnie pięknie nam wyszło i zebrało burzę oklasków „Rapsody”, gdzie jako drugi głos, tak zwane trelujące echo, dałem z siebie wszystko. Zakończenie Usłyszałem głos. „I będziesz chodził z tą pustką dla mnie”. – Ale jak długo? Cisza. Byliśmy u dentysty i usunęliśmy dentystę. Ząb został na swoim miejscu. Jutro zapłacimy karę za usunięcie dentysty. Biliśmy się u dentysty i usunięto nas z przedpokoju, wykorzystując w tym celu dwóch sprowadzonych policjantów. Bo mówiliśmy u dentysty, chcąc zagadać paraliżujący strach. Było nas za dużo i godziny oczekiwania w akompaniamencie pisków wiertarki doprowadziły do kryzysu. Już nie pamiętam, czy to była bójka. Pamiętam usunięcie, coś odpadło od czegoś. Byliśmy nieprzygotowani na to, co się stało. Jeden policjant nazywał się Koch. Nie wiem, jak nazywał się ten drugi, który krzyczał: - Koch, ładuj, ładuj ich, nie żałuj. Koch jednak się nie kwapił, jego biała pałka zdawała się tylko omiatać kurz z naszych swetrów. Wtedy sam się zamachnął. Uwaga: "wzniósł dłoń w słusznym gniewie". I strzaskał żyrandol. W trzeciej godzinie oczekiwania, kiedy już wszystko obejrzałem, pozostał mi tylko ten żyrandol. Ślina zbierała się w ustach, spuchły stopy w ciasnych butach, pot dolatywał ze wszystkich stron. Ten żyrandol dał mi trochę wytchnienia. Przez kwadrans śledziłem wzorki na rżniętych szkiełkach połączonych żyłką. Kucnąłem i wziąłem do ręki jeden z kawałków. Ach, to były tańczące kobiety, jakieś pseudogreckie podrygi przy dźwiękach fletni, którą kurczowo ściskał pasterz w cieniu rachitycznej akacji. Z gabinetu wyszedł wysoki mężczyzna i zdziwiony otworzył usta. Uśmiechnął się, pokazując braki w uzębieniu. Odziany był w biały, przybrudzony śliną i krwią, fartuch. - Dobrze ci, suko - powiedział tak cicho, że ledwie dosłyszałem. Kopnął jeden z kryształowych fragmentów. - 59 Nie znosiłem tego gówna - wyjaśnił. Teraz zobaczyłem, że trzyma w ręku błyszczące obcęgi zaciśnięte na spróchniałym zębie. - Usuńcie to - powiedział do kobiety w kuchennym fartuchu, która jak zjawa stanęła za naszymi plecami. - Tatusiu, gdzie jest La Palma, napisać Afryka czy Europa? - odezwał się głos zza pleców służącej. - A ciul wie - mruknął jeden z policjantów. Dlaczego ja wszystko mam słyszeć, zacząłem się wycofywać. Policjanci też wyszli na papierosa. Kazik poczęstował ich carmenem. Wróciliśmy do poczekalni. Pacjenci rozproszyli się. Doktor czytał kolorową gazetę. Zebrałem kilka szkiełek i wrzuciłem do kieszeni. Dentysta osunął się na dywan, który zaczęliśmy zwijać. W ten sposób, żeby sprostać regułom nowoczesnej narracji, usunęliśmy zasłużonego stomatologa, a ja dalej chodziłem z bolącym zębem. I pisałem coraz więcej. Spieszyłem się, korzystając z łaski dobroczynnego bólu. Wkładałem tam zapałki owinięte w watę nasączoną spirytusem, połykałem tabletki, chodziłem obwiązany szalikami i czytałem prozę Donalda Balansa. Wziąłem zwolnienie lekarskie. Ten trans trwał ponad dwa tygodnie. Gdy zaczęło mi się wydawać, że cuchnę, że moje ślady znaczy fetor, pomyślałem, że trzeba z tym skończyć. Opowiadanie zakończyło się kategorycznie i natychmiast. Bohater zwymiotował i zaczął nowe życie. Przekwalifikował się, korzystając z darmowego kursu na spawaczy. A taki zdolny był z niego dentysta. Wybaczyłem mu dziury, jakie wygryzł w dywanie. Tego nie wybaczyła mi żona moja, Janina. Uderzyła szklanym wazonem tak nieszczęśliwie, że zostałem kaleką na całe życie. Przestałem pisać. Zaczęły się teraz niekończące się procesy, ponieważ żona nic chciała zapłacić kary za usunięcie dentysty. Procesy te przebiegały w żołądku, w skórze, sercu i wszystkich moich gruczołach. Przebiegały jak ciemne linie w mózgu, który stawał się placem, na którym zatrzymywały się wielkie pojazdy transportujące z Zachodu nowe treści, nowe formy. Rozstrzygał się mój los, los człowieka zakochanego w pisaniu, prowadzeniu notatek. Przechodziłem z klasy do klasy, ale to, czego wtedy doświadczyłem, pozwoliło mi zmienić szkołę i zrozumiałem, że z tego, że jest się bohaterem, własnym dla siebie bohaterem, nic jeszcze nic wynika. Nikołaj Bakłanow, Donald Balans i Tristan da Palma świadczyli swym życiem i pisarskim przykładem, że nowa teza mojego życia nie była tak pozbawiona podstaw, jak się niektórym wydawało. Znów zacząłem pisać. Po trzech latach przerwy. To dobrze. To błogosławione dla piszącego. Teraz wykorzystywałem dyktafon. Starałem się być bliżej słowa w akcji, w działaniu. Słowa prosto z ust. Zwolniłem się z pracy. Byłem na zasiłku. Zacząłem chodzić koło renty na głowę. Żółte papiery były coraz bliżej. Przerzucałem z dyktafonu na papier tylko niektóre zdania. Potem jeszcze skreślałem. To, co zostawało, było czymś nie do poznania, zupełne sito. Zwykła redukcja niektórych słów prowadziła do mechanicznej metafizyki. Prysł czar magii i sztuki. Tak mi się zdawało. Dostałem rentę. 60 Rozwiodłem się. Na ścianach mojego pokoju wiszą plakaty: "Genesis", "Sex Pistols", "Metallica". Sam jestem jak plakat sztywno usadzony na rozklekotanym krześle. Obok drewniany krzyż, na który pada właśnie odbity od przeciwległych szyb promień słońca. Krzyż, przekazywany z pokolenia na pokolenie, jest najzupełniej prawdziwy i nie odegra żadnej roli w narracji. Nieważne, naprawdę nieważne, że żona biła mnie nim po głowie, gdy była rozwścieczona i chciała mi dopiec do żywego. Ten krzyż ma swoją rację bytu. Ja takiej racji nie mam, dlatego próbuję pisać pozostawiony w pokoju. - Opuszczony? Chciałem tak właśnie napisać, ale to nie to. - Opuściłeś? Chciałem tak napisać, ale to też nie to. Byłoby to zbyt obyczajowe, a rzecz w tym, że opuszczenie jest stanem przyrodzonym, egzystencjalnym i już nawet niezbyt dotkliwym. Dziewczyna miała bardzo rzadkie włosy i była straszliwie blada. Na wychudzonych rękach ciemne plamy piegów. Twarzyczka promienna, lecz przygaszona przedwczesnym doświadczeniem prawdy o okrucieństwie życia. Po chwili służąca wepchnęła ją do kuchni. Szybko zatrzasnęła drzwi. Dziewczynka zapiszczała, kopnęła albo uderzyła w futrynę. Już wiedziałem, kto w tym domu jest suką, o której mówił dentysta. Kasiu, po co ja do tego wracam, przecież tyle lat już minęło od faktów pociągających smutne następstwa. Postarajcie się uruchomić wyobraźnię: "Skaldowie", "Czerwone Gitary", "SBB", "Budka Suflera". Chcesz, to będziemy sobie opowiadali. La Palma jest w Hiszpanii, należy do Europy. I wtedy smok, wiesz, przyciągnął Dobrego Jana do swej olbrzymiej paszczy i Dobry Jan poczuł oddech cuchnący i kropla gorącej śliny pacnęła go w czoło. Smok pożarłby go niechybnie, ale spostrzegł ostry głaz, leżący mu na ogonie, i chcąc go strącić, napiął się i drgnął. Dobry Jan wykorzystał ten moment i uciekł, skacząc jak kozica po skałach. Schował się w jamie wydłubanej przez trolle i przetrwał noc, chrupiąc pozostawioną przez elfy marchewkę. Rano przedostał się na Lepszą Stronę opowieści, gdzie smok żadną miarą już go dopaść nie mógł. Karol Maliszewski 61 Spis treści Naoczność........................................................ Zarys postaci.................................................... Sennik.............................................................. Przedstawienie................................................. Początek........................................................... Z życia partii.................................................... Recenzja............................................................ Dziennik pozorny.............................................. Fabuła............................................................... Sennik............................................................... Górecki............................................................. 2.02.97.............................................................. Maria.................................................................. 3.02.97................................................................ Ten z góry.......................................................... 4.02.97............................................................... Narrator.............................................................. Dziennik pozorny.............................................. 5.02.97............................................................... Przedstawienie.................................................. Sennik............................................................... Burza................................................................. 6.02.97............................................................... Opowiadanie...................................................... Okienko policmajstra......................................... 7.02.97................................................................ Dziennik pozorny............................................... Sennik................................................................. Cmentarze........................................................... Melancholia........................................................ Światło................................................................ Anna.................................................................... Wspomnienie...................................................... Szpital................................................................. Reszta wspomnień.............................................. „To jest barbaryzm”........................................... Niemcy............................................................... Dygresja............................................................. Jeszcze jedno wspomnienie.............................. Dziennik pozorny.............................................. Wywiad............................................................. Karma Jan......................................................... Zakończenie......................................................