Karol Maliszewski PRÓBY ŻYCIA Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 STRYCH Zawołałem w mroźną noc, nikt nie odpowiedział. W poniedziałek miałem iść do nowej pracy. W kopalni długo nie zagrzałem miejsca. Podziemie wypluło mnie. Na powierzchni plątałem się między sągami drewna, zamiatałem plac opałowy. Potem znalazłem pracę w cegielni, "proszę stawić się o szóstej, w poniedziałek". Pociąg wcinał się w biały pergamin, okopcone nożyce rytmicznie kroiły puszysty pejzaż. Jedyny pasażer w ostatnim wagonie, ja. Otworzyłem okno, krzyknąłem pod wiatr, który natychmiast wcisnął mi te słowa z powrotem do gardła. Te, którym udało się wymknąć, ciągnęły się za pociągiem obłoczkiem pary. Odrobina ducha ze mnie, maleńka pneuma. Krzyczałem, że jestem, że jadę. Że żyję. W żeleźniakach na peronach gasły ogniska, migotały światła stacyjek odrzucanych gdzieś w dal. W ubikacji zostawiłem wiersz napisany ubiegłej nocy. Może kiedyś ktoś... Chciałem napisać "srając". Przeczyta. Obok wydrapanego sloganu z rymami ( liści, komuniści) był też anons o spotykaniu się w określonych godzinach "celem brania do buzi". Drzwi toalety stawiły niespodziewany opór, z zawiasów posypały się rdzawe opiłki. Pisk hamulców, świetliste bryzgi spod kół w ciemności. Nie zaskoczył mnie buchający parą osobnik skryty za węgłem, trochę już pod dachem jakiegoś magazynu. A więc dokumenty. Wagony z chrzęstem przesuwano na sąsiedni tor. "Koniec świata, wysiadać!" Nie znalazłem ich w kieszeni. Zawsze to drżenie rąk. Oparłem plecak o zlodzony bruk, grzebiąc w kieszonkach. Twarz żółta od blasku stacyjnych lamp. Drgnął miesień między nosem a okiem. Chyba miał tam jakąś bliznę. W szarej, przyfabrycznej, mgle dzień wstał nieufnie, ospale. Kolega mieszkał przy hucie kryształów. Wychodząc do pracy, szarpnął za kołdrę. Nie minęło wiele czasu, gdy byłem gotowy do dalszej drogi. Zasypało czarny szlak między Żmijowcem a Porajską Przełęczą. Zawiało. Wiedziałem, że za grubą ścianą mgły pulsują skały Strychu. Tam postanowiłem spędzić ostatnie dni wolności. W poniedziałek miałem się stawić. "Pomocnik piecowego". Długo musiałem tłumaczyć funkcjonariuszowi swój chwilowo nie uregulowany stosunek. Noga za nogą posuwałem się w stronę Czarnej Góry. W jednym miejscu szlak łączył się z szosą. Można było iść po śladach ciągników i ciężarówek. Odpocząłem, obeschłem. Próbowałem rozpalić ognisko, łącząc strzępy brulionu - te wiersze przestały mnie cieszyć - z pastylkami paliwa. Okładka zeszytu przedstawiała namolne braterstwo, kilka splecionych ze sobą flag. Wzmógł się wiatr. Przyśpieszyłem kroku i przez starą przecinkę, skrajem młodnika, dotarłem do sudeckiego traktu, pełznąc delikatnie po jego zlodzonej powierzchni. Raz po raz zapadałem się z trzaskiem, tłukąc jądrami o twardy śnieg. 5 Już w pociągu wyobrażałem sobie, że mnie pochłonie, zasypie. Strych pomoże podjąć decyzję, którą odkładałem z dnia na dzień. Wszystko ku temu zmierzało. Puszczały więzy łączące ze światem. Pierwsze pęknięcie przy mazistej dziurze - tak jakby ojciec chciał porwać ze sobą jeszcze kilku żałobników - rozjeżdżały się nogi na gliniastej ścieżce, chybotała trumna. Wuj Józef znów był pijany, co zapamiętałem tylko dlatego, że był tym czwartym przy trumnie. Antek, Janusz i Romek. A Jacek za mały, żeby ojca nieść. Miałem trzynaście lat, bracia już pracowali. Spoceni, postękujący pod czarną, połyskującą dębowiną. Ojciec opuchły i ciężki, jakby nie ten sam. Kiedy otworzyli wieko, poruszył się. Odebrałem to jako znak. Podbiegłem. Odciągnęli, pocieszali. Matka próbowała przytulać. A mnie nic nie było. Suchy i trzeźwy. Stanowczo rozżalony, że nie dali ponieść. Nie dorosłem do trumny. Ksiądz patrzył na mnie oficjalnie. W tym momencie nie przypominałem jego ulubionego ministranta. Kilka uderzeń łopatą pijaczyny Gurdziela, monotonne szuflowanie i ziemia zwarła się na powrót. Glina szybko się zeschła, wieńce zgniły. Kilka tygodni później przyszliśmy tam z kolegami na kasztany. Sypały się na ten grób jak i na inne. W ogólniaku czułem się wspaniale. Dobry profesor Macewicz potrafił przytulić jak syna i nie zważać przy tym na błędy ortograficzne. "To później, później...teraz idź za głosem talentu." Gdybym mógł tam zostawać na noc, choćby w kotłowni, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem w tych górach. Może nie dosięgałyby mnie koszmary, w których umierałem w męce i po przebudzeniu długo nie mogłem zasnąć, wiercąc się na poojcowskim tapczanie. Miłość do koleżanki z klasy wybawiła mnie z opresji, już zupełnie nie mogłem spać. Ukradkiem wychodziłem z domu i chłodziłem twarz, kilkanaście kilometrów idąc doliną Bukówki wprost pod jej ciemne okna. Wracałem nad ranem, uboższy o kartkę z diariusza, którego prowadzenie zalecał, chyba terapeutycznie, profesor. Hania znajdowała tę kartkę przybitą do okiennicy. Nazajutrz w szkole pytała, co znaczą poszczególne metafory i kiedy wreszcie przestanę ją straszyć po nocach. Smukła i brązowa, czysta i promienna, gałązeczka Hanna. Nawet nie potrafiłem po męsku spojrzeć w te wielkie, błękitne oczy. Pewnego wieczora zew był tak silny, że wybiegłem, nie gasząc światła w kuchni. Zostawiłem włączoną maszynkę elektryczną. Zrobiła się dziura w stole, potem w podłodze, i to szło dalej. Gdy wróciłem, strażacy musieli mnie zasłaniać, ale matka i tak mnie dopadła, bijąc na oślep. Wykwaterowali nas na Woliborskie Przedmieście, do baraków rotacyjnych, które po ostatniej powodzi trzeba było zburzyć. Gwizdanie powtórzyło się. Ktoś nawoływał we mgle, pogwizdywał. Poczekałem na niego. Wyłonił się po prawej stronie, a byłem przekonany, że wyjdzie z lewej. Benek Kuciewski. Skąd on się tu wziął? Stanął jak wryty. Krucza czupryna, wydatny nos i charakterystyczne, nierówne zęby. Czy mi nie zimno? Nie. Napij się. Dobra. Wyciągnął piersiówkę. Zapiekło, chwytając serce w ogniste szczypce. Wstrząsnęło mną, rzuciło w śnieg, aż się musiałem oprzeć o świerka. Śmiech. Że nie mam wprawy, a mój stary miał, że ho, ho. Co ci gnoju do tego, czep się tramwaju, a nie mojego starego, za twoje nie pił! Przecieraliśmy szlak na zmianę. Czy Benek był mi zesłany na pociechę i poratowanie, czy to raczej ja jego wspomogłem? Szliśmy. Opowiadał, jakie cuda czekają na górze, dzisiaj na Strychu studencki zjazd koleżeński. Zaciąłem się w sobie na tę wieść, chciałem pożegnać się i odwrócić. Benek namawiał i nęcił. Wyobraziłem sobie kominek w schronisku na Hali pod Strychem, przyśpieszyłem kroku. Niech tam. Jakoś wytrzymam, byle już ściągnąć sztywne spodnie i mokre buty, usiąść przy kominku i nic nie mówić. Patrzeć w ogień, patrzeć w twarz szlochającej matki, widzieć szamoczących się strażaków, zbity tłum sparaliżowanych sąsiadów, oskarżycielsko nastawionych braci. Zapomnieć. Na egzaminie próbowałem mówić coś o Gidzie. Bezbarwnego człowieczka zacierającego załzawione oczy zainteresował mój zachwyt nad świeżo przeczytanymi "Fałszerzami". Ten chwilowy błysk w jego oku przeważył. Eugeniuszowi, z którym razem wyruszyłem na egzaminy do wielkiego miasta, nie udało się. Siedział na tapczanie i płakał. Pokoje w hotelu "Piastowska Korona" przytłaczały ogromem. Geno skulony gdzieś w kącie, w ciemności. Najbardziej żałował tego, że niepotrzebnie zapisał się do partii. Mówiono, że na dziennikarstwo bez tego ani rusz. To jednak 6 nie wystarczyło. Płakał nad swym dalszym losem w miasteczku. Tłumaczyłem, że spróbuje za rok. Nigdy już nie spróbował. Pracował w kopalni, miał wypadek, rozwiódł się z żoną. Zamieszkałem w akademiku "Non Grata" przy Basztowej 7. Było nas sześciu w pokoju. Kolega z roku, szafa w szafę, łóżko w łóżko, człowiek z drugiego krańca Sudetów, uczył się pilnie starocerkiewnosłowiańskiego i szybko zapominał o swoim Technikum Hodowlanym. Ze mną było coraz gorzej. Nie widziano mnie tam, gdzie być powinienem. W tym czasie ślęczałem w czytelniach nad stertami starych czasopism literackich. Koniecznie chciałem znaleźć "Poezję" z debiutem Wojaczka i komentarzem Karpowicza. Dogrzebałem się w bibliotekach do książek, o których dotąd mogłem tylko marzyć. Nietzsche. Novalis. Holderlin. Nie zaliczyłem ekonomii politycznej, potem wychowania fizycznego. Towarzysz zza szafy gorąco namawiał do wyjścia z tej nory i poprawienia sytuacji na uczelni. "Nie wszystko stracone". Poczciwina. Rzucałem w niego Baudelairem, potem zrywałem się i całowałem nadwątloną obwolutę. Rechot. Chciałem być artystą, na razie byłem błaznem. Rechot! Z Rimbaudem na ustach wychodziłem w noc. Nad kubkiem herbaty w dworcowym barze czytałem Jacoba i Nervala. Skreślony z listy studentów waletowałem przez jakiś czas, dopóki kierownik nie znalazł w moim tapczanie powielacza. Do dziś nie wiem, kto go tam schował. Wesoły inseminator zza szafy? Spałem na bombie, nie wiedząc o tym. Chciałem coś zrobić dla ojczyzny, lecz zacięta twarz i wąskie, sine usta konspiratora z pokoju obok deprymowały, odstręczały. Na Strych szedłem się zabić, miałem skoczyć z wiatraka na południowym skłonie. To był właściwie agregat prądotwórczy, dzisiaj śladu po nim nie ma. Ale wtedy stał i kusił. Wyobrażałem sobie, że rzucę się na żelazną śmigę. I to będzie jak błysk samurajskiego miecza na filmach Kurosawy. Benek gadał i gadał. Jaką to on dziewuchę zapoznał na ostatniej dyskotece w Ścinawce, jaki jego brat ma we Wrocławiu samochód, jak ojcu palca w tartaku obcięło, ile dostał odszkodowania, a matka była w szpitalu, bo jej coś wycinali. Wchodziłem do schroniska ogłuszony tą paplaniną. Paliły się świece i lampy naftowe. Przy kominku zarośnięty facet grał na gitarze i śpiewał Stachurę. Poczułem się urażony. Moi prorocy byli nie tylko moimi prorokami. Drażniło mnie robienie pioseneczek z filozofii. W grupie wyróżniała się drobna, szczupła dziewczyna o twarzy kolegi z dzieciństwa. Mówiono na niego Aniołek, taki był ładny. Dzisiaj śpi pod mostem, typowy menel z wielką, czarną brodą, nie wyszło mu. Dziewczyna śmiała się w głos, potem czesała się przy ogniu. W pewnym momencie uniosła się i zaczęła sąsiadowi pokazywać jakieś figury, Przeleciał mnie dreszcz, jakbym się obudził. Nagle inaczej zacząłem widzieć, inaczej słyszeć. Dochodziło do mnie to, co do tej pory dojść nie mogło. Zobaczyłem to. Siebie zobaczyłem. Przestałem tak mocno siedzieć w sobie. Zobaczyłem swoje granice, przy ogniu obrysowywał się mój płynny, bardziej giętki kształt. To przypominało taniec. Twarz i pośladki. Przysiągłbym, że to wszystko zaczęło się od pośladków. Od widoku jej pośladków. Trzeba w życiu trafić na odpowiednie pośladki, zawarowaną w nich informację, błyskawiczny kod uczuciowej intuicji. Wyszła. Podniosłem się. Stałem pod drzwiami ubikacji, do której weszła. Wirowały dźwięki jak dzwonki, którymi potrząsałem w kościele. Słyszałem, jak długo wycieka z niej wąska strużka, bijąc o porcelitowe naczynie sedesu. W wyobraźni połączyłem się z nią. Zobaczyłem nas na śnieżnym pustkowiu, sikających razem na śnieg. Popatrzyła na mnie zdziwiona i powiedziała "proszę", przekazując drzwi. Woda burzyła się w rezerwuarze, wosk ze świeczki kapał na gazetę. Węszyłem. Zostawiła mi odrobinę potu i perfum, ten zapach matki, ciepłą, pulsującą deskę, na której usiadłem. Jeszcze tego wieczora, nie zważając na zadymkę, udałem się w stronę wiatraka, chcąc rozeznać się w sytuacji. Robiłem to bez przekonania, siłą rozpędu, bo w końcu po coś tu przyszedłem. Pobłądziłem. Nieludzko wyczerpany wróciłem do schroniska. Obudziłem się następnego dnia z przeświadczeniem, że prawdziwym powodem mojego tu pojawienia był ów dreszcz doznany wczoraj. Wołało mnie coś, wyprzedzało myśli i przeczucia. I to nie była śmierć. Ona leżała na materacu i wymachiwała rękami, próbując dotknąć czegoś znajdującego się na wysoko zawieszonej półce. W końcu usiadła i rozpoczęła regularną gimnastykę. Powiedziałem "przepraszam" i że mnie kierownik wysłał po naftę. Nie mogłem znaleźć; przeszukiwane szafy 7 pojękiwały, chwiała się lampa zawieszona na prowizorycznym rusztowaniu. Dziewczyna nagle podniosła się i ze sterty koców zsunęła kilka, po czym nakryła się. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Zasunąłem zasuwkę. Położyłem się obok niej i w półmroku zacząłem dotykać jej znowu wzniesione ręce. Odwzajemniła pieszczotę. Światło zamigotało, a przez szczeliny w deskach wsunęły się jęzory lodowatego wichru. Przytuliła mnie. Po tygodniu wiatr ustał, drogi odśnieżono. Na stryszku zamarzła herbata w litrowym garnku. Skończyła się nafta i żarcie. Wygrzebaliśmy się z koców i ruszyliśmy w dół do miasteczka. Po raz pierwszy trzymałem dziewczynę za rękę i szedłem z nią przed siebie. Strych podjął decyzję. Przewracaliśmy się na śliskich podejściach, całowaliśmy przez śnieg. Deklamowałem jej Iwaszkiewicza. Oktostychy, a potem dla rozgrzewki coś z pamiętnego lata 1932 roku. Pragnąłem uwiecznić w podobny sposób zimę 1981, ale nie układało się, "nie było we mnie warunków do takiego klasycyzmu" (jakby powiedział Kostia, kolega, który rok wcześniej zamarzł w Strychowym Masywie podczas imprezy sylwestrowej), byłem zbyt gorący, plebejski. Pociąg unosił Karinę wychyloną z okna, przegięta, połyskującą barwnym kombinezonem, i zamykał jeszcze jedną historię miłosną. Serce miałem skurczone i złe. Nie było mnie stać na więcej. Znów przenocowałem nieopodal huty. Kolega kilka dni wcześniej rzucił robotę. Spakowany plecak leżał w kącie. Zapytał, co chcę robić. Odpowiedziałem najuczciwiej, jak mogłem. Nie wiem. To chodź ze mną. Będziemy razem tęsknić. "Próby życia" Najpierw szukał bielizny porozrzucanej po pokoju. Kiedy się już ogarnął i przesiedział swoje przy zlewie, goniony rozpaczliwym skrzekiem zdezelowanego budzika, wyszedł na korytarz, trącając w progu sąsiedzką butelkę z mlekiem. Od razu skrzypnęły drzwi i wypełzła z nich Zofia Rapanik, kiwając ręką na niego. Głupio mu było, niezdarnie wycierał, co rozlał, suwał jedną nogą słomianą wycieraczką po zabielonym betonie, a drugą już przekraczał progi pachnącej kiszoną kapustą czeluści. - Niech pan patrzy i nic nie mówi - nagliła sąsiadka ciągnąc go za rękaw. - Może potem przyjdę, bo wie pani... Nie dała mu dokończyć, wstrząsnęła gniewnie potarganą czupryną i przygięła go do ziemi, ale tak, żeby okiem wstrzelił się w dziurkę po wyrwanym zamku w drzwiach toalety. To, co ujrzał, wzdrygnęło nim, aż się podniósł, lecz sąsiadka pchnęła mocno i drzwi zatelepały. Podglądany sąsiad skurczył się, a spod jego palców trysnęła sperma rozchlapując się na ścianę i lustro. Nie zdołał opanować fali, która wstrząsnęła nim i odrzuciła lekko w tył, aż usiadł rozkraczony, w pasiastej piżamie, na sedesie. - Widział pan... Rozchlapuje sobie, gdzie chce, łobuz, a dzieci jakoś mieć nie możemy - mówiąc to, odwróciła się i ukryła twarz w dłoniach. Wykorzystał moment i rzucając "przepraszam" wybiegł z domu sąsiadów, zastanawiając się, czy przypadkiem nie śni mu się to wszystko. Bo niby skąd ten nagły przypływ szczerości, zaangażowanie do promiskuitywnego happeningu. Z sąsiadami łączyły go tej pory porozumiewawcze spojrzenia z chłodnej oddali i nic więcej. Odwrócił się i obmiótł spojrzeniem okna zwariowanych - tak od tej pory będzie o nich myślał - sąsiadów. Są chorzy. No tak, ale co z tego wynika dla niego, dla nich, dla świata. Zupełnie nic. Jedna definicja więcej, a świat już rzyga od definicji. Nagle zauważył poruszenie w ich oknie. Przystanął. Sąsiadka uwolniła się od oplatających ją grubych stor i krzyknęła: - Chodź pan tu, gru... - przerwała, odwracając twarz w stronę mówiącego coś do niej męza. Co znowu, pomyślał, i już chciał zniknąć, gdy ona krzyknęła ponownie. Skulił się w sobie i wykonał błyskawiczny zwrot, depcząc w ogródku chrupiące łodygi słoneczników. - Gruszek panu nasypię, poczęstuje pan kolegów w pracy - krzyczała. Machinalnie rozchylił torbę. Z góry zaczęły sypać się złociste pociski i wkrótce, trzymając teczkę za rozchylone uszy, poczuł spory ciężar. Nagle zamknął torbę i ukłoniwszy się (bo usta miał zajęte kawałkiem smakowitej gruszki), wyszedł z 8 ogrodu. Gruszki sypały się nadal, bo Zofia Rapanik nie mogła zatrzymać burzy, którą rozpętała. Kosz był za ciężki. Do szkoły szło się pod górkę. Równie dobrze można wzdłuż rzeczki doliną, ale ostatnio kopano tam zapamiętale i buty grzęzły w mdlącej mazi. Raz o mało nie wpadł do takiego niespodziewanego rowu pełnego plastikowych bebechów, którymi miały płynąć ekskrementy mieszkańców tej zacisznej dzielnicy, rozsiadłej statecznie w cieniu hałdy. Droga dobra na wiosnę, gdy ptaszki śpiewają, i na lato, gdy Świadkowie Jehowy zaczepiają i wręczają swoje kolorowe pisemka. Z tego powodu nie lubił tamtędy chodzić. Wybierał wariant pierwszy, żeby mieć święty spokój. Szło się ulicą Królowej Jadwigi i można było mieć pewność, że nikt nie zaczepi, niczego nie wręczy ani nie zabierze. Szło się obok trójkątnej poczty z zegarem na szczycie. Niemiłosiernie zabrudzone przez gołębie wskazówki rozmazywały na szybach esy floresy, tak że często trzecia zlewała się z drugą albo nawet pierwszą. Szło się tunelem, w którym na kilka sekund dudniło wszystko i nabrzmiewało grozą. Brodziło się w tłumie nastolatek, pchających do przodu wypełnione watą miseczki udające biust. Uchylało się kapelusza, jeśli się go miało; ale co zrobić, gdy człowiek zna pół miasta, to musi machać kapeluszem do znudzenia bądź szczekać jak ten pies dzień dobry, dzień dobry, cześć, dzień dobry. Nieraz wystarczyłoby głową kiwnąć, oczami strzelić, wargi rozchylić. Ludzie są tacy niedomyślni. - Nauczyciel, a śmieci, ładny przykład... - usłyszał zrzędliwy głos starego Zapiecka. Obejrzał się i rzeczywiście ujrzał znajomą sylwetę mistrza śmieciarzy, wiecznie pochylonego nad swą skrzypiącą taczką. Demonstracyjnie wznosił ogryzek ponad tłumem pędzących licealistek i powtarzał: - Taki to nauczyciel, patrzcie go... Jacek zaczerwienił się i zmieszał. Zrozumiał, że zabójcze spojrzenie króla miotlarzy dotyczyło jego skromnej osoby, a słowa triumfu nad nim, inteligentem, były przygotowywane już od dawna. Długo czekał na tę chwilę Leon Zapiecek. Dzierżył w dłoni inkryminowany korpus pochodzenia roślinnego, a gołąbki pokoju obsiadły jego ramiona i z wolna poczęły dobierać się do gruszkowego ogryzka. Jacek opanował już sytuację, bladość wróciła na jego zapadłe policzki, ręce przestały drżeć, uśmiechnął się nieznacznie i sięgnął po następną gruszkę. - Tak to już, panie Leonie, jest. Ktoś śmieci, aby sprzątać mógł ktoś - to powiedziawszy, podał zdumionemu pracownikowi zakładu oczyszczania miasteczka najbardziej złocistą gruszkę, jaką znalazł; odwrócił się na pięcie i powrócił do szybkiego porannego rytmu kroków. Dalsze słowa mamroczącego starego zagłuszył szum wielu gołębich skrzydeł. Ptactwo wystraszone okrzykiem i gwałtownym ruchem rąk podniosło się na chwilę w powietrze i zaraz znów przysiadło na ławce, na Zapiecku, na taczce, a nawet łopacie. Złocista gruszka w ręku pryncypała jakże nęciła skrzydlatych braci, ale rzeczy tej nie poświęcimy już więcej uwagi . Niech się tam kotłują i biją o kęsy, ile wlezie. Jacek był już daleko, lawirując teraz między manewrującymi autobusami, z których wylewało się szkolne bractwo przyjechawszy z rozmaitych Ścinawek, Świerk, Dworek, Sokolic i Dzikowców. Pogruchiwanie gołębi karmionych przez starego śmieciarza przeniosło go na chwilę w inny świat. Wewnętrznie przesuwał się teraz szybciej niż zewnętrznie - kartki z kalendarza trzaskały jak iskry w maszynie elektrostatycznej, a słowo "gruchać" wywołało niespodziewane asocjacje. Przypominał sobie szczenięce lata pierwszych erotycznych wtajemniczeń, gdzie niepodzielnie pierwsze skrzypce grało wówczas słowo "gruchać". Gruchają jak gołąbki albo przygruchać sobie kogoś. Na podwórku przy ulicy Jeziornej zwroty te zlały się w jedno ze słowem "ruchać" i zaczęły funkcjonować jako symbol seksu. Gruchać się z kimś czyli robić to, co wyprawia pies z suką. Pompować. Przypomniał sobie, jak w pierwszej klasie w kilka dni po rozpoczęciu roku szkolnego koledzy zaczęli włazić na koleżanki. On nagle znalazł się na czarnowłosej, drobnej Ewie i począł wykonywać rytualne ruchy podpatrzone u dorosłych. Dziewczynka piszczała i broniąc się rozpaczliwie, pazurkami utrwaliła ten moment na światłoczułej błonie Jackowego policzka. - Co ty sobie jaja robisz? - doleciało nagle. Jacek zwolnił kroku. Zresztą zwolnił już wcześniej, żeby nie wywrócić się na ślizgawkach przygotowanych przez zapobiegliwych malców, przygotowujących się do olimpiady w Calgary. Ledwo trzymający się na nogach ojciec ciągnął za ucho syna, który tłumaczył coś płaczliwie, że nie może, że nie może, bo musi iść do szkoły. Jacek podszedł do tej laokoonowej grupki 9 rodzajowej, spiętej niewidocznym łańcuchem niemożności, i postanowił wnieść coś do ich życia, choćby gruszkę. Z braku słów czy wrodzonej nieśmiałości szybkim ruchem otworzył torbę i podsunął pod nosy dwojga zbolałych Polaków owoc pachnący, wszelkie lody łamiący. Pijany człek zgłupiał i puścił ucho. Czyż nie o to chodziło? - Pan nauczyciel, aaa, pan nauczyciel gruszki rozdaje, a co pan chce, przypierdolić czy jak? - mamrotał nietrzeźwy człeczyna przerażony nagle swą małością, bezsensem położenia, przegraną zgoła egzystencją. - Tatusiu! - ryknął malec i począł wyciągać z torby jesienną słodycz, gruszka za gruszką, i wkładać do wielkich kieszeni ojca. Kiedy już je napełnił, chwycił za nauczycielską rękę i lekko szarpnął. Na ten znak tramwaj z napisem "Jacek" ruszył, ślizgając się po chodnikowych płytach niczym po szynach. I tak doszli, przewracając się coś ze trzy razy, do szkoły imienia Sebastiana Klonowica starszego. Azaż to nie rozkosz wleźć do pokoju nauczycielskiego i stanąć przy kaloryferze? Tego dnia wszyscy byli poddenerwowani i patrzyli na niego spode łba. Oczekiwano na wizytację z województwa i panowało niemal powszechne mniemanie, że to za sprawą naszego bohatera wiadome organy miały pojawić się w szkole. Sprzątaczka pracowała ze zdwojoną energią, doprowadzając nawet najmniejsze zakątki do połysku. W pewnym momencie zauważono rzecz przedziwną: ukradkiem pryskała dezodorantem ściany, myśląc, że wydobywający się z nich przyjemny zapach spowoduje wesoły nastrój nieznanego wizytatora. Kiedy Jacek wszedł do gabinetu przestraszonego dyrektora, ten właśnie odwracał zaczerwienioną twarz od bogatego łona sekretarki, mówiąc: - To już trzeci raz dzisiaj i wszystko na nic. Wypowiedź dotyczyła krawata, który rozwiązał się tego poranka po raz trzeci. - On zawsze tak, gdy się pan denerwuje - rzuciła sekretarka i spojrzała niechętnie na intruza. - Chciałem słownik wyrazów... - zaczął bąkać, ale przerwał mu dyrektor. - Brzydkie wyrazy panu w głowie, co? - Co mi w głowie, tego nie wiem, a na krawacie, wie pan, powiesił się pewien poeta francuski - odrzekł Jacek. - Pewnie pederasta - odpowiedział dyrektor w swoim stylu, czekając na wybuch śmiechu sekretarki i przekręciwszy klucz w zamku, otworzył szafkę i wyjął jedną z grubych ksiąg, trzymanych tam z dala od brudnych uczniowskich łap. - Czytałem ostatnio o takim w "Skandalach", Gajd się nazywał - pochwalił się dyrektor i dodał wyniośle: - Mówi coś panu to nazwisko? - Jeżeli było napisane Gide, to czyta się Żid - sprostował Jacek. - Nie dość, że pedał, to jeszcze Żyd, a propos de fakto w pana klasie dzieci wylewają na długiej przerwie gorące kakao w czasie picia mleka do doniczek z kwiatami i te zaczynają schnąć. Miałem takie sygnały od pań sprzątaczek. Proszę wpłynąć na młodzież, żeby więcej tego nie robiła, rozumiemy się? - zapytał Zyms. - Jak najbardziej - odrzekł Jacek spokojnie i wyszedł z grubym słownikiem pod pachą. Na korytarzu otoczył go zaraz rój dzieciaków, każdy miał jakąś sprawę z tych, co się nazbierały przez tydzień, a wymagały interwencji słownika. Żmudne przepisywanie trwało jakiś czas, Jacek przestępował z nogi na nogę, bo na korytarzu okropnie wiało. Chwilami wiatr porykiwał jak nie napojona krowa na pastwisku, nawet gwar dzieci wtedy zamierał, wszyscy przez moment wsłuchiwali się w wycie z nabożnym lękiem i ściskaniem w dołku. Jacek sam był jak dziecko, więc bardzo szybko nawiązał kontakt z dzieciarnią, i chociaż minęło dopiero kilka miesięcy, odkąd pojawił się w tej peryferyjnej szkole, zżył się już z dziećmi i krążył po szkolnych korytarzach zawsze otoczony wianuszkiem chcących z nim porozmawiać uczniów. Dzisiaj jednak schował się w ubikacji, chcąc pobyć sam na sam z gryzącymi go wątpliwościami. Zastanawiał się, dlaczego grono boczy się na niego i doszedł w końcu do wniosku, że wszystkiemu są winne zapiski, prowadzony sporadycznie dziennik, drukowany w postaci "felietonów emocjonalnych" na łamach lokalnego czasopisma. - Podejrzewają mnie, że przesłałem swe spostrzeżenia do województwa - pomyślał i spuścił wodę. "27 stycznia 1989 roku. Moja czaszka gotowa. Między palcami wyczuwam jej gotowość do lotu. Ikar spadł, bo miał za ciężką czaszkę. Nad skrajem oka skupiona łagodność, zarys tego, co będzie. Czy zazna spokoju między bryłami gliny? Moja glina czerwona. Każdy, kto tu przyjeżdża, wyjść z podziwu nie może, że ziemia może być taka czerwona. A może będą ją toczyć, kopać, popychać jak piłkę? Zwróciłem uwagę kierownikowi szkoły, że czyjaś czaszka wala się między szpargałami w szafie, ale nic na to nie odrzekł. Mają mnie za dziwaka, a on - intelektualny dorob- 10 kiewicz - w pierwszym rzędzie. Skandal zrobiłby się międzynarodowy, gdybym tę rzecz rozpowszechnił. To jest czaszka wykopana na łące obok szkoły, w miejscu, gdzie za niemieckich czasów był żydowski cmentarz. Czaszka jakiegoś Żyda, który do końca życia zachował wcale niezły garnitur zębów, leży w kartonowym pudełku po butach w szafie naprzeciw mojego biurka. Jest żółta, a miejscami brązowa. Jeden z trzonowych zębów wypełniony srebrzystym metalem. I to w mojej klasie. Makabryczne odkrycie. A może będą ją toczyć, kopać, popychać jak piłkę" Z zamyślenia, z ciepła przykaloryferowego gniazdka wyrwały go szepty i syki. - Na dyżur! - No, dyżur! - Ruszać się, panie Jacek, ruszać! - zerwawszy się raptownie, wyrwał zaplatany w prawą rękę kabel. Słodką muzykę, trele Mozarta uciął jak nożem i kiedy nachylił się, by ucapić zapadłą pod stół wtyczkę, zobaczył demonstracyjnie wyeksponowany gazetowy strzęp pełen jego wierszy. Nastąpiło symboliczne spalenie na stosie (poprzez płody jego umysłu) samego Jacka, wyżenienie go z grona. Splunięto mu w twarz, rzucając szczątki jego alter ego między skrwawione podpaski, pieczołowicie pozawijane w pasy wyszarpnięte z prowincjonalnej gazety. Kolebał się między tymi zwojami piskliwy głos, ale skuteczne trąby Bacha zagłuszały ten coraz mniej znaczący monolog liryczny. Własne szepty w koszu usłyszał, wychodząc, i ze łzami gotowymi do wypłynięcia stanął fejs tu fejs z wrzeszczącą młodzieżą wychodzącą z gabinetu języka angielskiego. Milena, miejscowa piękność z klasy ósmej omal nie wybuchnęła śmiechem na widok jego twarzy rozmamłanej i rysów napiętych do granic. On omal nie wybuchnął śmiechem na jej widok, bowiem znów ubrała się nadzwyczaj dziwacznie, a włosy skręciła w taką ilość śmiesznych koralików, jakiej historia tej szkoły jeszcze nie znała. Stali tak przez chwilę z rozdziawionymi gębami pełnymi niespełnionego śmiechu, gdy rozległy się ledwo słyszalne w tej ciżbie dźwięki fletu, które rozproszyły okolicznościowe napięcie powstałe między nimi i odrzuciły ich od siebie. Odpłynęli, niesieni falą uczniowskiego tłumu, w dwa przeciwne kierunki. Drugim dyżurującym nauczycielem był tego dnia Szczepan Andrejków, nauczyciel muzyki, który nastawszy się w tym oszałamiającym huku, doznawać zaczął silnych bólów głowy, wręcz sensacji psychicznych. Sam już nie wiedząc, co czyni, wyrwał ze swej jak zawsze przepełnionej kieszeni flet i zaczął grać "Ave Maria" współczesnego kompozytora Stanisława Skupuły - a co większe łobuzy niczym zahipnotyzowame węże przystanęły na chwilę i dysząc ciężko wsłuchiwały się w nieznaną im muzykę. Nie trwało to długo, lecz nawet te dwie zbawcze minuty ukoiły stargane nerwy obydwu belfrów, a wkrótce dzwonek wyzwolił ich od przykrego obowiązku, wyrwał z kipieli i rzucił na gościnny brzeg pokoju nauczycielskiego. Siedząc w jego zaciszu, długo jeszcze łapali powietrze, jakby naprawdę dopiero co wypłynęli z nielichego gówna. Tego dnia lekcje przebiegały mu nadzwyczaj szybko, drgnęły nawet opasłe kolosy z okolic ostatnich ławek. W mijających minutach zaczął odnajdywać dobrze znaną lekkość, wypełniało go drżenie, egzaltacja rosła wprost proporcjonalnie. Nieomal płakał, omawiając "Testament mój" Słowackiego na ostatniej lekcji, chrypiał i piszczał, żałośnie przy tym pokasłując. Opuszczał szkołę, dobrze wiedząc, że już do niej nie wróci. Po raz szósty w ciągu ostatnich kilku lat wyruszyć miał w nieznane. Jeszcze tego dnia rano nic na to nie wskazywało, skąd więc w ciągu niespełna kilku godzin lekcyjnych dowiedział się o tym, jak to w sobie odnalazł, trudno orzec. Spakował liche manatki i nadzwyczaj starannie omijając drzwi sąsiadów, wyruszył w stronę ulubionych wzgórz. Mazista ścieżka wiła się pod stopami i rzucała nim na wszystkie strony niczym ostatnim wagonikiem kolejki wąskotorowej. Przytrzymał plecak, żeby go nie utytłać w błocie. Zza pagórka wychylił się Biedronacki Masyw, na którego łagodnych, obłych stokach tak lubiło się zatrzymywać jego oko. Penetrował dość długo znajome zakamarki i szczeliny oddalonej przestrzeni, ale niczego wyjątkowego nie wypatrzył. Czy to mgła zwisająca z nieba pokracznie niby zamoczona firana, czy przejrzysty opar szeleszczący nad doliną - w każdym razie znaku żadnego nie wypatrzył. Kiedyś dopatrzył się zarysu rozbitej głowy Apollinairea i już następnego dnia jakiś sprośny uczniak ugodził go płaskim, dobrym do puszczania kaczek, kamykiem w samo czoło, aż krew się puściła i zalała binokle. Innym razem wypatrzył kształt kobiety, cieleśnie najwyraźniej prawdziwy, i jeszcze tego samego dnia szamotał się miłośnie z młodą sprzątaczka Weroniką na stosie miotał i ścierek ostro pachną- 11 cych pastą do podłogi. Dzisiaj jednak znaku żadnego dopatrzyć się nie mógł, czy może nie umiał bądź nie chciał. Rezygnacja zajęła jego serce, nie pozwalając zaangażować się zbyt poważnie i mocno w cokolwiek. Sinoszpatackie Pasmo na północnym wschodzie wydawało mu się dziwnie czarne i małe, jakby przez jedną noc skarlało; szukał niecierpliwie maleńkiego krzyżyka wieży widokowej na szczycie Kalenicy i wreszcie dojrzał. Po chwili błysnęło coś właśnie z krzyżyka i mimo mgły dotarło do jego świadomości - jakby tylko dla niego przeznaczony błysk nadziei. Ciche porozumienie między przypadkowym znakiem a nieprzypadkowym odbiorcą. Pragnący znaku doczeka się go na pewno. Czy to znaczyło, że musi udać się na północny wschód i góry przeskoczyć, czy raczej powinien od tego momentu bardziej gorliwie uczepić się symboliki krzyża... Idąc w stronę stacji kolejowej, zaszedł po drodze do pomocniczego kościółka, mającego w swym kształcie coś z krzyża, nie pamiętał tylko dokładnie, o co to chodziło. Ruch tam panował niezwykły. Stropiony, w pewnej chwili chciał odejść. Dyrygująca tym wszystkim siostra zakonna, biorąc go widocznie za kogoś innego, może członka tej oszalałej wspólnoty, wręczyła mu trzepaczkę i oddaliła się szybkim krokiem, nawołując kogoś niewidocznego z tej strony muru. Plecak złożył pod drzewem i począł trzepać olbrzymi czerwony dywan, którego złote desenie miały coś z figury kielicha. Belka trzepakowa zawieszona między dwiema potężnymi lipami, wystawiona na wiatr i słońce, bielała nad doliną. Kto stał teraz w dole, mógł ją doskonale widzieć i swoje myśleć; a Jackiem zachwiało, gdy przeciągnął dywan na swoją stronę i z nagła się nim objuczył. Uginał się i zataczał, ciągnąc za sobą chyboczący cień, usiłował wleźć na stopnie kościoła. Znów go zarzuciło. Oparł się o żelazny płotek zwieńczony kunsztownie kutymi szpicami, przypominającymi dzidy afrykańskich wojowników. Groty weszły miękko w dywan, a Jacek uwolniwszy wreszcie jedną z rąk, otarł z potu czoło. Za plecami miał przepaść pełną wijących się schodków, osypującej się ziemi, drzewnych pni zsuwających się ku rzece mętnej, cichej i słabej. Zalatujący od czasu do czasu smrodek też był dziełem tej rzeczki, zaś sama rzeczka w swej obecnej postaci była dziełem rąk ludzkich mozolących się od dawna, by ściek z niej zrobić bez ducha i pstrąga. Gdyby Jacek odwrócił się, dostrzegłby może sunący drogą przy rzeźni i rzeczonej rzeczce kondukt pogrzebowy magnata miejscowego biznesu, który jako pierwszy w okolicy zatruł się jadalnymi, czekoladowymi prezerwatywami. Gdyby spojrzał, dojrzałby i mecz piłkarski rozgrywany w pokorze przy anemicznie reagującej półpijanej publiczności. Pokora unoszącą się w mglistym - teraz lekko prześwietlonym słońcem - powietrzu, brała się z faktu, że miejscowa Pogoń czy Sparta brała baty, z którymi tutejsi kibice dawno zdążyli się oswoić. Z wysokości kościelnych tarasów figurki piłkarzy wydawały się nakręconymi ludzikami, z których jeden, w czarnym odzieniu, nawet gwizdać potrafił, co było zasługą jakiegoś dodatkowego mechanizmu wkręconego gdzieś w zadek. W głuchej niszy - pochłaniającej wszystkie dźwięki - wydrążonej w stromym wzgórzu, w zieleni tamtego sportowego zakątka, wybuchały niezdarne okrzyki szybko dławione przez poszarpaną ścianę lasu. Honorowa bramka strzelona przez ulubieńca tłumu, Henryka Nogajłę, wykrzesała z narodu jaki taki entuzjazm i rzucił się wreszcie na miasto porządny i zorganizowany wrzask, który zalał mrowiącą falą podwórka i uliczki. "4 kwietnia 1989 roku. Pukają i pukają jak nakręceni. Mogliby już odejść od drzwi. Mówią o jakimś bogu, gorąco w to wierzą. Deska, z której zrobione są drzwi, ma 20 milimetrów grubości, lecz dla mnie jest przezroczystą szybą, i widzę twarze z przylepionymi do ust, niczym pety, uśmieszkami wyższości, zadufania. Znaleźli swoje Trzecie Wyjście. Religijni chodziarze. Metafizyczni domokrążcy; perkaliki i koraliki w tandetnej walizeczce. Zaś inni uczepieni szat Jezusa. Też im się wydaje, że wymigają się od odpowiedzi, że przemkną niepostrzeżenie na drugą stronę, jako te wszy w brudnych włosach zdrożonego Mesjasza. Pukają, bo myślą, że im wolno, skoro już raz zostawili swoją kolorową, pouczającą gazetkę, zaznaczyli terytorium mętną szczyną, jehowym bobkiem. Szeleszczą zadrukowanym papierem za zbawienną deską jak korniki. Przytulam do drzwi rozpalony policzek. Coś uciska pierś. Nie można się wyrwać. Wszystko zakłamane. Tak naprawdę to trudno wyjść na ulicę. A ci pukają. Pukają. Pewni siebie. Pewni swego życia, świata, znaleźli sposób na 12 rzeczywistość, maskę, w której można pokazać się na ulicy, nie ugiąć się, żyć spokojnie, normalnie. Namaszczeni olejkiem tej swojej pewności. A cierpienia poszukiwacza Trzeciego Wyjścia są nie do opisania, bo nic bardziej nie przemawia za byciem niż za niebyciem. Rachunek szczęśliwych chwil i tych straszliwie gorzkich, nudnych i czczych jest w miarę równy." Obrócił się na pięcie i spojrzał bystro ponad dachy Starej Poręby, jakby chciał wypatrzyć ten skórzany, okrągły przedmiot tkwiący w zwojach siatki rozciągniętej między słupkami. Zobaczył garstkę maleńkich główek przesypujących się teraz, podskakujących, jedna ich część wylała się nawet na murawę. Błysnęło coś w tym boiskowym zakątku, huknęło, zawyła policyjna syrena, potem wszystko wróciło do normy. Pod nogami też coś huknęło. Groty nie wytrzymały. Rzucił się za tym, zrozumiawszy, co się stało. Spóźniona, bezsensowna reakcja. Co on chciał łapać? Przecież już huknęło i pacnęło; zamachał rękami, ale tylko suche liście z gałęzi zdarł, zaprzepaścił trzepaczkę. Pisk usłyszał w tym pacnięciu. Teraz go sobie uświadomił. Dywan łupnął o schody, przytłumiając odgłos upadku na jakimś cielsku, obrysował czyjś kształt, przygniótł, przydusił. Zbiegł szybko i począł szarpać się z dywanem - leżącym sobie spokojnie przez rok w tej świątyni na wzgórzu (u stóp tabernakulum, deptany tylko przez kapłana i ministrantów, nawet dużo kurzu nie było), a teraz narażonym na przygody i przejścia, jakich do tej pory w swym spokojnym bycie okadzanego przedmiotu kultowego nie zaznał. Wiatr, słońce, uderzenia, upadek, zabicie psa. Hej! Któż znałby imiona wszystkich kundli wałęsających się po miasteczku. Jacek wyszarpał spod śmiercionośnego zwoju zwłoki psa, jakiego jeszcze nie widział, o jakim jeszcze nie słyszał. Nie był zbyt duży, ani zbyt mały, nie był zbyt czarny ani zbyt biały. Jakiś pospolity i nietypowy zarazem. Oczy wybałuszył na Jacka, jakby czekał, że to on właśnie mu je zamknie. Kiedy Jacek zbliżył prawą dłoń do psiej głowy, kundel nagle drgnął i chwycił ją zębami. Jacek krzyknął i cofnął się o dwa kroki. Pies odzyskał przytomność, chociaż nieco chwiał się na nogach i kuśtykając zmykał ścieżką pod murami otaczającymi kościół. Pies się wyliże, pomyślał. Nad psem jakaś opatrzność czuwa. W ogóle zwierzęta jasno mają określone ścieżki, tylko człowiek błąka się i szamocze. - Tylko człowiek - powiedział półgłosem. - Co tylko człowiek? - zapytał go ktoś, kto swe buty zwykł malować różnobarwnymi farbkami. Buty te wystawały spomiędzy prętów żelaznego ogrodzenia, znajdując się właśnie nad głową Jacka. - Nie, nic, panie Walasek. Ja tak sam do siebie - powiedział, unosząc głowę i omiatając spojrzeniem tykowatą postać niespodziewanego rozmówcy. - Ja też sam do siebie, bo tu nikt z wariatem nie chce gadać. A ja tylko raz w zakładzie. Dali mi papier, że jestem zdrowy - powiedział Walasek i zaczął szukać czegoś w kieszeni. - Nie trzeba, panie Walasek, mnie to niepotrzebne. Ja nie dzielę ludzi na normalnych i nie - cichym głosem odezwał się Jacek, a Walasek przestał szukać, uspokoił rozbiegane ręce i oczy, wpatrując się w twarz Jacka. Trwało to jakiś czas. Raptem Walasek schylił się i podniósł leżący obok balustrady plecak. - Może mi go pan rzucić - krzyknął Jacek, czym wystraszył Walaska, który zerwał się, jakby chciał uciekać. Nawet przebiegł parę metrów, lecz po chwili wrócił i rzucił plecak. Jacek złapał go zręcznie, uśmiechnął się i machnął ręka na pożegnanie. Poszedł tą sama ścieżką, którą przed chwilą pokuśtykał pies. Na stacji nie było nikogo. Zdumiało go to. Za chwilę miał się pojawić pociąg, a tu ani żywego ducha. W ostatniej chwili dowlokła się babcia z laseczką, potem wpadło zziajane młode małżeństwo z dzieckiem i olbrzymim plecakiem, a na końcu rakarz na emeryturze, niejaki Nizioł. Lokomotywa zasapała się niemiłosiernie, ciągnąc cztery wagoniki chyba jeszcze z ubiegłego wieku. Osoba urzędowa w kolejarskich dystynkcjach, która wyszła na peron, by przywitać i odprawić skład, sprawiała wrażenie chorej bądź zaspanej. Nikt nie zapowiedział nadejścia pociągu - coś wprawdzie powarkiwało w głośnikach - toteż sapiąca lokomotywa zmaterializowała się dość zaskakująco i wysunęła się z mgły jak instrument z futerału, dziwiąc zebranych słuchaczy, że to już. Sądząc po odgłosach, symfonia miała jeszcze trwać parę minut. Maszynista zgubił nuty i zanim znalazł partyturę, którą pomocnik chciał mu w palenisko wrzucić, nasi podróżni zdążyli wsiąść i zająć miejsca. Mrugały lampy jarzeniowe, w powietrzu unosił się kwaśny zapach węgla i pary. Wszystko pokryte było węglowym pyłem. Staruszka, zanim usiadła, rozłożyła na siedzeniu gazetę "już przeczytaną" - tak poinformowała Jacka, prosząc go, by zamknął okno. Tuż przed porębską 13 stacją był długi tunel i przez nie zamknięte okna nawciskało się sporo dymu. Dziecko pokasływało. Jacek mocował się z uchwytem okna, w końcu coś jęknęło, pociąg ruszył, a on został z uchwytem w ręce. Okno zawisło na jednym stalowym drucie i nic nie wskazywało na to, by dało się kiedykolwiek zamknąć. Pociąg rozpędził się i począł hamować. Stara Poręba Przedmieście - maleńka stacyjka przy dużej likwidowanej kopalni węgla i łupku ogniotrwałego. Ponure twarze pozbawionych sensu życia górników przemknęły za szybą przedziału, jakby na panoramicznym filmie, i w kłębach machorki przeniosły się gdzieś dalej. Zwyczajny rytm rozpędzającego się pociągu zakłócił nagle sygnał alarmowy, coś w rodzaju dźwięku trąbki, i nagły pisk hamulców. Uderzone czymś dziecko rozpłakało się. - Wysiadać, wysiadać - ktoś darł się jak opętany. Był to konduktor. - Nie ma jazdy. Przesiadka na autobus. Szybciej, szybciej! Najwyższy w byłej monarchii wiadukt rozpadł się podczas ostatniej nawałnicy. Dalsza jazda miała odbywać się za pośrednictwem autobusów. Na miejscu powiedziano im, że autobus z jakichś przyczyn jeszcze nie nadjechał, więc mogą spokojnie przejść do poczekalni. Czekali cierpliwie i chociaż niespodziewanie szybko minęła godzina, czekali dalej, wierząc, że niebawem znów ruszą przed siebie. Dziecko zasnęło na rękach i był względny spokój, przerywany hałaśliwym dokładaniem do dymiącego piecyka. Mocno naburmuszony, wręcz wściekły osobnik gwałtownie napełniał łopatkę węglem i z rozmachem lokował jej zawartość w rozwartym pysku obskurnego piecyka. Jacek przypomniał sobie nagle wiersz, w którym apokryficznie opisywał narodziny Jezusa w takiej właśnie scenerii i wśród takich ludzi. Tekst zaginął wraz z licznymi wariantami i redakcjami, to zaś, co wydrukowano w jednym z tygodników, było wersją najmniej doskonałą. Twarz Walaska, ujrzana w ciemnej głębi za szybą, przeraziła go. Nie był to Walasek, ale skąd mógł znać tutejszego włóczęgę Biodronia, zaintrygowanego wielkim ruchem na małej stacyjce, wpatrującego się w twarze obcych ludzi, wyciągającego ręce do promieniującego ciepłem pieca. Stukał w szybę i rozwarł w niby to uśmiechu usta, ukazując rząd popsutych zębów. Z tłumoka, który wyciągał przed siebie, wystawały poszarpane grzbiety brudnych książek i widok ten bardzo zebranych zadziwił. Właściwie zadziwił tylko Jacka, bowiem inni drzemali bądź cicho ze sobą rozmawiali, nie zwracając uwagi na sekretny tumult czyniony przez kretyna. Jacek wyszedł z poczekalni i zdziwił się wiatrem, który w międzyczasie się zerwał. Biodronia już nie było. Ktoś ześlizgiwał się ze stromego zbocza kolejowego nasypu. Jacek ruszył w tamtym kierunku, zastanawiając się, skąd grube tomiska mogły się znaleźć w żebraczym tłumoku. Nagle wyczuł coś pod stopami. Nachylił się i wymacał między kamieniami książkę, a za chwilę jeszcze jedną. Schował je za pazuchą i postanowił wrócić do ciepłej poczekalni. Usiadł w kącie i spojrzał na okładki. Zamazane nazwisko autora nic mu nie mówiło, książka rozsypywała się ze starości. Gotyckie litery przyciągały wzrok. Czytał przez chwilę dla samego czytania, dla dźwięku i melodii języka. Potem zaczął oglądać drugą książkę. Była mniej zniszczona i choć stało czarno na białym, że jej autorem jest jakiś Niemiec, to jednak wydrukowana była po polsku. Przerzucił parę stron i zatrzymał się na pierwszym lepszym fragmencie. "Wędrował przez dzień cały do zachodu słońca. Zanim się znowu ułożył do snu w stogu siana, modlił się zwrócony twarzą ku zachodzącemu słońcu, zaś rankiem ku wschodzącemu. Po czym znów podejmował wędrówkę." Modlić się i wędrować? Te słowa można było potraktować jak wskazówkę. Jacek otrzepał książki z niewidzialnego pyłu, zrobiły się nagle cenne dla niego. Wcisnął je do plecaka. Spojrzał jeszcze raz w twarz śpiącego dziecka, przed którym wszelkie niespodzianki życia stały ziejącym otworem, i opuścił budynek stacji. Postanowił ruszyć w ślad za włóczęgą. Już wiedział, że było mu to przeznaczone. 14 DROGA Jechaliśmy starą syrenką, która rzęziła na podjazdach i trzęsła się na zakrętach, ale w końcu dowiozła nas do celu. Podziękowaliśmy za przysługę i poszliśmy wzdłuż Białki. Zmierzchało, gdy zapukaliśmy do niskiej, białej chaty nad wodą. Drzwi otworzył młody, krótko ostrzyżony mężczyzna w okularach. Uściskał Marcina, mnie podał rękę. Dostaliśmy pokoik na górze, a nazajutrz mieliśmy się wziąć do pracy. Nasz gospodarz, Tobiasz, chciał zbudować owczarnię. Marcin znał się na każdej robocie, miałem mu pomagać. Tobiasz kilka lat temu rzucił asystenturę na wydziale psychologii i z żoną przyjechał do Płoszczyny. Cieszyli się tą starą chatą jak dzieci, śpiewali wieczorami swoje pieśni. Przez ile dróg musi przejść każdy z nas, gdzie nas powiedzie skrajem dróg gzygzakowaty życia sznur. Niektóre znałem, bo Marcin ciągle sobie podśpiewywał. Potrafił grać na skrzypcach, na gitarze i harmonijce ustnej, znał na pamięć cały śpiewnik , majster Bieda, na połoninach, te buty, buty rajdowe i tak dalej. Po miesiącu ruszyliśmy dalej. W znajomym schronisku pod Strychem potrzebowali bufetowego i palacza. Wytrzymało się kilka tygodni. W Siennicy znalazło się miejsce dla dwóch opiekunów stada. Przede wszystkim przyjęli Marcina, był po Technikum Rolniczym, na mnie patrzyli nieufnie. Na początku odnowiłem wszystkie napisy propagandowe, kierownik wydał mi z magazynu dużo czerwonej farby. Od twojej postawy zależy przyszłość socjalistycznej oczyzny. Potem długo mnie prześladowali za to zgubione J. Jakiś przygłup z chlewni dorobił mi przydomek, wkrótce z "uszyzny" zrobił się Uszatek. Mieliśmy z Marcinem samodzielną, nieco oddaloną kwaterę, nazywaną "Dziuplą". Była to ruina stodółki, którą jako tako wyszykowano na przyjęcie dwóch, nie więcej, obieżyświatów. Wieczorami słuchaliśmy radia, trochę się w ojczyźnie kotłowało, ale to nie przeszkadzało naszej miłosnej tęsknocie i nie miało wiele wspólnego z głodem wędrówki. Marcin grał i śpiewał, a ja powolutku wychodziłem z klasycyzmu zapatrzony w niebieską książeczkę przyniesioną któregoś dnia z gminnej biblioteki. Krynicki. Mój przyjaciel miewał napady chandry, na kilka dni zaszywał się w okolicznych lasach albo szedł na stopa i jechał w gorączce do swojej Małgorzatki. Wtedy kierownik zamiast niego wysyłał mnie do owczarni. Czyściłem paśniki, zadawałem siano, jednego oseska karmiłem z butelki. Potem chodził za mną i zabawnie trykał od tyłu, kręcąc drżącym ogonkiem. Lubiłem wciskać się między zbite owce i siedzieć tak niezauważony. Hukali na mnie, nawoływali, klęli. Zupełna nirwana. Pusto i cicho było w naszym domku. W takie dni nikt nie podchodził pod okna, by posłuchać jak Marcin śpiewa. Wracał brudny i zarośnięty, przybity i zamknięty w sobie. Otwierał się po kilku dniach i wtedy usta mu się nie zamykały. Marzył o swoim kawałku ziemi, swoich zwierzętach i swojej kobiecie. Gośka miała dla niego coraz mniej czasu. Marcin był tylko, jak sam twierdził, wypełniaczem jej splinowatych weekendów. Po kilku tygodniach nasze drogi rozeszły się. Jakaś jego daleka krewna w Kieleckiem chciała zdać gospodarstwo, pojechał pertraktować. Kierownik dał mi do zrozumienia, ze owce potrzebują fachowca. Myślałem o Karinie, pisałem o niej w dzienniku, próbowałem narysować wyraz jej oczu w łagodnym sąsiedztwie nosa. Wyszedłem na szosę. Zatrzymał się duży fiat, podjechałem w stronę Strychu. Miałem szczęście, na szczycie nikogo nie było. Z rumowiska wybrałem kilkanaście kamieni i ułożyłem wielki napis. Przed laty stała tam wieża widokowa z gospodą u podnóża. Potężna wichura rozprawiła się z tą wyniosłą budowlą, ujawniając skrytkę w podziemiach. Miejscowe hieny oszalały, rozpoczęło się masowe przekopywanie terenu. W skrytce znaleziono dokumenty Niemieckiego Stowarzyszenia Turystów Kłodzkich. Zakochani układali tu z kamieni imiona ukochanych. I ja chciałem, żeby niebiosa wpatrzyły się w to imię i zachowały go dla mnie na wieki. Strychowe ścieżki wypchnęły mnie w stronę Płoszczyny. Kobieta doiła krowę przy księżycu. Było widmowo i dostojnie. Pręgi księżycowego światła zdawały się osiadać na grzbiecie cierpliwego zwierzęcia, spływać z palców kobiety. Czułem je nawet na włosach. Słyszałem głosy, których w rzeczywistości nie było. Szepty umarłych rozdzwoniły się w księżycowym powietrzu, wystarczyło tylko natężyć słuch, żeby schwycić kilka przelatujących wersów. Brzmiały tajemniczo, 15 lecz swojsko. Wypowiadane wewnętrznym jezykiem mgnień i wahnięć. Nie przeszkadzało, że kiedyś byli tu Niemcy, że to chyba oni do mnie mówili. Czułem na szyi ciepły ucisk szalika Kariny. Była przy mnie. Ten skrawek pachnącej tkaniny przenosił mnie między załomy jej skóry, między włosy, do gorącego wnętrza. Słyszałem plusk jej krwi , skurcze zasypiającego serca. Zapukałem. Otworzyła żona Tobiasza. Bez słowa wprowadziła do pokoiku na górze. Wertując książki, osunąłem się na łóżko i zasnąłem. W nocy zerwałem się przerażony. Z trudem łapałem powietrze. Bolała szyja skrępowana szalikiem. Z dołu dochodziły podniesione głosy. Księżyc przygasał w maleńkim, spowitym pajęczynami, oknie. Wiatr targał gałęziami grabów i uderzał porozwieszanym kablami o parapet. Chmury zarzuciły zachodni skraj nieba, cierpliwie wsysając księżyc i popiołem zasypując jego rozrzutny blask. Głucho się zrobiło i pusto. Otworzyłem okno. Zapisałem kilka linijek zasłyszanych w lunatycznym powietrzu. Stodołę przeszedł dreszcz. Pisnęło maleńkie zwierzątko pod pazurami nocnego drapieżnika. Coraz wyraźniej słyszałem poszczególne słowa. Kłócono się o mnie. Czy się do czegoś nadam i po co tu będę. Żal mi się zrobiło książek, których nie przeczytam. Tyle ich stało na półkach wokół mojego łóżka, a jeszcze więcej w walizach i pakach na podłodze. Otworzyłem pierwszą z brzegu. Przeczytałem kawałek z Cassirera, a potem z Junga. Utwierdziłem się na moment we własnej prawdzie. Nieważne co będę robił. Wystarczyło wspiąć się na spróchniały parapet. Skok w ciemność na pobliski dach szopy. Jeszcze podpełznąć pod okno kłócących się. Tam teraz jęk. Kobieta płacze. Księżyca nie widać. Trzeszczy pod nogami suchy krzak. Dlaczego usechł, dlaczego zakwitł... Słowa wypadają ze szlochu jak kamyki ze wzburzonego potoku. Bulgocząca Białka zagłusza czuły głos mężczyzny, który, widzę, gładzi kobietę po rękach, po włosach i policzku. Będziemy mieli kiedyś nowe. Dlaczego Bóg. Nie trzeba. Nie mów tak. Posłuchaj. Musimy zapomnieć o Marysi. Już dobrze, już no... Odchodzę. Widzę na niebie różaniec drobnych chmur w świetlistej ręce nawróconego księżyca. Coś szarpie się na wietrze, drży i faluje. Szum wpadającej na kamienne progi Białki. Most. Ruina spichrza. Nagła cisza za pagórkami żużla porośniętego trawą. Spokój z gór spływający. Znaki od zmarłych wystukiwane na nadbrzeżnych, białych jak czaszki, kamieniach. Bicie drugiego serca w tobie. Obecność tej siły. Będziemy mieli kiedyś nowe życie. "Próby życia" Kiedy już wystrzeliły wszystkie rakiety na rysunkach syna i naprawdę zrobiło się późno, Wielgucki podniósł się z poskrzypującego krzesła i zaczął chodzić po pokoju. Monotonny rytm modnego przeboju z cicho nastawionego radia wlókł się za nim i rozpraszał. Podniósł z podłogi koraliki córki i nie wiedział, co by mógł jeszcze zrobić. Sen nie nadchodził. Wziął do ręki gazetę, potem książkę, wreszcie zaczął manipulować w ciągle psującym się kontakcie. Błysnęło i strzeliło. Odskoczył od ściany z poparzonymi palcami. Zapalił świecę i osadził w lichtarzu. Poszedł na strych, ciągnąc za sobą cień i ruchomą poświatę. Trzeszczała podłoga na półstryszku. W bielonym pokoiku za półstryszkiem zabawił chwilę, grzebiąc w stertach czasopism. Dziwne dzieciństwo ze "Światem Młodych" w ręce. Nic w tym nie było dziwnego. I "Motor", "Poznaj świat", "Panorama Północy". Dużo widokówek z różnych stron świata, klasery pełne różnobarwnych znaczków. Trynidad Tobago, Magyar Posta, Indonesia, San Marino. "Gazeta Robotnicza", dobre z niej, teraz pożółkłe, wkładki do butów, niezgorszy podkład pod tapetę. W sąsiednim pomieszczeniu tajemnice nawarstwiają się powoli wokół lampy, która mruga i opuszcza się na łańcuszkach, luzując ciężarek. W pochyłym dachu wstęp do kosmologii w postaci obłej dziury uproszczonej w wyrazie do pokrywy unoszonej za pomocą wiszącego uchwytu. Tam burze, wichry, niebo pełne gwiazd, święto pośród szarych jak powszedni dzień dachówek. 16 W przyśpieszonym tempie uciekają nagłówki, Opole się broni, Wrocław też. Żółknie gazetowy papier sprzed kilkunastu dni. Pogrzebano Dzikusa i Holdka, ich psów nie znaleziono. Gryzący dym wciska się do kościoła, kłócąc się z kadzidłem na mszy o dwunastej. Płoną piękne konie Kaszyckiego, i krowy, które fala przyniosła nie wiadomo skąd. Szybko musimy zapomnieć. Kozy, owce, koty i psy dorzuca na stertę następny kamaz. Przeszło się na drugą stronę, zobaczyło, co jest pod asfaltem i jeszcze głębiej, pod brukiem. Woda wyszorowała ziemię do takiego miejsca, które nie można nazwać ani polskim, ani niemieckim. Cisza nad wodami. Gdzieś bulgocze gaz z rozerwanej rury, woda wybrzusza się, parska. Z tamtej strony rozlewiska stado saren. Piją. Płoszy je warkot śmigłowca. Można czytać z pęknięć brunatnego lustra, można wróżyć z nowej serii wirów. Dzikus płynął na jakiejś belce i strzelił łbem o mostek. Wzdęty i biały Holdek wypłynął wczoraj rano. Ludzie bili się o wyskakujące ze sklepów buty i dżinsy. Potem przestali się bić. Uciekali. Może Holdek po prostu nie zdążył. Za łapczywy był. Ciągle widzę amfibię w starym korycie rzeki. Miałem chyba siedem lat. Powracający obraz stalowego cielska zakleszczonego między mostem a zwałami betonu z roztrzaskanych skarp. Ojciec pływał na drzwiach od klozetu, wiosłując drewnianą łopatą. Po wielkiej wodzie zaczynają się zastrzyki. Starałem się gdzieś ukryć, zniknąć. Ojciec był lepszy. Udało mu się wrócić po tygodniu, gdy autobusy z białymi firaneczkami odjechały. Podobno wszystko przepił z Cyganami, skurwił, jak mówiła mama, z Cygankami w Truszowcu. Po złotym sygnecie został mu blady pasek na opalonym palcu. Zielona warszawa z ubłoconymi kołami i numerem dwadzieścia siedem przywiozła go w nocy. Strasznie śmierdział. Nie mogliśmy go udźwignąć. Rano sam się podniósł z korytarza i poszedł spać na strych. Dobrze jest leżeć tam na łóżku w deszczowy dzień i słuchać radia, przeglądać gazety. - Jacek! - woła ojciec. - Jacuś, chodź tu na dół! Spuszczam się po linie na podwórko i już mnie nie ma. Mało kto wie o tym awaryjnym wyjściu. - Jaceek! - drze się stary. Wracam. I kiedy go tak cichutko zachodzę od tyłu, aż się wzdryga. - Pieronie diabelski, jak cię pier... - urywa w pół słowa, rzuca piątaka. Tonąc w papierach i ścinkach materiałów na kolanach szukam monety. Rybak. Myślę o rybaku, który jest na niej. Kapelusz i sieć. Zarzucam na głowę kawałek skracanego płaszcza. Robię sieć z firanki. Łowię. Nie udaje mi się dopasować miny. Wtedy dostaję tego kopa, o którym długo będę pamiętał. Wpadam nosem na tekturową półkę pod stołem, przewracam flaszkę i ostry zapach spirytusu wypełnia warsztat. Ojciec łapie już za liniał i wali po plecach. Chwilę wcześniej wymacałem pięciozłotówkę. Wypadam, zostawiając otwarte drzwi. Pionierek zachłystuje się hejnałem. Myślę o facecie, który stoi na wieży i trąbi, ręce same układają się przy ustach. Głos jest czysty. Za to wieczorem zaczną w radiu dziać się cuda. Jakaś wiertarka elektryczna da tradycyjny koncert przerywany wątłym głosem spikera. Coś tam piąte przez dziesiąte będzie do mnie dochodzić, ale jako aktywista harcerski z pogardą spojrzę na ojca upojonego jadem zawistnej propagandy. Dużo wody w Burzance upłynie, nim pewnego wieczoru usiądę naprzeciw ojca i zrozumiem, że prawda nie jest po stronie elektrycznej wiertarki. To ten wątły głos jakiegoś zadyszanego faceta ma rację. Teraz biegnę i podskakuję, by sięgnąć czereśniowej gałęzi, sąsiad grozi przez szybę zaciśniętą pięścią, którą w odstraszającym geście muska swój podbródek. Biegnę i już cieszę się z reszty, jaką będę miał, gdy kupię wisły i rzucę je ojcu przez okno. Z takich reszt uzbierała się niejedna książka trzymana w żółtej szafce na strychu. Przerzucał kartki książki głośnej pisarki i myślał, że to chyba nie ta głośna pisarka, o której słyszał. Że mu się głośne pisarki pomyliły. Historia była zupełnie banalna, opowiedziana prosto. Książka sprzedawała się znakomicie. Wielgucki szukał jednak jakiegoś drugiego dna tej opowieści i nie mógł znaleźć. Gdyby spojrzał w tej chwili do lustra, dostrzegłby pąs na policzku, oznakę zawstydzenia. Przeczytał kilka recenzji, żeby lepiej przygotować się do odbioru, lecz nawet to nie pomogło. Czerwienił się teraz i z uporem maniaka przerzucał dalej. Czytał niektóre zdania na głos, przewiercał je głosem na wylot, podśpiewywał sobie cytatami. I nic. Pusto za oczami, brak odzewu. Okazał się zbyt słabym odbiorcą, kiepskim czytelnikiem. Głośna pisarka nie trafiła na równie głośnego czytelnika. Wielgucki był za cichy, za mało pstry. Takiemu to tylko Biblię. - Jacek, dawaj kankę! - krzyknął ojciec, ale w pierwszej chwili nie dotarło do mnie. Obserwowałem rytuały żoł- 17 nierzy wyskakujących w tym miejscu na brzeg. Upajałem się salutowaniem, składaniem meldunku. Potem woda zakipiała i ojca trochę odrzuciło. Chłopaki zaczęli mówić, że mój stary czegoś chce. Pobiegłem do domu po trzylitrową bańkę. Tu powódź, a ten płynie sobie po piwo z beczki. Niepoważny człowiek, chociaż, nie powiem, niektórzy szanowali go jako fachowca. Garnitur potrafił do rana wykończyć do ostatniego szwu. Niejeden pan młody prosto z naszego warsztatu walił do kościoła, a ojciec ani mrugnął, tylko brał się za następną szmatę. Twardy był z niego Wielgucki. To jest pierwsza próba opisania tamtego świata. Może nie powinienem pisać o tym, że to piwo się wychlustało, bańka upadła i zsunęła się do wody, porwana szybkim nurtem przepadła na wieki. Skąd u mnie ta czułość dla szczegółu, może powinienem być bardziej bezwzględny; pierwsza próba. Jego twarz zacisnęła się, wsunęła do środka, widać ją z profilu. Płynie coraz szybciej i znika. Muszę się spieszyć z opisem i rejestrować wszystko, co znika pod mostem w brudnej pianie. To są kawałki zdzierane ze mnie, to ja kruszę się powolutku. Chciałbym się odnaleźć w spokojnej zatoczce, skleić się do kupy. Próba. Wielgucki pisał teraz recenzję z tomiku Kornela Kaczkowskiego. Znów żadne czasopismo nie przyjmie tych wypocin. Nie zrażony skreślał, wracając do przerwanej, wcześniej zarzuconej i, jak mu się zdawało, czystej myśli. Skąd wiedział, kiedy i jak wrócić, co skreślić, jak rozpoznawał czystość? Zagadka. Wokół ludzie uciekają na dach i machając czerwonymi chorągwiami, cierpliwie czekają na śmigłowiec. Czas powodzi. Czas innego rozumienia. Biorę do ręki najnowszą książkę Kaczkowskiego. Na szczęście mogę wziąć ją z półki, a nie z różowego szlamu, który jest wszędzie i oblepia ściany, lecz nie w tym mieszkaniu, tylko trochę niżej. Relacja niżej-wyżej jest bardzo ważna w tej poezji. Układające się strefy rozumienia. Nawet w snach powtarzają się układy, według których najwyżej mieści się eteryczny świat aniołów, a potem w dół idące światy zamieszkałe przez śmiertelnych ludzi. Zadziwiająca w tej wyobraźni nadobecność pierwiastka lotnego i świetlistego, tęsknota za anielstwem; powracające w wierszach i snach obrazy tych sfer, które dookreślają byt z góry albo z innej strony. Pragnienie częstego bycia pośród tych sfer, odrzucania balastu bolącego i ułomnego ciała, unoszenia się, dryfowania w czystej przestrzeni doznań. "We śnie uciekam na dach. Wyżej jest już tylko lądowisko aniołów. Przecież wiem, że to kasztanowiec z białymi kielniami kwiatów. Ale i nie wiem. Podziwiam jego świetlistą architekturę, kaligramy gałęzi, pewność istnienia." Uroda wierszy Kaczkowskiego wyostrza się szczególnie w tych miejscach, gdzie oniryczna relacja styka się z zupełnie realną czułością dla ziemskiego detalu, kiedy w niezwykle ciepły i senny sposób opowiada się o miłości do istnienia, przywiązaniu do smaków, zapachów i kolorów natury występującej w postaci głogów, kasztanowców, wrzosów, piwonii i różnoimiennych ptaków. To jest prawdziwe królestwo podmiotu, który najczęściej odpowiada "nie wiem" i nie stać go na żadne ideowe deklaracje, lecz z drugiej strony wymowa jego słów jest jednoznaczna, metafizyczna i poszukująca. Ciemność tych utworów rozjaśniają te właśnie punkty odniesienia, wymowa kwiatów, ich płatków, drzew, ich kształtu i szumu, ptaków, ich przeszywająco samotnych gwizdów. Takie komunikaty docierają do nas, przebijają się przez eschatologiczny hermetyzm. Kaczkowski jest jak starochiński rysownik, szczegół przenika jego wyobraźnię, przykuwa uwagę, a potem narasta w snach, obrasta w analogiczne obrazy. Kreska na widnokręgu wywołuje falę skojarzeń trafiających w jedno: sens życia, los człowieka pośród wrażeń, dźwięków, sygnałów płynących skądś, z innych warstw bytu, z jakiejś centrali sensów. Przez słowa poety przedziera się wiara człowieka w ostateczny sens, który nadaje światu kierunek. W tym kontekście najważniejsze wątki, obrazy, motywy układają się nad wyraz logicznie: tęsknota do wysokiego, do spojrzenia z góry, z punktu widzenia anioła i ptaka, z dachu świata, hermeneutyczne światło ze strony skwapliwie odnotowywanych snów niosących bogatą warstwę mitologii własnej i uniwersalnej, pragnienie przedarcia się przez epistemologiczną skorupę na drugą stronę rozumienia i dotarcia do tego, czego oczy nie mogą zobaczyć. "Obrazy rzeczy i ludzi, to za mało. Oczy chcą widzieć więcej, niż mogą zobaczyć. Rozerwać zasłonę. Przewiercić zbliżająca się od morza ciemność. Odkryć, co zakrywa. Przedostać się do maszynowni." 18 Przerwało tamę we Włodzimierzówce. I dobrze. Woda popłynie swobodniej, rozleje się szerzej, będzie już płytko. Te głosy układają się w coś logicznego, lecz podstawy tej logiki nie są mi jeszcze znane. Chciałbym się wpisać w porządek świata, nie mogę jednak znaleźć miejsca, w którym bym nie raził. Natychmiastowe zazębienie, ten punkt przecięcia, zaiskrzenia i zaistnienia według ogólnie przyjętych reguł. Marzenie. Pamiętam z dzieciństwa momenty bezproblemowego godzenia się i łączenia z istnieniem. Zdarzały się często przed wielką powodzią, przed poznaniem smaku dziewczyńskiego podbrzusza, przed pierwszą bójką rodziców i trzydniową wyprawą, właściwie ucieczką, na wzgórza. Najpierw lizałem jej brzuch, wpuszczając ślinę w lej pępka, a po odepchnięciu i kopnięciu, po dłuższej chwili nadąsania, znów wędrowałem zakolami w stronę zatoczki, świerszcze szczypały świętą ciszę, z kościoła wiatr wynosił jakieś śpiewy, było gorąco i zanosiło się na burzę. Gdzieś już za Pięciornym Wzgórzem dudniło, a ja smakowałem pozłocistą skórę ud, trafiając na ziarenka piasku w zmarszczkach zagięcia, zatrzymując się pod wzgórkiem, w małym, słonym miejscu, w którym z cichym plaśnięciem odkleiły się od siebie dwa płatki i drżały, wysuwając zachęcającą do płynięcia małą płetwę, płetewkę. Płynąłem żabką i kraulem, ale kiedy to nie wystarczyło, stałem się pieskiem z wywieszonym językiem, pierwszy raz rzuconym na głęboką wodę, bezradnie gmerającym w rozwartym podbrzuszu. Wkrótce za mało było rąk, ust, nosów i języków. Woda zalewała oczy, płonęły uszy. W syku powietrza, w szumie krwi mazało się światło. Zuzanka przygarniała mnie całego i uderzała o swoje ciało, ściskając z taką siłą, że to zaczynało być niemiłe. Szybko się obudziłem, a i ona już była gdzie indziej. Długie tygodnie omijania się, unikania na ulicy i podwórku. Nie chciała mnie znać. Nie mogła na mnie patrzeć. Bałem się, że w mieście już wiedzą, że ksiądz i milicja, a na koniec szkoła i matka: jak mogłem! Ojciec wtedy upijał się coraz częściej i musiałem ścierać schody paskudzone przez zataczających się facetów. Bardzo długo nie rozumiałem tego wszystkiego. Potem histeryczny ryk matki i wulgarne zezwierzęcenie ojca stało się czymś zwykłym, huk walących się mebli, roztrzaskiwanych naczyń, rozdeptywanych bibelotów. Przez jedną czwartą życia nie rozumiałem absolutnie przyczyny tego wszystkiego. I tak już zostałem, z wiecznie wytrzeszczonymi oczami, nabrzmiałymi żyłami na szyi. Wysiłek zrozumienia życia nieźle wykrzywia gębę. A tamto wcześniejsze zdanie to nie moje, gdzieś je usłyszałem, skądś zapamiętałem. Gra na perkusji na cztery lata przed rozwodem i kupnem domu za pierwsza dużą zaliczkę. Widzę go na fotografii. John Barth. Miałbym wtedy siedem lat i towarzyszył mu na waltornii, gdybym nie musiał ścierać w tym czasie tych zapaskudzonych schodów i figurować pod trudnym do wymówienia nazwiskiem w trudnej do określenia rzeczywistości. Socjalistyczny harcerz i gorliwy ministrant w jednej, schizofrenicznej, pyzatej osóbce, którą już wszystkie dziewczyny z okolicy pokazywały sobie palcami, nieprzyjemnie chichocząc. To ten. Nie ma zrozumienia, jest tylko przeczucie, pomyślał Wielgucki i zastanawiając się nad metafizycznym wydźwiękiem tego konceptu, naciągał na siebie sweter. Gdybym nazywał się Jarosław, chodziłbym pewnie w marynarce. Czy imię Jacek implikuje mój wygląd i los, czy... Zamarł w wewnętrznej perorze, schował się w skorupie. Do kuchni weszła żona. Powieść społecznoobyczajowa, której akcja rozgrywa się w czasie wakacji 1982 roku w Warszawie. Grupa uczniów ósmej klasy spędza wakacje w mieście i tworzy organizację mającą na celu pomoc sąsiedzką pomyślaną jako kontrakcja dla obficie napływających z zagranicy paczek. Karina przygotowywała się do egzaminu na zaocznych studiach. A więc można tak po prostu. Opowiada o tym i o tym, rozgrywa się i toczy. Jeśli nie opowiada i nie rozgrywa się, jest eksperymentem. Profesor będzie zadowolony z takiej odpowiedzi. Musisz odpowiednio zaakcentować, raczej pogardliwie, słowo "eksperyment". Jeszcze wiesz, rewolucja artystyczna w prozie polskiej, powiedz to ze wstrętem. Piątkę masz za sam wyraz oczu, drapieżny i mściwy, "oni zdegradowali kulturę polska", i ten ich nieodpowiedzialny guru, przecież bez etosu nie ma, zapomniałam czego. Zajrzyj do skryptu. Wielgucki, dziwne nazwisko. Przechodziło z ojca na syna gdzieś w centralnej Polsce, a potem stoczyło się w półtrwanie na Ziemiach Odzyskanych, przyjechało na dachu pociągu. I pomyśleć, że 19 w tym samym wagonie jechał sławny poeta z żoną i kochanką. Jego poezja czerpała soki z tego podwójnego współżycia, przełamana w wyrazie, pęknięta w samym rdzeniu. Tragiczna, mówiono. Prawdziwa, pisano. Gdyby ci krytycy wiedzieli... Ale wtedy modny był strukturalizm i nikomu nie przyszło do głowy, żeby odwiedzić twórcę w Wądrożu, napić się herbaty zaparzonej przez kochankę i zaczerpnąć gęstego powietrza z podwórza między dwoma, dającymi sobie znaki, oknami. Zresztą i teraz biografizm nie jest w cenie. Wielgucki był z tych Wielguckich spod Warszawy, podobno mieli tam jakieś okazałe posiadłości. Wspomnienie bogactwa rodzinnych Wielgutów hołubiono jak ciepły mit, z którym łatwiej żyć i nie stracić głowy pośród zawirowań ludowładztwa. Już dziadek Jacka odciął się od złotej gałęzi, popełniając klasyczne faux pas w postaci ożenku z córką dorożkarza. Nie wyszło mu to na zdrowie. Spłodziwszy Jackowego ojca, zasnął w Panu na początku pierwszej wojny światowej jako relegowany student i niedoszły szewc. Suchoty. Ta linia Wielguckich na podświetlanej tablicy losów chwilowo przygasła i odnalazła się po latach na Górnym Śląsku, wzmacniając się krwią Biskupków. Babka wyszła za mąż po raz drugi. Edmund Wielgucki uciekł z domu i terminował u krawca w Wadowicach. Wzbierały w nim soki (których pełnym wykwitem stał się Jacek), aż znalazły ujście i cichy port w sercu i rozłożystym łonie Jadwigi Kuśmierek, pomagającej ojcu sprzedawać pieczywo na wadowickim rynku pod numerem siódmym. Tak to się wszystko potoczyło, uleżało i na tym stanęło. Eksperyment? Jestem nadmiernie wybujałym plemnikiem w ogromnym oceanie przypadków. Mogłem być nawet papieżem. Mogłem być każdym. Teraz stoję przed lustrem, usiłując wycisnąć coś tłustego z krostki na prawym policzku. Za plecami mam żonę, na podwórku dzieci biegające za kółkiem, grające w piłkę. Zresztą, nie wiem, co tam robią. Może korzystając z sytuacji, pływają sobie na prowizorycznych tratwach, może doświadczają przeżyć wyciskających na nich trwałe piętno, może już tam są określone w tym nieładzie na zawsze. Ładnie się uformowałem, nie ma co. Kim jestem, kim chciałem być. A to mnie urządzili. Harówka rodziców, której nie potrafiłem zaprzeczyć, ich wysiłek, bym skończył studia. Nieład. Ktoś musi to porządkować. Przedmioty wypadające z ręki, bezpańskie psy i bezcelowa muzyka z radia. Żeby nie oberwanie chmury, z jakich zresztą słynie ta okolica - coś tu jest w ziemi, co przyciąga pioruny - to nie urodziłbym się. Podmyło tory i pociąg oblepiony repatriantami jak plaster miodu trutniami, stanął w szczerym polu. Tak zupełnie szczere to ono nie było, szczerzyła się pustka najeżona minami. Ojciec wysiadł, żeby rozprostować kości i już więcej nie wsiadł. Matka też tak. Dziw, że ich nie rozerwało. Osobno szli do miasteczka, pogniewani na siebie za incydent w podróży związany z jakimś Wajdenfeldem, młodziutkim Żydem. I tu właśnie, wiele lat potem, urodziłem się. Czyż jest piękniejsze miejsce na świecie? Zaraz jakiś dureń się wyrwie i powie, że jest. A gówno prawda, bratku, chyba koza cię dymała, przez ceratę cię robili w bezksiężycową noc. Moja Poręba. Czujecie tę słodycz? Gdy kwitną kasztanowce na cmentarzu, to aż wyć się chce, bo spać nie da rady. Coś rozsadza powietrze do krańca, obecność tego wszystkiego naraz, jakby otwierały się groby i mieszały żywioły, matko święta, a ja oblepiony tym wszystkim, dyszę w ogromnym oceanie istnienia, formuję się i nawarstwiam. - A co tak, cholero, tłuczesz się po nocy!? - Spać nie mogę. Poduszka mokra od przypuszczeń. Przewracam się z boku na bok, w tapczanie wyżłobiłem, wiercąc się, dół. Odsuwam się wreszcie, zapadam. Rano zrywam się szybko. Wszystko jest na swoim miejscu. Ja też. Piłka wyrżnęła go w nos po raz drugi. Rozdrażnionym głosem znów upomniał niesfornego ucznia. Kiedy skończyło się to nieznośne zastępstwo, został na sali gimnastycznej i zaczął ściągać krzesła ze sceny. Za chwilę wbiegło kilku starszych uczniów. Zajęli miejsca na scenie, krzycząc i wymachując kartkami. - Ach, słychać jakiś tarkot na rozłogach, co tam się dzieje, wyjrzyj córko droga. - Ach, matko miła. - Coś tam zobaczyła? - Chłopaki szykują imprezę w remizie. - Tobie jedno w głowie, córko, wstydźże się! - Puk, puk! - Otwórzcie dziewczęta. - Niech Alina otwiera, skoro tak przejęta. - Proszę wybaczyć, ale nad strumieniem mostek pod moim załamał się kołem. - Prosimy, prosimy. - Boże, przed takim płaszczy się matołem. - Do waszej chaty przywiodło mnie granie, muzykalne dziewczyny mają tu mieszkanie. - Lubię Bacha, Haendla oraz tego no... - Mo- 20 niuszkę Stanisława. - A dla mnie w remizie największa zabawa. - Może pan szanowny chce odpocząć trochę? - Odpocząć?! Kiedy dźwięki takie cudne słyszę, dziewice, wasze są to pieśni? - Czy się panu nie śni? - Dziewice? Czy on zgłupiał? Dziewic tutaj we wsi nie ma od stuleci! - Ach, taak, co ja słyszę?! - Niech się pan uspokoi, to smok, co te strony od lat niepokoi. - No właśnie, zapomniałam, wstrętne smoczysko. - Zwyczajny, panie, smok, gdy tu zapadnie zmrok... - A was to czemu nie zjadł? - My chude, małorolne. - Trącimy myszą z lekka. - Patrz pan, same gnaty. - Wiecie co, ludzie, ja wyjdę z tej chaty, podejrzana kompania. - O, właśnie kompania, zeszłej soboty, co było roboty, sprzątania. - Cała u mnie na strychu kompania piechoty. - Milcz, siostrzyco miła, nie pamiętasz, co pani na wychowaniu seksualnym mówiła?! - Przecie pamiętam, rzeżączka, syfilis, kiła. - Mogiła! Mogiła niech mnie pochłonie z takimi córkami! Groźba zamknięcia, wisząca nad tą szkółką, wyzwoliła utajoną w nauczycielach i rodzicach energię. Każdy musiał dać coś z siebie, żeby pokazać, jaką niepowetowaną stratą byłoby zamknięcie tak aktywnej palcówki. Jacek wymyślił kółko teatralne. Teraz przerywał raz po raz i wyrzucał z siebie nieskładne zdania, strofował, pokazywał, jak gest czy mina powinny wyglądać najlepiej, słowem grał rolę nawiedzonego Makarenki tego pauperyzującego się szybko przedmieścia. Potem zapadał na długie minuty w odrętwienie, w którym fala nagłego wspomnienia zabierała go daleko i rzucała na podwórko powalane króliczym łajnem, pod próg pachnącej sianem komórki. Słońcem nagrzane za drzwiami powietrze. Siedzi oparty plecami o drzwi. Dalekie ujadanie psów, senne gulgotanie indyków, szum owadzich skrzydeł. Jakiś dźwięk wytrącił go z letargu. Wydało mu się, że ktoś na niego patrzy przez dziurę w dachu. Powoli, ciężko oddychając, podniósł wzrok ku górze. Nic. Skrzypnęła furtka u sąsiada. Przez szpary w deskach widać wiśniowy sad. Drobne drzewka stały z pospuszczanym głowami. Wścibskie, aroganckie jawory rozpleniły się w sadzie. Gąszcz na tyłach komórki. Tam miał swe tajemne przejście. Wystarczyło odgiąć deskę, by zniknąć z pola widzenia dorosłych i przytulać się do królików, podsuwając marchewkę wyrwaną z matczynego ogródka. Położył się na stercie koniczyny. W nocy ktoś krzyczał. Z pokoiku na strychu dochodziły odgłosy szamotaniny, trzaskały okiennice. Grzmiało na południu, ale dzień wstał czysty. Kiedy dowiedział się, że najstarszy brat skończył trzydzieści dwa lata, i właśnie z tego powodu tak głośno krzyczał w nocy, ogarnął go jakiś żal i smutek, pomyślał o śmierci. Łzy stanęły mu w oczach i żeby uratować się przed wykpieniem, czmychnął czym prędzej do komórki. Kogut wciśnięty między sągi drzewa, rano przywieziony z targu obok głów kapusty, jabłek i cebuli, łypał na niego przekrwionym okiem, a on przemawiał do niego, jąkając się i drżąc. Słyszał wiele o wojowniczych kogutach, ten mógłby się takim okazać. Ojciec przemierzał podwórze wzdłuż i wszerz, przez dziurę w sęku widać było taniec jego nóg, z których prawa, zdecydowana i męska, zdawała się prowadzić lewą, krótszą i cieńszą, jakby kobiecą. Falset najmłodszego w tym gronie szóstoklasisty sprowadził go na chwilę do sali gimnastycznej. Machnął niecierpliwie ręka i uczniowie przestali grać. Wiotka i czarnooka Alina znów wypatrzyła łzę w jego oku i oczymś pomyślała, może o kurzu, który szarymi smugami przecinał słoneczną przestrzeń sali. - Musisz w to wkładać więcej powagi, to wtedy będzie śmieszne, bo pompatyczne, no zgrywę będzie czuć, rozumiesz. Słuchajcie matko, na świat wyjechałem, pauza, wymowna pauza, powłóczyste spojrzenie, szukać ubogiej i cnotliwej, tu pikantnie podkręć, jakbyś strzelał karniaka z fałsza, żooony. - Słuchajcie matko, na świat wyjechałem szukać ubogiej i cnotliwej żony. - Facet z miasta, a jakiś pokręcony. - Dalej nie jadę, bo tu napotkałem cudowne bóstwa. - Ee, ty, Kirek, wygadujesz głupstwa. Nie przejmujcie się panie, on tak gada co dzień. Chciałam powiedzieć, że koło naprawione. - A więc się przedstawię. Jestem wokalista, o mnie mówi na Polsacie lista. Kirkor Full! - Kirkor Full!? O Boże! - We własnej osobie! - Nie wzywaj imienia Boga nadaremno. - Nie, to niemożliwe, powiedzcie mi, że śnię! I znów musiał fertycznej, ogromnie rozrosłej blondynce przypomnieć, że w tym miejscu podbiega do Kirkora, ciągnie go za włosy, szarpie za ubranie, chcąc zdobyć jakąś pamiątkę. Nie udaje się jej nic zdobyć. Wówczas idol spokojnym gestem wyciąga coś z kieszeni i podaje ze słowami "A to czy wystarczy?" - Masz się wpatrywać w tę chustkę higieniczną jak w amulet czy relikwię. - Jak 21 w co? - No jak w milion dolarów w jednym papierku. - Mój najdroższy idolu, mój kochany. Czy mogę prosić? - Podajesz mu chusteczkę, a ty przykładasz do niej nos, jakbyś chciał się wysmarkać, a ty wrzeszczysz, że nie o to, że o autograf. Ty wyciągasz długopis i podpisujesz się. - Nigdy się nie dam wysmarkać nikomu, w tę wieczną pamiątkę, ten mały ołtarzyk. - Kirek, co z tobą? Można jechać dalej. - Nigdzie nie jadę! Ja tutaj zostanę. Będę grać dzisiaj w tutejszej remizie. Jak się zwie miejscowość? - Picyszki Dolne chyba. - Więc ja w Picyszkach, ja w Dolnych zostaję. -Ale, Kirek, kontrakty!? - Howg! Powiedziałem! - Ja ciebie panie nie rozumiem. - Proszę o rękę jednej z córek. - Ja mam dwie córki. - Ach, bardzo chętnie, tylko wie pani. - To się nazywa poligamia i jest karalne. - Ha! Wybór trudny. Obie dziewice i po technikum. - Ludzie! - A to co znowu? - Ludzie! W lesie są maliny, niechaj idą w las dziewczyny, która więcej malin zbierze, tę za żonę pan wybierze! Nagle promień słońca wyłowił z galimatiasu przedmiotów cienki, metalowy półksiężyc na drewnianej rękojeści. Na widok sierpa odruchowo oblizał w dziąśle dziury po zębach zostawionych na wzgórzach, w bujnej trawie, którą bracia rżnęli i wciskali do worków. A on turlał się coraz szybciej i szybciej w dół, zanim go nadpalony pień jarzębiny nia zatrzymał. Kogut zakołysał się i wynurzył z półmroku niebezpiecznie blisko jego głowy. Krzyknął mu w odpowiedzi, że nie jest taki mały, na jakiego wygląda. Gwałtownie wstał, chcąc szybko udowodnić swoją fizyczną przewagę. Uderzył głową o coś zwisającego czy wystającego i w tym momencie usłyszał uderzenie łopaty o kamień. Jacek spojrzał w peryskop: ojciec oddalał się coraz bardziej. Niebawem widać było już tylko wyrzucaną rytmicznie łopatę, a i ta wskazówka, że na tym lądzie są ludzie, za chwilę zniknęła. Rozpościerała się przed nim szarobura toń Pacyfiku. Schował peryskop i batyskaf ruszył całą naprzód z nim, kogutem i królikami na pokładzie. Kapitan mógł oddać się rozmyślaniom, nic nie zapowiadało zmiany pogody. - W malinowym chruśniaku zapodziani po szyje, nie wiemy naprawdę, co nasze serce kryje. Ja tak lubię po lesie chodzić se i śpiewać, bo wtedy pieśń się niesie, a mi się chce, a mi się chce (no wykrztuś wreszcie) dojrzewać. Bo mówią ludzie we wsi, żem ja niedojrzała, a to nie jest prawda, matka mi jeszcze nie kazała. Ja zwrotki te układam, bo tak mi kazał Adam, ten, co ma zespół w remizie i bardzo podoba mi się! - Ej, młoda, poetka ludowa, masz towar? - Przepraszam, nie wiem o co chodzi, byłam w natchnieniu. - Nie gadaj tyle. Gdzie masz towar? - Hasło? - Maliny! - Odzew? - Diskopolo! - Wchodzi łatwo, nic nie boląc. Dobra. Są tam za krzakiem. (Niech Balladyna wyjdzie za kulisy i wróci z dwoma słoikami dżemu malinowego w koszyku). Ojciec stał oparty o łopatę i zapalał papierosa. Rozbłysłą zapałkę można było wziąć za słabe migotanie latarni morskiej, "ach tak, rzuciło mnie na skały, a ja podśpiewuję i wymyślam kogutowi życiorys". Wyobraził sobie, że kogut wcale nie będzie cierpiał. Stary kogut wypierany przez młode koguciki. Wspinanie się na te śmierdzące pagórki pierza, z jakim trudem to wszystko przychodzi. I tak dalej. "Stary kogut zrywa się w nocy i pieje całkiem nie w porę. Pieje ochryple i trzepocze skrzydłami, Boże jedyny zmiłuj się nad nami." Peryskop: ojciec dokopał się do czegoś i zaczął wołać matkę. Jackowi nie chciało się wyłazić z komórki, chociaż widział, że wydobywana rzecz po Niemcach to duży i ciężki pakunek, i ojciec sobie nie poradzi. Nadeszła matka i uklęknęła, by ciągnąć. Ojciec podważał łopatą. Ze szmacianych, sparciałych zwojów wylazły metalowe uchwyty. Jest! Już stoi na murawie i oczy wszystkich skupiają się na nieforemnym przedmiocie. Ojciec zaczął coś mówić, że może bomba. Matka roześmiała się, bomba w wiadrze, też coś. Nie wytrzymał, lecz opuszczał swój okręt z godnością, schodząc jako ostatni z pokładu. Kogutowi otworzył małe okienko z tyłu drewutni. Ten szybko wyskoczył między wiśnie. Ojciec ostrożnie zrywał ostatnie bandaże i papiery z wykopanego naczynia i schyliwszy się, powąchał, po czym wyrzekł tylko dwa słowa: - Wiadro wódki! Skrzypnęła furtka. Stanęła w niej stara Cyziowa. Ta się musi do wszystkiego wtrącić. - Nie dotykać, nie dotykać! Może być zatrute, tak jak u Frączków było! Ojciec roześmiał się, wsadził palec w wiadro, oblizał i powiedział głośno: - Niemcy przypijają do nas wiadrem anyżówki na zgodę! Wszyscy się roześmieli, tylko babcia Cyziowa milczała obrażona. W tym czasie Kirkor urwał Balladynie ramiączko stanika i doszło do starcia, wrzasków i pisków, ale Jacka ciągle nie było. Skierka stał za nim i pokazywał nieprzyzwoitym gestem, co na- 22 prawdę myśli o życiu, szkole i tym przymulonym facecie. Alina zeskoczyła ze sceny i po prostu wyszła. Jeszcze chwila, a zostałby sam ze wspomnieniami, z zalewającą go falą. Zdrewniałym głosem oficjalnie zakończył próbę szkolnego kabaretu i zajrzawszy do wszystkich kątów (szczególne środki ostrożności po dwóch włamaniach), z hałasem zamknął główną bramę, niemrawo grzebiąc kluczami w zdezelowanych zamkach. LISTY Piszę, znowu nie wiedząc, czy ten list do ciebie dotrze, bo zamierzam wysłać go na adres wrocławski, a przecież już czerwiec, więc może was już tam nie będzie. Od czterech tygodni już nie pracuję, zażywam szczęścia w Londynie, to oczywiście ironia, ponieważ jak wszędzie, tak i tutaj, przeżywam męki piekielne. Przez ostatnie dni cały czas byłem w rozterce, myślałem o tym, by już wracać do kraju. Teraz, w niedzielę 1 czerwca, wydaje mi się, że już się zdecydowałem: zostanę tu jeszcze trochę, myślę, że chociaż do września. Będę jednak musiał jutro wrócić do tej pracy, której nienawidzę. Wiesz, roznoszenie długopisów. Muszę przy tym wyznać, iż chyba popełniłem jedno głupstwo. Otóż zaangażowałem się w kupowanie płyt i kaset, zapragnąłem mieć własną kolekcję ulubionych nagrań, co jest oczywiście bardzo kosztowne, tym bardziej, że do tego trzeba mieć niemałej klasy sprzęt. W ten sposób uzależniłem się od rzeczy - i gdzież tu mówić o wolności! Muzyka to narkotyk. Zdarza mi się siedzieć do białego rana w słuchawkach na głowie, słuchając jakiejś Joan Baez, jakiegoś Dylana albo Simona i Garfunkela, jakiegoś bluesa. Jeszcze Cohen. Kładę się więc przed świtem i po kilku godzinach niezdrowego, przerywanego snu budzę się koło południa. I nagle na mojej drodze staje ta Michelle, młoda Francuzka z Grenoble i uświadamiam sobie pustkę, w której żyję. Idę z nią na spacer do Ogrodów Kensingtońskich, rozmawiamy pośród mżącego deszczu, potem jeszcze u mnie przy herbacie. Próbuje wymówić moje imię, ale ciągle ten jej "Marcin" jest jakiś twardy. Nieraz opowiada o Jezusie jak o jakimś dobrym znajomym. Dziwnie się tego słucha.(Pewnie nie tylko mnie, ale każdemu z naszego, prawie ześwieczczonego, pokolenia). Ma ładne oczy i bardzo lubię jej francuski akcent. Poza tym mogę rozmawiać z nią o Dostojewskim. To byłoby wszystko, czego mi trzeba, lecz wydaje się nieosiągalne, wiec znowu cierpię pogrążony w pustce. I to puste miejsce w moim sercu zwyczajnie boli, przyroda wszak nie znosi próżni. A czas mija przerażająco prędko, gdy się spogląda z pewnej już perspektywy. Oto niedawno skończyłem lat trzydzieści, procesy starcze postępują. I jest jasne, że pierwsze 30 lat życia sromotnie przegrałem i szansę na powodzenie w następnych odcinkach mam jeszcze mniejsze, gdyż odejmowany mi jest atut młodości. To prawda, której trzeba spojrzeć w oczy. I gdy się spojrzy w oczy prawdzie, to się widzi: przepaść, czeluść, czerń, niewytłumaczalna żałoba. Dlaczego ja właśnie jestem tym królikiem doświadczalnym Losu? Czy tylko ja? Czy niektórzy inni też, czy wszyscy, czy ta Michelle, czy ona też? Mój patologiczny strach przed bólem zębów, przed każdym bólem, przenosi się na całe moje życie, do którego tak jestem przywiązany, że nie potrafię się zabić - staram się nawet unikać samochodów na ulicach. A tak sobie w wierszach obiecywałem, że nie dożyję trzydziestki. Czy powinienem przesunąć termin wykonania wyroku o lat dziesięć? Za oknem deszczowa Anglia, Londyn, ale świat nie otwiera się tu bardziej niż tam, zawsze podglądam go przez dziurkę od klucza. Wszystko trzeba wywalczyć, zostawiając płaty mięsa na mieczu. Te dwa ostatnie zdania to cytat z listu, który usiłowałem napisać do ciebie 6 maja. Nic z tych usiłowań wówczas nie wyszło, więc chociaż te dwa zdania. Do tej pory nie zdobyłem się na napisanie do Eugeniusza. Co robić? Co jakiś czas nachodzi okres nieprzezwyciężonej rozpaczy. To wtedy, kiedy składam do grobu swoje głupie, dziecinne nadzieje, tak jak teraz. Albowiem ta, którą w jakiś nieokreślony sposób kocham (nieokreślony, gdyż unikałem do tej pory dokonania racjonalnej analizy tego stanu, ażeby nie ujrzeć dna czeluści, 23 w której tkwię, w całej perspektywie) wyjeżdża i pewnie nie zobaczę jej już nigdy. Ironia losu sprawia, że ma ona na imię Kathy, a ty przecież w ostatnim liście życzyłeś mi Michelle czy Katherine. I Kathy właśnie zastąpiła Michelle jako Panią Moich Myśli. Tamta potraktowała mnie raczej podle i wyjechała pod koniec czerwca. Cały lipiec zużyłem na dochodzenie do siebie po czerwcowym kryzysie i wtedy pojawia się Kathy, mała Australijka, która jest nauczycielką w szkole, do której chodzę. Prędko chodzenie do szkoły staje się przyjemnością i najważniejszą częścią dnia, ponieważ ona tam jest. Próbowałem być rozsądny i tłumaczyłem sobie, że my nie tylko pochodzimy z dwóch różnych światów, lecz także stanowimy dwa odrębne światy, tak odległe od siebie, że nasze trajektorie nigdy się nie spotkają. I może tak jest naprawdę. Ale ja miałem nadzieję wbrew rozsądkowi, niczym uparte dziecko nie mogące pogodzić się z rzeczywistością. Tak się sprawy przedstawiają. Ona, niespokojny duch, wyjeżdża do Hiszpanii, do słonecznej Grenady, aby tam uczyć dzieci angielskiego. Ja zostaję tu sam ze swoją samotnością i polskim paszportem, nie mając niczego, co należy do niej, nawet adresu. Wiem już na pewno, że jeśli w międzyczasie nie zachoruję, nie umrę, nie zostanę zabity, zostanę w Londynie przynajmniej do lutego. Co dalej, nie wiem. Czy nie będę mógł już dłużej wytrzymać i wrócę do kraju? Nawet najbliższa przyszłość jest tajemnicą. Jutro wreszcie wyrwę się z tego cholernego miasta, pojadę gdzieś nad morze. Na początku października chciałbym się wybrać na parę dni do Lake District, do Krainy Jezior w Górach Kambryjskich, gdzie niegdyś mieszkali i wędrowali Wordsworth, Coleridge, Keats i inni niezłomni. To jedyne przyjemności na jakie mogę sobie pozwolić. Jeszcze kino, do którego zachodzę od czasu do czasu, aby obejrzeć jakiś film Pasoliniego czy Polańskiego. Dochodzi czwarta nad ranem. Pół godziny temu skończyłem czytać "Czas życia i czas śmierci" Remarquea. I nie mogę zasnąć, dla mnie za wcześnie. Ostatnio sypiam w dzień, mniej więcej od ósmej rano do trzeciej po południu. I, przy tym, nic specjalnego nie robię. Najwyżej czytam. Tyle że w oryginale, ze słownikiem na podorędziu. Odczytuję na nowo Remarquea, po 13 latach. Wtedy jego proza bardzo mi się podobała, szczególnie "Trzej towarzysze", którą to powieść przeczytałem dwukrotnie, raz po razie, co bardzo rzadko mi się zdarza. Nadszedł więc czas, aby sięgnąć do dzieł poznawanych we wczesnej młodości, wrócić do powieści Dostojewskiego, Kafki, Stachury? Może. Ale gdzie jest ten entuzjazm, ten pęd do literatury, to przeżywanie. Gdzie ta nadzieja i wiara (nawet jeśli naiwna) w Poezję. Gdzie ta świeżość poranka w górach, gdzie ta siła pragnienia i śmiałość...Za oknem tymczasem wstał dzień. Odsłoniłem okno, ażeby móc rozkoszować się widokiem szarego bloku skąpanego w słońcu. Emeryci, renciści i plotkarki jeszcze nie rozpoczęli swojej ciężkiej służby na balkonach, w oknach i na podwórku. Pierwsze autobusy wyjechały już na ulice i ptactwo, poziewując z lekka, rozpoczęło trele. Zaczynam się modlić, ale wszystko mi się miesza, niewiele pamiętam z dzieciństwa. Wyobraź sobie, że zacząłem przystawać przed kościołem i wsłuchiwać się w wydobywającą się z niego melodię, w słowa i szepty, słyszę nawet chichoty, chrząknięcia. Bije stamtąd zapomniane ciepło. A kiedy wchodzę, widzę tylko garstkę wiernych. Spodziewałem się tłumów, świątynia wydawała się bardziej napełniona. Moja wyobraźnia, która z przytkniętej do ucha muszli robi zaraz ocean. "Jeśli możesz, zabierz ze sobą swoje wiersze, a jeśli nie możesz ich zabrać, to po prostu spal je, tak jak ja to zrobiłem. Jezus potrzebuje ciebie, a nie twoje wiersze. Ten świat potrzebuje miłości, którą możemy mu dać, kochając Jezusa. Ten świat nie potrzebuje twoich wierszy. Ty ich też nie potrzebujesz. Ty i ja, wszyscy wokół, potrzebujemy Miłości. Szkoda że tak późno to do mnie dotarło. Lepiej późno niż wcale." 24 "Próby życia" W tłumie dzieci przedzierających się przez modrzewiowy gąszcz wyróżniały się te z domu dziecka. Znoszone kurteczki, rozdeptane buty, spodnie przechodzące ze starszych na młodsze. Było też parę osób ze świetlicy terapeutycznej, trochę wolnych strzelców, którzy zareagowali na ogłoszenie w gazecie. Organizatorzy półkolonii wynajęli go jako przewodnika. Szedł ulubionym szlakiem południowym, wykonując spiralną pętlę wokół Wielkiej Sowy. Można zdobyć, przyjaciele, dwadzieścia siedem punktów na Górską Odznakę Turystyczną, a to już coś. Dlaczego tamci trzej tak ciągle z tyłu, zgubić się chcą, czy co. Zawołajcie tego Łukasza z przodu, bo znowu źle skręcił. Oni tak zawsze razem, proszę pana, we trzech się biją, we trzech się uczą, wszystko we trzech. "Trzej towarzysze" przemknęło mu przez głowę. Upajał go spokojny rytm marszu wierzchowiną. Przez jakis czas, sapiąc jak kowalskie miechy, wspinali się wąska ścieżką między skałami. Teraz szli swobodnie i lekko. Wkrótce dzieciaki oswoiły się i zaczęły opowiadać. Nie słuchał zbyt uważnie. Dziwne zdania, krążące wokół podejmowanego z uporem problemu, zaprzątały jego uwagę. Potakiwał, uśmiechał się, musiał nieraz krzyknąć. Fermentowała w nim, dobierając słowa, pewna idea. Od kilku dni cyzelował zdania drobnego szkicu. Od tego momentu wierszem będzie nie to, co czym prędzej przybiegnie, nie pierwsza lepsza notatka, ale forma, która załagodzi ból, rozterkę i niesmak. Znamienne przesunięcie akcentu: w stronę rzeczy nowej, skupionej, terapeutycznej. Notatka to za mało. Proszę samego siebie o formę, o tradycję, o siłę napływającą z głębi czasu. Spośród tekstów, jakie się zrazu narzucają, wchodzą pod pióro i żądają ociosania, na pierwszy plan wychodzą te o znamionach pewnej trwałości. Skąd ta trwałość? Czy tu chodzi tylko o tradycję? - Proszę pana, Darek pluje, a potem mówi, że to Przemek! - krzyczała piegowata z długimi warkoczami. - Bo pan wcale nie słucha, co się mówi! - spąsowiał Darek. - Słucham, słucham. - Tylko niech pan nikomu nie mówi... Trwałość bierze się z przekonania, że istnieje coś, jakaś substancja trwałości, która wytwarza nową energię, jakby balsam na nasze palące oczekiwania, generując przy tym małe, poszczególne trwałości. Życie jako przestrzeń doznań cierpliwie sposobi nas do gotowości przyjęcia trwałych przekonań. Najpierw bawi się nami i rzuca na burzliwe morze, rozhuśtując nastroje i wartości, lecz wreszcie przychodzi czas wyławiania rozbitych fragmentów i znoszenia ich na wyspę. Jeden ze znalezionych kamieni ma w sobie cechy przypisywane kamieniom węgielnym lub filozoficznym. Można budować. - Bo musi pan wiedzieć, że my z Zenkiem chodzimy na Górę Anny do pustelnika. Tak, tak, tego samego. On jeszcze żyje. Wcale nie umarł, jak mówią niektórzy. Nieraz całymi dniami leży i nie ma siły żyć, ale żyje. Nosimy mu chleb i cukier. O to najczęściej prosi. Ma dużo starych rzeczy. I kiedyś obce chłopaki weszli do niego i mu zabrali parę rzeczy. Widział pan takie niemieckie radio, wysokie i czarne, z zielonym okiem? Też mu zabrali i sprzedali w tym antykwariacie w rynku. Najgorszy ten Rudy z ósmej klasy. Zabrał mu nawet czaszkę - sapnął Darek, a jego oczy zrobiły się wielkie jak talerze. Nawet czaszkę. O czym on mówi? Wiatr przeleciał jedną stroną lasu, westchnęło coś w olbrzymich świerkach, zachrobotało. Tupot drobnych racic. Patrzcie, patrzcie. Chyba z osiem saren pobiegło w stronę trzęsawisk. Czaszka. Czy nie za dużo tych czaszek. - O czym ty mówisz? - No mówię panu, że to już zdenerwowało Iwana, tego wysokiego, co znowu nie zdał. Powiedział Rudemu, że jeszcze jeden taki numer i ma przerąbane. - I co? - No to, że przerąbane. To tak się wystraszył, że oddał, a na początku chciał za nią pieniądze. Pustelnik bez tej czaszki zupełnie jak bez ręki, bo to jego amulet. Leżał w łóżku, nic nie jadł, robił pod siebie. Czaszka jest pomalowana na złoty kolor i ma czerwone oczy, bardzo ładnie wygląda. On często ja głaszcze. To czaszka jego żony, co tragicznie zginęła. - Co ty za bzdury opowiadasz!? - No naprawdę. I Rudy mu ją ukradł. A potem powiedział, że znajdzie, jak stary mu zapłaci? - Ile chciał? - Coś koło pół miliona, ale Iwan skuł mu mordę i myśmy zanieśli czaszkę na miejsce. Pustelnik od razu się oży- 25 wił. Wysłał nas po chleb i ser. Poszliśmy, a on w tym czasie nawet się ogolił. - Ile on ma lat? - Siedemdziesiąt dziewięć. Ta najwyższa forma związana jest z bólem i odczuwa się ją jako narodziny z ducha, wyłanianie się czegoś z ciała, poród. Przychodzi rzadziej niż zwykły zapis i odciska stopę na piasku, a odciskiem tym, odbiciem, karmią się następne tygodnie i miesiące, nieraz całe lata, wpatrzone w pradoznanie jak w gipsowy model stopy, zawieszony nad łóżkiem obok jesionowego krzyża i porcelanowej pacyfki. Ta forma uśmierzająca ból w jakiś sposób zapośrednicza nas ze sferą absolutu (albo ją wyzwala, a niekiedy ustanawia) wiążąc się z gotowością wewnętrznego posłużenia się baśnią, mitem, kojącą historią stawania się nieba, ziemi i człowieka pośród całego bogactwa stworzenia. - Bo wiecie dzieci, te góry zbudowane są z archaicznych gnejsów uważanych za najstarsze formacje geologiczne Sudetów. Ich wiek ocenia się na około dwa i pół miliona lat. Tak, tak, dobrze słyszałeś, miliona. Mają kształt mało zróżnicowanego, zwartego bloku o wyrównanej wierzchowinie ze słabo zaznaczonymi szczytami. Ten co widać z Poręby? To jest Kalenica, królewska góra, bo ma żelazną koronę na głowie. Tak naprawdę to jest wieża widokowa. Zbocza są dość strome. Wyższe partie Gór Sowich porośnięte są prawie w całości gęstym lasem świerkowym z domieszką buka. Pewnie że wiem, ile mają kilometrów, mądralo. Dwadzieścia pięć z zachodu na południowy wschód. O, zaraz zobaczycie ładną skałkę. To Babi Kamień. Dziesięć metrów wysokości. Poniżej szczytu w lesie na południowo-zachodnim zboczu stoi druga, wyraźnie mniejsza, nazywa się Sępik. Jak ten chłopak się nazywa? Bartek?! Złaź z tego kamienia, bo nie wezmę cię na następny rajd! Stawanie się indywidualnej historii jest właściwie wyborem historii archetypicznej, potwierdzanej tradycją odwiecznego wyboru. Indywidualna historia okazuje się poszukiwaną formą. Poszukiwana forma podsuwa obraz głęboko zakorzenionego sacrum, stojący gdzieś blisko spełnienia. Dać się natchnąć przez opowieść prawdziwą, przez formę naczelną, to wreszcie odetchnąć po latach babrania się w sobie, stwarzania na poczekaniu form powierzchownych i dosadnych. Grupa rozpierzchła się za jego przyzwoleniem. Dzieci biegały sobie po ruinach starego zamczyska wzniesionego przez któregoś Bolka w trzynastym wieku. Niemcy zakonserwowali ruiny i udostępnili do zwiedzania. Przelotny deszczyk nie ostudził wspinaczkowych zapałów dzieciarni. W starych murach brzęczało jak w ulu. Najwyżej wpiął się Darek i wołał z resztek wysokiej wieży, zachęcając pozostałych śmiałków. Bartek próbował rozpalić ognisko, mokre patyki nie chciały się zająć. Jolka Janeczko pożyczyła dezodorant, parę pryśnięć i już ogień wznosił się wysoko. Zaczęło się szukanie kiełbasek w plecakach. - Proszę pana, Szymon ma piwo! - pisnął Adrian Zubiel, który przedstawił się jeszcze w pociągu. - To nie piwo, to taki dziwny sok w puszce, kapusiu jeden! - odwrzasnął Szymon. Alpiniści, do których doszedł smakowity zapach wędzonki, odskakiwali od skał i murów, kierując się w stronę wesoło buzującego ognia. Dobre miejsce wybrał Bartek na ognisko. Z jednej strony skały, z drugiej spore resztki wyniosłych murów. Zacisznie tu było i spokojnie, krąg świeżej trawy, spróchniały buk dobry na siedlisko. Przemek połknął swoją kiełbasę i rozglądał się za następną. Usiadł blisko Jacka i zagadując, wpatrywał się w zwieńczony kiełbaską kij. W pewnym momencie wędlina zsunęła się i wpadła w popiół. Chłopak skoczył w płomienie jak kot i już zlizywał popiół zmieszany z tłuszczem, już rozrywał zębami chrupiącą skórkę. Jacek machnął ręką. Z boku, pod rachityczną jarzębiną, z godnością spoczywało "trzech towarzyszy". - No i co, panowie, może być? - zapytał Jacek. - Ujdzie - odrzekł najwyższy. - Myśmy lepsze zamki widzieli - mlaskając, poinformował Wytrzeszcz. Z jego oczami rzeczywiscie było coś nie tak. - Jak tatuś żył, to nie takie wycieczki robił - zakończył dyskusję "kluchowaty". Ale Przemek jeszcze był głodny. Czatował blisko ognia z nadzieją, że cos kapnie, to znaczy spadnie komuś z kija w popiół. Wreszcie zrezygnował i poszedł po drewno. To najbliżej leżące było zbyt mokre, za to zaraz za murami sterczało sporo świerkowego suszu. Małemu bólowi wystarcza notatka. W tym miejscu chodzi raczej o duży ból, o ciągłą niedogodność biorącą się z powietrza, z przestrzeni ogólnej niedogodności. Wielkie są chwile wypierania tego poczucia, zaś najwięcej w tej kwestii mogą mieć do powiedzenia formy naczelne, teksty poetyckie poza najprostszą ekspresją, poza specyfiką lirycznego diariusza. Takie wychodzenie z co- 26 dzienności, ta nieco mechaniczna transcendencja może doprowadzić z drugiej strony do skrajności, do zanegowania sensu notatki i w efekcie zakończyć się czasowym zamilknięciem, które może być rozumiane jako otwarcie się na epifanię - przecież z rzadka zrzucaną przez Wolę, przypadek, układ form naturalnych w zasięgu naszych zmysłów. I tym sposobem rzadkie chwile szczęścia czyli metafizycznego ukojenia doprowadzają do myśli, że głos z nas wychodzący jest czymś odwiecznym, a słowo "tradycja" jest właściwie zapomnianym imieniem Boga. Najmłodsza turystka, Gosia, przytuliła się do Jackowego ramienia i drżała. Oczy miała zamknięte. Na powiekach czuła ciepło bijące od ognia. Co sobie myślała? Luźne obrazy, które wirowały w jej głowie, wyłowiły obraz wypadającego z gniazda pisklęcia. Czuła się takim pisklęciem wyrzuconym przez rozjuszonego ojca. W bliznach, które miała na plecach i pośladkach, zastygła tamta chwila. Wspomnienie bólu sprawiło, że znowu drgnęła. Skurcz spiął Jacka od wewnątrz, rozległ się w nim jak w pustej trumnie i podszedł do gardła. Przełykana ślina zabrzmiała jak trzask czyneli. Ten huk nagle wyolbrzymionych sekund. - Dość tego! Zbieramy się...Trzeba było długo nawoływać, bo trzódka rozpełzła się po lasach i halach. Opowieści Jacka słuchali nieliczni. - W tamtej wielkiej górze naprzeciw do dziś są tunele zrobione przez więźniów. Szymek wam przeczyta. - Więźniowie przywiezieni z Gross Rosen i Oświęcimia w nieludzkich warunkach budowali w Rzeczce i Walimiu sztolnie podziemnej fabryki w zboczach Włodarza, a także wznosili fabrykę amunicji i pracowali w kamieniołomach. Na cmentarzu ofiar zbrodni hitlerowskich pochowanych jest kilkanaście tysięcy więźniów. Prawdopodobnie dwadzieścia tysięcy zginęło w końcowym okresie wojny w sztolniach podziemnej fabryki produkującej części do rakiet V1 i V2. Wielkie są chwile wypierania poczucia jałowości z ludzkiego serca, a właśnie teraz Jacek czuł, że jest we właściwym momencie i na swoim miejscu. Całkowicie wypełnia tę chwilę i jest komuś potrzebny. Wieczorem zanotował w dzienniku: "Imiona istnienia stają się mantrą poety, litanią zagubionego, modlitwą wydrążonego, który instynktownie rozkłada swój kram przy gościńcu i nawołuje. Zatrzymują się duchy przodków i napełniają go. Już nie tylko tradycja, nie tylko Bóg, nie tylko promieniowanie kości i dzieł, lecz też osobiste dopełnienie: zamglony obraz ojca pochylonego nad krawiecka formą przyłożoną do skrawka ciemnej tkaniny. Obrazy spotykają się - formy przykładają do siebie - i nachylają się ku sobie zakrzywione boki." DOM Antoni, najstarszy brat, urodził się w czterdziestym piątym we Lwowie, Roman w czterdziestym dziewiątym w Makowie Podhalańskim. Tylko my z Januszem na miejscu. Mieliśmy jeszcze siostrzyczkę Olgę, w pięćdziesiątym którymś zabrała ją szkarlatyna. To było przed moim urodzeniem. Sąsiadka, stara panna, której nie pamiętam, tak kochała Olunię, że podobno wylewu dostała na wieść o jej śmierci. Oczekiwany byłem jako zadośćuczynienie czyli dziewczynka. Zdaje się, że zawiodłem ojca. Na szczęście dom był duży, nie to, co teraz, te nowomodne klitki. Wtedy nikt na siebie nie właził ze swoim żalem. Bywały dni, że wcale ojca nie widziałem w ogromnych przestrzeniach miedzy piwnicą a rozgałęzionym strychem, w wysokich pokojach, między komórkami i klatkami na króliki, wreszcie na ulicy. O, moja ulico... Mam wrażenie, że przyśniłaś mi się razem ze zwariowanym światem lat sześćdziesiątych. Najpierw byłaś polną dróżką prowadzącą na księże łąki, tratowaną racicami stad gonionych na uroczyste spędy rolnicze. Potem na moich oczach ubrano cię w ciężką zbroję bruku. Wąsaci i grubi brukarze, suwając kawałami świńskiej skóry na kolanach, obstukiwali twoją kamienną opuchlinę, aż wreszcie któregoś dnia zniknęli, uznawszy, że świecisz przykładem innym sąsiednim, tonącym w glinie, ulicom. Świecisz w mojej pamięci, ulico, świecisz krwią bójek, plwociną kresowych przekleństw, błyskawicami góralskich zawołań. Szlifowałem twoje bruki, zdzierałem kolana i najlepsze spodnie, wracając z procesji czy pochodu. Tu 27 podskakiwał pierwszy rowerek i kart zrobiony ze starych łożysk i wyżebranych w tartaku desek. Któregoś dnia zalali cię asfaltem. Zrobili to tak szybko, że nie zdążyłem tego zachować w pamięci. Przyszło się ze szkoły i już. A woda inaczej asfaltem płynie, inaczej uderza deszcz, śnieg w inne układa się wzory. Czy to nie wtedy czas zaczął płynąć inaczej? Zrywał się i hamował gwałtownie. Spokojny rytm konnych wozów, wywożących cegły z ciągle dymiącej cegielni, przeszedł w gwałtowność ciężarówek. Pojawiły się taksówki, garaże, motocykle, prawdziwe polskie rowery, a nie jakieś poniemieckie, pordzewiałe damki. Triumfalne przejazdy furmana Dudka, zabierającego po drodze całą chętną dzieciarnię, przeszły do historii. Ciężarówki nie chciały się zatrzymywać. Rozebrano gospodarstwo Barańczaków. Przygotowywano się do budowy osiedla. Dom był duży, pękaty, szary. Nawet dachówki miał matowoszare. Na innych domach królowały zgrabne i czerwone, a na naszym wielkie, węglowe, grafitowe placki. Jego dni były policzone, lecz wtedy nikt o tym nie wiedział, żyliśmy, jak potrafiliśmy. Repatrianci topili smutek w bimbrze pędzonym przez zezowatego Musiała, dzieci biegały za starą Niemką, licytując się, kto ją trafi w głowę. Bohaterstwem było nie wpaść w łapy jej olbrzymiego małżonka, miotającego jakieś straszliwe przekleństwa, siejącego postrach okutą laską wymalowaną w alpejskie szarotki. Nigdy nie nauczyli się polskiego. Trwali w uporze. Prowokowali, szwargocząc natrętnie, trzymając się dumnie za ręce. Pewnego razu śledziłem ich bardzo długo, doszedłem na cmentarz. Stary o mało mnie nie rozdeptał, szybko wsunąłem się w krzaki. Dźwigał wiadro. Niemra wyrywała chwasty z grobu. Potem zapalili świeczkę, pomamrotali i poszli. Grób był nieduży, skromny. Ernest Traumer. Wtedy nie wiedziałem, że to ich syn. Byli wrogami. Mówili jak ci, do których strzela się w filmach, jak ci, co nie mają serca i uczuć, nie mają wyobraźni i wrażliwości. Zabija się ich bez wyrzutów sumienia. Od tamtego czasu nie widziano mnie na pierwszej linii walk z germańcami, pętałem się gdzieś z tyłu, a moje kamyki były najmniejsze, najbardziej zawstydzone. Już wiedziałem, dlaczego zostali. Strażnicy grobu. Matka mi wytłumaczyła. Stary Niemiec umarł, gdy byłem w drugiej klasie. To był dziwny rok. Zniknęli z miasteczka Żydzi, w tym mój ulubiony taksówkarz, Wajdenfeld. Potrafił zatrzymać swoją warszawę i przepraszając klientkę, mówić: - O, Jacek wędruje ze spodniami, podwieziemy go. Nieraz szedłem kilka kilometrów, odnosząc poprawiony garnitur albo skończone spodnie. Potem już na rowerze. Gdy mnie mijał, świecił i trąbił. I takich ludzi wypędzili. Ojciec z jakimś zadowoleniem wsłuchiwał się wtedy w warkoczącego pioniera, w dudniącą Wolną Europę. Szwab leżał w dole wodospadu, rozciągnięty jak ogromny pająk w sieci rozbryzganej krwi. Milicja szukała tego, który go tam zepchnął, ale chyba nie znalazła. Stara Niemka zmalała w tych dniach, skurczyła się i przemykała chyłkiem pod zaliszajonymi ścianami. Wkrótce słuch o niej zaginął, może jakaś rodzina z Niemiec upomniała się o umę. W tym czasie dowiedziałem się, że grobowiec z czerwonego piaskowca, ze złotym napisem LEDDER ma coś wspólnego z moją ulicą. Podsłuchałem rozmowę krawców, którzy spotykali się co miesiąc, obradując i tego pijąc. Tym razem wypadło na ojca. W warsztacie aż zabrakło krzeseł. I usłyszałem piskliwy głos jedynego w tym towarzystwie garbusa, postrachu dzieci, co miał warsztat na Woliborskim Przedmieściu. - Opowiadał mi jakiś Szkop, że ten Ledder mieszkał na Jeziornej. Miał karczmę na rogu ulicy, ale interes kiepsko się prowadził. Kto się kiepsko prowadził (głos ojca). I jedno, i drugie (garbus musiał już mieć w czubie). Książki go zgubiły. Ja zawsze mówię gówniarzowi, nie czytaj tyle, tylko pilnuj interesu. A jaki twój mały ma interes? Mało się tam za łby nie wzięli. Straszne dwie piwnice pełne węgla i tajemnic. W jednej szczególnie duże bryły, które bracia łupali młotami. Obok wykafelkowana ubikacja, do której schodziło się po trzeszczących schodach. Pokoje jak pokoje, ale za to strych! Tak mnie tam ciągnęło do wszystkich zakamarków. I jeden olbrzymi jak lotnisko pokój, w którym graliśmy w piłkę w deszczowe dni. Umarł ojciec, i w odstępie kilku miesięcy umarł dom. W planach budowy nowej drogi dojazdowej do osiedla była ta śmierć. Białoruśki rozerwały go jak jastrzębie kurczaka. Stalowe liny wpiły się w ściany i nagle to, co było schowane, tylko nasze, wyszło. Wybebeszyły się tapety, wzorki na ścianach, tekturowe przepierzenia, prowizoryczna łazienka. Gromada dzieciaków stała jak skamieniała, uświadomiwszy 28 sobie nagle, że nie ma nic trwałego na tym świecie. Bo nawet dom. Kupa gruzu. Udawałem zucha, który śmieje się i dowcipkuje. Nocą zrywałem się zlany potem i łzami. Śnił mi się dom, jeszcze cały i zdrowy. Dom żywy i prawdziwy, jak ktoś bliski, jak człowiek, który nie chce iść na operację, bo wie, że już z niej nie wróci. Dom, który prosi. Spałem na złocie, nie wiedząc o tym. Zresztą, na czym myśmy nie spali. Jeszcze przez dwa lata zatrzymywali nas obcy ludzie i komentowali naszą beztroskę. Jak to, nie przeszukaliście ścian, tyle bogactwa, tyle wszystkiego. Coś tam ojciec wyciągnął zaraz po przyjeździe, potem przestał szukać zadowoliwszy się miśnieńską wazą, która po latach, zupełnie zdegradowana, pełniła rolę pojemnika na klucze. Kaczki zrywały się na niej do lotu. Z drugiej strony niebieskie szuwary, gniazdo, długa, łabędzia szyja. A wystarczyło zerwać deski w sypialni. W kasetce złote monety restauratora, który myślał, że zaraz wróci. Porcelana, naczynia, garnki, koce, pościel, bibeloty i książki. Najwięcej książek. Zachodzę kiedyś do kumpla. Na stole wysoka sterta oprawnych w skórę książek, złocony gotyk na okładce. Skąd to masz? Nie wiesz? Wszystko od ciebie wyniesione, jak rozbierali. Odyseja, Iliada, Don Kichote, Czarodziejska góra. Spałem pozawijany w te stronice, otoczony mnóstwem książek, promieniowały na mnie. Obudziły. Tymczasem dom zrastał się w snach, w których wszyscy byli razem. Ojciec żywy i trzeźwy. Matka uśmiechnięta i bez żadnego siniaka, najpiękniejsza w świecie. Antoni zaraz wychodzi na nockę, ale jeszcze serdecznie ściska się z ojcem. Pierwszy raz to widzę. Nie wiem, jak mam się zachować. Czy też pocałować? Romek na przepustce z tego wielkiego świata, do którego się tak wcześnie wyrwał. Janusz z dziewczyną, którą wszystkim przedstawia, nawet takiemu pędrakowi jak ja. Siedzimy przy stole. Biały obrus. Jakaś wigilia czy coś. Nie ma pośpiechu, nie ma nerwów. Trzeszczy igłowy adapter, wirują wielkie, czarne krążki z kolędami. Puka spóźniony klient, matka wydaje mu garnitur. Sen ucieka, przytłoczony narastającym szumem i ciężarem. To się nie mogło udać. Ściany nie pozwoliły. Ból ścian, gorycz wypędzonych. Czuliśmy się obserwowani. Najbardziej matka, chociaż starała się ukrywać swoje skrępowanie. Zasłaniała lustra, widziała w nich obce twarze. Ojciec pukał się w czoło. W zimnym pokoiku z telewizorem, w którym musiała kochać się z ojcem, znaleziono kilkanaście portretów przedstawiających największych filozofów, jakich wydała cywilizacja. Patrzyli na nią, gdy to robiła. Dlatego urodziłem się taki zawstydzony. Dlatego wstyd towarzyszył mi od dziecka. Tylko na początku nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi. Ciemna i krzywa fizys Spinozy, choć już bez misternie rzeźbionej ramy, rozdeptanej szabrowniczym butem, stoi na moim biurku. "Dzieje moich czterech samobójstw związane są z wieloma perypetiami duszy domu, o których nie chciałbym mówić, zaznaczając, że to, co najbardziej boli, znalazło już wyraz powyżej." "Próby życia" Śnieg przedostał się przez szpary i mącznym osadem pokrył parapet salki katechetycznej, której okna wychodziły na płaski dach "Splotu". Jacek patrzył na ruchliwe cienie za szybami manufaktury, a kiedy uchylił okno, do jego uszu dobiegł rytmiczny klekot krosien. Jeden z pierwszych wywiadów, jakie przeprowadził dla "Niezależnej Poręby", dotyczył likwidowanego "Splotu". Szczękliwa muzyka wypełniająca ciasne uliczki przykościelnego dzieciństwa. Wileńskie kilimy, huculskie pasiaki, narzuty grodzieńskie. Odchodzący świat uroczych, śpiewnie zaciągających, staruszek z koła kultywowania tradycji. Z rozmyślań wyrwał go nagły hałas dobiegający z korytarza. Skrzypnęły drzwi i weszło kilku chłopców, pytając, co teraz mają robić. Zeszli na dół. Jacek otworzył bagażnik, a oni zaczęli wnosić na piętro naręcza zadrukowanych kartek. W słońcu błyszczała czerwona skoda pamiętająca rok wiktorii polskich piłkarzy, zatrzymanych w marszu do mistrzowskiego tytułu tym jednym strzałem lewonożnego Gerda. Przeżywał to wszystko w Białymstoku, na 29 wakacjach u ciotki Zofii. Chodziło się do sąsiadów na telewizję i w wielkiej gromadzie komentowano każdą akcję, każdy strzał. Nareszcie Polska była w czymś ważna, triumfująca i wielka. Jacek wygrzebał z szeroko otwartego bagażnika ostatnie egzemplarze i poszedł nadzorować pracę. Gazeciarze porozkładali się na długich stołach i pracowicie łączyli ze sobą strony. Po chwili do trzasku krosien i krakania gawronów doszedł odgłos falcowania, szelest przesuwanych stert. Chłopcy brali po kilkadziesiąt egzemplarzy własnoręcznie złożonej gazety i zapisawszy się w zeszycie, wychodzili na miasto. Niektórzy szli w stronę wielkiego osiedla, inni woleli prywatne, parterowe domki rozrzucone na łagodnych zboczach Borówkowych Wzgórz. Byli i tacy, którzy wybiegali z naręczem "Niezależnej" wprost w zgromadzony na rynku tłum, nawołując i zachęcając do kupienia. Część nakładu Jacek wnosił do samochodu i wyruszał w świat trzynastu wiosek gminy. W każdej miejscowości znajdowało się miejsce, gdzie chętnie przyjmowano gazetę. Jeszcze niedawno poruszał się na rowerze, dźwigając papierzyska w plecaku. Nieraz towarzyszyła mu Marysia, najstarsza córka. W jej plecaku gromadziły się zwroty i kwity za reklamy. Obserwacje z tych podróży trafiały do notatnika, zasilając gminny serwis informacyjny, w tym znienawidzoną przez wójta dociekliwą rubrykę "Rowerkiem po gminie". Trochę uskładanego grosza pozwoliło zmienić styl pracy i przesiąść się z roweru do ognistej skody... pamiętającej ( ale zdaje się, że już o tym mówiłem)...którą w tej chwili trzech gazeciarzy usiłowało wypchnąć z przykościelnego placu na opuszczającą się w dół kamienistą uliczkę. Dziekan wychylił się z okna plebanii. Radził przetrzeć świece, bowiem jak słychać zamokły. Mówił zachrypniętym głosem wiecznego mówcy i wiecznego palacza. W szybie tuż za nim mignęła wyszczerzona twarz śmierci i Jacek wzdrygnął się, jakby przeczuwając krzykliwy tytuł artykułu na pierwszej stronie. Miało to urzeczywistnić się już niebawem, ale któż to mógł wówczas wiedzieć. Chwila trwała nieśmiertelnie: gazeciarz o słomianych włosach i zajęczym spojrzeniu zacierał skostniałe dłonie, dziekan mościł sobie poduszkę na parapecie i coś chrypiał pod nosem, Jacek drwił z czasu i sadowił przebudzonego synka na tylnym siedzeniu, gospodyni wylewała gorące pomyje na lód przed plebanią, doleciał kwaśny zapach polanego popiołu. Zeszły się kaczki z sąsiedniego podwórka, by taplać się w parującym bajorku. Wieczność miała swoją słabą chwilę, pozwoliła trwać tej scenie i trwać do obłędu. Promienie słońca niczym paluchy ciekawskiego boga, wmanipulowane w tryby mechanizmu, gmerały rozpaczliwie w szczelinach ciemnych murów otaczających czerwony kościół, wystrzelający w niebo neogotyckim spazmem. I jeszcze ten filuterny kogucik na wyniosłej, połyskującej zielono, wieży; cóż za... Dziekan zaciągnął się karmenem i zaczął pokasływać, jednocześnie strzeliło w gaźniku skody. Wypchnięta i rozpędzona, zapaliła wreszcie, szczęść Boże!, tocząc się powoli w stronę Chociszowa. Tam już czekali wierni czytelnicy "Okienka Policmajstra" i innych uciesznych rubryczek stworzonych przez Jacka. Gdy przejmował redakcję solidarnościowego pisemka, miał przed sobą wytknięty przez prezesa Guziana cel: doprowadzić do wzrostu nakładu, nie bacząc już na pryncypia. Rok dziewięćdziesiąty pierwszy przełamywał się niczym kra na rzece i naród wydawał się zmęczony demonstrowanym wszędzie patosem nowych powinności. Społecznikowski zapał ostygł, a gazeta musiała istnieć dalej. Musiała. Tak wydawało się działaczom byłego podziemia, których prozaiczne światło dzienne i zwyczajność ludzi zaczęły mierzić. Jacek dwoił się i troił, zwielokrotniał się w kilkunastu popularnych rubrykach, żonglując pseudonimami i konceptami. Nakład wzrósł. Dorabianie do nauczycielskiej pensji nabrało rumieńców. Szczególnie bawiło go wymyślanie sloganów reklamowych. Za każdą wydębioną od sklepikarza reklamę miał sporą prowizję. Pomysły pojawiały się w nieoczekiwanych momentach. Rzucał hasło, a kilkuletni Jakub tak długo bawił się słowami, aż wychodziła niebanalna zbitka, godna pierwszej, najdroższej, strony. Potem jeszcze zwyczajowa kłótnia z emerytowanym drukarzem, starym konspiratorem o to, dlaczego na pierwszej stronie zbrodnia w Przygórzu i reklamy, a nie wizyta biskupa i poświęcenie świetlicy. Jak długo mogło to trwać? Odebrać z drukarni, sfalcować, rozwieźc, rozliczyć gazeciarzy, zdobyć reklamy, zgromadzić materiały, przeprowadzić rozmowy, napisać teksty, poprawić teksty, ułożyć krzyżówkę, rozesłać nagrody, dobrać fotografie, zrobić makietę... Pewnego razu, gdy jeden z 30 gazeciarzy ukradł złoty pierścionek, leżący u jakiejś staruszki na szafce w przedpokoju, i w redakcji pojawiła się policja, przebrała się miara. Wieczorem poszedł do prezesa, do jego samotnej willi przy parkowej alei, i złożył rezygnację. W domu przy Jagiellońskiej, w przekrzywionej kamienicy z pękniętymi ścianami, ucichło, uspokoiło się. Przestał natrętnie dzwonić telefon, nie słyszało się trzaskających drzwi, bieganiny gazeciarzy, ciągłego człapania staruszków skarżących się na administrację i sąsiadów. Skończyła się zabawa słowami, Marysia nie musiała martwić się nowym horoskopem, zaś Janka, druga córka, trendami w światowej modzie. Skończyło się szukanie porad babuni, przepisów ciotuni i ustalanie, kto umarł w gminie, a kto w mieście, jak przebiegały chrzciny w Wilkoszowie czy Nowiźnie. Miasto znów zatrzasnęło się w świadomości Jacka, ale już nigdy nie miało być tym romantycznym i poetyckim miejscem pośród wzgórz i nieodległych gór. Odkryły się tajemnice, wyświetliło zakulisowe życie, idylla okazała sie być podszyta czymś niepokojącym i interesownym. Co innego wiersz, co innego proza. Ucichło, uspokoiło się, zaczęły powracać stare historie. Ostry gwizd przeszył stęchłe powietrze podwórza. Dwa stare, usmarowane sadzą gołębie leniwie wzbiły się ponad rynny. Po chwili uspokojone przysiadły na spróchniałej desce wysuniętej z gołębnika. Gwizd powtórzył się. Tym razem gołębie podskoczyły tylko, za to z okienka obok ich siedziby niespodziewanie wyłoniła się ciemna, kędzierzawa głowa. - Jacaa! Idziemy! - krzyknął ktoś z głębi podwórza, z jego studziennego, niewidocznego dla oka, dna. - Dobra, dobra. Zaraz... - odrzekł leniwie Jacek i zniknął w okiennym otworze. Senne popołudnie jednego z pierwszych wakacyjnych dni. Niebo przemyte deszczem promieniało w słońcu, zachęcając do wyjścia z domu i szukania przygód, mimo zabłoconych chodników i olbrzymich kałuż. Na dach komórki babci Cyziowej wspiął się wysoki, jasnowłosy chłopak. W stercie śmieci, piasku i desek leżała tam żółta piłeczka palantowa. Najwyraźniej ona była celem jego wspinaczki. Już się wyciągał na brudnej papie pokrywającej dach, jedną ręką sięgając po upatrzoną rzecz, gdy nagle rozległ się cichy, charakterystyczny trzask i uwolniona z nogawki opalona noga uderzyła o rynnę. Chłopak syknął z bólu i zamarł. Wiatr majtał rozdartą nogawką. Po chwili jasnowłosy delikatnie przeniósł nogę ponad fatalną rynną i wsunął się, już bezpieczny, na dach. Bezszelestnie przesuwał się do upragnionego celu. Nagle drgnął. Okrzyk "Genooo!" odbił się echem po całym podwórzu. To jego wołano. Prawdopodobnie chłopiec, którego pełną ciemnych kędziorów głowę mieliśmy już okazję podziwiać w strychowym okienku, zszedł na dół i począł wzywać przyjaciela. Babcia Cyziowa strzepnęła ręką gazetę, którą osłaniała się przed słońcem. Podniosła głowę. Wstała z leżaka, pilnie nasłuchując, śmiesznie przy tym przekrzywiając głowę. Ruszyła przed siebie wpatrzona w dach swej komórki. Zawróciła. Podniosła leżącą obok leżaka leszczynową laskę i niespodziewanie raźno ruszyła w kierunku komórki. Schowała się za węgłem. Jasnowłosy z piłeczką w ręce opuszczał się właśnie na zieloniutką murawę, pokrytą kaczym i gęsim łajnem, i już jego stopy dotknąć miały ziemi. Lecz nie dotknęły, zawisły w próżni, a po chwili jak szalone odbiły się od drzwi komórki i ponownie znalazły się na dachu, po drodze zebrawszy sporą porcję razów. Bojowy okrzyk babci Cyziowej długo jeszcze błądził w zaułkach, zajadle ścigając uciekających. Bo nie tylko Geno uciekał, gdzie pieprz rośnie. Oprócz niego kilku jeszcze osobników spod ciemnej gwiazdy wyłoniło się nie wiadomo skąd i uciekało, coś tam widocznie mając na sumieniu. Na górce najlepsze kwatery były już zajęte. Geno wraz z Jackiem dopadli wolnej nory wygrzebanej w rozgrzanym piachu pod zdziczałą gruszką. Usadowili się zgodnie, szybko nasunęli na siebie, kilka zielonych gałęzi i straszliwie sapiąc, wypatrywali niebezpieczeństwa z leszczynową lagą w ręce. Ale od zachodu nic nie nadchodziło. Za to ze wschodu nadciągały ciemne chmury. Zanosiło się na deszcz. Znów otwierała się przed chłopcami perspektywa długiego siedzenia w domu. Ledwie skończył padać jeden deszcz, a już drugi zapowiadał się na niebie. Spuścili nosy na kwintę. Zapomnieli o grożącym niebezpieczeństwie. Na podwórku babcia Cyziowa wylała z siebie wszystkie pomsty do nieba i teraz zmęczona leżała na swoim leżaku, dysząc z upału i żądzy zemsty. Chłopcy markotnieli coraz bardziej. Dalekosiężne plany dotyczące tego popołudnia, wyprawa nad staw z piłeczką palantową, budowanie szałasu, zakopanie butelki z rozkazem Mongoła - wszystkie te cudowne projekty mogły 31 w każdej chwili wziąć w łeb. Wiele zależało od nadciągajacych chmurek, toteż wpatrywali się w nie jak zaklęci, chcąc chyba zahipnotyzować je i rozproszyć spojrzeniem. - Tato, ale czy to prawda? Czy tak uciekałeś? - pyta Kuba. - Aż tak to chyba nie - odpowiadam. - To napisz tak, jak było! - upiera się mały. - Nie mogę napisać inaczej. - Dlaczego? - Bo tak mi zostało w pamięci, taka pamięć wychodzi przy pisaniu. - To ty kłamiesz, tata, piszesz pamięć na nowo. Kłamiesz! BRULION "Zejść ze strychu, z zakamarków dzieciństwa, w otwarty poniżej strumień życia." Na hasło "rozbierać się" wyciągam sny z głowy. Mają różne kształty i przypominają ciastka z foremek pieczone przez matkę. Rzucam je na kupkę. Ktoś odwrócony do mnie plecami grzebie w niej. Dźwięczą metalicznie jak blaszki, blaszane wota wieszane na czerwonym suknie w niektórych kościołach. Nagle jestem w kapliczce w Wilkoszowie. Jest z niej przejście do stodoły. Mam iść spać na siano, lecz najpierw muszę dokonać wyboru. Jeśli nie trafię, zginę, przepadnę, zasnę bez snu. Macam na oślep i odrywam od sukna jedną z blaszek. Przykładam ją sobie do rozpalonego czoła. Udało się, trafiłem. To mój sen. Wpadam w siano i długo w nim lecę. Natrafiam na jakieś ciało. To ja. Szybko zasypiam w sobie. Jeszcze słyszę, że coś drepcze po dachu stodoły. Deszcz. Najlepiej wziąć zeszyt z dziecięcej półki, wysmarowany straszliwymi kulfonami, i zacząć od tyłu. W środku napotkamy stroniczkę rachunków, przyczynek do domowej buchalterii. I brudnopis listu do rodziny. Kawałek wypracowania na temat nieprzemijających wartości pieśni i trenów. To, co mamy do powiedzenia, będzie niespiesznie wlewać się w puste miejsca między użytkowymi tekstami życia. Brulion. Opowieść będzie sunąć do przodu, napotykając na opór materii, zgryźliwe wstawki rzeczywistości. Zapomniałem, jak się nazywa rzecz, o którą miałem pytać. Spojrzenie sprzedawczyni pada na mnie. To chyba chodziło o pamięć. Okazuje się, że można ją kupić. Kilka milionów za kilka megabajtów. Wychodzę przed sklep, by wyciągnąć pieniądze ze skrytki pod siodełkiem. Nie mogę znaleźć roweru, potem nie mogę znaleźć sklepu. Na murze leży piłka. Należy ją przerzucić przez mur, żeby trafić do księgi. Wszystkich do niej zapisują. Ludzie dzielą się na zapisanych i niezapisanych. Rozpoznaję ich po ubraniach. Zapisani mają kolorowe mundury. Mam na sobie skromne, szare łachy. Podbiegają funkcjonariusze i zdzierają je ze mnie jak skórę. Pod spodem jestem kolorowy. Podskakuję z radości, taki dwutakt z dzieciństwa, i wznoszę się, robiąc gwałtowne uniki nad ulicą prowadzącą do poczty. Strzelają. Siedzieliśmy na moście tego dnia, ustalając w niedostrzegalny dla przechodniów sposób zwykłą kolejność. Stąd te zamoczone tenisówki. Antoś, Romek, Janusz, ja. Wypadło na mnie. Nieśmiało wkroczyłem przez otwarte na oścież drzwi w magiczny świat "Grunwaldu" trzeciej kategorii. Narkotyzowali się tam mężczyźni w różnym wieku, a przed każdym stał mały chłopiec, tarmosząc i nawołując do powrotu do domu. "Mamusia czeka". Przed tobą nie było nikogo. Musiałem się pojawić. To konieczność, która następnie podszepnęła, żebyś mnie uderzył w twarz. I stało się. Uchyliłem się jednak, więc strąciłeś butelkę i kieliszki, rozprysły się na oczach wszystkich, i straciłeś równowagę, lądując w moich ramionach, przytłaczając mnie, porywając w otchłań, wgniatając w zaplutą posadzkę. Do czoła przylepił mi się banknot pięćdziesięciozłotowy. Potem prowadziliśmy cię przez miasto i myślałem, że pęknę ze wstydu. Co jakiś czas opierałeś się o ścianę, odpoczywaliśmy. Przy świętym Nepomucenie przewróciłeś się i o mało nie wpadłeś do wody. Mętna była tego roku, przykra. Połknęłaby cię z przyjemnością. Antek złapał cię za pasek. Romek i Jasiu podparli, mogłem się tylko przyglądać. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że jest takie piękne słowo. 32 Bezsilność.(Rytuał dowleczenia był zaledwie początkiem misterium. Wciąganie po schodach, chwiejnych i krętych. Układanie do łóżka, gdzieś w odległym i wyciszonym zakątku mieszkania. Pilnowanie, żeby nie spadł. Powodowanie - tu trzeba było niebylejakiej, zbiorowej, siły - żeby spał dalej, do całkowitego wytrzeźwienia.) Wszystkie te komórki, krzywy szereg dzikich wybryków architektonicznych, kusząco niskie dachy. Życie na dachach, nasze zabawy. Gdy się prowadzi pijanego, to nagle wszystkie piekące szczegóły skaczą do oczu: komórki, garaże, śmietniki, wyrwy w bruku, trzepaki, balkony, piaskownice, piorunochrony, rynny, ogrodzenia, okna, druty i lampy, anteny, gołębniki, nie ukończone budowle, ściany zawieszone w próżni, schodki, poręcze, krawężniki, drabinki, przesmyki, tynki rozkruszone do cegły, rozdrapane płaskorzeźby, zbite niemieckie napisy, okiennice, gzymsy, ganeczki, parapety, żelazne krzyżaki i sztaby wzmacniające ściany, i więcej, więcej, detaliczny szum, gwar. Co ta kobieta chciała? Chciałbym wypatrzyć w niej ten punkt. Zgaszę światło i wypatrzę. Będę się temu przypatrywał w napięciu, nieufnie. Oczyszczę z ozdobników. Wyszarpię z uprzedzeń, z łatwości osądzania. Zostanie parę nieczytelnych zdań. To będzie prawda o tej kobiecie. Najważniejszy punkt: jej pragnienie, żeby mnie nawrócić, raczej otworzyć. Czuję się stary. Ta kobieta mnie śni i nic. Żadnych egzekwii, czarów, egzorcyzmów. Niczego nie mogę w sobie zmienić. Ukształtowałem się za szybko. Jej brzydota nie trwoży. Przytulam się do niej. Czysta ufność, ciepło pozbawione seksu. Dobra mądrość obrócona w moją stronę. Jak hinduska bogini, jednocześnie obrócona kilkoma twarzami do kilku w ciemności szarpiących się mężczyzn. Wiele brzuchów, piersi, łon i rąk. Oczy wydawały się w niej najważniejsze. Jeden z mężczyzn chciał je wyłupić. Ktoś bardziej udręczony ode mnie, od nas. Mówiła, że trzeba zrobić ten pierwszy krok. Wyrwać się ze śmieci, którymi zasypaliśmy sobie życie. Namawiała do niemożliwego. Odbywało się to bez słów i zbędnych gestów. Wynikało z milczenia, tak interpretowało ciszę. Ziszczało się prawdziwie. Poznawałem prawdę po bólu. Trafiała w sam środek, wyciągała jakieś skrzepy, upuszczała zwiędłą krew, otwierała blizny. Jeżeli powróciłeś do miasteczka, możesz uważać się za pokonanego. Czekają cię ironiczne uśmieszki i kłopoty ze znalezieniem pracy. Tutaj wszystko w likwidacji, aż wstyd się zapisywać na listę zasiłkowiczów. Miałem szczęście, że wróciłem jeszcze w tamtych czasach. Profesor Macewicz pomógł znaleźć pracę w szkole. Najpierw w Nowiźnie, świetlica szkolna w starym zamczysku Magnisów, a potem na miejscu, w Porębie. W Nowiźnie do moich obowiązków należało odprowadzanie dzieci do stołówki w sąsiedniej szkole, przyprowadzanie, pomoc przy odrabianiu lekcji, spacery po parku i gra w piłkę, organizacja czasu wolnego. Regularne spóźnianie się na nieregularnie kursujące autobusy. Wykonywałem w ciemności znak krzyża, co było bluźnierstwem, dopóki nie zapaliłem świecy. Ktoś jeszcze był w pokoju. Pojąłem bluźnierstwo. I wtedy siłą woli skierowałem sen na inne tory. Zaczęło robić się wesoło w dość prostacki sposób. Dalej kreśliłem swoje znaki, poruszałem ustami, międląc swoiste zdrowaśki, które smakowały łykowato i kojarzyły się z dzikimi, niedojrzałymi gruszkami. Pomyślałem o miejscach, gdzie mnie nie ma albo o takich, w których figuruję jako nic nie mówiące mięso. Nieraz potrzebni jesteśmy jako milczenie. Miałem następnie przegląd pewnych krain, jakby rejestr w ręce. Nie mogłem niczego znaleźć, rozpoznać. Jako mięso. Gdy zacząłem mówić, wszystko powróciło na swoje miejsca, stale opuszczane przez słabość charakterów. Charaktery, to słowo na pewno padło albo było w tytule. No tak, przypis, gwiazdka. Już na początku maja znalazłem się za bramą strzegomskiej jednostki, gdzie moim ulubionym zajęciem stało się czytanie Szestowa pod łóżkiem, skąd kapitan Kuryłło wyciągał mnie, zapieniony, na środek sali i straszliwie beształ. Wszystkie przepustki miałem skasowane na co najmniej dwa miesiące z góry. Cała kompania na sali wykładowej słucha z zapartym tchem o zagrożeniach z kosmosu, a ja sobie nową Jerozolimę uprawiam pod pryczą. To nie moje słowa. Pokoleniowe czasopismo piórem człowieka o zawiłym nazwisku odpowiedziało, że utwory nie są złe, lecz w większości nie mieszczą się w brulionowej poetyce pisma. Może dwa z nadesłanych redakcja..." dziennik, następnie film fabularny za zgodą dyżurnego oficera, sytuacja w kraju napięta, ale 33 nas chyba nie użyją w razie czego, już widzę siebie wjeżdżającego na skocie do rodzinnego miasteczka; po drugiej stronie ekranu nasze żony robią na drutach, dzieci krztuszą się ampiciliną, wreszcie zasypiają". Nigdy się nie ukazały. Radek Ciepły, absolwent katowickiej filmówki, potrafił w samych gaciach wyjść przez płot na piwo tylko po to, żeby pokazać, co rozumie przez słowo "wolność". Raz nie mógł znaleźć drogi powrotnej i żandarmeria przez dwa dni go szukała. Wrócił w rozczulającej glorii i nieswoim ubraniu. Bardzo mu zazdrościłem. Nieraz opowiadał nam, gdy nie mogliśmy zasnąć, o szczegółach swej szalonej eskapady, rozwodząc się nad zaletami dolnośląskich prostytutek. Potem znalazłem sposób na naszego porucznika i z pięciu minut na poranne mycie zrobiłem kilkugodzinny spektakl z udziałem statystów ze służby medycznej. Jedynym rekwizytem, jakim posługiwałem się w tej sztuce, była żyletka. Przypuszczam, że moje krwawe golenie przeszło do legendy jednostki i może do dziś opowiada się kotom o takim jednym zakręconym bażancie. Kobieta otwiera grób i doi przywiązaną opodal kozę. Przenika mnie mróz, nieogarniona panika, że mnie zabierze i wepchnie jeszcze głębiej, pod spód. Nagłe pogodzenie z tym, włącza się samowyzwalacz, rozbłyska flesz. Widziałem to gdzieś, nieraz tak pozując do sytuacji. Odegrałem swoje i chcę odejść. Coś mnie trzyma za połę płaszcza. Płaszcz jest raczej togą, szatą starożytnego filozofa z rycin w popularnych podręcznikach. To nie jest żaden znajomy pies. Nie pozwala przejść, zatrzymuje przechodniów, bo została narysowana linia. Przeskakuję nad pasem i psem. W parku wykopaliska. Powraca obraz kobiety wychodzącej z grobu. Pracujący tam mężczyzna nawet tego nie zauważa, dalej kopie. Stos kości na brudnym prześcieradle. Lucjan po etnografii nauczył nas czarodziejskiej formuły, której powtarzanie, nawet w obecności przełożonych, ocaliło w sensie psychicznym wielu z nas. Kolega znał świetnie węgierski i pożyczył nam kilka słówek. Jak to było? Loufos oszegedbe... I zaraz ulga. "Idziemy uliczkami, po których cwałowała konnica kozacka, potem oddziały ZOMO wpędzały tłum do bram. Kłócimy się trochę. Pytamy o drogę do dworca Kaliskiego." Listy od Urszuli Kozioł przerażały Kuryłłę, a mnie dodawały otuchy. Kiedyś napisała, że ten fragment poematu "Letarg" nie trafił do przekonania facetowi z cenzury i żebym wzbogacił zestaw o nowe rzeczy. Wypuścili mnie trochę wcześniej, bo i nasz Jakubek wcześniej wypuścił się z łona. Na spotkaniu podchorążych z ministrem wojny musiałem wstać i zapodać, chociaż mnie tam zdrowo szturchali, że było siedemnaście podań bez odpowiedzi, a nasze trzecie dziecko "prawie się rozwiązuje". I jeszcze te zrywane przez szefa kompanii medaliki. Dodatkowe porcje dla nie idących do kościoła. W końcu wszystkim chłopakom rozwiązały się języki. Lądowałem z wojska z hukiem i wątpliwymi honorami. Wewnętrzne dochodzenie trwało dwa lata. I jak zawsze skrupiło się na sierżantach, góry nie ruszyło. Nie jestem potrzebny, zabrakło stosownej roli. Kłopot ze mną, przestawiają mnie z kąta w kąt. Ktoś wreszcie mógłby mnie usunąć. Okrucieństwo: wyciągam rękę do syna, a ten nawet mnie nie zauważa. Przychodzi do głowy pomysł, żeby to wykorzystać. Przenikam pierwszą ścianę. Rozbiera się kobieta. Zrzucana bielizna opada mi na głowę, ramiona i plecy. Kobieta zdziwiona, że majtki zawisły w powietrzu. Przenikam nastepną ścianę. Kurz i szpargały. Strych. Kartka na stoliku: "Wybij się z tej góry, przeskoczysz wszystkich." W wiklinowym fotelu chrapie mężczyzna. Podnosi się powieka, widzę pusty oczodół. - Przecież ciebie nie ma - mówi. Próby życia" Pierwszy pocisk dosięgnął Jacka w momencie, gdy otwierał już usta, by rzec coś na temat nurtującej ich sprawy. Odruchowo krzyknął i uchylił się przed drugim uderzeniem, lecz nic mu z tego nie przyszło. Pociski sypały się gęsto. W gałęziach gruszy ponad nimi zamajaczył jakiś bury cień, błysnęły okulary. - Chować się! - krzyknął Geno niepotrzebnie, bo Jacek już wcześniej naciągnął sobie na głowę stertę świeżo nałamanych, leżących obok nory, gałązek wierzbowych. Obronę roz- 34 poczęli od zidentyfikowania rodzaju pocisków, jakimi zaatakował ich nieznany osobnik. Maleńkie, ledwo zawiązane, dzikie gruszki. Spojrzeli w gałęzie. Było tam teraz zupełnie cicho. Doleciał ich szyderczy śmiech. Już wiedzieli, z kim mają do czynienia. Tak ich przywitał Krzywy Lolek, odszczepieniec i dziwak nie należący do żadnej z dwóch band działających w trójkącie Cmentarna- Jeziorna-Wąska. Krzywy Lolek był niegroźny, toteż odetchnęli z ulgą i rozkryli gałęzie. Podnieśli się, otrzepali i zadarli głowy do góry. - Lolo, pacanie, złaź! Nic ci nie zrobimy! - zaczęli krzyczeć, lecz w gałęziach panowała cisza. Wreszcie trzasnęła sucha gałąź i przed chłopcami stanął ten, który ich tak znienacka zaatakował. Był wyraźnie mniejszy od nich i drobniejszy. Skryte za okularami oczy dziwnie były poważne, a smutek z nich bijący nadawał tej twarzy wyraz przedwczesnej dojrzałości. Nie wydawał się przy tym krzywy, przeciwnie - trzymał się prosto i nawet trochę wyniośle. Czy miał jakieś podstawy do tej odrobiny wyniosłości? Może fakt trzymania się na uboczu i pozycja kibica przydawały mu blasku kogoś doroślejszego. W rozgrywkach między chłopcami z sąsiadujących ulic nie liczył się zupełnie. Był traktowany jako ciekawostka, unikat, tolerowany jedynie dlatego, że zawsze pośród gromady normalnych musi być ktoś dziwny, bez którego nie byłoby już tak ciekawie i tajemniczo na podwórku. Podobno kiedyś na początku próbowano go wcielić to do jednej, to znów do drugiej bandy, ale nie potrafił dotrzymać przysięgi i zaraz przechodził do drugich, starając się być miłym dla wszystkich. Traktowano to jako zdradę, stawiano pod mur, drwiono zeń i lżono, nazywając krzywoprzysiężcą. I tak już zostało. Stał teraz przed najwaleczniejszymi z Jeziornej. Geno i Jacek wpatrywali się w niego tępo. Zgodnie z rytuałem powinni mu wymierzyć karę za znieważenie tak wybitnych osobistości, znanych i poważanych po obu stronach barykady. - Co wy?! - pierwszy odezwał się Lolek. - Czego wy się tu chowacie? - Nie twoja sprawa, krzywy dupku! - gniewnie wyparskał Geno i chwycił leżącą pod stopą gruszkę, po czym cisnął nią prosto w twarz Krzywego Lolka. Ten uchylił się w porę, lecz źle odmierzył krok i potknąwszy się wpadł do nory zajmowanej przed chwilą przez chłopców. Popatrzyli po sobie i sprowokowani widokiem bezbronnego, leżącego bezradnie Lolka, rzucili się na niego z dzikim okrzykiem. Geno złapał go za głowę, a Jacek chciał chwycić wierzgające nogi, lecz w tym momencie poczuł smak własnej krwi sączącej się z wargi. Geno zobaczywszy, co się stało, rzucił się przyjacielowi na odsiecz. Chcąc przytrzymać nogi, musiał puścić głowę. Okularnik jakby na to czekał. Zwinął się w kłębek, stoczył szybko z pagórka i tyle go widzieli. Wtem strzelił piorun. Zaskoczył wszystkich. A najbardziej zdziwili się Geno i Jacek. Całkiem zapomnieli o niebie, wyleciały im z głowy dzisiejsze projekty i tajne rozkazy Mongoła. W pierwszej chwili chcieli biec za zdziwaczałym Lolkiem, lecz zaraz przyszło opamiętanie. Strugi deszczu skutecznie powstrzymały rozsierdzonych prześladowców Krzywego. Po krótkiej chwili szybkiego biegu zrozumieli, że nie gonią, lecz uciekają. Uciekali przed deszczem. Woda w trampkach chlupotała. Pioruny biły. Znaleźli się nagle na placyku zwanym Starym Lunaparkiem. Wpadli do szopy stróża. Nazwa pozostała, chociaż stróża nie widziano tu od lat. Otrząsnęli się jak psy. Zdjęli przemoczone koszule. Zaczęli nimi wycierać głowy. Jacek kichnął jak z armaty. I jeszcze. Geno za każdym razem życzył mu sto lat. Uzbierało się tego coś koło ośmiuset. - Dość, dość, Geno, daj spokój! Co ja będę robił tyle lat na świecie? Zdechłbym z nudów, chłopie! - i jakby na potwierdzenie tych słów kichnął po raz ostatni. - Na zdrowie! - Geno udowodnił, że potrafi się znaleźć w każdej sytuacji. - No to już lepiej - odparł Jacek i spojrzał przez coś, co kiedyś było okienkiem. - Przejaśnia się - powiedział. - Daj mi spokój z tym niebem - krzyknął nagle rozdrażniony Geno. - Mam tego dość! Ciągle wisimy u okna i czekamy na zmiłowanie. Do kitu z takimi wakacjami! - krzyknął i zaczął zakładać koszulę, zbierając się do wyjścia, chociaż prawdę mówiąc ten gest w pomieszczeniu pozbawionym dwóch ścian nie miał większego sensu. Geno opanował się i spojrzał przepraszająco na Jacka. Deszcz znów zabębnił o rozwalony dach szopy. - To wszystko przez tego durnia, Krzywusa! Znowu coś wymyślił! - powiedział Jacek. - O co mu chodzi? Dlaczego nas zaatakował? - zapytał Geno. - Kto go tam wie. Pewnie się w coś bawił. Może nas wziął za wikingów albo coś takiego - wyjaśnił Jacek. 35 Na szczęście deszcz przestał padać i chłopcy po krótkiej chwili stali już przed zardzewiałą, zarytą w piachu karuzelą. Ich uwagę przykuła biała szmata wystająca z pękniętej rury. Podeszli bliżej i zauważyli na szmacie czerwone plamy. Wyjęli ją. Rozpostarli na mokrym piachu. Próbowali odczytać przemoczone litery. Plamy, które widzieli, były częścią napisu. Ktoś napisał to czerwoną farbą albo tuszem i wsadził do rury. Po co to zrobił? Kto to mógł być? - rozmyślali chłopcy. Napis głosił: ŚMIERĆ JEZIORNEJ DZIAŁANIA ROZPOCZĄĆ PIERWSZEGO LIPCA (tutaj zamazane) DO WSZYSTKICH PODODDZIAŁÓW (nieczytelne) GOMUŁA KRWAWA KOSZULA. Geno i Jacek nie wierzyli własnym oczom. To był przecież wyrok na nich. Przez przypadek weszli w posiadanie bezcennego dokumentu, bezcennej, strategicznej szmaty. Przypadek zadecydował, że ocaleją. Przygotują obronę na wszystkich frontach. Nie, nic nie przygotują. Uciekną. Schowają się do mysiej dziury. Nie mają szans. Zostali sami. Kuszpla i Paprotka na koloniach. Mongoł, wielki strateg Jeziornej, u babki w Nowosądeckim. Dyduch na wczasach. Tylko oni garują, tylko oni wycierają stare kąty. I będą je wycierać przez całe długie wakacje. - A to podstępne psy! - krzyknął zapalczywy Geno. Przecież dobrze wiedzą, że zostaliśmy sami! - dodał. - Nie ma sprawy - spokojnie powiedział Jacek. - Należy nam się zawieszenie broni jak nic. Takie jest prawo międzypodwórkowe. - Wiesz, gdzie Gomuła ma twoje prawo!? W du...- Geno nie dokończył, bo Jacek gwałtownie trącił go w rękę. Zaszeleściło w krzakach, załomotało w starych huśtawkach-łódkach leżących dalej między drzewami. - Wiejemy - szepnął pobladły Geno i zaczął cofać się na palcach w stronę starej szopy. Jacek za nim. Gdy doszli do celu, rzucili się na ziemię jak koty. Dalszą drogę odbyli pełznąc. Wkrótce pochłonęły ich olbrzymie łopiany. Zniknęli. MIASTO Listy od matki przetrząsnęły chyba z pól Polski, wszystkie znajome adresy, zanim odnalazły mnie w hotelu robotniczym na peryferiach wielkiego miasta. Pluskwy i melancholia olejnych lamperii. Nieśmiertelny jasny orzech. Za szafą, którą odsunąłem szukając czegoś, pożółkły plakat z kobietą wypinającą smagłe pośladki. Ręka poprzednika, lastrykarza, dorysowała tu i ówdzie kępki włosów. Były nawet wąsy. Synku, co się z tobą dzieje, dlaczegoś rzucił studia? Żeby być między prawdziwymi ludźmi, pić tanie wino w barakowozie, czkać, przeklinać, bezceremonialnie śmierdzieć cebulą i swobodnie wydawać sądy na każdy temat. I czuć się w tym dobrze. Opowiadać z przejęciem o meczu oglądanym wczoraj w hotelowej świetlicy, w zaduchu samczego potu i piwa lejącego się z potrząsanych butelek. Nauczyć się kilkunastu kawałów o kobietach i Ruskich. Jeszcze paru min, gestów, robociarskich gwizdnięć i prychnięć. I wsypywać piasek, taczka za taczką, w nienasyconą gardziel betoniarki. Brodzić w grząskim betonie, bo majstrowi czapka spadła, sunąć na kolanach i jak kochankę pieścić szlichtę packą. Przyszedłem do was po język, panowie. Cóż, ludzie są rozrzutni. Czy mama wie, ile zostawiają na talerzach? Ogromne ilości wspaniałego żarcia. W barze "Podkowianka" to po prostu szczyty. Góry sznycli na niewymownym stoliczku stojącym skromnie z boku. A u fryzjera najcieplej. Pozwalał siedzieć przy kaloryferze, przeglądać prasę, miał nawet "Filatelistykę". Pozdrawiam cię szlachetny człowieku, jeżeli jeszcze żyjesz. Jeżeli nie, bądź pozdrowiony w niebiosach, gdzie - jak się domyślam - nieźle niektórym dajesz popalić w warcaby. Kiedy zacząłem śmierdzieć, przeniosłem się na wielkie osiedle, do owych cudnie przegrzanych piwnic. A czy znana jest ci hojność zsypów? Proszę bardzo: już pierwszego dnia słoik nieco przeterminowanej papryki i spory kawał kiełbasy w sreberku. Palce lizać. Nie zliczę butelek i słoików, które po obmyciu strugą z hydranta można było wspaniale spieniężyć. - Hanka, to ty?! Wstrząs! Dosłownie ekshumacja zapomnianych uczuć. Co ona zrobiła z włosami, co wielkie miasto zrobiło z jej zapachem, z kolorem oczu, Hanka! Znalazł się kącik i dla Jacka (ale musiał się przedtem wykąpać), na dmuchanym materacyku pod oknem, a jakże. Studiowała socjologię i spała za tekturowym przepierzeniem z drągalem Tadkiem, który brał mnie nieraz na 36 robotę, gdy dostawał zlecenia ze spółdzielni studenckiej. Myło się okna, trzepało dywany, takie tam doraźniactwo, większych perspektyw brak. Ulubionym miejscem stał się Dworzec Wschodni. Potrafiłem godzinami chodzić nocą wokół niego, nasłuchiwać krzyków i przekleństw, patrzeć na szarpiące się prostytutki i pedałów pospiesznie zamykających się w kabinach, przelewający się naród podróżny. Gołębie, szczury, parszywe koty, handlarki, podejrzane interesy tatuowanych typków, wymijające się pary milicjantów i facetów z czerwonymi opaskami na rękawach. Podniosły nastrój zwycięskiej rewolucji dewaluował się w podziemiach dworca. Tu trwało inne, niezmienne, życie. Nieraz można było znaleźć zupełnie ciche i spokojne miejsca do pracy. Starsza pani, u której ostatnio myłem i pastowałem podłogi, obdarowała mnie workiem przedwojennych książek. Najbardziej cieszyłem się z Witkacego i poetyckiej serii, z której brałem motta do wierszy. Mgła jest poezji materią, w której duch nie próżnuje: przedziera się tramwaj, smutna pieśń tramwaju. Tadeuszowi Nowakowi nie podobało się. Przejrzał rękopisy i powiedział, że przesadnie manieryczne, nieczyste, zmyślone. Wybrał tylko jeden wiersz do druku. Bezsenność, zrównanie żywych z umarłymi, dnia z nocą. I tak dalej. Radził, żeby oczyścić się z brudów, którymi karmi nas zaborcza rzeczywistość. Muszę wejść głębiej w siebie, zagłuszyć bełkot doraźności. Za dużo gazetowego osadu, język skażony pustotą. Trzeba pracować w słowie, trzeba je leczyć. Przeciągać na swoją stronę, wyrywać ze sfery publicznego zużycia, spokrewniać z mitem i symbolem, czekającymi gdzieś w środku na odpowiedni moment i znak, żeby wytrysnąć czystym strumieniem. Wstydzisz się samego siebie, swojej prawdy... A skąd w ogóle jesteś? Nie wypieraj się ziemi, pamiętaj o przodkach. Ba! Moja pamięć, proszę pana, kończy się tuż za progiem. Maleńki dom czasu. Poprzerywane nici pokoleń, popękane tablice z nazwiskami i datami. Matka skądś przyjechała, ojca też jakoś przywiało. Warszawa, Górny Śląsk, Lwów, Wadowice, Maków. Mówili, że przyjechali z Polski. To tutaj nie Polska, myślałem. No i nie Niemcy. To co? Może Czechy. Podręczniki mówiły o wielowiekowej przynależności do Czech. W redakcji "Młodego Pisarza" radzili zmienić styl, skrócić wersy. Wie pan, panie kolego, hermetyzm. Właściwie hermetyczny symbolizm. Nie powiedziałem, że eskapizm. Ten pana ekshibicjonizm, to nie do przyjęcia. I jeszcze autobiografizm. To już w ogóle. Proszę przyjść za kilka tygodni. Może coś drgnie w kolejce i w pana osobowości twórczej. Drgnęło. Hanka zaszła w ciążę. Popłakiwala. Tadek chodził nadąsany. Śniło mi się którejś nocy, że ja-embrion pływam sobie w jej brzuchu, a potem rodzę się, wylatując z krocza na zimną, kamienną posadzkę. Z trzaskiem wyrwałem się z tego snu, przewróciłem krzesło. Z materaca zeszło powietrze. Hanka krzyczała za czerwoną tekturą. Łóżko skrzypiało i, jak zawsze, książki opadały na półkę z głuchym plaśnięciem. Durkheim, Znaniecki, pac, pac, Taine, Weber, pac, Comte, Mill, Scheler, pac, pac, pac. Po cichutku przeniosłem się z zeszytem do łazienki i na sedesie poprawiałem stare wiersze zgodnie z sugestiami redaktora. Zostały suche konstrukcje, tajemnicze układanki w dość monotonnym rytmie. Nieraz jedno słowo przekręca w zamku klucz, wystarcza, by pokochać zamkniętego w sobie. Ekstaza poematu nigdy się nie kończy, tylko długopis wysiada na najbliższej stacji. I tak dalej. Wzięli trzy kawałki i powiedzieli, żebym na razie nie przychodził. Zacząłem pisać powieść. Chciałem zmieścić w niej swoje życie. Sceny mnożyły się i mnożyły, lecz związku między nimi nie było. Wyszedł z tego niezły galimatias. Próby życia, próbki. Chciałem pokazać, jak próbowałem, ale nie udawało się w tym pokoleniu, w tym czasie. Nic nie wychodziło. Na końcu bohater popełnia samobójstwo. Wiesza się w pędzącej ubikacji. W pociągu. Skreśliłem ten pociąg. I zacząłem jeszcze raz, w pozytywnym duchu. Jakieś perspektywy. Nic straconego. Zaczyna od nowa. Poznaje fantastyczną dziewczynę. Praca, dom, dzieci. Wraca po studiach w rodzinne strony, na te ziemie wyzyskane. Pracuje w szkole. Też skreśliłem. Prawda leży gdzieś pośrodku i dobrać się może do niej tylko literatura środka. U mnie albo awangarda i samobójstwo, albo prostactwo i mały realizm. Brakuje tej magii, od której dostają skrzydeł najprostsze historie. Zresztą od niej również urastają skrzydła prostym ludziom. Mnie urosły paznokcie i włosy, zupełnie jak ojcu, gdy leżał w trumnie i dawał mi rzekome znaki. Hanka mnie podstrzygła, Tadek wykombinował jakiś garniturek i poszedłem na rozmowę do redakcji gazety, w której potrzebowali 37 kogoś w rodzaju gońca. Udało się. Nauczyłem się pisać na maszynie, a podpatrując starych redaktorów, nabrałem wprawy w adiustowaniu tekstów. Wtedy też nauczyłem się pić kawę, którą co chwilę musiałem parzyć i roznosić po redakcyjnych pokojach. Któregoś dnia odszedłem. Nie wiem dokładnie, ile upłynęło miesięcy. Znów padał śnieg. W powietrzu roiły się mgliste zarysy skalnych masywów. Zatęskniłem. Tramwaje wywiozły za miasto. W plecaku szeleściły pamiątki młodości, trochę zdjęć, pożółkłe ulotki, mapa Strychowego Masywu. "Biblia i Bursa, dwa w kratkę Bruliony." Szedłem szosą w stronę rodzinnego południa. Może tam i one czeskie, niemieckie. Ale moje. Cholerna miłość do kawałka czerwonej, pagórzastej ziemi. Wiatr pędził stamtąd, jak mi się wydawało, znajome zapachy. W pociągu spisał mnie konduktor. Ja spisywałem dialogi dobiegające z sąsiedniego przedziału, w którym spotkały się co najmniej trzy sfery, sądząc z elokwencji, akcentu, intonacji. Przespałbym swoją stację, gdyby nie ten gadatliwy, wścibski konduktor. Tablica pokryta szronem, nieczynny od lat masywny zegar w wieńcu misternie wykutych akantów. "Bo mnie matka moja miła na włóczęgę urodziła." Być może. W ciemności wzdychały ściany mijanych, ciasno ze sobą splecionych, domów. Ano wróciłem, przyjaciele. Nogi same niosły, nie patrząc na rozgorączkowaną głowę. Z piekarni na rogu powiało wonią wyciąganej z pieca wrocławskiej bułki. Stare przyzwyczajenia, stara młodość. Stara Poręba. Rany, jak sądzę, miałem zasklepione. Karol Maliszewski