ZBIGNIEW MACHEJ LEGENDY PRASKIEGO METRA Joannie, Almie i Klaudiuszowi Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Liryka praskiego metra W przeddzień Wigilii wracałem do domu metrem. Była godzina szczytu. W rozpędzonym wagonie między stacją Dworzec Główny a stacją Muzeum, stałem przyparty do drzwi, z nosem przy ciemnej, zimnej szybie. Ludzie napierali na mnie z boku i z tyłu. Raptem jakieś łydki, pośladki i plecy przywarły do moich łydek, pośladków i pleców. Odwróciłem głowę i kątem oka dostrzegłem, że to jakaś krótkowłosa blondynka, którą właśnie całował jakiś brodaty rudzielec z kolczykiem w uchu, oparła się o mnie jak o ścianę. Odczułem jej ciało – wyprężone, uległe tamtemu, niecierpliwe – choć oddzielało mnie od niej kilka warstw zimowego ubrania. Trwało to chwilę (nie dłużej niż odczytanie na głos jednej zwrotki sonetu) i było podniecające, wzbudziło nawet niespodziewaną erekcję. Pełnokrwistą, lecz nadaremną i przebrzmiałą już na najbliższej stacji, gdzie wysiadło sporo ludzi i zrobiło się o wiele luźniej. 5 Cicha noc Jakaś brzydka dziewczyna obcięta na krótko niosła na piersiach karpia pod rozpiętą kurtką chcąc go prawdopodobnie wrzucić do Wełtawy. Czy jej się to udało, nie byłem ciekawy. Szedłem w stronę przeciwną do Mostu Karola, mój krok nie przypominał rytmu rock and rolla. Noc nad magiczną Pragą była cicha, ale w jasnościach promienistych nie brodziła wcale: z pochmurnej wysokości drobny deszczyk padał. Ci, którzy porzucili budy, warty, stada po jakiejś tam kolacji, po jakimś tam drinku doszli lub dojechali w okolice rynku do jakichś tam kościołów, gotyku, baroku, jak gdyby w tę jedyną, najdłuższą noc w roku, w zimnym, mokrym popiele dało się rozdmuchać ostatnią marną iskrę w nikły płomyk ducha. W kruchtach psy warowały a ich właściciele pili na schodach wino z zielonych butelek. Tu i ówdzie na bruku siedzieli żebracy. Pierwszy dzień świąt jest dla nich dniem wydajnej pracy. W kiczowate witryny patrzyli turyści, Włosi, Niemcy, Francuzi pachnący i czyści oraz Amerykanie, zwiędłe dzieci kwiaty. Żałośnie pod arkadą grał skrzypek brodaty. Za rogiem stały w bramie dwie biedne panienki, figury z betlejemskiej, gipsowej stajenki. Ktoś sprayem „Sarajevo" napisał na murze. Pod spodem ktoś dopisał „nie mogę już dłużej"... Wróciłem ze spaceru z lekkim bólem głowy. Pod znakiem Koziorożca rodził się świat nowy i przemijały święta rozpoczęte w piątek. Święta, dwudniowa przerwa w rzezi niewiniątek. 6 Blisko Ktoś kucał przed witryną sklepu jubilera, ktoś w czerni, w kapeluszu z wykrzywionym rondem. Ktoś inny szedł dźwigając pod pachą futerał. Można było przestraszyć się jego wyglądem. Noc była jakaś mętna, lekki mróz przenikał przez ubrania przechodniów do ich skóry białej. Nagle błysnęły iskry koło krawężnika. To ktoś z okna taksówki rzucił niedopałek. Na rogu dwie panienki dość rozwścieczonymi głosami odpędzały starszą panią w futrze. Na ulicznym zegarze coś drgnęło nad nimi: dłuższa wskazówka była bardzo blisko krótszej. 7 Program na niedzielę John Wayne idzie przez pustynię niosąc przy piersi niemowlę i marząc o piwie w jednym z barów Nowego Jeruzalem. Tymczasem prywatny detektyw Humphrey Bogart odkrywa aparat fotograficzny w głowie Buddy nieopodal zwłok niejakiego Geigera. Niedługo wszystko się wyjaśnia i po migawkach z wojny w Bośni tybetańscy mnisi w okularach od Diora dmą w ludzkie piszczele. Wczoraj wydawało mi się, że Gorbaczow przyjdzie na mój show i Warren będzie zazdrosny – chrypi rozebrana Madonna do swojego czarnoskórego masażysty. O, Figaro, mein lieber Figaro, jak fałszywie brzmią dzisiaj wczorajsze imiona! 8 Opowieść Noc była taka, jakby nie istniał żaden z poprzednich słonecznych dni. Północnowschodni wiatr w polu gwizdał, na wiejskiej drodze zasypał śniegiem podwójne ślady gumowych kół. Wiatr w polu gwizdał i nagle ustał. Księżyc był znowu piękny i młody, rozcinał równo niebo na pół. Mróz się zatrzasnął pomiędzy szóstym (licząc od kory) i siódmym słojem sosnowych pni. Nagle z wysoka, z czarnej gałęzi - tkwiący tam nudno i nieruchomo od ośmiu godzin – zmarznięty puszczyk spadł głową w dół. Noc była taka, jakby nie istniał żaden z poprzednich słonecznych dni. Kosmos był wielką, Niezrozumiałą kropką nad „i". 9 zimowe noce paryskie ach to sławetne sfumato wieczorem wieża Eiffla jest lekka i magnetyczna jak stojąca na rękach primabalerina puszysty ażur tej konstrukcji jest w zimie iluminowany do wpół do pierwszej w nocy światłem żółtawym mglistym odbitym od dekoltu Giocondy xxx rano tafla Sekwany ma kolor i fakturę krzemienia aż człowiek ma ochotę chodzić po wodzie jak Chrystus przepływająca właśnie turystyczna barka z burtą obrębioną purpurowym neonem też mogłaby od biedy być jego świątynią 10 w środku nocy (w środku miasta) deszcz ustał ale jeszcze syczy na asfalcie pod kołami samochodów w dole pod oknami naprzeciw między krawężnikiem a witryną odbija się w kałuży podłużne bielmo światła z napisem I N F O R M A T I O N zasłanianym co chwilę przez ciemne golemowate bryły przechodniów 11 Dwadzieścia jeden stacji Pociąg pośpieszny z Koszyc do Pragi miał opóźnienie ponad godzinne. W przeciwną stronę pełne powagi sunęły światy i nieba inne, makrokosmosy, mikrokosmosy, niewiarygodnie splątane losy bogów, demonów, ludzi i zwierząt. Osiedla, które po drodze leżą, wabiły blaskiem otwartych okien. Podróż dłużyła się horrendalnie. Słońce świeciło chropawym bokiem i potem zaszło znów punktualnie. 12 Marcowa bajka W oddali siedmiolinia elektrycznej trakcji podkreśla jednolitą szarość zachmurzenia. I nawet wiatr pomimo intensywnej akcji niewiele w tej szarości przez cały dzień zmienia. Właśnie pod wiatr próbuje lecieć jakaś wrona, lecz swoim marnym skrzydłem wiatru nie przebije. Poddaje się i spada w dół jak zestrzelona wstrętnym krakaniem dając znak, że jednak żyje. 13 Primaaprilisowa burza śnieżna w karkonoszach Świat nagle pociemniał i śnieg zaczął walić ze wschodu na zachód zajadle, ukośnie, nieomal poziomo, aż strach było myśleć poważnie o wiośnie. Ściemniło się wszystko. W upiornej feerii podziemnej poświaty chmury stały blisko i z góry, i z boku, czarniawe konstrukcje z lodowatej waty trzeszczały, trzeszczały na wschodzie. Bo wiatr w nich buszował jak w wizjach proroków i ciskał z oddali sam siebie w oddalę. Ten wiatr, co się nigdy ni górom, ni drzewom nie kłaniał, ni domom, ten wiatr znów buszował morderczo, miłośnie jak złodziej. I strach było myśleć o wiośnie. 14 Przed zaćmieniem Dwie planety moich oczu szły za słońcem alchemicznym, które wytatuowane na śniadym dziewczęcym barku świeciło naprzeciw słońca matowo i granatowo. Słońce było granatowe, wielkookie, hermetyczne. Wschodziło i zachodziło ponad wygoloną pachą, pod ramiączkiem podkoszulka, który też był granatowy i opadał na pośladki, przyciągające, astralne, opięte wytartym dżinsem. Póki było mi po drodze, szedłem tuż tuż za dziewczyną. Szedłem za jej tatuażem, póki nie postanowiła skręcić w prawo, przejść przez jezdnię i wejść w cichy obszar parku przy klasztorze franciszkanów. Minąłem ją, gdy siadała na ławce pod żywopłotem. I wtedy na okamgnienie ujrzałem jej twarz... Jej twarz, której więcej nie widziałem już nigdy i nie zobaczę... Tak zostawia się za sobą cudze życie, obcy kosmos. 15 Wielki Piątek Do miasta przez dzień cały zjeżdżali świąteczni goście. Z pleśnią na ustach stały czarne figury na moście. Powietrze drżało od przeczuć ze snu żony Piłata. Wielkopiątkowy wieczór mdła zwiastowała poświata. Głowy ptaków i ludzi zwrócone były na zachód. Zmierzch stare mury brudził spływając z czerwonych dachów. Nad Hradczanami chmury ŕ la „Toledo" El Greca. Za nimi kosmos, który uciekał, ciągle uciekał. 16 xxx Oślepiające światło u wejścia do metra pod Placem Wacława to tylko odblask słońca na niklowanej poręczy ruchomych schodów. Wychodząc na powierzchnię, instynktownie, w nagłym niepokoju, skręciłem jednak w prawo, do schodów, na które słońce padało inaczej: wielkimi, łaknącymi literami. Skośnym, odwróconym C i złamanym, opartym o ścianę cienia T. 17 xxx Łan zielonego zboża, pożar kolorów, pożar, wznoszą przed Oko Boga oczy i ręce van Gogha. 18 Les fleurs du Prague bukietem białych kwiatów zanurzanym w wiadrze z pianą wyciera właśnie od wewnątrz szklane ściany kwiaciarni przy Placu Wacława odwrócona do słońca to bokiem to znów tyłem raczej nie pięknym choć chyba jednak nie brzydkim (białe uda trochę przetłuszczone kraciaste szorty różowy pochlapany wodą gorset i szerokie tęgawe plecy o ciemniejszym niż uda odcieniu) pochyla się podnosi przechyla prostuje i zamaszyste ruchy jej młodych rąk rozciągają wokół niej na szybach nikłą zasłonę zdawkowych mazów z brudnawej piany która i tak za chwilę zostanie ściągnięta jest niedzielne popołudnie pod koniec kwietnia słońce grzeje jak w lipcu i w całej Pradze nie można nota bene dostać goździków ani białych ani czerwonych ani jakichkolwiek innych 19 xxx W prawej dolnej ćwierci okna: najpierw brudnoróżowy narożnik kamienicy, a dalej betonowy rynsztok i wysypka niezapominajek w cieniu. W tym kadrze raz po raz pojawia się para obszarpanych gołębi, które nerwowo dziobią beton. 20 Gdzieś dalej Zanim zasłoniłem okno w kuchni patrzyłem przez chwilę na słoneczną poświatę w oknach na najwyższym piętrze naprzeciw, po drugiej stronie ulicy. U góry była seledynowa, u dołu ruda. Poniżej zaś ściemniała się cierpka zieleń klonów i mechanicznie dzwoniły świerszcze. Zapalone właśnie latarnie stały dumne jak lilie. Na ławce na przystanku autobusowym siedziała dziewczyna w białej bluzce i krótkiej spódnicy. Przez okamgnienie chciałem jej spojrzeć w oczy z bliska, z bliska, twarzą w twarz... Przyjechał jednak autobus, do którego wsiadła i odjechała. Zaraz potem przejechała czerwona taksówka, a za nią furgonetka z napisem „Algida". I wzdłuż krawężnika wielkimi susami przebiegł wilczur z kagańcem na pysku znikając gdzieś dalej, wśród żywopłotów i kwitnących bzów. Pod białą, ospowatą pełnią. 21 Statysta Od pierwszych chwil na plaży w Lido di Jesolo czuję się jak statysta w filmie Felliniego: nad lasem parasoli wznosi się latawiec, bufiasta chmura słońce na chwilę zasłania, a ja, szczur śródlądowy, spoglądam ciekawie nawet jak dzieci idą do morza gęsiego. Podczas pierwszej kąpieli a właściwie stania w morzu po pachy, ze skurczonym prąciem, które zdaje się szybko zmieniać w skorupiaka, ogarnia mnie nostalgia, bo na horyzoncie samotnie i dostojnie sunie biały żagiel. (Gdzie są dzisiaj marzenia wiejskiego chłopaka, którym byłem nieomal trzydzieści lat temu?) II Pokryty gęsią skórką, przyprawiony solą, wychodzę po kąpieli wysychać na molo, gdzie leżą w dużej liczbie prawie całkiem nagie - ta scena w pierwszej chwili zdaje się urocza - ciała przeważnie młode, przeważnie kobiece. Jak niemo, obojętnie zaległy pokotem w oparach swych olejków, emulsji i kremów, w rozmaitych odcieniach słodkiej cielistości! Niektóre jeszcze białe jak kościelne świece, inne już czerwonawe, nawet hebanowe, gdzieniegdzie dla ozdoby obwieszone złotem. Te wyciągnięte na wznak z pełznącym w bok biustem, tamte leżą na brzuchu, opalając plecy. Jak gładko wygolone są ich dumne uda! Jak wydepilowane skrupulatnie krocza! Niebo nad nimi wisi coraz bardziej puste i słońce w nie uderza z bezgłośnym łoskotem. III Drobne odłamki muszel kłują mnie w pośladki. Zwracam oczy ku morzu. Mógłbym godzinami podziwiać co dzień jego bezkres i potęgę. Bardziej niż na kobiety - mówiąc między nami – wolę patrzeć na łodzie, okręty i statki, obserwować jak nikną w mgle za widnokręgiem... 22 Kroniki włoskie Wczoraj samoloty NATO dokonały wreszcie nalotu na serbskie pozycje w Srebrenicy. Zaatakowały dwa serbskie czołgi. (...) Wszystkie uczestniczące w nalocie maszyny powróciły bezpiecznie do bazy NATO w Aviano we Włoszech. Z wiadomości agencyjnych Znużeni słońcem i nudą plaży siedzieliśmy o zmierzchu na tarasie. Mieliśmy sól we włosach, upał jeszcze parzył nasze skóry inkrustowane gdzieniegdzie iskrami piachu. Byliśmy po kolacji i piliśmy wino. Nie chciało nam się myśleć, mówić, nawet marzyć. Trawiąc i miło wegetując (ale czyż bycie z rodziną na wakacjach to nie jest najszczęśliwsza w świecie, boska wegetacja?) patrzyliśmy przed siebie: na szarorudych dachach gasło światło dnia i sosny o wygiętych groteskowo pniach mroczniały w labiryncie żywopłotów, tui, wierzb i cyprysów. Spoza drzew i dachów przezierało morze odbijające ciemność gęstniejącą w niebie. I świat był prawie gotów na przyjęcie nocy. Bo tylko płomykówki miały wszcząć swój wrzask piskliwy, przenikliwy i raczej ponury, by go potem powtarzać całą noc raz w raz i ciemność mogła znowu zacierać kontury wszystkich rzeczy począwszy od najodleglejszych takich jak widnokrąg... I właśnie tam, w oddali, na morzu, któregośmy się wtedy bardziej domyślali 23 niż je widzieli, zobaczyliśmy nagle błysk... I potem, tam, na horyzoncie, wynurzyła się z nocy świetlista gąsienica... Podwójna kolia białych świateł... To nic, to był tylko wielki Wycieczkowy statek... (czerwiec – lipiec 1995) 24 Poemat dla niepalących W ekspresie z Pragi do Bohumina, w przedziale drugiej klasy przy oknie siedziała piegowata dziewczyna i nie siedziała wcale samotnie, bo opierając się o jej ramię drzemał mężczyzna, młody, podobny uderzająco do Franza Kafki. Dziewczyna była nawet niebrzydka: szczupła blondynka, typ Meryl Streep. Ubrana w dżinsy i biały T-shirt zginała nogi jak w półlotosie trzymając książkę na lewym udzie. Gruby wolumin w miękkich okładkach z wybrudzonymi brzegami kartek i zapiskami na marginesach leżał otwarty u jej podbrzusza. Usta dziewczyny niemo poruszał jak usta tępej licealistki jakiś wkuwany na pamięć tekst. Dziewczyna czasem schylała głowę i zaglądała do swojej księgi, by potem znowu patrzeć przez okno wciąż poruszając niemo wargami. Widoczność była zupełnie dobra. Słońce prażyło zza brudnych szyb. Nad światem jaśniał nieba aksamit. Pociąg przemierzał czeski krajobraz, dudnił i stukał, łomotał, pędził. Na dworcach stali nieznani ludzie i upał nadal ogłupiał wszystkich. 25 Droga na północ Jechaliśmy na północ, nad morze, przez ziemię spieczonych ust i daremnego potu. Wokół pustynniały pola, płonęły lasy. Słońce obnażało popielate koryta rzek, kamienie na dnie bielały jak kości. Ręce kleiły się do kierownicy, asfalt do opon samochodu. Zmarszczone powietrze drgało z gorąca. Przed nami i za nami rozmazywał się horyzont. Radio nadawało tylko wiadomości, reklamy i piosenki Michaela Jacksona. Już prawie wszędzie zwyciężyła demokracja, ale ludzie nie byli zadowoleni. Wygasły wielkie piece. Cysterny dowoziły wodę do miast. Benzyna znowu zdrożała. Odwaga, oczywiście, staniała. Urzędy cierpliwie przesłuchiwały obywateli. Lekarze odkrywali nowe, tajemnicze infekcje. Mrowiły się targowiska, kwitła korupcja, mnożyły się napady z bronią w ręku, opowiadano legendy o rozgrywkach mafijnych. Mistrzowie olimpijscy odpadali w pierwszej rundzie. Na stadionach uzdrawiali nowi mesjasze, śpiewały tłumy. Chałupnicze proroctwa o bliskim końcu świata szerzyły się nie tylko wśród turystów. Komputerowe bałwochwalstwo konkurowało z satelitarnym zabobonem. Czarne ikony płakały czerwonymi łzami i myszy karmiły się naskórkiem wiernych, którzy miauczeli w kościołach miauczeniem swoim nużąc Boga swego... Jechaliśmy na północ. A na południu nie ustawały wojny, rozpadały się państwa... 26 Kiedy dojechaliśmy nad morze, sto żaglowców pod bezchmurnym niebem wpływało do zatoki i z lasu na brzeg wychodziły dziki, by chłeptać, chłeptać, chłeptać słoną wodę. (1992) 27 Poemat marynistyczny We are such stuff As dreams are made on, and our little life Is rounded with a sleep. Prospero Zbudziłem się na plaży pod bratobójczym słońcem. Świat wokół mnie bez trudu wciąż wiązał koniec z końcem. Zmrużyłem zaraz oczy, by nie dać się oślepić. Przemknęło mi przez głowę: „och, lepiej było nie pić..." Oparłem się na łokciu, podniosłem się, usiadłem. Słońce się przesunęło jakby było wahadłem z krawędzią, która kroi na dwie części horyzont. Wiatr zmienił się wyraźnie, chyba nie był już bryzą. Morze jakoś zgęstniało, fala lgnęła do fali. Statki monumentalnie stały w sinej oddali z wyjątkiem tego, który właśnie powracał z Helu. Chociaż zaczął się sezon ludzi było niewielu na brudnej, dzikiej plaży. Po mojej prawej stronie jakiś grubas smarował utlenionej matronie różowe plecy kremem, a szpakowaty brunet stojący trochę dalej trzymał w ręku „Trybunę". Chłopiec toczył do wody dętkę większą od niego, by skakać z niej na główkę na złość swoim kolegom. Po lewej, trochę z tyłu, dwie krótkowłose panie opalały się topless. Bezczelnie patrzył na nie młodzieniec w okularach siedzący w ich pobliżu z takim wyrazem twarzy jakby konał na krzyżu. „Którą mamy godzinę?" - odezwałem się wreszcie do mojej żony, która w powolnym, niemym geście odpowiedzi podniosła w moją stronę swą rękę ozdobioną zegarkiem. Uczyniła to z wdziękiem istoty pogrążonej bez pamięci w lekturze (moja żona czytała już po raz drugi „Burzę" w nowym, kontrowersyjnym przekładzie Barańczaka). Nie spałem wcale długo, więc w cieniu jej leżaka położyłem się znowu, by pospać sobie dłużej. 28 Kalwa Tafla jeziora lśni zniewalająco. Trzciny wędrują na baczność wzdłuż brzegu trzy po trzy szepcząc posłusznie wiatrowi. Dzisiaj od rana znowu jest gorąco. W wigilię swoich czterdziestych urodzin, ślęcząc w kajaku przy końcu szeregu spękanych pali, w ciągu czterech godzin pewien nieszczęśnik jedną rybę złowił. Wyrwany z wody, rzucony na pomost, miota się biedny leszcz z rozdartym pyskiem. Aż wreszcie pada w słońcu nieruchomo. Rybitwa nad nim przelatuje z piskiem. Na brzegu czesze się kobieta bosa. Pewnie się już szykuje na kochanie. Czy słyszysz szelest wyrwanego włosa i jak na sznurze szybko schnie jej pranie? 29 Przejście O! Ulico, ulico... Norwid Dachy, brudne fasady, nos zadarty do góry, eklektyczna harmonia dawnej architektury. Balkony, tympanony, gołębie tkwią na gzymsach. Dołem w dwóch samochodach jedzie miejska policja. Asfalt, guma, motory, przeraźliwe klaksony. Ruch jednokierunkowy. Wszelki postój wzbroniony. Manekiny w witrynach lustrują chłodnym okiem przechodniów, którzy depczą trotuary szerokie. Gwar, szum, stukot obcasów, aleatoryzm pieszych. Przez zebry idzie pani, z którą warto by zgrzeszyć. Amarantową bluzkę znaczą sterczące sutki. Gapiostwo często bywa brzemienne w smutne skutki. Niby miecz Damoklesa pionowy napis „Kodak". Pod ziemią stacja metra: tłum na ruchomych schodach. Głucha miazga hałasów, szara piana odgłosów. Wejść do tej samej rzeki po raz drugi nie sposób. 30 Pstre antyoratorium wielkomiejskiej ulicy, w którym stałe akcenty stanowią nieme lipy. Kariatydy z piaskowca śnią o nogach z granitu. Cienie się wydłużają. Mija godzina szczytu. W restauracji za rogiem mają piwo koszerne. Skądś doleciała fraza piosenki Tiny Turner. „I don't care who's wrong who's right..." - zachrypiał z okna głośnik. W gazetach spekulacje o końcu wojny w Bośni. Staruszka w kapeluszu idzie z kundlem na smyczy. Ktoś, kto miał wczoraj władzę, dzisiaj już się nie liczy. Dwa podejrzane typy czekają na przystanku. Codzienna zmiana kursów zabija nudę w banku. Chory na AIDS artysta wystawia krew na pokaz. Razem z Armią Radziecką odeszła pewna epoka. Rozczochrany młodzieniec holendruje na wrotkach, wstępuje do kawiarni, by skorzystać z wychodka. Do ciemnych sal kinowych wrócił książę Dracula. Nowa czarna sukienka leży na nim jak ulał. 31 Ślepy żebrak przystanął koło bramy gazowni. Wystukuje rytm walca białą laską o asfalt. Fetor z kubłów na śmieci wznosi się coraz wyżej. Latarnie są w dzień smutne jak zapomniane krzyże. Na końcu perspektywy królewskie, złote błyski. W drugiej połowie lipca słońce doskwiera wszystkim. Ktoś podał inny powód skąd w świecie cała bieda: bo do tej samej rzeki wejść nawet raz się nie da. (1993) 32 xxx Ostatni wtorek lipca. Tuż przed południem zrywa się wiatr, zapadają ciemności, uderza grom i na Plac Wacława spada ulewa. Przechodnie kryją się po bramach, zaludniają pasaże. Samochody stoją pod skośną ścianą deszczu. Nawałnica wydziera firanki z otwartych okien. I tylko na balkonie najwyższego piętra hotelu Juliš całuje się para zakochanych... Stoją w burzy półnadzy, wpółobjęci, opierając się o balustradę. Tak jakby swoim pocałunkiem chcieli dotknąć drugiej strony żywiołu. 33 Pasażerka Był czwarty dzień jesieni. Niebo nad Berlinem stawało się po zmierzchu ołowianosine, kiedy odjeżdżał pociąg pośpieszny „Metropol” z dworca Lichtenberg, który gorzko pachniał ropą. Świat wokół się zanurzał w coraz głębszą ciemność. W moim przedziale obok, aczkolwiek nie ze mną podróżowała tylko jedna pasażerka, na którą pozwalałem sobie skosem zerkać. Wyglądała poważnie, chociaż była młoda. Jej solidna, surowa, plebejska uroda kojarzyła się zaraz z portretami Lutra, przedostateczną strefą, wczorajszością jutra. Na cały świat zewnętrzny zdawała się głucha. Przyciskając pudełko walkmana do brzucha i z pluskwami słuchawek wetkniętymi w uszy, od kostek aż po szyję na czarno ubrana i dokładnie zapięta słuchała... Schumanna. Mleczny blask jarzeniówki z góry na nas prószył. Wiedziałem, że to Schumann, bo jego nazwisko czerniało na kasecie dostatecznie blisko moich ciekawskich oczu. Ani słowa więcej nie dało się odczytać z pudełka kasety, ani nazwy utworu, ani też, niestety, na jakich instrumentach czyje grały ręce lub jaką pieśnią czyje rozbrzmiewały głosy. Czułem z tego powodu wyraźny niedosyt. Gdybym coś więcej dojrzał albo coś dosłyszał... Cóż mi więc pozostało? Wrócić do lektury nowego tomu wierszy Bohdana Zadury. Książka nosiła tytuł - nomen omen - „Cisza". 34 Nokturn Opadłe, mokre listki lipy tworzą mozaiki na chodniku i poszarzałe aureole na dachach białych samochodów, które parkują wzdłuż ulicy. Dochodzi północ. Deszczyk siąpi i mętne światło latarń mży. W neoklasycystycznej bramie dwie kurwy stoją w jasnych płaszczach na tle zamkniętych, czarnych drzwi. Dziewczyny, którym los poskąpił urody, wdzięku, forsy zwłaszcza, stoją i palą papierosy. I tego daremnego stania mają już dziś serdecznie dosyć. Nad nimi, w oknach kamienicy dawno wygasły wszystkie światła z wyjątkiem dwóch na pierwszym piętrze (komuś się chce po nocy ślęczeć przy przestarzałym komputerze). Minęła północ. Coraz chłodniej. I deszczyk siąpi coraz gęściej. A one stoją tak, jak stały, aż na ich widok litość bierze – dwie kurwy, podwójne nieszczęście. 35 xxx W ciemności, wewnątrz i na zewnątrz domu na przedmieściu, tylko dwa światła. Wewnątrz, w pokoju na piętrze, pulsuje sinawa poświata telewizora. Na zewnątrz, po drugiej stronie ulicy, żółty blask wielkiego neonu „Motel Orbis" rozmazuje chwiejąca się na wietrze gałąź, czarna i zakrzywiona jak kosa. 36 Ostatnia Wigilia Joana Miro Bardziej wymazy niż postacie. Coś, co zostało nazwane „kobieta z bagien”, „defilada chińskich manekinów” lub „kowal i jego niebo”. Bardziej wykresy starczej fizjologii, niż znaki dla przyszłych pokoleń wróżbiarzy historii sztuki. Oczy zmuszane do nieustannej zmiany skali nie odróżniają czarnego dziewczęcego włosa od autostrady przecinającej Paryż. Niestety, te linie nie oddają żadnych napięć, ani ich nie stwarzają, nie prowadzą donikąd. Na białym tle narasta nuda tysięcy rzekomo niepowtarzalnych ruchów, pozornie nieprzypadkowych kaligrafii. Zamyka się pułapka własnego stylu, zaciska węzeł śmierci... Natomiast kolory pozostają żywe i czyste, bo nie należą do tego, który je położył. Na przykład karmin, kawalkady karminu. Burze indygo. 37 Nieruchome. Ale czy są to echa katalońskiego słońca? Nie wiadomo. Zresztą, lepiej tak tego nie określać. 38 Wariacje Minie dzień, noc i znowu upłyną terminy. Miną wieki, histerie, nostalgie, owacje. Przeminą sny, sezony, adwenty i ciąże, sceny batalistyczne, narratorzy książek, dyżury, kwarantanny, mity, święte racje. Stracą ważność paszporty, ustaną przyczyny, Przeminą plagi, plotki, liturgie, reżimy. Wyblakną alfabety, znikną wszystkie cyfry, programy, plany, kody, zaklęcia i szyfry. Przeminą warty, kwadry, flirty, mroźne zimy, kuracje, menstruacje, nudne nadgodziny, embarga, koniunktury, retoryczne gesty. Przeminą wilcze echa, konferencje, czystki, posty, pozy, pozycje, propozycje, miny. Przeminie to, co zawsze denerwuje wszystkich, opóźnione reakcje, niewczesne erekcje, pretensje mimochodem, atomowe testy, odkurzone przeboje, nadaremne lekcje, prymitywne reklamy, tremy, triki, strajki, kaprysy, protokoły, słowa od niechcenia, powszechne przekonanie, że nic się nie zmienia. Przeminą rundy, ruje, festiwale, stresy, imperia, klimakteria, afery, procesy, zwolnienia chorobowe, kabarety, nieba i niemiłe rozkazy, które spełniać trzeba. Przeminą jacy tacy w sposób bylejaki, przeminą ich cierpienia, głody, biedy, braki, to, co im w życiu wyszło i co im nie wyszło. Przeminie aktualność, teraźniejszość, przyszłość. Przeminą gorzkie żale, łza wyschnie na wietrze. Czas będzie znowu niczyj i przestrzeń niczyja. Potem przeminie wiatr i wszystko, co z nim mija. Przeminie wielki przemyt poza czasoprzestrzeń. A gdy do przemycenia nic już nie zostanie, przeminie na ostatku samo przemijanie. 39 PRZEKŁADY VÍTĚZSLAV NEZVAL (1900-1958) Praga o palcach z deszczu Nie jest to coś Coś co da się wytłumaczyć pięknem albo stylem To nie Brama Prochowa albo Staromiejski Rynek albo Most Karola Ani stara Praga ani nowa Ani coś co da się zburzyć ani coś co da się na nowo zbudować Ani twoje legendy ani twoje piękno nie sprawiają Prago Że jesteś jedyna w świecie i że się nie zmienisz nawet gdybyś legła w gruzach Twoja poezja jest zawiła a ja zgaduję ją uważnie Tak jak się odgaduje myśli wielbionych kobiet Nie można Cię opisać ani narysować nie można postawić przed tobą lustra Nie rozpoznałbym w nim Ciebie tak jak ty nie rozpoznałabyś siebie Nie jest to coś Coś co da się wypowiedzieć giętkim językiem co da się wydrukować w przewodniku Bo jest to w całej twej istocie w jej tajemniczym porządku W tym jak siedzi na twym czole ptak W tym jak dziecko woła do swej matki kiedy oboje przechodzą wzdłuż barokowych rzeźb W tym jak jedzie rowerzysta kiedy się śpiewa balladę W tym jak śmierdzą tramwaje kiedy loretańskie dzwonki dzwonią W tym jak zły gust mierzy się z oknami twoich magazynów i kościołów W tym jak smakuje parówka w piwnicy z czasów wojny trzydziestoletniej W tym jak wre czeska mowa na wyludnionym placu W tym jak kwestionujemy twoją wartość w sklepach z płytami gramofonowymi W tym jak jesteś martwa na widokówkach kiedy dzwoni listonosz 40 W tym jak się bierze miarę korpulentnym paniom które nazywają się tak jak twe ulice W tym jak błyszczy szynka kiedy słońce zachodzi za Petrzin Jestem jednym z tych którzy kochają i którymi się brzydzę Lepszy tylko o tyle że nic nie chcę i niekiedy mówię prosto w oczy A także o to że nieskończoność jest moją pasją i że szukam jej w tobie Córo dzisiejszego popołudnia i bardzo odległych epok Nic nie chcę jakbym był tylko językiem Twoim językiem twoim zdławionym akordeonem Jestem językiem twoich dzwonów ale też twego deszczu Jestem językiem twych winogron ale też twoich domów noclegowych Jestem językiem twych wysuszonych mniszek ale też twoich szoferów Jestem językiem twej chełpliwości ale też twojej melancholii Jestem językiem twych zawodów pływackich ale też twoich szkół podstawowych Jestem językiem twych kelnerów ale też twojej chrypki Jestem językiem twych róż ale też twoich wędlin Jestem językiem twych wiklinowych krzeseł ale też twoich wesel Jestem językiem twej trawy ale też twoich zegarów na wieżach Jestem językiem twych barów ale też twoich nauczycielek fortepianu Jestem językiem twej niedzielnej nudy ale też twoich śluz Jestem językiem twej strażackiej trąbki ale też twoich legend Jestem tylko twym zmartwychwstałym językiem Jak się rozstać Skoro chcę cię słuchać stale nawet we śnie Abyś objawiła mi się w sposób stokrotnie znany i tak jak dotąd cię nie znałem Abyś objawiła mi się tak jak dopiero teraz chcę cię znać Przyszłym pokoleniom zostawiam w spadku garść doświadczeń i długie westchnienie Nad nie skończoną pieśnią która mnie zbudzi która mnie usypia Wspomnijcie mnie wspomnijcie Ze mieszkałem w Pradze że byłem jej przechodniem Że uczyłem się ją kochać inaczej niż dotąd się kochało Że uczyłem się ją kochać jak przyjaciółkę jak cudzoziemkę Że uczyłem się ją kochać wolnym sercem wolnego człowieka wolnych marzeń i tęsknot 41 Że uczyłem się ją kochać jak istotę do której należy przyszłość Że uczyłem się ją kochać jak dotąd nikt jej nie kochał Jak jej syn i jak obcy Płacz i śmiej się rozdzwoń wszystkie swoje dzwony Tak jak ja starałem się rozdzwonić wszystkie dzwony pamięci Albowiem czas leci a ja chciałbym tak wiele jeszcze o tobie powiedzieć Czas leci a ja dotąd powiedziałem o tobie tak mało Czas leci jak jaskółka i roznieca stare gwiazdy nad Pragą 42 JAROSLAV SEIFERT (1901-1986) Kawiarnia „Slavia” Tajnymi drzwiami od bulwaru, zrobionymi z tak przejrzystego szkła, że niemal ich nie widać a ich zawiasy nasmarowane są olejkiem różanym, przychodził czasem Guillaume Apollinaire. Miał zabandażowaną głowę jeszcze z czasów wojny. Przysiadł się do nas i czytał brutalnie piękne wiersze, które Karel Teige natychmiast przekładał. Na cześć poety pijaliśmy absynt, trunek zieleńszy niż wszystko zielone. I kiedy od stolika wyjrzeliśmy przez okna, poniżej bulwaru płynęła Sekwana. Tak, owszem, Sekwana! Ponieważ nieopodal w szerokim rozkroku stała wieża Eiffla. Pewnego razu Nezval przybiegł w czarnym cylindrze. Nie mieliśmy wtedy pojęcia, a on też tego nie wiedział, że właśnie taki cylinder nosił Apollinaire, kiedy zakochał się w pięknej Luizie de Coligny-Chatillon, którą nazywał Lou. 43 JAROSLAV SEIFERT (1901-1986) Przybrana poziomkami Tuż przy budowie na pryzmie cegieł, które miewały kolor róż i były jeszcze gorące jak dłonie w gorączce, bawiły się w dzień dzieci. Wieczorem zaś przystawały tam prostytutki ze swymi kochasiami. Jedna z nich mieszkała naprzeciw nas. Gdy odchodziła wieczorem, nie odrywałem od niej oczu i z ciekawości szedłem za nią póki nie odwróciła się pokazując mi język. Ukryci w ciepłych zakamarkach powierzaliśmy sobie nawzajem swoje odkrycia. Kolega opowiadał mi w sekrecie o swojej starszej siostrze. Ależ to odurzało. Wydała mi się cała przybrana w pachnące poziomki. To upajało bardziej niż ślady miodu w zaprószonych kieliszkach głuchej pokrzywy, odurzało bardziej niż buteleczka z trupią główką na nalepce i napisem „Trucizna", którą stale nosiłem w kieszeni. Tego nie zdoła wyśpiewać żaden ptak. I jak tu się nie uśmiechnąć. Pst, przyłóżcie do drzwi ucho i wytężcie słuch: za drzwiami stoi miłość. 44 VLADIMÍR HOLAN (1905-1980) Ale i ty Gdzież człowiek jest sam, skoro przecież w końcu istnieje obojętność, która zazdrości i skoro nawet miłość bez okrucieństwa byłaby samotna, opuszczona, nie miałaby nikogo? Milczenie... Cisza... Ale i ty, ale i ty, letni obłoku nad nami, jesteś również jeszcze gdzie indziej! 45 BOHUMIL HRABAL (ur. 1914) Padająca moneta Zapaliłem dwie świece a ty włączyłaś elektrownię. Powiedziałem: Ciemność a ty zaćmiłaś słońce węglem ze Śląska. Powiedziałem: Akwarium a ty przyprowadziłaś morze na postronku. Szepnąłem: Nic a ty odpowiedziałaś: Wszystko, bo jesteś zbłąkane echo żarliwego czucia, bo jesteś oko, które widzi sercem, bo jesteś ucho, które okiem słyszy, bo jesteś serce, w którym zmieniają się literki i podwójna gra padającej monety ukazuje zawsze tę samą twarz miłości. 46 IVAN BLATNY (1919-1990) Adwent Bezśnieżny grudniu, popatrz, koronka Pragi czeka, popatrz, konie czekają, by uprząż im posrebrzyć! Jak pozłacane sztućce niech świecą znów z daleka misternie kute bramy i gzymsów śnieżne rzęsy. Śnieżne rzęsy na gzymsach, misternie kute kraty, kamienny strój posągów, latarnie stoją cicho... Gdy mgła opadnie nisko, jak poprzednimi laty chcę, Prago, znów oglądać ten fantastyczny widok. Nad twymi pałacami, ponad orkiestrą wież chcę widzieć powłóczyste, długie welony ciszy. A ile w tym radości, gdy dziecko krzyknie „Śnieg!” I z dala: „Pada, pada” - odpowiedź echa słyszy. Więc, zatwardziały grudniu, popatrz, jak Praga czeka na puszyste girlandy w twoim mrozie zmarniałym. Ze strachem wypatruje, nasłuchuje z daleka. Ach, czeka wciąż i czeka. A razem z nią świat cały. 47 ZBYNĚK HAVLÍČEK (1922-1969) xxx STAWIAM człowieka przeciwko światu Człowieka przeciwko ludzkości ludzkość przeciwko wieczności Szczęście przeciwko nędzy miłość przeciwko śmierci Stawiam jutrzenkę przeciwko północy krajobraz przeciwko trygonometrii Gołębicę przeciwko przepaści ciebie płaczącą przeciwko tobie pięknej Ciebie bombardującą miasto przeciwko tobie w welonie pajęczyn Ciebie niedosiężną królową przeciwko tobie umęczonej niewolnicy Ciebie ubraną przeciwko tobie rozebranej Stawiam zachód słońca przeciwko deszczowi Płonący sterowiec przeciwko sikorce w gnieździe Powierzchnię przeciwko objętości wolność przeciwko konieczności Ścieżkę wśród pól przeciwko linii lotniczej w mroku Mękę upadania przeciwko tęsknocie do odlotu Stawiam siebie wczorajszego przeciwko sobie jutrzejszemu Naturę macierzyńską przeciwko naturze pełnego morza Stawiam siebie przeciwko wszystkim siebie przeciwko nikomu I wypowiadam wojnę i zmieniam front wszechświata By przeprowadzić dowód na to że żyję I codziennie spalam za sobą mosty 48 ZBYNĚK HAVLÍČEK (1922-1969) xxx DZIŚ Karlotta ubrała się w szkarłatny Berlin I w pas z martwej ziemi i w perły myśliwców I zdjęła prostą szatę pałacowych rewolucji I obuła się w miedziane i srebrne czółna Eufratu I wprowadziła podatek od zębów i mięła Kodeks Hammurabiego I czytała instrukcję „O paleniu na stosie" i język sumeryjski podniosła znów do rangi języka światowego I opłakiwała strusie pisklęta i ustawiała się w miejscu skąd nie widać słońca I odsłoniła maskujące manewry architektów i była pobłażliwa dla sztuczek rzeźników I przejeżdżała przez gąszcz papirusów i trochę zamyślona Mijała groby krokodyli i groby ibisów i groby świętych kotów i przede wszystkim groby strusich piskląt A także pieczęcie w ogrodach kardynałów i geometrię prehistorii I ery ciosane w ruchu gwiazd I Saharę mojego dywanu i zielony atrament rozlany w moim łóżku I przekraczała groby ludzi a ja byłem ostatnim gościem który płacił I skupywałem sztuczne brwi i pióra z powozu arcyksięcia Ferdynanda I nie wiedziałem komu je zanieść i ślizgałem się na parkiecie sztuki i estetyki I przenosiłem teorię znikającego pieniądza do historii ludzkości I czekałem na przydział nafty i zasypiałem na wiązce słomy I otwierałem kamiennym nożem morze nadziei i morze czekania I wyjmowałem ostrożnie serca niewolników i nie było już nikogo kto by nasłuchiwał Ani oficera Zeppelina ani doktora Freuda A japoński cesarz patrzył z okna i zdawało się że mówi Tarcza słoneczna jest zadowolona 49 VACLAV HRABĚ (1940-1965) Siedem róż z dodatkiem antybiotyków Biedny nieboszczyk Mŕcha Nic nie jest przecież wieczne A zwłaszcza płuca I owszem został tak klasykiem W domu pogrzebowym urządzono przytulną knajpkę A nieboszczyk van Gogh Tak długo go mieli tylko za pomyleńca co to naciąga gości na wódkę aż ktoś się skapował jak świetnie harmonizuje w segmencie z kanapą jego odcięte ucho A potem w ramach walki o dalszy wzrost ateizmu powieszono go zamiast obrazków z Matką Boską na horyzoncie rodzinnego szczęścia Teraz przyszła kolej na bluesa Jakiś geniusz (uwzględniając zachowane akta personalne) stwierdził ponad wszelką wątpliwość że taka na przykład Bessie Smith nie miała z Hitlerem nic wspólnego I tak blues stał się dozwolony dla młodzieży Zawsze byłem tylko szurniętym śpiewakiem bluesa I teraz widzę jak w interesie przyśpieszenia pomyślnego przejścia dojrzewania płciowego naszej młodzieży blues 50 podryguje w harcerskim mundurku z dodatkiem witamin wygotowany wydezynfekowany Widzę jak się robi bluesa za szmal Widzę jak przybywa sutenerskiego bluesa jak go uczą skomleć i bełkotać „Za ile? Za ile?” Widzę jak blues się trzęsie z zimna i smutku na rogu pod hotelem z peweksowską witryną I co mam robić Jestem tylko szurniętym śpiewakiem bluesa i próbuję zaśpiewać skatem tych pięć chorusów które kiedyś w październiku w oknie zaplutego wagonu pełnego wałowy i petów grał chłopak którego znałem najwyżej tydzień i któremu przyszliśmy zagrać na pożegnanie bo odjeżdżał do wojska 51 VACLAV HRABĚ (1940-1965) Senne czułości Neony dzwonią na Anioł Pański w twych oczach wschodzą gwiazdy i kwiaty spadają na ziemię między cienie na brzeg jeziora gdzie rośnie trzcina i kminek gdzie drwale po skończonej pracy piją gorzałkę z jarzębiny I tak chce mi się spać Spać w cieniu twoich włosów Spać nie myśleć o niczym budzić się na dźwięk twego głosu jak kucharz z baśni w których śpi się wieki i znów zasypiać z garścią twych włosów na czole i trochę zazdrościć słońcu które kreśli na twym ciele małe niezrozumiałe obrazki