Mirosław J. Kubiak DOROTA I MEGALITY Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Cześć pierwsza KRĘGI KAMIENNE W ODRACH Głęboko mam w pamięci ostatni z Tobą wieczór kwietniowy, kiedy razem do szaleńczego zawrotu głowy oglądaliśmy, ogromne spłaszczone Słońce, linię horyzontu, z czułością, delikatnie pieszczące... Ty stałaś obok, na mą obecność niewrażliwa (...) krwawą egzekucją dnia nieszczęśliwa... Każde zjawisko na ziemi jest alegorią, a każda alegoria otwartą bramą, przez którą dusza, jeśli jest gotowa, może wejść do wnętrza świata, gdzie ja, ty, dzień i noc stanowią jedno. Każda istota ludzka napotyka gdzieś w trakcie swego życia taką bramę, każdemu jawi się myśl, że to, co widziane jest alegorią, poza którą znajduje się duch i odwieczne życie. Niewielu z pewnością przechodzi przez tę bramę, 5 odrzuca barwne iluzje dla przeczuwanej rzeczywistości, która rozpościera się wewnątrz... (Herman Hesse IRYS). Dochodziła godzina 851, kiedy zawiadowca niewielkiej stacji kolejowej w Wierzchucinie energicznie podniósł zielony lizak do góry i pociąg osobowy relacji Bydgoszcz - Gdynia przez Kościerzynę delikatnie szarpnął i trochę majestatycznie, aczkolwiek zdecydowanie, płynnie przyśpieszając, ruszył w dalszą drogę... Marek Konarzewski, z lekko sennym znudzeniem doświadczonego podróżnego, wpatrywał się w mężczyznę w czerwonej kolejarskiej czapce, ubranego w elegancki granatowy służbowy mundur, powoli przesuwającego się wzdłuż okna wagonu, przy którym siedział. Kiedy kolejarz zniknął z pola widzenia, Marek nieświadomie skierował swój wzrok na zmieniający się za oknem wspaniały krajobraz Borów Tucholskich. Pociąg niezauważalnie przyśpieszał i przez chwilę Marek dał się wciągnąć w zabawę względności ruchu. Jako fizyk wiedział, że to pociąg, w którym siedzi, się porusza, a świat za oknem jest nieruchomy. Dobrowolnie i z wielką ochotą poddał się jednak regułom względności ruchu i przez chwilę ulegał złudzeniu, że to wagon stoi, a przesuwają się tylko obrazy za oknem, zgodnie z rozkazami Wielkiego Czarodzieja Relatywności. Pociąg, składający się z sześciu wagonów pomalowanych w jasno zielony kolor, delikatnie mknął nitką stalowych szyn przez wspaniałe tereny Borów Tucholskich, gdzieniegdzie przetykane majestatycznie błękitnymi i dostojnymi jeziorami lub wartko płynącymi, ciemno zielonymi rzeczkami. Równinę tucholską ostatecznie ukształtował przed tysiącami lat potężny zimny lodowiec o grubości ponad tysiąca metrów. Ogromny lądolód bezlitośnie miażdżył ziemię w swoim nieubłaganym pochodzie na południe, niosąc ze sobą ogromne głazy z brutalnie rozdartych masywów górskich w Skandynawii, pozostawiając po sobie niezliczone zwały piasku i gliny oraz ogromne ilości, różnych kształtów i kolorów oraz różnych wielkości kamieni. Kiedy spełniwszy swoją misję leniwie cofał się w swojej wędrówce na północ wysyłał spod swojej topniejącej masy lodu setki wartko i radośnie płynących życiodajnych strumieni, niosących złocisty, drobniuteńki piasek i małe kawałeczki żółtobrunatnej gliny. Na uwolnionej od lodowca ziemi wyrosły wspaniałe lasy, tworząc rozległy kompleks dzisiejszych Borów Tucholskich - wspaniałe i dorodne bory sosnowe z domieszką brzozy gruczałkowatej i osiki, a w podszyciu jałowca, jarzębiny i kruszyny. Były one ulubionym miejscem wycieczek turystów z różnych stron kraju, pragnących przebywać w tym zielonym królestwie ciszy i spokoju oraz czystego, pełnego olejków eterycznych, leśnego powietrza. W ciszy Borów Tucholskich, z dala od tętniących swoimi sprawami ludzkich osad, dzikie zwierzęta nie płoszone przez człowieka żyły nadal według swoich odwiecznych, niezmiennych Praw Natury... Żółto złociste promienie słoneczne radośnie i beztrosko wpadały przez wielkie okna do wnętrza wagonu. Trochę zaczepnie, trochę buńczucznie, lecz delikatnie i z sympatią zapraszały do zabawy podróżnych, radośnie podskakując na ich twarzach. Biegały po ich kolorowych ubraniach, tańczyły na ich bagażach i odważnie, tak jak zawsze chętne do zabawy małe kotki, myszkowały po mrocznych zakamarkach jadącego wagonu. Przyczajone gdzieś w ukryciu w tryskającym zielenią lesie, z napiętą do ostatnich granic uwagą, czekały na właściwy moment do zmasowanego i niespodziewanego ataku. Nagle, w ułamku sekundy, przeskakiwały z jakiegoś ciekawego i tajemniczego miejsca w lesie do pędzącego wagonu, by po króciutkiej chwili, zbroiwszy jakieś psoty, wrócić tam z powrotem, schować się i chwilę odpocząć, przed dalszą zabawą... Śliczny, słoneczny wiosenny czerwcowy poranek ochoczo wprawił Matkę Przyrodę w radosną ekstazę i udzielił się również pasażerom pociągu... Marek lekko rozmarzony przeniósł swój wzrok na siedzącą naprzeciw niego Dorotę. Była elegancko i na sportowo ubrana, w śnieżno-białą bluzkę z krótkimi rękawkami, podkreślającą pełne kobiecości 6 piersi, białą spódnicę, długie, prawie do kolan białe skarpety oraz sportowe obuwie. Cieniuteńki i złoty łańcuszek na szyi oraz zmysłowy i delikatny zapach ekskluzywnych perfum Aredvi Szera - prezent od Marka - dopełniał jej obecności. Na ramionach miała zarzucony biały sweter z długimi rękawami, luźno opadającymi na piersi. Słoneczne promienie radośnie skakały po jej twarzy, małym zmysłowym dołeczku na brodzie, długich czarnych, spadających na ramiona włosach i biegały po niewielkich rozmiarów, pomarańczowego koloru książeczce, którą lekko pochylona, w skupieniu i z zaciekawieniem czytała. Urodę Doroty dopełniały doskonale dopasowane do jej ucha maleńkie złote kolczyki, uformowane w kształcie końskiej podkowy przez pomysłowego i bardzo zdolnego jubilera złotnika. Marek przez chwilę uważnie przyglądał się Dorocie, a z wyrazu jej twarzy próbował odgadnąć, czy ta jego ulubiona książeczka Irys Hermana Hessego będzie również jej ulubioną książką. Był to mały podarunek od niego, który podarował Dorocie tuż przed przesiadką na stacji w Laskowicach. Wtedy też wyznał, że chciałby, aby czytała tę książkę nie rozumem doświadczonej dorosłej osoby, lecz czystym sercem i intuicją dziecka. Losy tego prezentu były niezwykłe... Dorota czując delikatną siłę spojrzenia Marka przerwała na chwilę czytanie tekstu. Podniosła lekko głowę i oczy ich spotkały się w milczącym, lecz namiętnym pojedynku. Przez chwilę trwało zmaganie, lecz kiedy tylko zmrużyła w sposób charakterystyczny tylko dla niej swoje niebieskiego koloru oczy, pozostawiając jedynie małe szparki, wynik tego cudownego starcia szybko i zdecydowanie zaczął się przechylać w kierunku Doroty. Marek bez oporu i chętnie poddał się bez dalszej walki, a jako rekompensatę otrzymał delikatny i radosny uśmiech. Był on rozkosznym promieniem słonecznym, który śmiało o wczesnym wschodzie Słońca rozpędza resztki mrocznych nocnych koszmarów i głębokich lęków. Przecierając zaspane oczy, przygląda się w kropli rosy, mieniąc się milionami drobniuteńkich diamencików. Napawa otuchą nowy, rodzący się dzień. Wprawia w ciepłe, przyjemne mrowienie w okolicy serca, działając uspokajająco i kojąco... Marek zawsze przywoływał ten uśmiech Doroty w trudnych chwilach osamotnienia i myśl o nim - te charakterystycznie zmrużone oczęta z błyszczącymi radośnie i trochę kpiarsko szparkami źrenic - dodawała mu otuchy i nowych sił do pokonywania różnych życiowych trudności i przeszkód. D O R O T A... Imię od pewnego czasu dla Marka magiczne, pełne delikatnego i orzeźwiającego powiewu. Niedoścignionych marzeń i radości, przygnębiającego smutku, radosnej nadziei i głęboko porażającej układ nerwowy, rozterki. Wymawiane pieszczotliwie szeptem, zduszonym przez zaciśnięte do bólu gardło, w takt wolno sunących po policzku słonych łez. Pisane wieczorami w samotności na małych skrawkach biało-niebieskiego listowego papieru, wędrującym piórem, zaplątanym w sidła wyschniętego zielonego atramentu, magicznych sześciu liter alfabetu. Darte na maleńkie kawałeczki były gwarancją największej tajemnicy przed światem... - Dlaczego chcesz, abym czytała Irys czystym sercem dziecka, a nie umysłem doświadczonego dorosłego człowieka? - spytała trochę zaczepnie, wkładając palec wskazujący pomiędzy strony książeczki. Palec Doroty pełnił rolę chwilowej zakładki. Miękki i słodki jej głos przywrócił Marka do rzeczywistości. - No tak - pomyślał - Dorota zaczyna się nudzić czytaniem i pewnie szuka pretekstu do rozmowy oraz podjęcia tematu sprzed ponad pół godziny, kiedy to wręczył jej Irys. Marek patrząc w oczy Doroty delikatnie uchwycił jej dłonie i spróbował wyjąć książeczkę trzymając ją za okładkę, lecz natrafił na łagodny opór. Był trochę tym zdziwiony, lecz szybko odczytał intencję Doroty i wkładając swój palec wskazujący pomiędzy zaznaczone strony, już bez trudu przejął książkę. Zaczął szybko wertować kartki... 7 - Czy zauważyłeś, że strony w tej książce nie są numerowane? - zapytała. Słowa w tej książce specjalnie zaakcentowała, próbując zwrócić na siebie uwagę. Pragnęła by Marek znów patrzył jej w oczy. - Mhm - mruknął w odpowiedzi i kiwnął potakująco głową. Nie patrzył na Dorotę zajęty wertowaniem stron, wyczuwając jednak ogromną siłę jej wzroku. Marek wiedział, że nie wszystkie strony są nie ponumerowane, a Dorota była jedynie trochę roztargniona. Przewertował kilkanaście stron, trzymając nadal palec wskazujący w miejscu, gdzie Dorota przerwała czytanie. Otworzył na tytułowej stronie i przeczytał: - Herman Hesse IRYS i inne opowiadania inicjacyjne. Dorota milczała wyczekująco, jakby czekając na rozwinięcie tematu. Pociąg miarowo stukał swój podróżny, metaliczny rytm... Marek nic nie wyjaśniając przewrócił kilka stron i zaczął półgłosem czytać. IRYS Wiosny swego dzieciństwa Anzelm spędzał biegając i bawiąc się w zielonym ogrodzie. Jedne z kwiatów matki, kosaćce, były mu szczególnie bliskie. Przytulał policzki do strzelistych, jasnych, zielonych liści dotykał badawczo palcami ich ostrych brzegów, głęboko wdychał zapach pięknego, wielkiego kwiecia, potrafił wpatrywać się weń przez wiele minut1 ... Dorota usiadła wygodnie opierając głowę o zagłówek zamocowany na ścianie wagonu, spinając dłonie na założonych kolanach i zamknęła oczy... Pociąg miarowo stukotał, a rozmowy podróżnych jakby ucichły, rozpływając się gdzieś w oddali... Z głębi wagonu dobiegały delikatne, metaliczne dźwięki gitary klasycznej i cichy, lekko przytłumiony dziewczęcy śpiew. Przez uchylone do połowy okna wagonu, wpadał radośnie orzeźwiający pęd lekko wilgotnego, intensywnie pachnącego lasem iglastym, porannego powietrza. Gdzieś z oddali dobiegał do niej miękki głos Marka, który sprawiał, że słowa powoli stawały się realnym światem z książki Hessego... (...) Wewnątrz, z bladoniebieskiego dna kwiatu wyrastał szereg żółtych, palczastych słupków, między nimi, aż po dno tajemniczo niebieskiego kielicha biegły jasne pasemka. Kochał bardzo te kwiaty, patrzenie na nie było ulubioną formą spędzania czasu; czasem zdawało mu się, że żółte proste słupki są złotym ogrodzeniem królewskiego ogrodu, czasem - że stanowią podwójny rząd przepięknych, baśniowych nieporuszonych wiatrem drzew, pomiędzy którymi opleciona delikatnymi, jakby szklanymi żyłkami znajdowała się tajemnicza droga wiodąca w głąb. Tam, na samym spodzie otwierała się jakby czeluść jaskini, a ścieżka spomiędzy złotych drzew gubiła się w niewyobrażalnych otchłaniach, ponad nimi sklepiał się królewsko fioletowy firmament, rzucający nikłe, magiczne cienie na cichy wyczekujący marmur. Anzelm wiedział, że są to usta kwiatu, że poza żółtą wspaniałością niebieskiej jaskini znajduje się jego żywe serce, myśli i że wzdłuż cudownie jaśniejącej oplecionej żyłkami pulsują oddechy i marzenia kwiatu... Pociąg stukotał usypiająco, mknąc po podwójnej nitce stalowych szyn. Dorota oparta plecami o ścianę wagonu z lekko przechyloną na bok głową, myślami błądziła po zielonym ogrodzie, gdzie Anzelm spędzał swoje dzieciństwo biegając i bawiąc się. Pod zamkniętymi powiekami zaczęły stopniowo pojawiać obrazy z jej dzieciństwa... Początkowo były dalekie, bardzo mgliste i niewyraźne... Ale po chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, obrazy te przybliżyły się i stały się bardzo wyraziste. Nagle poczuła ogromny ucisk, boleśnie dławiący oddech w gardle, ogromnej tęsknoty za czymś cudownym, czymś czego nie da się wyrazić żadnymi słowami... Czymś, co nie było jej obce, kiedy to jako mała 1 (Herman Hesse IRYS i inne opowiadania inicjacyjne, przekład Beata Moderska, Wydawnictwo Miniatura, Kraków 1991). 8 dziewczynka z długimi warkoczykami, w zniszczonej i wyblakłej od częstego prania, niebieskiej sukience w duże żółte kropki, z podrapanymi i posiniaczonymi kolanami, biegała boso wczesnym rankiem po mokrej od rosy i zielonej od trawy łące. Po pachnącym owocami ogrodzie babci, pełnym różnych warzyw i owocowych, kłujących krzewów... Rozmawiała wtedy z jasno żółtymi kwiatami mleczu na łące, wysoko szybującymi w powietrzu nad polami i łąkami ptakami, zaglądała do ich gniazd ukrytych głęboko przed ciekawskimi drapieżnikami i okrutnymi dorosłymi ludźmi. Przekomarzała się z młodymi jabłoniami w ogrodzie, pełnymi bardzo soczystych żółto, złocisto-czerwonych jabłek i przysłuchiwała się ich liściastej paplaninie. Najbardziej jednak lubiła przesiadywać pod pełną dostojeństwa i matczynej ciepłoty, stojącą pośrodku ogrodu, starą, rozłożystą gruszą i wsłuchiwać się godzinami, przytulona do jej chropowatego pnia, w szum jej mądrych i pouczających rad i ciekawych, ludowych baśni. Było jej wtedy nieskończenie dobrze i czuła się całkowicie bezpiecznie, nie odczuwając głodu ani bólu podrapanych do krwi chudych nóżek pełnych bąbli, od częstego przechodzenia przez wysokie, wszędobylskie, okrutne zielone pokrzywy. Nie martwiła się wtedy, że Ojciec już nie wróci, chociaż pamiętała go wtedy już tylko jak przez mgłę. Nie rozumiała świata dorosłych, który wydawał wtedy się jej bardzo zimny, nieprzystępny, nieprzytulny i pozbawiony tej radości, jakiej mogła doświadczać będąc małym dzieckiem. Nie rozumiała swojej Matki, która często na nią krzyczała i bez powodu biła ją, a potem w poczuciu winy, przez całe noce płakała, tuląc ją do matczynej piersi... Kiedy po takim bolesnym laniu siadała pod ulubioną gruszą - ta, jakby rozumiejąc małą Dorotkę, zawsze nagradzała ją bardzo soczystą, żółtozłocistą, ogromną gruszką. Dorotka wpijała swoje małe ząbki w ten słodziutki owoc, a sok kapał jej po brodzie i mieszał się ze słonymi łzami. Szybko zapominając o bólu, czuła ogromną wdzięczność i błogość w całym swoim ciele. A kiedy posilona tym życiodajnym owocem zasypiała, stara grusza delikatnie otulała ją swoim rozłożystym cieniem przed słoneczną spiekotą i z matczyną czułością czuwała nad jej bezpieczeństwem. Ta jedność z Boską Naturą pozwoliła jej nie zwracać uwagi na kłopoty i trudy codziennego życia świata dorosłych i stale przebywać w swoim cudownym i radosnym świecie marzeń... Głos Marka, powoli i z trudem przebijał się przez świat dziecięcych wspomnień Doroty. (...) Rankiem, gdy wychodził z domu, pełen jeszcze snu, marzeń i dziwnych światów, czekał tu na niego ogród, nigdy nie zagubiony, a zawsze nowy, a tam, gdzie wczoraj jeszcze znajdowały się mocno niebieskie punkciki ciasno zwiniętego kwiatostanu powleczonego zielenią, teraz widniały cieniutkie, niebieskie jak powietrze młode płatki z językami i ustami, próbując odnaleźć swą zakrzywioną formę, o której marzyły tak długo. U samego dna ciągle jeszcze bezgłośnie walczyły z pąkiem, delikatna żółtość wciąż się przygotowywała, podobnie jak jasne użyłkowane ścieżki i daleka, pachnąca otchłań duszy. Być może otworzą się w południe lub wieczorem, niebieski jedwabny namiot rozchyli się nad złotym lasem, z magicznej pieczary uwolnione zostaną pierwsze marzenia, myśli i pieśni (...) Za oknem wagonu, według nieznanych reguł gry Wielkiego Czarodzieja Rozmaitości, zmieniał się krajobraz Borów Tucholskich. Pociąg, zgodnie z kolejarskim rozkładem jazdy, co jakiś czas przystawał na różnokolorowych dużych i małych stacjach. Ludzie wsiadali i wysiadali... I jakby zapominając o wspaniałym wiosennym, słonecznym poranku, spieszyli się do swoich, cholernie poważnych dorosłych spraw, nieczuli na ten ciepły, wiosenny, słoneczny dzień... (...) Później nadszedł dzień, kiedy trawa pełna była niebieskich dzwonków. Jeszcze później nadszedł dzień, gdy nagle pojawiły się w ogrodzie nowe głosy, zapachy, z nad czerwonawych, zalanych słońcem liści zwisały pierwsze róże, delikatne i zielono - czerwone. Nadszedł czas, kiedy kosaćce przekwitły, nie było już złotych płotów, ścieżek wiodących ku pachnącej tajemnicy, a chłodne spiczaste listki sterczały nieprzyjaźnie (...) 9 Kiedy wspomnienia z dzieciństwa zmieszały się z czytanym przez Marka tekstem Irys, nagły, oślepiający błysk w umyśle Doroty pozwolił zrozumieć jej znaczenie słów Marka, kiedy prosił ją aby czytała tę książkę nie rozumem dorosłego człowieka, a sercem i intuicją dziecka... Po delikatnie zaróżowionych policzkach Doroty zaczęły najpierw powoli i majestatycznie, a chwilę później znacznie szybciej, przesuwać się dwie duże i ciężkie, namolne łzy, znacząc mokrym i słonym śladem swoją obecność. Było już za późno, by bez gwałtownego ruchu rąk starannie ukryć je przed wzrokiem Marka, a ukośnie padające słoneczne światło czerwcowego, bezchmurnego poranka, dodatkowo wygenerowało przez ułamek sekundy migającą barwną tęczę na łzach Doroty... (...) Na krzewach za to dojrzewały borówki, ponad kwiatami latały teraz niepojęte motyle, wesołe i nieograniczone, czerwono-brązowe z perłowymi grzbietami oraz furkoczące, szklanoskrzydłe ćmy (...) Marek widząc kątem oka migającą barwną tęczę na policzkach Doroty i podświadomie, czując pewną zmianę w jej obecności, przerwał czytanie i spojrzał prosto i głęboko w jej niebieskie oczy... Dorota również wpatrywała się w przenikliwe oczy Marka próbując zajrzeć do głębin jego duszy, a jednocześnie lewą ręką trzymając błękitno białą chusteczkę delikatnie zbierała łzy z lewego policzka. Marek ostrożnie i delikatnie wyjął z rąk Doroty chusteczkę i również delikatnie wysuszył ogromniastą łzę z jej prawego policzka, po czym serdecznie i ciepło uśmiechnął się. Dorota ledwie zarysowawszy wargami, odwzajemniła ten pełen zrozumienia i sympatii uśmiech. Marek w i e d z i a ł, że wszelkie słowa są w tej chwili zbędne. Przez dłuższą chwilę milczeli... - Wiesz - głos Doroty był lekko schrypnięty i wzruszony - Kilka minut wcześniej czytałam te same słowa, ale dopiero teraz, kiedy TY mi je przeczytałeś i przypomniało mi się moje dzieciństwo, zrozumiałam ich znaczenie i głęboki sens... Nagle, poprzez kontakt ze swoimi wspomnieniami z dzieciństwa, Dorota intuicyjnie zrozumiała, że Irys będzie w jakiś sposób kluczem do rozwiązania pewnej tajemnicy, i że to rozwiązanie może pojawi się już dzisiaj, podczas tej nieoczekiwanej i nie planowanej wcześniej wycieczki do Kręgów Kamiennych w Odrach. Kiedy to sobie uświadomiła poczuła lekki dreszcz emocji, powoli wędrujący wzdłuż kręgosłupa, wprawiający całe jej ciało w nieprzyjemne wibracje. Marek chcąc zmienić tę trochę niezręczną i kłopotliwą sytuację, szybko przysunął do siebie leżącą na siedzeniu obok niego, niewielkich rozmiarów i zielonego koloru, podróżną torbę. Również szybko ją otworzył i wyjął z niej czerwony, z białą nakrętką litrowy termos, który ustawił na niewielkim, zamocowanym tuż przy oknie, wagonowym stoliku. W ręku trzymał dwa śnieżnobiałe, wykonane z tworzywa sztucznego, wysokie kubeczki. - Może napijesz się odrobinę kawy? - zapytał. Pytanie było trochę retoryczne. Marek, pomimo upływu tych wielu lat, pamiętał że Dorota uwielbiała dobrą, mocną kawę i nie odmówi poczęstunku, a szczególnie teraz, kiedy była już trochę zmęczona podróżą i wczesnym porannym wstawaniem. Dorota przyglądała się Markowi przez króciutką chwilę, a potem szybko i zręcznie uchwyciła kubeczki w obie dłonie przybliżając je do termosu. Marek ostrożnie, uwzględniając kołysanie wagonu, delikatnie i z męską rozwagą przelewał czarny, gorący płyn z termosu do kubeczków. Uroczo i intensywnie parujący zapach mocnej, dobrej kawy, dzięki zjawisku dyfuzji rozszedł się po najbliższym otoczeniu i na krótką chwilę przytłumił zmysłowy i delikatny zapach ekskluzywnych perfum Aredvi Szera. W chwilę później Dorota z lekko zwróconą do okna głową, trzymając kubek w prawej dłoni, patrzyła, niewidzącymi, lekko wilgotnymi oczami, na zmieniający się za oknem krajobraz tajemniczych Borów Tucholskich i popijała małymi łykami, parującą kawę. Chciała być przez chwilę sama ze swoimi myślami, które pod wpływem Irys zaczęły ponownie wypływać z głębin jej podświadomości... 10 Na serdecznym palcu jej prawej dłoni widoczna była cieniutka, złota obrączka. Po raz kolejny Marek przez chwilę natarczywie i ze skupieniem przyglądał się tej małżeńskiej obrączce, po czym przez jego twarz przebiegł ledwie dostrzegalny bolesny skurcz... *** Marek poznał Dorotę szesnaście lat temu w dosyć niezwykłych dla niego okolicznościach. Był wtedy początkującym nauczycielem fizyki z dwuletnim stażem w tym zawodzie i z otwartym przewodem doktorskim na uczelni, którą ukończył z wyróżnieniem, w temacie poświęconym falowej naturze materii. Z powodów rodzinnych i finansowych - Marek był już wtedy żonaty i był ojcem dwuletniej córeczki, musiał podjąć pracę w szkole średniej jako nauczyciel fizyki. Dyrektorka Liceum Ogólnokształcącego, szkoły gdzie dochodził na dodatkowe zajęcia, aby podreperować swoją marną nauczycielską pensję, nieoczekiwanie zaproponowała mu dodatkowe godziny w maturalnej klasie o profilu matematyczno - fizycznym. Był koniec września 1980 roku... - Panie kolego! Przydzieliłam panu cztery dodatkowe godziny w czwartej mat-fiz, dwie godziny fizyki i dwie godziny astronomii - oznajmiła z dużą dyrektorską i nie podlegającą sprzeciwu pewnością, przekonana, że Marek nie odmówi. Marek, który akurat przekraczał drzwi gabinetu dyrektorskiego, stanął na chwilę jakby zamurowany. Właśnie miał opuszczać szkołę i udać się do domu... Dyrektorka okiem doświadczonego pedagoga szybko oceniła tę niespodziewaną dla Marka sytuację i płynnym ruchem ręki wskazała mu fotel, na który opadł ciężko z jękiem „O rany!” Palcami lewej ręki pocierał nerwowo wilgotne czoło i patrzył gdzieś w kąt dyrektorskiego gabinetu, nie bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy... Myślał intensywnie o swojej rozprawie doktorskiej i o skomplikowanych równaniach, które musi jeszcze raz przeliczyć, wymagających bardzo żmudnych, uciążliwych i bardzo czasochłonnych rachunków. Te dodatkowe, przydzielone przez dyrektorkę godziny mogły mu zakłócić zaplanowany z dużą sumiennością harmonogram naukowych czynności związanych z doktoratem. Zatopiony w swoich myślach Marek drgnął na słowa dyrektorki. - Pan zapewne wie, że nasza koleżanka Grojecka nie wróciła z wycieczki do Paryża - ciągnęła dalej dyrektorka - i wybrała wolność, zostając na Zgniłym Zachodzie. Słowa „nasza” i „wolność” zostały odpowiednio, po dyrektorsku, zaakcentowane. Dyrektorka należała do „partyjnego grona twardogłowych” i wszelkie ludzkie postępowanie, które nie było zgodne z tak zwaną „kierowniczą rolą partii” były przez nią złośliwie i z premedytacją prześladowane. Marek nie cierpiał „partyjnego betonu” i w duchu cieszył się, że Hanka Grojecka wybrała WOLNOŚĆ. Sam nie dysponując wystarczającą gotówką na wyjazd, nie mógł sobie na taki luksus pozwolić. Marek miał cholerny żal do „komuny”, że tak utrudniała ludziom życie, a on jako zdolny fizyk, posiadający dorobek już kilku publikacji w międzynarodowych, renomowanych czasopismach, musiał przejść do pracy w szkole, gdyż uczelnia którą ukończył, preferująca mało zdolnych, lecz partyjnych studentów, zamknęła mu drzwi do szybkiego awansu naukowego... - „Co mnie to obchodzi” - pomyślał wtedy. Lecz znając dobrze organizacyjne metody Pani Dyrektor słusznie przypuszczał, że plan lekcji jest już ułożony i to po wcześniejszym, a dodatkowo, za jego plecami, przekonsultowaniu z dyrekcją jego macierzystej szkoły. Wiedział również, że wszelka dyskusja jest już zbędna, chociaż mógł się wtedy chociaż trochę podroczyć z Dyrektorką. Po tych szesnastu latach Marek dokładnie pamiętał każde słowa Pani Dyrektor, gdyż to właśnie jej, tak nie oczekiwana decyzja skierowała jego życie na zupełnie inne, niż planował, tory... - To co, panie kolego! Jest zgoda? Tak? - spytała raczej formalnie, uśmiechając się do Marka. Marek wtedy, bez entuzjazmu, zgodził się i tak, już następnego dnia poznał Dorotę Nowak, która była uczennicą w czwartej maturalnej. 11 Po mimo sześciu lat różnicy wieku, jaka ich dzieliła, szybko się zaprzyjaźnili, a pod koniec roku szkolnego, tuż przed maturą, przyjaźń ta stała się czymś dla nich obojga BARDZO WIELKIM. Spotykali się w wielkiej tajemnicy przed całym światem. Byli beztroscy i bardzo szczęśliwi, jak małe, nie skażone jeszcze dorosłością, dzieci. W piątek oboje kończyli lekcje o godzinie 14 i przez całą, ostatnią godzinę lekcyjną mogli jeszcze rozmawiać w zapleczu pracowni fizycznej bez obawy, że ktoś ich nakryje. Dorota uwielbiała słuchać, jak Marek pasjonująco opowiada o astronomii, fizyce, astrologii i swojej wielkiej pasji archeoastronomii. Siadała na parapecie okna w zapleczu pracowni fizycznej. Przez uchylone, zamalowaną białą farbą okno, wpadało rześkie kwietniowe powietrze pełne wiosennych odurzających zapachów drzew i pierwszych, nieśmiałych jeszcze kwiatów. Tego roku wiosna przyszła, po wyjątkowo ciepłej zimie, również wyjątkowo szybko. Marek opowiadał jej o Kręgach Kamiennych w Odrach koło Czerska w głębi Borów Tucholskich, gdzie co roku, od kilku lat systematycznie jeździł, by odpoczywać i przesiadywać godzinami, w swoim ulubionym, pełnym wrzosów i tajemnic kręgu kamiennym. Wtedy też obiecał, że zabierze ją kiedyś do Odrów i spędzą w tym cudownym i tajemniczym miejscu kilka godzin razem... Ich odwzajemnione uczucia były jednak tylko czystą młodzieńczą przyjaźnią, lecz od pewnego czasu Marek zaczął być świadomy, że pewne rzeczy wymykają się mu jednak spod kontroli; wiedział, że za to co robi będzie musiał kiedyś ponieść twardą, męską odpowiedzialność. Jak to w życiu bywa, Marka przyjaźń do Doroty zaczęła pomału się przeistaczać w coś znacznie większego, głębszego i poważniejszego - w Marka MIŁOŚĆ DO DOROTY. Marek długo się przed tym uczuciem bronił, lecz pewnego dnia uświadomił sobie, że już się nie kontroluje. On wiedział, że KOCHA Dorotę. Że bardzo ją pragnie. Irracjonalnie, a może naiwnie przeczuwał, że tylko odwzajemniona MIŁOŚĆ Doroty może pomóc mu w rozwiązaniu Wielkiej Tajemnicy Przyrody. W międzyczasie Dorota celująco zdała egzaminy maturalne i zaczęła przygotowywać się do egzaminów wstępnych na wyższą uczelnię. Chciała studiować prawo, a od drugiego lub trzeciego roku - równolegle - handel zagraniczny. Była niezwykle zdolna, cholernie konsekwentna w swoich działaniach i bardzo, bardzo ambitna. I tak jak zaplanowała, a jak później Marek mógł się przekonać, to dokładnie stało się. Ta rzadko spotykana wśród ludzi życiowa konsekwencja Doroty ogromnie imponowała Markowi. Coraz częściej przyglądał się jej jak przyszłej towarzyszce życia i całkiem serio rozmyślał o... rozwodzie z Żoną. Kiedy Dorota wyjechała na studia na południe Polski, Marek strasznie za nią tęsknił. Któregoś dnia w przypływie nagłego impulsu, tuż po ogłoszeniu stanu wojennego, kiedy zawieszono działalność wszystkich uczelni, a studenci musieli udać się do domów, odwiedził nagle Dorotę i wręczył jej zamknięty w białej, podłużnej kopercie, odręcznie napisany zielonym atramentem, krótki list. W liście tym napisał, że ją KOCHA. Było to trochę śmieszne, lecz Marek nie miał wystarczającej męskiej odwagi, by wypowiedzieć słowa KOCHAM, patrząc Dorocie prosto w oczy. Pamiętał, że kiedy Dorota przeczytała ten krótki list, jej niebieskie oczy nagle i nieoczekiwanie powilgotniały. Nie chciała patrzyć w oczy Marka, instynktownie unikając jego przenikliwego spojrzenia, nieudolnie rozmazując zgiętym kciukiem po policzku płynące łzy. Kiedy Marek opuszczał mieszkanie Doroty spojrzała na niego przeciągłym i smutnym spojrzeniem. Pogłaskał ją wtedy po lewym policzku i zapewniał, chociaż sam w to nie wierzył, że słowo KOCHAM to tylko informacja. Tylko czysta informacja... Potem nie spotkali się przez bardzo długi czas, gdyż Dorota ze świadomą premedytacją unikała spotkań z Markiem, a on nie miał wystarczającej odwagi, aby odwiedzić ją w jej domu po raz drugi i zapytać, czy jego uczucie jest odwzajemnione. To dziwne zachowanie Doroty przez długi czas nie bardzo było zrozumiałe dla Marka, lecz tłumaczył je sobie tym, że miał żonę i dziecko i jak przypuszczał - Dorota nie chciała być osobą rozbijającą istniejący już związek małżeński. Później, przypadkiem dowiedział się, że ojciec Doroty porzucił jej mat- 12 kę dla innej kobiety i całe jej postępowanie, które było wtedy bardzo dla Marka bolesne, stało się dla niego jasne... Marek gorąco i żarliwie prosił Boga o spotkanie z Dorotą. Wyrozumiały Bóg był dla Marka czasami łaskawy i kilkakrotnie wysłuchał jego próśb. I tak do połowy lat 80-tych kilka razy spotkali się w różnych rejonach miasta, w którym oboje mieszkali. Marek strasznie cieszył się z tych kilku spotkań i łapczywie pożerał wzrokiem jej niezwykłej urody unikalną twarz, próbując gorączkowo zapamiętać jak najwięcej z niej rozkosznych i cudownych szczegółów. Zawsze rozmawiali przez chwilę, o zupełnie nieważnych, błahych sprawach. Dorota sprawiała wrażenie zadowolonej z życia, z dziecka (miała córkę), męża itd. Marek w czasie każdej rozmowy instynktownie czuł, że pod maską tej udawanej szczęśliwości kryje się jednak, głęboko ukrywane, bolesne cierpienie. W czasie tych nieoczekiwanych spotkań Dorota była mocno i nienaturalnie spięta, a wzrok jej gdzieś uciekał, jakby bała się patrzeć Markowi prosto w oczy. Chciał wtedy złapać Dorotę za ramiona i potrząsnąć nią mocno wrzeszcząc przy tym na ile starczy mu sił i powietrza w płucach, aby wreszcie przestała grać tę kiepską rolę szczęśliwej matki, żony i kochanki. Usiłował otoczyć ją swoją energią, lecz natrafiał na straszną, nie do pokonania blokadę. Próbował przełamać jej opór, lecz było to daremne. Dorota, a właściwie jej podświadomość, zasnęła jakby kamiennym snem, nieczuła na wszelkie prośby i wołania zrozpaczonego do bólu Marka. Rozstawali się szybko słowami: Cześć! Cześć! I każde szło w swoją stronę. A Marek już po kilkunastu krokach stwierdzał z przerażeniem, że obraz twarzy Doroty, pomimo jego usilnych zabiegów, szybko mu się rozpływa i już po chwili nie pamiętał jak ona wyglądała... Marek gorąco tęsknił za Dorotą i strasznie cierpiał... Dyskursywnie nie mógł do końca zrozumieć dlaczego tak się stało. Dlaczego mu tak brutalnie odebrano to, co bardzo pragnął mieć dla siebie. Dręczące pytanie Dlaczego? pozostawało nieme, głuche, bez żadnej odpowiedzi. Marek nie będąc świadomy tego, podążał w kierunku głębokiej depresji. Wiosną 1986 r. depresja stała się tak silna, że nie zdając sobie do końca z tego sprawy Marek, postanowił że... popełni samobójstwo. Z zimną premedytacją wyznaczył sobie termin i rodzaj śmierci. Nieczuły na otaczający go świat, dom rodzinę i pracę, z uporem i konsekwentnie odliczał dni do chwili ZERO. W nocy poprzedzającej chwilę ZERO Marek miał bardzo wyraźny, chociaż mało logiczny sen, w którym śniło mu się, że jest młodym, nieoświeconym mnichem buddyjskim, mieszkającym i praktykującym w odległym od cywilizacji klasztorze w Tybecie. Pewnego razu do klasztoru przyjechał sławny, oświecony mistrz Ta Ro i wezwał go przed swoje oblicze. - „Słyszałem, że cały czas męczysz się nad koanem Do” - zagadnął Mistrz, patrząc przenikliwym wzrokiem głęboko mu w oczy. -„ Tak mistrzu. Kiedy rano wstaję, wstaje Do. Kiedy jem, je Do. Kiedy medytuję, medytuje Do. Kiedy idę spać, idzie spać Do. Wszędzie ze mną i w każdej chwili jest Do. - „Jesteś już blisko oświecenia” - rzekł Mistrz. - „Lecz, aby je ostatecznie urzeczywistnić musisz wypowiedzieć moje imię, lecz w porządku odwrotnym niż je używam oraz połączyć je z Do”. Słowa mistrza były jak świszczący bat, boleśnie tnący dyskursywny umysł młodego mnicha. - „Już wiem. Do Ro Ta, Ta Ro Do, Ro Ta Do” - wykrzyczał mnich i w eksplozji oślepiającego światła stał się oświecony. Marek obudził się bardzo zmęczony późnym rankiem, cały obolały, jak po morderczym długim biegu. Mokra od zimnego potu piżama nieprzyjemnie przylegała do bolącego w każdym calu jego ciała. W głowie nieustannie huczały mu słowa: Do Ro Ta, Ta Ro Do, Ro Ta Do. Siedząc na łóżku nagle zrozumiał, że Dorota to po prostu tylko SŁOWO, cholerne słowo, które doprowadziło go drogi bez wyjścia. I wtedy zrozumiał, że... czas już wracać z tej donikąd prowadzącej, ślepej uliczki. Kilka dni później, od znajomego lekarza, dowiedział się, że z głębokiej depresji są tylko dwa wyjścia: albo się wychodzi, (i 13 człowiek staje się psychicznie wzmocniony z ogromną chęcią do życia) albo się nie wychodzi, i w samotności przed światem, popełnia się samobójstwo... Wyrozumiały Bóg dał Markowi kolejną szansę.... Marek z depresji wyszedł psychicznie bardzo wzmocniony, szybko wracając do równowagi. „Zjawisko nie odwzajemnionej miłości do Doroty”, jak to żartobliwie sam określał całe to wydarzenie, świadomie przeniósł do głębokich warstw podświadomości i zakodował sobie, że nie będzie już ono nim sterowało. Wtedy też odkrył, że świat jest zbyt piękny, by tak nierozważnie go opuszczać. Zainteresował się też bardzo poważnie filozofią Wschodu. Z zapałem wziął się do pracy naukowej, która zaowocowała trzema istotnymi dla pewnego modelu badań, dotyczących falowej natury materii, publikacjami które ukazały się w 1988 roku w prestiżowym, o zasięgu międzynarodowym czasopiśmie, Physics Letters. Późną wiosną 1989 roku. Marek z wyróżnieniem obronił doktorską rozprawę naukową i po upływie miesiąca od tego zdarzenia... rozwiódł się z Żoną. Pomimo platonicznej miłości do Doroty, bardzo przeżył swój rozwód i rozstanie z córką. Nie miał żadnych pretensji do Żony, że po wielu spędzonych z nią latach postanowiła od niego odejść, by związać się z innym, bliżej nie znanym mu mężczyzną... Po zmianach sytuacji politycznej w Polsce, późną jesienią 1989 roku Marek najpierw wyjechał do Anglii, a później poleciał do USA. Tam spotkał wybitnego fizyka profesora Piotra Kostro, emigranta z Polski, który mieszkał na stałe w Hamilton w Nowej Zelandii. Profesor Kostro z uznaniem mówił o publikacjach Marka i zaproponował mu pracę na uniwersytecie w Hamilton w Nowej Zelandii. Marek szybko zdecydował się na ten bardzo atrakcyjny dla niego wyjazd. O podróży do Nowej Zelandii marzył już w trakcie studiów, zafascynowany życiorysem laureata nagrody Nobla Sir Ernesta Rutherforda, który właśnie się tam urodził. Pobyt Marka w Nowej Zelandii zaowocował dalszymi, rewelacyjnymi publikacjami. Marek pracował teraz bardzo intensywnie oraz dużo podróżował po świecie, czynnie uczestnicząc w różnych międzynarodowych konferencjach fizyków. W 1991 r. uzyskał wizę rezydencką na pobyt w Nowej Zelandii. W 1992 roku był już uznanym profesorem fizyki i szefem katedry fizyki teoretycznej. Nie myślał już tak często o Dorocie. Chociaż pod powłoką tej pozornej obojętności, czuł jednak wyrzuty sumienia, że opuścił Polskę bez pożegnania z Dorotą. Aby je zagłuszyć, myślał o swojej innej miłości - wyrafinowanych, pełnych matematycznej elegancji równaniach i modelach, w których zamknięto fascynujące zjawiska fizyczne. O swojej - jak to żartobliwie określał - ukochanej fizyce. Zaczął również pracować, na zlecenie rządu nowozelandzkiego, nad komputerowym modelem tak zwanej demokracji ważonej, który miała zacząć funkcjonować, wśród losowo wybranej, reprezentacyjnej dwudziestotysięcznej grupie nowozelandzkiego społeczeństwa już w styczniu 1998 roku. Pod koniec stycznia 1996 roku otrzymał pocztą elektroniczną zaproszenie od swojej macierzystej uczelni, Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, na międzynarodową dwudniową konferencję, poświęconą falowej naturze materii, do Torunia. Konferencja miała się odbyć w czerwcu 1996 roku. To zaproszenie zadziałało jak rezonans, gwałtownie budząc w Marku głęboko ukrywaną tęsknotę za Dorotą. Marek przeczuwał, że będąc w Toruniu na pewno pojedzie do G. i będzie jej szukał. Lecz, czy aby ją spotka? A jeśli tak, to czy będzie chciała z nim rozmawiać... Teraz po wielu latach bardzo jednak pragnął spotkania z Dorotą. Jednocześnie trochę bał się tego spotkania. Wiedział jednak, że jeśli Dorota tylko będzie chciała się z nim spotkać, to on na pewno się z nią spotka, gdyż gorąco pragnął poznać tajemnicę jej nagłego zerwania delikatnej nici miłości. Chciał wreszcie wywiązać się ze swojej obietnicy złożonej przed laty i zabrać Dorotę od Kręgów Kamiennych w Odrach. Przez lata nieobecności w kraju myślał czasami o tych kręgach. Coś tam go bardzo ciągnęło. Jakaś tajemnicza siła, której nie sposób było zamknąć w fizyczny model i opisać eleganckimi matematycznymi równaniami. Podświadomie czuł, że pewnego dnia ponownie odwiedzi to miejsce i coś dziwnego się tam zdarzy... Bardzo chciał, aby w podróży do Kręgach Kamiennych w Odrach towarzyszyła mu swoją fizyczną obecnością Dorota... *** 14 Dorota powoli popijała małymi łykami gorący, parzący usta, czarny, intensywnie pachnący płyn, zapatrzona niewidzącymi oczyma w migający, słoneczny krajobraz za oknem wagonu. Czuła jak lekko zmęczone podróżą i wydarzeniami dzisiejszego dnia, spragnione orzeźwienia całe jej ciało łagodnie i przyjemnie przyjmuje ten gorący napój. Pomimo odrobiny zmęczenia doskonale czuła się w obecności Marka. Instynktownie odczuwała, że pomiędzy nimi znowu po latach przepływa ten bardzo silny strumień życiodajnej, czystej, cudownej energii, który łagodnie i delikatnie wibrując, opływa wszystkie komórki organizmu, mocno wzmacniając całe jej ciało... Teraz uświadomiła sobie, że przez te wszystkie lata bardzo brakowało jej tego impulsu energetycznego... W duchu dziękowała Bogu, że dał jej szansę na ponowne spotkanie z Markiem... Nagle Dorota przypomniała sobie te wszystkie dni, które spędziła z Markiem po lekcjach w pracowni fizycznej, ukryta przed ciekawskimi spojrzeniami koleżanek i kolegów. Towarzyszył jej wtedy, podczas tych wszystkich spotkań i rozmów z Markiem, dotyk tej nieskończenie błogiej i cudownej energii. Dyskretnie skierowała swój wzrok na siedzącego naprzeciwko niej Marka, który zatopiony w swoich myślach, powoli popijał parującą kawę. Bolesna tęsknota minionych dni, głęboko, niemal do utraty tchu, ścisnęła jej serce. Przed oczami zaczęły przesuwać się szybko obrazy tamtych dni... Doskonale pamiętała chwilę, kiedy Marek odwiedził ją w pierwszych, trudnych, grudniowych dniach stanu wojennego i przyniósł ze sobą zamknięty w białej, podłużnej kopercie, odręcznie napisany zielonym atramentem, krótki list... Tego dnia, idąc do domu babci, instynktownie czuła, że wydarzy się coś, co będzie miało nieodwracalny wpływ na jej dalsze życie Ale odganiała od siebie to przeczucie, licząc, że się nie sprawdzi. Lecz kiedy zobaczyła w otwartych drzwiach ośnieżonego i zziębniętego Marka, wiedziała już, że to COŚ rzeczywiście zdarzy się. Rozmawiali wtedy przez chwilę o trudnej i skomplikowanej sytuacji w kraju, o wiadomych im internowanych osobach przez ówczesne władze WRON-y. Wtedy Marek wyjął z kieszeni kurtki zaklejoną, lekko pomiętą białą kopertę i poprosił o jej otwarcie. Przez chwilę Dorota szukała nożyczek. Lekko drżącymi rękoma przecięła kopertę i wyjęła list. Pisany był odręcznie, zielonym atramentem. Zawierał kilka zdań i słowo: KOCHAM wypisane wydrukowanymi literami. Kiedy przeczytała TO SŁOWO, świat przez chwilę stał się dla niej jakby odległy i mniej realny. Łzy pojawiły się w jej oczach. Marek coś do niej mówił, coś jej tłumaczył o jakiejś informacji, ale nie było to dla niej wcale zrozumiałe. Jak we śnie pożegnała Marka, odprowadzając go do drzwi. A kiedy wróciła do rzeczywistości, słowo KOCHAM jeszcze długo dudniło w jej umyśle. Po nieprzespanej nocy postanowiła, że nie będzie się już nigdy spotykała z Markiem, gdyż nie chciała się wiązać na stałe z żonatym mężczyzną. A ponieważ była konsekwentna w swoich poczynaniach, tak też zrobiła. Listy, które później otrzymywała od Marka, bez czytania i z nienawiścią, darła w drobne kawałeczki. Kilka miesięcy później Marek nagle przestał pisać. Przestał również dzwonić... To był dla Doroty ogromny i bolesny cios. Mimo, że darła bez czytania listy od Marka już sam fakt, że taki list przychodził był dla niej dowodem, że nadal o niej myśli... Przez te wszystkie lata Dorota długo zmagała się z okrutnie i z zimną premedytacją stłumionym uczuciem do Marka. Wydawało się jej, że wychodząc za mąż (z rozsądku) za kolegę ze studiów zapomni na zawsze o Marku. Przez wszystkie lata małżeństwa robiła wszystko, żeby pokochać swojego męża. Była dobrą i dbającą żoną, opiekuńczą matką, która dla dobra dzieci zrezygnowała z bardzo atrakcyjnej kariery zawodowej, i czułą kochanką. Lecz szybko zauważyła, że między nią a jej mężem nigdy nie było przepływu tej boskiej, cudownej energii, jak miało to miejsce w czasie spotkań z Markiem. Ten brak energii był dla niej czymś bardzo bolesnym i kiedy na drodze życiowej spotkała mężczyznę, u którego wyczuła tylko namiastkę tę energii, w skrytości oddała mu się, przyczyniając się tym do zdrady małżeńskiej. Romans nieoczekiwanie ujrzał światło dzienne, a mąż Doroty zagroził rozwodem. Jednak ze względu na dobro dzieci (Dorota miała wtedy dwie córki) sprawa rozwodowa została zawieszona na czas nieokreślony. Od tego momentu życie Doroty stało się trudniejsze i trochę jakby na niby. Praca - dom - praca. Czynności i problemy dnia codziennego skutecznie wypełniały jej wszystkie wolne godziny. Mijały lata i Dorota uświadomiła sobie, że już dawno nie widziała Marka, czując podświadomie ogromne pragnienie i chęć spotkania się z nim... Lecz kiedy dowiedziała się od znajomej koleżanki, że Marek wyjechał na stałe za granicę, długo nie mogła przyswoić sobie tej informacji. W chwilach słabo- 15 ści często płakała, czując się osamotniona i opuszczona. Z bezsilnej wściekłości zaciskała do bólu pięści, lecz mogła tylko siebie winić za takie pokierowanie swoim życiem... Bardzo żałowała, że kiedyś, w chwilach wielkiej złości zniszczyła listy od Marka. Mogłaby chociaż teraz czytać jego napisane do niej słowa. Został jej tylko jeden wiersz napisany przez Marka, który chyba cudem uniknął zniszczenia. Kiedy było jej ciężko, a chandra przygniatała ją swoim ciężarem mocno do ziemi, wyciągała z sekretnej skrytki ten wiersz i po raz kolejny czytała napisane zielonym, mocno wyblakłym już atramentem, na zniszczonej upływem czasu białej kartce papieru słowa: Głęboko mam w pamięci ostatni z Tobą wieczór kwietniowy, kiedy razem do szaleńczego zawrotu głowy oglądaliśmy, ogromne spłaszczone Słońce, linie horyzontu, z czułością, delikatnie pieszczące... Coraz częściej zaczęły nawiedzać ją wspomnienia o Marku. Gdzieś, bardzo głęboko w podświadomości czaiło się silnie i boleśnie stłumione, lecz gorące i czekające na odwzajemnienie, czyste i bezinteresowne, uczucie prawdziwej miłości. Przyczajone przez lata, jak gronowe wino, zaczęło nabierać właściwej mocy i klarowności. I oto, dzięki boskiej pomocy, zdarzyło się coś, co pozwoliło Dorocie i Markowi znów spotkać się po tych długich i trudnych dla nich obojgu latach... *** Któregoś czerwcowego przedpołudnia Dorota z powodu choroby swojego syna, małego Tomka, nie pojechała w podróż służbową. Właśnie przygotowywała dla niego, zakupione wcześniej w aptece lekarstwa, kiedy w sąsiednim pokoju nagle, melodyjnie zadzwonił telefon. - Czy rozmawiam z panią Dorotą Nowak? - w słuchawce usłyszała ciepły męski głos. Dorota przez chwilę poczuła się zaskoczona, gdyż pytał ktoś o nią, podając jej panieńskie nazwisko. W taki sposób nikt już nie pytał o nią przez wiele, wiele lat... - Kto to może być i czego może chcieć - pomyślała. Głos w słuchawce wydawał się jej jakby znajomy. Lecz nie potrafiła szybko powiązać głosu z żadną znaną jej osobą. Po chwili wahania, wiedząc że nic sama sensownego nie wymyśli, odpowiedziała: - Tak. A o co chodzi? Na chwilę w słuchawce zaległa cisza... Dorota nerwowo przycisnęła słuchawkę do prawego ucha, jakby bała się, że nie usłyszy przeznaczonej dla niej informacji. Usłyszała w słuchawce jakby głos ulgi albo westchnienie i po chwili padły słowa, które nagle znacznie przyśpieszyły pracę jej serca. - Czy pamiętasz typy widmowe? To zagadkowe, gładko wypowiedziane pytanie mogło paść tylko z ust Marka. To pytanie było kiedyś ich hasłem rozpoznawczym, kiedy dawno, dawno temu, Marek wydzwaniał do Doroty, upewniając się tym samym, że tylko i wyłącznie z nią rozmawia. - Marek? - jakby pytała. Słowo wyrwało się same, wbrew jej woli, uciekając z głębin podświadomości, gdzie zduszone do granic niemożliwości, było latami, przed całym światem ukrywane i bardzo boleśnie tłumione... Czuła, że świat jakby gwałtownie i nagle, bez ostrzeżenia, szaleńczo zawirował... Szybko usiadła na fotelu stojącym tuż przy telefonie, jakby bała się, że upadnie za chwilę na podłogę, tracąc równowagę... Nerwowo pocierała lewą dłonią lekko wilgotne czoło w nadziei, że szybko poprawi się jej stan, tej chwilowej i nieoczekiwanej słabości. Głos w słuchawce upewniwszy się, że rozmawia z właściwą osobą radośnie oznajmił. 16 - To miło ponownie usłyszeć Twój boski głos. - Ciepły Marka głos odważnie wibrował w słuchawce, rezonując z ogromną siłą głęboko, zatajone przed światem odległe wspomnienia. - Skąd dzwonisz? - Czuła w głowie pustkę, a to śmiesznie banalnie proste pytanie zadała wyłącznie odruchowo, próbując trochę zyskać na czasie. Na chwilę po drugiej stronie słuchawki zaległo milczenie, po czym rozległo się jakby westchnienie i głos Marka, teraz znacznie wyraźniejszy, dalej kontynuował przekaz. - Jestem na gościnnych występach w Polsce, a dzwonię z Torunia. - Dorota mocno przyciskała słuchawkę do ucha, jakby się bała że straci przeznaczone dla niej słowa. - Jutro przyjadę do G. - głos Marka na chwilę zamarł - I bardzo chciałbym się z Tobą spotkać... - Serce Doroty biło jak oszalałe, jej palce mocno zaciśnięte na słuchawce gwałtownie zbielały, a na twarzy pojawiły się dwa duże, niespodziewane rumieńce. - A dokładniej mówiąc chciałbym, oczywiście o ile jest to możliwe, zabrać cię na całodniową wycieczkę do Kręgów Kamiennych w Odrach. - W słuchawce ponownie rozległo się jakby westchnięcie - Chciałbym wreszcie, po tych cholernych kilkunastu latach, wywiązać się ze swojej obietnicy. Czy jest to możliwe? Te krótkie, trochę chaotycznie wypowiadane zdania, wymawiane jednak wyraźnie, dobrze akcentowaną polszczyzną, zawierające silny i nieoczekiwany przekaz informacji, gwałtownie podciął umysł Doroty pozbawiając ją na chwilę zdolności logicznego myślenia. W jej głowie zaczęły latać myśli jak szalone, by po chwili, po głębokim uspokajającym oddechu dać zielone światło przejrzystemu myśleniu. Serce jej jakby trochę zwolniło swój oszalały rytm, a w gardle poczuła zmniejszający się powoli mocny, paraliżujący uścisk. Policzki paliły ją nadal niemiłosiernie z gorąca. Z pewnym trudem przełknęła ślinę. - Jest w Polsce... Jest w Toruniu... Przyjedzie do G. i chce się ze mną spotkać - pomyślała. Nagle przeraziła się swoją całą kobiecością i coś wrzasnęło w jej umyśle. - Ojej! Ja nie mam się w co ubrać! Milczenie Doroty przedłużało się, więc w słuchawce padło ponownie pytanie. - Czy jest to możliwe? - Tym razem brzmiała w nim lekka nutka niepokoju lekko podszytego strachem, lecz Dorota tego nie zauważyła. -Tak! Tak! Tak! - wyrzucała z siebie te banalnie proste słowa, krzycząc prawie do słuchawki. - To świetnie! - W głosie Marka czuło się wyraźną ulgę. Ośmielony tą nieoczekiwaną dla niego sytuacją zapytał jakby od niechcenia. - Tęskniłaś? - O tak! Bardzo! - Dwie duże łzy powoli sunęły po jej policzku. - BOŻE! JAK BARDZO! - wykrzyczała w myślach. Odruchowo starła je zewnętrzną stroną dłoni, absurdalnie rozmazując pracowicie wykonany poranny makijaż. - Mamusiu! Co ci jest? Ty płaczesz? - Mały Tomek, z powodu choroby ubrany w kolorową piżamę, nerwowo potrząsał ją za rękę. - Nic synku... To nic... - Dorota odsunęła od ust słuchawkę, aby Marek nie słyszał adresowanych do syna jej słów. - Już wszystko dobrze. Mamusia zaraz przyjdzie i da ci lekarstwo. - Przez chwilę mówiła coś uspokajającego do Tomka, mocno przytulając go do siebie, aby nie widział jej nieoczekiwanych i spontanicznych łez. - Co mówiłaś? - zaskoczony głos Marka zapytał w słuchawce. - Nie bardzo mogłem zrozumieć twoich słów. - To nie do ciebie Marku - już spokojny już głos Doroty łagodził tę nieoczekiwaną dla niej chwilę słabości - Mówiłam do mojego synka Tomka. Zresztą jutro ci wszystko opowiem. Dobrze? Wytrzymasz do jutra? - zapytała. 17 - Tak. Zresztą chyba nie mam wyboru... - powiedział i po chwili dodał - będę jutro na dworcu głównym o godzinie 1145. Przyjadę pociągiem z Torunia. - Dobrze. Będę też. - Hej! - powiedział na pożegnanie Marek i usłyszała trzask odkładanej z tamtej strony słuchawki. Mocno przytuliła do piersi swoje trzecie, ukochane dziecko. Było ono owocem chwili jej słabości i zdrady małżeńskiej. Było owocem największej jej tajemnicy. Nikt oprócz matki Doroty nie znał tej tajemnicy. Nawet mąż Doroty, chociaż wiedział o zdradzie małżeńskiej, nigdy nie dowiedział się, że Tomek nie jest jego dzieckiem. Mąż Doroty zginął w wypadku samochodowym w miesiąc po urodzeniu Tomka... - Boże... Boże... - wyszeptała. I zaczęła płakać. Tomek, nie bardzo rozumiejąc co się zdarzyło, z całą powagą małego mężczyzny i dużą delikatnością wycierał rękawem swojej dziecięcej, kolorowej piżamy, łzy Dorocie z policzków. Lewą ręką przytuliła go do siebie, a wskazującym palcem prawej dłoni wystukała na klawiaturze aparatu telefonicznego numer składający się z sześciu cyfr. - Mamo - powiedziała lekko schrypniętym głosem. - Zdarzyło się coś nagłego i niespodziewanego... Proszę Cię. Musisz mi pomóc... Przy aparacie telefonicznym, odległym od mieszkania Doroty o około 60 kilometrów, Marek długą chwilę milczał, kompletnie zaskoczony tak nieoczekiwanym obrotem sprawy. Późnym popołudniem Marek zadzwonił jeszcze raz do Doroty przepraszając ją za nieoczekiwana zmianę planów. Wcześniej zadzwonił do polskiego przedstawicielstwa brytyjskich linii lotniczych British Airways w Warszawie próbując dokonać zmiany rezerwacji biletu lotniczego, ale otrzymał negatywną odpowiedź. Umówili się, że spotkają się jutro rano, w piątek, na dworcu w G., w dniu wyjazdu do Kręgów Kamiennych w Odrach. Pociąg osobowy do stacji Wojtal z przesiadką w Laskowicach Pomorskich i w Wierzucinie wyjeżdżał z G. o godz. 737. Pociąg z Torunia, według rozkładu jazdy miał przyjechać o 20 minut wcześniej. Umówili się, że Marek przyjedzie bezpośrednio z Torunia i przesiądzie się w G. na pociąg, którym już razem, pojadą do Odrów. Następnego dnia, w sobotę późnym popołudniem Marek miał odlecieć liniami British Airways do Londynu, gdzie chciał się zatrzymać na noc. Stamtąd, porannym lotem brytyjskich linii lotniczych British Airways, przez Los Angeles miał się udać do Auckland w Nowej Zelandii. Wieczorem przyjechała mama Doroty po jej dzieci, aby zabrać je ze sobą. Dorota długo nie mogła zasnąć, leżąc sama w łóżku i przewracając się z boku na bok. Była druga godzina, kiedy wstała z łóżka, zapaliła światło i zaczęła czegoś nerwowo szukać w dużej, stojącej w przedpokoju, szafie... *** Następnego dnia Dorota nerwowo wyczekiwała na drugim peronie pociągu osobowego z Torunia. Słońce od rana świeciło raźno i zapowiadał się ładny, pogodny dzień. Przyjazd z nieznanych jej powodów opóźniał się, ale kiedy wreszcie zapowiedziano przez stacyjne megafony wjazd pociągu, odetchnęła z wyraźną ulgą. Pociąg, składający się z czterech, pomalowanych na zielono wagonów, wjechał z właściwym sobie impetem na peron drugi i zaczął hałaśliwie i gwałtownie hamować. Dorota ustawiła się na peronie tuż przy schodach prowadzących do podziemnego przejścia, którym można było udać się na sąsiednie perony lub do miasta, bacznie obserwując przechodzących obok niej podróżnych. Nagle doznała uczucia strachu i paniki, że w tym dużym i hałaśliwym tłumie wysiadających podróżnych nieoczekiwanie przeoczy Marka. Panika Doroty pogłębiała się z każdą uciekającą chwilą, zbliżającą odjazd z sąsiedniego peronu pociągu, którym mieli razem pojechać do Laskowic Pomorskich, a dalej do Kręgów Kamiennych w Odrach. Marka nadal nie było... 18 Przechodzący pasażerowie mijali ją obojętnie, śpiesząc do swoich mniej lub bardziej ważnych spraw. Megafon zapowiadał odjazd pociągu osobowego z sąsiedniego peronu do Laskowic Pomorskich. Ktoś głośno wołał kogoś po imieniu. Wysiadająca młodzież, która codziennie dojeżdżała z okolicznych miejscowości do szkół w G., radośnie pokrzykiwała i wymachiwała torbami, wypchanymi zeszytami i szkolnymi podręcznikami. Hałas drażnił napięte do granic niemożliwości nerwy Doroty. Peron, który jeszcze przed chwilą był pełen pasażerów zaczął stopniowo pustoszeć. Marka nadal nie było... Nagle poczuła delikatne dotknięcie w lewe ramię. Drgnęła i gwałtownie się odwróciła. Zaskoczona zobaczyła uśmiechającego się, młodego z wyglądu twarzy, lecz o siwych włosach, mężczyznę w okularach, ubranego w kurtkę i spodnie dżinsowe, z niewielką torbą podróżną niedbale przerzuconą przez lewe ramię. Zmieszana i zaskoczona zamarła na chwilę. Mężczyzna widząc zaskoczenie Doroty serdecznie się roześmiał i po chwili zapytał. - No jak tam te typy widmowe. Jeszcze je pamiętasz? - Zdumiona Dorota z trudem przełknęła ślinę. Przyglądała się uważnie uśmiechniętej twarzy mężczyzny, lecz dopiero teraz, kiedy padły te słowa rozpoznała po głosie Marka. - Boże - jęknęła ze zdumienia - a gdzie masz swoją brodę? - Nie mam - odpowiedział Marek wykonując kilka zabawnych gestów dwoma palcami prawej ręki naśladując nożyczki, a które miały oznaczać ucinanie brody. - Została kilka lat temu zgolona, po wyjeździe z Polski. Wybacz, że nie powiedziałem ci tego przez telefon, ale mówi się trudno. Zresztą to nie moja wina, że w Polsce wideotelefony są jeszcze ciągle mało popularne - zażartował. Pewno by tak długo jeszcze rozmawiali, lecz stacyjny megafon ponownie zapowiedział odjazd pociągu z sąsiedniego peronu. - To ten? - spytał Marek wskazując palcem gotowy do odjazdu, stojący na sąsiednim peronie pociąg. - Tak - odpowiedziała Dorota jednocześnie kiwając potwierdzająco głową. Szybko zbiegli po schodach do tunelu i po chwili, po pokonaniu kolejnych schodów, tym razem prowadzących do góry na peron pierwszy, siedzieli już w wagonie. Kiedy zajęli miejsca w wagonie pociąg natychmiast ruszył. Siedzieli naprzeciw siebie. Marek ujął po dżentelmeńsku prawą dłoń Doroty i delikatnie ją pocałował. Uśmiechnął się i powiedział. - No wreszcie mogłem dopełnić obowiązku przywitania się z Tobą. - Dorota odwzajemniła uśmiech. Marek włożył ręce do swojej torby podróżnej i przez chwilę coś w niej szukał. Po chwili trzymał w dłoni maleńkie, zrobione w kształcie piramidy, czerwone pudełko z wygrawerowanym u podstawy złotym napisem Aredvi Szera - A to skromny prezent dla ciebie, który przyleciał do ciebie, prosto aż z Nowej Zelandii, a został zrobiony na specjalne moje zamówienie. Dorota ostrożnie wzięła z rąk Marka prezent i płynnym ruchem otworzyła pudełko, łamiąc piramidę w połowie wysokości. Delikatny, zmysłowy zapach, radośnie i przyjemnie powitał ją. Ostrożnie wyjęła maleńki flakonik perfum. Otworzyła i zatykając palcem wskazującym otwór szybko odwróciła go o 180 stopni. Następnie palcem wskazującym przetarła wewnętrzna stronę nadgarstka i wymachując delikatnie ręką ruchem falującym, stopniowo to zbliżała to oddalała ją od nosa. - Boski - lekko zacisnęła usta - Ale boski... - Oczy jej śmiały się radośnie układając się w ten charakterystyczny, tylko dla niej - Doroty, unikalny w całym ogromnym i nieskończonym Wszechświecie, zmrużony kształt. Marek chciwie patrzył jak urzeczony w pogodną, oświetloną ukośnie padającymi promieniami słonecznymi twarz Doroty, podziwiając tak długo nie oglądane, niezwykłe jej piękno. Lekko i zmysłowo przechylona jej głowa dopełniała tego niezwykłego i urzekającego piękna. - Co oznacza ten napis Aredvi Szera? - zapytała. 19 Marek chwilę milczał wpatrzony w ten unikalny obraz i z zachwytem podziwiał jego nadnaturalne i niepowtarzalne piękno. - Niewiele się zmieniła przez te lata. - pomyślał - I nadal jest taka piękna. Przełknął ślinę i z całą powagą w głosie powiedział. - Tak na starożytnym Bliskim Wschodzie nazywano Wielką Matkę, główne bóstwo religii megalitycznej. - Skąd wiedziałeś, że ten zapach będzie dla mnie odpowiedni? - zapytała po chwili, nadal rozkoszując się tym cudownym zapachem. Po tych strasznych chwilach, pełnego napięcia oczekiwania na peronie na Marka już się rozluźniła, a ten cudowny prezent od Marka szybko rekompensował utratę energii spowodowaną napiętymi do granic niemożliwości nerwami. Delikatnie wtarła perfumy Aredvi Szera w dłonie i w szyję, i tuż za uszami. Pociąg właśnie opuszczał most kolejowo - drogowy przez Wisłę. Marek chwilę milczał przyglądając się płynnym, pełnym zmysłowej kobiecości, ruchom Doroty. Przełknął ciągle napływającą mu do gardła ślinę i trochę schrypniętym głosem odpowiedział. - Przez te wszystkie lata robiłem wszystko, ale... - zawiesił głos i nerwowo chrząknął - ...ale nie mogłem zapomnieć o tobie. - Coś drażniło go w nosie. Przerwał na chwilę. Pociąg zwalniał, dojeżdżając do pierwszego kolejowego przystanku - Kiedy zamawiałem te perfumy - głos mu się trochę załamał, a w nosie nadal coś go denerwująco drażniło - to... Dorota podniosła palec wskazujący do ust naśladując tym ruchem gest milczenia i jednocześnie wykonała płynne ruchy głową oznaczające, że nie musi dalej kontynuować swojej myśli. Marek był jej za to wdzięczny i niby to poprawiając okulary, dyskretnie usunął nieproszoną i namolną, słoną łzę. Po chwili powiedział już normalnym, wolnym od wzruszenia głosem. - Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent, ale to za chwilę.... Dorota była jednak bardziej praktyczna na ten moment. Zanurzyła dłonie w uszytej z szarego płótna torbie i trzymając w ręku zawiniętą w biały papier śniadaniowy kanapkę zapytała. - A może jesteś głodny? - Marek kiwnął potakująco głową, wziął kanapkę z rąk Doroty i z ogromnym smakiem zaczął ją jeść. Marek był bardzo głodny, gdyż od wczoraj, od obiadu nic nie jadł. Powodem tej przymusowej diety było popołudniowe, na szczęście łagodne, zatrucie pokarmowe. W tej trudnej i kłopotliwej chwili wspomogli go koledzy fizycy, którzy wyposażyli go w tabletki Sulfaguanidynum, doradzając spożytkowanie dużej ilości płynów i rezygnację z kolacji i śniadania. Koledzy pożyczyli mu również termos i wypełniając go po brzegi dobrą gorącą kawą, bardzo późnym wieczorem. - Z serem, ogórkiem i sałatą. Lubisz takie? - Kiwnął potakująco głową. Pełne usta uniemożliwiały mu wymianę zdań. Czuł się bardzo głodny i jednocześnie zmęczony bardzo wczesnym rannym wstawaniem i niewielką ilością snu z powodu nocnych, długich i wyczerpujących naukowych dyskusji. Odczuwał też większe zmęczenie spowodowane 12 godzinną różnicą czasu oraz nagłym przeskokiem klimatycznym. W odległej Nowej Zelandii, gdzie był jeszcze kilka dni temu, zbliżała się tam teraz zima. W Polsce, gdzie był dopiero czwarty dzień, zbliżało się lato. Ten nagły przeskok z Nowej Zelandii, z wyjątkowo chłodnego w tym roku powietrza, do Polski - w upalne dni zbliżającego się lata - był dla Marka trochę oszałamiający. Lecz jeszcze bardziej oszałamiająco na Marka działała bliska obecność Doroty. Trochę kręciło mu się w głowie, ale nie mógł jednoznacznie ustalić, co bardziej ten zawrót głowy wywoływało, czy tak bliska, latami oczekiwana, obecność Doroty, czy też ten długościowo - szerokościowy, geograficzny i klimatyczny nagły lotniczy przeskok. Za oknem wagonu szybko znikał zabudowany krajobraz G., miasta w którym Marek przeżył ładnych kilka lat, miasta w którym poznał Dorotę. Miasta, którego po wyjeździe w 1989 roku nie miał okazji przez wiele lat oglądać. Z odległych antypodów śledził jednak uważnie, na ile to było możliwe, przemiany polityczne i gospodarcze zachodzące w Polsce. Dopiero podczas obecności na międzynarodowej 20 konferencji w Toruniu, mieście gdzie spędził swoje piękne, młode lata studiując ukochaną fizykę, mógł naocznie sprawdzić, ile w Polsce nastąpiło pozytywnych zmian. A zmiany te były ogromne... Dorota widząc, że Marek szybko pochłonął kanapkę równie szybko podsunęła mu drugą. - Jestem ci bardzo wdzięczny - powiedział, kiedy przełknął ostatni kęs. Strzepnął z ubrania okruchy, które pojawiły się w trakcie jedzenia obu kanapek. Dorota ukradkiem przyglądała mu się cały czas jak jadł, nie przeszkadzając rozmową. - Musiał być bardzo głodny - pomyślała. Pociąg ruszył właśnie ze stacji Górna Grupa, łagodnie przyśpieszając. - Boże, jak on śmiesznie wygląda bez tej swojej brody - pomyślała - Chociaż trzeba przyznać, że chyba wygląda znacznie młodziej niż z brodą. Jakby mu ubyło dziesięć, a może piętnaście lat... - No, to trochę podjadłem - papierową chusteczką starannie wytarł usta i dłonie, jakby chciał ukryć przed Dorotą i przed całym światem chwilę swojej słabości głodnego człowieka. - Mam w termosie kawę - patrzył na Dorotę z wdzięcznością - masz może ochotę? - Proponując kawę Marek chciał się szybko zrewanżować za pyszne kanapki z serem i z warzywnymi dodatkami. - Mam ochotę, ale może trochę później - odparła Dorota. Czuła się trochę skrępowana w obecności Marka... Jeszcze wczoraj, wczesnym rankiem jej świat codziennych spraw był dokładnie poszufladkowany i poukładany. Jeden jedyny, działający jak tornado telefon, od tego tu siedzącego na przeciwko niej, w wagonie pędzącego przed siebie pociągu, człowieka doszczętnie zburzył cały ten jej uporządkowany świat. Chciała mu zadać tyle pytań, ale nie wiedziała od którego zacząć. Marek był w podobnej sytuacji. Tyle lat się nie widzieli. Tyle rzeczy się zdarzyło. Oboje mieli świadomość, że dysponują tylko ograniczoną liczbą czasu i nie bardzo wiedzieli o których zdarzeniach opowiadać, a które po prostu pominąć. Zresztą wybierając się na konferencję do Polski Marek, tak na prawdę nie liczył że uda mu się spotkać z Dorotą, chociaż przezornie zamówił i zakupił dla niej perfumy. Raczej spodziewał się dwóch rzeczy: ??pierwszej, najgorszej i jednocześnie najbardziej prawdopodobnej, że wcale jej nie odnajdzie, ??drugiej, optymistycznej, że jeśli ją odnajdzie, to jedynie wymienią tylko grzecznościowe zdania i na tym problem się zakończy. Lecz nie spodziewał się tej trzeciej rzeczy, że Dorota będzie chciała się z nim spotkać i szybko, bez zbędnych próśb i dodatkowych zabiegów zgodzi się pojechać z nim do Kręgów Kamiennych w Odrach. Taki obrót sytuacji był dla niego kompletnym zaskoczeniem. - Coś musiało się ważnego zdarzyć przez te wszystkie lata, że u Doroty nastąpiła taka nieoczekiwana zmiana? - zastanawiał się, dyskretnie się jej przyglądając. - Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent... - W ręku Marka znajdowała się długa biała koperta, a z niej wystawała mała pomarańczowa, niewielkiego formatu książeczka. Na kopercie widniało starannie napisane czerwonym atramentem słowo DLA i dopisane, już mniej starannym pismem, zielonym kolorem atramentu DOROTY. Przez twarz Doroty przebiegł lekki skurcz nagłego zaskoczenia. - Co to jest za książka? - spytała lekko drżącym głosem Dorota. Marek wyjął ostrożnie z koperty książkę i odwracając ją strona tytułową do Doroty, patrząc jej w oczy, powiedział. - To jest Irys Hermanna Hessego. - Kiedy Dorota usłyszała tytuł książki, gwałtownie utkwiła swój wzrok na jej stronie tytułowej tak, aby nie patrzyć Markowi prosto w oczy. Serce jej biło nagłym i przyśpieszonym rytmem. Nie chciała mu zrobić przykrości mówiąc, że dobrze zna i ma na własność tę świetną, otrzymaną przed laty drogą korespondencyjną, książkę... Przypomniała nagle sobie pewne dziwne zdarzenie z przed kilku lat, związane z tą właśnie książką. Tego dnia przechodziła rano koło poczty głównej w G. i zupełnie nieoczekiwanie spotkała znajomego 21 listonosza, który regularnie dostarczał do niej do domu listy. Był to starszy pan tuż przed emeryturą z dużymi siwymi wąsami. Był bardzo lubiany przez ludzi, a szczególnie przez dzieci, które czasami częstował miętowymi, zielonego koloru, cukierkami. Dorota, będąc na urlopie wychowawczym, często spotykała go w rejonie, gdzie pracował; czasami przynosił do jej domu listy. Dorota również go lubiła. Listonosz opowiadał o różnych ciekawych ludziach i zdarzeniach. Dzielił się z ludźmi dobrymi i złymi wiadomościami. I co najciekawsze, niezależnie od sytuacji, zawsze był taki radosny i pogodny, dodając ludziom otuchy przy każdej nadającej się okazji. Jednym słowem, strasznie fajny starszy pan. - Pani Doroto, mam dla pani polecony - wręczył jej dużą, usztywnioną białą, kopertę, podsuwając do podpisu służbową kartkę papieru. - Pani Doroto, to jest trochę niezwykły polecony. - Dorota trochę zaskoczona nieoczekiwaną przesyłką, odruchowo podpisała odbiór i zapytała - Na czym ma polegać niezwykłość tego listu? - Ot zwykły polecony - pomyślała. - To nie jest zwykły polecony - Dorota z przerażeniem i zdumieniem stwierdziła, że listonosz czyta jej myśli. - Niech się pani nie boi. - Patrzył wyjątkowo wnikliwie w jej twarz. - Chcę powtórzyć, że ten polecony jest niezwykły, ale... tylko dla pani. - Dorota chciała przerwać słowa listonosza pytaniem, które cisnęło się jej na usta, ale w wyrazie jego twarzy było coś tak niezwykłego, że słowa pytania ugrzęzły w jej gardle. - W tym liście znajdzie pani „klucz do niebieskiej tajemnicy wnętrza”. Kiedy Dorota ochłonęła z zaskoczenia, listonosza już nie było. Pozostała w jej dłoni tylko duża biała koperta... To nieoczekiwane spotkanie z listonoszem było dla Doroty bardzo dziwnym i zupełnie niewytłumaczalnym zdarzenim. Na kopercie nie było adresu zwrotnego, a kiedy w domu otworzyła dużą białą kopertę, wewnątrz znalazła dwa identyczne kieszonkowe egzemplarze pomarańczowej książeczki Irys Hermanna Hessego, każdą oddzielnie i elegancko zapakowaną w małą, białą kopertę. Na opakowaniu każdej z kopert widniał, starannie wypisany czerwonym atramentem, napis. Na jednej z kopert napis brzmiał: DLA DOROTY. Na drugiej tylko lakoniczne DLA. Później było już tylko wolne, do wpisania imienia, miejsce. Dorota nie mogła zrozumieć co znaczą słowa listonosza „klucz do niebieskiej tajemnicy wnętrza”, ale sens jego słów stał się może trochę bardziej jasny dopiero po przeczytaniu książeczki, którą znalazła w kopercie DLA DOROTY. To się zdarzyło kilka lat temu... Książką Irys Hermanna Hessego, którą przed chwilą pokazał jej Marek, była dokładnie takiego samego formatu i koloru, jaką przed laty otrzymała w tajemniczej przesyłce. Nigdy już nie udało się Dorocie ponownie spotkać i porozmawiać z listonoszem, który dostarczył jej tę tajemniczą i niezwykłą przesyłkę. Kilka dni później, po tym dziwnym zdarzeniu, dowiedziała się od znajomej sąsiadki, że listonosz zmarł nagle na serce. Lecz kiedy ustaliła datę jego śmierci, to ze zdumieniem stwierdziła, że przesyłkę otrzymała z jego rąk... dokładnie w dzień po jego śmierci. A kiedy odkryła ten fakt, to ze zdumienia i przerażenia długo nie mogła dojść do siebie. Nie powiedziała jednak nikomu o tym niezwykłym i szokującym zdarzeniu... Pociąg powoli zbliżał się do Laskowic Pomorskich, miejsca ich pierwszej przesiadki, w podróży do tajemniczych Kręgów Kamiennych w Odrach... *** Pociąg miarowo wystukiwał swój ulubiony podróżny rytm. Od pewnego czasu Dorota zauważyła, że Marek zamyślony, ukradkiem przygląda się jej obrączce. Dzisiaj, kiedy po raz pierwszy spotkali się po bardzo długim rozstaniu, nie mieli zbyt dużo czasu aby porozmawiać na różne, interesujące ich tematy. Dorota postanowiła opowiedzieć Markowi o swoim życiowym dramacie. - Nie jestem już mężatką - silnie zaakcentowane słowa Doroty wyrwały Marka z zamyślenia. Patrzyła w kierunku okna, jakby w tej chwili bała się spojrzenia Marka. On przez chwilę przyglądał się pięknemu profilowi jej twarzy nie bardzo rozumiejąc sensu tych słów, a jego oczy zastygły w milczącym 22 zdziwieniu. Zaskoczony tym zdaniem Marek przyglądał się Dorocie znieruchomiałym wzrokiem, lekko kołysząc się w rytm jadącego wagonu. - Straciłam męża kilka lat temu. - Zawiesiła na chwilę głos patrząc gdzieś w bok przedziału wagonu, w którym siedzieli. - Zginął tragicznie w wypadku samochodowym... - Nerwowo bawiła się złotą obrączką, nieświadomie wykonując gesty to zakładania, to jej zdejmowania. - Obrączkę noszę tylko z przyzwyczajenia... - Teraz, kiedy wyrzuciła z siebie te nieoczekiwane dla Marka słowa, patrzyła śmiało i odważnie prosto w jego oczy. - A więc jest wolna - ta myśl szybko przebiegła przez głowę Marka, całkowicie ją wypełniając. Delikatnie uchwycił dłonie Doroty i pochylając się ucałował je. - Serdecznie Ci współczuję - powiedział cicho - nie wiedziałem o tym... Prawą ręką Dorota pogłaskała Marka po jego siwych włosach. Marek odwzajemnił ten gest, pełen kobiecej czułości, przesiadając się obok Doroty. Delikatnie wziął ją w ramiona i mocno się do niej przytulił. Siedzieli tak przez chwilę, a ten błogi stan mógłby trwać wiecznie, lecz Marek nagle uświadomił sobie, że rozpoznaje za oknem wagonu, pomimo upływu wielu lat, dla siebie znajome obiekty, charakterystyczne dla zbliżającej się stacji kolejowej Wojtal. Miejsca, gdzie musieli już wysiadać. Spojrzał na zegarek znajdujący się na prawej ręce. Zbliżała się godzina 935. To oznaczało, że za chwilę muszą już wysiadać. - Za chwilę wysiadamy! - wykrzyknął, delikatnie lecz zdecydowanie przerywając to czułe objęcie i szybko zaczął pakować do plecaka termos. Dorocie również udzielił się ten gorączkowy pośpiech i już po chwili, kiedy pociąg gwałtownie wyhamowywał swoją prędkość, stali w otwartych drzwiach, gotowi do opuszczenia wagonu. Minutę później pociąg znikał majestatycznie w oddali, płynnie zlewając się z tłem odległego, zielonego lasu. Dorota, głęboko wciągając do płuc świeże, poranne, wiejskie powietrze, z ciekawością rozglądała się po maleńkim przystanku kolejowym, szumnie nazwanym, w kolejowym rozkładzie jazdy stacją Wojtal, odważnie wypatrując Kręgów Kamiennych. Marek przez chwilę uważnie się jej przyglądał, a potem wybuchnął serdecznym śmiechem. - Do Kręgów Kamiennych czeka nas około trzydziesto-, no może czterdziesto minutowa, bardzo sympatyczna wędrówka - powiedział. - Najpierw idziemy do maleńkiej wsi Wojtal - wskazał lewą dłonią kierunek zachodni, zupełnie przeciwny niż ten, w którym patrzyła Dorota - a potem do maleńkiej wsi Odry. - Dłoń Marka zatoczyła łuk przesuwając się z kierunku zachodniego w kierunek północnozachodni. - Te maleńkie wsie dzieli odległość około jednego kilometra. - Przerwał na chwilę, by przerzucić swoją torbę podróżną przez ramię. - A później, wiejskimi drogami przez pola i las, dotrzemy do kręgów. Musimy wrócić tutaj, w to miejsce najpóźniej na godzinę czternastą. O godzinie 1404 mamy pociąg powrotny. Czy pani jest gotowa do drogi? - wykonał lekki, zapraszający do wędrówki ukłon. Dorota kiwnęła głową, że jest gotowa do dalszej drogi, odwzajemniła ukłon i ruszyła za Markiem, przecinając ukośnie tory kolejowe maleńkiej stacji Wojtal. Na tle białych, pierzastych chmur i błękitnego słonecznego nieba radośnie śpiewał skowronek, przyglądając się obojętnie z wysoka dwójce ludzi, kobiecie ubranej w białe sportowe ubranie, z włosami opadającymi na ramiona i mężczyźnie w dżinsach z torbą podróżną przewieszoną przez prawe ramię, trzymającego kurtkę dżinsową w lewym ręku, przecinających tory kolejowe i udających się w kierunku wsi Wojtal. Dorota usłyszawszy śpiew skowronka odruchowo przystanęła i podniosła głowę do góry. Przez chwilę go wypatrywała, omiatając wzrokiem ten fragment słonecznego nieba, skąd dobiegał jego śpiew. A kiedy upewniła się, że ten przesuwający się chaotycznie na tle pierzastych chmur przecinek, to śpiewający skowronek, pomachała mu radośnie lewą ręką. Weszli na wiejską, piaszczystą drogę. Dorota szła bardzo blisko Marka z jego prawej strony, prawie się ocierając o jego ramię. Jakby pragnęła, żeby teraz wziął ją za rękę. Ale Marek nie miał na ten gest wystarczającej odwagi, chociaż wytrwale zachowywał bliski dystans, zaproponowany przez Dorotę. Przez prawe ramię przewiesiła płócienną torbę. Zrobiła to celowo, aby nie przeszkadzała jej w marszu i przewiesiła ją w taki sposób, aby mogła swobodnie poprawiać opadające na jej smukłą twarz długie włosy. Wiejący lekko poranny orzeźwiający wiaterek czynił z jej długich włosów zabawne figle. Zmuszony taką postawą Doroty, Marek musiał 23 przewiesić swoją torbę podróżną przez lewe ramię. Było to trochę dla niego niewygodne, gdyż był praworęczny. Dłonie ich, Marka prawa, a Doroty lewa, prawie się dotykały, czasami delikatnie muskając się i jakby czekały na połączenie oraz przepływ boskiej energii. Marek spojrzał dyskretnie na wędrującą obok niego Dorotę. Widział wyraźniej jej boski profil. Szła obok niego zamyślona, ze wzrokiem utkwionym w ślady ludzkiej obecności na piachu wiejskiej drogi, z lekko przyśpieszonym oddechem, który jeszcze nie ustabilizował się w marszu. Było naprawdę cudownie. Piękna pogoda. Piękna kobieta. - A więc jest wolna. - pomyślał znów. Tego w ogóle, nawet w najśmielszych marzeniach, się nie spodziewał. Niestety w tej chwili nic sensownego nie przychodziło mu do głowy w tym temacie i postanowił, że musi się przez jakiś czas nad tym się zastanowić. Postanowił, że teraz opowie jej trochę o kręgach. - Rezerwat archeologiczny Kręgi Kamienne jest położony w ponad stuletnim lesie, nad brzegiem Wdy, około 2 kilometrów na północny zachód od maleńkiej miejscowości Odry. - Marek rozpoczął wykład. Mówił poważnym głosem starego i doświadczonego wykładowcy. - Rezerwat zajmuje obszar około 16 hektarów i składa się 10 kręgów kamiennych. Średnica największego kręgu wynosi około 33 metry, a średnica najmniejszego około 15 metrów. Przez kręgi kamienne należy rozumieć zespół olbrzymich głazów ustawionych w kilku metrowych, prawie regularnych odstępach na obwodzie kół. Na terenie rezerwatu znajduje się 27 kurhanów. - Szli typową wiejską drogą, mijając różnej konstrukcji, stare i nowe przydrożne zabudowania wsi Wojtal, ogrodzone płotami przed nieproszonymi gośćmi. Na mijanych domowych podwórkach na ich widok ujadały różnej maści i wielkości psy. No cóż, byli tutaj nieproszonymi obcymi... - Co to są kurhany? - spytała Dorota. - Kiedyś, dawno temu mi to tłumaczyłeś, ale już zapomniałam. - Kurhany są to, mówiąc najprościej, grobowce usypane w kształcie kopców, pokryte czasami średniej wielkości kamieniami. - Droga po której szli, łagodnie opadała ku Czarnej Wodzie i również łagodnie przechodziła przez niewielki drewniany most. Dorota przystanęła na moście i lekko przechyliwszy się przez barierkę, przez chwilę wpatrywała się w nurt leniwie płynącej rzeczki, zwanej również Wdą. Marek siłą bezwładności minął Dorotę i przystanął kilka kroków dalej, jakby czekając na rozwój sytuacji. Odwróciła się i oparła się plecami o drewnianą barierkę mostu. Zawiązany w gruby węzeł na szyi, odwrócony na lewą stronę sweter, łagodnie opadał na jej plecy. Chronił on Dorotę przed ubrudzeniem przez barierkę jej białej bluzki. - Muszę ci coś ważnego powiedzieć - W lewej dłoni trzymała białą kopertę, taką samą jaką tuż przed przesiadką w Laskowicach Pomorskich otrzymała od Marka. Zdziwiony Marek podszedł bliżej do Doroty. - Znasz to. Prawda? - Przysunęła bliżej do jego oczu lewą dłoń z trzymaną białą kopertą. - Marek rozpoznał napis DLA DOROTY i kiwnął potakująco głową rozpoznając swój prezent. - A to znasz? - W prawej dłoni Dorota trzymała identyczną białą kopertę. Marek z ogromnym zdumieniem zobaczył wypisane czerwonym atramentem słowo DLA i dopisane czarnym tuszem i innym charakterem pisma słowo: MARKA. - Co to jest? - jęknął. Dorota przyglądała mu się uważnie. Przez chwilę trwało kłopotliwe milczenie. Gdzieś w pobliżu rozległ się plusk w rzece. Marek odruchowo odwrócił głowę w kierunku, skąd nadszedł dźwięk. Zobaczył stadko małych, żółtych kaczątek ze swoją opiekuńczą kaczą matką, radośnie pluskających się i pływających w niewielkiej od nich odległości. - To - podniosła lewą rękę z kopertą do góry - otrzymałam dzisiaj od ciebie. A to - podniosła prawą rękę - otrzymałam kilka lat temu. - Dopiero dzisiaj w nocy, wiedziona jakimś bliżej nieokreślonym przeczuciem, odszukałam w szafie leżącą od kilku lat tą kopertę, dopisałam twoje imię, Marku i zabrałam ją ze sobą na naszą wycieczkę. 24 - Chcesz powiedzieć, że masz dla mnie prezent taki sam Irys Hessego, jak ja mam dla ciebie? - zapytał zdumiony. Kiwnęła potakująco głową. - Ale skąd u licha wiedziałaś... Ojej - jęknął i nagle zamilkł bo właśnie teraz przypomniał sobie zdarzenie sprzed kilku lat z związane właśnie z tą książką... Marek otrzymał książkę Irys Hermanna Hessego w dwóch egzemplarzach kilka lat temu. Po prostu, pewnego dnia znalazł dużą białą kopertę w swojej pocztowej skrzynce. Było to bardzo dziwne i niewytłumaczalne dla niego zdarzenie. Na kopercie nie było adresu zwrotnego, a wewnątrz niej były dwa identyczne egzemplarze książki, każdy oddzielnie, elegancko zapakowany w małą białą kopertę. Na opakowaniu każdej z kopert widniał, starannie wypisany czerwonym atramentem, napis. Na jednej kopercie wypisano słowa: DLA MARKA. Kiedy ją otwierał z wnętrza koperty wypadł pasek białego papieru, z zagadkowym i tajemniczym napisem „znajdź klucz do niebieskiej tajemnicy wnętrza”. Na drugiej kopercie wypisane było tylko lakoniczne DLA. Później było już tylko wolne, do wpisania imienia, miejsce. Marek po słowie DLA dopisał zielonym atramentem słowo DOROTY. Książka Irys zapakowana w białą podłużną kopertę, z czerwonym napisem DLA i zielonym pismem Marka DOROTY, przeleżała w jego szufladzie biurka kilka lat, w jego domu na obczyźnie, na przedmieściach Hamilton w Nowej Zelandii, w bardzo odległym od Europy kraju. Teraz przebyła ona tę dużą odległość, przeskakując kilka kontynentów, wędrując razem z Markiem, umieszczona na wysokości serca, w wewnętrznej kieszeni jego kurtki. Właśnie wtedy, te kilka lat temu, Marek dopisując zielonym atramentem słowa DOROTY postanowił, że ta właśnie książka będzie właściwym i odpowiednim prezentem dla Doroty. Lecz wtedy nie wiedział, że upłynie ładnych kilka lat zanim wręczy ją osobiście Dorocie. Nie przeczuwał, że z tą książką będzie związane tak dziwne i niewytłumaczalne zdarzenie... - Czy ty... - przerwał na chwilę, by zaczerpnąć duży łyk powietrza - też otrzymałaś dwa egzemplarze Irys - zapytał po chwili milczenia. - Dorota powoli, potakująco kiwała głową. - Obie zapakowane w białe koperty, na których ktoś wypisał czerwonym atramentem słowa... - DLA DOROTY. - DLA MARKA. Każde z nich, prawie jednocześnie, wypowiedziało swoje imiona, chociaż Dorota była trochę szybsza. Marek mocno uchwycił swoją lewą dłonią barierkę drewnianego mostu, na którym stali. Kręciło mu się trochę w głowie z nadmiaru zdarzeń, które zbyt szybko i nieoczekiwanie dla nich po sobie następowały. - Kiedy dostałaś ten list zawierający książki? Czy to był początek 1992 roku? - zapytał patrząc uważnie w oczy Doroty. - Tak... - Chwilę się zastanawiała, błądząc wzrokiem w konarach rosnących w pobliżu zielonych i pełnych liści kilkudziesięcioletnich drzew. - Tak, to był chyba początek 1992 roku - Dorota stała nadal oparta o barierkę mostu, co kilka chwil nieświadomie, nerwowo poprawiała włosy, które pod wpływem lekkiej, rzecznej bryzy, ciągle opadały na jej niebieskie oczy. Marek stanął na przeciwko Doroty, dotykając jednocześnie swoimi dłońmi jej ramion i mocno zajrzał jej w oczy. - Czuję, że dzisiaj, tu w tej okolicy, wydarzy się coś niezwykłego. - powiedział. - Ta książka, chociaż to niewiarygodne, ZSYNCHRONIZOWAŁA NAS RAZEM. - Teraz dłonie Marka mocno ściskały dłonie Doroty, która nadal w swoich dłoniach ściskała dwa egzemplarze Irys. - Ona właśnie będzie... - zaczął Marek, lecz nie dokończył zdania, gdyż Dorota weszła mu w słowo i machinalnie wyrecytowała: 25 - „Kluczem do niebieskiej tajemnicy wnętrza”. - Dorota nagle, jakby zrozumiawszy sens tych słów, zbladła. Kiedy Marek usłyszał jej słowa, poczuł silny dreszcz bliżej nieokreślonego strachu, nieprzyjemnie i boleśnie wędrujący wzdłuż swojego kręgosłupa. - Marku, boję się - przed jej oczami pojawił się nagle i zniknął obraz twarzy nieżyjącego już listonosza. Tego samego, który przed laty wręczył jej list z tą niezwykłą przesyłką. - Muszę usiąść na chwilę i zebrać myśli - powiedział słabym głosem Marek. Dłonią wskazał znajdujący się w niewielkiej odległości, dobrze nasłoneczniony kawałek zielonej trawy. Po chwili dotarli na miejsce. Marek rozłożył na trawie swoją kurtkę, aby Dorota bez obawy pobrudzenia białej spódnicy, mogła swobodnie usiąść. Sam usiadł obok niej. Dorota zdjęła z pleców sweter i położyła go obok Marka. Długą chwilę oboje milczeli. Na niebie przeleciał blisko wojskowy samolot odrzutowy, migoczący jasno srebrzyście w słońcu. Straszliwie hałasując boleśnie rozciął ciszę wiosennego, czerwcowego poranka. Marek odruchowo podążył za nim wzrokiem. Dorota w międzyczasie rozlała do kubków resztę kawy. Marek wziął kubek z kawą od Doroty i mrużąc oczy od oślepiającego światła, Dorota siedziała właśnie pod słońce, zapytał. - Czy mówiłaś kiedykolwiek komuś o naszych spotkaniach, o moich listach i telefonach do ciebie - pociągnął duży łyk kawy. Nie była już taka gorąca. - Nie... Nigdy... Nikomu... - Piła kawę małymi, szybkimi, łykami patrząc gdzieś przed siebie, w kierunku Czarnej Wody, po każdym łyku wymawiając słowa. - Czy zetknęłaś się kiedyś ze słowami zjawisko synchroniczności Junga. - Chwilę się zastanawiała, po czym przecząco kiwnęła głową, wzburzając tym swoje długie włosy. - Pamiętasz ten dzień, kiedy odwiedziłem cię przed laty, tuż po ogłoszeniu stanu wojennego. - Kiwnęła potakująco głową, nadal nie patrząc w stronę Marka. Kawy rzeczywiście nie było dużo i Dorota odstawiła pusty kubek. Zerwała długi kawałek zielonej trawy. - Przyniosłem wtedy do ciebie list, w którym napisałem, że ciebie KOCHAM. - Siedziała do niego profilem, lekko zgarbiona, bawiąc się zerwanym źdźbłem trawy. - Widziałem łzy... Wtedy... W twoich oczach... - Dorota odsunęła od siebie na większą odległość pusty kubek. Podciągnęła nogi pod brodę i zaplatając dłonie u kostek zastygła tak w milczeniu, nie patrząc nadal na Marka ze wzrokiem utkwionym w ziemię. - Potem nagle przestaliśmy się spotykać... - Marek uchwycił leżący obok niego niewielki, rzeczny kamień. Odchylił się lekko do tyłu, zamachnął się i daleko go odrzucił. Przez chwilę obserwował jego balistyczny lot, zwlekając z najważniejszym pytaniem. Obok nich przeleciał aksamitnie czarny trzmiel, nakrapiany w czerwone i żółte kolory, nisko i grubaśnie brzęcząc. Chwilę się pokręcił i pognał w dalszą drogę na południe stwierdziwszy, że nie ma tu nic do roboty. - Dlaczego wtedy odrzuciłaś moje UCZUCIE. Moją MIŁOŚĆ do ciebie? - wreszcie padło z ust Marka to pytanie. Marek już dawno chciał Dorocie zadać to pytanie, ale nie było to do chwili obecnej możliwe. Poczuł jednak pewną ulgę, że wreszcie po latach mógł je wreszcie z siebie wyrzucić. Dorota milczała, siedząc jednak nadal w poprzedniej pozycji. Następny kamień rzucony ręką Marka poszybował szybko w powietrze i po chwili, również szybko zniknął w wysokiej, zielonej trawie. - Byłeś żonaty i miałeś małe dziecko... - Dorota machinalnie zrywała kawałki zielonej trawy i odrzucała je od siebie. - Mój ojciec, kiedy byłam małym dzieckiem, porzucił moją matkę dla innej kobiety... - A więc to było przyczyną zerwania - pomyślał Marek - A jednak się nie myliłem i poprawnie odgadłem przyczynę. 26 Zapadło milczenie, które po chwili przerwała Dorota. - Lecz, gdyby tamte czasy można byłby przywrócić, to wybrałabym inaczej... - Całe jej ciało zadrżało i Marek stwierdził z przerażeniem, że Dorota płacze. - Nie chciałam wtedy, żebyś postąpił tak, jak mój ojciec - mówiła szlochając, wycierając zaciśniętą w pięść dłonią, płynące po policzku, łzy. - A teraz, po latach widzę, że tamto moje cholerne postępowanie było figę warte. Teraz, chyba za karę, jestem wdową, mam trójkę dzieci, z czego dwoje z mężem, a jedno z przypadkowym kochankiem... Marek z przerażeniem stwierdził, że nagle przestał oddychać. - O Boże - jęknął. - Łzy zakręciły się w jego oczach, a w nosie poczuł dziwnie znajome i natarczywe do bólu swędzenie. - Wiem, że mnie wtedy BARDZO KOCHAŁEŚ. - Dorota szlochając, ciągnęła swój monolog urywanymi zdaniami. - Chcę ci tu, w tym miejscu, po tych wszystkich cholernych latach powiedzieć, że ja również wtedy bardzo ciebie KOCHAŁAM... Wiem również, że wtedy ŹLE postąpiłam, narażając ciebie i siebie na wieloletnie cierpienie... Wiem również, że i tak się rozwiodłeś ze swoją żoną... A kiedy się o tym dowiedziałam zaczęłam cię szukać, gotowa odejść od mojego męża. By tylko być z tobą i naprawić wyrządzoną ci krzywdę... Moje małżeństwo było dla mnie jedną WIELKĄ POMYŁKĄ. - Wyrzucała gwałtownie z siebie słowa, nadal nie patrząc na Marka - Strasznym ciosem dla mnie była wiadomość, że opuściłeś Polskę... - Płacz Doroty to wzmagał się, to opadał... - Nawet się nie pożegnałeś... - Szlochała głośno, a jej ciałem wstrząsał co pewien czas przejmujący dreszcz. Marek siedział jak skamieniały nadal nie oddychając. Przeleciał tyle tysięcy kilometrów, dwa oceany i spory szmat lądu i kiedy wreszcie po wielu, wielu cholernie długich latach spotkał swoja ukochaną Dorotę, nagle z przerażeniem stwierdził, że po tym co przed chwilą usłyszał, wydała mu się ona nagle zupełnie obcą i nieznaną osobą. Jej obraz płynnie odjechał w głąb planu, tak jakby to nie była rzeczywistość, a tylko oglądany kiepski film z uwypuklonym efektem soczewkowego zoomu. Ból w płucach stał się nie do zniesienia i Marek chrapliwie, rzeżąc z trudem zaczął łapać rozgrzane słońcem, poranne wiosenne powietrze. A jednak rzeczywisty obraz Doroty był inny, cholernie inny, niż ten który sobie latami wymarzył. To, że Dorota odrzuciła kiedyś jego uczucie, mógł zrozumieć. To, że wyszła za mąż. No cóż, tak chciała. To, że urodziła mężowi dwójkę dzieci - OK. Ale to, że się tak po prostu puściła... I jeszcze popełniła taki błąd w sztuce, pokazując całemu światu owoc tej zdrady. Jaki mężczyzna, który bardzo kocha kobietę, nawet platonicznie, zniesie taka bolesną, raniącą zniewagę... Męska duma Marka została w jednym ułamku sekundy wystawiona na cholerną, straszliwie miażdżącą próbę. - Panie Boże, dlaczego mi to robisz - pomyślał. - Dlaczego właśnie mi i teraz. Czyż nie dość się już wycierpiałem - Nerwowo pocierał palcami prawej dłoni, wilgotne od potu, czoło - Nie, to chyba jakiś okrutny sen. To nie może być prawdą... - dudniło i huczało mu w głowie. - Nie oczekuję od ciebie żadnego przebaczenia za swoje błędne życiowe postępowanie... - Dorota patrzyła gdzieś przed siebie, a jej głos brzmiał już normalnie - Ale jeśli mnie nadal KOCHASZ, jeśli po tych latach i po tym co tu dzisiaj usłyszałeś coś jednak dla ciebie znaczę, to MUSISZ mnie, niestety, zaakceptować taką jaka jestem. Z tym cholernym bagażem całego mojego życiowego doświadczenia i niedoświadczenia... Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, po czym Marek delikatnie dotknął pleców Doroty. Drgnęła i odwróciła się do niego z rozmazaną łzami twarzą. Marek delikatnie objął Dorotę i się do niej przytulił. Instynktownie czuł, że jeśli teraz, po tym co od niej usłyszał, ją odrzuci, to już nigdy jej nie odzyska... Musi po prostu zaakceptować ją taką jaka jest... - Musimy już iść - Pomógł się jej podnieść. Zarzucił jej sweter na plecy. Strzepnął trawę z dżinsowej kurtki i po chwili ruszyli w dalszą drogę. Kiedy przeszli około trzydziestu metrów, Marek delikatnie 27 dotknął lewej dłoni Doroty. Odwzajemniła dotyk, patrząc gdzieś przed siebie. Ośmielony takim obrotem sprawy Marek po prostu wziął ją za rękę i tak złączeni, milcząc, szli dalej... Kiedy poznali się kilkanaście lat temu, nigdy nie trzymali się za ręce. Teraz Marek mógł wreszcie nadrobić zaległości. Ale jego gest w tej właśnie chwili miał inne, bardziej wymowne znaczenie niż uścisk dłoni dwojga bliskich sobie ludzi. Marek tym gestem wyciągnął pomocną dłoń do Doroty akceptując ją taką, jaka jest. Uczucie MIŁOŚCI, które latami stopniowo podsycał teraz zwyciężyło w postaci gorącego jasnego płomienia. Dorota nagle poczuła jak ten żar, czystej, nieskażonej, cudownej energii wstępuje w nią i wypełnia ją jak puchar, po same brzegi... Gdzieś tam na niebie, o swoich ptasich sprawach i problemach radośnie śpiewał skowronek... Kiedy tak szli, mózg Marka pracował na wysokich obrotach analizując to niezwykłe zdarzenie z Irys w aspekcie zjawisk synchroniczności, które kiedyś, przed wielu laty, zostały odkryte przez Carla Gustava Junga. Marek swojego czasu sam na sobie doświadczył tego rodzaju zjawisk. Lecz dotyczyły one osób synchronizowanych przez inne osoby. Natomiast w tym przypadku dwie, bliskie sobie osoby zsynchronizowała książka Hermanna Hessego Irys. Zaiste dziwne to i niepojęte... Rozważania nad życiowymi problemami Doroty zeszły na chwilę na dalszy plan... Po kilkunastu minutach, prawie że milczącego marszu, nadal trzymając się za ręce, znaleźli się tuż przy sklepie spożywczym we wsi Wojtal. Słowo sklep „spożywczy” było słowem trochę na wyrost. Raczej był to mały sklep „kolonialny”, w którym można było wszystko, co potrzebne jest do życia i pracy na wsi, kupić. Stojące tuż obok sklepu, oparte o wysoki słup elektryczny z pojedynczą lampą dwa rowery świadczyły, że jest on otwarty. - Czy to prawda, że ludzie w Nowej Zelandii chodzą do góry nogami? - zapytała Dorota. Marek już rozluźniony, uśmiechnął się i palcem wskazującym swojej prawej dłoni delikatnie nacisnął nos Doroty. Ta uśmiechnęła się i zrobiła to samo, ale na nosie Marka. - To prawda - odparł poważnie Marek. - Zobacz - pochylił w kierunku Doroty głowę - mam już od tego chodzenia do góry nogami całkiem sporą łysinę. I rzeczywiście pośrodku Marka głowy było widać niezłą przecinkę we włosach. Dorota radośnie wybuchła śmiechem, a w chwilę później dołączył do niej Marek. Ze sklepu wyszła starsza kobieta z dwiema wypchanymi siatkami, pełnymi różnych zakupów. Przystanęła przez chwilę przypatrując się bez specjalnej ciekawości Dorocie i Markowi, którzy nadal trzymali się za rękę. Powiedziała „Dzień dobry” i zawróciwszy na pięcie poszła w swoją stronę, wzniecając lekki kurz na wiejskiej drodze. - Dzień dobry - odpowiedział Marek. Dorota spojrzała na niego zdumiona. - Znasz ta kobietę? - zapytał. - Nie - odpowiedział zaskoczonej Dorocie. - Tu jest taki zwyczaj, że wszyscy ludzie, niezależnie od tego, czy się znają czy też nie, mówią sobie DZIEŃ DOBRY. - Dorota przechyliła trochę głowę, jakby zastanawiała się nad tym co powiedział Marek i popatrzyła ciepło za oddalającą się kobietą, lekko zaciskając w kształt podkówki swoje usta. - Muszę kupić coś do picia. - powiedział Marek. - Stanęli na przeciwko drzwi wejściowych, a Marek puścił dłoń Doroty. - Mam ogromne dzisiaj pragnienie, no i chyba zapowiada się jeszcze duży upał. - Prawą dłonią delikatnie objął za ramię Dorotę i równie delikatnie popchnął ją w kierunku otwartych drzwi sklepu. Kilka minut później szli wybrukowaną drogą w stronę wiejskiej szkoły, mijając po lewej stronie remizę strażacką, strzelisty kościół z zamkniętymi na głucho dużymi, drewnianymi drzwiami i zadbany, nie- 28 wielki wiejski cmentarz. Zakupy zrobili spore, jak na krótki czas trwania tej wycieczki. Marek wszystkie sprawunki poutykał w swoją torbę i torbę Doroty. Ale jak przystało na prawdziwego mężczyznę nie pozwolił jej nieść żadnej z tych wypchanych toreb. Teraz, uginając się pod ich ciężarem ledwo nadążał za mocno pędzącą do przodu Dorotą, lekko posapując. Nagrodą dla Marka była jedynie możliwość oglądania cholernie zgrabnej figury Doroty i jej smukłych, długich nóg. Jej eleganckie, sportowe ubranie doskonale i harmonicznie układało się do jej, pełnej zmysłowej kobiecości, figury. - Ta ma klasę - pomyślał - i gdzie tu widać, że urodziła ona trójkę dzieci... - Nagle spochmurniał, gdyż przypomniał sobie, że Dorota ma pozamałżeńskie dziecko. Tkwiło to w nim nadal, jak bolesna zadra, drażniąca ranę... - Pomogę Ci - przystanęła, czekając na Marka aż ją dogoni. Przejęła od niego najcięższą z toreb i zrobiła to w taki sposób, że ciężar jednej z nich podzielił się sprawiedliwie na dwoje wycieczkowiczów. Teraz już raźniej, z torbami wypchanymi sokami owocowymi, wodą mineralną, pomarańczami, bananami i ciasteczkami, pomaszerowali w kierunku kręgów. Zbliżali się do szkoły, o czym świadczył rosnący z każdym ich krokiem, radosny hałas bawiącej się podczas przerwy młodzieży. - Z czego żyjesz? - zapytał Marek. Na środku drogi, którą szli w pewnej od nich odległości mała grupka dziewcząt grała w klasy. Rozłożysty, stary dąb stojący przy niewielkim szkolnym boisku rzucał przyjemny cień na grające z gracją młode, dziewięcioletnie lub dziesięcioletnie dziewczyny. Ich skromne ubrania świadczyły, że pochodzą raczej z ubogich rodzin. - Mąż zostawił mi firmę, która nieźle prosperuje oraz całkiem spory zapas gotówki. Jestem szefem tej firmy - dumnie wypięła pierś do przodu - i zatrudniam pięciu pracowników... A w ogóle to jestem kobietą niezależną... Słuchaj Marku - nagle zmieniła temat rozmowy - dlaczego przyjechaliśmy tutaj pociągiem, można było po prostu przyjechać moim samochodem. Wygodniej i szybciej. No i nie trzeba byłoby dźwigać takiego ciężaru. - Niestety, a może na szczęście, tak to wymyśliłem - opowiedział Marek i zapytał. - Czy zdarzyłoby się tyle rzeczy, gdybyś była zajęta prowadzeniem samochodu? - Chwilę milczał. - Samochód ma swoje prawa a pociąg, no cóż, pociąg ma swoje. Mam rację? - Nie odpowiedziała Wręczyła szybko zaskoczonemu Markowi drugie ucho torby i szybkim krokiem podeszła do bawiących się w klasy dziewcząt o coś pytając. Marek zaskoczony przystanął i pochylił się, by poprawić nagle rozsypujący się mu bagaż. Kiedy podnosił głowę zobaczył skaczącą razem z dziewczętami Dorotę. Zatrzymała się na chwilę i kiwnęła do Marka aby do niej podszedł. A kiedy to zrobił, wzięła od niego torbę i wypakowując owoce rozdawała zaskoczonym dziewczynom. Marek w lot zrozumiał jej intencję i sam podsunął jej drugą torbę. Zrobili trochę zamieszania swoim nietypowym zachowaniem, gdyż bawiące się na boisku inne dzieci podbiegły do Marka i Doroty, aby też dostać od nich różne przysmaki. Dzieci otoczyły Marka i Dorotę krzyczącą gromadką, która z każdą chwilą stale się powiększała. Z sąsiadującej obok szkoły plebani wyszedł młody ksiądz, o krótko przystrzyżonych jasno blond włosach, który przez chwilę przyglądał się całemu zdarzeniu, a następnie podszedł do Marka i Doroty, przeciskając się przez radośnie rozkrzyczaną gromadę. Dzieci widząc księdza nagle zamilkły i zrobiło się cicho. - Szczęść Boże! - radośnie powiedziała Dorota i uśmiechnęła się. - Szczęść Boże! - odpowiedział ksiądz i wyciągnął rękę na powitanie. Przyglądał się z zainteresowaniem Dorocie i Markowi. Podświadomie czuł, że bije od nich jakaś ogromna, ciepła energia i że tym ludziom, chociaż obcy, można od razu zaufać. 29 - Skąd państwo przybywacie? -Wykonał płynny ruch ręką od siebie w kierunku budynku szkolnego, nakazujący dzieciom, aby udały się do szkoły. - Dzię-ku-je-my - radośnie wykrzyknęła sylabizując gromadka dzieciaków i pokrzykując hałaśliwie pobiegła do budynku. - Nazywam się Dorota Nowak, przyjechałam z G. - Marek prawie niezauważalnie lekko drgnął słysząc, że użyła ona swojego panieńskiego nazwiska. - To jest Marek, mój bliski kolega, - jakby świadomie pominęła jego nazwisko - no może nawet drogi mi przyjaciel - poprawiła się patrząc na Marka z pełną kobiecą czułością - Przyleciał specjalnie aż z Nowej Zelandii, aby się ze mną po wielu latach zobaczyć... No nie widzieliśmy się ładnych parę lat... - A co tutaj w Odrach państwo robicie? - spytał ksiądz, splatając ręce na Piśmie Swiętym. - Namówiłem tą panią - Marek delikatnie dotknął ramienia Doroty - na wycieczkę do kręgów kamiennych. Ksiądz potakująco kiwnął głową. - Bardzo mili i sympatyczni ludzie - pomyślał. - A znacie państwo drogę - zapytał uprzejmie z lekką nutką zaciekawienia. - O tak... - odpowiedział Marek - Pierwszy raz byłem tu z kolegą w czerwcu 1978 roku. Przyjechaliśmy wtedy tutaj oglądać wschód słońca w dniu letniego przesilenia. Później przyjeżdżałem do kręgów przynajmniej raz w roku.... - Ksiądz od dawna, tu na parafii? - spytał Marek, zmieniając temat rozmowy. Dorota przez chwilę coś szukała w swojej torbie. - Jestem tutaj dopiero od trzech lat. - Marek ze zrozumieniem kiwnął głową. - Tu jest moja wizytówka - Dorota wręczyła księdzu biało błękitny kartonik papieru. - Z kilkoma kobietami, będącymi właścicielkami lub współwłaścicielkami różnych firm, organizujemy stałą pomoc charytatywną dla potrzebujących dzieci. - Ksiądz przez chwilę czytał napisane złotym drukiem słowa na wizytówce Doroty. Kiwnął potakująco głową. - Niech ksiądz do mnie napisze lub zadzwoni i zrobi listę osób najbardziej potrzebujących. Przyślę tu kogoś z darami. - Serdeczne Bóg zapłać. Do widzenia państwu. - Uścisnął dłoń Doroty i Marka po czym po chwili zniknął we wnętrzu niewielkiego budynku szkolnego. Na boisku zaległa cisza, gdyż właśnie rozpoczęły się lekcje. Tylko rozłożysty szkolny dąb, pokryty zielonymi liśćmi szumiał w zadumie swoją odwieczną i zagadkową pieśń życia... Dorota i Marek po chwili marszu, po wyboistej wiejskiej drodze, wyszli z zabudowań wsi Odry. Z lewej strony drogi rozpościerały się soczysto zielone łąki i pastwiska, gdzieniegdzie ogrodzone drewnianymi płotami, na których pasły się łaciate krowy, białe owce i kasztanowe konie. Z prawej strony drogi znajdowało się pole, pełne radośnie szumiących na lekkim wietrze zielonozłotych łanów zbóż. Daleko było widać rowerzystę, który podążał w ich stronę. Marek spojrzał ponad linię północno-zachodniego horyzontu. Niepokoił go ciemny kolor nieba, który zwiastował zbliżanie się, jeszcze odległej, wiosennej burzy. - Myślę, że dobrze zrobiłaś rozdając dzieciom te „kłopotliwe dla nas ciężary” - powiedział Marek komentując zdarzenie z przed kilku minut, próbując odgonić od siebie myśl o zbliżającej się burzy. Byli kompletnie nie przygotowani na taką niespodziewaną ewentualność. - Nie wiedziałem, że prowadzisz działalność charytatywną. - Uchwycił ponownie jej smukłą dłoń i ucałował. Ciepła dłoń Doroty jakby czekała tylko na ten gest i po chwili z ogromną wdzięcznością przylgnęła do Marka dłoni. Spojrzeli na siebie oboje i uśmiechnęli się. 30 - Co ty robisz tam w tej odległej Nowej Zelandii? - Dorota postanowiła zmienić temat rozmowy. Oboje odczuwali palące w plecy promienie słoneczne coraz wyżej wspinającego się na nieboskłon, wiosennego słońca. - Jestem profesorem fizyki na Waikato University. - Marek łapał się na tym, że nadal spogląda w kierunku zbliżającej się burzy. Zastanawiał się, czy powinien powiedzieć Dorocie o tym kłopotliwym, zbliżającym się zjawisku, a która wydawała się być zupełnie jego nieświadoma. - Mieszkam na dalekich przedmieściach Hamilton, w bardzo malowniczej okolicy. Hamilton jest przepiękną i uroczą miejscowością, położoną na północnej wyspie, w której mieszka, pracuje i żyje około 115 000 mieszkańców, a więc prawie równej liczebności G. Położone jest około jedną godzinę i trzydzieści minut jazdy samochodem od Auckland. Ostatnio na zamówienie rządu nowozelandzkiego, z kolegami z uniwersytetu, pracujemy nad modelem matematycznym tak zwanej demokracji ważonej. Opracowujemy również duży program komputerowy, który będzie zbierał dane i testował ten model. - Co to jest demokracja ważona? - spytała zaciekawiona Dorota. - Nigdy nie zetknęłam się z tym określeniem. - Z nad przeciwka, wąską przydrożną ścieżką ostrożnie jechał młody rowerzysta. Kiedy ich wymijał powiedział „Dzień dobry”. Dorota i Marek prawie jednocześnie odpowiedzieli mu „Dzień dobry”. Lecz tym razem Dorota już nie zdziwiła się na tak nieoczekiwane pozdrowienie nieznajomej, mijanej osoby. - Demokracja ważona może stać się nowym sposobem głosowania w krajach demokratycznych. - opowiedział Marek. Zdecydował, że o zbliżającej się burzy powie jej nieco później, najpierw próbując ocenić jej tempo zbliżania się. - Termin ten nie jest ci może znany tylko dlatego, że jest ten nowy sposób głosowania i jest on dopiero w fazie prób i symulacji komputerowych. - Opowiedz mi o nim. - Słońce piekło niemiłosiernie w ich plecy, ale lekki wiosenny wiaterek próbował, delikatnie masując ich ciała, łagodzić trudy ich podróży przynosząc trochę ulgi. - W państwach demokratycznych wyborca może na trzy sposoby oddać swój głos. - Dorota potakująco kiwnęła głową. - Może on oddać głos na tak, umówmy się że głos będzie miał wartość równą jeden... - Powoli zbliżali się do lasu. Droga, którą szli rozwidlała się. Lewa jej odnoga szła dalej przy lesie i znikała za zielonymi przyleśnymi krzewami, prawa zaś łagodnym łukiem zagłębiała się w stuletni zielony las iglasty. Marek dalej kontynuował swój wykład. - Jeśli wyborca zdecyduje się oddać swój głos na nie, to umówmy się że głos będzie miał wartość równą minus jeden. Jeśli wyborca z jakiś tam powodów nie będzie głosował, to przyjmijmy że jego głos ma wartość równą zero. Czy to jest do tego momentu jest to jasne? - zapytał. - Tak jest panie psorze - dziarsko odpowiedziała Dorota, potakująco kiwając głową i uśmiechając się. - OK. Jedźmy dalej w naszych rozważaniach... - Marek odchrząknął, udrażniając swoje gardło do dalszego wykładu. Po chwili milczenia mówił dalej. Zapomniał już o zbliżającej się burzy. Był on teraz głęboko zanurzony w swoim żywiole. - Na tym modelu bazują obecne demokracje... Jest tutaj poczynione pewne milczące założenie. To założenie jest następujące: głos każdej osoby uprawnionej do głosowania, niezależnie od płci, zawodu, wieku wyborcy czy też jego wykształcenia jest jednakowo ważny. Umówmy się, że w chwili obecnej waga każdego głosu wynosi jeden. Zapamiętaj te dane... - Właśnie weszli do lasu, gdzie otoczył ich lekki półmrok dający wytchnienie zmęczonym od ciągłego mrużenia oczom i orzeźwiający cień, dający ukojenie ciału, które było trochę zmęczone dzisiejszym, przedpołudniowym upałem. Dorota dyskretnie zerknęła na swój elektroniczny zegarek. Dochodziła godzina 1040. Oboje nabrali głęboko do płuc mocne, leśne orzeźwiające powietrze. Zrobiło się trochę chłodniej i Marek mógł zarzucić na ramiona kurtkę, którą dotychczas niósł w ręku, a która utrudniała mu marsz. 31 - Co za ulga - westchnęła Dorota. Marek na potwierdzenie, że zgadza się z jej słowami, kiwnął głową i dalej kontynuował swój wykład. - Ta waga, wynosząca w chwili obecnej jeden, jest trochę kulą u nogi obecnego modelu głosowania. - Dlaczego tak sądzisz Marku?- spytała trochę zaskoczona. Nigdy się nad tym problemem nie zastanawiała. - Weźmy jakiś trudny temat społeczny, aborcję lub na przykład budowę elektrowni jądrowej... - No, tak... To są bardzo trudne tematy - przerwała Dorota - I budzą tyle społecznych emocji... - A no właśnie... Myślę, że jest tylko pewna, ściśle określona grupa wyborców, którzy są zdecydowanie za - głos równy jeden lub zdecydowanie przeciw - głos równy minus jeden. Wielu jednak wyborców chciałoby być jednocześnie trochę za, a trochę przeciw... Jako fizyk, to ja jest za budową elektrowni atomowych, ale jako szary obywatel, to trochę się boję, że z jakiś tam powodów mogłaby się powtórzyć katastrofa czarnobylska... - Dorota milcząco potakiwała głową na znak, że doskonale rozumie Marka wywody. - Dlatego nie chciałbym, aby waga mojego głosu wynosiła jeden. Nie chciałbym również, żeby waga mojego głosu wynosiła minus jeden. Zakładam, że nigdy nie wyniesie zero, bo będę głosował. Ale byłoby fajnie, gdyby ta waga mogłaby wynosić na przykład 0,83... - Dlaczego akurat tyle? - zapytała trochę zdziwiona Dorota. - Właśnie na tym polega cały pomysł demokracji ważonej. - Marek zatrzymał się i postawił torbę na ziemię, a widząc to Dorota również przystanęła. Patrzyła w jego jasno niebieskie oczy ukryte za szkłami okularów. Biła z nich jakaś ogromna siła człowieka, który jest głęboko przekonany o słuszności swojej racji. - Teraz popatrz - podniósł lewą rękę, otwartą dłonią zwróconą w stronę Doroty. - To jest mój głos za. - Marek wykonał lekki ruch, trochę przybliżając swoją dłoń do twarzy Doroty. - Zatem mój głos ma wartość plus jeden. - Dorota kiwnęła głową, oznajmiając tym gestem, że nadąża za jego rozumowaniem. Marek kiwnął potakująco głową, podniósł prawą rękę i otwartą dłonią zwrócił ją do twarzy Doroty. - To jest moja waga, wynosząca na przykład 0,83. - wykonał kilka ruchów prawą ręką, aby to potwierdzić. - Teraz patrz... - Powoli zaczął zbliżać do siebie obie otwarte w stronę Doroty dłonie. - Jeśli pomnożę mój głos, który oddałem z ustaloną wagą, to otrzymam coś, co my roboczo nazywamy głosem ważonym. Zatem mój głos ważony... - ...wyniósłby plus 0,83 - Dorota szybko dokończyła rozumowanie Marka. - Jeśli zagłosowałbyś przeciw, to twój głos ważony wyniósłby minus 0,83. Marek z podziwem spojrzał na Dorotę. - A jeśli byś nie głosował - ciągnęła dalej Dorota - to twój głos ważony wyniósłby zero. - Marek z uznaniem dla bystrości Doroty kiwał potakująco głową. W jego oczach radośnie świeciły iskierki. - No dobrze. Dotąd rozumiem... Co dalej robicie z głosami ważonymi? - spytała Dorota. - Głosy ważone będą sumowane przez komputer i po podliczeniu przedstawione opinii publicznej. - W normalnej demokracji wybory, czy też referenda przechodzą większością ważnych głosów głosujących obywateli. Jak w tym modelu będzie rozstrzygnięty wynik wyborów lub referendum? - spytała Dorota. 32 - W tym modelu o pozytywnym lub negatywnym rozstrzygnięciu głosowania decyduje suma ważonych głosów wszystkich uprawnionych do głosowania. Jeśli suma tych głosów będzie dodatnia, to będzie to oznaczało, że głosowanie, na przykład nad jakąś ustawą, przeszło. Natomiast jeśli suma tych głosów będzie ujemna, będzie to oznaczało, że głosowanie nie przeszło. Przypuszczam, że suma głosów wynoszących zero będzie praktycznie niemożliwa, czyli bardzo mało prawdopodobna... Chociaż dla precyzji można przyjąć, że jeśli suma ważonych głosów policzonych po głosowaniu nad jakimś referendum będzie ujemna lub równa zero, to będzie to oznaczało, że referendum to nie przeszło. - Wiesz co... - powiedziała Dorota - To co mówisz jest bardzo ciekawe. Zilustrujmy to przykładem. - Wyjęła z torby kartkę papieru i długopis. Szybko naszkicowała tabelkę składającą się z trzech kolumn. Pierwsza kolumna otrzymała nazwę Głos, druga kolumna otrzymała nazwę Waga a trzecia kolumna Głos Ważony. W kolumnie Głos wpisała 12 cyfr: siedem cyfr 1, cztery cyfry -1 oraz jedną cyfrę 0. Marek milcząco, z za ramienia Doroty, śledził papierową symulację głosowania. Cyfra 1 oznaczała, że wyborca oddał głos za. Cyfra -1 oznaczała, że wyborca był przeciw. Cyfra 0 oznaczała, że wyborca, pomimo że została ustalona jego waga głosu, zrezygnował z jakiegoś powodu z głosowania. Zasłaniając lewą dłonią kolumnę Głos Dorota wpisała na chybił trafił cyfry z przedziału od 0,01 do 1. Następnie szybko policzyła Głos Ważony, mnożąc każdy Głos przez jego Wagę. Do sumowania głosów Ważonych posłużył jej elektroniczny zegarek - kalkulator, prezent od męża, z którym się nigdy nie rozstawała. Głos Waga Głos Ważony 1 0,23 0,23 1 0,56 0,56 1 0,01 0,01 1 0,34 0,34 1 0,89 0,89 -1 0,99 -0,99 1 0,04 0,04 -1 0,61 -0,61 0 0,91 0 1 0,19 0,19 -1 0,67 -0,67 -1 0,24 -0,24 Po chwili milczenia, podczas której wykonywała obliczenia, powiedziała. - Wynik sumowania wynosi minus 0,25 - co oznacza - według twojego modelu, że głosowanie nie przeszło. Ale jeśli policzymy tradycyjne głosy, to siedem głosów jest za, cztery przeciw, jeden się wstrzymał. Oznacza to, że tradycyjne głosowanie sprawi „przejście” głosowania. Na chwilę zapadło milczenie. - Kiedyś czytałam w jakiejś gazecie - powiedziała Dorota po chwili milczenia, w zamyśleniu pocierając prawą dłonią czoło - już nie pamiętam jej tytułu - artykuł o demokracji bezpośredniej. Jak twój model odnosi się do demokracji bezpośredniej? Marek milcząc uśmiechnął się delikatnie. - Czy mógłbym nie odpowiadać na to pytanie? Dorota nie nalegała. Marek pozbierał leżące bagaże i ruszyli w dalszą drogę, która biegła przez las, lekko wijąc się między wysokimi drzewami. Na mijanych drzewach łatwo można było znaleźć podłuż- 33 ny, wymalowany czerwoną farbą, znak informacyjny. Oznaczał on, że droga którą udają się do kręgów jest oznakowanym pieszym szlakiem turystycznym. - Kto ustalałby wagę głosu? - spytała po chwili milczenia Dorota. - To jest chyba najsłabszy punkt tego modelu... - opowiedział. - Są dwie szkoły, które powstały w trakcie opracowywania tego modelu. Pierwsza z nich zakłada, że wagę z przedziału obustronnie domkniętego od zera do jeden, z dokładnością do dwóch miejsc po przecinku, ustalałby sam wyborca. Liczbą z przedziału od zera do jeden wyrażałby on swoje poparcie dla danego projektu, referendum. Wartość tej liczby zawierałaby pewien poziom jego osobistych emocji, wiedzy, wolności i równości, zapewniając każdemu obywatelowi możliwość udziału w życiu publicznym w stopniu przez niego samego określonym - Marek przerwał na chwilę i odchrząknął. - Druga szkoła, której ja jestem gorącym zwolennikiem, zakłada że wagę ustali komputer na podstawie tylko wiedzy wyborcy w danym temacie, dotyczącym głosowania. - OK - powiedziała Dorota. - Istotę pomysłu pierwszej szkoły rozumiem, ale nie bardzo czuję idei pomysłu ustalania wartości wag według - jak to określiłeś - twojej szkoły. Na czym ten pomysł ma polegać? - zapytała. - Zaraz ci to wyjaśnię... - Gdzieś w pobliżu rozległo się stukanie samotnego dzięcioła. Marek odruchowo odwrócił głowę w kierunku skąd nadchodził dźwięk, poszukując wzrokiem hałasującego ptaka. Niestety nie odnalazł go i po chwili kontynuował dalej swoje rozważania. - Załóżmy, że głosowanie dotyczy budowy elektrowni atomowej... - Marek głęboko nabrał powietrza w płuca. - Aby wyborca mógł uzyskać swoją wagę musiałby odpowiedzieć na, na przykład, dziesięć pytań, o różnym stopniu trudności, z zakresu fizyki jądrowej, ochrony środowiska itd., itp. Byłby to na przykład test wyboru. Na podstawie poprawnych odpowiedzi komputer obliczałby wagę i mnożyłby przez głos wyborcy. - A zatem o wadze głosu decydowałaby tylko aktualna wiedza wyborcy w danym temacie, a nie jego własny punkt widzenia? - Dorota pytająco patrzyła na Marka. - No właśnie. To jest właśnie novum w sprawie systemów demokratycznych... Kompromisem w tym modelu jest zaproponowane tu rozwiązanie, że punkt widzenia wyborcy w danej, aktualnie rozważnej sprawie, stałby się tylko jego głosem, który jak pamiętasz... - ...mógłby wynieść tylko plus jeden - wyborca jest za. Minus jeden - wyborca jest przeciw, lub zero, jeśli wyborca nie zagłosuje - szybko odpowiedziała Dorota. - Świetnie - powiedział Marek lekko przytulając Dorotę do siebie, jakby chciał tym ciepłym gestem podkreślić swoje uznanie dla jej bystrości umysłu. - Czy pytania, na które musiałby odpowiedzieć wyborca, byłyby powszechnie znane? - spytała po chwili Dorota. Szli objęci, jakby wtopieni w siebie. Ich energie wymieszały się, płynnie interferowały, ulegając znacznemu wzmocnieniu. - Powszechnie byłby znany cały zestaw na przykład pięćdziesięciu lub stu pytań wraz z od odpowiedziami, na przykład na trzy miesiące przed głosowaniem. Wyborca miałby prawo i obowiązek dokładnego zapoznania się z nimi. Tylko dokładna znajomość zagadnienia, które jest przedmiotem głosowania pozwoliłaby wyborcy na otrzymanie wysokiej wagi głosu. Aby wyborca mógł uzyskać taką wagę głosu, musiałby mocno i solidnie przygotować się do głosowania. Dorota przytuliła się mocno do Marka i patrząc mu prosto w oczy zapytała. 34 - Kto jest autorem demokracji ważonej? Czy to ty Marku? - kiwnął potakująco głową, z właściwie jemu daną dumą. - Ja to wszystko wymyśliłem, no i jak to wszystko padnie, to ja będę zbierał lanie - zażartował. W chwili obecnej jest to wszystko w fazie testowania no i jak zajdziemy do kręgów, to naocznie - spojrzał na zegarek, który zawsze nosił na prawej ręce - o godzinie dwunastej będziesz mogła się przekonać jak to działa. - Mówisz serio? - Pytała lekko podniesionym, niedowierzającym głosem. Kiwnął potakująco głową. - Czy o godzinie dwunastej będziemy łączyli się z Nową Zelandią? - pytała nadal z zaskoczeniem w głosie, uważnie przyglądając się torbie Marka, jakby szukając dużej anteny satelitarnej. W swoim życiu kilkakrotnie dzwoniła do bliskiej koleżanki do Niemiec, ale tak znaczna odległość jaka dzieliła ich od Nowej Zelandii, robiła na niej ogromne wrażenie. Rozbawiony Marek zauważył jej spojrzenie i się serdecznie roześmiał. Dorota lekko uderzyła go pięścią w jego prawy bok, protestując tym gestem, żeby się z niej nie naśmiewał. Marek zaskoczony uderzeniem Doroty, nagle stał się poważny i przestał się śmiać. - Bardzo panią przepraszam - mówił już poważnym głosem. - Nie chciałem pani urazić. Dorota zaskoczona tą nagłą zmianą w zachowaniu Marka przystanęła i trochę zbladła. Była bardzo daleka od tego, aby go obrazić. A swój nieopatrzny gest wykonała niejako nieświadomie i odruchowo. Marek wykorzystując to zaskoczenie Doroty, rzucił torbę na ziemię, dał jej lekkiego pstryczka w nos i krzyknął. - Goń mnie! - Pognał szybko do przodu. Dorota w lot zrozumiała, że to rodzaj zabawy i, pozbywszy się swoich bagaży, szybko i z dużą kobiecą lekkością pognała za Markiem, wysoko unosząc w biegu nogi. Kiedy już go prawie doganiała, Marek nagle przystanął i Dorota całym impetem ciała wpadła na niego. Złapał ją mocno w ramiona i chwilę patrzyli sobie głęboko w oczy z bliskiej odległości, lekko dysząc po tym krótkim biegu. Dorota przymknęła lekko oczy jakby chciała tym gestem zachęcić Marka do pocałunku. Jej usta ułożyły się w kształt kwiatu, który jest gotowy do dania życiodajnego, słodkiego nektaru. Marek widząc gotowe do pocałunku usta Doroty walczył ze sobą. Oto po wielu, bardzo długich latach ma wreszcie w ramionach to, o czym marzył na jawie i śnił po nocach. Ma w ramionach swoją ukochaną Dorotę. Lecz nie tak to wszystko sobie wyobrażał, a świadomość niewierności małżeńskiej Doroty, jej nieślubnego dziecka, nadal tkwiła w jego podświadomości i uniemożliwiała mu zanurzyć się bez tchu i opamiętania w tym cudownym, kwiatowym kielichu ust Doroty. Jakże w tej chwili Marek był daleko od Anzelma z Irys, który dla swojej ukochanej zrezygnował nie tylko z kariery naukowej, ale nawet z życia. A on, kurczowo trzymając się swojej próżnej męskiej dumy odmawiał sobie tego, co właśnie mu było tu i teraz dane. Wystarczyło tylko zanurzyć się w kielich ust Doroty i zapomnieć o wszystkich troskach, codziennego życia. Tysiące myśli przelatywały mu przez głowę, ale żadna z nich nie była tą, która mogłaby mu pomóc rozwiązać tę nieoczekiwaną, kłopotliwą dla niego sytuację... Dorota, jakby czując wewnętrzne zmagania Marka i to, że nie otrzyma teraz od niego pocałunku, którego tak bardzo, od dawna pragnęła, nagle posmutniała. Lekko zacisnęła usta i delikatnie, acz zdecydowanie wydostała się z objęć, zaskoczonego tym nieoczekiwanym jej ruchem, Marka. Nie chciała, by on widział, że jej oczy wypełniły się łzami. On stał jeszcze przez chwilę nieruchomo, jakby żałował, że po raz kolejny w życiu przeoczył coś cholernie ważnego. Coś ważnego, co było mu dane tutaj i teraz, i że to coś, być może się już się nigdy więcej nie powtórzy... - Przepraszam - cicho wyszeptał. Lecz Dorota tego słowa już nie usłyszała, zajęta zbieraniem porozrzucanych bezładnie po leśnej ścieżce bagaży. W milczeniu ruszyli w dalszą drogę. Tym razem Marek nie miał już wystarczającej odwagi, by ponownie wziąć Dorotę za rękę i dalej szli obok siebie. Kiedy Marek do niej wczoraj zadzwonił i zaproponował jej podróż do Kręgów Kamiennych w Odrach, Dorota zgodziła się bez namysłu na ten nieoczekiwany wyjazd, zostawiając dzieci, firmę i diabli wie- 35 dzą co jeszcze. Gdyby nadal miała męża, to pewnie też by go zostawiła i pojechała z Markiem. Nie miało to dla niej znaczenia, czy zmienił swój stan cywilny, czy był ponownie żonaty, dzieciaty itd., itp. Ona po prostu chciała z nim być, nawet jeśli spotkanie miałoby trwać tylko przysłowiową chwilę. Dla niej, to nieoczekiwane spotkanie z Markiem, było jakby powrotem do ich wspólnych, kiedyś tam sprzed lat, spotkań. Dla Doroty nie miało znaczenia, kim po latach był Marek. Rozumowała tak, jeśli proponuje jej spotkanie i wspólną wycieczkę, to znaczy, że pragnie wrócić do tamtych lat, kiedy oboje byli razem i darzyli się uczuciem przyjaźni. Wycieczkę traktowała również jako swoisty katharsis i podjęcie próby naprawienia tego, co przed laty uczyniła i co do dzisiaj bardzo, bardzo żałuje. Marek przez lata pracowicie tworzył swój obraz Doroty. Obmyślony był on w każdym szczególe, niemal z matematyczną precyzją, z dokładnością cholernie wielu miejsc po przecinku. Teraz, po tych wielu, wielu długich latach mógł on się naocznie przekonać, że rzeczywistość stała się zdecydowanie inna, a jego wyobrażenie o Dorocie nagle legło w przysłowiowych gruzach. W jego eleganckim matematycznym modelu, Dorota jawiła się szalenie uporządkowana (może nawet lekko zimna w uczuciach), pełna dostojeństwa i bez żadnej, nawet najmniejszej, skazy. W życiu okazała się być ona bardzo wrażliwą i ciepłą uczuciowo kobietą, która po utracie męża pragnęła być nadal kochaną. Pragnęła być z mężczyzną, którego gorącą miłość tak nierozważnie, przed wielu laty, odrzuciła. Lecz ze smutkiem stwierdziła, że Marek czuje do niej jakiś żal. Że pojawił się u niego jakiś kompleks, który bardzo skutecznie blokuje jego uczucia. Dorota domyślała się, że ta blokada pojawiła się u Marka, kiedy powiedziała mu dzisiaj, że ma nieślubne dziecko. Nie miała wyrzutów sumienia, że TO właśnie mu powiedziała. Uważała nawet, że jej obowiązkiem jest właśnie TO mu powiedzieć. Nawet za cenę utraty jego miłości do niej. Już taka była... I zawsze grała va banque... Nagle Marek zatrzymał się... Coś w jego duszy gwałtownie pękło i zaczął płakać. Ciałem jego wstrząsały drgawki spazmatycznego płaczu. Płakał nie jak dorosły, doświadczony życiem mężczyzna, lecz jak małe dziecko, które nagle odkryło, że zrobiło komuś bardzo kochanemu dużą krzywdę i nie mogąc tej krzywdy naprawić, bardzo żałuje swojego nierozważnego, lekkomyślnego postępowania. Dorota ostrożnie zdjęła Markowi okulary i białą chusteczką delikatnie wycierała mu łzy, obficie sunące po jego, lekko szorstkich od porannego zarostu policzkach. - Dorota, proszę cię przebacz mi moje zachowanie - Marek mówił cichym łamiącym się od płaczu głosem. - Ja naprawdę nadal ciebie KOCHAM... - Dorota objęła go rękami za szyję i zdejmując mu okulary zaczęła całować jego oczy... - I tak mi było bardzo trudno przez te wszystkie lata... - Dorota całowała jego policzki... Marek czuł, jak jej gorące i namiętne, po brzegi wypełnione głębokim uczuciem usta delikatnie dotykają jego mokrych od łez powiek i policzków... Nagle ich usta spotkały się po latach błądzenia w gwałtownym, namiętnym i długim pocałunku pełnym MIŁOŚCI. Lecz kiedy obojgu zabrakło tchu w piersiach, ten milczący pojedynek został na chwilę przerwany. Teraz Marek obsypywał twarz Doroty maleńkimi, delikatnymi pocałunkami. Poddawała się im z ogromną przyjemnością i oddawała je Markowi z delikatną, kobiecą czułością, jednocześnie rękoma zmysłowo masując jego twarz, powieki i jego siwe włosy. Delikatnie masowała jego uszy, a przyjemny dreszcz delikatnie wprawiał w drżenie jego ciało. Te maleńkie pocałunki były jak długo wyczekiwane krople ożywczej porannej rosy, które spadając na wyschniętą do bólu ziemię ich uczuć, sprawiały nagły i gwałtowny wzrost energii życia. Nagle Marek poczuł, że spada z jego uczuć długo noszona męska maska dorosłego człowieka i na nowo staje się w tych uczuciach radosnym i beztroskim małym dzieckiem, które jest w każdej chwili wolne od tej cholernej, zimnej i wyrachowanej dorosłości. Uchwycił Dorotę w pasie, podniósł ją do góry i mocno się razem z nią zakręcił w koło. Świat im obojgu zawirował... Dalej już szli, mocno obejmując się, często wymieniając maleńkie, delikatne i słodziutkie pocałunki. Byli naprawdę szczęśliwi, jak małe dzieci, które w swojej beztroskiej zabawie zapomniały o całym, tym bożym świecie. Nagle oboje poczuli, że boska energia która dotychczas opływała ich ciała w niewielkim natężeniu gwałtownie wzmogła swoje działanie, przenikając wszystkie komórki, wprawiając ich ciała w wyższe niż dotychczas wibracje. Oboje stwierdzili, że zapach leśnego powietrza stał się jakby wyraźniejszy i głębszy, wzbogacony o coś niezwykłego i nieuchwytnego, co im obojgu przypo- 36 minało wspaniałe zapachy z dzieciństwa, które gdzieś głęboko zasnęły, a może zaginęły w pamięci, podczas ich długiego dorosłego życia. - Marku. Nie musisz się ze mną żenić, nawet jeśli mnie kochasz... Chciałabym tylko, abyś podarował mi chociaż ten jeden dzień. Ten dzień, w którym wybraliśmy się na wspólną wycieczkę do Kręgów Kamiennych w Odrach. Żeby był on był tylko dla nas... I żeby w tym dniu już nas nic nie dzieliło. Obiecujesz? - Skinął potakująco głową na znak zgody. Był jej wdzięczny za takie rozwiązanie. Marek był cholernym idealistą i naiwnie sądził, że skoro się z Dorotą umówił na spotkanie, to powinien brać pełną odpowiedzialność za całe jej dalsze dorosłe życie. Weszli na łagodne wzniesienie, skąd roztaczał się przepiękny widok. Las, rzadki w tym miejscu, delikatnie oświetlany przez ukośne promienie słoneczne, łagodnie opadał wprost do niedaleko położonego rezerwatu archeologicznego Kręgi Kamienne. Leśna droga którą szli, wiła się fantazyjnie między wysokim drzewami, zapraszając wędrujących do marszu... Las w tym miejscu nie posiadał żadnych krzaków i krzewów, co świadczyło, że ktoś zadbał o jego estetykę i kształt... Las odkrywał przed nimi swoje tajemne sekrety swojego bujnego życia. Brzęczały owady, śpiewały ptaki; od czasu do czasu pokazał się biały motyl, zabawnie i frywolnie falując na tle mijanych, smukłych drzew. Wysoko, w koronach drzew od czasu do czasu myszkował łagodnie wiatr, strzepując z nich różne kłopotliwe i uciążliwe brudy... - Daleko jeszcze? - spytała Dorota, lekko posapując. - Oj nie. Przy takim tempie, może trzy lub cztery minuty marszu... - To fajnie. - Bardzo się ucieszyła. Już nie mogła się doczekać, by zobaczyć jak wyglądają kamienne kręgi, do których kilkanaście lat temu jeździł Marek i o których tak z ogromną pasją opowiadał. - Mój plan jest następujący - powiedział Marek po chwili. - Jeśli w czasie długich lat mojej nieobecności nic się nie zmieniło, to tuż przy samym rezerwacie znajduje się zadaszone miejsce do odpoczynku. Są tam drewniane stoły i ławy, przykryte dachem i gdzie możemy trochę odpocząć i coś zjeść. Tam również znajdują się tablice informacyjne o rezerwacie - Dorota słuchała Marka z uwagą i na znak, że akceptuje jego propozycję potakująco kiwnęła głową. Marek czuł się tutaj gospodarzem, a Dorota, będąc tutaj pierwszy raz, czuła się tylko gościem. Rozglądała się z ciekawością dookoła. Kilkanaście minut później, wzmocnieni lekkim posiłkiem, składającym się ze słodkich ciasteczek, smakowitej, gorzkiej czekolady i owoców, napojeni chłodnym i orzeźwiającym sokiem pomarańczowym siedzieli przy stole rozmawiając na różne tematy. Dorota z ciekawością rozglądała się, spoglądając to na tablice informacyjne, otaczające stoły i ławy, na których można było znaleźć różne informacje dotyczące archeologicznych wykopalisk w kręgach, to na okolicę, która była widoczna w zasięgu jej wzroku. Różno kolorowe tablice były odnowione i biła z nich autentyczna świeżość różnorodnych, zastosowanych farb. Marek był lekko wzruszony i wcale nie ukrywał tego przed Dorotą. Oto po wielu latach spełniły się wreszcie jego marzenia. Znów mógł znaleźć się w swoim ulubionym miejscu i w dodatku z bliską jego sercu osobą. Nagle zauważył brak małżeńskiej obrączki na serdecznym palcu Doroty. Nie zauważył momentu, kiedy zdjęła obrączkę z palca. Chciał zapytać ją o to zdarzenie, ale po chwili wahania stwierdził, że to nie będzie miało żadnego sensu. Zrozumiał, że Dorota bardzo go pragnie, a on ciągle nie czuł się gotowy na taką ewentualność. Marek przeczuwał instynktownie, że Dorota chciałaby być z nim razem na resztę życia. Być może byłaby gotowa podążyć za nim do Nowej Zelandii, zostawiając w Polsce swoje aktualne problemy i sprawy życiowe. Lecz, gdyby doszło do związku małżeńskiego, to czy byłby on stabilny? Czy Marek byłby w stanie podołać nowym zobowiązującym obowiązkom... Marek po rozwodzie nie związał się z żadną kobietą, chociaż trzeba przyznać, że powodzenia mu wśród kobiet nie brakowało. Miał on sam coś w sobie takiego co sprawiało, że kobiety bardzo dobrze 37 czuły się w jego towarzystwie. Mało tego, chętnie korzystały z każdej nadarzającej się okazji, by z Markiem się spotykać. Sam profesor Kostro, który kiedyś przed kilku laty ściągnął go do Nowej Zelandii, w pewnym momencie liczył, że Marek poślubi jego dorastającą córkę, która aktualnie ukończyła prawo i zdobyła z wyróżnieniem dyplom na Waikato University. Córka profesora Kostro - Kasia - była bardzo atrakcyjną z urody i figury oraz bardzo błyskotliwą i inteligentną młodą kobietą i gdyby Marek tylko chciał, mogłaby zostać ona jego żoną. Ale Marek postanowił, że nie będzie na nowo wiązał się z żadną kobietą. Zresztą, status rozwiedzionego, samotnego naukowca był mu nawet na rękę, gdyż pozwalał on na wygodne i dostatnie, oraz wielce nie zobowiązujące do niczego, życie. Dorota, o której czasami myślał, była dla niego niedostępna jak bogini miłości. Darzył ją głębokim uczuciem, lecz nie oczekiwał od niej żadnej wzajemności w uczuciach. I przez wiele lat żadnej wzajemności nie otrzymywał. Po prostu do takiej dziwacznej sytuacji się przyzwyczaił. Od chwili przybycia do Nowej Zelandii zaczął uprawiać jogę, pod okiem doświadczonego hinduskiego mistrza, który przebywał od pewnego czasu w Hamilton. Cierpliwie i z oddaniem, każdego wczesnego ranka i późnego wieczora ćwiczył wytrwale różne asany i medytację. Mistrz nauczył Marka przekształcać najsilniejszą z energii, energię seksualną w energię bezosobowej miłości, co pozwoliło mu na panowanie nad namiętnościami. I tam, gdzie większość ludzi kieruje się emocjami, a energie nimi sterują i pomiatają, tam Marek potrafił dotychczas całkowicie panować nad sytuacją i mądrze sterować tą energią. - O czym tak rozmyślasz Marku? - spytała Dorota i uśmiechnęła się. Czuła się świetnie, trochę odurzona obecnością Marka i zmysłowym, leśnym, pełnym różniastych zapachów, powietrzem. Siedzieli na ławkach naprzeciwko siebie, oddzieleni szerokim, drewnianym stołem. - Czy gdybym ci zaproponował małżeństwo, to czy wyszłabyś za mnie? - Sam się zdziwił, że tak łatwo te słowa przeszły przez jego gardło. Jeszcze przed chwilą, zanim je wypowiedział, tych słów nie było w jego umyśle i sam nie potrafił ustalić, skąd się one tam wzięły. Konstrukcja zdaniowa tego pytania była bardzo charakterystyczna dla Marka fizyka, która posługiwał się często w życiu codziennym konstrukcjami matematycznymi. Jeśli założenie „czy gdybym tobie zaproponował małżeństwo” to teza „czy wyszłabyś za mnie”. Marek nie budował zadań typu: „Wyjdziesz za mnie?” lub „Wyjdź za mnie”, które może wydawałyby się odpowiedniejszymi i właściwymi dla tej niezwykle delikatnej sytuacji. Markiem silnie targały skrajne uczuciowe namiętności, wahające się pomiędzy prawdziwym pragnieniem Doroty, jej uczuć i miłości, a wahające się pomiędzy zimnym odrzuceniem tych uczuć i zachowaniem pewnej nad nimi kontroli. Próbował, poprzez regulację oddechu, tak jak uczył go mistrz jogi, przywrócić panowanie nad miotającymi go energiami, ale wszystko to było daremne. Czuł zmaganie swojej energii ze znacznie większą i potężniejszą tajemniczą energią, która mocno biła od kręgów kamiennych. Ta energia, jak odległy zew, przywoływała go i podświadomie czuł, że wszelkie z nią zmagania nie mają żadnego sensu. Czuł jak powoli jej ulega i dobrowolnie poddaje się jej mocy. Czuł jej silne, przejmujące wibracje w każdym calu swojego ciała, w każdej najmniejszej nawet komórce... Dorota oparła swoje łokcie o szorstki blat drewnianego stołu, a dłońmi zaciśniętymi w pięści dotknęła swojej twarzy. Wpatrywała się z całą powagą w Marka, milcząco poprawiając palcami ciągle spadające na jej czoło i oczy, pod wpływem lekkiego wiatru włosy. - Czy pytasz tak po prostu, czy pytasz serio? - wymawiała powoli każde słowo odpowiednio akcentując je, jakby zaciśnięte w pięści dłonie, przybliżone do twarzy utrudniały jej mówienie. Marek nie patrzył na Dorotę bawiąc się plastykowym kubeczkiem, z którego przed chwilą pił orzeźwiający sok pomarańczowy. Spoglądał do jego wnętrza na dużą kroplę tego soku biegającą bezwładnie po dnie kubeczka, w takt jego chaotycznych ruchów ręką. Czuł się trochę niezręcznie po zadanym tak nieoczekiwanie, nawet dla siebie, pytaniu. Przemógł się i spojrzał na Dorotę. W jej oczach nie dostrzegł nic, co mogłoby go spłoszyć od dalszej rozmowy w tym trudnym i delikatnym temacie. 38 - Pytam tak po prostu. - odpowiedział - Ale też pytam serio. - Dorota przez chwilę się zastanawiała, marszcząc czoło. - Czy dwa lata - na chwilę zawiesiła swój głos - na wzajemne poznanie się, będzie wystarczającym okresem próby przed podjęciem tej ważnej dla nas decyzji? - spytała. Wzrok miała utkwiony w oczy Marka, a jej dłonie w pewnym oddaleniu od siebie, płasko spoczywały na blacie stołu. Czekając na odpowiedź Marka przesuwała je lekko do siebie po powierzchni, czując pod palcami delikatną i zmysłową chropowatość drzewa, z którego zmieniając formę, stworzono ten stół. - A zatem nie doceniałem jej - pomyślał zaskoczony Marek. - Cholera jasna - zaklął w myślach, gdyż przypomniał sobie o burzy, której zwiastun, jak przypuszczał, zaobserwował w postaci przyciemnionego obszaru nieba przed kilkudziesięcioma minutami. - Zgoda - powiedział stanowczo i jak mu się wydawało, ostatecznie. Podobał mu ten rozważny i jak sądził, dobrze przemyślany ruch Doroty. - Czy możemy już zwiedzać kręgi? - zapytał zmieniając nieoczekiwanie temat rozmowy. Dorota szybko zrobiła porządek, wyrzucając niepotrzebne opakowania do kosza stojącego niedaleko miejsca, w pobliżu którego siedzieli. Marek milcząco przyglądał się jej pracy, stojąc przy kolorowej tablicy informacyjnej, przedstawiającej plan całego rezerwatu z zaznaczonymi kręgami i kurhanami. Pokaźnych rozmiarów tablica stała tyłem do rezerwatu. Tuż za nią znajdowało się druciane ogrodzenie, opasujące w obwodzie cały rezerwat archeologiczny. Marek w lewej dłoni trzymał około czterdziestocentymetrowy drewniany patyk, który miał służyć jako wskaźnik. Dorota skończywszy porządki podeszła do Marka i jak gdyby nigdy nic się nie stało objęła go w pasie, przytulając się ciepło do niego. Marek objął Dorotę za ramię i delikatnie ucałował w lewy policzek. - Zanim zaczniemy zwiedzać rezerwat, chciałem kilka słów powiedzieć o dwóch próbach astronomicznej interpretacji Kręgów Kamiennych w Odrach. - Dorota kiwnęła potakująco głową na znak zgody. Stali przed tablicą informacyjną, na której był wymalowany plan rezerwatu z zaznaczonymi kręgami kamiennymi i kurhanami. Marek spojrzał na zegarek znajdujący się na przegubie jego prawej ręki. Była godzina 1130. - Plan przedstawia rezerwat archeologiczny, na którym zaznaczono dziesięć kręgów kamiennych. - Wykonał owalny ruch ręką nad planem, który miał oznaczać teren całego rezerwatu. - Największy z kręgów, oznaczony numerem III, ma średnicę wynoszącą około trzydzieści trzy metry. Najmniejszy z kręgów, oznaczony numerem X, ma średnicę około piętnastu metrów. - Lewą ręką, zaopatrzoną w znaleziony w pobliżu wskaźnik, pokazał na planie najpierw krąg III, a potem X. - Przez kręgi kamienne należy rozumieć zespół olbrzymich głazów, ustawionych w kilku metrowych odległościach na obwodach tych kół. W takim kręgu znajduje się z reguły jeden, największy głaz. W rezerwacie są dwa kręgi, oznaczone numerami II i V, w których w środku znajdują się dwa głazy, dwie stele środkowe... - O! A dlaczego? - zdziwiła się Dorota, delikatnie przerywając Markowi wykład. W pobliskich koronach drzew zaszumiał gwałtownie wiatr. Gdzieś niedaleko upadła z wysokiego drzewa wyschnięta, poskręcana gałązka, głośno pękając na mniejsze kawałki przy gwałtownym zetknięciu z ziemią. Marek lekko drgnął i odwrócił głowę w kierunku, skąd nadleciał trzask pękającego drewna. Znowu pomyślał o możliwościach zbliżającej się burzy, ale żeby się o tym mógł upewnić musieli wyjść na otwartą, pozbawiona drzew, przestrzeń. Jak dotychczas nie usłyszał żadnego, ani odległego ani bliskiego grzmotu. Jego brak - jak sądził - był dobrym znakiem. - ... Dwa głazy znajdujące się w środku okręgu, jak się przypuszcza, prawdopodobnie pełniły rolę celownika astronomicznego, w których miały pojawiać się w pewnych momentach czasu Słońce i Księżyc. Dodatkowo w rezerwacie znajduje się aż 27 kurhanów, czyli grobowców usypanych z kamieni w kształcie kopca. 39 Od Doroty biło przyjemne i opiekuńcze ciepło, które przepływało bez przeszkód do ciała Marka i stymulowało go do dalszego wykładu... - Ile lat mają kręgi? - zapytała. Ich twarze dzieliła bliska odległość. Marek delikatnie pocałował Dorotę w czoło. - Na podstawie badań archeologicznych, kręgi datuje się na pierwszy lub drugi wiek naszej ery - odpowiedział. - O jej! - jęknęła z wrażenia Dorota. - To te kręgi mają już prawie 1800 lat... - Spróbowała sobie wyobrazić taki szmat czasu, ale nie bardzo mogła go przeliczyć na coś bardziej namacalnego i liczba ta pozostała w niezmienionej i ciągle nieuchwytnej dla niej postaci. - Wyobraź sobie, że niewiele brakowało, aby w ubiegłym stuleciu kręgi zostały rozebrane przez okoliczną, zamieszkałą tutaj ludność... To, że przetrwały do dzisiejszych dni zawdzięczamy ówczesnemu nadleśniczemu Feussnerowi, który w drugiej połowie XIX wieku ocalił cały kompleks przed zaoraniem i zasadziwszy drzewa, stanowczo zabronił okolicznym chłopom wybierać kamienie z kręgów i kurhanów... Dorota, nie chcąc przerywać Markowi, milczała uważnie wsłuchując się w każde jego słowo. - W 1874 roku w Kręgach Kamiennych w Odrach rozpoczął dorywcze prace archeolog gdański doktor Lissauer. W tych pracach towarzyszył mu malarz Stryjowski. Rozkopali oni części środkowe kilku kręgów, przewracając pewną część kamieni. Wiele z tych kamieni ustawiono ponownie na swoich miejscach dopiero po kilku latach. Najbardziej zniszczonym przez nich kręgiem jest krąg oznaczony numerem IX, który znajduje się najbliżej nas, tuż przy wejściu do rezerwatu. - Pokazał wskaźnikiem na planie namalowane na czarno koło oznaczone numerem IX. Następnie trzymając Dorotę za ramię, delikatnie przesunął się z razem nią w lewo, daleko aż za przesłaniającą widok tablicę informacyjną. - To tam jest ten krąg. - Lewą dłonią zaopatrzoną w patyk wskazał prześwitującą między drzewami, jasno oświetloną promieniami słonecznymi niewielką polanę. Dorota wpatrywała się przez chwilę w to miejsce, ale odległość była chyba zbyt duża, aby mogła wypatrzyć jakieś istotne szczegóły. Z powrotem przesunęli się w poprzednie miejsce i Marek dalej kontynuował swój wykład. - Lissauer kopiąc na terenie dzisiejszego rezerwatu, odkrył groby jamowe, względnie popielnicowe, zawierające spalone ludzkie kości. Jedna z popielnic była ozdobiona rytymi kreskami, a obok innej słabo wypalonej urny leżał, w co powątpiewał inny późniejszy badacz profesor Kostrzewski, „niewykończony grocik kamienny”. Fakt znalezienia tego „grocika” oraz kilku innych zabytków, posłużył Lissauerowi za podstawę do przypuszczenia, że kręgi kamienne w Odrach pochodzą z epoki kamiennej. - Jakaś duża mucha stale kręciła się koło twarzy Marka i Doroty, denerwując ich swoim natrętnym brzęczeniem. Owad był tak namolny, że Marek musiał przerwać swój wykład, by zająć się jego przeganianiem. Pomagała mu w tym Dorota, która zaczęła wywijać swoim swetrem dziwaczne figury nad głową Marka, aby odpędzić naprzykrzającą się muchę. Zabieg ten okazał się jednak skuteczny, bo po chwili przestała wywijać swetrem, stwierdziwszy że owada już nie ma. Zarzuciła sweter na biodra, zawiązując go z przodu w gruby węzeł. Ponownie się objęli i Marek mógł już spokojnie kontynuować dalej swój wykład. - W 1914 roku do Odrów przyjeżdża mierniczy poznański Stephan, który sporządził bardzo szczegółowy plan cmentarzyska, dopatrując się w kręgach kamiennych zabytków o charakterze astronomicznym. Jego hipoteza opierała się na spostrzeżeniu, że linie łączące kamienie znajdujące się w środkach pewnych kręgów, przedłużone do linii horyzontu, dają punkty wschodów Słońca w najdłuższy i najkrótszy dzień w roku. Pozostałe kręgi Stephan uważa za rodzaj kalendarza przedhistorycznego, za czym prze- 40 mawiać ma liczba kamieni ustawiona na obwodzie kręgu, odpowiadająca ilości dni i miesięcy w roku... Powstanie budowli datował on na 1760 rok przed naszą erą, a więc na schyłek neolitu, przyjmując, że wówczas nastąpiła zgodność wschodu gwiazdy Capella ze wschodem słońca w dniu przesilenia letniego wzdłuż linii łączącej punkty środkowe kilku kręgów... - Czy chodzi tutaj o tak zwany heliakalny wschód Capelli? - zapytała Dorota, przerywając wykład i patrząc na Marka. Stali naprzeciwko siebie, trzymając się za ręce. - Bardzo chciała zobaczyć jego reakcję na fakt, że po tych wielu latach pamięta jeszcze materiał z lekcji astronomii, które kiedyś miała z Markiem. Marek był bardzo mile zaskoczony jej doskonałą pamięcią, a Dorota w nagrodę otrzymała delikatne pocałunki w lewą skroń i czoło. - A pamiętasz jeszcze jakieś informacje o Capelli? - zapytał. Zmysłowo całował jej ciemne brwi, na przemian delikatnie dotykając ich koniuszkiem języka. Dorota chętnie poddawała się tym pieszczotom, gdyż sprawiały jej ogromną przyjemność. Po chwili delikatnie wyswobodziła się objęć Marka i powiedziała z mocno zaakcentowaną nutką radości w głosie. - Gwiazda Capella, zwana również Kozą jest najjaśniejszą gwiazdą nieba północnego i znajduje się w gwiazdozbiorze Woźnicy. Jasnością ustępuje tylko Syriuszowi, a swoim blaskiem dorównuje tylko Arkturowi i Wedze... - Świetnie - wykrzyknął z uznaniem. - Co miałaś z astronomii? - zapytał przekornie, udając że nie pamięta. Ale świetnie pamiętał chwilę, kiedy do dziennika lekcyjnego wpisywał jej zasłużoną piątkę. - Miałam piątkę... I nie po znajomości, ale za opanowany materiał i przyswojoną wiedzę... - Tak, to prawda - kiwnął potakująco głową Marek, przypominając sobie ten moment sprzed laty, jak Dorota przed całą klasą zdawała dużą partię materiału, aby otrzymać ocenę bardzo dobrą z astronomii na świadectwo maturalne. - Och Dorota - jęknął w myślach. - Dlaczego nasze drogi tak na wiele lat się rozeszły i przez te lata nie mogliśmy być razem ze sobą. Dorota była bardzo zadowolona z siebie, że po wielu latach ponownie zdawała swój ulubiony przedmiot astronomię, no i znów go zdała. - A pamiętasz jeszcze typy widmowe? - zapytał. Zdanie, które wypowiedział było kiedyś ich identyfikującym hasłem rozpoznawczym. To zdanie wypowiedziane wczoraj przez Marka, podczas rozmowy telefonicznej z Dorotą omal nie doprowadziło jej do utraty przytomności z silnego wrażenia. - Pamiętam. O, B, A, F, G, K, M. - wyliczała powoli, jakby obawiała się, że się pomyli. - A pamiętasz, jak przed laty uczyłem małego, zabawnego wierszyka, który ułatwiał zapamiętanie tych typów. - Też pamiętam. - Bawiła się świetnie. W jej oczach radośnie błyskały figlarne iskierki. - O! Be A Fine Girl Kiss Me. - Próbowała silnie akcentować pierwsze litery, poprawnie wymawianych i akcentowanych po angielsku wyrazów. - Zatem bądź wspaniałą dziewczyną i pocałuj mnie. - Z ogromną przyjemnością. - Zarzuciła Markowi na szyję swoje ręce, lekko stojąc na palcach i oddała mu swoje delikatne usta w taki sposób, aby mógł, tak jak z kwiatu, spijać słodycz życia i miłości. Słodycz nadziei i radości... Pocałunek, pełen delikatności ponownie mocno uaktywnił płynącą pomiędzy nimi boska energię. 41 Po chwili Marek mógł mówić dalej o historii badań kręgów... - W 1926 roku do Kręgów Kamiennych w Odrach przyjeżdża profesor Kostrzewski wraz z kilkoma słuchaczami Uniwersytetu Poznańskiego z ramienia Działu Przedhistorycznego Muzeum Wielkoposkiego i rozpoczyna czterotygodniowe wykopaliska. Na podstawie zebranych materiałów profesor Kostrzewski poprawnie datuje cmentarzysko w Odrach, upatrując pewne analogie z liczną grupą podobnych budowli, kręgów powstałych w okresie przed rzymskich i rzymskich w zachodniej strefie Basenu Bałtyckiego oraz południowej Skandynawii, gdzie tym budowlom przypisuje się funkcje grobowców lub miejsc zgromadzeń - tak zwanych thingów. W Przyrodzie nagle zrobiło się cicho, jakby ona sama zasłuchała się w ciekawe opowieści Marka. Ponad stuletni las iglasty doskonale pamiętał wizyty Lissauera, Stephana i Kostrzewskiego. Lecz odczytanie przez dzisiejszych ludzi informacji o ich pobycie, a zapisanych w słojach smukłych i dostojnych drzew, było nadal poza zasięgiem dzisiejszej nauki. Marek na chwilę zamilkł i odchrząknął, próbując tym sposobem udrożnić swoje gardło. Wysoko w koronach drzew szumiał łagodnie lekki wiatr, delikatnie je masujący. Dyskretnie zerknął na swój zegarek, który zawsze nosił na prawej ręce. Dochodziła godzina 1140. - Teraz kilka słów opowiem ci o próbach astronomicznej interpretacji zaproponowanej przez mierniczego poznańskiego Stephana. Jego hipoteza opierała się na spostrzeżeniu, że linie łączące stele, czyli kamienie znajdujące się w środkach kręgów, dają w przedłużeniu do linii horyzontu miejsca, gdzie miało wschodzić Słońce w najdłuższy i najkrótszy dzień w roku. - Marek przykładając wskaźnik do tablicy informacyjnej zaznaczył linię, która rozpoczęła się w środku kręgu, oznaczonego numerem I, przeszła przez środek największego kręgu oznaczonego numerem III. Następnie przeszła obok środka kręgu IV i przez środek celownika, czyli dwóch kamieni ustawionych w kręgu V zakończyła swój bieg. - Ta linia, którą przed chwilą pokazałem jest linią wschodu słońca w najdłuższy dzień w roku, czyli w tak zwane przesilenie letnie. Obserwator, według hipotezy Stephana miał się znajdować w środku kręgu numer I i patrzeć na wschodzące słońce, poprzez celownik znajdujący się w kręgu V, w dniu przesilenia letniego, czyli wtedy kiedy jest najdłuższy dzień i najkrótsza noc. Przed wielu laty nocowałem z kolegą w kręgach, oczekując momentu wschodu słońca w dniu przesilenia letniego. - I co wtedy udało wam się ustalić? - zapytała Dorota. - Ustaliliśmy, że słońce tuż po wschodzie jest trochę za wysoko znajdując się na linii, proponowanej przez Stephana. - Nie bardzo rozumiem... Co to oznacza? - Widocznie Marek użył jakiegoś skrótu myślowego, bo Dorota pomimo posiadanej pewnej wiedzy astronomicznej nie mogła rozszyfrować jego zdania i domagała się szerszego komentarza. - Myślę, że możemy przyjąć dwa modele robocze: pierwszy jest taki, że hipoteza Stephana o astronomicznej interpretacji poprowadzonej linii jest chybiona, a drugi model jest następujący; facet ma rację, lecz linią horyzontu był blisko rosnący - w chwili budowania kręgów - las który znacznie podniósł horyzont, zza którego ukazywało się Słońce... - Marek nagle przerwał swoją odpowiedź i powiedział spoglądając nerwowo na zegarek. - Słuchaj Dorota... Musimy się spieszyć, gdyż o godzinie 12 rozpocznie się sesja satelitarna z Nową Zelandią, a chciałbym żebyśmy byli w kręgu numer I w momencie trwania przekazu. - Mówił szybko, jakby obawiał się, że nie starczy im czasu na dotarcie do miejsca, gdzie sobie wymarzył, by właśnie z tego miejsca odbywał się przekaz satelitarny do Nowej Zelandii. - Pomóż mi pozbierać bagaże. Po minucie przekroczyli bramę rezerwatu. Była zrobiona z wyschniętego, białego drewna brzozowego. Dorota nie zwróciła na nią specjalnej uwagi, ot zwykła drewniana brama. Dla Marka była to Brama 42 Magiczna, rozgraniczającą dwa światy. Ten obecny, współczesny świat przepełniony technologiami dyskursywnego umysłu, goniący za szybkim i łatwym pieniądzem, oraz sławą. Świat wypełniony po brzegi pożądaniem, nienawiścią i szybką, gwałtowną miłością. I ten drugi świat odległy, przykryty lekką mgłą intuicyjnej tajemnicy, wznoszącą się każdego poranka nad łąkami i lasami znajdującymi się w pobliżu rezerwatu Kręgi Kamienne w Odrach. W chwili przekraczania tych dwóch światów Marek nagle usłyszał od strony rezerwatu głos znajomego - szybującego gdzieś w przestworzach nad koronami drzew - Kruka. Dorota zamyślona nad swoimi problemami, nie usłyszała głosu tego tajemniczego ptaka. Myślała o banalnej, prozaicznej życiowej sprawie - o propozycji Marka dotyczącej małżeństwa i była trochę nieczuła na zjawiska dochodzące ze świata zewnętrznego. Marek słysząc Kruka lekko drgnął, a dreszcz emocji wprawił w delikatne wibracje jego ciało. - A więc nadal żyjesz i jesteś tutaj mój drogi Strażniku Rezerwatu - pomyślał z sympatią. Delikatnie uśmiechnął się i podniósł wzrok ponad korony prześwitującego tutaj lasu w nadziei, że zobaczy tego tajemniczego ptaka, którego w myślach nazywał Strażnikiem Rezerwatu. W czasie każdego pobytu w kręgach ten ptak zawsze mu towarzyszył, wykrzykując gwałtownie niezrozumiałe dla Marka, krótkie urywane zdania. Marek nigdy nie traktował serio jego wynaturzeń, ale dzisiaj wydarzyło się zbyt wiele ważnych i tajemniczych rzeczy, aby mógł tak po prostu go zlekceważyć. Toteż przez chwilę mu się przysłuchiwał, próbując z tonu jego ostrych okrzyków cokolwiek zrozumieć. Było to jednak daremne, gdyż Marek nie był jeszcze gotowy, aby cokolwiek z tego zrozumieć... Kilka minut później, po przejściu przez krąg nr IX oraz południowy fragment rezerwatu, siedzieli w środku kręgu numer I, oparci o chropowatą kamienną stelę. Pokryta ona była osobliwymi mchami i porostami, trzymającymi się kurczowo wszelkich wgłębień w kamieniu od niepamiętnych, odległych i tajemniczych czasów... Z tego kręgu rozpościerał się piękny widok na cały rezerwat. W całej okazałości była widoczna linia przesilenia letniego, zaproponowana przez mierniczego poznańskiego Stephana. Trawa w kręgu była nie za wysoka, a wszędzie dookoła były widoczne dobrze rozwinięte fioletowe wrzosy. Wokół nich, wśród traw i wrzosów tętniło codzienne owadzie życie... Pachniało mocno rozgrzanym, wiosennym powietrzem, o zapachu sosnowego igliwia, traw i odległego, wiejskiego kurzu. Wysoko, nad kręgami szybował majestatycznie, ledwie widoczny na niebie jastrząb, w skupieniu i z uwagą wypatrujący swojej ofiary. Marek w ręku trzymał kieszonkowy komputer przypominający w swojej budowie laptopa, zbliżony w swoich wymiarach do formatu A5... Oto nagle zderzyły się dwa światy, ten odległy i kamienny 1800 letni, tajemniczy i do końca nie odkryty. Pozostawił po sobie zagadkowe kręgi, zanurzone w obecnej chwili w ponad stuletnim, iglastym lesie. I ten nowoczesny, też do końca nie odkryty i niezbadany, również tajemniczy, pełen różnych technologicznych zabawek, spinający świat silną telekomunikacyjną klamrą, by stał się on jedną stał się jedną, wielką gadającą Globalna Wioską. Marek sprawdził akumulatorowe zasilanie i włączył komputer. Dorota siedziała tuż obok, bacznie się przyglądając jego czynnościom. Duże wrażenie zrobił na niej ten mały, kieszonkowy komputer. Sama też miała swój komputer i w domu i w firmie. Były to jednak duże PC-ty. Ale takie maleńkie cacko widziała po raz pierwszy. Obudowa czarnego, metalicznie połyskującego koloru ze śnieżnobiałą białą klawiatura i kolorowym ciekłokrystalicznym ekranem świadczyła o ogromnej wyobraźni konstruktora i jego rzadko spotykanym oryginalnym i wyszukanym smaku. Marek spieszył się, gdyż między 1158 a 1159 nad Polską miał przelatywać szpiegowski satelita amerykański, kosmiczna pozostałość po długim okresie zimnej wojny. Chociaż w Polsce panował już od kilku lat system demokratyczny, to nadal, na zlecenie rządu amerykańskiego, kraj ten był dokładnie fotografowany w różnych zakresach widma fal elektromagnetycznych. Marek pracując dla rządu nowozelandzkiego otrzymał tajne informacje na temat szpiegowskich satelitów przelatujących nad Polską oraz sposób przekazywania swoich informacji przy wykorzystaniu tych satelitów do Nowej Zelandii. Na ciekłokrystalicznym ekranie zgłosił się już system operacyjny, sygnalizujący gotowość komputera do 43 dalszej pracy. System ten na pierwszy rzut oka przypominał powszechnie znany system operacyjny Windows, lecz kiedy Dorota przyjrzała mu się uważniej, to stwierdziła że zawiera on pewne istotne różnice. Chciała o coś Marka zapytać, ale widząc jego silne zaangażowanie w pracę i jego ogromne skupienie, zrezygnowała z pytania, które cisnęło się jej na usta. Z uwagą i zaciekawieniem śledziła wszystkie jego czynności. Marek wyjął z kieszeni kurtki małą plastykową kartę, przypominającą swoim kształtem kartę kredytową lub kartę telefoniczną i przesunął ją przez wąski otwór znajdujący się z prawej strony komputera. Dorota domyślała się, że ten otwór to jest elektroniczny czytnik kart, który umożliwia odczytanie znajdujących się na niej informacji. Rozległ się miły dla ucha, melodyjny dźwięk i nagle raptownie zmienił się wygląd ekranu. Teraz na lewej stronie ekranie można było dostrzec szybko zmieniające się rzędy cyfr, po prawej stronie było widać jakiś pulsujący, kolorowy wykres. Nagle rozległ się ciąg półsekundowych sygnałów przypominających pikanie elektronicznego zegara. Kiedy rozległ się dłuższy jednosekundowy impuls, Marek nacisnął klawisz ENTER i mocno odetchnął z ulgą. Dorota nie dowiedziała się w jakim celu Marek wykonywał te wszystkie czynności. Domyślała się tylko, że dotyczą one satelitarnego połączenia z Nową Zelandią. Ale skoro Marek nic więcej na ten temat nie mówił, zachowując pełną dyskrecję świadomie go o to nie pytała. Marek był wdzięczny, że Dorota nie wypytuje go szczegóły połączenia z Nową Zelandią. Pod żadnym pozorem i w żadnej sytuacji nie wolno mu było ujawnić szczegółów tej satelitarnej łączności. Marek wyjął z czytnika kartę i schował ją do kieszeni kurtki. Był już trochę wyluzowany, gdyż zdążył przekazać satelicie informacje o współrzędnych geodezyjnych swojego miejsca pobytu oraz cały szereg dodatkowych informacji dotyczących tego, co za niedługi czas będzie chciał on przekazać serwerowi znajdującemu się w Hamilton. Marek wygodnie oparł się plecami o stelę środkową i spoglądając na Dorotę, ciepło uśmiechnął się. Dorota odwzajemniła uśmiech, odgarniając włosy spadającej jej na oczy. Siedziała bokiem do Marka, z nogami wysoko podciągniętymi pod brodę, podświadomie sygnalizując tą postawą swoją obawę przed całym światem. Jej biała sukienka, mocno ściągnięta do nóg, dokładnie zakrywała przed wzrokiem Marka wszystkie możliwie intymne szczegóły jej kobiecego ciała. - Czy jesteś gotowa wziąć udział w sesji demokracji ważonej? - zapytał uśmiechając się. - Czy muszę biegle znać język angielski, aby odpowiadać na pytania? - zapytała z lekką nutka niepokoju. Trochę się bała tego niezwykłego testu, którego wyniki powędrują z prędkością światła poprzez satelitarne łącza i przestrzeń kosmiczną daleko aż na Antypody. Spokojny głos Marka dodawał jej jednak lekkiej otuchy i pewności siebie. - Nie. Nie jest to konieczne, pomogę ci w tłumaczeniu. Zresztą, niektóre wersje pytań są przetłumaczone na język... - zawiesił na chwilę głos - ...polski. - Co ty? - uniosła do góry brwi. - No cóż... Liczę, że już niedługo będę mógł testować ten model demokracji w Polsce - dodał z dużą nutą optymizmu w głosie. - No i jak... Jesteś już gotowa? - Potakująco kiwnęła głową. Marek przysunął do niej jak najbliżej komputer kieszonkowy i nacisnął klawisz ENTER. Na ekranie pojawił się animowany obraz uśmiechającej się twarzy mężczyzny w zbliżeniu. - Dzień dobry! - Dorota z zaskoczenia i zdumienia otworzyła usta. - Nazywam się Adam. Jak ty się nazywasz? - Obraz komputerowej twarzy zatrzymał się w tajemniczym uśmiechu, wyczekując na jej reakcję. - O jej! To gada... I to jeszcze po polsku - wykrzyknęła. - Z wyrazem zdumienia i zaskoczenia na twarzy spojrzała na Marka. Ten się uśmiechał przebiegle, zadowolony z siebie że tak nieoczekiwanym żartem zaskoczył Dorotę. Zrozumiała w lot sytuację i lekko zacisnąwszy usta odpowiedziała do uśmiechniętej twarzy na ekranie. 44 - Dzień dobry. Nazywam się Dorota. - Głos z ekranu chwilę milczał, a chwilę później zapytał. - Czy ty jesteś Dorota Nowak? - Reakcja Doroty na słowa była dla Marka gwałtowna i nieoczekiwana. Po prostu serdecznie się roześmiała. Jej radosny śmiech wypełnił cały krąg kamienny i potoczył się w głąb rezerwatu, wprawiając w zaskoczenie całą otaczającą ich przyrodę. - Czy on mnie rozpoznał? - zapytała po chwili, niezdecydowana pokazując palcem wskazującym ekran. Pytanie kierowała do Marka - To znaczy nie tak chciałam zapytać... - trochę się plątała. - Czy ten program analizuje obraz i głos? - Tak. Ten program analizuje obraz i głos. - Marek mówił spokojnym głosem. - Tutaj masz mikrofon, a tutaj kamerę. - Palcem wskazującym i rozstawionym kciukiem pokazał oba urządzenia. Te niewielkich rozmiarów urządzenia, były zgrabnie wkomponowane w obudowę komputera. - I analizując mój głos i mój obraz rozpoznał mnie? - zapytała z nutą niedowierzania w głosie. - Może? - Powiedział to z lekkim jakby zapytaniem. Mogło to oznaczać zarówno tak jak i nie. Ta odpowiedź Marka miała pozostawić Dorotę jeszcze przez pewien czas w stanie niepewności. - Skąd to urządzenie znało mój obraz? Przecież nie masz żadnego mojego zdjęcia. - Marek intensywnie wpatrywał się w Dorotę milcząc. - Skąd to urządzenie znało mój głos? - Zaskoczona Dorota gwałtownie gestykulowała rękoma, jakby próbowała właśnie tą gestykulacją zakryć swoje zdumienie i zaskoczenie.- Przecież nie masz żadnej próbki mojego głosu. - Marek nadal milczał. Tym razem patrzył gdzieś w bok, tajemniczo się uśmiechając. Nagle oboje usłyszeli bliski grzmot zbliżającej się burzy, która nadciągała z północnego zachodu. Słońce po chwili schowało się za intensywnie ciemne chmury i zrobił się, nie obiecujący nic dobrego, głęboki półmrok. - Jasna cholera - zaklął siarczyście Marek lekko zdenerwowany i gwałtownie poderwał się na nogi. Po chwili jednak stwierdził, że nie wypada przeklinać przy kobiecie i wystękał trochę zakłopotany, mówiąc szybko przez zaciśnięte zęby „Przepraszam”. Był zły na siebie, że tak nierozważnie i po szczeniacku przegapił problem burzy... Dorota na chwilę zamilkła i zamyśliła się. Marek wykorzystał ten fakt na gorączkowe rozmyślanie o zbliżającej się burzy, która perfidnie mogła pokrzyżować ich wspólne plany. Analizując poziom hałasu, pochodzący od uderzenia pioruna i otaczający ich pogłębiający się półmrok stwierdził, że burza jest już całkiem blisko. Jak to się stało, że burza nie ostrzegła ich wcześniej o swoim zbliżaniu, pozostało to dla niego niewyjaśnioną zagadką. Nagle Dorota szybko zerwała się na nogi, krzyknęła coś bardzo niezrozumiałego i zastygła w nieruchomej, dziwnej pozie, z rozstawionymi szeroko nogami, przechylona lekko do przodu w kierunku wschodnim, z rękoma uniesionymi wysoko do góry. Marek stwierdził z przerażeniem, że wokół ciała Doroty tańczą syczące i jasno świecące wężowate wyładowania, podobne do ogni świętego Elma. Wędrowały one wzdłuż jej ciała, wijąc się na wszystkie możliwe strony, jak małe, jadowite, bardzo żywotne węże. Kątem oka zauważył na obwodzie kręgów również syczące wyładowania, które wznosząc się do góry zamykały krąg kamienny nad nimi w kształcie piramidalnego jakby namiotu. Nagle pojawił się oślepiający wszystko jasny błysk i ułamek sekundy później rozległ się potężny, wypełniający każdy zakamarek ciszy rezerwatu, straszliwy huk. Tuż przed nagłą utratą przytomności Marek zobaczył jeszcze obraz unoszącej się dziwacznie w powietrzu Doroty, jakby ktoś nagle nierozważnie, a może z zamysłem wyłączył ciążenie grawitacyjne, by mogła odlecieć swobodnie prosto do nieba. Obraz ten dziwnie się trochę się przesunął na ukos, ziemia nagle stanęła mu przed oczyma dęba, przez chwilę pomyślał jak ładnie wyglądają z bliska zielono - fioletowy wrzosy, poczym zapanowała głęboka i nieprzenikniona ciemność... 45 *** - Marek - kobiecy głos dobiegał z daleka. - Marek! Obudź się! - znajomy kobiecy głos bezlitośnie wdzierał się do jego świadomości. Nagle pojawił się oślepiający promień światła, który jasnością przebijał się aż do mózgu Marka, przeszukując delikatnie jego zawartość. Marek odczuwał dziwne i nie zrozumiałe dla niego odrętwienie wszystkich mięśni. Było to uczucie fizycznej niemocy i aż do granic bólu zaciskające obręcz ociężałości. W uszach i w mózgu wyraźnie słyszał dziwny wysoki, łagodnie pulsujący, dźwięk. Zmącony wzrok miał trudności z ustawieniem akomodacyjnej ostrości. Światło oślepiało go i nie mógł nic dostrzec dookoła. Nagle ból gwałtownie zelżał, dając uczucie delikatnej i swobodnej lekkości. Głos, który jak wydawało mu się słyszał przed chwilą, i który nawoływał go do... Już nie pamiętał do czego, łagodnie płynąc poprzez białe chmury, uczepione na błękitnym niebie. Nagle chmury rozsunęły się i zobaczył na błękitnym niebie Otwartą Bramę, która łagodnie i z Wielką Miłością zapraszała go do Wejścia. Ze zdziwieniem nagle odkrył, że nie jest on już sobą. Najdziwniejsze było to, że on sam nie zaczynał się i nie kończył. Nie ograniczało go żadne cielesne ciało. Nie nazywał się i nie był nazywany. Widział wszystko bardzo wyraźnie, chociaż nie miał fizycznych oczu. Słyszał, chociaż nie miał uszu, delikatnie pulsującą łagodną muzykę. Ta niezwykła, delikatna muzyka łagodnie popychała go w kierunku Otwartej Bramy. Nagle z Otwartej Bramy zaczęła wypływać potężna fala, bursztynowego blasku, łagodnie pulsując. Pomyślał o Dorocie i nagle w ułamku sekundy odczuł jej delikatne wibracje nieograniczonej i niczym nie uwarunkowanej Miłości. Bursztynowe światło delikatnie zapraszało do Wejścia. Bez namysłu przepłynął poprzez Wejście i znalazł się w Środku. Nagle ujrzał znajomy z dzieciństwa ogród dziadka i gorąco zapragnął znów się w nim znaleźć. Poczuł bardzo silne wzruszenie tęsknoty za swoim dzieciństwem. Obraz ogrodu przybliżył się i nagle zobaczył małą dziewczynkę i chłopca, razem bawiących się w ogrodzie. Dziewczynka nosiła długie uplecione, warkocze ze śmiesznymi kokardkami na końcu. Ubrana była w niebieską sukienkę w duże żółte kropki, zniszczoną i mocno już wyblakłą od częstego prania. Siedziała z nogami podciągniętymi pod brodę. Kolana miała mocno podrapane i posiniaczone. Była zupełnie bosa. Chłopiec nosił krótkie granatowe spodenki, z dużą kieszenią na piersi i z szelkami zarzuconymi na drobnych, gołych ramionach. Obraz jeszcze przybliżył się i Marek zrozumiał, że tym chłopcem jest ON SAM. I tak STAŁO SIĘ... - Dojotka - mały Marek nie wymawiał „r” i trochę seplenił. - Mam dla ciebie gjuszkie. - Drobnymi dłońmi wytarł z kurzu o swoją kieszeń na spodenkach żółto-zieloną, delikatną skórkę, dużej gruszki i wręczył ją małej Dorotce. Ta delikatnie, jakby bojąc się uszkodzić owoc, wzięła od niego soczystą gruszkę i zatopiła w niej ze smakiem swoje drobne, białe, dziecięce ząbki. Siedzieli na zielonej trawie pod Matczyną Gruszą, która delikatnie szumiała, zamyślona i nieobecna. Słodki sok powoli spływał po brodzie małej Dorotki i kapiąc znikał w rozłożystej, zielonej trawie. Mały Marek wyjął z kieszonki, umieszczonej na przodzie spodni jeszcze jeden owoc Matki Gruszy i ze smakiem odgryzł obfity, soczysty kawałek. Chwilę jedli w zupełnym milczeniu. Dorotka była bardzo głodna i pochłaniała ten życiodajny owoc z dużym tempie. Mały Marek też był bardzo głodny, ale jadł bardzo powoli i rozważnie, długo przeżuwając każdy kęs owocu. Kiedy był w połowie posiłku, stwierdził że mała Dorotka całkowicie pochłonęła już swój owoc. - Chcieś jeście - zapytał podsuwając jej swój, nadgryziony, kapiący od słodkiego soku, niedokończony owoc. Dorotka szybko, bez zbędnych pytań wzięła od niego gruszkę i po krótkiej chwili tylko ślady soku na jej małej twarzy były znakiem zakończenia szybkiego posiłku. Prawym nadgarstkiem starła obecność słodkiego, lekko lepiącego się soku, szybko przysunęła się do Marka i pocałowała go z ogromną wdzięcznością w prawy policzek. Marek objął chudą rączką Dorotkę i oboje przytulili się. Jako mały mężczyzna czuł się bardzo odpowiedzialny za jej dalszy los. Małą Dorotkę znalazł Marek wczoraj w ogrodzie dziadka. Ukrywała się wśród gęstych, zielonych krzaków porzeczki, nakrapianych obficie czerwonymi, dorodnymi lekko kwaskowatymi owocami. 46 - Co tu jobisz? - zapytał przestraszony, kiedy nieoczekiwanie spotkali się późnym popołudniem w tej części ogrodu, gdzie mały Marek lubił przesiadywać i bawić się w nie kończące się zabawy. W ręku ściskał mocno dużą pajdę świeżego chleba z masłem i miodem, która przed chwilą otrzymał od dziadka. W tej części ogrodu Marek miał tam swoje sekretne, jemu tylko znane miejsca. W jednym takim miejscu teraz siedziała płacząca mała Dorotka, wtulona we własne podrapane i posiniaczone kolana. - Mama mnie zbiła i bardzo mnie boli - mówiła z trudem, głęboko szlochając i rozmazując dłońmi łzy płynące po policzku. Mały Marek przyglądał się jej przez chwilę podejrzliwie, po czym łagodnie zapytał. - Mozie jeśteś głodna? - Kiwnęła potakująco głową, rozmazując chudą dłonią słone łzy na policzkach. Marek podał Dorotce nadgryzioną pajdę chleba z miodem. A ta nie namyślając się długo zaczęła łapczywie pożerać ją z ogromnym apetytem i po chwili po kromce chleba nie było ani śladu... - Marek - głos dobiegał go z daleka. - Marek! Obudź się! - znajomy głos bezlitośnie wdzierał się natarczywie do jego świadomości. Nagle Marek poczuł ogromny ból w całym ciele. Z przerażeniem stwierdził, że znajduje się w ciemnym tunelu, i jakaś potężna siła delikatnie przesuwa go w kierunku jasnego i oślepiającego światła... Marek ocknął się i otworzył oczy. Zobaczył zaniepokojoną twarz pochylonej nad nim Doroty. Jej obraz był trochę jakby zamazany i nieostry. Zresztą nie miał to specjalnego znaczenia, gdyż piękna twarz Doroty stawała się z każdą mijającą sekundą wyraźniejsza i ostrzejsza. - Dzięki Bogu - wykrztusiła z siebie z widoczna ulgą. Delikatnie ujęła jego głowę i przytuliła do swoich, pełnych kobiecości piersi. W oczach miała łzy. Przytuliła Marka do swoich piersi w taki sposób, aby nie mógł dostrzec słonych łez sunących teraz po jej policzkach. Markowi kręciło się trochę w głowie, ale starał się zebrać swoje myśli i uporządkować je, tak aby na chłodno przeanalizować sytuację, której stał się mimowolnym uczestnikiem. Dorota dyskretnie wyjęła z podróżnej torby papierową, białą chusteczkę i delikatnie wytarła zanurzone we łzach oczy i policzki. Marek spróbował usiąść i dopiero pomoc Doroty pozwoliła mu na zrealizowanie tego zamiaru. - Co to było? Uderzenie pioruna? - zapytał zatrzymując swój wzrok na twarzy Doroty. Kiedy tak się jej przyglądał, dostrzegł tylko lekko zaczerwienione oczy. Śladu łez już nie było widać. Dorota kiwnęła potakująco głową na znak, że potwierdza pytania Marka. Włosy znowu opadły jej na oczy i musiała prawą ręką, wykonując łagodny ruch by zatknąć je za ucho, odsłaniając maleńkie złote kolczyki w kształcie końskich podkówek. Zewsząd dochodził szum gwałtownie i intensywnie padającego deszczu, ale Marek ze zdziwieniem stwierdził, że na ich głowy nie spadła jak do tej pory, żadna kropla. Kiedy uzmysłowił sobie ten fakt w niemym zapytaniu skrzyżował swój wzrok ze wzrokiem Doroty. - To jeszcze nie koniec niespodzianek - Powiedziała lekko schrypniętym głosem Dorota. Przyprószone delikatną siwizną brwi Marka wygięły się lekko ku górze w niemym zapytaniu - Spójrz tam. - Dorota wyprostowaną dłonią pokazała ten fragment kręgu, który znajdował się po pólnocno-zachodniej stronie. Marek spojrzał w tamtym kierunku i zamarł z wrażenia... Tam była Otwarta Brama Ducha, brama do innej rzeczywistości. Pulsowała łagodnym błękitnym światłem i zapraszała ich do wnętrza. Marek aż do bólu zacisnął dłoń Doroty. Ta głośno jęknęła i musiał osłabić swój miażdżący, męski uścisk. Brama była nadal obecna... - Jeju - wystękał zaskoczony Marek. Nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Tylko, głęboka pustka wypełniała jego niespodziewanie, gwałtownie zatrzymany umysł. Nagle w umyśle Marka pojawił się obraz kamiennej twarzy jego nauczyciela i mistrza jogi, którą przecinał tajemniczy, lekko zarysowany wargami uśmiech. Twarz uważnie „patrzyła” na Marka. Oczy nauczyciela znajdujące się pod lekko przymrużonymi powiekami intensywnie „wpatrywały” się w jego umysł. Trwało to chwilę, po 47 czym w jego głowie pojawił się głos mistrza. - Posłuż się stabilizującymi siłami czakramu splotu słonecznego - słowa mistrza wywołały posłuszną automatyczną reakcję organizmu. Oddech, dotychczas chaotyczny, automatycznie ustabilizował się i Marek poczuł jak od serca do wszystkich części ciała rozchodzą się pulsujące prądy magnetyczne. Całe jego ciało wypełniała wibracja i pulsacja magnetyczna. Uśmiech nauczyciela jogi zarysował się jeszcze bardziej, co oznaczało aprobatę dla efektów uzyskanych przez Marka. - A teraz spójrz na Otwartą Bramę Ducha nie fizycznym wzrokiem, ale całym ciałem. - Słowa mistrza pojawiły się ponownie w umyśle Marka, a ten bez namysłu wykonał polecenie. Płynnie dostroił swoje wibracje do wibracji Otwartej Bramy Ducha i kiedy uzyskał głęboki rezonans nagle poczuł cholernie potężną MOC, która wciskała się z ogromną siłą do każdego atomu jego ciała, wypełniając je oślepiającym białym, pulsującym światłem Zdawało się, że absorbując to światło, rozsadzi każdy atom jego fizycznej cielesnej powłoki, napinając do bólu każdy mikron kwadratowy fizycznej powierzchni całego ciała. Ale jego mistrz i nauczyciel jogi był cały czas obecny i to on, jako pierwszy, przejął na siebie potężną MOC Otwartej Bramy Ducha. Marek nie był jeszcze tak zaawansowanym joginem, jak jego nauczyciel i mistrz, i gdyby nie jego opiekuńcza obecność, to prawdopodobnie ten nieoczekiwany, duchowy kontakt z Otwartą Bramą Ducha przypłaciłby życiem. Dorota nieświadoma rozgrywających się obok niej niezwykłych rzeczy patrzyła jak urzeczona na Otwartą Bramę Ducha. Ucisk MOCY pochodzący od Otwartej Bramy Ducha nagle zelżał i Marek doświadczał teraz łagodnych ruchów i falowania energii w jej najgłębszych elementarnych i esencjonalnych fazach manifestacji. Jako fizyk rozkoszował się jej niezwykłą prostotą i czystością formy. Czuł jej niczym nie uwarunkowaną obecność w każdym protonie, neutronie i elektronie swojego ciała. Zanurzył swoje myśli we własnej sile życiowej, wyczuwając płynące strumienie krwi i rytmicznie pulsujące tętnice. Zadziwił się i zachwycił organiczną podstawą wszelkiej twórczości. Nagle uświadomił sobie, że jego ciało mieści w sobie mnóstwo niepoliczalnych, tętniących życiem, pulsujących wszechświatów, a każda z jego komórek przechowuje tajemnicę życia i energii. Wyczuwał delikatne ruchy tych wszechświatów na poziomie atomowym i subatomowym. Wypełnione tą energią, całe jego ciało łagodnie pulsowało białym światłem, delikatnie rozświetlając dookoła otoczenie. Dorota zauważyła to i zamarła z wrażenia. Marek wyciągnął do niej rękę. Oddała mu swoją dłoń bez namysłu i po chwili ona mogła również doświadczyć tej energii, która bez przeszkód zaczęła płynąć również przez jej ciało, łagodnie pulsując. Kiedy ciała ich zostały wypełnione tą energią, umysły ich zostały pozbawione uwarunkowanego ego, które odpowiedzialne jest za wszystkie problemy tego świata. Dorota i Marek, trzymając się za rękę powoli i bez żadnej obawy zbliżali się do Otwartej Bramy Ducha. Po chwili ją przekroczyli i weszli na drogę o wysokich krawężnikach, ułożoną z jasnych kamiennych płaskich głazów. Głazy w niektórych miejscach wypełniały chaotyczne rysy i pęknięcia. Pod nimi rozpościerał się widok dalekiego i rozległego krajobrazu. Droga nagle skończyła się u skraju nieoczekiwanego i gwałtownego załamania terenu, zamieniając się w wijącą się w dół kaskadową ścieżkę. Lekko wychylając się zza krawędzi w dole mogli dostrzec ogromny tarasowy ogród, wypełniony różnymi roślinami i niezwykłymi kwiatami, nad którymi unosiły się różnokolorowe i wielobarwne motyle i ptaki, które widoczne z daleka kreśliły w powietrzu rozmaite, czasami dziwaczne trajektorie. Całość była wypełniona jasnym, jednorodnym światłem, którego źródło wydawało się niemożliwe do ustalenia. Wydawało się, że światło to wypełnia swoją obecnością każdy skrawek tego niezwykłego ogrodu. Układ tego ogrodu dziwnie wydawał się Markowi znajomy, gdyż swoim ukształtowaniem przypominał trochę wspaniały pompejański Large Theater. Marek kilka lat temu będąc na konferencji naukowej w Neapolu we Włoszech, miał okazję zobaczyć słynną Pompeję, wędrując odkopanymi jej ulicami. To zasypane przed wiekami miasto wielometrowym, sypkim popiołem wulkanicznym z pobliskiego Wezuwiusza, zrobiło na nim ogromne wrażenie. - A może to wszystko to tylko fantastyczny sen? A to co oglądam jest tylko sprytną projekcją mojego umysłu? - pomyślał. Ostrożnie schodzili po stopniach na dół, nadal trzymając się za ręce. Marek szedł pierwszy, powoli i rozważnie stawiając kroki. Dorota szła tuż za nim. Dzieliła ich odległość ich obu rąk i czasami jeden, a innym razem dwa kamienne stopnie. Nie mieli żadnych bagaży, które zostały w kręgu numer I. Nad 48 ogrodem unosił się cudowny zapach roślin, który wdychali z wyraźną przyjemnością. Stopniowo schodzili coraz niżej. Horyzont, który stanowiła linia zagłębienia terenu z każdym krokiem podnosił się ku górze. Po chwili tarasowe schody skończyły się i nadal szli kamienną ścieżką, po równym terenie, mijając niezwykle pachnące zielone rośliny i ich kolorowe, różnych kształtów i rozmiarów kwiaty. Po obu strona drogi rosły równiutko przycięte do wysokości bioder soczysto zielone żywopłoty. Od kamiennej ścieżki, którą podążali co jakiś czas odchodziły inne ścieżki prowadzące w głąb ogrodu, również po obu stronach tych ścieżek towarzyszyły im roślinne żywopłoty. Inne ścieżki również były wyłożone, popękanymi płaskimi kamiennymi głazami. Ich rozmiary były jednak mniejsze, inny też był kolor kamieni, jakby tajemniczy budowniczy tych traktów chciał tym sposobem podkreślić hierarchię ich ważności lub nieważności w tym tajemniczym i niezwykłym ogrodzie. Dorota i Marek szli obok siebie, trzymając się za ręce, z ciekawością rozglądając się dookoła. Lecz w pewnym momencie Marek spojrzał na Dorotę i oniemiał z wrażenia. Wszystkie jej czakramy łagodnie pulsowały, mieniąc się pełnymi wyrazistości barwami. Biła od niej świetlista siła, która sprawiała, że Marek czuł głęboką i niczym nie uwarunkowaną MIŁOŚĆ Doroty. Nadal szli główną drogą, która zaczęła schodzić łagodnie coraz niżej, zagłębiając się w skalisty jar. Po obu stronach drogi pojawiły się skały, a żywopłot, który dotychczas towarzyszył wiernie im w wędrówce, łagodnie, z każdym krokiem Doroty i Marka, przesuwał się w górę i po chwili zniknął im z pola widzenia. Na kamiennej ścieżce pojawiły się małe, radosne strumyczki, które wypływając z pionowych skał delikatnie zraszały zmęczone i zakurzone, podróżne buty Doroty i Marka. Panował lekki chłód i delikatna, ledwie dostrzegalna wilgoć. Z każdym ich krokiem ściemniało się i Marek idący przodem nagle przystanął, kiedy uzmysłowił sobie ten fakt. Zamyślona, idąca tuż za Markiem Dorota, nie przeczuwając takiej sytuacji, siłą bezładności delikatnie, swoim ciałem uderzyła w Marka plecy. Ten stracił równowagę i gdyby nie natychmiastowa reakcja Doroty, która wysunęła przed siebie swoje obie dłonie i złapała jego ciało, niechybnie przewróciłby się na kamienny, mokry bruk. Stali przez chwilę objęci, dotykając się chłodnymi policzkami. Oboje, trochę zmęczeni i nadal całkowicie zaskoczeni zaistniałą sytuacją, zastanawiali się co robić dalej. - Popatrz - powiedziała Dorota. Twarz miała zwróconą w kierunku, w którym przed chwilą podążali. Marek obejmując Dorotę stał tyłem do tego kierunku. Kiedy usłyszał jej słowa, delikatnie odsunął jej ciało na odległość wyciągniętych, lekko zgiętych ramion. Ten gest uczynił po to, aby popatrzyć z bliska na jej twarz. Zaskoczona tym gestem Dorota lekko się uśmiechnęła i powiedziała. - Popatrz tam. - Wyciągniętą ręką wskazała kierunek za plecami Marka. Ten łagodnie się odwrócił i zamarł z wrażenia. W niewielkiej od nich odległości, na wysokości około jednego metra nad kamienną ścieżką unosiła się łagodnie pulsująca jasnym żółtozłotym światłem, niewielkich rozmiarów świecąca kula. Swoimi geometrycznymi rozmiarami przypominała trochę piłkę nożną, a trochę piłkę do kosza. Lekko wisiała nad ścieżką, jakby drwiąc z ciążenia grawitacyjnego. Biła od niej jasność, która powiększała się z każdą chwilą, promieniście zataczając coraz większe kręgi i wypełniając tym niezwykłym światłem kamienny jar. - No to mamy cudowną lampę Aladyna - próbował zażartować Marek. Ale był to kiepski żart i Dorota nie podjęła tematu, wpatrując się jak urzeczona w tą niezwykłą kulę i jej tajemniczy blask. Marek poczuł się nagle strasznie zmęczony. Poczuł, że nogi ma jak z waty i zmuszony takim obrotem sprawy szybko oparł się mocno plecami o skalistą ścianę, aby nie stracić równowagi. Zaistniała sytuacja zaczęła mu się powoli wymykać spod kontroli jego umysłu i czuł się trochę niezręcznie, zagubiony i osamotniony. W plecach czuł bolesny nacisk nierówności kamiennej ściany i ten mocny ból był dla niego znakiem, że jeszcze do końca nie zwariował. Na jego twarzy przyczaił się i zamarł dziwaczny grymas. Jego umysł, ukształtowany przez zachodnia tradycję intelektualną, która oparta jest o myśli i archetypy starożytnego Egiptu, Grecji, Rzymu, krajów skandynawskich i Europy Środkowej nie radził sobie ze zdarzeniami, w których brał udział. Marek przyzwyczajony był do racjonalnego pojmowania świata w kategoriach zero jedynkowej logiki dwu wartościowej. Jako fizyk dopuszczał również różne inne logi- 49 ki, zbiory rozmyte, zakrzywione czasoprzestrzenie, kwantowanie, tunelowanie czasowe oraz różne dziwaczne pomysły nawiedzonych kolegów fizyków, ale jedynie w ramach pewnych modeli poznawania świata, ubranych w eleganckie, a czasami nawet w ekstrawaganckie równania matematyczne. Jako fizyka - naukowca interesowało go tylko jedno: Jak zamknąć otaczający świat, otaczającą go Rzeczywistość w równania matematyczne. Nieważne było jak skomplikowane to były równanie różniczkowe, tensorowe czy też spinorowe. Nie przejmował się zbytnio, jeśli takie równania okazywały się zbyt skomplikowane do analitycznego rozwiązania. Zadawalał się też przybliżonym, numerycznym rozwiązaniem, ciesząc się że udało się zaprząc do tych złożonych obliczeń i skomplikowanych równań najszybsze na świecie maszyny liczące, zwane przez fachowców wieloprocesorowymi superkomputerami. Chłonął jak gąbka każde numeryczne przybliżenie przeżywając w pewnym sensie ekstazę naukowca, któremu wydawało się że do już końca poznał Praprzyczynę Wszechrzeczy. Pod okiem Mistrza, z prawdziwym oddaniem ćwiczył jogę, która była dla niego mistyczną dyscypliną, pozwalająca na osiąganie kolejnych poziomów świadomości, które wieńczy unia z tym, co boskie. Wytrwale i z oddaniem studiował Jogasutry Patańdżalego, wierząc naiwnie, że kiedyś mu się uda zaprząc w równania matematyczne mechanizm ujarzmiania zjawisk świadomości. Jeśli jakieś zjawisko fizyczne udało mu się zamknąć w matematycznym równaniu, odczuwał wówczas wtedy jedność z Bogiem, którego boskość, jak naiwnie sądził, będzie można również kiedyś zapisać eleganckimi równaniami. Dla Doroty to całe zdarzenie w którym uczestniczyła, wydawało się trochę snem, a trochę egzotyczną przygodą. Wcale nie próbowała analizować dziwacznych zdarzeń w kategoriach normalnie, po ludzku rozumianej logiki umysłu dyskursywnego. Ona po prostu ufnie poddawała się wewnętrznej strukturze i logice tych niezwykłych zdarzeń. Powodowało to, że nie blokowała ona swojego biopola i ogromna energia pochodząca od kuli łagodnie i bez wstrząsów przez nią przepływała, nasycając każdy atom żółtozłotym światłem. W umyśle czuła jasność rozumienia wszystkich zjawisk i cudowną jedność z czymś, co było nieskończenie delikatne, dobre i cudowne. Ale nie próbowała TEGO nazywać. Podświadomie czuła, że nawet myślenie o nazywaniu TEGO byłoby wielkim błędem, wielkim GRZECHEM. Marek odczuł nagle, że energia z pulsującej światłem kuli zaczyna go boleśnie przygniatać, odbierając możliwość swobodnego oddechu. Był to efekt chwilowego zablokowania jego własnej energii, konsekwencja wypadnięcia z rezonansu. Był to GRZECH umysłu dyskursywnego! Szybka stabilizacja energii czakramów i przywrócony oddech sprawił natychmiastowy powrót do boskiego, głębokiego rezonansu. Poczuł natychmiastową ulgę i nagle doświadczył i zrozumiał TO, o czym jako fizyk marzył od dawna. TO było tak JASNE i PROSTE, że aż do bólu cholernie NIEWIARYGODNE. Świetlista kula łagodnie ruszyła przed siebie, unosząc się na wysokości nadal około jednego metra nad kamienną ścieżką, dobrze ją oświetlając. Marek objął wpół Dorotę, a ta odwzajemniła ten gest i oboje podążyli za tą niezwykłą, pulsującą światłem kulą. Od kuli dzieliła ich odległość ośmiu, a może dziesięciu metrów. Po kilkunastu krokach marszu Marek zobaczył w świetle majestatycznie sunącej do przodu kuli starannie wyryte na kamiennej ścieżce nieregularne koło o średnicy około pół metra. Na krótką chwilę zatrzymał się, przykucnął i wewnętrzną stroną prawej dłoni delikatnie ślizgał się po jego wnętrzu i obwodzie wykonując owalne ruchy. Pod palcami dłoni wyczuwał delikatne wgłębienie wewnątrz okręgu. Dorota stała, lekko pochylona w stronę Marka, milcząco przypatrując się płynnym ruchom jego dłoni. Ten po chwili podniósł się i nic nie mówiąc, objąwszy Dorotę ruszył w dalszą drogę. Po dalszych kilkunastu krokach marszu dostrzegł dwa koncentryczne koła o geometrycznych rozmiarach - największego koła - zbliżonych do pierwszego spotkanego na ścieżce. Marek znowu zatrzymał się, tym razem przyklęknął na lewe kolano i przesuwając palcami lewej dłoni wewnątrz koncentrycznych kół wyczuł delikatnie wgłębienie. Nic nie mówiąc ruszyli w dalszą drogę, podążając za świetlistą kulą. 50 Nad ich głowami, na wolnym, czarnym jak aksamit skrawku nieba, nie zasłoniętym przez skalny jar, wisiały wysoko migające radośnie milczące odległe gwiazdy, które na chwilę zostały przesłonięte przez sunącego bezszelestnie, czuwającego w przestworzach Kruka. Trzy z nich, znajdujące się w zenicie: Deneb, Wega i Altair wyróżniały się od pozostałych gwiazd swoim jasnym blaskiem. Te trzy gwiazdy tworzyły tak zwany trójkąt letni, charakterystyczny układ gwiazd dla nieba letniego. Pojawienie się wysoko na niebie tych trzech gwiazd po zachodzie Słońca zwiastowało zbliżanie się lata. Chłód pogłębił się, ale oboje pełni tych niezwykłych wrażeń nie odczuwali zimna. Nagle usłyszeli odległy odgłos szumu wodospadu. Odgłos ten, z ich każdym krokiem przybliżał się. Droga gwałtownie zakręciła w prawo i przez chwilę kula nie była widoczna, znikając za skalnym zakrętem. O jej obecności świadczyła tylko widoczna zza skał jasna świetlna poświata. Dorota i Marek mijając zakręt zobaczyli spadające, spienione wody wodospadu, którego szybujące w powietrzu krople wody, rozświetlone światłem kuli wyglądały niezwykle bajecznie, tworząc półkolistą, mieniącą się kolorami tęczę. Na ten widok zamarli oboje z wrażenia. Świetlista kula, chociaż zmieniła swój kolor, nadal łagodnie przesuwała się do przodu oświetlając drogę jasno zielonym światłem. Oboje mogli zobaczyć w tej niezwykłej poświacie dokładny zarys drogi, który pozostał im do pokonania. Skalny jar w tym miejscu ulegał nagłemu przeobrażeniu. Po prawej stronie pozostała kamienna droga, która stała się skalną półką łagodnie wchodzącą pod ścianę wodospadu. Przylegała ona silnie do masywnej skały i była obficie spryskana spadającą nie opodal dobrze napowietrzoną wodą. Lewa strona skalnego jaru nagle zniknęła w mrocznej przepaści. Marek po szybkim przeanalizowaniu i rozpoznaniu sytuacji wysunął się do przodu. Uznał, że posiada większe doświadczenie i postanowił poprowadzić tą tajemniczą i niezwykłą dla nich obojga wędrówkę. Tym gestem chciał również wyrazić istotę swojej opiekuńczości i brania odpowiedzialności za wszystkie mogące się pojawić przewidywalne i nie przewidywalne zdarzenia. Dorota, pełna ufności, podążała tuż za nim. Marek szedł tyłem do skały, ocierając się plecami o jej chropowatą powierzchnię. Otwartą prawą ręką wyszukiwał nierówności skalnych, które pomagały mu w utrzymywaniu równowagi, będąc gwarantem stabilnego marszu. Do przodu przesuwał się w małych półkrokach, wystawiając ostrożnie najpierw prawą stopę i wyszukiwał nierówności na mokrej i śliskiej skalnej ścieżce. Kiedy tak czynił, ciężar swojego ciała dla bezpieczeństwa i przezorności lokował w lewej nodze. Dawało mu poczucie chwilowej pewności, że w trudnej dla niego sytuacji uda mu się utrzymać równowagę. Kiedy upewnił się, że wszystko jest OK, już z większą swobodą dosuwał lewą nogę i przez chwilę, kiedy był już pewny twardego podłożą ciężar jego ciała spoczywał równomiernie na obu nogach. W tych trudnych chwilach próbował również posługiwać się stabilizującymi siłami czakramu splotu słonecznego. Niestety próby te były chybione, a opiekuńcza obecność mistrza jogi gdzieś, bez uprzedzenia, nagle zniknęła. W swojej lewej dłoni trzymał lewą dłoń Doroty, która szła tuż za Markiem przytulona twarzą do mokrej, szorstkiej ściany. Dorota miała lęk przestrzeni i wolała nie patrzeć na znikające w ciemnej przepaści spadające krople wody. Jej oddech stał się nerwowy, szybki, płytki i dyszący. Kiedy Marek robił krok do przodu, lekko rozluźniał swój uścisk dłoni. Dorota przywierała wtedy mocniej do skały i zamierała w bezruchu. Kiedy dosunął już lewą nogę do prawej, jego uścisk dłoni stawał się mocniejszy i Dorota mogła się powoli przesuwać do przodu. Płynnie wchodzili na skalną półkę pod ścianę ryczącego wodospadu. Ogromny hałas spadającej wody uniemożliwiał im jakiekolwiek porozumiewanie się głosem. Oboje byli bardzo wyczerpani i zmęczeni. Nie czuli głodu, tylko ogromne pragnienie. I chociaż wodę mieli w zasięgu ręki, to nabranie jej bezpośrednio ze spadającego wodospadu było równoznaczne z wydaniem na siebie wyroku śmierci w jego ciemnej otchłani. Aby ugasić pragnienie Marek i Dorota zbierali końcem języka zraszające się na ich ustach wodne krople. Była to namiastka dla ich potrzeb, ale musiało to im na jakiś czas wystarczyć. Kiedy tak przesuwali się na półce skalnej pod ryczącym wodospadem, podążając za przemieszczającą się kulą, ta w pewnym momencie zmieniła swój kolor na rubinowy i nagle zniknęła jakby wtapiając się w skałę. Marek mocniej ścisnął dłoń Doroty i nagle oboje zatrzymali się. Wokół nich zapanowały nieprzeniknione ciemności. - I co teraz? - pomyślał. Był bardzo zmęczony. Na dodatek coś w głębi podświadomości coraz natarczywiej namawiało go, by puścił dłoń Doroty, mocno odepchnął się od skały i poszybował w przepaść, jak niezliczone krople, beztrosko spadającej radośnie wody. To coś stawał się coraz silniejsze i Marek walcząc z tym czymś nagle zaczął nerwowo dygotać. Prawą dłoń do bólu zacisnął na skalnej nierówno- 51 ści. Miał tego wszystkiego cholernie dosyć. Dorota instynktownie wyczuła, że z Markiem dzieje się coś dziwnego i bez namysłu, mocno przyciskając go do skały wyminęła go, stając się teraz przewodnikiem marszu. Nagle z przodu pojawiła się rubinowa poświata pochodząca od kuli, która nie była nadal widoczna. Dorota delikatnie ruszyła do przodu, pociągając jednocześnie za sobą Marka. Po chwili znaleźli się w dużej jaskini, która została wydrążona przez potężne siły przyrody w skale pod wodospadem. Kiedy tylko przekroczyli próg jaskini, hałas pochodzący od wodospadu nagle i zupełnie nieoczekiwanie ucichł, stając się miłym dla ucha delikatnym szmerem. Kula lekko uniosła się o kilka metrów do góry i zmieniała swój kolor na jasno biały, oświetlając wnętrze jaskini. Pomimo zmęczenia Marek, trzymając Dorotę za rękę, rozglądał się z ciekawością po jaskini. Była ogromnych rozmiarów. Marek wysoko zadarł głowę i szukał wzrokiem jej wysokiego sklepienia, ale soczyste nieprzeniknione ciemności skutecznie uniemożliwiały mu odkrycie głęboko skrywanych tajemnic jaskini. Dorota była bardziej praktyczna na ten moment i rozglądała się po najbliższym im otoczeniu. Stali na początku kamiennej ścieżki. W głębi ścieżki, po obu jej stronach, stały wysokie złote kolumny. Kiedy Dorota je zobaczyła jęknęła ze zdumienia. Marek drgnął na ten dźwięki i mocniej ścisnął jej dłoń, jakby obawiając się, że za chwilę ktoś wyrwie z jego dłoni tą miłą w dotyku i ciepłą jej dłoń. - Marek popatrz - wskazywała prawą dłonią kierunek, gdzie znajdowały się stojące smukłe złote kolumny. - Czy to nie są takie same złote kolumny, jak opisane w końcowych akapitach Irys. Marek natychmiast podążył wzrokiem za jej ręką i wstrzymał oddech z wrażenia. Na przedłużeniu kierunku, który pokazywała dłoń Doroty rzeczywiście po obu stronach kamiennej ścieżki stały kolumny, mieniące się złotym kolorem. - Popatrz tutaj - prawa dłoń Doroty gwałtownie zmieniła kierunek, pokazując coś co znajdowało się tuż obok miejsca gdzie stali. Marek automatycznie podążył wzrokiem za dłonią Doroty i mimowolnie zagwizdał z wrażenia przez lekko zaciśnięte usta. Obok nich stał podłużny stół nakryty białym obrusem, na którym znajdowały się złote półmiski pełne wszelkiego jadła, owoców i dzbany pełne napojów. - Uszczypnij mnie, abym mogła się przekonać, że to nie sen, a najprawdziwsza jawa. - poprosiła słaby głosem Dorota. Marek mocno przytulił ją do siebie. Czuł jak jej całe ciało drży z emocji i wyczerpania. - Wiesz co - powiedział Marek po chwili milczenia. - Po co mam cię szczypać - rozluźnił uściski i wykonał kilka kroków w kierunku stołu. - Chodź, lepiej sprawdźmy sami, czy to jedzenie naprawdę istnieje. Podszedł do stołu i dotknął ostrożnie kiścia pełnego granatowych, soczystych i nabrzmiałych winogron. Pod palcami czuł ich prawdziwą obecność. Zerwał jeden owoc i delikatnie włożył go do ust, lekko nadgryzając. Poczuł boski smak pękającego w ustach owocu i radośnie się roześmiał. Odwrócił się do Doroty z otwartymi ramionami, zachęcając ją tym gestem, aby poszła w jego ślady i też skosztowała tego niezwykłego jadła. Posilali się w milczeniu, pałaszując małe kawałeczki. Starali się tak jeść, aby wszystkiego po trochu posmakować. Ze złotych pucharów pili na przemian chłodne wyborne wino zrobione mistrzowską ręką z ciemnych winogron i znakomite świeże, chłodne soki wyciśnięte z różnych egzotycznych owoców. Kiedy zaspokoili pierwszy głód, światło wiszącej kilka metrów na kamienną ścieżką kuli zaczęło łagodnie pulsować, jakby chciało tym sposobem zachęcić ich do dalszej wędrówki. Kula powoli zaczęła zmniejszać swoją wysokość i po chwili delikatnie ruszyła w dalszą drogę, unosząc się na niewielkiej wysokości nad ziemią. Marek i Dorota, trzymając się za ręce, ruszyli za majestatycznie płynącą w powietrzu pulsującą kulą. Kamienna ścieżka zaczęła łagodnie wznosić się ku górze. Sklepienie jaskini nagle przybliżyło się i po kilkudziesięciu metrach szli w wykutym w skale prostokątnym tunelu. Na szczęście jego rozmiar pozwalał im na swobodną wędrówkę obok siebie i bez konieczności pochylania się. Po obu stronach ścian były widoczne w poświacie przesuwającej się kuli, wyryte w kamieniu motywy zdobnicze mające charakter religijno-symboliczny, charakterystyczne dla grobowców megalitycznych. Marek, trochę obeznany z kulturą megalityczną zaczął podejrzewać, że obecność tych motywów świadczy o ich wyjątkowości, dużym znaczeniu i chyba elitarnym charakterze miejsca, do którego 52 podążali. Mijane motywy przedstawiały się w postaci nieskomplikowanych, schematycznych, geometrycznych znakach. Występowały pojedynczo, albo tworzyły proste kombinacje. Występowały również w skupiskach, a swoimi kształtami i rozmiarami przypominały zdobnictwo petroglificzne Irlandii, Europy i innych części świata. Mijane znaki wyryte na ścianach skalistego tunelu to różnorodne większe i mniejsze koła. Zwykłe pojedyncze, albo dwa lub trzy koncentryczne. Czasami koła były wypełnione dodatkowymi motywami w centrum, takie jak dołek lub linie promieniste. Mijali również okręgi z promieniami, z prostym krzyżem równoramiennym. Lecz najczęściej mijanym motywem było nieregularne kółko ze znajdującymi się w środku jakby płatkami przypominającymi kwiat. W trakcie całej wędrówki Marek milcząco przyglądał się mijanym megalitycznym znakom. Czasami na moment zatrzymywał się, aby przyjrzeć się im z niewielkiej odległości. Wtedy delikatnie i szacunkiem dotykał wyrzeźbionych w kamieniu znaków, jakby tym dotykiem chciał je nakłonić do odkrycia roku ich powstania oraz ujawnienia imion artystów, którzy je stworzyli. Dorota w milczeniu przyglądała się wszystkim jego czynnościom. Nie zadawała żadnych pytań, chociaż wiele z nich natarczywie kręciło się w jej umyśle. W pewnej chwili doszli do rozwidlenia drogi i kula łagodnie zakręciła w prawo, pozostawiając w nieprzeniknionym mroku lewą odnogę tunelu. Marek i Dorota bez namysłu podążyli za kulą. Po chwili marszu, Marek który nadal bacznie przypatrywał się mijanym ścianom zauważył, że ta zmiana drogi objawiła się również w zmianie postaci wyrytych w skale znaków. Początkowo pojawiały się znaki przypominające kształt podkowy. Znak powstał jako pewien rodzaj półkola, utworzony albo z jednej linii, albo z wielu linii wsuniętych w siebie, z których zewnętrzna linia była niekiedy zaopatrzona w promienie. Lecz po około jednej minucie marszu i te znaki uległy zmianie, pojawiając się w postaci pojedynczej spirali. Kiedy Marek po raz pierwszy zobaczył wyrzeźbiony w skale znak w kształcie pojedynczej spirali gwałtownie przystanął. - Co sądzisz o tych wszystkich znakach wyrytych w kamieniu? - zapytał Dorotę. Zatrzymali się i każde z nich oparło się plecami o sąsiednie, położone naprzeciw siebie ściany. Głos Marka lekko zadudnił pod sklepieniem kamiennego korytarza. Dorota lekko dyszała po kilkunasto minutowym w miarę szybkim marszu. Ręce umieściła z tyłu ciała na wysokości bioder i mocno oparła się o kamienną ścianę. Podniosła lekko lewą nogę, wykonując nią kilka gwałtownych ruchów, które miały umożliwić wypadnięcie z buta małego kamyczka. Od pewnego czasu uwierał ją strasznie, ale nie miała wystarczającej śmiałości, aby taką błahostką powstrzymywać z jej powodu ten dziwny marsz. Kula również się zatrzymała i dyskretnie czekała na dalszy marsz, wisząc na wysokości około jednego metra od powierzchni tunelu. Dorota dostrzegła w oczach Marka radośnie błyskające ogniki. Wykonała jeszcze kilka ruchów nogą i stwierdziła z wyraźną ulgą brak kłopotliwego i uciążliwego pasażera. - Myślę, że to może być... - na chwilę zamilkła, celowo rozciągając w czasie odpowiedź - ... że to może być pewien rodzaj kalendarza. - Czy wszystkie mijane przez nas wyryte znaki mogą być rodzajem kalendarza? - Marek zapytał ponownie, gdyż chciał się upewnić. Rozmawiali po raz pierwszy od opuszczenia jaskini. Głosy ich dudniły pod sklepieniem kamiennego korytarza, łagodnie zanikając gdzieś w głębi tunelu. - Chyba nie... - odpowiedziała po chwili milczenia Dorota. Patrzyła trochę wyżej ponad głową Marka, jakby tam mogła znaleźć i przeczytać odpowiedź na pytanie Marka. Ten kiwnął potakująco głową zachęcając ją do dalszego rozwinięcia tematu. Patrzył bezpośrednio w jej twarz. Padające od kuli światło łagodnie oświetlało twarz Doroty, rzeźbiąc ją subtelnymi cieniami i półcieniami, a tym samym podkreślając jej niezwykłą i unikalną urodę. Marek pomimo zmęczenia przez chwilę rozkoszował się tym niezwykłym widokiem. Dorota po chwili kontynuowała dalej swoją myśl. - Sądzę, że tylko pewna, a 53 może nawet znaczna część tych znaków przedstawia kalendarz, z którego kiedyś, przed wiekami korzystali budowniczowie tego tunelu. Kto wie, może tymi znakami wyrytymi w skale zapisali swoją historię... Oboje czuli od pewnego czasu ruch powietrza, który mógł sugerować, że zbliżają się do końca kamiennego tunelu. - Czuję zapach świeżego powietrza - powiedziała Dorota. Marek kiwnął głową dając znak, że stwierdził to samo i oboje ruszyli w dalszą drogę. Posłuszna kula, oświetlając im drogę ruszyła przed siebie. Idąc przez kilka dalszych minut mijali wyrzeźbione w skale przez megalitycznych artystów pojedyncze i podwójne spirale. Szczególnie ciekawa była podwójna spirala: z jedną częścią lewoskrętną, a drugą prawoskrętną. Ostatnim znakiem, jaki mijali w swoje wędrówce przez tajemniczy megalityczny kamienny tunel, była potrójna spirala złączona ze sobą. Ruch powietrza robił się mocniejszy i po chwili oboje stwierdzili, że wyszli już z tunelu i znajdują się na otwartej przestrzeni. Pachniało wilgotną trawą i czymś, co przypominało im zapachy z dzieciństwa, ale było to zbyt trudne do określenia, aby jednoznacznie rozseparować te zapachy i po imieniu je ponazywać. Przewodniczka kula gwałtownie zamigotała swoim blaskiem i zaczęła szybko, płynnie przyśpieszając, wznosić się ku górze. Marek i Dorota szybko podążyli za nią wzrokiem. Lecz już po chwili trudno było ją odróżnić od migających tysięcy różnokolorowych gwiazd. Marek patrzył na gwiazdy, próbując odgadnąć z ich położenia gdzie się znajdują. Ale im dłużej się w nie wpatrywał tym coraz większy zaczynał ogarniać go niepokój. Nad nimi widoczne było rozpięte w kształcie sfery niebo, pełne migoczących, odległych i tajemniczych gwiazd. Za ich plecami widniał na horyzoncie widoczny cień jakiegoś znaczącego wzniesienia, całkowicie zasłaniający gwiazdy na nieboskłonie Marek omiatał wzrokiem całą sferę niebieską we wszystkie strony świata, usiłując spiąć te kilka tysięcy widocznych gołym okiem gwiazd w znajome mu gwiazdozbiory. Chciał tym sposobem odnaleźć się i ustalić pewien gwiazdozbiór bazowy. Od niego będzie mógł identyfikować pozostałe gwiazdozbiory, i ostatecznie ustalić strony świata, a z wysokości gwiazdy Polarnej nad horyzontem ustalić szerokość geograficzną, na której się znajdują. Marek był cały czas przekonany, że ich tajemnicza i trudna do wytłumaczenia wędrówka nie spowodowała zmiany szerokości geograficznej, na której powinni się znajdować. Ale kiedy ostatecznie zidentyfikował widoczny w zenicie trójkąt letni i widoczny nisko nad horyzontem ułożony poziomo gwiazdozbiór Skorpiona w całej swojej okazałości, zupełnie nie pasujący do wiosennego układu nieba, które powinno być widoczne o tej porze roku nad Kręgami Kamiennymi w Odrach, mimo wolnie jęknął „Ojej” i powiedział. - Teraz w zenicie powinien znajdować się trójkąt letni... no i jest tam on widoczny. - Wyciągniętą do góry prawą dłonią pokazywał znajdujący się nad nimi zenit i wskazującym palcem rysował w powietrzu trójkąt, który miał obrazować położony na sferze niebieskiej trójkąt letni, stworzony przez trzy jasne gwiazdy. - Te trzy gwiazdy tworzące trójkąt letni to Deneb, najjaśniejsza gwiazda z gwiazdozbioru Łabędzia, Wega, najjaśniejsza gwiazda z gwiazdozbioru Lutni i Altair, najjaśniejsza gwiazda z gwiazdozbioru Orła. Jeśli przyjmiemy, że gwiazdozbiór Skorpiona porusza się wyłącznie po południowej stronie nieba, to po stronie przeciwnej powinienem odnaleźć Wielki Wóz i gwiazdę Polarną. - Przerwał na chwilę. Musiał przełknąć ślinę, gdyż mówienie z głową podniesioną wysoko do góry sprawiało mu trochę trudności. Od wielu lat nie pracował już w planetarium i brakowało mu tej wprawy, mówienia z zadartą głową do góry. - Polarna znajduje się po przeciwnej stronie nieba, ale w zupełnie innym miejscu niż powinna... I co u licha robi widoczny nad horyzontem Skorpion. Jego tutaj wcale nie powinno być... W świetle gwiazd Dorota widziała profil twarzy Marka wysoko zadarty do góry. Do niej jeszcze nie docierało, że z układem gwiazd jest coś nie tak. Była oszołomiona wonią powietrza pełną delikatnego zapachu roślin. Gdzieś w oddali dochodziło pohukiwanie nocnej sowy. Lekki, orzeźwiający wiaterek delikatnie muskając jej długie włosy, przynosił odległe i tajemnicze zapachy. Czuła się bezpieczna w bliskim sąsiedztwie Marka. Łagodnie oparła się obiema rękoma o jego silne, męskie ramię i mocno się do niego przytuliła. Czuła delikatny zapach Old Spice i nagle zachciało się jej mocno spać. Zacisnęła 54 mocniej swój uścisk i szybko, niespodziewanie zasnęła. Marek nagle ze zdumieniem stwierdził, że Dorota śpi uwieszona na jego ramieniu, delikatnie posapując. Trochę zdziwiony takim nieoczekiwanym obrotem delikatnie, acz zdecydowanie objął ją, aby nie upadła i równie delikatnie ułożył ją na miękkiej trawie, która była trochę wilgotna. Marek szybko zdjął swoją kurtkę, rozłożył ją na trawie, a następnie tak usiadł, że ciało Doroty spoczywało na chroniącej przed wilgocią kurtce Marka, natomiast jej głowa spoczywała na kolanach Marka. Pieszczotliwie gładził twarz Doroty, jej długie włosy i delikatnie całował ją w chłodny policzek. Było cudownie. Problem niezgodności układu nieba na tę porę roku odsunął się dyskretnie na dalszy plan. Ponownie ich biopola delikatnie objęły się w uścisku miłości, znacznie wzmacniając swoje wibracje. Marek zamknął oczy. On również czuł się bezpiecznie i był bardzo szczęśliwy. Po jego policzkach sunęły dwie duże, słone łzy, w których przeglądały się milczące gwiazdy. Otaczający ich świat wydawał mu się mało realny i odjechał gdzieś w daleki plan zmniejszając się do bardzo niewielkich rozmiarów. Marek czuł tylko wzmagające się nieprzyjemne mrowienie w swojej prawej, drętwiejącej nodze. Na krótko przed zaśnięciem stwierdził, że otacza ich bardzo jasne białe światło. Było ono wszędzie obecne, w każdym atomie ich ciał. Było ono wszechobecne i bezpieczne, bezpieczne i uspokajające... Marek nic więcej już nie pamiętał. Spał głębokim, mocnym snem, przytulony do słodkiego policzka Doroty. Śniło mu się, że trzymając za rękę swoją ukochaną Dorotę biegną razem boso po łące pełnej białych, radośnie falujących, kwitnących i pachnących kwiatów, a całą łąkę wypełnia łagodnie pulsująca, jego ulubiona, cudowna muzyka Vangelisa... *** Białe światło uporczywie wlewało się pod zamknięte powieki Marka drażniąc je do bólu. Lecz kiedy padła na nie odrobina cienia, Marek otworzył oczy. Zobaczył z bliskiej odległości surową twarz Doroty bacznie mu się przyglądającą. Lecz po chwili jej twarz rozpogodziła się... - Dzięki Bogu! - wykrzyknęła radośnie, delikatnie uniosła jego głowę i ucałowała go w policzek. - Nareszcie jesteś przytomny. - W jej głosie brzmiała z wyraźna ulga. Marek czuł nadal uporczywy ból drętwiejącej prawej nogi. Nagle ze zdumieniem stwierdził, że to jego głowa znajduje się na kolanach Doroty. Mógłby przysiąc, że kiedy zasypiał było odwrotnie; to głowa Doroty spoczywała na jego kolanach. Ból stawał się nie do zniesienia i Marek uznał, że musi wstać, aby poprawić krążenie krwi w drętwiejącej nodze. Dorota pomagała mu zachować równowagę, kiedy wstawał. Wzrok przez chwilę miał zamazany, ale dostrzegł że otacza go jasne światło słonecznego, prawie bezchmurnego dnia. Stwierdził też, że znajdują się w kręgu kamiennego numer I tuż przy steli środkowej. Odruchowo oparł się lewą ręką o stelę środkową i spojrzał na zegarek znajdujący się na przegubie jego prawej dłoni. Nadal miał kłopoty z akomodacją wzroku i nie mógł wyraźnie dostrzec wskazówek na tarczy zegarka. - Która teraz jest godzina? - zapytał rezygnując z samodzielnego odczytania czasu. Zewnętrzną stroną prawej dłoni pocierał swoje powieki, jakby próbował zmusić je do większej absorpcji światła. Słoneczne światło nadal go raziło i aby zmniejszyć ilość tego światła wpadającego do źrenic musiał mocno mrużyć oczy. Dorota podtrzymując Marka tak, aby nie stracił równowagi spojrzała na swój zegarek. - Jest teraz godzina 12 minut 20 - powiedziała. Marek odruchowo skrzywił się. Wydawało mu się, że się przesłyszał. - Czy możesz powtórzyć, która teraz jest godzina. - Jego głos był trochę zniecierpliwiony. Dorota zdziwiła się jego prośbą, ale szybko ją spełniła. - Jest teraz dwadzieścia jeden minut po godzinie dwunastej - odpowiedziała. - I mój zegarek pokazuje ten sam czas? - zapytał nadal mrużąc oczy. Wyciągnął prawą dłoń w kierunku Doroty. Ta łagodnie uchwyciła go za przegub dłoni. Przez chwilę milczała, kilkakrotnie odczytując czas z jego zegarka i porównując go z czasem swojego zegarka. 55 - Oba zegarki pokazują mniej więcej podobny czas - puściła jego dłoń i delikatnie przytuliła się do jego ciała. - Różnice są tylko sekundowe. - powiedziała. Marek czuł jak mocne ciepło bijące od jej ciała powoli przesącza się do jego ciała i rozgrzewa je, dodając mu nowych sił. - Jak długo byłem nieprzytomny? - zapytał. Dorota delikatnie odsunęła się od niego na odległość wyciągniętych ramion i patrząc bezpośrednio mu w oczy powiedziała: - Byłeś nieprzytomny jakieś piętnaście, a może dwadzieścia minut. - Uważnie patrzyła w jego oczy i bladą jeszcze twarz, na której zakwitały pierwsze, jeszcze nieśmiałe rumieńce. - A burza? Co się stało z burzą? - zapytał. - Kiedy po raz pierwszy zagrzmiało zerwałeś się na nogi, jakbyś się czegoś przestraszył, a potem bezwładnie runąłeś na trawę, tracąc przytomność - mówiła spokojnym głosem.- Strasznie mnie swoim zachowaniem przestraszyłeś... - Na wspomnienie sytuacji sprzed kilkunastu minut przeleciał przez jej ciało nieprzyjemny dreszcz. - Myślałam, że dostałeś nagłego zawału serca, ale kiedy szybko stwierdziłam że to było tylko omdlenie, odetchnęłam z ulgą. Myślę, że miałeś za dużo silnych wrażeń w tak krótkim czasie, no i ta gwałtowna zmiana klimatu mogły być przyczyną twojego omdlenia. - Słuchał jej słów zupełnie zaskoczony i zdezorientowany. - O czym ona mówi? - pomyślał.- Przysiągłby, że jeszcze przed chwilą, tuż przed zaśnięciem byli oboje w zupełnie innym świecie. - A co stało się z Otwartą Brama Ducha, bramą przez którą weszliśmy do innej rzeczywistości? - zapytał. Na dźwięk słów Otwartą Brama Ducha Dorota delikatnie, prawie niezauważalnie drgnęła. Odruchowo prawą dłonią dotknęła czoła, jakby tym gestem próbowała coś sobie przypomnieć. Marek patrzył na nią z nadzieją, ale Dorota tylko wzruszyła ramionami rozkładając ręce. - Tutaj w kręgach była Otwarta Brama Ducha? - zapytała z niedowierzaniem. Przyglądała mu się zaniepokojona, z wyrazem zaskoczenia, ostro wyrzeźbionym na jej twarzy. Na plecach poczuła delikatny, przejmujący ją dreszcz. - Przysiągłbym, że jeszcze przed chwilą byliśmy w innym świecie, w innej rzeczywistości - pomyślał Marek. Wzrok już mu się wyostrzył i odruchowo spojrzał na zegarek. Była godzina 12 minut 23. - Zatem pozostała nam niecała godzina pobytu w kręgach - pomyślał z żalem. - No dobra - machnął ręką i powiedział. - Pozostała nam niecała godzina pobytu w kręgach. Nieważne, czy ta Brama była, czy też wcale jej nie było - westchnął ciężko. - Czas zbierać się - zaczął pakować do torby podróżnej swoje rzeczy. - Chciałbym ci pokazać resztę rezerwatu, a czas nagli. - Przez chwilę, przed włożeniem do torby, Marek w ręku trzymał kieszonkowy komputer, zbliżony w swoich wymiarach do formatu A5, przypominający w swojej budowie laptopa. Coś mu kazało włączyć na chwilę ten małych rozmiarów komputer. - No i jak tam? Jesteś już gotowy? - Dorota stała pod słońce kilka kroków od niego, mrużąc oczy od oślepiającego ją światła słonecznego. Głos Doroty spowodował, że pochylony Marek, szybko spakował laptopa do podróżnej torby bez jego uruchamiania. Po chwili stał wyprostowany, gotowy do dalszego zwiedzania rezerwatu. - No Marku. Ty tutaj jesteś gospodarzem - powiedziała Dorota. - Czekam na twoje propozycje dotyczące zwiedzania rezerwatu. - Skoro nie było Otwartej Bramy Ducha... - próbował zażartować uważnie przyglądając się Dorocie, po chwili jednak powiedział. - OK. No to rozpoczynamy dalsze zwiedzanie rezerwatu archeologicznego 56 Kręgi Kamienne w Odrach. - Zabrzmiało to trochę oficjalnie, ale Marek chciał trochę zyskać na czasie. Musiał się przez chwilę zastanowić, nad tym co mu się przytrafiło. Nie potrafił jednoznacznie i rozstrzygająco odpowiedzieć na pytanie, czy naprawdę był w innej rzeczywistości, czy też ta namacalna, inna rzeczywistość była tylko wytworem i projekcją jego umysłu, w czasie kiedy był on nieprzytomny. Udało mu się jedynie ustalić, że przez około piętnaście do dwudziestu minut był całkowicie nieprzytomny. Tak przynajmniej twierdziła jego ukochana Dorota. A może ta rzeczywistość, której teraz doświadcza nie jest prawdziwa i Doroty tutaj w ogóle nie ma. Nagle stwierdził, że Dorota mu się uważnie przygląda. Marek zrobił kilka kroków w kierunku steli środkowej. Ręką dał zachęcający znak Dorocie, aby się do niego przybliżyła. - Znajdujemy się w środku kręgu kamiennego oznaczonego numerem I - rozpoczął swój wykład Marek. - Taka numeracja kręgów została zaproponowana przez niemieckiego astronoma Müllera. Z tego miejsca - dotknął dłonią steli środkowej - poznański mierniczy Stephan zaproponował poprowadzenie linii przesilenia letniego. Linia ta wychodzi ze środka tego kręgu, biegnie przez środek kręgu numer III oraz przez dwie stele środkowe w kręgu numer V. Krąg ten znajduje się w północno zachodniej części rezerwatu, tuż nad samym brzegiem Wdy. Jak pamiętasz przechodziliśmy przez most we wsi Wojtal nad tą rzeczką... Pójdziemy teraz wzdłuż linii przesilenia letniego - powiedział Marek i ruszył pierwszy. Wyszli z kręgu numer I i powoli przybliżali się do największego kręgu oznaczonego przez astronoma Müllera numerem III. Droga wraz z najbliższym jej terenem rezerwatu łagodnie opadała w dół, lecz pochylenie terenu było tutaj niewielkie. Szli depcząc i szeleszcząc rosnące między kręgami trawy i wrzosy. Między kręgami znajdowała się duża ilość połamanych i suchych gałęzi oraz szyszek, które swoją obecność sygnalizowały głośnym hałasem, kiedy zostały nadepnięte. Kamienne głazy stojące na obwodzie trzydziesto trzy metrowego, regularnego koła oraz ogromna stela środkowa przybliżały się zgodnie z tempem marszu i stawały się coraz wyraźniejsze. Idąc w stronę kamiennego kręgu oboje milczeli, każde zaabsorbowane swoimi myślami. Ale żadno z nich nie wiedziało, że oboje myśleli o tym samym. Oboje myśleli o Otwartej Bramie Ducha... Lecz każde z nich myślało o bramie na swój sposób. Marek dokładnie pamiętał wszystkie szczegóły tej tajemniczej wędrówki i teraz analizował je na wszystkie możliwe sposoby. Dorota próbowała przypomnieć sobie ostatnie wersety Irys, które dotyczyły Otwartej Bramy Ducha, ale czuła w głowie tępą, wszechogarniającą pustkę, która zaczęła ją bardzo boleśnie uwierać w skronie. Czuła, że jej oddech staje się coraz płytszy i płytszy... Idący obok Doroty Marek kątem oka dostrzegł, że dzieje się z nią coś dziwnego. Lecz zanim zdołał zareagować, Dorota łagodnie osunęła się na rosnącą na ziemi trawę. Marek delikatnie podniósł głowę Doroty i ułożył ją lekko odwróconą w prawą stronę na zwiniętą w rulon swoją kurtkę. Bacznie przypatrywał się jej twarzy i intensywnie myślał jak może jej pomóc w tym nagłym omdleniu. Nagle spojrzał na widoczne, odsłonięte jej lewe ucho i drgnął. Spojrzał jeszcze raz i zbladł. Na uchu Doroty nie było zrobionych w kształcie końskiej podkowy złotych kolczyków. Marek przybliżył się do jej ucha na odległość kilku centymetrów i stwierdził z przerażeniem, że na jej uchu nie było żadnych śladów, które mogłyby świadczyć, że kiedykolwiek były tam jakiekolwiek kolczyki... Nieludzki okrzyk wyrwał mu się z gardła i bardzo dynamicznie rozszedł się po rezerwacie... *** - Czy nasze doznania mieszczą się w ramach bezpośredniego poznania zwykłej rzeczywistości? - zapytał Marek. Siedział oparty o stuletnie drzewo i wyjmował z buta uwierający go kawałek drewna. Kilka minut temu opuścili rezerwat archeologiczny Kręgi Kamienne i podążali leśną drogą w kierunku wsi Odry. - A może rzeczywistość jest tylko tam, gdzie została umieszczona świadomość człowieka - odpowiedziała Dorota. Nie odpowiedział na jej ciekawe stwierdzenie i długo milczał. Dorota siedziała obok Marka w milczeniu, ukradkiem spoglądając na widoczny, dobrze zarysowany, słowiański profil jego lekko opalonej twarzy. Marek coś intensywnie analizował w swoim umyśle, nieczuły na otaczające go piękno czerwcowego dnia. Na zachód od miejsca, gdzie się teraz zatrzymali na krótki przymusowy postój, w niewielkiej od nich odległości znajdował się dobrze nasłoneczniony prześwit otwartego tere- 57 nu na którym od prawie dwóch tysięcy lat wygrzewały się każdego lata wyciosane kamienie ustawione ręką ludzką w różnych rozmiarów kamienne kręgi. Marek starannie zawiązał swój sportowy but i milcząc ruszyli w dalszą drogę. Po chwili marszu, przerwał milczenie i zaczął mówić łagodnie, cichym, przerywanym głosem, jakby bał się, że ktoś kto nie jest przygotowany do takiej wiedzy, mógłby usłyszeć nie przeznaczone dla niego słowa. - Może jesteśmy cząstką pradawnego i czcigodnego Bractwa, które podjęło podróż u zarania historii człowieczeństwa... Z jaką rzeczywistością mamy do czynienia, kiedy świadomość została zastąpiona podświadomością? Wszak w marzeniach sennych też mamy do czynienia z pewną rzeczywistością. Ale jest też inna rzeczywistość, nazwana przez etnografa amerykańskiego Carlosa Castanedę rzeczywistością niezwykłą. Castaneda pisał swoją książkę The Teaching of Don Juan - A Yaquai Way of Knowledge2 w czasach kiedy komputery były jeszcze zbyt mało popularne. Ja użyłbym nazwy charakterystycznej dla naszych czasów, czasów komputerów i nazwałbym ją rzeczywistością wirtualną. Ta rzeczywistość jest, jak sądzę, paralelna do zwykłej rzeczywistości i również rozgrywa się w realnym czasoprzestrzennym continuum. Rozgrywa się w rzeczywistości, niewiele różniącej się od zwykłej rzeczywistości życia codziennego. Rzeczywistość wirtualna ponadto posiada określone cechy charakterystyczne, które każdy postrzegający ją może zapewne ująć je w tych samych kategoriach poznawczych. Dorota w milczeniu przysłuchiwała się wywodom Marka, lecz dopiero po pewnej chwili zaczęła łapać sens jego rozumowania. - Każda definicja lub próba opisania tej rzeczywistości jest fikcją i kończy się przeświadczeniem, że jest to Realna Rzeczywistość, a w której tylko odbija się wiedza i zgromadzone doświadczenie każdego człowieka - mówił Marek, stopniowo rozkręcając się. - Ojej! Jakie trafne sformułowanie - pomyślała Dorota. - Świetnie! - wykrzyknęła na głos i kilka razy przyklasnęła dłońmi. Ten niecodzienny dźwięk dynamicznie rozszedł się po najbliższym otoczeniu. Marek na ten dźwięk delikatnie drgnął, odwrócił lekko głowę w stronę Doroty, łagodnie uśmiechnął się i po chwili dalej, ale już normalnym głosem, kontynuował swój wywód. - Cechą charakterystyczną rzeczywistości wirtualnej jest to, że zawiera ona trzy elementy składowe. - I jakby podkreślając ten fakt pokazał Dorocie trzy palce swojej prawej dłoni. Pozostałe dwa palce mocno zagiął, tak aby nie były widoczne i nie przeszkadzały w dalszych rozważaniach. Po chwili dalej kontynuował - Elementy te obejmują rzeczy do niej należące, działania po sobie następujące oraz wypadki. Te trzy elementy, posiadające swoją wewnętrzną logikę, postrzegane są wszystkimi zmysłami jako istniejące składniki rzeczywistości wirtualnej. Pełny obraz rzeczywistości wirtualnej uzyskuje się łącząc elementy zwykłej rzeczywistości ze zbiorem marzeń sennych, chociaż ich status nie jest do końca i ostatecznie tożsamy. - Nabrał głęboko powietrza w płuca i gwałtownie je wydmuchał. - Rzeczywistość wirtualna posiada trzy, jedyne w swoim rodzaju, cechy charakterystyczne - na chwilę zamilkł, poczym dalej kontynuował swoje rozważania. - Pierwszą cechą jest stabilność elementów składowych... - Co to oznacza? - spytała Dorota, przerywając płynący potok jego słów. Patrzyła gdzieś daleko przed siebie, ponad linię horyzontu, tuż obok strzelistej wieży kościelnej i towarzyszącej jej wysokim zielonym od liści drzewom. Wyszli już ze stuletniego lasu na piaszczystą, wiejską drogę, tę samą, którą rankiem wędrowali idąc do kręgów. Marek na chwilę się zamyślił, mrużąc oczy od oślepiającego go słonecznego światła. - Oznacza to, że są one niezmienne zarówno w czasie i przestrzeni i postrzegane są jako części składowe zwykłej rzeczywistości, gdyż nigdy nie ulegają zmianom ani nie znikają, jak to ma miejsce w przypadku, kiedy mamy do czynienia z sennymi marzeniami. Każdy element przynależny do tej rzeczywi- 2 Carlos Castaneda Nauki don Juana, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 1997. 58 stości, każdy szczegół, ba nawet każdy atom tego szczegółu, charakteryzuje się wewnętrzną stabilną istotnością... I tutaj pojawia się ciekawa rzecz. Każdy element tej wirtualnej rzeczywistości mogliśmy dokładnie obejrzeć z każdej strony, zatrzymując się przy nim i zbadać go wzrokiem, poprzez dotyk, zapach lub smak. Ciemne winogrona były jędrne, pachniały świeżością i miały prawdziwy winogronowy smak, charakterystyczny dla tego gatunku. Kiedy wymawiam te słowa nadal czuję w swoich ustach ich boski słodki smak z lekkim odcieniem kwaskowatości i odrobiną subtelnej goryczki oraz pełno napływającej śliny, gotowej do przyjęcia tego owocu. - Uśmiechnął się. - Mój organizm na ich wspomnienie nadal reaguje prawidłowo... Marek na chwilę przestał mówić, by przełknąć obficie napływającą mu do ust ślinę. - Wróćmy do stabilności... - oboje czuli mocny, realny żar, bezlitośnie spadający na ich ciała z czerwcowego nieba. Po miłej ochłodzie leśnego powietrza już na nic więcej nie mogli liczyć, aż do samej, małej stacji kolejowej we wsi Wojtal. - Można nawet pokusić się o sformułowanie pewnego kryterium tej stabilności... Nie odbiega ono wcale od ustalonego kryterium stabilności rzeczywistości zwykłej. Wszak mogliśmy dowolnie długo zatrzymywać się i dowolnie długo poddawać badaniu jakikolwiek jej element składowy. Jako fizyk sadzę, że równanie Schrödingera lub równanie Diraca również funkcjonuje w tej wirtualnej rzeczywistości i jest ono tam również nieskończenie długo stabilne. - Chwilę milczał, a potem powiedział. - To kryterium stabilności daje możliwość odróżnienia stanów rzeczywistości wirtualnej od innych stanów, które tylko symulują tę rzeczywistość. Szybko zbliżali się do pierwszych zabudowań wsi Odry. Marek nerwowo spojrzał na swój zegarek. Dochodziła 1330 i pozostało im jeszcze około pół godziny do odjazdu ich pociągu. - Drugą cechą charakterystyczną dla składników tworzących wirtualną rzeczywistość jest ich niepowtarzalność... - od szybkiego marszu ich oddechy stawały się coraz krótsze. - Co to oznacza? - spytała lekko posapując Dorota. - To oznacza, proszę panią, że każdy szczegół tychże składników stanowi pojedyncze, unikalne i niepowtarzalne zjawisko. Daje to w efekcie wrażenie jakby każdy szczegół był całkowicie autonomiczną cząstką całości lub jakby ukazywał się on pojedynczo. Z owej niepowtarzalności tych elementów składowych powstaje konieczność scalania izolowanych szczegółów w większą całość. - A mówiąc normalnym językiem - wtrąciła się Dorota - wszystkie atomy, będące autonomiczną cząstką całości, scalają się lub jednoczą tworząc rzeczywistą scenę i jej całościową, unikalną kompozycję. Uff... - jęknęła. - Ależ to trudne... Oboje milczeli przez chwilę dla złapania oddechu, idąc pośpiesznie do pociągu i wzniecając odrobinę kurzu na wiejskiej drodze. - No dobrze, a co z trzecią i ostatnią cechą? - zapytała po dłuższej chwili milczenia. Marek przełknął ślinę, nabrał pełno, lekko zabarwionego wiejskim zapachem powietrza do płuc i odpowiedział. - Trzecią cechą charakteryzującą wirtualną rzeczywistość jest, jak twierdzi Castaneda, brak zwykłego, dotyczącego ich zgodnego działania. Trzecia cecha jest wyjątkowa i chyba najbardziej dramatyczna. Brak consensusu sprawia, że elementy wirtualnej rzeczywistości postrzegane są w kategoriach obserwatora będącego jedynym świadkiem obserwującym tę wirtualną rzeczywistość, a które przecinają się ze zwykłą rzeczywistością mieszając się. Obserwator zaczyna tracić poczucie rzeczywistości zwykłej i wydaje mu się, że jest świadkiem jakiegoś niecodziennego zdarzenia. Ma on jednak pełną świado- 59 mość, że nie jest to sen. Lecz z czasem ten stan może rozmywać się, zabarwiając go marzeniami sennymi ... - A obserwator przez tradycyjne szczypanie dowolnej, wybranej powierzchni ciała nie jest w stanie rozstrzygnąć, czy obserwowana rzeczywistość jest zwykłą rzeczywistością, czy też rzeczywistością wirtualną, gdyż sam mechanizm szczypania i związany z nim ból przynależy do którejś rzeczywistości - powiedziała Dorota przerywając w pół słowa skomplikowany wywód Marka. Ten kiwnął głową na znak zgody. - Nie jest wykluczone, że mechanizm szczypania i związane z nim zjawisko bólu przenika obie rzeczywistości. Minęli budynek szkolny, a chwilę później strzelisty kościół z zamkniętymi na głucho potężnymi, drewnianymi drzwiami. Marek odruchowo spojrzał na drzwi kościoła. Przez chwilę wydawało mu się że drzwi nie są zamknięte, lecz lekko uchylone i aby mógł to dokładnie sprawdzić na chwilę musiał przystanąć. Dorota siłą bezwładności wyminęła go o pół kroku i również się zatrzymała patrząc na masywne drzwi kościoła. Na chwilę oboje się zamyślili, lecz żadne z nich nie bardzo mogło wytłumaczyć dlaczego to robią. Chwilę później Marek stwierdził, że to gra cieni powodowała złudzenie otwartych drzwi. Ruszyli w dalszą drogę i kiedy przeszli kilka kroków Marek spojrzał na swój zegarek. Była godzina 1335. Po chwili milczenia Marek dalej kontynuował swój wykład. - Consensus codziennych zjawisk rozgrywających się w zwykłej rzeczywistości, to milcząca zgoda społeczeństw na pewien ich czasoprzestrzenny porządek rzeczy powtarzających się w określonym porządku, na przykład w porządku chronologicznym. Tutaj wymienię zjawisko dnia i nocy, faz księżyca, pór roku. W efekcie, w oparciu o zjawiska które wymieniłem przed chwilą, zostanie stworzone pojęcie czasu, kalendarz itd. itp. Według Castanedy, w odniesieniu do rzeczywistości niezwykłej uzyskanie takiego zwykłego consensusu nie jest możliwe. Sama mogłaś się o tym przekonać, że to nie do końca jest prawdą... - Zatem w jakiej rzeczywistości byliśmy? Tej zwykłej, normalnej, czy też w tej wirtualnej? - zapytała Dorota. - To bardzo dobre pytanie - opowiedział Marek. Podrapał się prawą ręką po głowie, a potem machnąwszy ręką odpowiedział - A cholera go wie? - Dorota przez chwilę patrzyła na niego zdumiona, po czym nagle oboje wybuchnęli radosnym, głośnym śmiechem. Zadziałał on jak cudowny balsam, łagodnie masujący ich znużone tą niezwykłą przygodą, ciała. Marek uchwycił Dorotę mocno w pasie i razem z nią się zakręcił. Po chwili delikatnie postawił Dorotę na ziemi i mocno pocałował w ją w usta. Stali na kamiennej wiejskiej drodze, tuż przy sklepie, w którym rano robili zakupy. Kilku okolicznych chłopów, popijając piwo prosto z butelki przy sklepowych drzwiach, przyglądało się im z obojętnym zainteresowaniem. Dorota spłoszona obecnością ludzi i tym nieoczekiwanym, odważnym pocałunkiem, wyszarpnęła się Markowi z objęcia. Odeszła pół kroku od niego i udając zagniewaną powiedziała. - Co ludzie powiedzą na takie twoje nieobliczalne zachowanie? Marek machnął ręką i serdecznie się roześmiał się, zadowolony z tak nieoczekiwanego obrotu sprawy. - A jak myślisz? - zapytał po chwili, radośnie uśmiechając się do Doroty. - Myślę, że nic nie powiedzą - odpowiedziała Dorota - bo całowałeś mnie tylko wirtualnie... *** Drewniane, masywne drzwi kościoła drgnęły i mocno zaskrzypiały. Klęczący na klęczniku, przy ołtarzu młody ksiądz, o krótko przystrzyżonych jasnoblond włosach drgnął i szybko odwrócił się. W otwar- 60 tych drzwiach kościoła zobaczył znajomego komendanta policji z pobliskiego Czerska. Odłożył na klęcznik trzymane w ręku Pismo Święte, przeżegnał się i sprężystym krokiem ruszył w kierunku znajomego policjanta. Podali sobie dłonie. - Niech będzie pochwalony - powiedział komendant zmęczonym głosem patrząc księdzu prosto w oczy. W lewej ręce trzymał niebieską policyjną czapkę. Był to starszy mężczyzna o zniszczonej twarzy i mocno już siwych, krótko przyciętych włosach. Na jesieni tego roku komendant miał udać się na wysłużoną emeryturę... Za nim, w zarysie kościelnych drzwi, widoczny był stojący na drodze tuż przy kościele niebieski, policyjny Polonez. - Na wieki wieków - opowiedział ksiądz i kiwnął głową. Lewą ręką wykonał zapraszający gest w kierunku ołtarza. Komendant podążył wzrokiem za gestem księdza i zobaczył w oddali, leżące tuż przy ołtarzu, dwie nieruchome ludzkie postacie... W kościele panował lekki półmrok. Tylko ołtarz był oświetlony przez światło słoneczne, wpadające ukośnie przez wysokie, kościelne okna. Komendant i ksiądz ostrożnie podeszli do ołtarza tak jakby bali się obudzić leżące nieruchomo postacie i obaj, prawie jednocześnie, przyklęknęli na stojących obok siebie klęcznikach. Światło słoneczne padało na zastygłe w objęciach śmierci twarz młodej kobiety i dojrzałego mężczyzny o siwych, lekko przyciętych włosach. Mężczyzna ubrany był w sportową jasną koszulę, której rękawy były mocno do góry zawinięte i długie spodnie dżinsowe. Sportowe buty dopełniały jego również sportowy ubiór. Unikalnej urody twarz kobiety, delikatnie odwrócona w prawą stronę w kierunku padającego ukośnie światła słonecznego, delikatnie i tajemniczo uśmiechała się. Jej długie mokre włosy były bezwładnie rozsypane wokół jej głowy. Ubrana była na sportowo, w śnieżno białą bluzkę z krótkim rękawkami, białą spódnicę i długie, prawie do kolan białe skarpety. Obuwie było również sportowe. Na jej lewym, odsłoniętym od włosów uchu, delikatnie błyszczał w słonecznych promieniach złoty kolczyk, delikatnie uformowany w kształcie małej końskiej podkowy. Ich ubrania były mocno mokre i część wody w nich zawarta wyciekła już na czerwony, leżący przy ołtarzu kościelny dywan, znacząc swoją obecność mokrą, ciemną plamą. Przy ołtarzu intensywnie pachniało świeżymi kwiatami i kadzidłem. - Jak to się stało? - półgłosem zapytał komendant uważnie przyglądając się nieruchomym ciałom. Obaj klęczeli na klęczniku, a z daleka wyglądało jakby po prostu obaj modlili się. Ksiądz nabrał głęboki oddech i powiedział. - Było to koło południa... Skończyłem właśnie lekcje religii w szkole i jechałem rowerem przez las do chorej, starszej już parafianki, do Karsina... No wie pan komendant, tą drogą koło kręgów - policjant kiwnął głową na znak, że o jaką drogę chodzi. - Nagle zrobiło się ciemno zagrzmiało i po chwili jak nie huknie... Jak grom z jasnego nieba... - Ksiądz mówił cicho, urywanymi zdaniami, jakby brakowało mu tchu. - Panie komendancie, od tego huku to ja spadłem z roweru... - Podniósł do góry prawy łokieć, na którym czarna sutanna była mocno poplamiona ziemią... - Byłem przerażony... To było jak uderzenie strasznego pioruna... - młody ksiądz drgnął na wspomnienie zdarzeń, które rozegrały się niewiele więcej jak kilkadziesiąt minut temu, w odległości kilku kilometrów od jego kościoła. - W chwilę potem usłyszałem nieludzki krzyk dochodzący z kręgów... - Nagle przypomniałem sobie o tych młodych ludziach... - ruchem głowy wskazał na leżące przed nimi dwa ciała. - Dzisiaj rano rozmawiałem z nimi. Byli tacy radośni i beztroscy. Nakarmili nasze dzieciaki ze szkoły słodyczami i owocami... - wskazał ruchem głowy smutną, klęczącą gromadkę skromnie ubranych dziewczynek i chłopców. Jedna z dziewczynek trzymała w ręku bukiet różnokolorowych polnych kwiatów i w niemym zapytaniu skrzyżowała swój wzrok ze wzrokiem księdza. Ten w lot zrozumiał sytuację i kiwnął głową na znak zgody. Dziewczynka nieśmiało podeszła do nieruchomego ciała kobiety, przyklęknęła i delikatnie położyła bukiet polnych kwiatów u jej stóp. Przeżegnała się i cichutko wróciła do grupki swoich koleżanek i kolegów. - Ona nazywa się Dorota Nowak... - cichym, przerywanym głosem, ksiądz kontynuował swoją niecodzienną opowieść. - Taka elegancka i szykowna, pachniała jakimiś egzotycznymi perfumami... Zosta- 61 wiła mi swoją wizytówkę... - ksiądz otworzył Pismo Święte i szybko odnalazł biało błękitny kartonik papieru i wręczył go komendantowi. - Obiecała pomóc ludziom w potrzebie... Na chwilę zapanowało milczenie. Słychać było tylko szepty przybywających do kościoła okolicznych mieszkańców. Wieść po okolicy rozchodziła się szybko i ludzie przybywali do kościoła wiedzeni trochę instynktem ciekawości, a trochę potrzebą pomodlenia się za zmarłych nagle i tragicznie młodych, zupełnie obcych im ludzi... Ksiądz odchrząknął i mówił dalej. - Jego nazwiska nie znam. Miał na imię chyba Marek. Tak przynajmniej go przedstawiała - na chwilę zamilkł i ponownie odchrząknął. - Mówiła, że przyleciał dla niej specjalnie aż z Nowej Zelandii, i że przez wiele lat się nie widzieli... Wyglądali na bardzo w sobie zakochanych - ksiądz wyjął spod sutanny białą chusteczkę i głośno wytarł nos. - Mówili, że idą do kręgów... - Kiedy usłyszałem ten straszny krzyk, to coś mnie tknęło i pomyślałem o nich... Szybko rzuciłem rower i pognałem jak mogłem najszybciej, do miejsca skąd rozległ się ten krzyk... Kiedy dotarłem do kręgu, ona już nie żyła... Obok niej była wypalona ziemia, chyba od uderzenia pioruna. Jeszcze się dymiło... On - tu wskazał palcem na Marka - jeszcze żył. Nigdzie nie padało, tylko w tym miejscu gdzie oni byli, zdarzył się chyba jakiś cud... Cała ziemia była mokra, aż nasączona wodą... I oni byli cali mokrzy... Kiedy on mnie zobaczył, rozpoznał mnie i się uśmiechnął... Widziałem, że strasznie cierpi. Pytał mnie, co z nią... Znaczy się, pytał co jest z Dorotą - ksiądz poprawił się. - Podszedłem do niej. Leżała nieruchomo... Sprawdziłem tętno, ale już nie żyła. Wtedy zacząłem się modlić. Potem mu powiedziałem, że nie żyje... Płakał jak dziecko. Boże jak on płakał... Mówił mi, że się tak długo nie widzieli się, a teraz ją stracił... Pytał mnie dlaczego Bóg mu ją odebrał, kiedy mogli być wreszcie razem... Pan wie panie komendancie, jakie to są trudne chwile dla księdza... Szczególnie trudne chwile dla tak młodego księdza, jak ja... - na chwilę zamilkł. - To chyba bardzo trudna próba dla każdego wierzącego, kiedy nagle traci bliską, ukochaną mu osobę... Nie umiałem mu nic sensownego odpowiedzieć... Zanim umarł mówił, że strasznie boli go prawa noga. Kiedy podniosłem nogawkę jego spodni, zobaczyłem nadpalone i zwęglone ciało. Musiał oberwać od tego pioruna. Ale nie powiedziałem mu o przyczynie jego bólu... Prosił Boga o przebaczenie, dla niej i dla siebie... Chciał się wyspowiadać, ale już nie zdążył... Ciałem jego wstrząsnął jakiś dziwny dreszcz, chciał coś jeszcze powiedzieć, ale tylko głęboko westchnął i umarł... Klęczałem przy nich i modliłem się... Płakałem i modliłem się. Prosiłem Boga o przebaczenie dla nich... To byli dobrzy ludzie... Biła od nich jakaś niezwykła dobroć i głębokie uczucie gorącej miłości... - głos mu się na chwilę załamał. Ksiądz dyskretnie wytarł łzy i przez chwilę milczał, a komendant go nie ponaglał. - W chwilę potem drogą przy rezerwacie jechał furmanką na pole Józek Bobrowski - ksiądz mówił już normalnym głosem. - Józek studiuje medycynę i jest chyba już na piątym roku... Często przyjeżdża do starego i schorowanego ojca do Karsina i jak może, pomaga mu w pracach w polu. To dobry człowiek... On ich zbadał i stwierdził zgon, a potem pomógł mi ich tutaj przywieźć... - ksiądz westchnął i nabrał dużo powietrza do płuc. - A potem zadzwoniłem do pana... Do księdza podszedł dyskretnie ubrany na czarno mężczyzna w średnim wieku i coś mu szepnął do ucha. Komendant rozpoznał w tym mężczyźnie właściciela zakładu pogrzebowego z Czerska. Ledwie zauważalnym kiwnięciem głowy obaj mężczyźni wymienili między sobą znak powitania. Ksiądz energicznie wstał z klęcznika. Komendant również wstał, ale trochę wolniej. - Przywieźli już trumny. Muszę na chwilę pana opuścić - chciał już odejść, ale coś sobie przypomniał. - Ludzie z Karsina mówią, że nad ich wioską leciał piorun kulisty i że to on ich zabił... - nerwowo szukał czegoś na piersi pod sutanną. - Ludzie mówią, że ten piorun był wielkości dużej piłki do gry. - Po chwili wyjął stamtąd, zawinięty w białe płótno, niewielkich rozmiarów, nadpalony przedmiot. 62 - Ona trzymała to w ręku... - ostrożnie wręczył komendantowi policji sam nadpalony przedmiot. - Zachowała się tylko okładka i chyba tylko ostatnia, a może przedostatnia strona książeczki - powiedział ksiądz i odszedł szybkim krokiem z właścicielem zakładu pogrzebowego w kierunku głównych, wyjściowych drzwi kościoła. Komendant uważnie przyglądał się temu przedmiotowi, małej pomarańczowej, nadpalonej książeczce, delikatnie trzymając go w lewej ręce. Prawą ręką sięgnął po okulary, które zawsze nosił na piersi w lewej, wewnętrznej kieszeni policyjnej marynarki. Na okładce zachował się pisany dużą, stylizowaną drukarską czcionką tytuł Irys i fragment jakiegoś, mało czytelnego obrazka. Komendant otworzył ostrożnie książeczkę tak, aby nie uszkodzić mocno nadpalonych kartek. Delikatnie przełożył je, tak aby móc przeczytać mały fragment nie spalonego tekstu, znajdującego się prawie na końcu książeczki. Komendant założył okulary i w milczeniu zaczął czytać... (...) płynęła woda, poza tym wszystko było milczące i wyczekujące. W piersi Anzelma rozbrzmiewał nadal śpiew ptaka wraz z głosem ukochanej (...) (...) Przed szczeliną siedział starzec, który zobaczywszy zbliżającego się Anzelma, wstał i krzyknął: - Hej, ty, wróć, to jest brama ducha. Nikt, kto przez nią wszedł, nie powróci...3 Komendant po przeczytaniu tych słów mimowolnie podniósł wzrok i spojrzał najpierw na nieruchomo leżącego Marka, potem na nieruchomo leżącą Dorotę, a następnie odruchowo spojrzał w kierunku głównych drzwi wyjściowych kościoła. Z daleka widział otwarte drzwi kościoła i widoczny w nich zarys policyjnego samochodu, mocno oświetlonego słonecznym światłem. Nagle, prawie niezauważalnie, delikatnie drgnął. W dalekim, jasno oświetlonym prostokącie kościelnych drzwi pojawiły się nagle dwie idące postacie: mężczyzny i kobiety. Mężczyzna ubrany był w sportową jasną koszulę, której rękawy były mocno do góry zawinięte i długie spodnie dżinsowe. W lewym ręku trzymał kurtkę dżinsową, a niewielką torbą podróżną niedbale przerzucił przez lewe ramię. Jego przycięte włosy były mocno przyprószone siwizną. Kobieta o długich ciemnych włosach była ubrana na sportowo, w śnieżno- białą bluzkę z krótkim rękawkami i białą spódnicę. Mężczyzna na chwilę się zatrzymał i skierował swój wzrok w głąb kościoła. Kobieta siłą bezwładności wyminęła go o pół kroku i również się zatrzymała, patrząc również w głąb kościoła. Oboje byli doskonale widoczni w zarysie jasno oświetlonych słonecznym światłem, odległych drzwi kościelnych. Wydawało się, że wzrok komendanta skrzyżował się ze wzrokiem odległego mężczyzny i kobiety. Po chwili oboje ruszyli i zniknęli z pola widzenia otwartych drzwi kościelnych. Komendant przez chwilę stał jak skamieniały; dopiero kiedy upłynęło kilka sekund, odruchowo spojrzał na swój zegarek. Wskazówki jego zegarka pokazywały godzinę 1335. Coś go tknęło i ponownie skierował swój wzrok na leżącą nieruchomo Dorotę. Wpatrywał się w jej twarz przez dłuższą chwilę, jakby próbował zapamiętać jak najwięcej szczegółów, po czym przeniósł swój wzrok trochę wyżej i nagle zobaczył w jasnej smudze ukośnie padającego słonecznego światła dwa tańczące w powietrzu białe motyle. Swoje taneczne ewolucje motyle wykonywały lekko, delikatnie i z pełną gracją, zataczając dziwaczne i niezrozumiałe dla rodzaju ludzkiego niewidzialne trajektorie, to na przemian gwałtownie wznosząc się, to subtelnie i delikatnie powoli opadając. Taniec swój wykonywały w głębokim milczeniu, z ogromną precyzją, z pełnym zaangażowaniem i z właściwym im oddaniem. Kiedy zbliżały się do siebie na bliską, niemalże intymną odległość, ich trajektoria gwałtownie pięła się ku górze. Lecz kiedy dzieląca ich odległość gwałtownie rosła, spadały majestatycznie, wykonując ruch obiegowy wokół wspólnego niewidzialnego środka, jak dwie planety powiązane mocną nicią grawitacji, majestatycznie krążące wokół wspólnego środka mas. 3 Herman Hesse, Irys... 63 Komendant patrzył na te radosne i miłosne harce czerwcowych motyli jak urzeczony. W ich płynnym delikatnym ruchu było coś mistycznego, a może nawet boskiego. Motyli taniec został po chwili subtelnie przerwany i jego główni bohaterowie rozdzielili się. Jeden z motyli usiadł na czole Doroty i gwałtownie zamachał swoimi skrzydłami. Drugi motyl usiadł na lewym policzku Marka i również gwałtownie zamachał swoimi skrzydłami. Komendant z napiętą uwagą wpatrywał się w nieruchomą twarz Doroty i nagle, zupełnie nieoczekiwanie mocno drgnął... 64 Cześć druga DINA AROBI Ile rzeczy musiało się zdarzyć, aby ta jedna rzecz mogła się zdarzyć. 65 Dochodziła godzina 1400, kiedy czerwony mercedes z napisem Taxi i z fantazyjnie wymalowanym żółtą farbą numerem bocznym 2235 bardzo dynamicznie zajechał pod główne wejście oszklonego, nowoczesnego Terminala 1 lotniska Okęcie w Warszawie i płynnie zmniejszając prędkość, łagodnie zatrzymał się tuż przy niewysokim, pomalowanym na biało kamiennym krawężniku, oddzielającym ulicę od szerokiego, dobrze zamiecionego chodnika. Po chwili przednie drzwi taksówki otworzyły się i po obu jej stronach wysiadło dwóch mężczyzn, młody, dobrze zbudowany kierowca i pasażer w okularach, o siwych, lekko, dobrze przyciętych włosach dopełniających jego dojrzałej męskiej urody; ubrany w sportową niebieską koszulę, której rękawy były mocno zawinięte do góry i długie dżinsowe spodnie. Sportowe buty firmy Adidas w zupełności dopełniały jego sportowy ubiór. Obu mężczyzn wychodzących z dobrze klimatyzowanej taksówki zaatakował nagle i niespodziewanie upał słonecznego i bezchmurnego czerwcowego popołudnia, zabarwionego mocno drapiącym głęboko w gardle kurzem odległej stolicy oraz bardzo charakterystycznym zapachem spalin pobliskiego, międzynarodowego lotniska. Kierowca pewnie balansując swoim ciałem, mimo że jego półbuty zanurzały się w lepkim asfalcie, energicznie podszedł do tylnego bagażnika i otworzył go wyjmując z jego przepaścistych głębin dużą, granatowego koloru, podróżną torbę. Pasażer idąc po chodniku podszedł do kierowcy i przejąwszy uchwyt swojej torby mocno uchwycił ją prawą dłonią, jednocześnie prawie niezauważalnie ugiąwszy się pod jej ciężarem. W lewej ręce trzymał również torbę podróżną, ale mniejszych rozmiarów i znacznie lżejszą. Na tej mniejszej torbie została zamocowana złożona, niebieskiego koloru dżinsowa kurtka. Obaj mężczyźni skinęli głowami na znak podziękowania i pożegnania i po chwili taksówka wgniatając uliczny asfalt, plastyczny i lepki od nagrzewającego go słońca i zostawiając po sobie ślady opon, odjechała na najbliższy postój. Mężczyzna pewnie uchwyciwszy w dłonie swoje bagaże przez chwilę balansował je, aby ocenić ich stopień równowagi. Ale bagażowa asymetria była jednak znaczna. Kiedy objuczony bagażem, z ciałem odchylonym od pionu z powodu asymetrii, udawał się w kierunku głównych drzwi wejściowych, kątem oka zobaczył podjeżdżającego białego osobowego Mercedesa Transportera z bocznym napisem informującym, że służy on do przewozu osób niepełnosprawnych. Kiedy tylko zbliżył się do oszklonych drzwi, te na rozkaz fotokomórki natychmiast otworzyły się bezszelestnie i po chwili przyjemny chłód klimatyzowanego dworca lotniczego otoczył całe jego rozgrzane ciało, dając mu pewien komfort i ulgę. Marek Konarzewski odwrócił się, aby jeszcze raz popatrzyć w kierunku, gdzie podjechał pojazd przewożący osoby niepełnosprawne. Przez oszklone drzwi zobaczył kilka osób krzątających się przy małej transportowej windzie zamocowanej w samochodzie, na której znajdował się inwalidzki wózek. Wewnątrz wózka siedział roześmiany kilkunastoletni blondynek w okularach ubrany w białą marynarkę i białe spodnie, który trzymał w dłoniach małą torbę podróżną w zgniło zielonym kolorze. Nagle rozległ się przytłumiony huk startującego odrzutowca, wprawiając w lekkie drganie duże oszklone okna Terminala 1. Na podstawie tego przytłumionego hałasu Marek przez chwilę próbował określić typ startującego samolotu, ale świadomy znacznych nieprecyzyjności w takiej ocenie dał sobie po prostu spokój. Tuż przy drzwiach wejściowych stały puste popychane metalowe wózki służące do przewożenia osobistego bagażu. Marek Konarzewski z ulgą wrzucił swoje bagaże do wózka i popychając go ruszył w głąb dworca lotniczego. W powietrzu dworca lotniczego unosił się delikatny klimat dalekich krajów i odległych, egzotycznych podróży. Panował tutaj lekki rozgardiasz, co pewien czas przetykany polsko i angielskojęzycznymi komunikatami o trwających lub zbliżających się odprawach biletowo bagażowych, o przylatujących lub odlatujących planowo lub spóźniających się samolotach. Pod wysokim sufitem Terminala 1 zawieszono na grubych stalowych linach dwa sportowe, nowoczesne długoskrzydłe szybowce, jeden w kolorze kremowo - białym z wypisanym na biało na skrzydłach numerem SP- 2243, a drugi w kolorze jasnoczerwonym z numerem SP-2142, które swoją obecnością dopełniały 66 wszystkie pozostałe lotnicze atrybuty tego niezwykłego miejsca. Oba szybowce pochylone w skręcie w lewo wydawały się być gotowe do natychmiastowego lotu. Chociaż linie lotnicze są najbezpieczniejszym transportem na świecie, to pomimo tego czuło się w powietrzu lekko nerwową atmosferę i pewne podekscytowanie przebywających tu osób, zarówno u pasażerów jak i u osób ich odprowadzających. Nad bezpieczeństwem terminala dyskretnie czuwali, ubrani po cywilnemu, agenci bezpieczeństwa służb ochrony lotniska, rozmieszczeni w różnych częściach ogromnej hali, gdzie przebywali pasażerowie i towarzyszące im osoby. Wśród zebranych osób pewnie przechadzali się funkcjonariusze służb antyterrorystycznych, ubrani w służbowe uniformy z czarnymi kominiarkami na twarzach, uzbrojeni po zęby, z krótką automatyczną bronią gotową do natychmiastowego, skutecznego użycia. Swoją obecnością mocno zwracali na siebie uwagę, dając poczucie pewności i bezpieczeństwa. Te wzmocnione służby specjalne odpowiedzialne za bezpieczeństwo lotniska były odpowiedzią na wczorajsze telefoniczne ostrzeżenie od anonimowej osoby, że gdzieś w przepastnych pomieszczeniach dworca lotniczego ukryta jest bomba o bardzo dużej sile rażenia. Po bardzo szybkiej ewakuacji podróżnych szczegółowo i dokładnie przeszukano Terminal 1, ale na szczęście nic nie znaleziono. Marek odszukał wzrokiem stanowisko odprawy pasażerów i bagażu brytyjskich linii lotniczych British Airways oraz kolejkę osób ustawionych do Business Class. Jego samolot, rejsowy lot numer 849 do Londynu, miał swój planowy odlot przewidziany na godzinę 1520. Zatem zostało mu tylko kilkadziesiąt minut na odprawę siebie i bagażu. Przy klasie ekonomicznej kolejka była znaczna i składała się z około dwudziestu osób w różnym wieku, ubranych w różnokolorowe ubrania, z różnym pod względem rozmiarów i wagi bagażem. Natomiast przy klasie business cierpliwie czekało na swoją kolejkę tylko kilka elegancko ubranych mężczyzn i kobiet. Znaczna ilość bagażu, w postaci dużych toreb podróżnych, torebek i neseserów świadczyła o przezorności tych osób, przygotowanych na każdą ewentualność pogodową oraz towarzyską. Marek, ubrany w sportowy ubiór trochę nie pasował do tego eleganckiego towarzystwa, ale się tym zbytnio nie przejmował. Preferował raczej ubranie sportowe, które dawało mu pełną swobodę ruchów, szczególnie w podróży, niż elegancki, ale za to mało wygodny garnitur. Cierpliwie odczekał swoją kolejkę mimowolnie oraz bez specjalnego zainteresowania przysłuchując się rozmowom prowadzonym po polsku i angielsku, powoli przesuwając się w kierunku miejsca odpraw. Podał swój bilet lotniczy zapakowany w papierową saszetkę srebrno - granatowym kolorze z nadrukiem brytyjskich linii lotniczych British Airways. Postawił również na wagę swój największy i najcięższy bagaż. Metalowy wózek, który znacznie ułatwił mu transport osobistego bagażu odsunął od siebie na pewną odległość. Po chwili ktoś z porządkowej obsługi lotniska zabrał go i przestawił w inne miejsce. - Pan Marek Konarzewski. - Kiwnął potakująco głową przez chwilę przyglądając się trochę nietypowej urodzie młodej kobiety o blond włosach, pracowniczki British Airways, ubranej w dobrze dopasowanej do jej szczupłej figury granatowy uniform swojej firmy. - Paszport proszę. - Marek wręczył jej paszport nowozelandzki. - Przez chwilę widział na jej twarzy wyraz lekkiego zaskoczenia, ale dyżurny, bardzo ładny uśmiech szybko go usunął. - Rozumiem również po polsku. - Marek odwzajemnił uśmiech, uprzedzając sytuację. Kobieta kiwnęła głową i wyszukała w komputerowej pasażerskiej bazie danych Marka ściśle określone dane personalne oraz informacje dotyczące rezerwacji, opłaty za bilet oraz rodzaj preferowanych posiłków. Przez chwilę uważnie czytała je i po czym patrząc Markowi prosto w oczy zapytała. - Leci pan od Auckland z noclegiem w Londynie? - zapytała. Kiwnął głową na znak, że potwierdza jej pytanie. 67 - Czy tylko ten bagaż pan posiada? - Zapytała prawie niezauważalnie wskazując swoją głową dużą torbę Marka znajdującą się na wadze. - Nie, mam jeszcze podręczny bagaż. - Podniósł do góry małą torbę podróżną tak wysoko, aby urzędniczka mogła ją obejrzeć, oceniając wzrokiem jej wymiary i wagę. Kiwnęła potakująco głową na znak, że wszystko, jak dotąd, jest OK. - Czy pański bagaż od razu odprawić do Auckland? - Szybko wpisywała coś na klawiaturze komputera patrząc z uwagą w ekran monitora. - Czy tylko do Londynu? - Proszę ten bagaż odprawić od razu do Auckland. Ułatwi mi to jutrzejszą odprawę w Londynie. - Znowu potakująco kiwnęła głową i dalej szybko stukała na komputerowej klawiaturze. Bagaż został zarejestrowany, zważony i prześwietlony i po chwili odjechał na ruchomej automatycznej taśmie w głąb pomieszczenia do miejsca swojego przeznaczenia. Za niecałą godzinę zostanie on załadowany do przepastnych pomieszczeń bagażowych samolotu rejsowego. Cała odprawa bagażu trwała kilka minut. - Czy życzy Pan sobie miejsce przy oknie? - zapytała delikatnie uśmiechając się. - O tak. Proszę o miejsce z lewej strony samolotu przy oknie na całej trasie aż do Auckland - ponownie kiwnęła głową na znak potwierdzenia, szybko wystukując informacje na klawiaturze komputera. Kilka dni temu Marek przyleciał z Nowej Zelandii do Polski i całą podróż lotniczą spędził w klasie business przy oknie z lewej strony. Teraz siedząc również z lewej strony będzie mógł oglądać towarzyszące mu widoki po stronie przeciwnej, niż te które oglądał lecąc do Polski. Urzędniczka wręczyła Markowi paszport, bilet i dwie karty pokładowe - boarding pass, jedna karta uprawniała do wstępu na dzisiejszy samolot, a druga na samolot jutrzejszy, udający się z Londynu do Auckland. Podziękował i spojrzał na swój zegarek. Dochodziła 1425. Kiedy odchodził od stanowiska odprawy bagażowej, odwrócił się i zobaczył na końcu kolejki klasy business w wózku inwalidzkim roześmianego chłopca - tego samego, którego widział w chwili wchodzenia do dworca lotniczego. Towarzyszyło mu kilka osób i znaczna ilość bagaży podróżnych. Wszyscy żywo o czymś rozmawiali. Ale pewna dzieląca ich odległość od Marka oraz głośny komunikat rozlegający się z głośników, informujący o trwającej odprawie pasażerów udających się do Londynu, uniemożliwiała mu ustalenia w jakim rozmawiają języku. Marek trzymając w prawej dłoni paszport, bilet i kartę pokładową, zarzucił swoją małą torbą podróżną na lewe ramię i udał się do kontroli paszportowej, znajdującej się w głębi dworca lotniczego. Odprawa paszportowa trwała przysłowiową jedną minutę i była zwykłą urzędniczą formalnością. Po chwili - po przejściu granicznej, metalowej kolorowej barierki - Marek znalazł się już poza granicami państwa RP. Odruchowo spojrzał na zegarek, który zawsze nosił na prawej ręce i rozejrzał się w poszukiwaniu baru. Odszukał wzrokiem cocktail bar dla pasażerów klasy business. W środku niewielkiego baru panował lekki półmrok i było chłodno, czuło się delikatny zapach dymu drogich papierosów i słychać było przyciszoną muzykę rozrywkową, przerywaną co jakoś czas komunikatami o przylatujących, odlatujących i spóźniających się różnej narodowości samolotach. Podszedł do kelnerki i zamówił kawę. Wybrał miejsce przy stoliku w głębi baru. Liczba osób w barze była niewielka i po chwili, dobrze zaparzona czarna kawa, parująca w delikatnej białej filiżance stojącej na białym spodeczku oczekiwała na Marka na małym, okrągłym stoliku, przy którym siedział. Na środku stolika stał mały zgrabny szklany wazonik, w którym znajdowało się kilka świeżo uciętych żółtych kwiatów. - Czy jeszcze pan sobie czegoś życzy? - spytała stojąca przy Marka stoliku dwudziestokilkuletnia kelnerka bacznie mu się przyglądając. Marek wręczył jej kartę pokładową, aby mogła ona odpisać jej numer. Dla pasażerów klasy business konsumpcja zaczynała się już na lotnisku i była wliczona w cenę biletu. Marek był przez chwilę niezdecydowany. - Proszę coś zaproponować - zwrócił się do kelnerki uśmiechając się. 68 - Do kawy proponujemy doskonałe ciastko - Marek kiwnął przecząco głową. - Proponujemy również lody z owocami i bakaliami. Głowa Marka na chwilę się zatrzymała i jego wzrok skrzyżował się ze wzrokiem kelnerki. - O tak! Lody! To świetny pomysł na tak upalny dzień - pomyślał Marek i głośno powiedział - Proszę o lody z owocami i bakaliami. - Kelnerka szybko coś notowała długopisem w małym notesie. - Proszę coś wybrać. - Marek po cichu liczył na to, że ten zestaw lodów, który wybierze dla niego kelnerka będzie najlepszy. Czuł się trochę zmęczony wczesnym ranny wstawaniem, jazdą porannym pociągiem ekspresowym z Torunia do Warszawy oraz wydarzeniami wczorajszego dnia, które rozegrały się podczas podróży do Kręgów Kamiennych w Odrach w Borach Tucholskich. Pił kawę małymi łykami i błądził wzrokiem bez specjalnego zainteresowania po różnokolorowych i różnotematycznych obrazach znajdujących się cocktail barze. - Ma pan jeszcze całe 15 minut do ostatniej odprawy, umożliwiającej wejście na pokład samolotu - powiedziała kelnerka stawiając na stoliku duży puchar kolorowych lodów z owocami i słodkimi bakaliami. Kiwnął głową na znak podziękowania i z apetytem przystąpił do pałaszowania lodów. Były naprawdę dobre i pomimo ich zimna, szybko opróżnił apetyczny wypełniony po same brzegi duży, szklany puchar. Po dziesięciu minutach wzmocniony dobrą kawą i ochłodzony lodami opuszczał cocktail bar, niosąc swoją małą torbę podróżną i udając się w kierunku stanowiska, skąd za około 25 minut miał odlecieć samolotem brytyjskich linii lotniczych British Airways do Londynu. Ostatnia odprawa - sprawdzanie kart pokładowych i prześwietlanie podręcznego bagażu dla celów bezpieczeństwa lotu i pasażerów - odbyła się bardzo szybko i Marek wraz z pasażerami business class, długim lotniskowym rękawem udał się do samolotu. Tuż przy wejściu do samolotu witał pasażerów tradycyjnym popołudniowym Good afternoon elegancko ubrany kapitan samolotu i dwie uśmiechnięte stewardesy, mniejsza blondynka i trochę większa brunetka, ubrane w obcisłe firmowe uniformy swoich linii lotniczych. Każda z nich trzymała w ręku radiotelefon. Marek okazał kartę pokładową brunetce i po chwili umieściwszy swój podręczny bagaż w zamykanym schowku znajdującym się nad głową, siedział w wygodnym fotelu przy oknie z lewej strony samolotu. Tradycyjnie paliły się już czerwone prostokątne ostrzegawcze symboliczne napisy: Proszę zapiąć pasy. Proszę nie palić. Fotel obok niego był pusty. Jedynie rozpięte skrzyżowane pasy czekały na swojego pasażera, aby w czasie startu, lądowania lub silnej turbulencji podczas lotu mocnym i silnym objęciem chronić jego bezpieczeństwa. Odruchowo spojrzał na swój zegarek, który wskazywał godzinę 1523. Nie martwiło go to trzy minutowe opóźnienie, gdyż wiedział, będąc częstym gościem różnych linii lotniczych, że samolot jest w stanie nadrobić w powietrzu nawet i półgodzinne opóźnienie. Nad głową płynnie wyregulował pokrętło klimatyzatora dostarczającego strumień świeżego, zimnego powietrza i ustawił je na maksymalny przepływ. Przepływający miarowo strumień zimnego powietrza szumiał swoją pieśń i łagodnie masował twarz Marka dając pewien komfort i wygodę oddychania. Zgodnie z instrukcją zapiął pas bezpieczeństwa i z tylnej, przeźroczystej kieszeni szerokiego pasażerskiego fotela, znajdującego się tuż przed nim, wyjął gruby kolorowy magazyn formatu A4. Przez chwilę wertował różnokolorowe strony, ale nie znalazł nic ciekawego co mogłoby go na tę chwilę zainteresować i odłożył magazyn z powrotem do kieszeni fotela. Pasażerowie klasy business zajęli już swoje miejsca i po chwili do samolotu wchodzili pasażerowie klasy ekonomicznej. Marek dyskretnie, chociaż bez specjalnej uwagi, przyglądał im się. Doskonale pamiętał czasy, kiedy tylko i wyłącznie latał tą klasą. Klasa ekonomiczna, usytuowana w tylnej części samolotu i obejmująca około 80 procent wszystkich pasażerów, była przeznaczona dla mniej zamożnych amatorów podniebnych podróży. Klasa business była przeznaczona dla pasażerów z bardziej wypchanym o większych nominałach banknotami portfelem. Status materialny Marka od pewnego czasu uległ znacznej poprawie i mógł on sobie pozwolić na bilet do Polski w klasie business kosztujący go ponad 5 tysięcy dolarów amerykańskich. Cena za 69 bilet była słona, ale w zamian za to otrzymywało się nieporównywalny standard podróży w porównaniu ze znacznie tańszą i mniej wygodną klasą economy. Zewsząd docierały podekscytowane polsko i angielskojęzyczne rozmowy pasażerów. Słychać było metaliczny szczęk zapinanych pasów bezpieczeństwa oraz suche trzaski szczelnie zamykanych niewielkich w pojemności schowków bagażowych znajdujących się nad głowami podróżnych, gdzie został umieszczony na czas lotu ich podręczny bagaż. Na ten hałas nakładał się jednostajny szum pracujących na wolnych obrotach turbin Boeinga 735. Stewardesy krążyły bez ustanku pomiędzy fotelami obu klas, skutecznie pomagając mniej zorientowanym pasażerom w procedurach przygotowujących ich do lotu, który już za chwilę miał się odbyć. Nagle przy drzwiach wejściowych zrobiło się małe zamieszanie i do wnętrza samolotu wjechał wózek inwalidzki. Marek rozpoznał siedzącego w nim chłopca, którego po raz pierwszy zobaczył ponad godzinę temu przy oszklonych drzwiach wejściowych Terminala 1. Chłopcu towarzyszyły trzy osoby. Elegancko ubrana matka chłopca, ubrana w granatowy mundur służb pomocniczych lotniska Okęcie kobieta oraz w zielonym mundurze, wysoki, dobrze zbudowany oficer Wojsk Ochrony Pogranicza, trzymający w lewej dłoni smukły radiotelefon. Przez krótką chwilę trwała rozmowa z kapitanem i stewardesami stojącymi przy wejściu samolotu i po chwili wózek z chłopcem zatrzymał się przy fotelu Marka. - Dzień dobry. - Blondynek grzecznie przywitał się po polsku i uśmiechnął patrząc zza grubych szkieł swoich okularów na Marka niebieskimi oczami. - Dzień dobry - szybko odpowiedział Marek i uśmiechnął się po przyjacielsku. Matka chłopca przez chwilę uważnie przyglądała się Markowi i powiedziała. - Mam do pana prośbę. Nazywam się Joanna Dobrowolska, a to jest mój syn Andrzej. - Pogłaskała go delikatnie po jasno blond włosach. - Otóż mój syn leci sam do Londynu do swojego ojca, który odbierze go z lotniska. Czy mogę liczyć na pana pomoc w trakcie trwania lotu? - Oczywiście - Marek błyskawicznie odpiął pasy bezpieczeństwa i szybko zerwał się z fotela. Stał teraz wyprostowany tuż przy swoim fotelu. - Pani pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Marek Konarzewski. Pochylił się i delikatnie ucałował dłoń Joanny Dobrowolskiej. Ta elegancko ubrana kobieta pachniała dobrymi, drogimi perfumami. Przy Marka fotelu oprócz stojącego wózka inwalidzkiego i matki Andrzeja stało jeszcze kilka osób. Były to te same osoby, które razem z chłopcem weszły na pokład samolotu. Po chwili do tej grupy dołączył kapitan samolotu i uśmiechająca się stewardesa. - A może chciałbyś lot do Londynu spędzić przy oknie - szybko zaproponował Marek. Uśmiechnięta od ucha do ucha twarz chłopca oraz błyskające radosne iskierki w niebieskich oczach ukrytych za grubymi szkłami okularów były sygnałem, że propozycja została natychmiast i bez specjalnego zastanowienia przyjęta. Przez chwilę trwała przeprowadzka chłopca z wózka inwalidzkiego na miejsce znajdujące się w fotelu przy oknie, w której wydatnie pomagał oficer Wojsk Ochrony Pogranicza. Stewardesa zabrała na czas podróży wózek inwalidzki, złożyła go i schowała, dodatkowo mocując w specjalnym schowku, znajdującym się tuż za kabiną pilotów. Matka chłopca na pożegnanie ucałowała go w czoło i po chwili towarzyszące jej dwie osoby: ubrana w granatowy mundur służb pomocniczych lotniska Okęcie kobieta oraz w zielonym mundurze oficer Wojsk Ochrony Pogranicza, opuściły pokład samolotu rejsowego do Londynu. Drzwi samolotu zostały hermetycznie zamknięte i samolot został płynnie odholowany od rękawa. Marek spojrzał na swój zegarek. Dochodziła godzina 1533. - Czy to jest twój pierwszy lot? - zapytał Marek rozpoczynając rozmowę. 70 - Tak. - Z wypiekami na twarzy odpowiedział Andrzej. Na jego pogodnej twarzy przyczaił się wyraz niepewności i lekkiego strachu. Z wewnętrznych głośników samolotu rozległ się tenorowy głos kapitana samolotu, który krótko poinformował pasażerów o trasie przelotu, warunkach pogodowych oraz o planowanym czasie przylotu na lotnisko Heathrow w Londynie. Poinformował również o rozległym froncie burzowym nad północnymi Niemcami, przecinającym trasę przelotu samolotu oraz o propozycji ominięcia tego frontu - samolot poleci o tysiąc metrów wyżej niż przewidują parametry normalnego rutynowego przelotu. Stojąca z przodu klasy business stewardesa rozpoczęła standardowy instruktaż obejmujący pokaz zapinania pasów, obsługę maski tlenowej oraz sposób zakładania i posługiwania się kamizelką ratowniczą, na wypadek przymusowego awaryjnego wodowania. W trakcie pokazu towarzyszył jej nadawany z taśmy magnetofonowej melodyjny głos kobiecy, który po angielsku czytał wszystkie instrukcje bezpieczeństwa. Marek sprawdził, czy jego współpasażer ma prawidłowo zapięte pasy bezpieczeństwa i czy jest mu wygodnie. Sam ponownie wyregulował na maksymalny przepływ plastykowe pokrętło klimatyzatora znajdujące się nad jego głową, dostarczające szumiący strumień świeżego, zimnego powietrza, łagodnie masującego twarz i włosy na głowie. Turbulentny strumień świeżego powietrza dawał mu pewien komfort i ulgę. Samolot łagodnie i płynnie kołował do swojego miejsca przeznaczenia znajdującego się na końcu szerokiego, ponad dwu kilometrowej długości pasa startowego, od czasu do czasu rytmicznie podskakując na przerwach pomiędzy ogromnymi, betonowymi płytami lotniska. Warszawskie lotnisko Okęcie należało raczej do małych, międzynarodowych lotnisk pasażerskich, i kolejki samolotów oczekujących na swój start w powietrze były raczej rzadkością a następowały jedynie wtedy, kiedy skumulowały się starty kilku samolotów z powodu trudnych warunków atmosferycznych. Na innych europejskich, międzynarodowych lotniskach takich jak we Frankfurcie, Londynie czy też w Paryżu kolejki różnych typów samolotów i różnych linii lotniczych, oczekujących na start były przysłowiowym powszednim chlebem. Dwie ogromne wirujące silnikowe turbiny Boeinga zasilane lotniczym paliwem miarowo pracując delikatnie i stanowczo popychały stalowego ptaka, wymalowanego w granatowych barwach British Airways, w kierunku jego przeznaczenia. Jego zgrabna lotnicza sylwetka, znakomicie rozpostarte, zastygłe i jakby przyczajone do lotu stalowe skrzydła, oświetlone jasnym słonecznym blaskiem czerwcowego popołudnia, doskonale się prezentowały dla uważnych obserwatorów z odległej wieży kontrolnej lotniska Okęcie. Jeden z obserwatorów przez bardzo silną wojskową lornetkę dokładnie lustrował powierzchnię widocznej części kadłuba samolotu. Po chwili odłożył lornetkę i kiwnął głową do siedzącego obok niego mężczyzny, że wszystko jest OK. Ten uchwycił w dłoń mikrofon i powiedział po angielsku: - Uwaga 849. Masz zgodę na start. Widoczność bardzo dobra. Wiatr zero. Po starcie na wysokości 900 skręt w lewo. Później ustaw wysokość 5000 do najbliższego punktu kontrolnego. Szczęśliwego lotu. Jak mnie zrozumiałeś. Znajdujący się obok pulpitu głośnik odpowiedział: Wieża zrozumiałem. Po starcie na wysokości 900 skręt w lewo. Wysokość 5000 do najbliższego punktu kontrolnego. Dziękuję Okęcie i do widzenia. Marek dyskretnie przyglądając się chłopcu, zerkał również przez okno znajdujące teraz w większej od niego odległości niż kilka chwil temu i widział przesuwające się zabudowania Terminala oraz stojące przy lotniczych rękawach dwa samoloty Boeing: jeden w barwach polskich linii lotniczych LOT, a drugi w barwach francuskich linii lotniczych AirFrance. Nagle przesuwający się za oknem samolotu obraz lotniska jakby odjechał w głąb, i w przysłowiowym ułamku sekundy zobaczył cały ciąg następujących po sobie wczorajszych zdarzeń, w których był czynnym i biernym obserwatorem, i w których był również czynnym i biernym uczestnikiem, a które rozegrały się wczoraj w Kręgach Kamiennych w Odrach, położonych gdzieś tam głęboko w Borach Tucholskich, około trzysta a może czterysta kilometrów od Warszawy. Poczuł, że coś dziwnego mocno 71 ściska go głęboko w gardle, uniemożliwiając prawidłowe oddychanie. Poczuł bolesne swędzenie w nosie i nagle stwierdził, że oczy mu nieoczekiwanie powilgotniały. Nagle i niespodziewanie w jego umyśle pojawiła delikatnie uśmiechająca się twarz Doroty. Obraz jej twarzy był tak wyrazisty, że jawił się jako naturalny i prawdziwy... Nagle poczuł na swojej lewej dłoni mocny uścisk i ten cudowny obraz Doroty błyskawicznie, jak bańka mydlana, rozprysnął się. - Czy już teraz startujemy? - zapytał podekscytowany, podniesionym głosem siedzący obok niego Andrzej, próbując przekrzyczeć ogromny hałas dochodzący z tyłu samolotu, a pochodzący od pracujących na wysokich obrotach lotniczych silników. Marek przez chwilę przysłuchiwał się potężnemu rykowi silników i kiedy kiwnął potakująco głową na znak, że „Tak”, samolot gwałtownie ruszył mocno wciskając pasażerów w oparcia foteli lotniczych. Szybko przesuwający się za oknami krajobraz informował o stopniowo zwiększającej się prędkości stalowego ptaka. Uścisk dłoni chłopca zwiększył swoją moc, ale kiedy Marek do niego się uśmiechnął dodając mu odwagi, jego uścisk trochę zelżał. Wewnątrz samolotu dały się słyszeć głośne metalowe hałasy i wibracje, bardzo charakterystyczne podczas każdego startu. Każdy z pasażerów, który chociaż raz leciał samolotem, wiedział o nich i był na nie przygotowany. Dla Andrzeja, dla którego ten start maszyny był pierwszym startem, te hałasy były czymś trochę dziwnym co wzbudzało jego niepokój, drażniąc i tak już napięte nerwy. Nagle przód samolotu gwałtownie uniósł się do góry i metaliczne hałasy umilkły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Byli już w powietrzu, a krajobraz lotniska widoczny za oknem płynnie oddalał się i stopniowo powiększał, ukazując coraz większy obraz warszawskiej i podwarszawskiej aglomeracji. - No to już po strachu - powiedział Marek i uśmiechnął się do lekko bladego na twarzy Andrzeja. - Ale ekstra. - Te dwa słowa oznaczały wszystko, zarówno jego stan emocjonalny jak i pozytywną aprobatę niecodziennego zdarzenia, które przed chwilą się odbyło, i którego był świadkiem i uczestnikiem. Samolot wykonał płynny zakręt w lewo i w owalnym oknie obaj mogli zobaczyć stopniowo, w miarę nabierania wysokości, oddalający się warszawski krajobraz z w oddali majestatycznie wtopionym wysokim Pałacem Kultury, budowlaną pozostałością po ponad czterdziestoletniej obecności radzieckiego komunizmu w Polsce. Kilkaset metrów w dole widoczne były różnorodne zabudowania, ulice i maleńkie kreseczki poruszających się samochodów. Rozległ się melodyjny gong i zgasły czerwone znaki informujące o niepaleniu i o konieczności zapięcia pasów bezpieczeństwa. Marek jednym płynnym ruchem wyzwolił się z pasów bezpieczeństwa, które łagodnie opadły po obu stronach fotela i pomógł to zrobić również Andrzejowi. Zewsząd dało się słyszeć narastający gwar różnojęzycznych rozmów oraz charakterystyczny metaliczny dźwięk odpinanych pasów bezpieczeństwa. Stewardesy rozpoczęły swój rutynowy obchód, dyskretnie sprawdzając jak pasażerowie znieśli sam moment startu samolotu i trochę gwałtownego wznoszenia się, oraz wypytując o prośby pasażerów na ten moment lot. Główny posiłek oraz napoje miał być serwowany dopiero za około 20 minut. - Masz na coś ochotę? - zapytał Marek Andrzeja. - Zaschło mi trochę w gardle z wrażenia - odpowiedział Andrzej. Marek uśmiechnął się i delikatnie zatrzymał przechodzącą obok stewardesę, a po chwili Andrzej popijając małymi łykami z plastykowego kubeczka zimny pomarańczowy sok, i podziwiał jednocześnie przez okno wspaniałe różnokolorowe widoki rozpościerającego się pod nimi dalekie przedmieścia dwu milionowego miasta, noszącego dumną nazwę Warszawa. - Och Dorota! - jęknął po cichutku Marek czując mocny i głęboki ucisk w gardle i pomyślał. - Dlaczego ciebie tutaj, obok mnie, nie ma. - Próbował sobie przypomnieć delikatny i zmysłowy dotyk jej rąk, 72 pełen kobiecości zapach jej pięknego ciała, wypełniony leśnym powietrzem zapach jej włosów i słodki smak jej ust, ale wszystko to było daremne. Wczoraj, w czasie pobytu w Kręgach Kamiennych w Odrach, zagubionych gdzieś, tam w Borach Tucholskich, zaproponował jej małżeństwo i wspólne spędzenie reszty życia. Dorota przyjęła oświadczyny Marka, proponując dwuletni okres próbny. Marek szybko zgodził się na ten warunek, bez specjalnego zastanowienia się. Dzisiaj bardzo żałował, że wcale nie uzgodnili jak ma wyglądać ten ważny dla nich obojga dwuletni okres próbny. Nie uzgodnili też, czy i kiedy się spotkają. Po prostu rozstali się na dworcu kolejowym w G., gdzie Dorota została, a Marek szybko przesiadł się na pociąg do Torunia, który natychmiast odjechał. W otwartym oknie wagonu widział szybko znikający obraz stojącej na peronie smutnej - może nawet płaczącej - Doroty. Coś nagle zaistniało, jak wybuch oślepiającego światła. Było cudownie i bosko przyjemnie i nagle, bez ostrzeżenia gwałtownie zakończyło się, zostawiając bezkresną, nie wypełnioną niczym pustkę i tępy ból bezgranicznie rozpasanej tęsknoty. Ale w Kręgach Kamiennych w Odrach zdarzyło się coś jeszcze... Coś, co bardzo zręcznie, a wręcz przebiegle wymykało się żelaznej logice dyskursywnego umysłu. Analiza tych zdarzeń od dzisiejszego poranka rozgrywała się w dalekim planie jego umysłu i bardzo absorbowało jego podświadomość. Zewnętrznie czuł się radosny, spokojny i opanowany, ale podświadomie odczuwał pewien niepokój i dyskursywną bezradność, podczas każdej próby logicznego wyjaśnienia zdarzeń, które się tam rozegrały. On i Dorota uczestniczyli w dziwnym zdarzeniu, które stało się następstwem uderzenia, w bliskim ich sąsiedztwie, potężnego wyładowania atmosferycznego, zwanego potocznie piorunem kulistym. Jako fizyk słyszał oraz czytał w pismach naukowych i popularnonaukowych o różnych teoriach i hipotezach dotyczących równoległych światów. Sam kiedyś zaproponował szaleńczą koncepcję, że nasz świat i otaczająca nas rzeczywistość jest wirtualną rzeczywistością innej rzeczywistości i ta wirtualna rzeczywistość jest znakomicie generowana przez superkomputer, a my jesteśmy jakby zanurzeni w tej komputerowej grze. Znaczna część osób uczestniczących w tej niezwykłej wirtualnej grze należy do tej gry i jest składnikiem, lecz pewna liczba osób jest uczestnikami tej gry i oni rozdają karty, grając z tym superkomputerem. Siedzieli wtedy w uniwersyteckim pubie w Hamilton i popijając dobre nowozelandzkie piwo serdecznie się bawili, oblewając ostatni dzień udanej, międzynarodowej konferencji fizyków i astronomów, którzy przybyli z całego świata na tę właśnie konferencję. Koledzy fizycy, którym znaczna ilość wypitego piwa uderzyła do głowy, ochoczo podjęli pomysł Marka i dodawali do niego różne udogodnienia i udziwnienia, zabarwione często seksem. Zabawa była pyszna, ale nikt tej zwariowanej hipotezy Marka nie traktował zupełnie serio. Siedział wtedy z nimi hinduski fizyk, który przybył z odległej Kanady, gdzie aktualnie mieszkał i pracował. Marek nie mógł sobie przypomnieć jego imienia i nazwiska; siedział wtedy z nimi przy stoliku i popijał - zamiast piwa - sok pomarańczowy z wysokiej, z opróżnionej do połowy szklanki, w której pływały duże kostki lodu, uważnie przysłuchując się ich naukowym i pseudonaukowym rozmowom i tajemniczo się uśmiechając. W pewny momencie podniósł obie ręce do góry zdecydowanie przerywając tym gestem wszelkie toczące się dyskusje. - Panowie - powiedział, kiedy gwar rozmów ostatecznie przycichł. Dla niektórych towarzyszących osób ta nieoczekiwana cisza była okazją, aby pociągnąć głęboki łyk lekko spienionego, chłodnego, dobrego piwa. Mocne piwo, mocno szumiało w głowach już niektórym osobom. - Podoba mi się ta hipoteza - powiedział dobitnym dobrze wyważonym głosem. Jego wyciągnięty wskazujący palec dokładnie celował w pierś Marka. - Może ona stać się poprawną naukową hipotezą roboczą, jeśli tylko będziemy rozpatrywali poznanie otaczającego nas świata, poznanie, jak my to ładnie mówimy, otaczającej nas rzeczywistości, w kategoriach systemu badawczego zaproponowanego przed bardzo wielu laty przez hinduskiego filozofa Patańdżalego, a dotyczącego rozgrywających się zjawisk świadomości. Nagle zrobiło się cicho wśród dyskutujących naukowców. Każdy z nich powoli analizował słowa, które padły przed chwilą, ale czuli się zupełnie bezradni, gdyż nie czytali wcześniej żadnej pracy hinduskiego filozofa Patańdżalego. Wtedy Marek delikatnie i zupełnie niezauważalnie dla siedzących obok niego kolegów, drgnął. Zrozumiał, że ten człowiek mówi specjalnie do niego, gdyż on właśnie znał i, jako 73 fizyk, badał sutry Patańdżalego pod czujnym okiem swojego mistrza. Hinduski fizyk zamilkł i delikatnie, ledwie zarysowawszy wargami, uśmiechnął się. Marek uważnie mu się przyglądał. Był on niewysokiego wzrostu, o ciemnej karnacji skóry i bardzo czarnych kręconych włosach, lekko przyprószonych siwizną na skroniach. Zaległo kłopotliwe milczenie, które po chwili przerwał rosyjski fizyk o imieniu Igor. - Kelner - wykrzyknął donośnym barytonowym głosem po angielsku z silną domieszką rosyjskiego akcentu i ten natychmiast pojawił się, jakby wyskoczył spod ziemi. - Stawiam kolejkę piwa dla wszystkich tutaj obecnych dżentelmenów fizyków i astronomów, kochających dobry i mocny trunek oraz jeden sok dla tego hinduskiego kolegi. Zamówienie zostało natychmiast zrealizowane, a to chwilowe zamieszanie zostało natychmiast wykorzystane na przyłączenie innych sąsiadujących stolików. Wszyscy obecni uczestnicy konferencji chcieli usłyszeć jaki był system badawczy hinduskiego filozofa Patańdżalego, a dotyczącego istniejących zjawisk świadomości... Z rozmyślań o minionych czasach nieoczekiwanie wyrwał Marka delikatny dotyk siedzącego obok niego Andrzeja, który nie bardzo wiedząc co zrobić z pustym już plastykowym kubkiem, z którego wypił już sok pomarańczowy, przekładał go z ręki do ręki i zgniatał, wydając tym nieprzyjemne dla ucha dźwięki. Marek delikatnie, chociaż stanowczo odebrał mu plastykowy kubek i wręczył go przechodzącej obok ich foteli, uśmiechającej się stewardesie. Spojrzał na zegarek i powiedział. - Już niedługo dadzą nam jeść. Jesteś głodny? - zapytał. Andrzej potakująco skinął głową na znak, że tak i uśmiechnął się. Spod grubych szkieł okularów patrzyły na Marka inteligentne niebieskie oczy młodego człowieka, który pomimo swojego kalectwa był bardzo radosnym dzieckiem, akceptującym w całości otaczający go świat. - Czym się pan zajmuje - zapytał Andrzej. Marek dostrzegł rozpoczynającą obchód stewardesę, która zaczęła rozdawanie pasażerom klasy business zgrabne plastykowe tacki, na których znajdował się podgrzany i zapakowany w aluminiową folię obiad oraz, jako dodatek, zestaw miniaturowych zgrabnie zapakowanych zimnych przekąsek. - Jestem fizykiem - powiedział Marek uważnie przyglądając się płynnym, profesjonalnym ruchom zbliżającej się w jego kierunku stewardesy. - Serio? - Z niedowierzaniem zapytał Andrzej, ukazując za grubych szkieł lekko zdumione niebieskie oczy. - Serio - odpowiedział Marek. Wziął od stewardesy tackę z obiadem i delikatnie podał ją Andrzejowi, a ten ustawił ją na wyjętym z oparcia znajdującego się przed nim fotela lotniczego, małym metalowym stoliku. Pachniało intensywnie i aromatycznie dobrym jedzeniem, a i różnokolorowy zestaw dodatków do obiadu wyglądał niezwykle apetycznie. Dalszą rozmowę przerwało spożywanie posiłku i dopiero po jego zakończeniu, kiedy Andrzej popijał z plastykowego kubeczka zimny sok jabłkowy, a Marek powoli sączył ze szklaneczki whisky z lodem, wrócili do przerwanej rozmowy. - Ja też będę fizykiem - stanowczym głosem powiedział Andrzej. Marek przyglądał mu się przez chwilę, po czym powiedział. - To świetnie - powiedział i uśmiechnął się. - Kiedy to nastąpi? - zapytał po chwili z ciekawości. Tym prostym pytaniem chciał ustalić przybliżony wiek Andrzeja. - Jestem uczniem trzeciej klasy szkoły średniej, no nie - szybko poprawił się - właściwie już czwartej, bo chociaż rok szkolny się jeszcze nie skończył - a zostało tylko parę dni - to ja, ze względu na mój wyjazd za granicę dostałem już świadectwo. Jestem również laureatem ogólnopolskiej olimpiady fi- 74 zycznej i mam już indeks oraz wstęp bez egzaminów na uczelnię wyższą. Jeśli nic się nie zmieni, to po wakacjach będę równolegle robił maturę i studiował na pierwszym roku fizykę teoretyczną. - To zdolna z ciebie bestia - ciepło zażartował Marek. Słowa tego młodego, kilkunastoletniego człowieka, którego los tak mocno i boleśnie doświadczył, zrobiły silne wrażenie na Marku. Zawsze podobali mu się młodzi ludzie, który pomimo niewielu posiadanych lat, byli mocno zdeterminowani tym, co zamierzali robić w przyszłości. A ich cel życiowy był niemalże dokładnie określony. - Jasne! - dobitnie potwierdził Andrzej, szczerząc w uśmiechu białe zęby. - A powiedz mi Andrzeju, jaki problem w fizyce najbardziej ciebie ciekawi? - zapytał Marek. - Jest jeden taki problem, który od ponad trzystu lat czeka na swoje rozwiązanie. Czy wie pan o jaki problem chodzi? - zapytał Andrzej, kpiarsko mrużąc swoje oczy. Marek uśmiechnął się, wspominając swoje naukowe zmagania z tym problemem jeszcze w czasach studenckich i powiedział. - Jasne, że wiem o jaki problem chodzi. Chodzi o tak zwaną Zasadę Macha. - A mówiąc dokładniej - wtrącił się Andrzej - to chodzi o wyjaśnienie źródeł tak zwanych sił pozornych w fizyce, to jest sił bezwładności, siły Coriolisa i również siły odśrodkowej... Marek delikatnie uśmiechnął się, zachęcając tym samym Andrzeja do dalszych filozoficznych i fizycznych rozważań. - Istnieją dwie całkowicie różne metody pomiaru prędkości kątowej Ziemi - powiedział Andrzej rozpoczynając swój wykład. Marek przyjrzał mu się uważnie i zobaczył ogromną pasję młodego człowieka oczarowanego Nauką, który w nie długiej przyszłości zapewne zostanie zdolnym fizykiem i może wybitnym naukowcem. - Metoda pierwsza pomiaru tej prędkości jest metodą dynamiczną i polega na obserwacji ruchu wahadła Foucaulta albo żyroskopu - Andrzej mówiąc pomagał sobie wymachując dłońmi, jakby chciał ich ruchem pragnął podkreślić pełen dynamizm wypowiadanych swoich słów. - W tej metodzie prędkość kątową Ziemi wyznaczamy dynamicznie, ponieważ określamy jej prędkość względem wyidealizowanego układu inercjalnego, w którym stosuje się prawa ruchu Newtona. Marek milcząco skinął głową, jakby tym gestem potwierdzał dotychczas wypowiadane słowa Marka. Ponownie umoczył usta w opróżnionej do połowy szklaneczce whisky, z uwagą słuchając słów Andrzeja. - Metoda druga pomiaru prędkości kątowej Ziemi jest metodą astronomiczną, polegającą na określeniu czasu jaki upływa od momentu górowania wybranej gwiazdy do najbliższego momentu jej górowania. Prędkość kątową Ziemi wyznaczamy wówczas względem tak zwanych „gwiazd stałych”. - Co rozumiesz przez „gwiazdy stałe” Andrzeju? - zapytał Marek. - Przez „gwiazdy stałe” należy tutaj rozumieć taką sytuację, że ich położenie względem siebie i względem innych gwiazd nie ulega zmianie w trakcie wykonywania pomiaru. Tak zwane ruchy własne gwiazd są zaniedbywalnie małe w trakcie pomiaru rotacji Ziemi. - OK - powiedział Marek. 75 - Jak wiadomo z różnych przeprowadzonych już doświadczeń - Andrzej dalej ciągnął swoje naukowe rozważania - oba pomiary prędkości kątowej Ziemi dają ten sam wynik. - Ostatnie wypowiedziane wyrazy silnie zaakcentował, jakby tym chciał podkreślić ich mocne fizyczne i niepodważalne znaczenie. - Oczywiście - dodał po chwili - dają one ten sam wynik, ale tylko w granicach dokładności dzisiejszych przeprowadzonych pomiarów. Andrzej na chwilę zamilkł i zdjął swoje okulary. Wyjął z kieszeni spodni białą chusteczkę i zaczął nerwowo wycierać ich grube szkła, jakby tym gestem przygotowywał się do jakiegoś ważnego ataku. - I tutaj rodzi się bardzo ważne pytanie - szybko założył okulary i mocno spojrzał na Marka. Biła od niego jakaś ogromna siła. - Czy zgodność obu pomiarów prędkości kątowej Ziemi jest ważną koincydencją wymagającą wyjaśnienia, czy jest to tylko przypadkowa zbieżność, nie wymagająca żadnych dalszych poszukiwań i rozważań? Marek milczał. Przypomniał sobie swoje studenckie czasy, kiedy i on stawiał sobie wtedy takie samo pytanie. - W pierwszym przypadku mierzymy prędkość kątową Ziemi względem górującej gwiazdy, przyjmując że w chwili pomiaru nie zmieniła ona swojego położenia na sferze niebieskiej... Ta interesująca rozmowa została nagle przerwana, gdyż samolot zaczął nieoczekiwanie mocno się trząść. Oznaczało to, że wpadł on prawdopodobnie w silne turbulencje związane ze zbliżającym się frontem burzowym. Rozległ się melodyjny gong nakazujący pasażerom natychmiastowe zapięcie pasów bezpieczeństwa. Za oknami samolotu nagle zrobiło się ciemno, co było efektem bardzo silnego pochłaniania światła słonecznego przez obecne grube i mroczne chmury burzowe. Od czasu do czasu było widać oślepiające światło pobliskich błyskawic. Nagle zewnętrzne szyby rozmazał gwałtownie i obficie padający deszcz. Rozmowy w samolocie raptownie ucichły, a wibracje samolotu spowodowane przez atmosferyczne turbulencje stawały coraz trudniejsze do wytrzymania. Maszyna na rozkaz pochodzący od kapitana samolotu zaczęła się stopniowo wznosić, aby ominąć te kłopotliwe dla pasażerów anomalie pogodowe. Po dłuższym kilkuminutowym locie wznoszeniu się samolot znalazł się ponad burzowymi chmurami i do okien samolotu znowu zajrzało ponownie mocne, radosne słońce, skutecznie susząc pozostałe po deszczu rozmazane wodne krople. - No mamy już chyba burzę za sobą - powiedział Marek i uśmiechnął się spoglądając na bladą twarz Andrzeja. - No, jak tam się czujemy? - zapytał troskliwie. - Trochę już lepiej - Andrzej patrzył przed siebie, ze wzrokiem utkwionym w oparcie fotela, próbując tym ukryć chwilową chwilę swojej słabości. Już nie był tym samym młodym ambitnym naukowcem, lecz po prostu bardzo młodym chłopcem, któremu nieoczekiwanie i bez ostrzeżenia przydarzyła się chwila słabości. Marek nie nalegał na dalszą rozmowę. Jemu nieoczekiwane wibracje samolotu zbytnio nie zaszkodziły. Dyskretnie spojrzał na swój elektroniczny zegarek i stwierdził, że do końca podróży pozostało jeszcze około trzydzieści lub czterdzieści minut lotu. Kłopotliwy front burzowy został pomyślnie ominięty i należało się spodziewać, że dalszy lot upłynie w warunkach zbliżonych do bardziej komfortowych. Ponownie oddał się swoim rozmyślaniom... *** Dorota bardzo źle zniosła rozstanie się z Markiem... Nawet nie mieli zbyt wiele czasu, aby się pożegnać na dworcu w G., gdyż pociąg z Laskowic Pomorskich, którym oboje przyjechali spóźnił się o kilka minut, a na sąsiednim peronie czekał już gotowy do odjazdu osobowy do Torunia. Szybko przebiegli oboje pod kolejowym tunelem. Marek zdążył tylko mocno uścisnąć rękę Dorocie i pocałować ją w delikatnie w czoło i w policzek na pożegnanie, a kiedy tylko wsiadł do pociągu, ten prawie że natychmiast ruszył. Dorota stała na peronie znieruchomiała, zupełnie bezradna, patrząc na szybko oddala- 76 jący się pociąg i znikającą w oddali twarz Marka stojącego w otwartych drzwiach jednostajnie przyśpieszającego wagonu. Poczuła gwałtowny ból tęsknoty i mokre słone łzy, powoli sunące po jej policzkach. Chwilę stała znieruchomiała na opustoszałym już peronie, patrząc w kierunku, gdzie przed chwilą za dalekim kolejowym zakrętem zniknął pociąg osobowy, udający się do odległego o około 60 kilometrów Torunia. Teraz było tam widać tylko drgające, mocno nagrzane powietrze i dalekie zabudowania tworzące poszarpaną linię odległego, milczącego falującego horyzontu. Dorota białą papierową chusteczką delikatnie otarła łzy z policzków. Poczuła nagłe silne zmęczenie spowodowane wydarzeniami dnia dzisiejszego, bardzo wczesnym rannym wstawaniem, prawie że nie przespana nocą oraz wyczerpującym upałem długiego mijającego dnia. Powoli przeszła podziemnym tunelem kolejowym w kierunku wyjścia do miasta, do najbliższego postoju taksówek. Panujący w tunelu przyjemny orzeźwiający chłód powietrza nie poprawił wcale jej nie najlepszego samopoczucia. Na pobliskim postoju taksówek stało kilka wolnych osobowych samochodów różnej marki i wieku. Wsiadła do oliwkowego Opla, który stał pierwszy w kilku pojazdowej kolejce. Oczekujący na pasażerów, siedzący na pobliskiej drewnianej ławce kierowcy taksówek bez specjalnej uwagi przyglądali się energicznie wsiadającej pasażerce. Kierowca Opla przyjął zamówienie, ale widząc w wewnętrznym lusterku zaczerwienione oczy pasażerki, nie zadawał jej żadnych zbędnych pytań i szybko zawiózł pod wskazany adres. Pierwsze dni po ich rozstaniu Dorota często po cichutku płakała późnymi wieczorami, sama leżąc w ogromnym łóżku. Jej dzieci już spały, a ona ciągle rozmyślała o Marku. Kiedy nie mogła zasnąć zapalała światło i wyjmowała z szuflady małą pomarańczową książeczkę zatytułowaną Irys i ciągle czytała, wybrane losowo jej fragmenty, naiwnie licząc że zapisane drukiem słowa z tej magicznej książeczki zwrócą jej natychmiast Marka. Ale nic takiego, niestety, nie chciało się zdarzyć... Po kilku dniach, kiedy stwierdziła, że wstaje z ogromnym trudem i z potwornym bólem głowy od niewyspania, oraz z bardzo mocno przekrwionymi oczami, postanowiła wziąć się w garść. Ale nie bardzo jej się to udawało i wszyscy jej znajomi, oraz pracownicy w firmie zauważyli nieoczekiwaną zmianę w zachowaniu i wyglądzie Doroty, ale nikt nie miał odwagi ją zapytać o przyczyny zmian w jej zachowaniu. Tak jak zawsze promieniała radością i dobrym humorem, tak pewnego dnia zniknęła nagle i tajemniczo, bez żadnego uprzedzenia na jeden dzień z firmy. A kiedy ponownie się w niej pojawiła, to nie była już taką sama jak poprzednio kobietą. Uznali oni wszyscy, że skoro ona sama o swoich zmartwieniach nie mówiła, to po dżentelmeńsku postanowili jej wcale nie wypytywać. Któregoś popołudnia, bez zapowiedzi, kilkanaście dni po odjeździe Marka, Dorotę odwiedziła jej bliska przyjaciółka Kasia Lewandowska. Zewsząd otrzymywała niepokojące informacje, że z Dorotą dzieje się coś dziwnego, po nagłym i tajemniczym jednodniowym jej wyjeździe w bliżej nieznanym kierunku. Obawiała się, że zniknięcie Doroty mogło być związane z jakąś próbą wyłudzenia od niej znacznych pieniędzy, dlatego postanowiła, że przed wizytą u Doroty odwiedzi jej mamę, aby zasięgnąć trochę informacji. Mama Doroty zapewniła Kasię, że zmiana w zachowaniu Doroty nie ma nic wspólnego z najgorszymi przypuszczeniami Kasi. Ale nic więcej nie chciała powiedzieć. Kasia, stwierdziwszy że najlepszym źródłem potrzebnych jej informacji jest sama Dorota, postanowiła nagle i bez uprzedzenia odwiedzić ją w domu, któregoś dnia wczesnym wieczorem. - Słuchaj Dorota, co się z tobą dzieje - Kasia siedziała w głębokim fotelu naprzeciwko Doroty, jak zawsze elegancko ubrana, pachniała dobrymi, drogimi francuskimi perfumami. W lewej dłoni trzymała porcelanową podstawkę, a w prawej zgrabne ucho od równie zgrabnej małej białej filiżanki, wypełnionej niemalże po brzegi, czarną, dobrą, mocno pachnącą kawą. Kasia miała ogromną słabość do dobrych perfum i jednocześnie była ich prawdziwym koneserem. Kasia była właścicielką sieci małych butików, oferujących wyłącznie bardzo zamożnym kobietom unikalne zestawy ekskluzywnych, wybornych zagranicznych kosmetyków oraz dobre i bardzo drogie babskie ciuchy. Dorota również korzystała z jej fachowości oraz zaopatrywała się u Kasi w najnowsze i ubrania i zawsze modne kosmetyczne nowości. 77 - Co masz na myśli - smutno zapytała Dorota, bawiąc się długą szklanką wypełnioną do połowy sokiem ananasowym, w którym dźwięcznie stukały duże kostki powoli topiącego się lodu. Nie patrzyła bezpośrednio na Kasię, a wzrok jej błądził po białych ścianach pokoju gościnnego, na których wisiały oryginalne obrazy współczesnych polskich mistrzów pędzla. Obrazy były wielką słabością i pasją nie żyjącego już męża Doroty. - No przyznasz sama, że z tobą coś dziwnego się jednak dzieje - powiedziała Kasia pociągając z filiżanki duży łyk kawy. - Masz podkrążone oczy, niestaranny makijaż i ... - nagle zmarła w bezruchu, nieoczekiwanie zaskoczona. Jej znakomity nos wykrył delikatny zapach ekskluzywnych perfum Aredvi Szera, które Marek kilkanaście dni temu podarował Dorocie, podczas ich wspólnej wędrówki do Kręgów Kamiennych w Odrach. Kasia delikatnie odstawiła spodek, a na nim postawiła filiżankę z nie dopitą kawą i przybliżyła się do Doroty mocno wdychając delikatny i subtelny zapach jej perfum. - Skąd to masz? - szybko zapytała. - Co? - Dorota wydawała się być mocno spłoszona nagłym i nieoczekiwanej dla niej samej odkryciem Kasi. - No te perfumy. U mnie ich nie kupiłaś - powiedziała z lekkim wyrzutem. Dorota przez chwilę milczała. Po czym cicho powiedziała. - Dostałam w prezencie. - Dorota nadal uciekała wzrokiem od badawczego spojrzenia Kasi. - Od mężczyzny? - spytała Kasia. Dorota przez chwilę siedziała nieruchomo, po czym milcząc kiwnęła potakująco głową. - Znam go? - szybko zapytała, wnikliwie przyglądając się siedzącej Dorocie, która powoli, jakby z rozmysłem przecząco kiwnęła głową. Następne pytania padały jedne pod drugim, tak szybko, aby Dorota nie miała zbyt wiele czasu do namysłu. - Czy to było wtedy, jak nagle tajemniczo i bez żadnej zapowiedzi zniknęłaś na jeden dzień ze swojej pracy? - Tak - cicho i bez specjalnego namysłu odpowiedziała Dorota. - Czy byłaś wtedy z nim? - kiwnęła potakującą głową, bezradnie i bezwolnie poddając się dokładnym przesłuchiwaniom Kasi. Już nie broniła się. - Czy zrobił ci jakąś krzywdę? - Nie - stanowczo i zdecydowanie odpowiedziała Dorota. - Wręcz przeciwnie, był dla mnie bardzo miły... Na chwilę zapanowało milczenie, po czym Kasia delikatnie zapytała. - Kochasz go? - Dorota spojrzała jej mocno w oczy. Przez chwilę się wahała, czy ujawnić Kasi swój głęboko ukrywany sekret po czym szybko i zdecydowanie odpowiedziała. - Bardzo... - przez chwilę milczała po czym dodała. - Nawet nie wiesz jak bardzo... - nagle łzy pojawiły się w jej niebieskich oczach. Na chwilę ponownie zapanowało dla obu kobiet kłopotliwe milczenie... Kasia znała Dorotę już kilka ładnych lat i to co przed chwilą usłyszała było dla niej ogromnym zaskoczeniem. Aby zyskać trochę na czasie, wypiła duży łyk, chłodnej już kawy i zaczęła analizować to, co 78 przed chwilą usłyszała oraz całą tę nagłą i nieoczekiwaną sytuację. W myślach dokładnie przeanalizowała też cały długi okres ich znajomości, ale nie było kompletnie nic co mogłoby rzucić chociaż mały cień podejrzeń, że Dorota kocha (i to bardzo!) jakiegoś tajemniczego mężczyznę, który nagle i nieoczekiwanie zjawia się, i nagle, również bardzo tajemniczo i nieoczekiwanie, znika. Jakby zapadł się pod ziemię. Po przeanalizowaniu tych wszystkich lat wspólnej znajomości Kasia stwierdziła, że Dorota nigdy nie zdradziła się przed nią, że kocha nieznanego jej osobiście mężczyznę. Kasia kiedyś dobrze znała męża Doroty, który nagle i nieoczekiwanie tragicznie zginął przed kilku laty w wypadku samochodowym. Dorota mocno przeżyła śmierć swojego męża, ale po długim okresie żałoby nie związała się z żadnym znanym Kasi mężczyzną. Kilku panów za nią się uganiało, Kasia jej nawet jednego adoratora sama podesłała, ale Dorota była nie ugięta i stanowczo wszystkim panom, niezależnie od ich urody, zmysłowości, zamożności itd. stanowczo odmawiała. Cóż, po pewnym czasie i Kasia również spasowała uznając, że Dorota nie zmieni już swojego stanu cywilnego, pozostając atrakcyjną wdową, nieczułą na żadne męskie wdzięki i zaloty... Aż tu nagle Dorota odkryła przed nią bardzo tajemniczy fragment swojego życia, o którym nie miała w ogóle żadnego pojęcia, że w jej życiu był i jest okryty mrokiem niezwykłej tajemnicy mężczyzna, którego darzy tak ogromną miłością. - Długo się znacie? - spytała Kasia. Dorota powoli potakująco kiwnęła głową. Kasia usiadła obok Doroty i kładąc swoją prawą dłoń na jej lewym ramieniu nieśmiało zapytała. - Czy byłaś kiedyś jego kochanką? - Nie. Nigdy. - Cicho, aczkolwiek dobitnie odpowiedziała zgodnie z prawdą Dorota siedząc na fotelu z mocno podkurczonymi nogami. Patrzyła gdzieś przed siebie, mocno żałując że nigdy z Markiem się nie kochała. Boże, jak bardzo teraz tego pragnęła, by kochał i pieścił jej spragnione miłości, pełne kobiecości, ciało. Całe ciało Doroty delikatnie drgnęło i spod zamkniętych powiek popłynęły dalsze, dwie ciężkie i namolne łzy... Te proste słowa „Nie. Nigdy” mocno zaskoczyły Kasię. To już nie mieściło się jej w głowie. Przez chwilę milczała, po czym położyła swoje ręce na jej ramionach i patrząc prosto Dorocie w oczy powoli dobierając słowa powiedziała. - Nie wiem kim jest ten tajemniczy mężczyzna, którego tak bardzo kochasz, i którego przez wiele lat tak skutecznie ukrywałaś... Ale musi to być prawdziwy mężczyzna o niezwykłej osobowości i estetyce, oraz subtelnym wyczuciu smaku, który darzy ciebie mocnym i gorącym uczuciem. Takich perfum, które od niego w prezencie dostałaś, nigdzie w żadnym sklepie nie można kupić... przypuszczam, że robi się je tylko na specjalne zamówienie i tylko wtedy, jak mężczyzna naprawdę mocno kocha kobietę. Na chwilę zapanowało milczenie. - Powiedz mi jeszcze jak nazywają się te boskie perfumy? - spytała Kasia. - Aredvi Szera - odpowiedziała Dorota, powoli wymawiając każdą literę. - Dziwna nazwa - powiedziała Kasia i na chwilę zastanowiła się szukając w zakamarkach pamięci, czy już z tą nazwą gdzieś się nie zetknęła się. - A co to znaczy? - zapytała, kiedy stwierdziła, że nazwy tych perfum nigdy nie słyszała i z ust Doroty usłyszała je po raz pierwszy. - Tak na starożytnym Bliskim Wschodzie nazywano Wielką Matkę, główne bóstwo religii megalitycznej - odpowiedziała Dorota. 79 Kasia mocno przytuliła do siebie Dorotę i delikatnie pocałowała ją w lewy policzek, dodając jej tym gestem otuchy do pokonania tej chwilowej życiowej słabości. Kiedy tak siedziały razem w pewnym momencie Dorota cichutko, jakby bała się, że ktoś może usłyszeć, powiedziała. - Marek zaproponował mi małżeństwo. - Marek. A więc znam już imię tego tajemniczego mężczyzny - pomyślała Kasia i głośno szybko zapytała - I co postanowiłaś? - Daliśmy sobie dwuletni okres próbny. Jeśli nic się nie zmieni między nami, to za niego wyjdę. Kasia słuchając słów Doroty była kompletnie zaskoczona i mocno zdezorientowana. Oto jej najlepsza koleżanka przez wiele lat ukrywała przed nią swoje gorące uczucie do tajemniczego mężczyzny o imieniu Marek i nigdy się przed nią nie zdradziła. W pewnym momencie Dorota zaczęła mówić, jakby chciała pozbyć się tym sposobem skrzętnie ukrywanej przez bardzo długie lata tajemnicy. - Kiedyś przed wielu laty, chyba zbyt pochopnie odrzuciłam jego miłość, ale nie miałam wtedy wystarczającej odwagi, by ją po prostu przyjąć. On był wtedy już żonaty i miał małe dziecko, a ja nie bardzo chciałam rozbijać jego małżeństwa... Zresztą to i tak nie miało później żadnego znaczenia, gdyż Marek i tak się rozwiódł ze swoją żoną. Ale wtedy ja nie byłam już wolna... - mocno westchnęła. - No a później wyjechał na wiele lat z Polski i przez te wszystkie lata nie widzieliśmy się. - Gdzie mieszka twój Marek - spytała Kasia. Dorota smutno uśmiechnęła się i powiedziała. - Mieszka bardzo daleko, bo aż w Nowej Zelandii. Kasia cichutko zagwizdała z wrażenia i zapytała. - I co teraz? - No nie wiem - przez chwilę Dorota zastanawiała się nad doborem dalszych słów, aby poprawnie zbudować zdanie. - Jak już ci mówiłam, daliśmy sobie dwuletni okres próbny... Te dwa lata to był mój pomysł... Cholera jasna - zaklęła nagle i nieoczekiwanie. - Chciałam być bardzo oryginalna, a on bez namysłu zgodził się. - Czy żałujesz tej decyzji? - spytała Kasia. - I tak, i nie - odpowiedziała smutno Dorota, po czym po chwili dodała. - Żałuję, że te dwa lata muszę jeszcze poczekać. Ale nie żałuję, bo to tylko dwa lata. Czekałam znacznie dłużej, więc te dwa lata, to mała pestka z tym co już wyczekałam... Myślałam, że będę czekała AŻ do końca moich dni, a on nie zjawi się już nigdy... A on zjawił się nagle, jak książę z bajki i na nowo rozpalił we mnie ledwie tlący się płomyk miłości i zamieniał go w szalejący pożar... I równie nagle zniknął... Dorota płynnym, wyćwiczonym gestem ręki poprawiła długie, opadające na twarz włosy. - Kasia. Ja w jego obecności odżyłam na nowo... Czuję się jak ktoś, kto po długim okresie przebywania w mrocznym i zimnym pomieszczeniu nagle wyszedł na ciepłe i jasne słońce... Ale jest mi równocześnie bardzo smutno... Na chwilę zaległo milczenie. Dorota patrzyła gdzieś przed siebie niewidzącymi oczyma. - Czy ty wiesz co czuje kobieta, którą nagle odwiedza ukochany, nie oglądany przez lata mężczyzna?- Kasia milczała, nie chcąc przerywać Dorocie. - Rozpala ją i nagle, niemalże bez pożegnania odchodzi, 80 a następnego dnia odlatuje do dalekiego kraju położonego gdzieś za dwoma oceanami i nie wiadomo, kiedy znowu wróci... Dorota mówiła urywanymi zdaniami, jakby chciała wyrzucić z siebie wszystko to, co zgromadziło się w niej przez wszystkie lata. Po odejściu Kasi Dorota poczuła pewną ulgę, że mogła wreszcie wyrzucić z siebie skrywaną tajemnicę. To uczucie ulgi przyniosło jej pewien psychiczny komfort i poczucie równowagi. W głębi duszy podświadomie jednak reagowała na każdy dźwięk telefonicznego dzwonka, mając nadzieję, że to właśnie teraz dzwoni jej ukochany Marek. Mijały dni, mijały miesiące... Dni mniej lub bardziej podobne jedne do drugich. Mijające miesiące znaczyły upływające pory roku: lato, jesień, zima, wiosna, lato, jesień... Codzienne życie Doroty nabrało pewnej monotoniczności, przetykanej jedynie obowiązkami rodzinnymi i służbowymi oraz chronicznym brakiem chociaż jednego telefonu od Marka. Telefony wydzwaniały ciągle swoją melodię, ale Marek nadal uporczywie milczał. Wczesną wiosną, w końcu marca, w trzy lata po wyjeździe Marka, Dorota mocno zaziębiła się, ale ponieważ zupełnie zlekceważyła ten fakt, zaziębienie przerodziło się w grypę o bardzo ostrym przebiegu, z bardzo wysoką i wyczerpującą gorączką. Kasia Lewandowska załatwiła Dorocie dochodzącą pomoc medyczną oraz właściwą opiekę lekarską. Przepisane końskie dawki antybiotyków robiły co mogły, ale choroba nadal nie opuszczała ciała Doroty i na dodatek bezczelnie zadomowiła się na dobre. Znajomy lekarz domowy, starszy pan o dużym doświadczeniu medycznym, który regularnie odwiedzał Dorotę, wydawał się być tym faktem bardzo zmartwiony i zaproponował nawet zabranie Doroty do szpitala. Ale ta nie wyraziła na to zgody, uznając że pobyt w domu jest znacznie lepszy niż, w nawet najlepszym szpitalnym łóżku. Kasia przez ostatnie lata uważnie obserwowała zachowanie Doroty i widziała jak ona cierpi, chociaż starannie ten fakt ukrywała przed całym otoczeniem. To już nie była ta sama kobieta, jaką była przed wizytą tajemniczego Marka przed trzema laty. Podejrzewała nawet, że ta choroba, która od kilku dni męczyła Dorotę spowodowana jest zbyt długim stresem i ciągłym rozmyślaniem o tajemniczym Marku. Którejś nocy, kiedy Dorota z powodu nadal wysokiej gorączki wynoszącej 40,3 stopni Celsjusza nie mogła zasnąć, nagle przed jej oczami pojawił się wyraźny obraz postaci Marka. Ubrany w białą koszulę z krótkimi rękawami oraz w jasne spodnie stał w ostrym słońcu, otoczony niezwykłym bogactwem różnorodnej i różnokolorowej egzotycznej roślinności. Obie ręce miał wyciągnięte przed siebie, jakby czekał na Dorotę, aby ją do siebie przytulić i mocno objąć... Jego opalona twarz była uśmiechnięta, a usta powtarzały jakieś słowo, którego Dorota przez dłuższą chwilę nie mogła zrozumieć. Słowo było długie i trochę dziwne, a zaczynało się na „Mau” i kończyło na „tius”. Po tej nieoczekiwanej i dziwnej wizji Dorota nagle głęboko zasnęła, nie próbując odgadnąć tego tajemniczego słowa, by obudzić się rano rześka i zdrowa, bez śladu wyczerpującej choroby i męczącej ciało gorączki. Zdumienie lekarza, który koło południa odwiedził Dorotę nie miało granic. Termometr, którym przed chwilą zmierzył temperaturę ciała Doroty wskazywał normalną temperaturę: 36,6 stopni Celsjusza. - Jak to pani zrobiła, pani Doroto? - spytał lekarz spoglądając, to na niewysoki słupek rtęci w termometrze, który trzymał w prawej ręce, to na uśmiechającą się Dorotę. Zawsze podziwiał jej niezwykłą urodę, którą w ostatnich dniach mocno nadwyrężyła wyczerpująca choroba. Podczas trwania choroby jej twarz była bardzo smutna, a teraz jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - na jej twarzy zadomowił się promieniujący uśmiech, a w oczach pojawiły się radosne iskierki . 81 - A co pan ma na myśli, panie doktorze? - Dorota udawała, że nie rozumie pytania. - Jak to pani zrobiła, że tak szybko i nieoczekiwanie wyzdrowiała, pani Doroto? - zapytał lekarz mierząc jej tętno. - Postanowiłam nagle wyzdrowieć i moje pragnienie również nagle i nieoczekiwanie zostało spełnione - swobodnie odpowiedziała Dorota i serdecznie uśmiechnęła się patrząc prosto w oczy doktorowi. Jej twarz była pokryta starannym porannym makijażem, który z powodzeniem ukrywał ślady długiej wyczerpującej choroby. Lekarz to nieoczekiwane wyzdrowienie Doroty przyjął z wyraźną ulgą. Podejrzewał, że oprócz tradycyjnej grypy Dorotę gnębi jakiś silny stres, który skutecznie ją osłabia, uniemożliwiając skuteczne działanie przepisanych antybiotyków. Późnym popołudniem Dorotę odwiedziła Kasia Lewandowska, która znała już od lekarza ostatnie wieści o nagłym i chyba niezwykłym samouzdrowieniu Doroty. Dorota przywitała Kasię bardzo radośnie i kiedy obie siadły w fotelach popijając popołudniową kawę i podjadając smakowite czekoladowe ciasteczka, które przywiozła ze sobą Kasia, Dorota szybko opowiedziała jej wczorajszą niezwykłą wizję, a która przydarzyła się jej tuż przed snem. - Widziałam go - Dorota mówiła lekko podekscytowanym głosem, od czasu do czasu lekko wymachując rękoma, jakby próbując nadać wypowiadanym słowom pełny dynamizm. - Jego postać była tak bardzo wyraźna, jakby był tutaj u mnie w pokoju... Zamilkła na chwilę delikatnie przymykając oczy, próbując szybko przywołać wczorajszy obraz Marka. Kasia jak urzeczona wpatrywała się w twarz Doroty, z której emanowała wszystkimi kolorami tęczy niezwykła i cudowna energia, subtelnie podkreślająca jej unikalną urodę. Dorota po chwili milczenia zaczęła dalej mówić. - Marek ubrany był w białą koszulę z krótkimi rękawami oraz w jasne spodnie... Stał skąpany w ostrym słońcu, otoczony niezwykłym bogactwem różnokolorowej i różnorodnej egzotycznej roślinności... Tak. Egzotycznej roślinności - powtórzyła te słowa, jakby próbowała nadać im jakieś specjalne znaczenie. - Obie ręce miał wyciągnięte przed siebie, jakby czekał na mnie i chciał mnie do siebie przytulić i mocno objąć... Jego opalona twarz była uśmiechnięta, a usta powtarzały jakieś słowo, którego nie mogłam zrozumieć. Słowo było długie i trochę dziwne, a zaczynało się na „Mau” i kończyło na „tius”. - Kasia - Dorota z wielką nadzieją spojrzała na Kasię, że ta pomoże jej w rozwiązaniu tej niezwykłej zagadki. - Czy ty może znasz to tajemnicze słowo? Kasia uśmiechnęła się i powiedziała. - Dorota, ty chyba jesteś niezwykłą osobą, albo miałaś niezwykły, proroczy sen... Tak naprawdę to chciałam zrobić ci niespodziankę, ale widzę że muszę to teraz, i tutaj, tobie powiedzieć, że... Dorota w niezwykłym skupieniu przyglądała się Kasi, jakby przeczuwając że za chwilę wydarzy się coś niezwykłego. - Wykupiłam wczoraj dla nas dwutygodniowy pobyt, w maju, na cudownej i egzotycznej wyspie znajdującej się na Oceanie Indyjskim. Czy domyślasz się jaka to wyspa? Dorota zaniemówiła z wrażenia, a tajemnicze słowo zaczynające się „Mau”, a kończące na „tius”, które od wczoraj nie dawało jej spokoju, szybko znalazło rozwiązanie w umyśle Doroty, która to słowo wypowiedziała na głos. 82 - Mauritius. I po chwili milczenia jeszcze raz powtórzyła. - Mauritius. - Tak Dorota. To Mauritius. - powiedziała Kasia i dodała. - Kochana w maju lecimy na Mauritius. *** Potężny Boeing 747 - 400 w mauritiańskich barwach lotniczych Air Mauritius, popularnie nazywanym Jumbo Jetem, robi gwałtowny skręt w prawo, płynnie balansując na swoich ogromnych, dobrze wyważonych skrzydłach. Patrzący przez niewielkie samolotowe okno Marek Konarzewski widzi w dole mocno spienione wody Oceanu Indyjskiego, w których z sympatią przegląda się wędrujące po południowej stronie nieba jasno świecące, wczesno popołudniowe majowe Słońce. Chwilę później samolot niezbyt wysoko przelatuje nad rafami koralowymi, których obecność stanowczo wyhamowuje ruch i siłę ogromnych fal oceanicznych. Marek przez krótką chwilę rozkoszuje się widokiem przepięknej, położonej w południowej części wyspy, błękitno zielonej laguny. Potężny stalowy ptak z mocno wysuniętymi klapami na skrzydłach bardzo płynnie obniża swoją wysokość i po chwili łagodnie ląduje na bardzo nowoczesnym, chociaż bardzo małym, międzynarodowym lotnisku Sir Seewoosagur Ramgoolam, mocno hamując w bliskiej odległości do końca lotniskowego pasa. Kilkunastogodzinna, trochę męcząca podróż z Nowej Zelandii na Mauritius, z przesiadką i kilkugodzinnym oczekiwaniem w Sydney i Perth, wreszcie dobiegła do końca... - Jestem już na Mauritiusie, małej wulkanicznej wyspie, bardzo odległej od Nowej Zelandii jak i od Polski - pomyślał Marek, kiedy samolot po kilkuminutowym kołowaniu podjechał w pobliże niewielkiego, nowoczesnego terminalu lotniczego i zatrzymał się. Kiedy Marek pomyślał o Polsce, pomyślał również o swojej ukochanej Dorocie, którą ostatnio mocno zaniedbywał, nie poświęcając jej ostatnio zbyt wiele czasu, zajęty swoimi obowiązkami służbowymi. Do stojącego samolotu podjechał długi ruchomy rękaw, który za chwilę miał połączyć wyjście z samolotu bezpośrednio z dworcem lotniczym. Ten sposób transportowania pasażerów do i z samolotu był powszechnie stosowany na wielu międzynarodowych lotniskach, zapewniając bezpieczeństwo przed nieoczekiwaną ulewą lub klimatyzowany komfort przed zbyt niską lub zbyt wysoką temperaturą. Międzynarodowe lotnisko Sir Seewoosagur Ramgoolam zbudowano w pobliżu miejscowości Plaisance, w południowo wschodniej części tej malowniczej wyspy. W ostatniej dekadzie ten międzynarodowy port lotniczy został gruntownie rozbudowany i przebudowany. Zbudowano bardzo nowoczesny terminal, dokonano renowacji pasów startowych, unowocześniono nawigacyjne, urządzenia naprowadzające itd., a wszystko to zrobiono w celu zwiększenia komfortu oraz bezpieczeństwa przybywających na Mauritius coraz większej liczbie turystów i biznesmenów z różnych rejonów i zakątków świata. Narodowy przewoźnik wyspy Air Mauritius, z którego usług skorzystał Marek przylatując na wyspę, posiadał na swoim wyposażeniu trzy potężne samoloty typu Boeing 747, dwa Boeing 767, dwa ATR 42, trzy Airbus A320 oraz dwa helikoptery. Linia lotnicza Air Mauritius ulokowała swoje biura w 30. krajach na całym świecie i regularnie latała do różnych miast położonych w Afryce, Europie, Azji i Australii. Te wszystkie informacje Marek znalazł w kolorowych pismach reklamowych, znajdujących się w specjalnej kieszeni, z drugiej strony siedzenia fotela lotniczego, tuż pod składanym małym stolikiem. Wziąwszy z pojemnika znajdującego się nad głową swój podręczny bagaż i przesuwając się wraz z innymi pasażerami business class do wyjścia z samolotu, myślał na przemian to o Dorocie, to o Mauritiusie, małej niezwykłej wyspie powstałej w wyniku wulkanicznej erupcji, od kilku milionów lat zanurzonej w bezkresnych, ciepłych i bardzo głębokich wodach Oceanu Indyjskiego. Ale chociaż rozmyślania o wyspie były dla niego bardziej komfortowe, to jednak myśl o Dorocie ciągle wracała jak zacza- 83 rowany bumerang. Kiedy znalazł się u wyjścia z samolotu i wszedł do przestronnego, klimatyzowanego lotniskowego rękawa uzmysłowił sobie nagle, za niecały miesiąc upłyną trzy długie lata, kiedy po raz ostatni spotkał się i rozmawiał z Dorotą. I nagle gorąco zapragnął się z nią znowu spotkać. Wchłaniać głęboko jej cudowną obecność, trzymając ją mocno w ramionach oraz głęboko chłonąć zapach jej włosów i ciała... Marek przez okres tych trzech długich lat ani razu nie kontaktował się z Dorotą. Początkowo chciał to zrobić od razu, jak tylko powrócił z Polski do swojego domu w Hamilton w Nowej Zelandii. Ale ogromny natłok obowiązków służbowych sprawił, że mijały kolejne dni, a on ciągle odkładał decyzję, aby zadzwonić do Polski, do swojej ukochanej Doroty. Bardzo ją pragnął, bardzo chciał z nią znowu być, ale równocześnie coś wewnątrz jego podświadomości niezwykle silnie go od tego powstrzymywało. Nie potrafił tego w żaden logiczny sposób wyjaśnić... Chociaż podświadomie odczuwał, że jeszcze nie nadszedł teraz czas na to cudowne spotkanie z Dorotą... Jednakże każdy upływający dzień stopniowo powiększał dzielącą ich przepaść upływu czasu od ostatniego spotkania. Dni przybywało... Licznik dni każdego nowego dnia zwiększał się o wartość równą jeden. Kiedy przekroczył wartość trzydzieści lub trzydzieści jeden, wówczas licznik miesięcy zwiększał się o jeden... Czas, chociaż jednostajnie i monotonnie, upływał jednak ciągle i nieubłaganie... Był jeden poważny powód, który ostatecznie zadecydował o tym, że losy Marka tak się potoczyły, i ten powód właśnie „zadecydował”, że właśnie dzisiaj Marek wylądował on na Mauritiusie... Powód był jeden i wystarczający - wizyta starszego pana o smutnej, bardzo dokładnie wygolonej twarzy ukrytej za przeciwsłonecznymi, nowoczesnymi i bardzo drogimi okularami, ubranego w nienaganny ciemny garnitur i śnieżno białą koszulę z lekko zaciągniętym pod szyją jasno niebieskim krawatem. Było styczniowe, gorące, późne letnie popołudnie sobotniego weekendu. Marek pracował w swoim domu znajdującym się na dalekich przedmieściach nowoczesnego Hamilton. Jego jedno piętrowy dom, cały wymalowany na kolor biały, z niewielkim basenem i ogrodem, położony był w bardzo malowniczej okolicy. Hamilton to przepiękna i urocza miejscowość leżącą nad rzeką Waikato, położona na północnej nowozelandzkiej wyspie, w której mieszka, pracuje i żyje około 115 tysięcy mieszkańców i położona jest około jedną godzinę i trzydzieści minut jazdy samochodem od Auckland. Hamilton oferuje swoim mieszkańcom i przyjezdnym turystom różnorodne możliwości spędzenia wolnego czasu w kawiarniach, kinach, na imprezach sportowych lub bezpośrednio nad brzegami rzeki. Dochodziła właśnie godzina 1730, kiedy melodyjnie zadzwonił dzwonek u jego drzwi wejściowych. Kiedy Marek otworzył drzwi wejściowe, zobaczył smutnego starszego pana w przeciwsłonecznych okularach, który trzymał w lewej ręce niewielkich rozmiarów czarną teczkę. - Pan profesor Marek Konarzewski - raczej stwierdził niż zapytał. Stał w lekkim rozkroku, jakby był gotowy do odparcia każdego, nawet nieoczekiwanego ataku, bez ruchu wpatrując się w stojącego w otwartych drzwiach Marka. Marek lekko przeniósł swój wzrok na sąsiadującą z domem ulicę i zobaczył stojącego w pobliżu czarnego eleganckiego mercedesa, wewnątrz którego siedział ubrany w czarny garnitur kierowca. Trzy anteny: jedna długa z przodu samochodu i dwie znacznie krótsze z tyłu dały Markowi natychmiastową elektryzującą informację. W jego skromne progi zawitały nowozelandzkie służby specjalne. Marek lekko drgnął, gdyż chociaż całe zdanie oraz jego nazwisko zostało poprawnie wymówione i zaakcentowane po polsku, to jednak jego wprawne ucho o niemalże absolutnym słuchu usłyszało lekki, prawienie nie zauważalny nowozelandzki akcent. Nowozelandczycy strasznie kaleczyli nazwisko Marka wymawiając je jako coś pośredniego pomiędzy Konasziewsky lub Konaczewsky. Tylko przyjaciele lub dobrzy znajomi Marka nauczyli się wymawiać je z dość dobrą, poprawną polszczyzną. Ale tego 84 stojącego u jego drzwi mężczyzny zupełnie nie znał. Mało tego Marek był przekonany, że ten stojący u jego drzwi człowiek pyta go zupełnie niepotrzebnie, gdyż dokładnie wie, że trafił pod właściwy adres i rozmawia z właściwą osobą. Mężczyzna szybkim ruchem prawej ręki sięgnął do lewej wewnętrznej kieszeni marynarki i... wyjął stamtąd białą podłużną kopertę, podając ją w milczeniu Markowi. Lekko zaskoczony takim obrotem sprawy Marek wziął kopertę z ręki tajemniczego mężczyzny i zerknąwszy na nią szybko rozpoznał charakterystyczne trochę nieczytelne bazgroły serdecznego przyjaciela Kentha Bella, który od roku trzymał tekę wiceministra spraw zagranicznych w nowozelandzkim rządzie. Szybkim ruchem rozdarł białą kopertę i wyjąwszy z niej niewielki kartonik dobrego, błękitno - białego papieru zatopił się na chwilę w czytaniu, napisanego odręcznie niebieskim atramentem po angielsku tekstu. Drogi Marku! Daję temu człowiekowi, który wręczy ci ten list pełne rekomendacje i możesz mu w pełni zaufać. Sprawa, z którą się do ciebie zgłosi jest niezwykle delikatna i proszę ciebie o dżentelmeńską pomoc i pełną dyskrecję. Licząc, że mi nie odmówisz pozostaje w szacunku Twój szczerze oddany przyjaciel, Keneth Bell Marek powolnym ruchem włożył papier do koperty, a lewą ręką wykonał zapraszający gest informujący, że ten niespodziewany popołudniowy gość może śmiało zawitać w jego skromne progi. Po chwili Marek posadził go w głębokim, bardzo wygodnym fotelu i zapytał, czy napije się whisky. - Tak, proszę. Z lodem, podwójną i bez wody - miał miły, niski głos, który od razu wzbudzał Marka zaufanie. Marek płynnym ruchem przyciszył dobiegającą z głośników dobrą koncertową muzykę Pink Floyd i ustawił ją na taki poziom głośności, aby nie zakłócała toku swobodnej rozmowy. Kiedy obaj mężczyźni usiedli naprzeciw siebie w głębokich fotelach i każdy z nich umoczył usta w wyśmienitym, dobrze schłodzonym, w obecności znacznej ilości topniejącego lodu trunku, pierwszy rozpoczął rozmowę tajemniczy mężczyzna. Zaproponował mówienie sobie po imieniu, przedstawił się jako John, na co Marek skinął potakująco na zgodę. - Marku, proszę sobie zakodować, że mnie tutaj u ciebie w domu nigdy nie było oraz to, że o naszej rozmowie nie może się nikt dowiedzieć. Sprawa jest ściśle tajna i niezwykle bardzo delikatna. I tak w ciągu jednej godziny Marek stał się posiadaczem niezwykłej tajemnicy oraz adresatem niezmiernie delikatnego i niebezpiecznego zadania, jakie postanowiły powierzyć mu nowozelandzkie służby specjalne. Rozmowa była przerywana kilkakrotnie; dwa razy zadzwonił telefon, raz Marek uzupełnił w whisky i lód opróżnione do dna kryształowe szklaneczki, no i dwa razy zmieniał płyty kompaktowe, proponując muzykę zespołu Pink Floyd. Na końcu tego niecodziennego spotkania John powiedział. - Nie proszę ciebie o zastanowienie się, czy podejmiesz się tego trudnego - jak to delikatnie określił - zadania. Liczę na to, że nam tego nie odmówisz, bo w tej chwili my nie znamy nikogo innego, odpowiedniego do wykonania tego zadania. A czas nagli... Marek przez chwilę milczał, po czym odstawiając pustą szklaneczkę na sąsiednie biurko, w której w charakterystyczny sposób zadzwoniły trochę roztopione kostki lodu i zapytał. - Mam tylko dwa pytania... Pierwsze - dlaczego właśnie to ja zostałem wybrany do tego zadania. - Wyraźnie zaakcentował słowo „ja”. - I drugie: czy to zadanie jest bardzo niebezpieczne? 85 John przez chwilę milczał bawiąc się pustą szklaneczką, po czym powiedział. - Odpowiadam na pytanie pierwsze. Wybraliśmy ciebie, bo jesteś cholernie inteligentny, nie związany rodziną, mówisz płynnie po polsku i angielsku, no i co jest najważniejsze, jesteś wybitnym fizykiem. Marek instynktownie przeczuwał już w czasie prowadzonej przez Johna rozmowy, że znacznie wcześniej musiał on zostać bardzo dokładnie sprawdzony przez nowozelandzkie służby specjalne i wytypowany do tego zadania. Słowa Johna tylko potwierdziły jego przypuszczenia. Kiwnął lekko głową na znak, że przyjmuje do wiadomości odpowiedź na pierwsze pytanie. - Odpowiadam na drugie pytanie. - Na chwilę John zawiesił głos i zdjął swoje bardzo modne przeciwsłoneczne okulary i zaczął je powoli i z namaszczeniem wycierać kolorową chusteczką, wyjętą z lewej kieszeni spodni. Marek korzystając z okazji mógł głęboko zajrzeć w jego jasno niebieskie, zmęczone oczy, swojego nieoczekiwanego gościa. - Zadanie jest strasznie i cholernie niebezpieczne. - Ponownie założył okulary, a chusteczkę schował do prawej kieszeni spodni.- Ale wolę dmuchać na zimno... - Na moment zamilkł, a po chwili zaś powiedział. - Wolę, kiedy będziesz świadomy, że może cię spotkać nawet największe niebezpieczeństwo, niż miałbym ciebie okłamywać, że zupełnie nic ci nie grozi. To pierwsze czyni cię uważnym i czujnym. To drugie tylko ciebie usypia i sprawa, że jesteś zbyt pewny siebie i możesz popełnić jakiś fatalny błąd, który może cię kosztować nawet utratę życia. Na dłuższą chwilę zaległo milczenie. Z mocno przyciszonego głośnika dobiegały ledwie słyszalne fragmenty wspaniałego koncertu zespołu Pink Floyd. - OK! Zgoda - powiedział Marek i po chwili dodał pewnym, mocnym głosem. - Zgoda na wszystko. - Obaj mężczyźni wstali i mocno uścisnęli sobie ręce, patrząc sobie głęboko w oczy. Marek szybko podjął pozytywną decyzję, gdyż uznał że winien jest temu krajowi pewną rekompensatę. Kiedyś przed wieloma laty Nowa Zelandia dała mu obywatelstwo, dom, dobrze płatną pracę i całkiem niezłą pozycję społeczną. Jako prawdziwy człowiek honoru czuł potrzebę spłacenia długu wdzięczności i dlatego podjął się tego cholernie niebezpiecznego zadania. Nie chciał również odmawiać swojemu serdecznemu przyjacielowi Kenthowi. Jednocześnie wiedział, że skoro jego przyjaciel dał mu pełne rekomendacje dla nowozelandzkich służb specjalnych do wykonania tego zadania, to musiała to być bardzo poważna sprawa i po prostu nie bardzo wypadało odmawiać. Nie myślał wtedy o Dorocie... - Tutaj są wszystkie potrzebne na tę chwilę dokumenty - powiedział John wręczając Markowi czarną teczkę. Marek zdecydowanym ruchem otworzył ją i wyjął z niej opasły plik różnych dokumentów zapakowanych w białą papierową teczkę, obwiązanych czarną, szeroką wstążką. Szybkim ruchem rozwiązał wstążkę i zawartość teczki wysypał na swoje obszerne biurko. Na samych wierzchu dokumentów znalazła się formatu A4 kolorowa fotografia, z której w lekkim profilu spoglądał na Marka z nieokreślonym wyrazem twarzy przypuszczalnie czterdziesto a może pięćdziesięcioletni mężczyzna, w uczesanych do góry, dobrze ostrzyżonych, czarnych włosach. Marek delikatnie wziął w prawą rękę fotografię i milcząco zaczął się jej przypatrywać i uczyć jej szczegółów. Mężczyzna miał wysokie czoło, przecięte trzema silnie zaakcentowanymi lekko falującymi, poziomymi zmarszczkami, z mocno zarysowanymi zakolami. Pod czarnymi brwiami osadzone były lekko zmrużone niebieskie oczy trochę znudzonego człowieka. Mocno zaakcentowana pionowa bruzda pomiędzy brwiami świadczyła o jego silnym i bardzo stanowczym, a może nawet o bezwględnym charakterze. - Ten człowiek nazywa się Goran Pomianowski - John bardzo dobrze wymówił, prawidłowo akcentując, imię i nazwisko poszukiwanego człowieka. Marek lekko drgnął, gdyż dopiero teraz padło nazwisko człowieka, którego miał za wszelką cenę odszukać i „wystawić go” nowozelandzkim służbom specjalnym.. Z pochodzenia jest, podobnie jak i ty, Polakiem - powiedział John. - Ale w jego żyłach również płynie jugosłowiańska krew. Jego ojciec był pochodzenia jugosłowiańskiego, ale matka była Polką. Po 86 rozwodzie jego matka postanowiła, że Goran będzie nosił jej panieńskie nazwisko. Goran jest absolwentem wydziału Fizyki Technicznej Politechniki Gdańskiej. Opublikował kilkadziesiąt prac z teorii pola elektromagnetycznego, z teorii procesów transportu mas, pędu i energii oraz z teorii chaosu - John nawet nie zająknął się wymieniając bezbłędnie skomplikowane dla laika nazwy i terminy współczesnej fizyki. - Jest bardzo inteligentny i cholernie nieufny, a na dodatek bardzo trudno jest zdobyć jego zaufanie. Posiada tytuł doktora nauk fizycznych. Stan cywilny: rozwiedziony. Ma dwie duże słabości: fizyka i kobiety, ale w takiej kolejności. Uwielbia niekończące się filozoficzne rozmowy na temat otaczającej nas rzeczywistości. Od 10 lat ma również obywatelstwo nowozelandzkie, mieszka i pracuje w Dunedin na wyspie południowej, na tamtejszym uniwersytecie, ale od pół roku nie ma go w Nowej Zelandii i nie bardzo wiemy gdzie on aktualnie się znajduje . - John przerwał na chwilę i głęboko westchnął. - Nie bardzo wiemy nad czym on aktualnie pracuje. Marek przyglądał się fotografii w milczeniu, uważnie przysłuchując się słowom Johna. - Oficjalnie jest na bezpłatnym urlopie naukowym. - powiedział John i na chwilę zamilkł. - Wielokrotnie jeździł do Polski jako wykładowca. Tam był pod stałą obserwacją prowadzoną przez polskie służby specjalne, ale nie był ani razu zatrzymany. Ustaliliśmy, że miał w Polsce przelotny romans z pewną mężatką, która zaszła w ciążę, a później urodziła dziecko. Przypuszczamy, że on nie wie, że ma z nią syna, gdyż nigdy później już się z nią nie kontaktował. Marek przerzucił kilka dalszych dokumentów. - Podejrzewamy, - kontynuował swój wykład John - że Goran Pomianowski pracował kiedyś, a może nadal pracuje, dla rosyjskich służb specjalnych... Musisz odnaleźć tego człowieka. Zaprzyjaźnić się z nim i ustalić jak daleko posunęły się jego badania oraz dla kogo on aktualnie pracuje. Być może od tego, dla kogo aktualnie on pracuje, zależy los wielu ludzi na tej planecie... - Co on takiego zrobił, że stał się aż tak niebezpieczny dla ludzi i świata? - zapytał Marek lekko zdziwiony, nadal uważnie wpatrując się w kolorową fotografię człowieka, którego musiał za wszelką cenę odnaleźć. - Dysponujemy niepotwierdzoną informacją, że od jakiegoś czasu człowiek ten pracuje nad tajemniczym urządzeniem, które na znaczną odległość całkowicie wyłącza zasilanie elektryczne dowolnego urządzenia, na przykład całkowicie pozbawia energii elektrycznej wszystkie elektryczne i elektroniczne urządzenia samolotu pasażerskiego. Marek bezwolnie lekko jęknął. Poczuł jak serce zaczyna mu mocno walić, szybko zwiększając częstotliwość swoich uderzeń. W ułamku sekundy uzmysłowił sobie skalę niebezpieczeństwa na jaką zostali narażeni niewinni ludzie, którzy przez przypadek znaleźli się na pokładzie lecącego samolotu, w którym nagle i bez żadnej znanej im przyczyny został on pozbawiony zasilania w energię elektryczną. I tę krótką chwilę grozy, kiedy całkowicie pozbawiony prądu potężny samolot pasażerski pikuje z kilku kilometrowej wysokości z ogromną prędkością na spotkanie ziemi lub wody. Przez całe jego ciało przebiegł nieprzyjemny i wibrujący dreszcz i Marek mimowolnie drgnął. - Czy słyszałeś o pięciu tajemniczych i dotąd niewyjaśnionych katastrofach lotniczych przed dwoma miesiącami, które rozegrały się, w mniej więcej tygodniowych odstępach, w trójkącie: Indonezja, wyspa Borneo, Thailandia? - zapytał John. - Trzy dotyczyły samolotów pasażerskich, natomiast dwie tylko samolotów wojskowych. - O katastrofach samolotów pasażerskich słyszałem - powoli odpowiedział Marek chwilę zastanawiając się - ale o wojskowych niestety nic mi nie wiadomo. John prawie niezauważalnie kiwnął głową i przełożył kilka dokumentów, a z teczki wyjął garść kolorowych angielsko języcznych, starannie wyciętych wycinków prasowych i rozłożył je na biurku Marka. 87 Duże czerwone tytuły informowały o trzech tragediach, które rozegrała się przed dwoma miesiącami. Pierwsza katastrofa zdarzyła się w północnej części wyspy Borneo, druga nad Morzem Południowochińskim na wysokości Półwyspu Malajskiego, a trzecia na Morzu Jawajskim u wybrzeży Indonezji. Na kolorowych gazetowych zdjęciach, na których na dłużej zatrzymał swój wzrok Marek, widoczne były szczątki lotniczej tragedii, która rozegrała się w północno - zachodniej części wyspy Borneo w pobliżu malowniczo położonej, stutysięcznej miejscowości, Sandakan. Zdjęcia przedstawiały kawałki doszczętnie rozbitej maszyny, Boeinga 747, porozrzucane na dużym obszarze bagaż pasażerów i mocno zwęglone lub napalone ludzkie szczątki. Kolorowe zdjęcie niesamowicie dramatyczne w swoim wyglądzie było bardzo ponure. John poczekał dłuższą chwilę, aby Marek mógł dokładnie przyjrzeć się gazetowym wycinkom, po czym przewrócił kilka dokumentów w teczce i wyjął z niej plik dokumentów opatrzonych klauzulą i czerwoną pieczęcią Top Secret - Ściśle tajne. - Tutaj masz pod sobą kopie tajnych indonezyjskich raportów wojskowych o dwóch tajemniczych katastrofach samolotów wojskowych. Marek powoli przekładał kartki dobrze z kserowanych, bardzo obszernych indonezyjskich raportów wojskowych i uważnie przyglądał się kolorowym zdjęciom szczątków wojskowych samolotów. - Przyczyna wszędzie jest ta sama i taka sama - powiedział John zmęczonym głosem. - Nagły i bez żadnej zrozumiałej przyczyny całkowity zanik energii elektrycznej zasilającej wszystkie urządzenia lotnicze samolotu... - Jakie informacje zawierają czarne skrzynki? - zapytał Marek uważnie wpatrując się w tajne dokumenty. - Chodzi o to, że nic one nie zawierają... - Jak to nic nie zawierają? - zdziwił się Marek, podnosząc lekko do góry brwi i z napiętą uwagą wpatrując się w twarz Johna. - Z tego co wiem, to przecież one mają własne, niezależne wewnętrzne akumulatorowe elektryczne zasilanie. - Powiem dokładniej i precyzyjniej. - John próbował uściślić swoją odpowiedź. - Do pewnego momentu przed katastrofą czarne skrzynki pracują bez zarzutu, rejestrując zapis wszystkich parametrów lotu i zapis wszystkich rozmów pilotów z wieżą kontrolną, a potem nagle i bez żadnej przyczyny te zapisy urywają się... Marek na dłuższą chwilę zastanowił się i na kilkanaście sekund zapanowała milcząca cisza, wypełniona w tle przyciszoną dobrą koncertową muzyką Pink Floyd. - Posługujesz się bronią krótką? - zapytał John nagle uważnie wpatrując się w twarz Marka, wymawiając każde słowo z osobna i mocno je akcentując. Marek lekko zdziwiony powoli przecząco poruszył głową. - OK. To nie jest dla nas problem - powiedział John pewnym głosem i po chwili dodał. - Zostaniesz przez nas bardzo szybko, bo w ciągu czterech tygodni, przeszkolony na jednej z wysp Pacyfiku. To możemy zrobić dla ciebie, dla twojego bezpieczeństwa... - Aha. I jeszcze jedno... - dodał. - Od najbliższego poniedziałku zostałeś urlopowany przez rektora uczelni na czas nieokreślony i powołany, przynajmniej oficjalnie, do specjalnej komisji ekspertów z działającej z ramienia Organizacji Narodów Zjednoczonych do badań radioaktywności na Ziemi. - Zatem wszystko już zostało wcześniej zostało precyzyjnie przygotowane - pomyślał Marek. 88 - Weź tylko swoje dwa paszporty: polski i nowozelandzki. Nie zabieraj nic ważnego z domu i nie pakuj się. Wszystkie potrzebne rzeczy, ubrania, samochód, telefon satelitarny, notebooka, karty kredytowe i pieniądze dostaniesz od nas. - Po chwili dodał - Dla twojego bezpieczeństwa nie będzie żadnego zapisu w naszych archiwach o całej operacji. John przez chwilę się zastanawiał, analizując coś w swoim umyśle. - Z Nowej Zelandii do USA oficjalnie wylecisz w poniedziałek na swoim nowozelandzkim paszporcie, ale do samolotu nie wsiądziesz. Wyprowadzi ciebie z lotniska nasz człowiek. Natomiast za ciebie poleci ktoś inny, ktoś kto jest do ciebie podobny, posługujący się twoim nazwiskiem i paszportem... - Aha - powiedział John. - O jednej rzeczy bym zapomniał... Na lotnisku, przed „oficjalnym” twoim wylotem do Stanów, udzielisz krótkiego wywiadu dla nowozelandzkiej telewizji TVNZ. To taki bajer zaaranżowany przez nasze służby. Chodzi o to, aby twoi znajomi widząc ciebie w wieczornych wiadomościach byli rzeczywiście przekonani, że ty tam lecisz. - Czy mogę wziąć Irys? - zapytał niespodziewanie Marek. - Co to jest Irys? - zapytał zaciekawiony John uważnie przypatrując się Markowi. - To taka mała książeczka - powiedział Marek zgodnie z prawdą wyjmując z dużej szuflady swojego biurka niewielkich rozmiarów, pomarańczową książeczkę Hermanna Hesse zatytułowaną Irys i podał ją Johnowi. W ułamku sekundy przez jego głowę przebiegły wszystkie zdarzenia związane z tą małą książeczką. John przez chwilę się zastanawiał, uważnie przyglądając się jej niewielkim rozmiarom, po czym krótko, rozstrzygająco i potwierdzająco powiedział: OK. I po chwili stanowczym, nie wzbudzającym żadnego sprzeciwu głosem dodał: - Ale nic już więcej... - po czym po chwili milczenia dodał. - Umówmy się, że słowo Irys to będzie hasło kontaktowe o najwyższym priorytecie. Jeśli ty je użyjesz, to będzie to znaczyło, że grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo i musimy cię szybko zdjąć, bez względu na koszty, okoliczności i sytuacje. Natomiast jeśli my je użyjemy, to będzie znaczyło to samo, ale to będzie z naszej strony tylko ostrzeżenie o grożącym i śmiertelnym niebezpiezeństwie. Marek milcząco kiwnął głową na znak zgody. Nagle rozległ się ładny, melodyjny dźwięk dochodzący ze stojącego na biurku komputera informujący, ze właśnie nadeszła do Marka nowa poczta elektroniczna. John pytającym wzrokiem spojrzał na Marka. Ten energicznie podniósł się z fotela i skierował swoje kroki w kierunku komputera. Włączył monitor i przez chwilę czytał treść elektronicznego listu, który właśnie otrzymał za pośrednictwem Internetu, po czym włączył drukarkę i wydrukował jego treść na białej kartce formatu A4. Chwilę później zadrukowaną kartkę papieru wręczył Johnowi. Nadawcą elektronicznego listu był profesor Joseph Thomas, laureat nagrody Nobla, który informował Marka, że będzie on przewodniczył jednej z sesji, podczas międzynarodowej konferencji fizyków, która w maju tego roku odbędzie się nie jak planowano wcześniej w RPA, ale na malowniczym Mauritiusie. Ta nieoczekiwana zmiana miejsca międzynarodowej konferencji była podyktowana niestabilną, polityczną sytuacją w Republice Południowej Afryki. - Rozumiem, ze musisz tam lecieć - powiedział John po uważnym zapoznaniu się z treścią listu. Marek potakująco skinął tylko głową i dodał: - W żadnym wypadku nie mogę odmówić, a moja nieobecność wywoła tylko dość znaczne zamieszanie. 89 - Jaka jest główna tematyka konferencji? - zapytał z zaciekawieniem John. - Fizyka nieliniowa, zarówno fizyka klasyczna jak i kwantowa. - Marek wyłączył monitor komputera i ponownie usiadł w fotelu naprzeciwko Johna. Ten siedział nieruchomo, nadal trzymając w ręku wydrukowany list, intensywnie się w niego wpatrując. Nagle ożywił się, a w jego oczach pojawiły się błyskające iskierki. - Czy jest to możliwe, że człowiek którego szukamy również może pojawić na tej międzynarodowej konferencji na Mauritiusie? - zapytał John. Marek na chwilę się zastanowił, po czym powiedział. - Tego nie można wykluczyć, gdyż jest to dosyć ważna międzynarodowa konferencja w tym roku, poświęcona tej tematyce. - odpowiedział Marek. - Ale przecież możecie sprawdzić, czy jest on uczestnikiem konferencji. John uśmiechnął się tajemniczo i przez dłuższą chwilę milczał. - Zatem lecisz tam jako nasz człowiek i na nasz koszt - szybko zadecydował John i odłożył zadrukowaną kartkę papieru na biurko... Kiedy John wyszedł Marek godzinę spędził w Internecie, szukając we wszystkich znanych mu elektronicznych bibliotekach publikacji Gorana Pomianowskiego. Nie wszystkie publikacje Gorana były dostępne w elektronicznych archiwach, a te które były dostępne ściągnął na dysk twardy swojego komputera, a następnie zaczął je systematycznie drukować. Kilka dalszych godzin spędził na bardzo uważnym czytaniu zadrukowanych kartek papieru. *** - Sir - z odległego świata rozmyślań wyrwał go ciepły, męski głos. - Your passport please. Mauritiański urzędnik ze służby zdrowia wpatrywał się z uwagą i służbowym zainteresowaniem w twarz Marka, oczekując na jego paszport. Po wyjściu z samolotu, którym przyleciał na Mauritius i po wejściu do lotniczego rękawa Marek podążał bezwolnie w powoli przemieszczającej się kolejce za grupą pasażerów do odprawy zdrowotnej i paszportowej na międzynarodowym lotnisku Sir Seewoosagur Ramgoolam. Podczas odprawy zdrowotnej dokonywano rutynowego sprawdzenia, czy osoby przylatujące na Mauritius nie pochodzą z obszarów, gdzie występują choroby takie jak: malaria, cholera i inne. Teraz nadeszła jego kolej do odprawy. Nowozelandzki paszport Marka sprawił, że odprawa zdrowotna jest szybka i jest tylko zwyczajną formalnością. Na kilkanaście minut przed lądowaniem na Mauritiusie, każdy z pasażerów obcokrajowców otrzymał do wypełnienia niewielkich rozmiarów formularz, gdzie musiał wpisać swoje dane osobiste oraz określić cel podróży i miejsce, gdzie będzie nocował na wyspie. Marek w odpowiedniej rubryce, gdzie należało wpisać cel podróży wpisał słowa: Mauritius International Physics Conference. Trochę niżej wpisał nazwę miejscowości, gdzie będzie przebywał: Port Louis - stolicę Mauritiusa, oraz nazwę hotelu, gdzie miał się zatrzymać: Caudan Waterfront Hotel. Odprawa paszportowa trwała przysłowiową minutę i do paszportu Marka została wbita siedmiodniowa wiza pobytowa, a oficer imigracyjny wręczając Markowi jego paszport, z przyjaznym uśmiechem na ustach poinformował go, że w głębi sali odpraw, już czeka na niego człowiek, z lokalnego komitetu organizacyjnego międzynarodowej konferencji fizyków. Był to niewielkiego wzrostu mężczyzna o ciemnej karnacji skóry i czarnych włosach. Tak rozpoczął się siedmiodniowy pobyt Marka na odległym, bardzo egzotycznym Mauritiusie... 90 W ciągu dwudziestu minut Marek odebrał swój bagaż, dokonał niezbędnej i koniecznej odprawy celnej, wybierając tak zwaną zieloną linię: Nothing to declare - nic do oclenia. Przed przylotem na Mauritius Marek zapoznał się z podstawowymi informacjami celnymi, które wyszukał w Internecie, przy pomocy odpowiednich narzędzi, jakie oferuje ta sieć. Kilka minut później w lotniskowej filii narodowego mauritiańskiego banku wymienił niezbędną ilość wymienialnej waluty na walutę lokalną: mauritiańskie rupie, które przez chwilę dokładnie i z ciekawością oglądał, po czym bardzo szybko schował do swojego portfela, umieszczając go w głębokiej, wewnętrznej kieszeni kurtki od strony serca, jakby obawiał się błyskawicznej kradzieży jego zawartości. W hali przylotów, gdzie znajdowali się mówiący różnymi językami przylatujący turyści i biznesmeni oraz mieszkańcy wyspy, dyskretnie nad bezpieczeństwem ludzi czuwali uzbrojeni w długą broń przedstawiciele lokalnych służb antyterrorystycznych i policyjnych. W hali o niewielkich rozmiarach panował lekki gwar różnojęzycznych rozmów, przetykany od czasu do czasu angielskim, francuskimi i kreolskim komunikatami o przylatujących lub odlatujących samolotach na lokalnych lub dalekich, transkontynentalnych trasach różnych przewoźników. Mauritiańskie biura podróży kusiły przylatujących turystów bogactwem niezwykle atrakcyjnych turystycznych ofert, zapraszając ich na podróż dookoła wyspy odrestaurowanym XIX wiecznym żaglowcem o nazwie Isla Mauritia, podwodne nurkowanie w przybrzeżnej bajecznej lagunie lub prawdziwe łowy dla prawdziwych mężczyzn na rekina lub kilkuset kilogramowego błękitnego lub czarnego merlina. Dla turystów szukających spokoju oferowały zaciszne niewielkie ośrodki wypoczynkowe, usytuowane z dala od gwaru życia codziennego wyspy. Pół godziny później od przylotu Marek jechał taksówką drogą szybkiego ruchu z lotniska do stolicy Port Louis. Międzynarodowe lotnisko Sir Seewoosagur Ramgoolam było usytuowane w rejonie Grand Port w pobliżu miejscowości Plaisance, w południowo wschodniej części wyspy, i znajdowało się na wysokości kilkunastu metrów nad poziomem Oceanu Indyjskiego. Dystans jaki miała do pokonania taksówka jadąc do stolicy, znajdującej się w północnej stronie wyspy, wynosił ponad czterdzieści kilometrów, co zajmowało około 25 minut szybkiej jazdy. Po obu stronach stopniowo wznoszącej się dwukierunkowej drogi szybkiego ruchu znajdowały się pola z falującą na wietrze wysoką trzciną cukrową. Marek swobodnie wdychając rozgrzany gorącym powietrzem słodki zapach rosnącej zielonej trzciny cukrowej, który lekko wdzierał się przez uchylone okna taksówki i wypełniał jej wnętrze, oddał się rozmyślaniom o niezwykle barwnej historii tej egzotycznej wyspy... Mauritius był już znany wielu arabskim kupcom w początkach XI wieku zanim po raz pierwszy tej wyspiarskiej ziemi dotknęła portugalska stopa. Wcześniej prawdopodobnie nie był znany i nie był zamieszkały przez ludzi. Na starych arabskich mapach wyspa nazywała się Dina Arobi. Portugalski żeglarz Domingo Fernandez Pereira prawdopodobnie był pierwszym Europejczykiem, który w 1511 roku postawił swoją stopę na tej wyspie. Na portugalskich mapach wyspa otrzymała nazwę Cirne. Nazwa ta prawdopodobnie pochodziła od wytrzebionego już, nielotnego ptaka o nazwie Dodo, którego liczba wtedy była dość znaczna. Inny żeglarz portugalski Don Pedro Mascarenhas nadał trzem wyspom Mauritius, Rodrigues i Reunion nazwę Maskareny. Portugalczycy nie zostali zbyt długo na wyspach, uznając że nie ma tam dla nich nic specjalnie interesującego. Z wyspą Mauritius związane są następujące okresy historyczne: okres holenderski, od roku 1598 do 1710 roku, okres francuski, od roku 1715 do 1810 roku, oraz okres brytyjski, od roku 1810 do 1968 roku. W marcu 1968 roku Mauritius stał się niepodległym państwem, natomiast został proklamowany republiką dopiero w 1992 roku. Pierwsza holenderska eskadra morska, pod dowództwem admirała Wybrand Van Warwycka przybyła na wyspę w 1598 roku i nazwała ją Mauritius na cześć księcia holenderskiego Maurice de Nassau, zwanego również Maurycym Orańskim, który był synem Wilhelma I Orańskiego. Przybycie Holendrów na wyspę upamiętnia postawiony pomnik. Wyspę, która wtedy była bardzo bogata w tropikalną roślinność i zamieszkała przez żółwie, nietoperze i jaszczurki, wypełniały odgłosy wspaniałych egzotycznych ptaków. Pierwsi holenderscy osadnicy pojawili się około 1638 roku. Stało się to po odkryciu zachodnich brzegów Australii przez innego słynnego holendra, nawigatora Tasmana. Próby holenderskiego osadnictwa nie były specjalnie udane i ostatecznie w 1710 roku opuścili oni wyspę, pozostawiając tam 91 rozpoczętą uprawę trzciny cukrowej, niewielką hodowlę zwierząt domowych oraz jeleni, które przywieźli ze sobą. We wrześniu 1715 roku wyspa przeszła we władanie Francuzów i otrzymała nową nazwę Isle de France. Stolica państwa - Port Louis - została założona w 1735 roku przez francuskiego gubernatora Mahé de Labourdonnais. Port Louis był ważną bazą morską oraz centrum budowy okrętów morskich. Prawie stuletni okres panowania Francuzów na wyspie przyniósł jej bardzo dynamiczny i bujny rozkwit. Powstało wiele budynków, a niektóre z nich takie jak Goverment House, Chateau de Mon Plaisir at Pamplemousses, czy też Line Barracks, w całości lub części, przetrwały do dzisiejszych czasów. W czasie wojny napoleońskiej Isle de France stała się ważną bazą wypadową dla francuskich korsarzy, którzy z powodzeniem organizowali do 1810 roku rajdy na przepływające w pobliżu brytyjskie statki handlowe. Mauritius (i również Madagaskar) przez kilka lat na przełomie XVI i XVII wieku był prawdziwym państwem pirackim. Wyspy te leżały niedaleko obszaru, który według piratów obejmował szlaki handlowe do Indii i Chin, a był zarazem na tyle odległy od europejskich władz, że stał się on znakomitą i bezpieczną bazą wypadową dla ich kryminalnych poczynań. Pod koniec XVII wieku, kiedy morski handel rozwinął się już na dobre, sporo Europejczyków: Anglików, Holendrów, Francuzów i Portugalczyków prowadziło tutaj swoje, często mocno nielegalne interesy. Szczególnie na wyspie Sainte Marie, leżącej u wschodnich wybrzeży Madagaskaru, gdzie piraci założyli swoją bazę. Złoty wiek piractwa przypadał na przełom XVII i XVIII wieku. Najsłynniejszym piratem owych czasów był kapitan William Kid. Urodził się on w 1645 roku w rybackiej wiosce Greenock na zachodnim wybrzeżu Szkocji. Największym korsarzem na Mauritiusie był Robert Surcouf. Urodzony w St. Malo przybył na Mauritius w 1799 roku. W roku 1800 przejął dowództwo na bardzo eleganckim żaglowcu La Confiance, który został zbudowanym we Francji i posiadał nieco poniżej 500 ton wyporności. Na tym okręcie Surcouf zdobył 1200 tonowy statek kompani wschodnio indyjskiej Kent. Był to najsłynniejszy napad korsarskiego okrętu w czasie wojen napoleońskich. Była to zarazem straszna kompromitacja dla Brytyjczyków. Surcouf przyprowadził Kenta do Port Louis i sprzedał go holenderskiemu kupcowi. Surcouf bezlitośnie niszczył brytyjski handel morski przez następne dziesięć lat, jednak Kent był jego dumą i najcenniejsza zdobyczą. W tamtych czasach Surcouf napadł na statek wiozący skarb o wartości około 200 milionów funtów brytyjskich... W ciągu minionych 300 lat u wybrzeży wyspy zatonęło około 600 statków. Wyładowane po brzegi bogatymi towarami chińskie dżonki i indyjskie statki handlowe łatwo tonęły podczas gwałtownych cyklonów, często występujących się na tych wodach. Statki wiozły porcelanę z Szanghaju, z Indii zaś surowe diamenty przeznaczone dla amsterdamskich szlifierzy. W sierpniu 1810 roku silna brytyjska ekspedycja zdobyła wyspę, lądując w jej wielu miejscach w północnej części, zmuszając tym samym Francuzów do całkowitej kapitulacji. Na podstawie Traktatu Paryskiego z 1814 roku Isle de France stała się brytyjskim terytorium, z ponownie przywróconą nazwą Mauritius. Wyspa pod rządami Brytyjczyków, które rozpoczęły się z chwilą kiedy gubernatorem został bardzo energiczny Robert Farquhar, uległa szybkim socjalnym i ekonomicznym zmianom. Jednym z najważniejszych wydarzeń w tamtym okresie było zniesienie przez Brytyjczyków niewolnictwa w 1835 roku. Decyzja ta miała ważną reperkusję na socjo-ekonomicznym i demograficznym polu. Z powodu zniesienia niewolnictwa plantatorzy, pozbawieni darmowej siły roboczej, otrzymali dość znaczną rekompensatę w wysokości dwóch milionów funtów szterlingów, która umożliwiła im sprowadzenie z Indii kontraktowych robotników do pracy na plantacjach trzciny cukrowej. Hinduscy emigranci, wyznawcy hinduizmu i muzułmanie szybko zmienili obraz społeczeństwa mauritiańskiego. W późniejszych czasach wchłonęli również małą grupę chińskich kupców. Dynamiczny rozwój upraw 92 plantacji trzciny cukrowej sprawił, że rozwinął się znaczny eksport cukru do Anglii. W dzisiejszych czasach Mauritius stał się poważnym eksporterem cukru w tym rejonie Oceanu Indyjskiego, a ogromne plantacje trzciny cukrowej są teraz własnością cukrowni... Głośny klakson gwałtownie wyrwał Marka z rozmyślań o historycznym bogactwie wyspy... Taksówka zaczęła gwałtownie hamować. Marek przez przednią szybę taksówki zobaczył w niewielkiej od nich odległości stojącego na środku drogi rowerzystę, który słysząc dźwięk klaksonu zaczął szybko schodzić z asfaltu na wąskie piaszczyste pobocze, prowadząc mocno zniszczony rower o bliżej nie określonym kolorze. Po chwili taksówka zaczęła ponownie przyspieszać i dalsza podróż odbywała się już bez zakłóceń. Podziwiając niezwykły krajobraz wyspy, mijane różnokolorowe miejscowości takie jak: Curepipe, Phoenix i Quatre Bornes Marek ponownie oddał się rozmyślaniom, tym razem o wydarzeniach, które rozegrały się przed kilkoma miesiącami, a które bezpośrednio przyczyniły się do tego, że znalazł się on na Mauritiusie... *** Na międzynarodowym lotnisku w Auckland Marek udzielił szybkiego wywiadu dla TVNZ, a następnie, według ustalonego z Johnem planu, udał się do sali odpraw. Po przejściu przez odprawę celną i bagażową na chwilę wszedł do męskiej toalety, gdzie tajnym wyjściem został dyskretnie wyprowadzony z pomieszczeń międzynarodowego lotniska przez dobrze zbudowanego agenta nowozelandzkich służb specjalnych. Chwilę później z tej samej toalety wyszedł i wsiadł do samolotu człowiek bardzo podobny do Marka z „jego” paszportem i podręcznym bagażem i odleciał zgodnie z planem rejsowym samolotem Air New Zealand do Los Angeles. Agent służb specjalnych szybko wyprowadził Marka z budynku lotniska wprost do oczekującego na nich samochodu osobowego, w którym zamontowano z tyłu i z boku lekko przyciemnione szyby, także znajdująca się na ulicy lub jadąca obok samochodem postronna osoba nie mogła ustalić, kto i ile osób znajduje się we wnętrzu samochodu. Agent posadził Marka na tylnie siedzenie, sam zaś usiadł za kierownicą, a na dachu umieścił błyskające na niebiesko światło - policyjnego „koguta”. Przez cały czas tej niecodziennej „ewakuacji” nie padło żadne słowo ani z ust Marka, ani z ust agenta i wszystko rozegrało się w kompletnym milczeniu. Agent uruchomił silnik samochodu i szybko ruszył z miejsca do oczekującego w pełnej gotowości do lotu, w odległości około jednego kilometra, wojskowego śmigłowca. Marek wsiadł do śmigłowca i kiedy tylko zapiął pasy bezpieczeństwa, ten gwałtownie poderwał się w mocno nagrzane letnie powietrze. Po około piętnastu minutach lotu nad przybrzeżnymi wodami Oceanu Spokojnego siedzący obok pilota wojskowy oficer podał Markowi w plastykowym kubeczku kawę, którą ten przyjął z wdzięcznością. Nie była zbyt gorąca, więc prawie natychmiast Marek opróżnił kubeczek. Miała dziwny posmak, ale co mu on przypominał nie był już tego w stanie ustalić, gdyż zapadł w głęboki sen. I dalej już nic nie pamiętał... Siedzący obok pilota oficer odpiął swoje pasy i podszedł do Marka, aby upewnić się, że podany w kawie silny środek nasenny prawidłowo zadziałał. Przez chwilę zaglądał w źrenice Marka, oświetlając je silnym światłem małej latarki, po czym wrócił na swoje miejsce obok pilota i skinięciem głowy dał znak, że jest OK. Maszyna wykonała gwałtowny skręt i samolot zawrócił do swojej macierzystej bazy. Po około 20 minutach szybkiego lotu maszyna bezpiecznie wylądowała w bazie sił powietrznych, gdzie Marka szybko i bezpiecznie przetransportowano do małego odrzutowego samolotu, który już czekał w pełnej gotowości. Do samolotu wsiadło również kilku dobrze zbudowanych komandosów i po kilku minutach samolot był już w powietrzu, obierając kierunek na małą wyspę Norfolk. Lot samolotu trwał godzinę i czterdzieści minut, ale Marek nie był wcale go świadomy, pogrążony w bardzo głębokim śnie, po wypiciu kawy zawierającej skuteczny środek usypiający... *** 93 Było późne deszczowe majowe popołudnie, kiedy melodyjnie zadzwonił telefon. Dorota prawą ręką podniosła słuchawkę aparatu telefonicznego, a lewą włożyła białą bluzkę z krótkim rękawem do mocno już wypchanej dużej, ciemno granatowej torby podróżnej. - Część - Dorota szybko rozpoznała głos Kasi Lewandowskiej. - Jak tam przebiega pakowanie bagaży? - usłyszała w słuchawce. - Mam pewne problemy - Dorota usłyszała w słuchawce wesoły śmiech Kasi - ale chyba sobie poradzę. - Dorota nie przejmuj się - Kasia dodawała jej otuchy. - Weź to co naprawdę jest niezbędne. Resztę ciuchów kupimy na Mauritiusie. Kogo jak kogo, ale nas na to po prostu jest stać... Aha, pamiętaj, że tam o tej porze roku jest bardzo, bardzo ciepło... - O dziewiątej rano podjadę do ciebie z Pawłem - powiedziała. Paweł od kilku lat był drugim mężem Kasi. - Jeśli nic się na drodze nie wydarzy, to po godzinie dwunastej powinnyśmy być już w Warszawie. Nasz samolot odlatuje z Okęcia o godzinie 1855. Zatem musimy dotrzeć na lotnisko najpóźniej na godzinę przed wylotem. No powiedzmy półtorej godziny dla bezpieczeństwa... Zatem mamy około trzech, czterech godzin na odpoczynek w Warszawie. Paweł zaprasza nas na pożegnalny obiad do Holliday Inn... - Podziękuj mu ode mnie - wpadła w słowa Kasi Dorota. - ... Zresztą - mówiła dalej Kasia - zamówił on tam jedynkę i będzie nocował, gdyż jak twierdzi, nie będzie mu się chciało po nocy wracać do domu... - O!? - Dorota lekko zdziwiła się. - Chociaż znając Pawła, to pewnie z tego nocowania to nici... - dodała po chwili Kasia i zachichotała do słuchawki. - Czy wiesz Dorota, - Kasia była bardzo rozbawiona - że Paweł zadzwonił dzisiaj do szefa kuchni w Holiday Inn i zamówił dla nas ekstra specjały mauritiańskiej kuchni, ale nic mu nie mów, że wiesz, bo to ma być niespodzianka... Po telefonie Kasi Lewandowskiej, Dorota szybko przepakowała swoje bagaże i usunęła niepotrzebne ubrania. Wieczorem zadzwoniła do swojej mamy, gdzie na czas dwutygodniowego wyjazdu zostawiła swoje dzieci po jej troskliwą opieką. Po dłuższej rozmowie z dziećmi i mamą Dorota odłożyła słuchawkę ze łzami w oczach. Noc poprzedzającą wyjazd przed daleką podróżą spała dość słabo, ale obudziła się o siódmej rano rześka i wypoczęta. Świadomość, że oto za kilkanaście godzin opuści Polskę udając się w tak bardzo daleką, liczącą sobie w jedną stronę ponad jedenaście tysięcy kilometrów podróż dodawała jej skrzydeł. Podróż samochodem do Warszawy odbyła się bez żadnych przeszkód i tuż przed trzynastą zajechali pod budynek hotelu Holiday Inn. Tam miło spędzili kilka godzin rozkoszując się znakomitą kuchnią i próbując świetnie przyrządzonych owoców morza. Kiedy zaspokoili pierwszy głód, Kasia wyjmując z torebki swoje notatki wprowadziła Dorotę w cały harmonogram podróży oraz pobytu na Mauritiusie. - Najpierw polecimy liniami Air France do Paryża. Odlot z Okęcia nastąpi o godzinie 1855 - powiedziała Kasia wertując małe kartki pełne swoich notatek. - Oczywiście - dodała po chwili - jeśli wylot odbędzie się zgodnie z planem. 94 - Jeśli wylot nastąpi z kilkunastominutowym opóźnieniem - powiedział Paweł, przerywając na chwilę pożeranie smakowitych lodów - to i tak nie ma to specjalnego znaczenia, gdyż dobry pilot jest w stanie to niewielkie opóźnienie nadrobić. - Jak długo będziemy leciały do Paryża - zapytała Dorota. Czuła się bardzo syta po znakomitym obiedzie i przyjemnością popijała mocną czarną kawę, od czasu do czasu mocząc usta w dobrym francuskim koniaku. - Podróż z Warszawy do Paryża będzie trwała około 2 godziny i 20 minut, a polecimy samolotem Boeing 735, lot numer AF1047. W Paryżu wylądujemy na bardzo nowoczesnym lotnisku, które nosi nazwę wybitnego francuskiego męża stanu, generała Charlesa de Gaulle’a. Kasia kilka miesięcy temu była już na tym lotnisku. W Paryżu była w sprawach służbowych. - Nasz samolot Boeing 747, którym polecimy na Mauritius będzie w barwach Air France, i odlatuje on z Paryża o godzinie 2300, ale do odprawy przed lotem musimy się stawić na godzinę 2225, terminal - przerzuciła kilka zapisanych kartek przez chwilę milcząc - 2C. - Kasia pociągnęła spory łyk chłodnej już mocnej herbaty. - Boeing 747 popularnie zwanym Jumbo Jetem jest największym pasażerskim samolotem świata i my polecimy nim po raz pierwszy... Nasza podróż na Mauritius będzie trwała ponad trzynaście godzin i będziemy mieli jedno techniczne lądowanie na wyspie Reunion... Kiedy minęła 16 godzina, Paweł odwiózł obie panie na lotnisko Okęcie. Podróż na tak krótkim odcinku trwała prawie półgodziny, a jej „długość” spowodowana była dużym ruchem ulicznym o tej porze dnia i denerwującymi samochodowymi korkami. Samolot rejsowy Boeing 735 w barwach Air France z Paryża spóźnił się i wylot z Warszawy nastąpił z półgodzinnym opóźnieniem. Po około godzinie lotu samolotem, obie panie zostały nakarmione świetną francuską kolacją z odrobiną dobrego czerwonego wina, i oddały się rozmyślaniom. Kasia myślała o swojej firmie. Dorota myślała o swoich dzieciach i ukochanym Marku oraz o bardzo odległym Mauritiusie... Nagle z rozmyślań Kasię i Dorotę wyrwał melodyjnie brzmiący gong. Był to sygnał, że należy zapiąć pasy bezpieczeństwa, gdyż powietrzna ich podróż dobiega końca i za chwilę samolot będzie lądował na pod paryskim lotnisku imienia wybitnego francuskiego męża stanu, generała Charlesa de Gaulle’a. Po kilkunastu minutach samolot płynnie zatrzymał się przy terminalu 2B. Dorota nerwowo spojrzała na swój elektroniczny zegarek - dochodziła godzina 2150. O godzinie 2300 miał odlecieć ich samolot, z terminalu 2C na Mauritius. Dorota była trochę zaniepokojona, czy aby zdążą się na czas odprawić. Za oknem obserwowała powoli przesuwający się krajobraz ogromnego portu lotniczego z dużą ilością różnych typów i różnych narodowości samolotów pasażerskich. Ale Kasia szybko wytłumaczyła jej, że jej niepokój jest zupełnie nieuzasadniony. - Mam przykre doświadczenia, które rozegrały się kilka lat temu na lotnisku we Frankfurcie, gdzie omal nie zdążyłam na rejsowy samolot lecący do Warszawy - powiedziała bardzo spokojnym głosem Kasia. - Ale tutaj w Paryżu jest zupełnie inaczej, wszystko jest jasne i bardzo przejrzyste. Pomiędzy terminalami kursują specjalne autobusy przewożące pasażerów, a sama naziemna podróż trwa tylko kilka minut. Wszystko jest dobrze oznakowane dużymi, bardzo czytelnymi napisami i naprawdę trudno jest zabłądzić. I rzeczywiście po około 20 minutach po opuszczeniu samolotu, którym przyleciały, były już na miejscu - na terminalu 2C. Kiedy wychodziły schodami do dużej oszklonej hali, przez wielkie okno mogły zo- 95 baczyć tankującego paliwo ogromnego Boeinga 747 - 200 w barwach Air France przygotowującego się do bardzo dalekiego lotu. Dorota jęknęła z wrażenia i aż przystanęła. - Paweł mi mówił - powiedziała Kasia stojąc przy Dorocie, podziwiając również znakomitą konstrukcję odważnych amerykańskich inżynierów - że długość tego samolotu wynosi około 70 metrów, natomiast rozpiętość skrzydeł sięga prawie aż 60 metrów. Na pokład może on zabrać od 240 do 500 pasażerów i polecieć z nimi na wysokość aż 10 700 metrów... - Czy możemy na chwilę tutaj usiąść - zapytała Dorota wskazując sześć pustych foteli znajdujących się prawie na przeciwko stającego kilkanaście metrów za szybą latającego olbrzyma. - Chcę przez chwilę popatrzyć na tego smukłego kolosa. - Zgoda - powiedziała Kasia. Wręczyła jej swój podręczny bagaż i poszła kupić kartę telefoniczną, aby zadzwonić do Pawła do Polski i pozdrowić go z paryskiego lotniska. Niestety Paweł, który w ostatniej chwili postanowił nie nocować w Warszawie, jeszcze nie dotarł do domu i Kasia nagrała swój głos tylko na telefonicznej sekretarce, mówiąc że są już w Paryżu i wszystko jest OK. Dorota potrzebowała chwilę czasu, aby ogarnąć tę nową rzeczywistość. Czuła ogromną atmosferę tego wielkiego podparyskiego lotniska. Namacalnie czuła dotyk wielkiego świata oraz dalekiej i wielkiej wspaniałej przygody. Tutaj krzyżowały się bliskie i dalekie - transkontynentalne - szlaki podniebnych międzynarodowych flot powietrznych. Obok niej przechodzili uśmiechnięci biali i kolorowi ludzie, ubrani w różne, czasami bardzo egzotyczne stroje, którzy byli obywatelami różnych krajów świata, położonych na bliskich i dalekich kontynentach. Tutaj mieszały się różne rasy, języki i kultura. Dorota mocno chłonęła ten świat i teraz dopiero zrozumiała Marka, dlaczego opuścił on Polskę. On był po prostu bardzo ciekawy świata. Ciekawy spraw ludzi i innych kultur. Nie mogła tylko pojąć, dlaczego polscy komuniści tak mocno ograniczali wszelkie wyjazdy zagraniczne swoich rodaków. I te upadlające, wielogodzinne wyczekiwania w długich kolejkach za paszportem. Po nastaniu demokracji w Polsce w 1989 roku, każdy kto tylko chciał, mógł posiadać swój paszport i mógł go trzymać w szufladzie w swoim domu. I kiedy tylko chciał, to mógł wyjechać z Polski do dowolnego kraju na świecie na czas, na jaki pozwalał mu zasób finansowych środków. Do dużej liczby krajów europejskich nie wymagano od obywateli polskich wizy wjazdowej, a do wielu innych krajów na świecie uzyskanie wizy zostało maksymalnie uproszczone. - Jakie to teraz wszystko proste - pomyślała Dorota. - Kupuje się bilet lotniczy do dowolnego kraju, bierze się paszport i hop za kilkanaście godzin ląduje się na innym kontynencie, gdzie jest ciepło, a ludzie są uśmiechnięci i bardzo życzliwi. Kasia z niewielkiej odległości ukradkiem przyglądała się zamyślonej Dorocie, jak mocno chłonie ona ten nowy dla niej, otaczający ją świat. Dorota mocno zmieniła się na korzyść, od momentu nagłego i nieoczekiwanego wyzdrowienia z uporczywej grypy, kiedy to przyśnił się jej tajemniczy i zagadkowy dla Kasi, Marek. Zbliżała się godzina 2230, kiedy rozpoczęła się odprawa około 400 pasażerów udających się Jumbo Jetem, na Mauritius i Reunion. Dorota i Kasia mogły się uważnie przyjrzeć współpasażerom udających się w tym samym co one kierunku, ich strojom i zachowaniu. Do samolotu odprawiała się również 30 osobowa wycieczka dzieci w wieku od sześciu do dziesięciu lat, którzy udawali się na tygodniową wycieczkę na wyspę Reunion. Zewsząd było słychać głównie francuskojęzyczną mowę, gdzieniegdzie przetykaną językiem angielskim. Odprawa przebiegła bardzo sprawnie i kilkanaście minut po 23 czasu lokalnego samolot z kompletem pasażerów łagodnie i bez zbędnych wstrząsów wzbił się w nocne, ciepłe i bezwietrzne powietrze. Dorota, która siedziała przy oknie, mogła zobaczyć i podziwiać w dole, pod smukłym skrzydłem rozpo- 96 ścierające się, oddalające się światła, jasno i kolorowo oświetlonego ogromnego Paryża, miasta artystów i zakochanych... Na wewnętrznych ekranach pasażerowie samolotu mogli znaleźć informacje, że do pokonania jest duża odległość, wynosząca około 9500 kilometrów... Dorota pełna wrażeń słabo spała podczas lotu i z nudów oglądała głupawy film wideo. Na uszach miała założone słuchawki, które były ustawione na kanał muzyki poważnej. Ta muzyka działała na nią kojąco i uspakajająco. Na dużym ekranie, przez prawie całą trasę przelotu (za wyjątkiem emisji wideo), pasażerowie mogli obserwować komputerową animację aktualnego położenia samolotu względem siatki geograficznej i naniesionych na niej kontynentów, oraz takie parametry jak: prędkość samolotu względem Ziemi, wysokość, temperatura powietrza na tej wysokości oraz liczbę kilometrów do pokonania i ile czasu upłynęło od startu samolotu. Kasia dosyć dobrze zniosła podróż i czuła się wyspana. Na dwie godziny przed lądowaniem na małej wyspie Reunion pasażerowie Jumbo Jeta otrzymali lekkie, pożywne śniadanie i do wyboru kawę lub herbatę. Po 10 godzinach i 45 minutach spokojnego lotu samolot wylądował na wyspie Reunion, gdzie nastąpił około 1,5 godzinny techniczny postój. Na wyspie Reunion wysiadła duża liczba francuskojęzycznych pasażerów. Po starcie z pasa lotniczego, biegnącego tuż przy brzegu Oceanu Indyjskiego i po około 25 minutach przyjemnego lotu samolot wylądował na Mauritiusie. Odległość między Reunion, a Mauritiusem wynosiła już tylko około 230 kilometrów. Po przylocie na międzynarodowe lotnisko Sir Seewoosagur Ramgoolam i odbyciu dwóch szybkich odpraw: zdrowotnej - polski paszport obu pań sprawił, że ta odprawa była tylko zwyczajną, rutynową formalnością - oraz paszportowo - wizowej, obie panie: Dorota i Kasia zostały przejęte przez rezydenta firmy turystycznej, gdzie Kasia wykupiła wczasy. Mauritius przywitał ich piękną słoneczną pogodą... Jadąc taksówką w kierunku hotelu Villas Caroline, znajdujący się tuż nad samym oceanem, na zachodnim wybrzeżu wyspy Mauritius, w miejscowości Flic-en-Flac, gdzie miały miło i przyjemnie spędzić dwa tygodnie, Dorota w swoim paszporcie oglądała z ogromnym zainteresowaniem wbitą dwiema prostokątnymi pieczęciami piętnastodniową, bezpłatną wizę mauritiańską, gdzie po angielsku zapisano rodzaj i numer wizy, datę przylotu oraz czas ważności wizy. Tak obie panie rozpoczęły swój czternastodniowy dniowy pobyt na bardzo odległym od Polski Mauritiusie... *** W kilka minut po zachodzie Słońca duża kolumna samochodów osobowych oraz kilka małych, ale za to bardzo pojemnych autobusów, podjechała pod elegancki hotel Villas Caroline, znajdujący się tuż nad samym oceanem, na zachodnim wybrzeżu wyspy Mauritius, w miejscowości Flic-en-Flac. Z pojazdów wysypali się członkowie międzynarodowej konferencji fizyków, a wśród nich był również Marek Konarzewski. To właśnie w tym miejscu postanowili obchodzić uroczyste zakończenie konferencji. Korzystając ze znakomitej mauritiańskiej kuchni oraz wybornych trunków fizycy z różnych krajów świata jeszcze przez ten jeden, ostatni wieczór chcieli porozmawiać o różnych problemach współczesnej fizyki oraz wymienić wizytówki, które oprócz tradycyjnych adresów zawierały również adres poczty elektronicznej. Od chwili jej powstania poczta elektroniczna stała się nie tylko dla fizyków, ale również dla wszystkich naukowców na całym świecie znakomitym narzędziem komunikacyjnym w sieci Globalnej Sieci Komputerowej Internet. Dzięki bardzo dynamicznemu rozwojowi współczesnej elektroniki poczta elektroniczna, po angielsku nazywana e-mail, stała się najpopularniejszą, standardową usługą opartą na urządzeniach telekomunikacyjnych, elektronicznych i oprogramowaniu, służącą do prowadzenia elektronicznej korespondencji 97 pomiędzy użytkownikami sieci Internet, a pozwalająca na niemalże natychmiastową transmisję plików pomiędzy komputerami, głównie tekstowych, co znacznie wzbogaciło kontakty i wymianę myśli naukowych. O popularności i przydatności poczty elektronicznej, nie tylko do celów naukowych, zadecydowały jej następujące zalety: szybkość, oszczędność oraz asynchroniczny sposób transmisji. Szybkość sprawiła, że wysłane wiadomości prawie że natychmiast docierały do wybranego adresata niezależnie od jego położenia geograficznego. Jeśli adresat w chwili przysłania poczty ma wyłączony komputer, to elektroniczne listy przeznaczone dla niego są przechowywane na specjalnym komputerze, serwerze poczty elektronicznej, w specjalnym katalogu. Druga zaleta to oszczędność. Koszt wysłania wiadomości był stały niezależny od miejsca przeznaczenia i wynosił co najwyżej równowartość opłaty za jedno miejscowe połączenie telefoniczne. Ostatnia zaleta to asynchronizm w sposobie transmisji. Usługa ta nie wymagała obecności adresata, aby wiadomość mogła zostać odebrana. Wiadomość była automatycznie umieszczana na serwerze poczty elektronicznej w specjalnym katalogu, skąd adresat mógł ją pobrać z dowolnego rejonu świata, gdzie aktualnie przebywał... Po egzotycznych, bardzo smacznych dla podniebienia rożnych przystawkach, elegancko ubrani kelnerzy podali główne dania wieczoru, a półgodziny później obfity deser i kawę. Zewsząd słychać było różnotematyczne rozmowy, śmiechy a nawet śpiewy, które łagodny, wiejący od lądu wiatr delikatnie zanosił daleko, w głąb przepastnego Oceanu Indyjskiego. Całe miejsce spotkania było oświetlone łagodnym światłem stojących, fantazyjnych lamp elektrycznych, co sprawiało wrażenie przytulności a nawet pewnej intymności, od czasu do czasu przerywane gwałtowną eksplozją światła pochodzącego od fleszów zamontowanych w aparatach fotograficznych. Atrakcją tego wieczoru miały być bardzo dynamiczne, narodowe tańce Sega, pochodzące jeszcze z czasów niewolnictwa, na które wszyscy uczestnicy konferencji z niecierpliwością oczekiwali, wpatrując się na wylaną z betonu okrągłą, kilku metrową scenę, po środku której rosła bardzo wysoka, rozłożysta i pełna żywotności palma kokosowa. Wokół okrągłej sceny rosły egzotyczne, obsypane czerwonymi kwiatami rośliny. Natomiast po przeciwnej stronie sceny widoczny był bar, gdzie kilkanaście osób popijając alkoholowe trunki, leniwie rozmawiało na interesujące ich tematy. Nagle od strony ukrytej w mroku oceanicznej plaży dały się słyszeć bardzo rytmiczne dźwięki, które szybko zaczęły się przybliżać. Wśród zebranych osób nastąpiło gwałtowne poruszenie, gdyż wszyscy goście bardzo chcieli zobaczyć to niezwykle atrakcyjne przedstawienie. Nagle na scenie pojawiło się osiem bosonogich, przepięknych dziewczyn, ubranych od pasa w niezwykle kolorowe długie suknie, które podtrzymywane dłońmi zwiewnie falowały w takt rytmicznej i bardzo dynamicznej dawnej mauritiańskiej muzyki. Na ramionach i na piersiach tancerki miały założone bluzki w kolorze sukni, która była jej jakby przedłużeniem. W ich długich rozpuszczonych włosach wpięte były białe i czerwone kwiaty, które teraz zmysłowo falowały za swoimi tancerkami. Marek lekko rozleniwiony po znakomitej kolacji z ogromnym zainteresowaniem przyglądał się profesjonalnie tańczącym młodym kobietom, jednocześnie słuchając niezrozumiałych kreolskich śpiewów, śpiewanych przez towarzyszący tancerkom czteroosobowy męski zespół. Mężczyźni śpiewając grali na bębnach, grzechotkach i innych, nieznanych Markowi z nazwy, instrumentach. Tuż obok Marka, na zwolnionym przed chwilą miejscu po jego prawej stronie usiadł niewielkiego wzrostu, ale za to bardzo energicznego profesor Jeseph Thomas, laureat nagrody Nobla z dziedziny fizyki. - Cześć Marku - po przyjacielsku poklepał go lewym ramieniu. - Dobrze się bawisz? 98 - Witaj Jese - pieszczotliwie przywitał go Marek. Tylko najbliżsi przyjaciele profesora mogli się tak do niego zwracać. - O dziękuję ci bardzo... Bawię się dobrze. - A po chwili dodał. - Słuchaj Jese... Ty byłeś już na Mauritiusie... Czy mógłbyś mi kilka słów opowiedzieć o tych tańcach. - Narodowe tańce Sega pochodzą jeszcze z czasów niewolnictwa. - profesor mówił trochę głośniej, próbując podniesionym głosem przebić się przez zagłuszające normalną rozmowę rytmiczne dźwięki. - Muzycznymi instrumentami używanymi na Mauritiusie, a które akompaniują tańcom Sega są bębny, grzechotki zrobione z orzecha kokosowego oraz instrumenty o nazwie ravane. Jak widzisz jest to rodzaj dużego tamburyna, którego rytmiczne uderzenia nadają tańcom Sega pulsujący rytm tam-tamów... Kiedy Marek przez chwilę wpatrywał się jak urzeczony w tańczące dziewczyny, nagle poczuł w piersiach ból tęsknoty za dawno nie oglądaną Dorotą i łzy delikatnie zakręciły mu się w oczach. Ale bardzo szybko opanował tą maleńką chwilę słabości... - Marku. Za chwilę jedziemy do Port Louis... - powiedział profesor patrząc gdzieś przed siebie. - Chciałem cię prosić, abyś dzisiaj przewodniczył komisji przygotowującej raport zamykający i podsumowujący międzynarodową konferencję fizyków na Mauritiusie. - Marek, lekko zamyślony, posłusznie kiwnął głową na znak zgody. Było to dla niego duże wyróżnienie, że tak bardzo odpowiedzialne zadanie powierzył mu wybitny naukowiec i świetny organizator profesor Jeseph Thomas. - Chodź postawię ci drinka - zaproponował profesor, wskazując palcem znajdujący się po przeciwnej stronie sceny bar. Aby dostać się do baru, obaj mężczyźni musieli nałożyć trochę drogi, gdyż tańczące dziewczyny skutecznie blokowały przejście na skróty. Profesor szedł przodem, a Marek tuż za nim. Idący Marek nagle dostrzegł kątem oka cofającą się tyłem w jego stronę kobietę, która przed chwilą zrobiła zdjęcie. Było już zbyt późno na gwałtowny manewr wymijający i oboje wpadli na siebie. Marek, aby nie stracić równowagi instynktownie mocno przycisnął ją do siebie i tym sposobem zachował równowagę. Zaskoczona kobieta lekko krzyknęła, a Marek poczuł znajomy zapach boskich perfum Aredvi Szera. Mózg Marka błyskawicznie rozpoznał ten zapach i przez całe jego ciało przeszedł bardzo elektryzujący dreszcz... W mózgu Marka dudniło tylko jedno ukochane i wytęsknione słowo: DOROTA. Kobieta odwróciła się i chciała coś powiedzieć po angielsku, kiedy słowa nagle na moment zamarły w jej ustach, by po chwili powiedzieć tylko jedno magiczne dla niej słowo: Marek. Dorota i Marek stali na przeciwko siebie przez chwilę zaskoczeni i znieruchomiali, po czym padli sobie w ramiona całując się i mocno się przytulając. Marek teraz nie wstydził się swoich łez, które Dorota łagodnie wycierała swoją chusteczką... - Dorota. Co ty tutaj robisz na Mauritiusie? - zapytał zdumiony i zaskoczony Marek. Stali w bliskiej odległości, mocno trzymając się za ręce i patrząc sobie prosto w oczy. Dorota bez chwili wahania odpowiedziała, delikatnie uśmiechając się. Wyglądała czarująco. - Przyjechałam, aby się tutaj spotkać z tobą Marku... I chaotycznie, w kilkunastu zdaniach, opowiedziała o Kasi Lewandowskiej, o swoim proroczym śnie i o tym jak wytrwale i długo czekała na to upragnione spotkanie. Marek w zdumieniu słuchał słów Doroty, patrząc urzeczony na jej twarz, nadal cudownej, unikalnej urody. Zaskoczony zaistniałą sytuacją profesor Jeseph Thomas, stojąc kilka kroków od Doroty i Marka, przez krótką chwilę przyglądał się im, po czym podszedł do nich, delikatnie chrząknął i powiedział po angielsku. 99 - Marku. Czy mógłbyś przedstawić mnie tej uroczej damie? Marek szybko dokonał niezbędnej prezentacji, a kiedy przedstawiał profesorowi Dorotę, to nie podał jej nazwiska, tylko powiedział - „Moja Dorota”. I szybko dodał patrząc na nią z czułością - „Zamierzamy się pobrać”. Marek w ułamku sekundy stał się zupełnie innym człowiekiem. Jeszcze przed chwilą zamyślony i smutny, teraz nagle po nieoczekiwanym spotkaniu z Dorotą, kipiał niewyczerpaną energią. Dorota była również szczęśliwa, gdyż jej proroczy sen sprzed kilku miesięcy w pełni się zrealizował, a dodatkową nagrodą była namacalna obecność ukochanego Marka, za którym tak bardzo tęskniła, a którego teraz w pełni kobiecą czułością mocno obejmowała w pasie. - Zatem trzeba uczcić to niezwykłe spotkanie. Zapraszam was na dobrego drinka - zaproponował profesor i ruszył w stronę baru wskazując prawą ręką wolny stolik, który powinni zająć. Na betonowej scenie młode dziewczęta tańczyły kolejny, rytmiczny taniec. Wśród nich kilku zaproszonych gości próbowało swoich sił w tym bardzo dynamicznym tańcu. Dorota posadziła Marka przy stoliku i na chwilę go opuściła, informując go, że idzie tylko przyprowadzić swoją koleżankę Kasię Lewandowską. Po chwili obie panie wróciły i Dorota dokonała prezentacji, przedstawiając Markowi Kasię. Profesor obserwując z pewnego oddalenia zmieniającą się sytuację przy stoliku, postanowił zmienić rodzaj trunku i kupił butelkę wybornego, dobrze schłodzonego szampana, którą młody energiczny kelner wraz z wysokimi kieliszkami szybko zaniósł pod wskazany stolik. Kiedy profesor podszedł do stolika, Dorota dokonała jeszcze jednej prezentacji przedstawiając tym razem profesorowi Kasię Lewandowską. Młody kelner profesjonalnie otworzył butelkę wybornego szampana i szybko napełnił wysokie kieliszki złotawym, musującym płynem, w który delikatnie odbijał się wędrujący po niebie jasno świecący Księżyc. Marek był lekko zdziwiony tym zamówieniem, gdyż dobrze znał profesora i wiedział on, że dla niego liczyła się tylko dobra whisky. Ale nic nie powiedział, mocno doceniając ten nieoczekiwany przyjacielski gest. Kasia Lewandowska ukradkiem i z wielkim zainteresowaniem przyglądała się Markowi. Oto przed nią, w niewielkiej odległości, siedział bardzo przystojny mężczyzna, który przed wielu laty mocno i nieodwracalnie zawładnął sercem Doroty. Profesor pierwszy podniósł kieliszek z szampanem do góry i powiedział. - Za wasze i nasze spotkanie. - I po polsku, lekko kalecząc język, dodał: - Na zdrowie. Delikatnie brzęknęło szkło, kiedy cztery kieliszki spotkały się w powietrzu... Nad wschodnim rozgwieżdżonym horyzontem pojawił się charakterystyczny gwiazdozbiór nieba południowego - Krzyż Południa. Obok niego, z lewej strony pojawiły się również dwie jasne, migające gwiazdy. To gwiazdy alfa i beta Centauri, znajdujące się najbliżej od Ziemi, w odległość raptem... około 4 lat wędrówki światła. *** Słońce radośnie wznosiło się nad pofałdowanym zielonym horyzontem, kiedy kilka minut po godzinie dziesiątej rano pod elegancki hotel Villas Caroline podjechała niebieska taksówka z bocznym numerem 41 zarejestrowana w miejscowości w Quatre Bornes. Na spotkanie nieoczekiwanie zjawiającej się taksówki energicznie wybiegł piętnasto, a może szesnastoletni hotelowy boy, ubrany w służbowy uniform - śnieżnobiałą koszulę z krótkimi rękawami oraz czarne spodnie i nieskazitelnie czyste czarne buty. Pod jego szyją dumnie prężyła się niewielkich rozmiarów mała czarna muszka, odpowiednio 100 dobrana do jego wieku i wzrostu. Po chwili z taksówki wysiadł Marek Konarzewski i zdecydowanym ruchem ruszył w kierunku recepcji hotelowej. Ubrany był w jasnozieloną koszulę polo z krótkimi rękawkami oraz krótkie białe szorty. Białe sięgające do połowy kolan skarpety oraz wygodne sportowe białe buty dopełniały jego sportowego ubioru, odpowiedniego na tę porę roku. Kierowca taksówki otworzył bagażnik i wyjął z jego wnętrza dwie opasłe torby podróżne. Hotelowy boy uginając się pod znacznym ciężarem toreb bagażowych ruszył za Markiem udającym się w kierunku hotelowej recepcji. Marek był tutaj wczoraj na pożegnalnym przyjęciu, zamykającym międzynarodową konferencję fizyków, którzy prawie cały swój czas, karierę zawodową oraz pasję poświęcili mechanice kwantowej oraz jej zastosowaniu w różnych dziedzinach fizyki i nie tylko fizyki. Wczoraj Marek nieoczekiwanie tutaj na Mauritiusie spotkał się ze swoją ukochaną, dawno nie oglądaną Dorotą. Spotkanie po latach, chociaż bardzo romantyczne trwało przysłowiowe kilka minut, gdyż dosłownie został siłą wyrwany z pożegnalnej imprezy przez niewielkiego wzrostu, ale za to bardzo energicznego profesora Jesepha Thomasa, laureata nagrody Nobla, który poprosił Marka, aby ten przewodniczył komisji przygotowującej raport zamykający i podsumowujący międzynarodową konferencję fizyków na Mauritiusie. Tak jak nagle się spotkali, tak nagle musieli się rozstać... Marek obiecał Dorocie, że wróci tutaj do hotelu około godziny 10 rano, przewidując, że musi przespać się chociaż kilka godzin, gdyż jak słusznie przypuszczał komisja przygotowująca raport będzie pracowała przynajmniej do 5 lub 6 godziny rano. Pomylił się tylko niewiele. Komisja sprawnie zakończyła swoją pracę o czwartej nad ranem i wszyscy mocno zmęczeni natychmiast poszli spać. Ale przed wyjazdem na posiedzenie komisji zdążył dowiedzieć się, że Dorota mieszka właśnie tutaj, w hotelu Villas Caroline, że zostaje na Mauritiusie jeszcze tylko dwa dni, i że jest wolny w tym hotelu pokój jednoosobowy, tak jakby tylko czekał na niego. Marek podjął bardzo szybko męską decyzję rezerwując pokój i płacąc z góry swoją kartą kredytową, jakby obawiał się że w ciągu tej nocy ktoś mu ten pokój nieoczekiwanie zajmie. Idąc w kierunku recepcji przez pełen egzotycznej roślinności niewielki, wiecznie zielony ogród, mógł w pełnym słonecznym blasku podziwiać cały teren nowoczesnego wypoczynkowego resortu, na którym pomysłowo rozlokowane były różnorodne zabudowania tego ekskluzywnego hotelu. Po jego lewej ręce pojawił się niewielki bar, przy którym wczoraj wznosili szampanem toast. O tej porze dnia był już czynny, a kelner dziarsko uwijał się wśród jeszcze trochę sennych gości hotelowych, serwując im alkoholowe lub bezalkoholowe różnokolorowe drinki w wysokich szklankach, w bogato ozdobionych w różne egzotyczne owoce. Marek przed sobą mógł zobaczyć w bliskiej odległości poustawiane stoły i krzesła, przy których siedzieli hotelowi goście spożywający późne śniadanie. Przenosząc wzrok troszkę dalej w głąb zobaczył nie dużych rozmiarów, tryskającą wodą fontannę i pełen błękitnej wody basen, w którym zażywało porannej kąpieli kilka osób dorosłych oraz w różnym wieku i kolorze skóry dzieci. Kiedy popatrzył troszkę dalej zobaczył skąpaną w Słońcu przepiękną plażę, lazurową lagunę a w głębi tego sielankowego obrazu białe, wysoko rozbijające się o rafę koralową fale przybrzeżnych wód Oceanu Indyjskiego, nad którą na nieboskłonie majestatycznie i w zupełnym milczeniu przesuwały się na rozkaz wiatru, ze wschodu na zachód, różnorodnych kształtów białe pierzaste chmury. W recepcji hotelu szybko załatwił wszystkie sprawy dotyczące zakwaterowania i bez specjalnych trudności odnalazł wśród spożywających śniadanie hotelowych gości Dorotę i jej przyjaciółkę Kasię Lewandowską, którą wczorajszego wieczoru miał okazję spotkać i poznać po raz pierwszy. Kiedy powitał obie kobiety i usiadł przy stoliku naprzeciwko Doroty, jak spod ziemi pojawił się młody kelner. Marek szybko zamówił kawę, grejpfrutowy sok oraz prosty zestaw śniadaniowy składający się z małej miseczki płatków kukurydzianych z mlekiem, świeżego chrupiącego pieczywa, wybornego masła oraz malutkiej porcji naturalnego pszczelego miodu. Kiedy Marek rozmawiał z kelnerem, Kasia Le- 101 wandowska dyskretnie przyglądała mu się z ogromną uwagą, jakby próbowała całkowicie go wchłonąć, aby zrozumieć przyczyny nieodwracalnego, miłosnego zauroczenia Doroty. Teraz przy dziennym świetle mogła dokładniej obejrzeć Marka. Ta krótka, ale za bardzo wnikliwa babska obserwacja siedzącego przy stoliku Marka wypadła mocno na jego korzyść i Kasia w duchu szybko zrozumiała, że może Dorocie tylko cholernie zazdrościć. Marek czuł się trochę zmęczony nocną pracą z kolegami fizykami nad profesjonalnym redagowaniem pokonferencyjnego długiego raportu i kiedy kelner postawił przed nim mały dzbanek parującej aromatycznie kawy, nie mógł oprzeć się pokusie pociągnięcia z filiżanki dużego łyku tego życiodajnego napoju. - No to teraz odżyłem - powiedział Marek i odstawił pustą filiżankę na maleńki spodek. - Czy panie również napiją się odrobinę kawy? - zapytał, patrząc na przemian to na Kasię to na Dorotę. Dorota przecząco kiwnęła głową i uśmiechnęła się, mrużąc w charakterystyczny sposób swoje oczy, a Kasia powiedziała: - Proszę się nami nie przejmować panie Marku. My już jesteśmy po śniadaniu. Kasia kokietowała Marka mówiąc mu na „pan”, chociaż wczoraj bez większych problemów przeszli na „ty”. Marek czuł jak bliska obecność Doroty oraz szybko wypita filiżanka gorącej kawy dobrze robią i poranne zmęczenia szybko mija bez śladu. Czuł również delikatny i zmysłowy zapach Aredvi Szera, boskich perfum, które podarował jej trzy lata temu, podczas niezwykłej wędrówki do Kręgów Kamiennych znajdujących się w pobliżu maleńkiej wsi Odry położonej w niezwykłych, tajemniczych Borach Tucholskich, daleko w Polsce. Kasia czuła się trochę niezręcznie widząc jak oboje dosłownie pożerają się wzrokiem. Czuła również jak oboje wytwarzają bardzo korzystną bioaurę, silnie pozytywnie promieniujące na najbliższe otoczenie. Postanowiła jednak, że dopiero za chwilę, kiedy Marek zje śniadanie, pozostawi ich samych, aby mogli nacieszyć się sobą po długim, prawie trzyletnim rozstaniu. Kilka minut później Marek i Dorota udali się na krótki spacer wzdłuż spokojnych fal oceanu pieszczotliwie dotykających mauritiańskiej plaży, mocząc nogi w płytkiej, ciepłej i spokojnej wodzie laguny. Na stopach mieli założone specjalne sandały, chroniące ich przed nagłym i nierozważnym nadepnięciem na jakiegoś ukrytego w wodach laguny niebezpiecznego morskiego zwierzęcia. Szli bardzo blisko obok siebie, ale żadne z nich nie miało wystarczającej odwagi, aby dotknąć ręki partnera. Duży, wypleciony z trzciny cukrowej kapelusz z długim sznurkiem fantazyjnie zawiązanym pod brodą oraz ciemne, zgrabne i modne okulary przeciwsłoneczne zmysłowo podkreślały unikalną urodę Doroty. Pierwszy nabrał odwagi Marek i błyskawicznie wsunąwszy swoją głowę pod kapelusz Doroty delikatnie pocałował ją w lewy policzek. Dorota nie była zaskoczona tym gestem. Szybko zdjęła przeciwsłoneczne okulary, aby Marek mógł zobaczyć migające w jej oczach radosne iskierki. - Tęskniłaś? - zapytał po prostu, patrząc z bliska prosto w jej niebieskie, bardzo rozmarzone oczy. Dorota delikatnie uśmiechnęła się, lekko zaciskając swoje kształtne usta. Odwzajemniła pocałunek, całując Marka również w policzek i milcząco kiwnęła głową, że „Tak.” - Nawet nie wiesz mój kochany Marku jak bardzo - pomyślała, mocno się do niego przytulając, jakby tym gestem próbowała zrekompensować sobie brak jego obecności przez ponad tysiąc długich dni i nocy. Marek delikatnie objął Dorotę i zamykając oczy zanurzył swoją twarz w jej długich, delikatnie powiewających na wietrze włosach. Pachniały świeżością i kobiecością, zupełnie tak samo jak przed trzema, odległymi laty. Tak, jakby czas specjalnie dla nich się zatrzymał w miejscu, gardząc niemalże wszystkimi mechanicznymi i elektronicznymi zegarami. Marek głęboko wciągnął w swoje nozdrza 102 powietrze i poczuł ten delikatny, charakterystyczny, bardzo subtelny i jednocześnie unikalny zapach ciała Doroty. Czując jak całe ciało Doroty delikatnie wibruje z ogromnym trudem panował nad swoim męskim pożądaniem. Podniósł lekko głowę i otworzył oczy patrząc daleko w głąb laguny, gdzie oceaniczne fale gwałtownie rozbijały się o rafę koralową, znacząc ten fakt białą pianą. Dwa głębokie oddechy powoli pozwoliły mu zapanowanie nad tą nieoczekiwaną chwilą słabości. Marek delikatnie wyswobodził się z mocnych objęć Doroty i powoli ruszyli dalej. Po chwili delikatnie objęli się ponownie, a Marek powiedział. - Opowiedz, jak się tutaj znalazłaś? Nigdy nie myślałem, że spotkamy się tutaj na dalekim, rajskim Mauritiusie. Szli dalej objęci w pasie, jakby wtopieni w siebie. Dorota założyła okulary przeciwsłoneczne, gdyż światło zbliżającego się do zenitu słońca mocno raziło ją w oczy i ciągle musiała je mrużyć. Kapelusz jednym ruchem ręki zsunęła z głowy na plecy, gdzie mógł swobodnie wędrować razem z Dorotą, radośnie i delikatnie podskakując na jej plecach, od czasu do czasu łagodnie pobudzany przez radośnie falujący oceaniczny wiatr. - Pobyt na Mauritiusie zawdzięczam Kasi Lewandowskiej - Marek poczuł, że Dorota mocniej się do niego przytuliła. - Ona po prostu wykupiła dwutygodniowe wczasy w biurze podróży i tym posunięciem podjęła za mnie decyzję. Na moment zapadło milczenie, które chwilę później przerwała Dorota. Mówiła cichym głosem, robiąc długie pauzy pomiędzy zdaniami. - Wiesz Marku, Kasia bardzo mi pomagała w tych trudnych dla mnie momentach... - głos Doroty na chwilę się załamał od wzruszenia, a w jej oczach pojawiły się łzy, ale założone ciemne przeciwsłoneczne okulary skutecznie je ukrywały przed spostrzegawczym wzrokiem Marka. - Na wiosnę tego roku przeszłam bardzo poważny kryzys psychiczny i na dodatek przyplątała się jeszcze ta wstrętna grypa. - Mocno drgnęła na wspomnienie męczącej choroby. - Ponieważ przez długi czas nie spadała gorączka, mój domowy lekarz chciał mnie nawet umieścić w szpitalu... Ale przyśniłeś mi się i w ciągu jednej nocy wszystko się nagle i cudownie zmieniło, a choroba natychmiast ustąpiła... Marek słysząc te słowa przystanął i mocno przytulił do siebie Dorotę, próbując tym gestem przeprosić ją za swoje postępowanie. Czuł się bardzo winny. Nie przypuszczał, że brak jego zdecydowania mógł doprowadzić Dorotę do kompletnego załamania nerwowego. Dorota zdjęła okulary i palcami starła łzy, lekko rozmazując delikatny poranny makijaż. Marek dał jej swoją chusteczkę i jednocześnie pomógł naprawić to, co zniszczyła nierozważnym ruchem palców. - Miałam tak wyraźny sen, że widziałam przyszłość... Lecąc na Mauritius wiedziałam, że ciebie tutaj spotkam... - Marek zdziwił się i lekko uniósł brwi.- Nie wiedziałam tylko kiedy to nastąpi, i że to nastąpi na dwa dni przed moim powrotem do Polski. - O której godzinie odlatujecie do Polski? - spytał Marek. - Lecimy pojutrze, w środę, liniami Air France o godzinie 1730 czasu lokalnego. Lecimy przez Paryż, gdzie będziemy następnego dnia, w czwartek, bardzo wcześnie rano, oczekując przez ponad trzy godziny na samolot do Warszawy. W Warszawie na Okęciu będziemy przed południem. No, a w domu... - zawahała się na moment. - ... No a w domu będziemy po południu. - Zrobiło się jej nagle bardzo smutno, gdyż uświadomiła sobie nagle że wróci do Polski, do G. bez ukochanego Marka. - Zatem mamy tylko dwa dni dla siebie - pomyślał Marek. 103 - A kiedy ty Marku opuszczasz wyspę? - spytała smutnym głosem, ufnie wtulając się w jego silne męskie ramiona. Siedzieli na nagrzanym piasku, zwróceni bokiem do bezkresnego, ginącego za odległym horyzontem Oceanu Indyjskiego. Z daleka dobiegały do nich, niesione przez wiatr, radosne głosy bawiącej się na plaży dużej gromadki różnokolorowych dzieci. - Polecę dzień lub dwa dni później po twoim wylocie. Ale jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji. - Marek nie chciał wprowadzać w swoje plany Doroty. Na chwilę zapanowało kłopotliwe milczenie.. - Pamiętasz Marku jak w Odrach opowiadałeś mi o Kręgach Kamiennych? - Dorota wypowiadając to zdanie wyraźnie ożywiła się. Marek w ułamku sekundy przypomniał sobie ich niezwykłą wędrówkę do tajemniczych Kręgów Kamiennych w Odrach, którą odbyli trzy lata temu. Coś mocno ścisnęło go w piersi, na chwilę paraliżując jego oddech. - Wiesz - powiedziała Dorota. - Bardzo lubię jak opowiadasz. Wkładasz w to tyle energii, że twoje historie są jak żywe. Marek słysząc słowa Doroty delikatnie uśmiechnął się, gdyż w lot zrozumiał do czego ona zmierza. - Pewnie chcesz, żebym opowiedział ci o cudownym Mauritiusie? - spytał. Dorota słodko uśmiechnęła się mrużąc w charakterystyczny sposób swoje oczy i Marek już wiedział, że jego pytanie było tylko retoryczne. Za ten cudowny uśmiech oddałby wszystko, a teraz nagle uświadomił sobie jak mu go przez te trzy długie lata bardzo go brakowało. Marek lekko odchrząknął i rozpoczął swój wykład o niezwykłej i barwnej historii Mauritiusa, przetykanej podstawowymi informacjami geograficznymi o wyspie. - Wyspa Mauritius, nazywana również Gwiazdą lub Perłą Oceanu Indyjskiego, jest położona około 1000 kilometrów na wschód od wybrzeży Madagaskaru. Zajmuje ona obszar około 1865 kilometrów kwadratowych. Powierzchnia Mauritiusa jest około 40 tysięcy razy mniejsza od całkowitej powierzchni Oceanu Indyjskiego... Dorota bez zbędnego oporu poddała się łagodnie płynącym słowom Marka. Przez ostatnie trzy lata bardzo brakowało jej jego opowieści. Brakowało jej jego obecności, jego głosu oraz tej cudownej atmosfery jaka powstawała i towarzyszyła im, kiedy byli razem. Doskonale pamiętała jego niezwykły wykład podczas wędrówki do Kręgów Kamiennych w Odrach. Pamiętała również, że była to bardzo niezwykła wędrówka, której następujące po sobie zdarzenia do dnia dzisiejszego nie potrafiła logicznie i do końca wyjaśnić... Marek dalej kontynuował swój wykład o Mauritiusie. - Mauritius znajduje się na około 20. stopniu szerokości geograficznej południowej i długości geograficznej wschodniej wynoszącej 57o 35’ i z wyspami: Rodriges, Agalega, St. Brandon oraz Reunion tworzy wyspiarską rodzinę Maskarenów w tym rejonie Oceanu Indyjskiego. Lądując na tej wyspie należy przestawić czas o dwie godziny wcześniejszy niż aktualnie obowiązujący czas w Polsce - Przytulił ją ciepło do siebie i delikatnie pocałował w lewą skroń. Kiedy jego usta tylko dotknęły jej skroni, poczuła jak elektryzujący dreszcz mocno magnesuje całe jej ciało pozytywną, wibrującą energią. - Ale to przestawienie zegarków o dwie godziny dotyczy tylko czasu letniego - dodał po chwili. 104 Dorocie wydawało się, że ta wibrująca energia unosi ją daleko poza aktualny horyzont czasoprzestrzenny. Głos Marka harmonicznie pulsował i rezonansował z nagromadzoną od milionów lat potężną życiodajną energią wyspy, która czuwała nad bezpieczeństwem jej mieszkańców. - Tę wulkaniczną wyspę liczącą sobie około 10 milionów lat, zamieszkuje ponad 1,2 miliona mieszkańców, z których około 70 % jest pochodzenia hinduskiego. Resztę populacji stanowią Afrykanie, Europejczycy i Chińczycy. Gęstość zaludnienia wynosi około 590 mieszkańców na kilometr kwadratowy, czyli dość dużo. Centralny obszar wyspy, nazwany Central Plateau osiąga wysokość około 800 metrów nad poziomem oceanu z najwyższym szczytem Piton de la Riviere Noire, którego wysokość wynosi 828 metrów. Przepiękna linia brzegowa tej wiecznie zielonej wyspy liczy sobie około 170 kilometrów i prawie dotyka ją jeden z największych na świecie, zachowany w całości pas raf koralowych, z cudownym ogrodem koralowym o powierzchni ponad 300 kilometrów kwadratowych. - No właśnie - Dorota delikatnie przerwała wykład Marka. - Tę cudowną linię brzegową i rafę koralową mogłam podziwiać z niewielkiej wysokości, na chwilę przed lądowaniem na wyspie. - Marek korzystając z chwili przerwy głęboko zaczerpnął powietrza, i kiedy Dorota skończyła mówić chwilę odczekał i dalej poprowadził swój wykład. - Temperatura powietrza latem, to jest od listopada do kwietnia... - W Polsce jest wtedy zima i wiosna - wpadła mu w słowa Dorota, ale to nie zakłóciło wykładu i Marek swobodnie mówił dalej. - ...na wybrzeżu osiąga 33 stopni Celsjusza. Od maja do października temperatura osiąga tylko 22 stopnie Celsjusza. Od listopada do lutego mogą pojawiać się na tych szerokościach cyklony, siejące znaczne spustoszenia wśród terenów zabudowanych i bogatej roślinności. Pora deszczowa występuje od stycznia do marca i jest ona szczególnie odczuwalna na centralnym obszarze wyspy. Dzień trwa, w zależności od pory roku: latem - od godziny 5 rano do godziny 19. Natomiast zimą - od godziny 6 rano do godziny 1730. Czerwiec, lipiec, sierpień - to tutaj na Mauritiusie miesiące zimowe. Średnia temperatura wody, w zależności od pory roku wynosi odpowiednio: zimą około 22 stopni, natomiast latem osiąga nawet 27 lub 28 stopni Celsjusza... - Osobom przybywającym z krajów europejskich, ... - Marek ponownie zmysłowo ucałował Dorotę w lewą skroń, jakby próbował tym gestem wskazać, że słowa, które aktualnie wymawia dotyczą również niej samej - ... które odwiedzają Mauritius latem doradza się, aby nosiły chroniący od słońca kapelusz oraz dobre okulary przeciwsłoneczne, oraz aby uniknąć nadmiernej opalenizny, stosowały odpowiednie kremy pochłaniające promieniowanie ultrafioletowe pochodzące od naszej Dziennej Gwiazdy. Dorota lewą ręką delikatnie objęła Marka za szyję, przykładając jednocześnie swój wskazujący prawy palec do jego ust, zapraszając go tym gestem do milczenia. Słowa Marka w tym temacie były zbędne. - Pozwolisz, że ja również wtrącę swoje symboliczne trzy grosze o Mauritiusie... W końcu przesiedziałam tutaj na wyspie prawie dwa tygodnie...- Dorota wstała i wyciągając prawą rękę zachęciła Marka do dalszego marszu. Marek skinął potakująco głową na zgodę i delikatnie uśmiechnął się. Szli w milczeniu, objęci, brzegiem plaży tuż nad samą laguną. Przybrzeżne wody lazurowej laguny łagodnie falując delikatnie od milionów lat masowały brzeg wyspy. Marek szedł z lewej strony Doroty, gestem opiekuńczym obejmując ją prawą ręką w połowie mocno opalonych pleców. Dorota z czułością obejmowała masywne, bardzo męskie plecy Marka. Szli tym razem zupełnie boso, zanurzając niezbyt głęboko stopy w gorącym piasku. Jednak wysoka temperatura piasku stała się nie do wytrzymania i zmusiła Marka i Dorotę do ponownego założenia ochronnych sandałów. Delikatny wiatr łagodnie falował kapelusz Doroty i rozwiewał jej długie, czarne, opadające na ramiona włosy. Wysoko pnące się nad horyzontem słońce, 105 silnie nagrzewało mauritiańskie powietrze, które mocno pachniało rześkim, oceanicznym zapachem z lekką domieszką słodkiego zapachu z pobliskich plantacji trzciny cukrowej. Marek przypomniał sobie, że plantacje trzciny cukrowej na Mauritiusie założyli pierwsi holenderscy osadnicy ponad 250 lat temu. Ci holenderscy osadnicy całkowicie wytrzebili nielotnego ptaka o nazwie Dodo, który żył kiedyś na wyspie Mauritius. Historia ptaka Dodo może być klasyczną przestrogą dla zupełnie bezmyślnej działalności człowieka... Ale dzięki holenderskim osadnikom dzisiejszy Mauritius stał się poważnym eksporterem cukru z trzciny cukrowej w tym rejonie Oceanu Indyjskiego... - No cóż, takie jest życie - pomyślał filozoficznie Marek konkludując - Coś trzeba stracić, aby coś zyskać... Lekkie poszturchiwanie Doroty nagle wyrwało Marka z rozmyślań o wyspie. - Ty mnie wcale nie słuchasz - powiedziała z lekkim wyrzutem. Wyraz jej twarzy sugerował lekkie zagniewanie. - Bardzo cię przepraszam... - szybko wypowiedział swoje przeprosiny i równie szybko się usprawiedliwił - Po prostu na chwilę zamyśliłem się nad odległą i bliską historią Mauritiusa. Przez moment zapanowało kłopotliwe milczenie, ale po chwili Dorota dalej kontynuowała swój wykład. - Wyspa Mauritius słynie z cudownych, spokojnych lagun i przepięknych, pokrytych białym i delikatnym piaskiem plaż... - Podobno plaże te są jednymi z najpiękniejszych plaż na świecie - wtrącił szybko Marek, ale jego nieoczekiwane słowa nie zakłóciły swobodnie płynących słów Doroty. - ... oraz ze wspaniałych miejsc służących do wędkowania i nurkowania. Wędkarze mogą łowić ryby na otwartych wodach oceanu, łapiąc ryby takie jak tuńczyki, czy też drapieżne barakudy oraz żarłoczne rekiny. Jednakże niewątpliwie największą atrakcją dla każdego wędkarza jest złapanie potężnego marlina, którego waga wynosi czasami nawet i kilkaset kilogramów. Wyspa słynie również ze słynnych podwodnych polowań, adresowanych głównie do prawdziwych łowców przygód. Miłośnicy nurkowania odkryją wspaniały podwodny świat, wypełniony bogactwem morskiego roślinnego i zwierzęcego życia. Dopełnieniem tego raju na ziemi jest klimat morski, latem tropikalny, natomiast zimą subtropikalny, bardzo bogata, różnokolorowa z przewagą zieleni roślinność, znajdująca się w różnych rejonach wyspy oraz niezwykłe bogactwo życia zwierzęcego i ptactwa... - Tym razem na piątkę zdałaś egzamin ze znajomości cudownego Mauritiusa - Marek był bardzo zadowolony i swojej radości nie ukrywał przed Dorotą. - No dobrze, a co powiesz o stolicy Mauritiusa? - zapytał uśmiechając się. Bawili się doskonale... - Stolicą Republiki Mauritius jest Port Louis, miasto liczące około 150 tysięcy mieszkańców, które położone jest w północno zachodniej części wyspy. - Dorota bawiła się świetnie, bezbłędnie odtwarzając z pamięci informacje jakie wyczytała w przewodniku po tej egzotycznej wyspie. - Jest to jednocześnie duży, dynamicznie rozwijający się nowoczesny port morski. Port Louis został założony w 1735 roku przez francuskiego gubernatora Mahé de Labourdonnais i leży on bardzo sympatycznie przytulony w półkolistym zagłębieniu wznoszących się nad nim milczących, dostojnych gór... - Która jest godzina? - spytał Marek. Dorota szybko spojrzała na zegarek i powiedziała. - Dochodzi jedenasta... 106 - Proponuję abyśmy wrócili do hotelu, szybko przebrali się, wzięli taksówkę i pojechali do Port Louis. Jest tam świetne miejsce, które nazywa się Caudan Waterfront. Jest bardzo nowoczesne centrum handlowe, zbudowane bardzo finezyjnie, tuż nad samą wodą oceanu. Jest tam elegancki hotel, w którym jeszcze wczoraj mieszkałem. No i świetna restauracja, gdzie dają dobrze zjeść i można popróbować tutejszych kulinarnych specjałów. Co o tym sądzisz? Będziesz miała wspaniałą okazję porównania swojej książkowo przewodnikowej wiedzy z aktualną rzeczywistością - zażartował, lekko mrużąc prawe oko. - Zgoda - szybko odpowiedziała Dorota i zdejmując okulary przeciwsłoneczne puściła w rewanżu „oczko” do Marka. - I jeszcze jedno... - zawahał się na chwilę, mocno wpatrując się w oczy Doroty. - Czy mogę ciebie pocałować? Dorota delikatnie uśmiechnęła się i łagodnie objęła go za szyję, oddając mu swoje usta, w które wtopił się swoimi ustami, mocno ściskając ją w swoich ramionach. Kiedy skończyli się całować, Marek trzymając w ramionach Dorotę i patrząc śmiało w jej oczy powiedział: - Bardzo cię kocham. W oczach Doroty mocno rozpalił się ogień miłości... - Jakże bardzo długo czekała na te trzy, cholernie proste słowa. - Ja również bardzo cię kocham... - odpowiedziała bez chwili wahania, patrząc głęboko w jego oczy. - Wyjdziesz za mnie i będziesz moją żoną na dobre i na złe... - powiedział nadal patrząc jej w oczy. Dorota delikatnie uśmiechnęła się, gdyż przypomniała sobie nagle wszystkie słowa Marka wypowiedziane w tym temacie trzy lata temu tuż przed ich wejściem do tajemniczych Kręgów Kamiennych w Odrach. Ale uśmiech, który tak nagle pojawił się na jej ustach tak nagle zgasł, gdyż w ułamku sekundy Dorota przypomniała sobie również swoje słowa, które wtedy nieoczekiwanie, a może nierozważnie padły z jej ust, i które były źródłem jej trzyletniego cierpienia. - Wyjdę za ciebie i będę twoją żoną na dobre i na złe - odpowiedziała Dorota i po chwili od siebie szybko wyrecytowała słowa małżeńskiej przysięgi. - I ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Bóg. - Amen - powiedział Marek, uśmiechnął się i delikatnie pocałował Dorotę w usta i w czoło. A Dorota szybko dodała z lekką niecierpliwością. - I nie chcę już tak długo czekać... - Marek milczał przez chwilę, jakby poszukiwał właściwych słów. - Wiesz, że na Mauritiusie możemy wziąć ślub... - Lecz kiedy Marek wypowiedział te słowa nagle uświadomił sobie, że niepotrzebnie dał Dorocie nową nadzieję. - Wiem, ale mamy tylko dwa dni, a to chyba za mało czasu, aby zrealizować ten zamiar i załatwić wszystkie potrzebne formalności - patrzyła na niego z mocno napiętą uwagą, głęboko wierząc w duchu, że nie zaprzeczy. Marek nagle posmutniał. Uzmysłowił sobie w całej okazałości, że oto kilka miesięcy temu podjął się bardzo niebezpiecznego zadania i nie może on pod żadnym pozorem i w żadnym wypadku narażać Doroty na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Nie może on w żadnym wypadku wtajemniczyć Dorotę w swoje zadanie, które powierzyły mu nowozelandzkie służby specjalne. 107 Nagle w zachowaniu Marka Dorota instynktownie wyczuła, że jest coś, co znowu odsuwa ich małżeństwo na dalszy plan... Nieoczekiwanie melodyjnie zadzwonił satelitarny telefon Marka, rozładowując na chwilę kłopotliwą i niespodziewanie zaistniałą dla nich obojga sytuację. Dorota odeszła od Marka na kilka kroków, aby ten swobodnie i bez żadnego skrępowania mógł mówić. Swój wzrok skierowała do odległej, stykającej się z niebem, delikatnie falującej oceanicznej linii horyzontu i zamyśliła się. Marek był bardzo wdzięczny Dorocie za ten grzecznościowy, przyjacielski i wyrozumiały gest. Wcisnął specjalny przycisk identyfikujący, który bardzo szybko zeskanował odcisk jego palca i tym sposobem uruchomił opcję telefonu satelitarnego, łącząc go bezpośrednio z centralą nowozelandzkich służb specjalnych. Było to ukryte zabezpieczenie, gdyby niepowołana osoba, na skutek zaistniałej jakiejś nieoczekiwanej sytuacji, przejęła ten aparat. Bez ważnego odczytu odcisków palców Marka, identyfikującego jego jako jego, aparat uruchamiał się tylko jako zwykły telefon komórkowy. Marek mocno odchrząknął i swobodnie powiedział po polsku do słuchawki. - Tak słucham. W taki sposób Marek zawsze rozpoczynał rozmowy telefoniczne kierowane do niego. I tak miał również teraz rozpocząć tę rozmowę, gdyż te dwa słowa zostały natychmiast poddane w dalekiej Nowej Zelandii komputerowej obróbce cyfrowej analizującej cechy charakterystyczne brzmienia jego głosu. W ułamku sekundy, zapalając małą zieloną lampkę, szybki komputer w centrum potwierdził, że jest to autentyczny głos Marka. - Tu mówi John - Marek usłyszał w słuchawce znakomitej jakości głos Johna, mówiącego po angielsku. Obaj wiedzieli, że sygnał biegnący do i z Nowej Zelandii poprzez specjalnego satelitę jest doskonale szyfrowany. - Obiekt jest na wyspie. Informacja potwierdzona. - Marek poczuł jak przez jego plecy, pomimo upału wędruje wzdłuż kręgosłupa zimny i przenikliwy dreszcz. Instynktownie drgnął całym ciałem. - Okazało się, że poszukiwany przez nas obiekt cały czas był uczestnikiem konferencji, ale dopiero teraz to ustaliliśmy dzięki dżentelmeńskiej pomocy kolegów z MI 6 - powiedział bez specjalnych emocji John - Nosi on teraz inne nazwisko i zupełnie inaczej wygląda niż pokazywałem ci na zdjęciu. - Marek dokonywał w swoim mózgu dokładnego zapisu tej nieoczekiwanej rozmowy. - Posiada znakomicie podrobiony angielski paszport i obecnie nazwa się Richard Merton. Obiekt aktualnie ma dobrze przyciętą brodę, długie blond włosy zaczesane do góry i upięte w kitek oraz nosi fotochromatyczne okulary. Ubiera się raczej na sportowo. - I jeszcze jedno... - John na chwilę zawiesił swój - głos. - Czy pamiętasz Irys? To było ich umówione hasło, oznaczające ostrzeżenie o grożącym mu w najbliższym, ale bliżej nieokreślonym czasie, niebezpieczeństwie. Kilka miesięcy temu, kiedy John odwiedził Marka w jego domu w Hamilton w Nowej Zelandii i zaproponował mu nieoczekiwanie współprace z nowozelandzkimi służbami specjalnymi, umówili się, że Irys będzie ich hasłem ostrzegawczym o nagłym grożącym Markowi niebezpieczeństwie. Marek doskonale pamiętał ten fragment rozmowy. - Umówmy się - powiedział wtedy John, - że słowo Irys to będzie hasło kontaktowe o najwyższym priorytecie. Jeśli ty je użyjesz, to będzie to znaczyło, że grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo i musimy cię szybko zdjąć, bez względu na koszty, okoliczności i zaistniałą sytuację. Natomiast, jeśli my je użyjemy, to będzie znaczyło to samo, ale to będzie z naszej strony tylko ostrzeżenie o grożącym ci niebezpieczeństwie. Marek wtedy milcząco skinął głową na znak zgody. Teraz czuł, jak z silnej emocji jego opalone czoło mocno zrosiło się obfitym, zimnym potem. John już nic więcej nie powiedział i szybko się rozłączył. Mózg Marka pracował na najwyższych obrotach analizując zaistniałą nieoczekiwaną sytuację. Jedno było pewne, skoro John użył umówionego hasła o grożącym mu niebezpieczeństwie, oznaczało to tylko 108 jedno: osoba, którą od kilku miesięcy bezskutecznie Marek poszukiwał jest tutaj na Mauritiusie i doskonale wie, jak sugerował umówionym słowem Irys John, kto ją szuka. - Jasna cholera - zaklął siarczyście w swoim umyśle i nagle uświadomił sobie, że jego serce mocno bije mu w piersi, a oddech nieoczekiwanie stał się znacznie krótszy i dyszy on jak ryba nagle wyjęta z jej naturalnego, wodnego środowiska.. - Oddech - pomyślał rozkazująco. - Przywrócić równomierny oddech. Wykonał kilka rutynowych głębokich stabilizujących oddechów, powoli wypuszczając powietrze przez nos, aby złapać energetyczną stabilność. Dorota instynktownie czując, że coś jest nie tak, powoli się odwróciła i zobaczyła bladego Marka, mocno zroszonego potem. Jego przerażony wzrok informował, że musiało zdarzyć się coś bardzo nieprzyjemnego, o czym przed chwilą zasygnalizował telefon. Kiedy ich wzrok się skrzyżował, Marek blado się uśmiechnął, podszedł do Doroty i pocałował ją w policzek. - No to jedziemy do Port Louis - powiedział. Głos miał trochę przygaszony i lekko schrypnięty. - No dobrze - powiedziała Dorota, udając że nic się nie stało, ale dręczący niepokój w niej pozostał. Szybko wrócili do hotelu. Marek zamówił w recepcji taksówkę za pół godziny. Ten czas wykorzystał na szybkie ogolenie się, prysznic i przebranie się. W trakcie golenia się uzmysłowił sobie, że brakuje mu broni, która dałaby mu jakieś poczucie bezpieczeństwa. Obawiał się jednak najgorszego. Miał pełną świadomość tego, że jest tylko cholernym amatorem, którego w dość krótkim czasie, szybko i bardzo powierzchownie przeszkolono w tajnych sztukach służb specjalnych i gdyby doszło do konfrontacji, to nie powinien spodziewać się ze strony przeciwnika żadnej specjalnej litości. Osobnym dla Marka zmartwieniem była obecność Doroty, której nie mógł po prostu powiedzieć, że grozi im poważne niebezpieczeństwo, i że musi ona natychmiast opuścić Mauritius. Musiał udawać, że nic się nie stało, bardzo mocno licząc na to, że do chwili wylotu Doroty z wyspy nie nastąpi spotkanie Marka z poszukiwanym przez niego niebezpiecznym człowiekiem. Kiedy po pół godzinie oboje spotkali się w hotelowej recepcji, taksówka już czekała gotowa do wyjazdu. Dorota, jak zwykle elegancka, cała ubrana była na biało: biała luźna bluza, białe szorty, białe skarpety i białe sportowe obuwie. Ten sportowy strój znakomicie prezentował jej kobiece wdzięki, a ubiór dopełniała mała czarna damska torebka, gdzie przechowywała podstawowe dokumenty podróżne: paszport i bilet lotniczy, karty kredytowe oraz trochę gotówki w postaci mauritiańskich rupii oraz amerykańskich dolarów. Marek pocałował Dorotę w policzek na powitanie i wręczył jej kwiat anthurium. Przez chwilę milcząco patrzyli sobie w oczy, poczym szybko wsiedli do taksówki, zajmując tylne miejsca. Kierowca przyjął zamówienie i szybko ruszył sprzed hotelowej recepcji, wzbijając odrobinę kurzu ze żwirowatej, czarnej drodze. Przez jakiś czas panowało zupełne milczenie. Marek mocno przytulił się do Doroty, kładąc głowę na jej piersi, jakby tam instynktownie poszukiwał dla siebie bezpieczeństwa. Słyszał poprzez szum pracującego silnika mocno i miarowo wybijające rytm życia serce Doroty. Pachnące wyspą, rozgrzane słodkie powietrze wpadało przez lekko otwarte okna taksówki, wzburzając ich włosy i delikatnie masując ich tulące się ciała. Taksówka minąwszy ostatnie zabudowania małej nad- oceanicznej miejscowości Flic en Flac znacznie przyśpieszyła poruszając się wąska wyasfaltowaną drogą wzdłuż plantacji bujnie rosnącej, wysokiej trzciny cukrowej. Na Mauritiusie obowiązywał ruch lewostronny, co ciągle dziwiło Dorotę odkąd przybyła na wyspę i kiedy tylko mogła ciągle podpatrywała ruchy kierowcy podczas zmiany biegów, dodawania gazu itd. Chociaż bardzo dobrze radziła sobie ze swoim mercedesem w Polsce, tutaj obawiała się, że niezbyt dobrze obeznana z ruchem lewostronnym może szybko spowodować wypadek i zrezygnowała z wynajęcia samochodu. Podobny problem miała Kasia Lewandowska i oboje z Dorotą korzystały z lokalnych, 109 niezbyt drogich jak na ich kieszeń taksówek, swobodnie i problemu poruszając się po tej ciekawej wyspie. Marek po przylocie na wyspę szybko przeszedł w tym temacie do porządku dziennego, gdyż w Nowej Zelandii również obowiązywał ruch lewostronny, no i on posiadał już kilkuletnią praktykę prowadzenia samochodu w ruchu lewostronnym. Na wyspie nie było żadnej linii kolejowej, zatem wszelki transport, zarówno osobowy jak i towarowy musiał odbywać się po mauritiańskich drogach wyłącznie samochodami. Na Mauritiusie było łącznie 1877 kilometrów dróg publicznych, z tego dobrej jakości: 1746 kilometrów (w tym około 40. kilometrów dróg ekspresowych) oraz gorszej jakości: 131 kilometrów. Marek poprosił kierowcę, aby po dojechaniu do drogi szybkiego A3 ruchu skręcił w kierunku małej miejscowości Cascavelle, gdzie znajduje się słynny Casela Bird Park. Nałożą trochę drogi, ale Marek jako gorący miłośnik przyrody chciał zobaczyć ten niezwykły park ptaków, o którego istnieniu wiedział tylko z mauritiańskich przewodników. Dorota szybko zaaprobowała jego pomysł i oboje z niecierpliwością wyczekiwali na spotkanie z egzotycznym parkiem ptaków. Park, usytuowany był w okręgu Black River, w pobliżu miejscowości Cascavelle, w zachodnim rejonie wyspy. Zajmował on wydzielony obszar ponad 20 akrów lądu, na którym znajdowało się więcej niż 140 rozmaitych gatunków ptaków z spośród wszystkich gatunków, liczących sobie około 2500. Można tutaj spotkać pojedyncze egzemplarze ptaków z pięciu kontynentów. Największą atrakcją tego parku był mauritiański żółty gołąb - Mauritian Pink Pigeon, który zaliczany jest przez grono specjalistów do najrzadszych ptaków na świecie oraz puszące się i dumne białe pawie. Inne atrakcje małego ogrodu zoologicznego to: tygrysy, pantery, jelenie, małpy, żółwie, lemury, papugi, małe kangury oraz ryby słodkowodne. Dopełnieniem tego niezwykłego miejsca są sezonowo kwitnące orchidee. To wszystko znajdowało się od początku do końca w zielonej scenerii, cudownej atmosferze stworzonej przez rosnące palmy i inne drzewa, płynące strumienie i małe kaskady wodne. Te wszystkie informacje o parku Marek wyczytał z mauritiańskiego, anglojęzycznego przewodnika. W parku zabawili około pół godziny i po powrocie do taksówki, szybko ruszyli w kierunku dużej miejscowości Quatre Bornes. Dobrze wyasfaltowana droga łagodnie wspinała się do góry. Na niebie widoczne były rozmaitej wielkości pierzaste chmury, dające co jakiś czas orzeźwiającą ochłodę, kiedy tylko zasłoniły wyjątkowo niemiłosiernie prażące o tej poprzez roku słońce. Marek próbował czuć się swobodnie, ale nie bardzo to mu wychodziło, gdyż cały czas był spięty, jakby się czegoś obawiał. Dorota jak tylko mogła, próbowała go zagadnąć rozmową, aby trochę się rozerwał i przestał myśleć o nurtującym go aktualnie problemie. - Czy wiesz, - powiedziała, kiedy minęli już ostatnie zabudowania Quatre Bornes - że obecny system prawny wyspy jest wzorowany na francuskim i angielskim prawie. Ustrój wyspy to demokracja prezydencka, a na czele rządu stoi premier. Wybory odbywają się co 5 lat, a na wyspie wydawana jest niezależna prasa w języku francuskim i angielskim... Kierowca taksówki, z którym przemierzali wyspę w kierunku stolicy Port Louis, spoglądając od czasu do czasu w tylne lusterko, z zaciekawieniem przyglądał się tej dwójce zagranicznych turystów, mówiących w zupełnie nieznanym mu języku. Wiedział tylko, że są oni z bardzo dalekiej Polski, która kojarzyła mu się tylko z jednym słowem - nazwiskiem Walesa, przywódcą ruchu Solidarność. - A czy wiesz Marku, - ciągnęła dalej Dorota przytulona do Marka - że chociaż oficjalnym językiem na wyspie jest angielski i francuski - są one szeroko stosowane głównie w edukacji i biznesie, to język kreolski jest najpopularniejszym językiem używanym w codziennej komunikacji. Inne języki również stosowane w komunikacji interpersonalnej na Mauritiusie, to języki hinduski, bhojpuri, urdu, tamilski, telegu, gujurati oraz sanskryt - wywodzą się one ze wspólnego hinduskiego korzenia. Ze wszystkich języków hinduskich najbardziej rozpowszechniony na wyspie jest język bhojpuri. Na wyspie występują 110 również dwa języki o chińskich korzeniach: hakka i kantoński, a mauritiańskie banknoty swoją wartość nominalną mają wydrukowaną w trzech językach: angielskim, tamilskim i w sanskrycie. Marek przypomniał sobie te pierwsze chwile po przylocie, kiedy z dużym zainteresowaniem oglądał mauritiańskie różnokolorowe banknoty o różnych nominałach, na których w trzech językach wydrukowano podstawowe, niezbędne bankowe informacje. Pod wpływem spokojnych słów Doroty Marek trochę się wyciszył i zrelaksował. Obecność Doroty dobrze mu robiła, działając kojąco na jego system nerwowy. W pewnym momencie zapytał. - Czy mocno jesteś głodna? - Na tę chwilę nie za bardzo... - Zatem mam następującą propozycję. Pojedziemy najpierw do Pamplemousses Botanical Garden. - Czy tam już byłaś? - zapytał. - Byłam tam z Kasią, zaraz na początku naszego pobytu na wyspie, ale chętnie pojadę z tobą Marku. - Dorota wyraźnie się ożywiła. - To doskonałe miejsce dla zakochanych... - Delikatnie się uśmiechnęła i nabierając mocno powietrza w płuca i powiedziała. - To prawdziwy klejnot w koronie i niezwykły, wspaniały raj dla biologów z całego świata. Ogród pełen egzotycznych i rzadkich roślin, stworzony w 1767 roku przez Pierre Poivre'a na terenie dużego majątku francuskiego gubernatora Mahe de Labourdonnais. Słynie z niezliczonych roślin tropikalnych, z olbrzymich lilii wodnych o nazwie Victorial Regia, oraz z palmy cejlońskiej. Po angielsku ta palma nazywa się talipot palm. Kwitnie ona raz na sto lat, a następnie spektakularnie umiera. I właśnie teraz znajdują się tam dwie kwitnące palmy, które będziemy mogli na własne oczy zobaczyć - Dorota była jak w transie, szybko wyrzucając z siebie mnóstwo słów, które Marek słuchał z lekko napiętą uwagą. - Ponadto znajduje się tam 80 gatunków palm spośród 600 różnych gatunków drzew, takich jak drzewa hebanowe, mahoniowe, drzewa owocowe, gałka muszkatołowa oraz intensywnie pachnące krzewy goździkowca. Ponadto w ogrodzie botanicznym znajdują się stare urządzenia do wyrobu cukru z trzciny cukrowej, które naprawdę warto zobaczyć... - Jestem pełen podziwu dla twojej znakomitej wiedzy - z uznaniem powiedział Marek i mocno ją do siebie przytulił. Kilka minut później minęli sympatycznie przyklejoną do Quatre Bornes miejscowość Rose Hill i jechali z dużą prędkością dwu pasmową drogą szybkiego ruchu M2. Dorota z uwagą przypatrywała się prawej stronie drogi i kiedy tylko zobaczyła tablice informacyjną z napisem Domaine Les Pailles, szybko wyjęła ze swojej torebki mały kolorowy przewodnik turystyczny i wertując kartki odszukała interesujący ją fragment tekstu i zaczęła go głośno czytać. - Jadąc drogą szybkiego ruchu M2 do Port Louis, o przysłowiowy rzut kamieniem od stolicy, znajdziemy na tle wysokich gór malowniczy park przyrodniczy Domaine Les Pailles, zajmujący obszar ponad trzech tysięcy akrów. Można go zwiedzać również jadąc samochodem terenowym Land Roverem, podziwiając jelenie i sarny oraz małpy i rzadkie ptaki, żyjące w prawdziwej harmonii z przyrodą. Konno lub miniaturką żelaznej kolei możemy zwiedzać ogrody, gdzie znajdują się rosnące różne egzotyczne przyprawy. Park Domaine Les Pailles zawiera w sobie skrawek prawdziwej historii Mauritiusa w postaci repliki urządzeń do zgniatania trzciny cukrowej, pochodzących aż z 1750 roku, a które było napędzane przez chodzącego w kółko wołu, oryginalnej destylarni rumu oraz starej chaty, gdzie mielono kawę... Na chwilę zamilkła, po czym dalej głośno czytała tekst, chociaż teraz z pewnym trudem, gdyż samochód trochę kołysał na nierównościach drogi. 111 - Na terenie parku znajduje się kilka restauracji o różnych standardach i narodowościach, oferujących zmęczonym i głodnym turystom znakomite przystawki, potrawy i napoje: restauracja włoska La Dolce Vita, restauracja kreolska La Canelle Rouge, hinduska restauracja Indra, oferująca tylko chińskie potrawy restauracja Fu Xiao, oraz pizzeria. Dla koneserów znakomitej francuskiej kuchni, wzbogaconej mauritiańskimi przyprawami polecamy elegancką restaurację Fouquet, znajdującą się w starym kolonialnym budynku, usytuowanym w samym centrum parku. - Przed chwilą minęliśmy miejscowości Quatre Bornes i Rose Hill - powiedział Marek. - Jakie informacje znajdują się o tych miejscowościach w twoim małym przewodniku? - Quatre Bornes i Rose Hill to są znaczące centra handlowe na wyspie, gdzie po udanych zakupach można również spędzić przyjemnie czas w licznych sympatycznych kawiarniach lub restauracjach... Dwu pasmowa droga szybkiego ruchu na łagodnym zakręcie w prawo, z wysokiego wzniesienia, stopniowo zaczęła opadać do poziomu oceanu, ukazując w dole przepiękny bliski i odległy krajobraz podmiejskich zabudowań na tle bezkresnego oceanicznego horyzontu. - Zbliżamy się do Port Louis - po angielsku powiedział kierowca taksówki, wskazując prawą ręką widoczne poprzez przednią szybę samochodu wspaniałe, zapierające dech, widoki. Dorota słysząc te słowa spojrzała na Marka, a potem szybko przewertowała kilka stron małego turystycznego przewodnika szukając informacji o Port Louis, stolicy Mauritiusa. Kiedy odnalazła właściwy fragment tekstu zaczęła go na głos czytać. - Port Louis, został założony przez francuskiego gubernatora Mahé de Labourdonnais w 1735 roku i obecnie pełni funkcję stolicy państwa oraz głównego portu morskiego. Miasto to zajmuje duży obszar; w pewnych dzielnicach zachowały się zabudowania z minionej epoki. Od głównego rynku biegnie aleja palmowa do Place d'Armes, na którym znajdują się piękne francuskie kolonialne budynki. Na szczególną uwagę zasługują budynki: Government House oraz Teatr Miejski - Municipal Theatre, oba zbudowane w osiemnastym wieku. Znajdują się tam również dwie strzeliste katedry: anglikańska i katolicka, ponadto muzułmański meczet, chińskie Casino, Sąd Najwyższy - Supreme Court, kilka osiemnastowiecznych koszar, tak zwanych Barracks oraz Muzeum Historii Naturalnej - Natural History Museum, w którym znajduje się The Mauritius Institute. Muzeum to położone jest w pobliżu Jardin de la Compagnie, po angielsku Company Garden w centrum Port Louis. Znajduje się w nim wiele przykładów ptasiego życia, dobrze zachowany egzemplarz nie istniejącego już ptaka Dodo oraz liczne przykłady fauny i flory na wyspie oraz morskiego życia. W budynku znajduje się biblioteka, licząca sobie ponad 50 tysięcy różnotematycznych książek. Marek z przyjemnością słuchał głosu czytającej Doroty, wpatrując się w zmieniający się za przednią szybą taksówki krajobraz. Minęli już gwałtownie opadający odcinek drogi i wjechali w podmiejskie zabudowania stolicy. Kierowca zdjął nogę z gazu, gdyż taksówka jadąc po gwałtownie opadającym odcinku drogi rozwinęła zbyt dużą prędkość. Po obu stronach dwupasmowej drogi widoczne były różno kolorowe tablice informacyjne i reklamujące. Znajdowały się tam również również znaki drogowe informujące o znacznym ograniczeniu, w tym miejscu, prędkości. Widoczny w pewnym oddaleniu patrol policyjny zmusił kierowcę do gwałtownej zmiany prędkości taksówki poprzez mocne naciśnięcie hamulca. Dorota na chwilę przerwała czytanie przewodnika, zaniepokojona gwałtownym hamowaniem taksówki. Upewniwszy się, że nadal wszystko jest w porządku, zaczęła dalej czytać tekst. - W Port Louis warto również zobaczyć zbudowane niedawno, a położone w porcie tuż nad samą wodą, bardzo nowoczesne centrum handlowo-usługowo-rozrywkowe o nazwie Le Caudan Waterfront - przerwała na chwilę i zapytała. - Czy to tam będziemy dzisiaj Marku? 112 Skinął potakująco głową, a Dorota delikatnie uśmiechnęła się i wróciła do czytania. - Ta finezyjna architektoniczna budowla zwraca na siebie uwagę i świadczy o ogromnym smaku i wyobraźni jej konstruktorów. W tym centrum oprócz sklepów i butików z elegancką odzieżą dla pań i panów, dywanami z Kaszmiru i Afganistanu, wyrobami jubilerskimi itd., znajduje się jeszcze: nowoczesny first top-class hotel - The Labourdonnais Waterfront Hotel, kino, kasyno, które jest repliką siedemnastowiecznego żaglowca, restauracja, oraz bary szybkiej obsługi, oferujące wyborne, pikantne potrawy wielonarodowościowej kuchni mauritiańskiej. Są tam również wspaniałe galerie sztuki, banki oraz biura. The Labourdonnais Waterfront Hotel oferuje, oprócz komfortowych pokoi różne atrakcje, zarówno w sferze ducha, jak i podniebienia. Ale jeśli i to nam nie wystarcza, to zapraszają nas do spędzenia kilku dni w hotelu, podczas szalejącego na Mauritiusie cyklonu, gwarantując podziwianie, z bezpiecznego miejsca, tego groźnego, bardzo niszczycielskiego żywiołu. Taksówka zatrzymała się na czerwonych światłach, w bliskim sąsiedztwie Le Caudan Waterfront. Dorota i Marek przez krótką chwilę podziwiali to architektoniczne cudo, pozostawiając na później, po powrocie z Pamplemousses Botanical Garden dalsze zwiedzanie tego miejsca, no i pobyt w restauracji. Światła zmieniły się na zielone i kierowca dodając gazu stopniowo przyśpieszał pojazd do bezpiecznej i dozwolonej miejskiej szybkości. Za zakrętem w prawo zniknął wspaniały Le Caudan Waterfront i rozglądając się i w lewo i w prawo przez okna taksówki Dorota i Marek mogli swobodnie oglądać i podziwiać wspaniałą panoramę tego egzotycznego miasta - portu. Marek po przybyciu na wyspę mocno dał się wciągnąć w rytm wiru konferencji i zajęty sprawami naukowymi i organizacyjnymi konferencji, która odbywała się w akademickiej małej miejscowości La Reduit, gdzie został usytuowany University of Mauritius i nie bardzo miał czas na zwiedzanie tej cudownej wyspy i podziwiania jej uroków. Teraz szybko nadrabiał zaległości... Niebezpieczeństwo, które jeszcze przed trzema godzinami go mocno absorbowało, teraz jakby zbladło i zeszło na dalszy plan, a Marek w obecności Doroty nie był już taki spięty i bardzo mocno zrelaksował się. - Jeśli chcielibyście państwo zobaczyć typowe codzienne życie mieszkańców Mauritiusa, to należy wybrać się na bazar, który nazywa się Old Market. - Do rozmowy włączył się kierowca taksówki. - Old Market w Port Louis oferuje różnorodne owoce, warzywa, przyprawy, ryby, mięso oraz wyroby rzemieślnicze. Mauritiańscy rzemieślnicy oferują turystom z całego świata różnorodną biżuterię, wyroby garncarskie oraz plecione kosze. Można tam również nabyć różnorodne tekstylia rozmawiając po kreolsku, po angielsku, francusku lub po chińsku. W trakcie wędrówek po bazarze, zawsze zewsząd słychać melodyjne nawoływania sprzedających, informujących o aktualnych cenach i zachwalających swój znakomity towar...Na bazarze zawsze intensywnie pachnie różnymi egzotycznymi przyprawami, owocami, oraz kadzidłami... - Czy jest pan rodowitym mauritiańczykiem? - zapytał po angielsku Marek. - Od czterdziestu ośmiu lat, czyli od urodzenia - z dumą odpowiedział kierowca. - Proszę nam powiedzieć, jak wygląda codzienne życie na tej małej wyspie? - poprawnie po angielsku zapytała Dorota. Marek, jak do tej pory, nie miał żadnej okazji poznać stopnia znajomości języka angielskiego u Doroty. Ale kiedy usłyszał jej poprawne gramatycznie i fonetyczne zbudowane zadane pytanie, szybko zrozumiał, że przez te trzy lata, kiedy nie mieli ze sobą żadnego kontaktu, Dorota bardzo mocno wyszlifowała język angielski. Kierowca na chwilę się zamyślił i trochę zagadkowo odpowiedział. 113 - Życie na małych wyspach trochę przypomina komputerową grę w budowanie cywilizacji... - Co to znaczy? - zapytał z zaciekawieniem Marek. - Mieszkańcy małych wysp nie mogą pozwolić sobie na bezmyślne zanieczyszczanie środowiska, gdyż w bardzo krótkim czasie wszyscy będą chorowali, a niektórzy nawet umrą - odpowiedział kierowca bacznie zwracając uwagę na uliczny ruch. - Życie na Mauritiusie, wulkanicznej wyspie o powierzchni 1865 kilometrów kwadratowych, na którą co roku przybywa z całego świata ponad 500 tysięcy turystów, musi być dobrze przemyślane i znakomicie zorganizowane... - i bardzo stanowczo dodał. - W przeciwnym wypadku życie na tej malowniczej wyspie w bardzo krótkim czasie zupełnie zginie... Wyjechali już poza miejskie zabudowania Port Louis, kierując się drogą szybkiego ruchu oznaczoną kryptonimem M2 w kierunku rejonu Pamplemousses, położonego w północnej części wyspy. - Czy Państwo wiecie, że przewiduje się, że około roku 2002 na wyspę przyleci odpoczywać z różnych stron świata ponad milion turystów - Marek lekko gwizdnął ze zdumienia - co daje, że na jednego mieszkańca wyspy będzie przypadał jeden zagraniczny turysta... Zatem, aby móc przyjąć tak dużą liczbę turystów i nie zanieczyścić wyspy buduje się ośrodki wypoczynkowe, które posiadają własne oczyszczalnie ścieków i zamknięty obieg wszystkich odpadów. Otaczająca wyspę rafa koralowa i znajdujące się wokół niej bogate morskie życie jest bardzo wrażliwe na wszelkie przejawy nawet niewielkiego zanieczyszczenia... Marek i Dorota słuchali kierowcy z ogromny zainteresowaniem. Mieszkając w dużych, znacznie większych od Mauritiusa krajach, nie mieli żadnej świadomości o tym ważnym dla wyspy problemie. - Wokół wyspy wybudowano szereg stacji pomiarowych, służących do monitowania skażeń i zanieczyszczeń wody. Mieszkańcy wyspy mają znaczny wpływ na ochronę swojego środowiska, ale są zupełnie bezradni na wpływ globalnych zmian, na przykład zmian klimatu, podnoszenia się wód oceanów, czy też opadów radioaktywnych, pochodzących od nieuzasadnionych, „politycznych” wybuchów atomowych. Ponieważ nikt mu nie przerywał, kierowca swobodnie mógł dalej kontynuować swój wykład. - Mauritius posiada system powszechnej edukacji, który umożliwia miejscowej ludności zdobycie niezbędnego wykształcenia, tak aby mogło ono osiągnąć socjalną i ekonomiczną niezależność i odpowiednią aktywność zawodową. Polityka edukacyjna republiki jest silnie ukierunkowana na realne potrzeby obecnego rynku pracy. Za cały sektor edukacyjny odpowiedzialne jest tutejsze Ministerstwo Edukacji. W 1991 roku nastąpiła reforma w systemie edukacyjnym, która została tak skonstruowana, aby kierunki edukowania młodzieży stały się bardziej skuteczne i odpowiadały aktualnemu zapotrzebowaniu na rynku pracy. Głównym celem reformy edukacyjnej stała się poprawa jakości edukacji podstawowej, skierowanej do każdego młodego mieszkańca republiki. Został również wzmocniony system dalszej edukacji po szkole podstawowej. Poprawiono jego organizację i zarządzanie... Kierowca zamilkł i odchrząknął, by po chwili wrócić do tematu. - System edukacji społeczeństwa na Mauritiusie i innych małych wyspach na świecie nie może pozwolić sobie na bezmyślne produkowanie dużej liczby absolwentów na przykład historii, czy też geografii. Musi być on tak skonstruowany, aby kształcił tylko naprawdę niezbędnych fachowców i to w takiej liczbie, aby wszyscy lub prawie wszyscy absolwenci mogli znaleźć pracę w swoim zawodzie. Na przykład na Mauritiusie, każdy kto chciał zostać lekarzem musiał studiować za granicą, gdyż na wyspie nie istniała dotychczas żadna uczelnia medyczna, a dopiero teraz myśli się o stworzeniu takiego kierunku... 114 - Rozumiem, że małe wyspy położone w różnych rejonach świata, na różnych morzach i oceanach borykają się z różnorodnymi, mniej lub bardziej podobnymi do mauritiańskich problemami... - wtrącił Marek. - Problemy te silnie zależą od położenia geograficznego oraz bezpośrednio związanego z tym klimatu - dalej te ciekawe rozważania kontynuował kierowca taksówki. Ruch w tej części wyspy nie był zbyt duży o tej porze dnia, więc kierowca zdjął trochę nogę z gazu i oddał się rozważaniom o tej niezwykłej wyspie. - Ważnym czynnikiem są również zasoby naturalne wyspy takie jak rolnictwo oraz rybołóstwo, które są istotnym składnikiem lokalnych wpływów do budżetu państwa. Inne ważne czynniki to stopień zaludnienia danej wyspy, ochrona zdrowia, ochrona środowiska oraz możliwości lokalnego rynku pracy. Niebagatelny wpływ na życie mieszkańców wyspy odgrywa turystyka oraz to, czy jest ona masowa, jak to się dzieje na przykład na Wyspach Kanaryjskich, lub czy jest to turystyka proekologiczna, dla niewielkiej liczby turystów, jak to się dzieje na Falklandach. Są wyspy, na przykład leżący na Bałtyku Bornholm, które zamieniły na przykład wpływy do budżetu z połowów ryb na znaczne wpływy i finansowe korzyści z turystyki. Inne problemy dotyczą życia politycznego wyspy oraz religijnego jej mieszkańców... Kierowca na chwilę zamilkł koncentrując się na manewrze wyprzedzania. Po chwili, po zakończeniu rutynowego manewru powrócił do rozważanego tematu. Dorota i Marek cały czas milczeli z uwagą słuchając, przytuleni do siebie. - Ważną cechą dla sytemu edukacji jest to, czy wyspiarskie państwo znajduje się na jednej wyspie, czy też w jego skład wchodzi wiele, często odległych wysp. Z pomocą, oprócz edukacji tradycyjnej, przychodzi tutaj edukacja zdalna, zwana też edukacją na odległość. Dzięki telematyce mieszkańcy czasami odległych wysp mają możliwość otrzymania odpowiedniego wykształcenia ogólnego i zawodowego, w tym również - dla pewnych kierunków - wykształcenia wyższego, które oferują tak zwane wirtualne uniwersytety. W przekazywaniu wiedzy korzysta się ze zdobyczy dzisiejszej cywilizacji takich jak radio, telewizja, czy też Internet. W procesie edukacji młodzieży szczególną uwagę zwraca się na upowszechnianie wiedzy z ochrony środowiska. I tak na przykład tematy związane z ochroną środowiska pojawiają się zarówno na lekcjach biologii (erozja, globalne ocieplenie itd.), chemii (zanieczyszczenie wody i powietrza, kwaśne deszcze, odpady przemysłowe itd.) oraz fizyki (alternatywne energie: energia słoneczna, wiatrowa, pochodząca od fal morskich, prądy oceaniczne itd.). - Dynamiczny rozwój elektroniki i telekomunikacji wydatnie przyczynił się do powstania nowego, bardzo nośnego medium - Internetu i znacznie ułatwił komunikację również pomiędzy różnymi wyspami porozrzucanymi po całym świecie... - Użył pan nieznanego mi słowa telematyka - lekko wtrąciła Dorota. - Co to jest telematyka? - zapytała. - To nowy termin wprowadzony przez International Consultative Committee on Telephony & Telegraphy - komitet doradczy i konsultacyjny International Telecommunication Union - agendy ONZ, na określenie nowych funkcji telekomunikacyjnych związanych z dziedziną informatyki. Telematyka to połączenie informacji i technik komunikacyjnych. Dziedzina zajmująca się wykonywaniem prac na odległość metodami telekomunikacyjnymi... - Pan chyba nie jest zwykłym kierowcą taksówki - stwierdziła Dorota. Kierowca uśmiechnął się smutno i patrząc przed siebie powiedział. - Do niedawna byłem nauczycielem geografii w jednej z tutejszych renomowanych szkół średnich... Ani Marek, ani Dorota nie zapytali, dlaczego siedzący przed nimi mężczyzna zmienił niedawno swój zawód i z nauczyciela geografii stał się zwykłym kierowcą taksówki. Na chwilę zapadło milczenie, które postanowił przerwać Marek. 115 - Wiem, że Mauritius osiągnął najbardziej spektakularny sukces ekonomiczny w rejonie Afryki i ten model gospodarki często jest podawany jako wzór do naśladowania dla innych krajów w tym rejonie, a ostatnia dekada przyniosła ponad sześcio procentowy wzrost gospodarczy i roczny dochód wynoszący około 3500 dolarów amerykańskich na głowę mieszkańca... -Tak, to prawda - powiedział kierowca taksówki i po chwili dodał. - Czy państwo wiecie, że aż 68 procent mieszkańców Mauritiusa jest pochodzenia hinduskiego, około 27 procent to Kreole, reszta to: Mauritianie pochodzenia chińskiego - około 3 procent, Mauritianie pochodzenia francuskiego - około 2 procent, i inne narodowości. Religią dominującą na wyspie jest hinduizm - prawie 52 procent wyznawców. Pozostałe religie to chrześcijaństwo, około 28 procent wyznawców - w tym wyznawców religii rzymsko katolickiej jest około 26 procent i około 2 procent protestantów. Religia muzułmańska stanowi około 17 procent, a pozostałe religie to 3 procent. - Mijaliśmy dzisiaj po drodze wspaniałe islamskie meczety i hinduskie świątynie - powiedziała Dorota. - Pomimo zróżnicowania etnicznego i religijnego na wyspie panuje poszanowanie i tolerancja oraz ekumenizm - powiedział kierowca. - Religijne i kulturalne korzenie obecnej społeczności mauritiańskiej sięgają trzech kontynentów, zatem nie ma nic dziwnego, że na wyspie obchodzi się wspólnie różne święta i festyny i tak na przykład święto Mahashivratree jest świętem hinduskim, Eid-Ul-Fitr świętem muzułmańskim, Boże Narodzenie lub Wielkanoc - chrześcijańskim, a Święto Wiosny - Chinese Spring Festival - chińskim. Mieszkańcy Mauritiusa wspólnie obchodzą wszystkie trzynaście świąt religijnych, hinduskich, chrześcijańskich, chińskich, muzułmańskich oraz tamilskich, które na wyspie są świętami państwowymi. - Zauważyłam - powiedziała Dorota, - że mieszkańcy wyspy są uśmiechnięci i są bardzo przyjaźnie nastawieni do turystów. W czasie krótkich rozmów wypytują z jakiego kraju tutaj przybyłam, a kiedy pada słowo Poland, uśmiech ich staje się jeszcze bardziej przyjazny. Te oznaki ciepła i pełnej serdeczności uśmiechy towarzyszą mi cały czas podczas mojego pobytu na wyspie. A pytania z ich strony, urastające niemalże do rangi pytań narodowych: Jak ci się podoba na Mauritiusie? Co sądzisz o Mauritiańczykach?, stale mi towarzyszyły w czasie moich wędrówek po wyspie. Opowiadałam zawsze zgodnie z prawdą, że bardzo wyspa mi się podoba, a jej mieszkańcy są bardzo wspaniali. Moje odpowiedzi zawsze wprowadzały ich w zachwyt. Nie jest to rodzaj samo uwielbienia, a rezultat wyłącznie pozytywnego myślenia... I zwracając się bezpośrednio do Marka powiedziała półgłosem po polsku. - Takiego myślenia ostatnio bardzo brakuje nam w naszej kochanej Polsce... Marek potakująco kiwnął głową, że zgadza się z Dorotą. On doskonale wiedział, że Polska jest krajem dla wyjątkowo twardych i odpornych psychicznie ludzi. - Tutaj na wyspie ludzie muszą się szanować, bo inaczej wszyscy szybko zginą - kontynuował kierowca. - My mamy po prostu za mało miejsca... Ludziom w Europie wydaje się, że jest ona nieskończona, nieograniczona, wieczna, niezniszczalna i można jej nie szanować i do woli niszczyć... I dlatego postępują źle, bo wydaje się im, że szkody jakie czynią są naprawdę niewielkie... Ale to jest złudzenie... - Dopiero człowiek żyjący na małych wyspach jest w pełni świadomy świata, w którym żyje, i który go otacza - powiedział Marek. - Ma pan w zupełności rację - odpowiedział kierowca. - Mauritius to przepiękna wyspa i swoją rajskością bardzo mnie urzekła - powiedziała Dorota. - Ale też czyhają w tym cudownym świecie różne niebezpieczeństwa, na przykład szalejące cyklony. Proszę nam 116 powiedzieć, co robią mieszkańcy wyspy, kiedy się dowiadują, że do tego niezwykłego raju zbliża się wszystko niszczący na swojej drodze cyklon? - Przede wszystkim robią zapasy żywności i wody na kilka dni oraz kupują baterie elektryczne i świeczki - odpowiada kierowca. - Następnie zamykają i zabezpieczają wszystkie okna i drzwi, oraz wzmacniają słabszej budowy domy. Potem usuwają z otoczenia swoich domostw wszystko to, co może zostać porwane przez szalejący cyklon... Kierowca wrzucił prawy kierunkowskaz, a następnie zwolnił wjeżdżając z małą prędkością na średnich rozmiarów wysypany drobnym czarnym żwirem parking, na którym stało kilkanaście różnej marki różnokolorowych, samochodów osobowych. Powoli podjechał w cień, jaki rzucało duże liściaste drzewo, aby taksówka nie musiała bezpośrednio stać na mocno grzejącym słońcu. Silnik zgasł, chociaż klimatyzacja nadal pracowała. Kierowca odwrócił się do Doroty i Marka i oboje teraz mieli dobrą okazję, aby dokładnie przyjrzeć się jego twarzy. Kierowca powiedział. - Są trzy klasy zagrożeń, ostrzegające mieszkańców Mauritiusa przed zbliżającym się cyklonem... Ogłoszenie pierwszej klasy zagrożenia powoduje, że mieszkańcy wyspy zaczynają się przygotowywać do zbliżającego się żywiołu. Dzieje się to na dwa lub trzy dni przed uderzeniem cyklonu, a okres ten zależy od szybkości przesuwającego się oka cyklonu, oraz od jego siły i odległości od wyspy. Kiedy ogłasza się drugą klasę, dzieci nie idą już do szkoły, ale dorośli mieszkańcy wyspy jeszcze pracują. Natomiast kiedy zostaje ogłoszona trzecia klasa, to mieszkańcy wyspy już nie pracują, wysłuchując komunikatów radiowych i telewizyjnych o zbliżającym się żywiole. Trzecia klasa zagrożenia zostaje ogłoszona na kilka godzin przed samym uderzeniem cyklonu, i prosi się mieszkańców wyspy, aby już nie opuszczali swoich domów. Ogłoszenie czwartej klasy oznacza, że na wyspie jest już cyklon. Wiatr wieje z szybkością ponad 250 kilometrów na godzinę, a czasami, w porywach osiąga prędkość nawet ponad 300 kilometrów na godzinę, czyniąc ogromne szkody, szczególnie wśród roślinności i drzew, której jest dużo na wyspie. Ze względów bezpieczeństwa, w czasie cyklonu nie wyłącza się energii elektrycznej, lecz jeśli następują jakieś uszkodzenia, to urządzenia automatycznie odcinają jej dopływ. Telewizja i radio na bieżąco informują o aktualnej sytuacji. Jeśli nie ma, na skutek awarii, dopływu energii elektrycznej, informacji wysłuchuje się przez radio, które jest zasilane poprzez baterie elektryczne. Mieszkańcy Mauritiusa w czasie cyklonu, który trwa czasami dzień lub dwa, spędzają czas w domu na oglądaniu telewizji lub filmów video, dopóki nie zostanie wyłączona energia elektryczna. Wyjście na zewnątrz domu w czasie szalejącego cyklonu jest bardzo niebezpieczne i jest zabronione. Aby uatrakcyjnić sobie czas oczekiwania, samo zjawisko filmuje się kamerami video lub robi się zdjęcia aparatem fotograficznym do swojego domowego archiwum. - Czy za nieobecność w pracy, spowodowaną szalejącym żywiołem mieszkańcy mają zapłacone? - zapytał z ciekawości Marek. - Tak jakby ten czas normalnie przepracowali - opowiedział kierowca i spojrzawszy na zegarek dodał - Dochodzi wpół do trzeciej. Czy dwie godziny państwu wystarczy na zwiedzanie ogrodu? Marek wyczekująco spojrzał na Dorotę, a ta w lot zrozumiała jego intencję. To ona już tu była i teraz musi szybko zadecydować, przez ile czasu będą zwiedzali Pamplemousses Botanical Garden. Spojrzała na swój zegarek i powiedziała do kierowcy. - Możemy być tutaj tylko godzinę. Proszę przyjechać po nas o wpół do czwartej.- Kierowca skinął głową. - Z Pamplemousses pojedziemy bezpośrednio do restauracji w Le Caudan Waterfront. A stamtąd wrócimy do hotelu Villas Caroline znajdującego się tuż nad samym oceanem, na zachodnim wybrzeżu wyspy, w miejscowości Flic-en-Flac. - I ze smutkiem dodała. - Jutro w hotelu Villas Caroline mamy pożegnalny wieczór, a pojutrze, późnym popołudniem wylatuję z tej przepięknej wyspy do mojej ukochanej Polski. Kierowca nic nie odpowiedział na słowa Doroty, tylko grzecznościowo delikatnie uśmiechnął się. 117 *** Marek i Dorota wychodzili z Pamplemousses Botanical Garden w bardzo dobrych nastrojach, mocno do siebie przytuleni, trochę zmęczeni panującym upałem, ale bardzo szczęśliwi. Dorota spojrzała na swój zegarek. Dochodziła piętnasta trzydzieści. Umówiona taksówka już na nich czekała. Zaprzyjaźniony kierowca, widząc idącą Dorotę i Marka szybko wyskoczył z taksówki i otworzył tylne drzwi. Po chwili szybko wyruszyli w powrotną drogę, do restauracji w Le Caudan Waterfront. Pracująca w taksówce klimatyzacja stopniowo chłodziła rozgrzane i zmęczone upałem ich ciała. Ruch na drodze zrobił się trochę większy, co zmuszało kierowcę do znacznie większej koncentracji. Do przejechania mieli około piętnastu kilometrów, co powinno, przy takim natężeniu ruchu, zająć im około dwudziestu minut niezbyt szybkiej jazdy. Przez krótką chwilę w taksówce panowało milczenie. Pierwsza odezwała się Dorota zwracając się do kierowcy. - Pojutrze opuszczam Mauritius, proszę w kilku słowach opowiedzieć o ciekawych, wartych odwiedzenia miejscach przy następnym powrocie na Mauritius. Nie wszędzie byłam. - OK - powiedział kierowca. - Ja wymienię nazwy miejsca, a pani po prostu powie, czy tam była, czy nie. Jeśli pani nie była w wymienionym przeze mnie miejscu, to powiem na jego temat kilka słów. Kierowca taksówki na chwilę się zastanowił. - Czy była pani w Black River Gorges National Park? - Nie - odpowiedziała Dorota. Kierowca chwilę czekał na wykonanie manewru wyprzedzenia, po czym po jego zakończeniu powiedział. - Black River Gorges National Park to ponad 6 500 hektarowy park utworzony w 1994 roku, aby ochronić resztki naturalnych dziewiczych lasów na Mauritiusie wraz z żyjącymi tam zwierzętami, owadami i ptakami. Do parku łatwo jest się dostać z miejscowości Vacoas, która znajduje się w rejonie Curepipe, jadąc poprzez maleńką miejscowość La Marie i po drodze mijając duże jezioro Mare aus Vacoas. W miejscowości Le Pétrin znajduje się centrum informacyjne, rozbudowywane są również miejsca do wygodnego biwakowania dla przybywających tutaj turystów. Specjalnie wyznaczony szlak umożliwia dostęp do obszaru typowego lasu karłowatego, znajdującego się obecnie pod ochroną. Turyści z tego miejsca mogą powędrować do Macchabée Forest - w obie strony 7 kilometrów - lub na dół poprzez Gorges do Black River, około 15 kilometrów. Idąc drogą z Plaine Champagne w kierunku Chamarel łatwo dotrzemy do punktu widokowego w Alexandra Falls, z widokiem na Bel Ombre oraz na bardzo spektakularny Black River Gorges. Tam ciągnie się szereg szlaków turystycznych prowadzących do najwyższego miejsca na wyspie o wysokości 828 metrów i nazwie Black River Peak, a które po francusku nazywa się Pition de la Petite Riviere Noire. - Jak państwo zauważyliście - dodał kierowca taksówki - niektóre miejsca geograficzne posiadają nazwy francuskie i angielskie. To są pozostałości kolonialne, francuskiej i angielskiej obecności na wyspie. - Żałujemy bardzo - powiedział Marek, że ale w Black River Gorges National Park nie byliśmy. - Czy byliście państwo w Chamarel? - zapytał kierowca. - Ja byłam - szybko odpowiedziała Dorota, jakby się bała, że w udzielaniu informacji o tym niezwykłym miejscu uprzedzi ją kierowca. Spojrzała na Marka i po polsku dodała. - Byłam tam kilka dni temu z Kasią. 118 - Chamarel dosłownie znaczy tyle co Coloured Earth - pokolorowana ziemia - powiedziała Dorota. - Do tego niezwykłego miejsca znajdującego się w południowo-zachodniej część wyspy prowadzi wijąca się droga z nadmorskiej osady Case Noyale. Chamarel Coloured Earth jest to miejsce, gdzie znajduje się barwna ziemia, otoczona zewsząd bujną roślinnością. Jest to kopiec falującej ziemi składających się z kontrastujących ze sobą warstw kolorów; niebieskiego, zielonego, czerwonego i żółtego, która - jak się przypuszcza, jest rezultatem wietrzenia skał wulkanicznych. W pobliżu Chamarel znajduje się wodospad Chamarel Waterfall wynurzający się nagle z umocowanej na skale pierwotnej roślinności, wspaniale opadający miliardami błyskających w słońcu ożywczych kropel wody, dając przepiękny panoramiczny widok dla zwiedzających go turystów. Kierowca jęknął z zachwytu, a zadowolony Marek uśmiechnął się i pocałował Dorotę w lewy policzek. Zabawa była przednia i bawili się znakomicie, ale pomiędzy nimi nie było żadnej sportowej rywalizacji. - Następne, moim zdaniem warte odwiedzenia miejsce nazywa się Domaine de l'Ylang Ylang. Czy byliście tam państwo? - zapytał po chwili kierowca. Marek spojrzał na Dorotę, ale ta przecząco kiwnęła głową. Zwrócił się do kierowcy i powiedział. - Niestety nie byliśmy tam. - I po chwili zapytał kierowcę. - Gdzie to miejsce się znajduje? - Nie próbował nawet powtórzyć tej bardzo skomplikowanej do wymowy nazwy tego miejsca. - Le Domaine de l'Ylang Ylang znajduje się w sercu tropikalnej doliny Anse Jonchée, w pobliżu Vieux Grand Port, w południowo wschodniej części wyspy, niedaleko miejscowości Machebourg. Tam naprawdę można rozkoszować się naturą... - na chwilę się zamyślił, wspominając czas, kiedy był tam po raz ostatni. - Jego główne bogactwo to plantacja Ylang Ylang składająca się z aromatycznych żółtych kwiatów Ylang Ylang, które zrywane są wcześnie o świcie, i z których w destylarni produkuje się oleje zapachowe, stanowiące główny składnik doskonałych drogich perfum. Z tej posiadłości ziemskiej rozciąga się znakomity panoramiczny widok na zatokę Vieux Grand Port, przepiękną rafę koralową i niewielkie, widoczne na horyzoncie, sąsiednie wysepki: Ile Marianne, Ileaux Fouquets, Ile Vacoas, oraz Ile de la Passe. Ten rejon polecany jest szczególnie miłośnikom krajoznawczych wędrówek w zielonej tropikalnej przyrodzie oraz tym turystom, którzy chcą popróbować miejscowych potraw w okolicznych farmach. Warto odwiedzić bar Jasmin de Nuit, gdzie szef kuchni poleca wspaniałe menu, sporządzone z różnorodnych egzotycznych potraw: od dziczyzny aż po ryby i owoce morza. - Proszę nie mówić nic o jedzeniu - zażartowała Dorota. Była już naprawdę bardzo głodna. Po słowach Doroty Marek również uświadomił sobie, że jest bardzo również bardzo głodny. W Pamplemousses Botanical Garden zjedli po dużym kawałku soczystego ananasa, kupionym od młodego sprzedawcy, stojącego u wejścia do ogrodu, a pół godziny później małą porcję tutejszych naleśników, zwanych doll puri. Były bardzo smaczne, ale była to raczej przekąska, niż normalny sycący posiłek. - Pozostały mi jeszcze do omówienia trzy miejsca warte obejrzenia na wyspie: Domaine du Chasseur, Eureka - Creole Museum oraz Grand Bassin - kierowca taksówki nie wyglądał na zmęczonego tą intelektualną zabawą. Milczenie ze strony Doroty i Marka było dla kierowcy sygnałem, że może on swobodnie opowiedzieć o tych miejscach. Wjechali w podmiejskie tereny Port Louis i ruch drogowy uległ wzmocnieniu. - Domaine du Chasseur albo inaczej Domaine des Grands Bois, to wspaniały park - rezerwat przyrody, zajmujący obszar około 2000 akrów, ukryty między wzgórzami Anse Jonchée w pobliżu miejscowości Mahebourg, w południowo-wschodniej części wyspy. Na górskich pochyłościach pokrytych lasem, na wysokości od 300 do 500 metrów, wśród bogatej roślinności hebanowej, eukaliptusowej i różnych 119 palm oraz dzikich orchidei żyją jelenie i sarny, małpy oraz dzikie odyńce. Wędrując lasem możemy dostrzec rzadkie gatunki ptaków. Taksówka zwolniła i zatrzymała się na czerwonym świetle. Marek spojrzał przez okno, rozglądając się bez specjalnego zainteresowania po okolicy. - Eureka - ciągnął dalej kierowca - to unikalny dom kreolski, w którym aktualnie znajduje się kreolskie muzeum. Zbudowany został on w 1830 roku i położony jest we wspaniałym ogrodzie, otoczonym przez wodospady rzeki Moka River oraz Moka Range. Aby zrozumieć pełne powabu cechy tropiku, musimy to miejsce koniecznie odwiedzić. - Natomiast Grand Bassin jest położony w niewielkiej odległości od Mare aux Vacoas, jednego z dwóch naturalnych jezior na wyspie. Znajduje się ono w kraterze wygasłego wulkanu i jest świętym miejscem dla zamieszkujących Mauritius Hindusów, gdzie odbywają się pielgrzymki z okazji święta Maha Shivaratree. Nad tym uroczym miejsce wznosi się malowniczy szczyt Piton Grand Bassin o wysokości 702 metrów... - Wspomniał pan wcześniej o etnicznym i religijnym zróżnicowaniu mieszkańców Mauritiusa i że wyspie panuje poszanowanie i tolerancja oraz ekumenizm - powiedział Marek. Kierowca potakująco kiwnął głową uważnie patrząc na drogę. - Tak to prawda - powiedział kierowca i dodał. - Kulturalne i religijne korzenie współczesnej mauritiańskiej społeczności sięgają trzech kontynentów: Afryki, Azji i Europy. Zatem nie ma nic dziwnego, że na wyspie obchodzi się wspólnie różne święta i festyny... - No właśnie - wtrącił Marek - do tego fragmentu rozmowy chciałem nawiązać. Czy mógłby pan powiedzieć coś więcej na temat obchodzonych na Mauritiusie festynów i świąt. - Wszyscy Mauritiańczycy wspólnie obchodzą wszystkie trzynaście świąt religijnych, hinduskich, chrześcijańskich, chińskich, muzułmańskich oraz tamilskich, które na wyspie są świętami państwowymi - powiedział kierowca. - Trochę czytałem na temat świąt obchodzonych na Mauritiusie - powiedział Marek. - Ja będę wymieniał ich nazwę, a pan spróbuje w kilku słowach opowiedzieć nam o nich. Zgoda? - zapytał Marek - Zgoda - odpowiedział kierowca i uśmiechnął się. Podobała mu się ta zakochana para turystów z dalekiej Polski. - Będę wymieniał święta w porządku alfabetycznym - uprzedził Marek. Na chwilę się zamyślił i najlepiej jak potrafił powiedział. - Cavadee. Publiczne święto tamilskie Cavadee, obchodzone na przełomie stycznia i lutego, jest jednym z najbardziej przerażających świąt - odpowiedział kierowca. - Ciała uczestników, którzy przed samym świętem przez miesiąc musieli pościć, przedziurawione są igłami, a ich języki i policzki przekłute szpikulcami. Na widzach robi to ogromne wrażenie. Będący w transie uczestnicy ceremonii, niosą przed bóstwem w świątyni „Cavadee”, drewniany posąg pokryty kwiatami i naczyniami z mlekiem. Pomimo ogromnego ciężaru, żadna kropla mleka nie powinna zostać wylana... To co się chwilę później działo przypominało trochę zabawę w szkołę. Marek pełnił w tej zabawie rolę nauczyciela, który rzucał krótkie wywoławcze hasła. Kierowca grał rolę dobrze przygotowanego na każdą ewentualność ucznia, który tylko czeka na dowolny problem od nauczyciela, aby rozwiązać go natychmiast bez mrugnięcia okiem. 120 - Chinese Spring Festival. Na krótką chwilę zaległo milczenie. Słychać było tylko miarowo pracujący silnik taksówki. - Chinese Spring Festival jest to chiński Pierwszy Dzień Nowego Roku, obchodzony na przełomie stycznia i lutego. Jest to publiczne święto ruchome, ponieważ wyznacza się za pomocą kalendarza księżycowego. Tego dnia nie wolno używać noży oraz nożyczek, a kolorem dominującym jest czerwień. Jest to również kolor powodzenia i szczęścia. Gromadzone jest jedzenie, aby zabezpieczyć jego obfitość przez cały następny rok, a tradycyjne ciasteczka woskowe rozprowadzane są wśród krewnych i przyjaciół... - Divali. - Divali jest świętem światła, najbardziej radosnym ze wszystkich hinduskich świąt. Jest to święto publiczne i obchodzone na przełomie października i listopada. Podkreśla ono zwycięstwo Ramy na Ravaną, czyli zwycięstwo dobra nad złem oraz upamiętnienia zniszczenie demona Narakasurana przez Krisznę. W tym dniu smaży się dużo ciasteczek i się je roznosi lub rozwozi wśród znajomych i sąsiadów. Przed każdym domem umieszcza się gliniane lampy oliwne, aby migoczące światła na wyspie zapewniały pomyślność jej mieszkańcom. - Father Laval. Jest to święto katolickie. We wrześniu ludzie wszystkich wyznań gromadzą się przy zachowanych relikwiach świętego, ojca Jacques Desire Laval w Świętym Krzyżu - Sainte Croix - w Port Louis. Zebrane tłumy liczą na cudowne uzdrowienia w obecności relikwi. Wasz rodak, papież Jan Paweł II podczas swojego pobytu na Mauritiusie beatyfikował ojca Jacques Desire Laval. - Ganesh Chaturthi. - Ganesh Chaturthi jest hinduskim publicznym świętem, obchodzonym czwartego dnia miesiąca księżycowego na przełomie sierpnia i września, na pamiątkę urodzin Ganeszy, boga mądrości i usuwania wszelkich przeszkód. - Holi. - Jest hinduskim świętem publicznym. Holi to rodzaj zabawy w kolory, inspirowany licznymi legendami gdzie mężczyźni i kobiety polewają się barwioną, różnokolorową wodą i posypują proszkiem... - To taki rodzaj hinduskiego śmigusa - dyngusa - powiedział po cichu po polsku do Doroty Marek. Delikatnie kiwnęła głową, że go zrozumiała. - Jest to czas na przyjemności i wymianę pozdrowień... - Id-El-Fitr - Marek miał pewne problemy z wymówieniem nazwy święta. - Muzułmańskie święto Id-El-Fitr - tutaj kierowca poprawnie wymówił i zaakcentował nazwę święta - jest obchodzone na zakończenie Ramadanu, kiedy to obchodzony jest ścisły post, przestrzegany od świtu do zmierzchu... W tym dniu wierni modlą się w meczetach. Id-El-Fitr jest świętem publicznym. - Maha Shivaratree. - Maha Shivaratree jest hinduskim świętem, obchodzonym przez pielgrzymów z całej wyspy w lutym, nad brzegiem świętego jeziora w Grand Bassin, na pamiątkę Pana Śiwy - Lord Siva. Przez całą noc w 121 wigilię święta, hinduskie dewotki, ubrane w nieskazitelną biel niosą posąg Sziwy ubrany w różnokolorowe kwiaty, który jest polewany wodą ze świętego jeziora. To publiczne święto jest reminiscencją wielkich obrzędów, odbywających się na brzegami świętej rzeki Ganges. - Ougadi. - Jest to hinduskie publiczne święto, obchodzone zwykle w marcu - powiedział kierowca i dodał. - Mieszkańcy Mauritiusa wspólnie obchodzą w ciągu roku kilka razy Nowy Rok. Jest to spowodowane tym, że niektóre święta religijne posługują się do rachuby czasu innym kalendarzem, niż gregoriański. - Jestem pełen uznania dla pańskiej wiedzy o mauritiańskich świętach - powiedział kierowca zwracając się do Marka. Dorota widziała jego radosny, przyjacielski uśmiech w wewnętrznym lusterku. - Ja również - powiedziała Dorota, ze zdumieniem i podziwem patrząc na Marka. Cholernie jej swoją niesamowitą wiedzą imponował i zawsze był przygotowany na każdą ewentualność. Taksówka właśnie zajechała pod bardzo nowoczesne centrum handlowo-usługowo-rozrywkowe o nazwie Le Caudan Waterfront. Marek szybko uregulował opłatę za podróż taksówką, podziękował za miłą rozmowę z kierowcą i oboje z Dorotą wysiedli. Po wyjściu z taksówki nagle zaatakowało ich gorące i bardzo wilgotne mauritiańskie powietrze. Marek silnym męskim ramieniem mocno objął Dorotę i poprowadził ją w kierunku wejścia do restauracji. Po kilkunastosekundowym, w miarę szybkim marszu w mocno rozgrzanym powietrzu, z wyraźną ulgą przekroczyli próg restauracji i zanurzyli się w przyjemnym, niezbyt chłodnym, ale za to wspaniale orzeźwiającym powietrzu. Mauritiański kelner, ubrany w nieskazitelnie biały strój już czekał i zaproponował im odpowiedni stolik, znajdujący się trochę na uboczu, w pewnym oddaleniu od drzwi wejściowych. Marek skinął głową na znak aprobaty i jednocześnie wyjaśnił, że muszą na chwilę opuścić restaurację, aby udać się do toalety i trochę się odświeżyć. Po kilku minutach Marek wrócił do stolika, ale Doroty jeszcze nie było. W międzyczasie, przed ogromnym lustrem w damskiej toalecie, Dorota starannie poprawiła swój delikatny makijaż. Kiedy szukała w swojej małej torebce, stojącej przy ogromnej marmurowej umywalce, małego flakonika ulubionych perfum o tajemniczej nazwie Aredvi Szera, kątem oka dostrzegła jakiś nagły ruch. Podniosła głowę i dostrzegła zdziwiona w lustrze męską, dobrze zbudowaną postać, znajdującą się w pewnym oddaleniu, której twarz wydała się jej, pomimo posiadanej dobrze przyciętej brody i długich blond włosów, dziwnie znajoma. Dorota potrzebowała tylko ułamka sekundy, aby zidentyfikować tę męską twarz. To był Goran Pomianowski. Jej dawny, nie oglądany od kilku lat kochanek, z którym przed laty miała w chwili swojej słabości romans, a którego owocem było nieślubne dziecko. Zamknęła na chwilę swoje oczy, aby ochłonąć z tego nieoczekiwanego mocnego wrażenia. Lecz kiedy ponownie je otworzyła, w lustrze odbijała się tylko pusta przeciwległa ściana damskiej toalety. Dorota poczuła chwilowy zawrót głowy i musiała mocno złapać się marmurowej obudowy umywalki, aby nie stracić równowagi i nie upaść na podłogę. Flakonik ulubionych perfum, podarunek od Marka, pozbawiony równowagi spadł na podłogę rozbijając się w drobny szklany mak. Przed jej oczami szybko przesunął się szereg zdarzeń związanych z jej przelotnym, nierozważnym romansem z przed kilku lat, którego owocem było jej najmłodsze ukochane dziecko - Tomek. Przypomniała sobie również jak zareagował Marek podczas wędrówki do Kręgów Kamiennych w Odrach, kiedy dowiedział się od Doroty o jej nieślubnym dziecku. A potem czuła, że ten dysonans jednak tkwi mocno między nimi i Markowi z tym faktem jest się bardzo trudno pogodzić. - Boże - jęknęła. - Co ja takiego narobiłam. - Była blada, trzęsąca się i na dodatek zaczęła płakać. Bardzo intensywny zapach jej perfum mocno wypełnił damską toaletę. Obok Doroty stanęła kobieta, która przed chwilą weszła do toalety i po jej uważnym obejrzeniu uprzejmie zapytała po angielsku. 122 - Czy potrzebuje pani pomocy? - Bardzo pani dziękuję - powiedziała Dorota wycierając białą papierową chusteczką łzy. - To tylko chwilowa niedyspozycja... Już wszystko jest w porządku. - Kobieta nie nalegała i Dorota była jej wdzięczna. Szybko doprowadziła się do porządku i wróciła do Marka. Ale bystre oko Marka szybko wykryło, że coś jest nie tak i że musiało przed chwilą zdarzyć się coś nieoczekiwanego i Dorota została delikatnie zmuszona do opowiedzenia Markowi tego, co jej przed chwilą się przydarzyło. - Kiedy byłam przed chwilą w damskiej toalecie w lustrze zobaczyłam twarz mojego kochanka, z którym mam nieślubne dziecko. - Kiedy Dorota mówiła te słowa Marek czuł, jak mocno drętwieje mu twarz. - Na chwilę zamknęłam oczy i kiedy ponownie je otworzyłam już go nie zobaczyłam - na chwilę zakłopotana zamilkła. - To dziwne, ale mogę przysiąc że on tam naprawdę był... - Nieświadomie i emocjonalnie gestykulowała swoimi dłońmi, jakby nie wiedziała co z nimi zrobić. - Nigdy tobie nie mówiłam, jak się on nazywa... - przez chwilę, kiedy mówiła te słowa nie patrzyła w oczy Marka, ale teraz podniosła wzrok i ich spojrzenia spotkały się. - ... Ale teraz chcę, abyś to wiedział... On nazywa się Goran Pomianowski... - Dorota dostrzegła, że Marka powieki nagle mocno zwęziły się. Tylko znakomity trening siły woli spowodował, że mocno zwężone powieki były jedną widoczną reakcją na usłyszane nazwisko człowieka, którego od pewnego czasu Marek usilnie poszukiwał. Marek skrzyżował swoje nogi pod stołem i mocno, do bólu, je zacisnął. Szybko przypomniał sobie słowa, jakie przed kilku miesiącami wypowiedział John, wprowadzając go w tajemnicę sprawy. - Ten człowiek nazywa się Goran Pomianowski... Z pochodzenia jest, podobnie jak i ty, Polakiem. Ale w jego żyłach płynie jugosłowiańska krew. Jego ojciec był pochodzenia jugosłowiańskiego, ale matka była Polką i Goran, ponieważ mieszkał w Polsce, zachował nazwisko matki. Goran Pomianowski jest absolwentem wydziału Fizyki Technicznej Politechniki Gdańskiej.. Jest bardzo inteligentny i cholernie nieufny, a na dodatek bardzo trudno jest zdobyć jego zaufanie. Posiada tytuł doktora nauk fizycznych. Stan cywilny: rozwiedziony. Ma dwie duże słabości: fizyka i kobiety, ale w takiej kolejności. Uwielbia niekończące się filozoficzne rozmowy na temat otaczającej nas rzeczywistości. Od 10 lat ma również obywatelstwo nowozelandzkie, mieszka i pracuje w Dunedin na wyspie południowej, na tamtejszym uniwersytecie, ale od pół roku nie ma go w Nowej Zelandii i nie bardzo wiemy gdzie on aktualnie się znajduje... Kiedy John mówił te słowa, Marek wtedy w milczeniu przyglądał się kolorowej fotografii Gorana Pomianowskiego, ucząc się szczegółów jego twarzy. - Oficjalnie jest na bezpłatnym urlopie naukowym. - powiedział wtedy John i na chwilę zamilkł. - Wielokrotnie jeździł do Polski jako wykładowca. Tam był pod stałą obserwacją prowadzoną przez polskie służby specjalne, ale nie był ani razu zatrzymany. Ustaliliśmy, że miał w Polsce przelotny romans z pewną mężatką, która zaszła w ciążę, a później urodziła dziecko. Przypuszczamy, że on nie wie, że ma z nią syna, gdyż nigdy później już się z nią nie kontaktował. Lecz kiedy przez jego umysł przeszły przypomniane ostatnie dwa zdania, nagle uzmysłowił sobie absurdalność całej sytuacji. Oto pewna mężatką, o której wspomniał John, z którą Goran Pomianowski miał przed laty romans, a później zaszła ona w ciążę, okazała się być jego ukochaną Dorotą, którą kiedyś tak nierozważnie przed bardzo wielu laty obdarzył bardzo głębokim uczuciem, i która tak mocno zmieniła jego życie. I teraz, kiedy pogodził się już z problemem jej dawnej niewierności małżeńskiej i w pełni go zaakceptował, nagle dostaje jeszcze mocniejszy, cholernie zwalający z nóg cios. Kochankiem i ojcem jej nie- 123 ślubnego dziecka okazuje się być sam Goran Pomianowski, bardzo niebezpieczny człowiek i przypuszczalnie przestępca, którego ma „wystawić” nowozelandzkim służbom specjalnym. Marek Konarzewski nie był przygotowany na taka diabelską ewentualność. Ogromny, przeszywający całe ciało przenikliwy ból, usadowiony w mocno skrzyżowanych pod stołem nogach utrzymywał go w pewnej czujności i przytomności, ale tysiące myśli analizujących tę nieoczekiwaną dla niego sytuację nadal wirowało w jego głowie. - Dlaczego znowu muszę być wystawiony na jeszcze jedną, kolejną próbę? - gorączkowo pomyślał Marek. Tę kłopotliwą dla nich sytuację rozwiązał kelner, który właśnie podszedł do ich stolika. Ból w skrzyżowanych nogach był nie do wytrzymania, ale to pozwalało Markowi zachowywać właściwą na tę chwilę przytomność umysłu. Bardzo spokojnym głosem, tak jakby nic się nie stało, zapytał Dorotę, czego się napije przed głównym posiłkiem. Kelner przyjął zamówienie i po chwili Dorota otrzymała w długiej szklance ozdobionej egzotycznymi owocami łagodnego drinka z sokiem pomarańczowym. Marek otrzymał w szerokiej szklaneczce z grubym dnem swoją ulubioną, podwójną, whisky z lodem. Kiedy kelner odszedł Marek pociągnął spory łyk tego złotawego płynu, delikatnie grzechocząc kawałkami lodu znajdującego się w szklaneczce. Czuł jak ten przyjemnie zimny płyn powoli wtłacza się do jego krwi i łagodnie opływa całe jego bardzo zmęczone ciało. Powoli rozluźnił mocny ucisk w skrzyżowanych nogach. Dorota powoli sączyła drinka, mocno przybita. Oto nagle zdała sobie z całą świadomością dojrzałej kobiety, jak jeden jedyny, nierozważny krok zrobiony przed laty może tak mocno skomplikować całe jej dalsze życie. Teraz bardzo żałowała tego, ale było już za późno. Spojrzała na Marka. Jego mocno opalona twarz była głęboko zamyślona. - Marku, czy po tym wszystkim teraz ciebie stracę? - zapytała cichym głosem patrząc mu w oczy. Była gotowa na każdą, nawet najgorszą, ewentualność. Zamyślona twarz Marka szybko wypogodziła się i zawitał na jego usta radosny uśmiech. Odstawił szklaneczkę i obiema dłońmi delikatnie ścisnął lewą dłoń Doroty. A potem podniósł ją, delikatnie ucałował i przytulił do swojego lewego policzka. Słowa były zbędne, a Dorota wiedziała, że Marek nadal ją kocha. Obiad, składający się z wybornej zupy z krabów z małymi kluseczkami, wachlarza odpowiednio przygotowanych delikatnych ryb oceanicznych po kreolsku, butelki francuskiego szampana oraz lodowego deseru po hindusku był znakomity i po ponad godzinnym pobycie w restauracji oboje wyszli na zewnątrz. Upał był już mniejszy, a Słońce powoli przymierzało się do spotkania z nie bardzo odległym horyzontem. Od strony oceanu wiał delikatny wiaterek, dający przyjemne orzeźwienie. Znaleźli niewielką pustą ławkę i usiedli mocno przytuleni do siebie. Swoją obecnością nie zwracali zbytniej uwagi przechodzących i spacerujących o tej porze ludzi. Marek obsypywał twarz Doroty delikatnymi pocałunkami, jakby instynktownie przeczuwał, że niedługo rozstaną się na bardzo długi okres. Dorota mocno wtulała się w silne ramiona Marka, również przeczuwając, że w niedługim czasie nastąpi moment rozstania się. W pewnym oddaleniu, w odległości kilkudziesięciu metrów, z siódmego piętra hotelu przez silną lornetkę uważnie przyglądał im się Goran Pomianowski... Pół godziny później podążali czerwoną taksówką w kierunku znajdującego się tuż nad samym oceanem po zachodniej stronie wyspy hotelu Villas Caroline. Kierowca otrzymał od Marka zadanie, aby do hotelu dotarł jak najkrótszą drogą. W trakcie jazdy robiło się coraz ciemniej, a takie przechodzenie z dnia do nocy było bardzo charakterystyczne dla szerokości przyrównikowych. Dorota i Marek wtuleni w siebie pokonywali jazdę w kompletnym milczeniu. Światła nadjeżdżających z nad przeciwka samocho- 124 dów na ułamek sekundy oświetlały zanurzone w głębokim milczeniu twarze Marka i Doroty. Mijały kolejne minuty... W pewnym momencie Marek szeptem powiedział po polsku. - Czy pamiętasz, jak przed trzema laty do ciebie zadzwoniłem po raz pierwszy z Torunia. Dorota delikatnie kiwnęła potakująco głową na znak, że pamięta. - Czy wiesz, że długo ze sobą walczyłem, zanim wykręciłem do ciebie numer? - Dorota nadal milczała, ale mocniej wtuliła się w jego ramiona. W nagrodę otrzymała w policzek delikatny pocałunek silnie elektryzujący jej ciało. Marek jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przypomniał sobie cały szereg zdarzeń związanych z podejmowaniem tej bardzo trudnej dla niego decyzji, czy zadzwonić do Doroty, czy też nie zadzwonić. Bardzo bał się wtedy reakcji Doroty na jego telefon, tej najgorszej - że po prostu krótka rozmowa telefoniczna zakończy się tylko grzecznościową wymianą zdań. Ale stało się zupełnie inaczej, czego nie mógł przypuszczać nawet w najśmielszych marzeniach... Kiedy nie mógł się zdecydować na wykonanie telefonu do Doroty, postanowił decyzję swoją oprzeć o WYZWANIE LOSU. Wyjął z portmonetki trzy jednozłotowe monety i szybko ustalił reguły gry. Jeśli wypadną trzy orły, to natychmiast zadzwoni. Jeśli wypadną dwa orły, to spróbuje sprowokować los jeszcze raz. Natomiast, jeśli wypadnie tylko jeden orzełek lub same reszki, to da sobie po prostu spokój. Monety zamknął w silnym ścisku dłoni. Nabrał do płuc głęboko powietrza i rzucił je do góry, kilka metrów ponad ziemię. Radośnie błysnęły w słońcu i z delikatnym metalicznym brzdękiem opadły na ziemię, a po chwili zupełnie znieruchomiały, przeglądając się tajemniczo trzema orzełkami w porannym słońcu. Marek znieruchomiał z wrażenia, z niedowierzaniem wpatrując się w bardzo pomyślną dla siebie DECYZJĘ LOSU. Marek delikatnym szeptem opowiedział Dorocie całe zdarzenie z rzucaniem monet. Dorota położyła swoją głową na Marka piersi i słuchała jego miarowo, silnie bijącego męskiego serca. Wróciła wspomnieniami do tego tamtejszego czerwcowego przedpołudnia i nieoczekiwanego telefonu, który tak gwałtownie i niespodziewanie odmienił jej dotychczasowe życie i pozwolił na spotkanie po wielu latach z Markiem. I nagle elektryzująca myśl gwałtownie przebiegła przez jej umysł. Gdyby tego dnia jej syn Tomek nie był chory, to czy doszłoby do spotkania z Markiem? Zapewne do takiego spotkania by nie doszło, gdyż Dorota miała wyjechać służbowo na kilka dni do Warszawy, i tylko choroba jej najmłodszego syna całkowicie pokrzyżowała plany wyjazdowe. Jak wtedy zachowałyby się rzucane przez Marka jednozłotowe monety. Czy wtedy również wypadłyby trzy orzełki? No i ta dziwna choroba Tomka. Jeszcze o 20 godzinie dziecko było zdrowe, a dwie godziny później miało bardzo wysoką gorączkę i Dorota musiała wzywać pogotowie. A następnego dnia wieczorem gorączka nagle i bez powodu ustąpiła. - Czy te monety „wiedziały”, że jej Tomek jest chory? - pomyślała nieoczekiwanie Dorota. - Czy to po prostu ślepy traf, zbieg okoliczności, a może przypadek? I nagle uświadomiła sobie, że tak po prostu miało być. Że cały Wszechświat jakby się zsynchronizował, aby mogło dojść do spotkania Doroty z Markiem. Zsynchronizował swoje zdarzenia specjalnie dla nich, gdyż od lat tego bardzo i gorąco oboje pragnęli. - Ile rzeczy musiało się zdarzyć, aby ta jedna rzecz mogła się zdarzyć - w zadumie pomyślała Dorota. Dorota nie była świadoma jednej rzeczy, że we Wszechświecie, w którym żyła nic nie odbywało się za darmo, ale zawsze coś odbywało się kosztem czegoś innego. Taki był już ten tajemniczy i nieodgadniony Wszechświat i chociaż gorące pragnienie Doroty i Marka zaangażowało ogromną energię do zsynchronizowania pewnych zdarzeń i do ich spotkania, to czas na jaki została ona wirtualnie „wypożyczona” od Wszechświata nieubłaganie upływał i teraz Wszechświat domagał się jej natychmiastowego zwrotu. 125 Kierowca taksówki początkowo uważnie przyglądał się w wewnętrznym lusterku milczącej parze, ale po pewnym czasie jego spojrzenia nabrały wyłącznie charakteru pewnej rutynowości. Ponieważ pasażerowie jego taksówki milczeli (kierowca nie zauważył szeptem prowadzonej rozmowy), postanowił uszanować ten stan i chociaż sam był gadułą milczał również, jakby się bał naruszyć jakiś nieznany mu rytuał. Po wyjechaniu z Port Louis kierowca wybrał drogę A3, która wiła się w pewnej odległości od zachodniego brzegu wyspy. W czasie jazdy samochodem, ani kierowca, ani pasażerowie taksówki nie byli świadomi, że tuż za nimi podążały dwa tajemnicze samochody: jeden osobowy a drugi transportowy mikrobus. Na przedmieściach małej miejscowości Bambous jeden z tych samochodów z ogromną szybkością ich wyprzedził. Po chwili, kiedy taksówka prawie wyjeżdżała już z miejscowości Bambous, kierowca widząc nieoczekiwaną przeszkodę na drodze gwałtownie zahamował. W poprzek drogi stał osobowy oświetlony samochód, obok którego stojący człowiek gwałtownie wymachiwał silnym źródłem światła. Kierowca taksówki widząc nieoczekiwaną przeszkodę powoli podjechał do machającego latarką mężczyzny i zatrzymał się. Kierowca włączył światła pozycyjne taksówki na migające UWAGA! NIEBEZPIECZENSTWO, otworzył szybę na całą szerokość w bocznym oknie i zaniepokojony zapytał. - Co się stało? - Nieoczekiwany wypadek na drodze - powiedział mężczyzna energicznie podchodząc do taksówki. Uważnie przyjrzał się taksówkarzowi, również uważnie zerknął na pasażerów taksówki, łagodnie ich oświetlając światłem swojej latarki. Dorota i Marek zaniepokojeni gwałtownym hamowaniem taksówki z lekkim dreszczykiem emocji uważnie przyglądali się przez okna samochodu całemu nieoczekiwanemu zdarzeniu. Tajemniczy mężczyzna nie był specjalnie oświetlony i trudno było ocenić kim on na prawdę jest. - Dokąd państwo jedziecie? - zapytał. - Jedziemy do hotelu Villas Caroline - odpowiedział zgodnie z prawdą kierowca taksówki. - To musi pan zawrócić - powiedział głosem nie wyrażającym sprzeciwu do kierowcy taksówki - i pojechać objazdem przez miejscowość Medine. Jeszcze przez krótką chwilę trwała wymiana zdań pomiędzy tajemniczym mężczyzną na drodze, a kierowcą taksówki i po minucie taksówka jechała już zalecanym objazdem. Wystarczyło kilkadziesiąt metrów jazdy, aby pasażerowie taksówki mogli się przekonać, że droga nie była najlepszej jakości i na dodatek była bardzo wąska, co bardzo utrudniało wszelkie manewry omijania i wyprzedzania. Po obu stronach tej wąskiej drogi, w światłach reflektorów taksówki były widoczne plantacje rosnącej trzciny cukrowej, łagodnie falujące w delikatnych podmuchach zachodniego wiatru. Po kilku minutach jazdy kierowca zauważył na drodze, którą jechali przybliżające się czerwone pozycyjne światła i uzmysłowił sobie, że doganiają jakiś poruszający się tą drogą oświetlony pojazd. Odległość pomiędzy obu pojazdami gwałtownie malała i w światłach reflektorów taksówki można było dostrzec, że tym pojazdem jest pomalowany na jakiś jasny kolor transportowy mikrobus. Jechał on środkiem drogi i ani myślał ustąpić miejsca na wykonanie wyprzedzającego manewru. Nagle w lusterku bocznym kierowca dostrzegł szybko zbliżające się światła doganiającego ich z tyłu, szybko jadącego samochodu. Teraz zdarzenia potoczyły się błyskawicznie... Jadący z przodu samochód gwałtownie wyhamował i zatrzymał się na wąskiej drodze w taki sposób, aby uniemożliwić jakiekolwiek ominięcie go. Kierowca taksówki widząc intensywnie czerwone światła stopu gwałtownie hamującego przed nim samochodu, również gwałtownie nacisnął pedał hamulca w taksówce. Hałas silnie tartych opon samochodowych o powierzchnię drogi gwałtownie rozszedł się po najbliższej okolicy. W tym samym ułamku sekundy, z pewnym impetem jadący z tyłu samochód stuknął w stojącą taksówkę. Z samochodów z przodu i z tyło szybko wybiegło kilku zamaskowanych mężczyzn, podbiegło do zamkniętych drzwi stojącej taksówki i metalowymi przedmiotami wybili boczne szyby, a następnie skierowali na osoby znajdujące się w taksówce niewielkie pojemniki z gazem usy- 126 piającym. To wszystko tak szybko się rozegrało, że osoby siedzące w taksówce nie zdążywszy zareagować, szybko pogrążyły się w głębokim, nieoczekiwanym śnie, obezwładnione silną aerozolową dawką środka usypiającego. Dwóch mężczyzn energicznie wywlokło Marka z taksówki i bez specjalnych uprzejmości wrzuciło go do stojącego z przodu mikrobusa. Pozostali mężczyźni szybko wskoczyli do mikrobusa, a ten gwałtownie ruszył wznosząc lekki kurz z drogi i szybko oddalił się z miejsca zdarzenia, w którym zaległa nagła cisza. Na zachodnim horyzoncie tylko było widać światła szybko oddalającego się samochodu, które po chwili zgasły, wypełniając pobliską okolicę mroczną ciemnością, lekko przetykaną migającym światłem odległych gwiazd... Nagle z oddali, od wschodniej strony wyspy rozległ się wysoki dźwięk zbliżającego się do miejsca zdarzenia szybko jadącego samochodu. Silnik zbliżającego się samochodu pracował na największych obrotach, a jego reflektorowe światła omiatały uważnie wąskie pobocze drogi. Nagle rozległo się gwałtowne hamowanie i z samochodu wybiegło dwóch mężczyzn. Każdy z nich miał krótką broń oraz latarkę. Szybko podbiegli, najpierw do pierwszego samochodu, tam nikogo nie znajdując podbiegli do drugiego - stojącej w poprzek drogi taksówki, oświetlając ją chaotycznym światłem swoich latarek. Z przerażeniem stwierdzili, że wszystkie boczne szyby taksówki są rozbite i poczuli charakterystyczny zapach środka usypiającego. Szybko każdy z nich wyjął chusteczkę i zatkał sobie nos, aby nie ulec nieoczekiwanemu uśpieniu. Błyskawicznie otworzyli na oścież drzwi taksówki, aby umożliwić szybszą dyfuzję środka usypiającego z sąsiadującym otoczeniem. Gwałtownie otwierane drzwi spowodowały upadek na szosę szklane pozostałości po rozbitych szybach, generując charakterystyczny ostry dźwięk. Światła latarek oświetlały teraz nieruchomo i bezwładnie leżącego na przednim siedzeniu postać mężczyzny i leżącej wzdłuż na tylnym siedzeniu postać kobiety. Obaj mężczyźni wykonali rutynową czynność polegającą na sprawdzeniu tętnicy szyjnej nieprzytomnych osób. Delikatny, ledwie wyczuwalny puls pod ich palcami był sygnałem, że oboje pasażerowie taksówki żyją i są tylko pozbawieni przytomności, znajdując się pod wpływem silnego środka usypiającego. Jeden z mężczyzn szybko schował broń i wyciągnął z bocznej kieszeni swojej marynarki telefon komórkowy. Chwilę czekał na połączenie, a potem otwartym tekstem po angielsku powiedział - Cholera nie upilnowaliśmy go. Obiekt przed chwilą został uprowadzony. - Chwilę trzymał telefon komórkowy przy uchu, uważnie słuchając poleceń. Drugi mężczyzna również schował swoją broń i podszedł do samochodu, którym przyjechali, szukając coś w torbie znajdującej się w bagażniku. Po chwili wyjął niewielkich rozmiarów podłużny przedmiot, podszedł do leżącej nieruchomo kobiety i delikatnie spryskał jej twarz zawartością pojemnika. Przez chwilę nie było żadnej widocznej reakcji, lecz nagle kobieta głęboko westchnęła i odzyskała przytomność. W tym samym czasie drugi mężczyzna dzwonił na policję i pogotowie ratunkowe. Mężczyzna upewniwszy się, że kobieta już obudziła się i prawidłowo oddycha zbliżył się do kierowcy i w pewnej odległości od jego twarzy rozpylił środek neutralizujący działanie środka usypiającego. Podobnie jak u kobiety przez chwilę nie było żadnej widocznej reakcji, lecz nagle kierowca taksówki głęboko westchnął i równie szybko odzyskał przytomność. Kilkanaście minut później na miejsce zdarzenia na sygnale zajechało kilka policyjnych samochodów, dwa policyjne motocykle oraz ambulans pogotowia ratunkowego. Przybyli policjanci szybko i rutynowo zabezpieczali pozostawione ślady całego zdarzenia. Przez policyjne radio padały szybkie komendy informujące o aktualnym stanie pościgu za porywaczami. Dorocie siedzącej w policyjnym samochodzie świadomość wracała bardzo wolno i chociaż była fizycznie przytomna, to jednak sprawność myślenia poprawiała się bardzo powoli. Bezwolnie poddawała się rutynowym badaniom lekarskim, ciągle oszołomiona środkiem usypiającym i całym tym niespodziewanym zdarzeniem. Kiedy te proste badania zostały zakończone, ubrany w biały fartuch lekarz stwierdził, że Dorocie nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo. Poinformował o tym stojącego obok niego oficera policji. Niestety tego samego nie mógł stwierdzić po zbadaniu kierowcy taksówki, u którego rozpoznał znaczące problemy z sercem. Kierowcę taksówki szybko na noszach załadowano do ambulansu, który na sygnale opuścił miejsce zdarzenia, podążając do najbliższego szpitala. Policjant poprosił Dorotę o okazanie jej dokumentów, delikatnie oświetlając ją światłem swojej latarki. Jeszcze 127 ciągle oszołomiona Dorota wyszła z policyjnego samochodu, powoli odszukała w torebce swój polski paszport i wręczyła go policjantowi. Policjant wąskim snopem światła padającego z miniaturowej latarki oświetlił paszport Doroty i uważnie go analizował. Dorota była jeszcze ciągle oszołomiona całym nieoczekiwanym zdarzeniem, ale nie wiadomo dlaczego wydawało się jej, że była uczestniczką wypadku drogowego. Nerwowo rozglądała się na Markiem, które nigdzie nie mogła odnaleźć. Kiedy tylko ucichł przenikliwie rozdzierający otaczające powietrze sygnał odjeżdżającego ambulansu w oddali dał się słyszeć warkot nadlatującego śmigłowca, który po chwili łagodnie wylądował w pobliżu miejsca zdarzenia, oświetlając potężnym snopem białego, mocno przenikliwego światła miejsce lądowania. Była to niewielkich rozmiarów, czteroosobowa operacyjna maszyna lotnicza. Z przybyłego śmigłowca energicznie wysiadł minister spraw wewnętrznych i szybko udał się na miejsce zdarzenia. Towarzyszył mu dobrze zbudowany goryl, gotowy natychmiast profesjonalnie zareagować na każde nieoczekiwane zdarzenie i zasłonić ministra swoim potężnym, dobrze zbudowanym ciałem. Przybyły nieco wcześniej na miejsce zdarzenia oficer policji, widząc zbliżającego się ministra spraw wewnętrznych służbowo zasalutował i szybko zrelacjonował przypuszczalny przebieg wydarzeń, które nastąpiły około pół godziny temu oraz udzielił ministrowi informacji o aktualnej sytuacji pościgowej za porywaczami. Kiedy skończył do ministra podeszło dwóch tajemniczych mężczyzn, którzy pierwsi przybyli na miejsce zdarzenia, okazując mu swoje legitymacje służbowe. Minister i dwaj tajemniczy mężczyźni podeszli po chwili do Doroty, stojącej obok policyjnego samochodu. - Czy dobrze się pani czuje? - zapytał uprzejmie po angielsku minister. - Tak. Dziękuję. - Dorota odpowiedziała po angielsku. Mówiła z pewnym trudem, język miała dziwnie drętwy, a ta chwilowa niedyspozycja spowodowana była funkcjonującym jeszcze w organizmie Doroty środkiem usypiającym. - Nazywam się Prem Ram-Videsi i jestem ministrem spraw wewnętrznych Republiki Mauritius - powiedział. - Bardzo mi miło - Dorota coraz lepiej radziła sobie ze swoim zdrętwiałym językiem. - Poproszono mnie, szanowna pani, o zapewnienie jej całkowitego bezpieczeństwa do chwili opuszczenia wyspy. Ponieważ sprawa jest niezwykle delikatna, bardzo proszę panią o pełne zrozumienie. Dorota kiwnęła głową na znak zrozumienia powagi całej sytuacji. Ale ciągle do końca nie wiedziała o co chodzi, ciągle wypatrując Marka. Zadzwonił telefon komórkowy i minister musiał przerwać na chwilę rozmowę z Dorotą. Do słuchawki mówił w nieznanym Dorocie języku, domyślała się jedynie że mógł to być język kreolski. Obok Doroty, kilka metrów od taksówki z porozbijanymi bocznymi szybami, stał minister spraw wewnętrznych Republiki Mauritius, jego barczysty goryl, dwaj tajemniczy faceci i oficer policji. Pozostałe osoby, które znalazły się w miejscu zdarzenia stały w pewnym od nich oddaleniu. Minister zakończył rozmowę telefoniczną i wręczył mały telefoniczny aparat stojącemu tuż obok gorylowi. - Czy jest pani w pełni świadoma tego, co jej się przydarzyło? - po angielsku zapytał minister. Dorota z trudem zbierała myśli. Nagle przed jej oczami wyobraźni pojawiło się zdarzenie gwałtownie hamującej taksówki i szybkie zbliżanie się czerwonych świateł pozycyjnych pojazdu znajdującego się przed taksówką. Wyraźnie słyszała suchy hałas silnie tartych opon... 128 - Mieliśmy wypadek!? - nie było to pytanie, ale też nie było to stwierdzenie faktu. - Był razem ze mną Marek... - nagle z przerażeniem stwierdziła, że od dłuższego czasu nie widzi Marka. Ciągle wydawało się jej, że on jest gdzieś blisko. Że tylko gdzieś na chwilę odszedł... Minister chwilę milczał, jakby zwlekał, po czym powiedział po angielsku, wolno wymawiając słowa: - Musi być pani świadoma, że mężczyzna który dzisiaj pani towarzyszył został brutalnie porwany. Dorota jęknęła i lekko zachwiała się. Łapiąc równowagę oparła się o policyjny samochód. - O Boże! - wyrwało się jej po polsku, a w umyśle powstała nagle rozległa, niczym nie wypełniona pustka. - Nie znam szczegółów całej sprawy, więc chciałbym panią zapytać, kim był dla pani ten porwany mężczyzna? - zapytał minister. Myśli Doroty pędziły jak oszalałe. Dlaczego ten człowiek mówi o Marku w czasie przeszłym. Czyżby Marek został zamordowany? Nogi pod nią silnie się ugięły i tylko błyskawiczna przytomność jednego ze stojących obok Doroty mężczyzn spowodował, że ta nie upadła na ziemię. Dorota przez chwilę milczała po czym powiedziała słabym głosem. - Dlaczego mówi pan o Marku w czasie przeszłym? - spytała słabym głosem Dorota. Dopiero teraz minister zrozumiał, że przez nieoczekiwaną sytuację, w której się znalazł i swoją lekką nierozwagę niewłaściwie zadał Dorocie pytanie. - Proszę mi wybaczyć ten nietakt - szybko usprawiedliwił się minister i zadał jeszcze raz, tym razem lepiej sformułowane pytanie. - Kim jest dla pani ten porwany mężczyzna? - Na chwilę zaległo milczenie. - Jest mi bardzo drogim mężczyzną - głos Doroty stopniowo załamywał się. - Mieliśmy się niebawem pobrać... - dalej już nie była w stanie nic mówić, gdyż płacz mocno wstrząsnął jej ciałem. Płacz, chociaż wydawał się nie na miejscu i nie na tę chwilę, doskonale odreagowywał na zestresowaną Dorotę. Minister wydał kilka poleceń w języku kreolskim oficerowi policji. Po czym delikatnie dotykając lewego ramienia szlochającej Doroty powiedział. - Ponieważ poproszono mnie o zapewnienie pani całkowitego bezpieczeństwa do chwili opuszczenia wyspy, zabieram ją ze sobą do dobrze strzeżonego naszego ośrodka rządowego. Delikatnie objął ją za ramię i poprowadził w stronę stojącego w niedalekiej odległości śmigłowca. W tej wędrówce, jak wierny i oddany cień towarzyszył im osobisty goryl ministra. Kiedy Dorota siedziała już w środku do śmigłowca podbiegł oficer policji. Przez chwilę rozmawiał z ministrem po czym wręczył mu mały worek foliowy zawierający dwa przedmioty: rozbite okulary i małą książeczkę. - Czy to jest pani? - zapytał minister pokazując Dorocie małą książeczkę, włączając jednocześnie słabe wewnętrzne oświetlenie. Wzięła ją delikatnie do ręki i szybko rozpoznała po charakterystycznej okładce Irys Hermana Hessego. Skinęła głową na znak potwierdzenia - Leżało to na tylnym siedzeniu taksówki - dodał minister. Dorota wkładając książeczkę do torebki uzmysłowiła sobie nagle, że nie jest to jej egzemplarz Irys, a Marka, gdyż swój egzemplarz przez pomyłkę zostawiła w hotelu. Ale nie powiedziała o tym ministrowi. Jakże drogi wydał jej się teraz ten egzemplarz. Minister podniósł do góry i zbliżył do oświetlenia foliowy worek zawierający rozbite okulary i uważnie przyjrzał się twarzy Doroty. Kiedy ta zobaczyła zawartość worka mocno drgnęła i po chwili zaczęła cichutko płakać. Minister nie miał wątpliwości, kto był właścicielem rozbitych okularów. 129 Wyłączył wewnętrzne oświetlenie i przez interkom wydał pilotowi polecenie natychmiastowego startu. Po chwili maszyna, mocno hałasując i gwałtownie wzburzając trzcinowe łany szybko uniosła się w powietrze i udała się w kierunku stolicy wyspy Mauritius. Policjanci jeszcze przez kilka minut badali miejsce zdarzenia. Kiedy nadjechała pomoc drogowa, która miała odholować rozbitą taksówkę i pozostawiony przez porywaczy samochód na specjalny policyjny parking, policjanci szybko wsiedli do swoich samochodów i odjechali z miejsca zdarzenia. Na wschodzie pojawił się ogromny srebrzysty Księżyc i zaczął piąć się wysoko po rozgwieżdżonym bezchmurnym nieboskłonie... *** Nic nie dały wielogodzinne rutynowe poszukiwania porwanego Marka Konarzewskiego prowadzone przez mauritiańską policję i pracowników ministerstwa spraw wewnętrznych. Nie było też żadnych informacji o celu porwania, ani o tym czy on żyje lub nie żyje. Marek przepadł nagle jak przysłowiowy kamień w głęboką wodę... Dwa dni później Dorota, mocno przybita ostatnimi zdarzeniami, w towarzystwie Kasi Lewandowskiej opuściła przepiękny Mauritius, odlatując do Polski rejsowym samolotem linii AirFrance. Do ostatniej chwili pobytu na wyspie towarzyszyła jej (na specjalną prośbę Johna) dyskretna ochrona pracowników mauritiańskiego ministerstwa spraw wewnętrznych oraz dwóch nowozelandzkich agentów specjalnych...