Lech Galicki JOZAJTIS 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Jozajtis to mój wstyd. Jozajtis to moja miłość. Jozajtis to mój grzech. Zapytuję siebie kiedy się to wszystko zaczęło i nie pamiętam dnia ani godziny, wspominam natomiast czar owej chwili i paniczny strach przed tym co może się zdarzyć. Jozajtis. Zagadkowe imię, a może wcale nie imię tylko stan tajemnicy, której się oddałem. Staliśmy przy murze i nagle usłyszałem szept. O, wiem że on jeszcze trwa, gdzieś w przestrzeni wszechświata i pulsuje lawirując między drobinami i grzmotami kosmicznego gruzu. Zapytałem Jozajtis kim jest. Pytam Jozajtis dlaczego znalazłem się w centrum zainteresowania sił nieczystych, niebiańskiego śpiewu, zapachu potu, łez i perfum, a może wody kolońskiej i nie słyszę odpowiedzi. W latach 1669-1696 pierwszy raz usłyszałem o zagadce Jozajtis. Niektórzy nie chcieli rozmawiać na ten temat, inni ogłosili rozpoczęcie wielkiej wyprawy w poszukiwaniu Jozajtis. Być może znaleźli tylko złudne tropy i naczynia, i skarby świadczące, że zmierzają dobrą drogą. Jozajtis dotyka tylko jednego człowieka i jest z nim do końca jego ziemskiego życia. On o tym wie, lecz nie rozumie dlaczego tak się dzieje i na czym to współbycie polega. Drga mu dusza, występują krwawe poty, róże pachną intensywnie, widzi ostrzej i głębiej, a jednocześnie smutek ogarnia go wielki. Widzi siebie to z góry, to z boku, żal mu marnej figurki, a także często ogarnia go pycha i dławią obawy. Słynny Egzekutor Larry stwierdził, że Jozajtis jest bezsensowną kompilacją hybryd podświadomości. A jednak... Jozajtis, czuję ciebie i nie wiem kim jesteś. 5 Rozdział pierwszy – Kim jesteś? – zapytał zbir spluwając pod moje nogi. – No, kim? – powtórzył zbierając ślinę do drugiego wystrzelenia brązowego świństwa, teraz – jak zmiarkowałem – prosto w moją twarz. Zapewne myślał, że przyklęknę przed nim, zacznę prosić o litość, a może zliżę śmierdzące chińskim sosem plwociny i powiem: przepraszam. Stałem na środku sali restauracyjnej w kombinacie szybkich potraw Rojal i nie mogłem ze strachu odpluć w rewanżu, ani strzelić mu w szczękę. Bałem się, w głowie mętlik, nogi wrosły w parkiet błyszczący jak lakierki Freda A. Dlaczego ja? – kołatało mi w obolałej z wrażenia czaszce. – Kim jesteś? No właśnie, kim jestem? Pewnie nikim, skoro zbir pluje na mnie i zaraz złamie mi kość jarzmową. Przyklęknąłem przed nim, poprosiłem o litość, zlizałem śmierdzące chińskim sosem plwociny i powiedziałem: – Przepraszam. – No widzisz, szmata z ciebie – powiedział zbir – pedał, padlina i gówno. Nikt! – Tak, jestem nikt, zero, nul, łachmyta – piszczałem pokurczony. – Ty jesteś pan, więcej, ty panisko na dworze i wszędzie Senatorze przeogromny. Zbir wciągnął z wrażenia poliki aż gwizdnęło, odwrócił się do swoich towarzyszy i ryknął: – Skąd on to wie? Wyciągnął zza kamizelki kij golfowy i nuże okładać świtę. Oni rozbiegli się po kątach i błagali: – Oszczędź nas panoczku, my głupi, czytać nie umiemy, to i skąd wiedzieć mogliśmy, że on nie nasz. Senator wywinął młynka, wzleciał piruetem pod kryształowy żyrandol i rozpłynął się jak dym kopcący z naftowej lampy. Potem grom walnął w kombinat szybkich potraw Rojal. Nie został kamień na kamieniu. Nie było zbira, nie było jego czeredy, nie było mnie. – Kim jesteś? – niosło echo. Nikim? – Nikim – potwierdziłem zza kotary dzielącej czasoprzestrzeń. – Sam chciałeś – poinformowało mnie chórem zbiegowisko ciekawskich karłów. To był już inny świat. Łóżko wodne falowało jak wzburzone morze. Przeciągnąłem się, jak przebudzony kocur. Która godzina? Oby jeszcze pospać. Taki sen wart psa, a nie człowieka, psiakrew! Wtuliłem się w chlupoczące wybrzuszenia, oczy zaszły mi mgłą. Nagle coś zatrzeszczało, zakołysało i jak katapulta wyrzuciło mnie w przestrzeń kosmicznych bzdur. – Kim jesteś? – zapytał zbir spluwając pod moje nogi. No właśnie, kim jestem? 6 Rozdział drugi Zza lasu dochodziły pomruki nadchodzącej burzy. Był 26 dzień kwietnia owego roku. To ważna informacja. Za kilka dni zapomniałbym, że właśnie tego dnia napisałem kilkadziesiąt zdań, i że był kwiecień, a zza Lasu Arkońskiego dochodziły pomruki nadchodzącej burzy. A tak – wszystko jasne. – Nie wierzę w UFO – powiedziała pani Alga, były członek zarządu Towarzystwa Parapsychologicznego w Czelabińsku. – To tylko zwidy i ewentualnie zjawiska wywołane podczas medytacji metasylwiańskich – dodała. Alga Iwanowna medytowała trzy razy dziennie, zawsze po wypiciu ćwiartki wywaru z guana i jeżeli chciała wytłumaczyć pojawianie się dziwnych obiektów, czy też łun na niebie, twierdziła, iż są to produkty uboczne medytacyjnego transu. – Ja także nie wierzę w UFO, bo to nie kwestia wiary, ale owszem widywałem ich dziesiątki – rzekłem od niechcenia. – Jakże to, pan widział? – wykrztusiła Alga Iwanowna Łypiasta znieruchomiawszy w rozkroku. – Oczywiście, tak jak panią – potwierdziłem – ale opowiem – być może – innym razem, bo zza lasu dochodzą pomruki nadchodzącej burzy i zaraz lunie deszcz. – Ależ proszę – załkała Łypiasta. – Przykro mi – odpowiedziałem stanowczo i uchyliłem kapelusza. Szedłem powoli. Funkcjonariusze straży miejskiej uwijali się w gąszczu samochodów i wypisywali mandaty za złe parkowanie. Z oddali dochodziły krzyki bitych przez palanciarzy spacerowiczów. To słynna od dawna grupa Stefana zwana Stefany. Najczęściej młode zbiry tłukły wyelegantowanych ludzi pracy w soboty i niedziele. W od-dali rozpościerały skrzydła orły z Pomnika Czynu Polaków. – Zostanie pan ukarany – krzyczał w biegu funkcjonariusz – właścicielu psa, który zrobił kupę w miejscu publicznym! Spojrzałem, rzeczywiście mój przyjaciel był wyraźnie odprężony. Zareagowałem błyskawicznie. – Pan o sprawach przyziemnych, a nad nami UFO – krzyknąłem rozentuzjazmowany. Strażnik miejski nuże szukać latającego talerza, a ja myk i już mnie razem z psem nie było. Usłyszałem jeszcze pomruki nadchodzącej zza lasu burzy. Następnego dnia lokalne przedpołudniówki pisały o tajemniczych zjawiskach nad Szczecinem. Ja tam w UFO nie wierzę, bo je widziałem. Wierzy w nie strażnik miejski, który opowiadał o swym Bliskim Spotkaniu z zielonymi ludzikami w miejscowej telewizji „Siódemka” oraz Alga Iwanowna Łypiasta, albowiem naonczas medytowała i – jak twierdzi – wydzieliła nieziemskie opary. W popołudniówkach lokalnych o zdarzeniu nie wspomniano słowem. Prasa jak zwykle manipuluje rzeczywistością. Znowu idzie burza. 7 Rozdział trzeci Świeciło słońce i ptaki świergoliły, gdy Marcysia znalazła na alei dziwny kamyk. Natychmiast splunęła na rękaw moherowego sweterka i sumiennie przetarła swój nowy skarb. Bo Marcysia nałogowo zbierała kolorowe szkiełka, krzemienie, skamieniałe guana, kapsle, pojemniki po wazelinie. W chatynce na rogu ulic Wyspiańskiego i Wesołej, na poddaszu leżały całe stosy skarbów, a wśród nich szkielet Ginevry z rodu Orsinich w oryginalnym kufrze. Drewniane schody trzeszczały jak trzcina po upale. Dziewczyna przycupnęła na zydlu, jeszcze raz zdmuchnęła kurz z kamienia i oniemiała... Pośród szklistych i napęczniałych wzgórków skamieliny widniał wypalony, niczym laserem, albo kto wie czym, napis: Jozajtis. – Kim jesteś? – usłyszała gdzieś w swoim wnętrzu, w trzewiach, a i w bruzdach mózgu. – Ja Marcysia, ja tak jak tutaj stoję cała Marcysia. Nic więcej. – Oddaj co nie twoje, znajdo! – krzyknął głos wewnętrzny – A co nie moje? – zapytała. – Kamień! – A komu go oddać? – Szukaj! Marcysia dobrze pamiętała, że jeszcze kilka miesięcy temu w kombinacie szybkich potraw Rojal odnotowano nadprzyrodzone sytuacje i widziano tam karzełków bardzo osobliwych, a jej ciocia Alga Iwanowna Łypiasta, znająca różne dziwy, ostrzegała Marcysię przed nimi i krzyczała: – Nie waż się zadawać z lichem! Włożyła dziwny kamyk z tajemniczym napisem do biesagi i ruszyła przed siebie. Czuła, że jej wejście w wiek dojrzały nie będzie zwykłe, mało oryginalne i ciche. Pochodziła przecież z Sakumpakumckich, starego rodu magów, parapsychologów i kręgarzy błotnych. A to zobowiązuje. 8 Rozdział czwarty Za murami miejskimi Szczecina znajdowała się Brama Młyńska, a za nią plac, na którym wykonywano wyroki śmierci. W XVII wieku dokładnie w tym miejscu płonęły na stosach kobiety oskarżone o uprawianie czarów. Dokument notariusza nr 153 „W wyniku nadesłanych akt przez sędziego nadwornego przeciwko Sydonii Borck uznajemy jako sędziowie i ławnicy za słuszne, że Sydonia Borck, pomimo iż przyznała się do winy, a potem w całości zaprzeczyła, co zmusiło sędziego do zastosowania ostrych tortur w większym wymiarze, w czasie których przyznała się ponownie do dokonywania czarów oraz doprowadzenia osób do śmierci. Z tego powodu została skazana na ścięcie toporem, a następnie jej ciało spalono na stosie (...). Wszystko zgodne z prawem...” 19 sierpnia 1620 roku, na tak zwanym Kruczym Kamieniu kat ściął głowę liczącej 80 lat Sydonii, następnie spalono jej zwłoki, popiół zaś rozrzucono po pobliskich polach. Nie spalono jej żywcem, gdyż była szlachcianką. Niedaleko od miejsca kaźni Sydonii von Borck znajduje się obecnie Muzeum Narodowe1, a w nim wśród wielu eksponatów – dziwne to doprawdy – jej niezwykły portret, autorstwa anonimowego malarza. Zaskakuje nie tylko lokalizacja podobizny pozbawionej życia tak dawno i tak blisko „czarownicy”, lecz przede wszystkim kompozycja obrazu: dwie postacie Sydonii von Borck zastygłe na jednym portrecie olejnym z XVII wieku. W centrum, na pierwszym planie, Sydonia młoda, piękna, o wyrazistym spojrzeniu. Ubrana gustownie i bogato. Za nią, jak cień, ta sama Sydonia – stara, zmęczona, zniszczona tragicznymi doświadczeniami. Dwa oblicza tej samej kobiety. Dlaczego właśnie tak przedziwne i zapewne okrutne było zamierzenie nieznanego mistrza pędzla lub jego zleceniodawcy? Z przesłuchania Sydonia: „Widzicie przed sobą starą kobietę oszukaną przez bliźnich, krewnych i przez nich oskarżoną o władzę nieziemską. Mnie nawet ludzkiej mocy brakowało, by przeciwko niesprawiedliwościom krewnych moich na majątek dybiących stanąć (...). Kuzyn mój Jobst, książęcy radca, znalazł sposób pozbycia się mnie (...) Sędziowie, co książę odchodzący bezpotomnie chce usłyszeć od swojego doradcy, jaką pociechę? Że nie jego niemoc spowoduje wygaśnięcie rodu Gryfitów, lecz czary Sydonii, która ród przeklęła, bo Gryfita nie wziął jej za żonę”. Sydonia von Borck urodziła się w roku 1540. Pochodziła z szacownego słowiańskiego, pomorskiego rodu Borków, który z latami uległ germanizacji. Jego protoplastą był kasztelan kołobrzeski Borko. Ojciec Sydonii, Otto von Borck, pan na zamku w Strzmielu zwanym Wilczym Gniazdem i jego żona Anna mieli jeszcze syna Ulricha i córkę Dorotę, jednak właśnie ją, być może dlatego, że była najmłodsza, najpiękniejsza i bardzo inteligentna, rozpieszczano wyjątkowo. 1 Przy ulicy Staromłyńskiej 27. 9 Niestety, Anna szybko opuściła ten świat. Sydonia, kobieta o wyjątkowych aspiracjach, ambitna i dobrze na miarę owych czasów wykształcona, nie przyjmowała oświadczyn licznych wielbicieli i marzyła o wyjściu za księcia. Dostała się na dwór księcia Filipa I w Wołogoszczy. Tam poznała i zakochała się z wzajemnością w najpiękniejszym, najprzystojniejszym z synów księcia, Erneście Ludwiku, który przyrzekł jej wierność, małżeństwo i mi-łość do końca życia. Rodzina Ernesta czyniła jednak wszystko, co możliwe, aby nie doszło do mezaliansu. Ku rozpaczy Sydonii jej ukochany pojął w roku 1577 za żonę Zofię Jadwigę, córkę księcia brunszwickiego. To był dla niej cios na miarę życiowego kataklizmu. Upokorzona, dotknięta do głębi, oszukana w swym wielkim uczuciu, Sydonia opuściła dwór wołogoski, rzucając, jak później mówiła rozpowszechniana intencjonalnie plotka, klątwę na ród Gryfitów: pół wieku nie przeminie, a liczna naonczas dynastia bezpotomnie wygaśnie. Fakty historyczne W roku 1592 umiera ukochany Sydonii, Ernest Ludwik; w 1600 – Jan Fryderyk, książę szczeciński, w 1603 – Barnim XII, następca Jana Fryderyka, w 1605 – Kazimierz IX, w 1606 – Bogusław XIII, w 1617 – Jerzy III, w 1618 – Filip II, w 1620 – Franciszek I. Ostatni z rodu Gryfitów umarł bezpotomnie w roku 1637. Wraz z nim zakończyło swój byt całe państwo zachodniopomorskie. Po śmierci ojca (1568 r.) od żyjącej do tej pory w dostatku Sydonii fortuna odwróciła się. Ulrich okazał się samolubnym człowiekiem, któremu siostra była zawadą – robił wszystko, aby nie otrzymała należnego jej spadku po rodzicach. Podobnie czynili później inni krewni. Brat zmarłego ojca – dworzanin księcia szczecińskiego Filipa II – za jego wsparciem i wbrew sprawiedliwości pozbawił osamotnioną kobietę ojcowskich majątków. Rozpowszech-niał także plotkę o rzuconej przez nią klątwie. Mijają lata. Nieszczęście i coraz większa liczba wrogów idą za Sydonią jak cień. Ogień niszczy domy, w których mieszkała, przepada w płomieniach jej skromny dobytek, zostaje pobita... Piękna i łagodna kiedyś kobieta staje się agresywna. Często, z rozmaitych powodów uczestniczy w procesach. Wyłania się jej drugie, stare i udręczone oblicze z portretu. W roku 1604 książę Bogusław XIII nakazuje zamknąć Sydonię von Borck, podejrzewaną o czary i zmowę z szatanem, w klasztorze żeńskim w Marianowie koło Stargardu. „Czarownicę” przepełnia świadomość, że jej życie nie udało się. Czyta Biblię, modlitewniki, księgi z zakresu fitoterapii. Zna tajemnice ziół i często pomaga chorym. Mimo że jest głęboko wierzącą katoliczką, nie godzi się na pozostanie w klasztorze. Dochodzi do konfliktów między nią a przeoryszą. Zaskakująco wzrasta liczba jej nieprzyjaciół. Są wszędzie. W najbliższym otoczeniu. Wśród krewnych. Na dworze książęcym w Szczecinie. Gdy Sydonia próbuje uciec z Marianowa, aby złożyć skargę przed księciem, trafia do aresztu, oskarżona o niepoczytalność. Potem – o czary i spowodowanie śmierci kilku osób. W malignie mówi podobno o bliskiej śmierci swych wrogów, między innymi Jerzego III i Filipa II. Gdy ta przepowiednia sprawdziła się, wielce wystraszony książę Franciszek I wytoczył bardzo starej już kobiecie proces, wierząc, że uratuje tym sposobem ród Gryfitów od wymarcia. Sydonię von Borck najpierw uwięziono, a potem przeprowadzono liczne badania z wymyślnymi torturami. Narzędzia tortur 10 Śruby do przykręcania palców, nóg, sznury, obcęgi. Hiszpańskie buty: dwie żelazne płytki przykręcane śrubami do piszczeli, aż do zgniecenia kości nóg. Stosowana na Pomorzu, nakładana na głowę czapa, którą stopniowo ściskano... „Wówczas przystąpił do niej kat z pomocnikiem, zdjął z niej płaszcz i suknię, związał na plecach i tylko w koszuli posadził na rzemionach (...). Gdy Sydonię przywiązano sznurami, nogi włożono w dyby i ześrubowano je, czytano artykuł po artykule, a ona przyznała się do wszystkiego”. Przesłuchanie Sydonia: „Sędziowie, a teraz dajcie mi umrzeć. Jestem stara, zmęczona. Moje życie nie było mniej godziwe od innych, a o tyle gorsze, że dłuższe i dłuższa w nim była samotność moja, bezsilność wobec tych, którym uprzykrzyło się patrzeć na mnie. Pozwólcie mi już umrzeć. Niczego bardziej nie pragnę jak śmierci” 2. Przed egzekucją, w nocy, przyszedł ukradkiem do celi Sydonii von Borck przejęty strachem książę Franciszek I. Ponoć błagał, aby odwołała swą klątwę, on zaś daruje jej wolność i życie. Na nic to się nie zdało. Sydonia milczała. Po kilku miesiącach „pan życia i śmierci” skazanej zakończył swój żywot. 2 Wykorzystano fragmenty cytatów z książki Bogdana Frankiewicza pt. „Sydonia”. Szczecin 1986, Wyd. „Glob”. Akta procesu Sydonii znajdują się w Archiwum Państwowym w Szczecinie. 11 Rozdział piąty Zdarzyło się to niemalże w centrum Szczecina. W środę, 23 kwietnia 1986 roku, małżonkowie G. postanowili uciąć sobie drzemkę. Mieszkali sami, w jednym pokoju. Leżeli osobno, na tapczanach. I właśnie około godziny dwudziestej, a może trochę wcześniej, w ich domu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Tak niezwykłe, że już po pewnym czasie, gdy opowiadali o tym, co ich spotkało, przeżywali to tak, jakby cień nieznanego zjawiska dotknął ich przed chwilą. Telewizor był włączony. Cz. G. obudziła się i odruchowo spojrzała na ekran. Obraz zaczął skakać, stał się czarny. I nagle... Mówi Cz. G.: – Nie pamiętam ich oczu, tylko kształt twarzy. Wiem, że wpatrywali się we mnie. To były dwie jednakowe istoty w ciemnostalowych ubiorach. W mojej pamięci ich rysopis rozmywa się jak we mgle: zarys głowy, nóg, tułowia. W pierwszej chwili wystraszyłam się bardzo i krzyknęłam panicznie do męża: kogoś ty wpuścił! On się obudził i odpowiedział, że nikogo nie wpuszczał do mieszkania. Wtedy, nie wiem jak to się stało, jedna z tych istot znalazła się obok niego. M. G.: – Byłem zdziwiony, że żona krzyczy. Podniosłem głowę i zobaczyłem te dwie stojące postacie. Jedna obok drugiej. Gdy tylko powiedziałem, że nikogo nie wpuściłem, ktoś obok mnie usiadł. Czy to coś było materialne? Nie wiem. Ta istota była trójwymiarowa, jak człowiek. No może dokładniej – to było jak cień. Nie czułem drgnięcia tapczanu, ani żadnego ciepła. Tylko głowa zaczęła mi drętwieć. Nie słyszałem głosu, a słyszałem, że to coś mówi do mnie. Potrzebna im była ziemska kobieta. Cz. G.: – Czułam ucisk w głowie. I była jeszcze rozmowa bez słów. Pamiętam, powiedzieli, że nie są z Ziemi. Może inaczej, ale sens był ten. Słyszałam: zmieni się Kalendarz i Czas. To pamiętam doskonale. Słyszałam: potrzebna jest kobieta ziemska do reprodukcji ludzi. Zgodziłam się, wiem to, powiedziałam: tak. Wówczas gdzieś we mnie zabrzmiało dziwne słowo: Jozajtis. – Dlaczego powiedziała pani: tak? Czy była możliwość powiedzenia: nie? Cz. G.: – A skąd ja mam wiedzieć? Nie wiem, nie wiem! Tajemnicze istoty nagle znikły. Małżeństwo G. nie pamięta w jaki sposób. Po prostu jak cień niknie, gdy światło gaśnie. Cz. G.: – Nie, żadnego niepokoju, lęku nie czułam. Wręcz przeciwnie, byłam zadowolona, nawet szczęśliwa. Zaczęłam się ubierać. M. G.: – Pytam żonę, dokąd idzie. Odpowiada, że czekają na nią. Założyła kurtkę, a do torebki schowała karton papierosów. Wtedy powiedziałem: – Sama nie pójdziesz, ja idę z tobą. Kurtkę z szafy wyjmuję i wychodzimy. Wówczas zauważyli, że za oknem ląduje jakaś bryła, kula czerwonego światła wysyłająca promienie niezwykłe. Zagrzmiało. Wyszli przed dom. M. G.: – Staliśmy przed domem i ja już nie do żony, lecz do tej kuli krzyczałem, żeby zabierali nas razem, bo żony samej nie puszczę. Małżonkowie G. twierdzą, że M. G. został uderzony w pierś potężnym snopem światła. Nogi się pod nim ugięły, słabość go wielka ogarnęła i upadł na ziemię. Wrócili oboje do mieszkania. On oszołomiony. M. G.: – Usiadłem na krześle, zaraz przy oknie, odsłoniłem firankę i wygrażałem im i wymyślałem od najgorszych, że po co tu do nas akurat przylecieli, czy nie mieli gdzie, tylko do nas. I znowu poczułem mocne uderzenie. Upadłem. 12 Mówią, że przez całe wspólne życie nie wyznali sobie tyle miłości co wtedy. To pamiętają dobrze. M. G. jest marynarzem, pływa w dalekie rejsy i zawsze mieli mało czasu dla siebie. Światło uniosło się wyżej, ale nadal wisiało nad ziemią. Wtedy z M. G. stało się coś dziwnego. To coś kazało mu wyjść z domu i zobaczyć z bliska świetliste zjawisko. Wybiegł na ulicę. Żona chciała iść z nim, ale nie mogła się ruszyć z miejsca. Zemdlała. Ocknęła się, gdy mąż wrócił. M. G.: – Poszedłem ich szukać, ponieważ czułem, że muszę to zrobić. Na ulicy, nad ulicą – ani śladu. Spotkałem starszą kobietę i pytam, czy coś widziała. A ona powiedziała: tu nic nie ma. Wróciłem do domu. Żona leżała na tapczanie i powiedziała, że w domu ktoś jest. Uspokoiłem ją, przytuliłem i zasnęliśmy. Rano, w czwartek 24 kwietnia, obudzili się z potwornym bólem głowy. Byli ogarnięci panicznym, trudnym do określenia lękiem. Łzy płynęły im z oczu jak woda z kranu. M. G. zauważył, że niezawodny do tej pory japoński zegarek automatic, który miał na ręku, spóźniał się aż piętnaście minut. Ból głowy i lęk towarzyszyły im uparcie trzy dni. Ustąpiły nagle, jednocześnie u obojga małżonków. M. G. chciał iść do lekarza. Jednak za kilka dni miał wypływać w morze i obawiał się, że zamiast na statek trafi do psychiatry. Sąsiadka, której to wszystko opowiedzieli, też mówiła: do psychiatry idźcie, bo to tylkow głowie być mogło, a nie na ziemi. Pisał więc M. G. z morza do żony: zapomnij, nie dręcz się. To tylko cień. I aż Cień. 13 Rozdział szósty Dwa autobusy wiozące pielgrzymkę rodzin po zamordowanych suną po zasnutej mgłą drodze. Siąpi deszcz i topi resztki śniegu. Dookoła rozciąga się las i bagna niezmierzone. Tam cienie przeszłości krzyczą po nocach. Bagna straszą nieprzystępnością, a las jest inny niż polskie lasy. Obrośnięte białymi brodami mchu sosny pną się w górę, pełno wśród nich drzew powalonych, o które nie upomni się nikt oprócz ziemi. Syn: – Ojciec mój był funkcjonariuszem polskiej Policji Państwowej. We wrześniu 1939 roku opuścił rodzinne miasto i wraz z kilkunastoma policjantami udał się na wschód, skąd przyszła pocztówka z adresem nadawcy: Kalininskaja Obłast, gorod Ostaszków, pocztowyj jaszczik nr 8. W połowie drogi między Moskwą a Leningradem (Sankt Petersburg) na północny zachód od Kalinina (Twer), nad jeziorem Seliger leży niewielkie miasto Ostaszków. Mieszkaniec Ostaszkowa: – „(...) Na przełomie września i października 1939 roku do Ostaszkowa zaczęły nadchodzić transporty z polskimi jeńcami wojennymi. Prowadzono ich przez miasto w szyku, ulicą Włodarską wprost do Niłowskiej przystani, gdzie czekał na nich parowiec »Maksym Gorki« wraz z dwoma drewnianymi barkami, które mogły zabrać na pokład od 500 – 600 osób. Poza tym »Maksym Gorki« mógł wziąć do kajut i na pokład sporą grupę ludzi. Stąd płynęli wprost do klasztoru Niłowa Pustyń. (...) Tak więc przystań Niłowska stała się pierwszym etapem tragedii, przez którą przeszli polscy jeńcy wojenni skierowani do obozu w Ostaszkowie. Szli przez miasto bardzo dumni, godni swego narodu, w pełnym mundurowaniu. Szczególnie pięknie wyglądali oficerowie. Naramienniki na ich mundurach podobne były do noszonych w naszej armii carskiej. Poza tym obwieszeni byli akselbantami. Pamiętam też wspaniałe obuwie. Buty były tak wyczyszczone, że aż lśniły. Widać było, że nie czują się jeńcami wojennymi. Byli wyjątkowo dumni (...)”. Ze źródła: „W pobliżu Ostaszkowa, na wyspie, w zabudowaniach klasztoru Niłowa Pustyń, znajdował się jeden z największych liczebnie, liczący bowiem około 6,5 tysiąca uwięzionych – obóz polskich jeńców wojennych. Do ostaszkowskiego obozu trafiło około 400 oficerów Wojska Polskiego, wszyscy wzięci do niewoli żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza, żandarmeria wojskowa, członkowie wojskowej służby sądowniczej, kilkudziesięciu księży oraz kilka tysięcy policjantów i podoficerów służby liniowej”. Przyjechało 65 osób ze Szczecina, z Wrocławia, Warszawy, Bydgoszczy i Poznania. To krewni zamordowanych. Żony, wnuki, synowie i ksiądz, co pielgrzymkę na duchu podtrzymuje. Naczelnik zarządu do spraw jeńców wojennych NKWD ZSRR, towarzysz major Soprunienko, podpisał listę śmierci z 7 kwietnia 1940 roku, tak jak wiele innych list, zapewne rutynowo i z poczuciem dobrze spełnionego zadania. I zupełnie nie miał pojęcia, ani także chęci na filozoficzne rozważania, że oto staje się współwykonawcą zbrodni przeciw ludzkości, mordu na jeńcach wojennych, zagłady niewinnych ludzi: synów, mężów, ojców, braci. A tym bardziej nie interesowało go kompletnie to, iż rozkazał zabić Andrzeja, policjanta – jednego z wielu. Syn Andrzeja, Eugeniusz, dostał po wielu latach niepewności kserokopie tejże listy śmierci z 7 kwietnia 1940 roku, znalazł na niej dane swojego ojca, a nazwisk było razem sto, i teraz już wie: kto, gdzie i kiedy sprawił, że on i jego rodzeństwo nagle stali się sierotami. Chociaż czy wie to wszystko na pewno? Kartka od ojca przyszła z Ostaszkowa, lista śmierci z 7 kwietnia 1940 roku, pozycja 6, podpis – towarzysz major Soprunienko... I nic więcej! Nie zna 14 twarzy mordercy, nie wie czy Andrzej, ojciec jego, miał świadomość, iż zostanie zamordowany, czy miał ostatnie życzenie, czy bał się, płakał, czy był dumny, jak ci, których widział Rosjanin, mieszkaniec Ostaszkowa i do chwili otrzymania strzału w potylicę nosił dumnie podniesioną głowę? Teraz przypuszcza tylko, że jest on wśród ekshumowanych w Miednoje. Domyśla się. Mgła niepewności mroczy już tyle lat. Jedzie więc Eugeniusz na miejsce więzienia i kaźni ojca swego, z pielgrzymką organizowaną przez Rodzinę Katyńską. To pierwsza pielgrzymka do Ostaszkowa, Tweru i Miednoje. Pielgrzymi mają ze sobą znicze, tabliczki nagrobne, kwiaty i łez konchy, i przeczuć rozmaitych naręcza całe. Eugeniusz: – Poprosiliśmy kierowcę i on pojechał drogą przez stary Ostaszków. Tak więc widzieliśmy stację kolejową, a obok stare, drewniane budynki. Tutaj ich przywieźli. Stąd szli do portu, i my tam byliśmy. Szybkim, nowoczesnym statkiem przewieziono nas na wyspę. Pół godziny to trwało. I na wyspie, gdzie więziono 6,5 tysiąca przyszłych ofiar, 65 pielgrzymów ogarnęło pierwsze łkanie. Stali na grobli, którą własnoręcznie usypali polscy jeńcy wojenni. Szli przez bramę, która ich synów, mężów, braci przyjęła i wydała nie rodzicom, nie żonom, nie siostrom i braciom, lecz bagnistej ziemi zamglonej. Stanęli na klasztornym podwórzu, z lewej strony stara cerkiew, a z prawej strony zabudowania klasztorne, w nich zaś małe cele 3-4 metry kwadratowe powierzchni każda. Niektóre mniejsze, niektóre większe. W oknach ani szyb, ani ram. Po drzwiach otwór tylko pozostał i wiatr w nim hula na przestrzał. Tak samo było wtedy. Oprócz tego w tych budynkach były piwnice – lochy o głębokości około 5 metrów. W tych lochach też ich trzymano. Eugeniusz: – Zastanawialiśmy się wszyscy: jak oni tam przetrzymali zimę z 1939 na 1940 rok? Przecież nawet na Wigilię nie dostali garstki słomy pod głowę, bo nie to im było przeznaczone. Przez te pół roku czekania na egzekucję wielu cierpiało z głodu i zimna, wielu chorowało na tyfus, a przede wszystkim bardzo wielu na czerwonkę pomarło. Rosjanin, ten miejscowy, który widział idących dumie Polaków, co to buty mieli jak lustro wyczyszczone, mówi także, iż na cmentarzyku, co to w gruncie rzeczy żadnym cmentarzykiem nie był, bo nikogo tu wcześniej ani później nie chowano – zakopywano duże trumny a w nich wielu jeńców. – Trzeba by odkryć ziemię i zobaczyć na co pomarli, czy represji nie było – sugeruje. A gdzie ten cmentarz? Eugeniusz: – Tam jest tylko duże zapadlisko porośnięte krzakami, trawą, chaszczami. I to ma być cmentarz polskich jeńców wojennych? A z tej wyspy ucieczki nie było. Oni o tym wiedzieli. W te pocztówki, które rodziny dostały wpisana została tragedia i można się było doczytać, że nie mają żadnej nadziei na powrót. Aby ich upokorzyć i sponiewierać, to jeszcze im wszystkim czapki zabrano, tak jak nadzieję. Eugeniusz: – Weszliśmy przez główną bramę na podwórze i zobaczyliśmy istny obraz nędzy i rozpaczy. Remontują co prawda klasztor, powoli to idzie, ale znikną te wszystkie ślady, które można by było jeszcze chyba znaleźć. Znikną napisy i wyryte na ścianach ostatnie ich marzenia pewnie. W klasztorze chcieliśmy odprawić mszę, ale pop, który się nim opiekuje, nie wyraził na to zgody. Nie mogliśmy tego uczynić nawet na przyległych schodach. Odprawiliśmy więc mszę przy głównej bramie. Czuliśmy, że oni są tutaj. Była więc polska bandera z orłem w koronie i krzyże dwa: jeden z Wrocławia, drugi ze Szczecina. Ten szczeciński krzyż ma już swoją historię, bo w Katyniu był dwa razy, teraz w Ostaszkowie i Miednoje, a potem do Starobielska i Charkowa pojechał męczenników nawiedzać. Niedaleko rósł dąb, biedny taki, wysoki, ale gałęzie miał połamane niemiłosiernie. I wszystkich do tego dębu dziwnie coś prowadziło. Może oni tam stali, bo wiedzieli zdumieni, że to ich pierwszy apel 15 poległych tutaj. Przybiliśmy do drzewa tabliczki nagrobne, pęki kwiatów złożyliśmy, zapaliliśmy znicze. I płonęły płomieniami gorącymi, a my modliliśmy się. Na spotkaniu z merem miasta Ostaszków, pielgrzymi zwrócili się z prośbą, aby zezwolono postawić krzyż na cmentarzu – zapadlisku w ostaszkowskim obozie. – Tak, oczywiście, można krzyż postawić – powiedział mer. – Tylko nie wiadomo dokładnie gdzie ten cmentarz jest. I każdy miejscowy, a niewielu ich było, powtarzał jedno zdanie, jakby na pamięć wyuczone: tego być nie powinno i nam jest przykro. Byli z nimi na wyspie Rosjanie. Była przewodnicząca, która wsiadła na statek, popłynęła z pielgrzymką i szybko wróciła na swoje stare szlaki. Redaktor był także. Osobnik bardzo dziwny. Przedstawiał się, ale nazwisko wyszło im z głowy. Korowiow chyba. A może trochę inaczej. Eugeniusz: – Stałem za tym redaktorem i on mnie nie widział. Z kieszeni jego kożucha wystawał opasły, czerwony notes. W pewnej chwili podszedł redaktor do popa i ostrym tonem zapytał go o nazwisko. A ten pop dosłownie zesztywniał i pokornym, cichym głosem powiedział co trzeba. Redaktor zapisał jeszcze dane pomocnika popa i pozwolił swoim struchlałym rozmówcom odejść. I odwraca się ten redaktor, spogląda na mnie i peszy się na moment. A ja do niego podszedłem, bo stało się ze mną coś dziwnego, gdy widziałem to wszystko i mówię: – Przyjechałem ze Szczecina. Jestem sierotą. Tu zabiliście mojego ojca. Internowaliście i zamordowaliście. A redaktor, Korowiow chyba, spochmurniał i powiedział: – Eto Stalin. Z wyspy do miasta Ostaszków płynęli w ciszy. Nagle zabuczała syrena statkowa. Przeszyła mroczny nastrój i podniosłym go uczyniła na kilka minut. To był gest kapitana. Ze źródła (głos Rosjanina): – „Na przełomie marca i kwietnia 1940 roku, gdy stopniały śniegi, a lód na jeziorze był czysty, niewielkimi grupami, takimi, które mogły przejść po lodzie zachowując odpowiednią odległość, szły oddziały jeńców do tego oto miejsca. Znajdowała się tu bocznica kolejowa, którą do dzisiaj nazywają tupik. Transportowano stąd ziarno dla potrzeb Armii Czerwonej. Jeńców ładowano do wagonów towarowych, tzw. cielętników i wywożono. Nie mówiono nam dokąd ich wywożą. Ale wiadomo było, że jadą na zachód, nie pamiętam czy to był obwód smoleński, czy inny, ale na pewno w kierunku zachodnim. Pytanie: – Czy konwojenci mogli nie wiedzieć co się stało z jeńcami? Rosjanin: – Zapewne. Mogli nie wiedzieć. Jak mi Bóg miły, ja nie słyszałem, nic nie widziałem. Pytanie: – To znaczy, że operacja ta była wyjątkowo dobrze zakonspirowana? Rosjanin: – Wygląda na to, że tak. I nie wszyscy o tym wiedzieli. Dopiero teraz po latach z przykrością dowiadujemy się o tej tragedii3. Wiadomo jednak, iż jeńców Ostaszkowa wyładowano w Kalininie (Twer) i zawieziono do budynku NKWD, gdzie ostatni raz sprawdzono ich personalia i następnie zamordowano strzałem w tył głowy. Zwłoki zakopano w oddalonym o 30 kilometrów Miednoje, na terenie leśnym zarezerwowanym wyłącznie dla NKWD. Twer-Kalinin. Miasto duże – ponad 400 tysięcy mieszkańców. Autobus toczy się po łbach brukowych, a pielgrzymi mówią o wszystkim, nawet o głupstwach, byle oderwać się od ponurych myśli. Rozmawiają pięć, dziesięć minut i spokój, i cisza zapada jak makiem zasiał. Jeszcze wczoraj wielu z nich wysłało z Ostaszkowa do Polski kartki pocztowe. Tak jak przed ponad pięćdziesięciu laty uczynił to ich syn, mąż, ojciec, brat. Oczy smutne, twarze smutne, oczy zamglone. Eugeniusz: – W dawnej siedzibie NKWD mieści się teraz Akademia Medyczna. Jest tam nawet tabliczka głosząca, iż NKWD, a potem KGB prowadziły tutaj swoją działalność. Pod tą tablicą zapaliliśmy znicze. Dużo zniczy. A studenci medycyny wychodzili z budynku i w 3 Wykorzystano fragmenty ścieżki dźwiękowej z filmu „Ostaszków” (Źródło). 16 oknach wystawali zdumieni. Wtedy wytłumaczyliśmy kim jesteśmy. – Tu ich zamordowali, sześć i pół tysiąca ludzi – tak zakończyliśmy. Wtedy oczy zrobiły się im duże jak koła ze zdziwienia, bo zbyt młodzi byli na to aby wiedzieć, a obraz zbrodni przecież we krwi nie płynie. Nie ulega wątpliwości, że jeńców przesłuchano w dużej sali, sprawdzono ich tożsamość, sprowadzono do wytłumionej drzewem i czymś tam jeszcze piwnicy, a także włączono wentylatory, żeby ich huk zagłuszył trzask wystrzałów. I tam, w piwnicznym pomieszczeniu było niskie wejście, każdy z jeńców był skuty i wchodząc musiał pochylić głowę, a zbrodniarz w tym samym momencie strzelał w tył tej głowy, omotanej na dodatek, jak mówi polski prokurator, płaszczem, aby krew nie tryskała i rąk strzelającemu nie brudziła. Pielgrzymi chodzą po kilkupiętrowym budynku Akademii Medycznej, dawnej siedzibie NKWD i KGB, szukają miejsca kaźni i błąkają się jak we mgle. Nie ma nikogo kto by wiedział gdzie to było. Przyjechało – co prawda – trzech oficjalnych przedstawicieli merostwa. Uprzejmi byli. Grzeczni. Powiedzieli w rektoracie, że jest pielgrzymka, oni to nazywali cały czas – wycieczka, która przyszła, bo tu jej uczestników – wielu krewnych zastrzelono. I pielgrzymka – wycieczka szukała po całym budynku miejsca zbrodni. Przez swą niewiedzę wchodziła do sal laboratoryjnych i cofała się układnie. Jednak wszyscy byli grzeczni i nikt nie powiedział złego słowa. Eugeniusz: – I wtedy pojawił się jakiś człowiek. Nie wiadomo skąd. Powiedział: tymi głównymi schodami chodziło naczalstwo, chodźcie, ja wam pokażę, wasi krewni byli trzymani na strychu przez dzień cały, a w nocy ich mordowano. Schodzili tymi oto wąskimi schodami z poręczami żelaznymi. On mówi: tędy, tędy, tędy... Patrzymy zaaferowani dookoła, o coś chcemy zapytać przewodnika uczciwego, a jego nie ma. Jakby we mgle się rozpłynął. Jak duch, cień, albo człowiek przestraszony. Byli sami i czuli, że to musiało się stać właśnie tutaj. I ponownie jak na wyspie szloch i płacz rozległ się wielki. I zeszli na dół, do tych piwnic, tymi schodami. Widzą: oto mały przedsionek, z lewej strony drzwi zamknięte na wielką, nową kłódkę. I nie znaleźli nikogo kto by miał klucz do niej. Odpowiedzi tylko wyłuskali od miejscowych niezdarne: my nie znajem. Albo: to było przebudowywane już pięć razy. Nie wiadomo. Eugeniusz: – Potem salę znaleźliśmy, no i ona wyglądała jak te, gdzie przed zamordowaniem, sprawdzano tożsamość jeńców. Tam modliliśmy się razem z księdzem, wzięliśmy się za ręce, krąg utworzyliśmy, między nami Natasza, Rosjanka-pilotka miła, chwyciła nasze dłonie i widać było, że bardzo to przeżywa i nam współczuje. Później wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy do Miednoje. A droga była ciężka do zniesienia, bo ból w sercach wielki mieli. Jechali z miejsca kaźni na miejsce niegodnego pochówku. I znowu polska bandera z orłem w koronie, dwa krzyże, wieńce, kwiaty, znicze w każdej dłoni i łza w każdym oku. Tu odbyli drogę krzyżową. Co dziesięć, piętnaście kroków kolejna stacja. Koniec drogi krzyżowej – mogiła 250 ekshumowanych. Szli do tej mogiły po mogiłach. Bo trzeba wiedzieć, że mogiła jest jedna, zaś miejsc do przeprowadzenia ekshumacji, zapadlisk oznaczonych brzozowymi krzyżami – dużo. Wówczas, w roku 1940 koparka tam stała. Wykopywano dół, wrzucano do niego zwłoki pomordowanych, bezładnie wrzucano, nogami do góry, głowami do góry, gdy się dół zapełnił, zasypywano go i kopano dół następny. To polskie rany na ziemi w Miednoje. Eugeniusz: – A oprawcy postawili na tych grobach ubikacje. Oni biegali tam, oni się bawili i nawet dacze budowali. Był między nami leśnik, który wskazywał gdzie mogą być mogiły, bo starodrzew odcinał się od 45-, 50-letnich sosen posadzonych dla ukrycia miejsca zakopania ofiar. W ścianie lasu widać było kwatery – trójkąty, kwadraty, prostokąty, kółka. To są drzewa posadzone wówczas, a to stare. 17 Drzewa były iglaste i cisza była w tym lesie w Miednoje niezwykła. Taka jak w Katyniu, Charkowie... Przybili tabliczki nagrobne do sosen. Tam zbierali szyszki z tych drzew co na ich najbliższych rosły. Troszkę kory każdy odłupał. Małą gałązkę sosnową zabrał. Każdy chciał mieć relikwię swoją. Ksiądz modlił się za zbrodniarzy i oni też się modlili. (...) – I odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. A wielu zastanawiało się czy mają prawo odpuścić zbrodnię tak okrutną. Potem słychać było: – O nawrócenie Rosji prosimy Cię Panie. Szli wolno do autobusu. Ktoś znalazł denko od czajnika, a na nim był napis: Olkusz. Drugi zaś pielgrzym wysupłał z mchu lusterko. Nie można się było w nim przejrzeć, bo strasznie gęsta mgła je okryła, lecz na odwrocie pozostał dobrze zachowany wizerunek marszałka Piłsudskiego. Znowu autobus i następnie pociąg. Miarowy stukot kół usypia wszystkich, tylko do pielgrzymów sen nie nadchodzi. W lustra okien stuka zielonkawa, jasna poświata księżycowa. Oni zamykają oczy i widzą: obóz na wyspie, lochy, zapadliska, ubikacje na grobach i ręce Nataszy ściśnięte w solidarnym kręgu. Pielgrzym budzi się, zapala nocną lampkę i otwiera książkę, której nie skończył czytać jeszcze w Polsce. A w niej wyrwana z kontekstu scena – świat inny, do którego przyzna się nieszczęśliwy człowiek i nie przyzna się wielu nieznanych sprawców jego nieszczęścia. * * * „(...) – Co on mówi? – zapytała Małgorzata i jej nieruchomą, spokojną twarz osnuła mgiełka współczucia. – On mówi – odpowiedział jej Woland – ciągle to samo. Powtarza, że nawet przy księżycu nie można zaznać spokoju i że przyszło mu zagrać niedobrą rolę”4. 4 Fragment książki Michała Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”. 18 Rozdział siódmy Drewniany krzyż z napisem: Tu został bestialsko zamordowany 13-letni kibic Czarnych przez oficera policji wbito 11 stycznia 1998 roku w Słupsku, w miejscu tragicznego zdarzenia. Potem ponad 400 szalikowców zapaliło znicze i skandując: – Mundur niebieski, orzeł żelazny, zabiłeś dziecko, jesteś odważny – ruszyło w ramach protestu i chęci odwetu w kierunku Komendy Rejonowej Policji i gmachu Prokuratury Wojewódzkiej. W tym momencie rozpoczęły się dni słupskiego chaosu i zamieszek ulicznych. 13 stycznia. Zbliża się godzina 12.00. Podchodzę do niezbyt licznej grupy, przede wszystkim nastolatków, zgromadzonej na ulicy Szczecińskiej, między dwupiętrowym budynkiem nr 7 a sklepem z wykładzinami. Na murze napis: „Czarni Pany”. Na krzyżu rozwieszono klubowy szalik. Obok zdjęcia uśmiechniętego chłopca, kartka z napisem: „Tu zginął Przemek bo... był kibicem”. I jeszcze sklejka, na której ktoś wykaligrafował: „Wyrazy najgłębszego współczucia dla rodziny Przemka i klubu Czarni – składają kibice”. – To miejsce pamięci, bo on tu skonał – mówi 13-letni Rafał. – Nie znałem go, ale był w moim wieku – dodaje. Dookoła wykrzykującej swoją gorycz i nienawiść do policji nie tylko szalikowej młodzieży, krążą dziennikarze z prasy, radia i telewizji. Błyskają flesze. Pracują kamery. Protestujący wyciągają szyje, aby znaleźć się w kadrze. Mundurowych funkcjonariuszy ani śladu. Gdy zebrani widzą mikrofon lub dyktafon, natychmiast otaczają wianuszkiem żurnalistę i opowiadają co było i co teraz będzie. Nikt nie chce podawać swojego nazwiska. Imię, czemu nie. 14-letni Marek mówi z pasją: – Po meczu (Czarni – AZS 91:64) szliśmy ulicą, o tam, na czerwonym świetle. I dlatego gliny miały pretekst, żeby zaatakować. Przemek nie był winny. Spokojny taki. Pierwszy raz był na meczu koszykówki. Nic złego nie zrobił, nie wyzywał, nic. Policjant spałował go okrutnie. Na śmierć, gnida jedna! Chodził do klasy szóstej C, Szkoły Podstawowej nr 4. Ktoś natarczywie szarpie mnie za rękaw. Ubrana na czarno kobieta. Nazwiska nie poda, bo się boi represji, ale mówi, że słyszała, iż pałką bito chłopca po szyi, a sąsiad matki zamordowanego powiedział jej, że przechodząca wówczas położna chciała pobitego reanimować, lecz policjanci nie pozwolili. Odgonili ją, karetki nie wezwali, jedli kanapki, a dzieciak umierał. – Wczoraj szłam w demonstracji, też wybijałam szyby w prokuraturze, pałką dostałam po nodze. Bolało. A mówią, że nie biją – żali się podchmielona nastolatka. – A dlaczego policjant dostanie 5 lat za morderstwo i po roku wyjdzie? Złodzieje idą na 10-15 lat odsiadki. Ja, gdybym zabiła policjanta dostałabym 25 lat. Niesprawiedliwość! – wykrzykuje 18-letnia Sylwia. Jej koleżanka od szalikowców nie chce się przedstawić, ale ogłasza radosną nowinę: – Będzie ostra zadyma. Już w drodze są chłopcy z Legii Warszawa, Lechii Gdańsk, Arki Gdynia, Gwardii Koszalin, Pogoni Szczecin. Razem damy policji wycisk. Od godziny 17.00. 13 dni i 13 nocy będzie to trwało, bo tyle lat miał Przemek. Śmierć za śmierć. Nie boimy się. Nie podarujemy. Na pogrzebie spokojnie, a potem spalimy komendę policji. Śmierć za śmierć. Większość potakuje. – Tak – mówią – masakra ich czeka, morderców. A imię i nazwisko policjanta – zabójcy znają. Dariusz W. Na ulicy Wojska Polskiego mieszkał. Mieszkanie mu zdemolowali. On aresztowany, a rodzinę ukryto. A gdyby była w domu? Nie, rodzinie by nic nie zrobili. Skąd wiedzieli, że to on uderzył pałką chłopca? Ktoś podsłuchał policję. – Gdzie to co mówimy, będzie opublikowane? – pytają. Po drugiej stronie ulicy zagaduję stojącego wśród gapiów mężczyznę. Ma na imię Leon. Więcej nie powie. – To jest chuligaństwo – mruczy zdenerwowany. – Zobacz pan, już się zbierają do zadymy. Policja jest bezbronna. W końcu dojdzie do tego, że przestanie interweniować. A w Słupsku od dawna nie można spokojnie wyjść na ulicę, bo napadają. Na Koper- 19 nika marynarza do kąpielówek rozebrali. Kilkunastoletnie wyrostki biegają po mieście, a rodzice co robią w tym czasie? Matka Przemka, słyszałem w radiu, prosiła, żeby zachować spokój. Oni w ... to mają. To dzicz. Ja bym lał ile wlezie. W telewizji słupskiej pokazują chuliganów jako bohaterów. Radio Vigor podało adres podejrzanego policjanta. To skandal. Mówią, że nie? Zobaczymy. Będzie dochodzenie. 12 stycznia Zarząd Wojewódzki NSZZ Policjantów w Słupsku złożył w miejscowej prokuraturze następujące zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez tamtejsze rozgłośnie Vigor i City: „Działalność tych rozgłośni, poprzez manipulowanie informacjami doprowadziła do wzrostu napięcia społecznego i zakłóceń ładu oraz porządku publicznego na ulicach Słupska, w wyniku czego rannych zostało 33 policjantów i zniszczono 22 radiowozy”. Tego samego dnia wojewoda słupski Jerzy Kuzyniak ogłasza w mieście żałobę. Zmierzam w kierunku siedziby Radia Vigor. Na ulicach porządek. Szybko usunięto ślady zamieszek z ostatnich dwóch dni: barykady, spalone plastikowe pojemniki na odpady, kamienie, kawałki asfaltu... Tylko od czasu do czasu pod nogami skrzypią okruchy szkła. Nie do usunięcia są powtarzane z ust do ust skandowane w czasie zajść przez szalikowców hasła: „Pałą w łeb – tak słupscy policjanci zarabiają na chleb”, „Jesteś odważny, jesteś szczęśliwy, polska policja to sk.....”, „MO - gestapo”, „Biała pała – znak pedała”, „Wyrok dla zabójcy”, „Kamień Kruczy bić oduczy...”. W rozgłośni Vigor ruch i zmęczenie na twarzach dziennikarzy. Co kilka minut dopominają się o kontakt renomowane agencje informacyjne. Piotr Gackowski, współwłaściciel i dyrektor programowy mówi: – Jest to radio komercyjne o profilu muzycznym. Nasz charakter oceniamy jako pozytywny, ale o zgrozo, w obecnej sytuacji nie zabrzmi to właściwie, choć zwykle staramy się nadawać informacje pozytywne. Mamy moralny, ustawowy i prawny obowiązek, aby informować społeczeństwo naszego miasta o tym, co się dzieje na lokalnym podwórku. Absolutnie nie zgadzam się z zarzutem, że zachęcaliśmy młodzież do wywoływania burd ulicznych. Także zarzut, iż nasze radio ujawniło personalia, jak i adres zamieszkania podejrzanego o dokonanie zabójstwa policjanta jest bezpodstawny. Ustawa o Radiofonii i Telewizji nakłada na nas obowiązek rejestrowania 28 dni programu i my ten wymóg spełniamy. Jeżeli prokuratura przedstawi nam zarzut, udostępnimy odpowiednie materiały. Redaktor Marek Sosnowski pierwszy ujawnił na falach eteru sprawę śmierci Przemka. Teraz odtwarza przebieg zdarzeń: – W sobotę, 10 stycznia do północy byłem w radiu. W drodze do domu otrzymałem z rozgłośni informację, że do redakcji zadzwoniła rodzina młodego człowieka, który zginął tragicznie i prosiła o pilny kontakt. Natychmiast tam pojechałem. Powiedziano mi, iż do ich domu przyszli koledzy Przemka i powiedzieli, że został on pobity przez policjanta. Zadzwonili do szpitala. Tam powiedziano, że mają natychmiast przyjechać. Żadnych informacji przez telefon. Pojechali. Okazało się, że chłopiec nie żyje. Całą rozmowę nagrywałem. Fragmenty rozmowy zarejestrowane na tzw. szpiegu Radia Vigor. Głos ojca Przemka: „Oglądając zwłoki syna na izbie przyjęć nie stwierdziłem żadnych obrażeń ciała, jedyne co było, to tylko sina głowa (...). Nie policja, nie prokurator, nikt inny, tylko koledzy syna przyszli i powiedzieli nam co się stało (...)”. Głos matki Przemka: „Podobno cztery dorosłe osoby były świadkami tego. Chcielibyśmy ogłosić przez radio, aby zgłosili się wiarygodni świadkowie tego zdarzenia. Może ktoś widział i potwierdzi, że policja bije bezkarnie małe dzieci. On miał 13 lat, był szczupluteńki i mierzył 155 cm (...)”. Po bezskutecznych próbach uzyskania informacji w Komendzie Rejonowej Policji i Prokuraturze Rejonowej dziennikarz wrócił do studia i o godzinie 3.00 wczesnym rankiem 11 stycznia i potem jeszcze raz „wypuścił w eter” relację rodziców oraz „dźwięki” z prokuratury. 20 Redaktor Sosnowski mówi, iż miał podejrzenie, a doświadczył wiele w latach osiemdziesiątych, że skoro takie jest stanowisko prokuratury, to ktoś chce sprawie „ukręcić łeb”. Dom przy ulicy Małachowskiego 3. Tu mieszkał Przemek. Na drzwiach klepsydra: „Dnia 10.01.1998 roku zmarł w wieku 13 lat śmiercią tragiczną Przemysław Czaja. Msza św. żałobna odbędzie się dnia 14.01. o godzinie 11.00 w kościele Najświętszego Serca Jezusowego. Wyprowadzenie zwłok nastąpi 14.01. o godzinie 12.00 z kościoła NSJ w Słupsku. O czym powiadamia pogrążona w żalu rodzina”. Przyciskam guzik domofonu. Nikt nie odpowiada. Proszę sąsiadów o otwarcie drzwi. Pukam do mieszkania nr 2. Wychodzi kobieta i mówi, że cała rodzina od rana nie zjadła kromki chleba, tylko udziela informacji. Teraz nie są w stanie nikogo przyjąć. Przed domem stoją dzieci. Dominika, lat 15: – Był spokojny. Zawsze opiekował się młodszym bratem Grzegorzem. Uśmiechnięty, już z drugiej strony ulicy wołał: „Cześć Dominika, „cześć Marta”. Nie był chuligańskim dzieckiem i nie chciałby takiej sytuacji, jaka jest teraz na ulicach. Tam nie chodzi o Przemka, ale o rozrywkę. Zbliża się godzina 17.00. Na ulicach Słupska widać coraz więcej zorganizowanych małych i dużych grup policjantów, uzbrojonych w tarcze, pałki szturmowe i maski ochronne. Legitymują młodzież. Przechodzą zwartymi kolumnami. Są przygotowani do odparcia ataku. Chcę zapytać o sytuację w mieście, co czują, czy się boją. Jeden z funkcjonariuszy kieruje mnie do Komendy Rejonowej Policji, drugi odruchowo chwyta rękojeść pałki, więc odchodzę, bo ciarki przemykają po plecach. Komenda Rejonowa Policji. – Nie ma żadnych rozmów – twierdzi oficer dyżurny. Rozmowie przysłuchuje się mężczyzna w garniturze. – Proszę za mną – zaprasza. Andrzej Markiewicz jest rzecznikiem prasowym Zarządu Wojewódzkiego NSZZ Policjantów w Słupsku. Mówi: – To wielka tragedia dla rodziny tego chłopca, jak i dla nas policjantów i dla naszego kolegi, który został tymczasowo aresztowany. Przepisy są takie, że trudno jest podjąć decyzję w mgnieniu oka. A tak musi działać policjant. Natomiast sąd i prokuratura mają miesiąc na to, żeby rozpatrzyć zasadność postępowania. Część policjantów jest sfrustrowana niskimi zarobkami, ale i postawą społeczeństwa. Bo jeżeli coś się dzieje i policjant nie zareaguje, to pytają: gdzie on był? Jeżeli reaguje, postrzegany jest jako brutal. To sytuacja patowa. Poza tym środki masowego przekazu, przede wszystkim lokalne, przedstawiły wydarzenia nieobiektywnie i podały wiele nieprawdziwych informacji. A podejrzany policjant? To bardzo fajny chłopak, z którym można porozmawiać, zdecydowany w działaniu, zawsze udzieli pomocy. Ponownie ulica Szczecińska. Wieczór. Przy krzyżu liczący około stu osób tłum. Młodzież. Szalikowcy, ale nie tylko. Ksiądz prowadzi modlitwę różańcową. – Zdrowaś Mario... Ojcze nasz... i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Ludzie chwytają się za ręce i tworzą krąg. Przejeżdża policyjny radiowóz. Słychać gwizdy i krzyki: – Śmierć za śmierć! Grupa agresywnych tyralierą przechodzi przez zatłoczoną samochodami ulicę. Wstrzymują ruch. Uderzają w dachy aut. Rozbijają kamienne płytki i przygotowują pociski. Za kilkanaście minut przejedzie kolejny patrol. 21 Rozdział ósmy Był rok 1967, „szóstka” jeździła jeszcze trasą przez ulicę Wyszaka – snuje wspomnienie pan Ernest, mój współpasażer z tramwaju nr 9. – Wracałem z pracy. W domu czekała na mnie żona, w odmiennym stanie. Motorniczy rozpędził pojazd. Nie zatrzymał się obok kościoła narodowego, a dopiero przed samym zakrętem zaczął hamować. Potężna siła odśrodkowa wyrzuciła tramwaj z toru. Wszystko działo się bardzo szybko. Ludźmi rzucało na wszystkie strony. Wielki brzęk – pękły szyby. Właśnie przez nie wiele osób potraciło górne i dolne kończyny. Cięły jak noże. Pogotowie kursowało raz po raz. Ratowano dających najmniejsze oznaki życia. – A pan? – Obudziłem się nad ranem – mówi pan Ernest. – W kostnicy. Leżałem w otwartej trumnie, z wypisanym in blanco aktem zgonu. Z lewej strony truposze, z prawej też. Pięćdziesiąt sześć ofiar. Ja byłem pięćdziesiąty siódmy. Tyle że żyłem. Zimno. Co miałem robić? Wygramoliłem się z trumny, usiadłem na jej boku i kimałem. Chciałem zrobić jakiś ruch, dać znak, że żyję, ale nie mogłem. Potem stwierdzono u mnie: oskalpowanie, wybite zęby górne i dolne, zmiażdżony prawy bok, naruszony kręgosłup, żółtaczkę mechaniczną i kompletny zanik pamięci. Tak mi zachorowała ta pamięć, że wiem, co było przed wypadkiem, języki, których dawniej się nauczyłem – znam, a patrz pan: co jadłem wczoraj na obiad – wylatuje z głowy. Wiele spraw muszę zapisywać na bieżąco. Przed wypadkiem tramwajowym miałem gęste i czarne jak kruk włosy, a później wiadomo – oskalpowanie i blizny. Na początku dwa razy perukę dostałem, potem musiałem za swoje pieniądze kupować. Odszkodowanie dostałem takie, że można było kupić za nie buty i płaszcz ortalionowy. Pan Ernest na pożegnanie wzdycha: – Ponad 90 procent pasażerów, którzy przeżyli tę katastrofę, załamało się psychicznie. A ja pod mostem nie mieszkam, dorabiam, żyję i znowu jeżdżę tramwajem. – Zawsze wolałam poruszać się po mieście na własnych nogach – przekrzykuje szum i gwar Dorota B. – ale z placu Żołnierza jechałam, bo po pracy zmęczenie mnie wzięło. A tu nagle krzyk: – Ludzie! Jezu! Tramwaj do Odry jedzie! Zamieszanie się zrobiło. Ja stałam na tylnym pomoście, to wyskoczyłam z wagonu, bo lepiej połamać się na ziemi niż zatonąć w tramwaju w Odrze. Zresztą on nie wpadł do rzeki. Czy się boję jeździć? Nie. Ale chyba z tego wypadku dostałam zaćmy. Przystanek na placu Grunwaldzkim. Tłum oczekuje na tramwaje linii 1, 4, 5, 11, 12. Pan Roman S., zapytany dlaczego jeździ tramwajem, głośno medytuje: – W Krakowie, na pętli, tam ludzie skaczą koło cmentarza Rakowieckiego. Jedna pani skakała z pierwszego wozu. To było metr ode mnie. Szczęście, że tak blisko stałem i się nie zagapiłem. Chwyciłem ją w ramiona. A tak, na mur, nogi by kobiecie obcięło. Tam w Krakowie mówią, że tramwaje nie jeżdżą, tylko chodzą: z Bronowic do Rakowic, z Rakowic do Bronowic... Motorniczy tramwaju linii nr 1 mówi: – Staram się obserwować w lusterku kto kiedy wsiada czy wysiada. To jest bardzo ważne, bo na przykład kiedy w tłumie wysiada kobieta z wózkiem – nie widać jej. Trzeba wypatrywać i bardzo uważać. Jak na ironię, po chwili, w tym samym tramwaju, Marek Tobolewski opowiada: – Wybrałem się z czteroletnim wnuczkiem na wycieczkę tramwajowo-rowerową. Gdy dojechaliśmy na miejsce, próbowałem wysiąść, ale motorniczy przytrzasnął drzwiami rower. Zawołałem: stój!, a on rusza. Tramwaj przystanął dopiero po dłuższym czasie i prowadzący go długo mnie nie wypuszczał. Przez lusterko nas obserwował. Jeszcze w życiu nie spotkała mnie taka złośliwość. Pętla tramwajowa nad jeziorem Głębokie. Motorniczy „dziewiątki”: – Na pulpicie znajduje się wszystko: kontrolki, kasowniki, radiotelefon, woltomierz, ogrzewanie, stacyjka, światła, wycieraczki. Przed wojskiem pracowałem na kolei jako konduktor. Zostałem w Szczecinie i jestem motorniczym. Bardzo lubię jazdę tramwajem. Coś się zawsze dzieje. To kolizja, to 22 wypadek. Niedawno wyszedł mi mężczyzna na tory. Raczej poślizgnął się na tłuszczu i upadł na szyny. Trup na miejscu. Głowę mu ucięło. Podobno głowa toczyła się po bruku i mówiła jakieś słowo. Nie chce się wierzyć. Ale tak było. Przeżyłem i jeżdżę dalej. – Z czym kojarzy mi się tramwaj? – zastanawia się Kazimierz Kubiak. – Tramwaj to po poznańsku bimba. Ja jestem z Poznania i z tymi bimbami miałem do czynienia. Zielone były. Bardzo ładne. Ojciec przyjechał do Szczecina razem z profesorem Piotrem Zarembą. Do pracy. I nas z matką po dwóch latach ściągnął. Odcinki między przystankami nie są długie, więc i roz-mowy trwają czasem tylko chwilę. – A ja jestem samotna. Teraz mnie na nic nie stać – narzeka Krystyna Jastrzębska. – Za komuny dostałam pobory i doskonale żyłam. I dom sobie kupiłam, i dziecko wykształciłam, i matkę utrzymałam, bo mąż szybko umarł, a teraz dostaję tyle co kot napłakał. Nie starcza na opłaty. Mam 74 lata. To nieprawda, że za komuny był w sklepach przede wszystkim ocet. Bułki też były. O, przepraszam. Tu wysiadam. – Niektórzy lubią jeździć tramwajami – dyszy mi do ucha pan Julian. – W tłoku próbowałem kiedyś jednej pani ustąpić miejsca. Obraziła się! Powiedziała, że jest jeszcze młoda. I bądź tu uprzejmy, Polaku. Na przystanku grupa roześmianych dziewczyn. Małgorzata chodzi do liceum ekonomicznego. – W tym roku kanar chwycił mnie już trzy razy – tłumaczy. – Cały czas jeżdżę na gapę. I to nie jest tak, że nie kupuję biletów, bo nie mam pieniędzy. Po prostu – specjalnie zapominam. Wsiadam do tramwaju jak do własnego samochodu. Jeżdżę cztery lub pięć razy dziennie, to i tak na swoje wychodzę. Kanar mnie złapał. Podałam mu swoje dane. Prawdziwe. Karę zapłaciłam na miejscu. A potem zaczęliśmy rozmawiać. Pytał czy mam rodzinę, spod jakiego jestem znaku zodiaku. Na luzie. Bo wie pan, są takie chwile, gdy człowiek chce być sam, gdy coś go boli, albo gdy na wagary idzie. To wtedy wsiada do tramwaju i jeździ. Motorniczy: – Proszę spojrzeć, w lusterku wszystko widać. Ale nie ma czasu na głupie podglądanie. Niektórzy mówią, że jak się długo wytrzymuje w przedsiębiorstwie, na tramwajach czy na autobusach, to nie jest się zupełnie normalnym człowiekiem. Każdy ma jakiegoś bzika. „Siódemką” jeździ mi się bardzo dobrze, „ósemką” też – jest dużo ludzi, a ja nie lubię pustego tramwaju. Obok mnie kiwa się, podśpiewując sobie pod nosem, starszy mężczyzna. – Dlaczego jeżdżę tramwajem? Bo mam małą rentę. Jak mi pan nie wierzy, to pokażę odcinek. Jestem lwowiakiem. Ha, ha, proszę pana, co ja będę dużo gadał. Proszę zobaczyć mój dowód osobisty. Ja go pokazuję ludziom. Wi pan o co mi się rozchodzi? Tu pisze: ZSRR. A ja się przed wojną tam urodziłem. I dlaczego mi tak wpisali? Mnie to denerwuje. Nie chciałem podpisywać ruskiego obywatelstwa i dlatego musiałem wyjechać ze Lwowa. Do Szczecina. Za komuny. Od 1948 roku jestem tutaj. Już nie mam zbyt dużo czasu. Niech pan słucha: – Kaj tu Jóźku, nie rób hecy, jak ty idziesz, tak se mów, ciebi tramwaj klepni w plecy, idziesz sobi zawsze zdrów. No, chyba teraz jasne, jestem Józiek ze Lwowa, do cholery. Kioskarz: – My wszyscy, Polacy, tak jak tramwaj – jedziemy tą samą trasą. Taką mamy demokrację. Co mi z demokracji, gdy ja strajkowałem, leżałem na podłodze i niczego się nie dorobiłem. Niektórzy zrobili kariery. A ja, ten szary ze stoczni, siedzę w kiosku. Moje życie to 14 godzin pracy, dom, spać i codziennie tym samym torem. W tramwaju słychać: – Dzień dobry panie inżynierze, dzień dobry panie docencie, dzień dobry panie profesorze. Kiedyś zapytałem dla żartu: – Czy jest tutaj hydraulik, bo chcę spłuczkę zamontować? A oni: – Ależ proszę pana, hydraulik jeździ dobrym samochodem. – Więc kto jeździ tramwajem? – pytam. 23 Rozdział dziewiąty Mary, Mary, już wiem, spotkałem ciebie na Jasnych Błoniach, na przystanku autobusu linii 67. Ty stałaś przestępując z nogi na nogę, a ja wiedziałem, że jesteś moją miłością od pierwszego wejrzenia. Twoje rude warkocze i koszulka z przyfastrygowanym serduszkiem powaliły mnie na kolana. Ty chyba też zauważyłaś, iż wbijam całego siebie w twoje ciało i w twoją duszę, więc spłonęłaś rumieńcem i wpatrywałaś się namiętnie w obrzękły konar platana. Nie wiedziałem co powiedzieć, aby wzbudzić twoje zainteresowanie, Marcysiu luba, teraz Mary, tak jak sobie życzyłaś zmienić imię na brzmiące niczym w serialu telewizyjnym. Znajomy Białorusin szepnął mi do ucha: – Ależ te autobusy jeżdżą w Szczecinie punktualnie. U nas czekasz, czekasz, czekasz. Zza Lasku Arkońskiego dochodziły pomruki nadchodzącej burzy. Nagle wszyscy oczekujący stanęli jak wryci. Wpatrywali się w ciemniejące niebo, na którym niczym samotny żagiel płynął aparat latający emanujący różnokolorowe światła. Niespodziewanie z dziwadła wytrysnął zielony, niby laserowy promień, liznął gorącym jęzorem komin na dachu Urzędu Miejskiego, a ten rozgrzał się do czerwoności i buchnął czarnym dymem na cztery strony świata. Po chwili po dziwnym gościu z ..., nie wiadomo skąd, nie było śladu. – U,u,u! – zabuczał tłum, a mówią niektórzy, że u nas prowincja i nic się nie dzieje. A proszę, może peryferie, ale wszechświata. Nadjechał autobus. Białorusin ciągle mruczał pod nosem pochwały o szczecińskiej punktualności i wszystkim było bardzo miło. Otworzyły się drzwi, pasażerowie wysiadali pośpiesznie. Tylko starszy pan, w pluszowym meloniku, w oryginalnych adidasach w kolorze czarno-granatowym, trzymający w lewej dłoni laseczkę z ołowianą gałką wychylił się i zapytał głośno: – Jozajtis? Nikt nie zareagował. – Jozajtis? Marcysia mocno ścisnęła dłoń, w której trzymała biesagę. Radziecki oficer, który nie wiadomo skąd pojawił się na moment mógł być tylko przejawem fatamorgany, ale gdzie tu w zielonym grodzie Gryfa pustynne piaski. – Bądź pan patriotą lokalnym i odpowiedz gościowi z zagranicy! – krzyknął kierowca autobusu. – Ale nie rozumiem jego mowy – odpowiedziałem zawstydzony. – No patrzcie, a my chcemy do Europy – westchnął tłum. Starszy pan machnął ręką, autobus ruszył, a Mary mocno przytuliła się do mnie. Było mi dobrze. 24 Rozdział dziesiąty Senator niezwykle dumny z faktu, że jest Senatorem, długo mizdrzył się przed lustrem, aż w końcu, dla niepoznaki, spuścił wodę w klozecie, a ta wzburzyła swą przejrzystość aż miło. Kto wie co dzisiaj się zdarzy? – dumał Senator, chrupiąc grzanki z serem. A może zrobię coś pożytecznego i udzielę wywiadu lokalnym popołudniówkom – rozmarzył się przy kolejnym kęsie. Nagle ryknął potężnym śmiechem, bo przypomniał sobie wierszyk, który był spłodził swego czasu i doszedł do wniosku, że powinien być poetą, to dla ducha i Senatorem, to dla ciała i kieszeni. – Jak to szło? – zapytał głębię swego wnętrza. – Ano tak – odpowiedziało. Jeszcze pamiętam ten wietrzny dzień szczałem na przestrzał przed siebie, hen szczałem jak szczali graniczni strzelcy praszczury Polan wojowie wielcy i wciąż jak strzała na przestrzał szczam a ile naszczam to tyle mam – No, wspaniale – zarechotał Senator i ruszył do wyjścia. Grafitowy mercedes błyszczał w słońcu. – Świat jest piękny – wzdychali radośnie szczecinianie spieszący do pracy. – A zieleń naszego miasta wręcz zniewala – pisnął ktoś w środku tłumu maszerującego gładkimi jak lustro chodnikami. Na szczycie potężnego Zachodnio-pomorskiego Domu Sportu radośnie powiewała flaga z Gryfem Pomorskim. Jedynie pod Kredyt Bankiem PSI Ce Ha siedział stary człowiek w pluszowym meloniku i zawodził błagalne prośby o wspomożenie. Senator doszedł do wniosku, że właśnie on da przykład wielkoduszności współobywatelom, wyciągnął z kieszeni dziesięciozłotowy banknot i podał go żebrakowi. Ten niespodziewanie z wielką siłą chwycił go za nadgarstek i wysyczał z niesmakiem: – A gdzie psi synu, miliony, które ukradłeś? – Nic nie ukradłem, żebraku, jak śmiesz! Zaraz wezwę straż miejską, aby ci dano wycisk. Niestety funkcjonariusze tejże uwijali się, jak pszczoły w gąszczu samochodów i wypisywali mandaty za złe parkowanie. – Niech to wszyscy diabli – warknął Senator. – O, nie, ty jesteś pierwszy na liście. Jozajtis – wyszeptał Pluszowy Melonik. W tym momencie z dachu domu na skrzyżowaniu ulic Monte Cassino5 i Zygmunta Felczaka6 z hukiem spadł gąsior dekarski, prosto na głowę Senatora. Ten nie odczuł nawet bólu, runął jak długi na chodnik, z wrażenia zmoczył spodnie i stracił przytomność. Co ciekawe, jak doniosły popołudniówki, tego dnia siedmiu szczecińskich radnych spotkał ten sam los i wszyscy trafili do szpitala na Pomorzanach. „Czy to nie zadziwiające? Gąsiory jednocześnie uderzają w senatora i radnych” – pisał w artykule odredakcyjnym naczelny Bój-Huta. Zapewne, zapewne – wymamrotał prezydent miasta i polecił odpowiednim służbom (także buszującej wśród samochodów straży miejskiej) podjęcie działań wyjaśniających. 5 Dawniej: Armii Czerwonej. 6 Dawniej: jak obecnie. 25 Rozdział jedenasty Myśli z pamiętnika Marcysi Czułe spojrzenie, szerokie ramiona – mężczyzna jak z okładki magazynu filmowego. Mary zakochała się w nim tak bardzo, że nie wiedziała czy wszystko co było jej dane przeżyć to rzeczywistość, bo taka podniecająca i drażniąca zmysły może być tylko wybujała fantazja. Dzień po dniu wędrowała ścieżkami odmiennych stanów miłości, gubiła się, oszukiwała samą siebie i potem, jak to w prawdziwej love story być musi – koniec, żal, dramat. Ponownie nadeszła przesyłka z Hongkongu. Dziwna przesyłka. Metr i dwadzieścia centymetrów zwiniętego w rolkę cieniutkiego, jedwabnego papieru zapisanego gęsto chińskim pismem. I pod spodem to zrozumiała: „Tak rzeczywiście myślę! Z czułymi uściskami – Leo”. Jeszcze po czterech latach coś przejmującego rozdziera jej duszę, gdy myśli o Leo. To była miłość jak wielki fajerwerk. Jaskrawa, kolorowa. rozbłyskująca, świetlista, gdzieś ponad wszystkimi – zaś na końcu wszystkiego stała Mary: samotna, rozdarta, zawstydzona... Kartki od Leo sprawiają, że wszystko wraca jak bumerang. Wówczas musi natychmiast otworzyć niebieską puszkę po keksach, w której skryła pokryte drobinkami kurzu miłosne pozdrowienia. List pierwszy. Nie czytała go, podarła na kawałki, a potem niezdarnie posklejała. Jeszcze parę szeleszczących, wyblakłych bukietów. I wreszcie kilkanaście kartek hotelowego, listowego papieru zapisanych przez nią podczas bezsennych nocy. Poniedziałek, 29 stycznia „Czy to jest do pojęcia? Siedzę w środku nocy, w hotelu na ponurym, szczecińskim przedmieściu i sama sobie wydaję się śmieszna. Piszę pamiętnik. Mary, ty znowu wariujesz! Jeśli nie skończę z tym wszystkim rzeczywiście zwariuję. Moja rzeczywistość rozsypie się jak stłuczona szklanka. Wczoraj wieczorem byłam z mężczyzną. Całą noc spędziliśmy razem. Gdy miałam już wychodzić zaproponował mi, abym poszła z nim do Leo, jego przyjaciela. – Mój przyjaciel – tak powiedział. On czekał na górze, przy windzie. Zakręciło mi się w głowie i westchnęłam tylko. Czarne, kręcone włosy, szeroki tors. Taki Tarzan z Oksfordu, który nie tylko pomoże kobiecie zdjąć palto, ale przewidzi każdą jej zachciankę. Ja, wpatrzona w Leo jak w obraz, on, zafascynowany moimi kolczykami, pyta o ich pochodzenie. Jego apartament – jak on sam – zbyt piękny, żeby był prawdziwy. Na ścianach salonu rdzawoczerwony jedwab, na środku – grecki posąg, potem kilka abstrakcyjnych obrazów i rzeźb. Nie dzieli nas żadna ściana. Otaczają krzesła z różnych epok, na których zapewne często siadają jego goście: przyjaciele, marszandzi, artyści i partnerzy handlowi. Sami ważniacy. Leo usiadł przy mnie. Pytał o sprawy zawodowe, pytał bez zainteresowania, mówił jakby bez ładu, a jednocześnie przyszpilał całą mnie swoim intelektem i pokrywał swoją osobowością jak niepokojącym cieniem. Do hotelu odwiózł mnie ciemnozielonym jaguarem. Hurra! On się mną interesuje. Jutro wieczorem zobaczę go znowu. Śpij dobrze Leo... a może nie śpisz tak jak ja? Ja – Kopciuszek powracający potajemnie z królewskiego balu, on – pan czarowny, ten który jednym spojrzeniem powiedział do mnie: ty. Być wybraną, to takie niezwykłe uczucie. Nie, nie będę się wymigiwać lub wylewać nawet kropli zimnej wody na moją rozpaloną głowę, albo robić coś, co pozwoliłoby mi obudzić się z tego snu. Łososiowe róże i mała karteczka: »Dziękuję Ci za czarujący wieczór – L«. Powinnam odbyć pielgrzymkę do Hollywood i przyznać reżyserom ckliwych melodramatów, że także w życiu bywa tak jak na ekranie. 26 Leo, mężczyzna, który cytuje fragmenty moich ulubionych książek, zawiesza głos, hen tam melancholijnie wysoko i opuszcza nisko recytując moje ukochane wiersze, nie wstydzi się rozmawiać o przepisach kulinarnych, robi karierę na giełdzie, zbija fortunę, ma fantazję i styl. Leo. On na pożegnanie objął mnie ramieniem i tylko pocałował w czoło. Najwidoczniej rozkoszuje się pęczniejącym między nimi napięciem, chce je spotęgować. Cóż za erotyczna finezja. Mogę się założyć, że swoje łóżko wyściela czystym jedwabiem. Może czarnym? Jutro o tej porze będę wszystko wiedziała. Pożądanie. Odkryliśmy te same upodobania. Nasze serca biły jednakowym rytmem. Z nim moje serce może tańczyć tango”. Wtorek, 30 stycznia „Leo, Leo, Leo. Idę do ciebie z miękkimi nogami i ręce trzęsą się mi niemiłosiernie, bo myślę, że po tym wymyślnym, kreolskim przysmaku, który razem mamy przygotować, tak samo egzotycznie będziemy się kochać. Co się stało? Nic. Rozumiem, ten facet od aukcji jest z pewnością dla ciebie bardzo ważny, w przeciwnym razie nie zaprosiłbyś go. Przepraszam ukochany, ale po głowie przemykają mi dziwne myśli. Prawdopodobnie z nieśmiałości tylko nie zauważasz drgnień własnych zmysłów. No dobrze. Nie przejdę do ofensywy. A jednak irytacja wzmaga się we mnie z każdą chwilą. Nic, tylko siostrzane pocałunki, delikatne obejmowanie i trzymanie za rękę. Może nie jestem dla ciebie atrakcyjną partnerką? Z drugiej strony te wyznania pełne zachwytu o pięknie moich włosów, głębi oczu, powabie ust”. Zbierała drobiny odwagi tak długo i kaprysiła przez telefon, aż zgodził się na uroczy wieczór w Park Hotel. Tropikalne tchnienie fontanny, obfita roślinność, egzotyczne ptaki. Leo objął ją ramieniem. Jej twarz leżała na załamaniu jego szyi, jego tętnica pulsowała na jej ustach. Ujęła głowę Leo mocno w dłonie i powiedziała, że go kocha i chce z nim być. Czekała na odpowiedź, pocałunek, jakiś znak... Gdy jego ramiona odsunęły się od niej zrozumiała iż los jej nie oszczędzi. On powiedział: – Ja byłem od początku przekonany, że ty wiesz. Do licha, jestem kosmitą. Szklane buciki osłupiałego Kopciuszka stłukły się z hukiem. Mary: – Otrzymałam od Leo kartkę, a na niej napisał jedno zdanie. „Kocham Ciebie, ale na mój sposób – L.”. Niemożliwością jest go nienawidzić, chociaż moja tolerancja kończy się prawdopodobnie tam, gdzie zaczynają się moje potrzeby. Dziwne, ale nadal go kocham. Nie wiem nawet skąd przybył na Ziemię. Do Szczecina, miasta kwiatów i zieleni. 27 Rozdział dwunasty Zmasowany atak gąsiorów dekarskich na głowy Senatora i radnych wywołał zrozumiałe zainteresowanie społeczeństwa. Środki masowego przekazu prześcigały się w przeprowadzaniu analiz przyczyn tych zdarzeń, a specjaliści z zakresu balistyki, psychologii, socjologii i psychotroniki przedstawiali własne opinie. Mało kto zwrócił uwagę na artykuł „Złodziej został radnym”, który ukazał się na łamach dziennika „Życie” z dnia 6 stycznia 1999 roku. Pisano w nim: „Świdwinianin T. Z. z SLD, najmłodszy radny Sejmiku Zachodniopomorskiego, zataił, że ciąży na nim wyrok za pospolite przestępstwa. W 1997 roku Sąd Rejonowy w Białogardzie skazał go na 14 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 3 lata i oddał pod nadzór kuratora sądowego. Radny ma 21 lat. Jesienią 1996 r. dokonał w Świdwinie (woj. zachodniopomorskie, wcześniej – koszalińskie) kilkunastu kradzieży i włamań, głównie do piwnic. Ukradł m.in. 5 rowerów, radio, maszynę liczącą, telefon, wiertarkę i prostownik. Jego łup miał wartość 3,2 tys. zł. Używał oryginalnych kluczy albo przecinał kłódki brzeszczotem. W ciągu nocy potrafił dostać się do 9 piwnic, z których wyniósł np. kombinerki, obcęgi, lutownicę czy piłkę. Termin zakończenia kary radnego upływa na początku lipca 2000 roku. W październiku 1998 roku, jako kandydat Sojuszu Lewicy Demokratycznej, świdwinianin wystartował w wyborach do Sejmiku Zachodniopomorskiego. Nie ujawnił swojej kryminalnej przeszłości i zdobył prawie 5 tysięcy głosów. Został najmłodszym z 45 radnych wojewódzkich”. – I kto miał rację? – zaśmiał się nie przerywając żebrania Pluszowy Melonik. – Oliwa zawsze na wierzch wypływa. A przechodnie myśleli, że są świadkami kolejnej reklamy produktu spożywczego realizowanej dla szczecińskiej „Siódemki”. Mniejsza z tym. 28 Rozdział trzynasty Gdy kat uniósł topór nad umęczonym ciałem Sydonii von Borck, w oddali słychać było pomruki nadchodzącej burzy, a duże krople sierpniowego deszczu spadły na piach zmieszany z trocinami i plewami powodując wzbicie w powietrze setek tysięcy małych chmurek i jęk przeszył plac egzekucji za murami Szczecina, wprost za Bramą Młyńską. Zamaskowany oprawca, wbrew obyczajom, odłożył na chwilę topór, sugerując, że jego pomocnicy źle ułożyli kark skazanej na Kruczym Kamieniu. Po chwili katowski topór ponownie zawisł nad szyją Sydonii. Już skazana traciła z emocji przytomność, już naprężały się mięśnie egzekutora, gdy z ust bladej jak kreda Borkówny wydobył się świst, a potem szept, jedno słowo, które poraziło zebranych: – Jozajtis. I po chwili głowa odpadła od tułowia prosto do przygotowanego kosza. Gdy zwłoki osiemdziesięcioletniej szlachcianki, zgodnie z wyrokiem, spalono na stosie i prochy rozsypano po pobliskich polach, rozpętała się straszliwa burza. Pioruny uderzały z wielkim hukiem i siłą niezwykłą. Jeden z nich, dziwny ponad miarę, w kształcie kuli świetlistej przemykał jak rzucony przez siłę nadzwyczajną, to osmalił Bramę Młyńską, to powalił na ziemię gapia, niejakiego Ernesta, tak że ten już nigdy nie powstał, aż w końcu odłupał fragment okrwawionego Kruczego Kamienia i odleciał ze swą zdobyczą w przestworza. Ludzie gęby pootwierali na oścież, bo takiego cudziska nie widzieli jak żyli. I Sydonii żałować zaczęli i dumać, czy czasem sędziowie i ławnicy błędu nieludzkiego nie popełnili i niewinnej katu nie oddali. – Dajcie pokój, już po sprawie, życia nie przywrócicie – krzyknął niejaki Leo von Thorn, szlachcic wielce szanowany w grodzie Szczecinie. – A co robić, aby nasze kobiety nie płonęły na stosach oskarżone o uprawianie czarów? – Niech nie dają powodu do takich oskarżeń – odrzekł krótko mądry Leo. – Czasy stosów miną, a póki są trzeba o tym pamiętać. A wiedzcie, że nadejdą dni, gdy tysiące żołnierzy, przeciwnicy mordować będą uderzeniem ognia w tył głowy, tak niegodnie, że umysły wasze tego nie ogarną. Wsiadł przystojny szlachcic Leo do ciemnozielonej karocy powożonej przez szaroskórego osobnika i odjechał w kierunku zamku. Tylko piachem sypnęło spod końskich kopyt. 29 Rozdział czternasty Na protokół haldingu czeka się bardzo długo. Chętnych jest wielu. Od gospodyń domowych, poprzez profesorów, na członkach Bundestagu skończywszy. Halding. Metoda analizy i diagnozowania poprzednich wcieleń człowieka, a jednocześnie rodzaj psychologicznej pomocy. Jej twórcy, słynni niemieccy matematycy i fizycy oraz psychotronicy twierdzą, że główne elementy haldingowego menu stanowią: numerologia oparta na zasadach starej, żydowskiej kabalistyki i przede wszystkim ich realny kontakt z innymi stanami egzystencji. Podstawowe informacje czerpią właśnie stamtąd. Tajemnicza istota – kiedyś zwykły człowiek, który inkarnował wiele razy – przybywa w ósmym wymiarze, ma dostęp do „Kroniki Akashy”, czyli istniejącego w siódmym wymiarze pola morfogenetycznego (mówiąc obrazowo: superkomputera), widzi obrazy rozmaitych inkarnacji i w trakcie tak zwanego „channelingu” przekazuje badaczom dane o wybranym człowieku. Sporządzający protokół haldingu muszą znać imię, nazwisko, godzinę narodzin konkretnego osobnika. Kim byłem w poprzednich wcieleniach? Oto fragmenty protokołu: (na zakończenie opisu kolejnej inkarnacji podano wnioski wpływające na obecne życie badanego). W VI wieku przed narodzeniem Chrystusa byłem kobietą i żyłem w Chinach. Kobieta ta nigdy nie występowała przeciwko swemu mężowi, który był surowym człowiekiem i często ją bił. To podporządkowanie pozwoliło jej w sposób w miarę godny dożyć ostatnich dni. Wniosek: oznacza to, że dzisiaj chciałbym się wyzwolić z wszelkiej formy podporządkowania. W IV wieku po narodzeniu Chrystusa wraz ze swymi braćmi krzewiłem chrystianizm w Bizancjum. Byłem mężczyzną, z zawodu rzemieślnikiem, później w pełni poświęciłem się sprawom wiary. Tą drogą włączyłem się do grupy ludzi, którzy troszczyli się o bezpieczeństwo chrześcijan, przez co często dochodziło do konfliktów z władzami państwa. Gdy zabito moją żonę i córkę stałem się fanatykiem i wypowiedziałem państwu rzymskiemu prywatną wojnę. Stałem się ofiarą w tej walce i to na krótko zanim sam cesarz przyjął chrześcijaństwo. Wniosek: teraz powinienem nauczyć się przetrzymywać złe chwile i pozwolić czasowi pracować na moją korzyść. W średniowieczu byłem mężczyzną. Wikingiem. Płynąłem statkiem aż do Kanady i tam żyłem w samotności, stałem się człowiekiem dzikim i surowym. Wniosek: powinienem obecnie przeżywać swe dni nie wchodząc w konflikty z ludźmi. W XV stuleciu byłem kobietą. Nazywała się ona Elizabeth Gleinzer, żyła w Niemczech, w Mainz i była żoną kupca. Jej małżonek nosił imię Bertram. Rodzina ta żyła w dobrych warunkach materialnych, ale w ich domu często dochodziło do kłótni, nawet o najdrobniejsze rzeczy. Często przenosili je na swego małego syna Filipa, dziś u nich nie inkarnowanego. Wniosek: teraz obydwoje powinni nauczyć się jak konstruktywnie rozwiązywać konflikty. W XVII wieku byłem księciem, ale słabym człowiekiem. Nic więcej. Wniosek: powinienem dotrzymywać złożonej przysięgi. W XVIII stuleciu żyłem we Francji i byłem mężczyzną i żyłem we Francji. Nazywał się on Louis Firac i handlował w Paryżu jedwabnymi wstążkami i innymi materiałami służącymi do ozdoby kobiecych strojów. Jego żona Nana dbała o gospodarstwo i miała córkę Beatrix. Louis lubił wieczorem popijać i nieraz wracał późno z gospody do domu. Pewnego razu zgubił pieniądze. Wówczas żona uczyniła mu wymówki. To go zabolało, ponieważ był dobrym ojcem. No i wybuchła kłótnia, po której prawie ze sobą nie rozmawiali. Wniosek: oznacza to, że dzisiaj powinien nauczyć się przebaczać. 30 W XIX wieku w monarchii habsburskiej byłem kobietą, żoną kowala. Nazywała się ona Halina Belinek. Pewnego dnia kurier cesarski przejeżdżał konno przez tę miejscowość i poprosił o nocleg. Do późnej nocy siedział w kuźni przy ogniu, gdyż na dworze szalała zima. W tym czasie kowal usnął nad kuflem piwa. Halina natomiast podziwiała kuriera i jego ozdobny uniform. On przyjął to jako znak przyzwolenia i zajął się nią. Następnego dnia odjechał. Halina zataiła wszystko przed mężem, ale po kilku miesiącach wszystko się wydało. Kobieta została wyrzucona z domu i w wiosce koło Pragi znalazła pracę jako pomoc domowa. Tam urodziła dziecko... Rolnik, u którego służyła, zaproponował jej małżeństwo. Ta propozycja wywołała u niej wewnętrzny konflikt – przypuszczała, że jej prawowity mąż jeszcze żyje. Postanowiła wyspowiadać się. Kapłan poradził jej, aby nie pogrążała się w kłamstwie i wszystko wyjawiła. I tak zrobiła. Ten wysłał list do miejsca jej pochodzenia i dowiedział się, że kowal żyje. W tej sytuacji wieśniak nie mógł zatrzymać jej w domu. I tak Halina wróciła do swego miejsca zamieszkania... Kowal więcej nie odezwał się do niej... Wniosek: obecnie musi dokładnie przeanalizować to życie i zastanowić się, jak nie przemyślane postępowanie może skierować los człowieka na złe tory. Jak wszyscy ludzie, którzy w imieniu i nazwisku noszą jedenastkę (11) lub trzynastkę (13) byłem wielokrotnie inkarnowany na Atlantydzie... 31 Rozdział piętnasty „Atlantyda, gr. Atlantis, według prastarej legendy przekazanej Solonowi przez kapłanów egipskich, olbrzymia wyspa na Oceanie za Słupami Heraklesa (naprzeciw Cieśniny Gibraltarskiej), na której prosperować miało bogate państwo. Jak opisuje Platon (Timaios), na skutek zepsucia moralnego mieszkańców, Atlantyda zapadła się w głąb oceanu w ciągu jednej doby, na dziewięć tysięcy lat przed Solonem...”7. Tajemnica Atlantydy już od wielu lat spędza sen z oczu pasjonatom nie rozwiązanych zagadek przeszłości. Mnożą się zaciekłe spory i dyskusje. Tworzone są czasem wręcz fantastyczne teorie, ponieważ jej istnienie i zagłada, to do dnia dzisiejszego tylko słowa, a nie zweryfikowane fakty. Jak podaje „The UFO Guidebook” w ponad stu tysiącach artykułów i książek opisano „sprawozdania” z życia codziennego i tragedii zatopionego kontynentu. Już od dawna istnieją grupy wyznawców teorii, która opiera się na trzech podstawowych założeniach: Atlantyda była, jest i będzie istnieć. Pośród wielu domysłów wyszczególnić można grupę reprezentatywnych teorii atlantologicznych. Pierwsza z nich utrzymuje, że Atlantyda nigdy nie istniała, a wszelkie stwierdzenia podtrzymujące realność tajemniczego kontynentu, to czysta fantazja i mit. Za realnością istnienia kontynentu-wyspy opowiada się teoria zakładająca, że Atlanci w gruncie rzeczy nie różnili się kulturowo od mieszkańców innych greckich miast-państw. W tym przypadku wyspa Thera na Morzu Jońskim często jest wymieniana jako hipotetyczna Atlantyda lub jej pozostałość. Norman Briazzack i Simon Mennick opisują kolejną teorię, przyjmującą za jej dominantę supertechniczne zaawansowanie społeczeństwa Atlantydy. Podczas gdy reszta świata uprawiała ziemię przy pomocy rąk i pługa, zaś żeglarze podejmowali niebezpieczne wyprawy morskie na łodziach wykonanych z drewna, nad Atlantydą latały podobno aparaty powietrzne. Przyjmuje się również, że skonstruowano tam wiele urządzeń wykonujących czynności techniczne na poziomie XXI wieku. Bardzo wysoki był również stopień zaawansowania nauk biologicznych i medycznych. Przypuszcza się, iż mieszkańcy Atlantydy dokonywali niezwykłych eksperymentów biogenetycznych, których skutki (być może) odczuwamy po dziś dzień. Kolejna teoria. Atlantydy nigdy na Ziemi nie było. Istniała i jest jednak w kosmosie. Zwolennicy teorii ingerencji zewnętrznej w życie ziemskie twierdzą, że zdezorientowani, prymitywni Ziemianie mylnie zinterpretowali wiadomość pochodzącą od Obcych (mówili, że przybywają oni z planety o nazwie Atlantyda), uważając że jest to ląd położony gdzieś na Matce- Ziemi. Inna teoria utrzymuje, że legendarne państwo ciągle istnieje na naszej planecie. Zakłada się tutaj egzystencję podziemnej cywilizacji ( subterranean civilization). Zgodnie z tą teorią na przykład Niezidentyfikowane Obiekty Latające (UFO) – to pojazdy z podziemnej Atlantydy służące do podtrzymania kontaktów Atlantów ze światem zewnętrznym. Niektórzy twierdzą nawet, że... część katastrof górniczych została wywołana intencjonalnie, aby zapobiec kontaktowi „oko w oko” pomiędzy przedstawicielami subterranean civilization a ludźmi żyjącymi na powierzchni Ziemi. Bardzo interesująca jest koncepcja Leo Sandtorpa dotycząca niezwykłej zmiany lokalizacji Atlantydy. Otóż wysoki stopień zaawansowania technicznego Atlantów pozwolił na stworzenie warunków, w których całe społeczeństwo, a także tajemniczy kontynent przeniknęły w inny, paralelny świat. 7 Władysław Kopaliński: „Słownik mitów i tradycji kultury”. Warszawa 1985, PIW. 32 Przyczyny zniknięcia Atlantydy są nie mniej tajemnicze od otaczającego ją nimbu zagadkowości. Tłumaczy się je jako na przykład skutek intencjonalnie lub przypadkowo wywołanej eksplozji nuklearnej. Inna hipotetyczna przyczyna – to katastrofa naturalna (np. erupcja wulkanu czy też podniesienie na apokaliptyczną skalę wód oceanu). Wspomina się również o trzeciej ewentualności. Na skutek upadku moralności mieszkańców Atlantydy doszło do wewnętrznych konfliktów, odejścia od dążeń do stworzenia doskonałego państwa i złego wykorzystania efektów prac naukowo-technicznych. A może było zupełnie inaczej? Francuski badacz, dr Jean Claude Brulet twierdzi, że ma starożytną mapę lokalizującą zaginiony kontynent w okolicy około 2500 mil od Peru (Ocean Spokojny). Inne dokumenty sugerują, iż wysoko rozwinięte istoty ludzkie, które zamieszkiwały Atlantydę zdążyły przystosować swoje państwo-wyspę i własne organizmy do życia pod wodą jeszcze przed zatonięciem kolosalnego imperium. Dr Brulet jest głęboko przekonany i zamierza tego dowieść, że Oni nadal egzystują, a Atlantyda tętni życiem. Uważa także, iż można było dawno tego dowieść, gdyby poszukiwania nie skupiły się wyłącznie na obszarze Atlantyku. W wywiadzie udzielonym francuskiej dziennikarce Catherine Chauviere, dr Brulet powiedział, że znalezione dokumenty liczą w przybliżeniu 4 tysiące lat i zawierają następujące informacje dotyczące zarówno Atlantydy jak i jej mieszkańców: Atlanci należeli do superinteligentnej rasy, dysponowali energią nuklearną oraz bronią laserową, podróżowali (podróżują?) w doskonałych aparatach powietrznych (UFO?). Żyją bardzo długo – nawet do tysiąca lat. Przed katastrofą zbudowali podwodne miasta pokryte przeźroczystymi kopułami. Społeczność Atlantów nie jest agresywna i unika kontaktów z innymi cywilizacjami. Jak widać koncepcji i teorii dotyczących Atlantydy i jej mieszkańców jest co niemiara. Opisane wyżej to kropla w morzu spekulacji. Póki co wrota prowadzące do spotkania z tajemniczym kontynentem w wymiarze dotyku, zatrzaśnięte są z zagadkową odpornością na upartych poszukiwaczy. 33 Rozdział szesnasty Rozmowa z dr med. Henriettą Uherek-Straszko, anestezjologiem: – Czy zgłosił się do Pani chory, aby opowiedzieć o swoich dziwnych przeżyciach, które wystąpiły w trakcie operacji? – Zawsze staram się, aby pacjent spał na tyle głęboko, żeby nie dopuścić do ewentualnej możliwości przeżywania procesu operacji. Nie, nikt spontanicznie nie przyszedł do mnie z takim problemem. Nawet po bardzo poważnej operacji lub zabiegu reanimacyjnym. – A może ktoś z kolegów lekarzy przeprowadzał tego typu rozmowę? – Nie przypominam sobie takiego zdarzenia. Natomiast sama raz wykazałam wielką ciekawość i próbowałam dowiedzieć się od jednego ze zreanimowanych pacjentów, co pamięta, co odczuwał podczas krótkiego okresu śmierci klinicznej (nie mogły nastąpić wówczas duże zmiany w mózgu). Orzekł, iż woziliśmy go szybką, bardzo oświetloną windą. Mówił, że bardzo prędko przemieszczał się do góry. W rzeczywistości leżał na podłodze, nie żył, był reanimowany i szybko powrócił do świadomości, podświadomości i dopiero te dwie nałożone na siebie części stanowią to, co nazywamy ciałem astralnym, z tym że matrycę między ciałem astralnym a ciałem fizycznym stanowi przypuszczalnie jeszcze ciało energetyczne. Ono też prawdopodobnie sprawia, że istnieje możliwość wymiany pomiędzy tymi dwoma ciałami i ich połączenie. Jest to teoria przemawiająca do wyobraźni, lecz podkreślam, że wiadomości tych nie wyniosłam z Akademii Medycznej. Są to absolutnie moje prywatne poglądy. – Co wobec tego skłoniło Panią, lekarza, do zainteresowania się problemem życia po śmierci? – Znajomość z panem Leszkiem Szumanem, dostęp do zagranicznej literatury parapsychologicznej i przede wszystkim własne przeżycia – widzenia, nazwijmy to, zjawy w momencie śmierci człowieka. – A więc te spotkania z nieznanym zjawiskiem miały miejsce w szpitalu i były związane bezpośrednio z wykonywaną przez Panią pracą? – Tak. Spotkałam się prawdopodobnie z przejawem pozafizycznej egzystencji człowieka cztery razy i zawsze w szpitalu, podczas dyżurów. Były to konkretne, zmarłe osoby. – Czyli są to przykłady na możliwość życia po śmierci, lecz nie w opisie osoby przeżywającej na przykład śmierć kliniczną, jak to do tej pory przedstawiano w literaturze, ale człowieka stojącego obok – lekarza. Niesamowite. – A to w dużym stopniu zmienia postać rzeczy i dlatego miałam wątpliwości, czy powinnam rozmawiać z Panem na ten temat. – Skoro jednak dobrnęliśmy do najbardziej frapującego momentu, proszę o przykład spotkania z nieznanym zjawiskiem. – Było to w Zakopanem. Miałam dyżur na czterech oddziałach. Odpoczywałam w dyżurce. Nagle ogarnęło mnie przemożne uczucie, że ktoś stoi w drzwiach. Leżałam w łóżku i nie byłam w stanie wykonać żadnego ruchu. Ciało było jak z ołowiu. Mimo to myślałam precyzyjnie i usiłowałam za wszelką cenę opanować moje ciało. Jednocześnie ta, jak to później określiłam, zjawa przekazywała mi, nie wiem, w jaki sposób, kim jest. Szukała pomocy. Myślę – koniecznie muszę biec na chirurgię, bo tam coś się dzieje. W tym czasie usłyszałam na schodach kroki. Zjawa znikła. Wbiegła pielęgniarka. Natychmiast trzeba iść na chirurgię, bo ktoś umiera. Pytam, czy chodzi o panią X. – A skąd Pani wie? – pyta zdumiona pielęgniarka. – Nie wiem, nie wiem! – krzyczę i biegnę na chirurgię. Niestety stwierdziłam zgon pacjentki X. Podkreślam, że nie była to osoba, z którą w jakiś sposób byłam uczuciowo, emocjonalnie 34 związana. Po prostu pacjentka z jednego z czterech oddziałów. Był to nagły zgon w czasie snu, a przyczynę – rozległy zator tętnicy płucnej – ujawniono w trakcie sekcji. Kolejne trzy przypadki tego typu były równie, a może bardziej niezwykłe. – Jakie jest Pani, lekarza, podejście do zjawisk nazywanych ogólnie „życiem po śmierci”? – Na pewno istnieje dalsze trwanie, przynajmniej części osobowości człowieka. Nie wiem, w jakiej postaci. Poza przekonaniem, że z ciała fizycznego uwalnia się po śmierci widziane przeze mnie, nazwijmy to, ciało astralne – więcej nie wiem. Jakie są dalsze losy człowieka uwolnionego z fizycznej klatki, to zagadka. W tym względzie nie mam doświadczeń. 35 Rozdział siedemnasty Doprawdy trudno opowiedzieć o przeżyciu, którego sam doświadczyłem, gdy na dodatek było ono tak niezwykłe, że na samo wspomnienie moje ciało przebiega dreszcz. Rozmawiali ze mną na ten temat niemieccy lekarze, psychotronicy, próbowałem (pod pseudonimem) zasygnalizować w prasie, iż coś takiego zdarza się w rzeczywistości. Ba, dawałem nawet ogłoszenia, w których prosiłem o kontakt osoby, które doświadczyły stanu wyjścia poza własne ciało ( Out of the Body Experience). Bez odgłosu. Zdecydowałem się opisać dziwny przypadek (choć nie wierzę w przypadki), który zdarzył się w trakcie zabiegu operacyjnego w Klinice Uniwersyteckiej Steglitz w Berlinie. Pacjentem byłem ja. Byłem bardzo osłabiony. Miałem ciężkie okaleczenia twarzy, pękniętą czaszkę oraz złamaną kość jarzmową. Natychmiast poddano mnie wielu badaniom lekarskim: rentgen, tomografia komputerowa, badania krwi, oczu i rozmaite rutynowe zabiegi. Bałem się operacji, gdyż nie wiedziałem, jakim zabiegom zostanę podany i jaki jest stopień ryzyka. Leżałem w izolatce i modliłem się. Odczuwałem wewnętrzną ciszę, a także inną niż zwykle formę koncentracji. W każdym razie byłem w pełni świadomy. Operacja. Ze względu na okaleczenia twarzy narkozę podano mi dożylnie. Odczuwałem chłód i niepewność. Nie wiem dokładnie, kiedy usnąłem. I nagle... To było niesamowite, nie do wiary! Czułem, że moja świadomość opuszcza ciało. Jakby z niego uchodziła. Nie miałem żadnego ciała, byłem tylko myślą – zaszokowany i zdziwiony. Gdy leżałem na stole operacyjnym, ujrzałem wszystkich, którzy brali udział w operacji: pięć osób, a także moje ciało bokiem z góry. Lekarze zupełnie mnie nie interesowali. Mógłbym ich słyszeć, lecz nie to było dla mnie ważne. Niespodziewanie wkroczyłem do labiryntu świateł (inaczej nie jestem w stanie tego opisać): była to jakby przestrzeń świetlanych struktur. Miałem wrażenie, że płynę przez rozmaite wymiary. Widziałem między nimi granice, ale nie potrafię ich opisać. To nie były materialne granice. Na dodatek ktoś pomagał mi w tej „podróży”. Była to postać ze światła. Stale miałem wrażenie, że trzyma mnie za rękę, choć ani ramion, ani rąk nie miałem. Nie miałem przecież ciała. Wymiary, w których przebywałem, zmieniały się, a świetlista istota nieprzerwanie do mnie mówiła. Nie pamiętam jej głosu. Wiem, że czasami odpowiadałem: „tak”. Czułem ją całym swoim jestestwem i świadomością, wszystko zaś było bardzo spokojne, jasne i przyjemne. Nie mogę powiedzieć, jak i kiedy wróciłem do ciała. W momencie przebudzenia zdawało mi się, że jestem po tamtej stronie. Mamrotałem pod nosem: – Chcę wrócić. Ale gdzie? 36 Rozdział osiemnasty Leon Zet ciężko usiadł na schodach podziemnego przejścia na alei Wyzwolenia. Wypił trzy piwa, a może pięć, jednak w głowie szumiało mu niezbyt mocno, bo myślał intensywnie o jutrzejszym dniu. Umówił się z Mary Sakumpakumcką, że sprawdzą czy i jak ludzie reagują na prośby o wsparcie osób chorych na AIDS. On miał udawać zarażonego, a ona miała robić zdjęcia. Bardzo frapowało go pytanie czy dostanie pieniądze, czy też przechodnie spluną w kierunku żebrzącego, tak jak to do tej pory widział. Siedział więc na schodach przejścia podziemnego na alei Wyzwolenia i udawał chorego, zarażonego wirusem HIV, kiwał się jak opuszczone dziecko i jeżeli ktoś zapytał: co tobie człowieku jest? mówił: – Jestem chory na AIDS i proszę o wsparcie. Nie przewidział jednego. Podeszły do niego trzy kobiety. – Co panu dolega? – zapytały z troską. – Chory jestem, zarażony ciężką chorobą – odpowiedział Leon. One nic nie powiedziały tylko poszły do najbliższych delikatesów, kupiły sok winogronowy, bułki i dały mu, a potem z automatu telefonicznego wezwały karetkę pogotowia i zawiadomiły policję, że człowiek chromy siedzi na schodach w podziemnym przejściu. Należały do sekty „Zachodzące Słońce” i były przekonane, iż czynią dobrze. Ba, na chwałę ich pana. Leon Zet siedział na schodach, kiwał się notując statystykę zachowań ludzi i nagle został otoczony przez policjantów i lekarzy. Wyły syreny i błyskały światła. – Co panu jest? – pytano. – Nic, ja tylko sprawdzam, czy ludzie reagują na nieszczęście innych. Eee! pijany – orzekł lekarz. Nie ma co sprawdzać alkomatem – wtórował mu policjant. – Za tyłek go wziąć i na izbę wytrzeźwień – dodał drugi. – Ludzie, na pomoc! – krzyknął krępowany Leon. Nikt z pęczniejącego z minuty na minutę tłumu nie zareagował. – Pijak, czy hifowiec, różnica żadna, niech go biorą – zafalował barytonem jegomość z czerwonym nosem. I tak się stało. Leona zawieziono do miejskiej izby wytrzeźwień8 . – No, pijaku, rzeczy do depozytu, rozbieraj się do goła i spać – wrzasnął Ulrich Wyrwidąb, pracownik Izby. My ciebie dobrze znamy, ochlaju – syknął. – Panie, ja jestem trzeźwy, to pomyłka, ja chcę do domu – jęknął Leon Zet. Pozwólcie mi zatelefonować! – Ty pijanico, tu nie ma pomyłki, policja ciebie przywiozła chamie, rzeczy do depozytu, ty do łóżka – ryknął Wyrwidąb. Leonowi puściły ze strachu zwieracze. – Zaszczaniec, zasraniec, pod prysznic go! Grupa karłów chwyciła Zeta mocarnymi rękami, wepchnęła do kabiny wyłożonej białymi kafelkami i nuże zlewać go strumieniami lodowatej wody. Potem obciągnięto na nim białą koszulkę do pępka i wepchnięto go do pokoju za żelaznymi drzwiami z ogromnym judaszem. Na łóżkach spali opoje. Chrapali, popierdywali, na rękach tatuaże, pod nosami ślady krwi. – Jezu! – wrzasnął Leon – boję się, to pomyłka! Uderzał z pasją w metalowe drzwi i wzywał pomocy. – Czego tam pijaku? – zapytał głos zza żelaznej kurtyny. – Chcę stąd wyjść, jestem trzeźwy! – pisnął Leon. – Morda w kubeł ochlaju, bo pójdziesz na męki – odpowiedział głos. – Ty draniu! – wrzasnął Zet. Po chwili w zamku zgrzytnął klucz i do wnętrza wpadła grupa karłów. Leon nawet nie zdążył krzyknąć i już leżał w innym pomieszczeniu na odpowiednim łożu, skrępowany pasami tak, że nie mógł nawet zipnąć. Oblał go zimny pot. – To za karę jełopie – usłyszał. Leżał w ciszy a zza ścian dochodziły krzyki. – Hilfe! – ktoś krzyczał – Ich bin Otto von Borcke. Ja telefoniere do dojcze konzulat. Hilfe! – wrzeszczał. – A rycz, mały rycz – odpowiedział głos. – Gnidy, nie boimy się, nie podarujemy, śmierć wam, spalimy was – śpiewała ochryple grupa pijanych szalikowców ze Słupska przybyła do Szczecina na towarzyski mecz Czarni - Pogoń. – Będzie ostra zadyma. – 8 Miejska Izba Wytrzeźwień, Szczecin, ulica Dąbrowskiego 22/24, centrala: 483 69 23. 37 Spokój, bo w kaftany bezpieczeństwa ubiorę – syknął głos. Tawariszczi, pomiłujtie! – zapiał ze wschodnim wysokim C handlarz zza wschodniej granicy. – Ja żurnalist Korowiow. Jak mi Bóg miły, ja piłem i nie słyszałem strzałów, nic nie widziałem. Eto Stalin. – Zima wasza, wiosna nasza! – huknął zza muru skrępowany Senator, były działacz Socjalistycznego Związku Młodzieży Polskiej, przybudówki Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej („partii z narodem i narodu z partią”). Leon Zet dusił się w okowach madejowego łoża. – Jozajtis – szepnął i zapadł się w otchłań bez okna. Dookoła miejskiej izby wytrzeźwień przechadzał się jegomość w pluszowym meloniku, a za nim ciągnęło się na smyczy i w kagańcu ciężkie jak beton pytanie: – Kim jestem? Mary długo nie mogła zasnąć tej nocy. Później odkryła dlaczego. 38 Rozdział dziewiętnasty Była dokładnie godzina 12.00. Szedłem aleją Jedności Narodowej. Od wschodu nadciągała burza. Spadły pierwsze krople styczniowego deszczu powodując wzbicie się w powietrze tysięcy fontann zimowego szronu. Pomruki sztormu drażniły nerwy i wzbudzały lęk przed gniewem natury. Tuż przy komisariacie policji okładało się bez pardonu i do ostatniej kropli krwi dwóch wyrostków. – Spróbuj – charczał jeden. – Już ciebie skopię – jęczał drugi. Już leżeli na chodniku, nieopodal sklepu monopolowego, przy którym jak zwykle stała grupka miejscowych smutno-agresywnych. – Uduś go – krzyczał jeden lump. – Zglanuj tamtego! – podburzał lump drugi. Postanowiłem przerwać to wzajemne Polaków „się okładanie”. Podchodzę do zamontowanego w pobliżu aparatu telefonicznego, wrzucam żeton do odpowiedniej szparki i widzę kartkę z napisaną odręcznie pisakiem informacją: ałtomat uszkodzony. Rozbawiony i zrezygnowany pobiegłem do gmachu ważnego urzędu, ale tam zostałem zatrzymany przez strajkujących portierów. Ruszyłem na ulicę Zygmunta Felczaka. Tam są dwa publicznego użytku „ałtomaty”. Nieczynne. Uszkodzone. „Ałtomatycznie” ruszyłem w kierunku domu, obserwując kątem oka funkcjonariuszy „ałt”. Przy znaku drogowym czarny kot Lewiatan „miałcząc” oddawał „kau”. – „Bauwan” – „zamruczau” i „siknou” na słup latarni. Później sensacją w Szczecinie stały się obfite niebospady, skyfalls, jak mówią Anglicy. W roku 1666 rolnik z Wrotham (Kent) obudził się pewnego ranka i ze zdumieniem stwierdził, że powierzchnia pól pokryta jest małymi rybami. Co ciekawe, były to witlinki, ryby z rodziny dorszowatych, żyjące w wodach Oceanu Atlantyckiego, aż do wybrzeży Norwegii, podczas gdy Wrotham leży około 10 mil (16 093 m) od brzegu. Także mieszkańcy Acle (Norfolk) doznali szoku, gdy nagle z nieba zaczęły spadać ogromne ilości ropuch. Było ich tak wiele, że musiano nieszczęsne płazy zbierać i w wiadrach wynosić na odległe pustkowia. Jeszcze straszniej zostało doświadczone przez niebiosa miasto Memphis (Tennessee), gdy w roku 1837 zostało wręcz zasypane tysiącami węży. Miały one około 18 cali (14,7 cm) długości. Ogólnie uważano, iż głównym sprawcą wężowego kataklizmu była potęga huraganu. Trudno jednak sobie wyobrazić miejsce, z którego najpotężniejszy nawet żywioł natury mógłby przynieść tak niewiarygodne ilości węży. W roku 1922, w czasie burzy śnieżnej, na Alpy Szwajcarskie spadł deszcz insektów, pająków, gąsienic oraz mrówek. Miasto Baton Rouge (Luizjana) zostało w roku 1896 nawiedzone dla odmiany ornitologicznym rodzajem skyfalls. Z czystego, błękitnego nieba spadły nagle, bez żadnego widocznego powodu, martwe dzięcioły, dzikie kaczki i wiele, wiele piór. W miejscowej gazecie pisano: „Ulice naszego miasta pokryte są stosami ptaków i ich szczątków”. Podobne zdarzenie miało miejsce w roku 1961, gdy na portowe miasto Capitola (Kalifornia) spadły tysiące martwych i rannych ptaków morskich, wśród których przeważały podobne do mew burzyki, należące do ptaków oceanicznych. Wynik ptasiego deszczu: zablokowane drogi, pozrywane linie wysokiego napięcia, zniszczone anteny telewizyjne. Starano się wyjaśnić przyczyny tego zdarzenia. Bez rezultatu. W mieście Chico (Kalifornia) w okresie od lipca do listopada 1921 roku periodycznie występowały kamienne gradobicia. Kilka z kamiennych niebospadów było tak wielkich, że trudno było objąć je dłońmi. Co dziwne, pięć kolejnych niebiańskich kamieniobić koncentrowało się wyłącznie na jednym miejscu – dachu ogromnego magazynu, który uległ kompletnemu zniszczeniu. Dziwna to doprawdy konsekwencja działania tajemniczej siły wyższej. 39 Thomas Potter z San Diego (Kalifornia) był właśnie w ogrodzie, gdy nagle na ziemię zaczęły spadać czerwone kamienie, brukując ni z tego, ni z owego skrupulatnie pielęgnowane przez działkowicza grządki. Ale najbardziej nieprawdopodobny typ skyfalls musi zaszokować nawet osoby odporne na wszelkiego rodzaju okropieństwa. Otóż w roku 1851 żołnierze ćwiczący musztrę w Beneficia (San Francisco) niespodziewanie zostali zroszeni kroplami krwawego deszczu, któremu już po chwili wtórował grad dużych kawałków surowego mięsa. Podobne zdarzenie miało miejsce w Kentucky, w marcu 1876 roku, gdy mięsoopad pokrył powierzchnię około 4570 metrów kwadratowych. Badania mikroskopowe wykazały, że była to prawdopodobnie konina ( sic!). Przypuszczano, że mięso to zostało porzucone przez drapieżne ptaki, lecz któż wyjaśni ogromne ilości potencjalnego pieczystego, które pokryły tak wielki obszar. Natomiast 29 stycznia 1999 roku w Szczecinie odnotowano masowe nieboopady gąsiorów dekarskich, które z niezwykłą celnością trafiały w głowy napuszonych i głupich urzędników, biznesmenów, prezesów, wiceprezesów, członków rad nadzorczych i prezydentów wszelkiej maści. – Co się dzieje? – pytali zainteresowani z guzami na czołach i potylicach. – Skąd to? Mówią, że gąsiory przywiało z sycylijskich chałup, moskiewskich kamienic, a nawet z drapaczy chmur w Chicago. A dlaczego tak? A dlaczego w nas? I to po raz wtóry, lecz w tak ogromnej masie. Czyżby moce tajemne zadziałały podstępnie, a może koniec tysiąclecia drugiego tak gwałtownie reaguje na nasze prekursorskie działania? – Moje drogie głowy do pozłoty, nie narzekajcie, nie wydziwiajcie, bo skrócę was o głowy – rzekła donośnym głosem zza kotary dzielącej czasoprzestrzeń królowa angielska Elżbieta I Tudor, córka Henryka VIII i Anny Boleyn, a następnie wyszarpała z lutni legiony ciężkich nutek i sypnęła dźwiękospadami na Pomorze Zachodnie, a te niczym gradowe kule pokryły miasta i wsie, drogi, pola i wszystko na co spadły. Nagle grom walnął w kombinat szybkich potraw Rojal, w którym ucztowała elita miejscowych bubków i nie został kamień na kamieniu. – Sami chcieliście – zabuczał chór karłów z innego świata. – Jozajtis! – niosło echo. 40 Rozdział dwudziesty Zaraz po odcięciu głowy Sydonia zauważyła swoje ciało, które rozczłonkowane na Kruczym Kamieniu drgało jeszcze w konwulsjach. Żal jej było ciała, ale czuła, że jest myślą, lekką i zwiewną i unosi się coraz wyżej, a potem w bok, to znowu do góry. Leciała jak dmuchawiec. Wpadła do świetlistego labiryntu, płynęła przez rozmaite wymiary. Odłupany przez uderzenie pioruna kawałek Kruczego Kamienia przeleciał gdzieś obok, a potem gnany siłą grawitacji poszybował ku Ziemi. Rękę Sydonii trzymała świetlista istota, zaś wszystko było spokojne, jasne i przyjemne. Borkówna obudziła się już po tamtej stronie. Spojrzała z ciekawością w źródlane lustro. Była najmłodsza, najpiękniejsza i słyszała chóry, które nieustannie wysławiały jej urodę i mądrość. Książę Andrzej, w galowym mundurze, obwieszony akselbantami, w butach tak wyczyszczonych, że lśniły odbijając światło księżyców, uklęknął przed nią. Na jego potylicy nie było najmniejszego śladu po śmiertelnej ranie. I morza krwi też zniknęły. Uśmiechnął się i podał jej kwiat róży. Chwycili się mocno za dłonie i razem już odlecieli na gwiazdę Lakszmi, tam gdzie czas przestał płynąć i nie ma bólu. 41 Rozdział dwudziesty pierwszy – Tylko tak Marcysiu miła – powiedziała szeptem Alga Iwanowna Łypiasta. Jesteś prawie dojrzałą panną, piękną jak róża, ale twoje wejście w wiek kobiecy nie może być zwykłe i mało oryginalne. Pochodzisz z Sakumpakumckich, starego rodu magów, parapsychologów i kręgarzy błotnych. A to zobowiązuje. Ten dziwny kamień z tajemniczym napisem: Jozajtis, który przyniosłaś w biesadze i który z kolei przemówił do twojego wnętrza winien wrócić na swoje miejsce. On nie czuje się tutaj dobrze i może oddziaływać na rzeczywistość, wyginać nią jak plasteliną, rozciągać niczym gumę i emanować narkotyczno-toksyczne wizje. Co zatem zrobić? Myślę, iż należy zastosować formułę 69 z Księgi Wtórej Pierwszych Praw. A to znaczy, że będzie trzeba utworzyć krąg składający się przynajmniej z sześciu osób i do ogniska, przy wtórze zaklęcia: Jozajtis, wrzucać przez lewe ramię, kolejno: guano, glut Merlina, nahajkę, oszczypek polski, runo, drzazgę z prawdziwego hulajpola i na koniec kawał tłuszczu. O, widzisz wszystko mam oprócz tego ostatniego. Jeszcze dzisiaj pójdziesz do sklepu i kupisz kostkę smalcu. Najlepszego. A wieczorem pójdziemy razem z moimi przyjaciółkami z Pomorskiego Towarzystwa Psychotronicznego do parku Kasprowicza i tam na polanie przeprowadzimy całe misterium. Kamień zniknie, a Jozajtis nie będzie miało pretensji, że przywłaszczyłaś sobie to co nie twoje. Teraz ruszaj do domu i pamiętaj o smalcu. Nie zapomnij. – Dobrze ciociu – odpowiedziała uradowana Marcysia i pobiegła podskakując niczym mała dziewczynka. Za nią leciał z szumem cały szwadron zalotnych spojrzeń wysyłanych przez młodzieńców podnieconych jej płcią, kolorem oczu i gibkością. Marcysia pomyślała, że dobrze zrobi, gdy już teraz kupi smalec bo potem może zapomnieć. W sklepie przy alei Wojska Polskiego było kilka rodzajów tłuszczu: Mazowiecki, Małopolski, Wielkopolski... Marcysia wzięła Pomorski. Zawsze to chociaż z nazwy bardziej swojski. Teraz ruszyła truchtem wzdłuż torów tramwajowych, do najbliższego przystanku w kierunku Śródmieścia. Tam zatrzymał się tramwaj linii 1 i 9. Nagle zobaczyła mnie machającego ręką, spłonęła rumieńcem, potknęła się i biesaga razem z kostką smalcu łukiem wystrzeliły w górę, aby po chwili upaść w odległości kilku metrów. Biesaga cała, natomiast smalec rozpłaszczył się jak kilkudniowy szczeniak i rozbryzgnął niczym krater księżycowy tuż obok przejścia dla pieszych poprzecinanego tramwajowymi szynami. „Kto mógł pomyśleć, że to takie ważne. Kto by przypuszczał, że moje machanie rękami do ukochanej M. spowoduje takie skutki” – pisałem po godzinie w moim pamiętniku. 42 Rozdział dwudziesty drugi Mówi generał James Fogg z US Army: – To było w roku 1948. Przydzielono mnie wówczas do 82 Dywizji Sił Powietrznych, do fortecy Bragg w północnej Karolinie. Z kwatery głównej 3 Armii otrzymaliśmy informację, iż niezidentyfikowany obiekt latający miękko wylądował w White Sands Proving Grounds, w centrum Nowego Meksyku. Otoczyliśmy go szczelnym pierścieniem. Obserwacja trwała 24 godziny, podczas których doszliśmy do wniosku, że załoga tego dziwnego obiektu nie żyje. Nie widzieliśmy żadnego wejścia, żadnych drzwi. Całkiem przypadkowo natrafiliśmy na przycisk awaryjny i wtedy udało nam się wejść do środka UFO. – Jak duży był ten obiekt? – Miał około stu stóp średnicy i 10-12 stóp9 wysokości. – Czy miał formę plastra? – Tak. – Jak był skonstruowany? – Do dziś tego nie wiemy. Nie znamy zestawu metali, z których był zbudowany. Próbowano go pociąć na części, ale nie było to możliwe. Nawet diamentem nie dało się porysować powłoki, nie grubszej od papieru gazetowego. Na pokładzie UFO było pięć zwłok pozaziemskich istot. W celu dokonania sekcji i innych badań przewieziono je do bazy Wright Patterson. Osobnicy byli bardzo mali – mieli po około trzy i pół stopy wzrostu. Jeden z nich, prawdopodobnie komendant, był nieco większy – miał cztery stopy. Wszyscy byli odziani w przylegające do ciała srebrzyste uniformy bez guzików, zamków błyskawicznych lub jakichkolwiek otworów. Humanoidzi z wielkimi głowami. Oczy ich były bardzo duże i piękne, nosy w stanie zaniku, podobnie jak uszy. Usta skostniałe – stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że nie używano ich do rozmowy. Później odkryliśmy, iż porozumiewali się telepatycznie. Ich ciała były białe, z wyjątkiem twarzy, które były purpurowo- czerwone. Nie mogliśmy tego pojąć. Dopiero po pewnym czasie stwierdziliśmy, iż istoty te udusiły się w trakcie lądowania. – Czy Pan sądzi, że istoty te zginęły na skutek nieszczęśliwego wypadku, czy też może wskutek zabójczego dla ich organizmu składu ziemskiej atmosfery? – Uważam, że celowo wysadzili luk i udusili się, ponieważ chcieli, aby ludzie zobaczyli pojazd kosmiczny wraz z ciałami. – Czyżby nie chcieli wpaść żywi w ręce ludzi? – Moim zdaniem tak to zaplanowano. Pisałem o tym szerzej w książce pt. „Raporty Fogga”, stawiając tezę, że wiele pozaziemskich istot znalazło się u nas po to, aby odzyskać to, co utraciły, czyli człowieczeństwo: inaczej mówiąc, zdolność okazywania uczuć. To właśnie jest przyczyną uprowadzeń, o których informuje się na całym świecie. W celu stworzenia nowej istoty E.T. próbują zdobyć części zastępcze. Dlatego pobierają kobietom jaja i płyn waginalny, a mężczyznom nasienie. Szukają enzymów, krwi i powiązań genetycznych... – Czy mógłby Pan opowiedzieć o kontaktach ludzi z humanoidami z pojazdów UFO? – Mogę opowiedzieć o jednym przypadku, kiedy uwięziliśmy istotę, która żyła wśród nas około dwunastu lat. – W jaki sposób porozumiewaliście się? – Tylko telepatycznie. 9 1 stopa = 0,30480 metra 43 – A więc istoty nie z tej ziemi nie mają własnego języka? – Nie. – Czy posługują się pismem? – Tak, symbolicznym pismem obrazkowym, przypominającym egipskie hieroglify. Znaki tego typu znaleziono na statku przestrzennym w White Sands Proving Grounds. Odczytano: Jozajtis. Nie wiemy co to znaczy. Pragnę jednak wspomnieć o innej ważnej sprawie. Miałem sposobność odwiedzenia trzech wspólnot pozaziemskich tu, na Ziemi! Jest ich wiele, znajdują się przeważnie w odległych miejscach. Wspólnoty te odwiedziłem w końcu lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych. Jedną w Arizonie, drugą w północnej Kalifornii, a trzecią w Europie, w Polsce, na Pomorzu Zachodnim, w okolicach Szczecina. Obecnie nie mogę mówić o tym szerzej, lecz wspomnę, że były częścią tzw. „Guardian Forces”, czyli strażników. Bardzo są do nas podobni: rośli, jasnowłosi, dobrze ukształtowani... Humanoidzi. – Ufonauci nie są więc jednacy? – Nie. Są rozmaici. Przypomina mi się w tym momencie inne wydarzenie. Było to przed czterema laty w Arizonie. Przyprowadzono do mnie człowieka, który kiedyś został uprowadzony przez UFO. Miał na imię Jobst. Proszono, abym go przesłuchał. Załamał się i płakał bez przerwy. Dawniej był inżynierem lotnikiem. Został uprowadzony z parkingu w Phoenix, w Arizonie, w biały dzień, na oczach swej żony. Wrócił po kilku dniach, lecz nie był już tym samym człowiekiem. Powiedziałem: „Chciałbym, aby Pan przypomniał sobie coś najbardziej istotnego”. Chwilę pomyślał i rzekł: „Tak, stała się tam rzecz bardzo niezwykła. Gdy leżałem na stole operacyjnym i badano mnie, weszła jakaś ludzka istota. Ci, którzy mnie badali, byli mali, szarzy. Ludzka istota miała na sobie kurtkę lotniczą typu B-15. Był to rosły osobnik. Brązowe faliste włosy, brązowe oczy – to pamiętam. Gdy wchodził, inni stanęli na baczność. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się do szarych i wyszedł”. Ta rozmowa dała mi do myślenia. Obwiniamy „szaroskóre” i wszelkie inne pozaziemskie istoty o to, co z nami robią w trakcie porwań, lecz w rzeczywistości mogą być one tylko bezwolnymi wykonawcami, kierowanymi przez ludzkopodobne istoty-hybrydy, wyglądające jak ja, jak Pan – istoty z gruntu anormalne, ponieważ nie żywią do nas żadnych uczuć. To, co powiedział mi Jobst, zgadzało się z tym, w co od dawna wierzę, a mianowicie, że istnieją równoległe światy, równoległe systemy słoneczne, galaktyki itp., które z nami koegzystują. Wierzę, iż są dobre i złe światy, do piątego poziomu. Skoro osiągnie się poziom piąty, trzeba zadecydować: czy chce się wrócić do Światła, czy też pragnie się pozostać tam, gdzie się jest. Z chwilą gdy człowiek zdecyduje się pozostać tam, gdzie jest, narodzi się ponownie gdzie indziej w uniwersum. Ci, którzy pójdą drogą Światła, wkroczą dalej: do szóstego i siódmego wymiaru. 44 Rozdział dwudziesty trzeci Zza lasu dochodziły pomruki nadchodzącej burzy. Wieczorny upał zniewalająco obezwładniał zmysły i wyciskał słony pot z sunących jak olbrzymie ślimaki spacerowiczów. Alga Łypiasta mimo wszystko szła w miarę szybko, a za nią, posapując i pokrzykując, aby zwolniła, dreptały jej cztery przyjaciółki z Pomorskiego Towarzystwa Psychotronicznego. I jeszcze Marcysia z nieodłączną biesagą, w której ukryła tajemniczy kamień z napisem: Jozajtis i kupioną po raz wtóry kostkę smalcu Pomorskiego. Ciotka Alga wiozła w pancernym wózku na specjalne zakupy: guano, glut Merlina, nahajkę, oszczypek polski, runo, drzazgę z hulajpola i zapałki ekologiczne. Towarzystwo zmierzało na Księżycową Polanę w parku Kasprowicza w Szczecinie. W tym samym czasie wiedziony nadludzkim instynktem Leo Standtorp jechał rowerem górskim przez bezdroża Lasu Arkońskiego, wiedząc z całą pewnością, że na parkowej polanie zdarzy się coś ważnego. – Hej! – krzyknął do spacerującego wąwozem starszego pana w pluszowym meloniku, oryginalnych czarno-granatowych adidasach, wymachującego laseczką z ołowianą gałką. W odpowiedzi ów jegomość przesłał w kierunku Leo zielony, laserowy promień, który po drodze liznął jęzorem grupę elfów i kwiat paproci, a na koniec pozdrowił rowerzystę w sobie tylko znany sposób. Ognisko na Księżycowej Polanie płonęło już krwistojasnoniebiesko. Dookoła siedziało sześć kobiet. Przede wszystkim Łypiasta – mistrz ceremonii, Marcysia, jej siostrzenica, tak bardzo przepełniona ciekawością tego co się stanie, iż na długo wstrzymała oddech i cztery panie X z Pomorskiego Towarzystwa Psychotronicznego, które uczestniczyły w swej karierze w tak dziwnych obrzędach, że nie bały się niczego. Alga Iwanowna zaczęła miarowo uderzać sękatym kijem w przyniesiony przez Marcysię tajemniczy kamień z równie tajemniczym napisem. Już po pierwszym uderzeniu usłyszała w głębi swego wnętrza ostrą reprymendę: – Przestać natychmiast!, przestać natychmiast!, bo będzie źle! – Zaczynamy medytacje metasylwiańskie, szybko! – krzyknęła Łypiasta. – Ja wrzucę do ognia co trzeba. Zapadał zmrok, księżyc świecił w pełni i zdumiałby się człowiek przechodzący w pobliżu polany widząc siedzące przy ognisku, trzymające się w kręgu za ręce kobiety mruczące głośno: – Ooo! Moo! Ooo! Moo!... Nagle Alga Łypiasta zaczęła wrzucać do ognia kolejno: guano, glut Merlina, nahajkę, oszczypek polski, runo, drzazgę z oryginalnego hulajpola i na koniec kostkę smalcu. W tym momencie płomienie strzeliły w górę, na wysokość koron otaczających polanę drzew, zapiszczało, zaskwierczało, Alga zawodziła dziwną pieśń, mamrotała rozkazująco, a potem uniosła lewą rękę i palcem wskazującym dotknęła poświaty księżyca. Dochodziła 21.00. Kamień drgnął, zaczął szybko kręcić się dookoła swojej osi i wystrzelił w górę, a następnie w kierunku centrum Szczecina. Dookoła słychać było drżący niby struny harfy szept: Jozajtis. Jak potwierdziło wielu świadków, dokładnie w tym czasie z wieczornego nieba, w okolicach budynku Muzeum Narodowego przy ulicy Staromłyńskiej spadł dziwny przedmiot, przepalił płytę chodnikową i głęboko wrył się w ziemię. Nigdy go nie odnaleziono10. – Już po wszystkim – powiedziała Łypiasta. – Masz spokój Marcysiu. Kobiety stłumiły ogień. Pokropiły miejsce ceremonii wodą, sześć razy splunęły przez lewe ramiona i zaczęły iść w kierunku Jasnych Błoni. Nie wiedziały, że od początku do końca były obserwowane przez Leo Sandtorpa, który wdrapał się na wysoką sosnę i widział wszystko jak na dłoni. 10 Patrz aneks B. 45 Rozdział dwudziesty czwarty Świeciło słońce i ptaki świergoliły, tak, że aż dziw brał ludzi. Marcysia wyszła z domu i postanowiła natychmiast, iż pojedzie tramwajem do jeziora Głębokie i tam będzie pływać i chłodzić głowę rozognioną po wczorajszych emocjach. Doszła do alei Wojska Polskiego. Niespodziewanie ktoś zastąpił jej drogę. – Czy możemy pójść tam razem? – usłyszała. Podniosła wysoko głowę i ujrzała rosłego, przystojnego mężczyznę, z szerokim torsem, czarnymi, kręconymi włosami, a może brązowymi i falistymi – trudno powiedzieć – słońce świeciło tak mocno. – Jestem Leo Sandtorp i kocham panią. Od dawna. – A ja jestem zdumiona – odparła Marcysia. – Ale pójdę, czemu nie. – Uff, jak gorąco – powiedział Leo zdejmując kurtkę lotniczą typu B-15. Przerzucił ją przez prawe ramię, a lewą ręką objął Marcysię. – A może Mary chcesz zobaczyć gdzie mieszkam? – Nie wiem, gdzie mieszkasz? – Na osiedlu Atlantis. – Gdzie to jest? – W okolicach Szczecina, najpierw trzeba jechać tramwajem do Głębokiego, potem autobusem a potem jeszcze kawałek. Zobaczysz, Mary, tam jest nieziemsko. – Naprawdę? – O, tak. Szli mocno przytuleni i gdy dochodzili do przystanku tramwajowego linii 1 i 9 Leo zapytał: – Czy wiesz Mary, że zmieni się Czas i Kalendarz? – Ojej! – zdumiała się Sakumpakumcka. – Mój ty mądralo najpiękniejszy – dodała. Nadjeżdżał tramwaj. Szedłem zamyślony aleją Wojska Polskiego. Nagle,w oddali zobaczyłem Mary idącą w uścisku z wysokim mężczyzną. Moje serce zatłukło jak u schwytanego w sidła zająca. – Mary! – wykrztusiłem i zacząłem biec. Nie słyszała. – Mary! Dojeżdżał tramwaj. Zaraz wsiądą do niego i znikną mi z oczu. Ruszyłem co sił Już dobiegałem do torowiska, gdy poślizgnąłem się na kupce smalcu marki Pomorski. Łukiem przeleciałem wprost pod tramwaj linii 1, którego koła odcięły mi głowę niczym katowski topór. Nie czułem ciała i szepnąłem tylko: – Jozajtis. Sam nie wiem dlaczego. Potem z góry ujrzałem moją rozczłonkowaną figurkę, do której powoli zbliżała się szaroskóra istota, szybko zebrała ją do worka i oddaliła się lotem błyskawicy. Ziemia mnie nie interesowała. Byłem tylko myślą zwiewną, unosiłem się jak na karuzeli. Leciałem niczym dmuchawiec. Wpadłem do świetlistego labiryntu. – Oto Ernest Ludwik – piał chór przejrzystych jak szkło karłów. To pomyłka, pozwólcie mi zatelefonować! – wrzasnąłem. Łóżko wodne falowało jak wzburzone morze. – Kim jesteś? – zapytał zbir spluwając pod moje nogi. No właśnie, kim jestem? Koniec 46 Aneks A Desiderata Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech, i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy. O ile to możliwe, bez wyrzekania się siebie, bądź na dobrej stopie ze wszystkimi. Wypowiadaj swą prawdę jasno i spokojnie; wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść. Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha. Porównując się z innymi, możesz stać się próżny lub zgorzkniały, zawsze bowiem znajdziesz gorszych i lepszych od siebie. Niech twoje osiągnięcia, jak i plany, będą dla ciebie źródłem radości. Wykonuj swą pracę z sercem, jakkolwiek byłaby skromna; ją jedynie posiadasz w zmiennych kolejach losu. Bądź ostrożny w interesach, na świecie bowiem pełno oszustwa, niech ci to jednak nie zasłoni prawdziwej cnoty. Wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie jest pełne heroizmu. Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia ani nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Nie dręcz się tworami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności. Obok zdrowej dyscypliny bądź dla siebie łagodny. Jesteś dzieckiem wszechświata nie mniej niż drzewa i gwiazdy. Masz prawo być tutaj. I czy to jest dla ciebie jasne, czy nie, wszechświat jest bez wątpienia na dobrej drodze. W zgiełku i pomieszaniu życia zachowaj spokój ze swą duszą. Przy całej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat. Bądź uważny. Dąż do szczęścia11. 11 Anonimowy tekst z 1692 r., znaleziony w starym kościele św. Pawła w Baltimore. 47 Aneks B Mówi Leokadia Podhorecka, prezes Pomorskiego Towarzystwa Psychotronicznego w Szczecinie: – W archiwach nie podano dokładnie, gdzie spalono ciało. Najpierw chciałam bliżej poznać Sydonię von Borck. Poszłam do muzeum, aby nawiązać z nią kontakt. Patrząc na portret, pozytywnie oceniłam jej osobowość. Potem w Bibliotece Wojewódzkiej zgłębiałam losy pomorskiej szlachcianki, przekazy o epoce, w której żyła, historię Gryfitów, mentalność ówczesnych ludzi. Jeszcze kilka razy odwiedziłam Sydonię. Po kilku miesiącach postanowiłam przystąpić do umiejscowienia stosu. W przypadku testu radiestezyjnego dotyczącego miejsca i zdarzenia odległego w czasie i przestrzeni pomocny mi był rekwizyt zwany „świadkiem”, czyli część lub symbol badanego obiektu: fotografie portretu Sydonii, plan Szczecina z XVII wieku oraz nam współczesnego. Wykonałam testy i ustaliłam, gdzie znajduje się poszukiwane miejsce. Postanowiłam tam pójść i skonfrontować w terenie wynik mojej pracy. Towarzyszyły mi dwie osoby – radiesteci. Wyruszyłam od portretu Sydonii. Wahadło wyznaczyło kierunek, w którym mam iść. W pewnym momencie odczułam, jakby Coś zarzuciło na mnie sieć. Czułam działanie silnej energii. „Sieć” zatrzymała mnie, a towarzyszące mi osoby stwierdziły, że stoję „ukośnie”. Zdawało się, iż upadnę. To był jakby rozkaz: nie idź dalej! Po chwili Coś przywróciło moje ciało do normalnej postawy. Byłam blada i miałam rozszerzone źrenice. Odeszłam na bok i chwilę odpoczęłam. Wzmocniona, wzięłam wahadło i przy jego pomocy stwierdziłam, że to właśnie dokładnie w tym miejscu płonął ów stos. Sydonia dała mi znak. 48 Aneks C 23 sierpnia 1879 roku nastąpiło w Szczecinie otwarcie pierwszej linii tramwaju konnego Łękno (Westend) – ulica Staszica (Elysium) o długości 5,03 km. W tym samym roku uruchomiono drugą linię relacji Golęcino (Franendorf) – aleja 3 Maja (Odertor) o długości 6,33 km. Tramwaje kursowały z częstotliwością co 12 minut. Do ich obsługi zbudowano dwie zajezdnie przy ulicy Piotra Skargi i na Golęcinie. 5 maja 1896 roku zawarto umowę z Towarzystwem Elektrycznym z Berlina o budowę tramwaju elektrycznego. 4 lipca 1897 roku pierwszy tramwaj o napędzie elektrycznym przejechał po trasie o długości 2,6 kilometra z Łękna do obecnej ulicy Wyszyńskiego. Była to dwutorowa trasa z szyn typu „Phoenix”. Wprowadzenie energii elektrycznej do poruszania taboru tramwajowego stało się przełomowym momentem rozwoju miejskiego transportu pasażerskiego. 4 i 5 maja 1945 roku przybyła z Poznania grupa pierwszych osadników w liczbie 678 osób. W grupie tej znalazła się delegacja poznańskich tramwajarzy, która pojęła się organizacji komunikacji miejskiej w powojennym Szczecinie. 12 sierpnia 1945 roku uruchomiono pierwszą linię tramwajową nr 3. Łączyła ona Dworzec Główny z Lasem Arkońskim przez aleję Niepodległości, plac Żołnierza, ulice Roosvelta i Arkońską12. 12 Z książki „50 lat komunikacji w polskim Szczecinie”. Szczecin, MZK. 49 Aneks D Podświadomość – według teorii Zygmunta Freuda obszar psychiki znajdujący się między świadomością a nieświadomością zawierający treści niegdyś ze świadomości wyparte, które w pewnych warunkach mogą na nowo pojawić się w świadomości.