Maria Jentys PORTRETY LIRYCZNE Copyright © by Maria Jentys Wydawnictwo „Tower Press ” Gdańsk 2001 4 Spis treści: ANNA IWASZKIEWICZOWA Pani na Stawisku „Smutneczko bez ciebie i bardzo pusto” Owoc, który dojrzał HANKA NOWOBIELSKA Pomnożyć serca dostatek Serce jak niebo CELINA TATARKIEWICZ Oczami duszy ANDRZEJ CHCIUK Serce ciepłe i serdeczne LUDMIŁA MARJAŃSKA „Życie zawsze było ważniejsze” JAN PIEPKA Zastygły krzyk ptaków JAN DRZEŻDŻON Habent sua fata libelli Pieśń o białej drodze WOJCIECH CZERNIAWSKI W stronę głębin TADEUSZ SIEJAK Piękny duch – Wieczny Rewolucjonista ANDRZEJ ŁUCZEŃCZYK Smutny książę STANISŁAWA KOPIEC Gospodyni z Niebieskiej Wsi „Ziemia weszła do serca” Drzewo chlebowe poezji BOŻENA BUDZIŃSKA Potępione bajki LILLA LATUS Trudna zwyczajność JOANNA DRAŻBA Zwolniona z życia 5 ANNA IWASZKIEWICZOWA 6 Pani na Stawisku Godne najwyższej pochwały jest umieszczenie w Almanachu Iwaszkiewiczowskim książki poświęconej Wielkiej Damie*, która przez pięćdziesiąt siedem lat trwała u boku Wielkiego Pisarza, dorównując mu formatem duchowym, lecz pozostając w cieniu jego sławy. Prawdziwie bowiem żoną mu była, czyli połową, połowicą – jak by powiedzieli pradziadowie, a może i sam Iwaszkiewicz, który nazwy tej w utworach swych używał; animą – jak by może rzekł Carl Gustaw Jung, znajdując w tej nadwrażliwej, nieprzeciętnie inteligentnej i wszechstronnie utalentowanej kobiecie upostaciowanie żeńskiego pierwiastka duszy Jarosława. We wprowadzeniu do książki o Annie Iwaszkiewiczowej, eseju Inna i ta sama, Tomasz Burek, przedstawiając ideę, jaka przyświecała zespołowi obmyślającemu projekt trzeciego tomu Almanachu – ideę, by ukazać żonę pisarza „nieznaną, pełniejszą, bardziej integralną”, Annę „wypukłą”, wydobywając jej sylwetkę spod „cząstkowych, fragmentaryzujących i schematyzujących ujęć i opinii” – nadmienił, że wstępne studia dowiodły, iż wiedza o Iwaszkiewiczowej znajduje się na etapie rozpoznań i przeformułowywania pytań, lecz pytanie, które by odwróciło utarty kierunek refleksji („nie – co Anna czyniła przy Jarosławie? lecz – kim byłby Jarosław bez Anny?”), nie zostało postawione. Przyznał się redaktor tomu, że „nie poważył się tknąć tego tematu; tym bardziej [...] że nie dawał się [on] oddzielić od najbardziej bajecznej, najdziwniejszej, jednocześnie zaś najtrudniejszej i najniezwyklejszej ‘sprawy między Anną a Jarosławem’”. Tylko ktoś naiwny lub bezceremonialny mógłby – zdaniem Tomasza Burka – pokusić się o dotknięcie tej „sprawy”, czyli o opisanie dziejów miłości i małżeństwa Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów. Wśród autorów tomu – a jest ich szesnaścioro – nie znalazł się nikt taki. „Sprawy” jednak nie poniechano – sięgnięto po szkic Germana Ritza Do żony. Obraz kobiety w liryce Iwaszkiewicza, gdzie psychologia, filozofia, metafizyka miłości jawią się w przepięknym i subtelnym poetyckim sztafażu. Ledwie sygnał, lecz wystarczający. Wystarczający, jeśli przyjąć, że jest to pierwsza książka o Iwaszkiewiczowej, ale nie ostatnia, w dodatku rocznicowa, ku przypomnieniu i uczczeniu zmarłej, ukształtowana po trosze w myśl szlachetnej zasady, że de mortuis aut bene, aut nihil... Choć w obrębie owego bene mieści się bardzo wiele – mieści się panna Lilpop ze swym dramatem rodzinnym, potem żona pisarza, matka, przyjaciółka artystów, znawczyni literatury, filozofii, astrofizyki, świetna rozmówczyni, znakomita tłumaczka (zawsze tylko en passant), utajona pisarka, niedoszła pianistka, osoba głęboko religijna, nawiedzana atakami straszliwej choroby – depresji, pani wielkiego domu obarczona mnóstwem powszednich trosk, podczas okupacji ofiarna opiekunka ściganych i prześladowanych, zawsze, od młodości po kres, zapatrzona w wartości absolutne. Konstruując z pietyzmem wieloaspektowy portret Anny Iwaszkiewiczowej, redaktorzy i autorzy osiągnęli – jak się zdaje – więcej, niż oczekiwali: pochwycili najważniejsze i najpiękniejsze rysy charakteru portretowanej, budząc i rozpalając ciekawość czytelnika, który – dobrnąwszy do końca książki, gęstej, pełnej tajemniczych sygnałów, niedopowiedzeń i zawieszeń – stwierdza nie bez żalu, że oto musi odejść od stołu z niedosytem. Pretensji mieć nie może, ponieważ został uprzedzony o niepełnowartościowości strawy („Spośród zadań, które przed sobą nakreśliliśmy, udało się zatem wykonać – ile? Dobrze, jeśli połowę. W każdym razie wiemy, że jeszcze wszystkiego nie wiemy” – pisze Burek we wprowadzeniu), jednak chciałby otrzymać więcej. Tymczasem dostaje – Portret rozproszony. Taki tytuł – zasadny z dwóch powodów – nadała Aneta Górnicka–Boratyńska szkicowi O życiu i pisaniu Anny Iwaszkiewiczowej. Umieszczony w środku tomu, pomiędzy różnotematycznymi przyczynkami, zwarty tak bardzo, jak tylko jest to możliwe w sytuacji rozproszenia danych o Annie, domaga się odczytania w pierwszej kolejności: jako pierwszy zarys jej biografii. Zaczyna się przytoczeniem słów córki, Marii Iwaszkiewicz–Wojdowskiej: „Jarosław Iwaszkiewicz nie stworzył nigdzie pełne- 7 go portretu swojej żony. Zamiast tego w jego twórczości [...] istnieje obraz rozproszony, na który składają się różne postacie ucieleśniające kobiecość bezbronną”. W pierwszych wydaniach Książki moich wspomnień rzadko napomykał o swoim półwiecznym małżeństwie. Aneks z tekstem Moje małżeństwo znalazł się dopiero w wydaniu Książki... z 1994 roku. A w planowanym – i nigdy nie napisanym – drugim tomie wspomnień chciał ponoć pisarz umieścić tekst Choroba mojej żony. Wbrew powściągliwości, z jaką o niej się wypowiadał, Iwaszkiewicz nie mógł się obejść bez „Hani”. „Czym ja bym był bez Hani” – pisał w prywatnym notatniku. „Nie chcę bez niej żyć” – mówił po śmierci żony. Milczy się zwykle o sprawach ważnych, najważniejszych i – bolesnych. „Sprawa” z Anną była dlań właśnie taka: ważna, najważniejsza; i na pewno – bolesna. Do niej przecież adresował wszystkie te wiersze: „Nie myśl, że wyjdę z ciebie, nie myśl, że zapomnę, / Chociaż będziesz ode mnie jak gwiazdy daleko, / Wszystkie pyszności świata są jak cienie skromne, / Gdy się twój ciężki obraz dźwiga pod powieką”; „Kwiaty jesienne, senne warzywa, / Leszczyna wiotka, łąka szczęśliwa, / Ziemia łubinem złotym oblana, / – O moja żono, o ukochana”; „Lecz gdy tu ludzie, tam gwiazdy na niebie / Serce me wiecznym pruły kołowrotem – / Ty trwałaś wiernie, jak woda, niezmienna, / Jedyna w świecie, która mnie kochałaś”; „Nie odchodź / bądź przy mnie / bo chcę być sam, / sam / taki zupełnie sam”. Jest w tych celowo dobranych wersach wszystko, co zaistnieć może we wspólnocie małżeńskiej, także doświadczenie starczej, bezdennej samotności, możliwej tylko dzięki żonie i przy niej. O tym doprawdy trudno pisać. Chyba że się ma pełną władzę nad piórem. O chorobie Anny Iwaszkiewiczowej Aneta Górnicka–Boratyńska opowiada z najwyższą delikatnością, nie pozwalając sobie na żadne pochopne stwierdzenia. Z całą otwartością natomiast ujawnia dramatyczne i tragiczne fakty z dzieciństwa i młodości panny Lilpopówny, wytyczając sobie trop dalszych dociekań. Anna z Lilpopów Iwaszkiewiczowa urodziła się 17 grudnia 1897 roku w Brwinowie. W 1900 roku została porzucona przez matkę, która – zmieniwszy wiarę katolicką na kalwinizm – wyszła powtórnie za mąż za znanego pianistę. Trzyletnią dziewczynką zajęła się ciotka, Aniela z Lilpopów Pilawitzowa, osoba władcza, „o słodkich manierach i żelaznym charakterze”. Wedle relacji Romana Jasińskiego, przyjaciela Anny ( który na początku zimy 1922 przedstawił pannie Lilpopównie Jarosława), utrata matki stała się dla niej wielkim wstrząsem, który wraz z innymi, późniejszymi rozczarowaniami życiowymi, odbić się musiał na jej zdrowiu. Maleńka, wrażliwa Hania z całą pewnością nie zdołała uporać się psychicznie z okrutnym doświadczeniem. Tkwiło w niej i dawało o sobie znać w trakcie uderzeń depresji. Ojciec Anny, Stanisław Lilpop, bogaty przemysłowiec i utracjusz, zmarł śmiercią samobójczą w roku 1930 (pozostawiając jedynaczce w spadku około miliona dolarów). Niewiele się przedtem córką zajmował, jednakże zapewnił jej typowe dla panien z tak zwanych dobrych domów wykształcenie domowe: znajomość języków i gry na fortepianie. Jeżeli Anna zasłynęła potem jako erudytka i pianistka (zorganizowała pierwszy w Polsce koncert muzyki Skriabina, podczas którego wykonała Ekstazę), zawdzięczała to sobie samej: swej inteligencji, wrażliwości, chłonności oraz licznym talentom. Nieśmiała i „kameralna”, o nieprzeciętnej urodzie i ujmującym wdzięku, pełna żarliwego uwielbienia dla sztuki i dla „bogów sztuki”, obdarzyła młodego poetę z Ukrainy miłością od pierwszego wejrzenia. W zamian otrzymała powściągliwą deklarację zaufania: „wiem, że mi z Panią będzie tak dobrze”. Dla niej małżeństwo z Iwaszkiewiczem było także próbą wyrwania się z niewoli mieszczańskiego domu, dla niego – sposobem „urządzenia sobie życia”. Aneta Górnicka–Boratyńska stawia w tym miejscu pytanie, czy związek ów, oparty na nierówności emocjonalnego zaangażowania, zaspokajał potrzeby uczuciowe młodej kobiety. I wyraża mniemanie, że chyba tak. Raczej tak. Chyba? Raczej? Pełno tu wątpliwości. Wiadomo jednak, że w roku 1925, już jako żona i matka, uległa Anna fascynacji erotycznej piękną Marią Morską, aktorką, w której się kochał także Antoni Słonimski, przyjaciel Iwaszkiewiczowej i jej ulubiony poeta. Udrękom i rozterkom, jakich jej przysporzyło to 8 uczucie, dała wyraz w Dziennikach. W roku 1928, po osiedleniu się w Stawisku, wydała na świat drugą córkę, Teresę, po czym pogrążyła się po raz pierwszy w mrokach depresji. Rok 1933 przyniósł zmianę: wyjazd do Kopenhagi. Iwaszkiewicz przyjął tam posadę między innymi po to, by oderwać żonę od Pilawitzowej, zmierzającej do objęcia władzy nad Stawiskiem. Anna jednak po roku wraz z córkami wróciła do domu. Uosabiany przez Pilatwitzową, straszliwy, nienawistny pisarzowi, mieszczański duch Lilpopów zwyciężył. Zdaniem Iwaszkiewicza, Anna nigdy nie zdołała wydostać się spod władzy „tamtych gigantycznych postaci” (ciotek). Czy jednak rzeczywiście tylko o to chodziło? Przecież w potężnym cieniu ciotki Pilawitzowej krył się cień matki, która zawiodła... Tak czy inaczej, w roku 1935 Anna Iwaszkiewiczowa po raz kolejny zapadła w swoje mroczne odmęty. Iwaszkiewicz, wówczas sekretarz poselstwa w Brukseli, porzucił placówkę i przybył do Stawiska, by osobiście opiekować się żoną (którą zabrał ze szpitala). Według jego diagnozy, źródłem głębokiej frustracji Anny była słabość, która nie pozwalała jej korzystać z wolności oferowanej przez świat sztuki i ... tworzyć. Tkwiła uwięziona między aspiracjami artystycznymi a przeciwnymi im wzorcami mieszczańskimi niczym sparaliżowana, bez możliwości opowiedzenia się po którejś ze stron. Dopiero lata okupacji otworzyły przed nią jakąś perspektywę – dały cel, szlachetny, odpowiadający jej naturze: możliwość pomagania ludziom. Czy warunkiem tworzenia – jedynym warunkiem – jest osiągnięcie wewnętrznej wolności? W Dziennikach, będących zapisem walki z chorobą, Anna Iwaszkiewiczowa stale użala się na brak „jakiegokolwiek talentu przy wielkiej intensywności przeżyć”, wyraża żarliwe pragnienie tworzenia przy niezdolności do nadania swym odczuciom formy. Czy rzeczywiście nie dostrzega istoty rzeczy? Czy nie ma świadomości tego, z czego wkrótce zdadzą sobie sprawę utalentowane kobiety następnego pokolenia? Na przykład Grażyna Borkowska, która w szkicu Dzienniki Anny napisze wręcz: „Spytajmy więc: dlaczego Anna nie tworzy? Lub: dlaczego tworzy tak mało? Dlaczego nie próbuje spożytkować swej ogromnej potencji twórczej, która, nie znalazłszy spełnienia, ciąży autorce powodując zarazem rozkosz i ból? Ponieważ marzenie o twórczym życiu obudowane jest w przypadku Anny licznymi zastrzeżeniami. Wszystkie prawie tkwią korzeniami w modernistycznej koncepcji płci, która czerpie wiele z tradycji judeo–chrześcijańskiej. Tradycji, która określa kobietę rygorystycznymi wymogami, nakazami i zakazami”. Anna spełnia te wymogi, przestrzega nakazów i zakazów, ale raz po raz daje upust żalowi: „Życie fizyczne kobiety zabija ją moralnie; co tu dużo gadać, jest to prawda smutna właśnie dla nas, kobiet, ale trzeba się z nią pogodzić”. Podążając z wielką uwagą tropem swoich pytań przez karty Dzienników Grażyna Borkowska podkreśla jeszcze i takie stwierdzenie: „Kobieta może intuicyjnie w stanach głęboko religijnych dosięgnąć tego świata, może w nim żyć wewnętrznie, ale nie może tym przeżyciom nadać formy”. Za materialny odpowiednik stanu „twórczości wewnętrznej, amorficznej i pozbawionej artystycznego wykończenia” uznaje autorka szkicu właśnie dziennik, na którego pisanie – jej zdaniem – Iwaszkiewiczowa zdecydowała się jako na „substytut działań artystycznych”, nie mogąc zdobyć się na więcej. A przecież stworzyła dzieło ponad wszelką wątpliwość wyjątkowe, „pełne zaskakujących inspiracji”, bogate, mimo iż najgłębszy pokład jej życia wewnętrznego, religijność, nie został tu nawet dotknięty. Motyw „stłumienia” podjęła, również na kanwie lektury Dzienników, Hanna Kirchner, zwracając uwagę na niezwykle istotny motyw „współudziału” żony w twórczości męża. Przytoczyła zapis z grudnia 1932 roku, w którym Anna zwierza się, iż w odczytanym jej przez Jarosława wierszu usłyszała to, co „chciałaby napisać, gdyby pisała”. A więc istniały wspólne pola ich wrażliwości: widzenie sztuki jako „prześwitu ku transcendencji”, zmysłowe odczuwanie natury i czytanie z jej znaków... Dla Hanny Kirchner Iwaszkiewiczowa była ponad wszelką wątpliwość artystką. Tyle że „stłumioną”. 9 Dla wszystkich zresztą autorów tej pięknej, przepojonej czułością, współczuciem, podziwem księgi była nią, tak czy inaczej: en passant (dla Jerzego Lisowskiego), przez swój absolutny słuch do muzyki (dla Bohdana Pocieja i Alicji Matrackiej–Kościelny), przez niebywałą zdolność czytania dzieł literackich i pisania o nich (dla Tomasza Wójcika), przez wrażliwość na mowę dzieci (dla Anny Nasiłowskiej) i na „mowę zwierząt” (dla Joanny Papuzińskiej), przez dar genialnego tłumaczenia na polski obcych dzieł sztuki literackiej (dla Lisowskiego) i przez wiele innych wartości. Przy tym wszystkim jednak była kimś jeszcze, może kimś więcej: duszą dążącą wciąż wzwyż, ku Absolutowi. Kto wie, czy schodząc podczas depresji w dół, ku czyścowym czeluściom, nie zbliżała się do szczytów? Jeżeli jej szkice o twórczości Prousta, Conrada, Tomasza Manna uznano za wyraz najbardziej własnych dążeń i tęsknot twórczych, to w przekładzie Milczenia kartuzów można bez ryzyka błędu doszukiwać się refleksu jej doświadczeń religijnych. Przy lekturze tego medytacyjnego tekstu, o nie ustalonym autorstwie, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wyszedł on spod pióra Anny. Prostota, klarowność, czystość – to cechy, które występują tam, gdzie było wielkie cierpienie. I nauczyło zapominać o sobie i – kochać. Bo kochać to znaczy oddawać się, a oddawać się znaczy... A może „stłumienie” Anny Iwaszkiewiczowej nie było stłumieniem, lecz wyborem? *Anna Iwaszkiewiczowa – w setną rocznicę urodzin. Stawisko. Almanach Iwaszkiewiczowski. Tom III, Muzeum im. Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku, Podkowa Leśna 1998 ss. 327. 10 „Smutneczko bez ciebie i bardzo pusto” Jarosław Iwaszkiewicz zmarł 2 marca 1980 roku, Anna Iwaszkiewiczowa wyprzedziła męża o dwa miesiące i kilka dni (23 grudnia 1979). Przeżyli razem pięćdziesiąt siedem lat, nierozdzielni mimo częstych rozłączeń, niezbędni sobie, zakochani po kres. Jeżeli w wierszu Do żony, ogłoszonym w tomie Powrót do Europy z roku 1931, Iwaszkiewicz napisał: „Wierna jak woda, niezmienna,/ Jedyna na świecie, która mnie kochałaś”, nie przesadził: Anna, wybrana na towarzyszkę życia po dojrzałym namyśle, potwierdziła w ciągu następnych lat prawdziwość tych słów. Stała mu się – nie bez kryzysów i wewnętrznych zmagań – kimś, kim stać się miała, kim chciał, by się stała: dobrym duchem jego i rodziny, „korzeniem”, „pniem”, wokół którego mógł się oplatać, umożliwiając jej zarazem upragnione rozprzestrzenianie się „w wieczności”. Kiedy poznali się zimą 1922 roku, ona liczyła lat dwadzieścia cztery, on – dwadzieścia osiem. Lilpopówna z domu, jedyna córka bogatego przemysłowca i właściciela ziemskiego, porzucona przez matkę we wczesnym dzieciństwie i wychowana przez zaborczą ciotkę, starannie wykształcona (w domu) i utalentowana, urodziwa, pełna wdzięku i gracji, niepospolicie inteligentna, rozmiłowana w sztuce, obdarzyła Iwaszkiewicza miłością od pierwszego wejrzenia. On, hołysz z Kresów, początkujący literat o nieco zaszarganej opinii (z powodu nieobyczajnej powieści Zenobia Palmura i z racji upodobania do „męskich przyjaźni”), bywalec Ziemiańskiej, wedle słów własnych „leniwiec i egoista”, związany głębokim uczuciem z matką i siostrami, dostrzegł w Annie tę akurat kobietę, z którą mógłby sobie urządzić życie oparte o przyjaźń, lojalność, wierność... Toteż zaraz po zapoznaniu się młodzi rozpoczęli jak najpoważniejsze przedmałżeńskie „negocjacje”. On przedstawiał się jej od najgorszej strony, jako „niski duszek”, „wielki chory”, „święty potwór”, słowem, artysta o naturze nieobliczalnej i kapryśnej, nie tając, że z tym wszystkim pragnie być bardzo kochany. Ona, nie zrażona, pewna swego uczucia, zapewniała, że podoła wszystkiemu; że dawanie mu oparcia „leży, a raczej będzie leżało” w jej mocy; że „nie ma dla niej nic, co mogłoby zrównoważyć szczęście, jakim jest miłość Jarosława, i dla niej jest gotowa na wszelkie poświęcenia, jeżeli w takim wypadku może być mowa o poświęceniach”. On pragnął miłości bezwarunkowej, „prawdziwej”, czyli świadomej, żądał jej, domagał się, żadna niby–miłość w grę nie wchodziła. Ona znosiła spokojnie i cierpliwie wszelkie przykre, raniące słowa powątpiewania, akceptowała liczne „warunki”, między innymi warunek kochania także jego rodziny, niezmiennie podkreślając, że nic nie mogłoby jej zrazić do niego. Kapitalnym świadectwem owych „negocjacji” są listy przedmałżeńskie Anny i Jarosława, pisane w okresie od maja do lipca 1922 roku, kiedy to młodzi, wskutek zakazu Lilpopów, usiłujących nie dopuścić do ślubu „Hani” z „hołyszem” z Kresów, nie mogli się spotykać, wiązali więc swoje małżeństwo korespondencyjnie. I dopięli swego. Już w lipcu 1922 ojciec panny ustąpił, przekonany stanowczością córki, ciotka Pilawitzowa więc musiała skapitulować. Anna i Jarosław stanęli na ślubnym kobiercu 12 września 1922 roku w kościele w Brwinowie. Jak się zdaje, wzajemnie świadomi siebie, gotowi wypełniać podjęte zobowiązania. Listy małżeńskie, z lat 1923–1926, rzucają snop światła na pierwszy, z zasady najtrudniejszy, okres pożycia małżonków – czas formowania się tej niezwykłej przez swą trwałość jedni pośród zmagań „małej niecierpliwej świętej” z wiecznie wątpiącym, stale niezadowolonym, nękanym nudą i poczuciem pustki, często przykrym, uszczypliwym i złośliwym „małym duszkiem”. Listów tych jest mnóstwo, ponieważ Iwaszkiewiczowie w owych latach wciąż mieszkali poza domem, w rozłąkach. Po miodowym miesiącu w Zakopanem zainstalowali się na krótko u ojca Anny, Lilpopa, na ulicy Górnej (dziś Górnośląska), następnie przenieśli się do Leśnej Podkowy, by wreszcie osiąść w Stawisku (prezent ślubny teścia). Rzadko jednak bywali ra- 11 zem „u siebie”. Wkrótce po ślubie Anna jeszcze dwukrotnie wyprawiła się sama do Zakopanego (ze względu na ciążę, a potem gorączkę poporodową), a w 1925 i 1926 roku na Lazurowe Wybrzeże, Jarosław zaś coraz to dokądś wyjeżdżał z marszałkiem Ratajem, jako jego sekretarz, albo wyrywał się do Paryża, zmierżony „Warszawką”. Przez długie tygodnie więc małżonkowie nie widywali się, za to listowny dialog między nimi ani na chwilę nie ustawał. Zwłaszcza on zdawał się źle znosić rozstania i obsypywał ją czułościami w rodzaju: „Słodkie –Złotkie moje, najdroższa Kili–Kili”, „Kiciuniu moja miła”, „Kocuni skarbowate moje” i podobnymi, nie omieszkając zaznaczyć, że: „Bez Ciebie jakoś bardzo pusto, a co za tym idzie, takie nerwowe i beztreściwe życie”, ale i nie wzdragając się przed „zmartwieniem” żony wyznaniem, że bez niej znacznie lepiej mu się pisze. Anna najczęściej nazywała go w listach „synkiem”, „synciem”, swoim „syneczkiem jedynym” i niczym matka zbolałemu, bezradnemu dziecku tłumaczyła mu różne kwestie duchowej natury, przedstawiając swoje rozumienie samotności lub przyjaźni, nakłaniając do prób przezwyciężenia „pewnych rzeczy w sobie” w celu wyjścia z wewnętrznej matni i osiągnięcia „największego skarbu w świecie, spokoju i jasności”. W tych fragmentach listów zdumiewa głębia i dojrzałość myśli tej młodej przecież kobiety, gotowej dołożyć wszelkich starań, by jej „ciupaseczek” uwolnił się od „przykrego stanu takiej oschłości duchowej, jakiegoś głupiego i beztreściwego sceptycyzmu”; by za jej przyczyną znalazł źródło „rosy na bardzo oschłe dno serca”. Sama jednak nie była wolna od cierpienia z powodu „rozpaczliwej tęsknoty do twórczości”, której nie potrafiła zaspokoić, choć przecież w inny, nie mniej istotny sposób uczestniczyła w dziele tworzenia. Listy Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów z lat 1922–1926* – listy pełne zwierzeń najistotniejszych obok pospolitych plotek, wynurzeń o wielkiej ważkości filozoficznej obok zwyczajnych doniesień codziennych – stanowią niebagatelny przyczynek do wiedzy o życiu i twórczości jednego z największych polskich pisarzy współczesnych, a zarazem arcyinteresujące potwierdzenie banalnej skądinąd prawdy, że „tak już jest na świecie, musi tak być, że pożycie dwojga ludzi jest jednocześnie radością i męką” (z listu Jarosława Iwaszkiewicza z Paryża 1926). Warto je przeczytać razem ze zbiorem wspomnień i szkiców pt. „Anna Iwaszkiewiczowa – w stulecie urodzin”, wydanym w Almanachu Iwaszkiewiczowskim w roku 1998. *Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie: Listy 1922–1926. Opracowały Małgorzata Bojanowska, Ewa Cieślak. Wstępem poprzedził Tomasz Burek. Warszawa, Czytelnik 1998 ss. 670. 12 Owoc, który dojrzał Pierwsze wydanie „Dzienników” Anny Iwaszkiewiczowej („Twój Styl” 1993) obejmowało zapisy z okresu od czerwca 1915 do 27 marca 1935. Wysoko ocenione przez krytykę – ze względu na swą kontemplacyjność wyżej nawet niż dzienniki Zofii Nałkowskiej czy Marii Dąbrowskiej – nie tylko weszło od razu do kanonu międzywojennej literatury pamiętnikarskiej, jako cenne źródło wiedzy o życiu kulturalnym tamtych lat oraz jedyny w swoim rodzaju przyczynek do portretu Jarosława Iwaszkiewicza, lecz pozwoliło dostrzec w żonie autora Sławy i chwały pisarkę o niepoślednim, choć w niewielkiej mierze spełnionym talencie pisarskim. Jej zapisy dziennikowe z późniejszych lat, przede wszystkim nieporównany opis wędrówki z Rabki na Stawisko podczas styczniowej ofensywy Armii Czerwonej w roku 1945, a także inne fragmenty, były publikowane w kwartalniku „Regiony” (1980 nr 3), Szkicach i wspomnieniach Anny Iwaszkiewiczowej (1987) oraz w aneksie do Notatek 1939–1945 Jarosława Iwaszkiewicza (1991), jednak w całości zostały przedstawione dopiero w obecnej edycji czytelnikowskiej*, ogarniającej, poza okresem przedwojennym (strony 11–319), także czas od 29 grudnia 1945 do stycznia 1951 (strony 320–482). Dzięki tej drugiej, powojennej części diariusz Iwaszkiewiczowej, początkowo skupiony głównie na relacjonowaniu wydarzeń z życia domu i rodziny, środowiska, kraju, a nawet Europy, zyskał dodatkowo walor autobiografii ukazującej dojrzewanie duszy – żarliwej, wrażliwej, dążącej do ideału piękna i dobra, do absolutu miłości. Ostatni zapis, opatrzony datą „styczeń 1951” – a dokonany przez kobietę w wieku pięćdziesięciu czterech lat – jest zamknięciem tego długotrwałego procesu, a zarazem swoistym credo autorki, sumą jej przemyśleń filozoficznych, etycznych, estetycznych, ostatecznym w y b o r e m. Ów dwustronicowy tekst z 1951 roku, którym Iwaszkiewiczowa kończy swój dziennik – doszedłszy do przekonania, że „takie pisanie w ogóle jest pychą, a w każdym razie jest czymś zbędnym” – powstał w wyniku „bolesnych” doświadczeń osobistych, które stały się jej udziałem w roku poprzednim, 1950. Jak zawsze dyskretna i powściągliwa, gdy chodzi o sprawy prywatne, Iwaszkiewiczowa sygnalizuje owe trudne i ważkie doświadczenia słowami: „przez ten ostatni rok [...] wiele cierpiałam moralnie, a także i fizycznie, dużo przemyślałam [...] Ale jednak chcę po raz ostatni (i akurat kajet się kończy) pewne rzeczy zanotować, a raczej podsumować. Czuję w sobie cały ciężar tego roku, ale nie w znaczeniu bolesnego brzemienia, a w znaczeniu owocu, który dojrzał. D o r o b k i e m n a j w i ę k s z y m w ż y c i u j e s t w y g r a ć s w o j ą s a m o t n o ś ć” (podkreślenie M.J.). Wygrać samotność znaczy zyskać w niej oparcie, nawet „w okresach najdotkliwszych cierpień”, znaleźć w samotności ostoję, do której się dąży, a nie mroczną otchłań, przed którą się ucieka. Jest to możliwe, jeśli dopełni się koniecznego warunku: „dokopie się w sobie do tej najgłębszej warstwy, gdzie m i e s z k a już szczęście”. Dalsze słowa mają walor ustaleń fundamentalnych dla przebiegu indywiduacji. „Kiedy się jest samym – pisze Anna Iwaszkiewiczowa – trzeba prędko, prędko umieć odrzucić wszystko, uspokoić się, musi ‘ustać się’ wszystko i trzeba jak do szybu upchać w głąb siebie tej warstwy, do której nic z zewnątrz nie ma już dostępu, której żaden ból, żadna doznana krzywda, żadne wzburzenie nie jest w stanie już zamącić. Przez ostatni rok zrozumiałam, tzn. stało się dla mnie oczywistym, że tym szczęściem, które tam mieszka, jest m i ł o ś ć. Piszę o tym z całą świadomością, że dla tych, którzy sami do tego nie doszli, są to tzw. puste słowa, a ja przecież wiem, że to jest właśnie w s z y s t k o”. Żeby uprzytomnić sceptykom – których bardzo chce do swej prawdy, zwłaszcza przez siebie urzeczywistnianej, przekonać – o co tu chodzi, odwołuje się do słów swego nieżyjącego przyjaciela, Jerzego Lieberta, z wiersza „Jeździec” (tom „Gusła”), w których znajduje „przepiękną” owej prawdy wykładnię: „Uczyniwszy na wieki wybór,/ W każdej chwili wybierać muszę”, i taki oto przydaje im komentarz: „Otóż to właśnie jest najważniejsze. Każde posunięcie w życiu, każda decyzja, każde zwrócenie się do ludzi musi być wyborem, tzn. wyborem pomię- 13 dzy własnymi popędami a tym, co dyktuje miłość; wszystko musimy do niej przymierzać, wszystko z nią uzgadniać, zanim cokolwiek zrobimy. Nie wolno nam działać przeciw jej nakazowi, a nakazy, że są zawsze tak wyraźne, tak jasne, tak bezapelacyjne, że omylić się nie można”. Pewność swą czerpie z niedawnych – bardzo trudnych – wyborów okupacyjnych, kiedy z narażeniem własnego życia oraz życia najbliższych podejmowała się ratowania Żydów. Wtedy to utwierdziła się w przekonaniu o nieomylności dyktowanego miłością „nakazu” wewnętrznego. Nakazu, któremu winniśmy dawać posłuch zawsze i wszędzie, nie tylko w warunkach ekstremalnych i w odniesieniu do spraw ostatecznych, ale także na co dzień i w stosunku do rzeczy z pozoru małych. Czystość moralna Iwaszkiewiczowej, czyli miłość „integralna” (w rozumieniu ewangelicznym) była zawsze źródłem jej mądrości lub – jeśli ktoś woli – dobroci, jako że bez mądrości nie ma prawdziwej dobroci, i odwrotnie, bez dobroci nie ma prawdziwej mądrości. Taki jest więc Anny Iwaszkiewiczowej o w o c, k t ó r y d o j r z a ł. A jakie było jego dojrzewanie – długie, mozolne, od wątłego pędu z czerwca 1915 roku, kiedy pierwszy zapis dziennikowy utrwalił jego zazielenienie się? Osiemnastoletnia panna Anna Lilpopówna, przebywająca wówczas w Rosji, pisała o pierwszych, „mglistych jeszcze po dzieciństwie” latach dojrzewania: „Rozwijało się poczucie jaźni, ale egoistycznie, nie poczucie siebie jako ducha indywidualnego, ale i przez to samo łączonego z Bogiem, ale zagłębianie się w przeżyciach swoich w wielkiej mierze jeszcze iluzorycznych. Przejęcie się w sztuce głównie tym, co pełne melancholijnego ‘werteryzowania’ – ujęcie sztuki jeszcze tylko jako piękno i odzwierciedlenie uczuć, przeżyć osobistych – to lata 1915–1916”. Zważywszy na wiek autorki, trzeba przyznać, że odznaczała się ona rzadką samowiedzą, miała przy tym świadomość c e l u, a można zaryzykować twierdzenie, że i wizję (przeczucie) drogi, jaką wypadnie jej iść. W tej samej notatce z roku 1915 pisała wszak, że w Moskwie, „w tej cudownej, najszczęśliwszej” dla niej epoce życia, zaczął się okres „przeżywania sztuki coraz głębiej, coraz prawdziwiej”, otworzyły się „bramy piękna” i ukazały treść – zrozumienie istoty sztuki. „Jest nią Bóg – pisała Anna – poprzez Boga widzę każde piękno, jest Jego odbiciem, Jego dziełem”. Objawienie, którego doznała pod wpływem mistycznego Poematu ekstazy Aleksandra Skriabina, a którego – jak wyznaje – domagało się serce, stało się jej trwałym bogactwem. Odtąd najzwyklejszy przejaw piękna, choćby blask słoneczny, pozwalał jej doświadczać niewysłowionej radości z istnienia Boga. Miłość do Jarosława Iwaszkiewicza, poślubionego w roku 1922, przeżywana głęboko i ekstatycznie, miała to samo źródło co miłość do utworu Skriabina czy innej wielkiej muzyki: mistyczne umiłowanie wszystkiego, w czym przejawiała się boskość, boska doskonałość i boska nieobjętość. Nie sposób się temu dziwić: w jego poezjach odbijała się nieskończoność, emanowało z nich piękno. Wybór Anny był zgodny z najgłębszą potrzebą jej serca, był nieomylny. Jak dalece uległa zachwytowi, świadczy zapis z 22 lutego 1923 roku, zaczynający się dwuwierszem z „Jesieni w Warszawie” Iwaszkiewicza (z tomu „Dionizje”): „... Za mną wrota, przede mną nieskończone wrota/ Otworzą się na błękit, na siność, na fiolet!!...” Można sobie łatwo wyobrazić, że treść dwuwierszowi dała sobą Anna, formę zaś nadał mu Jarosław: ona – krynica upojnej radości, on – mistrz słowa. Na pewno jednak nie odbyło się to w tak prosty sposób, proces twórczy jest najbardziej tajemniczy i kapryśny ze wszystkich możliwych życiowych procesów, niemniej autor Brzeziny po pięćdziesięciu siedmiu latach małżeńskiego pożycia powiedział, nie kurtuazyjnie i nie sentymentalnie, lecz z pełną świadomością wagi swej wypowiedzi: „Czym ja bym był bez Hani”. Nie da się rozstrzygnąć, czym by był bez swej wiernej – w prawdziwym tego słowa znaczeniu – towarzyszki: o czym by pisał, jak by pisał, jak swym życiem rozporządzał. Można natomiast stwierdzić – w świetle listów, dzienników, notatek, tak jego, jak i jej – że Anna była mu ostoją, nawet gdy w okresach kryzysów nerwowych potrzebowała oparcia z jego strony. Bo i na kryzysy – załamania, upadki – była przygotowana w swej wędrówce wąską i 14 stromą ścieżką wiary. Jak się rzekło, od dziecka niemal miała świadomość celu. W tymże samym zapisie z 1923 roku, a więc jako dwudziestosześcioletnia kobieta, zastanawiając się samokrytycznie nad sensem i charakterem swego pisania, stwierdza, że „za dużo rzeczy w sobie uważamy za śmieszne, czasem nawet te, które może nawet najbardziej należałoby cenić”. I konkluduje: „Jesteśmy stanowczo zanadto umysłowo zdemoralizowani, zanadto perwersyjni. Od czasu tego wielkiego, zasadniczego przewrotu, tego że tak powiem ‘przejrzenia’, nauczyłam się odrzucać wszelkie wspomnienia, a raczej lubowanie się w nich, to zatapianie się w swej osobowości; na razie to odrzucanie siebie, swej indywidualności, swego malutkiego życia i malutkich przeżyć było czymś koniecznym, krokiem naprzód, który był naturalną fazą ewolucji prowadzącej do zrozumienia dalszych celów wewnętrznych. Teraz jednak, kiedy już blisko pięć lat dzieli mnie od tego czasu [...], czuję, że należy trochę zawrócić, i wiem, że nie trzeba tak odrzucać swej przeszłości, nawet o ile wydaje się naiwną, bezowocną, nawet błędną; wszystko b y ć m u s i a ł o, wszystko miało s w ó j c e l...” (podkreślenie M.J.). Przyjrzeć się temu trzeba teraz z uwagą, żeby poznać siebie dogłębnie, we wszystkich słabościach, samooszustwach i pozach, które wszak także czemuś służyły. Można by spytać, skąd taka ogromna potrzeba pracy nad sobą u młodej, szczęśliwej kobiety. Odpowiedź po części tkwi w jej życiorysie: w porzuceniu dwuletniej Anny przez matkę, w dużo późniejszej samobójczej śmierci jej skłonnego do depresji ojca... Ale tego można się co najwyżej domyślać: Anna nie „grzebie się” w rodzinnej przeszłości, nie rozdrapuje ran dzieciństwa. Na pewno jednak nosi w sobie głęboko skrywany żal do matki, może lęk przed samą sobą... Przede wszystkim jednak jest istotą wrażliwą, zarówno etycznie, jak estetycznie, obdarzoną łaską wiary, głodem miłości, pragnieniem transcendencji. Stąd jej wytężony, przerywany niekiedy na długie miesiące lub lata, lecz konsekwentny trud samopoznawczy realizujący się poprzez pisanie. Nie ma potrzeby przywoływać tu jego faz, postępów, cofnięć, zwłaszcza że w treściowym bogactwie dziennika odbija się nie tylko dramatyzm procesu indywiduacji, ale także rozległość społecznych, politycznych, kulturalnych i artystycznych zainteresowań autorki, różnorodność jej związków przyjaźniowych, wielość jej zajęć domowych, rodzinnych, twórczych, zmienność stanów uczuciowych związanych z porami roku, porami dnia, pogodami, miejscami pobytu i tak dalej. Dopiero w świetle tego wszystkiego można zobaczyć całą Annę Iwaszkiewiczową, mądrą wrażliwością serca, dobrą wyobraźnią i współczuciem, a piękną i mądrością, i dobrocią. Można też ujrzeć – jak się rzekło na początku – pisarkę z prawdziwego zdarzenia, która swój talent obróciła w dar miłości. Mówi o tym wprost – a zgoła krzyczy – zapis z roku 1935, z 27 marca: „Kochałam cię zawsze i kocham, i kochać będę nad życie (życie to nic jeszcze, mój skarbie). Zawsze, zawsze, zawsze, pomimo wszystko, co mogłoby inaczej się wydawać”. Jeden jedyny zapis z tego roku, równie zagadkowy, co oczywisty. Nie mniej wymowna jest notatka z października 1949: „Miłość macierzyńską, kiedy dzieci są małe, mierzyć można szczęściem, jakiego przez nie doznajemy; kiedy dorosną, miłość ta mierzy się już prawie wyłącznie wielkością cierpienia, jakie są w stanie nam zadawać”. Najdłuższy fragment dziennika, z 29 grudnia 1945, relacja z podróży przez zrujnowaną działaniami wojennymi Polskę, to istne arcydziełko prozy reportażowo–wspomnieniowej. Anna Iwaszkiewiczowa zmarła 23 grudnia 1979 roku, Jarosław Iwaszkiewicz podążył za nią 2 marca 1980 roku. Opuścił „ciemne ścieżki” swojej ziemskiej wędrówki, by dotrzeć do upragnionych „wrót Oriona”. Może czekała tam na niego? Znała wszak wiersze z tomu „Xenie i elegie (1970), wiedziała więc, gdzie jest jego „prawdziwy dom”. A może umówili się w innym miejscu „nieba gwiaździstego”? *Anna Iwaszkiewiczowa: „Dzienniki i wspomnienia”. Do druku podała Maria Iwaszkiewicz. Opracował, przypisami opatrzył i indeks sporządził Paweł Kądziela. Czytelnik, Warszawa 2000 ss. 600. 15 HANKA NOWOBIELSKA 16 Pomnożyć serca dostatek Gdy w styczniu 1995 roku pisałam list do Hanki Nowobielskiej, by poprosić ją o wiersze dla dwutygodnika „Sycyna”, nie byłam pewna, czy dotrze on do adresatki. Mój kilkuletni korespondencyjny kontakt z niemłodą już poetką urwał się w roku 1980, kiedy to od poezji – a tym samym od jej pulsującego w Białce Podhalańskiej źródła – oderwały mnie dotkliwe przeciwności losu. Nie zapomniałam jednak o autorce „Kukułecki” i „Ugwarzań z kotem”, zwłaszcza że w moim sercu od dawna mieszkał jej „najświętsy Świątek”, który stał się również moim Umiłowanym Świątkiem. Toteż gdy okoliczności pozwoliły mi na powrót do poezji, napisałam do pani Hanki. Odpowiedź nadeszła dość szybko, ale nie od poetki, tylko od jej córki. List zapraszający naszą Mamę do współpracy z „Sycyną” nie mógł dotrzeć do Adresatki – informowała pani Iwona Fiutowska. – Odeszła od nas 3 lutego 1992 roku. Pożegnały Ją media małopolskie, a z Krakowa i z Zakopanego daleko, jak widać, do stolicy... Dziękuję za ciepłe słowa, kropelki miodu – jak nazwałaby je Mama. Szkoda, że nie osłodziły Jej ostatnich lat. Szkoda, bo kontakt z Panią, a zwłaszcza perypetie z posłowiem do „Ugwarzań” należały do miłych wspomnień [...] Pełna żalu, smutku i wstydu pobiegłam do Biblioteki Domu Literatury, by sprawdzić, czy rzeczywiście z Podhala, z Małopolski aż tak daleko do Warszawy, że ważka wiadomość nie zdołała pokonać tej odległości. Niestety, daleko. Jeśli wierzyć wycinkom prasowym zgromadzonym w teczce Hanki Nowobielskiej, jeden jedyny Roman Wójcik w warszawskiej „Chłopskiej Drodze” pożegnał serdecznym i obszernym nekrologiem wybitną poetkę podhalańską i jedną z najwybitniejszych poetek polskich, porównywaną nie bez racji z Marią Pawlikowską –Jasnorzewską. Prócz Wójcika nikt. Nawet wielki miłośnik i znawca jej źródlanych liryków, redaktor Kukułecki (1970), nazywany przez panią Hankę „przetowłosym pacholęciem”, nie poświęcił jej ani słowa. Jak się okazało, żałobna nowina ominęła nawet jego. Tym bardziej należy się teraz Hance Nowobielskiej przypomnienie. Naprawdę nazywała się Jarosława Janina Fiutowska, z domu Łukasiewiczówna. Urodzona 11 maja 1912 roku w Łuczanach na ziemi lwowskiej, siedemdziesiąt siedem lat życia spędziła na Podhalu, gdzie osiedlili się w 1914 jej rodzice, w Białce Tatrzańskiej koło Nowego Targu. Ojca straciła podczas I wojny światowej. Wychowywana przez matkę–wdowę, nauczycielkę, nie miała łatwego dzieciństwa. Ukończyła ledwie szkołę podstawową, dalej kształciła się sama. W 1937 roku poślubiła Józefa Fiutowskiego, artystę rzemieślnika ze słynnej szkoły Antoniego Kenara. Owdowiała w roku 1945, kiedy najstarsze z jej trojga dzieci liczyło siedem lat, najmłodsze – dziewięć miesięcy. Nastał dla niej czas samotnego mozołu wychowywania dwóch córek i synka, a zarazem – czas tworzenia. Dojrzałego, intensywnego tworzenia, bo przecież z poezją sprzęgła swój los dużo wcześniej. Już w 1936 roku w poznańskim „Orędowniku” ukazały się jej pierwsze wiersze, opatrzone jedynie imieniem Hanka. Podhalanom nie podobało się „lwowskie” miano Janka, przemienili ją na swojską Hankę. „Orędownik” upomniał się o nazwisko. Nie chciała zdradzić prawdziwego, obawiała się ludzkiej niegodziwości, przybrała więc dla osłony miano słynnych góralskich zbójników. I tak już zostało. Weszła do literatury jako Hanka Nowobielska. Stało się to bardzo szybko. Zauważył ją i wprowadził do antologii Poezja młodego Podhala w roku 1937 profesor Stanisław Pigoń. Nie byle jak wprowadził, bo aż dziesięcioma wierszami. Była dlań już wówczas „indywidualnością twórczą oryginalną, mocno w sobie, w swych odrębnościach powiązaną, o obliczu wyraźnie już wyrobionym”. Przez prawie trzydzieści dalszych lat nieczęsto można było liryki Nowobielskiej, czytać, bo i poezja ludowa była w niełasce. Odmianę przyniósł rok 1965, kiedy ukazała się antologia „Od Bugu do Tatr i Bałtyku”, a w niej liryki rodem z Białki Tatrzańskiej. Nie pominęły poetki następne zbiory: „Wiersze proste jak życie” (1966), „Antologia współczesnej poezji ludowej” (1967), roczniki 17 „Wsi tworzącej” (1966, 1968, 1970). Chwalono ją, rozpisywano się o niej, wynoszono pod niebiosy, nagradzano, wyróżniano. Jeden z krytyków nazwał któryś jej wiersz „poetyckim wniebowzięciem gwary”, inny uczcił ją mianem „podhalańskiej Safo”, jeszcze inny nie zawahał się przyrównać jej do naszej największej – do autorki „Krystalizacji”. Wreszcie wyszła jej pierwsza książka, „Kukułecka” (1970), z posłowiem Klemensa Górskiego, z malowankami na szkle Jana Joachimiaka. Tej to właśnie książce zawdzięczam „pomnożenie dostatku” mego serca, a potem – zaprzyjaźnienie się z panią Hanka, a jeszcze potem – pomnożenie dostatku poezji polskiej przez spowodowanie wydania drugiej jej książki – „Ugwarzań z kotem”. Zaczęło się od olśnienia dobrocią wiersza O ludziach: „[...] Casem ftoś mo jako pies zły poziór, / fciołbyś przed nim uciec, kaś się schować, / a on włośnie jak ten pies na mrozie/ ceko na chleb, co nim dobre słowa”; humorem przemówki: „Ucłak ci się? – zmierziałak cie? – no to co? – opróc tobie jesce inksi ludzie są”; głębią przemyśleń i przeżyć duchowych zawartych w „Moim Świątku”. Napisałam do autorki list. Odpisała serdecznie, obszernie: [...] Z tego, co Pani pisze, wynika, że nie czytała Pani Wnuka „Na góralską nutę”. Mieszkam nie sama – choć całymi dniami jestem sama – jeśli nie liczyć Aminki (piesek) i Bartka oraz Miśki (koty), bo córki rano jadą do pracy – jedna do Nowego Targu, druga do Zakopanego, a wracają w najlepszym razie po dziewięciu godzinach. Więc jeżeli nie leżę, kręcę się po domu, by coś ugotować, posprzątać – choć „na rynku” itd. Wysiłek dla mnie spory, zaś efekty mizerne. Ale cieszę się, jeżeli mogę cokolwiek zrobić. [...] No bo i serce nawala, i plecy bolą, i podgorączkowy stan daje znać o sobie, więc wszystko, co robię, to z pauzami na odlegiwany odsap. [...] Wyobrażam sobie, jak każdy twórca ludowy szalałby z radości mając możność posłania Pani swych utworów. I ja się cieszą, ale jestem niedołęga i nie potrafię się zorganizować. Dzieci niby chcą mi pomóc – wciąż jednak coś staje na przeszkodzie. A czas ucieka. Więc wygrzebałam ze swoich papierów trochę przepisanych na maszynie wierszy i posyłam je Pani. Układałam sobie w myśli, jak to się je tematycznie posegreguje, ułoży ładnie, przyozdobi zdjęciami Sławkowymi – no i nic z tego nie wyszło. [...] Dziecko Drogie, oddaję w Pani ręce ten majdan. Nikogo innego prosić nie będę o zainteresowanie się nimi, jeśliby tylko Pani zechciała im się poświęcić. Ostatecznie wiersze moje to moje dzieci (mniej lub bardziej udane) – to moje myśli, refleksje, uczucia – kto lepiej mógłby je zrozumieć, odebrać, podzielić, odczuć? [...] Gdy tylko zapowiedziany przez panią Hankę „poetycki ów majdan” dotarł do Ludowej Spółdzielni Wydawniczej, gdzie pracowałam, zajęli się nim szefowie, recenzenci, specjaliści. Trzeba było go przebrać, ułożyć, opracować, opatrzyć posłowiem i słowniczkiem wyrażeń gwarowych. Nie obyło się – o czym w liście wspomina córka poetki – bez kłopotów, ale ostatecznie tomik ukazał się w roku 1980, w oryginalnej, „zgrzebnej” szacie, w opracowaniu i z posłowiem Jacka Kajtocha, z malowankami na szkle Heleny Roj Kozłowskiej. Obszerniejszy niż „Kukułecka”. Przez cały ten czas – czas przygotowań tomiku do druku – trwała, prywatna już, bardzo osobista, wymiana listów między mną, „dzieciątkiem”, a dobiegającą siedemdziesiątki, steraną nielekkim życiem, coraz bardziej schorowaną, ale zawsze wrażliwą na cudze sprawy poetką, gotową służyć mądrym, krzepiącym słowem. [...] Człowiek nie docenia szczęścia – pisała na przykład – jakim jest możność swobodnego poruszania się, swobody lekkich ruchów, nawet zmagania się z wiatrem, deszczem, szerokiego oddechu. Dopiero gdy to mu zostanie odjęte – widzi, ile stracił. Wspomina dawne dni. Jak bolały ręce i plecy od grabienia siana – ale jaki to siano miało zapach! Jak bolały plecy przy zbieraniu borówek na polanie, ale z jaką radością niosło się pełne borenki do domu. A grzyby! Każdy był zdobyczą. I kwiaty – całe naręcza polnych kwiatów. Pole było domem – dom stawał się polem [...]. Wiadomości z wydawnictwa, jakie jej przekazywałam, przyjmowała wdzięcznie, lecz z niedowierzaniem: 18 Z lekka zaszokowała mnie wzmianka Pani o możliwości wydania mego drugiego tomiku. Staram się nie budzić w sobie zbyt wielkich nadziei, bo wiem, że to sprawa ani łatwa, ani szybka. Oczywiście, mam sporo gryzmołów. Jaką jednak przedstawiają wartość – trudno mi orzec. Nawet na cudzym zdaniu nie mogę się oprzeć – zdarzało mi się bowiem, że wiersz przez jednego znawcę uznany za słabszy, przez drugiego był właśnie podkreślany jako wysokie osiągnięcie. I bądź tu mądry! Naturalnie, gdybym (po 40 latach pisaniny) doczekała się drugiego tomiku, byłoby to dużą radością [...]. W lutym 1979 roku niepokoiłam się o „moją” poetkę – chorowała, ton listów był minorowy, a tomik jeszcze tkwił w drukarni. Pisała jednak do mnie serdecznie, jak zwykle obszernie, o chorobie, o córkach i synu, zwłaszcza zaś o ukochanych kotach, jako że znalazła we mnie również „kocią mamę”. Lubiła snuć wspomnienia i refleksje. Wie Pani! – pisała dziwiąc się jakby czemuś. – Dziś jest 34 rocznica śmierci mego męża. Myślę nieraz o swoim życiu jako o czymś całkiem obcym. Było. Przeszło. Minęło. Jak dobrze, że się już nie powtórzy. W każdym liście dziękowała za pracę nad tomikiem. Cieszyła się nim już bez obaw – kłopoty minęły. Oczekiwała go, jak oczekuje się wiosny. Ważnym tematem jej listownych wynurzeń był Bóg, Stwórca Najdobrotliwszy, Jedyny, wobec którego wszystko, co uległo zaprzepaszczeniu, można odzyskać, odtworzyć. Bogu też, pod postacią Chrystusa, poświęciła cykl utworów, do których przywiązywała największą bodaj wagę. W liście z 11 września 1979 roku pisała: [...] Wiersze z cyklu „Mój Świątek” (a jest ich ponad 60) są efektami moich modlitw i rozmyślań – mojego życia. Jestem w nich tym, czym w istocie jestem: małym, głupim stworzeniem – dzieckiem Bożym, które – mimo iż życie bardzo mnie wyćwiczyło (i ćwiczy) – chce zachować ufność w Miłosierdzie Boże. [...] [...] Bo czymże jest życie ludzkie – ciągnęła w następnym liście – czym jest człowiek, jeśli nie mieszaniną dobra i zła, wzniosłości i upodlenia. Jakże daleka nieraz droga od chcenia do realizacji! A przecież od tego się zaczyna. Chcieć! Zdać sobie jasno sprawę z tego, co warte chcenia. [...] i nie wyobrażaj sobie, Dziecinko, że ja się już z tym w sobie uporałam. Od roku 1980 do dnia jej śmierci 3 lutego 1992 nie miałam z panią Hanką kontaktu. Nie wiedziałam też, że odeszła. Zapukałam ponownie do jej drzwi o piętnaście lat za późno. A może nie całkiem za późno? Ona by pewnie uznała, że stało się tak wedle Wyższej Woli. A w papierach po Zmarłej pozostały wiersze–modlitwy adresowane do żarliwie, ufnie i boleśnie miłowanego Chrystusa. „Zgodnie z pragnieniem Autorki – informowała mnie w 1995 roku pani Iwona Fiutowska – na pierwszy ogień mają iść Świątki”. Poszły. W 10 numerze „Sycyny” z 7 maja 1995 roku – wraz z powyższym wspomnieniem – wydrukowano pięć przepięknych wierszy z cyklu. Chrystus jest w nich niczym wędrowny Dziad, przygarbiony, z „palicką w gorzci” i workiem na ramieniu, ze „smutków morzem” w oczach. Po tym smutku poznaje go, sama żałości pełna, poetka: [...] I wtedy takim błyskiem – co syćkim jest i nicym – poznałak Go od razu: to mój był Jezusicek! Coś się mi siepło w dusy z radości, dziwu, lęku, kolana się mi same ugieny do przyklęku. Fciałak Mu objąć nogi obute w zdarte kierpce, zmyć łzami i ubośkać toniącym w zolu sercem... A Jemu wzrok dobrocią ozjośnił się niezwykłą, uśmiechnął się – i naroz z myk oców kajsi zniknął... 19 Serce jak niebo Przypomnienie poezji Hanki Nowobielskiej – poezji wybitnej, lecz zbyt mało znanej (po czterdziestu latach pisania ledwie dwa indywidualne tomiki: „Kukułecka” z 1970 i „Ugwarzania z kotem” z 1980) – zacznę od wiersza Bogactwo. „Nifto słonka mi nie odbiere / choćby mi go zawidził tęgo – / sprzed myk oców piekna nie przegno, / z mego nieba gwiozdy nie zerwie” – pisze poetka w poczuciu niezwykłości swego stanu posiadania, bezmiaru dóbr, z których może czerpać do woli, pewności, że nikt ich jej nie pozbawi. „Jest na niebie miliony świateł, / jest na niebie piekności nazbyt – może se jom nagarnąć kozdy – by pomnozyć serca dostatek” – powtarza, jakby w upojeniu, oszołomiona odkryciem, że: „ino serce trza mieć jak niebo / napełnione cisą i światłem – / by zagrało właśnie jak gęśle / pod piekności letkim dotknięciem”. Piękno wszechświata, które ją otacza, musi się spotkać z pięknem serca wrażliwego na nie jak gęśle, aby powstało całkiem nowe, jedynie jej własne piękno: poezja. O osaczeniu przez „duski niepochwytne”, domagające się „imion” (form), opowiada poetka w wierszu Piekności, po macierzyńsku zatroskana o swoje poetyckie „dzieci” – owe zachwyty, wzruszenia, urzeczenia – które przepadną, jeśli nie zaklnie ich w słowa. A piękno u Hanki Nowobielskiej to nie kategoria estetyczna, lecz etyczna. To prawda, „ftoro się nie ucnie”, mądrość, „co w życiu koniecno” i nie z rozumu wysnuta, lecz z serca. Jak ją rozpoznać, jak odnaleźć? W samotności i w prawości. Rada poetki brzmi tak: Nie godoj: życie jest cięzkie, o smutkach swoich nie godoj, posiedź se u nas nad wodą, jej śrybło przez palce przesiej. Gorzciami pełnymi ozsyp krople z koroli i złota i śmigłe pstrągi se popaś przy kraju pod cieniem olsyn. Myśli o syćkik twyk smutkak odpłyną daleko od cie – inaksyk nie trza ci pociech od białej piany na nurtak. Ino samotnie se posiedź i sumu wody posłuchoj... Wiara w mądrość (i „prawość”) natury (jej Stwórcy), w ocalającą moc jej piękna (czystości, prawdziwości) tkwi u podłoża tej poezji, która jest tak prosta, „jak niebo napełnione cisą i światłem”, i tak zarazem złożona, jak treść cierpiącego serca człowieka. Zawsze jest jednak źródlana. Cierpienie bowiem sublimuje się w trakcie samotnej kontemplacji piękna natury. Toteż o cierpieniu pisze Hanka Nowobielska bardzo cicho lub z kpiną bądź ironią (autoironią), ale tylko – w wierszach późniejszych. We wcześniejszych daje upust potrzebie pełnej, głośnej, niepohamowanej ekspresji: płacze, żali się, cieszy, smuci. A przede wszystkim – kocha: żarliwie, z pasją, ale i humorem, fantazją, a nawet kobiecą przekorą i przewrotnością („Niebieskie migdały”, „Marcowe tęsknoty”, „Do carownika”, „O miełości”, „Śmigust”). Wszystkie erotyki, niezależnie od tonacji, są pełne zaklętego w słowa piękna. Nie mniej go jest w „ugwarzaniach” z roślinami i zwierzętami. Kwiaty, ptaki, koty, uduchowione tchnieniami jej czułości, współuczestniczą w tworzeniu najpiękniejszych liryków, 20 ponieważ dzielą z poetką jej dole i niedole, jak na przykład „dzwonek leśny siwiućki”, „jesionek”, pokrzywa, lebioda, a nade wszystko ptaki. Te śpiewające skrzydlate stworzenia mają w świecie Hanki Nowobielskiej znaczenie szczególne, a kukułecka–wróżbiarka jest poetyckim symbolem. Najpiękniejszy kształt poetycki znalazła wszakże „podhalańska Safo” dla bólu istnienia. Wypełnione ciszą zmierzchu i nikłym światłem księżyca serce zagrało na wszystkich strunach żalu, smutku, tęsknoty przejmującą pieśń o „smentorzyku”, na którym „nie płace nikt – za nikim...” („Na kapuściskak”). 21 CELINA TATARKIEWICZ 22 Oczami duszy Celina Tatarkiewcz zmarła 27 września 1981 roku. Poznałam ją dziesięć lat wcześniej, w roku 1971, jako pacjentkę Instytutu Psychoneurologicznego w Pruszkowie. Była wówczas pogrążona w depresji, w mrocznej otchłani, ledwo, ledwo rozświetlanej nikłymi światełkami. Nieuchronnie traciła wzrok. Lekarze robili, co mogli, żeby opóźnić ten proces – zastrzykami ze złotego proszku podtrzymywali resztkę zdolności widzenia, która ślepnącej pozwalała rozpoznawać przesuwany przed jej oczami płomyk świecy. Wiedzieli jednak, że choroby odwrócić się nie da, i ona, pani Wiesia, również o tym wiedziała. Panią Wiesią, nie Celiną, nazywano ją w Instytucie, i ja też tak ją nazywałam i nadal nazywam w myślach, jeżeli się w nich pojawia. A pojawia się nierzadko, choć szesnaście lat minęło od dnia, w którym i ja jako pacjentka, w stanie maksymalnego wyczerpania, znalazłam się w pruszkowskim wówczas Instytucie Psychoneurologicznym. Z początku nie widziałam nic: oczy mojej duszy były chore, ślepe... Nie trwało to jednak długo – nie sposób było tkwić w ślepocie wobec ogromu nieszczęścia, jakie krył w sobie szpital. Nie pamiętam, czy pani Wiesia była pierwszą, którą zobaczyłam. Myślę, że to raczej ona mnie najpierw dostrzegła. Swymi szeroko otwartymi oczami duszy przeniknęła mój depresyjny mrok, tkliwym płomykiem serdeczności oświetliła moją drogę przez ciemność. Z niej przecież, z naszych intymnych rozmów w jej separatce narodził się mój liryk pod tytułem Rozmowa z niewidomą malarką. Z jej depresyjnej niewiary w siebie powstała czuła wiara we mnie, z jej niewidzenia wzięło się widzenie mnie, cierpiącej, bezradnej. Niewidomą malarką w moim wierszu jest szpitalna pani Wiesia, niegdyś artystka pędzla, a potem pióra, Celina Tatarkiewicz. A oto jak ja ją zobaczyłam, gdy oczy mojej duszy zaczęły ożywać: Nachyl się nade mną, chcę zobaczyć, jaka jesteś. Szara, całkiem szara. Resztką światła widzę: jesteś srebrna. Szara, całkiem szara. Czuję: jesteś biała. Szara, całkiem szara. A powiedz mi, jaka ja jestem. Siebie też chcę zobaczyć. Bolesna. Z pytań pani Wiesi, z moich odpowiedzi jest ten liryk. Wbrew pozorom – czyli wbrew poetyckiemu, enigmatycznemu językowi – jest on bardzo konkretny. Przewlekła choroba pozbawiła mnie, młodą wówczas kobietę, wszelkich barw: pogody wewnętrznej i urody zewnętrznej. Widzieli to ludzie, życzliwie komentowali. Pani Wiesia, nie widząc, pytała: „Jaka ty jesteś?” Odpowiadałam tak, jak kazało mi lustro. Pani Wiesia jednak nie godziła się na ponury wizerunek. Malowała swój, zgodny z tym, co widziały oczy jej duszy. Srebrnej, dobrej i cierpiącej. Celina Tatarkiewicz, mimo depresji, próbowała pracować nawet w szpitalu. Pokonywała wszystkie przeszkody, jakie stwarza ten niedobry stan duszy, i – pisała lub czytała. Brajlem. A jeśli ogarniało ją znużenie, rozmawiała ze współpacjentkami. Niezwykłe były te pogwarki w szpitalnej rozmównicy – ściślej: rozmówniczce, czyli sionce pomiędzy dwojgiem drzwi – kiedy pani Wiesia zasiadała w wysłużonym, lecz rozkosznie wygodnym fotelu, a wokół skupiały się smutne, przygnębione, milczące lub nadmiernie gadatliwe kobiety, które ona pocieszała, rozbawiała, rozgadywała lub, odwrotnie, uciszała, zawsze w trosce o nie... Była drobna i krucha, skulona w tym wyszarzałym fotelu jak biedny, chory ptak, silna duchem dla innych, bezbronna i bezradna dla samej siebie... Drżąca w obliczu ciemności, która się przed nią roz- 23 stępowała. Tak bardzo drżąca i tak wątła, mała jak dziecko i jak dziecko słaba. Nie od razu wziął ją we władanie lęk. Gdy wystąpiły pierwsze objawy choroby nerwu wzrokowego i ślepnięcia, była dzielna, starała się taka być. Drżenie zaczęło się później, może pod wpływem jakiegoś bolesnego doświadczenia. Jej lęk przed światem objawiał się odtąd nieopanowanym, rozbijającym zborność jej ruchów, zaburzającym równowagę dygotem, którego nie mogły uśmierzyć nawet opiekuńcze ramiona. Drżenie nękało ją dopóty, dopóki trwała depresja. Potem przeszło. Ale wtedy, podczas jej pobytu w szpitalu było nie do przezwyciężenia. I udzielało się. Wyzwalało cudze, ukryte drżenia. Wyraziłam to w innym wierszu, kruchym liryku, pod tytułem Spacer z niewidomą: Słyszę szept... To nie szept, to drżenie. W tobie? We mnie. Słyszę drżenie: ze mnie. Takie były związki z panią Wiesią, jeżeli już były: głębokie, empatyczne, nawet syntoniczne. Nic w nich nie mogło być zdawkowego. Nie pozwalały na to widzące oczy jej duszy, nie pozwalał słuch czuły na pół– i ćwierćtony; na krzyki i wrzaski, w których odnajdywał ból, na szepty, w których dosłuchiwał się drżeń. Pani Wiesia – o czym w szpitalu nie każdy wiedział – była już wówczas pisarką, autorką dwóch powieści: Złotego cienia z 1969 roku i Pasażerów Charona z 1970. Być może, że w szpitalnej separatce przygotowywała kolejną książkę, powieść dla młodzieży Pawie pióro, pisaną wespół z Zofią Bogusławską i wydaną w roku 1972. Utrata wzroku nie obezwładniła jej twórczo, upośledziła tylko kontakty pani Wiesi ze światem zewnętrznym, i to te mniej ważne, praktyczne, bowiem jej związki przyjaźniowe z ludźmi tylko się umocniły. Po wielu miesiącach pobytu w Instytucie Psychoneurologicznym Celina Tatarkiewicz wróciła do domu, pokonawszy depresyjny kryzys. Wciąż pisała, razem z Zofią Bogusławską, powieści dla młodzieży i wydawała je: Zagubiony talizman w 1974 roku, Śpiewające skrzydła w 1977, Nasza wyspa bezludna w 1979. Widywałam ją i wówczas, nieczęsto, ale z radością, jak zawsze. Przełomy w moim życiu zakłóciły te kontakty. A potem już pani Wiesi nie było. Odnalazłam ją na nowo przez jej książki. Jest w nich tą, którą znałam: widzącą oczyma duszy, słyszącą. Jest malarką, którą musiała przestać być – „maluje” piórem tak barwnie i wyraziście, jakby miała w rękach pędzel i paletę. Złoty cień ma rodowód malarski. Nazwisko Anny Złocień wszak, bohaterki powieści, jest prostym przeniesieniem nazwy kwiatu, powszechnie znanego jako skromna i wdzięczna margerytka lub uroczysta chryzantema. Tak przynajmniej można by na pierwszy rzut oka sądzić. A jednak prostota nie jest tu prosta, nazwa „złocień” (zło–cień) to skomplikowany szyfr, malarsko–pisarski symbol metafizycznego problemu, który w psychologii głębi Carola Gustava Junga nosi miano teorii „cienia”. Jeżeli człowiek w trakcie życiowej wędrówki pobłądzi i stanie przed ślepą ścianą – a to właśnie przytrafiło się Annie Złocień – musi zmierzyć się ze swoim cieniem, rozpoznać go i zasymilować, aby osiągnąć pełną integralność, a potem raz jeszcze wyruszyć w drogę. Nie ma innego sposobu na przezwyciężenie cienia, czyli destrukcji, zła. Czy jednak możliwe jest samopoznanie? Dogłębne, rzetelne, obiektywne? „Tak cię piszą, jak cię widzą” – mówi przysłowie, a zatem trzeba zważać na to, co „piszą”. Autorka Złotego cienia zastosowała się do tej zasady: w opowieści o Annie – najpierw pielęgniarce, a potem aktorce, kobiecie niepospolitej, która zniweczyła własne życie z przyczyn niepojętych zarówno dla niej samej, jak i dla bliskich – wykorzystała głosy wielu ludzi. Każda kolejna próba rozwikłania zagadki to pretekst do pytań: o istotę egoizmu i altruizmu, żarliwości i chłodu, dojrzałości i niedojrzałości, autentyczności i fałszywości, prawdy i kłam- 24 stwa. A każda próba odpowiedzi to konkluzja lub refleksja z zakresu filozofii poznania: człowiek jest niedocieczoną tajemnicą, którą zgłębiamy nieustannie i bezskutecznie; jest złożonością; nosi w sobie żar i chłód, a granicy pomiędzy nimi nie da się wytyczyć; jedyne, co można o człowieku z całą pewnością powiedzieć, jest to, że cierpi, a cierpieniu nie ma końca; ulgę przynoszą tylko stany katharsis. Mądrość książki Celiny Tatarkiewicz nie zawiera się ani w odpowiedziach, ani też w pytaniach. Wynika z tego, co dzieje się między pytaniami a odpowiedziami; między złotym cieniem a ocienioną złocistością; między złem, które potrafi obrócić się w dobro, a dobrem, które jest skażone. W Pasażerach Charona uwagę pisarki pochłania nie tajemnica natury ludzkiej, ale odwieczny dramat egzystencji, zagadka życia i śmierci, cierpienia i oczyszczenia, samotności i wspólnoty. Humanitaryzm tej powieści zasadza się na fundamentalnym przeświadczeniu o istotnej dobroci człowieka, do której jednak trzeba dojść przez cierpienie. A koloryt jest i tu malarski: ciemny ze światłem w głębi. I z ciepłem bijącym od tej głębi. Jako pisarka, kreatorka powieściowych światów była Celina Tatarkiewicz inna niż szpitalna, krucha i drżąca pani Wiesia: pełna twórczej pasji, siły, jaką rodzi taka pasja, odwagi, bez której nie uda się żadna wyprawa samopoznawcza, i nieodzownej szczerości; drżenie nie miało nad nią władzy – ujarzmiała je słowem. Ale znałam jeszcze inną panią Cenię: domową, czułą, pełną ciepła i humoru. Taką, jaka wyziera z wiersza Ognisko, jednego z kilkunastu przechowanych na taśmie magnetofonowej: Usłużny stół serdeczny fotel szafa gaździna zasobna zjednoczone ciepło oddechów. I jeszcze jedną, stale poszukującą, filozofkę z wyboru – a może z rodzinnego powołania, była wszak kuzynką wielkiego Władysława Tatarkiewicza – podobną do bohaterki wiersza Magia, ociemniałej dosłownie, ale i przenośnie, jak każdy z nas, przez całe życie „macający przestrzeń przed sobą” w ciemności, bo cóż jest na tym świecie j a s n e? Niech ona właśnie, poszukująca po omacku, słaba i bezradna, a przecież niepokonana, zakończy własnymi słowami szkic o zwycięstwie ducha nad materią: Maca przed sobą przestrzeń potyka się o przedmioty dotyka palcami kolorowych papierków rozpoznaje gładkość błękitu i szorstkość czerwieni zagłębiła się w tajemną istotę barw. 25 ANDRZEJ CHCIUK 26 Serce ciepłe i serdeczne Fotografia na okładce monografii Andrzej Chciuk. Pisarz z antypodów pióra Bogumiły Żongołłowicz (1999) przestawia zażywnego mężczyznę w wieku czterdziestu kilku lat, o falujących włosach i dobrotliwym, ale i uważnym spojrzeniu. Umieszczona obok fotografii informacja wylicza role, które – chcąc, nie chcąc – od życia przyjmował: ułan, literat, kucharz, nauczyciel, dziennikarz, społecznik. Nota, znajdująca się na czwartej stronie okładki, dopełnia i uczytelnia ten reklamowy komunikat: Andrzej Chciuk (1920–1978) – prozaik, poeta, dziennikarz, jeden z najbardziej utalentowanych pisarzy polskiej emigracji, autor opowiadań „Smutny uśmiech” (1957), „Rejs do Smithton. Stary Ocean” (1960), powieści „Towarzysze z bezpieczeństwa” (1970), „Emigrancka opowieść” (1975), „Trzysta miesięcy” (1983), wspomnień „Atlantyda” (1969), „Ziemia księżycowa” (1972), reportaży „Wizyta w Izraelu” (1972). Od 1951 mieszkał w Australii, gdzie animował życie kulturalne, działał społecznie, pracował jako kucharz, potem jako nauczyciel, ogłaszał liczne artykuły w prasie polonijnej. Bogumiła Żongołłowicz, poetka i dziennikarka, zainteresowała się nim po przeczytaniu najlepszej z jego książek, „Atlantydy”, wydanej przez Polską Fundację Kulturalną w Londynie i przedrukowanej w 1989 roku w kraju. Osiedliwszy się w Melbourne przystąpiła do badań nad życiem i twórczością pisarza, tak mało znanego w Polsce, a tak przecież nietuzinkowego. Jerzy Giedroyc zaliczył go wprawdzie do drugiej pisarskiej ligi, jednak autorce monografii bardziej trafiła do przekonania opinia Mariana Hemara: „We wszystkim, co wyczytałem spod jego pióra, był bardzo nierówny, czasem tak bardzo, jakby siedziały w nim dwa Chciuki, dr Jekyll i Mr. Hyde Chciuk”, ale „wiedziałem – podkreślał Hemar – że jest pisarzem prawdziwego talentu”, marniejącym w środowisku obojętnych, bezwrażliwych, a nierzadko wrogich mu ludzi. Zapoznanie się z dokumentami, listami, wycinkami prasowymi, rękopisami i książkami, które Bogumile Żongołłowicz udostępniła wdowa po pisarzu, Barbara Soddel (takie nazwisko przyjął Chciuk w Australii), utwierdziło badaczkę w przeświadczeniu o wybitności pisarza i skłoniło ją do podjęcia trudu rekonstrukcji jego życia. Znawcy utworów literackich Chciuka mówili: „wielgachne, wrażliwe serce”, „serce ciepłe i serdeczne” lub serce „smutno uśmiechnięte”. Czytelnicy zaś jego artykułów prasowych przypięli mu etykietę „enfant terrible australijskiej Polonii”, okrzyknęli awanturnikiem, pieniaczem, kłótnikiem i Bóg wie kim jeszcze. A on po prostu miał bardzo trudne życie, które usiłowało rozmienić na drobne i unicestwić jego talent pisarski, odjąć mu potrzebę i wolę tworzenia, zabić w nim twórcze „ja”, wtłaczając je w jałowość wegetacji podporządkowanej małym, doraźnym celom. Urodził się 13 stycznia 1920 roku w Drohobyczu, jako szóste dziecko, a czwarty syn Marii i Michała Chciuków. W dzieciństwie wyobraźnią jego zawładnęły konie, gdy z ojcem, nadzorcą Ekspozytury Urzędu Melioracyjnego we Lwowie, podróżował bryczką po terenach nadrzecznych objętych pracami regulacyjnymi. Pociąg do pióra już w wieku lat jedenastu uczynił zeń wydawcę i redaktora „Drohobyckiego Kuriera Wieczornego” i kilku innych gazet, które preparował ręcznie na strychu rodzinnego domu. Od ojca wziął „poczucie humoru, ciekawość świata [...] oraz gest, bez którego życie, jako zbiorowisko sobków lub mrówek, byłoby [...] wprost nie do wytrzymania”. Z domu też wyniósł miłość do książek, a trudna sytuacja materialna licznej rodziny – pogarszająca się wraz z postępem choroby (cukrzycy) ojca i nasilaniem się jego rozrzutności – nauczyła go pilnego i wytrwałego dążenia do uzyskania (celującymi wynikami) zwolnienia z czesnego, a nawet otrzymania stypendium. Przez cztery lata uczęszczał do Szkoły Powszechnej im. Stanisława Konarskiego w Drohobyczu, potem przeszedł do męskiego Państwowego Gimnazjum im. Króla Władysława Jagiełły tamże. Wyglądał wówczas – pisze Bogumiła Żongołłowicz – „jak renesansowy aniołek. Pulchniutki, z czupryną złocistych kręconych włosów i wydętymi policzkami przypominał figurki z ołtarza drohobyckiego kościoła św. Bartłomieja”. Wedle świadectwa drohobyczani- 27 na Franciszka Iwanickiego – w klasie pierwszej „znalazł się przez pomyłkę”, przerastał bowiem wiedzą swych kolegów; uczył się „nie tylko dla siebie, ale i dla matki, którą uwielbiał”. Gimnazjum było na wysokim poziomie, szczyciło się takimi absolwentami, jak Kazimierz Wierzyński, poeta i społecznik ukraiński Iwan Franko, wreszcie Bruno Schulz – po wiedeńskich studiach nauczyciel rysunku w „czerwonej szkole” (czyli ceglanej). Andrzej Chciuk wyróżniał się jako uczeń: aktywnością twórczą (pisywał do szkolnego pisemka „Młodzież”, do którego winietę zrobił autor Sklepów cynamonowych), erudycją. Czytał wszystko, z wyjątkiem katorżniczo nudnych lektur szkolnych, a miał z czego wybierać: półki domowe (za sprawą ojca) uginały się pod ciężarem Biblioteki Dzieł Wyborowych, Biblioteki Polskiej w Bydgoszczy, wydawnictw Księgarni św. Wojciecha, Książnicy Atlas i Ossolineum. Istotny wpływ na rozwój przyszłego pisarza wywarł, jak się zdaje, polonista gimnazjalny, a zarazem redaktor „Młodzieży”, Mścisław Mściwuj–Mściwujewski, który lekcje swoje starał się dopasowywać do maksymy: non scholae sed vitae discimus. Przede wszystkim jednak zadomowił się w pamięci i wyobraźni Chciuka Bruno Schulz, który kredą wyczarowywał na tablicy – poezję. On to któregoś razu powiedział swemu nietuzinkowemu uczniowi coś, co dziś można by uznać za motto książek Andrzeja Chciuka, zwłaszcza Atlantydy: „Najpiękniejszą i najintymniejszą sprawą w człowieku są jego wspomnienia z młodości, z dzieciństwa. Tak, raczej z dzieciństwa. Ludzie bez dzieciństwa, do którego mogą wrócić wspomnieniem, to daltoniści [...] Pamięć to [...] żywioł: czasem ją przeklinać, czasem ją błogosławić” (Atlantyda). Na razie pucołowaty, pełen werwy i humoru gimnazjalista zaprawiał się do dziennikarstwa: współredagował harcerskie pisemko „Włóczęga”. Potrzeba pisania była w nim jednak tak silna, że raz po raz umieszczał w „Włóczędze” własne wiersze, nie przysparzając sobie uznania. Dawał też upust innej swojej pasji: prześmiewczej. Toteż drugi numer „Włóczęgi” został „zaaresztowany” przez policję za przekpinki z władzy. W roku 1938, redagując trzy pisemka – prócz „Włóczęgi” także „Wśród nas” i „Zdroje Truskawieckie” – Chciuk zdał maturę i podjął studia prawnicze na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Oblany egzamin na pierwszym roku zniechęcił go do dalszej nauki. A 24 września 1939 roku do Drohobycza wkroczyła Armia Czerwona. Wraz z nią – NKWD. Bracia Chciukowie, Andrzej i Tadeusz, postanowili uciec na Węgry. Aresztowani przez NKWD w pociągu, zostali przewiezieni do Stryja i poddani przesłuchaniom. Bóg wie, jak by się to skończyło, gdyby nie pomysłowość słynnego już z licznych uczniowskich figli facecjonisty Andrzeja: obłaskawił enkawudzistę lekcją „przedwojennego” tanga i uzyskał zwolnienie. Za drugim razem poszło im lepiej: obezwładnili policjanta, który ich aresztował jako „szpionów”, i przeszli na węgierską stronę, a z pomocą życzliwych Madziarów wkrótce dotarli do Budapesztu. Andrzej, po szpitalnej kuracji, miał z paszportem wydanym „na nieletniego” udać się do „cioci Frani”, Tadeusz zdecydował się na powrót do Drohobycza. Tak też się stało. Andrzej po przedostaniu się do Francji został wcielony do kawaleryjskiego oddziału rozpoznawczego 2 Dywizji Strzelców Pieszych, w którym była już „zbieranina Szwejków”, przekonanych, że wojsko jest „czymś” w rodzaju krucjaty, podczas gdy władze uważały, że mają do czynienia z jełopami–rekrutami, pośród których najgorszy był Chciuk: „komunista, buntownik, łajza”. Po dwutygodniowym kursie przeciwpancernym przyszły pisarz trafił na front pod Verdun, ale – jak pisał potem w Czasie kanalii – „wojna na tym odcinku frontu nie miała w sobie nic z grozy, nic z apokalipsy”. Kapitulację przeżył koło Besan?on, skąd zaczęła się wywózka jeńców do Niemiec. Chciuk postanowił uciec z pociągu – i uczynił to wraz z pięcioma towarzyszami broni. Dotarli do Marsylii, skąd przewieziono ich do obozu polskich rozbitków – Camp de Carpiagne. Z Carpiagne wydostał Andrzeja brat, Antoni Chciuk, a PCK w Tuluzie skierowało go do Ax–les–Thermes. Po różnych perypetiach trafił do schroniska dla intelektualistów w hotelu de la Poste de Voiron. Spędził tam trzy miesiące, patrząc, jak powstają i narastają „pierwsze szmergle emigracyjne, skrzywienia, kompleksy i manie”. Poznał tam pisarza Stefana Themersona, satyryka i poetę Jerzego Paczkow- 28 skiego, skrzypka Henryka Szerynga. Po latach uznał ten czas za jeden z najbardziej interesujących w życiu. Potem nastały gorsze dni: za próbę nielegalnego opuszczenia Francji musiał odpokutować trzymiesięcznym pobytem w więzieniu w Marsylii i półrocznym zamknięciem w obozie w Septfonds. Tam „przepiękny dziwak” Themerson „bratał” go ze światem słów. Dzięki interwencji Róży Bailly, „Różyczki”, uzyskał zwolnienie z obozu i zaproszenie na kurs instruktorów YMCA. „Robota świetlicowa dla byłych żołnierzy pracujących po różnych małych dziurach południowej Francji” zajęła mu kilka następnych lat. Rozpoczął ja w listopadzie 1941 roku w Tuluzie, gdzie jednocześnie podjął, dzięki stypendium PCK, studia romanistyczne i historyczne na Uniwersytecie Tuluskim. (Stypendium to zresztą wkrótce stracił, bo w szopce noworocznej pozwolił sobie na kpiny z różnych wodzów i społeczników.) Redagował imkarskie Materiały do prac kulturalno–oświatowych, był opiekunem Polaków pracujących w lasach Correze. Osadzony wraz z innymi imkarzami w więzieniu niemieckim w Tuluzie, został zwolniony w marcu 1943 roku. Pracę w YMCA łączył z uczestnictwem w ruchu oporu, gdzie zaprzyjaźnił się z wieloma komunistami, z czego po wojnie ukuto przeciw niemu ciężki zarzut. Poza tym – pisał. Na razie wiersze. Złożyły się na tomik Wrześniowe niebo. Jesienią 1944 roku znalazł się w wolnym już Paryżu. Był redaktorem nowego czasopisma polskiej YMCA – „Razem”. Zamieszczał w nim – prócz wierszy Władysława Broniewskiego, Kornela Makuszyńskiego, Edwarda Szymańskiego – własne utwory poetyckie. Korektę pomagał mu robić magazynier YMCA, Andrzej Bobkowski. Pewnego dnia, „przy akompaniamencie kpin pod swoim adresem”, magazynier ów wręczył redaktorowi „Razem” kilka zeszytów „zapełnionych drobnym skośnym pismem”. Były to Szkice piórkiem. Urzeczony nimi Chciuk ogłosił je w swoim piśmie. A zapoczątkowana wtedy przyjaźń przetrwała do śmierci Bobkowskiego. Ukazała się też w „Razem” pierwsza recenzja (pióra Piotra Wiszniewskiego) wierszy Chciuka – „chciuczków”. Najważniejszym wydarzeniem w paryskim życiu pisarza było poznanie i poślubienie w 1946 roku Barbary Marii Kulwieć. Piękna i ukochana żona dała mu dwójkę dzieci, ale sama długo przy nim nie wytrwała. Mniej więcej w tym czasie poznał Chciuk Jerzego Putramenta, ówczesnego ambasadora PRL we Francji. Być może pod jego wpływem nawiązał współpracę z warszawskim „Przeglądem Sportowym”, a także podjął się redagowania proreżymowego biuletynu PPS „Robotnik we Francji”, jesienią zaś 1947 roku przyjechał do Polski na XXVII Kongres PPS we Wrocławiu. Rozważał możliwość pozostania w kraju, ponieważ jedynym jego pragnieniem było pisanie, a pisać mógł tylko po polsku. Wrócił jednak czym prędzej do Paryża, zorientowawszy się, że jest inwigilowany przez bezpiekę. Wszystko to zaważyło mocno na jego opinii. Na razie otrzymał dobrą posadę – w Radio Section Polonaise de la Radiodiffusion Fran?aise, gdzie prowadził audycje oświatowe w ramach polsko–francuskiego układu kulturalnego. Przede wszystkim jednak w sierpniu 1948 roku rozpoczął pracę nad pierwszą powieścią – „Czasem kanalii”. Wprawdzie nigdy nie zdobył się na jej wydanie, ale przystąpił wreszcie do realizacji swojego marzenia. Zmierzył się z oporem materii, pojął ogrom trudności. Ale tym bardziej zaparł się w sobie, by pisać, pisać, pisać... Niechęć Polaków, mających mu za złe kontakty z reżimem, przyspieszyła jego decyzję: 6 października 1951 roku wypłynął wraz z rodziną na norweskim statku „Skaubryn” do Australii. Dzięki pomocy brata, Tadeusza, miał w ręku australijską wizę. Tam zaś, dwadzieścia tysięcy kilometrów do matki–Europy, czekał na niego drugi brat, Antoni. Czekały też nowe role: kucharza, dziennikarza, nauczyciela, przede wszystkim zaś – pisarza. Na początek musiał uporać się z dramatem osobistym – odejściem żony, a w konsekwencji – utratą dzieci, które trzeba było umieścić w półsierocińcu. Zrozpaczony, wyczerpany fizycznie pracą w spalarni śmieci, pisał po nocach, co go chroniło przed „pomieszaniem zmysłów, przed myśleniem o samobójstwie”. W Melbourne był zbyt blisko Barbary, zdecydował się więc na wyjazd–ucieczkę do Omeo w roli francuskiego szefa kuchni hotelowej. Nie na wiele się to zdało – marniał, ginął z tęsknoty. 29 Pod koniec 1952 roku przemógł się, zaktywizował. Zaczął publikować w „Głosie Polski”, a w maju 1953 wziął udział w wieczorze autorskim zorganizowanym przez Grono Młodych przy Stowarzyszeniu Polaków w Melbourne. Wciąż jednak zarabiał na życie – i na dzieci, które troskliwie kochał – jako kucharz, niewątpliwie z powołania. Jesienią 1954 roku zaczęła się jego współpraca – wieloletnia, owocna, ale i przerywana konfliktami – z redaktorem „Wiadomości Polskich” w Sydney, Romanem Gronowskim, który przyjął Chciuka do grona swych autorów z niekłamaną radością i serdecznością, a zaproponował mu rolę satyryka– fraszkopisa. Tymczasem ów kpiarz i prześmiewca napisał wprawdzie kilka tekstów satyrycznych, ale zaprezentował je w programie swego kabaretu „Wesoła Kookaburra”, który właśnie założył w Melbourne. Pierwszy występ kabaretu, w dniu 9 grudnia 1954 roku, zakończył się „olbrzymim sukcesem”. Gronowski w liście do Chciuka z 22 grudnia tego roku dawał upust radości: „Nareszcie, nareszcie pierwszy poważny krok, aby wyjść z [...] tej kołtuńskiej zaściankowości, kumoterstwa i dymu kadzideł, i ciągłego tabu”. A współpraca Chciuka z „Wiadomościami Polskimi” zaowocowała własną jego kolumną pt. „Szczypta soli” w numerze z 22 stycznia 1955. Rok 1956 przyniósł pisarzowi dwa ważne wydarzenia: 2 lutego zmarła jego matka, 27 lutego Jerzy Giedroyc zawiadomił go o wyróżnieniu „Smutnego uśmiechu” nagrodą „Kultury” (obok noweli Leo Lipskiego „Noc i dzień”), a tym samym o skierowaniu owego stylizowanego dziennika emigranta do druku. Pierwsza książka Chciuka ukazała się jesienią tego roku i prócz utworu nagrodzonego zawierała opowiadanie „Słońce wschodzi i zachodzi”. Autor zbierał zasłużone pochwały: od Bobkowskiego z Gwatemali, od Wierzyńskiego, a także z kraju, gdzie w „Tygodniku Powszechnym” Józefa Golmont–Hennelowa uczciła go recenzją pt. „Dobre pióro”. Tymczasem redagował i wydawał w Sydney tygodnik „Widnokręgi”, nawiązując cenne i trwałe kontakty, jak na przykład z „poetą Powstania Warszawskiego”, Zbigniewem Jasińskim, który zresztą odwodził go od tej „jałowej” czynności, wystawiając polonijnej, „skliczonej” lub zbyt ubogiej prasie nader marną ocenę. Przełomowy dla pisarza okazał się także rok następny – rok poznania Wandy Jadwigi Ernst, którą poślubił w lipcu 1958. Była czuła i opiekuńcza, ale zmarła nieoczekiwanie dwa lata później. Nieszczęśliwy Chciuk znowu został sam. Nie, niezupełnie sam: ze swoja nową książką. Pisał właśnie „Rejs do Smithton”. A wysłane wcześniej do Londynu opowiadanie „Plus ?a change, plus c’est la meme” pozyskało mu nowych zwolenników: Grydzewskiego, Danilewiczową, przynosząc zarazem nagrodę „Wiadomości”. Miał już więc swoje miejsce w dwu głównych polonijnych ośrodkach kulturalnych, torował sobie drogę do następnych, albo one (jak „Tygodnik Polski”) dobijały się do niego. „Rejs do Smithton” został przyjęty do druku przez Giedroycia. Ukazał się, wraz ze „Starym Oceanem”, w serii Biblioteki „Kultury” w roku 1960. Krytycy (zwłaszcza Danilewiczowa) zaliczyli oba utwory do literatury conradowskiej. Zachwycił się nimi Marek Hłasko. Po śmierci żony pisarz przeniósł się do Nowej Południowej Walii, gdzie zaoferowano mu lepiej płatną posadę kucharza. Pisał dwie powieści: „Tarabumba Cafe” i „Sonia”, złożył też do druku w Melbourne Pamiętnik poetycki, ale nie mógł się uwolnić od melancholii. Wówczas przyszła mu do głowy myśl, by napisać książkę–reportaż o australijskiej Polonii. Pod koniec 1961 wyruszył w prawie roczną podróż po kontynencie. Sydnejski tygodnik zamieszczał odtąd systematycznie relacje Z wędrówek Chciuka. Mimo to reportażysta z braku funduszy musiał przerywać wojażowanie i kuchcić dla pieniędzy; mało kto zechciał mu ofiarować wsparcie. Przebył 24.700 mil, zebrał nader ciekawe materiały, książkę ukończył w połowie 1964 roku. Do publikacji jej jednak nie doszło. Za to dzięki tej podróży poznał dziewiętnastoletnią Barbarę Wilczyńską i rozpoczął z nią – jako trzecią żoną – nowe życie. Szczęśliwie zakochany, nie miał się jednak zbyt dobrze: zdrowie szwankowało, pieniądze z Polskiej Fundacji Kulturalnej rozeszły się, pracy nie dostał żadnej. „Z forsą krucho – pisał – bo są dzieci na wakacjach, a ja w charakterze bezrobotnego 30 alfonsa na utrzymaniu małej smarkatej królowej”. Kolejny sukces literacki nie dał jednak na siebie długo czekać: list z Polskiej Sekcji Radia Wolna Europa w Monachium zawiadamiał o przyznaniu m nagrody za „Bal olimpijski”. Był rok 1964, zaraz potem pisarz rozchorował się obłożnie. Gdy poczuł się nieco lepiej, napisał do kierownika Polskiej Fundacji Kulturalnej w Londynie, Juliusza Sakowskiego. Wraz z odpowiedzią wydawcy zaczęła się stała współpraca Chciuka z PFK, dzięki której zaistniał wreszcie jako powieściopisarz. Porzucił kucharzenie, został nauczycielem języka francuskiego z rocznym wynagrodzeniem 2.788 dolarów, podjął zaoczne studia romanistyczne na uniwersytecie w Melbourne. Skończyła się jego piętnastoletnia szarpanina o środki na utrzymanie siebie i dzieci. Nasiliły się za to na łamach „Tygodnika Polskiego” prowokowane przez niego spory, kłótnie, konflikty. Chciał koniecznie przebić się przez polonijną „drętwą obojętność w sprawach społecznych, mściwą prywatę i głupotę” – jak napisał po jego śmierci Jasiński w „Kulturze”, choć bywało, że i sam Chciuk grzeszył pochopnością opinii. Ważniejsza wszakże od Chciukowej aktywności społecznikowsko–prasowej była jego twórczość, która zbliżała się do swego apogeum: latem 1966–1967 powstała „Atlantyda”, opowieść o przepadłym bezpowrotnie Wielkim Księstwie Bałaku. Pewnego upalnego grudniowego dnia po drugiej stronie swej melbourneńskiej Adams Street pisarz u j r z a ł drohobycką ulicę Polną z domami Chaimka, Gruszkiewicza, Pańczyszyna i – zaczął malować piórem. Juliusz Sakowski, już wówczas najżyczliwszy mu, wydał ją od ręki – na gwiazdkę 1969. W tym samym czasie Jerzy Giedroyc, zniechęcony do Chciuka, kręcił nosem nad Kiermaszem pamięci – opowieścią o ciekawych ludziach, których Chciuk poznał we Francji. Redaktor „Kultury”, niegdyś entuzjasta „Smutnego uśmiechu”, bez ogródek wyjawił Chciukowi swoje (i Jerzego Stempowskiego) rozczarowanie: brak dyscypliny pisarskiej, brak rzetelności, skłonność do pobieżności i pochopności ocen, do przesady, słowem, do szarży. Pisarz odczuł to boleśnie i tym chętniej szedł do Sakowskiego. Ten bowiem brał jego utwory „ze wszystkim”. Po „Atlantydzie” myślał o wydaniu tryptyku o UB. Zwłaszcza że „Atlantyda” została uznana przez jury dorocznej nagrody „Wiadomości” za najwybitniejszą książkę pisarza polskiego wydaną na emigracji w roku 1969, a Hemar w recenzji napisał, że jest dziełem wielkiego talentu i właściwym debiutem Chciuka, „bardzo wzruszającym i arcyzabawnym”. Być może ważniejsze jeszcze niż opinie krytyków były listy drohobyczan, napływające z całego świata. Listy serdeczne, przepełnione wdzięcznością. Tymczasem autor kończył ciąg dalszy „Atlantydy” – „Ziemię księżycową”. Drugą opowieść o Księstwie Bałaku. I z jej wydaniem Sakowski nie zwlekał – ukazała się w roku 1972. A drohobyczanie bez zwłoki pospieszyli z dziękczynieniami (oraz uwagami). Przed „Ziemią księżycową”, w roku 1970, wydał Sakowski „Towarzyszy bezpieczeństwa”. Powieść, daj Boże, historyczną (pierwotny tytuł brzmiał „Mają wyklęci być”). Zainspirowana pobytem Chciuka w Polsce w roku 1947, zaczęta w Paryżu, wędrowała od Giedroycia do Świderskiego, nie wzbudzając zainteresowania. Poprawiona stosownie do sugestii Wacława Jabłońskiego, byłego pracownika KC PZPR, trafiła wreszcie pod szczęśliwy adres: do Sakowskiego. Ten skrócił ją, dał inny tytuł i puścił w świat. Krytycy potwierdzili słuszność jego decyzji. W 1971 roku wybrał się Andrzej Chciuk wraz z żoną do Europy. Był w Londynie, gdzie wreszcie poznał osobiście Sakowskiego, w Monachium, Paryżu i Rzymie, odwiedził też Izrael, gdzie spotkał się z licznymi drohobyczanami. Mało brakowało, a przeniósłby się do Londynu, aby objąć wakującą posadę redaktora „Wiadomości”, lecz zatrzymała go w Australii subwencja przyznana w roku 1973 przez Australian Council for the Art. – Literature Board w wysokości jego rocznych poborów (6.000 dolarów). Zamierzał w czasie wypłacania mu grantu napisać po angielsku powieść o dzielnicy St. Kilda. Czy napisał, nie wiadomo, wiadomo za to, że nic takiego nie wydał. W 1975 roku nakładem PFK ukazała się „Emigrancka opowieść” (za którą otrzymał nagrodę im. Herminii Naglerowej), a on już kończył część dru- 31 gą – Trzysta miesięcy. Krytycy wychwalali „Emigrancką opowieść”, Polacy australijscy zaś szukali w niej siebie, znajdowali i oburzali się na „sprytnego Chciuka”. Satyryk polonijny, Andrzej Gawroński, tak pisał o tej sprawie w „Kulturze”: „Nie dość było Chciukowi, że ściągnął na siebie gniew ludu, ale jeszcze doprowadził do kłótni, nieufności, zrywania znajomości pomiędzy dotychczas ‘serdecznymi’ przyjaciółmi. Krótko mówiąc, narobił takiego zamieszania na polonijnym podwórku, jakiego świat i korona angielska nie widziały. Przez dobrych parę miesięcy nie mówiło się tutaj o niczym innym, tylko o Chciuku i jego ‘niegodziwej’ książce”. Śmierć Sakowskiego opóźniła wydanie „Trzystu miesięcy” o kilka lat (do 1983), trzecia zaś część opowieści o emigracji, „Budujemy dom”, nadal czeka na wydawcę. A w życiu Chciuka znów zaczęło dziać się gorzej: odmówiono mu (po śmierci Romana Gronowskiego) redaktorstwa „Tygodnika Polskiego” (powierzając pismo miernocie); małżeństwo z młodziutką żoną zaczęło się rozpadać (zamieszkał w 1975 roku osobno); zginął tragicznie (samobójczo) brat Andrzeja, Antoni (co spowodowało zejście się pisarza z żoną); Polonia nadal wylewała na niego „pomyje”. Przede wszystkim coraz dotkliwiej dawała znać o sobie rodzinna choroba – cukrzyca. Mimo to nagły zgon pisarza w dniu 15 maja 1978 był zaskoczeniem dla wszystkich. 32 LUDMIŁA MARJAŃSKA 33 „Życie zawsze było ważniejsze” Urodziła się 26 grudnia 1923 roku w Częstochowie, mieście, którego jedna część była opromieniona blaskiem Jasnej Góry, druga zaś kryła się w cieniu komina huty „Rafał”. Ta pierwsza, jasna, „lepsza” część była inteligencka, druga, „gorsza” – robotnicza, przemysłowa. Rodzice Ludmiły mieszkali w „lepszej” Częstochowie, przy tak zwanej Trzeciej Alei (aleja Najświętszej Marii Panny dzieliła się na trzy odcinki) numer 55, w dużym lokalu, który obejmował pomieszczenia mieszkalne oraz kancelarię adwokacką ojca przyszłej poetki. Pytana dziś o miasto dzieciństwa i młodości Ludmiła Marjańska mówi, że wywarło na nią ogromny wpływ, z czego jednak zdała sobie sprawę dopiero po latach. Wtedy niezwykłość Częstochowy była dla niej codziennością, którą chłonęła zmysłami, bezrefleksyjnie. Pielgrzymki, a raczej kompanie, które od świtu do zmierzchu przechodziły Aleją, niekiedy na klęczkach, powiewając feretronami i śpiewając Ave, ave, Maria, stanowiły po prostu element pejzażu. Dzielnica zaś straszliwej żydowskiej nędzy, a zarazem egzotyki, zaczynała się u wylotu Pierwszej Alei, a więc tuż, tuż. Mężczyźni w jarmułkach, z pejsami nierzadko przychodzili do kancelarii ojca, gdyż bronił ich bezpłatnie (ku niezadowoleniu części adwokackiego środowiska), patrzyła więc na nich jak na wszystkich innych. Byli, należeli do świata, który ją otaczał, tworzyli jego integralną część. Nie zastanawiała się nad nimi. Z czułą uwagą za to spoglądała na rodziców. Ich portrety nakreśliła w dwu powieściach opowiadających o czasach jej młodości: „Pierwsze śniegi, pierwsze wiosny” (1985) i „Życie na własność” (1988). Matce zawdzięczała praktyczne przygotowanie do życia, ojcu – imię (zaczerpnięte z poematu Puszkina „Rusłan i Ludmiła”) oraz umiłowanie poezji. On to nauczył ją czytać tomiki poetyckie i kochać je, i karmić nimi wyobraźnię. – Fascynowali mnie skamandryci – zwierza się Ludmiła Marjańska – głównie Tuwim. Byli żywiołowi. Pod ich wpływem pewnie pisywałam wiersze dla ojca i ojciec był moim pierwszym krytykiem. Był ze mnie dumny, ale ja tego pisania nie traktowałam poważnie. Pochłaniało mnie bez reszty życie, ono zawsze było ważniejsze. Musiałam jednak mieć jakąś skłonność do poezji, jakąś potrzebę pisania, skoro sięgałam po pióro. W wieku dwunastu lat opublikowałam w „Gazecie Częstochowskiej” rymowaną zagadkę. Grozę wojny poznała przyszła autorka „Żywicy” w wieku siedemnastu lat. We wrześniu 1939, kiedy miała rozpocząć czwartą klasę gimnazjalną, życie jej – tak jak życie wszystkich rodaków – legło w gruzach. Porażona patrzyła na wjazd wojsk niemieckich w czwartym dniu tego miesiąca do Częstochowy. Budynek naprzeciwko domu, w którym mieszkała, został zajęty przez Gestapo, a mieszkańcom miasta kazano wyjść na place. Pierwszą ofiarą hitlerowskiego bestialstwa padł czternastoletni harcerz „uzbrojony” w finkę. Po odesłaniu kobiet i dzieci do domów Niemcy rozpoczęli rzeź. Ojciec Ludmiły ocalał pod zwałami martwych ciał. Trzymany przez trzy doby w piwnicy koszar, w wodzie sięgającej do kolan, wrócił częściowo sparaliżowany. Zmarł w roku 1949. Nastała wielka bieda. Panna Ludmiła, władająca językiem niemieckim, podjęła pracę w sklepie płytowo–radiowym. Któregoś dnia nieznajoma kobieta, podająca się za żonę polskiego oficera, zaproponowała jej przystąpienie do konspiracji. Zgodziła się bez wahania. Pałała żądzą odwetu. Narodowa Organizacja Bojowa, wcielona potem do AK, skierowała ją, wraz z innymi dziewczętami, na kurs pielęgniarski. Wkrótce została sanitariuszką, a zaraz potem drużynową z zadaniem werbowania koleżanek do NOB. W AK była sekretarką kapitana. – Był to dla nas rodzaj harcerskiej zabawy – wspomina poetka – przygody: my im pokażemy! Mimo że na naszych oczach zastrzelono tamtego harcerza, nie mieliśmy poczucia zagrożenia. Za wszelką cenę chcieliśmy coś zrobić. A jednak tak wielu z nas zginęło! Jeszcze podczas okupacji (po ukończeniu edukacji gimnazjalnej w roku 1942 na tak zwanych tajnych kompletach) rozpoczęła Ludmiła Marjańska studia na Wydziale Dyplomatyczno –Konsularnym tajnej Akademii Nauk Politycznych w Częstochowie, która akurat tam roz- 34 poczęła działalność. Zdała wiele egzaminów, między innymi u profesorów Jerzego Lotha i Henryka Mościckiego. W roku 1946 próbowała dostać się do Wyższej Szkoły Dyplomatyczno –Konsularnej, ale tamtych okupacyjnych zaliczeń jej nie uznano. A potem ktoś wybił jej z głowy dyplomację jednym wymownym zdaniem: „W tym systemie politycznym chcesz iść do służby dyplomatycznej?!” Nie od razu pojęła, o co chodzi. Dopiero w latach pięćdziesiątych, gdy nastąpiły te „straszne – jak je określa – zmiany”. Zresztą wkrótce została żoną i matką. Przyszłego męża, Janusza Marjańskiego, poznała w Częstochowie. Gdy ona chodziła do gimnazjum żeńskiego, on uczęszczał do męskiego. Spotykali się co dzień na drodze do swych szkół: przed ósmą, pod zegarem. W latach 1939–1945 Janusz przeżył całą typową polską historię wojenno–okupacyjną: walczył pod Warszawą, dostał się do niewoli, uciekł, schwytany przesiedział pół roku w obozie karnym, po powrocie poszedł do partyzantki, a następnie został uwięziony za przynależność do AK. Gryps z łódzkiego więzienia, o którym poetka wspomina w wierszu Światło, dotyczył tego właśnie faktu. Ślub odbył się 28 lipca 1945 roku, gdy tylko Janusz Marjański wyszedł na wolność. Dwa lata później przyszła na świat córka, Majka. Tak zaczęła się sprawa, która w twórczości Ludmiły Marjańskiej zajmuje rozdział o nazwie Przez całe życie miłość. Mimo licznych obowiązków młoda żona i matka znajdowała czas na pracę przekładową, twórczą, a potem także zawodową (od 1957 w redakcji literackiej Polskiego Radia w Warszawie) i na regularne studia uniwersyteckie. Jej pierwsze próby translatorskie przypadły na czas okupacji, kiedy pod kierunkiem sąsiadki, Żydówki, Róży Reisler uczyła się angielskiego. Były udane, więc je ponowiła po wojnie. Z przekładami wierszy Roberta Burnsa poszła do PIW i – odniosła sukces: wydający akurat wybór poezji tego wybitnego romantyka profesor Kryński wziął od debiutantki aż cztery teksty i zaproponował współpracę. Był dobry rok 1956, Marjańska zapisała się na wydział anglistyczny UW. „Miałam wtedy wiele odwagi – mówi – i ta odwaga popłacała”. Zaiste: dyplom uzyskała w roku 1961; niebawem posypały się książki. Pierwszy tomik poetycki, „Chmurne okna”, ukazał się w roku 1958. Są w nim wiersze, na przykład „Zbudzona ze snu” czy „Obok”, które tłumaczą, dlaczego Marjańska – choć dość późno – m u s i a ł a przemówić: „Pogodne niebo przesłonił obłok/ krematoryjnych dymów”, „Porażona, dotknięta martwicą,/ pożydowską chodziłam dzielnicą”, „Nie pisałam wierszy. Były we mnie./ Czarną nocą wyły potajemnie”. – Choć życie zawsze było ważniejsze od wierszy – dopowiada poetka – pisałam... Coś, widać, musiałam jeszcze wypowiedzieć. Wiersze moje, co tu dużo mówić, były słabe, nie traktowałam ich zbyt poważnie, a jednak... [...] A jednak to one mówiły o nim, zatrzymywały ulotny błysk, moment zdziwienia, gasnącą miłość. Zimą przywoływały kaczeńce, konwalie, upał chłodziły śniegiem. Zmieniały pory roku i miejsca pobytu, nie było granic i niemożliwości [...] Pisała więc i co sześć, siedem lat wydawała tomik własnych wierszy. W prasie drukowała rzadko, jej utwory nie znajdowały uznania w oczach poetek–redaktorek, takich jak Wisława Szymborska czy Anna Kamieńska... Potrzeba wewnętrzna była jednak silniejsza, nie zrażona więc odmowami Ludmiła Marjańska wciąż tworzyła swoje własne światy. Pracę przekładową traktowała poważniej, aczkolwiek nieraz zżymała się żartobliwie na to ciągłe „i bycie, i niebycie sobą”, uzależnienie od „łaski i niełaski” drugiej osoby („Nad prze- 35 kładami”). A przecież poprzez przekłady zaspokajała potrzebę obcowania z innymi, doświadczania ich odmienności, zachwycania się nią i zdumiewania. Sam dobór poetyckich indywidualności zdaje się o tym świadczyć: Emily Dickinson, Marianne Moore, Elizabeth Barret Browning, także Edwin Arlington Robinson, William Butler Yeats, Richard Wilburg, Theodor Roethke. „Pustelnica z Amherst” była jej pierwszą poetycką fascynacją. „Odkryła” ją dla siebie podczas pobytu stypendialnego w USA w 1961 roku. Dwukrotnie odwiedziła jej dom, urzeczona bogactwem poezji wywiedzionej wrażliwością tylko i wyobraźnią z pustelniczego „ubóstwa”. Przywiozła sobie do Warszawy zbiór wierszy Emily Dickinson z zamiarem wydania go we własnym przekładzie, ale – ku swemu rozczarowaniu – musiała ustąpić na razie pola Kazimierze Iłłakowiczównej, a potem Stanisławowi Barańczakowi. Odkładane do szuflady jej subtelne tłumaczenia ukazały się dopiero w roku 1998 w wyborze „I jestem różą”. Elizabet Barret Browning zdobyła serce polskiej poetki swoim „pięknym” życiem: uczona, oczytana, w wieku lat czterdziestu poślubiła z wielkiej miłości – i wbrew woli ojca – Roberta Browninga, stając się wybitną poetkę. Marianne Moore przeciwnie: obca, niezrozumiała, była dla polskiej tłumaczki jedynie wyzwaniem, które podjęła, by się wypróbować. Doświadczenia translatorskie nie pozostały bez wpływu na wzrost samoświadomości poetki i na zmianę jej stosunku do twórczości własnej. Zgłębiła tajniki warsztatu poetyckiego, odkryła tajemnicę poezji. Ujawnił to wydany w roku 1992 tomik „Zmrożone światło”, który wyniósł autorkę wysoko ponad zajmowany przez nią dotychczas poziom. Iwona Smolka napisała wówczas: „Twórczość Ludmiły Marjańskiej, tyle lat już przecież obecna, choć jakby na obrzeżu liryki polskiej, staje się nagle jednym z piękniejszych i ważniejszych głosów współczesnej poezji. Uroda świata, piękno pejzażu, nocnego nieba, kilku drzew, każe zatrzymać się, spojrzeć uważnie, posłuchać, jakie dźwięki składają się na ‘Harmonia mundi’” („Światło nad wodami” w tomie „Dziewięć światów” 1997). Wiersz „Harmonia mundi” to credo Marjańskiej: wyraz zgody na świat ze wszystkim: „ładem symfonii i warkotem samolotów”, „wrzaskiem głośników, reklam i niemowląt”, bełkotem pijaków, grzechotem salw, wybuchem Etny; na człowieka ze wszystkim: „głupotą, sentymentem, śmiechem, dodekafonią, bólem i strachem”. Słowem: wyraz zgody na życie. Tom wierszy „Przez całe życie miłość” to także credo: wyraz zgody na miłość ze wszystkim. – Miłość, jak życie, składa się ze wszystkiego. Bo jest życiem – mówi poetka. – „Ten obcy obok mnie – to mój najbliższy” piszę w wierszu Po latach, a „Mój niekochany, to ty jesteś mym oczkiem w głowie, światłem źrenic, ciepłem, o które grzeję ręce” – piszę w liryku „Mój niekochany”. I tu jest zgoda na wszystko, co niesie miłość. Bo cóż nam pozostaje prócz zgody? Bunt? Jest nie tylko bezcelowy, ale i niszczący. Nawet więc buntując się, szukam w życiu choć odrobiny radości. W „kosmyku włosów”, który można jeszcze poprawić, chociaż nic już w sobie zmienić nie można, w widoku wody, jaskółki, brzozy, wszystkiego, z czego bierze się wiersz. Bo wiersz można poprawić. A pisanie daje radość. Po „Żywicy” (2001) chciałoby się zapytać: tylko radość? Liryki pomieszczone w najnowszym zbiorze Marjańskiej świadczą, że pisanie daje nieskończenie więcej. W obliczu śmierci najbliższego człowieka pisanie zrównuje się z życiem – ściśle: z negatywnym jego aspektem – wyposaża w zdolność współuczestnictwa w procesie umierania, daje moc wskrzeszania z martwych: Wiersz jak sen przywraca życie zmarłym siadają z nami za stołem piją herbatę patrzą w oczy zwyczajni zupełnie jak żywi 36 Trzymamy ich za rękę i jesteśmy nieziemsko szczęśliwi Przede wszystkim jednak pisanie ocala przed poczuciem daremności cierpienia, wiążąc „ważne” życie z „nieważnym” pisaniem w – życiopisanie. Liryk tytułowy w genialnym skrócie ukazuje proces krystalizacji i sublimacji: Pogłaszcz mnie – woła sosna Spod szorstkiej kory kropla za kroplą żywica Podstawiam blaszany kubek Wykrwawi się zakrzepnie zalśni „Żywica”, tom małżeńsko–wdowieński, będący dopełnieniem tomu narzeczeńsko–małżeńskiego „Przez całe życie miłość”, to najszlachetniejszy spośród klejnotów współczesnej polskiej liryki. A przy tym jakże przejmujący dowód na bezsilność słów wobec potęgi i nieprzeniknioności życio–umierania. 37 JAN PIEPKA 38 Zastygły krzyk ptaków Kaszubsko–polski poeta, powieściopisarz, gawędziarz Jan Piepka (o kaszubskim pseudonimie literackim Staszków Jan) przyszedł na świat 8 lutego 1926 w Łebnie pod Wejherowem, ale jego miejscem ukochanym był Starzyn koło Pucka, ziemią zaś, wodą i lasem, które go wykarmiły i naznaczyły, były: Wysoczyzna Żarnowiecka, Jezioro Żarnowieckie, Puszcza Darżlubska. Wśród surowego piękna północnej krainy kaszubskiej spędził dzieciństwo aż do trzynastego roku życia. Wrzesień 1939 odmienił jego los, tak jak odmienił losy Kaszub, Polski, Europy, świata. Zamiast do liceum, gdzie go, jako wyjątkowo uzdolnionego absolwenta VI klasy szkoły podstawowej, zamierzała posłać na swój koszt gmina, został oddany do pracy w tartaku, a później – jak wszyscy dostatecznie młodzi Kaszubi – wcielony do wehrmachtu, ale nie do armii, tylko do baonu roboczego. Zaczęła się jego kilkuletnia tułaczka po Europie: z Bremy do Holandii, Belgii, Francji, Włoch, Danii. Pod koniec wojny znalazł się w obozie jenieckim pod Hamburgiem, a po ucieczce stamtąd – w obozie dla przesiedleńców w Lubece. Na Gwiazdkę 1945 zdążył wrócić do Starzyna. A wkrótce, jako dwudziestoletni mężczyzna, powrócił do nauki: zapisał się do Liceum Pedagogicznego w Wejherowie. W 1947 roku został nauczycielem w rodzinnym Starzynie, niebawem zaś kierownikiem szkoły w Gnieżdżewie. Był niezwyczajnym „szkólnym”, wychodził z uczniami poza program, rozbudzał ich zainteresowania kulturalne (założył chór, zespół teatralny). Tym, co czynił i co mówił, wywoływał w środowisku szkolnym ferment, tak że rychło utracił posadę. Ale nie wyszło mu to na złe: był już znany w pucko–gdańskim świecie dziennikarsko–literackim, miał „możnych” protektorów – między innymi Lecha Bądkowskiego, Franciszka Fenikowskiego – którzy wprowadzili go do Koła Młodych przy Związku Literatów Polskich w Gdańsku, publikował w „Rybaku Morskim” i „Rejsach” (debiut poetycki w roku 1952), a gdy mu przyjaciele pomogli przenieść się do Sopotu – do słynnego potem „domu z wieżą” – zajął się na dobre pracą twórczą, a jednocześnie rozwinął działalność z gdańskim oddziale ZLP oraz w Zrzeszeniu Kaszubsko–Pomorskim i Klubie „Pomerania”. Pisał od razu i po kaszubsku (wiersze), i po polsku (wiersze oraz powieści). Pierwszymi publikacjami książkowymi Jana Piepki były zbiory liryków i satyr: „Nasze strone” (1955, z L. Ropplem) i „Stojedna chwilka” (1961), w których zawarł bystre i przyprawione humorem obserwacje, uniesienia i wzruszenia miłosne, nade wszystko zaś pełne zachwytu opisy ziemi rodzinnej. Talent prozatorski oddał Piepka jednemu jedynemu tematowi: ziemi kaszubskiej i jej dziejom, osobnym, zawiłym, dramatycznym; i jednemu problemowi: relacji Kaszubi–Polacy oraz Kaszubi–Polacy–Niemcy. Losy Kaszubów pod zaborem pruskim przedstawił w opowiadaniach „Purtkowe stegny” (1956), lata dwudzieste, trzydzieste i czterdzieste na tych ziemiach opisał w powieści „Hanesek” (1957), wojenno–okupacyjne stosunki Polaków–Kaszubów i Niemców uczynił przedmiotem uwagi w następnych powieściach: „Szumiące wrzosy” (1967), „Dzierzby w głogach” (1968), „Cisza” (1970), „Komu przypisano miłość” (1976), lasom piaśnickim, miejscu kaźni tysięcy Kaszubów w okresie 1939–1944, poświęcił powieść „Cień słońca” (1984). We wszystkich tych utworach starał się dowieść, że: „To je, bracie, to samo: Kaszuba czy Polak, bo obaj są Polochami” oraz że „po kaszebsku to je też po polsku” („Cisza”), a jednocześnie usiłował wyjaśnić, z czego się brała i na czym polegała odrębność ludzi Północy, ich obyczajowości, kultury, mentalności. Za przyświecającą mu jako autorowi dewizę można uznać słowa, które narrator „Ciszy” wypowiada do studenta, przybyłego tu po wojnie z centralnej Polski w poszukiwaniu świadków wojenno–konspiracyjnej przeszłości swego nieżyjącego brata, który właśnie na Kaszubach – i z Kaszubami – walczył przeciw Niemcom, choć nie był „stąd”: „Jak chto nie wie i nie zno rzeczy tych strón, tedy niech sę trzy razy uczy. Bo tu, chłopku, trzeba trzy razy tyle wiedzec, żeby sądzec”. Pisana na poły po polsku, na poły po kaszubsku – a więc też po polsku, tylko nieco inaczej – „Cisza” przynosi obraz kaszubskiej – 39 a więc także polskiej, tylko nieco odmiennej w metodach – walki partyzanckiej z niemieckim najeźdźcą. Przywykli od dziesiątków lat do niemieckiego ucisku Kaszubi nauczyli się, że aby przetrwać, a jednocześnie utrzymać swój stan posiadania, trzeba jak najmniej mówić, skrywać swoje odczucia, zachowywać pozory neutralności i nigdy, przenigdy nie poddawać się wewnętrznie, nie sprzeniewierzać sobie. Nie było to dla nich łatwe jako dla ludzi „pogranicza”, przede wszystkim ze względu na skomplikowane powiązania rodzinne. Bohater powieści „Dzierzby w głogach”, Jerzy Dzierzba, syn Niemki i Polaka, całą duszą – podobnie jak ojciec – opowiadający się za Polską, uczestnik kampanii wrześniowej, musiał wstąpić do wehrmachtu i walczyć przeciw ojczyźnie, choćby po to, by ratować ojca. Śmierć ojca w Stutthofie sprawiła, że bez wahania już przeszedł do armii sowieckiej, a następnie mocą świadomego wyboru wrócił do Kaszub–Polski. Kaszub z charakterystycznymi, a teraz już także symbolicznymi „swojskimi” głogami dla dzierzb (ptaków), a nie z „obcymi”, niemieckimi świerkami. Żeby „sądzec” Kaszubów, trzeba nie tylko poznać ich dzieje, obyczaje, wierzenia. Trzeba przede wszystkim zobaczyć ogrom ich cierpień, wyrzeczeń i ofiar; przyjrzeć się ich bohaterom. Kaszubi w doroczne Święto Zmarłych tłumnie pielgrzymują do lasów piaśnickich, by oddać hołd tysiącom zamordowanych tam podczas II wojny światowej. Jest to ich miejsce święte, a zarazem – wciąż niezagojona rana. Jan Piepka osnuł wokół najtragiczniejszego z kaszubskich (i polskich) cmentarzy powieść „Cień słońca”, poświęconą Jankowi Napierale, chłopcu, który w wieku jedenastu lat został (wraz z matką) rozstrzelany w Piaśnicy za pomaganie jeńcom wojennym. Wpisany w dwupłaszczyznową fabułę powieści pamiętnik Janka stanowi jej najgłębiej poruszającą część. Polskojęzyczne wiersze Jana Piepki to zbiory: „Czułość słowa” (1980) i „Krzyk ptaków” (2000). Dzieli je dwudziestoletnie milczenie pisarza, który – opuściwszy sopocki „dom z wieżą” – zaszył się na długo w Nowej Karczmie pod Kościerzyną, a potem w Kościerzynie, nie dając prawie znaku życia. W roku 1997 rozeszła się wieść o ciężkiej chorobie autora „Ciszy”, na początku marca 2001 roku Kaszubi pożegnali go na cmentarzu w Łebnie. „Krzyk ptaków”, który pojawił się w księgarniach kilka tygodni wcześniej, owoc owych dwudziestu lat odosobnienia, okazał się soczysty, ciepły i pełen światła mimo widocznego w nim już ziarna śmierci. Przypominał „Czułość słowa”, ale wybiegał dalej, przynosił więcej... W związku z „Czułością słowa” Jan Drzeżdżon, sławny wówczas pisarz i żarliwy protektor innych pisarzy, pisał w „Nurcie” (1981 nr 8): „[...] pierwotne słowo, naznaczone czułością, jest tym, co może nas wyzwolić z histerii i strachu [...]” oraz „autor miał odwagę sięgnąć do słów będących u podstaw kreacji literackiej i dzięki swojemu wyciszeniu mógł nadać sobie, swej makiecie, jak i snom czy gwiazdom, spokojny ruch, w którym mogłoby to wszystko się sobie ze zdziwieniem przyglądać”. Sam przez całe życie czerpał ze źródeł czułości (miłości), cierpiał z powodu ich skażenia i zatraty, dlatego w Janie Piepce widział „pokrewną duszę”, a w jego poezji zanurzał się jak w ciszy. Szkoda, że nie doczekał „Krzyku ptaków”. Na ten piękny łabędzi śpiew kaszubsko–polskiego poety – poety, który wprawdzie posłużył się tu najczystszą polszczyzną, ale po to, by wydobyć na wierzch treści najgłębsze, skrzętnie skrywane, kaszubskie – zwróciła mi uwagę Urszula Drzeżdżonowa, Kujawianka z urodzenia, ale Kaszubka przez męża, Jana Drzeżdżona, i przez czterdziestoletnie życie na ziemi puckiej. W dołączonym do egzemplarza liście napisała: „[...] Dla mnie są one [wiersze Jana Piepki] proste, jasne, zrozumiałe i wypełnione treścią, a jednocześnie ciepłe i czułe, szczególnie te mówiące o przyrodzie, krajobrazach jesieni, na łące, w lesie, o liściach, wietrze, porannych rosach, brzasku, ptakach, zaklętych kamieniach. Ja to wszystko czuję bardzo blisko, są to krajobrazy całego mojego dzieciństwa”. Choć nie na wsi, lecz w małym mieście wychowana, też słyszę „krzyk ptaków” Jana Piepki, widzę klucze chmur na „jego” niebie, czuję wiatr, który i moim włosom może „odebrać milczenie”, i wiem, że nie jestem sama w głuchej na ptasio–ludzkie krzyki ciszy wielkomiej- 40 skich murów, bo gdzieś nie opodal istnieją, trwają oni: Jan, Urszula i ów przelotnie mi znany Staszków Jan, który wierszem „Ode mnie” – poświęconym bliskiej sobie, konkretnej istocie – zbliża się przecież i do mnie, czytającej akurat jego słowa, wkraczającej – za przyzwoleniem poety – w jego intymny świat. „Niezmiennie/ biegną chwile/ do ciebie/ ode mnie” – zaczyna i trafia w sedno rzeczy (poezji, twórczości). Nowy i ostatni zbiór polskojęzycznych wierszy Jana Piepki zawiera liryki z lat 1980–1999, ujęte w cztery cykle: „Wam”, „Zadumy”, „Niewiadome”, „Mysz i ja”. Tytułowy „Krzyk ptaków”, otwierający tomik, jest finezyjnym erotykiem, w którym doszukiwać by się można odległego echa faustowskiej formuły szczęścia, gdyby nie jego czystość i bezinteresowność, gdyby nie szersza, ludowa i uniwersalna formuła szczęścia–człowieczeństwa wyrażona w nieco dalszym wierszu „Gest” („Odtąd jesteś równa chwili/ którą nazwano/ Człowiekiem” ). Subtelność „Krzyku” nie pozwala na trywializujące wykładnie, każe go po prostu przytoczyć: Odloty ptaków nad moim rankiem zastygną w przestworzach klucze chmur pozwolą nad twoim światem od nowa zapanować Potem już wiatr może nawet włosom twoim odebrać milczenie i tak pośrodku dnia w zastygły krzyk ptaków ciebie zamienię Także w Rosie podmiot liryczny ponawia próbę zatrzymania chwili (najczęściej snu przed przebudzeniem) – nietrwałej jak poranna rosa, którą może spłoszyć świt lub wiatr – ale czyni to dla czułej kontemplacji jej naturalnego piękna, bez egoistycznej myśli o sobie i swojej korzyści. Przeżywane przezeń za sprawą drugiej istoty stany szczęśliwości, ale i bezradności, jednoczą go ze sobą prawdziwym („nagim”), pozwalają doznawać jedności „ja” z „Ty” („Ty”), lecz i osobności („Pieśni”), istnieć w smudze światła, która jest poetyckim kształtem miłości („Smuga”), ale i dumać o odejściu za wzgórza, „zza których już nie ma nawet echa”, o rozstaniu, które jest nieuchronne. W żadnym z liryków nie ma cienia żalu, goryczy, wyrzutu. Wdzięczny ukochanej, że „obroniła” dla niego „widnokrąg”, godzi się poeta z jej odejściem („Widnokrąg”). Cykl „Zadumy”, pisany z perspektywy prawie przeżytego życia, jest ujmującym wyrazem wdzięczności za wszystko, co było dane, i czułej troski o to wszystko – o „zdrożone trwaniem” jałowce, o drzewa „samotne w nocy”, o dom pełen zmęczonych i smutnych ludzi... Są w nim jednak także „zadumy” filozoficzne, refleksyjne, autorefleksyjne, konfesjne, z goryczą niespełnienia i świadomością zmarnowania („Spowiedź”), z zarazem ze zrozumieniem jedności i harmonii wszystkich elementów wszechświata („Śpiew” i „Kropelka”); jest niezwykły wiersz o śmierci jako „najtrudniejszym” przejściu nad Styksem z pomocą „wszystkich gałęzi zielonych” i pochwyconych „gwiazd”. W cyklu „Niewiadome” najbardziej przejmujące są liryki poświęcone tym, którzy odeszli, a pamięć o nich „najczulej trwa w drgnieniu liści i traw bezgłośnych” („Pożegnanie”), lub tym, którzy odchodzą, by w ciszy „trwać bezbronnie”, najważniejsze zaś są te poetyckie przypowieści, w których zwarł przemyślenia na temat życia, na przykład „Niepewność osądu” – z obrazem nużącej „Gościny”. 41 We „Współczesnej literaturze kaszubskiej 1945–1980” (Warszawa 1986) Jan Drzeżdżon, nie tylko wybitny pisarz polsko–kaszubski, ale i badacz literatury tego regionu, zwrócił uwagę na znamienny dla twórczości pisarza ze Starzyna paradoks: „Z jednej strony – pisał – jest on świadomy swojego przechodzenia ze ścieżki [kaszubszczyzny] na drogę [polszczyzny], jak to nazywa, a z drugiej strony, na owej drodze staje się poetą właśnie za sprawą swojej kaszubszczyzny. Paradoks ów odegra w życiu tego autora rolę raczej dramatyczną”. Drzeżdżon ma tu na myśli trudne przebijanie się Piepki – po sukcesach książek „Purtkowe stegny” i „Hanesk”, napisanych na zamówienie wydawnictwa „Iskry” – do owej polskiej „drogi”. Czy dziś, po „Krzyku ptaków”, można dzielić jego dorobek między stegnę (ścieżkę) a drogę? Wszak polszczyzna „Krzyku”, przeniknięta na wskroś ludową kaszubskością, jest czysta i przejrzysta niczym woda Bałtyku jesienią. Jan Piepka: „Krzyk ptaków”. Wstęp Józefa Borzyszkowskiego „Jan Piepka wśród Kaszubów i twórców współczesnej literatury polskiej”, Instytut Kaszubski, Gdańsk 2000 ss. 112. 42 JAN DRZEŻDŻON 43 Habent sua fata libelli Poznałam go, nim którykolwiek z jego utworów ukazał się w druku. Ba, nim którakolwiek z jego idei przybrała kształt utworu gotowego do druku. Poznałam go, kiedy był nie znanym nikomu nauczycielem wiejskim i – mężem mojej koleżanki licealnej. Najpierw o nim usłyszałam od niej, Urszuli, a potem go zobaczyłam. Było to w roku 1963, kiedy – spędzając miesiąc miodowy w Cetniewie – wybrałam się któregoś dnia wraz z mężem, Leszkiem Wronkowskim, do Żelistrzewa, aby odwiedzić młodych małżonków, którzy tam właśnie urządzali sobie akurat nowe, wspólne życie. Właściwie to nie byli już tak bardzo młodymi małżonkami: pobrali się w roku 1961. Jan i Urszula. On z Kaszub, ze wsi Domatowo. Syn kowala. Ona z Dobrzyniewa, wsi kujawskiej. Córka gospodarza, sołtysa. Oboje wcześnie nawykli do pracy, do ciężkiego trudu, wytrwali, uparci, świadomi swoich celów i dążeń. Oboje po dwuletnich studiach nauczycielskich. Gdy wyczytali w którejś gazecie gdańskiej, że szkoła podstawowa we wsi Żelistrzewo koło Pucka szuka nauczycieli, a dla chętnych do pracy w takiej „zabitej deskami dziurze” ma – domek jednorodzinny, nie zastanawiali się długo. Podpisali kontrakty: on – na nauczanie dzieci żelistrzewskich języka polskiego, ona – na wykładanie im biologii. Jan traktował swój kontrakt jako tymczasowy – miał już inne, dalekosiężne plany. Urszula związała się z żelistrzewską szkołą na całe swoje nauczycielskie życie, aż do wczesnej emerytury. Przyszkolny domek, ciasny, ale przytulny, stał się ich gniazdem na lat dwadzieścia. W tym domku przyszedł na świat syn Jana i Urszuli – Adam, a potem córka – Joanna. Tam rodziły się pierwsze, liczne książki Jana, od „Cierpień więźnia Feliksa” z roku 1968, do „Twarzy lodowca” z 1983. Dalsze utwory pisarz tworzył już w swoim pięknym, pełnym światła i przestrzeni domu władysławowskim, który wybudował wraz ze swą żoną Urszulą. Kiedy w roku 1963 Urszula Drzeżdżonowa przedstawiła mi w Żelistrzewie swojego męża, był on człowiekiem małomównym, zatopionym w sobie, jeśli się odzywał, to cicho jakoś, trochę nieśmiało, trochę nieporadnie... Pamiętam jednak, że mówił mi o swoich studiach zaocznych w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku (ukończył je w roku 1965) i o zamiarze napisania pracy doktorskiej o literaturze kaszubskiej (zrealizował ten zamiar w roku bodaj 1970, a praca, pt. „Piętno Smętka”, ukazała się drukiem w roku 1973). Nie chciał zostać nauczycielem wiejskim. Pragnął wyjść poza kaszubsko–wiejskie opłotki w daleki i szeroki świat. M u s i a ł wyjść, jeśli miał zostać tym, kim od dawna całą duszą p r a g n ą ł zostać. Wkrótce odkrył przede mną swoją idee fixe. Stało się to podczas naszego drugiego wspólnego (we czwórkę) spotkania, tym razem w Warszawie w roku 1964. Przy kolacji, jaką zdołałam przysposobić w naszej ubogiej małżeńskiej prowizorce, Janek oznajmił mi z wielką mocą, że będzie pisał, że zostanie pisarzem, i to wielkim pisarzem. Zadziwiła mnie ta pewność, ta niezachwiana wiara w siebie: skąd on to wiedział!? Nie sądziłam, że można to sobie postanowić. A on postanowił. Nieodwołalnie i niezłomnie. Miał już pełną świadomość, czego chce i na co go stać. Mówił o tym znajomym i krewnym, ale przyjmowali to z powątpiewaniem. Zamknął się więc w sobie, zaciął w swoim postanowieniu i – zatopił w pracy. Ciężko mu było. Ale nie odstąpił od swego. W roku 1968 otrzymałam przesyłkę poleconą od Urszuli, dużą, grubą, ciężką. Wiedziałam już, co tam jest. Żona Jana uprzedziła mnie, że napisał powieść i chodzi z nią od wydawcy do wydawcy. Bez skutku. Więc ona prosi, żebym ją przeczytała i powiedziała, co sądzę o szansach wydawniczych tej pierwszej próby powieściowej początkującego pisarza. Nie miałam jeszcze kontaktów ze światem wydawniczym, ba, nie miałam pracy, borykałam się z własnym brakiem szans... Ale „Cierpienia więźnia Feliksa” – bo one stanowiły zawartość przesyłki – przeczytałam jednym tchem, z żarliwą ciekawością. Przekazałam maszynopis koledze ze stu 44 diów, który był młodym i już cenionym redaktorem w PIW–ie. Leszek S. przeczytał „Cierpienia” i odpisał mi, że nic nie może dla Drzeżdżona uczynić, bo o PIW–owskiej literaturze współczesnej decyduje Julian Rogoziński. A Julian Rogoziński wykpił i wyszydził – jak to miał we zwyczaju – pierwszy utwór Jana Drzeżdżona. Autor wziął sobie mocno do serca kpiny i szyderstwa PIW–owskiego recenzenta, ale nie dał się zniechęcić i zawrócić z obranej drogi. Poszedł z „Cierpieniami” do Jarosława Iwaszkiewicza. Nie przytoczę tego, co tam usłyszał, choć mi to powtórzono, bo nie ufam swej pamięci, wydaje mi się wszakże, że Iwaszkiewicz po lekturze „Cierpień więźnia Feliksa” był w rozterce i czasowi pozostawił rozstrzygnięcie, czy Jan Drzeżdżon jest urodzonym pisarzem, czy też powinien złamać pióro. Jan nie miał wątpliwości, że jest, dlatego nie poniechał walki. Obszedł z maszynopisem swej powieści wszystkie wydawnictwa i zewsząd odprawiono go z kwitkiem. Nawet ci, którzy dostrzegali w utworze zawiązki talentu, polecali mu jeszcze popracować. „Cierpienia” uważali za dzieło niedojrzałe. Jan Drzeżdżon nie uwierzył im, ale – na razie – dał za wygraną. „Cierpienia więźnia Feliksa” nigdy nie ukazały się w druku, a pisarz do końca życia miał żal do wydawców, że mu opóźnili debiut o... siedem lat. Jak przez mgłę pamiętam tę pierwszą powieść Drzeżdżona, którą czytałam dwadzieścia cztery lata temu w maszynopisie... Tę wizję człowieka bijącego głową o mur w jakimś desperackim zapamiętaniu, tłukącego rękami, nogami, całym ciałem o ściany z betonu, odgradzające go od świata: jego przepysznej urody i nieograniczonej rozległości. W tym człowieku widziałam wtedy Jana, siebie i wielu, wielu ludzi borykających się z czymś w sobie i z czymś wokół siebie – nie do pokonania, nie do przekroczenia. Oszalałych z bólu, rozpaczy, z wściekłości... Pamiętam jeszcze z „Cierpień więźnia Feliksa” wizję gigantycznego obozu–więzienia, pełnego ludzi poniżonych i zniewolonych własnym strachem i strachem innych, ludzi groteskowo i absurdalnie zbuntowanych, obalających jedne mury po to, by popaść w inne uwięzienie. Myślałam wówczas, po lekturze, że Jan Drzeżdżon w „Cierpieniach więźnia Feliksa” najbardziej żarliwie opowiedział nam siebie, swoją walkę – ludzką i pisarską. I po latach, w „Twarzy Boga” (1984), przeczytałam coś, co potwierdziło moje rozumienie „Cierpień”, ale zarazem je pogłębiło i poszerzyło. W swej duchowej autobiografii pisarz wyjaśnił, dlaczego zdecydował się pisać i być pisarzem, jak ważna była to decyzja, jak potężny motyw ją zrodził i nadał jej moc i trwałość. [...] Dziś wiem, że miałem głos delikatny i bardzo – można rzec – czuły, taki, który poruszył ludzkie serca. Niestety, nie dane mi było spotkać nikogo, kto mógłby mi o tym powiedzieć. Przebywałem wśród egoizmów ludzkich i ludzkich kompleksów, zastraszenia, tym bardziej się tym przejmując, im więcej przypisywałem te kompleksy sobie. Dziś sądzę, że wcale tak być nie musiało, i to, że mnie tak okaleczono, również być nie musiało. Uciekałem wtedy od tych ludzi. Nie wiem, czy można mówić o nienawiści, chyba nie, ale była we mnie przemożna chęć odizolowania się od nich. Szukałem długi czas kogoś szlachetnego w książkach i muszę przyznać, że pozostawałem pod wrażeniem tych bohaterów. Pozwolili mi oni poznać różne postawy ludzkie, proces wyzwalania się z kompleksów, pozbywania się tamtego strachu. Pragnąłem zmienić swoje wyobrażenia o śmierci i zacząłem pisać, czułem bowiem, że obraz literacki jako wyraz ludzkiej postawy jest ku temu najdoskonalszą pomocą. Inni ludzie robią, rzecz jasna, to samo, na przykład w polityce albo w ekonomii, i w ten sposób człowiek zmienia swoje środowisko. Mnie chodziło o zmianę postawy, o samą motywację jakiegokolwiek działania. Byłem zdecydowany na wszystko, aby pozbyć się swojego strachu. Drugim utworem Jana Drzeżdżona, który dane mi było poznać w maszynopisie – i tylko w maszynopisie – był „Michał Drzymała albo Tragedia narodowa” z roku 1970. Pracowałam już 45 w redakcji Literatury Współczesnej w Ludowej Spółdzielni Wydawniczej, był rok 1971 lub 1972, kiedy dowiedziałam się od Urszuli, że Jan ma kłopoty z kolejną swoją powieścią, z „Michałem Drzymałą” właśnie. Nagrodzili ją – bodaj pierwszą nagrodą – na Ogólnopolskim Konkursie Literackim zorganizowanym przez Wydawnictwo Poznańskie, ale – nie przyjęli do wydania. Co robić? – pytała Urszula. – Jan złamany. Odpisałam: przysłać. Maszynopis trafił do mądrego, doświadczonego wydawcy, a potem do recenzenta o możliwie najszerszych horyzontach i największej tolerancji, ale mimo przychylnych opinii – nie został skierowany do druku. Jedynie fragmenty ukazały się w pomorskich czasopismach: „Literach” (1972 nr 4), „Pobrzeżu” (1972 nr 38), „Głosie Wybrzeża” (1972 nr 78). Dlaczego? – trudno powiedzieć. Być może ta absurdalno–groteskowa – tak niepodobna do wszystkich dotychczasowych ujęć narodowo–edukacyjnego tematu – opowieść o walce wielkopolskiego chłopa z Bismarckiem naruszała jakieś tabu? Bardzo to jest prawdopodobne, że – przy nieoficjalnej aprobacie jurorów i recenzentów – z kaszubskiej perspektywy ukazany polsko–pruski spór nie mógł liczyć na akceptację oficjalnej polityki wydawniczej. Nie przebiły się przez sito – najogólniej mówiąc – wydawniczo–cenzuralnych ocen również trzy następne utwory Jana Drzeżdżona: „Leśna Dąbrowa” z lat 1970–1971, „Rozkosze miłości” z roku 1971, „Miasto automatów” z lat 1971–1972. Wszystkie ukazały się później, gdy pisarz wreszcie (w 1975 roku) przekroczył próg debiutu; ale na razie – nie. Drzeżdżon bił głową o mur. Aż trafił do szpitala. W depresji. Sądzę, że z doświadczeń szpitalnych zrodziły się „Upiory” – z trzema opowiadaniami tragicznymi w swej wymowie: „Anną”, „Profesorem Górskim” i „Pamiętnikiem Judasza”. Napisane w latach 1972–1973, trafiły znów do Ludowej Spółdzielni Wydawniczej, pod opiekę recenzenta najwnikliwszego z wnikliwych, Henryka Berezy, i uzyskały akceptację wydawniczą. Jan Drzeżdżon przebił głową mur. Ale na książkę trzeba było poczekać jeszcze dwa lata. Cykl wydawniczy był nieskończenie długi. Z nadzieją jednak i radością wyjechał pisarz do Stanów Zjednoczonych na stypendium Fundacji Kościuszkowskiej. Przebywał tam rok, w okresie 1973–1974. Zwiedzał i pracował. Przede wszystkim obmyślał nową książkę – „Oczy diabła”. Było mu tam nielekko. Listy, które stamtąd pisał, opowiadają o poczuciu głębokiej samotności i obcości, a także o bólu, jakiego doświadczył w związku z tragedią w rodzinie profesora–opiekuna. Ledwo wrócił do Żelistrzewa, zasiadł do pracy. „Oczy diabła” były gotowe, trzeba im było nadać jedynie materialny kształt. Gdy kończył pisanie „Oczu diabła”, „Upiory” wchodziły na rynek księgarski. Z nagrodą imienia Wilhelma Macha. Po siedmiu latach chudych, zaczynały się dla Jana lata tłuste... Niejeden raz zadawałam sobie pytanie, jak on to wszystko wytrzymał. Skąd wziął cierpliwość, skąd odporność, aby znosić przez tyle lat niechęć wydawców, napaści krytyków lub zgoła obojętność, obojętność, obojętność, przepastną jak studnia... Odpowiedź mam w „Twarzy Boga”, z roku 1981 (wydanej w 1984): Nauczyłem się cierpliwości w tym mijającym wolno czasie, w którym spędziłem młodość. Cierpliwość mieli Pomorzanie, gdy czekali, aż rycerstwo z tej ziemi zawróci. Wierzyli, że uda im się przetrwać fatalne czasy i będą mogli dalej czcić swoich bogów. Stało się inaczej, rycerze nie zawrócili z raz obranej drogi, bo nauka Chrystusa wlała w ich serca niecierpliwość. „Upiory” – jak rzekłam – były siódmą książką napisaną przez Jana Drzeżdżona, ale pierwszą zaakceptowaną przez wydawców i – wydaną. Z wcześniejszych wyliczeń wynikać by mogło, że były piątym utworem napisanym przezeń, a szóstym opublikowanym. Kiedy się jednak przypomni najwcześniejszą „Czarną mszę”, wcześniejszą jeszcze niż „Cierpienia więźnia Feliksa”, rachunek się zgodzi. Tymczasem o „Czarnej mszy” zapomnieli wszyscy, nawet sam autor. W każdym razie nie wymienił jej w spisie swoich dzieł, wydanych i nie wydanych, który sporządził parę lat temu 46 dla mnie na moją prośbę. No, i mało brakowało, a zapomniałabym o tym przedziwnym utworze Jana z lat sześćdziesiątych. Na szczęście ślad po nim zachował się mocny i wyraźny w autobiografii pisarza – w „Twarzy Boga”. Wydobyłam dzięki niej z zakamarka pamięci „Czarną mszę” – powieść Janową, której wówczas ani w ząb nie pojmowałam, a tym samym nie akceptowałam. Czytałam ją zraz po „Cierpieniach więźnia Feliksa”, w jakiejś piątej wersji maszynopisowej. Też za sprawą Urszuli. Żona Jana, w swej bezradności, odwoływała się do mnie, równie bezradnej, o pomoc, o pociechę, o ratunek, gdy już nie mogła patrzeć na udrękę męża. W tym przypadku pociechy nie otrzymała. Świat „Czarnej mszy” był mi niedostępny. Obcy, może nawet odpychający. Może budzący trwogę. Czy dziś byłby taki – nie wiem. I chyba już się tego nie dowiem. Ale z przejęciem czytam w „Twarzy Boga” to, co sam autor o Czarnej mszy tam napisał: Buntowałem się od początku przeciwko pokorze głoszonej przez tę naukę [Chrystusową – przypis MJ], nie mogłem po prostu z tym ciężarem dalej żyć. Musiałem więc stworzyć swoje media w „Czarnej mszy” i potem nastąpiło uspokojenie, może lepiej powiedzieć – zrozumienie. Jak mógł ktoś przyjść ze swoją ideą pod mój roziskrzony słońcem dąb i wręczać mi przykazania? Kto mu dał do tego prawo? [...] Jaki interes miał na oku powierzając mi swoje przykazania? Jaki interes? Czy zdawał on sobie sprawę, że mam ręce wyciągnięte przed siebie, może w jego kierunku, i oczekuję czułości oraz żarliwości, a nie przykazań. [...] Nie mogłem wtedy zrozumieć, że w samej idei Chrystusowej tkwi pierwiastek egoistyczny właściwy ludziom, dlatego tak do tej nauki przylgnęli, a w dodatku późniejsi nauczyciele, mając na oku własne interesy czy interesy swoich narodów, naukę tę sprofanowali... Buntował się pisarz tym gwałtowniej przeciw narzuconym mu w imię Boże nakazom i zakazom, im mocniej i żarliwiej ukochał niegdyś samego ich prawodawcę – Chrystusa. „Czarną mszę” odrzucili wszyscy. Nikt nie chciał, nie mógł podpisać się pod tym buntem. A może pod buntem – tak wyrażonym? Bo przecież „Upiory” to też bunt, ten sam bunt. „Anna”, „Profesor Górski”, „Judasz” to buntownicy, to nieco późniejsze i trochę inne media Drzeżdżonowego buntu. Ale media pokonane. Anna, stara kobieta, umiera w absolutnej samotności, w pustce. Lecz umierając wypełnia tę pustkę, tę niezgłębioną samotność tworami wyobraźni: emanacjami bólu i tęsknoty, tak pełnymi piękna, jakby umieranie było aktem sublimacji, nie zaś rozpadu. Anna wychyla po prostu ogromny, kryształowy kielich czerwonego wina, który jej przypadł w udziale. Śmierć jej jest więc aktem sakralnym, mistycznym. A zarazem najzwyczajniej ludzkim, bolesnym. Niezbyt to piękne, gdy stara kobieta nie znajduje nic na świecie, co by ją zatrzymywało. Zebrało się we mnie tyle goryczy, że dobrze, iż to razem ze mną zginie, a młodzi ze swą naiwnością zaczną od nowa potykać się i upadać, potykać się i upadać, aż nazbierają pełen kielich goryczy, po brzegi, po brzegi. Tak to jest. Profesor Górski, uczony psychiatra, ceniony i szanowany, przeżywa głęboki kryzys wartości, ponieważ – zgłębiając tajemnice duszy ludzkiej – odkrywa pod pokładami kłamstw strach i egoizm, czyli pustkę i nędzę, a poza nimi tragiczne nic. Nawet nadziei nie znajduje, mimo miłości wariatki Barbary. Wszelką bowiem nadzieję dławi świadomość, że pod maską wielkiego uczonego nosi nikczemne oblicze zboczeńca i sadysty Lomaxa, z czym pogodzić się nie może i nie chce. Podobnie jak nie chce i nie może pogodzić się ze światem. W trzeciej części „Upiorów”, w „Pamiętniku Judasza”, medium rozpaczy i buntu pisarza jest Judasz, zdrajca „nie Boga, a człowieka”, który za to, że „przełożył rzecz samą nad świat ludzki”, musiał zawisnąć między niebem a ziemią, w próżni, gdzie nie ma żadnych znaków, żadnych dźwięków, wszystko bowiem jest bez związku, w rozsypce, tyleż groteskowej, co tragicznej. 47 Tacy są bohaterowie „Upiorów”: tragiczni, absolutnie samotni. Inaczej – przynajmniej z pozoru inaczej – jest z bohaterami następnej wydanej książki Jana Drzeżdżona, „Oczu diabła” (1976). Są piękni, radośni, szczęśliwi. Zajęci sztuką, zafascynowani sobą nawzajem. Bogaci, wolni od trosk, jakie niesie tak zwana szara codzienność. Mają piękne, luksusowe auta. Jeśli gdzieś tam pracują zawodowo, to jakby mimochodem; o tym się prawie nie mówi. Chyba że wiążą się z tym sukcesy, jak na przykład nagroda Edwarda (duże pieniądze), lub kłopoty, jak afera z pacjentem Heleny. Można mniemać, że są niczym jakieś rajskie istoty, wolne od skazy grzechu. Ale tak można mniemać tylko wtedy, jeśli się patrzy na nich zachwyconymi oczyma Edwarda. Jedynego, który do nich nie należy, a przynajmniej sądzi, że nie należy. Nie jest bowiem artystą, lecz matematykiem. Ściśle, jest artystą w swojej dziedzinie – w matematyce, jest wynalazcą, jest młodym uczonym rokującym wielkie nadzieje. Ale o tym mówi się mimochodem, bo tak naprawdę to Edward jest bez reszty pochłonięty światem ludzi sztuki – poznawaniem go i zdobywaniem. Świat ów to jego obsesja, idea, dążenie. Tylko w tym świecie – jak łudzi się Edward: wolnym od zła – można osiągnąć wolność. To znaczy, przezwyciężyć zniewolenia i ograniczenia, które – niczym pęta – nakłada nam nasza pierwotna natura: egoistyczna, drapieżna, skażona nienawiścią i złością, a nade wszystko zachłannością. Zachłanności – własnej i cudzej – boi się Edward obsesyjnie i panicznie, w niej widzi zawiązek wszelkiej destrukcji. Edward pragnie żyć w raju, pomiędzy aniołami – nie akceptuje piekła i diabła. Nie rozumie świata, nie akceptuje jego złożoności. Nie rozumie też i nie akceptuje siebie. Zło – czy też tak zwane zło – które dostrzega w sobie, poraża go i przeraża. A tym samym rozbija, rozszczepia. Edward żyje więc jakby w dwóch światach, wrogich sobie i nie dających się scalić. Żyje pomiędzy tymi światami, ścierany i miażdżony przeciwnymi sobie siłami. Henryk, ojciec, artysta malarz; Jan, brat przyrodni, pisarz; Maria, siostra przyrodnia, kompozytorka; Helena, lekarka; Emanuel, ojciec Heleny, poeta – wszyscy oni tworzą jasny, czysty i piękny świat, do którego Edward pragnie wejść, niczym do raju. Matka i on sam, Edward, stanowią mroczny, brzydki i ponury świat niskich uczuć i prymitywnych myśli, czyli – świat diabła. Albo inaczej: świat odbity w oczach diabła. Takie oczy – mniema Edward – miała matka, a teraz, po matce, ma je on. Dlatego nienawidzi matki i – niestety – nienawidzi siebie. Nienawiść mąci jego umysł, tak że Edward ulega raz po raz atakom obłędu, szału, przygnębienia. Gorączkowo szuka wyjścia z tego piekła. I znajduje je. Lecz nie od razu. Powoli. W miarę, jak odkrywa prawdę. O matce, która tak bardzo kochała i cierpiała. O Marii, o Helenie... „Oczy diabła” stają się stopniowo oczami... cierpiącego człowieka. A jasny i czysty świat piękna okazuje się światem pełnym cierpienia. Kanwą dla tej niezwykłej – i niestety niedocenionej mimo nagrody imienia Stanisława Piętaka – powieści Jana Drzeżdżona było pewne doświadczenie amerykańskie, które – jak wiem z listów pisarza – wstrząsnęło nim do głębi i spowodowało przewrót w jego myśleniu o ludziach, o świecie. Otóż przebywając przez rok w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej i pracując tam jako wykładowca w college’u, Drzeżdżon bywał częstym gościem w przyjaznym mu domu pewnego profesora, uroczego człowieka, męża przemiłej żony i ojca sympatycznych dzieci. Czuł się tam dobrze, wręcz doskonale, szczęśliwy, że jest tak daleko od nieprzyjaznych – jak sądził – domów kaszubskich, gdzie człowiek do człowieka odnosi się z rezerwą. Przecież o to mu chodziło: by wyrwać się z „piekła” niechętnej obojętności i dostać do „raju” serdecznych spojrzeń, łagodnych słów... No i teraz był w tym raju amerykańskim, urządzonym w myśl zasady keep smiling, choćby nie wiem co... Był w nim niby Edward z „Oczu diabła”: uwiedziony pozorami, urzeczony, ale przeczuwający coś, co miało nadejść i nadeszło... Pewnego dnia sympatyczny amerykański wyrostek zadźgał nożem ojca, sympatycznego i kulturalnego profesora, rozdzierając zasłonę, która kryła ponury dramat rodzinny. 48 Jan Drzeżdżon doznał szoku i długo nie mógł przyjść do siebie. Być może pojął wtedy, że nie ma dwóch światów. Jest jeden świat, wspólny wszystkim i bardzo skomplikowany. Ale czy się z tym pogodził? Napisał „Oczy diabła”, a potem „Okrucieństwo czasu”. Marcin, bohater „Okrucieństwa czasu”, wywodzi się z tej samej rodziny, z której pochodzili bohaterowie „Upiorów” i „Oczu diabła”, lecz zarazem jest całkiem do nich niepodobny. Skłócony ze światem jak oni, nie ucieka ani w odosobnienie, jak Anna, ani w obłęd, jak Profesor Górski, nie trwa też w rozdwojeniu psychicznym, jak Edward, lecz walczy o swoje życie, tworzy je wedle własnej woli i chęci, przeciwstawiając się złu. Tak jak sobie postanowił, gdy był małym chłopcem, pasącym owce w Dolinie Łez na pustkowiu. Wtedy, gdy po raz pierwszy zetknął się ze złem – z samobójczą śmiercią Krystyny, z dzieciobójstwem, z okrucieństwem ludzi wobec ludzi, z bezwzględnością praw rządzących społecznością pustkowia. Społecznością, która wygnała go za to, że on, mały Marcin, ośmielił się podnieść rękę na dorosłego. Nikt nie pytał, dlaczego to zrobił. Dla wszystkich było oczywiste, że uczynił coś karygodnego i musi odejść z pustkowia. Lub zginąć. Wtedy to Marcin postanowił sobie: „Chcę, żeby świat był dobry – taki, jak jezioro wieczorem” i „Muszę najpierw poznać zło, a potem zobaczę, kto zwycięży: ja czy ono”. Powieść „Okrucieństwo czasu” rozwija się stosownie do tych dwu założeń: najpierw jest poznawaniem zła, a następnie przezwyciężaniem go i przemienianiem w dobro. Zło panoszy się wszędzie, a jego najgroźniejszą formą jest strach. W przeświadczeniu Marcina strachem naznaczony jest każdy, kto pochodzi z pustkowia. Żeby pozbyć się strachu, trzeba wyrwać z siebie wszystko, co nosi piętno pustkowia, a czy jest to możliwe? Marcin po przybyciu do miasta doświadcza wielu nowych odmian zła. Wreszcie, gdy jest już dojrzały, bierze się ze złem za bary. Zaczyna się to w chwili, gdy wkracza do domu Heleny i poznaje jej mroczna tajemnicę: córkę Heleny, karlicę–garbuskę, owoc obłąkanej miłości kazirodczej. Marcin nie ucieka od tej budzącej grozę „córki nocy” – jak inni – lecz wyprowadza ją z więzienia mrocznego domu i pokazuje całe piękno świata, nocą i za dnia. Wspiera ja i osłania w bolesnych zderzeniach z okrucieństwem świata, ratuje... Czyni ja swoją kobietą, buduje dla niej i dla siebie dom w wysokich górach, z dala od ludzi. Wie, że zdoła wyczarować z „córki nocy” piękno, które w niej widzi, on jeden jedyny... I rzeczywiście, mijają lata, a karlica staje się przepiękną kobietą, uosobieniem kobiecego czaru, wdzięku, świeżości. Można by sądzić, że Marcin wygrał swoją wojnę ze złem. Uporał się z karłowatością ciała Krystyny–Marty. Ale czy pokonał karłowatość duszy – jej i swojej? Przecież oboje – ona, szpetna garbuska, i on, piękny mężczyzna – zostali naznaczeni karłowatością wewnętrzną spowodowana przez strach. Marcin nawet tam, w górach, gdzie są szczęśliwi, wie, że to nie koniec sprawy ze złem – strachem. Przecież odosobnienie nie może trwać bez końca; trzeba wracać do ludzi. On chce być pisarzem, wydawanym, czytanym, sławionym, a ona – musi ponownie stawić czoło światu już w nowej, powabnej postaci. Wracają. Świat ludzi nie szczędzi im ciosów, ale nie żałuje i łask. Syci powodzenia i sławy osiedlają się na pustkowiu. W gruncie rzeczy Marcin jest tam u siebie, swój, tylko Marta jest obca. Na razie są szczęśliwi, jak w górach, życie ich jest łagodnym trwaniem pośród natury: jej ciszy i odgłosów, jej blasków i cieni, jej nieskończonego piękna... Aż naraz zjawia się karzeł. Omam? Znak? Nie wiadomo. Zjawia się i znika, ale jednocześnie przepada harmonia życia Marcina i Marty. Niweczy ją Franciszek, brat Marcina, i nowa namiętność Marty, niepohamowana jak żywioł. Wraz z nią pasmo nieszczęść: narodziny martwego dziecka–karła, próba samobójcza Marty, pożar domu, spowodowany przez Marcina, odejście Marty z Franciszkiem... Zło bierze odwet na Marcinie za próbę buntu, oporu, sprzeciwu, godzącego w samą jego istotę, symbolizowaną przez karła. Karzeł, wypędzony z domu Heleny, wygnany z ciała Marty, wraca, niszcząc, paląc, zabijając. W rezultacie Marcin ginie w mieście, pod ko- 49 łami samochodu. Jakiś przypadkowy przechodzień z trudem rozpoznaje w żałosnym ludzkim strzępie sławnego pisarza, który dumnie wypowiedział wojnę złu. Tak kończy się ta dziwna i piękna baśń Jana Drzeżdżona, o której autor mówił – rozpoczynając pisanie – że będzie czymś zupełnie nowym w jego twórczości, a postawiwszy ostatnią kropkę po ostatnim słowie „Okrucieństwa czasu” cieszył się, że przebył sążnisty kawał drogi wiodącej do zamierzonego przezeń, lecz jakże jeszcze odległego celu. Dla Jana Drzeżdżona wojna z „karłem” nie była zakończona. W zanadrzu nosił już nową powieść – „Wieczność i miłość”, a zarazem „Tajemnicę bursztynowej szkatułki”, przeznaczona dla dzieci. Był rok 1976. Obie książki ukazały się w druku prawie jednocześnie – w roku 1977. W „Wieczności i miłości”, której akcja rozpoczyna się na osiedlu rybackim – będącym odpowiednikiem pustkowia z „Okrucieństwa czasu” – zło jawi się w innej postaci, a do rozprawy z nim zostaje powołana pisarskim nakazem Katarzyna, być może, rodzona siostra Marcina... Wszak bohater poprzedniej powieści miał siostrę Katarzynę, pełną ciepła i pogody, siły i miękkości, bliską sobie, a jakże odmienną. Idealną do roli, jaką jej wyznaczył pisarz w „Wieczności i miłości”. Katarzyna więc z chałupy na pustkowiu została przeniesiona do chałupy na Rybakach, razem ze swoim ciepłem i pogodą, siłą i miękkością, i czymś ponadto, co dopiero tutaj zyskało pełny wyraz. Na tle bezmiaru morza i... drogi, którą przyszło jej przebywać wciąż i wciąż. I wobec „bestii zwanej pętami ludzkiego istnienia”, z którą wypadło jej się zmierzyć. Inaczej bowiem niż Marcin, niewątpliwie brat duchowy, postrzegała zło „osiedla” Katarzyna – nie tak ostro, jak on, „brutalny” mężczyzna, za to przenikliwiej i głębiej, jako kobieta uosabiająca łagodne trwanie natury. Miała świadomość, że tu, na osiedlu, istnieje coś, co zabija całą jej radość, jest takie jadowite i chytre, że zatruje każdy zakamarek jej serca. Już od dawna podejrzewała, że ten bezwład osiedla rybackiego wynika z istnienia jakiegoś niewidzialnego mola, który niszczy, który uśmierca młodych, już od momentu, gdy wychodzą za próg swoich chat. Nie wiedziała, że jest na tropie bestii zwanej pętami ludzkiego istnienia. Ilekroć Katarzyna zrzucała z siebie owe „pęta”, tylekroć „bestia” wymierzała jej karzący cios. Raz ręką ojca, uzbrojoną w wiosło, by wybić ją brutalnie z miłosnego upojenia. Innym razem ręką podpalacza, nasłanego przez społeczność rybacką, by ukarać ją za to, że jako „nieczysta” kobieta, i to ciężarna, ośmieliła się wypłynąć sama w morze na połów. Jeszcze kiedy indziej ręką niewiadomego podleca, który uwolnił dzikie psy, aby rozszarpały jej nowo narodzone niemowlę. I tak dalej. Mimo tych okrutnych uderzeń „bestii zwanej pętami ludzkiego istnienia”, Katarzyna, nie należąca ani do znienawidzonego osiedla, ani do obcego sobie miasta, lecz do pogranicza, do drogi, którą przebywa, wędrując z osiedla do miasta i z miasta do osiedla, owa dzielna Katarzyna pozostaje zawsze pogodna i naturalna, pełna ciepła i kobiecego czaru, młoda mimo lat wybielających jej włosy. Jakby nie liczyły się te ciosy wobec – wieczności i miłości. Wobec natury, która pragnie rodzić; która musi rodzić. Wobec nakazu serca, które pragnie rozdawać swe dary; które musi je rozdawać. Dlatego to Katarzyna zwycięża, a nie Marcin, który usiłował pokonać zło. Katarzyna ze swym łagodnym i czystym sercem, które nie lęka się niczego i nie cofa przed niczym. Ona jedna, stara już kobieta, potrafi podpalić nowy port na osiedlu, aby wypalić zarazę, która stamtąd rozszerza się na całą okolicę, zbierając straszliwe śmiertelne żniwo. Bohaterka „Wieczności i miłości” to najpiękniejsza z kobiecych kreacji Jana Drzeżdżona, tak jak „Wieczność i miłość” to najradośniejsza z jego powieści. Nie szkodzi, że pobrzmiewają w niej echa „Dżumy” Camusa, „Ptaków” Hitchcocka i innych znanych dzieł literackich, malarskich, filmowych... Są tam sceny, których nie sposób zapomnieć, a światłem, które je wypełnia i ożywia, jest Katarzyna – ucieleśnienie kobiecości. Wielka szkoda, że nie ma tej książki w księgarniach, gdzie tłoczą się liche melodramaty i trywialne romanse brukowe. Wielka i niepowetowana szkoda. 50 Rok 1977 był dla Jana Drzeżdżona rokiem bogatych plonów. Prócz „Wieczności i miłości” (nagrodzonej w konkursie literackim Ludowej Spółdzielni Wydawniczej i Związku Literatów Polskich) ukazała się wtedy książka dla dzieci „Tajemnica bursztynowej szkatułki”, a nadto „Leśna Dąbrowa”, napisana w latach 1970–1971 i odrzucona wówczas przez wydawców. Obie całkiem odmienne od tego, co dotychczas pisarz stworzył. Autor „Oczu diabła” jawił się w nowej postaci, choć ze wszystkimi swymi cechami szczególnymi – jedynymi i niepowtarzalnymi. Jawił się jako piewca świata marzeń i snów, czarów i cudów – rodem z dziecięcej wyobraźni; przybrawszy wdzięczny kształt swojej córeczki, Joanny, trzynastoletniej wówczas, cieniutkiej jak łodyżka kwiatu dziewczynki. Bo dziewczynka właśnie o imieniu Joanna, o przepysznych włosach, szczuplutkim ciałku i słodkim głosie, jest narratorką „Tajemnicy bursztynowej szkatułki”. Jej powierzył teraz ojciec –pisarz swoją misję: zadanie światu pytania, dlaczego jeden człowiek zabija w drugim radość istnienia. I wyegzekwowanie odpowiedzi. Jej – bo tylko ona, ze swą nieskażoną wrażliwością, nieposkromioną wyobraźnią i cudowną dziecięcą ufnością, może wypełnić tę misję szczęśliwie. I tak się też dzieje: Joanna ocala – dla siebie, dla ojca, dla Marcina – świat szczęścia, radości, miłości. Zdobywa bursztynową szkatułkę z ukrytą w niej wodą życia na „czarną godzinę”. Zdobywa ją po przejściu przez próbę „zła” i próbę „wielkiej ciszy”, czyli śmierci. Taka jest pierwsza dziecięco–młodzieżowa powieść pisarza. A „Leśna Dąbrowa”, utwór sprzed sześciu lat, choć wydany jednocześnie z „Wiecznością i miłością” oraz „Tajemnicą...” – jaki jest? Po co jest? W „Twarzy Boga”, swej autobiografii duchowej, Drzeżdżon opowiada o obcości w świecie i o tym, jak – w obronie przed obcością – zaczął tworzyć swój własny świat. Pozostał mi świat marzeń. I w ten sposób zacząłem oddalać się od życia, które mnie otaczało. Zdobywałem nową perspektywę i patrząc z niej widziałem świat, który mnie otaczał, również jako fikcyjny. Nie potrafiłem tego wówczas dobrze sprecyzować, dziś udaje mi się to jako tako, zrodził się u mnie wówczas pewien rodzaj refleksji, zaczynała się konstrukcja mojego własnego świata. Dawało mi to wolność, chociaż wstrząsany był ten mój świat opiniami ludzi, z którymi się stykałem. Zdaje się, że „Leśna Dąbrowa” to zawiązek konstrukcji tego „własnego” świata, jedynego i niepowtarzalnego, leśnego i polnego, świata naturalnych popędów i pierwotnych instynktów. Niezwykła surrealistyczno–groteskowa powieść, unaoczniająca żywość, z jaką pisarz reagował na wszelkie przejawy ludzkich uczuć, marzeń i pragnień, które dobywał z ukrycia i obnażał z całą bezwzględnością, lecz zarazem z cudownym poczuciem humoru i wrażliwością na piękno. „Leśna Dąbrowa” powstała prawie równocześnie z dwoma innymi powieściami Drzeżdżona, których krytycy–wydawcy nie rozumieli i nie zaakceptowali wówczas, kiedy im zostały przedstawione przez nie znanego jeszcze pisarza z Kaszub – z „Rozkoszami miłości” z roku 1971 i z „Miastem automatów” z 1971–1972. Ujrzały one światło dzienne wiele lat później – „Rozkosze miłości” w roku 1981, „Miasto automatów” w 1981 – ale wypada o nich przynajmniej wspomnieć tu, przy wzmiance o „Leśnej Dąbrowie”, gdyż – mimo wszelkich odrębności – są jej w jakiś sposób bliskie. Da się w nich wyczuć ów „instynkt dzikiego zwierzęcia”, o którym Jan Drzeżdżon pisze w „Twarzy Boga”, iż był on w nim, pisarzu, tym bardziej wyostrzony, im większa przepaść dzieliła jego „rozjarzony wzrok od tej szorstkiej izby i tych ludzi”, którzy go „potrącali”. Niezwykle wyczulony na fałsz, pozór, maskę, wręcz uczulony na przejawy zakłamania, Drzeżdżon w tamtych latach zwalczał ze szczególną pasją wszystko, co służyło „produkcji” – jak to nazywał – ludzkich „automatów”, „manekinów” pozbawionych intuicji, a więc wydanych na łup strachu i histerii. Być może zbyt silny „instynkt dzikiego zwierzęcia” i nazbyt „rozjarzony wzrok” przeszkadzały czytelnikom w zrozumieniu tych mądrych książek. A sam autor przywiązywał do 51 nich wielką wagę. Zwłaszcza do „Rozkoszy miłości”. Pisząc w „Twarzy Boga” o punkcie zwrotnym w swoim losie, tym punkcie, gdzie droga rozwidla się na utarty szlak „automatu” czy „manekina”, który przyjmuje pokornie to, co mu dają, i na trudną drogę człowieka, który samodzielnie kreuje siebie i swoje życie, podkreślił Drzeżdżon przełomowe znaczenie tej właśnie powieści. W niej bowiem została „z a p a l o n a n o w a r z e c z y w i s t o ś ć”. Rzeczywistość bez gry i pozorów – z prawdą uczuć, zwłaszcza miłości. Narratorem jest rzeźbiarz, który rzeźbi sobie swoją Matyldę i zakreśla dla niej i dla siebie zaczarowany krąg, pełen „rozmaitych cudów”, z trudem dających się pochwycić w słowa. Uczucia bowiem, szczególnie miłosne, mienią się i wibrują jak blaski i cienie w leśnym pejzażu. A mimo to pisarz je „łowi” w sieć słów – tak piękne i żywe, jakby były samym pięknem i samym życiem. Wiesz, Matyldo, w naszym zaczarowanym kręgu mogą dziać się rozmaite cuda. Nie uwierzyłby nikt, że możesz być moją siostrą albo matką, w każdym razie wcale nie musisz być jedną osobą; i tak najpewniej jest, stąd niepokój o los twój, powstały ze słów jedynie. Ale słowa te mają kształt korali i mienią się bardziej jaskrawo aniżeli jarzębina. One istnieją i nie zdobią cię, a wywołują do życia, stąd twój kształt taki dębowy i drewniany. Jesteś drobną figurką, którą noszę na szyi, jesteś echem gaju brzozowego, z którym mi żyć wypadło. Nie bój się więc, gdy zdejmuję z szyi twoje ramiona i układam pomiędzy brzozami. Gdyby nastąpił pożar tego lasu, przypadkowy, nie przeżyłbym ani jednego dnia dłużej. To prawda, że Jan Drzeżdżon „zapalił” w „Rozkoszach miłości” nową rzeczywistość, rzeczywistość pięknych rojeń i subtelnych doznań. Ale nikogo lub prawie nikogo do niej nie przekonał. Mimo to nie poniechał tej swojej własnej, jedynej i niepowtarzalnej, rzeczywistości. Z najlepszą wiarą tworzył ja dalej, aż doszedł do punktu zwrotnego – do „Anny”, „Profesora Górskiego” i „Pamiętnika Judasza”, czyli „Upiorów”. Tam wyraził swoją samotność, swoją gorycz i rozpacz, ale także swoją świadomość „zdrady sprawy ludzkiej” i dwoistości ludzkiej natury. Dopiero teraz spotkał się ze zrozumieniem i aprobatą. Poprzez te właśnie media: Annę, Profesora Górskiego i Judasza nawiązał kontakt z ludźmi. Tak dalece, że wyciągnęli ręce po jego książki, nie tylko te nowe, najnowsze, ale także po te dawniejsze, odrzucone. W latach 1976, 1977, 1978 pisarz znalazł się u szczytu powodzenia. Już nie nauczyciel wiejski, lecz pracownik naukowo–dydaktyczny Uniwersytetu Gdańskiego, pisze książkę za książką i książkę za książką wydaje. Powstają: „Kraina Patalonków” (1976–1977, wydana 1978), „Poszukiwania” (1977–1978, wydane 1980), „Wśród ludzi” (1978, wydane 1981). W roku 1978 Ministerstwo Spraw Zagranicznych Norwegii przyznaje Janowi Drzeżdżonowi stypendium na kilkumiesięczny pobyt w tym pięknym północnym kraju. To stamtąd właśnie przywozi pisarz najwspanialszy owoc swojego pisarskiego trudu – „Karamoro”. Ale na razie w zamyśle. Kształt materialny, czyli słowny, nadaje tej nowej wizji dopiero po powrocie do swego małego, ale przytulnego domku żelistrzewskiego; pośród rodziny pisze mu się najlepiej. Lecz czas pisania „Karamoro” to lata 1979–1980. Przedtem powstają trzy kolejne książki dla dzieci. „Kraina Patalonków” mieści się pod leśnym mchem. Królestwem rządzi dobry i mądry władca Sinobrody, zwany Słoneczkiem. Patalonki są wielkości komara, a poza tym w całej postawie przypominają ludzi. Wydaje się, że uważają swój świat za jedyny i być może nic nie wiedzą o istnieniu ludzi albo wielkich zwierząt. Oczy ich są przystosowane do rozpoznawania najdrobniejszego pyłku, a pewien najśmielszy z Patalonków wdrapał się zaledwie do połowy sosny, rosnącej pośrodku ich rozległego królestwa. Wielkie są tu jednak przygody i Patalonki bardzo lubią swoją krainę. W tej prostej i krótkiej charakterystyce istotek zwanych Patalonkami jest coś, co zdumiewa i z lekka niepokoi: ów „dobry i mądry władca Sinobrody, zwany Słoneczkiem”. Skąd on się tu wziął, może z „Oczu diabła”? I co tu robi? Straszy? Nie, w gruncie rzeczy niewiele ma do powiedzenia. Prym wiodą Agnieszka Patalonkówna i Gustaw Patalonek, dzieci Bazylego Pa- 52 talonka. Powodowane nieprzepartą ciekawością świata i żądzą przygód przyprawiają sobie motyle skrzydła i wyruszają na poszukiwanie Wielkiej Wody. Przebywają lodowy labirynt, martwą łąkę i wiele, wiele innych krain, aż nareszcie otwiera się przed nimi Wielka Woda: „Bezkresna. Błękitna, trochę pomarszczona. [...] Takie piękno. Taka dal. Tyle migotliwej przestrzeni. [...] Jest kolorowo. Jest pięknie. Ocean leży w swym cichym błękicie, a grzbiet jego kołysze się. Jest cisza.” Patalonki są urzeczone i oszołomione, wstępują do wody szczęśliwe. „Krainę Patalonków” stworzyły: zachwyt światem i radość istnienia. Z powieści „Karamoro” Jan Drzeżdżon był dumny. Uważał, że dosięgnął w niej dna czeluści, w której rozlega się „ryk zwierzęcia, ten pierwszy prymitywny łoskot życia”. Pisał potem o „Karamoro” w „Twarzy Boga” następująco: I właściwie nic innego całe życie nie robię, tylko wpuszczam tam [w ową otchłań] jedno po drugim moje media i one pomagają mi zejść w głąb, abym na własne oczy mógł zobaczyć, czego tak bardzo się wówczas bałem. Najgłębiej zszedłem w „Karamoro” i tam też usłyszałem po raz pierwszy dokładnie ten ryk. Kilka dni byłem przerażony. Kolejnym krokiem było dowiedzieć się, kto to taki, i być może dlatego penetruję tak szczegółowo moje dzieciństwo. Śmieszne to. Wymyśliłem, że istniał tam ten sam stwór, ale spał. Może więc poczuł ostrze cywilizacji i stąd ten jego ryk, a może to tylko zwykłe obrazy mojej wyobraźni. Pamiętamy „Upiory”, „Oczy diabła”, „Okrucieństwo czasu”, „Wieczność i miłość”, a w nich coraz to inne symbole owego potwora, który poraża strachem, skazuje na osamotnienie i na samotność, na cierpienie, na wieczną tułaczkę, na śmierć... Różne nosi nazwy, ale zawsze jest ten sam: nie sposób mu się wymknąć, nie można go pokonać. Mieszkańcy Karamoro wszakże wymyślają sposób na ujarzmienie go. Sposób znany zresztą z mitów i baśni, pogańskich, ale i chrześcijańskich. Stary jak świat. Sposób ten to ofiarowanie potworowi skazańca. Karamoro od czasu do czasu potrzebuje ofiar. Nie chodzi tu o wieczność ani też o lot nad swoim gniazdem, ale o zwykłą ofiarę, która pozbawiłaby miasto niepokoju. Ofiara zawsze się znajdzie, dlatego Karamoro może wieść swoją egzystencję i czuć się usprawiedliwione, że dzięki niej odsuwa wciąż ów dotyk czasu. Miasto o nazwie Karamoro żyje u podnóża wielkiej góry lodowej, porażone jej martwotą czy bezwładem. Raz po raz zjawia się tam ktoś, kto samą swą obecnością – obcością, innością – wyrywa je z letargu. Wtedy Karamoro szybko owego intruza uśmierca. Pierwszy ginie Obcy, w tajemniczych okolicznościach. Następną ofiarą jest syn Obcego, Teodor, który przybywa do Karamoro w ślad za ojcem, aby odszukać zaginionego. Teodor ginie z wyroku sądu, równie absurdalnego, co bezlitosnego. Kolejna ofiara to Maria, zamordowana również w tajemniczych okolicznościach, a następnie oskarżona o samobójstwo i skazana zaocznym wyrokiem sądu na – śmierć. W trakcie przewodu sądowego, który toczy się przeciw atrapie Marii – jako że prawdziwa oskarżona nie żyje – strach i drapieżność Karamoro objawiają się w sposób szczególnie groteskowy, błazeński i absurdalny. Ostatnią ofiarą miasta spod góry lodowej jest rzeźbiarz Mikołaj, który ginie od ciosu noża włóczęgi, nasłanego nań przez żądnych krwi karamorian. Scena śmierci Mikołaja, kończąca powieść, jest jedną z najważniejszych scen w całej twórczości Drzeżdżona. To był pomruk Karamoro, groźny, bezosobowy i wstrząsający dla kogoś, kto miał tutaj zwykłą wystawę. Mikołaj od dawna czekał na ten ryk rozwścieczonego molocha, który w swej bezsilności potrafił kąsać tylko swój ogon. Przypomniał sobie bowiem, że kiedyś miał skrzydła, myślał, że je ma nadal, i usiłował wzbić się w błękit nad stawem. Niestety, moloch nie miał już skrzydeł i ryk jego był tylko coraz groźniejszy. Mikołaj chodził od domu do domu mówiąc, aby zamykano drzwi. Śmiano się z niego mówiąc, co to pomoże. Dziwił się, że ludzie są tacy spokojni. Jak to, czyż oni nie widzą, że moloch stracił skrzydła i że donikąd już 53 nie poleci, że potrafi jedynie gryźć swój własny ogon. Z daleka zobaczył włóczęgę i nóż w jego ręku. Patrzył na ludzi, aby mu dali schronienie. Oni jednak stali i przyglądali się tej scenie. – Przyszedłeś mnie zabić – rzekł Mikołaj do włóczęgi. Tak powiedziano w Karamoro – rzekł on. Powieść „Karamoro”, pisana w czasie 1979–1980, a wydana w roku 1983, jest powieścią wielką: objętościowo i znaczeniowo. Jest arcydziełem. Jest zjawiskiem w naszej literaturze jedynym i niepowtarzalnym. Szkoda, że przez swą ogromność jest dla wielu nie do przebrnięcia. „Twarz Boga” nazwał autor spowiedzią, do której przygotowywał się przez całe swoje życie. Zaiste, wspaniała to książka. Zaakceptował ją nawet snobistyczny Czytelnik, dotąd niechętny obcemu w „salonach” na Wiejskiej kaszubskiemu pisarzowi. Zaakceptował to znaczy – wydał. Był rok 1984. Dla Drzeżdżona rok ważny, może przełomowy. Przez wiele lat musiał kontentować się akceptacją Ludowej Spółdzielni Wydawniczej, Wydawnictwa Łódzkiego, „Iskier”, Młodzieżowej Agencji Wydawniczej, gdzie niezmiennie spotykał się z zainteresowaniem, zrozumieniem, szacunkiem, a i podziwem dla swej pisarskiej śmiałości i odmienności. Cieszyło go to, lecz nie zaspokajało jego ambicji. Pragnął przezwyciężyć – niepojęty dlań – opór dwóch najważniejszych w PRL oficyn: Czytelnika i Państwowego Instytutu Wydawniczego. Czytelnik – jak już wiemy – skapitulował wobec „Twarzy Boga”, PIW natomiast (nie darmo przez złośliwców zwany „okopami świętej trójcy”) nigdy się nie poddał; odrzucił nawet ostatnie, zdaniem wybitnych krytyków – znakomite, powieści pisarza: „Rotardanię” i „Pergamonię”. Dlaczego? Ma przecież w swoim dorobku książki nijakie, mierne, a i całkiem bezwartościowe... Pytanie to retoryczne dla każdego, kto wie cokolwiek o paradoksach polityki wydawniczej (nie tylko peerelowskiej). „Twarz Boga” to wielkie dzieło. To jedna z najwspanialszych autobiografii duchowych, jakie zdarzyło mi się czytać. Zaiste Jan Drzeżdżon opowiedział w niej całe swoje życie, od urodzenia do roku 1981, ale opowiedział przez filtr samoświadomości wprost przejmującej... A że jego życie to jego twórczość – opowiedział więc swoją twórczość tak, by dać klucz do niej wszystkim, którzy dotrzeć do niej w żaden sposób nie mogli, nawet jeśli chcieli. Oto, na przykład, jak objaśnił „straszność” kreacji noszącej nazwę „Cierpienia więźnia Feliksa”: Ta moja [kaszubska] społeczność istniała, i to, że udało jej się przeżyć ową pustkę powojenną, można porównać do nawiedzenia jej przez cholerę. Przeżyła, przetrwała. Ja również. Jak można było w ogóle nauczyć się myśleć, to też pozostanie zagadką. I tu wychodzi mi kreacja, której nie tylko się nie spodziewałem, ale jest ona czymś tak innym, że pamiętam, jak towarzyszył mi przy niej niemal obłęd. Jęły poruszać się w tym moim świecie literackim postacie straszne. Nie wiem, czy pojęcie groteski coś tu oddaje. Dopiero po latach zrozumiałem lepiej, że było to zderzenie mojej żarliwości z owym milczeniem, z tamtą pustką, i w efekcie powstawały postacie, które reagują inaczej niż rzeczywiście żyjący naokoło mnie. Te moje postacie miały w sobie kamienność, a jednocześnie pewien rodzaj zgody na istniejący świat. Nie była to, rzecz jasna, zgoda taka, jaką wyrażał dobry wojak Szwejk wobec swoich przełożonych, natomiast przypominała pozę, jaką mają niektóre postacie z obrazów Hasiora... Ze zderzenia żarliwości z „milczeniem”, „pustką”, „kamiennością”, „pozornością” świata wynikła – jak się zdaje – cała twórczość Jana Drzeżdżona. Pełno tych pojęć wszędzie, od pierwszego do ostatniego utworu. Coraz to inaczej tylko się przejawiają, z coraz większą mocą i wyrazistością. I coraz większy ogarniają obszar. Na początku jest to tylko nadmorskie „pustkowie”, na końcu – cała wielka góra lodowa, „Twarz lodowca”. Dawnymi laty wyobrażałam sobie naiwnie, że Jan Drzeżdżon, gdy dojdzie do sędziwości, będzie pogodzony ze światem i dobry, dobrotliwy niby sam Pan Bóg. Uważałam, że tylko taki – nie inny – może być efekt jego uporczywego przedzierania się przez „pustkowia” i „lodowce”. Powiedziałam mu to. Odrzekł, że inaczej siebie widzi w przyszłości: jako samotnika, odludka, bardziej skłóconego ze światem niż kiedykolwiek. Które z nas przewidywało trafniej 54 – nie wiadomo. I nigdy już wiadomo nie będzie. Jan Drzeżdżon dożył bowiem ledwie pięćdziesięciu pięciu lat. I nie zdołał wydać ostatnich ośmiu ze swych trzydziestu napisanych utworów. Nie zdążył też napisać dalszych dziesięciu, które – jak mówił – miał w zanadrzu. Ale nie był samotnikiem. Ani odludkiem. Ilekroć go widywałam – trzymał w dłoni rączkę małego chłopczyka, Kordiana. Podobnego doń kubek w kubek. Po wielkiej spowiedzi Jan Drzeżdżon napisał „Misterium ziemi”, przepiękną mistyczną opowieść, którą prawdopodobnie wysnuł z doświadczeń pieszej pielgrzymki do Jasnej Góry w roku 1982. Nie znam „Misterium”, poza fragmentami ogłoszonymi w „Nurcie” (1983 nr 11) i „Pomeranii” (1983 nr 7), nie czytałam tego utworu. Miał się ukazać wiele lat temu nakładem Czytelnika, ale – nie ukazał się. Z nastaniem kryzysu wydawnictwo zbyło się „kłopotu” odsyłając autorowi maszynopis. Za to w roku 1986 wyszła w druku inna mistyczna powieść Drzeżdżona – „Twarz lodowca”, napisana w roku 1983. Wydawnictwo Łódzkie – mimo kryzysowej sytuacji – nie odżegnało się od swego ulubionego autora. W „Twarzy lodowca” – bardziej niż w „Misterium ziemi” – ukazał pisarz głębię i wielorakość swoich związków z Marią Matką Boga. Raz jest tam ona Madonną z Cudownego Obrazu Jasnogórskiego, innym razem Maryją z przydrożnej kapliczki, przy której często klękał jako mały chłopiec, wreszcie żebraczką–wieszczką ze skrzyżowania dróg, znającą język „upływającego czasu” i umiejącą przekraczać granice samotności. W istotnej swej warstwie ta niezwykła proza kreacyjna jest żarliwym i tkliwym aktem strzelistym skierowanym do Powiernicy, do „szarej podróżniczki, która zbiera snopy świateł sponad ludzkich marzeń”; jest w pieśniach ludu; przybywa Słoneczną Drogą o poranku; jest wciąż i wszędzie, w odcisku stopy zostawionym w nadmorskim piasku, w kształcie sylwetki szarzejącej nad brzegiem morza i w bramie cmentarnej, w delikatnym i czułym dotknięciu ramienia. A Jej obecność wystarcza, żeby być – szczęśliwym, bezpiecznym, pełnym wiary, nadziei i miłości, pełnym zachwytu dla świata i jego piękna. Maria bowiem przejawia się w pięknie – w kołysaniu się wrzosów, w przebudzeniach poranka... Jakże wzniosła i radosna jest tutaj adoracja Maryi, a jak dramatyczna, buntownicza i bolesna rozprawa z Chrystusem w „Twarzy Boga”. Niestety „Twarz lodowca”, hymn na cześć miłości idealnej, przeszła prawie niezauważona. Zaczęły się dla Jana Drzeżdżona – i nie tylko dla niego – kolejne lata chude. Już własnym nakładem opublikował w roku 1990 „Złoty pałacyk” – przypowieść o idealnej przyjaźni i idealnej miłości, prawie nie dostrzeżoną. A potem zapadła wokół niego cisza. Jedynie „Twórczość” podtrzymywała – jak zawsze – trwanie pisarza, drukując w odcinkach jeszcze jedną powieść wywiedzioną z przeżyć mistycznych – „Szaloną Monikę” (1991 numery 4 i 5). No i ziomkowie zadbali o jego twórczość kaszubskojęzyczną, wydając zbiór gawęd „Na niwach” (1991). Wydawnictwa odżegnały się od Drzeżdżona, pozwracały mu maszynopisy, pozrywały umowy. „Czerwony Dwór”, podpisany do druku w „Iskrach”, nie doczekał się wydania, podobnie jak złożone w Czytelniku przed kilku laty „Misterium ziemi”. Nie znalazł się nikt, kto by podjął finansowe ryzyko opublikowania „Rotardanii i Pergamonii” czy choćby skromnego objętościowo „Szarego człowieka”. Powołana wówczas Fundacja Kultury pozostała obojętna na los pisarza. Jan Drzeżdżon nie poddawał się: pisał, szukał możliwości wydawniczych. Wkrótce miał gotowe cztery tomy baśni, a jednocześnie pierwszą powieść w języku kaszubskim – „Twarz Smętka”. Niestety, jedynymi czytelnikami jego nowych utworów byli przyjaciele, a najwdzięczniejszym słuchaczem baśni stał się szybko kilkuletni wnuk Jana, Kordian, syn Adama. Najbardziej lubił opowieść o Wyspach Szczęśliwych; wierzył, że one istnieją i że dziadek zna drogę, która ich obu do prawdziwego szczęścia doprowadzi. 55 Jan Drzeżdżon miał już za sobą doświadczenie „Czerwonego Dworu”, czyli daremności dążenia do ideału, pewnie więc czytał chłopcu tę baśń nie bez dojmującego uczucia żalu. Jeszcze na początku lipca pisarz nie wiedział, że jest śmiertelnie chory. Egzaminował studentów Uniwersytetu Gdańskiego. Choć nie czuł się dobrze. Od kilku miesięcy „coś” mu dolegało. Od wczesnej wiosny. A może i od zimy: był przecież inny niż zazwyczaj, senny, bez apetytu, zgaszony. Przypisywał to przepracowaniu, troskom, kłopotom, narastającym wraz z ogólnokrajowym i ogólnoeuropejskim kryzysem. Ale ani przez myśl mu nie przeszło, że jego dni są policzone. Zamierzał długo żyć i wiele jeszcze napisać. Prócz tego bardzo pragnął zająć się losem wnuka Kordiana. Wyniki badań lekarskich nie dawały żadnej nadziei. Teraz chodziło już tylko o to, aby w miarę możliwości oszczędzić mu cierpień. Lekarze szpitala akademickiego w Gdańsku, którzy mieli pisarza pod opieką, robili, co było w ich mocy. Jan Drzeżdżon zmarł 22 sierpnia 1992 roku, przeżywszy lat zaledwie 55. Pochowany został w Mechowej, obok swego ukochanego dziadka, 26 sierpnia. Setki ludzi, przybyłych z najbliższych okolic, z Gdańska, Słupska, Warszawy, żegnały go z głębokim żalem. Przedwczesne odejście tego człowieka było wstrząsem dla wszystkich. Dwa dni przed śmiercią, kiedy mówić mógł już tylko z największym trudem, wyszeptał: „Mówię coraz ciszej”. Odrzekłam: „Zawsze mówiłeś cicho”. Na to on: „Ale teraz to już nikt mnie nie usłyszy”. Przez całe życie, zwłaszcza zaś w ostatnich latach, miał dojmujące poczucie, że go nikt nie słucha i nikt nie słyszy, a on przecież ma tak ważne rzeczy ludziom do powiedzenia. Nie było bezzasadne to poczucie, recenzenci w większości pozostawali głusi na treści zawarte w utworach Drzeżdżona, czytelnicy zaś – a znam wielu takich – którzy go słuchali i słyszeli, nie mieli okazji mu tego powiedzieć. Byli cisi jak on, byli nieporównanie cichsi, bo nie umieli dobijać się do głosu choćby piórem. Szkoda. Może nie mówiłby umierając, że mu żal jedynie lasów, konwalii, wrzosowisk... Pieczę nad schedą zmarłego pisarza sprawuje syn, Adam. Jego to staraniem ukazały się wkrótce powieści „Czerwony Dwór” (1992) i „Szary człowiek” (1993) oraz napisana po kaszubsku „Twarz Smętka” (1993), nieco później realistyczne, kaszubskie z ducha (i kaszubskojęzyczne) gawędy „Kól Bielawe” (1997) i „Zwónnik” (1998, wyd. 1 1979). Zebrano też i wydano w Gdańsku „Jana Drzeżdżona nie dokończony tryptyk społeczny a edukacja regionalna” (1995) oraz wiersze kaszubskie. Popularność czytelnicza autora „Wieczności i miłości”, bardzo znaczna w drugiej połowie lat siedemdziesiątych i w pierwszych latach osiemdziesiątych, prawie teraz zanikła, dzieło Drzeżdżona stało się natomiast przedmiotem licznych prac magisterskich i doktoranckich powstających na Uniwersytecie Gdańskim (jedna z nich, pt. „Jan Drzeżdżon 1937–1992. Monografia biobibliograficzna” Joanny Borowiak ukazała się w roku 1998). Formuła wspomnienia, mającego na celu ukazanie dramatyzmu losu wielkiego pisarza poprzez dramatyzm losów jego książek, usprawiedliwia – mam nadzieję – niedostatki biobibliograficzne i krytycznoliterackie powyższego osobistego wywodu o wartości przecież zaledwie przyczynkarskiej. 56 Pieśń o białej drodze Najnowsza powieść Jana Drzeżdżona, „Złoty pałacyk” (1990), jest fantazją. Fantazję we wszelkich tego słowa znaczeniach, a więc: zmyśleniem i urojeniem, kaprysem, dziwactwem i zachcianką, wreszcie czymś na kształt utworu muzycznego cechującego się swobodną formą i zmiennością tematów. Jest tym wszystkim „Złoty pałacyk”, ponieważ – przeciwnie niż wcześniejsze utwory pisarza – urzeczywistnia marzenie o cudzie przyjaźni i cudzie miłości dokonującym się pośród nieprzychylnego świata. Zaczyna się „Pałacyk” sceną o rodowodzie mityczno–biblijnym: oto trzy Marie, Jakubowa, Józefowa i z Magdali, przybywają o poranku nad brzeg strumienia, ażeby poszukać ukojenia i radości w kontemplacji wody, a także obmyć swe ciała z nocy. Dzieje się to w Katanii, prowincji Pergamonii, każdego pięknego poranka. Aż wreszcie nadchodzi „ten słodki dzień”, kiedy Marie otrzymują od strumienia niezwykły dar: koszyk wiklinowy z uśpionym chłopcem w środku. Uszczęśliwione nadają mu imię Markus i Maria Jakubowa zabiera go do swego domu. Markus jest niepospolitym chłopcem: niby dziecko, a wzrokiem „przeszywa na wylot kamienie, zaś krąg światła, który go otacza, jest na pewno pozaziemski”. Nie wiadomo, skąd przybywa, lecz moc swą bierze z głębi wody, może z gwiazd. Marie nie lękają się tej mocy, wiedzą, że spojrzenie Markusa nie jest złe, „powoduje jedynie rozpad maski”. Wiedzą więcej: że zaczyna się czas cudów, „czas szczególnego niepokoju, z którego może powstać dla Katanii życie wieczne”. Karmią i ogrzewają Markusa, i patrzą z zachwytem, jak rośnie, a wraz z nim rozszerza się krąg światła. Wieść o dziecku–mocarzu dociera prędko do mieszkańców Katanii i od tej chwili Marie muszą ukrywać Markusa, wiedząc, że będzie tropiony, ścigany, prześladowany, a być może, zawiść i złość ludzka zapragną go ukrzyżować. Mimo wysiłków trzech Marii Markus zostaje ujęty przez prześladowców i – znika bez wieści. Znana jest jedynie treść wydanego nań wyroku: „On, Markus, wielbiony przez trzy Marie, naznaczony piętnem innego czasu, zostaje uznany winnym, iż zamieszkał na obcej ziemi”. Jego wina zatem – to obcość. Tej winy nie da się zmazać. Winnego trzeba zgładzić. Albo wypędzić. Skazanego na śmierć przez ukrzyżowanie Markusa ocala jakiś litościwy kołodziej. Takie jest zrządzenie Losu. Tego samego, który niegdyś przysłał do Katanii chłopca–mocarza objętego kręgiem światła. Tak więc Markus na powrót zjawia się po latach u posiwiałej już Marii Jakubowej. Przyjmuje go pełna szczęścia, albowiem dla niej nie skończył się czas cudów, który zaczął się dawno temu nad strumieniem. Przyjmuje też Małgorzatę, którą Los przydaje Markusowi do pomocy w dziele rozszerzania cudu miłości, cudu przyjaźni. Wkrótce Markusa, Marię Jakubową i Małgorzatę łączy wspólna biała droga miłości i przyjaźni. Markus na tej drodze staje się bajarzem i kaznodzieją, Małgorzata – trubadurką, Maria – karmicielką, dawczynią chleba. Katania z początku usiłuje zgładzić bajarza za mieszanie ludziom w głowach bajaniami. Ale on kruszy ich wrogość spojrzeniem „ze swego najgłębszego skupienia”. Napastnikom opadają ręce, a z rąk wypadają kamienie, starte na proch. Dokonuje się rzeczywisty cud: I powstała konsternacja, a potem ogromne zdumienie, a w końcu jakiś dziki szał powstał na rynku. To nie była zwykła furia Katańczyków. Wydawało się teraz, że są to zupełnie inni ludzie. „Mów nam o swojej wizji świata idealnego” – wołali do Markusa, ale nie śmieli zbliżyć się doń. Byli jak dzieci i dopiero teraz Markus z Małgorzatą zobaczyli prawdziwe oblicze Katanii. Było one podszyte dziecięctwem i najgłębszą chęcią życia. Z pozoru Markus zwycięża – pokonuje kamienność Katańczyków. W istocie nie zbliża się do nich ani na krok. Ich przemiana jest chwilowa i powierzchowna. On zaś trwa w swoim świecie stworzonym z marzeń, kroczy białą drogą ideałów. Nie jest sam: towarzyszą mu Maria Jakubowa i Małgorzata ze swą piękną pieśnią o białej drodze. A siły czerpią wszyscy troje „z głębi najdalszych gwiazd i z wielkiej białej drogi ku sobie”. Katańczykom wszakże nie 57 udaje się zniszczyć rubinowego serca, które – niczym gwiazda – przyświeca z wysoka ich wędrówce. Wyzbywają się w końcu nienawiści do Markusa, pozwalają mu zamieszkać w złotym pałacyku w środku Katanii i nawet dbają o to, aby pieśń o białej drodze żyła tam, w ukryciu, „uświęcona powszechnym zwyczajem”. Niewielka książeczka Jana Drzeżdżona o doskonałej miłości i nieskalanej przyjaźni – wytwór nieziszczalnego, ale i niezniszczalnego marzenia – nie interesuje nikogo. Nawet dawni miłośnicy tego osobliwie pięknego baśniopisarstwa dali się bez reszty porwać literaturze „nowej” rzeczywistości. A szkoda: bo „nowa” rzeczywistość zwodzi ich starymi jak świat kiczami. 58 WOJCIECH CZERNIAWSKI 59 W stronę głębin Trzy zeszyty poezji i pięć zeszytów prozy, w istocie osiem zeszytów poezji–prozy, prozy– poezji, z jednego jedynego, niewyczerpanego źródła dzieciństwa, które bije szczodrością serca matki, bolesnością i dumą serca ojca, potęgą wizji morza i bogactwem wizji wsi, wzniosłością wizji katedry w Kolonii i nieodpartością obrazu ptaka o nazwie „Concorde” – zgoda, jedność... A także – może przede wszystkim – wrażliwością serca poety na cierpienie, upokorzenie, krzywdę, nędzę i ból. Czyta się tę poezję–prozę, prozę–poezję z zapartym tchem: ptak o nazwie „Concorde” jedna głębię z wysokością i wysokość z głębią, ląduje z nagła na oczach lub ustach, pikuje w fale morskie, wzlatuje ponad wieżyce katedry w Kolonii i wyżej, nieskończenie wyżej, tam, skąd widać cały ogrom cierpienia i krzywdy ludzkiej, ale gdzie zarazem doznać można ulgi i zachwytu. Ptak „Concorde” to symbol serca, które bezustannie oblatuje świat, a nawet wszechświat. Ale nie tylko. To również symbol wyobraźni, która chce pokonać czas i przestrzeń. Lecz i to nie wszystko, co mieści w sobie „Concorde”. Motyw samolotu z dzieciństwa pojawia się po raz pierwszy w wierszu o takim właśnie tytule, w drugim tomiku poetyckim Wojciecha Czerniawskiego pt. „Jest już chyba kobietą”. Powraca potem raz za razem w innych tomikach poetyckich i prozatorskich, jest bowiem – jak się rzekło – jednym z podstawowych motywów w pisarstwie autora Katedry w Kolonii. Wynika to z głębi i siły dziecięcego przeżycia, które odcisnęło się trwałym śladem w pamięci dziecka i daje o sobie znać za pośrednictwem projekcji artystycznych. Pojawia się zaś ów motyw wraz ze słowami, które można uznać za przewodnie w odniesieniu do twórczości Wojciecha Czerniawskiego: „nie czytaj tego wiersza to ja tak/ patrzę nie widząc...”. Wbrew zaleceniu autora wiersz ten przeczytać należy, bowiem owo „nie widzące patrzenie” zdaje się zgoła nadwidzeniem: [...] mgła malin mam zamknięte powieki samolot leci prosto na mnie jest cały podziurawiony kulami przylatuje tak od wielu lat jego rozpaczliwe wysiłki by dolecieć do mnie budzą we mnie wzruszenie rozumiem go jest coś niejasnego co do tej pory nie zostało załatwione w głębi ogromnego dołu kobieta całuje strzępy munduru piszę po kolei na wszystkich porzuconych w popłochu na nadmorskim wale maszynach do pisania może trafię samolot lecący prosto na mnie. Cóż jest niejasnego w przeszłości, co każe celować maszynami do pisania w pikujący samolot? I dlaczego ten nadlatujący, piękny i jasny, choć podziurawiony kulami, metalowy ptak to „Concorde”, nie zaś złowróżbny bombowiec ze swastyką? Wydaje się, że Czerniawski raczej widzi nie patrząc, niż patrzy nie widząc. Urodzony w ostatnim roku wojny, 1945, nie doświadczył jej przecież, ale wszystkie wojenne zbrodnie i szaleństwa z o b a c z y ł cudzymi 60 oczyma, przez opowieści, skargi i lamenty, a także własnymi oczyma wyobraźni, poprzez tragiczne ślady i pamiątki; zobaczył przez rzeczy znajdowane w ziemi wału pomorskiego, w dołach wyrytych bombami, w zbiorowych mogiłach – przez strzępy mundurów, orzełki, szczątki ludzkie. Można więc powiedzieć, że – wyposażony przez nadwrażliwość w dar nadwidzenia – poeta ujrzał – i to raz na zawsze – przeszłe w teraźniejszym, a teraźniejsze w przeszłym; „wysokie” w dole, a „niskie” w górze. Obrazy w jego poezji–prozie trwale nałożyły się na siebie tak, jak im nakazało przyspieszone bicie zawsze niespokojnego serca, pulsowanie wyobraźni nieustannie gotowej do lotu na rozpostartych skrzydłach, ale i z balastem czegoś „niejasnego” a ciężkiego. A jednak śpiew „Concorde” zwyciężył. Poeta obwieszcza radośnie, dumnie, z zachwytem: „oswoiłem sobie concorde/ codziennie przylatuje do mnie... z jaskółkami będzie pił wodę” ze studni na „naszej łące”, a studnia będzie „z rozpostartych skrzydeł”. Zwyciężył – i zwycięża każdego dnia – zachwyt. Symbole tego zwycięskiego zachwytu to katedra w Kolonii, samolot o dumnej nazwie, kobieta – wcielenie piękna, morze, biel – bzu i brzozy, serce matki „uporczywe jak cień”. One koją ów wieczny niepokój i nieustający ból. Jak współgrają ze sobą te motywy w trzech tomikach poetyckich autora Niemożliwego? Debiutancki arkusz poetycki Wojciecha Czerniawskiego „Za las” z roku 1965 zawiera czternaście utworów, z których wyczytać można cele oraz zamiary ich – bardzo młodego, bo ledwie dwudziestoletniego – twórcy „wyruszającego w tę liryczną podróż”. W wierszu pierwszym, „Refleksje: John Keats”, padają obietnice: dopowiedzieć niedopowiedziane, wyrazić milczane, słowem: przezwyciężyć samotność w sobie i pomiędzy sobą a drugą istotą. Symbolami samotności są tu „uśpienie w krysztale”, „ręka milcząca”, „mur półtorawieczny/ Który nas łączy zapaloną gwiazdą”, a więc znaki „zieloności serc”, które dopiero „dojrzewają w słońcu”, są sobie dalekie i bliskie jednocześnie, dalekie jakimiś przeszkodami „materialnymi”, „fizycznymi”, bliskie pokrewieństwami duchowymi. Ale to nie wszystko. Są tu jeszcze symbole inne: „kamień przemieniony w pejzaż”, „wędrujące ptaki”. Ciekawe, że tak często występują one w poezji młodzieńczej. Może ze względu na swoją elementarność i uniwersalność? W tomiku „Za las można” je znaleźć prawie w co drugim wierszu. We „Wprowadzeniu” jest kamień i są ptaki: „opisać światła wprowadzenie w kamień”, „jest u chagalla otwarcie witraży/ i kamień w rytuale tym/ odbiera światło ustom uroczystym”, „powrotną drogę przewiduję w ptakach”. Ta sama obietnica, którą wyczytać się dało w „Refleksji”, ale sformułowana ambitniej, abstrakcyjniej, z podtekstem nie tyle erotycznym, co filozoficznym. „Kamień” oznacza coś trudnego do pokonania, jakiś opór na drodze „światła”; „ptaki” to lot, wzlot, który może pozwoli pokonać opór kamienia. Dalej jest jeszcze „człowiek kamienia” (wiersz bez tytułu), „światło kamieni” (w „Dnie”), „uporczywość wapna”, którą trzeba przezwyciężać”, „miasto – kamień wygładzony solą” (w „Moim mieście”)... Obok tego pojawiają się – i zaczynają przeważać – symbole i pojęcia inne: las, ziemia, dno, morze, bursztyn – kamień morza, ciepły, żywy, brzoza, miasto, dzieciństwo, a więc te, które poeta tak wspaniale rozwinie w następnych tomikach, przetwarzając je ze skąpych znaków w obrazy. Drugi tomik poetycki Wojciecha Czerniawskiego, „Jest już chyba kobietą”, ukazał się jedenaście lat później, w roku 1976, jako debiut właściwy, usankcjonowany akceptacją Wydawnictwa Poznańskiego (pierwszy zbiorek wyszedł w serii „Lubuskie arkusze poetyckie – 13”), a następnie uhonorowany nagrodą miesięcznika „Poezja” za debiut. Jest to tomik obszerny i bogaty. Był już przywoływany ze względu na ważny u Czerniawskiego motyw samolotu, ale wypada wspomnieć jeszcze o wierszach i poematach, które są reakcjami na zło i dobro świata, pisarz bowiem, obdarzony nadwrażliwością etyczną, odnotowuje wszystko, co go boli i uszczęśliwia, od przerażających zbrodni i przejmujących krzywd, po subtelne wzruszenia. Zło świata owocuje u poety gniewem, dobro – zachwytem, jego utwory są z gniewu i zachwytu, ze sprzeciwu i olśnienia. Stąd pewnie ich niespokojność, ale i jasność, stąd straszność, ale i piękno. Oto fragmenty „Szpitala dziecięcego”: 61 wenus z milo rozbiera się wchodzi do komory gazowej białe arabskie kościółki piersi swobodnie zarastają trawą nikt nie zauważył upadku ikara tylko dzieci do ognia mówią mamo najnowocześniejsze amerykańskie aparaty tłumaczą śmierć ale niezbyt dokładnie pachnie bez pod kroplówką... W arcydziełkach poetyckich tego tomiku, jak „Śnieg”, „Guevara” czy „Śpiew Concorde”, można doszukać się zasad konstruujących wrażliwość i wyobraźnię Czerniawskiego. Po pierwsze: „patrzymy na maleńkie żółte kuropatwy w trawie/ nie wiemy że to na całe życie tak na nie patrzymy”. Po drugie: „ta katedra jest tylko pretekstem do ujrzenia ciebie”. Po trzecie: „uspokój się moje serce/ już wszystko jest dobrze/ i tylko czerwca się boję wtedy kwitnie jaśmin/ pęka co chwilę kopułami meduz które odpływają”. Trzeci tomik poetycki Czerniawskiego, „Niemożliwe” z roku 1981, jest kontynuacją lirycznej podróży w głąb dzieciństwa – owej „studni z rozpostartych skrzydeł”, gdzie bije źródło życia, ale i śmierci, od śmierci bowiem siostrzyczek i braciszków zaczyna się ten rozdział poetyckiej twórczości pisarza. Ściśle mówiąc, zaczyna się on od trenu. Znane motywy z dzieciństwa, rozwinięte i wzbogacone, i tu wyznaczają poecie widnokrąg uczuciowo–wyobraźniowy, ale ma on już nad nimi znaczną władzę. Lektura czterech tomików prozy Wojciecha Czerniawskiego pozwala mi odwołać się do szkicu recenzyjnego pt. „Wiem, że idę w stronę głębin”, który w roku 1986 (na łamach „Twórczości” nr 3) poświęciłam samej tylko Katedrze w Kolonii z roku 1985, bowiem wydaje się, że to, co w tej prozie istotne, odnieść można i do „Dziennika z zapomnienia” z roku 1980, i do „Puszkina w Paryżu” z 1981, i do opowiadania pt. „Challenger ląduje na twoich ustach” z 1987, a także do najwcześniejszej chronologicznie, choć wydanej dopiero w roku 1989, prozy pt. „Meduzy wloką się za mną”. Czerniawski wszak od pierwszej do ostatniej stronicy swej pozji–prozy idzie właśnie – w pełni świadomie – w s t r o n ę g ł ę b i n. W „Katedrze w Kolonii” pisze: „gdy czasem pomyślę, co ja właściwie w życiu robię, wiem, widzę jasno, widzę, że, o co mi właściwie w życiu chodzi, wiem, że idę w stronę głębin, może się mylę, ale nie sądzę...” Jest tam scena, która pokazuje moment owego j a s n o w i d z e n i a siebie i sensu swojego życia: ojciec obserwuje, jak jego półtoraroczna córeczka brnie w głąb morza, naprzeciw falom, a on, niedowierzający, zdumiony i zachwycony, dostrzega w tym siebie dawnego, brnącego w głąb morza, przeciw falom, i siebie obecnego, z tym samym nieodpartym dążeniem ku głębinom „morza” życia, gdzie prawda i wolność... To wszystko, do czego świadomie dążył jego ojciec i ku czemu zmierza córeczka. Pierwsza książka prozatorska Wojciecha Czerniawskiego, „Dziennik z zapomnienia”, zaczyna się zdumiewająco: najpierw jest komunikat o odkryciu nowej – niepodobnej do innych – gwiazdy, a potem komentarz w pierwszej osobie: „A więc zauważono mnie. Ale na szczęście dopiero zauważono. Może nikt nigdy nie dotrze do tej gwiazdy. Żaden Lem na niej nie wyląduje”. Dalej – obraz nadrealny: Oto piękne Heleny uciekające z piekła. Oto wędrówka pośród skromnych przedmiotów zgromadzonych w maleńkim pokoiku. Oto ulicą idzie powód wszelkich wojen, powód wszelkiej brutalności, ta stara kobieta, strzępy jej sukni wloką się po chodniku. [...] Na jej rękach, na jej twarzy widać pęknięcia prowadzące w głąb. A potem to jest tak, jakby coś się rozprysło w powietrzu, coś przerażająco jasnego. Niejasność, sygnalizowana w „Motywie samolotu z dzieciństwa”, jawi się tu „przerażająco jasno” w pęknięciach prowadzących w głąb dziejów. Obraz starej kobiety w łachmanach – symbol rozpadu i śmierci, ale także nędzy, upokorzenia, ofiarności bez miary... Ponadczasowy, nadrealny. Nic dziwnego, że rozsadza p r z e s t r z e ń, w której ma się zmieścić: 62 Zeszyt, w którym zapisuję te słowa, popękał cały. Na moim uchu zarysowują się pęknięcia. Jakbym pochodził z czasów przed narodzeniem Chrystusa. [...] To zapomniane patrzy mi w oczy. Z wielkiej dali, spoza granicy niepamięci – a chyba i snu, marzenia – są te obrazy zadziwiające, olśniewające, szalone, pełne żaru i piękna. Obrazy z chwili, w której przekracza się barierę, zdawałoby się, nieprzekraczalną – barierę własnego „ja”. Potem jawi się – ciągiem płynnych, harmonijnych zdań – z a p o m n i a n e: ojciec, matka, wieś nad morzem... Zapomniane, które ma tę właściwość, że może być wszędzie, w każdej cząstce świata poezji–prozy Wojciecha Czerniawskiego, włada bowiem wyobraźnią artysty bez reszty. Do zapomnianego należą też obrazy – a ściślej, strzępy i strzępki obrazów – wojny. Nakładają się na wszystko, co przywołuje wyobraźnia autora „Dziennika...”, wdzierają się pomiędzy najpiękniejsze projekcje i zabarwiają je o k r o p n o ś c i ą. Ale obraz wsi pozostaje nienaruszony, nieskażony. „Nici srebrne” pamięci, poprzywiązywane do najróżniejszych przedmiotów, do roślin, domów, są liczne i mocne, „w powietrzu uwiły swoje gniazda rzeczy ulotne jak uśmiech, rzeczy szczęśliwe jak topografia wsi dzieciństwa, te słoneczniki koło krzyża, obok których wciąż przechodzimy, mimo że teraz jest tam ponure pole”. Pisarz wybiera z powietrznych gniazd coraz to nowe cuda: kruchość dziewczęcych ramion „wstrząsającą”, matkę jak domek popękany ze starości, ale z cudownie czystymi jasnoniebieskimi oczami, „nie pozwalającymi zgubić się w brudzie świata”, miasto pełne smutku, śmierci, przemijania, kości i zbutwiałe szczątki mundurów wykopywane z ogromnego dołu w wale kołobrzeskim, sady w bieli i jaskółki nad drogą, i inne nieprzeliczone szczegóły OBRAZU nie do ogarnięcia w całym bogactwie. A gdy potrzebuje słonecznego ciepła i światła, przywołuje zawsze obraz matki: Kiedyś, gdy było mi bardzo zimno, usłyszałem szept, spojrzałem w stronę, skąd dochodził. A to moja matka w swoich straszliwie powykrzywianych przez reumatyzm, trzęsących się rękach trzymała słońce. Galaktyki przesuwały się z chrzęstem podobnym do chrzęstu nadmorskiego piasku pod stopami. Jeżeli środkiem świata w „Dzienniku z zapomnienia” jest matka – ciepło, serdeczność, czułość, piękno, to osią świata w „Puszkinie w Paryżu” jest ojciec – świadomość, duma, godność i wola walki z odwieczną nędzą wsi. Ojciec zresztą jest współautorem tego niezwykłego utworu, w którym jego realistyczne widzenie rzeczy zbiegło się i scaliło z synowskim surrealistycznym nadwidzeniem w pełny, wielowymiarowy obraz dziejów rodziny chłopskiej z jej fundamentalnym doświadczeniem biedy: niszczącej, rujnującej, poniżającej. Ojciec, Stanisław Czerniawski – znany skądinąd jako współautor „Pamiętników chłopów” z 1935 roku – opowiada o przedwojennych i powojennych losach swojej rodziny, a jego opowieść jest przepięknym w swej zgrzebnej autentyczności fragmentem niekończącej się księgi polskiej wsi. Syn, Wojciech Czerniawski wtapia tę szarą perłę chłopskiej mowy – stosownej do szarej chłopskiej rzeczywistości – w tło własnego poetyckiego NADOBRAZU nędzy ludzkiej i ludzkiej głupoty oraz podłości. Puszkin jest symbolem ofiary ponadczasowych złych mocy. Śmierć wielkiego rosyjskiego poety romantycznego od kuli bezmyślnego i nikczemnego awanturnika to śmierć wszystkich wartości, jakie kiedykolwiek zostały zaprzepaszczone w wyniku zamachu antywartości. W wizyjnym utworze Wojciecha Czerniawskiego „Puszkin dogorywa w izbie chłopskiej”, w Polsce powojennej, a jego zgon to dramat sumienia i dramat wyobraźni chłopskiego dziecka–poety. Dlaczego Wojciech Czerniawski skojarzył motyw śmierci Puszkina z pamiętnikiem ojcowskim? Dlaczego umieścił dogorywającego u siebie, obok siebie i kazał swojej matce czuwać u jego śmiertelnego łoża? Wyjaśnienia są zbędne, odpowiedzi – oczywiste: ojciec i syn przeżywali w istocie jedną i tę samą sprawę. Tyle że ojciec pisał o sprawie przez fakty, syn zaś – odwrotnie: 63 Nie, nie, zupełnie nie interesują mnie fakty. Chodzi mi o coś ważniejszego. O życie. O każdą chwilę. O coś delikatnego. Najważniejszego w życiu. Jakieś struktury bez przerwy widzę. Struktury życia. Które się walą. Jakbyśmy patrzyli przez wiele lat. A tu wyrastają zielska, krzewy, drzewa. Szmaty butwieją. Strzępy papierów. To chyba rękopis tej książki. Tak się kończy Puszkin w Paryżu, jeden z najpiękniejszych i najistotniejszych – a dziś już można śmiało dodać, że także najbardziej nowatorskich i zgoła profetycznych – utworów w literaturze polskiej lat osiemdziesiątych. Pisany w czasie, kiedy zaczynał się – trwający wciąż – proces rozpadu struktur, odzwierciedlał jego dramatyzm w sposób niebywale wyrazisty, dynamiczny i konstruktywny. Pęknięcia czaso–przestrzennej struktury obrazu posłużyły artyście do uzyskania swoistego efektu „głębi ostrości”, z destrukcji struktury języka wyprowadził niepowtarzalny kształt językowy swojej poezji–prozy. „Katedrę w Kolonii” uformował Czerniawski na wzór słynnej świątyni: trajektorie myśli rozciągnął między wieżycami a lochami, doznaniom i wzruszeniom dał czaso–przestrzeń nieograniczoną. Dzięki temu zdołał ukazać k r w i o b i e g uczuć, z o b r a z o w a ć ich powstawanie, krążenie, rozszerzanie się, przeistaczanie. Oto przykład: [...] czy katedra to na pewno to, co chcemy zobaczyć, pewnego razu, gdy ludzki potok przeciskał się jak zawsze koło katedry, usłyszałem krzyk, „mama”, był to krzyk przenikający do głębi, zobaczyłem oczy i zmartwiałą twarz kilkunastoletniej dziewczyny, biegła krzycząc „mama, mama”, był to przerażający krzyk, pełen najgłębszej trwogi, biegła jakby brzegiem morza [...] czy chciałbym zaprzyjaźnić się z tą dziewczyną, by móc usłyszeć czasem jej krzyk trwogi, w i d z i a ł e m t e n d r a m a t g d z i e ś w p o w i e t r z u [podkreślenie MJ], kruszyło się to wszystko, nie tylko marzenia, zdolności, pozostawał tylko pył, co można, tak jak katedrę, narysować, namalować, opisać i zabrać ze sobą, czy można u w i ę z i ć katedrę w Kolonii [...] Dziewczęcy krzyk trwogi – wywołany zapewne zagubieniem w tłumie – słyszy artysta jako krzyk trwogi ostatecznej, krzyk, który kruszy w s z y s t k o, cały wewnętrzny świat, bo wstrząsa jego posadami, budzi uśpione w g ł ę b i, zapomniane krzyki wszechczasów. Tak jest zawsze u Czerniawskiego, tak on odczuwa i przeżywa. Nic, co dzieje się na powierzchni, nie ogranicza się do powierzchni; wszystko rozpościera się szeroko, wznosi wysoko i opada – tym głębiej, im żywszych pokładów wrażliwości dosięga, im czulszych strun wyobraźni dotyka. Poruszony katastrofą amerykańskiego promu kosmicznego – promu, który miał wynieść „ponad poziomy” zwykłą nauczycielkę z miejscowości Concord w stanie New Hampshire, jedną spomiędzy miliardów poniżonych i krzywdzonych – napisał Czerniawski swój przeniknięty bólem i współczuciem lament nad tymi, którzy umierali z głodu, zamarzali na drogach, tonęli na statkach wiozących ich do Ziemi Obiecanej, Ameryki – „Challenger ląduje na twoich ustach”. Challenger – jak „Concorde” – dumny znak nadziei, przeistacza się w symbol klęski i rozpaczy, wywołując ciąg obrazów, które ukazują cierpienia ludzkości na przestrzeni dziejów. Ich ciężar jest ogromny, struktura lirycznej opowieści pęka pod jego naporem, kruszy się, rozsypuje... „Challenger ląduje na twoich ustach” to godna najwyższego szacunku próba rehabilitacji człowieka poniżonego. Ostatnia wydana książka Wojciecha Czerniawskiego, „Meduzy wloką się za mną”, to zbiór trzech opowiadań, spośród których tylko pierwsze, tytułowe, powstałe w latach 1976–1977, jest nieznane; dwa pozostałe to „Puszkin w Paryżu” i „Katedra w Kolonii”. Nie bez powodu związano je w tryptyk: „Meduzy...” jako obraz matki, „Puszkin...” jako wyobrażenie ojca, „Katedra...” jako głos (krzyk–lament–hymn) w obronie sprawiedliwości, wolności i godności – to najważniejsze składniki świata kreowanego przez pisarza ze Szprotawy. Świata, którego początek i kres, urodę i treść, funkcję i sens, wyznaczyło wiejsko–pomorskie dzieciństwo: Dalekie są łąki dzieciństwa. Zmieniło się tam wszystko. Tylko ja nie mogę przestać widzieć tych łąk. Biegnę. Wiatr rozwiewa moje włosy, moje stopy, moje ramiona. Przeraźliwie 64 powoli biegnę wśród kwiatów białych. Jesteśmy jak płatki śniegu. Spadamy w powietrzu. Spadają nasze ramiona. Nasze twarze. Oczy. Usta. Daleki ląd. Może odkryję tę Amerykę. Wojciech Czerniawski w latach osiemdziesiątych był pisarzem kontrowersyjnym. Ceniony przez krytyków „Twórczości”, „Odry”, „Nowych Książek”, nagradzany (m.in. nagroda im. Stanisława Piętaka za „Dziennik z zapomnienia”), stawał się nierzadko celem niewybrednych ataków. Obecnie zdaje się nie istnieć: nie widać na rynku jego nowych książek, nazwisko autora Niemożliwego nie pojawia się w prasie literackiej. Brak jakichkolwiek wieści z zielonogórskiej Szprotawy. Czyżby wyczerpał się pisarsko i złamał pióro? 65 TADEUSZ SIEJAK 66 Piękny Duch – Wieczny Rewolucjonista (w świetle listów) Jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy współczesnych, zaliczany już do klasyków naszej literatury, Tadeusz Siejak był z zawodu inżynierem. Pracował kolejno w Zakładach Przemysłu Metalowego H. Cegielski w Poznaniu, Zakładzie Przemysłu Drzewnego w Miałach, wreszcie w Zakładzie Inżynierii Komunalnej w Chodzieży. Rozgłos pisarski zdobył powieściami: „Oficer” (1981, nagroda imienia Stanisława Piętaka, adaptacja radiowa 1982), „Próba” (1984, nagroda imienia Stanisława Wyspiańskiego, adaptacja sceniczna 1987, ekranizacja pt. „Po upadku” 1989), „Pustynia” (1987), „Dezerter” (1992). Entuzjazmowali się nimi zarówno krytycy literaccy, jak i zwykli czytelnicy, jako że przedstawiały stan świadomości zbiorowej w Polsce lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Polacy odnajdywali w nich własne problemy, krzywdy, niepokoje. Młody, bezkompromisowy pisarz mówił im bez osłonek, w jakim kraju żyją. W realistycznym, nasyconym akcentami groteski obrazie codziennego życia prominentów partyjnych średniego szczebla oraz środowisk fabrycznych zawarł krytykę zdegenerowanego PRL–owskiego systemu. Na przykładzie klęsk, jakie stały się udziałem bohaterów jego powieści: inżyniera stażysty w fabryce lokomotyw („Oficer”), wojewody („Próba”), dyrektora wielkiego zakładu produkcyjnego („Pustynia”) oraz doktora nauk technicznych w instytucie naukowo–badawczym („Dezerter”), ukazał tragizm ludzkiego dążenia do dobra w warunkach upadku norm moralnych, rozpadu więzi międzyludzkich, destrukcji języka publicznego i prywatnego, rozchwiania poczucia sensu pracy. Uznany za pisarza politycznego, kronikarza przemian ustrojowych w Polsce, Siejak zżymał się na te i podobne „etykiety”, sprzeciwiał zamykaniu go w ciasnych przegródkach. Był kimś więcej. Był autorem powieści metaforyczno–filozoficznych oraz eseju filozoficznego – utworów, których nikt wówczas nie chciał wydać, a które autor cenił wyżej niż owe popularne i cieszące się społecznym uznaniem „kroniki”. Trzeba było, by zmarł i został obwołany klasykiem, ażeby zajęli się nim wydawcy. Głód sensu ukazał się w roku 1994 staraniem dyrektora Graf–Punktu, Łukasza Szymańskiego, byłego szefa „Iskier”, gdzie Siejak wydał trzy pierwsze powieści; Książę czasu – nakładem Spółki Wydawniczo–Księgarskiej w roku 1995, dzięki usilnym zabiegom entuzjasty Siejakowego pisarstwa, Henryka Michalskiego, historyka literatury z IBL. W świetle tych dwu książek pisarz istotnie wygląda inaczej. Należałoby jednak przedrzeć się przez liczący kilka tysięcy stron rękopis sagi pokoleniowej Tam, dołem płynie rzeka, nie dokończonej zresztą, by poznać pisarza do końca. Któż jednak znajdzie pieniądze na to ogromne przedsięwzięcie?! Na razie pożyteczne wydaje się sięgnięcie po jego listy pisane do prywatnych osób. Jest tych listów, jak się zdaje, tyle, że gdyby je zebrać, powstałby spory tom interesującej epistolografii. Siejak bowiem, rozlewny w powieściach (każda była z powodów konstrukcyjnych skracana, kondensowana, zawsze przez samego autora i wedle jego uznania), lubił dopełniać je jeszcze komentarzami przekazywanymi w listach, być może, w trosce o to, aby go dobrze rozumiano. Wydaje się, że w ogóle miał silną potrzebę kontaktu z czytelnikiem, potrzebował tak zwanych informacji zwrotnych, oczekiwał ich, domagał się. Nie odrzucał uwag krytycznych, wręcz prowokował je – wszystkie były przydatne, pouczające. Zawsze i wszędzie szukał własnej prawdy. Był niezależny i odważny, trochę może przekorny, nie przyjmował ogólnie obowiązujących diagnoz społecznych, historycznych, politycznych – szukał własnego obrazu świata. Po „Oficerze” i „Próbie” został uznany za antykomunistę, w „Pustyni” i „Dezerterze” okazał się obrońcą idei komunistycznej jako w istocie swej słusznej, uderzył natomiast w takie przejawy ponadczasowego zła, jak egoizm, pazerność, głupota, tchórzostwo, żądza władzy, które wypaczają najszlachetniejsze dążenia ludzkie. W eseju „Głód sensu” dał filozoficzne uzasadnienie swojej obrony komunizmu i potępienia kapitalizmu. Aczkolwiek jego diagnozy i prognozy budzą zasadniczy sprzeciw, w wielu przypadkach nie można im 67 odmówić przenikliwości i słuszności. Gdyby Siejak żył, można by pokusić się o rozmowę z nim – rozmowę, do której tak gorąco właśnie „Głodem sensu” zachęcał – ale jakże polemizować z jego duchem, zwłaszcza gdy oblicze świata zmienia się z dnia na dzień i, być może, on sam musiałby dzisiaj modyfikować swoje rozpoznania. Listy Tadeusza Siejaka, które podaję do druku, pochodzą z mojego prywatnego archiwum i stanowią wybór podyktowany limitem miejsca. Dotyczą mojej redaktorskiej współpracy z pisarzem, która trwała trzynaście lat, od chwili złożenia przezeń maszynopisu „Oficera” w „Iskrowej” Redakcji Debiutów (1980), do moment ukazania się „Dezertera” w innym już wydawnictwie, w Polskiej Oficynie Wydawniczej „BGW”, jednakże za sprawą pierwszego wydawcy Siejaka, dyrektora Łukasza Szymańskiego. Nie ma już śladu po tamtym czasie, wszystko się zmieniło. Nie ma, niestety, Tadeusza Siejaka: zmarł po przewlekłej, ciężkiej chorobie 7 czerwca 1994 roku w Chodzieży. I po nim prawie że ślad zaginął. Książki jego poszły w zapomnienie (w każdym razie żadnej z nich nie wznowiono), nazwisko nieomal zniknęło z łamów czasopism. Jedynie badacze literatury je wymieniają, no i chodziescy przyjaciele pisarza starają się podtrzymywać pamięć o nim (nakładem Klubu Literackiego imienia Tadeusza Siejaka w Chodzieży, przy finansowej pomocy Chodzieskiego Klubu Gospodarczego, ukazał się w roku 1999, pod redakcją Krzysztofa Polarka, zbiór szkiców pt. „Próby. O prozie Tadeusza Siejaka”). Z pięciuset drzewek, które na kilka lat przed śmiercią posadził na swoim chodzieskim osiedlu, przetrwało niewiele – sporą część wyciął sąsiad–zawistnik, nie mogący ścierpieć ideowego trudu pisarza. Autor „Oficera” wszak, ów Piękny Duch – Wieczny Rewolucjonista, był w istocie żarliwym propagatorem pracy: organicznej, twórczej, o d p o d s t a w, pracy, która przemieni oblicze człowieka i świata. Był marzycielem wcielającym swe idee w słowa i pragnącym, by słowa te stały się ciałem. Umierał w poczuciu przegranej. Czy jednak do końca przegrał, cały umarł? A może jednak ziarno jego siewu znalazło gdzieś urodzajny grunt... 68 Z listów Chodzież, dnia 10.12.80 r. Szanowna Pani! Mam przed sobą kopię listu, jaki wysłałem do Pani w zeszłym tygodniu, a pisałem dnia 4.12.80 (w dacie jest omyłka: 4.11.80). W liście tym było zdjęcie i życiorys. Widać, list nie doszedł jeszcze do celu. Na wszelki wypadek wysyłam drugi*. Urodziłem się 22.09.1949 roku w Poznaniu i tam, na Dębcu, mieszkałem do 1977 roku. Mój ojciec był piekarzem, w 1953 roku zabrano mu piekarnię i od tego dnia pracował w wielu różnych miejscach, aż wylądował w Cegielskim. Matka nigdy nie pracowała poza domem. Skończyłem Politechnikę Poznańską, jestem inżynierem elektrykiem. Byłem kolejno konstruktorem, głównym energetykiem, projektantem, teraz się „zdeklarowałem” zawodowo zostając zastępcą dyrektora**. Myślę, że powrócę do projektowania. Jestem bezpartyjny, należę do Solidarności. Nie mam żadnego przygotowania teoretycznego do uprawiania literatury. „Oficer” to moja pierwsza samodzielna książka wydana (jeżeli będzie wydana, w co jeszcze nie wierzę)***. Uważam, że n a j l e p s z y m s p r a w d z i a n e m c z ł o w i e k a w n a s z y m u s t r o j u j e s t s t o s u n e k d o p r a c y, d o w ł a s n o ś c i o g ó ł u i d o d r u g i e g o c z ł o w i e k a. Mam bardzo konserwatywne poglądy na rodzinę. Konserwatywne, jeśli wziąć pod uwagę ogólnie panującą „modę” wypracowaną w naszym kraju. Jestem za rodziną silną, trwałą i liczną (mądrze liczną). Rodziną–opoką na całe dobre życie. Moi autorzy i ich książki: Cronin (cały), Karol May (ten zachęcił mnie do czytania i za to będę wdzięczny jego bajeczkom), Mika Waltari („Egipcjanin Sinuhe”), Steinbeck, Prus, Faulkner, Joyce (jego poradnik formy). Nie umiem powiedzieć, dlaczego nie lubię Hemingwaya i Cortazara, jeżeli na przykład odpowiadają mi London i Llosa. Literatura, moim zdaniem, żeby była dobra, musi być obiektywna w opisie (w sensie merytorycznym, nie formalnym) i subiektywna w stawianiu pytań lub diagnoz, jeżeli takie stawia. To zapewnia bogactwo literaturze jako całości. W kolejnych pokoleniach sztuki, w tym literatury, ja rozróżniam dwa, następujące prawie zawsze po sobie. Pierwsze – to tacy, których krytycy nazywają „czystymi formalistami”, a którzy wynajdują sposoby tworzenia; drugie – to tacy, którzy potem te wynalazki spożytkowują. Można powiedzieć – wyrażają sensy i idee środkami już wypróbowanymi. Myślę, że mimo wysiłków z mojej strony nie należę do pierwszej grupy. Maluję farbami, które zrobił kto inny; to przykre, ale prawdziwe. No – i wyszedł mi manifest zamiast życiorysu. Spieszę zawiadomić, że w sobotę, 6.12.1980 r. urodził nam się syn. Drugi syn, a trzecie nasze dziecko. To mnie na jakiś czas unieruchamia. Kończę już, pozdrawiam serdecznie. Tadeusz Siejak * List był odpowiedzią na prośbę redakcji o informację autobiograficzną potrzebną do wyposażenia „Oficera”, przygotowywanego właśnie do druku. Powieść ukazała się nakładem „Iskier” w roku 1981. ** Zakładu Inżynierii Komunalnej w Chodzieży. *** Miał powody nie wierzyć, ponieważ Oficera odrzuciło mu wcześniej, w obawie przed cenzurą, kilka wydawnictw. 69 (Chodzież) 7.06.1981 r. Szanowna Pani, serdecznie dziękuję za informację o „Oficerze”. W połowie czerwca, będąc w Warszawie, pytałem o to samo dyrektora [„Iskier”] Szymańskiego. Nie spodziewam się książki prędzej niż we wrześniu. [...] Ja sam nadal niepokoję się o los „Oficera”, ale moja obawa oparta jest na czym innym niż opóźnienie czasowe. Zauważyłem mianowicie, że do czytelników dociera tylko warstwa fabularna (mówiąc ściśle – do większości czytelników). Warstwa fabularna, która się przejadła. Takich intryg i układów (intryg w sensie zawiązków fabuły) mamy na kopy we wszystkich środkach przekazu, tak więc zjełczałość samego „dziania się” jest oczywista. Potwierdzają to moje (krótkie, ale treściwe) rozmowy z KTT* i z p. Szypulskim. Oni „Oficera” nie „przeczytali”, a jeśli nie „przeczytali” go tacy fachmani, to cóż amatorzy? Ale to – jak się mówi – inna para kaloszy [...]. Zaciekawiony takim obrotem sprawy, próbowałem dowiedzieć się o dalsze losy scenariusza i filmu. Jak Pani zapewne wiadomo, „Iluzjon” rozleciał się bezpowrotnie, w związku z czym znalazłem się na lodzie. KTT stracił na film ochotę i nie bardzo wiedział, jak się z interesu wycofać, więc – mimo że po obejrzeniu fragmentów w Starej Prochowni sam tej ochoty nabrałem i zaczynałem z Szypulskim spory na temat jego propozycji przeróbek – ja się wycofałem. Przy okazji – nabieram coraz silniejszego przekonania, że nasz artystyczny „byznes” to ruchome szkło, pływająca masa, do której jestem coraz mniej przekonany. Ale – to jeszcze inna para kaloszy. Zaś ja znalazłem się w samym środku wydarzeń, przy których można uskrobać materiału na trzy filmy dziennie i dwie powieści na tydzień. Takie, które zadowoliłyby najbardziej spragnionych sensacji telewidzów. Nie umiem chodzić po bagnie, a po takim przyszło mi stąpać, i mimo że zawsze zakładałem siebie jako zimnego obserwatora – zawsze staję się głównym lub czołowym aktorem zdarzeń. Niedawno złożyłem rezygnację ze stanowiska wicedyrektora – powodowany zmęczeniem, podjazdami szefa, brakiem głowy do pisania i zdrowiem wreszcie. Robiłem to z prawdziwym żalem, bo ostatnio miałem dla siebie pole tworzenia nieogarnione – rozpocząłem tytaniczne zadania z zakresu „prac organicznych”, tworzenia nowego zakładu od podstaw. I nie bardzo chcą mnie puścić (chcę wrócić do Pracowni Projektowej), co jest może miłe, ale wywołuje falę spekulacji, której stałem się obiektem. Mimo tych wszystkich przeszkód przepisałem i pobieżnie skorygowałem moja nową pracę, której dałem tytuł „Próba”. Wczoraj przywiozłem ją do Warszawy (poniedziałek, 6.07.81) i, ponieważ nie zastałem Pani w wydawnictwie, zostawiłem w sekretariacie z prośbą o przekazanie jej Pani. Muszę wyznać, że się boję. Boję się o wiele bardziej niż przy wstępnej ocenie „Oficera”, bowiem teraz, zrobiwszy „Oficerem” początek, mogę się potwierdzić albo sobie zaprzeczyć. Rzecz jest o dygnitarzu, którego dręczą wyrzuty sumienia (zdaję sobie sprawę z banalności tego rodzaju określeń, ale trudno znaleźć krótsze) dotyczące sposobów zrobienia przez niego kariery i sprawowania władzy. Pomysł fabularny jest trochę zwariowany – wojewoda Ratajczak na wpół postanawia, na wpół chce rzucić wszystko w diabły, ale rzucić w sposób szczególny – robiąc świństwa, które spowodowałyby jego „odejście na własną prośbę”, zwolnienie, nawet aresztowanie. Robi te świństwa, a oczekiwanych skutków nie widać, co go coraz bardziej przekonuje o absurdalności układu, w jakim „funkcjonuje” (to ulubiony „wytrych” naszego byłego pierwszego w KW). I to jest wszystko. Pomysł powstał równolegle z „Oficerem”, przy jego realizacji wykorzystywałem strzępki legend krążących w województwie pilskim i moje osobiste kontakty z „szefami”. Obawiam się, że „Próba” zostanie odczytana jako odbicie fali po sierpniu, jako odblask lat siedemdziesiątych. U nas te przedziały i okresy są szczególnie funkcjonalne. A niestety – i ja, 70 i inni przed rokiem 1970 też umieli patrzeć i myśleć. Rzecz dotyczy naszej realizacji socjalizmu (za którym jestem cały czas!) w ogóle i daje moją osobistą przepowiednię na przyszłość. Niestety – przepowiednię. Ostatnie zdanie podkreślam następnym samochwalstwem – i ja, i inni po roku 1980 też umieli patrzeć i myśleć. Szkoda tylko, że nie mogę zdobyć się na powiedzenie o sobie (może – na razie), że jeżeli negacja, to co w zamian? Co za układ, który nie będzie miał tak rozwiniętego zalążka gnicia? Może jestem z pokolenia, które na ułożonej wzdłuż wzrastającej osi sinusoidzie historii zaprzecza sensowi rewolucji, opowiada się za ciągłością przemian i świadome jest istnienia raka? (ależ grafomania!) Może, do jasnej cholery, jestem jednym z tych, których bardziej cieszy budowa domu niż jego zburzenie i którzy wierzą w remonty? Nie wiem, i dość na tym. „Próba” jeszcze nie jest odpowiedzią. „Próba” jest zdecydowaną negacją. Za wiele Pani o niej opowiadam, pewnie ze strachu. Czas będzie kończyć, bo kartki nie zmieszczą się do koperty. [...] Tadeusz Siejak * KTT, czyli Krzysztof Teodor Toeplitz, publicysta i krytyk filmowy, nosił się przez krótki czas z zamiarem napisania scenariusza filmowego na kanwie Oficera. (Chodzież) 17.05.1982 r. Szanowna Pani, [...] Bardzo dziękuję za wiadomość o „Próbie”, cieszy mnie ona, chociaż mam bardzo przykre wieści o działaniu cenzury. Widziałem wykreślone z tekstu rzeczy, o których „filozofom by się nie śniło...” Miewam się rzeczywiście dobrze, dużo pracuję, trochę piszę, przekroczyłem trzysta stronic „Pustyni”. Wyraźnie ukształtował mi się cykl powieściowy o pokoleniu synów „homo novus”, jak to określa Henryk Bereza. „Oficer”, „Próba”, „Pustynia” – te książki są (będą) bardzo podobne. „Pustynia” będzie książką straszną i kiedy się ukaże, zostanę wyklęty, to pewne. Ale – jeszcze czas. Poza tym – jest nareszcie prawdziwa wiosna. Nie wiem, jaki jest Pani dostęp do jej dobrodziejstw, ale ja mam to w każdym miejscu i w każdej chwili. To całe piękno jest trochę jak ochłap rzucony skazańcom, tak to czuję. To piękno nie do opisania słowami, które nagle powstało i tak dobitnie udowadnia nam przemijanie... Jeszcze raz dziękuję za list, przepraszam za długie milczenie, przekazuję pozdrowienia od rodziny i siebie. Tadeusz Siejak Chodzież, 85.10.05. Pani Mario, piszę ten list przepełniony wstydem. Przed tygodniem zacząłem pracę nad „Pustynią”. To właśnie przyczyna owego wstydu. Pozostając przy ideowej warstwie, nadal w pełni przekonany i pewien swego, wstydzę się wielu wycieczek za „granicę grafomanii” w formie. Czas, jaki upłynął od napisania „Pustyni”, lektury ostatnio poznane, szkoła, którą stanowiło opracowanie „Próby” dla teatru – oddaliły mój punkt widzenia i (co daj Boże) uczyniły bardziej bezlitosnym dla siebie. Kreślę więc, zmieniam, przepisuję. Jest bardzo mało miejsc, w których uwagi Pani, wyrażone na marginesach, nie trafiłyby mi do przekonania. 71 Na dodatek – czytam właśnie Brunona Schulza, Wańkowicza, przeczytałem „Dzienniki” Gombrowicza. Wszystko to razem powoduje, że coraz poważniej myślę, czy nie odłożyć pióra i, chociaż jest w tym pewnie trochę podświadomej kokieterii, coraz mniej wierzę wszystkim entuzjastycznym recenzjom. Być może, stan ten okaże się doświadczeniem cennym i przejściowym, może jednak będzie stały, a przez to cenny mniej... W każdym razie (pod)świadomość bycia literackim uzurpatorem, w dodatku z nadania, dokucza mi bardzo. Z pokorą, z pokorą kreślę „Pustynię” i raz po raz zaglądam do mojego listu–protestu do Pani*, z wiosny tego roku, też go się (trochę) wstydząc, zaś list dzisiejszy piszę, by się (trochę) wytłumaczyć oraz wyjaśnić powody opóźnienia w pracy. Spodziewam się oddać książkę gdzieś w drugiej połowie listopada, pod warunkiem, że jakieś nowe okoliczności nie przeszkodzą mi w tym. Myślę, że czeka nas jeszcze długa dyskusja nad maszynopisem – podobnie jak było z „Oficerem”. Bardzo dziękuję za ogromną pracę Pani przy „Pustyni”. Serdecznie pozdrawiam Tadeusz Siejak * List–protest dotyczył mojej krytycznej (wewnętrznej) recenzji „Pustyni”, sprowokowanej przez autora, któremu nie wystarczały słowa bezwarunkowej akceptacji. Przez przekorę postanowiłam „pogrymasić” i „powymądrzać się”, wbrew zasadzie przyjętej wobec budzących zawsze mój szacunek utworów Siejaka (jeśli już, to stawiałam mu „robocze” pytania na marginesach maszynopisów). Zareagował gorącymi zaprzeczeniami i wyjaśnieniami. Chodzież, 22.10.88 Maria, dziękuję za przysłanie numeru „Kierunków” z Twoim szkicem*. To jasne, że mnie zainteresował. Z ludzi, których wymieniłaś i opisałaś, nie znam zupełnie Łuczeńczyka. Mam jego książkę, „Źródło”, ale przyznać muszę, nie zainteresowała mnie. Nie przeczytalem do końca. Moim zdaniem, z całej piątki najbardziej literacko uzdolnionych, sądząc po dziełach (bo znam go osobiście od zupełnie innej strony), jest Schubert. Szkoda, że na razie wypalił się do całkowitej bezczynności pisarskiej. Nikt z nas, nawet Józek [Łoziński] nie dorównuje mu w kreowaniu językowej rzeczywistości... Co do mnie – przeżywam właśnie moment literackiego zachwiania wiary, jak zawsze, gdy zbliżam się do finału jakiejś mojej książki (każda z nich wydaje mi się zawsze gorsza od poprzedniej, gdy brać pod uwagę formę...), tak więc wszelkie pochwały obciążają mnie psychicznie, jak sportowca faworyta... Ciążą mi własne słowa, już kiedyś napisane, ciążą sposoby pisania, których nie chciałbym powtarzać, ciążą myśli, których mam tłum, a wypowiedzieć w atrakcyjny sposób nie umiem, ciąży rzeczywistość, która tak wiernie i prędko podąża w kierunku, jaki opisuje filozofia, również moja... ** Zdaje się, że mój obecny stan ma znamiona tzw. dezintegracji osobowości. Byle pozytywnej... Mam już 596 stron „Dezertera” (w dniu, w którym piszę do Ciebie) i drugie tyle, ilościowo, zwątpień co do tej książki. Wszyscy mi odradzają kontynuację tematyczną trylogii, a tu pcha się na papier były dygnitarz rangi wojewódzkiej, leczący się po operacji wrzodów żołądka w pobliskim sanato- 72 rium. Rad bym go umieścił w składzie „narodowej dyskusji”, jaka ma się odbyć w bacówce mojego bohatera – to byłby jedyny sygnał ciągłości fabularnej i problemowej – wtedy już tetralogii... Dyskusja – wiem, o czym chcę napisać, nie wiem, jak napisać, żeby nie był to rozpisany na głosy wykład filozofii i socjologii... Wszystko to sprawia, że nie spieszę się z pisaniem, znajduję wiele pretekstów i przyczyn prawdziwych, by odkładać robotę na zaś (to wielkopolskie), i rzadko mam świadomość, że mi „wychodzi”. Rozdział o bacówce to, jak na razie, jeden wielki opis przyrody polskich gór i erotyzm „przypadkowy”, który uświadamia bohaterowi, że czas jego młodości już minął, że istnieje p r z e m i j a n i e i koniec. Coś mi się zdaje, że bohater przechodzi przez moją własną smugę cienia... Jest w tej powieści wielka liczba symboli z naszej narodowej i światowej mitologii – niektóre przejrzyste, niektóre zakryte, trochę się tym bawię, trochę robię je podświadomie, nie wiedząc dokładnie, do czego w końcowym rezultacie posłużą. Rzecz jasna, że język nie będzie tu szokiem (zwłaszcza po Schubercie i poprzednich moich książkach), bo rzecz dzieje się w innych środowiskach (chociaż w dyskusji będą też „niskie”, staram się jednak bardzo o melodię, której nikt z Was nie zauważył w opowiadaniach filozoficznych) i, jak zawsze, o autentyzm i adekwatność mowy poszczególnych postaci. Mógłbym Ci jeszcze wiele opowiadać o „Dezerterze”, ale to nudne. Nie mam sumienia nudzić Cię dalej. Miałem być dzisiaj w Brnie na premierze sztuki wg jednego z moich opowiadań filozoficznych („Książę czasu”), ale nie dostałem na czas paszportu i nie pojechałem. Dobrze się stało, bo byłem ostatnio przemęczony, a układ kalendarza nie wskazuje na rychły wypoczynek. Tyle. Pozdrawiam serdecznie Tadeusz Siejak * Wyrażona w eseju „Głód sensu” oraz w opowieściach „Książę czasu”, „Namiot wodza”, „Wielki spływ”. Chodzież, 11.12.1988 Mario, [...] Byłem w Warszawie w środę [...] Zostawiłem Ci na biurku moje dwa opowiadania filozoficzne („Namiot wodza” i „Książę czasu”) i parę opowiadań „zwyczajnych”, z dawnych czasów. Przy tym wszystkim przegapiłem najlepsze ze „zwyczajnych” opowiadań, pt. „Miłość”, które było drukowane w 6/85 numerze „Pisma”. Gdybyś miała ten numer pod ręką, możesz przeczytać. To, przy okazji, mój debiut zagraniczny, bo to właśnie opowiadanie zostało przełożone na niemiecki (NRD). Bardzo jestem ciekaw Twoich odczuć przy czytaniu tej mojej filozofii, tak odrzucanej przez krytykę literacką. Mam podświadome przeczucie, że owe właśnie opowiadania n i e s ą p r z e c z y t a n e... Ale może to tylko mój upór? [...] Pytasz o wrażenia z Glasgow. Otóż są mieszane. Nie zaszokowała mnie zachodnia technika, co wszyscy przepowiadali. Być może, jestem z techniką obyty przez swój zawód. Nie widziałem Londynu, bo tam była tylko przesiadka na samolot krajowy, ale architektura, jaką mogłem zobaczyć w Glasgow, nie podobała mi się w żadnym razie. To miasto przypomina Łódź, przy czym, moim zdaniem, jest dużo mniej od Łodzi ciekawe, choć jest dużo czystsze. Pomijam tu ofertę sklepów, to jasne. Przyjęto nas bardzo mile, ale z iście angielskim chłodem, wyzierającym spod uprzejmości. Na takie traktowanie jestem bardzo uczulony. W trakcie wizyty okazało się, skąd ów chłód się wziął. Cała nasza ekipa „sztuk dyskursywnych” (więc literatury właśnie) była podzielona 73 na warstwy „sługusów reżimu”, „zaakceptowanych przez reżim” i „niezależnych”. Ja i poetka ze Śląska, Marysia Korusiewicz (znasz?), należeliśmy, jak się okazało, do grupy środkowej. Po moim wieczorze autorskim pogląd ten się nieco zmienił i niektóre osoby usiłowały jakoś nadrobić skutki tego głupiego podziału. Ta dobra wola spowodowała, że dopiero wtedy mieliśmy ilustrację różnic w traktowaniu i przyjmowaniu poszczególnych warstw. Niezależnych było trzech. Ich przewodnik, czyli Jacek Woźniakowski, profesor historii sztuki z UJ i KUL–u, oraz „uczniowie”, czyli Paweł Huelle (tak, ten od „Weisera Dawidka”) i Bronisław Maj, poeta z Krakowa, twórca gazety mówionej „NaGłos” (ten ostatni „ujął” mnie szczególnie tym, co powiedział o Schubercie: „poczułem się zwolniony z obowiązku czytania już po dwóch stronach „Panny Lilianki”). Chłopcy ci przyjmowali należne im hołdy ze szczególną wyrozumiałością, nie bardzo chcieli rozmawiać ze „sługusami reżimu” (nami) i grali swoje role bardzo poważnie. [...] Poza tym było bardzo miło. Nie miałem nawet czasu na zwiedzanie, bo musiałem pomagać w tłumaczeniu moich tekstów (to rzecz niewykonalna). Nauczyłem się bardzo wiele (o ludziach), poznałem wielu ciekawych ludzi (Adam Czerniawski, Jan Chodakowski z „Pulsu”), tyle że skażonych nienawiścią, podsycaną, jak się zdaje, przez ich własne wyrzuty sumienia uciekinierów i zupełnie nie rozumiejących dzisiejszej Polski. Oczywiście, kup mi „Dzieci Arbatu”, jeżeli to możliwe*. Nie wiem, czy będę w Warszawie przed świętami, raczej wątpię. Odbiorę potem. Serdecznie pozdrawiam Tadeusz * „Dzieci Arbatu” A.N. Rybakowa, pierwszy literacki symptom pieriestrojki w ZSRR, wydane przez „Iskry” w 1988 roku, robiły wówczas zawrotną karierę handlową. Chodzież, 1989.04.07 Mario, [...] Jestem teraz w sytuacji zawieszenia (kiedy wreszcie padnę i zostanę podłączony do maszyny* – a dziś wycisnąłem na ławce 100 kg, jak za najlepszych czasów!), która odsuwa ode mnie świat gdzieś w obojętną dal. Gdyby nie praca, w której muszę o tym zapomnieć i daję się jeszcze ponieść bez dystansu, popadłbym w stan zupełnego braku motywacji, czyli, z mojego punktu widzenia, przestał być człowiekiem... Być może, i to doświadczenie przyda się kiedyś, jeżeli to „kiedyś” będzie. W każdym razie dostałem już skierowanie do chirurga, który ma mi wypreparować żyły w przedramieniu, gdzie będzie można podłączyć sztuczną nerkę. Kończę najtrudniejszą część „Dezertera”, czyli ów sławny dialog w bacówce, po którym zostaje zamordowany jego główny mówca, przyjaciel bohatera, ksiądz, który broni socjalizmu przeciw niedawnym działaczom partyjnym (np. wojewodzie Ratajczakowi, który jest właścicielem fabryki puszek dla piesków...). Reszta powinna już pójść w miarę gładko. Kończą się zdjęcia do filmu wg „Próby”, w wersji jak Ci opowiadałem, a ja jeszcze nie byłem na planie. Wybieram się tam w przyszłym tygodniu. Muszę się pochwalić. Węgrzy złożyli ofertę na druk kilkunastu autorów polskich u siebie. Każdy z nich ma w tej ofercie po jednej książce, tylko Siejak ma wszystkie trzy... Zdaje się, że po przełożeniu „Próby” mam u nich powodzenie. [...] A poza tym – wiosna! U mnie widać ją tak dokładnie, że chwilami nie mam wcale ochoty na robotę przy biurku i uciekam na działkę albo do sadzenia drzewek. Posadziłem ich w tym 74 roku, razem z krzewami, z pięćset. Jak to wszystko kiedyś wyrośnie, będzie puszcza. Obym mógł ja zobaczyć z dołu, nie tylko z góry, kiedy mało już mnie będzie interesowało... Pozdrawiam Cię więc na wiosenny sposób – rośnijmy i niech do zimy jak najdalej. Tadeusz * Przez ostatnie pięć lat życia Tadeusz Siejak był co miesiąc dializowany. Chodzież, 89.12.09 Maria, nareszcie mogę spokojnie usiąść przy biurku, by napisać do Ciebie. Biegam ostatnio jak oszalały, bo czasu jest mało*, a do zrobienia tak wiele – zarówno w zawodzie, jak w życiu i literaturze. Mam nową funkcję – jestem od spraw rozwoju mojego zakładu, czyli nazywam się wreszcie adekwatnie do treści mojej działalności. Moim zadaniem jest rozwój samej bazy technicznej, jak rozwój produkcji, a także, co teraz najciekawsze, ale najbardziej absorbujące, rozwój techniki przez nas stosowanej. Pole do działania mam ogromne, kontaktów bardzo wiele w całej Polsce, a zapowiada się, że nie tylko styczność z nauką, techniką i, niestety, coraz powszechniejszym w tych sferach cwaniactwem finansowo–osobistym... Wprowadzam nową technikę, która często okazuje się być wielkim bluffem pseudonauki, i pochlebiam sobie przy tym, że niektóre nasze pomysły wcale nie są gorsze od cudzych. Jak zapewne pamiętasz, działam w ekologii, najkrócej mówiąc, w zakładzie glutmajstrów, budujących oczyszczalnie ścieków. Dużo czasu zajmuje mi ostatnio zdrowie. Dowiedziała się o mojej sytuacji pani [minister] Cywińska i z miejsca załatwiła mi kontakt z Instytutem Transplantalogii w Warszawie. Byłem tam już na badaniach [...] muszę być jeszcze raz operowany przed ewentualnym przeszczepem, żeby usunąć chorą i grożącą odrzutem przeszczepu nerkę. Może się uda...** Czuję się jednak bardzo dobrze i to pozwala mi na tak dużą aktywność (bo jeszcze wznowiłem lekkie treningi kulturystyczne). W zeszłą środę zawiozłem do „Iskier” „Dezertera” [...]. Nie wiem, czy zdecydujecie się na wydanie, ale gdyby, to będę prosił dyrektora o taki sam jak zawsze skład obrabiający powieść, łącznie z ilustracją na okładce Macieja Buszewicza. Ten maszynopis jest pełen błędów, chociaż starałem się wszystkie je poprawić lub zamalować korektorem. Ich liczba świadczy o poważnym zachwianiu mojej uwagi i możliwości skupienia – to pewnie przez stałe jej naruszanie przez sztuczną nerkę... Przyznam, że boję się ocen bardziej niż za pierwszym razem, przy „Oficerze”. Boję się tym bardziej, że wciąż mam do mojej własnej powieści niejednorodny stosunek. Raz wydaje mi się znakomita, innym razem do niczego, nudna, literacko kiepska. Pewnie musi upłynąć trochę czasu, by ocena własna wyklarowała się i stała się jasna. Na razie, jak zawsze, mam na jakiś czas dosyć tekstu i odłożyłem go jak najdalej. Pewne jest jednak, że jest ona przeciw wszystkim, jak w westernie, przeciw całej dzisiejszej mętnej propagandzie, jak poprzednie moje powieści były przeciw temu, co było. Czy ja zawsze już będę skazany na bycie przeciw? Coraz pewniej twierdzę, że cofanie historii skazane jest na niepowodzenie. My usiłujemy to zrobić, sprawy jeszcze się nie wyważyły do końca, ale to grozi. Groźny byłby powrót do kapitalizmu, podczas gdy Zachód coraz wyraźniej zmierza do komunizmu. Paradoks? Nie, tak jest w istocie. Myśmy zapłacili za bilet (najwięcej Rosjanie), a kto inny wejdzie do kina. Zostaniemy znowu w tyle świata, który musi przejść do epoki wspólnotowej, wie o tym i robi to, 75 mówiąc zupełnie co innego. Czyżby szykował sobie z nas zaplecze, tanie i łatwe do eksploatacji? Pytasz, czy możliwa jest Europa bez granic. Moim zdaniem, jest możliwa, nawet konieczna, ale ze Wschodem, który nie będzie tylko zapleczem, a równoprawnym uczestnikiem procesu jednoczenia świata, od Europy rozpoczętego. Nie będziemy równoprawni, jeżeli postawimy na system, który na Zachodzie już dobiega kresu, jak koń dobiegający do mety. Kapitalizm jest takim systemem. Tak więc znowu jestem przeciw. [...] Zdarza mi się czytywać owe osławione książki emigrantów i niezależnych (od czego? – jakże denerwuje mnie szermowanie, ba, kupczenie tym słownym wytrychem!), zdarza mi się czytywać książki koniunkturalne, [książki wypełniające] białe plamy, martyrologię itp. Nie wszystkie one są książkami dobrymi, jest wśród nich zaskakująco wiele literackiego barachła – myślę, że ludzie, kiedy przejdzie im owczy pęd ku „wolności”, poznają się na tym, zaczną wybierać również tutejszych, tych, którzy nie mieli dostępu do Paryża, nie korzystali z kontaktów, nie noszą garbu męczenników za sprawę (nie co do wszystkich wiadomo, za czyją sprawę, gdyby przejrzeć metryki, znalazłoby się ich kilka całkiem sobie przeciwnych...). Wiem, że tryskam w tym żółcią, ale do pasji doprowadzają mnie niektórzy reformatorzy, którzy wcześniej śpiewali w całkiem innym chórze, i to bardzo głośno. Niech im będzie. Jesteśmy jednak bardzo owczym narodem... Scena z pochodu pierwszomajowego w „Próbie” nie jest ani trochę przesadzona. Szkoda. W tym świetle „Dezerter” może mieć trudności, tym bardziej że nie ukrywam swoich poglądów i głoszę je, gdzie mogę. Zdarzyło mi się parę razy powiedzieć w telewizji i gdzie indziej, ale wszędzie publicznie, że świat zmierza do komunizmu i że uważam to za wyznacznik człowieczeństwa, a ja sam, jeżeli pretenduję do bycia chrześcijaninem, nie mogę nie być komunistą. Słowo to, jak sama wiesz, wznieca sercowe pożary, odbiera rozum i wkłada miecze do ręki. Wkłada je zwłaszcza tym, którzy wczoraj mienili się marksistami. Słowo to bowiem kojarzy się jednoznacznie z obozem koncentracyjnym, z jakiego właśnie wychodzimy, z jakiego nie wiemy – dokąd wyjść... [...] Pozdrawiam serdecznie – Tadeusz Siejak P.S. Nie bądź zbyt łagodna przy ocenie „Dezertera”... * Siejak, od dzieciństwa chory na nerki, zdawał sobie sprawę z bliskości kresu życia. ** Nie udało się. Instytut Transplantologii w Warszawie, stwierdziwszy, że organizm pacjenta jest zbyt wycieńczony, by przyjąć przeszczep, odesłał go z powrotem do szpitala w Pile. Chodzież, dnia 1990–07–29 Maria, dziękuję za list z wiadomościami o „Dezerterze”. Zawiozłem go do wydawnictwa na początku lipca, korzystając z okazji delegacji do Warszawy w sprawach zawodowych i zdrowotnych. Twój tomik poetycki [„Córkę Ikara”] oczywiście dostałem, ale nie dawałem znaku, wiedząc, że jesteś na urlopie. Przede wszystkim gratuluję. Pięknie wydana, piękna książka. Jak wiesz, nie umiem oceniać wierszy, nie czuję się na wysokości zadania, instynktownie zaliczając poezję do dziedzin sąsiadujących z geniuszem. Dlatego nie odważę się na moją prywatną recenzję – to byłaby profanacja. Myślę, że większość z nich [wierszy] powstała z bólu, zwłaszcza tych starszych, z lat siedemdziesiątych. Tak to już jest – sztuka jest najczęściej perłą, czyli „otoczeniem” bólu... 76 Szkoda jednak, że odżegnujesz się od poezji; ale może to tylko chwilowe, może teraz piszesz wiersze radosne albo wielkie, jak ten ostatni? Jeszcze nigdy, żadnego lata, nie byłem tak zajęty pracami pożytecznymi. Niewola u sztucznej nerki powoduje, że nie mogę nigdzie wyjechać, uroki miejsca, w którym mieszkam, ułatwiają szybkie kontakty z naturą, więc mam trochę czasu, który spożytkowuję na pisanie. Kończę przepisywanie następnej książki, tym razem rozprawy filozoficznej „Głód sensu”. Potem poprawianie opowiadań ze starych lat, potem poprawianie sztuki teatralnej, potem może powieść „Tam, dołem, płynie rzeka”. Zobaczymy. Jestem już daleko od „Dezertera”, który był jakimś stopniem myślenia bardziej filozoficznego niż literackiego; wielkim dla mnie stopniem w myśleniu. Może dlatego sprawił Ci tyle kłopotu, bo odruchowo, sądząc po skreśleniach, eliminowałaś nadmiar filozofowania z tekstu, co starałem się respektować przy mojej końcowej redakcji (choć, przyznam, niektórych rzeczy było mi trochę żal...). Podziwiam Twoją determinację przy wydaniu „Córki Ikara”. Dziękuję za egzemplarz – stoi na honorowym miejscu na półce. Pozdrowienia Tadeusz Siejak Chodzież 91.07.20 Maria, piszę do Ciebie ze smutnym zawiadomieniem. Twoja ogromna praca nad „Dezerterem” w „Iskrach” właśnie poszła na marne. Kilkanaście dni temu, na moją prośbę o informację, dyr. Uchański odpowiedział mi taktowną propozycją szukania innego wydawcy. Co miałem robić – zacząłem szukać, zawiadamiając o tym „Iskry”. Prawie natychmiast, dziś właśnie, otrzymałem do podpisu porozumienie o rozwiązaniu umowy. Jest podpisane i zapakowane w kopertę. Tak więc bardzo niedługo po twoim odejściu i ja wynoszę się z „Iskier”. Szkoda. Ja się łatwo przywiązuję i łatwo ulegam złudzeniom o stałości pewnych struktur. Mają mi zwrócić maszynopis, może więc nie cała Twoja praca zostanie zmarnowana i wykorzysta ją inny wydawca. [...] Przewiduję jednak ogromne trudności z umieszczeniem gdziekolwiek tej powieści. A może ona jest do niczego? [...] Kraj nam się rozpada, wartości się pokruszyły, został pieniądz z całą swoją drapieżnością i ohydą, co dalej? Dokąd zmierzamy, jeśli nie do tyłu? Jeśli dotykać naszej wspólnej „branży”, czyli książki, to od roku nie widziałem na żadnej z wystaw księgarń ani jednej nowo napisanej, poważnej powieści współczesnej, takiej, która próbowałaby coś głębszego powiedzieć o nas, dzisiejszych. Przerażające jest, że daje się tylko Follety, Mac Leany, cierpienia narodowe i pamiętniki wczorajszych cesarzy. Czyżby wszyscy piszący zamilkli? Przecież tylu nas było! Poetów, prozaików, eseistów. Gdzie zostaliśmy zepchnięci? To rządy młodego pieniądza. Nieuchronna deprecjacja kultury do rzędu towaru. Kultura w swych wyższych piętrach nie może być towarem, bo jest dobrem podobnego rodzaju jak powietrze, woda, życie samo. Żeby więc być towarem, musi zejść na piętra najniższe, do jarmarku, usługowej rozrywkowości, musi pozbyć się refleksji i prób zrozumienia sensu. I schodzi, jak widać. Boleję nad tym i krzyczę, ale nikt nie chce słuchać. Czy się kiedyś obudzimy z tego pieniężnego letargu? Pewnie tak, ale o ile biedniejsi duchowo?! Cokolwiek zaczynam pisać czy mówić, zawsze kończy się na tym samym jęku. Sam siebie zaczynam tym nudzić... Tadeusz Siejak 77 Chodzież, dnia 1991.11.02 Maria, piszę bez szczególnego powodu, ot, tak, towarzysko i dla pamięci. Nie bardzo mam o czym pisać, bo życie toczy mi się od dializy do dializy, monotonnym, a coraz szybszym rytmem, ku coraz głębszej degeneracji cielesnej i, zapewne, co mi trudniej ocenić, postępującej za nią duchowej. Jestem zamknięty w przymusowej jednostajności i odczuwam to jako rutynę i nudę, bo nawet w pisaniu mojej książki życia – „Tam, dołem, płynie rzeka”. Urosło tego do siedmiuset stron bez mała, a dopiero jestem w roku 1958, czyli dziesiątym roku życia mojego bohatera. Cała ta powieść coraz bardziej obniża mi się ku zwyczajności, a ja sam jestem coraz bardziej przekonany, że zwyczajność jest najważniejsza. Byle nie stało się to nadmiernie proustowskie, a trudno mi się z tej tendencji wyzwalać. Tak więc powieść ta staje się coraz bardziej jak życie, które jest ciągłą tęsknotą za Wydarzeniem, a ląduje w coraz zwyczajniejszej zwyczajności. Boję się, żeby ta moja książka nie stała się nadmiernie rozciągnięta, ale obronić się przed tym nie potrafię. Wobec ludlumów jestem więc wyraźnie nie na czasie, pocieszając się nadzieją, że może do czasu, aż ją skończę, refleksja i zwyczajność znowu staną się ludziom potrzebne. Tymczasem nasz świat biegnie, jestem pewien, że w złym kierunku. W Polsce czuć coraz wyraźniejszy zaduch nie wietrzonego, mieszczańskiego mieszkania. Jakieś stare kurze, gotujące się w kuchni kalafiory, dawno nie prane nocne koszule, mrok pokoju od podwórza w staromiejskiej zabudowie – mrok coraz ciemniejszy. Jestem obcy w takim mieszkaniu. Przedtem byłem tępicielem absurdów wynikłych ze zbyt wczesnego komunizmu, dzisiaj głoszę publicznie, że kto trochę myśli o tym, co widać i co się przeżywa, nie może nie być komunistą... [...] Napisz parę słów. Pozdrawiam serdecznie. Tadeusz Siejak Chodzież, 92.06.03 Maria, listem niniejszym wracam na łono literatury, które to łono opuściłem na czas ponad miesiąca, czując się nieco wyjałowiony po szybkim, jak na mnie, napisaniu blisko 1000 stron „Tam, dołem...” Spoglądam na datę i co chwila wychylam się za okno, by choć jeszcze trochę uszczknąć z tej wspaniałej „trzydziestki”, w jaką, nie wiedzieć kiedy, wyrosła nam wiosna. Od dawna już, może ze cztery lata, nie było mi dane uczestniczyć w całym tym cudzie rozkwitu, w tym roku widziałem wszystko po kolei, od przebiśniegów i krokusów, przez tulipany, czereśnie, wiśnie, jabłonie, bzy, złotokapy, irysy, aż do kwitnących właśnie, obficie jak nigdy dotąd, akacji, czeremchy i szykujących się do kwitnienia róż i jaśminów. Ten cud zachwyca mnie każdego roku mocniej i każdego roku wydaje się być krótszy. Już trzeci czerwca? To niemożliwe! Przyspieszające przemijanie powoduje, że chciałoby się zabrać w siebie barwy i zapachy (nasze akacje, z których wiele sadziłem sam, pachną tak, że aż w głowie szumi), jakoś je przedłużyć na zawsze. Niestety, w materii wszystko jest czasowe, podlega władaniu tutejszego Księcia i musi się narodzić, zakwitnąć, wydać owoc i zgnić, rozproszyć się w innych, nowych rodzajach życia. Alem się rozpisał! Pewnie przez ten zapach kwiatów akacji, przez nieruchome tło jasnego wieczoru, w którym pływają strzępy odgłosów z podwórza, jakieś rozmowy, urywki muzyki, szczekanie psów, płacz dziecka – materia dźwiękowa ludzkiej siedziby. 78 Przez ostatnie miesiące zajmowałem się wyłącznie techniką. Projektowałem różne urządzenia do oczyszczania ścieków i całe oczyszczalnie – rano, przed dializą lub w pracy, w czasie dializy, wieczorami, zamiast pisania. Przyznaje, że mi się to przejadło, chociaż na początku, w fazie obmyślania, przynosiło wiele radości. Bardzo się cieszę, że nie muszę robić korekty [„Dezertera”}, choć mam też i wyrzuty sumienia, bo, wedle umowy, jest to mój obowiązek. Jednak – kraj na tym nie stracił, bo opracowałem przez ten miesiąc mnóstwo rzeczy, które powinny mu się przydać. To mnie trochę rozgrzesza. Widziałem dwie okładki – tę dosłowną, jakiejś młodej plastyczki, i tę Macieja Buszewicza. Przyznaję, że miałem kłopot z wyborem, bo obie mi się podobały. Wybraliśmy z Łukaszem Szymańskim Buszewicza, bo jego symbolika niosła znacznie więcej (niesie!), pewnie więcej niż on sam chciał czy mógł chcieć, a poza tym – Buszewicz jako autor okładki był moim osobistym życzeniem. Jeżeli trzeba, jestem do dyspozycji przy następnych korektach, chociaż przecież ufam Wam całkowicie. Tym razem mam do Ciebie małą prośbę, wynikającą z bardzo rzadkich moich wyjazdów do Warszawy. W ubiegłym roku Teatr Nowy w Poznaniu zrobił „czytany przy stoliku” spektakl z mojej krótkiej sztuki scenicznej pt. „Krata”. Po odczytaniu (ok. 45 minut) była zawsze dyskusja z autorem (zdawało się, że dyskutanci chcieli mnie zlinczować), zazwyczaj gorąca i z pewnym napięciem, sprzecznością pomiędzy mną a widownią. Sztuka (właściwie sztuczka) jest mała, na dwóch aktorów i maleńką dekorację (tylko krata i żarówka), i wydaje się być teatralna. W jej pierwszych dialogach jest trochę łopatologii i banalności, ale to by się dało poprawić, tym bardziej że całość wiąże się z pojęciami i „stanami ducha”, jakie przyszło nam niedawno (i teraz) przezywać i gorąco omawiać – z wolnością, człowieczeństwem i tym podobnymi grubymi ćwiekami z filozofii, wyprowadzonymi z konkretów, jakie dzieją się na scenie. Już tylko czytana zrobiła na widowni pewne wrażenie, teraz mi się marzy, by była zrobiona w pełni, na scenie. Próbowałem kiedyś dać ją Cywińskiej, ale, chwaląc pomysł, nie skorzystała. Próbowałem dać ją do Teatru Małego, ale wtedy właściwie nie istniał. Dziś, jak słyszę, teatry warszawskie, niektóre, odżywają na nowo, chętnie więc podjąłbym kolejne próby zaproponowania „Kraty” któremuś z reżyserów z Małego czy Powszechnego. Czy w następnym Twoim liście mogłabyś posłać mi kilka adresów i nazwisk? Nie chce się pchać na wielkie i renomowane sceny, te „małe” byłyby dla mnie najlepsze, ale z mojej odległości nie wiem, do kogo mógłbym się zwrócić. Mam nadzieję, że nie sprawi Ci to wielkiego kłopotu. Mam przykre doświadczenia teatralne (łódzka „Próba”, brrr!) i filmowe („Próba” zrobiona przez Trzosa–Rastawieckiego, podwójne brrr!), ale „Krata” jest pisana dla sceny, jej wartość raczej w dialogu niż w sytuacjach, tak więc trzeba by mieć specjalny talent, żeby je popsuć. Z góry dziękuję Ci za tę przysługę i przepraszam za kłopot. Moje zdrowie ostatnio pozwala mi b y ć, choć są i dokuczliwości. Do pisania wróciłem właśnie dziś, tym listem do Ciebie. W tym pisaniu [powieści „Tam, dołem, płynie rzeka”] czas bardziej robi się proustowski, u którego szczegół, oczywiście w innej zupełnie klasie społecznej – szczegół i codzienność, ta powtarzalna i „szara”, są najważniejszymi elementami pisania. Aż się tej „codzienności” boję... Wiem jednak, o co mi w tej powieści (ogromnej, to robota na parę lat) chodzi i mam pełne pychy nadzieje, że będzie ona uczestniczyła w Wielkim Przekonywaniu, jak nazwał to Kałużyński w niedawnej „Polityce”, do przyszłości, co rozumiem jako przekonywanie do komunizmu. Dziś, przy skróconej do pieniądza perspektywie i przy ogromnym pomieszaniu pojęć, brzmi to straszliwie dla większości ludzi. Pewnie łatwiej byłoby nam się zrozumieć z Twoim dalekim członkiem rodziny, Ludwikiem Waryńskim*, niż z większością współczesnych mi uczonych w piśmie. Mimo iż Waryński łudził się jeszcze, że Wielkie Przekonywanie można 79 zrealizować siłą, wiedział wszak, do czego trzeba przekonywać. Dziś na pewno wiedziałby, że jedyne narzędzia tej roboty to słowo i własny przykład. Na miarę swojego czasu dał ludziom i jedno, i drugie. My nie potrafimy i nie chcemy, a szkoda, bo żałować nam przyjdzie, gdy będzie za późno na wszelkie słowa i wszelkie przykłady. Dlatego, między innymi, piszę „Tam, dołem, płynie rzeka...” Może mi się uda. Ale będziesz miała roboty! Robi się późno, kończę, pozdrawiam i przekazuję pozdrowienia od żony. Niecierpliwie czekam na to, jak będzie przyjęty „Dezerter”. Tadeusz Siejak * Ludwik Waryński był narzeczonym (nie mężem) Aleksandry Jentysówny, mojej cioci– babci, nie należał więc do rodziny. Wkrótce po jego uwięzieniu i ona została skazana i zesłana na Sybir. Historię tę Siejak czytał zapewne w wydanej przez „Iskry” książce D. Wawrzykowskiej Wierciochowej Nie po kwiatach los je prowadził. Chodzież, dnia 1993–01–15 Maria, dziękuję za list i przesyłkę. Jak wiesz, rzadko pisuję na maszynie listy do osób mi znanych i bliskich, ale ostatnio moje pismo tak się popsuło, że nawet obeznane z nim maszynistki w moim zakładzie mają problemy z jego odczytaniem. To zresztą zależy, ile dni minęło od ostatniej dializy. Te doświadczenia sprawiają, że gdyby nie moje głębokie przekonanie o duchowości człowieka, skłonny byłbym sądzić, jak wielu innych, że to tylko maszyna biochemiczna, w której małe zmiany składu elektrolitów (na przykład) mogą wywołać (i wywołują, do cholery) zmiany osobowości. Mam nadzieję, że jednak, prócz charakteru pisma, niewiele więcej się we mnie zmieniło i nadal mogę z całą odpowiedzialnością prowadzić mojego bohatera „Tam, dołem, płynie rzeka”. Pytasz na końcu listu o tę powieść, ja odpowiadam na początku: rzeka płynie ciągle, raz wolniej, raz prędzej, dopłynęła do 330–tej strony drugiego tomu, pierwszy na razie liczy ponad 1100 stron. Piszę: prowadzić mojego bohatera, a po prawdzie bardziej on mnie prowadzi niż ja jego... Zasiadając do pisania nigdy nie wiem, co się zdarzy za chwilę. Może czasami, bardzo mgliście, ale nigdy nie do końca. To bardzo ciekawe, bo pisze mi się tak, jakbym czytał serial, sagę osobistą. W każdym razie pisze mi się na ogół bardzo przyjemnie. Dostałem od Ciebie „Okolice”. Zaraz następnego dnia, na dializie, przeczytałem je całe, zaczynając oczywiście od Twojego opowiadania*. Oczekujesz ode mnie opinii, to trudne, jak sama wiesz, bo z tego długo żyłaś albo i jeszcze żyjesz, ale bardzo się staram. Przede wszystkim – temat i sfera życia, w jakim dzieje się rzecz cała. Tak jakoś skonstruowała mnie Matka Natura, że te sfery, jak dotychczas, pozostają mi obce, najzupełniej nieznane. Jestem z mózgu, a nie z serca, można by powiedzieć, i z wiekiem to się pogłębia, sam nie wiem, dobrze to, czy źle... Mam też nadzieję, że nie dosięgnie mnie szaleństwo, chociaż, tu przyznaję się tylko Tobie, po kilkumiesięcznej bezsenności, gdzieś przed świtem, gdy wszyscy śpią, a ja usiłuję nie czuć swędzącej od niedoboru elektrolitów skóry, powściągnąć jakąś paskudną niecierpliwość mięśni, cierpnięcie ciała, zabić galopujące myśli (swoją drogą, w te bezsenne noce przychodzą mi najlepsze pomysły i techniczne, i artystyczne), otóż niedawno właśnie przed takim świtem zacząłem myśleć, żeby wyłuskać z opakowania w s z y s t k i e te pigułki nasenne (które i tak nie działają) i wyjść z t a k i e g o siebie, odejść. 80 Świt gasi te potworne rozważania, ale one się raz po raz zjawiają i zaczynam rozumieć tych, którzy pragną śmierci. Gdyby nie było dzieci, pisania i pracy, nie wiem, czy te moje myśli nie urosłyby do rozmiarów odpowiedniego działania... Ale, jak mówię, świt gasi je skutecznie. Twoje opowiadanie czytałem o świcie. Po świcie. [...] [...] Łatwiej mówić o technice pisania, o samym pisaniu, słowach i zdaniach niż o ładunku, który niosą. Nie wiem, na czym to polega, rzecz niezależna od wieku, stanu społecznego, doświadczeń – pisanie debiutanta ma swoje bardzo osobne cechy. Może to – jeszcze – pierwsze zaufanie do słowa? Coś chyba koło tego. Zaufanie do opowiedzenia historii, stanu, odczucia, a nie do nieopowiedzianego dziania się rzeczy? Czytam swoje pierwsze opowiadania, czytam pisanie młodych ludzi z najbliższej okolicy, a niektórzy z nich istotnie mają dar pisania, i ciągle mam to samo odczucie. Dokładniej nie umiem go nazwać. Wspominam to z wielkim sentymentem, bo jest zapewne objawem duszy jeszcze „niezawodowej”. To wszystko jest w Twoim opowiadaniu, to zaufanie do słowa i zdania. Z ilością napisanych słów zaufanie maleje, opowiadanie staje się coraz bardziej dzianiem się, a nie narracją. Więcej powiedzieć nie umiem, bo jak powtarzam. W tej sferze jestem z całą pewnością profanem. [...] Na koniec – myślę, że jednak w poezji jesteś lepszą poetką, dużo lepszą, niż prozatorką w prozie. Cała Twoja natura, jak śmiem sądzić, jest antyprozatorska, poetycka, jesteś sercem, a nie mózgiem. Wydaje mi się, że pisząc prozę, gwałcisz siebie. Nie wiem, czy warto gwałcić siebie, schodząc w dół, do prozy, czy nie lepiej zostać na poziomie wyższym, intuicyjnym, poetyckim. Mnie on nie jest dostępny, zazdroszczę wszystkim, którzy mają ten dar, Tobie też. Tadeusz Siejak * Mowa o miesięczniku „Okolice”, w którym w 1990 roku ukazało się moje pierwsze – choć z dawnych lat – opowiadanie „Szok”. 81 ANDRZEJ ŁUCZEŃCZYK 82 Smutny książę Gdy w roku 1979 w Państwowym Wydawnictwie „Iskry” utworzono Redakcję Debiutów Literackich, młodzi pisarze rzucili się hurmą do jej drzwi. Wkrótce szafy redakcyjne wypełniły się maszynopisami po brzegi, a my, lektorzy i redaktorzy, stanęliśmy przed dylematem: gdzie wytyczyć dolną granice debiutu, ile wydawać, jakie kryteria stosować przy kwalifikacji do druku. Z utworami doskonałymi, jak „Oficer” Tadeusza Siejaka czy „W barszczu przygód” Marka Słyka, jednymi z pierwszych, jakie do Redakcji trafiły, nie było kłopotu, przynajmniej natury artystycznej. Ponad wszelką wątpliwość nadawały się natychmiast do wydania. Nie było też kwestii, gdy w grę wchodziły utwory poronione. Odsyłało się je od ręki tam, skąd przyszły. Problem powstawał przy propozycjach frapujących i obiecujących, ale jeszcze nieporadnych, jakby nie donoszonych. W mowie redakcyjnej: niedojrzałych. A takich uzbierało się w naszych pękatych szafach sporo. Zwracać je autorom? Przykro by było. I żal. Nosiły znamiona talentu, pasji. Redakcja postanowiła je zachować. I wykorzystać. Zapadła decyzja o utworzeniu „Almanachu Literackiego Iskier” – rocznika dla sposobiących się do debiutu (książkowego). Był rok 1983. Przygotowywaliśmy pierwsze zeszyty „Almanachu”. Czerpiąc głównie z zasobów własnych, penetrowaliśmy też rynek wydawniczy i ruch piśmienniczy w poszukiwaniu nowych talentów. Nie zamierzaliśmy zamykać się we własnych opłotkach. Tym bardziej że talenty rodziły się jak przysłowiowe grzyby po deszczu, młodych ludzi – zdawało się – ogarnęła gorączka tworzenia. Nie tak dawno, zaledwie rok wcześniej, w 1982 roku, pojawił się na firmamencie „młodej literatury” Andrzej Łuczeńczyk z tomem opowiadań „Przez puste ulice” – i od razu gdzieś się zawieruszył w istnej hurmie gwiazd. Niepozorna żółto–czarna książeczka, rekomendowana przez firmę wydawniczą Czytelnik, leżała wciąż na ladach księgarskich, przyciągając ku sobie jedynie koneserów, a obok tłoczyły się inne żółto–czarne i różnokolorowe książki... Tę właśnie książeczkę, zakurzoną i o zagiętych brzegach, podjęłam kiedyś z lady, kupiłam, przeczytałam – i tak się właśnie zaczęła kilkuletnia współpraca Redakcji Debiutów Literackich „Iskier” z autorem „Gwiezdnego księcia”, „Córeczki” i paru jeszcze utworów zadziwiających, z żadnymi znanymi mi utworami nieporównywalnych. Autorem, niestety, przedwcześnie zmarłym, jeszcze przed swoim „dziełem życia”. I przedwcześnie zapomnianym. Dziś, przy odkurzaniu moich prywatnych półek z książkami, znów natrafiłam na niepozorny żółto–czarny tomik Łuczeńczykowego Czytelnikowego debiutu, a zaraz potem na biało– czarne „Iskrowe” edycje jego mikropowieści... Ceniłam je, ale ich nie lubiłam – przerażały i mroziły mrocznością, niesamowitością, obsesyjnością. Odpychały zamiast przyciągać. Ale intrygowały, zastanawiały. I budziły szacunek. Ich twórca wdał się w rzecz niebezpieczną: z całą świadomością parł ku granicy samopoznania, której bezkarnie przekraczać nie można. Toteż nie pozostał bezkarny. Odszedł przedwcześnie. Nam jednak nie wolno przedwcześnie go zapomnieć. Był jednym z najoryginalniejszych pisarzy średniego pokolenia. Zabrakło mu czasu, by dojść do własnej pełni. „Iskry” hołubiły go, dopóki był debiutantem (czyli autorem dwóch, trzech książek), potem odżegnały się od niego, pozbyły go, jak kogoś kłopotliwego i uciążliwego... Na szczęście nie odmówiła mu swych łamów „Twórczość”. Współpraca Andrzeja Łuczeńczyka z „Iskrami” zaczęła się jesienią 1983 roku, od mojego zaproszenia – w imieniu kolegium redakcyjnego – do autorskiego udziału w „Almanachu Literackim” wydawnictwa. Prawdę mówiąc nie spodziewałam się odpowiedzi tak zwanej pozytywnej; byłam przekonana, że Czytelnik, powiedziawszy Łuczeńczykowi „a”, powie mu również „b”, „c”, „d”... Słowem, zatrzyma go sobie, nie lada przecież pisarza. Myliłam się. Odpowiedź przyszła po dwóch tygodniach; składała się z listu i maszynopisu. List, z datą 11 listopada 1983, zawierał informacje następujące: 83 Dziękując za miły list przepraszam jednocześnie za moje cokolwiek przedłużone milczenie. Mam nadzieję, że może jednak nie spóźniłem się do pierwszego „Almanachu Iskier”, w którym proponuje mi Pani autorskie uczestnictwo. Z tą myślą przesyłam na Pani ręce opowiadanie „Błyski”. Publikacja w „Almanachu” nie będzie chyba przeszkodą do wykorzystania tekstu ponownie w zbiorze opowiadań mojego autorstwa? A czy w ogóle można zaproponować opowiadanie już drukowane? Gdybym tak zaproponował do tego pierwszego numeru opowiadanie „Gra w szachy”, drukowane w „Życiu Literackim” nr 29 z 17.07.1983? Niestety, nie mogę przesłać maszynopisu... Chciałbym też niejako przy okazji rozwinąć sprawę własnego podwórka. Przesłane „Błyski” i proponowana „Gra w szachy”, drukowany w „Twórczości” w styczniowym numerze „Wilk” – opowiadania te (wraz z kilkoma innymi) składają się na mój drugi, złożony już w wydawnictwie, zbiór opowiadań. Tylko coś przeciąga się milczenie ze strony wydawnictwa, to już cisza właściwie. Czy mógłbym opowiadania te zaproponować również „Iskrom”? To już trochę przewrotne pytanie, ale... czy długo czekałbym na recenzję? A na umowę i w ogóle wydanie? Bardzo proszę o potraktowanie serio moich pytań, jak i mnie [...]. „Błyski” nadeszły za późno, by ukazać się w pierwszym numerze „Almanachu”, ale wydawnictwo wyraziło zainteresowanie zbiorem opowiadań pisarza. Łuczeńczyk, zniecierpliwiony niezdecydowaniem Czytelnika, a może odrzucony, już 6 grudnia 1983 roku przysłał nam maszynopis. W liście towarzyszącym przesyłce pisał: Przesyłam więc na Pani ręce zbiór opowiadań „Kiedy otwierają się drzwi”. Byłaby to moja druga pozycja książkowa. Może trochę i zanadto zaczynam absorbować Panią swoimi sprawami, zawsze to jednak lepiej kołatać później do kogoś już imiennie. Teraz pozostaje już tylko wierne i cierpliwe czekanie na odpowiedź. Na recenzję. A po dwóch miesiącach nie omieszkam się Pani przypomnieć... Po dwóch miesiącach! Do takich czekań był Łuczeńczyk – jak i inni pisarze – przyzwyczajony. Wydawcy nie mieli wówczas poczucia upływu czasu. Byli wszak przyzwyczajeni do kilkuletnich cykli produkcyjnych. Redakcja Debiutów Literackich „Iskier” rozumiała jednak, że debiut – to debiut... Nie mogła pozwolić, by butwiał i pleśniał w redakcyjnych szafach. Tom opowiadań Kiedy otwierają się drzwi już w lutym 1984 roku był przyjęty i przygotowany do druku. Niezwykły zaś mój korespondent, ośmielony, pełen ufności, że nie spotka się z lekceważącym milczeniem, słał Redakcji następną przesyłkę, z listem do mnie jako „swojego człowieka”: „Kuć żelazo, póki gorące, i grzać, póki kute” – powiadają w Ludwinie. Przesyłam więc na Pani ręce opowiadanie „Gwiezdny książę” z myślą o wydaniu książkowym w „Iskrach”. Ukazują się przecież takie objętościowo niepozorne książeczki. Przesłany tekst będzie drukowany w „Twórczości”, w najbliższym numerze będzie już prawdopodobnie zapowiedziany. Życzę więc przyjemnej lektury i wszystkiego najlepszego w Nowym Roku [...]. List był pisany 29 grudnia 1983, dotarł do mnie zapewne w pierwszych dniach 1984. Tak oto poznałam Andrzeja Łuczeńczyka, skromnego palacza ze wsi podlubelskiej, a zarazem śmiałka, który poważył się zmierzyć pisarsko z tajemnicą śmierci. Poznałam go przez jego utwory, przez listy. Nieprędko bowiem pojawił się w Warszawie, w Redakcji Debiutów Literackich PW „Iskry”. Jak się zdaje, niechętnie wjeżdżał z Ludwina; tylko wtedy, kiedy to było konieczne. Mieszkał ze starą matką i kilkuletnią córką, Pauliną, których nie mógł przecież zostawić na łasce losu. Pracował w szkolnej kotłowni, fizycznie, ciężko. Trochę także w małym chłopskim gospodarstwie. Niewiele zarabiał, z trudem wiązał koniec z końcem. A miał jeszcze drugą córkę, młodszą, Nikę. Jeżeli więc wyruszał w podróż k o n i e c z n ą, to do niej właśnie, do Niki, a także do żony. Żyły osobno, w Wieluniu. On próbował być z nimi, ale nie potrafił. Odnajdował się jedynie w swojej ludwińskiej chałupie oraz w kotłowni, przy ogniu, może jeszcze i w polu. 84 Tego wszystkiego dowiedziałam się później. Na razie wiedziałam o pisarzu jedynie to, co mi mówiły jego utwory. Najpierw opowiadania z tomu „Przez puste ulice”. Nade wszystko dwa spośród nich: „Ciemna woda” i tytułowe. Byłam nimi poruszona. Dałam temu wyraz w recenzji ogłoszonej na łamach „Regionów” (1983 nr 4). Opowiadały o obcych, sobie i światu, ludziach, którym grunt usunął się spod nóg. Jeden tonął w ciemnej wodzie niepojmowania niczego i podejrzewania o wszystko, w jakiejś zdradliwej głębi, w której rozszalało się zło, drugi ginął w panicznej pogoni za odsuwającym się odeń światem, życiem, sensem życia. Czułam, domyślałam się, że autor, obdarzony nadświadomością, czerpie te porażające wizje z podświadomości, gdzie zepchnął je kiedyś jakiś tragiczny fakt, może ciąg faktów, i ujarzmia je pisarsko dzięki wielkiej dyscyplinie intelektualnej oraz rzadkiej precyzji pióra. Jeżeli w pierwszym tomie opowiadań Łuczeńczyk ogarnął żywioł zła, chaosu, destrukcji (i autodestrukcji) symbolem ciemnej wody, to w zbiorze drugim, Kiedy otwierają się drzwi, posłużył się symbolem czeluści i znakiem noża, by oddać grozę zbrodni, oraz wyobrażeniem jasnych pokoi, by unaocznić akt poznania (i samopoznania). Z czerni i bieli, z cienia i świateł, niby z lochów i wieżyc, skonstruował przedziwną, olśniewającą pięknem, porażającą okrucieństwem, budowlę, w której człowiek jest a b s o l u t n i e sam ze swym jednym jedynym, potężnym i nieodpartym dążeniem, by zejść t a m, by wyjść p o z a, by wznieść się p o n a d. Gdy w roku 1983 przeczytałam, jako lektorka Redakcji Debiutów, maszynopis siedmiu utworów, składających się na ów niepozorny, a jakże ważki tom, nie miałam wątpliwości, że zrodził je ten sam instynkt metafizyczny, którego ślad można odnaleźć w dziełach Faulknera, i że Łuczeńczykowe miniatury w tym, co istotne, nie ustępują odkryciom wielkiego amerykańskiego znawcy metafizycznej natury zła. Dałam wyraz swemu uznaniu w recenzji opublikowanej na łamach „Twórczości” (1986 nr 1). Gdy ponownie, po dziesięciu latach, czytam „Błyski”, „Grę w szachy”, „Wilka”, „Jasne pokoje”, utwierdzam się w swoim przekonaniu. Andrzej Łuczeńczyk był i pozostał jednym z tych pisarzy średniego pokolenia, który zdobyli dla literatury polskiej nie znany ląd. „Iskry” nie szczędziły mu dowodów uznania. Już na początku roku 1984 otrzymał wiadomość o przyjęciu do druku obu zaproponowanych nam książek: Kiedy otwierają się drzwi oraz „Gwiezdny książę”. W liście do mnie z dnia 11 marca 1984 roku dał upust radości i wdzięczności: Najdroższa Pani Mario, nie poufałość to żadna, lecz nie dająca się okiełznać konwenansem serdeczność. Trudno, bywam już czasami taki wylewny, mam więc nadzieję, iż z pobłażliwością zostanie mi to wybaczone. Jeszcze raz dziękuję za tak radosne wieści. Czy również Pani będzie przygotowywała (adiustowała) obie moje książki do druku? Odległe to sprawy, przyszłościowe, jednak i wówczas z ciekawością będę chciał zapoznać (a podobno autorom nie udostępnia się czegoś takiego...) z recenzjami pp. Berezy i Sadkowskiego. Dzisiaj właściwie mogę to już Pani wyznać – ISKRY są czwartym wydawnictwem, któremu zaproponowałem opowiadania, a drugim, jeżeli chodzi o „Gwiezdnego księcia”. Trochę więc inaczej wyglądała sprawa z „porywaniem autora”, jak była Pani uprzejma zauważyć w jednym ze swoich pierwszych listów. Ale to już, miejmy nadzieję, przeszłość. Maleńki tylko szczegół do mojej biografii, gdy będzie ja Pani pisać. A więc i on, jak Jan Drzeżdżon, jak Tadeusz Siejak, jak Marek Słyk i wielu innych utalentowanych pisarzy, doświadczył bólu niezrozumienia, obojętności, odrzucenia, nim wreszcie otwarto mu drzwi. Całe szczęście, że – ku pokrzepieniu ducha – miał pełne poparcie „Twórczości”. Bez niej bowiem, kto wie, czyby wytrwał... Jak przyszłość rychło pokazała, nie był zbyt silny, płonął wysokim płomieniem i spalał się. Pisał nieustannie. Gdziekolwiek był, pisał, wciąż pisał – w głowie, na papierze. Przychodzi mi na myśl, że najlepiej mu szło to pisanie (w głowie), kiedy siedział w swojej szkolnej kotłowni, dorzucał do ognia, a potem wpatrywał się w płomienie. Ze świateł i cieni są przecież jego utwory, z oślepiających rozbłysków i otchłannych czerni... 85 Skąd jednak naprawdę czerpał natchnienie, Bóg raczy wiedzieć. Łuczeńczyk b y w a ł, lecz nie b y ł wylewny. Wydawał się raczej skryty, zamknięty, zatopiony w sobie. Pochłonięty jedną jedyną sprawą. No, może nie jedyną. Była i druga sprawa, którą się ogromnie przejmował: ojcostwo. Miał przecież dwie córeczki, jedną przy sobie. Mała, sześcioletnia wówczas kobieta wybrała ojca, gdy przyszło wybierać między rodzicami, i za ojcem poszła z Wielunia do Ludwina. Szczycił się tym, radował. Gdy po wielu miesiącach korespondencji zjawił się nareszcie w „Iskrach”, to po to, by odebrać honorarium autorskie. Umowę już miał. Poszła pocztą. Teraz chodziło o to, by wziąć z kasy pieniądze i porobić zakupy. Obkupić córeczki. Pamiętam jeszcze te lalki i ciuszki, które mi z dumą w redakcji demonstrował. Tom opowiadań „Kiedy otwierają się drzwi” pojawił się na ladach księgarskich w roku 1985. „Gwiezdny książę” wyszedł rok później, w 1986. Różnie odczytywano tę zwięzłą powieść, czy raczej przypowieść, o bezwzględnym i okrutnym władcy, nigdy jednak nie doczytano jej do końca. Odnosiłam wrażenie, że jest szczelnie zamknięta. Pięknie stylizowana fabuła była jakby pokrywą, pod którą niełatwo było wejrzeć. Niemniej „Gwiezdny książę” przyniósł autorowi wiele zaszczytów w postaci wyróżnień, nagród, stypendiów... Nie potrafię ich wymienić, pamiętam tylko, że były wysokie i nader satysfakcjonujące. Lektura „Gwiezdnego księcia” przyprawiała mnie zawsze o dojmujący smutek, a nawet ból. Wyznaję to nie bez zażenowania, bo jakże to? Takie potworności, a tu – smutek? Nie odraza, nie wstręt, ale – ból? Jakieś dziwne, niepojęte współczucie?! Tak właśnie. Bezwzględny i przebiegły władca, okrutny kat, za sprawą nadświadomości zyskał znamię ofiary. Ale w przypadku tego nieszczęśnika nie chodziło o przecierpienie i odkupienie zła, lecz o poznanie go. O zobaczenie na własne oczy Zła Absolutnego. Jedna jedyna scenka w powieści – scenka, w której książę zdejmuje ze ściany krucyfiks i przez chwilę dzierży go w dłoniach wpatrując się w Ukrzyżowanego – sugeruje, że gdzieś tam było odniesienie do Tajemnicy Krzyża, ale jakie, nie wiadomo. Bez słowa odwiesił wszak symbol Męki na miejsce i ruszył ku swemu Przeznaczeniu. Znał je, wiedział, dokąd idzie i przez co musi przejść. Ruszył więc chłodny, nieprzenikniony, wolny. Kat–ofiara–kat. Uosobienie Absolutnego Zła. Jak Chrystus był uosobieniem Absolutnego Dobra. Dwa aspekty tej samej sprawy? Maszynopis „Źródła” dotarł do „Iskier” bodaj jesienią roku 1985. Do druku poszedł niezwłocznie i już w 1986 mieliśmy gotową książkę. Jeszcze jedną gałąź wyrosłą z owego ponurego drzewa wiadomości złego... Tajemniczy mężczyzna z „Kiedy otwierają się drzwi”, anonimowy morderca z „Błysków” przybrał tu postać półanonimowego Adama S. Z pozoru płatnego mordercy, w istocie kogoś bardzo podobnego gwiezdnemu księciu. Kogoś, kto – owładnięty niepojętym nakazem zabijania – m u s i to czynić i czyni, pod byle jakim pretekstem. Adam S. wynajmuje się u bogaczy, nękanych poczuciem zagrożenia, do likwidacji wskazanych mu osób. Bierze za to wysokie honoraria, ale nie dba o nie. Oddaje je dwom tajemniczym osobnikom: staremu i lekarzowi. Psychologowie nazwaliby Adama S. psychopatą, czyli sadystą, który morduje dla mordowania. Według Łuczeńczyka jednak nie ma zbrodni bez motywu. Tak zwany psychopata zabija z mrocznych, tajemniczych pobudek, niepojętych dla niego samego, stokroć potężniejszych i ważniejszych aniżeli żądza posiadania czy władzy. Adam S. w i e, dlaczego morduje. Wie, że gdy przekroczy cztery i pół kręgu, będzie potem jasno, „na zawsze już jasno”. Zatem Adam S. przezwycięża ciemność, straszliwą jak otchłań, jak czeluść, zabijając. Na zimno, niewzruszenie, nieubłaganie. Bez racjonalnego powodu. Jednocześnie zmienia twarz, a także linie papilarne dłoni. Ma do tego lekarza o cechach tajemniczego wspólnika. Ma również sobowtóra, z którym spotyka się w pewnym momencie dla popełnienia absolutnie „czystej” zbrodni. Chodzi o to, by nie „skaził” jej najlżejszy ślad przeżywania. Proste musi być wszystko, proste i jasne. Jeszcze tylko cztery i pół – właśnie te pół – kręgu. Po raz pierwszy spojrzenie w twarz temu, kto ten ostatni, niepełny krąg zacznie i skończy. Tak tylko może być, tak właśnie musi być. A potem... Jasno potem, na zawsze już jasno. Nagle skończy się szosa... 86 Siebie przeznaczył Adam S. na zaczęcie i zakończenie ostatniego, niepełnego kręgu. Zabijanie było wchodzeniem w krąg śmierci. Dokładnie tak samo jak dla gwiezdnego księcia. Po wydaniu „Źródła” straciłam z oczu Andrzeja Łuczeńczyka. Jako autor czterech książek poszedł dalej, wyżej... Jednakże – bez powodzenia. Redakcja Literatury Polskiej PW „Iskry” nie włączyła go do grona „swoich” autorów. Niebawem zresztą została zlikwidowana, podobnie jak wcześniej Redakcja Debiutów Literackich. Całe szczęście, że „Twórczość” systematycznie ogłaszała jego coraz bardziej zdumiewające i szokujące utwory. W roku 1986 – „Córeczkę”, w 1988 – „Dzieci areny. Powrót”, w 1990 – „Wyzwanie”. W Córeczce rozpoczął Łuczeńczyk nową sprawę. Wyprowadził swego demonicznego nieszczęśnika z piekła (z kręgu piekielnego) i umieścił go w czyśćcu, czyli – szpitalu dla psychicznie chorych. Trudno oprzeć się temu porównaniu. Szesnastoosobowa sala, w której kłębi się tłum istot bez twarzy, bełkotliwy, rozpasany i nieobliczalny, zaiste przywodzi na myśl przybytek dla grzesznych dusz. W tym to miejscu, otwartym na przestrzał, bez szczelnie zasłoniętych okien, wszystko, co się dzieje, jest wyraźnie widoczne, choć zaledwie we fragmentach, w ulubionych przez pisarza niedopowiedzeniach. A sprawa, którą on tu podejmuje, to narodziny uczucia. Oto do czyśćcowego pokutnika, przebywającego w tym miejscu z wyroku prokuratora, przybywa mała dziewczynka. Przybywa z własnej, nieprzymuszonej woli. Z miłości. I nieszczęśnik wie, że będzie wciąż go odwiedzać. Że w końcu z nim zostanie. „Córeczka” to pierwszy utwór kreatora piekielnego świata, w którym ciepło wypiera chłód, „zwyczajne dobrze” zastępuje straszne, groźne, niesamowite. A zamiast płaskiego kawałka metalu, służącego do zabijania, pojawia się czerwony wełniany szalik, który chroni przed chłodem. W „Dzieciach areny”, być może, należy szukać zaczątku Łuczeńczykowej obsesji zbrodni i śmierci. Być może. W tym bowiem, jak na autora „Źródła”, prostym i jasnym opowiadaniu syn, napadnięty na ulicy przez młodzika – z zemsty? przez przypadek? – zabija. Zwyczajnie, jak każdy krewki mężczyzna ze sfery, w której takie sprawy załatwia się „od ręki”, czyli nożem dobytym z rękawa, kieszeni czy, jak tutaj, walizki. Można przypuszczać, że cała mroczna, obłąkańcza idea, która zrodziła opowiadania z pierwszych tomów, „Gwiezdnego księcia” i „Źródło”, miała pospolity, „zwyczajny” początek. Zwyczajny, bo syn to pierwszy Łuczeńczykowy zabójca, który zabija nie dlatego, że a b s o l u t n i e m u s i, lecz jedynie dlatego, że go zmuszono (napadnięto, zaatakowano). I uruchomiono w nim, w jego wnętrzu, skomplikowany mechanizm, który go zamknął w kręgu zbrodni–śmierci. „Wyzwanie” to jeszcze inny, zgoła nieoczekiwany utwór Łuczeńczyka, pisarza, który – zgłębiwszy czarne, piekielne czeluście – pokusił się o syntezę owych głębinowych wtajemniczeń, szeroką, rozległą, ogarniającą współczesny świat. Posłużył się formą groteski, jedyną, która zdaje się dość pojemna, by objąć i udźwignąć całą niewyrażalną absurdalność tego świata. Absurdalność, której przejawem jest między innymi zbrodniczo–farsowa działalność „bojowników o powszechne szczęście”, czyli drapieżnych, żądnych władzy i sławy kretynów (szef mieni się Słońcem, zastępca Księżycem), urządzających spektakularną masakrę w luksusowym hotelu „Glob”. W masakrze tej ginie ktoś, kto jest główną postacią powieści – główną, choć nie pierwszoplanową – i kolejnym wcieleniem Łuczeńczykowego anonimowego Mężczyzny, wcieleniem – jak w „Źródle” – dwupostaciowym, o dwu twarzach. Jedna twarz, skrwawiona ciosami pał, przetrwa, odciśnięta na czyjejś miłosiernej chuście. Być może to twarz kogoś, do kogo odnosi się przejmująca pieśń trędowatego: Przede mną droga Którą przebyć muszę tak jak ty – Wokoło ludzie Których kochać trzeba tak jak ty – 87 Niełatwo cudzy ciężar Wziąć w ramiona tak jak ty – Poniosę wszystko Jeśli będziesz ze mną zawsze ty – Głęboka i szalona, piękna i okropna jest powieść Wyzwanie. Łuczeńczyk powołał w niej do życia świat obejmujący niebo i piekło, czyściec i ziemię, Chrystusa i Szatana, moce światła i moce ciemności, splątane i skłębione w groteskowym, krwawym tańcu. Słowem: odtworzył w niej – z właściwą sobie lucyferyczną świadomością – nasz cudowny i przerażający współczesny świat. Co stworzyłby jeszcze, gdyby żył? Gdyby nie odwołano go w wieku zaledwie czterdziestu pięciu lat? A może nie chciał już żyć? Może wciąż go wabiła, kusiła i nęciła tajemnica śmierci? Owa czeluść, w której taka cisza i taka – już jasność?! Przyszła mi ta myśl do głowy już dawno temu, wtedy, gdy zorientowałam się, że Andrzej Łuczeńczyk konsekwentnie i systematycznie niszczy swoje zdrowie, skraca życie. Nie można było temu przeszkodzić. Parł przed siebie niepowstrzymany, niezaspokojony. Podjął przecież – wyzwanie. To samo, o którym mówi w ostatnich słowach swej ostatniej powieści: Panowie! – tamci dwaj nie zidentyfikowani, znikąd jakby – to wyzwanie dla nas wszystkich! Przyjmujemy je! Kim był jeden z nich, kim jest drugi – nie wiem, kiedy sobie na to odpowiemy, ale kiedyś odpowiemy, dotrzemy aż do dnia stworzenia – i pójdziemy po ten jakiś dzień ostatni!... Szkoda, że nie wybrał innej drogi, dłuższej, przez wiele jeszcze, wiele wspaniałych, niezwykłych dzieł. Szkoda. Był w pełni sił twórczych. Mimo drążącej go choroby krwi pisał nieomal do końca. Odkrył nowy pisarski ląd i porzucił go. Odszedł bezpowrotnie, zostawiając gromadkę dzieci: tych poczętych z wyobraźni i tych ze swego ciała. Te pierwsze wymieniłam wszystkie, w każdym razie wszystkie mi znane. Z dzieci fizycznych pominęłam syna. Urodził się bowiem później i o jego istnieniu dowiedziałam się dopiero po śmierci Andrzeja Łuczeńczyka. 88 STANISŁAWA KOPIEC 89 Gospodyni z niebieskiej wsi Stanisławę Kopiec poznałam w Warszawie, w redakcji „Zielonego Sztandaru” przy ulicy Grzybowskiej 4. Przybyła tam z dalekiej podrzeszowskiej wsi, by wziąć udział w zajęciach warsztatowych na temat sztuki poezjowania. Należała do podopiecznych Magdaleny Boratyńskiej, redaktorki działu literackiego w „Sztandarze”, zapewne miała już za sobą debiut na łamach tej gazety. Dla mnie jednak właśnie wtedy stała się odkryciem. Poproszono mnie o poprowadzenie „warsztatów”, jako że patron i mistrz adeptów poetyckiego pióra, Piotr Kuncewicz, akurat zachorował. Pracowałam w Redakcji Debiutów Literackich w „Iskrach”, recenzowałam tomiki wierszy dla „Regionów”, interesowałam się twórczością młodych, powierzono mi więc tę wdzięczną i niełatwą rolę na jeden raz. Słuchałam kolejnych recytacji z zakłopotaniem, bo co powiem, gdy przyjdzie mi oceniać te nieporadności i naiwności?! W pewnej chwili podniosła się młoda niewiasta i spokojnym, równym głosem zaczęła mówić o „Ojczyźnie – biało–czerwonym osikowym listku na polanie Europy”, o „ziemi – starej Mateczce z garbem pagórków i naszych grzechów na plecach”, o „Lubeni w sadów huśtawce!” – swojej wiosce, „małej córeczce Matki Ojczyzny”... Poczułam wzruszenie, zachwyt. To było TO! Poezja! Dobry Los podsunął mi perłę. Kiedy przyszło do wyrażania ocen, przy Stasi Kopiec oznajmiłam: „Byłabym szczęśliwa, gdybym mogła wydać te wiersze w formie książki”. Po warsztatach wzięłam się bezzwłocznie do roboty. Nie minęły trzy tygodnie, a maszynopis „Niebieskiej wsi” był przygotowany do produkcji. Cykl wydawniczy w „tamtej” epoce – był rok 1986 – trwał jednak niezmiernie długo. Wprawdzie przy czwórce dzieci i gospodarskim zwierzyńcu, przy robieniu przetworów na zimę i załatwianiu zakupów szkolnych, przy żniwach, wykopkach i młocce, wśród krzątaniny po domu i obejściu czas się nie dłużył, niemniej lubeńska gospodyni–poetka nie mogła doczekać się tomiku – swego pierwszego poetyckiego „dziecka”. Jej listy zdradzały nie tylko niecierpliwość, ale zgoła niepokój... Wreszcie w roku 1987 „Niebieska wieś” ukazała się w druku. Na czwartej stronie okładki Stanisława Kopiec takimi oto słowy przedstawiała się czytelnikom: „Urodziłam się 27 marca 1953 roku w Lubeni, w województwie rzeszowskim. Ukończyłam III Liceum Ogólnokształcące w Rzeszowie. Prowadzę – wraz z mężem – małe gospodarstwo rolne. Wychowuję dzieci. Wiersze drukowałam w „Podkarpaciu”, „Prometeju”, „Nowej Wsi”, „Zielonym Sztandarze”, „Głosie Nauczyciela”, „Gospodyni”. Jestem laureatką nagród i wyróżnień w różnych konkursach poetyckich. [...] Otrzymałam też nagrodę Stowarzyszenia „Pax” w Płocku za wiersze poświęcone problematyce rodziny.” Wszędzie, gdzie docierała za pośrednictwem wierszy, zdobywała ludzkie serca, uznanie, szacunek. Za Niebieską wieś też ją nagrodzono – nagrodą imienia Stanisława Piętaka. Oraz rzęsistymi, entuzjastycznymi oklaskami, gdy podczas wieczoru autorskiego w Warszawie odczytała kilka swoich liryków. Nikt nie został wówczas tak serdecznie przyjęty jak ona, utrudzona ciężkim znojem wiejska gospodyni, pełna niepokoju, co też tam, w dalekiej Lubeni dzieje się z czwórką jej dzieci pod dwudniową nieobecność matki. Wyprawa miała jednak też swoją ważną, praktyczną stronę – wiązała się z odbiorem pieniężnego ekwiwalentu prestiżowej nagrody literackiej, czyli ogromnej jak na owe czasy – i jak na możliwości zarobkowe państwa Kopców – sumy stu tysięcy złotych. Poetkę rozpierała duma. Jej niewymierny twórczy trud przyniósł bardzo wymierną korzyść. Za sto tysięcy złotych nagrody kupione zostały okna do budującego się właśnie nowego domu. Był już pilnie potrzebny. Stara chałupa, zgarbiona, do połowy zapadła w ziemię, nie chciała dłużej służyć rodzinie Kopców, zwłaszcza rozbrykanej gromadce dzieci. Pieniądze za wiersze spadły jak z nieba. Nie starczyły jednak na wszystko. Poetka pisała wtedy do mnie, już swojej zażyłej przyjaciółki: 90 Jeszcze parę słów o naszym nowym domu. Chyba nie uda nam się wprowadzić do niego przed zimą, zawiódł tynkarz. Mąż sam próbuje sił w nowym zawodzie – po pracy oczywiście. Ślęczy do 23, 24 w nocy. Ja z dziećmi ciągnę gospodarkę. Nie ma jeszcze piecy, podłóg i kanalizacji, ale dużo już jest i to cieszy. Chłopcy całe lato spali na pryczy w nie wykończonym pokoiku na strychu – nie musieli we trzech męczyć się na jednej wersalce (jak to było w zimie). Ja mam już gdzie wieszać bieliznę. Możemy myśleć już o urządzeniu wnętrz, bo jest gdzie wstawić rzeczy, ale na razie musimy się zadowolić starymi gratami. Na gwałt potrzebujemy sedesu, bo przynajmniej na starość chcemy mieć łazienkę z prawdziwego zdarzenia. Miałam okazję zobaczyć ten dom i przespać noc w starej chałupie państwa Kopców, jeszcze nie „skarżącej się każdym nieskrzypnięciem drzwi na samotność”, jeszcze zamieszkanej. Wielokrotnie zapraszana, wybrałam się w końcu do Lubeni jesienią 1989 roku, na ślub siostry Stasi Kopiec. Nie żałuję tego, choć podróż była mordęgą. Poznałam męża poetki, Wieśka, oraz jej dzieci: Roberta, Sławka, Zbyszka i maleńką Anię. Przetańczyłam noc całą na weselisku, w którym brała udział chyba cała wieś. Było to najhuczniejsze wesele, jakie kiedykolwiek widziałam. Przemierzyłam wtedy Lubenię wzdłuż i wszerz i pojęłam, skąd tyle piękna w wierszach „mojej” poetki. Czerpie je po prostu pełnymi garściami z otoczenia. Lubenia jest najpiękniejszą wsią na świecie! Nigdy przedtem ani nigdy potem nie widziałam piękniejszej. To ona, Lubenia, wykarmiła poetkę, a teraz poetka karmi swoją Lubenię. W roku owego pamiętnego wesela, 1989, w grudniu, udało mi się wydać w „Iskrach” drugi tomik Stanisławy Kopiec – „Spod znaku Anny”. Tomik macierzyński, poświęcony czwartemu dziecku, a pierwszej córeczce państwa Kopców. Rodził się i formował prawie razem z Anią. Charakterystyczny jest jego początek: Kamienie mnie nie interesują w tym horoskopie. Kamień spadł z serca. Dziecko urodziło się śliczne, zdrowe i żywe, Maleńki skarb. Niepotrzebne mi agaty, szafiry i rubiny. Jeszcze bym usnęła przy maleństwie kamiennym snem. Był to dla Kopców czas szczęścia i dostatku. Czas twórczego mozołu i radosnego trudu. Nie bez kłopotów, rzecz jasna, nie bez smutków, przykrości i... załamań. Żaliła się do mnie na przykład autorka „Niebieskiej wsi” na jakiegoś niewdzięcznika, który przyczepił jej do furtki złośliwy „szyld”: „Tu mieszka poeta, tylko głowa nie ta”. Chciała nawet złamać pióro. Tylko że pióro było pewne swego i wcale nie dawało się złamać. Zdarzało mi się jednak otrzymywać wówczas listy, które niepokoiły i ponaglały do ... akcji na rzecz pomocy. Jak ten oto: [...] ostatnio jestem przemęczona. Nawet ten długopis jakoś nie podaje się dłoni. Gospodarka praktycznie jest na mojej tylko głowie. Chcę odciążyć Wieśka (męża), który też haruje po nocach, zakłada podłogi, robi centralne. Od biedy już by się schronił w naszym nowym domu. Ale pozostało jeszcze wiele poważnych prac, między innymi budowa pieca....[...] [...] Ja ostatnio czuję wstręt do wszelkiego pisania. To przez ludzi, którym mój drugi tomik nie przypadł do gustu, bo „niepotrzebnie” opisałam całą wieś. Obgadują mnie w sklepach, biurach, na przystankach. Przeszkadza im „sąsiad szerszeń” (myślą, że to człowiek), jedynaczka, Badunia. Dawni gospodarze naszego domu obrazili się na mnie za obejście w dzikich kwiatach. Wszyscy obrażalscy dopatrzyli się siebie w moich wierszach, ale biedacy niewiele z nich zrozumieli. Gorzko, smutno. Pisać już nie będę, bo o czym, po co i dla kogo? Nastały głupie czasy zabiegania o wszystko. Nie dla mnie one. [...] Albo inny, podobnej treści: 91 [...] napiszę Ci trochę o moim bólu. To ból tworzenia. Wyobraź sobie, że niedawno przeżyłam całkowitą klęskę. Zorganizowano mi spotkanie autorskie w jednym z rzeszowskich kościołów. Co się okazało? Mówiłam wiersze do kilku (może kilkunastu) osób. Ksiądz po prostu zapowiedział mnie tydzień wcześniej, a w niedzielę, w którą miałam wystąpić, zapomniał o ponownym ogłoszeniu. Wyjechał jeszcze na dodatek. Wyobrażałam sobie wszystko, tylko nie to. I nie pocieszy mnie, że ci, którzy słuchali, byli zachwyceni. Długo zastanawiałam się, po co, dla kogo pisać [...] Mimo to Stasia Kopiec pisała, choć już bez większych nadziei na druk. Powiadomiłam ją o zlikwidowaniu Redakcji Debiutów w „Iskrach”, o moim z „Iskier” odejściu. Przyjęła to jak wyrok na swoją poezję, ale pisać nie przestała. Wkrótce zresztą mogłam ją pocieszyć wiadomością, że znów pracuję w wydawnictwie – w maleńkiej i biednej Oficynie Literatów i Dziennikarzy „Pod wiatr”. Poradziłam zbierać wiersze, składać tomik – posłuchała mnie. Zawsze tak było: jedno słowo otuchy, a Stasia dźwigała się i brała do roboty. Wkrótce otrzymałam materiał na trzeci tomik. Na razie nie miałam widoków na pieniądze potrzebne, by opublikować choćby jednoarkuszową książeczkę. Oficynka była na żebraczym garnuszku. „Moja” poetka jednak znów była pełna nadziei. W sierpniu 1990 roku pisała: [...] żniwa, młocka, gorąco, muchy, weki. Dwie ciocie operowane na raka. Odwiedzam je, pocieszam. [...] Dom jeszcze nie zamieszkany, ale udało mi się kupić kafle na piec. Może tej jesieni się wprowadzimy? Jestem zmęczona. Fizycznie i psychicznie. Miałam wypadek z krową. Zrzuciła mnie do rzeki, kiedy ją spłoszył nadjeżdżający autobus. Już wszystko w porządku. Wkrótce zaczęły napływać wieści dramatyczne: moją przyjaciółkę dotknęło niespodziewane zmartwienie. Spieszyłam z „odsieczą”. Innymi słowy: w tajemnicy, by nie „zapeszyć”, przygotowywałam wydanie „Ostów i róż”. Redaktor naczelny Oficyny, pan Romuald Karaś, wielki zwolennik tej szczerej i pięknej ludowej poezji, dołożył wszelkich starań, by zdobyć fundusze (sponsorów) na skład i druk. Bez niego książeczka nie mogłaby się ukazać. Zdążyłam przed końcem roku. Paczka z setką egzemplarzy trzeciego tomiku Stasi Kopiec dotarła do Lubeni akurat jako prezent pod choinkę. Na honorarium autorskie Oficynie nie starczyło pieniędzy. Radość poetki nie miała granic. No i jakoś tak się znowu złożyło, że narodziny trzeciego dziecka poetyckiego zbiegły się z narodzinami piątego dziecka ludzkiego państwa Kopców – Małgorzaty. Cóż, przybyło obowiązków – pisała w grudniu 1992 roku Stasia. – Jestem już mamą drugiej córeczki [...] To był zły okres. Przybyło wydatków, a Wieśkowi ze względu na strajki zatrzymano wypłatę zasiłku. [...] Nie martw się już jednak o nas. Dziś mężowi wypłacono zaległe pieniądze. Mamy nadzieję, że zwiążemy koniec z końcem. [...] To było 28 grudnia. Śnieżyca, zawiane drogi, ranek. Przyszły bóle porodowe. Wiesiek i Robert wyekspediowali mnie do szpitala. Małgosia urodziła się o 12. 15. Ważyła 3 kg 570 g. Wygląda na zdrową i silną dziewczynkę. [...] Tak się cieszę! A tak się martwiłam. [...] Boże! Co ja się namęczyłam – obłęd! Ta niespodziewana ciąża to był jednak szok! A teraz radość i ulga! Po radości i uldze nastąpił niebawem nowy szok – o wiele groźniejszy, potężniejszy. Choroba męża. Listy z następnych miesięcy mówią głównie o niej, tej tajemniczej, dziwnej, nie rozpoznanej przypadłości, która uczyniła pana Kopca inwalidą niezdolnym do pracy, bezsilnym rencistą. Na Stasię spadł teraz cały ogromny ciężar prac domowo–gospodarskich i polowych. Wiesiek [...] dopiero co wrócił ze szpitala, ale poprawa jest niewielka – informowała mnie w roku 1993. – Był na laryngologii. W dalszym ciągu ma zawroty głowy, oczopląs itp. Jest o tyle lepiej, że już nie wymiotuje. Lekarze nie wiedzą właściwie, co to za choroba. Pani doktor powiedziała do mnie, że to u nich pierwszy taki przypadek. Mąż był przemęczony, pracował w polu na słońcu, kopał motyką. Wrócił do domu i w nocy podczas snu zaczął wymiotować. Stracił poczucie równowagi. Rzuciło nim najpierw na łóżko, potem obijał się po sprzętach, kiedy spróbował przejść po mieszkaniu. Nie wiem, co będzie. Boję się. Robert oblał maturę z 92 polskiego. Akurat dzień przed egzaminem odwoził ojca do szpitala. Może to podziałało? [...] Przeraża i poraża mnie to wszystko. Z niepokojem czekam jutra. [...] W następnym, o kilka miesięcy późniejszym liście donosiła: Zaczynam powoli panować nad sytuacją w domu – kosztem nerwów, zarwanego snu, obiadu ugotowanego na kolację. Wiesiula do zdrowia ciągle nie powraca. [...] Lekarze, u których próbuje się mąż leczyć, twierdzą, że to nie zapalenie błędnika, tylko coś innego. Jak dotąd nie wiedzą co. Nic im nie pasuje. Nie mogą wydać trafnej diagnozy. Strasznie się boję, czy to aby nie początki stwardnienia rozsianego. [...] Chłopcy powiedzieli mi wprost pewnego dnia, że zrobiłam się prawdziwym mężczyzną–robotnikiem. Sama nie wiem, czy to zarzut, czy komplement. Muszę myśleć o wszystkim, żeby Wieśka odciążyć, zresztą on nie podoła dotychczasowym obowiązkom. Chyba ta budowa tak go urządziła. List, jaki otrzymałam od Stanisławy Kopiec w grudniu 1994, był odpowiedzią na moje pytanie. Zadałam je, by skłonić poetkę do opisania sytuacji, w jakiej się znajduje, z jaką się boryka, pracując ponad siły na siedmioosobową rodzinę, oczywiście, przy pomocy dorastających synów, trudząc się w domu, w obejściu, w polu, walcząc o konieczny, a tak trudno osiągalny grosz, zadręczając się lękiem o los męża, dzieci i własny. Jej odpowiedź jest jak dramatyczna opowieść w skrócie, jak szorstka, siermiężna kanwa, w którą jej poetycka wrażliwość wpisuje wciąż nowe wątki lirycznego uniesienia. Ta odpowiedź i dołączone do niej wiersze to pełne i prawdziwe życie gospodyni–poetki z podrzeszowskiej wsi Lubeni. [...] Nie ma już mojego starego domu, a w nowym daremnie szukać nowego szczęścia. Mieszkamy na dole w suterenach, bo tylko te parę pomieszczeń udało się jakoś skromnie urządzić. Choroba męża obróciła wniwecz marzenia o wygodnym, dostatnim życiu w spokoju i zdrowiu. Razem z listem od Ciebie listonoszka przyniosła decyzję Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej – dostanę 2 mln zł na zakup opału. W uzasadnieniu: dochód na jedna osobę w rodzinie wynosi 499.873 zł. Tonę węgla za to kupimy. Toną węgla długo nie popali, ale są jeszcze na szczęście „spróchniołki” ze starej chałupy. Może uda się jakoś przeżyć zimę, jeżeli będzie lekka. A przecież wszystko miało być inaczej. Zaczęliśmy wpłacać na gaz, bo Lubenię objęto planem gazyfikacji. Roboty gazownicze są już prawie na ukończeniu, ale nie będzie gazu w domu „poetki”. Od kiedy mąż zachorował, zalegamy z wpłatami na tę inwestycję, bo po prostu nie ma z czego uszczknąć. „Pożyczcie i wpłaćcie – nagabują nas komitetowi. – Szkoda, przecież na początku płaciliście tak solidnie...” Słucham tego, tłumaczę, że nie sztuka pożyczyć, tylko żeby było z czego oddać. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że ludzie, obok których żyję, przestają mnie rozumieć. Ot, choćby taki wójt. Przychodzę do niego w skrajnej sytuacji, proszę o pomoc w znalezieniu pracy, jakiejkolwiek pracy. Zbywa mnie uśmiechem i „dowcipnym” zdaniem: „Nie mamy pracy dla kobiet. My szanujemy kobiety”. Cóż mam robić? Biorę nazajutrz wiadro zielonego bobu i jadę z nim na bazar do Rzeszowa. Sprzedaję po 5 tys. za półlitrowy garnuszek. Udaje mi się wszystko sprzedać i kupić dzieciom coś smacznego do jedzenia. Mam też nadwyżki masła i sera (chowam przecież krowę), ale ze zbytem nabiału jest gorzej. Nikt nie chce kupować, nawet za bezcen. Co jakiś czas przychodzą listy. Ktoś natrafia na mój wiersz, czasem na tomik – zdobywa adres albo pisze na chybił trafił. Zwierza mi się, że ufa moim słowom, że jest w moich wierszach „coś, co koi”, że są jak „zaproszenie do stołu, jak podanie ręki”, że mnie samą „dobry Bóg stworzył do ukazywania słonecznej strony ludzkiego życia”. Czytam te słowa, cieszę się i martwię zarazem. Piszę przecież sobą, swoim sercem, a ostatnio moje słońce nazbyt długo chowa się za chmurami. Co robić w sytuacji, gdy zrobiło się szaro w mojej niebieskiej wsi? Może po prostu nie pisać, żeby nie zarażać ludzi własnym smutkiem? Nie zależy mi przecież na sławie, a jednak marzy mi się od czasu do czasu zapukać do czyjegoś serca. 93 No, proszę, o pieniądzach całkiem zapomniałam, a przecież ja – straszna mi tam poetka – z pisania ponoć żyję. „Napisze dwa, trzy wiersze i leci po pieniądze” – to opinia lubeńskiego krytyka, wyrażona niebacznie w autobusie. Gdzie jesteście, ludzie, że będąc tak blisko mnie, nie rozumiecie niczego? – myślę nieraz. – A może nie możecie zrozumieć? Tylu mieszkańców Lubeni (więcej niż połowa) ma przecież krewnych w Ameryce, co rusz to ktoś nowy wyjeżdża za granicę. Ci, którzy dorobili się wcześniej, rosną w siłę i martwią się tylko o zdrowie. Dla takich jak ja pozostaje jedynie zubożenie, litość, może i pogarda. Trochę przesadzam i zapominam o najważniejszym: jest przecież jeszcze Bóg i dobrzy ludzie. To moje minimum socjalne. Żyję jak asceta. Te parę groszy starcza na chleb, ale szkoda marzyć o gazecie czy dobrej książce. Jak tu się rozwijać? Co powiedzieć dorastającym synom, którzy samych siebie określają mianem „dziady”? Dobrze, że chociaż do ZLP należę. Na zebraniach łykam nowinki z wielkiego świata, czytam nowe tomiki koleżanek i kolegów. Lubią mnie w rzeszowskim oddziale ZLP i cenią, ale to wszystko za sprawą Warszawy. Warszawa była pierwsza. Potem Kraków. Z Warszawy podano mi dłoń. Czy mogę liczyć na pomoc Rzeszowa w sytuacji, gdy prezes oddziału co jakiś czas dostaje pismo o eksmisji z lokalu ZLP w związku z zaległymi opłatami za czynsz? Piszę bardzo mało, bo nie widzę żadnych perspektyw druku. Nie posyłam wierszy do gazet. Szkoda pieniędzy na znaczki – nie wiadomo: wydrukują, czy nie. Nie mogę też swojej rozwrzeszczanej piątki zostawić na pastwę losu. Bywa, że zaczynam coś pisać, gdy podchodzi do mnie niespełna trzyletnia Małgosia i prosi: „Mamo, chodź spać, bo bez ciebie nie przeżyję...” Niedawno dostałam od Zarządu Głównego ZLP zaproszenie na zjazd nowo przyjętych członków. Zapraszał sam Piotr Kuncewicz, ale nie pojechałam, choć koszty pobytu i podróży miały być zwrócone. Bałam się, że będę tam niepotrzebna. To nie były płonne obawy. Dla kogo ma być ważne jakieś moje zdanie? I co w ogóle mam do powiedzenia? Małą rekompensatą za to wszystko jest mój aktywny udział w redagowaniu gazetki parafialnej „Zwiastun Lubeni”. Piszę pod pseudonimem i cieszę się, bo okazuje się, że czytelnicy wykazują żywe zainteresowanie moimi artykułami, choć nie wiedzą, kto je pisze. W końcu chcę dać coś z siebie nie tylko mężowi i dzieciom (a raczej zwrócić tylko to, co się dostało). Tak bardzo mnie cieszy każdy przejaw ludzkiej życzliwości i zrozumienia. Ot, choćby dobra wola wychowawczyni moich chłopców: rok w rok zwalnia ich z opłat na rzecz szkoły. A ile jest uciechy, gdy przyjdzie paczka z Warszawy albo dobry list! Gdy ktoś – tak jak niedawno nasz ksiądz – wyciągnie w potrzebie pomocną dłoń... Wtedy, na przekór nieszczęściu, rodzą się szczęśliwe (a jednak!), nietypowe wiersze. Tak, zdaję sobie sprawę, że moje wiersze są nietypowe, bo kto pisze o stracie siodła do roweru?! (Jakiś łobuz zostawił mi tylko części z roweru pod kościołem.) Ty jednak rozumiesz moją nietypowość. Ty wiesz, że ten wychodzony już rower był dla mnie czymś więcej niż dla kogoś innego drogi samochód... Powyższy reportaż wraz z wierszami ukazał się w numerze 6 dwutygodnika ”Sycyna” w 1995 roku. Stasia – moje natchnienie i współautorka – cieszyła się nim bardzo. Nie znajdowała nic niestosownego w publikacji fragmentów listów, czyli odsłanianiu jej domowych i warsztatowych tajemnic. Reagowała naturalnie, jakby w myśl zasady „człowiekiem jestem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce”. A nasza korespondencja nie ustawała, raz żywsza i obfitsza, to znowu rzadsza, z przerwami. Po jednej z długich – tak długich, że aż zastanawiających – przerw nadszedł list–krzyk: „Boże! Jak to napisać? Jak ja, matka, mam napisać, że moje dziecko, mój Robert nie żyje?????”. List nosił datę 11 grudnia 1996 roku, ale opisywał wydarzenia z kwietnia. Mój wyrażony w swoisty sposób niepokój wydobył Stasię z apatii, w której trwała po przeżytym szoku. Opisała wszystko we właściwy sobie, konkretny i szczegółowy sposób, wylewając na papier nieukojony ból. 94 Pamiętasz go chyba – zaczęła. – Nasz najstarszy syn, 23 lata. Gdy odwiedziłaś mnie w Lubeni, wiózł Cię z wesela na motorze. Zdrowy, przystojny, układny, koleżeński – wszystkim się podobał. Na koniec spodobał się Bogu. Zabrał go do Siebie w poniedziałek wielkanocny. Do tej pory nie wiem, w jakich okolicznościach doszło do tragedii. Zapewne przyjdzie mi umrzeć z okropną tajemnicą, choć wszystko zdarzyło się nie za górami, za lasami, nie w jakimś wielkim mieście, ale w mojej Lubeni, pośród znanych mi ludzi. Nieszczęśliwa matka nie mogła uwierzyć, że jej syn, wracając z zabawy, uległ wypadkowi, że może potknął się po ciemku, upadł, stracił przytomność, wpadł do rzeki i.... utonął. Była przekonana, że ktoś go uderzył, zepchnął. Wdrożone śledztwo nie naprowadziło na niczyj ślad. Sprawę zamknięto, Stasia Kopiec pozostała ze swoją udręką. Gdy minął szok, zaczęła jeździć na spotkania autorskie, opowiadać ludziom o Robercie. Jeździła i opowiadała w nieskończoność, przynosiło jej to ulgę. Nie mogła pisać. A ludzie słuchali i nierzadko to ten, to ów zapłakał razem z nią. Wreszcie sięgnęła po pióro. Powstał cykl trenów, które w niczym nie przypominały dotychczasowych wierszy poetki. Jakby pisała je inna osoba. Przeczytaliśmy je w „Sycynie”, odesłaliśmy. Poradziłam, by na razie odłożyła je do szuflady. Nie odłożyła. Pokazała kolegom z Rzeszowa, pochwalili, obiecali wydać. I wydali w 1998 roku, pt. Seans serdeczny, z przejmującym wstępem Jerzego J. Fąfary. Wcześniej jednak, w roku 1997, ukazała się – znowu dzięki staraniom pana Romualda Karasia i w moim opracowaniu – czwarta część poetyckiej opowieści Stanisławy Kopiec o Niebieskiej Wsi, Znak wzruszenia. Kilka miesięcy później rzeszowskie Stowarzyszenie Literacko–Artystyczne „Fraza” opublikowało wybór jej wierszy z lat 1987–1997 pt. Wielki Wóz, z posłowiem Jerzego Winiarskiego (na prośbę autorki znowu ja ułożyłam tę książkę, a także zaproponowałam tytuł). Promocjom, spotkaniom autorskim, wizytom, zaproszeniom nie było w owym czasie końca: nie pozwolono poetce pogrążyć się w letargu, odejść za synem. Została w 1998 roku laureatką Nagrody Literackiej Miasta Rzeszowa, otrzymała też Złote Pióro. Wciąż jednak i wszędzie mówiła o swojej matczynej tragedii, o ukochanym synu, o tajemniczych okolicznościach, nie mogąc znaleźć ukojenia. Czas – jak to czas – powoli leczył ranę. I uleczył. Została blizna: głęboka, czysta, jasna. Stwierdziłam to z ulgą, czytając najnowsze wiersze przysłane mi z Lubeni dla kwartalnika „Regiony”: Co się stało..., Trzmiel, Wiosna w wieczności, Adwentowe odwiedziny, Pamiątka z Getsemani... Można je znaleźć w numerze 2–4 z 2000 roku. Pisała je bez wątpienia dawna Stasia, kiedy już odnalazła „szczęście w samym środku nieszczęścia”, czyli żywego w zmarłym. Jednak niewiele jest tych nowych liryków: troski bytowe, materialne, zdrowotne wytrącają poetce pióro z ręki. Rzadkie, lecz jak zawsze wyczerpujące listy każą się o nią niepokoić. Czarno widzi swoją przyszłość: w nędzy, bezradności... Ufnością i wiarą próbuje opędzać się od lęków i złych myśli, ale czasy przyszły takie, że ani wiary, ani ufności nie ma gdzie zakotwiczyć. Nie zyskała prawa ani do emerytury, ani też do zasiłku dla bezrobotnych. Ci, którzy pomagali, sami są w potrzebie. Dzieci? Czy można i czy wolno liczyć na dzieci? Wiersze? Nawet najpiękniejsze nie zapewnią chleba i dachu nad głową. Co robić? Pisać? Po co pisać? – pyta poetka. Pisać. Po prostu pisać. I razem z małą córeczką Małgosią modlić się „... żeby nigdy nie zabrakło chleba, wody i poezji na ziemi...” Poezji jak na razie nie brakuje. Dziecięce modły okazały się skuteczne, bo oto w maju 2001 roku ukazała się nowa książeczka Gospodyni z Niebieskiej Wsi, inna niż poprzednie – Gospodyni Mucha. Bajeczki dla Córeczki. Ilustrowana przez Ewę Cupryś, wydana przez Urząd Gminy w Lubeni. A więc rodzinna wieś, tak pięknie opiewana przez Stanisławę Kopiec, okazała wdzięczność swej poetce. Trudno o mądrzejszy i skuteczniejszy dowód uznania i zainteresowania. 95 „Ziemia weszła do serca” W wędrówce przez Niebieską Wieś drogowskazami były mi wiersze: Kolorowy kamyk, Ziemia, Wierzby, Siedem smutków, Prośba za skowronkiem, Chrystus przydrożny i pełen werwy i humoru liryk tytułowy o wsi za „niebieskim stawem”, gdzie słucha się już tylko „kumkania gwiazd”. Oczywiście wiersze te były znakami wytyczającymi główny poetycki trakt przez Lubenię Stanisławy Kopiec, ale nie trakt jedyny, bowiem w tej zaczarowanej wsi dróg i dróżek jest mnóstwo, tyle ile skrytek w sercu poetki. Jednak bez „Kolorowego kamyka” by się nie obeszło, choć nie on otwiera tomik. Dokonuje tego „dziewczynka maleńka” w „sukience z pajęczyny”, tańcząca „zielony walczyk na łące dzieciństwa”, wśród jeziorek rosy, koników polnych „w uprzęży sitowia”, brzuchatych i pijanych trzmieli pośród trzcin na wietrze. Delikatna tancerka – jako symbol radości i zachwytu – zjawia się na mgnienie: dusza krainy poezji, która ma się objawić. A dopiero potem jest ów ważny, rodowodowy wiersz. Narodziny „zdrowego chłopskiego dziecka” i narodziny poetki związane są znakami i symbolami typowo wiejskimi i wiejsko– poetyckimi: „poczciwym boćkiem” i wiosną; domem budowanym przez ojca i „babciną starą lipą”, która w odległym tle ma lipę czarnoleską; polnym kamieniem i kolorowym kamykiem poezji. Zwłaszcza rola kamienia–kamyka jest ważna, zawiera się pomiędzy szarą pospolitością a metaforyczną niezwykłością: Chłopskim dzieciom przeznaczone polne kamienie, ale kiedy serce faluje jak łany zbóż – wyciągam rękę po kolorowy kamyk. Nie darmo urodziłam się razem z wiosną. Z wiejskiej zwyczajności, która weszła do serca i wywołała jego „falowanie”, wywodzi się ta poezja. I może dlatego jest tak niezwyczajnie zwykła i zwyczajnie niezwykła... Drugi ważny wiersz „Niebieskiej wsi”, „Ziemia”, wskazuje źródła najgłębszych wzruszeń poetki– gospodyni: ziemię, matkę–ziemię, matkę, kobietę uprawiającą ziemię, ziemię–matkę niszczoną, rabunkowo eksploatowaną. Ten brunatny lakier na paznokciach mojej mamy – to ziemia, która uczepiła się rąk, weszła do serca i wychodzi już bokami. Przeklęta ziemia! A przecież: – błogosławiona jesteś między planetami i błogosławiony owoc twego łona – to z modlitwy Księżyca do Matki Ziemi. Człowiek dzisiaj nie potrafi się modlić i targając biedną ziemię za brzuch wrzeszczy: – chleba powszedniego daj nam! A tu trzeba: odpuść nasze winy, jako i my odpuszczamy amen. Serce faluje tu gniewem i wdzięcznością, świętym oburzeniem i modlitewną skruchą, uwielbieniem i wybaczeniem. Ziemia–rodzicielka to u Stanisławy Kopiec chłopska zwyczaj- 96 ność, a zarazem sacrum, mające swój kultowy przybytek – zgodnie z duchem czasu – „na paznokciach” chłopki, która nie może pozwolić sobie na inny „lakier”. Różne są w „Niebieskiej wsi” zwyczajności. Jest krajobrazowa, reprezentowana na przykład przez wierzby; jest rodzinna, jak w „Liście do dziadka”; jest wreszcie osobista, intymna, sprzyjająca refleksji, jak w „Siedmiu smutkach”. Wszystkie noszą znamiona sakralności: wierzby to „świątki półgłupki”, od których trzeba uczyć się modlitwy i przywiązania korzeniami do ziemi; dziadek jest w niebie, ale i stamtąd może pogrozić dziecku laską; smutek, który rodzi poezję, wywodzi się z suplikacji i do nich się odwołuje. Nie ma w świecie Stanisławy Kopiec granicy między niebem a ziemią: to co niebieskie i to co ziemskie stanowi nierozdzielną całość, między „dołem” i górą” istnieje nieprzerwana łączność. W pełnej wdzięku, humoru i fantazji „Prośbie za skowronkiem”, instruując Pana Boga, jak ma wyposażyć niebieską siedzibę na przyjęcie ziemskich przybyszów, dopomina się poetka jedynie o maki („choćby dla przykładnej ciszy/ jak makiem zasiał...”), bo chabry nie będą potrzebne, „dość będzie niebieskich oczu”. A więc przejście „tam”, „wyżej” to coś w rodzaju przeprowadzki do nowego mieszkania, w którym – dzięki dobroci Gospodarza – będzie można mieć wszystko, co czego się przywykło i co się ukochało. Na razie „tu”, w dole, trzeba pokładać ufność w Chrystusie, odwiecznym stróżu wiejskich gościńców. 97 Drzewo chlebowe poezji Ma takie drzewo w sadzie swojej wyobraźni Stanisława Kopiec: drzewo, które rodzi chleb poezji. Chleb właśnie. Nie owoc. Chleb powszedni, który zawsze smakuje, nigdy nie powszednieje i bez którego nie można się obejść. Jest bowiem nie tylko „powszedni”, ale i „święty”. W wierszu „Droga” poetka obrusza się na kogoś, „kto powiedział, że jedynie gawrony obsiadują drzewo chlebowe”. Toż ona właśnie na tym drzewie szuka „żar–ptaka” poezji, wiedząc z absolutną pewnością, że go znajdzie. „Żar–ptak” to ptak żarliwości w szukaniu prawdy i piękna wszędzie, gdziekolwiek się jest, choćby wśród „kamieni i błota” drogi polnej... Trzeci tomik poetycki Stanisławy Kopiec, „Osty i róże”, czytam jako trzeci rozdział jej Księgi Poezji, w którym na początku była sielsko–mistyczna „Niebieska wieś”, potem macierzyńska wieś „Spod znaku Anny”, a teraz jest większa i rozleglejsza wieś, która po prawdę i piękno każe sięgać nagą ręką między... osty i róże. Lecz poetka, nie zrażona niczym, sięga wszędzie, gdzie spodziewa się znaleźć „złote runo – złotą myśl”, ku obronie mając jedynie modlitwę: Tylko bądź mi łaskawa służebnico chłopska. Pani śródpolna, leśna, nadrzeczna, łąkowa. Chlebem i potem pachnąca. Ziół pełna. Pan z tobą. Na osiołku wjeżdża do wiersza. Tak właśnie jest z ta poezją „śródpolną, leśną, łąkową, nadrzeczną” Stanisławy Kopiec: zakorzeniona w codzienności, dąży wciąż ku sacrum, sprzęga je z powszedniością, zespala, sprawiając, że każdy jej „mieszkaniec” istnieje jednocześnie „na ziemi” i „w niebie”. Jest na przykład Szymonem z Lubeni i z Biblii; jest chłopką przy studni lubeńskiej i niewiastą przy studni Jakubowej. Stanisława Kopiec, podobnie jak nieskończenie wielu poetów przed nią, czerpie z niewyczerpanego źródła Starego i Nowego Testamentu. Autorka „Ostów i róż”, tak samo jak nieskończenie wielu twórców przed nią, zwraca się do Boga zwyczajnie, jak do sąsiada, może trochę bardziej lubianego niż inni, i mówi Mu bez zbędnej pokory i bez ogródek: Nie spotkam Cię na uczcie u Szymona – nie ten grzech, nie ta uroda, nie ta miłość. [...] Ale przecież możesz spotkać mnie przy studni. Popatrzeć w oczy, jak tamtej kobiecie przy studni Jakubowej. Bóg–człowiek, czyli Chrystus, który „wjechał na osiołku do wiersza”, jest w „Ostach i różach” obecny na rozmaite sposoby, jako „widzialny” i „niewidzialny” mieszkaniec tego pięknego, nieco kolącego ogrodu poezji. W „Stygmatach” na przykład jawi się za sprawą „ochotniczej armii zbawienia” ojca Pio, czyli „malowanych chłopców i dziewcząt”, którzy idą przez świat i „nieszczęśliwe oczy przechodniów zbawiają uśmiechem – Chrystusową raną na ustach”. 98 Ale sacrum, zwłaszcza chłopskie, ludowe, to nie tylko On. To także Ona, Maria, Matka. Jest nieprzerwanie obecna na wsi przez „zdrowaśki”, które się tam odmawia tak często zapewne, jak wyrzekania: Zdrowaś, Mario... Czyś jeszcze zdrowa? Ja już jestem do niczego. Bolą stawy i słabiutkie serce. Łaskiś pełna... Ja też na łasce, ale łaska łasce nierówna. Pan z Tobą... A ja bez syna. Oddał mnie do domu starców. Robaczywy owoc mojego żywota. Spoufalenie z Marią, Jej zadomowienie w świadomości wiejskiej kobiety, znękanej i zgnębionej, oddała tu poetka z właściwym sobie dosadnym poczuciem realizmu, ale i – humoru, niewolnego od goryczy i sarkazmu. Współczucie dla matki wyraziła w innym wierszu, dramatycznym, głębokim: Moje kobiece współczucie niezrozumiałe nawet dla mnie samej. Podzielone miedzy obie matki: Matkę Jezusa opłakującą cierniową koronę Syna i matkę Judasza opłakującą sznur. Sacrum Stanisławy Kopiec to nie tylko Istoty Boskie. To także światy, które Im zawdzięczają swe powstanie. To, na przykład, skromny, niepozorny podbiał, „bohater z okopów Świętej Trójcy: śniegu, wiatru i mrozu”, i ogromne, wspaniałe Słońce, do którego poetka modli się niczym do Boga Ojca: „Przyjdź Królestwo Twoje...” Nic dziwnego: Bóg i Słońce to jedno! To światło i ciepło! To życie i radość! To niewysłowiony cud! Taki sam zresztą, jak ten, który tkwi „skryty w zalążni szarej renety”, wielbiony przez pszczołę – pszczelim „Magnificat”. Lub jak cud jabłoni, jaśniejącej kwieciem, której królestwo – niczym Chrystusowe – nie jest z tego świata... Nie ulega wątpliwości, że Stanisława Kopiec, gospodyni z Lubeni, przepięknej podrzeszowskiej wsi, żyje w zachwycie i z zachwytu wywodzi swoje wiersze; żyje w uniesieniu i z uniesienia czyni skrzydła dla swych hymnów i modlitw. Przy tym wszystkim jednak stąpa mocno po ziemi – po tej ziemi, która jest najwspanialszym boskim dziełem – i z niej czerpie natchnienie do szeptów czułych i współczujących; do skarg pół–gorzkich, pół–żartobliwych; do zamyśleń ironicznych i pełnych autoironii. Z niej też, z ziemi, bierze zachętę do kochania nie tylko pięknych róż, ale i pospolitych, cudownych ostów. 99 BOŻENA BUDZIŃSKA 100 Potępione bajki Bożena Budzińska (urodzona w 1957 roku w Gdańsku), mimo siedmiu wydanych książek i wielu publikacji krytycznych w czasopismach literackich (m.in. „Autografie”, „Metaforze”, „Akancie”, „Sycynie”), mimo dwóch liczących się nagród (imienia Klemensa Janickiego za poezję w roku 1993 i Gdańskiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuki za prozę w 1998), egzystuje na poboczach głównego nurtu literatury, gorzko świadoma, że jej utwory nie mogą liczyć na szerszy oddźwięk, ponieważ są – jak je sama nazywa w jednym z wierszy – „potępionymi bajkami”. Wprawdzie niezbędnymi dla jej „bezdomnych bohaterów” (znów słowo z jej słownika), jako ich schronienie, jednak zakazanymi (jak „zakazana księgarnia” ze zbioru „Trans”). Co zakazanego może być w opisach fantastycznych światów – pyta narrator „Zakazanej księgarni”, dotarłszy po wielu próbach do niedostępnej przedtem półki z „błękitnymi książeczkami”. Odpowiedź znajduje się już w pierwszym zbiorze opowiadań Budzińskiej, w „Sezonie na pomarańcze”. Pod powłoką zwyczajności dzieje się w nich „coś dziwnego i z tej niesamowitości wyzwolić się już nie można do samego końca, nawet jeśli zginie się i zostanie rośliną, bo urodzić się trzeba od nowa, jeszcze raz i jeszcze, a tajemnicy prawdziwego odejścia nie zna ani jeden z aktorów tej gry, wszyscy skazani są na inkarnacje i przemiany, nie dziwiąc się wcale i nie walcząc”. Chodzi tu o rodzaj okrucieństwa, które nie litość i nie trwogę budzi, ale zdumienie, zaskoczenie, nierzadko odrazę. „Sezon na pomarańcze” wydała Budzińska w roku 1992 własnym nakładem. Jego motto, zaczerpnięte z Szekspira, brzmi: „Niech Bóg zabierze króla... a mnie zostawi ten świat, bym się nim pobawił”, i przewrotnie sygnalizuje credo pisarki, określa postawę narratora. A narratorem czternastu opowiadań „Sezonu” jest z pozoru wciąż inny (wiekiem, płcią, kondycją społeczną), a przecież w gruncie rzeczy jeden i ten sam nadwrażliwiec–samotnik, egzystujący z dala od świata, w pułapce („Reguła klatki”) lęków, fobii, obsesji, w złudnej przestrzeni snów i rojeń, nieszczęśliwy demiurg, spragniony miłości, nienawidzący za jej brak („Dzień Ewy”, „Niedziela w mieście róż”), ścigający ułudy własnej wyobraźni („Szal Nibelunga”). Krytycy gdańscy zauważyli „Sezon na pomarańcze”, jego „nasycenie światłem i barwami”, „poezją i abstrakcją”, jego fantastyczność, surrealistyczność, symboliczność. Jan Tomkowski z Warszawy zaś zaliczył pierwszą książkę Budzińskiej do najbardziej obiecujących debiutów roku. O autorce napisał, że jest „absolutnie nieobliczalna i można oczekiwać z jej strony jeszcze wielu niespodzianek”. Czy miał rację, pokaże czas, o ile będzie przychylny wydawniczym staraniom pisarki, której szuflada kryje wiele nieznanych utworów. Na razie pewne jest, że Bożena Budzińska z pasją i uporem drąży tunel swego – jak je nazywa – „czystego baśniopisarstwa”. Od debiutu wydała jeszcze dwa zbiory opowiadań: „Matowe okna” w roku 1994 i „Trans” w 1998 oraz trzy tomiki poetyckie: „Martwa natura z ogniem w ręku” (1994), „Nie było baśni” (1995), „Landrynkowy areszt” (1999), a w roku 2000 powieść „Alkowy Edenu”. Również o „Matowych oknach” i „Transie” gdańscy krytycy wyrażali się z uznaniem, porównując zawarte w nich opowiadania z abstrakcyjnym malarstwem, w którym najzwyczajniejszy konkret w przebiegu zdarzeń ulega najdziwniejszym deformacjom. Nadrzędną zasadą zaś jest: tu i wszędzie, ten i wszyscy. Jak w baśniach, zwłaszcza okrutnych przypowieściach, w których twórcza wyobraźnia nadaje kształt ludzkim udrękom (fobiom, obsesjom), żeby umożliwić ich rozpoznanie i przezwyciężenie. Najbardziej dosłowną bodaj ilustracją tej zasady jest u Budzińskiej opowiadanie Jederman z „Sezonu na pomarańcze”, oparte na doprowadzonym do absurdu pomyśle westernowym: w środku upalnego dnia przybywa do oczekującego jej miasteczka Śmierć, okrutna, niechlujna, prostacka żołnierka, w towarzystwie jedermana, aby zebrać śmiertelne, i zupełnie nieoczekiwane (mała dziewczynka i jederman), żniwo i ruszyć w dalszą drogę – po wypiciu kufla piwa. 101 Precyzja i konkretność opisu, niesamowitość i groteskowość wydarzeń, okrucieństwo wyroków Losu (szyderczego i bezwzględnego Demiurga?), bezbronność i kruchość człowieka – to charakterystyczne cechy pisarstwa Budzińskiej. Penetrując czeluści ludzkiej jaźni, idzie ona swoją drogą, obojętna na mody literackie, obowiązujące kierunki i style, wolna od sentymentów, bezkompromisowa, odważna i szczera, a nade wszystko przekorna, niepokorna, często istne enfant terrible (np. „Ostrzenie noża”), a czasem czuła, liryczna i poetycka, filozoficznie zadumana, tajemnicza. Bywa i nudna, irytująco wielosłowna, wtórna. Swe literackie konstrukcje opiera na faktach, które podsuwa jej codzienność, jak najbardziej rzeczywista rzeczywistość (ulica, sklep, blokowe i podwórkowe sąsiedztwo, gazeta), lub przeciwnie, lektura, czyli rzeczywistość fikcyjna (głównie „Boska komedia Dantego”, ale także powieści z gatunku fantasy). Z opowiadań pierwszego tomu zapadają w pamięć trzy, cztery: „Sezon na pomarańcze” – z tajemniczą aurą plantacji storczyków i pomarańczy i „krwiożerczą” – w istocie mistyczną – koncepcją miłości; Jederman – z wizją nieubłaganej Śmierci i w tajemniczy sposób związanej z nią miłości; „Szal Nibelunga” – w którym oniryczny rekwizyt w subtelny sposób sygnalizuje funkcjonowanie wyobraźni; „Obrońca pierścienia” – okrutna baśń o epoce „zaćmienia” (moralnego, etycznego), opowiadająca, jak ludzie się kochali, mordowali i pożerali. Perełką „Matowego okna” jest „Polowanie na lisa” – bajka rodząca się w trakcie wieczornej rozmowy, swoistej walki–gry matki z synem, w której oboje dają upust skrywanym lękom, nienawiściom, pretensjom. Szczególne, metaforyczne znaczenie ma w zbiorze opowiadanie tytułowe o pożeraczu światła. W „Transie” zagadkowy jest Sprzedawca kadzidła – o artyście rzeźbiącym we mgle, a piękny i wzruszający „Trans” (III) – o biedaku z przedmieścia i zarazem artyście nazwiskiem Koza, który na wielkomiejskim wysypisku śmieci znajduje świętego Graala, który dla innych jest jedynie tandetnym bublem. Z percepcją prozy Bożeny Budzińskiej jest bodaj tak, jak z oceną znaleziska Kozy: ktoś podobny natchnionemu hafciarzowi dopatrzy się w niej znamion sacrum, ktoś inny, jak proboszcz z tegoż opowiadania czy policyjna rzeczoznawczyni, nie wyjdą poza jej – często tanią – materialność. Nie ma na to rady, skoro tworzywo pisarskie musi odpowiadać „tworzywu” postrzeganego świata. Kreatorka dokonuje wyboru zgodnie ze swym widzeniem i pisarskim sumieniem. Wiersze Budzińskiej, zwięzłe, o dobitnych pointach i wyrazistych metaforach, mówią wprost o tym, co za pośrednictwem fikcyjnych fabuł sygnalizują opowiadania. Określają zrąb jej światopoglądu, charakter uczuciowości i wyobraźni. Szczególnie ważne wydają się takie utwory z „Landrynkowego aresztu”, jak „Noc VI”, „Modlitwa (III)”, „Nowa bajka o krasnoludkach”, „Potępione bajki (II)”, „Modlitwa IV”, „Dom”, „Jak się zmieścić w micie?” Wyrażają dramat egzystencjalny podmiotu lirycznego. W „Domu”, wierszu o dwojakiej wykładni: materialnej i duchowej, dochodzi do głosu samoświadomość podmiotu: „mego domu nigdy nie było/ ktoś zerwał jego pąk/ nie róży rdestu najwyżej/ albo chwastu nijakiej proweniencji” oraz „temu domowi pokłoniło się niebo/ i piekło nawet/ bez pana i pani/ doskonale pusty/ był tylko sobą”. „Modlitwę IV” wypełnia krzyk zrozpaczonej duszy pożądającej Boga–człowieka (Boga w człowieku, Boga przez człowieka) ze wszystkich sił: „bądź mi panie przechodniem/ cuchnącym i żadnym/ bądź mi jak anioł w ścieku [...] bądź mi jak myśl uroniona/ wrogim telefonem kurantem/ miejskim czy żabą/ bądź żeby/ być”. Tkwi w tym gwałtownym i obrazoburczym żądaniu dramat wiary znamienny dla doby sceptycyzmu, relatywizmu, amoralizmu, innymi słowy – dla doby wielkiej, bezgranicznej bezdomności człowieka. „Sagę rodzinną” rozpoczętą „Alkowami Edenu”, a obejmującą nie wydane dotąd powieści: „Spadkobierca”, „Więzień stanu”, „Święte wojny I”, „Święte wojny II”, „Wielkie bezkrólewie”, autorka (na odwrocie okładki) charakteryzuje następująco: „Kreską fantazji rzeźbię na okrucieństwie świata freski nazbyt realne, by bohaterowie i czytający na równi nie doznali obrzydzenia i goryczy. Jeśli te uczucia zastąpią litość i trwogę, być może zdradzą cywilizacji prawdę o jej obliczu. A jeżeli nie – przecież w pięknie też można, jak we krwi, unurzać się po 102 łokcie”. Uczucia, które budzi ta opowieść o związkach międzyludzkich opartych na grze, nie ułatwiają lektury, zmuszają czytającego do nieustannego pokonywania wewnętrznych (świadomościowych, wrażliwościowych) barier. A jednak od razu wiadomo, że autorka proponuje nowe spojrzenie na świat, i nie wolno go zlekceważyć. 103 LILLA LATUS 104 Trudna zwyczajność Mieszka w Zduńskiej Woli, pracuje jako nauczycielka języka angielskiego. Od dwóch, może trzech lat przyjmuje uczniów w domu, dawniej dwa razy w tygodniu dojeżdżała własnym „maluchem” do odległej o dziesięć kilometrów szkoły podstawowej we wsi Marzenin. Kupiła sobie to nieocenione autko dzięki kredytowi dla niepełnosprawnych, podobnie jak mieszkanie dzięki tak zwanej premii dla niepełnosprawnych aktywnych. Jej ludzką, kobiecą zwyczajność bowiem, przy której obstaje z właściwą sobie pogodną i nieco impulsywną gotowością na wszystko, co niesie los, określają te właśnie dwa czynniki: całkowity bezwład nóg i pełna aktywność. One to czynią tę jej zwyczajność – niezwyczajnie trudną. Lilka jednak zdaje się nie być tego świadoma. Zapewne z perspektywy wózka inwalidzkiego, którym jest zmuszona posługiwać się od osiemnastego roku życia, widzi inaczej niż pełnosprawni, których zwyczajność jest nieporównanie łatwiejsza. Z perspektywy wózka, a więc i doświadczenia, które w ciągu szesnastu lat, jakie upłynęły od początku choroby, przeistoczyło taką sobie zwykłą dziewczynkę, uczennicę szkoły ogólnokształcącej w Zduńskiej Woli, w kobietę, która – aby nie poddać się rezygnacji i rozpaczy – musiała gruntownie przewartościować swoje dziecinne jeszcze wówczas, i pewnie typowe, poglądy na życie. Nie od razu jej się to udało. Przebudowa światopoglądu zajęła Lilli parę lat. – Już dzisiaj dokładnie tego nie pamiętam – opowiada. – Chyba nawet nie chcę pamiętać. Przestałam chodzić ponad dwadzieścia lat temu, po operacji kręgosłupa. Zaczęło się dwa lata wcześniej. Coraz gorzej chodziłam, miałam silne bóle w plecach. Nie wiedziałam, co to oznacza, nie miałam pojęcia o chorobach kręgosłupa. Nie przeraził mnie też wcale pooperacyjny bezwład nóg. Uważałam, że przez jakiś czas tak musi być. Ani mi przez myśl nie przeszło, że to się już nie zmieni. Ale z zachowań i słów lekarzy wywnioskowałam, że sprawa mojego chodzenia nie jest wcale prosta. – Pierwsze lata siedzenia na wózku zeszły mi na szukaniu coraz to nowych form terapii. Była to nieustanna gonitwa za nowinkami medycznymi. Bardzo dużo też ćwiczyłam. Ćwiczę zresztą i teraz, ale po to, by nie było gorzej. Wtedy ćwiczyłam z innych przyczyn. Wydawało mi się, że usilne ćwiczenia postawią mnie na nogi. Odkładałam życie na później i ćwiczyłam... Odkładałam wszystko na czas, kiedy już będę chodzić. No, może niezupełnie wszystko. Już siedząc na wózku zdałam maturę. Nauczyłam się też paru innych rzeczy, na przykład haftu. Haftowałam dla Cepelii. Uczyłam się angielskiego, tak że potem mogłam zdać egzamin w British Council już bez żadnego kursu. Dostałam rentę, zresztą nie od razu, bo mi takowa wedle ówczesnych przepisów nie przysługiwała. Mieszkałam z rodzicami na trzecim piętrze bez windy i wtedy jeszcze nie myślałam, by zmienić mieszkanie. Przeprowadzę się, mówiłam sobie, gdy będę chodzić. Cały czas miałam tę nadzieję. Tę pewność. – Później jednak, dwanaście lat temu, zmieniliśmy mieszkanie. Na razie mieszkałam wciąż jeszcze z rodzicami. Przeprowadzka jednak zapoczątkowała zmiany w moim życiu. Nowe otoczenie, nowe środowisko sprawiło, że zaczęłam wychodzić z domu... I wtedy stopniowo przewartościowałam sobie wszystko. Zrozumiałam, że nic samo do mnie nie przyjdzie; że czas mija; że właściwie każdy spędza część życia na siedząco, a ja po prostu siedzę więcej niż inni; że jeżeli ktoś postrzega mnie tylko jako osobę siedzącą, to znaczy, że z tym kimś, a nie ze mną, jest niedobrze. Mimo to do dziś nie lubię, gdy ktoś ocenia mnie przez pryzmat tego, na czym siedzę. Siedzę na tym, na czym wszyscy siedzą: na pupie. – Po siedmiu latach więc zaczęłam wychodzić. Przedtem nie mogłam się na to zdobyć, myślałam, co będzie, gdy zobaczy mnie ktoś, kto pamięta zdrową Lillę, jak ja to będę przeżywała. A wtedy już potrafiłam sobie powiedzieć: No, jak ja to będę przeżywała?! Ktoś mnie zobaczy, no i co?! No i nic! Teraz spotykam znajomych ze szkoły i jest normalnie. Przy tych spotkaniach więcej ode mnie zależy. Ludzie często nie wiedzą, jak się zachować. Jeżeli ja będę dzika i zamknięta, biedna i nieszczęśliwa, to tak będę traktowana. 105 Wraz ze zmianą mieszkania więc, z zejściem z trzeciego piętra bez windy na parter, Lilka przełamała impas psychiczny, w który popadła po utracie zdolności chodzenia, i wyszła z zamknięcia. Fizycznie i psychicznie. Zaczęła pisać wiersze. Wkrótce okazało się, że ma ku temu wszelkie dane: wrażliwość, wyobraźnię i mnóstwo do powiedzenia. Bez większych trudności znalazła drogę do innych piszących, z ich pomocą ośmieliła się i rozwinęła. Prędko zyskała uznanie, nagrody na licznych konkursach ugruntowały jej opinię oryginalnej, ciekawie zapowiadającej się poetki. Zadebiutowała fraszkami o Zduńskiej Woli w roku 1987, a sześć lat później, w 1993, nakładem Stowarzyszenia Literackiego imienia Krzysztofa Kamila Baczyńskiego w Łodzi, ukazał się pierwszy zbiorek liryków Lilli Latus – „List”. Liryków – trzeba podkreślić – o charakterze erotycznym, ujmujących urodą dziewczęcych marzeń i kobiecych spełnień, urzekających świeżością doznań jedynych i niepowtarzalnych. W sierpniu 1995, staraniem Klubu Literackiego „Topola” przy Miejskim Domu Kultury w Zduńskiej Woli, wyszedł w druku jej tomik „Siódme morze niepokoju”. Gdy go porównać z „Listem”, widzi się, jak długą i jak trudną drogę przebyła Lilka w ciągu niewielu lat... – Zmieniwszy środowisko – mówi poetka – zaczęłam pisać. Ale nie było to dla mnie – i nie jest – jakieś szczególne powołanie. Po prostu bawię się sama ze sobą – słowami, ze słowami. Piszę niewiele, każdy wiersz starannie i długo wypracowuję. Pojawiło się to moje pisanie wtedy, kiedy już bardzo zaczęłam myśleć o zmianie swojego życia. Wiedziałam, że w jakiś sposób muszę wyjść ze swego zamknięcia. No i sięgnęłam po pióro... – Szczęśliwie, bo zaraz poznałam ludzi piszących. Zaproszono mnie kiedyś na spotkanie w klubie literackim „Topola”. Nie jako piszącą, nie przyznawałam się wtedy jeszcze, że piszę. Pojechałam tam, bo interesowali mnie oni jako ludzie. Od tej pory jeżdżę do klubu co czwartek. „Topola” mieści się na pierwszym piętrze bez windy, zawsze więc zaczepiam przechodzących panów, by pomogli dostać się na górę. No i pomagają. Nie mam z tym trudności; byleby to nie była pustynia, wszędzie się dostanę. Dopiero za którymś razem pokazałam w „Topoli” swoje wiersze. Bardzo mi pomogli, jeżeli chodzi o sprawy warsztatowe. Zaczęłam pisać inaczej i więcej. Poezja to dla mnie próba pochwycenia ulotnych emocji, których nie da się wyrazić w inny sposób. Być może wtedy pojawiły się we mnie uczucia, które potrzebowały ujścia. Choć przecież moje wiersze nie zawsze są autobiograficzne. Staram się po prostu przefiltrować przez siebie wszystko, o czym piszę. Zresztą nikt nie wymaga ode mnie prawdomówności. To tylko ja ryzykuję, że moje utwory nie będą wiarygodne... Bałam się, że z tych wierszy będzie wyglądała moja przeszłość, tymczasem, ku memu zaskoczeniu, nikt się z nich nie domyślił, co przeżyłam. Za to uzurpują sobie ludzie prawo do odczytywania moich marzeń i pragnień, chociaż żaden z wierszy nie jest moim credo. Zwykle jest to opis chwili, a to nie znaczy, że dzisiaj bym tę chwilę przeżyła tak samo. Biorąc pióro do ręki dałam sobie prawo przeżywania różnych spraw na różne sposoby. Na szczęście miałam, jak dotąd, bardzo ciekawe, intensywne życie. Mogę powiedzieć, że lata siedzenia na wózku to czas nieporównanie bardziej interesujący dla mnie niż poprzedni. Nie mam co narzekać, jeżeli chodzi o intensywność mojego życia osobistego, uczuciowego, a także nie mogę uskarżać się na brak zdarzeń i jakość przeżyć. Wiele wierszy z tomiku List to erotyki wiążące się z moimi własnymi doświadczeniami. Dziwna rzecz, dopiero gdy siadłam na wózku, poczułam się interesująca jako kobieta. Nie pamiętam, bym wcześniej przeżyła coś godnego opisania. Oczywiście, mogę mieć pretensje do świata, do siebie, że nie wszystko działo się tak, jak bym chciała. Ale nie mogę powiedzieć, że sfera mojego życia uczuciowego była białą plamą. Nie wiem, z czego to wynika. Coś za coś w życiu po prostu... Może ja się więcej nauczyłam w szybszym tempie, przeszłam przyspieszony kurs życia. To, czego inni uczą się przez pół wieku, przyszło do mnie w ciągu paru lat. Inaczej też podchodzę do życia. Choć przeżyła więcej i wie więcej, nie uważa, że jest mądrzejsza od innych. Jest jej jedynie ciężej z powodu tej wiedzy. A wyostrzona świadomość wcale nie chroni przed popełnianiem głupstw. Jedynie doskwiera. Nie dopuszcza jej więc Lilla nazbyt często do głosu. Nigdy 106 niczego nie żałuje, akceptuje siebie ze swą nieco szaloną naturą, aprobuje to, co przynosi życie. Zapytana, czy czuje się zmęczona ciągłym, zwielokrotnionym trudem, mówi: – Jestem teraz w niezłej kondycji, ale zdaję sobie sprawę, że aby być na tym poziomie, który jest dany innym jako norma, muszę skoczyć wyżej. Boję się, czy wytrzymam kondycyjnie. Ale uważam, że sposób na dobre, ciekawe życie to wielość spraw, mnogość zajęć. Kiedy przed laty mieszkałam na trzecim piętrze bez windy, jak księżniczka na wieży, i miałam masę czasu dla siebie, byłam w dużo gorszym stanie psychicznym niż teraz, kiedy mieszkam sama, normalnie pracuję, normalnie prowadzę dom i nie zastanawiam się, czy jestem szczęśliwa, czy nieszczęśliwa. Chociaż twórczość poetycka wprowadziła w życie Lilli niezwyczajność, autorka „Listu” bardzo dba o to, by dominowała w nim zwyczajność. Dołożyła wszelkich starań, by ją sobie zbudować. Wbrew, zdawałoby się, rozsądkowi, wbrew możliwościom finansowym, na przekór opinii bliskich kupiła sobie mieszkanie, nieduże, ale własne, oraz auto, najpierw małe, „malucha”, a potem nieco większe i lepsze, by móc przemieszczać się wedle własnej woli. Uważa to za przełom w swoim życiu, za zwycięstwo w pierwszej batalii o samodzielność, o możliwość pełnej samorealizacji. Zdaje sobie sprawę, że jest to początek tej walki, że nie wolno jej spocząć na laurach. Trochę się lęka, czy sprosta. – Nie mogę nacieszyć się swoim nowym mieszkaniem – mówi. – Było moim marzeniem, celem. Sama je sobie wywalczyłam. Długo spłacałam kredyty. Musiałam pracować, i to ostro, żeby sobie z tymi spłatami poradzić. Lepiej wtedy pisałam. Już wiem, że kiedy o coś walczę i wiele mam do przezwyciężenia, lepiej piszę. Oczywiście mieszkanie, samochód to nie cel, lecz jedynie środek do celu. Pokonanie jakiegoś odcinka drogi. No i dopełnienie mojej samodzielności. I żebym nie żyła lękiem, co będzie, kiedy zabraknie najbliższych... – Lubię moje mieszkanie – ciągnie Lilka. – Sama na wszystko w nim zapracowałam. Ani jeden gwóźdź nie został wbity w ścianę bez mojej wiedzy. Z każdym z fachowców, który coś u mnie robił, osobiście rozmawiałam. Bardzo też lubię miejsce, w którym stoi „mój” dom. Środek łąki. Może znajdzie się też mężczyzna, który zechce mi towarzyszyć. Nie zamierzam jednak uzależniać swojego życia od pragnień. Jeżeli się ktoś taki trafi, to dobrze, ale nie chciałabym stać się wygłodzoną niewolnicą swoich marzeń. Dopuszczam taką ewentualność, że ułożę sobie z kimś życie, ale nie od tego zależy moje poczucie szczęścia czy też nieszczęścia. Nie chcę o tym myśleć zbyt gorączkowo. W moim życiu przez ostatnie lata tyle się działo, że nie przypuszczam, aby nagle miało się wszystko urwać. Jasne, że pewne historie się kończą, ale lepiej, żeby się skończyły, niż gdyby się nie wydarzyły. Nigdy niczego nie żałuję. Uważam zresztą, że częściej się żałuje, że się czegoś nie zrobiło, niż że się coś zrobiło. Mam trochę ryzykancką naturę, chcę wszystkiego sama dotknąć... Pragnę mieć spokój, ale nie chcę go odczuwać. Chciałabym mieć harmonię w sobie, a zarazem mnogość zdarzeń, ludzi, spraw wokół siebie. Może będę miała i to, co mają moje sprawne koleżanki, lecz jeśli nie, to poradzę sobie w sytuacji, w jakiej jestem. Nie mam i nie zamierzam mieć kompleksu z tego powodu. – Może musiałam przeżyć to, co przeżyłam, żeby móc pisać?... Nie wierzę w przypadki. Ufam tej Wyższej Istocie, że jeżeli ma wpływ na moje życie, a pewnie ma, to jest w tym jakiś sens... Choć wielokrotnie buntowałam się i buntuję. Niemniej mam głęboką świadomość istnienia Wyższej Istoty, która mi pomaga. Gdy już bardzo brakuje mi sił, czuję, że coś mnie podnosi, stawia na nogi... Nieoczekiwane wydarzenia przychodzą mi z pomocą. Jakby ktoś mówił: „No, czego się boisz? Przecież cię nie opuszczę!” Przyznam się po cichu, pół żartem, pół serio, że w czasie starań o mieszkanie zawarłam następującą umowę z moim Opiekunem: „Panie Boże – mówiłam – jeżeli masz ze mną mieszkać, to też radź. Zajmij się tym, co niemożliwe, a ja zajmę się tym, co możliwe”. Jak widać, umowa ta wyszła mi na dobre. Prócz Wielkiego Przyjaciela i Dobroczyńcy Lilla ma wielu całkiem zwyczajnych przyjaciół i pomocników. „Przyjaźń to jest to – mówi – co w moim życiu najdoskonalsze”. W latach choroby nigdy nie była odizolowana od ludzi, zawsze spotykała życzliwych. I teraz do jej 107 mieszkania, w którym jest sama, stale ktoś zagląda. „Mam sporo przyjaciół korespondencyjnych” – chwali się, gdyż codziennie dostaje listy. Poza tym łatwo zawiera znajomości wszędzie, gdzie jest: podczas konkursów poetyckich, lecz także w sklepach, na bazarze... „To efekt tego – tłumaczy – że zawsze staram się wydostać z kręgu choroby. Nie lubię przebywać z ludźmi, którzy stale narzekają i trzeba ich wciąż pocieszać. Nie jesteśmy przecież w stanie sprostać takim oczekiwaniom. Nie można oprzeć na nich przyjaźni”. To, że uczy języka angielskiego, że jeździ maluchem jak rajdowiec, uważa za swoje wielkie sukcesy. Dzieci w szkole wiejskiej, w której pracowała przed kilku laty, przyjęły ją naturalnie i okazały konieczną pomoc (wnosiły ją z wózkiem na drugie piętro, gdzie mieściły się klasy); samochód pozwala na coroczne wyprawy do Ciechocinka i Warszawy, a nawet na podróże zagraniczne, była już w Danii, we Francji, Czechosłowacji. Gdy ktoś okazuje jej podziw, Lilka peszy się. – Wydaje mi się – mówi – że robię całkiem zwyczajne rzeczy. Czasem, gdy dociera do mnie, że to, co robię, jest może trochę niezwykłe, czuję się zakłopotana, gdyż w istocie moja niezwykłość tkwi w mojej sytuacji, a nie we mnie. Ja nie usiłuję być inna, chcę tylko uczynić swoje życie normalnym. Przecież mam zwyczajną pracę, zwyczajne mieszkanie, zwyczajny samochód. Oczywiście, nie jest mi łatwo, ale przecież nikogo życie nie głaszcze. Może po prostu – coś za coś. Mam w sobie coraz więcej siły, pogody, a to wynika z poczucia, że idę dobrą drogą. Idę i jadę – dodaje ze śmiechem. – Mój drugi tomik, „Siódme morze niepokoju”, sugeruje, że jest jednak we mnie jakiś lęk. Pewnie tak. Przeważnie nieuświadomiony. Sama czuję, że te wiersze są podszyte cieniutkim lękiem. Coś w nich delikatnie tętni. Ale myślę, że to energia pozytywna, napędzająca. Przyznaję, że niekiedy czuję obawę, by moja sytuacja zdrowotna nie pogorszyła się... Dlatego dbam o zdrowie, ćwiczę, jeżdżę do Ciechocinka, do ośrodka rehabilitacji niepełnosprawnych w Warszawie. I zbyt dużo o tym nie myślę. Trzyma mnie w karbach zwyczajność, którą za to najbardziej cenię: domowe babskie roboty, takie, jakie ma do wykonania każda kobieta, lekcje (spłaty kredytów za mieszkanie, za pierwsze auto, za drugie). No, a przecież jestem kobietą, niestarą jeszcze (40 lat), która nie wyrzekła się swojej kobiecości, swojej płci. Chcę być atrakcyjna, zauważana. Chyba lubię to, że jestem kobietą. Bardzo kobiecy w swym wystroju graficznym jest trzeci tomik poetycki Lilli Latus – „Z koronki i kurzu” (Centrum Kultury i Sztuki Województwa Siedleckiego, Siedlce 1997) . Grafik, Ireneusz Parzyszek, musiał gdzieś – w „Topoli”? – widzieć poetkę, skoro „otulił” jej wiersze w koronki, tak jak lubi to robić ze sobą ona sama: ozdoby, falbanki, kokardy są jej ulubionym przybraniem. Za to wiersze nie są ani „ozdobne”, ani „strojne”. Są surowe surowością życia Lilki, gorzkie goryczą jej doświadczenia. A codzienne kobiece rekwizyty, z których tka ich kanwę, tworzą wątłą, jak koronka subtelną osłonę przed bezlitosnością samoświadomości: ojcze życie opada ze mnie jak znoszone paletko za chwilę wybaczysz mi pionową czułość skały i słońce labiryntów ojcze chcę wrócić jak najdalej gdzie nikt nie nazwie garbem moich nadpalonych skrzydeł (Ikar) 108 JOANNA DRAŻBA 109 Zwolniona z życia Autorka zbioru wierszy i pamiętnikowych zapisów „Za parawanem powiek” (Media Rodzina of Poznań 1995), Joanna Drażba nie żyje. Zmarła 24 czerwca 1995 roku, w dniu swoich dwudziestych czwartych urodzin. Była studentką filologii polskiej Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu i początkującą poetką. Jej krótkie życie w końcowej, czteroletniej fazie określił ból. Po raz pierwszy dał o sobie znać 21 kwietnia 1991 roku i aż do końca ani na chwilę jej nie opuścił. Powiernikiem chorej był notatnik, w którym zapisywała to, co czuje, co myśli, co się z nią dzieje. Los Joanny Drażby przypomina życie Haliny Poświatowskiej, choć jej bezwzględnym wrogiem, z którym musiała toczyć beznadziejną walkę, był rak kręgosłupa, podczas gdy autorka Hymnu bałwochwalczego zmagała się z chorobą serca. Halina chorowała od dzieciństwa i – dzięki wysiłkom polskiej i amerykańskiej kardiologii i kardiochirurgii – przeżyła aż trzydzieści dwa lata, Joannę rak zaatakował w okresie kobiecego rozkwitu i pokonał ją bardzo szybko. Niezbyt więc wiele miała czasu na rozwinięcie i ujawnienie talentu pisarskiego. O całe osiem lat mniej aniżeli jej sławna poprzedniczka. A przecież to, co po sobie pozostawiła, świadczy, iż – gdyby żyła trochę dłużej – mogłaby iść w zawody z Poświatowską w literackim dokumentowaniu bólu umierania. Zapisy, które zostawiła, które tuż przed śmiercią powierzyła swojemu lekarzowi, profesorowi Jackowi Łuczakowi, mieszczą się na stu czternastu stronicach książki „Za parawanem powiek” Garść wierszy, „Historia mojej choroby”, garść „Myśli z pamiętnika”. Trzy garście cierpienia zamkniętego w słowach. Niewiele, lecz dosyć, by pochylić się nad nimi i przyjrzeć im z uwagą. W czerwcu 1994 roku, bardzo już znękana chorobą, zwłaszcza zaś niemożnością – bezcelowością, nieskutecznością – wyrażania bólu, pisała o szczególnej samotności umierającego, zredukowanego do skazanej na niemotę „fizyki i chemii ciała”: uchylone drzwi do niepokoju kolejny biały fartuch i uśmiech bez pokrycia dane ci jest poznać te zakamarki w których umieszczono wrzask, bełkot, skowyt milczenie to jedyna obrona milczeć, milczeć do kolejnego spazmu istota i sens to fizyka i chemia ciała my jesteśmy nieobecni nie istniejemy nasz głos nie nie mamy prawa głosu może krzyk? 110 kolejna pomyłka cicho tak będzie najlepiej W innym wierszu z czerwca tego roku prosiła – cicho, niemal pokornie – kogoś bardzo bliskiego o coś, czego w gruncie rzeczy nie może dać człowiekowi umierającemu człowiek zdrowy i pełen sił. Prosiła o w s p ó ł o d c z u w a n i e. Raniły ja litościwe kłamstwa, pochodzące z daleka, z drugiego brzegu: wsłuchuję się w twoją uległość proszę o twoją pomoc otrzymuję nasiona żalu bandaże kłamstwa otulają moje ciało umilknijcie puste słowa boli gdy mówisz Z obu przytoczonych wierszy wypływa ważna nauka: człowiek, który umiera, wie, że umiera, i nie jałmużna litości jest mu potrzebna, lecz współobecność. We współobecności jedynie jest pomoc, pokrzepienie. Jeśli zaś umierający nie chce widzieć, że jego kres jest bliski, trzeba trzymać na uwięzi wszystkie litościwe słowa, by go nie raniły swoją czczością. W „Myślach z pamiętnika” wyraziła Joanna Drażba o wiele więcej aniżeli w wierszach. Ujęła w ryzy języka chaos uczuć i doznań, rozstrzygnęła nurtujące ją kwestie filozoficzne. Pierwsza „myśl” to pytanie: co jest po śmierci? I odpowiedź: Prawdopodobnie nie ma nic, a przynajmniej nasza aktualna świadomość nic nie zanotuje, i to jest ważne. Nie ma nic przed urodzeniem, nie ma nic po życiu. Jest tylko samo życie ze swoim początkiem i końcem. I jest ono tylko jedno. Wypada więc je możliwie dobrze wykorzystać. Mnie się chyba uda. Nie zdążyłam wejść w banał i utracić wartości, które były mi w młodości bliskie. Spokój tej „myśli” to złudny spokój chwili, krótkiej jak narkotyczny sen, który pęka zaraz od naporu żywiołów strachu, buntu, wściekłości, żalu, goryczy... Spokój pęka, lecz dyscyplina języka pozostaje nienaruszona, pisząca panuje nad słowami – nośnikami gwałtownych uczuć. Panuje też nad stanami zagubienia i szaleństwa. Po wybuchu desperacji pisze zwyczajnie: Nie wiem, co robić. Co ze sobą robić. Gubię się w samej sobie. Wariuję. Gdybym mogła, przynajmniej pełzałabym, byleby cokolwiek zrobić, przenieść się. Czuję się wbita w łóżko na wieki. Na jakieś marne wieki banalnego cierpienia. Cholernie banalne cierpienie. Wszystko banalne, bardzo banalne, do granic banalności banalne. Banalność świata, banalność życia to istna obsesja Joanny Drażby. To wątek wciąż powracający, a kto wie, czy nie zarodek choroby, zalążek śmierci w jej duszy, w jej ciele... Nieakceptacja życia, ostra, gwałtowna niechęć do jego przejawów może przecież zakłócić wewnętrzną harmonie, zburzyć równowagę. Joanna w jednej ze swych Myśli... wyraża to tak: Jestem przecież zwolniona z życia. ZWOLNIONA Z ŻYCIA! Bez usprawiedliwienia. Zwolniono mnie z życia za to, że wszędzie widziałam absurd i bezsens istnienia. 111 A przecież jednocześnie kochała to życie; tak bardzo chciała w nim uczestniczyć, zwyczajnie, po dziewczęcemu i po kobiecemu, kochając, rodząc, wierząc, jak wszyscy lub prawie wszyscy, w Boskie miłosierdzie, w możliwość cudu. „Historię mojej choroby” spisała Joanna za namową lekarza, profesora Jacka Łuczaka, który zresztą przyczynił się do jej opublikowania obok wierszy i „Myśli z pamiętnika” w zbiorze „Za parawanem powiek”. „Historia” jest interesująca z paru powodów. Po pierwsze, jako rzecz o bezradności lekarzy wobec tajemnic ludzkiego ciała. Po drugie, jako opowieść o bólu, który narasta i stopniowo ogarnia, przenika i obezwładnia człowieka, przemieniając jego egzystencję w męczarnię. Po trzecie, jako konkretna, szczegółowa i niemal fachowa relacja o przebiegu choroby zwanej rakiem. Po czwarte wreszcie, jako utwór, który – przy wszystkich znamionach tak zwanego autentyku – ma duże walory literackie: żywość i plastyczność języka, wartkość narracji, dramatyzm. Powoli przestawałam ruszać nogami – pisze Joanna Drażba o sobie, a brzmi to tak, jakby pisała powołana przez nią do tej roli narratorka, jej alter ego. – Bóle wróciły z całą siłą. Na zmianę znowu przyjechała mama. Zaczęła się walka o morfinę. Lekarze nie chcieli mi jej zapisywać, bo bali się, że się uzależnię. A mama nie mogła patrzeć na moje cierpienie. [...] Andrzej poszedł. Przede mną była cała noc bólu i wymiotów. Dostawałam dolargan. Pielęgniarka robiła, co mogła. Gdy gorzej się czułam, trzymała mnie za rękę i cały czas była ze mną. Tak przetrwałyśmy noc. [...] Ból rósł. Pewnego wieczoru załamałam się psychicznie. Powiedziałam mamie, że chcę umrzeć. Postanowiłam popełnić samobójstwo. Mama, wczuwając się w moje cierpienie, pogodziła się. Kiedy poszła spać do swego pokoju, ja naciągnęłam osiem strzykawek morfiny i wszystkie jednocześnie wbiłam sobie w udo. Zrobiłam injekcję. Potem zasnęłam z myślą, że już nigdy się nie obudzę. Obudziłam się w nocy po kilku godzinach... „Historia mojej choroby” nie próbuje być niczym więcej, niż jest, czyli historią j e d n e j choroby, ale właśnie dlatego staje się czymś więcej – historią w s z y s t k i c h cierpień, które poprzedzają kres ludzkiego życia. Nie powinna pójść w zapomnienie. 112 Nota o autorce: Maria Jentys (ur. 1942 w Łukowie pod Lublinem), krytyk literacki, po trosze poetka i prozatorka, niekiedy reportażystka, publicystka, eseistka. Redaktorka wydawnictw literackich (LSW i PW „Iskry”), w latach 1990–1992 sekretarz Oficyny Literatów i Dziennikarzy „Pod wiatr”, od 1993 w Wydawnictwie Naukowym PWN (m.in. współtwórczyni przewodnika encyklopedycznego „Literatura polska XX wieku”); w latach 1995–1998 w zespole redakcyjnym dwutygodnika kulturalnego „Sycyna”. Współpraca głównie z „Twórczością” (od 1985), „Regionami” (od 1977), „Śląskiem”, „Akantem”. Publikacje: tomik poetycki „Córka Ikara” (1990), zbiór szkiców i recenzji „I światłem być, i źrenicą” (1990), opowieść o zamachu na Hitlera „Wilcze gniazdo” (1993); w wydawnictwie internetowym literatura.net.pl zbiór wierszy i opowiadań „Córka Ikara” (2001). Portrety liryczne to opowieści o czternastu postaciach należących do świata literatury, od znanej szeroko pisarki i żony wielkiego pisarza, Anny Iwaszkiewiczowej, po zmarłą młodo i prawie nie znaną początkującą poetkę, Joannę Drażbę. Zróżnicowane formalnie, od recenzji i eseju, poprzez reportaż, po opowieść wspomnieniową czy wybór listów, są próbą przywołania tych ludzi w całej ich twórczo–człowieczej krasie. 113