Zbigniew Żakiewicz Dolina Hortensji 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Jakże rzadko książki traktujące o miłości mówią o tym zadziwiającym czasie, gdy dziewczyna już nie jest dziewczyną ¦ stawszy się żoną ¦ a wciąż jeszcze nie jest kobietą. I kiedy chłopiec, wyczuwając na palcu ucisk ślubnej obrączki, musi dorastać do mężczyzny, długo czując, się chłopcem... Hortensja i Ryszard przeżywają jedyną i niepowtarzalną historię miłości młodych, minie sporo lat, zanim pojmą oni, że to triumfujące życie wciągnęło ich w swój wiecznie odnawiany spisek. Książka ta niespodziewanie dla samego autora stała się też pieśnią pożegnalną z Ojcem i jego domem. Gdyby nie miłosna historia Hortensji i Ryszarda ¦ tak pewnych swej młodości i życia ¦ melancholijna zaduma, towarzysząca tej pieśni, przekształciłaby ją w żałobny zaśpiew. A tak ¦ mniemam ¦ jest to opowieść o kwitnącej życiem Dolinie, otoczonej dobrotliwym ramieniem Karpat. Zbigniew Żakiewicz 5 Hortensja i Ryszard 6 1 Leżeliśmy oboje w kuchni, jeszcze nie otworzyłem oczu, ale już wiedziałem, że leżymy w kuchni, na łóżku obok siebie. Jesteśmy młodzi i nawet jeśli nie wiemy jeszcze, czym jest miłość, i nawet jeśli nie przeczuwamy tych przeróżnych smaków, którymi miało uraczyć nas życie, to przecież już jesteśmy gotowi na wszystko. Za oknem drą się ptaki: każdy w sposób właściwy sobie ¦ innym głosem i w innej tonacji ¦ i wydaje się nam, jakby w ogrodzie trzeszczał wielki pożar. Otworzyłem oczy i zobaczyłem tę postać słońca ¦ wczesnego sierpniowego słońca, które wlało się do izby i stało w niej jak sześcian świetlistej ciszy. Cisza ta była tym głębsza, im mocniej trzeszczało życie ptaków. Leżeliśmy obok siebie nie mogąc się dość nadziwić tej uprawomocnionej grzeszności ¦ oboje chudzi i smagli, czując wzajemnie gorąco naszej skóry spieczonej przez słońce. Mogłem wówczas powiedzieć ¦ za siebie i za tę dziewczynę, która niedługo miała zostać matką, a która długo jeszcze nie mogła oswoić się z myślą, że jest żoną ¦ mogłem wówczas powiedzieć: ¦ Popatrz, oto jesteśmy jak dwie pszczoły zamknięte w plastrze miodu. Popatrz, oto jesteśmy jak pszczoły nasycone słodyczą i jadem. Popatrz, prawdopodobnie tak wygląda miłość... Po podłodze krzątały się mrówki ¦ niby malutkie okruszyny, które spadły z obrusa boga gór i Doliny i zsypywały się w szczelinę tuż przy płycie. I stało się jasne, że cała izba jest zawieszona nad innym światem. I w tym podpodłogowym świecie jaśnieje inne słońce, słońce mrówczej cierpliwości, które jest cząstką tego światła, a może jest zgoła innym słońcem, o którym nigdy nic nie będziemy wiedzieli. Po szkle szyby poczęła się ślizgać osa, chcąc ją przeniknąć, a gdy to nie udawało się żadnym sposobem, umilkła, słuchając tego, cośmy chcieli ¦ na próżno! ¦ usłyszeć. I wtedy zaczął dąć wiatr, który okadził ogród niebywałym zapachem, i lufcik począł przyjmować ten zapach, abyśmy go mogli zapamiętać na zawsze. I osa, tym razem nie na daremnie, zatrzepotała skrzydłem, unosząc przedziwnie twarde ciało ¦ jakby wyłuskane ze strąka w sam szczyt jesieni ¦ i rzuciła je w przepaść lufcika. Rozłączyliśmy nasze ciała, a te zawstydziły się (po raz któryś już z rzędu) swojej samotności i pojęliśmy bezwstyd wspólnego przebywania. W sześcianie słońca zastygła mucha, szukając, do czego by przytknąć ryjek, aby wysmoktać swą porcję pokarmu. Zarówno ona, jak i my wszyscy byliśmy wówczas głodni i nienasyceni, bo przed nami stał czas: niedojrzały i nie wyczerpany jeszcze... Od strony podwórza zagdakała kura, wiatr ucichł i można było przysiąc, że słyszymy tupot mrówek i szelest naszej skóry, którą zrzucaliśmy po stokroć w tym naszym życiu, które leżało nad nami jak słup wody nad topielcem. Wówczas weszła matka (jeszcze bez szaleństwa, ale już samotna, już skryta za coraz grubszą ścianą) z kubkiem mleka, które również zastygło i zostało zapamiętane na zawsze. Kubek był ciepły, mleko pachniało krową, gnojem i sierścią, której źdźbła musiałem zdejmować z języka. 7 Matka postawiła mleko na wiśniowej szafce przy naszym łóżku, zapraszając mnie do mleka, jakbym był dyplomatą na wczasach, albo młodym paniczem, któremu oddano wszystko, co człowiek wsi musi oddać, choć sam pozostaje skryty, nie oddany, zamknięty w sobie. Była ona na swój sposób ładna a zarazem brzydka: niewysoka, o beczkowatych plecach, o swojej twarzy, o której nic nie mogłem rzec ponad to, że była to twarz dostojna w sposób właściwy wiejskim kobietom na skłonie życia. Możliwe, iż była ładna czy bardzo ładna w tamtym swoim czasie, do nas doniosła dostojność i to piętno miejsca i krwi z tej krainy łagodnych gór i rozległych dolin. Jej obecność była wstydliwa i była też zawstydzeniem i dzięki niej stawało się widoczne, że dopiero wczoraj czy przedwczoraj byliśmy chłopcem i dziewczyną i że dalej jesteśmy chłopcem i dziewczyną, i trzeba było tego czasu tak dużo ¦ aż do dziś, aby pamięć o tym wystygła i abyśmy przestali lgnąć do siebie pożądaniem chłopca i dziewczyny. Leżeliśmy niedojrzali i grzeszni, jakby wszystko było tylko dziełem przypadku i jakbyśmy po zaspokojeniu głodu mogli odejść w zawstydzeniu i udręce, aby znów przypadkowo się zejść i znów się rozejść. Wiatr powtórnie powrócił do ogrodu i dmuchnął sierpniem i porankiem. Dom uniósł swą blaszaną przyłbicę ¦ wietrząc kudły zbrązowiałej koniczyny i wonne siano, co na strychu ¦ aż zadudniła blacha niedalekim grzmotem. I w świecie nad nami zakrzątały się myszy i ostatni oddech oddały te wszystkie żuki, chrząszcze i pasikoniki, które zaplątały się w siano i które teraz muszą umierać, wcale zresztą o tym nie wiedząc, a tylko czując suchość i coraz słodszą nieobecność. Każde z nas na swój sposób przebywa wczorajszą niedzielę, choć jeszcze nie musimy do niej sięgać pamięcią, albowiem jest ona tuż i nasz związek wzajemny jest jeszcze jak świeże nacięcie na gałęzi, w które włożono szczepek: jesteśmy wciąż oddzielnie, obco i na nowy sposób. I jest ona jeszcze gwałtem i długo będzie gwałtem, aż porośnie trawą czasu. Nie wędrujemy więc przez naszą niedzielę, ale wciąż jesteśmy w niej. I ślub nasz wciąż dla nas staje się i trwa i nie wiemy, że będzie on tak trwał jeszcze co najmniej przez kilka lat, gdyż naprawdę spełni się ślub wówczas, gdy ja stracę w sobie chłopca, a ty dziewczynę, i ponadto ¦ kiedy staniemy się ojcem i matką. Co ¦ zresztą ¦ do ciebie przyjdzie o wiele wcześniej, jako że o wiele więcej musisz dać z siebie dziecku i o wiele bliżej jesteś dziecka, gdy ja długo będę bliższy sam sobie. Odgrywamy więc role na wyrost i wydaje się nam, że wszyscy o tym wiedzą, albo przynajmniej podejrzewają nas w naszej wiedzy. Aby zmylić ich i aby zatuszować własną niedojrzałość, robimy gorliwie to wszystko, co inni przed nami robili. A przez to ¦ nasze nieuświęcone, nasze pojedyncze i w chwili ¦ zapożycza od obrzędu wszystko, co jest konieczne, aby ratować nas w oczach rodzin i w naszych własnych oczach. A Dolina i to miejsce tak określone w przestrzeni, miejsce ani trochę w prawo czy w lewo, ale właśnie tu ¦ między pasmem Beskidu i rozległością wzgórz, między Gorliczem i sąsiednią wsią, o której tymczasem wiem tyle tylko, że jest tam murowany kościół, który odpowiada na Ave Maria tutejszemu kościołowi ¦ a Dolina również użycza nam swoich obrzędów, okrywając nas swym zwyczajem. Powoli opada nad nami zasłona kurzu, w którym uwięziono słońce. Przyklękają w niej muchy, pojedynczo, jedna za drugą, a nam się wydaje, że w 8 powietrzu rozsypano ziarnka dojrzałego jałowca. Aż jedna mucha, a później druga ¦ dzwoni metalicznie i ostro, zaczepiwszy skrzydłem o pasek lepu. Wydzwanianie to jest głosem lata i pozostałe muchy ożywają i poczynają bzykać niecierpliwie, i krążyć z nagła podtrzymane wiatrem, którym znów przemówił ogród, wydymając policzki firankom. Podtrzymywany obyczajem Doliny przyklękłem na podłodze ¦ tyś również przyklękła ¦ tak więc w przyklęku i nieulękły (bo podłoga była przy mnie, a po podłodze skakały trzy pchły, każda od innego zwierzaka: jedna od kotki ¦ chudej, wciąż karmiącej swoje pokolenia i być może i te dzieci, co miała od swych własnych dzieci; druga od kocięcia ¦ zdziczałego, kryjącego się w przybudówce wśród narzędzi ślusarskich; a trzecia od kudłatego kundla, lisiego w złocie i puszystego jak baran, któremu wyprostowano kudły. Ten kundel dostał potem po łbie siekierą i skóra jego leżała u nóg łóżka, gdy leżeliśmy tam w następne i w następne lato, ciągle jeszcze nie oswojeni, ciągle jeszcze nie do końca poślubieni), nieulękły i w przyklęku, byłem blisko podłogi i tamtego świata, w którym mieszkały mrówki. A tuż zaraz koło fundamentów, od strony ogrodu, niegdyś wylazł ogromny, tłusty i włochaty on ¦ turkuć podjadek, pan podziemi i łakome objedzenie się dla panów kretów, z którymi wszyscy mieli na pieńku: z uwagi na rycie darni i wywalanie ziemi na trawę z tych sztolni i chodników, którymi pan kret chadzał czyniąc swą krecią powinność. I otrzymałem wtedy, co ciągle było „teraz”, znak krzyża na czoło, a ty ponadto za stanik zwitek dolarów, już potrzebnych za chwilę (bo za lat parę) na alkohole, którymi trzeba było uświetnić chrzciny naszego dziecka, a które zdążyło się stać, choć ja długo wciąż byłem niedorośnięty do swego dziecka, aż wreszcie dziecko mnie przerosło i pomne na me niedorośnięcie uśmiecha się na mój widok, jakby ujrzało znajomego przechodnia, bez którego nie może żyć dopóty, dopóki chodzi tymi samymi ulicami. Wyruszyliśmy z domu, para za parą, niby dzieci w drodze po odpust zupełny. Tyś szła ze swym ojcem, ja z twoją matką. I czy to, że ojciec miał oddać ciebie przed ołtarzem w moją pod rękę, a mnie tobie matka, czy to miało oznaczać, że jesteśmy dani sobie ¦ ty przez męskość, ja przez kobiecość? Dani sobie, bo jakąż mogło mieć siłę i wagę to, żeśmy się wprzódy wybrali sami ¦ skoro mogliśmy wybrać kogoś innego, nie raz i nie dwa, o czym najlepiej mogli wiedzieć ojciec z matką, gdyż wiedzieli już, czym jest wybieranie się w tym świecie rzeczy niekoniecznych, spraw przypadkowych, elementów sprzecznych i krążących drogami zgoła nie do przewidzenia. Szliśmy szeroką miedzą, od pół drogi wyżłobioną w dwie koleiny rozmywane przez obfite deszcze, które spływały ze wzgórza o skraju tak dalekim, sięgającym poza dom Ognistego Sromka, że wzgórze było całym państwem tego świata. Jak zawsze, na drodze tej kryły się różne dziwności, które ujawniały się i wypryskiwały wprost pod nogi, raz po raz, myląc lata czy też tworząc z tych lat jedno lato. Najczęściej ujawniała się jaszczurzyca: krótka i zwięzła w sobie, płonąc od brzucha jadowitymi plamami w barwie pomarańczy. A ukazawszy się z nagła, rozdziawiała szeroki pysk i patrzyła złotym okiem, wyczekując, aż zaszumią podniebne skrzypy, powietrze zgęstnieje, przeleci ptak błoniasty, a my okażemy się snem ¦złym i przedwczesnym. W innym miejscu ¦ tuż przy krzakach, które zarastały parów, miejscami grząski i śmiertelny (jak dla Zośczynej krowy, która zagrzebawszy się po brzuch w grzęzawisku 9 napełniła płuca wodą i zdechła), miejscami szeroki i łąkowy ¦ wdrapywały się nogawką, aż na wysokość kieszeni, polne myszy, myląc miejsce i czas, sądząc, że się zbliża surowa zima. I wszystko było właśnie tak, co do słowa i co do źdźbła trawy ujrzanej i zapamiętanej; poniekąd z uwagi na ten dzień ślubu, a poniekąd z uwagi na miejsce. Gdyż oto urwały się lata jeżdżenia w Dolinę i to, co się tam stało, oddaliło się na odpowiednią odległość od owego niepojmowania, które dopiero na swój sposób pozwala się pojąć, na swój sposób i nie inaczej. Leżeliśmy w kuchni zamienionej na czas lata w pokój (choć prawdą jest i to, że był to pokój zamieniany na czas zimowy w kuchnię), ramię w ramię, odsunięci już od siebie i zawstydzeni tym wstydem poniewczasie, ale również i tym, który uprzedzał, że czeka nas to niezręczne, chciwe i niedojrzałe i w następną noc, i w noc, która będzie po tamtej nocy. Leżeliśmy idąc do kościoła i będąc w nim, bo to było pomieszanie czasu wynikłe z jego nadmiaru czy też z jego niedojrzałości. Inna mucha odbzyczała ¦ jak to uczyniły wcześniej jej siostry ¦ swoją torturę na pasku papieru pachnącym miodnie i umilkła nagle, bo pyszczek jej zamknęła pieczęć kleju. Za lufcikiem zabuczał trzmiel: był nad wyraz dobrotliwy, jak wszyscy patriarchowie, i odczekawszy chwilę wparadował do izby, oglądając nas bacznie, lecz z wyrozumiałością. I rzeczywiście, był to patriarcha, a myśmy byli z pieśni ponad wszystkimi pieśniami, wcale o tym nie wiedząc... 2 Imię jej było kwietne ¦Hortensja. Ojcem jej był człowiek dobry jak pies. Matką ¦ kobieta zawzięta na świat cały, a ponieważ jej światem stał się on: o skórze obwisłej na dobrotliwym pysku, wielki, silny, choć o sercu czułym i chorym, więc on stał się z czasem tym, kogo znienawidziła za świat. Siostra ¦ mieszkała wówczas za górą, brat za wieloma rzekami i miastami. Hortensja kochała swego starego ojca, który był psem, jaki się może przyśnić w dobrych snach o wierności. Poza tym serce jej nie zaznało wielkich wzruszeń. Aż przyszedł chłopiec ¦ niedojrzały, pyszny, pożądliwy i czuły. Hortensja wpuściła go w swoje ogrody i miłość ich stała się niejasna dla nich samych i dojrzewali do niej przez długie lata, aż ¦ zdawało się ¦ iż minęli się z nią na dobre wówczas, gdy zaprzątnięci byli swym chłopactwem i swą dziewczyńskością. Obzierali się za siebie nie mogąc dość się nadziwić tamtym pierwszym latom, gdy spożywali niedojrzały owoc, obiecując sobie wiele na przyszłość. Ale dzięki temu, że mieli na co się oglądać ¦ ich dojrzałość nabierała smaku spełnienia. Tak więc, choć mijali się ze swoją miłością, ona była wciąż z nimi, lekko ich wyprzedzając lub pozostając z tyłu, podobna do zniecierpliwionego zwierzęcia. Tyle można rzec o tym poranku, który trwa zatopiony w czasie i w słoju słońca, zanim droga skręci na kamienisty gościniec i zanim staną się różne rzeczy, o których jeszcze nic nie wiadomo. 10 I gdyby tak można było znów stanąć na skarpie ponad gościńcem i zobaczyć ich wszystkich razem wziętych po raz drugi, a więc gdyby można było ujrzeć ich po namyśle i rozwadze (lecz nie bez uczucia trwogi, jaka towarzyszy zaglądaniu czasowi za kołnierz), wówczas dostrzeglibyśmy ich wszystkich oddzielnie i ze swym losem, połączonych na chwilę, a potem znów rozłączonych. Pierwszy szedł ojciec ¦ słoniowato i ciężko, machając pięścią jak nadpaloną głownią. Wiódł pod rękę Hortensję ¦ białą od pantofelka aż po śmieszny kapelusik sporządzony w domu, z jasną woalką zapuszczoną do pół twarzy. Spod woalki spozierały wielkie, lekko wypukłe oczy, na wysoko sklepione czoło spływała przędza złotawych włosów, które nie dojrzały do rudości, choć jej płeć ¦ delikatna i wrażliwa na słońce ¦ rozkwitała w złote plamy: w ten wiosenny i letni kwiat rudzielców. Szła bardzo drobnym kroczkiem, jakim wyobrażała sobie, że chodzą panny w powieściach o dobrej i wielkiej miłości. Ale była Hortensją, wiedziała o tym, więc chwilami wydawało się jej, że czyta powieść o pewnej dziewczynie i ta dziewczyna stara się stąpać drobnym krokiem, choć nogi wykręcają się na kamieniach nawiezionych z rzeki. Poza tym nic więcej w owej chwili nie wiedziała, chociaż w powieści jej życia były już napisane dalsze rozdziały, tymczasem tajemne dla niej i ukryte, bo było wręcz niemożliwym, ażeby jej dzieci mogły wówczas nie istnieć. Więc te dzieci szły gdzieś obok, czy może razem, walcząc o to, aby trzymać ją za dłoń, odpychając się wzajemnie, krzycząc i tupiąc w bezsilnej złości. Musiały też być wówczas przesądzone i gotowe i inne sprawy ¦ ciemne i tragiczne ¦ do których trzeba było równie dorastać jak do swych dzieci. W drugiej parze szła matka, mała i krzepka, bez czego nie mogłaby podołać rozlicznym obowiązkom, kryjąc w sercu gorycz i owo wyłączenie, co stało się przyczyną nieszczęścia, którego ogromu nikt nie odważyłby się zgłębić. Ubrana na ciemno, z chłopską dbałością o swoje miejsce, które miała w kościele i wśród gospodyń: poniekąd gorszych, wtedy gdy prowadziła dom przykładnie i była kucharką wyśmienitą, którą proszono o pomoc w urządzaniu bogatych wesel, i poniekąd lepszych ¦ gdy liczyło się hektary, których nie mieli, i dolary, których siostry nie chciały przysyłać w odpowiedniej ilości. Szła już zajęta swoim światem, pamiętliwa i uważająca na wszystko wokół. I potem wielekroć wytykała tym i owym swoją drogę na ślub Hortensji, na którą oni wchodzili bez szacunku albo ze swoją lepszością, tym samym uszkadzając jej umysł, który tracił na pamięci, że nie wiedziała już, co się z nią dzieje. Ten, który szedł z nią pod rękę, był nosicielem szczególnego punktu widzenia, gdyż znajdował się w szczególnej sytuacji, albowiem daleko mu było do żeniaczki ¦ jeśli wziąć pod uwagę kompletne nieprzygotowanie i to, że uwierały go buty dopiero co kupione w „Galluksie”. Buty te stanowiły dla niego nie lada problem i dopiero w wiele lat później stara Cyganka ulżyła ich osamotnieniu i kiepskiej doli, jaką miały w szafie. Tak właśnie czuł wówczas on ¦ mój przyjaciel sprzed lat, którego pełnym zaufaniem cieszyłem się i z którym tak dalece byłem za pan brat, że mogłem przemawiać, ba! myśleć i widzieć w jego imieniu. Przyjaciel ten jest mi dziś bratem, młodszym o lat kilkanaście, i dlatego przyjaźń nasza jest narażona na śmiertelne niebezpieczeństwo, gdyż rozdziera nas i rozdziela czas. I gdy on 11 pozostaje w młodości i na tej drodze do swego ślubu ¦ wysoki, smukły, nerwowy jak źrebię ¦ ja jestem już na zgoła innym szlaku. Zaraz za nimi szła ze swym mężem siostra Hortensji ¦ Michalina, która już wówczas była na dalekim wygnaniu, ale nie przyznawała się ni przed sobą, ni przed ludźmi, że wyganiają ją ze świata przedmioty i rzeczy, które gromadziła z chciwością i zapałem, a one wypychały ją z życia, zajmując jej miejsce. I w tamtym dniu Michalina poprzysięgła sobie, że nie wybaczy również Hortensji, gdyż zbyt jawnie i wyzywająco trwoniła ona wszystko, nie szczędząc nawet serca. W czym była podobna do swego ojca, który również zbyt jawnie był niesprawiedliwy, gdyż miłość i dobroć nieopanowana są niesprawiedliwością i wielkim wyzwaniem. I siostra Hortensji poprzysięgła sobie i światu, iż będzie czyniła samą sprawiedliwość. I wszystko poczęła ważyć zgodnie ze swym poczuciem sprawiedliwości, aż zrozumiała (co już po części dochodziło do jej świadomości w tamten sierpniowy dzień), że jest jedyna sprawiedliwa w świecie niesprawiedliwym. I taka już miała pozostać: krzywdzona, choć tęskniąca za sprawiedliwością, sprawiedliwa jak nikt na świecie, wypychana przez rzeczy z należnego sobie miejsca. Potem szły ciotki i szli kuzyni: cały ten gwarny tłumek, który spłynął z domów odpoczywających pod żaglami starych grusz i czereśni. Byli oni dalecy sobie i bliscy tą wzajemną wiedzą, bez której świat ich rozsypałby się w nieczytelną mozaikę. I Hortensja z tym chłopcem, co się miał stać mężem, zostali już przez nich ujęci we właściwą formę i przypisani do należnego sobie miejsca. I nie mogli z tego miejsca się ruszyć, nic o tym nawet nie wiedząc. A kiedy skręcali koło Floriana, który niezmordowanie lał swój strumień na zakrzepły ogień, wyszedł na próg domu kum Sznurek. I przygładzając przetrąconą w łokciu ręką żółty i nawisły wąs, przyglądał się idącym i wziąwszy z ławki płytki kapelusz dołączył do weselnej procesji. Dołączali również inni. A gdy szli koło cmentarza, odległego od drogi na dziesięć skoków zająca, przez zagon ziemniaków przesmykiwała pamięć tych wszystkich, którzy tam trwali. Oni mieli największe prawo rzec, że są już dojrzali do życia i do ślubu, bo teraz dopiero potrafiliby docenić każdy krok i każdy uczynek. Nie mówiąc już o tym, że dali życie tym, którzy żyją w Dolinie. A najgłośniej mogła dopominać się o swoje babka Hortensji: matka jej ojca. To od niej Hortensja otrzymała w spadku wypukłość czoła, ową rudawość włosów, wstydliwość i delikatność skóry skorej do kwitnięcia, kruchość ramion, ich delikatny zarys i szerokość bioder. Tam też szykowały się legowiska, drążone w glinie podchodzącej wodą, dla tych, co dojrzewali do swego losu. (Mieli tam oglądać w jedną jesień ¦ jamę otwartą i bezwstydną, w drugą ¦ następną. Bezwstyd ten miał porazić Hortensję i miała ¦ porażona ¦ po raz pierwszy dostrzec granice swego rozumienia, albo może ¦ po raz pierwszy miała stanąć przed wyborem, gdzie każda z dwóch możliwych dróg była drogą w niemożliwość. I wtedy, najprawdopodobniej, Hortensja ostatecznie przekroczyła próg dojrzałości, bowiem trzeba było liczyć się z wiecznością, gdyż czas ukazał swe krótkie nogi. I trzeba było żegnać się z kimś takim, kto ¦ jak stary ojciec ¦ był nie do pożegnania.) Tak właśnie idąc doszli pod białe mury kościelnego podwórza, wysokie i na wysokiej podmurówce. Kościół stał na wysoczyźnie usypanej wśród stawów, gdyż w to właśnie miejsce w roku 1682, przez trzy noce pod rząd Siła przerzucała budulec. Więc poddano się Sile, choć trzeba było sypać wzgórze i uj- 12 mować je w kamienne cęgi. Ale dzięki temu wytrysnęło w podziemiach kościoła, za ołtarzem, źródło. Ono, wraz z kopią Ukrzyżowanego przywiezioną z Rzymu, sprawiło, że ściągały do kościoła pielgrzymki ze Słowacji i z Węgier, spod Tarnowa i z innych miejsc, o których się wie tylko z opowieści. Te czasy pamięta ojciec, albowiem tych czasów wcale nie musi przypominać, gdyż z pewnych względów z roku na rok stają się one coraz bliższe. Wówczas ojciec sprzedawał pielgrzymom wodę ze źródła, a ponieważ do źródła byle kogo nie dopuszczał kościelny, więc woda była z księżowskiego stawu, tego, gdzie dziś Dąbrowski hoduje karpie. Nieważne zresztą, skąd była woda, gdyż każda woda bez względu na miejsce jest wodą uświęconą, jako że wszystko, co żywe, jest z wody albo z powietrza, albo z ziemi. Ogień zaś jest oczyszczeniem tego, co powstało. Gdy Ryszard z Hortensją wstępowali na schody, uderzył jedyny dzwon i dzwonił na rozstawanie jednym, a na powitanie i zjednoczenie drugim. Niektórym ciotkom zaczęły się zwilżać oczy, choć jeszcze było przed czasem. Ale też ciotkom nie o czas tu chodziło, lecz o dolę ludzką, że jedni umierają, drudzy wychodzą za mąż, chociaż dopiero co się urodzili. Podobnie jak ci, co umarli ¦ dopiero co szli do ślubu. Dzwon bił trochę kulawo, bo pozostałe dzwony Niemiec przetopił na armaty i tylko on się zachował zagrzebany w gnoju. Weszli w przyćmioną jasność kościoła: po prawej stronie stali mężczyźni, po lewej kobiety, a na początku ustawione dwójkami dzieci. Wtedy to ojciec oddał Hortensję Ryszardowi pod ramię, a matka odeszła na bok i przykucnęła na krześle, na którym przytwierdzono nazwisko jej męża i jej własne imię. Zostali sami. Przed nimi stał ołtarz, na ołtarzu łodygi świec, a nad ołtarzem ¦ zaciągnięty na co dzień Janem Chrzcicielem ¦ krył się we wnęce wizerunek Ukrzyżowanego skopiowany w Rzymie, dalekim aż do nieprawdy. I on-ja trzymając za rękę Hortensję dziwił się wszystkiemu wokół, a szczególnie temu, że stoi przed ołtarzem. I doprawdy, trzeba było spojrzeć na nich z boku, aby ustawić ich właściwie i połączyć z tymi, co byli przed nimi i mieli być po nich, gdyż oboje wierzgali przeciwko podobnemu załatwieniu tego, co miało być ich jedyne, niepowtarzalne i własne. Zaś Hortensja otworzyła następną stronicę ze swej powieści i odczytała z wypiekami na twarzy dalszy ciąg tej historii, co zazwyczaj miała kończyć wszystkie historie. Ale już wiedziała, że powieść o tamtej Hortensji nie zgadza się z jej powieścią, bo ta była dopiero na drugim rozdziale. Przyszedł ksiądz, zagrzmiały organy i ksiądz (ten sam, któremu Hortensja wyznawała pierwsze grzechy, a wśród grzechów był i ten, że choć taka brzydka, to jednak zapragnęła kiedyś dotknąć wargami własnych ud, bo w tym miejscu miała skórę białą i miękką; i że była łakoma i zjadła czekoladę, co dla brata; i że nie wierzyła, aby istniało piekło, ale teraz wierzy. Wśród tych wyznań nie musiała wówczas jeszcze wyznawać, że przyrzekła sobie nigdy nie wychodzić za mąż, bo jest brzydka, więc jak podrośnie, wstąpi do klasztoru i tam będzie hodowała kwiaty), i kapłan kazał wstąpić im na stopnie, tam gdzie Hortensja nigdy nie stawała, tylko jej brat, gdy służył do mszy. I wstąpili na stopnie i ksiądz (o nim to również myślała Hortensja, że pewnie nie je, nie pije i nie chodzi tam, gdzie zazwyczaj chodzą ludzie, gdy poczują potrzebę) zaczął głośno wypytywać, czy chcą dobrowolnie i bez przymu- 13 su. A gdy się Hortensja do tego przyznała, zapytał, czy się zgadza na dobrą i na złą dolę, i na to, że dopiero śmierć ma ich rozłączyć. Tu Hortensja zadrżała, gdyż nikt nie przymierzał do jej życia takiej miary, ale zgodziła się i na to, gdyż było to zapisane w roli, którą wykonywała za tamtą Hortensję z powieści. Gdy to wszystko mówili, w kościele było cicho, więc wróble mogły rozświergotać się na dobre. Były to te same wróble, z którymi prowadził wojnę kościelny, gdy Hortensja przychodziła, aby śpiewać na chórze ¦ solo, drżącym, choć mocnym głosem. I dzięki tym wróblom Hortensja nie rozpłakała się. A on ¦ ten mój przyjaciel sprzed lat ¦ przypomniał sobie inne miejsce i inny kościół, gdzie ćwierkały te same wróble. I być może te niezmordowane i wieczne wróble i dziś ratują podobnych młodych, którym kazano głośno odczytać książkę, co miała być książką z ich życia. 3 A gdy uczyniono nad nimi wszystko co do litery i co do gestu i wszyscy, którzy przyszli, mogli wreszcie dać upust swej potrzebie łez (są one u kobiet w Dolinie tak niezbędne, jak sól do chleba), powrócili do domu zakotwiczonego mocno na skłonie wzgórza. Dom był domem ojca, gdyż on na tym miejscu, w którym jego ojciec wykosił kwadrat łąki, powołał go do istnienia i wznosił na swoich barkach, kamień po kamieniu i belka po belce. A od Żydów kupił blachy ocynkowanej, od Łemków świerków, którymi odgrodził świat wewnętrzny swego domu od świata szerszego niźli dom, choć równie bliskiego. Ziemię pod podłogi wozili z żoną taczkami i wwalali przez okno. A pod jeden węgieł ¦ dziś już nie wiedzieć który ¦ podłożyli srebrny pieniążek. A kiedy dom już wyrósł, wtedy ojciec oddał go we władanie matce, wprzódy zamówiwszy u stolarza zza góry meble ¦ ciężkie, bukowe, malowane na kolor dojrzałej wiśni. I na tym wiśniowym łóżku dwukrotnie jego żona (bo pierwsze urodziło się wcześniej) przynosiła mu owoc swego żywota. I z chłopaka stał się mężem, z męża ojcem. I takim już pozostał. Nie wiedzieć kiedy wszystko minęło i upłynęło i oto ojciec siedzi na weselu trzeciego dziecka. I wie już ¦ choć nie potrafi tego wypowiedzieć ¦ że wszystko, co jest trzykrotne, jest mnogie, a co jest mnogie, żyje swoim życiem. I dzieci jego żyją po swojemu i dla siebie: jedno za górą, drugie za rzekami i lasami, pozostało trzecie ¦ odchodzące... Siedzieliśmy ja-Ryszard i ona-Hortensja za stołem wśród ludzi, much i kotów, z których jeden krążył pod stołem odważny macierzyńskim głodem, drugi krył się za ścianą, stamtąd łapczywie wywąchując zapachy. A rudy pies bez przerwy głosił swą obecność, że wreszcie ojciec wpędził go do jego dziury, wyjście zawalając pniakiem. Siedzieliśmy niezręczni i niepotrzebni, chociaż na swoim miejscu i z pewnych względów nawet konieczni. I gdyby nie ta konieczność, ja i ona znajdowalibyśmy się w ogrodzie i leżąc gdzieś za krzakiem porzeczki patrzylibyśmy 14 w niebo: ona myśląc o czymś niejasnym, trwożnym i smutnym, ja zaś ¦ oddając się rozpuście przestrzeni, której w mieście tak mało. A czerwone mrówki, buszujące w soczystych trawach, jak zawsze skaziłyby nasze nogi i uda swym kwasem, który przenika skórę znajdując w niej chłonne sztolnie. Ale siedzieliśmy nadal i dokładnie pamiętam to miejsce, i dokładnie ogarniam ten stół, na którym stały trzy półlitrówki i butelka rumu, którą kupiliśmy w Biczu, zmęczeni drogą i spieczeni słońcem. I pamiętam tego cielaka, który wisiał w stodółce, ujęty za przednie nogi jak człowiek, którego wyciągają z krwawej kąpieli: już obnażony ze skóry, sam martwy, lecz o pulsującym ciele. I pamiętam zapach surowicy i zapach mięsa, i słodycz krwi. Na stole cielak był już przyzwoity: z zapachem majeranku, bobkowego listka i jadła, któremu lato nie służy. Obsiedliśmy stół ¦ łapczywi i głodni ¦ bez żadnego porządku i hierarchii. I byliśmy w tym właśnie dniu i w tej chwili, ale też na granicy czasu: dla ojca czas już był przekroczony, więc powtórzony aż do nudności, aż do jednego czasu, który już zdaje się nie istnieć, zdaje się być bardziej przestrzenią niźli czasem. Bowiem w tej przestrzeni-czasie ojciec trwa jak w znajomym pokoju i cudowna woda ze źródła, i czasy za Austriaka, i pierwsza wojna światowa, która porozrzucała po polach ludzkie nogi i głowy, i budowanie domu, i czasy, gdy za złotówkę można było kupić kilo cukru, i czasy, gdy się żyło z kradzionej benzyny ¦ bowiem to wszystko jest w zasięgu ojcowskiego oka. Dla nas-zaś ¦ nie spełnionych ¦ czas dopiero się zaczyna obciążać pamięcią, tymczasem je st więc nie nasz, tylko naszego dzieciństwa lub wczesnej młodości, albo naszych ojców. Najbardziej przytomne chwili zdawały się być trzy ciotki ¦ początkowo podobne do siebie niby Chińczyk widziany po trzykroć, a za godzinę i dwie ¦ już nie do porównania i nie do poznania: trzy siostry jednego brata (i tamtych dwóch, których miałem nie znać do końca, choć jednego z nich poznałem, ale było to jakby widzenie się w przejściowym pokoju); widziały one najlepiej i najostrzej mnie i Hortensję obok mnie czy też mnie obok Hortensji. I wydawałem się im ja-on, po chłopskiej sprawiedliwości, tym miastem, które po kolei pożerało ich dzieci albo dzieci ich sąsiadów: dufnym w sobie, pysznym, wygodnym i nie znającym w niczym umiaru, a już szczególnie w babach, które w mieście stoją na ulicy jak klacz na jarmarku, że tylko patrzeć w zęby i brać. Widziały też po swojej babskiej sprawiedliwości i wydawał się im on-ja ¦ onieśmielony i onieśmielający, aż do śmiechu, ponadto cienkoręki, a więc robotny w sposób nie do odgadnięcia, jako też nieco panieński, choć już zalatywało od niego-mnie młodym kozłem. I wydawałem się im jeszcze na kilka innych sposobów. Na sposób ciemny i tajemny ¦ nasienny i siewny, jak też na sposób gwałtowny ¦ ściskający nogami i w nogach; a również ¦ w ten gnilny i ostatni już, od czego szło wszelkie nieszczęście i dla czego trzeba chować łzy. Hortensja zaś była ich własną dolą, powtórzoną nieco inaczej i lepiej, i jeszcze nie do końca. Była też bosym bieganiem po łące, zbieraniem kaczeńców i pieczarek, co rosły na wygonie, najchętniej po krowim łajnie; była też chodzeniem z tornistrem; kiepską jesionką i pięknym w kościele śpiewaniem; była Gorliczem, co za górą i dalekim miastem. I była ich matką, co dała swej 15 wnuczce wszystko, co miała najlepszego, a czego nie chciała im dać, gdyż była nieużyta i niesprawiedliwa. Trzy ciotki, a każda mieszkała za inną górą, w innym, choć drewnianym domu. Jedna miała na imię Kaśka, druga Maryśka, trzecia Hanka. Ta trzecia była na wyciągnięcie ręki i wystarczyło wyjść na miedzę — choćby tę od jaszczurki — a już ciotka Hanka stała pod chałupą i założywszy ręce za fartuch gotowa była do pogawędki. Ciotka Kaśka mieszkała za skłonem wzgórza, dalekiego w swej rozległości aż po skraj nieba. Miała tam swoją strzechę, a nad strzechą gruszę cukrówkę, nadzwyczaj rodną, można rzec, że zasiewano ją co roku jak pole, a ona wschodziła płodnie aż do nieprzytomności. Dom podzielono sprawiedliwie na pół sienią; po lewej stronie stała krowa, czerwona, rasy polskiej, a więc nadzwyczaj ostra i skora w zapamiętaniu tknąć rogiem, ale dająca ¦ jak wszystkie krowy tej rasy ¦ mleko tłuste niby śmietana. Razem z krową ¦ jak wszędzie i jak u ojca również ¦ mieszkały króliki o uszach zwiędłych jak nie podlewany kwiat; miały tam swoją grzędę kury i dwie kury karliczki z kogucikiem karlikiem. Po prawej stronie były dwie izby, obie jasne i schludne, o oknach tak małych, że nie wszedłby tam krowi łeb. W sieni trzepotały gołębie, bieląc swym skrzydłem sczerniałą powałę i uchodząc pod strzechę niby błędny dym. Ciotka Maryśka mieszkała tak daleko, że aby ujrzeć jej miejsce, trzeba było iść całą godzinę na pierwszą górę beskidzkiego pasma i z tej góry spojrzeć w stronę północno-zachodnią. I wtedy wśród kopiastych wzgórz do połowy obrosłych lasem i rzuconych na ogromną michę ziemi ¦ dalekiej i sinej od tej obnażonej dali ¦ widziało się kępę drzew, a pod tymi drzewami Maryśczyne wychodźstwo. Bo ciotka Maryśka porzuciła przed laty Dolinę dla cygańskiego chłopaka, który pięknie grał na skrzypeczkach, i odeszła w zagórza. W odejściu tym odegrał swoją rolę ojciec, jako że był najstarszy wśród braci i przejął należne najstarszemu ojcostwo po tym, który umarł. Byli jeszcze i inni: kuzyni Hortensji, a synowie trzech ciotek. Była siostra Michalina z Henrykiem -swym mężem, co przyszedł z daleka, podobnie jak Ryszard. Była matka ¦ ukryta w sobie, więc nieznaczna i niezauważalna, prawie nie matka (aż do chwili, gdy wypiła kieliszek rumu i dostała rumieńców, i odezwał się w niej ten głos, który kazał jej, czy to była w polu, czy w domu, czy z cebrzykiem przy krowie ¦ śpiewać, aby ¦ widocznie ¦ sprzeciwić się tamtemu drugiemu głosowi, który szeptał jej na ucho i z którym szeptała po kątach, szybko i namiętnie). I była Matylda, jej siostra. Był też kum Sznurek z żoną, malutką, drobną, o główce zgrabnej jak u łasiczki. Kum Sznurek był stary jak jego rozległy dom, co przy Florianie. A stworzono Sznurka z samej kości i z wiechcia wąsów, i z dwóch siwych pędzli nad okiem ¦ równie siwym ¦ bo kum Sznurek nie miał szczęścia zmięknąć przy matce, gdyż wychował się on przy krowie. (A wychowałem się przy krowie ¦ prawi Sznurek, a gdy wszyscy nadstawiają ucha, zaczyna opowiadać. ¦ Jak się urodziłem ¦ opowiada i potrzaskuje starą kością, na której nic, tylko skóra ¦ jak się urodziłem, mamusia moja zostali sami, bo tatulo byli w Ameryce. Na siódmy dzień po urodzeniu matula stali przy kołysce i trzymali mnie przy piersi. Wtedy wchodzi Hałgas Franek. „Pochwalony”. Mamusia mu: ,,Na wieki...” A on jak nie stuknie mamusię w pierś. „Ty ¦ prawi ¦ psiawiaro jedna, nie znasz swego, nie wiesz, gdzie krowę paść!” Przewrócili się mamusia 16 na ziemię, a on jak nie skoczy, jak nie zacznie matulę prać, siarka jedna. Taki był z niego bitnik sakramencki, że strach! Prał mamusię, kurcyfiks, że tylko bucało jej. Maryśka wyskoczyła, zaczęła krzyczeć, że Hałgas mamusię mordują. I ludzie mamusię uratowali. Na drugi dzień mamusi mleko zatrzymało i tak ino siedem dni mamusia mnie karmili. Od tego bicia dostali mamusia raka i zmarło się jej w pół trzeci roka. A tatulo w Ameryce pisali do domu list. Jak się należy zaczęli: „Niech będzie pochwalony...” I dalej ani rusz: ręka stanęła im i nie chce pisać. Poszli wtedy tatulo do Kompanii, zabrali swoje dolary i na okręt. A list ten pisali w ten dzień, kiedy mamusia umierali. I tak przy krowie się wychowałem.) I ci wszyscy, którzy byli na tej uczcie (a do stołu podawała Michalina, gdyż wypadło tak po starszeństwie i po sprawiedliwości, którą później mogła się żywić, aby tym większy mieć żal do innych), i ci, którzy być nie mogli ¦ a wśród nich dzieci Hortensji (te dopiero miałyby używanie, kiedy krajano tort wielki jak młyński kamień), a którzy jednak w jakiś sposób uczestniczyli w tamtym jedzeniu i tamtym piciu, a uczestniczyli też poprzez związki podziemne i ukryte, jak rodzice Ryszarda, którzy weszli w ziemię i w powietrze i zbliżyli się do stołu drogą podziemną, powracając do nich przez ciemną rzekę, co miała nie mieć powrotu, i płynąc też powietrzem, które przyjęło ich w sposób niewidzialny, lecz istotny ¦ wszyscy oni zamarli na chwilę, gdy błysnęło i od tego błysku poszedł dym. I teraz obecność ich widoczna jest ¦ lub domyślna ¦ na kawałku błyszczącego papieru. Niektórzy na zdjęciu mają szeroko otwarte oczy, a ci, którym oczy się przymknęły ¦ rozdziawili gęby. Wszyscy jednak cieszą się, gdyż udało się im obejść śmiertelność chwili i wejść do wieczności naszego wesela. Również trzy butelki wódki i butelka rumu, a także pasztet z królików i cielęca pieczeń oraz przywiędły bukiet weselnych róż od Słowika, który chytrze je ochładzał w piwniczce, również ten świat dostąpił wieczności. A gdy się dym rozszedł, Antek od ciotki Kaśki ¦ czerwony już i błyskający zuchwale okiem ¦ zaśpiewał głosem Doliny i okolic: tych nieco na wschód i na północ od Doliny. Był to głos twardy, idący z gardła i w gardło, zuchowaty i bezczelny nawet, ale w ten sposób, w jaki się okiełznuje ogiery i łapie buhaje za rogi. Śpiewał on o słoneczku, które na zachodzie, i o dziewczynie, co ma odprowadzić za las, a potem jeszcze raz, i o łez wylewaniu do białego fartuszka. A śpiewanie to można tak zapamiętać, choć za każdym razem zapamiętuje się ono inaczej, a to w zależności od głosu i od czasu śpiewania: Słoneczko na zachodzie, dziewczyno, odprowadź mnie! Odprowadź mnie za las i ja cię jeszcze raz, i tak się rozejdziemy! A jak się rozstawali, to rzewnie zapłakali ¦ do tego samego fartuszka białego łzy swoje wylewali. Marysiu, bywaj zdrowa! 17 Jasieńku, bywaj zdrowy! Z wojenki prędko wróć, tylko mi się nie smuć, potem się pobierzemy! Po tym zaśpiewaniu obudził się głos w matce i ta wyszła ze swojej nieobecności i zaczęła istnieć w sposób czysty i nieposzlakowany: Był Pan Jezus na obiedzie u sąsiada na bankiecie. Wyszedł sobie dla ochłody, a dziewczyna niesie wody. Ty dziewczyno, spocznij sobie, bo nieczystą niesiesz wodę. A tym żeś ją tak zmąciła, siedmiu mężów utopiła. A ósmegoś żeś ty struła. Tym to, moja dziewko miła, tym żeś wodę pomąciła. Dziewka zbladła, krzyżem padła. Ty dziewczyno, nie lękaj się, weź krzyż święty, przeżegnaj się. Do kościoła ¦ spowiadaj się. Przeżegnaj się i idź z Bogiem. Tak się bardzo spowiadała, że aż ziemia drękotała. Organy jej same grały, a dzwony same dzwoniły. Po tym długim odezwaniu się matki były inne głosy, krótkie i rozzuchwalone: o panieńskiej cnocie, co jest jak pajęczyna, o płótnie i koszuli, co się do nóżek tulą. Wtedy wtoczył się na stół tort i rozsiadł się na nim ¦ pulchny i uśmiechnięty tłusto od ucha do ucha. I nawet wtedy, gdy rżnął go w gwiazdę nóż, nawet wtedy śmiał się on ¦ coraz słodziej i mdło, aż do nudności. Do tortu była herbata i była kawa parzona tak, aby miało się czym spluwać. I wszystko działo się, jakby samo przez się i jakby samo dla siebie. Bo i ojciec, i matka ¦ znów w ucieczce, tym razem w gadulstwo niepotrzebne i krzykliwe ¦ stracili formę, co miała ujmować to, co i tak było nie do uchwycenia. Więc się działo wesele samo przez się i pod wieczór poczęło się rozpełzać i wygasać, aż wygasło: dobrze nie zaczęte, a już skończone; wieczne i trwałe aż po dziś ¦ a tak mocno złączone z tamtą niedzielą, z tamtym sierpniem i z tamtym rokiem. I wyszliśmy przed dom, a nad domem zawisła chmura gwiazd płynących ciurkiem od jednego krańca po drugi i rozległ się taki wrzask świerszczy, że trzeba było wołać o pomoc jak podczas powodzi. 4 18 A gdy to się stało, gdy noc obstąpiła zewsząd dom ojca i gdy dom ten zatopiła, aż osiadł na dnie ¦ dotykalnym i rośnym ¦ i gdy już goście rozeszli się co do jednego, bo nawet ciotka Maryśka odjechała w swoją stronę ¦ wtedy to rozpoczęło się brzemienne w skutkach karmienie niedojrzałości. Wprzódy jednak on-Ryszard i jego już żona, choć nadal Hortensja, powędrowali poza dom ojca. Za ogródkiem warzywnym, który upodobały sobie ślimaki, czaiły się mendle pszenicy przeinaczone, że nie wiedzieć, czy mendle to, czy w ciemności zaznaczona obecność czyjaś, kto jest wokół i wszędzie: w sposób przerażający, zuchwały i zapierający dech. Aby ubiec swój lęk¦ oboje nieuleczalni i na zawsze zlęknieni nocy ¦ aby więc ubiec lęku wybuch, wcisnęli się plecami w przygarbioną kopę, a ta oddała im całą swą ziemną moc. I zaczął się śpiew i mówienie zarżniętej ojcowską kosą pszenicy. Mówiła łodyga: Jestem podcięta i odłączona na zawsze od tego, co przyjęło ziarno i ścisnęło go w zimę lutą, i kazało, gdy przyszła przaśność wiosenna, rozmiękać i wypruwać z siebie całą moc ukrytą. I uchwyciwszy się korzeniami ¦ śmiertelna ¦ poczęłam wynikać z ziarna i nie pamiętam już, abym się kiedykolwiek lepiej czuła jak wówczas, gdy parłam do góry przeistaczając wszystko, co mi dały moje korzenie: wschodząc z gliny, grząskości i bagna, a wokół była taka cisza, że mogłam bez przeszkód nasłuchiwać tego, co we mnie. I tak, wsłuchana, gotowa byłam przysiąc, że znam tę jedyną rację, która kazała mi czynić tak, a nie inaczej. I byłam w sposób doskonały pełna, lecz nie spełniona, aż urodziłam kłos i ukołysałam go przez dwa miesiące. A on stał się moim pochyleniem, coraz niższym, i moim utrudzeniem, coraz cięższym. I stał się przyczyną tego zarzynania, które rozpoczęło się po wschodzie słońca, gdy rosa bujnie zaległa pole. Mówił kłos: Jestem tylko łodygi uwieńczeniem, omdlewam pod ciężarem ziarna, którym zwracam to, co zabrałem. Wielekroć zwracam, choć zabierałem raz jeden. I mówiły jeszcze trawy, które straciły zieloną krew i stały czarne niby sierść kota; mówiły one ze swej ciemności o tej skórze ziemi pełnej życia ukrytego, o korzeniach, które są skóry włóknem, i o źdźbłach, które pokornie podściełają się pod krowi jęzor, tak ostry jak stalowa tarka. A gdy skończyły one swój niemy śpiew, odezwał się wiatr, który zdradził swą wieczną tajemnicę, że jest niczym innym, jak tylko ziemskiej sierści gładzeniem i jej oddechem odnawianym co dzień, i jest głodem, który pożera wszystko, co chce żyć; a gdy wyczerpuje się jego nieograniczona cierpliwość, wówczas płonie płomieniem wysokim ¦ z tlenu, węgla i wodoru. Po tym zapanowała cisza kompletna i nawet świerszcze wstąpiły w tę ciszę owijając się nią jak płaszczem. I wtedy w piersi ich zadudniły dwa młoty napędzane krwią i rozległ się tętent konia, który gnał wprost z rżyska. Koń był szalony ¦ widać to było wyraźnie ¦ lecz jakby niepomny na swe szaleństwo zarył kopytem i utulony ciemnością nocy zastygł w zadumie. I podniosła się nad nimi zasłona, i ujrzeli ¦ bezpośrednio i wprost ¦ gwiazdy wielkie jak krople wyciśnięte z wnętrza tego, co bez miary. I zobaczyli jeszcze ten drugi kres, którego nie sposób przekroczyć, a nawet pomyśleć o przekroczeniu, bo to już jest równe szaleństwu. Więc ugięli się oboje ¦ naj- 19 pierw Hortensja, która puściła jego dłoń w tym biegu ¦ i zaraz nazwali niebo zgodnie ze swym poczuciem rozsądku: Mleczną Drogą, i wyśledzili na niebie Kasjopeję, Krzyż Północy i Wielką Niedźwiedzicę. A ta ¦ litościwie ¦ spuściła im kroplę mleka, która przeszyła niebo na ukos i dotknęła warg smakiem dzikiej sierści, piołunu i gniecionej wiśni. Wyszli ze swego ukrycia. Przy warzywniku powitała ich kotka, podchodząc blisko, ale nie dając się ująć, a rudy pies zadzwonił łańcuchem, zaszczekał i urwał w pół głosu. Wśliznęli się do ciemnego domu, po dwóch stopniach od strony podwórka. Podłoga zaskrzypiała raz jeden w tym miejscu, co zawsze. Jakby na dany znak zaćwierkał świerszcz jakimś sposobem zabłąkany w domu i zachrobotały karaluchy swoimi nóżkami jak stalowe strużyny. Natychmiast upadli w ciemność swego pokoju-kuchni; trzymając się ścian podnieśli się z tego upadku, aby krok po kroku opanować izbę. Wtedy Hortensja poczuła, że otwiera się następna kartka książki, z której czytała od rana. I zgodnie z wyczytanym porzuciła wszelką nadzieję na teraz i już bez nadziei, przelękniona, z nosem w tej książce, zrzuciła z siebie szyfonową sukienkę, co z Ameryki, i została w tym, co miało być widziane tylko przez nią i przez tego, o kim była mowa w książce. A wtedy on ¦ jakby czytając z tej samej stronicy ¦ zrobił to samo. I oboje nagle poczuli tę grzeszność, którą aby okupić, trzeba było lat. I poczuli ciekawość niewspółmierną do tego, co się miało stać, i być może, iż ta ciekawość dotyczyła zupełnie czego innego, co przed nimi umykało, choć mieli to w zasięgu ciała. Grzeszni, wczytani w jedną książkę, przylgnęli do siebie i w taki sposób uratowali się przed całkowitą klęską, bowiem nagle książka poczęła płonąć i rozsypywać się w popiół, że pozostali zupełnie bez wszelkiej wiedzy, bez doświadczenia i bez przykładu. I tak nie nauczeni, niezręczni i ślepi, mając tylko siebie, trzymali się w objęciach, aż odezwał się głos, który począł mówić za nich. Był to głos zagubiony w ciele, a szczególnie w okolicach piersi, na karku za uchem i tam, gdzie Hortensja ucałowała się, gdy przed laty odkryła ową gładkość i miękkość, co stało się przyczyną grzechu zapamiętanego i odpuszczonego w kościele na górce. I wtedy rozpoczął się śpiew, delikatny i przenikliwy. Najpierw przemówił gwóźdź, tuż nad nimi, zanurzony do połowy w świerkowej belce: Jestem włosem wyjętym z płonącej czeluści. Moje życie było blaskiem, moja śmierć przejściem przez czerwień szkarłatną w szarą srebrzystość. Już obumarły, wdzierałem się między sploty żywiczne i poczułem na powrót gorąco życia, i blask mój powrócił do mnie ¦ w iskrze, co pod młotem. Aż usnąłem w tym skurczu rozdzierającym i śpiew mój jest śpiewem zapomnienia. Przemówiła belka, tubalnie, lecz cicho jak we śnie: Niebo było moją miłością, obdarzona skrzydłami ulatywałam ponad przestrzenią, która słała się u moich stóp ¦ daleka aż po granatowe zęby Tatr. I runęłam ścięta z nóg, sklejona krwią, której mi ubywa. I powleczono mnie w doliny i wnętrze moje tuli robaka o mocnych żuchwach. Jestem rozdzierana na wylot i tylko raz do roku przychodzi do mnie mój kochanek ¦ potajemnie ¦ i dotyka mego ciała, a gdy odchodzi, płaczą pająki w mych szparach. 20 Wtedy przemówił pająk, spuszczając kroplę jadu, która spłynęła po nitce dotykając czoła i znacząc go niezmywalnym piętnem. Zwalili się w przepaść ¦ naznaczeni i słabi ¦ jakby wszystkie moce opuściły ich. A gdy ucichli zupełnie, w oknie stanął łysy starzec, świecąc kulą swej czaszki, i przyłożywszy nos do szyby, śmiał się. I grubym paluchem przełknął szybę, jakby była z samego światła, gmerząc w pościeli. I pościel rozkwitła czerwienią ¦ wstydliwą i jątrzącą. A na środek pokoju ¦ rozjaśnionego dogasającym pożarem ¦ wbiegła mysz, wlokąc w ostrych zębach skowronka zarżniętego na śmierć. 5 Leżeliśmy w naszym pokoju, wszystko mając w świeżej pamięci, dużo sierpnia przed sobą i te wędrówki po świecie tutejszym ¦ jeszcze nie oswojonym, podejrzliwym i przyglądającym się spod oka. I chociaż mieliśmy w nim już swoje miejsce (i nawet ja miałem, com był od lat bez miejsca), to przecież musiało dużo wody upłynąć w rzece, co za górą, zanim to miejsce zostanie oswojone tak, aby być w nim swoim chociaż w części. Wprzódy było mleko i sierść kłująca na języku, i nasze wstawanie, już codzienne, gdyż zjednoczone w czasie z tymi wstawaniami, co miały przyjść później ¦ i przyszły ¦ gdyśmy się zrywali na równe nogi i wpadaliśmy wprost w objęcia lata. A ono ¦ ciągle to samo ¦ spozierało na nas z pobłażliwością, bośmy się gubili w szerokiej spódnicy ogrodu: raz we dwoje, to znów za rok i dwa z naszymi dziećmi, które były tak małe, jakby naprędce ulepiono je z ciasta, aby po pewnym czasie urosnąć do wielkości, która przerastała nasze oczekiwania, żeśmy spozierali na nie jak na przybyszów nie wiedzieć z jakiego świata. Okrążaliśmy ogród, który nie omieszkał łaskawie udzielić nam czegoś ze swych smaków: kwaśnych, cierpkich i słodkich, nie zawsze, bo tylko w co drugie lato, gdy narożna czereśnia przypinała do szumnego ucha kiść źrzałych owoców, a szpaki i wróble, skrzyknąwszy się hałaśliwie, odprawiały na niej swoje bankiety. Tymczasem matka, wyciągnąwszy spod zazdrosnej kury jajo, skwierczała w sionce patelnią, sadząc na niej jajecznicę o żółtym oku zachodzącym mgłą. Ponieważ w ten pierwszy poranek mieliśmy iść do jej siostry (którą wczoraj honorowano i zauważano, bo była jedyna ze strony matki, ta jednak zamknęła się w swym milczeniu, odgradzając się od ojca, jego sióstr i siostrzeńców), więc matka udzieliła wprzódy Hortensji należnych przestróg i pouczeń. I znów jak wczoraj poszliśmy w tę stronę, którą upodobało sobie słońce: na dole wywyższały się tu góry ¦ niskie, krępe, obrośnięte lasem aż po sam czub ¦ górne piętro oddając, jasności, w której lubiła się kąpać w czas letni ta Gwiazda Doliny i całego świata. Idąc naprzeciw słońca rozkwitaliśmy na twarzach jak maki, zagarniając pod powiekę całą przestrzeń gór i ślepnąc od tej jasności. Spod nóg uskakiwały, skwiercząc od gorąca, koniki polne, wielkie na pół palca, o ciemnym byczym oku, tocząc nim wokół niby po zażyciu makowego mleka. I tak we- 21 szliśmy w tę oddzielną krainę Doliny, co się zwała podobnie jak Hortensja ¦ ogrodnie i kwitnąco, choć z obca, jeśli nie z cudzoziemska. Była to kraina matki, która zeszła niżej w strony ojca na swoje utrapienie i na wieczne pamiętanie o utraconym. Tutaj matka wyrastała od samej maleńkości, aż po wiek szkolny, a z wieku szkolnego do swojej panieńskości, nadzwyczaj udanej, bo śpiewającej, zgrabnej, drobnej i skorej do tańca. Miała matka chłopców na zawołanie, ale żadnego nie zawołała, nie dlatego nawet, że nie szło to w parze z honorem dziewczyńskim, ale że nie wołając żadnego miała ich wszystkich razem. I żadna inna w tym ogrodowym (bo pełno tu sadów, jako że nie stoją tu mroźne mgły) zakątku Doliny nie miała tylu chłopców, co matka Hortensji, aż któregoś dnia zoczył ją na zabawie ojciec: wówczas chłopak zuchowaty, a nawet zuchwały, bitnik sakramencki o pięści z żelaza i o fantazji młodego psa gończego. Ojciec rozpierzył wszystkich, którzy byli koło matki, a tego, co najdłużej się opierał ¦ bo być może czuł, że matka Hortensji jest mu najbardziej przychylna ¦ wrzucił do rzeki i trzymał pod wodą tak długo, aż tamten zmiękł i zmienił się nie do poznania. Od tego dnia matka pozostała sama i był tylko ojciec, któremu nie chciała oddać swej wolności. I ciągnęło się tak przez pięć lat. Aż wreszcie któregoś ciemnego wieczoru, gdy wracali z zabawy, ojciec wymógł na matce Hortensji posłuszeństwo i ona uległa mu, i w taki sposób w sześć miesięcy po ślubie urodziła się Michalina. I potem Michalina miała tym większe podstawy ku temu, aby sądzić, że od samego początku los jej szedł w parze z niesprawiedliwością i będąc płodem owej niesprawiedliwości jakże mogła chcieć czego innego, jeśli nie wyrównywania rachunków? Gniazdo matki było zmienione przez te bystre lata, lecz oni o tym nie wiedzieli, gdyż wszystko wydawało się im jeszcze bliskie, i nie mogli nawet przypuszczać, że dane im będzie oglądać zmienione i to gniazdo, w którym wylęgła się ich ¦ chodząca swoimi drogami ¦ miłość. Niegdyś pod gruszą był tu obszerny drewniany dom, kryty dartą przez Łemków dachówką, a teraz w tym miejscu rosną tylko lebiody ciemne i pokrzywa lubi zacierać swe piekące łapy. I był tu ogromny sad posadzony przez dziada matki Hortensji, gdy już na dobre powrócił z Wiednia, gdzie pielęgnował cesarzowi ogrody, o których pozostała w rodzinie legenda. Dziad ten miał kilka żon i każda szybko umierała, a wszystkie poszły za przykładem pierwszej ¦ Austriaczki, którą dziad przywiózł w Dolinę. Ta była szczupła i drobna jak dziewczynka, ubierała się przedziwnie i niczego nie chciała jeść, tylko piła herbatę i płakała po kątach. Od tego niejedzenia i płakania zmarło się jej przy pierwszym porodzie, kiedy powiła babkę Hortensji, tę drugą, nie ze strony ojca ¦ nieznaną i zapomnianą. Nie było też niegdyś tego murowanego domu obrosłego winoroślą ani murowanej obórki. Wszystko to wybudowała ciotka Matylda, siedząc w Borysławiu na nafcie, którą jej mąż tam wydobywał. Przerabiając na swój ład gniazdo rodzinne ciotka Matylda zawładnęła nim zupełnie, choć i bez tego miała prawo do majątku po dokonaniu spłaty rodzinnej. Ciotka Matylda jednak rozmyślnie burzyła wszelkie ślady, nie oglądając się na nikogo, bo miała w tym swoje plany. Były to plany nader przejrzyste ¦ wszystko dla syna, który lada miesiąc powróci z Ameryki. 22 Ze starego ogrodu pozostały tylko pojedyncze drzewa ¦ wiekowe pokurcze i parę rozłożystych papierówek przed domem. Pozostał też żywopłot z głogu umęczonego przez ciągłe ścinanie, tak że kiedy wreszcie zaprzestano ucinać głogowi niepokorny łeb, puścił się on w górę, ale nogę miał karłowatą i wyjedzoną przez próchno. Zamiast podejść pod dom, Ryszard i Hortensja weszli na ławę, co się trzymała na czterech stalowych linach, i zawiśli nad parowem, którym ciekła rzeczka ¦ cienka tu, choć burcząca i bełkotliwa, chlapiąc się wśród kamieni staczanych z gór. I tak zawieszeni nad wodą i rozpierzchłą krzewiną wilczej jagody, olchy, kaliny i chmielu, co omotał wszystko i plątał z sobą, kołysali się na wąskiej ławie zupełnie jakby dwoje małych dzieci. Hortensja piszczała, a on kołysał ławą i doprawdy czuł się w owej chwili jak na wakacjach i wszystko wokół było wakacyjne: szczere i ogarniające go wbrew niemu albo bez udziału jego wolnej woli. I zapomniał o weselu i o tej roli, którą sobie narzucił, czy też jemu narzucono, i zapomniał, że ma być mężem, który idzie z wizytą wraz z żoną. Z tą żoną, która pochłonęła mu Hortensję, podobnie jak ten mąż chciał pochłonąć jego samego, gdy tymczasem on jest nadal Ryszardem, a gdy mocniej tupnąć nogą, to nawet Rysiem. I ten Rysio dobiera się pod dziewczyńską spódnicę, co go kusi niebywale, obiecując mu coś, od czego zapiera dech, idą dreszcze po plecach i krwią nalewają się członki. I już gotów był chwytać ją za rękę, aby wlec w krzaki i tam, gdy mu zezwoli, gmerać pod bluzką, kłaść rękę na udzie i czynić to wszystko, o czym marzył na wakacjach. Ale wnet rozległo się trzykrotne uderzenie gongu i z pobliskiego baraku wyszli ludzie przesyceni ropą (bo to miejsce matki było też miejscem ropy, która bluznęła przed stu laty; i dziś jeszcze można było wycmoktać coś niecoś z ziemi: z rzadka stały tu te drewniane trójkąty i po ziemi czołgały się stalowe pręty, transmitując siłę od baraku do trójkątów, pod którymi. kiwały się pompy ssące ropę zieloną ¦ najlepszą na wazelinę i mieszankę lotniczą), ludzie ci zobaczyli ich na ławie i nie ulegało wątpliwości, że w nim poznali wczorajszego męża, a w niej ¦ żonę. Oprócz tego poznali też w nich ¦ Ryszarda i Hortensję, więc wydali się sobie nad wyraz śmieszni, niedojrzali i grzeszni, ponad stan i wbrew temu, czym byli zarówno w tę ¦ małżeńską, jak i w tamtą ¦ własną stronę. I zawstydzeni, i zmieszani — przynajmniej on, który wszystko filtrował przez mózg, jakby ten był w stanie właściwie przefiltrować doznania serca i zrządzenia losu ¦ weszli na steczkę i zaraz natknęli się na ciotkę Matyldę. Pochylona wpół, w starej spódnicy i przedwczorajszej bluzce, z głową obwiązaną chustką żęła ciotka Matylda wydeptany zagonik zboża, co rósł obok domu. Koło ciotki uwijała się pracowicie Baśka ¦ przybrane dziecko. ¦ Cóż to, Baśka ¦ ciotka Matylda do Baśki, sama zgięta we dwoje i ruszająca się jak stary żuraw, co nie zdążył odlecieć za morze ¦ cóż to, Baśka, na spanie ci się zbiera! Ruszaj się, Baśka, a to sąsiedzi pomyślą, żeś pomylona i do roboty niezdatna. Nie takie dziewuchy są dziś potrzebne chłopom. Ale sąsiedzi już wiedzieli, co mają myśleć o ciotce Matyldzie i o Baśce: jedną mając za starą kutwę, a na drugą patrząc wyczekująco ¦ co z tego wyniknie? No i po paru latach znalazł się młody stolarz, co jeździł do Gorlicza do stolarni, i wziął Baśkę za żonę, wprzódy zrobiwszy jej dzieciaka. A ciotka 23 Matylda nic jej nie dała, bo syn miał lada miesiąc przyjechać z Ameryki. I Baśka mieszkała z dzieckiem u ciotki, harując jak wprzódy, a tymczasem stolarz na działce po parcelacji Skrzyńskich budował dom, sam albo z Baśką. I tak się ciągnęło aż do tamtego dnia, gdy ciotka, wracając od znachora, przysiadła w rowie i nabawiła się zapalenia płuc. A zapalenie płuc dla cukrzyków to koniec. I wtedy przyjechał syn z Ameryki. Nie był to żaden Amerykanin, ale syn ciotki Matyldy, który z Borysławia zjeżdżał na wakacje. Wówczas był on wysoki, chudy, czarniawy jak ojciec i potajemnie palił papierosy nabijane w gilzę. Potem wiadomo było, że wzięli go do wojska, nie swojego, a cudzego, więc uciekł z tego wojska i od tego dnia począwszy właściwie ciągle uciekał. Takim sposobem trafił do tej armii, co jak w hymnie ¦ miała iść z ziemi włoskiej do Polski. Nie do Polski jednak doszedł, ale do Ameryki. Wprzódy znalazł w Anglii polską żonę i miał z nią dwoje polskich dzieci ¦ dziewczynki. I na te swoje polskie wnuki czekała też ciotka Matylda. Kiedy wreszcie przyjechał syn, ciotka Matylda oczekiwała go w tym miejscu, w którym spoczywał już wąsaty wujcio ¦ jej mąż: chuderlawy, dziarski, z zawiniętym wąsem (bo taką wizytówkę w porcelanie zawieszono wujciowi przed jego samotnym domem). Kazał syn odwalić cementową płytę do schronu, w którym schronili się jego rodzice. ¦ Matko moja! ¦ zawołał ¦ spóźniłem się do ciebie o miesiąc, a może o całe swoje życie. Matko moja! I kazał grób zamknąć, a na wujcia nawet nie chciał spojrzeć, bo widać się bał. Niepotrzebnie jednak, gdyż wujcio był chudy i powietrze grobowe służyło mu jak nikomu. A potem w domu był wielki ryk Baśki, bo nie znaleziono wielu rzeczy ciotki, o których doskonale pamiętała matka (a najbardziej żal jej było dolarów ¦ tych siostra uzbierała nie wiedzieć ile ¦ i swetra, którym siostra chciała ją przed śmiercią obdarować, ale się rozmyśliła). Znaleziono za to na strychu te wszystkie ciuchy, które syn przysyłał dla matki, a które ciotka Matylda chowała na lepsze czasy, kiedy syn powróci na stałe. I znaleziono dwa worki cukru, pięćdziesiąt ręczników, dwadzieścia kompletów bielizny pościelowej (tę częściowo rozpoznano na łóżku Baśki i w jej szafie) i dwie zastawy stołowe z ćmielowskiej porcelany. I znaleziono by jeszcze więcej, gdyby nie Baśka, ale ta nic ¦ tylko ryczała, a potem zaczęła odgrażać się sądem. Tymczasem ciotka Matylda ¦ jeszcze nieświadoma niczego, ciągle w tym swoim czasie żniw ¦ cieszyła się na rychły przyjazd syna i żęła co sił, poganiając Baśkę. Cała była pokłuta źdźbłami słomy i igłą, którą sama sobie musiała wbijać. Zobaczywszy ich, przerwała robotę i zostawiwszy Baśkę na polu, zaprowadziła pod dach swego domu. Gdy tak siedzieli za stołem przykrytym ceratą w kratkę, w jedno okno pukała papierówka, ofiarowując przeźrzałe jabłko, zupełnie jak z wosku; za drugie czepiała się winorośl, majdając wąsami kręconymi jak u kota, któremu pod nos podetknięto świecę; z powały sypało się wapno białe jak mączny cukier. 24 Ciotka Matylda otworzyła drzwi do następnego pokoju i wypuściła dwadzieścia trzy mole (tyle, a nie więcej), potem z szafy zamkniętą tam naftalinę. I ta ¦ rozłożywszy swoje chemiczne skrzydła ¦ napełniła pokój dusznością. Wówczas zaprosiła ich dalej. Tam, przy kredensie z kryształową zastawą, pod parą łabędzi ¦ z których jeden miał zdrapane skrzydło ¦ siedział wujcio: był bardzo młody, w sztywnym kołnierzyku i pod krawatem w paski. Obok wujcia siedziała dziewczyna, która ani rusz nie chciała przyznać się do ciotki Matyldy, i jakby trochę zawstydzona przyciskała do piersi bukiet białych róż. Z bukietu tego szedł najprawdziwszy aromat, który zmógł naftalinę, że jak niepyszna wyfrunęła na strych. Ale ciotka tego nie czuła, bo miała sienny katar i niewskazane dla niej było , wąchanie kwiatów. I ciotka, pochylając się nad swoim udem, wprowadzała w ciało igłę, z której sączyła się glukoza, a wujcio ¦ jak każdy chłop ¦ wciąż patrzył na młodą dziewczynę, nie racząc dostrzec Matyldy, jak się męczy dla syna, o którym wujcio nic nie wiedział i wiedzieć nie mógł, bo odurzył go zapach róż. 6 A było tak, że zanim się poznali ¦ Ryszard i Hortensja ¦ wyobrażali sobie siebie: każde tak jak umiało. I wyobrażenia te coraz to były inne, choć przez cały czas musieli wyobrażać sobie, gdyż wyobrażali: on ¦ żonę, a ona ¦ męża. I oto teraz wszystko okazało się nie takie albo z lekka inne. Albowiem on — długo nie wiedząc o tym ¦ był nad wyraz łapczywy świata, zaś dziewczęta były tego świata najdotkliwszym smakiem. Pierwsze doznanie kryło się głęboko w pamięci i teraz znów wspomniał tę dziewczynkę w przykrótkiej spódniczce i jej nagłe, głębokie pochylenie do tyłu, i ten widok, który go poraził, choć jeszcze nic nie wiedział o swojej naturze. Później kładli się na sobie, zmieniając się, gdyż lepiej było leżeć na górze. Robili to z zapartym tchem i po kryjomu-i tajemnica ich stawała się coraz bardziej niepokojąca. I wtedy właśnie po raz pierwszy pomyślał, że ona będzie jego żoną. Był tego pewien, chociaż był równie pewien, że nigdy nie opuści matki. Później zjawiła się Barbara, z którą rozmawiali już o wszystkim, a najchętniej o swoich rodzicach podpatrzonych w pościeli. A gdy mówili o tym z wypiekami na twarzy, czuli się tak, jakby wspólnie popełniali zbrodnię. I to uczestnictwo w występku było wyższą, nie znaną mu formą obcowania. A jeszcze później zjawiały się dziewczęta, które napawały go lękiem i stawały się przyczyną udręki, z którą nie mógł sobie poradzić: unikał ich, choć czuł, że nie mógłby bez nich żyć. One wiedziały wszystko o nim i z nimi ¦ tak sądził ¦ wiedziałby prawie wszystko o sobie samym i o nich, a więc ¦ o świecie. Ale właśnie dlatego, że tamte dziewczęta były tak szczególnie świadome, zawsze między nimi a nim leżała jakaś przepaść nie do przebycia. Aby zasypać tę przepaść i połączyć się z dziewczyną, i wejść we Wtajemniczenie najwyższe, bo dotyczące tego, co najbardziej skryte w nim, w niej i w świecie, musiałby je ¦ jedną, drugą czy trzecią ¦ a za każdym razem tę jedyną i przeznaczoną na żonę ¦ poznawać dosłownie i bez żadnej przenośni. Lecz było to niemożliwe, a w pewnym okresie nawet wstrętne, w późniejszym ¦ zbyt wstrząsające i bolesne. I przez to dziewczęta stawały się tym bardziej odległe, 25 choć zwiastujące bliskość, tym bardziej zawstydzające, choć z obietnicą czegoś, co ¦ przypuszczał ¦ byłoby ponad wstydem. A przed nimi, u samego początku i potem przez cały czas jego namiętnych smutków — była matka. Lecz o niej nie musiał pamiętać, gdyż była ponad pamięcią. Wszystko więc okazało się nie takie lub zgoła inne. I Ryszard, gdy pomyślał o Hortensji ¦ że właśnie ona ma spełniać wszystkie oczekiwania i zaspokajać wszystkie głody, gdy pomyślał ¦ że doszedł do źródła, z którego ma się nasycić, odczuwał lęk, jakby Hortensja nie była oczekiwaną Hortensją. Dla niej zaś Ryszard był jeszcze nie wyczerpany, nie odsłonięty, przybyły gdzieś z daleka: nie tylko że z miasta, ale i z krainy, do której zaginął klucz. Bała się go tym szczególnym lękiem, który nie chce ucieczki, ale tego, aby być ¦ dościgniętą. Był to jednak lęk i była też wstydliwość, której przybywało, jakby wzrastała ona wraz ze zbliżeniem i poznaniem. I tak ¦ zbliżeni, choć dalecy; ci sami, aczkolwiek ¦ inni, Hortensja i Ryszard błąkali się po tej krainie Doliny i okolic, oczekując spełnienia i wypatrując harmonii. Odnalazła się ona ¦ na chwilę ¦ gdy odbywając drugi marsz nakazany zwyczajem, stanęli na skraju rozdartej ziemi, a tam ¦ głęboko w dole, w warstwach dyluwialnych ¦ toczyła się rzeka, wciąż spychana przyciąganiem wirującego globu pod podeszwy wysoczyzny. Tam gdzie stali, trwał też dąb w sile wieku i związawszy korzeniami kęs ziemi tworzył nad urwiskiem pomnik swojej wytrwałości. I miał tak trwać w zawieszeniu przez parę lat, aż Ryszard mógł go sfotografować obok wózka, w którym kołysało się ich dziecko. W taki sposób dąb trafił na właściwe pomnikom miejsce. I wózek też pozostał, a dziecko, które tam było, przerósłszy siebie i ich ówczesnych, ma dowód na swą młodość i na ich wiekowość. Bowiem potrzebni jemu są ojciec i matka, jak Hortensji i Ryszardowi potrzebni byli rodzice: do owej niesamodzielności pełnej nadziei, do owego wyczekiwania, aż się stanie dojrzałość prawdziwa. A ma się ona stać wówczas, gdy Ryszarda i Hortensji już nie będzie albo gdy odpłyną oni w swoją zatokę ciszy. Tymczasem stoimy: on-ja i Hortensja obok dębu, który szumi blaszanym liściem, kołysze zielonym żołędziem i twardnieje jak napięty muskuł, szczególnie w korzeniach, bez których runąłby jak nic o dwadzieścia wysokości w dół. Biorę Hortensję za dłoń i splatam jej palce w jeden węzeł z moimi palcami. I oparłszy ją o dąb, mam ją w tej chwili prawie idealną, prawie taką, jaka powinna być. Oboje jesteśmy w tej chwili prawie pełni i prawie że wspaniali, a jeśli nawet wspaniałość ta jest niedoskonała, to mamy wielką nadzieję, że to połączenie dusz i to zgłębienie tajemnicy duszy i ciała stanie się wkrótce. I dziwne doprawdy, jak dąb może utrzymać nas tak pełnych i nie upada wraz z nami w dół, urwiskiem, aby spłynąć Ropą do Dunajca, a stamtąd Wisłą do bezmiernego morza. Podsycamy swoją nadzieję na pełnię tym skwapliwiej, że droga nasza prowadzi do Michaliny i niepowodzenie jej małżeństwa miast trwożyć ¦ zachęca. Ani ja, ani ona nie sądzimy bowiem siebie według innych, ale innych osądzamy według nas. I jeśli siostra Hortensji żyje ze swym mężem w tym dziwnym związku przymusu i niewdzięcznych obowiązków, jeśli nie ma tam ani tajemnicy, ani poznania siebie i świata, tym gorzej dla nich, a nie dla nas. 26 Jesteśmy bowiem niepowtarzalni i wyjątkowi, gdyż to, co się teraz dzieje, jest wyjątkowe i chronione przed klęską, Zresztą, klęski nie ma, gdyż wszystkie klęski pozostały poza nami: w naszym dzieciństwie i minionej młodości. Przed nami zaś jest to, do czego przez całe swe życie dążyliśmy. A czyż można zmierzać do klęski, i to tak niepowetowanej, bo klęski ludzi dojrzałych? I któż, będąc Ryszardem i Hortensją, zaprzeczy urokom życia, gdy właśnie poczyna ono rozkwitać kwiatem zaledwie przeczuwanym!? I przypomniał sobie wtedy on-Ryszard pod tym dębem ¦ a może później, lecz myśląc o wtedy ¦ tę krainę, która była już w innym życiu i zgoła w innym czasie: niedostępnym, przegrodzonym ścianą z mgły, dymu i ognia, jak podążał w kolebce drabiniastego wozu o skrzypiących osiach, bo dziegieć z nich wypłynął, do miejsca gdzie rosło osiem lasków, gdzie wzgórza były bardzo wysokie ¦ ponad wyobraźnię ¦ i gdzie stała studnia z wodą zaprawioną torfowym lekarstwem. Od studni na prawo i jeszcze raz w prawo, na wygonie i łące, rosły dęby i pod tymi dębami stał koń: biały o żółtawych kolanach, z pęcinami spętanymi sznurem konopnym. Na jego widok skłonił się on głęboko, gdyż poznał swego pana. W krainie tamtej w każdym lasku był salon specjalnie przygotowany na przyjęcie gości: dzwoniły tam, mocno i z całej piersi, szpaki, kosy i wilgi, a dzięcioły, pstre i kraśnogłowe, włączywszy wiertarki wprowadzały nową technikę, że leciał pył i sypały się drzazgi. Tam poznał on dziewczynę, której imienia nie zapamiętał: dziewczyna wyszła z lasku jodłowego z domieszką brzozy, z kraśną chustą na ramionach, z włosem białym i rozpierzchłym na wietrze. A gdy chciał się jej oświadczyć, jak to było w zwyczaju, nie przyjęła jego zalotów, lecz położywszy mu dłoń, o tu, w tym miejscu, gdzie pozostała blizna, oddaliła się spiesznie, na odchodnym zarzucając mu chustę na głowę. I widział niby przez krwawą mgłę, przez sploty tkaniny, jak odjeżdża na spętanym koniu wprost pod studnię. Runął ku niej, wtedy koń podłożywszy kolana pod siebie, uronił ją w wodę torfową. I tak odeszła ¦ bezimienna, niepoznana, z włosem białym jak len. Michalina ¦ okrągłogłowa, szczupła, pełna w biodrach, obdarzona urodą, co kwitłaby jeszcze, gdyby nie owo zamknięcie się w sobie, które pieczętowało ją ¦ dosłowną i doraźną ¦ i ściskało usta w drobną siatkę ¦ miała swój dom w kamienicy na skarpie. I teraz szła na spotkanie ich z tego domu podwójnie nie swojego, bo przeniesionego z Anglii przez Kanadyjczyka Mac Garwey'a, który zarabiając na nafcie chciał mieć ojczyznę pod ręką, szła i wlokła za sobą woalkę utkaną z trosk i udręk codziennych. ¦Michalinko ¦ mówił przed laty ojciec ¦ Michalinko, poczekaj jeszcze trochę z zamążpójściem, do tego nigdy za późno. Dam ci pieniądze, ucz się, Michalinko, zdolna jesteś do nauk, ucz się ¦ powtarzał ojciec, wówczas jeszcze nie stary, pełen widoków na przyszłość, a to poprzez swoje dzieci. Szczególnie przez najstarszą, co wróżyła wielkie nadzieje. Ale ona upadła na kolana przed ojcem i wyrzekła się nauki, bo już dosyć miała szkół. ¦ Pamiętaj, sama sobie będziesz winna ¦ tak miał powiedzieć ojciec i dał na zapowiedzi. Koleżanki, które z Michaliną Chodziły do szkół ¦ o wiele głupsze i bez talentu ¦ dziś są doktorkami: 27 Więc szła ku nim mając za plecami ten piętrowy dom z rodziną w każdych dwóch pokojach, jak w mieście, i wlokła za sobą swoją klęskę i szkoły Hortensji. I szary woal przysłaniał ją coraz szczelniej, i wtedy serca ich ścisnęły się, jakby miał nastąpić kres wszelkim nadziejom. I później również odnajdowali w niej swój smutek i swoje lęki ¦ choć ich los miał być wyciągnięty przez inną papugę ¦ ale to było później, gdy on zarabiał 1300, ona tyle samo, i gdy miał poznać ludzi, o których myślał, że są tylko w książkach o złych czasach. A gdy Ryszard już siedział na amerykance, zasłanej robótkami, odciskając na pośladku węzły jednej z makatek, i przeglądał album rodzinny, wśród zdjęć znalazł dziewczynę, która powróciła z niepamięci, jedyna i bezwzględnie mu potrzebna, jeśli ma się dokonać to spełnienie i to poznanie. Jakże ona była pewna swej wiecznej młodości i swej urody ¦ ta panna niby ze starej piosenki śpiewanej półgłosem! Szczególnie dotknęło Ryszarda jedno zdjęcie, na którym dziewczyna ¦ w jasnym kożuszku, w czarnej baranicy ¦ malutkiej i wdzięcznie nasuniętej na ucho ¦ patrzyła mu prosto w oczy: ufna i oczekująca, zaczepna i ofiarująca coś, co ¦ być może ¦ nigdy mu nie będzie dane. I jakże smutne było to zdjęcie dziewczyny, która powróciła w swoją studnię bezpowrotną... I tu właśnie, w tym domu zgrabnym tą przyciężkawą urodą, co miała świadczyć o tradycji, której nie sposób nie uszanować, Michalina odbywała swą kwarantannę. ¦ Zobaczycie ¦ mówiła ¦ będziemy mieli samochód. A on (jej mąż) będzie tym, kim powinien być jej mąż. I rzeczywiście, Henryk wyjechał do Przemyśla i stał się kierownikiem kopalni gazu, zaś synowie, jeden, potem drugi, szli na wyższe studia. I w taki sposób Michalina, choć w części i poniewczasie, zyskiwała to, co straciła przed laty. Ale zyskawszy traciła podwójnie, gdyż synowie, jak wprzódy mąż, wchodzili w te światy, do których ona wejść nie mogła: nie na miejscu, anachroniczna i śmieszna aż do łez rozpaczy. Wtedy, podczas tej pierwszej wizyty, Ryszard i Hortensja ¦ pełni młodzieńczej pychy, lekkomyślni w swej pewności, wspaniali, bo dopiero wczoraj dwudziestoletni ¦ siedzieli za okrągłym stołem: ona w sukience z głębokim dekoltem, ukazując jędrne, jaszczurcze ciało ze wstydliwymi sińcami na szyi, tuż pod uchem; on jeszcze wiotki i niezręczny przez nadmiar wiedzy o chwili, lecz nie o życiu. Siostra krzątała się między stołem i kuchnią, rozognioną do różowych rumieńców (pod płytą buzował ogromny płomień, od rana do nocy, bo przydział gazu ziemnego był nie do wyczerpania), w tej chwili dobra, choć dla nich już godna współczucia. Henryk nalewał z rżniętej w gwiazdy karafki. Wzrok jego, bezradny wzrok krótkowidza, błąkał się po twarzach przybyłych, omijając to miejsce na szyi Hortensji, o którym w swej naiwności sądzili, iż nikt nic nie wie. Henryk był właśnie czterdziestoletni (tamten rok życia ukradziony w czasie wojny, który miał go ratować przed czymś, o czym już zapomniał, pozostał zagubiony na zawsze), a więc był czterdziestoletni, ale przecież wciąż był ten sam, gdy żona odeszła swoją ścieżką. I dziś tylko Hortensja mogłaby coś rzec 28 o tamtej Michalinie sprzed lat. Ale Hortensja była nie jego, a tego chłopca, który przywłaszczył sobie młodość... 7 Dotknięta doznaniem ciała, z włosem coraz jaśniejszym od słońca, z oczyma, które wstydziły się dnia; mała, bo do ramienia, jeszcze nie jego, ale już nie ojca, jeszcze nie z nim, ale już z przedsmakiem macierzyństwa, które stawało się z dnia na dzień bliższe, Hortensja—ogród kwietny. Dziki mały człowiek, który miał ją gryźć w sutkę, wprzódy rozdarłszy jej łono, przyczaił się gdzieś obok w kręgu do ujawnienia, a przecież niejawny, skryty przed okiem, znany tylko z przypuszczenia i z przykładu innych. Przychodził do niej wieczorem spowity mrokiem, gdy nikt go nie mógł zoczyć, bez twarzy i bez imienia, a wszystko po to, aby mogła go nazwać (Bożena, Krystyna, Celina, Regina, Małgorzata, Maryja, Zofija, Lelija; albo ¦ to rzadziej ¦ Krzysztof, Jan, Stanisław, Szczepan, Maciej...) i przystroić we wszystko, co najlepsze. I Ryszard dziwił się tej wierności na przyszłość, wówczas gdy jeszcze nie zdążyli poznać swej wierności na dziś ¦ on do niej, a ona ¦ do niego. Ale człowieczek był nieubłagany jak pająk, jak pszczoła, jak prawdziwy pan bożek leśny, który kryje się w ostępach gęstych ¦ do czasu. I nie tyle, aby nie sprzeniewierzyć się temu, co potem miało być nazwane ojcostwem, ile ¦ aby być w zgodzie z Hortensją i z momentem, który nakazywał posłuszeństwo, Ryszard kładł się obok niej, ale czuł, że nie są sami, i czuł się jeszcze bardziej niedojrzałym, bo bez owocu jej żywota, do którego nie dorósł. Doprawdy, gotów był wówczas zostawić ją i ujść chyłkiem, gdyby nie to, że wierzył, iż Hortensja jeszcze nie do końca stała się Hortensją (i czas miał ujawnić tę zadziwiającą zmienność człowieka, o której tylko dlatego zapominamy, iż sami zmieniamy się), bał się też, że uchodząc utraci siebie na zawsze. Widział bowiem w swym krótkim życiu ludzi tak dalece zagubionych, iż nie umiejących odróżnić ręki prawej od lewej, kamienia od chleba, siebie od nie siebie. A potem znów przychodziły chwile świeże, pierwsze, nie powtórzone, a więc jeszcze bez prawa do swego życia; chwile, które nie miały poza sobą nic ¦ jedynie ich chciwość i nienasycenie; chwile nie cykliczne, nie wieczne, chyba że wspomnieli ową cudzą prawdę zamkniętą w książce nie swojej. W takich minutach, gdy odpadało wszystko, co zasłyszane, a jeszcze nie ustalił się rytuał pożycia, Hortensja i Ryszard stawali się jak ślepcy, których wyrzucono na nieznany brzeg. I cokolwiek by im mówiono o tym złotym, pierwszym miesiącu ¦ dobrze czy źle ¦ wszystko było nieprawdą, gdyż nikt (i oni również po latach) nie potrafiłby się przyznać, iż wszystko wówczas było nie takie: ani złe, ani dobre; ani przerażające, ani zachwycające, ale pierwsze i jedyne i dlatego poza wszelkim porównaniem. Kierowana tym swoim już kobiecym marzeniem (i już lękająca się na przyszłość tych wszystkich chorób, nieszczęść, które miały czyhać na jej dzieci) Hortensja spieszyła do miasteczka, aby w dzień targowy grzebać się w sto- 29 sach kolorowych szmatek przysyłanych mieszkańcom Doliny i okolic przez siostry, braci, wujów i ciotki z dalekiej Ameryki. Droga do Gorlicza prowadziła znajomą, aż do zapomnienia się, ścieżką, bo można było nią iść z okiem wpatrzonym w głąb własnych myśli, przeczuć i marzeń, a nogi same wybierały właściwy szlak. Tędy Hortensja przez trzy lata biegała do gimnazjum: cienkonoga, w ciężkim płaszczu, od którego drętwiały ramiona, z włosami bielszymi od włosów dziecka; brzydka, bo piegowata, nieciekawa chłopców, bo brzydka („och, jakże byłam brzydka, gdybym mogła chociaż na chwilę zapomnieć, że jestem brzydka!”), nagabywana przez mężczyzn, którzy mieli w tym jakieś swoje niejasne cele. Ostatnią, czwartą klasę Hortensja przemieszkała na stancji w miasteczku, do domu przychodząc na niedzielę, ale już nie śpiewała w kościele, gdyż głos się jej zepsuł od nauk. I teraz szła po raz pierwszy z tym człowiekiem, którego przyjęła w swoją dziewczęcą samotność, i choć wtedy, przed laty, nie sądziła nawet, aby mogło jej cokolwiek się udać i choć przysięgała, że pozostanie sama na zawsze (owo „na zawsze” świadczyło tylko o desperacji, w jakiej się znalazła, gdy poczęła przeczuwać swoją kobiecość i tej kobiecości wymagania), to przecież były również i takie chwile, kiedy widziała się unoszona na rękach przez kogoś silnego jak ojciec, przez kogoś, kto potrafiłby ¦ niejako wbrew niej samej ¦ przekonać ją o własnej wartości. Przez kogoś, kto zwróciłby jej piękno, do którego tęskniła tak mocno i które ceniła tak bardzo, iż widziała się niegodną tego pomazaństwa kobiet wybranych: wielkich aktorek, bohaterek książek o wielkim uczuci i panny Jadzi, która otruła się z miłości (Hortensja widziała ją w trumnie: w białej sukni i w białym welonie, piękną jak z marmuru, z sinymi plamkami na twarzy i szyi). Hortensja idąc tą drogą odwijała jakby z taśmy pamięć swego dnia prawie dzisiejszego, choć z pewnych względów oddalonego od niej, lecz nie na tyle, ażeby zapomnieć o najważniejszym: że jest nieduża, śmieszna, wciąż piegowata i może tak się stać, że on miast wziąć ją na ręce, podpatrzy jej tajemnicę i ¦ odejdzie. Wtedy ona nie zniesie tego wstydu oraz tej prawdy, że niegodna jest nawet w części dzielić przeznaczenia kobiet wybranych, i wówczas pozostanie jej tylko los panny Jadzi. (I tak miała Hortensja dręczyć się latami, i tak miała dręczyć Ryszarda, gdyż oprócz tego, że nie dorastała do ideału, była jeszcze w dodatku głupia i naiwna, gdy on był przystojny i mądry; i tak miała Hortensja męczyć się tą nierównością, długo nie pojmując, iż równość to kres tego, czym ona, w swej gwałtownej i nienasyconej kobiecości, naprawdę mogła żyć.) Droga przeskoczywszy pagórek doprowadziła do rzeczki, wyciekającej z gór i z okolic matki, dalej wiodła uparcie i cierpliwie pod górę. Za tą górą ¦ zalesioną i porytą rowami jeszcze z tamtej wojny ¦ ciągnął się wraz z nurtem Ropy szlak, który przeskoczywszy wąskie gardło Gorlicza prowadził na stronę słowacką: do Węgier po węgrzyny i tokaje. Tu pod lasem Hortensja zazwyczaj przystawała, aby wysapać zmęczenie, i rzuciwszy okiem za siebie, wchodziła między świerki i buki, albo gdy wracała z gimnazjum ¦ tutaj najgwałtowniej i najpełniej otwierała się Dolina. I kiedy wyjechała do miasta i tłukła się między murami domów, widząc niebo tylko w przelocie i kopciu, we wspomnieniach spoglądała stąd właśnie: spod tej chałupy z gruszą nadłupaną przez piorun i z gniazdem os w dziupli. I widziała dokładnie jak na obrazku ¦ na prawo biały kościół, za nim wzburzone 30 drzewa cmentarza, trochę na lewo ogród i lipy Słowika, lekko w górę ¦ blaszany dach rodzicielskiego domu. Widziała też dokładnie pasmo gór, tych najbliższych, z łagodnym szczytem Kotła; tamte dalsze, na wschodzie, i te na prawo, w stronę Tatr, nie zostały zapamiętane, ale weszły w pamięć niczym rama ¦ najpiękniejsza, bo za każdym razem nieco inna, zmieniająca się jak najbardziej skryte i nieuchwytne marzenie. Przystanąwszy i tym razem, Hortensja obróciła się ku Dolinie i patrząc, i porównując z tą pamięcią, która odżywała w mieście, znalazła Dolinę taką jak zawsze. Chciała mu o tym powiedzieć, ale nie umiała. I nagle zrobiło się jej smutno, tak smutno jak nigdy, i przeraziła się tego, co się z nią stało w ciągu miesiąca i roku, że gotowa była narzucić na plecy swój ubogi płaszcz szeregowca (wisiał jeszcze w szafie) i wsunąwszy nogi w matczyne pantofle biec do gimnazjum, aby zdążyć przed dzwonkiem. Miasteczko było w pierwszą wojnę ostatnią redutą dwóch wojsk, które zaległy naprzeciw siebie, dwóch wojsk pięciu narodów, lecz w każdym wojsku byli Malinowscy, Kowalscy, Wieczorkowie, Cebule i Drożdże - wzięci przez jednego cesarza spod Krakowa i Bochni, przez drugiego spod Katowic i Poznania, a car-ojciec brał swych sołdatów spod Lublina, z Zamościa i lasów kurpiowskich. I kiedy przyszło co do czego, gdy po 126 dniach krwawego czuwania generał Mackensen uderzył zmasowaną siłą 800 armat o kalibrze od 8 do 30,5 cm i kilkudziesięciu miotaczy min ¦ a w skład ogniowej siły Mackensena wchodziła też brygada artylerii Tadeusza Rozwadowskiego ¦ i gdy runęli na tych spod Lublina, Zamościa, z Kurpiów i z tajg syberyjskich ludzie generała Puchalskiego, a walnie wspomogły ich) pułki ze Śląska oraz skombinowany korpus bawarski z pułkami z Wielkopolski, i ci żołnierze spod Budapesztu, Budziejowic i Berlina, dla których słodko było umierać za cesarzy ¦ wtedy to poległo w miasteczku i okolicach 20 000 żołnierzy różnych narodowości, rannych było 75000, z których wielu zmarło w szpitalach. I gdy już na dobre przybyli tej ziemi, pozostawiając swoje żony, córki i matki, wyrosły w okolicy cmentarze z kamiennymi krzyżami. Na nich było znów napisane: Kowalski, Wiśniewski, Zarzycki, von Gostkowski, Iwan Smirnow, Dindorff, Wieczorek ¦ spoczywają w Panu i na wieki. Kiedy Ryszard i Hortensja zeszli w dół, w szerokie rozlewisko rzeki ślizgającej się po omszałych głazach, Gorlicz stał naprzeciw, na podwyższeniu niczym Siena północy: stłoczony, kamienny, kubistyczny, z zamkową sylwetką kościoła na skarpie, postawionego tam właśnie, aby z wysoka błogosławić ludziom i tamtym żołnierzom, których cienie ¦ przezroczyste i nieustępliwe ¦ migotały w rozgrzanym powietrzu. W sklepach pachniało swojsko czasem sprzed wojen: śledziem, kawą, kostką „Maggi”, cynamonem i kwitnącym serem. I gdzieś po kątach tliła się pamięć niegdysiejszych handlarzy ¦ brodaczy w jarmułkach, którzy odeszli w swe niebieskie Jeruzalem tak nagle i szybko, że teraz jest tak, jakby ich nigdy nie było. Na pochyłym ryneczku naprzeciwko ratusza krwiste kobiety rozstawiały kosze z kalarepą, kalafiorem, jabłkiem, gruszkami, pomidorem, maliną pachnącą i przeźrzałą już w dolinach czarną jagodą. Jedna miała w koszyczku jeżyny-ostrężyny: kamiennokostne, najlepsze na wino i na wbijanie pestek między zęby. Z brzegu rozłożył swój kramik bednarz ¦ szlachcic wśród 31 targowego pospólstwa, mistrz i pan na swych-śmieciach. Nie zachęcał on nikogo do dzieł swego talentu, gdyż w słusznej dumie cenił się wyżej od swego sąsiada ¦ garncarza: ojca dzbanów, doniczek, makuter. Ten darł się wniebogłosy: dzbaany, gaarnki poolewane! Hortensja skierowała się w bok od ryneczku, na plac nabiałowy. Już po drodze na ulicy stały kobiety, takie same jak jej matka (i matka Hortensji lubiła, rozpakowawszy paczkę od siostry, co jeszcze przed pierwszą wojną zrzekła się ziemi i wybrała los zamorskiej bogaczki, gnać na tę ulicę i ryneczek, aby prowadzić długie targi z amatorkami dziwacznych falbaniastych sukien, pstrych marynarek bez podszewki, kolorowych kretoników spierających się przy pierwszym praniu, czerwonych majtek, które wstyd było pokazywać), ofiarowując pęczkami kolorowe dobro ściągnięte z grzbietów przez córki i synów tych sióstr i braci, co jeszcze pamiętali. Wtedy właśnie kupili ten kraśny skafander i spodnie, w czym ich dzieci miały wyglądać jak w kombinezonie kosmicznym z tej bajki, której jeszcze nie napisano. Kupiliby więcej, gdyż każda rzecz i wiktuał kupiony w miasteczku ¦ i później dźwigany w torbie przez górę ¦ nabierał wartości nieocenionej, ale fundusze ich były mizerne. Więc tę pierwszą wyprawę uwieńczyło zdobycie kraśnego kompletu, a na dziś był twardy ser, rozpadające się w ustach „kukułki” i butelka wina. Pili wino ¦ cierpkie i różowe jak woda po zmyciu krwi ¦ na Górze Cmentarnej, u stóp mając Gorlicz, a wokół regularne kwatery wojsk w stanie wiecznego spoczynku. Stąd widać było ¦ jasno i dokładnie jak na czyjejś dłoni. ¦ malowniczość kraju, więc nie dziwiła już ta wędrówka tysięcy, które pospieszyły tu prawie przed pół wiekiem, gdyż umieranie ich musiało być równie wspaniałe: w jasnościach, blaskach, przy wtórze hucznych armat. Niektórych członków nie pozbierano do dziś ¦ tak mówił ojciec ¦ i chłop, pracowicie odwracając skibę, odnajdował czyjąś dłoń wyciągniętą jak po prośbie. Ale tego, co prosił, nie było i tylko kolano kicało przez zagon, węsząc za resztą. I na tych polach ¦ mówił ojciec i mówił sprawiedliwie ¦ w nocy słychać płacz albo świst, niby skrzykiwanie się zbójców. Trzeba wtedy uciekać nie oglądając się za siebie, bo rozedrą cię na sztuki te wampiry czy jak im na imię... 8 Ta izba z jednym oknem w ogród, a drugim w podwóreczko, otwarte i lekko pochyłe ¦ jak cały majteczek ojca ¦ że w gwałtowny deszcz albo w siąpawicę woda szła tędy jak korytem rzeki; ta izba o trzech kątach i czwartym z płytą karmioną gazem ziemnym ¦ wciąż stoi w słońcu jak szklanka zapomniana na parapecie. Kto ją wychyli, tę izbę Ryszarda i Hortensji, z którymi mam na pieńku, bo zbytnio są ¦ mimo słabości i lęków ¦ pewni swego i ponad miarę młodzi, i ¦ rzekłbym ¦ pyszni, i bez cienia litości dla tych, którzy przed nimi i przyjdą po nich. Kto wychyli do dna tę szklankę goryczy, która daje poznanie czasu i oczy otwiera zbyt szeroko, że oślepione nie są w stanie przyjąć tego, co później, co teraz... 32 A przecież ta noc i to budzenie się wraz z trzaskiem ogrodu w ptakach, który rozsypuje się na dźwięki i ulatuje w szumie ¦ było tylko raz jeden i w czasie zaprzeszłym: któż więc skłoni ten czas, aby ruszył stępa, a później przeszedł w galop, jak to jest w jego naturze! Któż więc odkłamie czas tych dwojga, co zawładnąwszy tamtą chwilą chcą ¦ o, naiwni! ¦ unieruchomić ją na wieczność ¦ wbrew nam i mnie, i wbrew sobie. Bowiem ich chwila budzenia się w słońcu, w ptakach i bzykaniu muchy była oczekiwaniem: na powtórny brzęk muchy, na stuk gałęzi w okno, na jutro, na miłość, na dzieci, na spełnienie... O, śmieszni i krótkowzroczni, zawsze uciekający przed czasem, nigdy „dziś” ¦ zawsze we „wczoraj” lub „jutro”, o, nie spełnieni do końca i im dalej, tym dalsi od spełnienia, doprawdy, na zawsze pozostaniecie dziećmi, przekazując swą niedojrzałość swym dzieciom... Hortensja i Ryszard, powracając ż wypraw we wszystkie strony tego świata, wchodzili do domu krytego blachą niby do arki, która miała wynieść ich ponad żywioł potopu. On otaczał ich zewsząd i harmonijna natura świata była tylko płaszczem narzuconym na ciemność. W ciemności kryła się śmierć, niesprawiedliwość i upadek człowieka, który spowodował, że zastrzelono męża Zośki, co za miedzą, po prostu za nic. On też, ten potop ¦ prawił ojciec ¦ zostawił swój ślad tuż pod ziemią, która ścisnęła to, co potop zalał ¦ zwierza, ptaka i wszelakiego smoka ¦ i z tego powstała ropa. Ojciec od dawna był za pan brat z potopem i nic go już nie mogło zdziwić (choć dziwił się ciągle, ale tylko dlatego, aby wskazać innym, nieświadomym, na niedorzeczność świata, a szczególnie na te czasy, które z roku na rok oszalały, jakby Zły dostał pełnię władzy). Nie dziwiła go też rosnąca z latami zawziętość żony, która coraz bardziej mu nie wybaczała, sięgając pamięcią coraz dalej i coraz dokładniej pamiętając każdy drobiazg. I nie wiedzieć kiedy zaczęła go mieć za swego wroga ¦ bez którego nie mogła żyć, jak nie można żyć bez duszy. On był jej złą duszą i kiedy siadał na rowerek i jechał na zmianę do rafinerii, była wtedy jak bez duszy, gdy wracał ¦ wstępowało w nią życie: złe, mściwe i umęczone. Przyjmował ojciec jako objaw tego pogrążenia w wodach potopu i to, że dzieci jego szły każde w swoją stronę i z wiekiem nie lubiły się coraz bardziej, szczególnie córki. ¦ Pamiętajcie, jednego macie ojca i jedną matkę! ¦ zawołał kiedyś, gdy obie ścięły się z sobą. Wyszedł z izby i siadł na swojej ławeczce pod piwnicą, skąd widać było chałupę Hanczyną: dom jego ojca, w który wprowadził swą żonę, zanim ojciec wykosił mu kawałek łąki pod budowę. I patrząc na ten dom ¦ rudy, z dachówką szarą, jakby obsiadły ją wróble ¦ zadumał się nad swoim życiem, które ¦ czuł to ¦ dobiegało do jakiegoś kresu. A do jakiego? Czemu tak jest, że człowiek się rodzi, rośnie, kocha się, pracuje, chowa dzieci, a potem dzieje się tak, jakby tego nie było wcale?! Czemu tak jest? ¦ pytał młodych, ale nie dla odpowiedzi, bo któż może ją dać? ¦ tylko że trudno mu było samemu znosić tę gorzką wiedzę. A kiedy poczęli mu tłumaczyć ¦ zawile i z pewnością siebie ¦ przypomniał sobie, że sam był taki, choć nie tak wyuczony, ani z miastowych, a ci zawsze są bystrzejsi. I zrobiło się mu ich żal za tych lat parędziesiąt, kiedy dojrzeją 33 do tego, co on otrzymał, jakby za nic, ot, tak sobie, od czasów, które dojrzały do żniw. I jakby w świetle błyskawicy ujrzał swoje życie i ujrzał, jak z Jantkiem na dyngus podkradają się pod chałupę tej, co dziś jest jego żoną, i leją kubłami do sieni wodę. I jak kobiety na brzęk wiadra wyskakują z łóżek i prosto po kostki do wody. I zobaczył też tamten rok, gdy ¦ wprzódy przyjrzawszy się wojnie ¦ sam dostał karabin i był w okrążeniu przez dni dwadzieścia. I wszyscy wiedzieli, że albo śmierć ¦ bo tamci nie brali jeńca ¦ albo cud z nieba. I stał się cud, i widział ludzi, jak szli na nich przez groblę, wprost na kulomiot, aż na grobli zrobił się most z ludzkiego mięsa, a oni ciągle szli, jakby nie z tego świata. Wszystkich ogarnął strach, że kulomiot nie wytrzyma tej sieczkarni, bo się lufa rozgrzała, a oni szli. A potem widział ułańskie głowy, jak leżały równiutko odsiekane na brzegu parowu, a ciała chłopaków w głębi parowu. Więc kiedy złapali tych, co szablą zdjęli głowy chłopców, ustawiwszy w parowie ich głowy oddzielili od ciała. ¦ I dlaczego tak ma być ¦ pytał się ojciec, siedząc pod piwniczką i ćmiąc śmierdzącego sporta ¦ że jeden drugiego zabija? Kto tak postanowił, żeby ludzie zabijali się na wojnie? No, kto? No, dobrze, chłop z chłopem pobije się o miedzę, bywa, że i zabije jeden drugiego, ale kto tak postanowił, żeby wybierać najlepszych chłopów i gnać ich na kraj świata? Niechże każdy pożyje tych swoich pięćdziesiąt lat... Było sto pięćdziesiąt lat pokoju, kiedy przyszła pierwsza wojna. Jak ją ogłosili ¦ co to się nie działo! Ludzie podnieśli taki lament, że strach było słuchać. Powiedzieli wtedy, że wojna będzie tylko trzy miesiące. A potem?... Ten zabity, ten raniony, miasta spalone, ziemia poryta. I tak była ta wojna przez cztery lata. Kiedy przyszła druga wojna, już tak nie lamentowali. A żeby zrobili jeszcze jedną, to pójdą jak te barany. Przyzwyczaili się... A gdy przychodził pod piwniczkę kum Sznurek (gospodarz szanowany i kiedyś największy, dziś ziemię pokrajał ¦ każdemu dzieciakowi po kawałku, ale i tak dzieciom nic po ziemi, bo każde jeździ do pracy: ten do rafinerii, ten do maszyn, a tamten do meblówki, gdzie robią meble z buka na wywóz za granicę), poczynali rozprawiać o tym nowym świecie i o stonce, która już drugi rok jak się zadomowiła w Dolinie ¦ pomarańczowa, tłusta, żarłoczna ¦ okrywając krzaki ziemniaków i siekąc je niemiłosiernie swymi czarnymi chwytliwymi pyszczkami. ¦ Jadliwe to jest ¦ stwierdzał ojciec z uznaniem pełnym goryczy. ¦ I żyjące! ¦ potwierdzał Sznurek, rozwodząc się nad żywotnością stonki, która wrzucona do gorącej wody długo w niej pływała, aż wreszcie kiedy wiaderko postawił na ogniu — pyk! pyk! popękała bezkurcyja jedna. ¦ Żyjące ¦ zgadzał się ojciec. ¦ W nafcie to wcale nie zdycha. Nalałem nafty do rondelka, a to pływa. A żeby mogło wyleźć, to pewnie z powrotem wlazłoby na krzak. Benzyna to co innego. W benzynie ¦ myc, myc i przestaje się ruszać. ¦ I azotoks nie pomaga na taką bezkurcyję ¦ dodawał Sznurek i klął na czym świat stoi przekleństwami, gdzie „krótki spić” to tylko kwiatek ozdobny. 34 ¦ Niemiłe to jest ¦ po chwili milczenia podejmował ojciec. ¦ Jakie to jest niemiłe! Nawet kura tego się nie chyci! A potem zagłębiał się w istotę rzeczy, która kryła się w słowie, i obracał na wszystkie strony ową „stonkę”, łudząc się przez chwilę, iż poprzez zrozumienie słowa samą rzecz wyjaśni. I pogawędziwszy jeszcze trochę, odchodzili każdy w swoją stronę. Ojciec wracał do izby na wieczorne jedzenie i widział ich młodych i mądrych na swój, nieużyteczny dla niego sposób. Siorbiąc herbatę ¦ do której swoim zwyczajem nakruszył chleba ¦ snuł dalszy ciąg niewesołych myśli. ¦ Dawniej i much było więcej ¦ mówił spoglądając na lep, na którym w powolnej śmierci konała mucha. ¦ Gdzież się te muchy podziały? I odstawiwszy szklankę, zapytywał ich wprost: ¦ Po cóż te wszystkie gady żyją na ziemi, te wszystkie muchy, mrówki, trzmiele? Te wszystkie gawrony, wrony i szpoki? Ani pierza z tego, ani pierzyny! I po co to żyje? No po co? A wsłuchawszy się w odgłosy sierpniowego wieczoru, dodawał: ¦ Żaby rechtają. A po co jest żaba? Żeby bocian z głodu nie zdechł. A bocian po co? Ani pirza z niego, ani mięsa, ani skrzydła. Posadziłem w ogrodzie wiśnię, nie powiem, ładnie mi się przyjęła, aż tu patrzę, wiśnia usycha! Ruszyłem ją ¦ przewraca się. A tam w dole siedzą ¦ mysiory! Nie mysza, a mysior. I stonka, i gawrony, i mysiory muszą być przyhamowane! A potem mówił dalej o tym, o czym myślał stale, słuchając radia: ¦ I ludzki rozum też musi być zahamowany. Po co on się rozwinął, ten rozum, żeby atomy łapali? Niech one sobie latają... Albo te odrzutowce. Rano konferencja, obiad gdzie indziej, wieczorem konferencja. Dawniej pókij się zeszli ¦ przeszło pół roku. I wojny nie było. A gdy Ryszard z Hortensją, z nadzieją jeszcze przed sobą, występowali w obronie swych czasów i mówili mu o Księżycu, na którym człowiek ma dostąpić swego wniebowzięcia, ojciec się unosił i ze złym błyskiem w oku wołał, że choćby i tysiąc lat mędrkowali — nie dolecą! A opanowawszy swój gniew, przymierzał pychę dzisiejszych czasów do życia znanego sobie i zapytywał: ¦ A choćby i dolecieli, czy człowiek przez to stanie się lepszy? Mówicie, że rozumu mu przybędzie? Rozum... Rozum... Piszą w gazetach, że burak tego roku ma mały korzeń z wilgoci. To nie z mokra, to jakaś zaraza, to radioaktywy chodzą po ziemi. To jest świat z tymi atomami, z tymi rakami, z tym wszystkim! ¦ podsumowywał i nie patrząc na nich szedł do sionki; tam pofyrkawszy, niby koń u wodopoju, mył twarz i chronił się w swojej komorze na nocny spoczynek. Za chwilę słychać było chrapanie i poświsty przez nos. I szara mysz, co gospodarzyła w komorze wśród masła, jaj i żółtej jak stara kość słoniny ¦ kroczek po kroczku, węsząc wokół i nadstawiając wąsa ¦ wychodziła ze swojej dziury. Stała chwilę i wybierając drogę najkrótszą pięła się po łóżku, stamtąd na okno, z okna na, półki. I wbijając swój drobny ząb w zjełczałą słoninę, drżała od ogonka po pyszczek ¦ ze strachu, z rozkoszy i z czegoś jeszcze, co aby znać, trzeba życie przeżyć po raz drugi. A chuda kotka, z ociąganiem się i niechętnie, wsuwała łeb w na wpół otwarte drzwi. I choć głodna była ¦ bo wyssana przez kocięta ¦ głód jej spał jak choroba, więc z tą nieuleczalną słabością wszystkiego, co żyje, wkradała 35 się do środka. I tam czyniła porachunek: z pyskiem we krwi i z brzuchem jak deska. 9 Szorstkość tego kraju ¦ ułożonego wśród wzgórz jak gniazdo pełne pamięci o tym, co na wpół wylęgłe i tak mu być do końca ¦ kłuje w oczy i wbija się w mózg kolczasto i ostro. Tak właśnie jak wczoraj i jak będzie jutro ¦ już po nas ¦ od gór idzie gwałtowna burza: idzie wprost, jakby mierząc z armaty i grzmoty walą jeden po drugim w dom, że brzęczą szyby i drżą fundamenty (te, choć płytkie, ale czujne ziemi). Ojciec z wygonu zza studni ściąga krowę, zwijając łańcuch w garść; łańcuch jest srebrny i suchy ¦ na burzę, ręka ciemna od ropy, rdzy i francuskiego klucza. I tą czarną ręką wali łańcuchem po krowich bokach, że dudnią jakby odpowiadając niebu. Na polu u góry Ognisty Sromek śpieszy co sił ładując ostatni wózek snopów i wprzągłszy się ze swą kobietą ¦ chudą, spracowaną przy obrządku, w polu i i przy dzieciach ¦ ciągnął wózek pod górę, ale z wiatrem, który rozdmuchuje snopy jak przeźrzały bukiet. A burza idzie coraz sprawniej: najpierw posuwa siwy wał, który gniecie błękit i wyciska z niego całe światło, potem lecą strzępy oszalałych obłoków, kręcąc się wkoło i nie znając swego miejsca, a dopiero później rozlewa się siność i granat, który przetykają jak sękate gwoździe chybkie błyskawice. I widać, jak z sinej chmury spada ¦ kreślona na ukos przez nieomylnego kreślarza ¦ szara kurtyna i zasłania góry. Dolina staje się płaskim polem z domami, które rozbiegają się w popłochu, aby dalej od siebie. Tylko dom Ognistego Sromka jest nad nimi, na wyżynie i na tle błękitnego nieba tej części świata, która czeka na zarżnięcie. Stoi on ¦ triumfalny w tej chwili ¦ bodąc żerdzią piorunochronu wysokość niedostępną Dolinie. Tymczasem świat zewnętrzny coraz bardziej się ścieśnia: już zamglona jest Brzezina, już dotknięty potopem Florian i dom Sznurka przy nim, już ściana, dmąca rześką wilgocią, podchodzi pod Jantka, a ten trzymając gacie w garści ucieka z bzowego zarośla, gdzie zazwyczaj najchętniej mu się kuca. Podszedłszy pod dom kurtyna zapada szczelnie, wzdłuż drogi, i tak stoi nienaruszona, tylko czasami pacnie gruba kropla rozpryskując się, jakby uroniona z nie wiedzieć jakiej wysokości. I w tamtym momencie wydaje się, że wszystko będzie zaoszczędzone i wszystko będzie wybaczone, że nigdy więcej nie nastanie zły czas. Ale powietrze pęka na kilkanaście powietrznych odłamków i te sypią się na dom druzgocąc wszelką nadzieję i zaczyna się deptanie trawy przez wylękłe (bo ginące) kulki gradu, a potem cały świat zalewa wartki potok, mieszając liście, ziemię i uchodzące powietrze. Wszyscy siedzą w pokoju, gdzie gazowa płyta, dalej od okna, w ciemnym milczeniu, które pamięta jaskinię. Ale oni o tym nie wiedzą i tylko czują mocno, że to, co się stało i się staje, można nazwać burzą. A skoro można rzec ,,burza”, ,,grzmot”, ,,błyskawica” ¦ można uratować się przed tym, co w milczeniu. Więc zaczynają opowiadać, jak przed laty burza ciskała małymi rybkami, a innym znów razem z nieba zaczęły spadać żaby. Mówią też o Maj- 36 danionce, która umiała zaklinać burzę, dzięki niej przez lata nie było pożaru od niebieskiego ognia, a jeśli burza szła, to tylko skrzydłem albo samym skrajem. Śmierć Majdanionki najmocniej odczuł Ognisty Sromek: od tego czasu każda burza wali pod jego chałupę, nie pomaga nawet piorunochron, bo pierony ślizgają się po nim jakby namydlone i prosto do chałupy: kominem albo przez strych czy innym znanym sobie przejściem. I wśliznąwszy się toczą ¦ okrągłe jak piłka ¦ a pomyszkowawszy po izbie, wylatują z hukiem, od czego Ognisty Sromek ogłuchł lekko i jakby trochę zgłupiał. Zresztą, niedużo mu brakowało już w młodych latach. Kiedyś, zimą to było ¦ wtedy jeszcze Srom, a nie Sromek ¦ szedł z Gorlicza w wielką zamieć i zaczął zamarzać. Dowlókłszy się jakoś do chałupy starego Karpia, wali co sił do drzwi. ¦ Kto tam? ¦ pyta Karp, sam trochę głuchawy. ¦ Ano Srom... ¦ odpowiada Ognisty Sromek. ¦ Jak srosz, to sroj dalej ¦ Karp na to i nie wpuścił Sromka. Rozlega się następny trzask pioruna, a potem trzy wybuchy i staje się jasne, że i tym razem burza nie ominęła Ognistego Sromka: widocznie miejsce jest skaliste albo podchodzi tam woda głębinna, która zalega sam środek ziemi. A może nie w skale ani w wodzie tkwi przyczyna ¦ bo wszystko tu na skale się opiera ¦ ale w samym Sromku, którego nie darmo przezwano Ognistym. Ogień ciągnie do Sromka jak głodny do chleba. Wszyscy pamiętają tamtą noc, kiedy Sromek, dopiero co wżeniony w dom, wstał w nocy, bo go coś gnębiło we śnie, i zaświecił zapałkę. Od tego zaświecenia chałupa się rozpadła na części. Sromkową wyrzuciło wraz z łóżkiem na pole, a teściów Sromka przyłożyło dachem i przypiekło pod tym przykryciem, że oboje skonali w wielkich mękach. Sromkowa po tamtym wybuchu ma na ręce i na udzie wielką bliznę, tylko Ognisty Sromek ostał się cały, nawet zapałki nie wypuścił z garści. Burza ustępuje nagle, jak przyszła. Gdzieś jeszcze za wzgórzem turkocą wydojone chmury, ale nad Doliną już świeci słońce, promieniem tak ostrym, jak ze szkła. Po zboczach Kotła i gór dalszych ciągną się płachty siwawe ¦ tak właśnie oddycha las przesycony wilgocią. A w głębi, na prawo od tysiącmetrowego szczytu Lackowej (lecz mierząc od podeszwy lądu, a ta ¦ o siedemset kilometrów stąd), odwija swą połę horyzont i w dziurze przestrzennej, w tym drugim świecie ¦ ukazuje się siny grzebień Tatr. Kogut pieje cały zsiniały ze złości, co poznać po karminie dyndającym u łba, gęś spoziera błękitnym okiem dziecka w niebo i w ziemię (nigdy inaczej: zawsze na dwie przeciwległe strony świata), pies, wystawiwszy pysk ze swej dziury w składziku, szczeka przykładnie, jak przystało na psa, który musi pożegnać hucznego gościa zza gór. Wszyscy wychodzą przed dom, który strząsa z dachu resztki wody na darń i pod nogami pieni się woda nie zdążywszy ujść w głąb, aby spłynąć drenami do rowu. Łączką płynie od Ognistego Sromka potoczek, gładząc trawy jak włosy przed postrzyżeniem. Sromek stoi pod żerdzią piorunochronu, stąd mały jak nadpalony knot. A żona jego, dotknięta przez ogień, wyrzeka na czym świat stoi. ¦ Obyś się nie urodził! ¦ woła człapiąc po podwórku z podkasaną spódnicą, otwierając wszystkie wrota i przejścia zamknięte na czas burzy. ¦ Obyś 37 se zawiązał w supełek i nie umiał rozwiązać! Obyś srał całe życie i nie mógł się wysrać! Ty siarko jedna, ty ogniu pieroński... Ale Sromek nic, zwyczajny już tych babskich krzyków: palec do ucha i wytrząsa stamtąd babskie gadanie i dzwonienie, co od piorunów. Po tej burzy i po tamtych, które miały być i są, aż po dzień dzisiejszy, a które zawsze odchodziły ¦ i odchodzą ¦ poza góry południowe lub te bliższe, wzniesione jak płuco w pół oddechu ¦ nastawały dni przesycone słońcem, prażące w południe, pod wieczór ostygłe niby z nagła zanurzone do studni. Wówczas to Ryszard przypomniał sobie to szczekanie psa, co za wygonem, białym od mgieł ¦ te szły z wolna spod brzeźniaka, aż zalewały całą dolinkę tak szczelnie, że nie sposób było przez nią przebrnąć nie zatonąwszy po uszy ¦ i przypominał sobie słońce tamtego sierpnia, w którym dojrzewały owoce ogromne jak dynie. Wtedy to on ¦ wyrośnięty już na wysokość cielęcia ¦ brał w rękę granaty szczodrze rozsiane po laskach i czując ich gorąco w dłoni, czuł też w powietrzu i poza powietrzem, a więc ziemią ¦ że gdzieś wre walka i czyjeś bliskie mu serce rozrywa się od ognia tej walki albo wprost od ognia, który płomieniem otoczył świat. Biegał w zgrzebnych majtkach do kolan, błyskając ogorzałymi łydkami ze śladami zadrapań i ukąszeń, chudy i bezwzględny jak mnich trawiony przez surową wiarę, w której miłość była tak twarda, że gotowa do samounicestwienia, i wciąż oczekiwał na znak, na sygnał, na wywołanie. I tylko tym można wytłumaczyć tę chciwość metalu, który zwinięty w taśmy nadziewane nabojami leżał ukryty w mrowiskach, a wygrzebany pachniał kwaśno i obiecująco, czy ciekawość wszystkiego, co obiecywało walkę, a ślady czego pozostawił front, który przetoczył się szybko, zostawiając dwie żołnierskie mogiły i nie dokopano okopy. Dlatego cenił nade wszystko przyjaźń Michasia Oziewicza (imię to zostanie na wieczność w jego pamięci, gdyż tylko tak może mu ¦ niedorosłemu, a już dojrzałemu do śmierci ¦ wystawić pomnik wiekopomny), który w stodole w zwałach siana trzymał stena i dwa magazynki do niego i który pozwolił mu pieścić broń. Potem wdrapał się na jodłę, a tam lufą w dół wisiał karabin. Ta jodła była jodłą ponad wszystkimi jodłami, a gałęzie jej ¦ szerokie, obejmujące krąg równy leśnemu jeziorku ¦ były skrzydłami największej nadziei tamtych lat. A sierpień stał coraz wyższym słupem ognia i światła, słońce szybowało coraz gwałtowniej w sam szczyt nieba jak pocisk widziany w locie wertykalnym. I powietrze zapachniało żywicą wyciśniętą z kadłubów jodeł obalonych przez wojnę, gorzką spalenizną oraz tym odorem, który trzyma się wokół rzeźni, choćby nie wiedzieć jak mytej i szorowanej. W nocy zapukał do okna mężczyzna: mundur ¦ miejscami nadpalony i poszarpany ¦ miał w kolorze jesiennej sosny; jego twarz, nakłuta czarnym prochem, nabrzmiewała jak księżyc zwiastujący zmianę pogody; włosy rozwichrzały burze, które szły za nim. Otworzywszy usta w niemym szepcie, wyrzekł jakieś słowo i natychmiast zrozumieli to jedyne imię: „Warszawa”! Więc zaraz rzucili się ku niemu, ale on nie przyjął od nich nic i oddalił się tak szybko, jakby był w przelocie, zdążając tam Czy stamtąd ¦ czyje imię wspomniał. 38 I tak Ryszard pozostał sam, bez drogi i przewodnika, choć ze znakiem danym sobie i z wiedzą, która mu wypełniła resztę sierpniowych dni tamtego roku i lat następnych. A Hortensja wspominała swój sierpień i swoje burze, które u niej pachniały sierścią niedźwiedzia. Przychodził on od gór wraz z chmurą i zostawał w sposób tajemny, a gdy okazywało się, że jest sama (bo ojciec w rafinerii, matka u sąsiadek, a brat z siostrą nie wiedzieć gdzie), niedźwiedź już był przy niej. Stał ogromny, włochaty, na wyciągnięcie łapy, i tak pewny swej siły i mocy, że ujawniający się nie od razu, lecz stopniowo: od ostrego pazura, zagiętego jak haczyk, i brudnych poduszeczek, których odcisk był stąpnięciem ludzkiej stopy, po leniwe łapy, grube jak udo mężczyzny, i wielki łeb, który zwisał gdzieś pod sufitem, zionąc nieświeżym mięsem i smrodem rozgrzanej psiny. A gdy już zagarnął całą przestrzeń pokoju, Hortensja uciekała pod stół, tam gdzie niegdyś ¦ co pamięta jakby z czyjejś opowieści ¦ przebywała najchętniej, jeszcze przyziemna, pewna nóg wtedy, gdy ręce były im pomocne, widząc ojca i matkę niby nieludzkie stworzenia ¦ wielkie jak wieże, ale przyjazne jej i opiekuńcze. I niedźwiedź, bezradny, choć mający cały dom we władaniu, czuwał nad stołem godzinę jedną i drugą, aby na skrzypnięcie drzwi ujść w swój kąt, nakazując milczenie pod grozą czegoś, co nie mogło być nazwane, aby nie stało się jeszcze większe nieszczęście. I minęły lata i Hortensja miała niezadługo sama stać się owym dobrotliwym zwierzęciem dla swych dzieci, które miały raczkować podczas wakacji po tej izbie, a przecież niedźwiedź nie uszedł w góry i wciąż groził w pokoju, gdy mrok. A kiedy dom ogradzało niebo z gwiazdami wielkimi jak pięść i w sadzie, i w ogrodzie ¦ wciąż trwała ciemność niedźwiedzia. 10 Po drugiej stronie Kotła, tam skąd najchętniej wychodziły burze i skąd zimą ciągnęło ostrym przeciągiem, piętrzyła się ziemia nieco inna, jeśli zgoła nie cudza albo ¦ w najlepszym wypadku ¦ obrócona plecami. Była to ziemia wysoka, z kamienia, piasku i glinki jałowej wypłukanej przez deszcze, ze skałą, która wyzierała wszędzie, gdzie się tylko ciskał strumyk; rosły na niej owsy, jęczmień i ziemniaki, ale najwięcej było dzikich łąk i lasów ¦ szły one ze wschodu na zachód i na południe w Słowację jak fala albo jak chmury, kiedy zbiera się na deszcz, sine i granatowe ¦ ze świerków, jodeł i buków. Mieszkali tam ludzie, którzy przyszli górami ze wschodu i południa i w góry się chronili, gdy tylko zamierzono coś wbrew ich woli. Mieli oni język ¦ swój, bo ani polski, ani ruski, sami też byli tylko dla siebie i dla tych gór, które dawały im wszystko. Mieli też swoją wiarę i Boga ¦ niby takiego jak w dolinach, ale bardziej smutnego i skrytego. Czczono go w cerkiewkach ¦ małych jak kolebki, z wieżami niby główka czosnku ¦ w licznych obrazach malowanych jeszcze za czasów, kiedy święty Michał prowadził walkę ¦ ostrą, aż do użycia ognistego miecza ¦ ze Złym, który po swym upadku skrył się w najodleglejsze góry. I tam się ukazuje w kształcie dzika ze świecącym okiem i z pyskiem w płomieniu albo człeka obrośniętego dziką sierścią czy rozpustnej kobiety, całej we wrzodach i z nosem zjedzonym do szczętu. 39 Ludzie ci zstępowali w doliny w dzień jarmarku i można było od nich kupić drzewo na budynek albo na opał: buk i świerczynę, czarne świniaki wypasione na żołędziach, cieliczki i owcze skóry. I tak wiekami żyli, każdy sobie ¦ doliniacy i ci z gór. Aż przyszła wojna i wszystko się pomieszało ¦ górami poszły inne wieści, dolinami inne. I ci z gór ¦ chłopy nie ułomki, chociaż każdy czarniawy i mający coś z Cygana ¦ któregoś jarmarku zjechali z gór, a w każdym wozie między szczapy świerków czy pod słomą wetknięty był karabin albo kosa odpowiednio wyrychtowana. Mieli oni wyrżnąć pół miasteczka, ale wprzódy zaszli do doktora Śmigielskiego, który był z gór, ale się wykształcił w dolinach. ¦ Prowadź nas, baćko, panie dochtorze ¦ tak mieli zawołać ¦ bo my ludzie prości i nieuczeni i jeszcze do roboty weźmiemy się nie tak jak trzeba. ¦ Coście, bracia moi, Łemki, pogłupieli do reszty! ¦ doktor Smigielski na to. ¦ Jak wyrżniecie pół miasteczka, to kto wtedy kupi od was wasze świniaki, cieliczki i barany? Zbaranieli na to chłopy z gór, ale podumawszy chwilę, mówią: ¦ Nie trzeba nam będzie sprzedawać naszych świniaków, bo wszystko będzie nasze, kiedy zrobimy naszą Łemkowszczyznę: od gór aż po doliny. Każdy będzie miał pieniędzy ile trzeba i zamiast sprzedawać, to jeszcze kupimy ze dwa świniaki, bo wiesz dobrze, panie dochtorze, nasz baćko, że my mięso jemy tylko dwa razy do roku: na Wielkanoc i solone we żniwa. ¦ Kto wam tak pomącił w waszych łbach! ¦ doktor Śmigielski zagniewany nie na żarty ¦ jak nie będzie komu sprzedać świniaka, to i nie będzie u kogo kupić; pieniądze wasze tyle będą warte, ile się zrobi z nich skrętów. Ale tytuniu nie będzie, bo skąd? Tu już poważniejsza sprawa, bo Łemki palili jak te smoki. ¦ Mówię wam ¦ wtedy doktor Śmigielski, kując żelazo, póki gorące ¦ wracajcie, chłopy, w góry i tam czekajcie swojej godziny. Jak co do czego przyjdzie ¦ dam wam znak. I wrócili Łemki w góry z tym, z czym przyszli. Ale nie doczekali się znaku doktora Śmigielskiego, bo po górach zaczęli się szwendać różni specjaliści od agitacji albo wprost rezuny od Bandery i ci wciągnęli chłopów ¦ siłą albo agitacją ¦ do swojej roboty. A jak się wojna skończyła i jak zabili generała w Bieszczadach ¦ wszystkich Łemków wygarnęli z gór. I teraz szumi tam las albo rosną młode szkółki, bo ziemia tamtejsza dobra tylko dla biedoty i dla leśników. I w tamten świat górski szedł Ryszard z Hortensją w swój pierwszy sierpień; miała to być jego podróż poślubna albo też ¦ podróż w jej stronę, gdyż Hortensja była dla niego (z rozłogów, szerokich i bezludnych, ze stalowymi pasmami lasów na horyzoncie, a później z miast wielkich i cuchnących rynsztokami i paloną benzyną) krainą gór. Dla Hortensji ¦ jak już tylekroć w ostatnim czasie ¦ każda droga z Ryszardem wiodła w nieoczekiwane, trudne i nie do uniknięcia, a przecież wyrzec się tego było ponad jej siły, bo to, co z nim czy od niego (choć, być może, nawet wbrew niemu), stawało się ponad życie samo. Szli miedzami porosłymi koniczyną (gmerały w niej pszczoły włochate i zapylone, jakby z podróży dalekiej, gotowe w każdej chwili wrazić żądło w nogę, a wraz z żądłem oddać życie), szli kierując się na Kocioł, a gdy ten przysiadł i 40 skrócił się o połowę, byli już na granicy ojcowizny Hortensji i wchodzili w krainę matki. Na tym skraju, mając dwie wsie pod ręką, siedział Sarnowski przezwany Sztucznym Bykiem. Kiedy trzeba było, Sztuczny Byk siadał na rowerek i jechał ze swoją szklaną rurką i tą rurką wyręczał byka. Cielaki wychodziły z tego niezgorsze, ale jaki mogła mieć pożytek krowa z takiego interesu, nie wiadomo. Pewne było, że nerwowość u krów rosła, a to nie wychodzi krowom na dobre ani też mleka z tego nie przybywa. Chłopi chcieli już raz i drugi przyuważyć Sztucznego Byka, ale ten kiedyś sam, jadąc w ślizgawicę, przewrócił się, mocno się poharatał i potłukł swoje rurki. I wtedy okazało się, że w okolicy nie uświadczysz byka, bo wszystkie albo wykastrowano, albo poszły na mięso. Ostały się tylko młode bycki, z którymi nie zdążono jeszcze się porachować, więc ludzie z krowami do tych bycków (co i przedtem robili potajemnie: Ryszard w jedne wakacje miał prowadzić z matką Kwiatulę ¦ bodącą i złą jak chrzan ¦ do takiego w tajemnicy chowanego byka-młodzika i kiedy trzymał krowę za rogi, a byk zaległ krowę, zdarzyło się, że krowa odzwyczajona od byka przyklękła na przednie nogi i byk przyparł go łbem do stodółki, że o mało nie wyzionął ducha) i kiedy tak ludzie poszli z krowami do tych bycków, te, jakby były w zmowie, pokryły krowę, ale tylko co dziesiątą. I Sarnowski zobaczywszy ich, jak idą, poślubieni sobie, młodzi ¦ ona rudawa, ale z lekka, prawie niewidocznie, on ceglasty, jakby z pieca wyjęty, z miejska delikatny, choć może to być z młodości niewypierzonej ¦ odstawił swój rowerek i pozdrowił „pochwalonym”. Na próbę dla niego. Ale oboje odpowiedzieli mu jak trzeba, z czego by wynikało, że tak całkiem na złe w tym mieście nie idzie. Podobnie jak z nim: zgodził się za sztucznego byka, był na kursie, wszystko z ciekawości, no i dla pieniędzy, a przecież o ludziach, co chowają swoje bycki, nie donosi ani też do kościoła nie przestał chodzić... Za Sarnowskim droga poszła mocno pod górę i las rozsypał się na pojedyncze świerki, wysokie jak jeziorna trzcina, z łapkami rozłożonymi symetrycznie niby w jastrzębiej lotce. Od razu zaczęło dmuchać i im bardziej przyklękały góry, stając się lesistym pagórkiem, spoza którego wyzierały te dalsze góry ¦ prawdziwsze, nieskalane i nie dotknięte ¦ tym powiew był silniejszy. Aż wreszcie stanęli na skraju, z jednej strony mając szarość mroczniejącą, z drugiej jasność rozwartą na trzy strony świata. Siedziały tam — jak w wielkiej misie ¦ wzgórza i pagórki, wśród nich rozsypywały się jak wypłukane kamyki domy Gorlicza. A tam, na prawo, spłukany powietrzem i przyszpilony do gruntu białą wieżą ratusza, drzemał Bicz ¦ królewski i potępiony za ludzkie głowy, na których uczniowie ze szkoły katowskiej wyrabiali pewność ręki. Zamiast zejść w dół albo pójść lasem za ścieżką ¦ tu wiecznie błotnistą i śliską na skłonie ¦ siedli pod samotną jarzębiną. I wtedy Ryszard pomyślał to, co on, ten, który jest z Ryszardem za pan brat, aczkolwiek odsunięty nieco w czasie, a więc znający go niejako poniewczasie, pomyślałby również: ,,Jeśli śmierć ma przyjść, a przecież przyjść ma na pewno, a więc jeśli ma przyjść kres temu, co się zatrzymało w moim oku (bo oka już nie będzie), i temu, co moje nozdrza zdążyły zapamiętać (bo te w gniciu), i temu, co mój mózg wywąchał w sposób sobie wiadomy (bo jemu pierwszemu wróżony jest koniec) ¦ niech stanie się to tutaj właśnie. I wówczas to, co zatrzymane ¦ 41 znów się uwolni, co zapamiętane ¦ wróci do siebie, co wywąchane ¦ wyda aromat niepowtarzalny. I być może Ten, co jest ponad wszystkim, udzieli szczypty swego trwania tej wiecznej zmienności ¦ i w wiecznym płynięciu. I powstanie, co upadło, i odżyje, co umarło...” Tak właśnie pomyślał on wówczas, choć od dnia swojej śmierci (co mogę poświadczyć) był oddalony co najmniej o lat siedemnaście; co zaś ma być dalej ¦ nie wiem ani ja, ani tym bardziej on, ciągle młody, dwudziestoparoletni, aż do śmieszności... I powstawszy poszli w zagórza, tam gdzie bije źródło czyste, choć cuchnące siarkowodorem. Tam też ostał się jakimś dziwnym zrządzeniem losu kościółek drewniany, otulony gontem od ziemi aż po wieżę ostrą, naznaczoną krzyżem jak z koronki. Kościółek ten miał lat sześćset, a może i więcej, i doprawdy można było w nim popaść w zachwycenie. Podobnie jak w tym kościółku, co w stronę Bicza. I w tym, i w tamtym ¦ libuskim ¦ pachniało słodko woskiem i modrzewiem, który wchłonął wszystkie kadzidła, jakimi okadzano te, ponad dwadzieścia już pokoleń, co stawały zawaliście od ściany do ściany ¦ tęgie, rumiane, śpiewające co sił w płucach ¦ aż po dzień dzisiejszy. A w jednym z nich ¦ tym bliższym Bicza ¦ namalowany wprost na żywym drzewie, odbywał się sąd ostateczny i potępieni z wielkim wrzaskiem spadali za konfesjonał, gdzie gorzał karminowy ogień pozawijany w strąki. A na górze wśród chórów anielskich, nad amboną, siedziała litościwa i wiecznie orędująca Matka i orędowała u swego Syna za tymi wszystkimi, co w skrusze, w drżeniu i w wielkiej bojaźni upadali na kolana w podbickim kościółku i w innych świątyniach małych jak kolebka, lecz wystarczająco dalekosiężnych, aby wznieść się aż do jej stóp opartych na Księżycu i depcących węża. Zaś pod chórem, wyrzeźbionym jak trzeba, siedział Chrystus i wyciskał do kielicha winne grona, i rozglądał się po kościelnej komnatce wymalowanej jak szkatułka, o stropie ukwieconym i dzielonym na kwadraty (w każdym kwadracie widziało się inną scenę ¦ najczęściej w kolorze żółtym, fioletowym, zielonym i czerwonym jak krew ¦ było tam Zwiastowanie, Nawiedzenie, Bierzmowanie, Cierniem Koronowanie i była też św. Filomena, św. Barbara, św. Wojciech i św. Marcin, co ucina połę płaszcza mieczem, wszystko malowane niby z księgi pergaminowej, dokładnie przed czterystu czterdziestu czterema laty). I aby ośmielić tych, co najbardziej potrzebowali jego winnego napoju, Chrystus upodobnił się do karpackich zbójów, których głowy spadały w Biczu. I zbóje, zanim wyzionęli ducha, wspominali go jak brata, a Matkę jego jako swoją matkę. I w taki sposób ratowali swoją duszę przed ogniem wieczystym. Ryszard i Hortensja, znalazłszy się w zagórzu, moczyli nogi w tym źródle, o którym już była mowa; źródło było lekko ciepłe, woniejące świeżo otwartym żołądkiem, bo było to źródło wprost spod drzewa wiadomości dobrego i złego. A oni byli tymi pierwszymi ludźmi, co odnalazłszy się w swej ludzkiej samotności, zapatrzyli się na siebie na śmierć. Brakowało tylko węża. I za chwilę przypełznął wąż i złożywszy swój łeb na ich kolanach, dumał o swym smutnym losie i o losie tych dwojga, którzy byli mu dani, ale nie do końca. On o tym wiedział, więc tym większy był jego smutek i tym głębsza jego samotność. I tak siedzieli we trójkę, świadomi i nieświadomi tego, co miało ich spotkać ¦ za rok, za dwa i za lat paręnaście... 42 11 Gdy miesiąc ich miał się już ku końcowi i gdy pola, wprzódy kędzierzawe i szumiące, pokryły się kopami niby namiotami wojsk koczowniczych, a potem, kiedy nie stało i tego znaku sierpniowego lata i gdy pole, przewrócone na nice w płytkiej podorywce, zbrązowiło to, co wprzódy było złote ¦ Ryszard i Hortensja wsiadłszy w wagonik pojechali w najdalszą i ostatnią już podróż: w tę stronę, gdzie Maślana Góra odgradzała Dolinę i okolice od sąsiadów, którzy uważali się za górali, choć tamci ¦ ze skalnej i wysokiej ziemi ¦ mieli ich za nic. Tam właśnie na wzgórzu, pod Kozicą okrytą chłopskim lasem, upodobał sobie miejsce na dom mąż ciotki Maryśki. I tam było wychodźstwo tej, co odeszła poza Dolinę. Przywitała ich ciotka Maryśka i wuj Leon, teraz już nie tak młody jak wówczas, gdy Maryśka zoczyła go na weselu najstarszej siostry, kiedy palce jego chodziły po skrzypeczkach jak u panienki, a włosy kędzierzawiły się jak u baranka przed postrzyżeniem, ale wciąż jeszcze grywający na zabawach i weselach dla przyjemności i dla zarobku. Dalej umiejący przypowiedzieć kiedy trzeba ¦ dla żartu i dla uciechy, dobry dla niej, dla ludzi i dla gołąbków, które siedziały rzędem na dachu domu. A z tymi gołąbkami to było zachodu więcej niż z całym dobytkiem, gdyż na górce można było hodować tylko gołębie wojskowe i pocztowe, a nie żadne laptaje-głuptaki, bo w lesie pod Kozicą od wieków gnieździły się jastrzębie. Taki laptaj-głuptak jak zobaczy jastrzębia ¦ gna jak oszalały do chałupy, a jastrząb, wiadomo, ma ostre spadanie. Zanim głuptak doleci do domu, już go jastrząb ma: chwyta pazurami od spodu, pod pierś, i koniec. Tak samo jak laptaj łazi po polu: ani się spostrzeże, a jastrząb spikuje z góry i wtedy nie ma ucieczki. Dlatego, kiedy rok urodzajny na jastrzębie, trzeba zabić gołąbka, najlepiej żeby był biały, nadziać go na ostrą żerdkę i postawić nad chałupą. Nie minie dzień, a zbój jastrząb napikuje na żerdeczkę, aż mu grzbietem wyjdzie. A z gołąbkami wojskowymi i pocztowymi to inna sprawa. Mądre one są jak żaden z ptaków. Jak tylko zobaczą jastrzębia, nie lecą na dół ani do domu, ale wzbijają się w górę. I zawsze tak miarkują, żeby jastrzębia mieć pod sobą. A jastrząb, rzecz wiadoma, ma słabe wznoszenie: jak by się nie starał, zawsze gołębie będą nad nim i tak się zbiją w stadko, że się dotykają skrzydłami. I nawet gdyby jastrząb doszedł do nich, to i tak zgłupieje do reszty, bo nie wie, za którego gołębia się chwycić. Żeby mieć takie szlachetne gołębie, trzeba się dużo poświęcać, no i nie zawsze takiego gołąbka się kupi. Dlatego należy uważać, czy do stadka nie przyplątał się jaki gołąb, który osłabł w locie. Szczególnie zimą i wiosną, kiedy na polu nie ma ni ziarenka. Nieraz, jak się sypnie na podwórze garść pszenicy, siądzie przy ziarnie gołąbek tak zmęczony, że się daje wziąć do ręki. Ale niech no tylko podje sobie, już się rwie, żeby wracać do domu, choćby było to za najdalszą granicą. Bo taka jego natura. Dlatego, żeby takiego gołębia przygłaskać, trzeba go tak długo trzymać w klatce, aż się sparzy z drugim. Jak będą małe, rzadko bywa, żeby gołąb odleciał ¦ dzieci go trzymają lepiej od klatki... 43 Tak opowiadał im wuj Leon w ten dzień pierwszy i drugi o swoim największym po skrzypeczkach zamiłowaniu. ¦ Do skrzypeczek mam zamiłowanie, nie powiem ¦ tłumaczył im ¦ ale żebyś wiedział, Rysiu, ile mnie przedtem tatulo za to naprali! Cięgiem ciągnęło mnie do grania, a tu trzeba krowy pilnować, wtedy na miedzach się pasło, nie to, co dziś ¦ na łańcuch i na koniczynkę. A jak byłem starszy, to w pole z koniem trzeba było iść. A ja wyrychtowałem sobie takie skrzypeczki, małe jak świerszcze, włosie z ogona konika wyciąłem ¦ brałem od góry, a nie od dupy, żeby nie było przypalone ¦ i ciągiem pilikałem. Dopiero jak podrosłem, tatulo przyzwolili do Szpoka przystać, który na zabawach grywał, bo im pieniądze przynosiłem. Tak to, Rysiu ¦ mówił wuj Leon ¦ tak to było. I posadziwszy ich w gościnnym (gdzie stały meble na wysoki połysk, a na ścianie Święta Rodzina przy pracy i portret Wojtka: „Pamiątka służby wojskowej” ¦ Wojtek w mundurze i czapce KBW, mina poważna, otoczony girlandą kwiatów, nad nimi zaś odrzutowiec z zadartym jak sroka przy lądowaniu ogonem) oraz posadziwszy Wojtka przy harmonii, wuj Leon prezentował swój zespół, co się zwał Promień. Do zespołu należeli: wuj Leon ¦ skrzypce, syn Wojtek ¦ harmonia, syn Bolek, ożeniony w dole, koło szosy ¦ saks. Tylko jeden był obcy, Franek ¦ perkusista, który wszedł do zespołu ze swoją perkusją. I zaczynali grać ¦ wuj Leon z Wojtkiem. I wuj Leon poważniał dziwnie, choć zawsze był poważny, nawet przy najśmieszniejszym opowiadaniu, a potem smutniał przyciskając skrzypeczki do brody, jakby się nad czymś zastanawiał. Ale profil jego, wykrojony ostro i wyraziście, z kędziorami czarnych jeszcze włosów nad czołem, i te uszy płaskie i czujne ¦ wszystko to przeinaczało go i stawało się jasnym, że wuj Leon gdzieś odszedł, nad skrzypeczkami zaś pochylał się satyr leśny, nad wyraz smutny, ogarnięty żądzą nie do nasycenia. Zaś Wojtek ¦ szczupły, czarniawy i nie dogolony, kościsty i w głębokich przechyłach do tyłu, gdy trzeba było miechy harmonii napełnić powietrzem ¦ stawał się góralskim Chrystusikiem, którego wyrzeźbiono w drzewie sękatym. Był to Chrystusik trochę szalony, jak ci, co go wyrzeźbili; umęczony dolą swych braci, co pracowali od rana do nocy ¦ w fabryce i na roli, starzejąc się szybciej niż mężczyźni w mieście, za jedyną radość mając wódkę i granie. A kiedy Wojtek pociągnął sobie dobrze z Ryszardem (ten jeszcze nie wprawiony, ale już na dobrej drodze do melancholijnych wtajemniczeń mężczyzn tego kraju), ale bez wuja Leona, bo ten niepijący, wtedy Wojtek począł wyciągać dyszkantem, który był o krok od histerycznego płaczu, albo od porzucenia wszystkiego i gonienia z nożem w ręku, albo też za dziewczyną, która ¦ swoim zwyczajem ¦ piszczała wysoko, obnażając wszystkie nerwy i judząc do gwałtu: Siedzi kogut koło ściany, trzy tygodnie nie macany. Czyś ty, Maryś, oszalała, żeś kogutka nie macała! I napełniwszy ciężki kieliszek odlany z grubego zielonego szkła, i przepiwszy do Ryszarda Wojtek ciągnął dalej (gdy tymczasem Ryszard wychyliwszy swoją 44 dolę w intencji Wojtka, nalewał mu i znów wszystko zaczynało się od początku): Ja sam nie wiem, po co jadę, czy po dziewkę, czy po babę. Jak po babę ¦ z dolarami, jak po dziewkę ¦ z powrozami. Ja na babie nic nie stracę, Sprzedam babę, kupię klacze. A z tej klaczy skórę złupię, sprzedam skórę, dziewkę kupię. Od wódki, od tego grania i śpiewania stawało się jasne, że wszystko jest inne, a nade wszystko inny jest los człowieka, aniżeli to się zazwyczaj wydaje. I wtedy przychodziła kolej na śpiewanie o miłości albo o wojnie, gdyż i w tym, i w tamtym los ten uwidaczniał się od strony najbardziej dojmującej, tragicznej i niewybaczalnej: Na placu boju, w ciężkich okopach, gdzie się bój krwawy odbywał, tam jeden chłopiec stojąc przy ojcu w takie się słowa odzywał: „Mój ojcze drogi, powiedz mi szczerze, kiedy ty wrócisz do chatki, kiedy ty ujrzysz żonę kochaną, ja padnę w objęcia matki”. „Mój drogi synu, próżna nadzieja, Bóg wie, co z nami się stanie, tam pod tym dębem, gdzie jest mogiła, tam będzie nasze mieszkanie.” Ostatnie słowa ojciec dokończył, kule nad głową świstały, chcąc obronić przed śmiercią ojca, syn swoje piersi nadstawił. Kulą raniony upadł na ziemię, w obronie ojca swojego. „Mój drogi synu, ty już umierasz, mnie tu zostawiasz samego.” „Mój ojcze drogi, ja już umieram, nie ujrzę rodzinnej chatki. Weź na pamiątkę ten złoty krzyżyk, to jest pamiątka od matki.” Ojciec nad trupem syna zapłakał, szeptając „Zdrowaś Maryjo”. Znów szrapnel pęka nad jego głową, ojca nad synem zabija. Niosą żołnierze dwóch bohaterów, co za ojczyznę się bili. Tam pod tym dębem, gdzie jest mogiła, 45 tam obie trumny złożyli. Na tej mogile biały krzyż stoi, takie są słowa wyryte: „W tym grobie leżą ojciec ze synem, razem zostali zabici...” (Ryszard słuchał i pił, i od tego picia na drugi dzień Chrystus jego serca umierał powoli: było to konanie uciążliwe i w opuszczeniu zupełnym i nikt wówczas nie miał przystępu do niego. I być może, doświadczenie to było potrzebne po to, aby na przyszłość pamiętał, iż każdą radość trzeba spłacać, jeśli to jest radość płynąca nie z serca, ale z lichwy udzielonej przez lichwiarza najgorszego, którym jest alkohol.) Potem wuj Leon, odłożywszy skrzypeczki, rozpoczął swą opowieść o pierwszej wojnie, która tu nie miała nic z tej ballady o ojcu i synu, ale była niby na obrazie namalowanym przez oszalałego malarza. ¦ Żebyś wiedział, Rysiu, jak się zaczęła ofensywa, jak uderzyły armaty ¦ na polu trupy leżały jak te kruki. A u każdego na ręku chodził zegarek, że nic nie było słychać, tylko tykanie. Madziary leżeli niby sery: chłopy wielkie, czapy mieli wysokie i białe jak mleko. Ruscy byli szarzy, że z daleka trudno było poznać, czy to człowiek, czy skowronek. Oficery mieli buty giemzowe, czarne jak smoła i wyczyszczone na glanc; jakem chciał na drugi dzień ściągnąć u jednego ¦ but schodził razem z mięsem. Portfele zaraz pleśniały od tego ciała, co się robiło, jakby kto wody nalał do człowieka. Tak to było, Rysiu. Zabijali ludzi niby muchy: pac, pac i nie ma człowieka... Albo jak w drugą wojnę zabili Wójtowicza... Był Krupa ¦ niemiecki donosiciel. A Wójtowicz zabił świniaka i zrobili sobie chłopaki bibę w stodole. Krupa zaraz na gestapo, że tam taka i taka sprawa. Przyjechało gestapo, a Wójtowicz dawaj uciekać przez pole jak głupi. Był z nimi granatowy, niewierny to był człowiek: nie wierzył w nic, ni w Boga, ni w diabła. To on chwycił karabin i trafił Wójtowicza z piec, że kula wyszła mu brzuchem. Czołgał się Wójtowicz po śniegu, ale ludzie bali się mu dać pomoc. I w taki sposób od tej krwi umarł. Szymczyk Stanisław był tym zdrajcą. Jak przyszli Ruskie, dali mu wyrok śmierci. Gorsza była sprawa z Frankiem Wróblem. Miał Franek brata, młodszego, Kazek mu było. Ten dopiero był łotr, ale bystry jak nikt. Założył on podczas wojny bandę, nie żadna tam partyzantka, ale banda to była. Chodzili po ludziach, jak się tylko zwiedzieli, że ktoś zabił świniaka albo omłócił zboże. Ten Kazek nie mógł się pogodzić z bratem Wróblem Frankiem o ziemię, choć ojciec równo ich obdzielił... Pamiętam, razem żeśmy na wieczorną zmianę pracowali, w ten wieczór Franek jakiś był nieswój. „Albo ze mną coś się stanie, albo w domu coś niedobrego” ¦ tak mi powiedział, Ale siadł na pociąg i przyjechał do domu. A tu przy rowie już czekali koleżki Kazka. Dawaj go obrabiać ze wszystkich stron, najwięcej po brzuchu i po nerkach, a potem głowę do rowu i tak trzymali. Kiedy już Franek zmiękł zupełnie, zawlekli go do jego stodoły. Tam był przyrychtowany łańcuch, rozebrali go i na tym łańcuchu obwiesili. Czeka żona, a Franek nie wraca. Myśli, że może zanocował w pracy, ale i na drugi dzień Franka nie ma. Pojechała kobieta do fabryki, a tam mówią, co i jak ¦ że Franek pojechał do domu. Wraca Frankowa kobieta, aż tu przy rowie leży portfel Franka. Patrzy ¦ pusty. Już się jej serce ścisnęło od 46 tego widoku. Wreszcie idzie pod wieczór krowie sieczki urżnąć, a tu wiszą jakieś nogi, takie czarne, jakby w smole.. Widziałem go i do końca życia nie zapomnę: nogi miał czarne aż do kolan, a język mu wyszedł taki wielki jak wrona. I wtedy dopiero Frankowa przypomniała sobie, że widziała, jak Kazek łańcuch szykował, na zatracenie Franka to było szykowane. A Kazek nic, dalej grasował. Aż wreszcie, po wojnie już, otoczyło go KBW, koleżków jego pozabijali, a on uciekł. Co się go nie naszukali ¦ nie ma Kazka l Aż wreszcie pod samą wiosnę ¦ znaleźli, ale zepsutego nie do poznania. U Piecucha Jana się schował w stodole pod słomą i tam mu się jego życie skończyło. „Śmierdziało mi coś w stodole jak sto diabłów ¦ opowiadał Piecuch ¦ ale żeby to był Wróbel Kazek, nigdy bym nie powiedział...” Niejednego się napatrzyłem, Rysiu ¦ mówił wuj Leon, mierząc go swym okiem satyra chorego na melancholię ¦ niejednego. Ale nie powiem, żeby życie było niedobre; ludzie zdarzają się nie najlepsi, ale życie piękne jest. Opowiem ci jeszcze, jak Poznańskiego zabili na weselu w Bystrej. Jak zabili Poznańskiego na weselu w Bystrej, to dopiero była wojna! Poznański tego dnia walcował gościniec i nie mógł się doczekać tego swego wieczoru: tak go gnało do Bystrej, że zostawił walec i pierwszy przygnał. Wesele zaczęło się jak trza: goście już siedzieli za stołem, jedli, pili. Aż tu przychodzą kopace (tacy, których na wesele nie zaproszono) i wołają: „Już my wam zrobimy wesele” I trzask kulikiem po oknach ¦ wszystkie szyby razem z ramami powybijali do szczętu. I zaczęło się! Prali kulikami, drągami, czym popadło. Myśmy, muzykanty, pięciu nas było, uciekli na piec: duży piec do pieczenia chleba, ale niski, że można było wskoczyć. Siedzimy i każdy swoje grzechy rachuje, bo co tu robić ¦ drzwiami uciekać? Jak nic po głowie dadzą, oknem ¦ jeszcze gorzej. Poznański wszedł, stanął koło słupa i stoi. Wysoki był, potężny, chłop jak smok, szyja szalikiem owinięta, jak to wtedy było we zwyczaju. Aż tu patrzę, z tamtego kąta idzie ¦ tyłem jakoś i twarzą do ściany. Tak się suwał, suwał, jedną rękę miał schowaną pod siebie. „Co go tak skrzywiło!” ¦ myślę. A on jak nie skoczy! Jak nie da! W tej ręce bagnet miał i tym bagnetem przebił szyję Poznańskiemu, że żelazo drugim końcem wyszło, A Poznański nic, stoi. Wtedy Dziubas go zawołał: „Franek!” Bo Franek mu było. Poznański: „Co?...” I krew mu gardłem ruszyła. Poznański na ziemię i tak dycha jak ryba, a za każdym dychnięciem krew niby z wieprza. Przy ustach zrobiła się mu taka bania i tą banią Poznański dychał. Koleżki chwycili go za nogi, wyciągnęli do sieni i dalej się piorą. Tymczasem Poznański się skończył. A my na piecu siedzimy jak te przepiórki. Co robić? Zmówiliśmy się, pięciu nas było, że trzeba życie ratować. Miałem scyzoryczek ostry jak brzytwa, a Piecuch brauning, „dziewiątkę”: niech ich dwóch będzie albo trzech, to damy radę. Wtedy przychodzi jeden, żelazo z płyty chwycił ¦ płyta była rozpirzona na kawałki ¦ i tym żelazem kręci, że to niby na nas chce cisnąć. Mówimy mu: „Spróbuj tylko!” Zmiarkował, że nie ma żartów, poszedł sobie. Wtedy my z pieca i dawaj uciekać, ile sił w nogach. Patrzymy, a tu cała wojna leci za nami! Dajemy znak instrumentem, że orkiestra, odwyrali... Jakoś do domu młodej dolecieliśmy. W całej wiosce okna poduszkami zawytykane jak na froncie, u młodej też nie chcą nas wpuścić, mówią, że zaraz ściągniemy kogo. Tłumaczymy: „Nie bójcie się, pięciu nas jest, damy radę!” No i, kurcyfiksy, znowu są! Wtedy my stanęli pięciu, jak nas było, z dwóch stron drzwi i mówimy: „No, dawaj, który pierwszy!” Jak poszli ¦ więcej nie wrócili. 47 Na drugi dzień mieli my grać w Kwiatoniowicach. Fiega zabrał nas do siebie, bo było po drodze, dał wódki i jeść i mówi: „Chłopaki, na rany Chrystusa, więcej już grać nie będę!” I do dziś dnia Fiega nie gra, choć granie mu bardzo pięknie szło. A tymczasem my w Kwiatoniowicach ogłaszamy, że na weselu w Bystrej Poznańskiego zabili. Jedni żałowali, a drudzy mówili: „Dobrze mu tak!” Bo Poznański był niezgorszy bitnik. A ten, co zabił, Rysiu, wybronił się przed sądem, bo ojciec dużą ziemię miał i przepłacił, gdzie trzeba. Dostał tylko dwa lata. Aż tu po wojnie poszedł sobie dąbeczka na łące ściąć. Jakoś tak skręciło drzewkiem, że go tym pniem przyłożyło. Nawet do szpitala nie dowieźli... Tak to było, Rysiu, tak... ¦ mówi wuj Leon i milknie na długą chwilę, z czego korzystają kobiety i przynoszą dwie lampy naftowe: jedną stawiają na stole, a drugą na kredensie orzechowym, gdzie są chowane kryształy, nie do picia i jedzenia, do świątecznego oglądania. Stoi tam karuzela wyrżnięta w drzewie laubzegą i pomalowana łaciato, nakręcana na sznurek. I stoją dwa krasnoludki: jeden łapie ryby, a drugi ¦ jak przystało na krasnoludka ¦ siedzi pod dużym muchomorem. ¦ Są na świecie takie człowieczki? ¦ pyta wuj Leon. z Przecie ich nikt tak z niczego nie wymyślił! Głowa jego rzuca duży cień, cień ten strzyże uszami, za oknem sroży się ciemność, choć jeszcze sierpień nie dogasł do końca, znać nadciągnęły chmury okrywając szczelnie Kozicę ¦ skąd do nieba i do gwiazd tylko ręką podać i zdejmować te gwiazdy jak rajskie jabłuszka. ¦ Był, Rysiu, na urlopie żołnierz ¦ podjął swe opowieści wuj Leon, nie wiadomo jednak, czy były to opowieści, czy najprawdziwsze historie, bo nie wiadomo już było, gdzie jest granica tego świata, co ją ludzie skrzętnie wyznaczyli. ¦ Poszedł on z kolegami na wesele. Jak się zaczęło bicie między tymi z Bystrej a tymi z Mszanki, kolega żołnierza wyjął bagnet z pochwy i w brzuch jednemu z Mszanki. W taki sposób zabił Ziębę Wojtka. W tym domu mieszkał on, co przed Kozicą, jak się z fabryki idzie. Idziemy któregoś razu z szychty z Frankiem, szwagrem moim. Wieczór był jaśniutki, księżyc ostry jak kosa. Aż tu ¦ idzie przed nami! Chwyta żerdeczkę, zgina ją i rżnie bagnetem, aż drzyzga! Jakie pięć metrów przed nami puściło, idzie dalej. Chłop jak chłop. Patrzymy: ki czort! kora czyściutka, choćby śladu tyle, co kot drapnął. Uszli my parę metrów, a on znów chyli drzewko do samej ziemi, rżnie, a bagnet do księżyca świeci jaśniutko! Podchodzimy, on puszcza drzewko, ino pyska gałązkami, i idzie dalej. Patrzymy: czyściutkie, ni śladu. I tak ciągiem. Aż wreszcie ja do niego: „Co to psujesz ¦ mówię ¦ no, co psujesz! Nie nabijaj nikogo w butelkę, bo cie się nikt nie boi!” Przyprowadziło nas do lasu i dawaj nacinać świerczek, że go w dwa chłopa nie obłapi. Ja znowu: „Co to psujesz, co psujesz!” Wtedy ligło na plecach, bagnet sztorc na piersi trzyma i patrzy na nas. „Co tak straszysz, bucu ¦ ja do niego ¦ myślisz, że się kto boi?!” Dopiero w ten czas jak nie zacznie wszystko walić! Franca! Jak to ruszyło lasem, że świerki do ziemi kładło. Ja przez las ¦ ktoś za mną; ja na pole, a tam były druty ¦ przez te druty przetoczyłem się zajączkiem. Aż tu słyszę, ktoś jęczy w drutach i woła: „Leon! Leon!...” Był to szwagier, cały poharatany jak na wojnie. Od tego czasu za Boga nie pójdzie przez las. A prowadziło nas do skały, gdzie się kamień łamie na budynki. Jeszcze trochę i byłoby po nas. Tak to jest, Rysiu... 48 A znowu jakem szedł do siostry ¦ była na boku wydana ¦ i wracałem do domu, może była dwunasta w nocy, garncek z mlekiem niosłem, drutowany, nowiutki, pięknie polewany, aż tu na zakręcie wyskakuje koń ¦ wielki i biały jak śmietana. Jak się rozpędzi i na zadnie nogi ¦ nakryć mnie chce I Ja garnckiem o ziemię i uciekam. Jak szedł za mną, to tylko ziemia pyszczała. Na drugi dzień myślę, że trzeba zobaczyć, co to było, że koń chciał mnie przysiąść. Może co w mleku poczuł? Patrzę, a na łące ni śladu nie ma, jak szedł po tym mokrze. A garncek leży ¦ cały w kawałkach. Drugim razem też szedłem od siostry. Ludzie mówili, że koło chałupy Dąbrowskich ciągiem coś straszy. „Co straszy! Co straszy! Mnie nic tam nie przestraszy!” Idę, może było pół lipca, noc w księżycu, zboże wysokie, piękne. Patrzę ¦ idzie dziecko po lewej stronie miedzy, idzie, lewą rączką zawadziło, ino się zboże ugina. Idzie i coraz to większe się robi, i tą rączką zboże ugina. Ja krok zrobię do przodu i ono. „No ¦ myślę ¦ jak tak dalej pójdzie, to wyrośniesz mnie, że ja dzieckiem będę.” Doszedłem do krzyżówki ¦ znikło gdzieś. Dopiero wtedym odetchnął. Przychodzę do domu i opowiadam, co było. Mówią mi, że ktoś umrze. I rzeczywiście, umarł mój najmłodszy brat... Ale najgorsze, Rysiu, było, jak kowal kuł ¦ rzekł po dłuższej przerwie wuj Leon i poprawiwszy się na krześle, opowiedział, co i jak: ¦ Byłem wtedy w Bystrej, na zabawie grałem. Wracam koło północy, aż tu patrzę ¦ dymy z okna. Poszedłem. Co jest?! ¦ Trumna stoi otwarta, w trumnie leży nieboszczyk, jedna świeca się przechyliła i zaczęła palić nieboszczykowe posłanie. W pierwszym pokoju siedzieli wszyscy ludzie i drzymali z tego utrudzenia. Zgasili pożar w trumnie, pięknie mi podziękowali. A był też z nimi Piecuch Kazek. „Ja tu nie zostanę ¦ mówi ¦ pójdę z tobą.” Ja do niego: „Pójdziesz, ale swoją drogą” ¦ bo Piecuch mieszkał za rzeką. „Nie ¦ mówi ¦ coś czuję, że pójdę z tobą.” Uszli my z dwieście metrów, a Piecuch łapie mnie za rękę: „Słyszysz?” Widzę, że się blady zrobił i trzęsie nim jak w chorobie. „Co?!” „Słyszysz?!” ¦ Piecuch swoje. I wtedy słyszę, jakby kowal bił: bim, bam, bam; bim, bam, bam... ¦ bije do trójki. Gdzieś tu zaraz bije. Przestało. Idziemy dalej. A Piecuchem znów trzęsie: „Słyszysz?!” Słyszę i znów bije: bim, bam, bam ¦ do trójki, ale w innej strome. Doszli my tak do domu, pożegnaliśmy się. Aż tu patrzę ¦ Piecuch z powrotem pędzi: zdyszany i zziajany, jakby go fyrtek gonił, „Nie mogę ¦ mówi ¦ ciągiem naprzeciw kowal kuje!” Doprowadziłem Piecucha do naszego domu rodzinnego. Siedli my na ławce. Raptem widzę po nim, że coś jest; oczy zrobił takie duże, sapi ciężko i blednie: „Widzisz?!” „Co mam widzieć?” Już i słowa nie powie: twardy się zrobił jak drzewo, tylko te oczy wystawił i patrzy. Wtenczas jak nie runie z topoli, w sadek i w dół, jakby bryczka w cztery konie. I dalej, aż ku szkole, i tam jakby ten wózek się rozpadywał: bryndz! bryndz! ¦ na kawałki. Wpadli my do domu, każdy biały jak śmierć. A co on widział, nie powiedział, tylko bladł... Ryszard odczekawszy, aż się wszyscy ułożyli do spania, wyszedł na dwór (a za nim Hortensja ¦ cicho niby kot) i niebo, nagle oczyszczone z ciemności, podało mu swą rękę (a wokół pachniało grzybami i las szumiał w ten jedyny sposób, w jaki las szumi, gdy nie podpatrzony) i uchwyciwszy się tej srebrnej dłoni, Wstępował coraz wyżej. A ona ¦ Hortensja ¦ przylgnęła do niego, lecz tak niezauważalnie, że sądził, iż brzuch jego i pierś rozwarły się na ciepło idące z gwiazd, których znów było mrowie. 49 A kiedy osiągnął ten krąg ziemski, na którym stawał wuj Leon, gdy szedł przez noc pod księżycem, przygnał koń śnieżnobiały, co czekał za świerkiem. I wzbiwszy się na tylne kopyta i wywaliwszy język czarny jak wrona, wytoczył z czeluści śluz i pianę. I od stóp aż do kolan objęła Ryszarda ciemność nocy, a dalej dotknął płomień... I wtedy poznał Hortensję ¦ z ziemi, z wody i ognia. Była ona narodzeniem i zniszczeniem, powstaniem i upadkiem, początkiem i końcem; była dziewczyną i żoną; matką, siostrą i córką. I była panną wieczną i niezniszczalną. 12 Leżeliśmy na tym łóżku wiśniowym, bo pomalowanym na wiśniowo; w pokoju za drzwiami osypywały się róże z bukietu od Słowika (Słowik miał dwie żony, obie pomarły szybko. Jedna była piękna jak macierzanka, po jej śmierci Słowik obsadził dom i gospodarstwo całe lipą i brzozą. I kiedy drzewa podrosły, dom Słowika utonął w gałęziach, tak iż rzadko kto widział Słowika i to, co Słowik robi. Aż kiedyś, gdy liście opadły, zobaczyli ludzie, jak Słowik biega wokół domu, trzymając się za głowę; co okrąży dom ¦ złapie się za głowę i tak jęczy, jakby go ktoś mocno trącił. Zwariował Słowik z tego żalu ¦ zawyrokowali ludzie. Tymczasem nie minął rok, a Słowik drugi raz się ożenił. Z drugą żoną założył ogrodnictwo, same kwiaty ¦ róże i mieczyki. Kiedy umarła druga żona, Słowik już tak nie rozpaczał. Odsunął się od ludzi, hodował kwiaty i nic więcej), leżeliśmy doświadczeni mocno i nieuleczalnie, choć nieświadomi jeszcze siły doświadczenia. Nad nami był strych ¦ sienny, pachnący i duszny ¦ nad strychem niebo wysokie, a w tym niebie ptaki poranne: jaskółki i jeżyki. Ptaki śmigały wzdłuż i wszerz nieba, że słychać było szumne skrzydło, choć nam zdawało się, że to sad szumi. Tymczasem sad wciąż olbrzymiał i rósł aż do samych okien. Na gałęzi przyokiennej kiwało się jabłko, wokół malutkiej plamki rdzawo układały się świeże trociny, bo wewnątrz drzemał robak. Zaś na murawie ¦ zielonej i ostrej jak szczecina ¦ siedział żuk, granatowy i połyskliwy, niby świeży odłamek pocisku, wyszukując to miejsce, gdzie wczoraj krowa opróżniała swój brzuch. I on również pełen był poranka, który nie powróci już nigdy. Pod żukiem grzebał kret podobny do świni przeklętej przez złą wróżkę, pod kretem ¦ głębia glinki, pod glinką łupek twardy, a pod łupkiem w ciemnych leżach zalegał olej skalny; ludziom Doliny na pracę, chleb i spojrzenie śmielsze niż gdzie indziej. Tak więc leżeli oboje ¦ Hortensja i Ryszard ¦ wciąż domagając się słów najgorętszych ode mnie, który jestem dotknięty pamięcią lat następnych, aż po dzień dzisiejszy, i który teraz widzę tak, jakbym był ich bogiem. Cóż więc mam z nimi uczynić? Doprawdy, na litość mi się zbiera i na łzy (tych w nadmiarze), i na rozpacz. I myślę: ,,Czyż po to rozpoczynałem z nimi dysputę, aby teraz ujrzeć się oszukanym, śmiesznym, głupim i kochającym poniewczasie? Gdzież jest wówczas jakiś sens w tym życiu ¦ moim i ich obojga ¦ czyż nie lepiej, aby stało się tak, iżby nic się nie stało?...” A tymczasem Dolina cała i wszystko, co w Dolinie, a tymczasem również i to, co było później ¦ wyzwala się spod mojej władzy i, wyzwolone, ciemnieje i gęstnieje jak noc albo jak wnętrze lasu. A tymczasem życie, co w Dolinie i 50 poza Doliną, staje na tylne kopyta i chce mnie przysiąść, a dokonawszy swego, wie, iż będę owocował ¦ nawet wówczas, gdy legnę w ziemi, a ta wyda mnie zwijnym i z różową główką... Nastała już pora wyjazdu dla nich obojga i dla mnie również, lecz jeśli oni łatwo odnajdą swoją drogę na stację (przez górkę, drogą w jesionach, lipach i topolach, obok mająteczku Skrzyńskich, w którym rządzą kury i gdzie bieleje browar, a nad browarem ucięte drzewo z bocianim rodem na szczycie, niby koroną pierzastą; potem w dół, ku rzece w tęczowej ropie, a za rzeką ręką podać ¦ stacja), to mój odjazd będzie się odwlekał w nieskończoność, gdyż starszy jestem o tych sto i więcej odjazdów i powrotów. I w tym również jest ironia, jeśli wręcz nie kpina losu, że mam być przykuty do tej drogi, która wszak jest samym dążeniem, że mam być na całą swoją wieczność przykuty do zmienności, zakrzepły w grymasie tłumionej rozpaczy (bo każdy odjazd równy jest umieraniu) i że rozpacz ta, spotęgowana po stokroć, nie przywiedzie mnie ku śmierci, ale postawi ją naprzeciw: w półobrocie, w pół kroku, w pół krzyku jak na kliszy naświetlonej potajemnie. Hortensja i Ryszard szykowali się więc do drogi, jadąc do miasta swego przeznaczenia: ona na nowe życie, on również, choć miasto mu było znane jak własnych pięć palców. Nic nie wiedzieli na przyszłość i jakąż mogli mieć wiedzę: bezprzykładni i bez przykładu, a jeśli z przykładem, to złym i opacznym ¦ od ciotki Matyldy, siostry Michaliny i od rodziców, co byli już o krok od ostatecznego się rozejścia w dwie przeciwne strony, aby zjednoczyć się w glinie tej ziemi dolinnej, pod lipami, które syciły swój smutek ¦ wspaniałe, wręcz wielkopańskie ¦ tym sokiem, co wzbierał w mogiłach. A Ryszard, gdy wracał pamięcią (wracać musiał w tę przepaść czasu i przestrzeni, w której był jeszcze dzieckiem i stał przytulony do potężnych pni, co się okazały nogami ojca, zaś obok miał matkę ¦ tę jedyną matkę wszystkich synów, którzy od początku, od pierwszego dnia, rosną dla tej wiecznej kobiety ukrytej w matce, aby potem powrócić w żonie i odezwać się echem niespodziewanym w córce), widział swą matkę, jak odwrócona jest od ojca. I pozbawiona siły i opieki, pełna jest tkliwej słabości: szukając w nim tego, czego od męża przyjąć nie chciała, dająca w nadmiarze to, co miało być dla nich dwóch ¦ dla ojca i syna. I stało się tak, że ogarnęła go ta kobieca tkliwość i ta słabość niewybaczalna i takim miał już pozostać: dotknięty przez kobietę, pominięty przez ojca, który nagle odszedł ku swemu przeznaczeniu. I dlatego, gdy tylko noc albo zmierzch, co skłania się ku nocy, nachodziły go smutki rozczulające, pełne słodyczy, w których tonął jak topielec ¦ bezwolny, niemęski, nie swój, a tych kobiet, które miały przyjść i zabrać go, aby dalej mieć go, skoro raz jeden tak mocno posiadły. W tych smutkach przeczuwał wszystkie Hortensje, więc nie mógł od razu poznać tej jednej i miała ona dojrzewać w nim przez lat wiele, aż wreszcie zdobyła swoje imię: to samo, które miała matka, gdy był w jej władaniu. A gdy stała się tą wieczną kobietą, o której myślał w tamte młodzieńcze zmierzchy i wieczory, okazało się, że te lata wspólnie przeżyli jakby nie z sobą, ale w oczekiwaniu na siebie. I okazało się też, że ta Hortensja dojrzała do Hortensji ¦ spogląda na swoich synów tak, jak jego matka spoglądała na niego. I być może syn, przytuliwszy się do pni nóg jego, widział Hortensję bardziej swoją niźli Ryszarda-ojca, co mu chciał zabrać matkę. 51 To miało być później. Tymczasem Ryszard (pełen nadziei i tej pychy, co wypływała z niedoświadczenia) pakował walizki z wiarą w bliski dzień zjednoczenia. Rano, skoro świt, zajechał przed dom Sznurek ze swoim konikiem i machnąwszy biczem przekreślił na kr2yż powietrze; konik szarpnął mocno, parsknąwszy dziarsko na dobrą drogę. Na progu, założywszy ręce za fartuch, stała matka i patrzyła na nich jakby nie widząc ¦ ni Hortensji, ni zięcia z miast dalekich. Koło niej ¦ z obwisłą skórą na wielkiej twarzy ¦ czuwał ojciec niby pies, któremu nie udało się polowanie i który, czując w swym sercu winę, gotów jest wszystko rozpocząć od nowa. A im zdawało się, że już-już ¦ a powie to jedyne słowo, które wytłumaczy wszystko. Ale on nic nie rzekł. I tak ¦ oglądając się za siebie, jakby oczekując, aż ktoś zakrzyknie na powrót czy może na to pożegnanie, od którego psy siwieją przez noc, a cóż dopiero człowiek¦ odjechali... 52 I powstanie, co upadło... 53 1 I oto minęły lata, początkowo liczone, a potem, gdy przestały one cokolwiek zrachowywać, pozostał sam czas ¦ nagi i zarazem ciemny i coraz ciemniejszy. Ojciec pozostał sam na sam z matką, ta zaś pozostała tylko z sobą i z tym szeptaniem po kątach ¦ coraz gwałtowniejszym, coraz burzliwszym, aż wreszcie nastał poranek, gdy matka podniosła się z łóżka absolutnie samowystarczalna, sama dla siebie i dla tego świata, który rozkwitał pod czaszką gorącą. I płynąc swym statkiem szaleńczym przez burzliwe oceany skojarzeń niebywałych, wspomnień niedzisiejszych, prawd obłąkanych, miała jedno światełko z tamtego lądu, który pozostawiła za sobą: był nim mąż. Jego jednego widziała jeszcze i on jeden, niezależny i niepodległy, urągał swym istnieniem, swym głosem, krokiem i postacią jej władzy. Wpadała więc w furię, a gdy on, chwyciwszy ją za ręce, ujawniał się jako siła, wydobywała z siebie głos, nie ludzki, a ten, którym zwierzęta porażają wroga. Na krzyk, bywało, iż wbiegał ktoś z przechodzących miedzą i widział wtedy ojca, jak w zakłopotaniu największym i w zdziwieniu niepomiernym nachyla się nad żoną, tłumacząc spokojnie i beznamiętnie, że nie jest jej wrogiem, ale Marcinem. Lecz krzyk kobiety przybierał na sile i tak trwał godzinę, aż wyczerpywała się jej energia, zdawało się, niespożyta. Wówczas siadał na krześle i patrząc w okno dumal nad przedziwnym zrządzeniem losu, który prowadził go prostą drogą, aż nagle znaleźli się oboje, najpierw samotni, bo opuszczeni przez dzieci, a później nawet pozbawieni siebie. Albo ¦ z sobą, ale związani tak, iżby nie życzył takiej więzi nikomu. ,,Jakże to jest ¦ wracał do niego ten refren natrętny i męczący ¦ tyle życia przeżyć, a teraz wychodzi, że wszystko na próżno. Jakże to jest?...” Podnosił się ciężko i szedł do obórki i złapawszy za słuchy kicającego bił go kantem dłoni po głowie, a gdy królik trzepnąwszy łapami zwiądł, jakby wypuszczono zeń krew, obdzierał go ze skóry i naciągnąwszy skórkę na drąg wieszał ją w szopie. A dla niej robił wywar mięsny, gotując królika tak długo, iżby mogła jeść nie żując. Bowiem od tego krzyku wypadały jej protezy i raz o mało nie zadławiła się nimi. ¦ Jakżeż to jest? ¦ pytał znów innym razem. ¦ Czegóż ona chce ode mnie? Co jej takiego zrobiłem? ¦ Nic nie zrobiłeś ¦ mówiono ¦ to choroba taka na nią naszła. Od macicy to zepsutej poszło. A może sklerozą jej mózg scukrowało, a potem dopiero trafi apopleksją?... Ale ojciec wiedział swoje i miał swoją rację, gdyż ciało żony było zdrowe jak nigdy. Jeśliby to była choroba idąca od ciała ¦ myślał ¦ nie miałaby tyle sił w sobie i tyle apetytu, że zjada za dwoje. Zresztą, nie o siłę tu szło ani o jedzenie. Umysł jej poraziła skleroza, a przecie swoje wie i rozumie. A wie i rozumie tak samo jak przedtem, tylko bez tej logiki i tego porządku. Wszystkie jej chciwości ł gniewy pozostały, a nawet więcej ¦ wzrosły niepomiernie. Tylko teraz jest tak, że nie ona jest już panem swych gniewów i chciwości, ale one nią miotają, jak chcą. A ona ¦ widać to wyraźnie ¦ ma jakąś w tym swoją radość i zadowolenie z tego, że to, co przedtem musiała trzymać w ukryciu, bez niczego może wywlec i pokazać każdemu. 54 I rzeczywiście, matka w swych szaleństwach stawała się bardziej pamiętliwa niż kiedykolwiek. Przychodziło jej na pamięć, a potem przechodziło w krzyk i to, że gdy on jej pragnął, to ona chciała pozostać niezależna, niepoddana, podziwiana i najpiękniejsza we wsi; i to, jak on ją zmusił, aby była jego. A równocześnie pamiętała i krzyczała o tym, jak posag jej się uszczuplał, a on ciągle z rodziny komuś coś dawał ¦ wyposażał siostry i pomagał braciom. I tak w krzyku tym ogarniał ją coraz większy głód majątku i dolarów, co są więcej niż majątkiem. Więc siadała pisać list do sióstr o dolary, ale ręka jej kreśliła jakieś dziwne litery, które musiało wymyślić dziecko ujrzawszy, jak dorośli prowadzą piórem po papierze. I taki list tajemny, zrozumiały sobie tylko w chwili pisania, szła wysyłać na pocztę. Lecz poczta gdzieś ginęła, a przed nią rozciągała się plątanina dróg i ścieżek, które podkładał jej pod nogi ten jedyny człowiek istniejący naprawdę, jaki nie chciał, aby miała dolary, a z dolarami wolność. Przeklinała więc imię Marcina, co ciągle szedł. za nią i ani na chwilę nie dawał spokoju. A wróciwszy do domu otwierała szafę i wybrawszy wszystko, co mogła ułapić, wlokła do ogrodu i tam wtykała w krzaki, żeby on i tych resztek jej nie zabrał. ¦ Wszystko to moje, moje! ¦ wołała. ¦ To moje i nie rusz mi tu! Ani siostrzyczki twoje, ani kochanice nic z tego nie będą miały. Moje to na wieki wieków! ¦ Jakie znowu kochanice?! ¦ denerwował się ojciec. ¦ Co ty wygadujesz! ¦ A kochanice, kochanice l ¦ wołała. ¦ Wszędzie chodzą i wystawiają dupy, że śmierdzi od tego i oddychać nie ma czym! I zrobiło się jej niedobrze, gdyż rzeczywiście czuła smród, który zatykał jej gardło i wstrzymywał oddech. ¦ Jaki smród! Od rafinerii ciągnie i ropą śmierdzi. Na deszcz to. Nie poznajesz?! ¦ wołał oburzony jej przewrotnością. ¦ „Nie poznajesz!, nie poznajesz!” ¦ wszystko widzę i wszystko wiem. Nic przede mną nie ukryjesz. Po krzakach z tymi małgośkami się ciągasz i wszystko im z domu wynosisz! Wtedy chwytał ją za rękę i chciał już przyłożyć po karku, po sprawiedliwości małżeńskiej, ale reflektował się w porę. A ona, tak wolna jak nigdy, mogła wykrzyczeć tę swoją prawdę, która polegała na tym, że on jeden nie chciał przyznać jej babskiej władzy, nie tylko gnębiąc ją i prześladując, ale uchodząc do innej babskości. A jaka ona jest ¦ ona jedna wie najlepiej i poznaje ją po smrodzie. I tak się męczył ojciec ze swoją kobietą i wciąż się od nowa dziwił, bo dziwić się miał czemu, gdyż pamiętał ich pierwsze spotkanie i zabawy, kiedy ona igrała z nim ¦ niby chcąca i nie chcąca. I pamiętał ją, jak była gospodynią najlepszą na okolicę i matką mądrą, bo jej to zasługa, że dzieci poszły na nauki. I pamiętał, gdy dojrzała jako kobieta i potrafiła ¦ gdy zechciała ¦ być taką, że za skarby nie zamieniłby na inną... ¦ Nie zostawię cię ¦ mówił, gdy ochłonęła nieco z krzyku ¦ ale pamiętaj: póki mego życia, i ty żyjesz. Nie będzie mnie, i tobie przyjdzie koniec. Nie zostawię cię... Aż wreszcie któregoś dnia wyrwała się z domu, już nie na pocztę, ale do miasteczka, żeby naskarżyć na niego do władz, że ją trzyma w niewoli i wszystko, co ma, zabiera jej i rozwleka po ludziach. Biegła drogą ¦ gdyż wie- 55 działa, że do miasteczka najpewniej zaprowadzi droga ¦ biegła i przewracała się na żwir, ryjąc kolanami i łokciami po ziemi. Ale zrywała się i dalej biegła. Ludzie oglądali się za nią w tej ciekawości, która choć współczuje, to nade wszystko głodna jest tego, co w człowieku ukryte ¦ groźne, złe i bezwzględne ¦ a co ujawnia się tak nagle, jak nagle poczyna kobieta albo śmierć staje na progu. Patrzyli za nią długo, aż znikła za zakrętem ¦ cała we krwi, z twarzą białą jak opłatek. Wtedy któryś z sąsiadów podskoczył do ojca i ten bez słowa siadł na rowerek i pognał za żoną. I kobieta zobaczywszy męża, jak pedałuje powoli, z tą cierpliwością i z tą rozwagą, z jaką latami przebywał ten gościniec w drodze do rafinerii, upadła na ziemię bijąc czołem o żwir. Straszna w tym upadku i poniżeniu i w tej wściekłości, którą zjadała sama siebie. ¦ Wstań, mówię ci! Wstań w tej chwili! ¦ wołał, czując w lewym boku omdlenie, słabość paraliżującą rękę, a potem rżnięcie ostre jak brzytwą ¦ w górze, w tym miejscu, gdzie się serce zaczyna. ¦ Oj, nie wstanę ja wcale! Oj, nie pójdę ja z tobą! Oj, bij mnie, zabij na tej drodze! ¦ zawodziła nie podnosząc się z gościńca i zwracając ku niemu twarz, na której kurz z krwią zmieszały się w ciasto, klejące i rude. I dopiero kum Sznurek, wracając z rynku, gdzie kupował świniaka do tuczenia na kontraktację, pomógł załadować matkę na wóz. W domu kobieta ucichła i uspokoiła się, jakby cała złość i rozpacz pozostały na drodze. Ale wyglądało, że mniej czuje i rozumie niż wczoraj. I ojciec podumawszy dzień, dwa i posłuchawszy tego, co radzą Sznurek z Jantkiem, zawiózł żonę do szpitala. Tam matka była równie spokojna i uległa, że lekarze zaczęli podejrzewać ojca, iż się chciał pozbyć żony tanim kosztem. Aż tu na trzeci dzień, wędrując po szpitalu, weszła do pustej sali i zobaczywszy tyle łóżek, że wyglądało to na szaleństwo albo na czystą kpinę ¦ zaczęła wywalać je za okno. I tak rozogniła się w tej pracy, że ledwo osiliło ją czterech pielęgniarzy. Po tym fakcie uznano matkę za chorą i zesłano do zakładu pod Przemyślem. I ojciec pozostał z krową, psem, kotką i tymi królikami, których nie było dla kogo zabijać. 2 Gdy słońce ¦ coraz mniejsze i słabsze, a w końcu obrzmiałe opuchlizną czerwoną ¦ przetoczyło się zboczem nieba i schorowane wśliznęło się za horyzont, wtedy z południowego zachodu tupnął wiatr. Kroczył on po drzewach i dachach przez cały wieczór i noc, aż do świtu zamąconego mgłą, aby zdechnąć równie nagle, jak się zjawił. Wówczas nad Doliną ponownie zawisło szkiełko świecące, ale już nie gorejące ogniem ożywczym. Pająki rozpoczęły swe loty na przędzy motanej wśród krzewów i traw, a ptaki ¦ zagarnięte miotłą jesieni ¦ wzniosły się nad ziemię, przekreślając niebo chustą wielką, z jedwabiu i wrzasku. Przed dom wyszedł ojciec (w gaciach i w koszuli do kolan) i patrząc w niebo oczyma, które ostygły podobnie jak niebo, począł wróżyć, jaki dzień, a potem, człapiąc starym gumiakiem, pomaszerował za węgieł, aby długo i sumiennie oddawać mocz... 56 Po tej inauguracji dnia, przyodziawszy się w spodnie i waciak, nieodmiennie kierował on swe kroki do obórki; otworzywszy drzwi z wielkiej kłódki, odsuwał płotek na kury. Pstrokate kokosze sfruwały z grzędy z wrzaskiem i nadzieją żeru. Na końcu złoty kogut, a stanąwszy na progu obwieszczał o swym panowaniu. (A z kogutami ojca działy się różne przygody. Raz, gdy sąsiedzi wyrżnęli swoje koguty, rozpędził się kogut ojca ¦ rozpostarłszy skrzydła i dziób rozwarłszy szeroko ¦ aż się zapędził na dalekie podwórze. Rozgląda się kogut: obcy dom, obce drogi, tylko znajoma jabłoń przed domem. Zanocował kogut na jabłoni. Rano skoro brzask, wyszedł ojciec przed dom, a kogut pieje hen ¦ z samego nieba. Spędził ojciec koguta z jabłoni, przygnał do domu, naostrzył nóż i wleciała głowa koguta wraz ze świeżutkim słońcem ¦ prościutko do kurnika, pod łapy kur owdowiałych. A znów pod koniec lata zostały u ojca trzy koguciki: jeden był pstry, ze złotym ogonem ¦ szykował się on na gospodarza obejścia i dusił kury, aż się pirze sypało. Drugi był czarny i tłusty, co tylko myślał, gdzie by tu ziarnko dzióbnąć. Tego ojciec przeznaczył na zarżnięcie. Był też trzeci kogucik, równie pstry jak pierwszy, ale bez ogona. O tym kogucie nic nie było wiadomo. Aż tu przynosi Jantek cztery białe kokosze dla poprawienia rasy, bo tylko biały kogut mu się ostał. Trzeci kogucik jak się nie rzuci na kokoszki, jak nie zacznie ich tłuc ¦ ino pierze leci. Złapał ojciec trzeciego kogucika i zaraz mu łeb uciął. A czemu ten kogucik tak się na kokoszki rzucił, tego nikt nie wie. Może chciał być gospodarzem, a może nie lubił białego?) Odśpiewawszy swoje, kogut urywał z nagłym skrzekiem, jakby i jemu przyłożono nóż do gardła. Wtedy ojciec powracał do izby i wyciągnąwszy z kredensu butelkę, wypijał kieliszek ¦ jeden, nigdy więcej ¦ a pokrzepiwszy się na duszy, kurzył papierosa, trzymając go tak, jak się trzyma gwóźdź przy wbijaniu w dechy. Po pierwszych cugach łapał go kaszel męczący, bez możliwości oczyszczającego charknięcia, zostawiał więc papierosa na szklanej podkowie z reklamą żarówki firmy „Osram” i z emaliowanym wiaderkiem znów zjawiał się w obórce. Krowa, czując parcie w wymieniu, obracała ku niemu pysk rozumiejący, choć nierozumny i dobry tą dobrocią, która chociaż jest ślepa, to użyczy więcej od największego bogacza (bo ten, ile by dał, zawsze poskąpi) i ryczała porozumiewawczo i krótko. Postawiwszy zydelek, cały w zaschłym gnoju, pociągał za dojkę wielką jak paluch. I mleko poczynało cykać strugą ostrą, pieniącą się w wiadrze jak piwo. Potem z krową na łańcuchu ¦ niskonogą, brzuchatą, z rogiem jednym krzywym, drugim wymierzonym spiczasto ¦ szedł ojciec za studnię, aby uwiązać ją tam na przebieranie wargami i wyrywanie zębami, i na krowią zadumę... I przetaczał się dzień jak wczoraj i jak jutro, i gdyby ojciec umiał powiedzieć, to rzekłby, iż czas jest bez granic ¦ bez swego początku i końca, bez swego wyrastania i swego dojrzewania: bez dziecka, dla którego ojciec, i bez ojca, dla którego dziecko. Po prostu jest tak, że gorzej być nie może, bo wszystko stanęło w miejscu, choć zdaje się płynąć od ranka do wieczora i od wieczora przez noc (kaszlącą i z bólem w boku i w piersi), a stanęło, bo nie ma ku czemu dążyć. I ¦ myślałby tak ojciec, gdyby umiał nazwać swoje myśli ¦ jeśli i pośmiertna nieśmiertelność ma na tym polegać, to nie równać się jej z pełnym życiem, chyba że tam będzie coś, czego nie sposób wyczerpać. Czasami tylko w tych dniach bez godzin i w tych tygodniach bez dni zmierzał ktoś dróżką czy miedzą wiodącą do domu pod blachą. Najczęściej była to 57 siostra Hanka, do której ręką podać, albo Jantek ¦ w dzień na papierosa, a wieczorem na karty. Ale bywało i tak, że zbaczał z drogi ktoś całkiem niespodziewany jak w ten dzień, gdy do obórki wśliznęła się łaska i przerżnęła gardła trzem kurom, żadnej nie zdoławszy wyciągnąć na pole. Był to Weronika o łagodnych oczach chorego psa, drobny i szczupły jak chłopiec, o cienkich rękach niedołęgi lub lenia, w tym swoim wiecznym sinym drelichu wyszmelcowanym do połysku, w berecie na głowie, Weronika- Boża Męka. Weronika ujrzawszy trzy kadłuby ze skręconymi głowami, podwiązanymi sczerniałą wstążką krwi, cały się zatrząsł i spojrzawszy błagalnie na ojca, zawołał: ¦ Boże, zlituj się nad nami, tyle krwi! ¦ Weź, będziecie mieli na tydzień rosołku ¦ ojciec do Weroniki, bo Weronika mieszkał ze swym ojcem, inwalidą-rencistą, i obaj żyli z niewielkiej renty. ¦ Skąd to przyszło, Marcinie? ¦ Weronika już uspokoiwszy się i obchodząc kury wokół, ale wciąż blady i z drżącymi rękoma. ¦ Ano przyszło z pola, tam ma swoją norkę. Łaska to była, biała jest jak śmierć, a oczka ma czerwone jak jarzębinki. Nie widziałeś? ¦ Widziałem, widziałem, jakżeż, widziałem! ¦ Zwiążemy sznurkiem i zrobisz ojcu święto. ¦ Nie! Nie! ¦ Weronika zasłaniając się rękoma jak przed największym niebezpieczeństwem. ¦ Nie chcę tego! Jak ona przyszła raz, to powróci znowu. Nie chcę! ¦ Nie powróci. Drugi raź jak przyjdzie, to wyjdzie, ale bez skóry. ¦ Ona powróci po swoje, Marcinie. ¦ Po jakie „swoje”? ¦ ojciec, domyślając się całej prawdy, która była prawdą Doliny, ale tylko niektórzy zapamiętali ją dobrze i na zawsze, wśród nich był Weronika-Boża Męka ¦ Ona wejdzie, choćbyście zaparli wszystkie wrota i zatkali dziury, Marcinie. ¦ No, dobra, dobra! Po coś przylazł, Weronika? ¦ Po co? I Weronika, patrząc na ojca, począł cofać się, ale tak niezręcznie, że potknął się o kamień i rozłożywszy ręce upadł na wznak, a wyszmelcowany beret potoczył się pod próg, ukazując łysą czaszkę, którą Weronika wstydliwie chował przed ludźmi, że być może beretu nie zdejmował nawet na noc. Zerwawszy się i chwyciwszy beret w garść Weronika począł uciekać, jakby go ktoś gonił, gdy tymczasem ojciec stał nad kurami, zafrasowany i zadumany głęboko ¦ nie wiadomo, czy nad nocną, czy nad tą, równie niespodziewaną, wizytą. Po południu, jakby dla przypieczętowania nieznanego wyroku, wpadł do pokoju wróbel ¦ samczyk Z brązem na skrzydłach i ciemną czapeczką na łebku ¦ i siadłszy na szafie w pokoju siedział tam dłuższą chwilę, a potem począł latać po izbie, nie okazując strachu i dopiero gdy ojciec usiłował go schwytać, trzasnął się o lustro w szafie i dwa razy o szyby i wyleciał przez uchylone drzwi. A gdy wieczorem przyszedł Jantek na tysiąca i kiedy ¦ wprzódy pogadawszy o polityce ¦ siedli za stołem, ojciec zaczął przegrywać. Przegrywał, bo miał w karcie młódki, żadnej prawie figury, nie mówiąc o meldunkach, gdy 58 tymczasem Jantek raz po raz walił czerwiennym albo dzwonkowym królem i damą. I wtedy ojciec rzuciwszy karty powiedział, patrząc gdzieś przed siebie, a może w okno ciemne z odbitą kuchnią i kredensem, tym głosem, którego Jantek nigdy u niego nie słyszał: ¦ Jantek, jadę po starą. Niech wszystko będzie, jak ma być. I rzeczywiście, na drugi dzień siadł w pociąg (Hance zleciwszy opiekę nad gospodarstwem) i pojechał aż pod Przemyśl. Tam znalazł żonę ¦ chudą, zdziczałą, w brudzie, strachliwą i dziwnie pokorną. Wziął ją na ręce, a ona go poznała i poczęła prosić ¦ w swej pokorze przerażająca ¦ ażeby jej nie zostawiał. A potem zaczęła młócić go pięścią po głowie. ¦ Ach, ty głupia. Bij, póki możesz. Niedługo już tego ¦ powiedział, wcale nie broniąc się. I zamówiwszy taksówkę przywiózł ją do domu, nie zważając na to, że kurs wyniósł tyle, co miesięczna renta. 3 I wtedy właśnie przyjechał on-Ryszard. I gdy szedł na skróty drogą nad strugą, dziwiła go przezroczystość powietrza, które czyniło z przestrzenią rzeczy niewiarygodne, że można było uderzyć nosem o góry i spłonąć od liści, które rozjarzyły się wściekle ¦ od karminu, przez czerwień, purpurę, aż do ciężkich brązów ¦ i stały się równie dotykalne i bliskie. A przecież w Dolinie było miejsca więcej niż kiedykolwiek za jego letniej pamięci i była dobra każda droga, którą upodobało oko, bowiem na runi, wybujałej ponad wszelki rozsądek, podpasano już owce i krowy. I kiedy tak się szło tą Doliną ¦ powietrzem jak woda ¦ ogromną, a przecież tak bliską i zbliżoną, że wprost niebezpieczną, zdawało się, że każde podniesienie ręki to strącenie gawronów (wiszących tuż z podkurczonymi łapami ¦ śmiesznodziobych i czarnookich) albo uchwycenie tamtego domu, który choć był sześcienny i raniący dłoń, to równie ¦ osiągalny i w zasięgu, jak ptaki, kolory i góry. Powietrze niosło fermentem winnym, chłodzonym w wilgotnych piwnicach, albo kwasem kapusty; a gdy się szło obok pola zaoranego na zimowe skruszenie, pachniało ziemią i gnojem. W powietrzu tym wszelkie głosy były pojedyncze i oddzielone od siebie i stawało się coraz bardziej pusto i bezdźwięcznie. Dom ojca stał samotny i obnażony jak przed operacją: jednym bokiem chroniąc się w sad więdnący na oczach, a drugim wspierając się o obórkę i bieloną piwniczkę, niedawno pokrytą przez ojca spadzistym dachem. I Ryszard, gdy tak się zbliżał do tego domu po raz pierwszy widzianego jesiennie, domu, o którym sądził, że odpłynie z jego pamięci jak tyle spraw i rzeczy, które się zdarzyły w jego życiu, poczuł, że oto już nie przyjeżdża, lecz powraca. I wydało mu się również, że dom ten jest podpatrzony (przez niego lub przez kogoś, kto był poza nim i kto ¦ być może ¦ i jego podpatrywał i podpatrzył wraz z tą Doliną) i zdradzający swą tajemnicę, której nie obejmie żadne słowo. Tajemnica ta była tajemnicą jego i jej (tej dziewczyny-kobiety), i ich obojga (ojca i matki), i samego domu (w każdym bierwionie umiłowanym przez korniki, przez świerszcze wyśpiewanym i wciąż oblewającym się krwią żywiczną). 59 A również tajemnicą ich dzieci, które jeszcze o tym nie wiedzą, lecz powróci do nich ten dom po latach jak największe szczęście i dopiero wówczas pojmą swoją stratę, a gdy zatęsknią, poczują też gorzko-słodki smak czasu. A najbardziej wśród dzieci ¦ tej, która była pierworodna. Ona bowiem w tym domu opuściła łono matki, aby Hortensja z dziewczyny stała się kobietą. (I Ryszard przypomniał sobie tę noc grudniową, gdy gnał po grudzie, tą właśnie ścieżyną, do położnej, a nad sobą miał gwiazdy wyczyszczone przez mróz na najwyższy połysk. I gwiazdy te były mu jedyną pomocą w tej samotności i w tej niedojrzałości sromotnej, gdy miał się stać ojcem, wciąż będąc chłopcem. I przypomniał sobie, jak położna ¦ ta sama, która wywlekła z łona matki Hortensję ¦ już starucha, a wciąż jeszcze baba, o twarzy obrzmiałej, wielkoręka i gruba, kazała się prowadzić do rodzącej. I z powrotem szedł z nią przez noc pod sklepieniem dziurawionym światłem wszechświata ¦ już zupełnie zagubiony i dlaczegoś coraz bardziej zawstydzony. A gdy przyszli do domu i gdy kobiety nastawiły gary z wodą i poczęły gromadzić prześcieradła i ręczniki, i gdy starucha zakasała rękawy ukazując swe ręce z obrzmiałymi od wysiłku mięśniami ¦ poczuł się jeszcze bardziej dotknięty i obnażony. I wstyd jego był tak dojmujący, że zapomniał o Hortensji, a tylko myślał o jednym: żeby szybciej skończyła się ta noc i nastał dzień. W zawstydzeniu swym starał się być niewidocznym i niezauważalnym, jak niewidoczni byli z Hortensją wówczas, gdy noc sierpniowa odśpiewała nad nimi swą pieśń. A gdy rozległ się trzykrotny wrzask i gdy wpadł do pokoju i zobaczył na wiśniowym łóżku ¦ na pierzynie narzuconej naprędce ¦ dziecko tak małe i czerwone, jak zaciśnięta pięść mężczyzny, którą skrwawiła zbrodnia, a na podłodze miednicę napełnioną po brzegi czerwienią ¦ uciekł, ujawniony w najskrytszym, z uczuciem wstrętu, przerażenia i litości nad tą, co musiała tak dużo wycierpieć.) I idąc do tego domu jesiennego, przez pola, które swoje odsłużyły i teraz odwróciły się od człowieka, oddane swoim sprawom dziejącym się w głębi, Ryszard czuł, jak ten dom coraz bardziej dojrzewa, niby śliwka przed zerwaniem. Gdy podszedł bliżej, ujrzał matkę ¦ ubraną grubo, już na powrót rumianą i pełna ¦ jak krząta się po ogrodzie zbierając w podołek spódnicy zgniłe jabłka i niesie je gdzieś za dom, gubiąc po drodze połowę. Spotkawszy go na swojej pracowitej ścieżce, nie zdziwiła się wcale, ale stanąwszy przywitała się grzecznie i patrząc mu bystro w oczy, zagadnęła: ¦ A czyj to będziecie, dobry panie?... I tak się zamknął jego krąg, bo gdy przyszedł tu nie poznany jeszcze, aby cmoknąć ją w rękę i wypowiedzieć te słowa jak z wodewilu: „Czy mogę poprosić o rękę...”, wtedy również był panem, choć był panem nader jeszcze chłopięcym. (Wtedy gdy przyjechał tu po raz pierwszy, płakały wierzby przy drodze ¦ kroplami jak grochy, pola były rozkisłe, a głosy gawronów wilgotne i niespokojne. Bełkocąc brązową mazią w koleinach, jechał na swym rowerku chłop odziany w sztywną kurtkę, a gdy zlazł z siodełka i począł się zbliżać do nich, Ryszard po raz pierwszy zobaczył tę twarz wielką i wspaniałą ¦ z nochalem jak ogórek, w psich fałdach, twarz dobrą nad podziw, że można ją było przyjąć bez wstydu i zapamiętać, tak jak się zapamiętuje siebie wówczas, gdy się jest w zgodzie z sobą.) Zostawiwszy matkę przy jej pracy, Ryszard wszedł do domu. Nie zastał tam nikogo, tylko kotka kicnęła ze stołu i przeciągając się spojrzała mu w oczy 60 źrenicami, w których kryła się pamięć mordu; w nozdrza uderzył zapach jabłek jesiennych, zupełnie inny niż w sierpniu; za oknem, jakby coś przypomniawszy sobie, zaskrzeczała sroka i przefrunęła przez ogród jak zawsze zajęta sprawą nie cierpiącą zwłoki. Ryszard chodził po pokojach, wszędzie odkrywając ową nieprzytulność domu, w którym nie ma kobiety, wilgotnego w pokojach północnych, nie opalanych; w pokoju z oknami na ogród trwał zapaszek moczu i starej bielizny, rozbabranej na łóżku i porzucone] tak do wieczora. W jednym i w drugim pokoju znalazł letnie zabawki swych dzieci: zwiędłą piłkę przekłutą na żywopłocie, celofanowy wiatraczek i misia z rozdartym brzuchem. Przyszedł ojciec obarczony siatką, w której przydźwigał zakupy ze sklepu od Zośki: cukier, dwa kilo mąki, dla siebie sporty, a dla niej herbatniki i miękkie cukierki. Gdy Ryszard oddał lekarstwo, z którym przyjechał, i gdy każdy powiedział, co miał powiedzieć, zapanowało milczenie. Bowiem nic już nie można było ani dodać, ani też ująć. Milczeli więc obaj, a jeśli mówili, to dokładnie coś innego, niż chcieli powiedzieć. I to mijanie się z prawdą było również milczeniem, ale jeszcze dotkliwszym. Ryszard czuł się tak, jakby na jego oczach tonął człowiek mu najbliższy, a on ¦ świadom tonięcia ¦ spogląda gdzieś w bok i ręce chowa za plecy, gdyż tak ma być, aby nie przedłużać męki. Zaś ojciec patrzał na niego i rozmawiał z nim, wciąż w pożegnaniu, ale w takim, w którym ani uścisku, ani nawet mrugnięcia powieką, bo ten ktoś czy to coś czuwa ciągle i nie zniesie tego, aby mówić o nim, ale też nie ścierpi ¦ w swej zazdrości nienasycone ¦ niepamięci. A kiedy ściemniło się jesiennym mrokiem i zaszumiało wiatrem od gór, przyszedł Jantek i zaszedł, tak sobie, Ognisty Sromek. Usadowili się na krzesłach, a ojciec na niskim tapczanie zrobionym z drewnianej ramy. Wiatr szumiał, matka (już nakarmiona do syta i przeodziana we flanelową koszulę do stóp) mamrotała szybko na swym łóżku za drzwiami, przeklinając ojca, świat i ludzi. ¦ Wielkie zapowiadają się zmiany na świecie ¦ rozpoczął Ognisty Sromek, zaciągnąwszy się papierosem ¦ technika jest dziś tak duża, że niedługo będą noc oświetlać, a zimę ogrzewać. Całą elektrykę, jaka jest w chmurach i w powietrzu, będą ściągać na ziemię i samochody napędzać, bo benzyna psuje powietrze. Jantek na to, patrząc na Sromka z wesołością: ¦ I chłopy nie będą potrzebne (bo i byki są niepotrzebne, a Jantek latami trzymał buhaja, z którego miał zysk niemały, aż się zjawił Sztuczny Byk), baby same sobie zrobią dzieciaka. Kiedy spodoba się jej urodzić Murzyna ¦ dostanie czarną receptę, Chińczyka ¦ żółtą. Kury będą niosły dwadzieścia jaj dziennie albo i więcej, w zależności od gospodarskiego zapotrzebowania. A jak komuś zbierze się na umieranie, zadzwonią gdzie trzeba i wymienią mu wszystko. Po tym remoncie chłop od nowa poczuje chęć, że mu nową żonę trzeba będzie wyrychtować. A i piorunochronów nie trza: babę swoją wystawisz na dwór, podłączysz ją do samochodu, piorun walnie i już silnik naładowany na rok jazdy. ¦ Iskrzyć zacznie ¦ Ognisty Sromek, przyjmując żart i czując wyrzuty sumienia, gdy tylko mowa zeszła na pioruny. ¦ Jak ją dobrze uziemisz, to nie zacznie. „Uziemić, tobym chętnie ją uziemił” ¦ pomyślał Ognisty Sromek, gdyż kobieta jego słynęła z kłótliwości i ze 61 skąpstwa wprost nie do zniesienia, że dobrze nie pamiętał, kiedy ostatnio porządnie się najadł, chyba że w gościach ¦ ale myśli swej nie ujawnił. I wtedy zapanowało to zawieszenie głosów, w którym wiatr mógł wypowiedzieć się swoim językiem od gór: świszczącym i zadzierzystym, to znów pochmurnym i gęstym, od czego serce trzepotało w gardle. ¦ Dosyć już będzie tobie, dosyć będzie ¦ mamrotała matka. ¦ Będziesz miał za swoje. Skończy się twoje panowanie... ¦ Powiedzcie ¦ wówczas Jantek do Ryszarda, co mu się rzadko zdarzało, gdyż jeśli zwracał się do kogoś z miastowych, to robił to tak, że nie wiadomo było, czy mówi do niego, czy do wszystkich zebranych; z większą obojętnością traktował tylko baby, bo tym nawet na pytanie nie odpowiadał, a jeśli odparł, to po tak długim namyśle, że wychodziło, jakby sam z sobą rozmawiał ¦ powiedzcie no, co będzie z tym wszystkim, co, znaczy się, będzie z Polską... ¦ Nie wiem ¦ Ryszard w odpowiedzi, dlaczegoś rumieniąc się mocno ¦ wszystko się zmienia. Ale przecie nigdy z żołędzia nie wyrośnie klon, a z jęczmienia owies. Co my możemy wiedzieć o Polsce? I stanął przed nim ten dzień, gdy padały granice, nad głowami otwierały się dachy, a drzwi były bez zamków i ludzie, z którymi żył, czuwali noc po nocy, zawiązawszy w węzeł ubranie i coś z pościeli, połeć słoniny i wór sucharów. I co noc wypukiwano kogoś z domu, wygarniając też rodziny jak króliki z gniazda, tłumacząc im, że już nie należą do siebie, bo nie ma i nie będzie Polski. I wtedy zrozumiał i zapamiętał na zawsze, że Polska jest konieczna po to, aby każdy mógł być sobą, i po to, żeby nie miano mu za złe, jeśli wręcz nie za zbrodnię tego, że jest sobą. Cóż więc mógł im powiedzieć, tym ludziom?... I jakie słowa miał wyrzec wobec tej Doliny-Hortensji, która pozwoliła się miłować: kwietna, pełna i życiodajna, aż do utraty tchu i aż do śmierci z nadmiaru życia... Wtedy ojciec ¦ głosem przytłumionym, bo mu serce doskwierało pod tą pompą powietrza z gór ¦ zaczął rozprawiać o przepowiedniach, w których mówiło się o upadku jednych narodów i o podźwignięciu się innych, o krwawych rzekach i morzach granicznych. Mówił tak wobec wszystkich, ale Ryszard wiedział, że ojciec podaje to do jego wiadomości, gdyż on z racji swego wieku miał być spadkobiercą jego wiedzy tajemnej o historii, która na oczach ojca stawała się wielokrotnie, ujawniając swą straszną tajemnicę, że wszystko jest podważalne i ulegające zniszczeniu. I to, co dziś jest trwałe, jutro rozsypie się w pył. A również, że nie ma w historii litości ani sprawiedliwości wymierzalnej w kategoriach zrozumiałych przez człowieka i dopiero gdy spojrzymy na historię gdzieś z wysokości Księgi Saby, wtedy dopiero widzi się jakiś sens. Choć i tu trudno mówić, aby sens mógł być sensem człowieczym, skoro tyle krwi w proroctwach. Wszystko to mówił ojciec w tamten wieczór, a wiatr coraz mocniej napierał na dom swym ramieniem od gór i drzewa zrzucały pękami liście, bijąc nimi o szyby i przyklejając je do załzawionego szkła jak wielkie nosy rozpłaszczone w ciekawości tego, co w kręgu lampy. ¦ Wielkie będą zmiany na świecie, zobaczycie to wszystko, mówię wam... ¦ rzekł ojciec patrząc na nich wszystkich (nie omijając i Jantka ¦ swego kolegi jeszcze z tych czasów, gdy ze stawów księżowskich sprzedawali cudowną wodę) tym spojrzeniem, które było i smutne, i rozumiejące zarazem. 62 I w tym rozumieniu, i w tym smutku wydał się ojciec wszystkim tak samotny, że Jantek zaklął najgorszym słowem, a Ognisty Sromek podszedł gwałtownie do okna, jakby wypatrując tam czegoś. I rzeczywiście, nagle za oknem coś rozbłysło i powróciło w ciemność. A co to było, mógł wiedzieć jeden tylko Sromek, bo dotknięty był tajemnicą ognia. A on-Ryszard w ten wieczór rozjaśniony nagłym błyskiem poczuł, że i przez niego przechodziły ognie, które musiały trawić go wraz z całą Doliną tym płomieniem, od którego wszelka siła w drzewie, w ptaku, w łasce i w tej jaszczurce beznogiej upadłej do roli padalca. 4 Światłość wiekuista rozlała się nad tym domem i świeciła, we dnie ¦ w utajeniu w promieniach wiecznego słońca, w nocy ¦ zodiakalnie, ale wyraźniej, jeśli wręcz nie natrętnie. I dziwiło ludzi, skąd w tę jesień tyle światła w Dolinie. A było to również światło idące z ziemi, z tego miejsca pod lipami tuż przy kościele, gdzie już znajdowała się babka Hortensji, a obok wujcio i ciotka Matylda. I wieczorem, gdy ktoś nieopatrznie zapuścił się w stronę cmentarza, był prześwietlony tym światłem na wylot, lepiej niż rentgenem. Wróciwszy do domu, promieniował w sposób niezauważalny, ale bez możliwości ratunku, tracąc życie w zadumie, w niemożności i w ogólnym osłabieniu. Lekarz ¦ przywołany z ośrodka zdrowia ¦ orzekał wówczas, że nastąpiła nadmierna utrata energii spowodowana przemianą materii, która się przemieniła rwąc się do owego światła idącego ze słońca, z gwiazd i próchnicznej ziemi. I w taki sposób w tę jesień odbywał się w Dolinie pogrzeb za pogrzebem, że rozgrzewał się dzwon kościelny Od ciągłego bicia, a ręce grabarzy stwardniały jak dębowa kora. Któregoś dnia ojciec zawezwał zza górki Michalinę (wprzódy powiedział Hance, jak rozdziela majątek: Michalinie dom i ziemię, polisę na swoje życie dla Hortensji, a dobrą pamięć ¦ dla wszystkich) i sam legł do łóżka. Ale nie na długo, tylko na dwa dni, do czasu, gdy przyjechał lekarz, który zbadawszy ojca stwierdził, że trzeba go zabrać do szpitala, ale że w szpitalu nie było miejsca, kazał ojcu dalej leżeć i czekać. Po odjeździe lekarza ojciec wstał z pościeli i cały dzień krzątał się koło domu i w ogrodzie. Ludzie, którzy go widzieli w ten dzień, mówili, że ojciec ¦ „nie, żeby był smutny i nie, żeby był wesoły...” I wtedy właśnie, gdy ojciec robił obchód swego gospodarstwa (czego ludzie nie widzieli i nie mogli widzieć) : wychodziły z ziemi mrówki i patrzyły na ojca jak na swego boga, który ma odejść, aby powrócić do nich w sposób podziemny; w ulu odezwały się pszczoły, niby niedźwiedź mruczący przez sen, a trzy ¦ rudowłose ¦ wyszły na zewnątrz i rozprostowując zgniecione skrzydełka usiłowały wzlecieć w powietrze, co się im udało. I siadły ojcu na głowie i na lewym ramieniu, i poczęły mówić w zrozumiałym dla niego języku; kret, który już omdlewał jesiennie, przemógł swą niemoc i począł sypać kopiec dziękczynny, tak wielki, że ojciec sklął go za marnotrawstwo sił i za tę murawę, która na drugi rok miała być krowie na pożytek; w krzakach ujawniła się 63 łaska i błyskając rubinowym okiem, ocierała się o nogi ojca jak kot, a potem dała się wziąć na ręce i wtopiwszy ostre zęby w palec ojca, dostąpiła braterstwa krwi, jednostronnego, lecz tym większy był jej podziw i żal za ojcem; winorośl, przyłożona gnojem na zimę, nagle poczuła ożywcze ciepło i w jednej chwili zakwitła, zaowocowała i uroniła na stopy ojca kroplę wina, bez czego odkupienie nie miałoby tej oszałamiającej radości; jabłoń zastygła w bezruchu, choć wiatr chodził wokół niej jak pracowity ogrodnik; grusza stała się twarda jak metal i na drugi rok już więcej nie wpuściła soków w swe zmartwiałe wnętrze, a więc ¦ do ścięcia; natomiast trawy zmiękły zupełnie, bo stopy ojca były jak rozpalone żelazo i długo jeszcze było widać jego ślad ¦ chwiejny i łapciaty, jakby przeszedł tamtędy wielki miś, który zamierza połasować sobie i uniósłszy przednie łapy na wysokość głowy, zdziera z drzew ich słodki owoc; a gdy przyszedł ojciec do obórki, przy kicały na próg króliki, ruszając śmiesznie wąsami, a biała królica ¦ matka rodu ¦ wyskubała z brzucha pęk sierści na gniazdo dla tej pamięci o nim, która pozostanie między nimi ¦ nienaruszona i ciepła jak świeże mleko. Tylko pies nic nie powiedział, gdyż wszystko już było między nimi powiedziane i uzgodnione. To samo kotka i krowa, która tymczasem oddawała się niepamięci na wygonie za studnią, gdzie trawa wciąż była soczysta, jakby podkarmiana krwią. Po tym obchodzie poszedł ojciec do siostry Hanki, do chałupy za miedzą, starszej od niego, a tym bardziej od Hanki, która była najmłodszą w rodzinie. W domu tym wszyscy przyszli na świat, a on pierwszy, tutaj też oddali swe ostatnie westchnienie, najpierw ¦ ojciec, a podczas drugiej wojny ¦ matka. Hanka ¦ ostronosa jak ptak i jak ptak wścibska i bystra, o oczach wiecznie zapłakanych, bo raz po raz przypominała sobie o swym wdowim losie i o cierpieniu innych, a w tej liczbie jego ¦ Marcina, przyjęła brata na progu domu jak podróżnego z drogi dalekiej. ¦ Nie mogę, Marcinie, patrzeć, jak za nią ganiasz PO polach. Zrób coś, Marcinie, żebyś się tak nie męczył ¦ mówiła Hanka, bo matka znów zaczęła swoje ucieczki, niezmordowana i silna, gdy ojciec coraz słabszy. ¦ Szkoda mnie jej, Hanuś — ojciec do swojej siostry, patrząc na nią, jakby chcąc zapamiętać na długo ¦ szkoda, bo co ona zrobi beze mnie... ¦ Nie gadałbyś głupot ! ¦ Hanka strwożona i już z oczyma pełnymi łez. ¦ Nie głupoty to, Hanuś. A jakby co, dasz znać Hortensji. ¦ Człowieku, człowieku, co ty wygadujesz! Ojciec nie zważając na płacz siostry, który u kobiet był jak rosa rankiem albo deszcz jesienią, wyjął z kieszeni pomiętą kopertę z dalekim miastowym adresem, przykazując, aby kopertę schowała, ale nie na zawsze, bo Hanka była znana ze swego zapominalstwa. Więc Hanka jeszcze bardziej się rozżaliła, jakby w jednej chwili miała wypłakać wszystkie łzy. ¦ Oj wy, baby, baby... ¦ ojciec z naganą i zdziwieniem i odwrócił się na pięcie. Takim go miała widzieć, gdy przygarbiony idzie przez pole, wciąż kiwając głową, ni to w gniewie, ni; to w zdziwieniu niezmiernym. A gdy przyszedł do domu, zapanowała szarówka, tak szara jak rzadko o tej porze dnia. Po niebie gnały ciężarne chmury, rozdzierając swe brzuchy o Ko- 64 cioł i od tego rozdarcia powstał deszcz i zastukał suchymi palcami w dwa okienka; w to, pod którym tapczan ojca, i pod którym pierzyny matki. Dach uniósł się na krokwiach i strych napełnił się zdziczałym wiatrem, który począł szukać ucieczki ze i świstem uchodząc przez wszystkie szpary i plącząc się w kominie. Jeden jedyny ptak, co pozostał w powietrzu, stanął w miejscu trzepocząc skrzydłami, aż wreszcie wiatr zmógł go i zmiótł jak strzęp czarnej materii. Pająki, którym pisany był spoczynek, poczęły wyłazić z kątów i macać ostrożnie nogą, czy aby nie nastała pora wysysania krwi. Karaluchy zaszemrały w swych szparach myląc dzień z nocą, a jeden najbardziej dotknięty głodem wybiegł na środek izby i tu się rozpłaszczył pod nogą Michaliny. Zaszczekał pies, krótko i bez żadnej potrzeby, więc urwał, aby się odezwać w skomleniach i psich jękach. A wszystko to się działo, bo górami szedł halny, zwiastując zmianę pogody, rozrywając słabe płuca, że pękały bezgłośnie, sącząc nie dotlenioną krew w usta i przesilając utrudzone serca. Ojciec legł na swój tapczanik ¦ dojenie krowy i zamykanie obórki zdając na Michalinę ¦ i tak leżał aż do zmroku. A gdy ciemność otuliła Dolinę, ojciec odwrócił się do ściany i nie wiadomo było, czy śpi, czy czuwa. Michalina, wciąż pokrzykując na matkę (a ta potulna i poddana), zrobiła wszystko, co trzeba, aby dom przygotować do nocnego spoczynku. Ale ojciec nie odwrócił się nawet na szklankę mleka i kromkę chleba z masłem. I nastąpiła noc znamienna, bogata w znaki, które odczytywało się jak z księgi. Pierwszym było kwilenie myszy, która przebiegła tuż koło ojca i ojciec ujrzał ją, choć oczy miał zasłonięte powieką, a gałki obrócone pod kość czołową. Mysz krzątała się szykując gniazdo u jego nóg, niepomna na strach należny ojcu przy takich okazjach. A gdy w swych krzątaniach dopiekła mu w palce u nóg, ojciec zrozumiał, że dostąpił tego zjednoczenia ze zwierzęciem, w którym nie ma już lęku ani gniewu, a tylko ¦ spokojne spoczywanie. Leżał więc przyjmując ból, aż mysz uwiła swe gniazdo w jego stopie, przecinając wszystkie węzły, które go jeszcze wiązały z dniem i z własną nogą (aż po kolano). „Mocny Boże ¦ pomyślał ¦ więc to tak ma być, więc to tak ma się odbywać?!”). I wtedy powstał (pozostawiając nie tylko nogi, ale tę resztę przynależną do nóg), i wyszedł na zewnątrz, znajdując przed sobą bardzo szeroką drogę, którą wymościł księżyc ukołysany jak dziecko. Wyszedł na ten gościniec rozumiejąc, że wyrusza oto w drogę, z której nie ma powrotu. I gdy tak szedł, spotykał ¦ najpierw kolegów, z których wojna wydusiła życie: nic do siebie nie mówili, bo mówić nie musieli, gdyż i bez tego wiązało ich radosne: „wreszcie jesteśmy!” Potem, gdy postąpił dalej, zobaczył ojca. Ojciec siedział na brzegu łąki i między nogami trzymał kosisko, z namysłem głaszcząc bruskiem srebrny metal. Gdy go zobaczył, powstał i splunąwszy w dłoń zamachnął się szeroko, rżnąc trawę dorodną jak zboże. „Tu będziesz miał miejsce” ¦ objaśnił w tym samym milczącym porozumieniu, które nie potrzebowało mowy. I wykosiwszy kwadrat łąki, pozostawił go samego, odchodząc tak zwyczajnie, jak zawsze. 65 Zrozumiał wówczas, że ma budować dom, znów ma budować dom, wiedząc już o tym wszystkim, co miało nastąpić potem i aż do dnia dzisiejszego. Zrzucił marynarkę i poczuł ten ogromny ciężar, co był pamięcią całego życia, które w tym domu się lęgło, dojrzewało i szło w niepamięć, ale nie na zawsze ¦ bo oto znów jest przed nim. I zobaczył swoje życie dokładnie, w każdym najdrobniejszym szczególe, co go najpierw niepomiernie zdziwiło, gdyż było tak, jakby oglądał opowieść o kimś, kogo znał, ale tylko powierzchownie, a potem poczuł smutek tak wielki i tak dotykalny, jakby ktoś obnażył jego wątrobę, płuca i serce i kazał mu dotykać się w tych miejscach: najbardziej intymnych i tajemnych zarazem. A gdy zdawało się, że nie wytrzyma tego ciężaru, powrócił do swych nóg i do reszty ciała, czując ból w stopach i w piersi, a potem duszność. I z uczuciem, że się dusi ¦ obudził się. ...Na środku izby leżał zarys krzywego okna, przekreślony podwójnym krzyżem ramy: w świetlistej klatce tłukły się gałęzie z przywidzeniem jesiennych liści. W kącie koło płyty jarzyły się dwa światła ¦ to kotka, nie wygnana na dwór, przyjmowała ciepło, śledząc izbę swymi ślepiami, w których zielenił się głód. Ojciec wstał i wsunąwszy nogi w gumiaki, wyszedł do sionki i nadpiwszy z garnka mleka, odryglował drzwi. Wiatr tchnął nań swym chłodnym oddechem i wszystko zadrżało w ojcu pod tym potężnym naporem, a gdy spojrzał w niebo ¦ chmury pędziły szybko jak biały dym, obmywając księżyc, który spoczywał na grzbiecie: leżał na prawym boku ¦ na szczęście w miłości albo na spotkanie po długim rozstaniu. Gdy rozchylił bieliznę, wiatr dotknął skóry jakby psim jęzorem i rękawami dostał się do pleców. Zadrżał po raz drugi i spojrzawszy na księżyc zdziwił się, że jest on tak bardzo jasny, iż nie księżyc to musi być, lecz nadłamane słońce. I wtedy przypomniał sobie o tych dwóch słońcach, o których czytał, że stanęły nad ludźmi w dalekiej Francji i tańczyły jak piłki w rękach dzieci. I był już pewien, że takie właśnie musiało być jedno z dwóch tamtych słońc. „Mocny Boże ¦ pomyślał znów ¦ więc to tak ma być, więc to tak ma się odbywać!” Chwycił się ściany, bo jasność nie ustępowała, ale przybywało jej coraz. I wszystko stało się tak proste w tej jasności, że pomyślał jeszcze: po co to wszystko i dlaczego tak długo, jeżeli zawsze była ona wokół i w nim?... Złapał się za pierś: ¦ O, Jezu, Jezu! I pomyślał, że księżyc, że słońce, że zaraz trzeba iść z kosą... 5 Natchnienie tego świata ¦ narodziny, wesela i śmierć, te trzy stany istnienia ¦ początek, szczyt i kulminacja, druga i ostateczna, z przerażającą siłą spiętrzyły czas i obnażyły jego nierychliwą sprawiedliwość, pod którą ugina się człowiek. Ale przecież gdyby nie było narodzin ¦ nie można weselić się weselem, a gdyby i śmierci nie było ¦ narodziny również stałyby się niemożliwe, bo co nie zmierza do końca, nie może mieć swego początku. Natchnienie tego świata ¦ życie ludzkie w momentach najbardziej skrytych i tajemniczych, chociaż obchodzonych jawnie i tłumnie, przy świadkach licz- 66 nych i wielomównych, to natchnienie świata owładnęło nimi w tę jesień w tej Dolinie i w tym domu. Ojciec leżał na stole, pod nogi miał podstawioną poręcz dwóch krzeseł, włożono go do skrzyni, której formę uprawomocniono wiekami, ręce złożone na piersi, w grube paluchy wetknięty różaniec. Był uroczyście ogolony i czysty jak przed niedzielnym spacerem do kościoła. I nie ulegało wątpliwości, że był sobą, tak dalece sobą, że aż do zdziwienia, płaczu i krzyku, bo będąc sobą nikim się nie przejmował, do nikogo się nie zwracał, nikomu nie odpowiadał, chociaż nigdy tak nie wołano do niego o to jedno słówko czy o ruszenie dłonią, czy choćby o mrugnięcie powieką. I to, że ojciec leżał na stole nie udzielając się nikomu ¦ to właśnie zwało się śmiercią. Uczyniono wszystko, aby śmierć ta miała należną sobie oprawę, jak należną wyprawę i odprawę musiało mieć wesele czy chrzciny, bowiem gdyby nie było tego, ojciec odszedłby niepostrzeżenie jak intruz albo jak ktoś, kim pogardzono. Wszystko więc działo się czynione dla ojca, chociaż ten był niewdzięczny, podobnie jak niewdzięczny był, gdy przed sześćdziesięciu z górą laty rozdzierał łono matki. Lustra zasłonięto czarną chustą. U wezgłowia i u nóg płonęły cztery świece (i te świece były jedyną jasnością dnia zmętniałego do dna). Z domów, co po tej stronie Doliny, zeszły się kobiety i poczęły odprawiać smutne modlitwy. Za nimi przystawali mężczyźni na czas niedługi i podumawszy chwilę, przyklęknąwszy i przeżegnawszy się zamaszyście, wychodzili na ganeczek wykurzyć papierosa. Sprawa była jasna: umierali nasi ojcowie, umrzemy i my ¦ tak rozważali, resztę chowając w sercu, nie rozczulając się też zbytnio, bo ten, co się rozczula, poddaje się, a kto się poddaje, nie udźwignie życia ¦ ni dla siebie, ni dla żon i dzieci, które w ojcu wyglądają ratunku. ¦ Chłop był jak należy ¦ opowiadał Jantek, rozmowniejszy niż zwykle ¦ bitny i wesoły. Pamiętam, jakeśmy Sarnowskiemu zrychtowali na chałupie wóz. Poszedł Sarnowski na rezurekcję, a my z Marcinem wózeczek na części: dyszel, koła, drabinki ¦ i na dach! Tam złożyliśmy jak należy i czekamy, co będzie. Wraca Sarnowski do domu i oczom nie wierzy. Polazł na dach zdejmować, nie da rady. Wtedy Marcin przychodzi, niby tak sobie, i gada: „Dasz pół litra, to wóz zdejmiemy”. Stary był kutwa, jakich mało. Drugi raz lezie na dach: o mało se łba nie rozbił, tak się suwał, że kopę słomy ściągnął z dachu. Wtedy dopiero przyszedł po rozum do głowy i dał, co miał dać. Wleźli my na górę i wóz na części i na ziemię. Sarnowski w krzyk: „Ach wy, kurza wasza mać, tak to i ja bym potrafił!” ,,Dobra ¦ mówi Marcin ¦ ale drugim razem to będziesz zdejmował razem z koniem”. ¦ Chłop był akuratny ¦ zgodził się Sromek ¦ nie przeszło się koło niego bez dobrego słowa. Raz, pamiętam, Cygany chodzili po domach. A z Cyganami, wiadomo, albo okradną, a jak nie dasz im ukraść, podpalą. Przyszły do Marcina dwie Cyganki, byłem wtedy u niego. Chciały powróżyć, a potem wyszło, że kupują przedwojenne srebrne dziesiątaki za dwadzieścia złotych. Marcin miał jednego, wyciągnął i pokazuje. „Widzicie ¦ mówi ¦ co tu napisane?” „Widzimy ¦ mówią Cyganki ¦ dziesięć złotych.” „To czemu chcecie dać za dziesięć złotych ¦ dwadzieścia?” „A bo ¦ mówią baby ¦ to przedwojenne pieniądze.” „Jak to ¦ pyta Marcin ¦ przedwojenne pieniądze lepsze od powojennych?” Baby nie wiedzą, co powiedzieć: jak powiedzą, że lepsze, to może 67 wyjdzie niepolitycznie ¦ różni się ludzie trafiają. Jak powiedzą ¦ gorsze, to czemu chcą płacić podwójnie. „Nam to trzeba ¦ mówią wreszcie ¦ do wróżenia. Jak się zawinie przedwojennego dziesiątaka do chusteczki, to wtedy lepiej wychodzi, co było i co będzie.” „Mówcie tak od razu ¦ Marcin ¦ teraz już waszego wróżenia nie potrzebuję. Mam jeszcze drugiego dziesiątaka, włożę do chusteczki i za dwie Cyganki będę wiedział, co było i co będzie.” I jak przyszły Cyganki, tak i poszły z niczym. ¦ I był pożar u Marcina? ¦ któryś z chłopów do Sromka. ¦ Może i był ¦ Sromek nie zbity z tropu. ¦ Ale nikt go nie widział. I wtedy na ganku zjawiła się matka: ubrana porządnie, przyczesana gładko, bez siwego włoska na głowie, rumiana i jędrna dojrzałą jędrnością po obfitym lecie. ¦ Co się tu robi... co się tu robi... tyle ludzi?! ¦ pytała patrząc na nich, a oni rozstępowali się przed nią, jakby była niewidoma i mogła się wśród nich zaplątać. Za matką wbiegła ciotka Hanka, z oczyma czerwonymi jak u królika ¦ od rana trwała ona przy swym bracie, wyświadczając mu ostatnią przysługę i wdziewając białą śmiertelnicę, to znów przy bratowej, choć nigdy nie miała do niej serca, a teraz ¦ patrząc na nią ¦ bała się swych myśli. ¦ Bratowa, przecie wasz chłop umarł! Marcin umarł! Bratowa, nie widzicie! ¦ Marcin umarł? A to ci nieszczęście! ¦ zawołała matka, załamując dłonie w nadmiernej gorliwości, że wyszło niby podczas grania w zespole Kółka Gospodyń, gdzie niegdyś występowała w sztukach wziętych z życia. Więc Hanka za ramię ją i ciągnie do pokoju, ale matka po drodze zdawała się zapominać, co przed chwilą wyrzekła. I stawała przed swym mężem, i patrzyła na niego, widząc coś i wiedząc o czymś, o czym sama tylko wiedziała, sama i nikt więcej. I znów plątała się po domu, ubrana i zadbana przez najstarszą i przez Hankę, ale bez swego miejsca i swej roli, szepcząc coś do siebie namiętnie, aż nagle ktoś z obecnych, nadstawiając z chciwością ucha, z przerażeniem stwierdzał, że matka przeklina tego, co umarł: „Dobrze mu tak, dobrze mu tak, ma za swoje...” A za chwilę znów pogrąża się w swą ciemność rozkojarzoną, gdzie inne prawa panują i inne słońce świeci. A oni ¦ Ryszard z Hortensją (oraz jej brat, prawie nie widywany, jedyna prawdziwa miłość matki, ale dawna, zapomniana wraz z tamtym życiem, co odeszło) stali koło ojca: ona u wezgłowia, dotykając dłońmi jego twarzy, zesztywniałej, jakby w wosku odlanej, oblewając ją łzami nie znanymi sobie, bowiem były to pierwsze łzy rozpaczy. Ryszard zaś patrzył na niego i odnajdywał ten ból nienaruszony, przechowywany w tajemnej spiżarni serca od czasów, gdy żegnał tamtego ojca, którego ciało i krew miał uchronić przed ostatecznym upadkiem, a jeśli nie krew i nie ciało ¦ to dobre imię. Stali tak, a w sobie mieli jeszcze tę nieoczekiwaną drogę, która strzeliła w nich wczoraj w południe; po telegramie od Hanki, zdzwoniwszy się z bratem Hortensji, spotkali się w ćwierć drogi, przy stacji, pod którą już stał samochód zachlapany po szyby, prawie jak człowiek zadyszany od gorąca, które pachniało chemią i nieuchwytnym aromatem polskiej równiny. 68 I była noc z księżycem, który przenikał chmury i przesiewał leśne gałęzie, to znów stał nad szosą jak koń z zerwaną uzdą, aby wierzgnąć i umknąć za wzgórze. A gdy zatrzymali się na przedranny odpoczynek pod miastem, które dla Doliny było pobrzeżem karpackiej krainy, przetarłszy zapuchnięte oczy zobaczyli przed sobą furmankę, a na niej w triumfalnym rozkwicie białe chryzantemy. Nastał bowiem dzień, w którym umarli zstępowali ku żywym, aby żywi rychlej pośpieszyli ku nim z pamięcią lub modlitwą ¦ jak kto potrafi. I tampon czasu, co legł na krwawiącej ranie tego narodu, który im więcej tracił, tym mocniej żył ¦ życiem tym tutaj i tamtym ¦ wojny, rozstrzeliwań i śmierci bezimiennej, i tampon czasu zwilżał się krwią wiecznie żywą. I biel tych chryzantem wraz z tamtą krwią stanowiły dla tego kraju jego jasność i jego ciemność gorącą, co przeistoczyły się w znak rozpoznawczy o barwach symbolicznych ¦ pół na pół: białych jak kwiat pamięci o tej wieczności, której przybywa z każdą śmiercią, i czerwonej czerwienią tego życia, co ma nie zginąć. Zbliżali się do miasta, pod którym strzelał w niebo nowy kościół ¦ zwarty i śmigły, o sylwetce wyprowadzonej z samej idei wzlotu. Miasto witało ich kwiatami i wieńcami, a gdy stanęli na przycmentarnym rynku na godzinny popas, ryneczek rozkwitł chłodną puszystością chryzantem i napełnił się goryczą rozcieranych liści oraz tłustością stearyny i wosków skwierczących za murkiem. I tak się stało, że mogli bez kłopotów i poszukiwań kupić ojcu wyprawę w wieczność w tym mieście przybrzeżnym, jak się kupowało tu tylekroć paczkę papierosów i butelkę gatunkowej na godne przybycie w ojcowskie progi. Za miastem rozpoczęło się kołysanie ziemi, jej przypływ obfity i jej rozrzutność nadmierna, dzięki czemu nie było tu jednej miary, jak na równinach: na każdy kilometr w linii prostej przypadały tu trzy kilometry i ten czwarty ukryty po wąwozach, jarach i w rozpołowionych grzbietach. Samochód wznosił się wciąż wyżej, ogarniając coraz większe przestrzenie. Przy drodze, wąskiej, z asfaltem umorusanym kołami wozów skręcających z błotnistych drożyn, jak kotwice rzucone przed groźbą morza stały (a każda znana z imienia, zawsze panieńskiego) kaliny, jarzębiny, dziobiąc oczy karminem, przepełnione jesienną ostrością. Gdy drzewa uchodziły do tyłu, czepiały się nieba głogi z owocami na wino: nie winne w kolorze, lecz z kaliny ¦ panieńskie. Wyskakiwały z lasu młode dębczaki z kolorami na pokaz, a gdy się im nie wierzyło, uciekały w buczynę i grabinę i tamte ¦ nieumiarkowane ¦ podpalały zbocza gór tym pożarem, co w kogucich grzebieniach. Po godzinie twarz ziemi dała się rozpoznać i widzieli na wylot przez każdą górę, a za górą Dolinę, a w niej ¦ dom. Ten dom ich narodzin, dzieciństwa i młodości (w wyjazdach, ale w powrotach tylko tu, bo gdzież można było wrócić, jeśli nie do domu?) stał nieodgadniony i jakby odwrócony od nich. Im bliżej podjeżdżali, tym silniej czuli zdradę, co się dokonała po kryjomu, wówczas gdy oni wierzyli temu domowi bardziej niżli sobie, bo inaczej czym wytłumaczyć ich tyloletnią nieobecność, czym wyjaśnić ich wyjazdy z coraz rzadszym powrotem ¦ jeśli nie pewnością, że dom jest wieczny i niezniszczalny? I jak mają teraz objaśniać swe życie ¦ czyżby dojrzałość ich to nic innego, jak przejście na pierwszą linię tych, co mają umierać?! Bo oto za plecami mają już swe dzieci, dla których są wiecznością, a przed sobą tylko pamięć tych, co odeszli, ł nic więcej. 69 Gdy samochód skręcił na znajomą drogę nad Jantkową chałupą i mieli skręcić na łączkę, na której ślady krowiej pracy i kreciej roboty, i gdzie ojciec zawsze witał ich i żegnał, bo to były jego włości i ojcowizna jego ojców (tu żegnał ich i w to lato i żegnając zapłakał, po raz pierwszy, nieporadnie i brzydko jak złe dziecko), opadły ręce znad kierownicy i stali przez parę minut, dotknięci poznaniem utraty. Była to chwila jasności tak wielkiej, że gdyby miała trwać dłużej, nie przetrzymałby jej nikt. Ale za moment zstąpiła na nich łaska nierozumienia i mieli tak ¦ na wpół w wierzeniu, a na wpół w wiedzy zmąconej przez brak jakiegokolwiek porównania ¦ asystować przy tym, co się zwało pogrzebem ich ojca. I tak osłonięci litościwym skrzydłem, z ludzka zaprzątnięci chwilą pogrzebu ¦ odkładali ten pogrzeb, prawdziwy i ostateczny, gdzieś na jutro. A jutro miało przyjść ¦ najpierw niedowierzanie (czyż może tak być, aby go nie było? On jest. A gdzie jest? O, t a m właśnie...), później zaś przyzwyczajenie, że on jest, ale odsunięty w życie, co było wczoraj, a które trwa we mnie dziś, gdy wspominam lub śpię i śnię go. I tak z latami coraz bardziej plącząc czas, mieli czynić miejsce temu, który powraca, ale nigdy już nie wyprzedzi ich w dniu jutrzejszym, ale zawsze będzie w tym, co było... Stali więc przy ojcu w tym pokoju o ślepych lustrach, w jasności świec i w ciemności śmierci, która się okryła czarnym płaszczem tajemnicy. A tuż za nimi czekali już Antek od ciotki Maryśki z bratem Bolkiem, trzymając wieko potrzebne na wieczność, aż do zmartwychwstania (jak było wyobrażone na suficie w kamiennym kościele, gdzie każdy wskrzeszony odwalał swe wieko), i młotek, i gwoździe z ojcowego zapasu. Gdy Hortensja po raz ostatni dotknęła czoła ojca i jego policzków (które nie wiadomo dlaczego, znów zmiękły, ale nie powróciło już do nich ciepło życia), wzięli się rzeczowo i bezceremonialnie do dzieła. Oni przyklękli, ale nie było nikogo, kto by ich pobłogosławił, bo nie ich miała to być droga. A kiedy umilkły ostatnie uderzenia młotka, Antek z Bolkiem-i dwaj z sąsiedztwa ¦ ujęli trumnę z końców i zwlekli z tego stołu, na którym niegdyś wesele i radość, a teraz rude plamy ¦ bezwstydne i nie do uwierzenia. I pokłonili się trzykrotnie trumną progom tego domu ¦ przy wyjściu z pokoju i na ganeczku ¦ i wyprowadzili go do sadu. Tam utworzył się pochód: z wieńcami, chorągwiami i krzyżem na przedzie; z trumną podpartą przez Ryszarda i trzech mężczyzn i z ludźmi, którzy szli za nią ¦ noga za nogą, aż doszli do drogi, stąd do kościoła i pod lipy. Gdy grabarz się babrał w mokrej glinie, odrywając ją od łopaty jak nie dopieczony chleb, Ryszard pomyślał, że oto zyskiwał przez te lata w Dolinie, aż na powrót (jak w dzieciństwie) los począł zabierać, co było dane, aby znać zbytnio nie ufał temu, co w płynięciu i w wędrówce, której kres (lecz nie wytłumaczenie) o rok lub o krok, albo na głębokość łopaty. Hortensja zaś nie wierzyła swym oczom, które i bez tego były we łzach i w niewidzeniu. 6 70 Stół zastawiony czymkolwiek: kiełbasą, salcesonem, chlebem i kiszonym ogórkiem od ciotki Hanki. I wódka ¦ najbardziej prostacka i upojna, po której ból głowy, a przedtem szum i łatwość wszystkiego, a jeśli ciężar na sercu, to lotny i podniosły niby na filmie. A przy stole brat Hortensji (matka, ale wypowiedziana inaczej przez naturę, która lubi się powtarzać, ale w sposób ironiczny cytując siebie po to, aby się dać ująć w cudzysłów), który rozpromieniwszy swą ładną twarz pierwszym kieliszkiem, przewodził stołowi; ten słuchał go do czasu, aż wódka rozwiązała języki. Obok Michalina (i Henryk, mąż jej ¦ małomówny i zamknięty) dumna ze swego brata, któremu się powiodło i który miał to wszystko, do czego dorastali dopiero jej synowie. Hortensja ¦ zapuchnięta i w czerwone plamy od wódki i od tego dnia. Kum Sznurek ¦ tak wysuszony, że można przechowywać go w domu jak psią skórkę albo pamiątkę z czasów pradawnych. Ognisty Sromek ¦ zajęty salcesonem i słuchaniem wieści ze świata, a szczególnie wszelkich wiadomości o samochodach, w których syn Marcina był wyrocznią, z uwagi na własny samochód i na współczesne wyznanie, gdzie się modli do siły ukrytej w silniku i wyznaje wniebowstąpienie w rakiecie. Jantek ¦ milczący, ogryzający ogórek jak kość (ten sposób jest dobry na wzmocnienie apetytu, bo inaczej można się upić strażacką do nieprzytomności). Trzy ciotki ¦ nagle wszystkie ostronose i ptasie, niby bociany zebrane z jesiennego pola. Wuj Leon ¦ melancholijny i wpatrzony w coś, co było za oknem. Jego syn Wojtek ¦ niecierpliwy do wódki jak spragniony koń zatrzymany przed studnią. Antek i Bolek od ciotki Kaśki ¦ obaj z szacunkiem dla swego kuzyna, co wyrósł na inżyniera, ale też z pamięcią o swym miejscu na świecie. Wreszcie ¦ Ryszard, co do którego mam pewne podejrzenia, bo czasami wydaje mi się, że nie on siedział przy stole, ale siedziała sama myśl o siedzeniu i sama pamięć tego siedzenia; natomiast on został wymyślony po to, aby zgadzała się liczba stypowiczów oraz aby zachował swą twarz ten Ryszard, co się porwał na współuczestnictwo i współbycie w tym samym czasie i miejscu, w którym istnieli oni wszyscy: od brata inżyniera począwszy, a na Kaśczynych synach skończywszy. Siedzieli więc wszyscy (ale kotka nie plątała się już pod stołem, jak lis w lesie obfitym w łupy) w ten wieczór, który zamknął dzień pełen smutnego natchnienia, dzięki któremu poczuli (o, paradoksie!), że życie istnieje i że ma smak słodki, choć zaprawiony goryczą jak od piołunów. A nawet matka zdawała się podzielać ich smutne wesele, rosnące z każdym kieliszkiem, gdyż była podniecona, lecz bez gniewu i w zgodzie z ogólnym rozgwarem: dwukrotnie próbując jakiejś śpiewki o chłopcu i dziewczynie i dwukrotnie potykając się na słowach (nie na melodii, ta w niej dźwięczała jak w zasłuchanym dzwonie), które umknęły w niepamięć. I Ryszard (taki, jaki powinien był być wówczas, bo jaki był naprawdę ¦ któż to wie) oderwał się od stołu jak łódź od przystani i wypłynął na morze tego rozgwaru biesiadnego, w którym było miejsce dla wszystkich, tylko nie dla ojca, który był tego domu przyczyną, jego dniem codziennym i jego nieśmiertelnością. „Ojciec...” ¦ powiedział, ale ponieważ był w oderwaniu, nikt go nie usłyszał, a nawet jeśliby usłyszał, nie pojąłby wcale. „Ojciec...” ¦ powtórzył po raz drugi. I znów poczuł swoje oderwanie i swoją dwuznaczność. 71 Wyszedł do pokoju, gdzie lustra dalej były zaćmione chustą żałobną, i nagle zrozumiał, dlaczego ci ludzie zamykali widzenie lustrom, jak pojął, dlaczego sam musiał otwierać oczy, objaśniać i odbijać w swym mózgu. I żeby do końca wyjaśnić tę prawdę o nich i o sobie, zdarł zasłony i znalazł się naprzeciw siebie samego. I ujrzał się już trzydziestoparoletnim i porażonym tym czasem, który go począł naznaczać na skroniach przedwczesną siwizną. Ale przecież gdyby teraz stanęli koło niego Antek od ciotki Kaśki z Wojtkiem od wuja Leona, tym wyraźniej dostrzegłby ich wierność czasowi i życiu, gdyż zdawali się być o dwa życia dojrzalsi, chociaż przed laty, gdy odprawiał tu swe wesele, on był ich starszym bratem. I to ciągłe widzenie siebie i tego, co jest, wydało mu się teraz nad wyraz dręczącym i ¦ jak to pomyślał przed chwilą ¦ dwuznacznym. Zamknięty w jednym czasie swej świadomości siebie, chciał oszukać czas nigdy nie będąc z nim w tej zgodzie, którą znają Antek z Wojtkiem. I dlatego w młodości nigdy do końca nie mógł być młody (choć przejęty był swą niedojrzałością), a w dorosłości do końca nie będzie dorosły; a więc na dobrą sprawę nigdy ¦ na serio. I jeśli będzie się starał być w zgodzie z życiem, to tylko w odrywaniu się i w nazywaniu, gdy oni (jak teraz ojca) mają w sobie wszystko bez wątpliwości i bez potrzeby słowa, bo w p r o s t o c i e. Tymczasem Hortensja ¦ wciąż przy stole i w plamach aż po szyję — wchodziła w swoją dojrzałość, ciemną i niepojętą, w której miała zakosztować smaku samodzielności zupełnej, bo bez ojca, który był pewnością i trwaniem, i z Ryszardem, który nie mógł zasłonić jej przed tym zdziwieniem: jakiż sens ma życie, skoro odchodzą najlepsi? I czy możliwe jest odejście całkowite, choć faktem jest, że nie ma tego, który dla niej był zawsze? Gdy Ryszard stał w pokoju naprzeciw lustra, w którym niegdyś widział wesele odbite wraz z butelką rumu i bukietem od Słowika (a później ¦ swoje dzieci i odciski ich tłustych łap) ¦ weszła matka z różańcem na szyi, za który co rusz się łapała, jakby chcąc ratować swe życie. Za nią Michalina. Obie kobiety już skazane na siebie: matka jeszcze bez wiedzy o tej zmianie w swym losie; Michalina do głębi dotknięta niesprawiedliwością świata, gotowa zająć się matką, gdyż wówczas miała pełne prawo, aby zagarnąć cały spadek po rodzicach. (Nie minął rok i z matki wyparowało jej jędrne i silne ciało i, wysuszona na mumię, legła posłusznie do trumny, składając ręce w niemej rozpaczy. A gdy to się działo, padł strach na ludzi z okolicy, że omijali dom pod blachą z daleka. Lecz kiedy Michalina ¦ zamknąwszy na klucz wszystkie drzwi i zastawiwszy łóżko matki parawanem ¦ wychodziła, co odważniejsze sąsiadki stawały pod oknem, wzywając Marcinową. Ta nic, tylko wołała: „Chlebusia, chlebusia!” Nikt nie odważył się zjawić z chlebusiem, a tym bardziej ciotka Hanka, bo się bała Michaliny jak ognia. I rzadko kto przez tych kilka ostatnich miesięcy, gdy Michalina zjechała ze swą matką ¦ którą już z samochodu wynoszono na rękach ¦ widział na oczy Marcinową, gdyż trzymana była w zamknięciu: w półmroku i w smrodzie. A kiedy zmarła w przedostatnim dniu studenckich wakacji, że synowie Michaliny mogli spokojnie odjechać na nauki, nie dopuściła Michalina kobiet do swej matki i tak wyszło, że nie było komu odśpiewać za jej duszę. A do siostry i brata wysłała telegram na pięć minut przed pogrzebem. Spakowawszy całą ruchomą majętność, jaka jeszcze pozostała ¦ bo dom szedł w dzierżawę ¦ Michalina na odjezdnym rzekła parę słów temu, kto potrafił powtórzyć dalej; „Nie wtykajcie 72 mi tu swego nosa; ludzie są jak psy. Sama sobie radziłam i dalej poradzę”.) I oto teraz obie kobiety ¦ oddane sobie, aby znać do końca wypełniło się przeznaczenie każdej (matki ¦ w umieraniu ogołoconym z wszelkiego dobra, bez którego niegdyś nie widziała swego życia; córki ¦ w oschłej logice tej sprawiedliwości, która nie znała serca), stały naprzeciw niego, który zjawił się w tym domu przed laty. I znów widziały go jak wówczas: nie poznając, a jeśli poznając, to bez związku z ich życiem. ¦ Panie — mówiła matka — panie, prawda, że jeszcze wcześnie, jeszcze nie pora... A Michalina: ¦ Nie gadaj mi tu. Rozbieraj się. Masz tu swój nocnik, żebyś znowu nie nabrudziła. I Ryszard wycofał się do pokoju, w którym gwar stypy, i usiadł koło wuja Leona. ¦ Tak to, Rysiu ¦ wuj Leon do niego ¦ tak to jest. Śniłem go przedwczoraj; przyszedł do mnie, stanął koło łóżka i się śmieje. „Czego się śmiejesz?” ¦ pytam. A on mówi: „Popatrz, zaraz będą żniwa, a pole kwitnie jak w maju”. Rzeczywiście, patrzę i widzę, że na polu nic, tylko kwiaty: same maki, bławaty i rumiany. Niedobrze jest ¦ myślę ¦ trzeba baby wołać i pole plewić. A Marcin mówi: „Nie trzeba, wszystko się Panu Bogu przyda”. Tak powiedział: „Wszystko się Panu Bogu przyda...” I obróciwszy się ku niemu, patrzył wyczekująco. ¦ Tak, Rysiu, jemu pora żniw, a żonie same utrapienia. Była to gospodyni, Rysiu, pierwsza na całą Dolinę. A jak śpiewna! Nikt tak nie śpiewał, jak ona, bo miała do tego duszę. Co to się robi z człowiekiem, że mu tak rozum pomiesza? Z czego to jest? I znów zatopił spojrzenie w oknie, ukazując swój profil satyra żartego tęsknotą za czymś, co było wstydliwe, smutne i wiecznie pożądające. A było to okno, przez które przepychał się księżyc i skąd słońce cedziło swą letnią jaskrawość przez gałęzie, co rok gęstsze. I skąd tylko o krok do rosy porannej: wystarczyło odrzucić haczyk i przerzucić nogi przez niski parapet. Było to też to samo okno, w które zapukał Ryszard, gdy w czas wakacji zjechał wieczorem do Hortensji i zobaczył za szybą młodą kobietę z dzieckiem na ręku: dziecko było wielkogłowe i przypominało mu kogoś znajomego z fotografii. I wtedy właśnie wybuchło w nim to pożądanie burzące krew ¦ proste, gorące i bez opamiętania. Wówczas też po raz pierwszy poczuł smak tego stanu, który narzucił sobie ¦ czy też jemu narzucono ¦ w pamiętne sierpniowe lato. Pomyślał: „Zostać tutaj, w tym domu, być do końca mężem i mężczyzną, porzucić ów świat wątpliwy, w kłamstwie i w bezradności, która dla mężczyzn jest niczym prolongowany wyrok śmierci”. Ujrzeli za oknem, najpierw wuj Leon, później on ¦ czyjąś twarz szczupłą, czujną i nieruchomą jak odbicie portretu. Twarz przywarła do szyby, na wysokości czoła przysłonięta ciemnością, i patrzyła na nich, gdyż tylko oni ją widzieli. ¦ Ki diabeł! ¦ wuj Leon trącając go w łokieć. Za moment do izby wciągnął Antek Weronikę-Bożą Mękę. Posadzono go za stołem, ktoś nalał szklankę wódki i do ręki wetknął kawał kiełbasy. Weronika w milczeniu przeżuwał kiełbasę i przystawiwszy się do szklanki, wyciągnął ją do połowy. Wypiwszy, rozejrzał się po izbie, ale wciąż był jak 73 ktoś nie z tego świata: z głową wciśniętą w ramiona, w starym berecie nasuniętym na czoło, o ogromnych ciemnych oczach, w których tliła się nieufność i wrażliwość, która była tak intensywna, że możliwe, iż tak właśnie milczy cierpienie w oczach zwierząt skazanych na ubój. Wyciągnął chudą rękę o dłoni dziwnie panieńskiej ¦ szczupłej i długopalcej ¦ i wziąwszy następny kawałek kiełbasy wsunął go do kieszeni. ¦ Weronika, Weronika, ojciec pewnie z tydzień nie jadł, a ty łazisz po ludziach. Weronika uśmiechnął się bezradnie i pochyliwszy się do Ryszarda wyszeptał z żarliwością: ¦ Panie, to dla tatuli kiełbaska. Panie, niech pan nie słucha, co mówią. Oni jeszcze nie wiedzą, żeby tylko wiedzieli! ¦ Poszedłbyś, Weronika, do pracy ¦ znowu ktoś do przybyłego. ¦ Nie wstyd siedzieć ojcu na karku i pensje starego przepuszczać w gospodzie? ¦ O czym nie wiedzą? ¦ Ryszard do Weroniki takim samym szeptem. ¦ Ten, kto przyjmuje komunię świętą niegodnie, spali się od środka. A oni wszyscy topią Pana Jezusa w wódce. Wiem o tym. ¦ A ty czemu pijesz, Weronika? ¦ Jeśli się nie nawrócą, przyjdzie wielki ogień i wszystko tak wypali, że nic się nie urodzi. Wszystko trzyma się tylko na jednym włosku. Tylko na jednym włosku. Znów wyciągnął swą delikatną dłoń nieroba po kiełbasę, wsuwając ją do kieszeni, a potem złapał się za szklankę. ¦ Piję, jak dają. Ja wiem, co to jest wódka i co jest człowiek wtedy wart. Oni myślą, że wszystko trzymają w garści. Żeby oni wiedzieli, żeby tylko wiedzieli! ¦ Mówisz, że świat wisi na włosku. Na jakim włosku? ¦ Świat wisi na włosku ¦ zgodził się Weronika i twarz jego skrzywiła się w grymasie bólu. ¦ Powiadają, Weronika, żeś widział samego diabła. Prawda to? ¦ wuj Leon od początku uważnie słuchający Weroniki. ¦ Nie gadajcie tak, człowieku. Wyplujcie to słowo! Wuj Leon rozstawiwszy kolana gęsto splunął, ale profil jego stał się prześmiewczy, jakby to nie wuj Leon spluwał, tylko ktoś za niego. ¦ Nie trzeba wymawiać tego imienia. On tylko na to czeka. ¦ No to jak, widziałeś fyrtka czy nie? ¦ wuj Leon swoje, znów melancholijny i pożądający. ¦ Pójdę sobie. A wam, gospodarzu, mówię: pilnujcie swoich oczu! Moce będą poruszone, kiedy on spadnie do środka ziemi. A tymczasem jego czarna godzina. Mówię wam... I Weronika nie zważając na Antka i na Wojtka od Leona, którzy łapali go za poły wyszmelcowanej kurtki, opuścił izbę. ¦ Boży głuptak ¦ podsumował wuj Leon, nie wiadomo, czy z naganą, czy tylko stwierdzając fakt. Gwar przy stole wzmagał się, lecz wódki było coraz mniej ¦ tylko ogórki i chleb, bo i kiełbasę zjedzono, a z doniesieniem dalszych zakąsek Michalina nie kwapiła się zbytnio, gdyż przeliczyła wszystko w komorze i wyszło tego na miesiąc dla niej z Henrykiem i matką. I na paczki, które trzeba słać synom. 74 Jeden po drugim opuszczali żałobni goście dom, aż pozostali sami: dzieci i Ryszard z Henrykiem, bo i matki nie było. Ta poddała się gorączce mózgu, który przemieszawszy dzień z nocą, jawę z marzeniem, przywłaszczył sobie matkę na władanie tak niepodzielne, że nie pozostało z matki nic dla innych. Pustka tego owdowiałego domu (który był też domem sierocym) byłaby nie do zniesienia, gdyby nie sen, który przyszedł jak śmierć rozłożona na raty. 7 Michalina przeliczyła pieniądze po raz drugi i trzeci i krowa, potykając się o wysoki próg (o który potykała się, ilekroć ojciec ciągnął ją na wolę), opuściła obórkę, aby więcej już nie powrócić. Zahaczając krzywym rogiem o niebo odmaszerowała za ludźmi, którzy wiele sobie obiecywali po jej brzuchatym dostojeństwie i tych bokach gładkich i lśniących. Pies Burek niechętnie obszczekał przemarsz Kwiatuli i wizytę ludzi, których w te dni wiele, i zwinąwszy się w kłębek legł na swym posłaniu sporządzonym w składziku, gdzie pełno żelastwa, a pod dachem skóry królików. Nadszedł jego czas, on o tym wiedział tą wiedzą bezmyślną i przenikającą go na wskroś jak głód, pożądanie lub strach. I tak miał przeleżeć przez tydzień, objęty coraz czulszym osłabieniem, nie jedząc, a tylko gasząc pragnienie. Do końca wierny temu miejscu, wówczas gdy kotka ¦ żyjąca z domem na kocią łapę ¦ odeszła tam, gdzie koty sprawiają swój bezdomny pogrzeb. I dopiero na wiosnę miał się ulitować nad jej samotnością przebudzony czerw. Również krzyworoga Kwiatula, pamiętliwa aż do zapamiętania się (w tej obórce ojcowej, w łączce soczystej i w nim, który grzmocił ją pięścią w bok i podstawiał pełny cebrzyk, i dawał ulgę wymieniu), obdarowawszy Michalinę pięcioma tysiącami, swym nowym gospodarzom zostawiła ¦ mięso i skórę. A spieszyli kotka z Kwiatulą i psem Burkiem do tej gospodarki, gdzie już gospodarzył Marcin, wyglądając, czy aby czasem nie gnają przez łąki pies z kotem ¦ na końcu Kwiatula, bodąc słońce i księżyc pełny jak ceber lub dzban. Najdziwniejsze, że i myszy znikły w tę jesień i przez zimę dom stał jak opuszczony statek, sprawiając niezmierny smutek karaluchom osamotnionym aż do śmieszności. Również pająki, które, okazało się, że są ciepłokrwiste, zastygły w rozpaczy równającej się śmierci. Gdy więc na wiosnę zjechała Michalina (która już przeniosła się za mężem do Przemyśla i wreszcie była jak Hortensja i brat ¦ w mieście, nieco gorszym, bo powiatowym, ale równie prawdziwym), na środku kuchni znalazła kopiec usypany na wysokość stołka, a w kopcu ¦ mrówki. I gdy chciała zalać je wrzątkiem, okazało się, że mrówki mają przydział na lokal, przedłużany co roku przez ojca przez te trzydzieści i siedem lat. Więc Michalina tym szybciej zabrała się do porządków, chcąc wygnać mrówki nawet z podziemnego świata: wstrzykując pod podłogę truciznę produkowaną na tę okazję. Za karę podłoga poczęła rozsypywać się w próchno, a również ściany ¦ szczególnie w okolicach podokiennych i dom stracił na wartości, gdy Michalinie potrzebne były pieniądze, aby wreszcie zacząć żyć jak człowiek. 75 W ten ostatni poranek Michalina jeszcze nieświadoma tego, co miał jej zgotować dom, ogłosiła konfiskatę mienia, zaznaczając, że całą ruchomą i nieruchomą majętność jej przeznaczył ojciec (a również polisę na swoją śmierć, którą starannie opłacał, chcąc tym okupić jej lepsze życie, gdyż był sprawiedliwy jak nikt i widział krzywdę pierworodnej). Tak więc radio synowi, bo się uczy i musi się podkształcać w polityce światowej; naczynia i pościel ¦ drugiemu, gdyż niedługo mu do żeniaczki. Meble trza sprzedać, bo cóż dziś po takich meblach? I nie wiadomo skąd się zwiedziawszy, zaczęli przychodzić ludzie, targować meble, wypytując też o koniczynę, buraki i kartofle, bowiem Marcin znany był ze swej gospodarności. Michalina, załatwiwszy przybyłych, dalej spisywała wszelką ruchomość, poganiając Henryka. Ten, przetarłszy szkło w okularze, przyglądał się swej żonie, a potem zamiatał, gdzie mu wskazano. Ryszard i Hortensja (a również jej brat) byli tu zupełnie zbędni, jeśli nie z tych, co zawadzają. Jedli więc śniadanie w pośpiechu i w zakłopotaniu, czując, że są nie u siebie wbrew pozorom, które wskazywały na dom ojca i matki. A były to pozory dobrze obmyślane, bo ktoś chciał im wmówić rodzicielski dom oraz ten dom weselny, w którym, zdawało się, że wczoraj wstępowali w swą dojrzałość. Ten ktoś był nie lada sztukmistrzem, skoro dwa okna (jedno na podwórko pochyłe i bieloną obórkę, a drugie w ogród) i kredens z dziesięć razy smarowany na biało, i stół czteronogi, i dwunogie gumiaki postawione na baczność, i wiśniowa szafka przypominająca o krwistym łóżku, na którym matka porodziła córkę, aby córka mogła porodzić wnuczkę, skoro to wszystko było jak naprawdę, a nie jak w opowieści o domu, który umarł. Lecz oni nie dali się zwieść tym pozorom i przedmioty, meble i cały dom tracił na oczach swą duszę, stając się martwym i bez tej treści, która jest we wszystkim, co istnieje. I patrzyli na to nie istniejące istnienie ze smutkiem ogromnym, gdyż umieranie i śmierć rzeczy i domu przypominało im inne umieranie i śmierć inną. I gdyby mogli, założyliby czarną przepaskę na oczy, aby więcej nie widzieć tej znikomości, która panoszyła się ¦ bezczelna i trywialna ¦ gdyż dom i rzeczy jego, pozbawione swej duszy, stały się krzykliwe, płaskie i dosłowne, jakby zdjęte z nosa Cyklopa (ten widzi jak kura ¦ zawsze jednym okiem). Ryszard, jako najbardziej świadom swych myśli, najłatwiej uległ w tej nierównej walce: chwyciwszy kieliszek cisnął go o podłogę, patrząc, jak łatwo opuszcza on swą formę. Wyrwawszy się na dwór pognał za obórkę do wychodka podobnego do trumny postawionej na sztorc. I zasiadłszy nad okrągłym wycięciem, patrzył na Kocioł, który cały zmieścił się w dziurze po sęku z tej deski, która, być może, dojrzewała do swego przeznaczenia na jego wilgotnym zboczu. Kocioł jak przebudzony wulkan oblókł się w białe opary i dymił w niebo przybladłe i bez barwy. I to śmieszne miejsce (choć równie ważne, jak łoże do snu i stół do jedzenia) nie odebrało Kotłowi i tym górom, które majaczyły na prawo i lewo, nic z powagi ani z melancholii gór postawionych przed swym losem. Bo nie wątpił już Ryszard, że i góry miały swój los i swe przeznaczenie ¦ tajemne, bo trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe do rozgryzienia. I jeśli coś można było o nich wiedzieć, to tylko tyle, że są ścianą dla Doliny i w ścianie 76 tej wyrąbano prześwity w nieskończoność świata ugiętego (gdyż faktem było, że dwie proste zakrzywiają się w przestrzeni i spotykają się stęsknione za sobą), lecz nieulękłego i nie poddanego. Zaś Dolina była dla gór ich podnóżkiem pod ciężką podeszwę szczytów i ich zaprzeczeniem, bo gdy góry szły w niebo, Dolina szła w głąb ¦ ku środkowi globu. I stąd bliskość oleju skalnego (i dlatego właśnie w Gorliczu zjawił się człowiek, co z gęstej smoły wyciekającej z czarnych źródeł, którą przedtem sycono pakuły na pochodnie, smarowano nią osie u wozów i dachy chroniono przed zgnilizną, pierwszy na świecie wydobył substancje lotne i palne i rozświetlił nimi półmrok świata), i bliżej wszelkiego korzenia, który, jak wiadomo, im głębiej się zakorzenia, tym potężniejsze drzewo wykarmi; i bliżej też do dna owego leja, który wydrążył swym nikczemnym cielskiem Lucyferus, strząśnięty jak przeźrzałe jabłko z wysokości. Załatwiwszy swą codzienną potrzebę Ryszard wyszedł na zewnątrz i Dolina obstąpiła go z trzech stron, a z czwartej stanął dom i oczekiwał, co on jeszcze może pomyśleć o nim, skoro dom sam o sobie nie myśli, a jeśliby pomyślał ¦ to żałobnie i w pogrzebowym zaśpiewie. Burek wylazł ze swej dziury wyciętej w ścianie i podstawiwszy łeb pod rękę, ogon trzymał opuszczony, jakby chciał go capnąć zębami. Kury ¦ jeszcze nie wyłapane i nie zjedzone ¦ podbiegły ciężkim kłusem i gapiły się na niego jak na coś, co można dziubać aż do samej kości. W żywopłocie mignęło rubinem oprawionym w biel: być może, że była to łaska, ale bardziej prawdopodobne, że było to szkło i szmaty, które Michalina wyrzuciła na spalenie. I wówczas w drzwiach stanęła Hortensja ¦ złotowłosa aż do rudości i wężowa, ale już o biodrach utoczonych i o piersi stromej i wyniosłej ¦ i po raz drugi (jak wtedy pod Kozicą) Ryszard zrozumiał, że jest ona Hortensją ¦ ogrodem kwietnym, Hortensją ¦ Doliną, bowiem stworzono ją z ziemi, wody i ognia; że jest narodzeniem, pożądaniem i zniszczeniem; a jest też żoną, matką, choć nadal być jej dziewczyną. Ale ona o tym nie wiedziała i wiedzieć nie mogła i dzięki temu tym pełniej mogła kwitnąć ¦ teraz i potem: w swych dzieciach i dalej, aż po kres życia. I on-ja pomyślał jeszcze: „Hortensjo, Dolino, życie moje...” 1973 77 SPIS TREŚCI Hortensja i Ryszard …………2 I powstanie, co upadło....…42