Andre Carneiro W ciemnościach Wladas później niż wszyscy zwrócił uwagę na to niezwykłe zjawisko. Był mężczyzną samotnym; roztargnionym, ale nie pozbawionym zdrowego rozsądku. Dopiero drugiego dnia, kiedy już wszyscy mówili, że światło dzienne stało się mniej intensywne, a także sztuczne oświetlenie straciło poprzednią jasność, stwierdził, iż istotnie tak jest. Jakaś starucha krzyczała wniebogłosy, że to koniec świata. Ludzie zbierali się w grupy i rozprawiali o fenomenie: tłumaczono go uciekając się do metafizyki, podpierając ją niekiedy wywodami naukowymi, zresztą żywcem wyrwanymi z gazet. Jak zwykle poszedł do pracy. Jego szef, z reguły nieosiągalny, siedział przy okienku i rozmawiał z jakimś znajomym. Większość urzędników nie przyszła tego dnia do biura. Ogromna sala świeciła pustkami, co jeszcze bardziej podkreślało niezwykłość sytuacji. Naukowcy badający problem czasu pierwsi rozpoczęli obserwację fenomenu. Światło stawało się coraz słabsze, budynki i wszystkie przedmioty pogrążały się w rozprzestrzeniającym się stopniowo mroku. Na początku postawiono hipotezę, iż jest to niewytłumaczalne złudzenie optyczne, ale odrzucono ją, ponieważ światło elektryczne również traciło swą jasność. Kobiety mówiły, że nie sposób nawet ugotować zupy, gdyż woda nie wrze i jarzyny i mięso wciąż są twarde. Wladas podszedł do szefa, który właśnie cytował opinie pochodzące z wiadomości radiowych: Były niekonkretne i przeczące sobie wzajemnie. Ludzie, coraz bardziej zdenerwowani, ulegali panice: stacje autobusowe i kolejowe wypełniały tłumy każdy uciekał, choć nie umiał wyjaśnić, dokąd. W "Wiadomościach z ostatniej chwili" poinformowano, że cienie się rozprzestrzeniają i pogłębiają coraz bardziej. Najpierw ktoś zapalił zapałkę i wkrótce wszędzie zaczęto robić podobne doświadczenia. Włączono latarnie elektryczne, zapalono pochodnie i umieszczono je na rogach ulic. Płomyki ognia stawały się coraz bardziej anemiczne i żarówki też nie świeciły jak poprzednio. Nie mogła więc to być zbiorowa halucynacja ani epidemiczna choroba oczu. Przysuwano dłonie do płomyków ognia, które przestawały parzyć. Ludzie zaczynali odczuwać strach - nie stał się on jednak udziałem Wladasa. Nastąpiło ogólne ożywienie, dyskutowano tylko o tej sprawie-to wydarzenie, ważne dla całego społeczeństwa, spowodowało, że ludzie zbliżyli się do siebie i oderwali od zwykłych problemów jutra. Wrócił do domu po szesnastu godzinach. Włączono już oświetlenie elektryczne. Ale nie było jaśniej - wokół żarzyły się tylko czerwone kule podobne do sygnałów świetlnych semaforów przestrzegających przed niebezpieczeństwem. W barze, w którym zwykle jadał podano mu, jak zauważył, niedopieczone grzanki. Właściciel lokalu i jedyny kelner wyszli, zanim skończył jeść. Wladas bez trudu dotarł do swojego mieszkania; wracał zwykle dość późno i nie miał zwyczaju zapalania światła na klatce schodowej. Winda nie działała, więc wszedł schodami na trzecie piętro. Włączył na cały regulator małe radio na baterie i przystawił ucho: usłyszał lekki szmer, ale nie był pewnie, czy to głos spikera, czy zakłócenia. Siadł na krawędzi łóżka z przygnębiającym uczuciem osamotnienia. Otworzył okno i pocieszył go widok milionów czerwonych kulek, oznaczających okna wieżowców, których sylwetki wzbijały się wysoko ku bezgwiezdnemu niebu. Po omacku poszukał w szufladzie świecy i zapalił ją. Nie czuł ciepła maleńkiego płomyka, w którego bledziutkim migotaniu zaledwie dojrzał wskazówki zegarka. Poczuł się źle i ogarnął go jeszcze większy smutek - być może z powodu braku ruchu na ulicy. Nie słychać było żadnego samochodu, natomiast wzmagały się dobiegające z oddali wołania - może krzyczeli ludzie błąkający się po mieście, ojcowie powracający pieszo do swoich domów. Gdyby nie ów bledziutki płomyk świecy, chętnie uwierzyłby, że elektrownia na chwilę wyłączyła prąd. Otworzył lodówkę i wypił trochę mleka. Lód odrywał się z suchym trzaskiem, agregat nie działał. Nie mógł też spuścić wody w ubikacji - jeszcze trochę i zbiornik w całym budynku będzie pusty. Zatkał korkiem wannę i napełnił ją wodą po brzegi. Znalazł latarkę kieszonkową i w jej anemicznym świetle zaczął gorączkowo przeszukiwać swoje niewielkie mieszkanie. Na stole w kuchni położył paczki mleka w proszku i cukier. Miał jeszcze ciasteczka i pudełko cukierków. Inaczej jest kiedy się ma rodzinę. Zawsze łatwiej o pomoc. A człowiek samotny musi przygotować się na najgorsze. Zamknął okna, z przyzwyczajenia pogasił światła i położył się. Poczuł zimny dreszcz przeszywający ciało: teraz dopiero zrozumiał grozę sytuacji. Nigdy jeszcze w przeciągu całej historii nad Ziemią nie zapadły takie ciemności. Nie tylko gasło słońce, ale przestawało funkcjonować wszystko, co wytwarzało światło i ciepło: stanęły elektrownie i maszyny. Nie było ognia, łatwopalne substancje chemiczne zatraciły swoje właściwości, kamień pocierany o kamień nie dawał iskry, pogasły nawet nikłe światełka robaczków świętojańskich. Spał bardzo niespokojnie budząc się z koszmarów i ponownie zasypiając. Z mieszkania obok dobiegł go głos dziecka proszącego matkę, aby zapaliła światło. Zerwał się. W światełku latarki elektrycznej, którą trzymał przy sobie, zobaczył że jest ósma rano. Wyskoczył z łóżka i podbiegł do okna. Ciemności były prawie absolutne. Na wschodniej części nieba połyskiwało okrągłe czerwone słońce, jakby zza grubego przydymionego szkła. Po ulicach przemykały się ludzkie niezdarne cienie. Wladas z trudnością zdołał się umyć, poszedł do kuchni, zjadł kilka ciasteczek i popił skondensowanym mlekiem. Siłą przyzwyczajenia pomyślał o pójściu do pracy. W tym momencie doszedł do wniosku, że nie wiedziałby nawet, jak się tam dostać. Przypomniał sobie, jak bardzo się bał, kiedy go, jako małego chłopca, zamknięto w szafie. Brakowało mu wtedy powietrza, a ciemność paraliżowała. Podszedł do okna i odetchnął głęboko. Na czarnym tle nieba odbijał się czerwony dysk słońca. Zaczął chłodno analizować sytuację. Na początku uczeni postawili kilka hipotez. Wtedy jeszcze działało i radio, i drukarnie, i głośniki na ulicach, więc wiadomości i odkrycia naukowców dochodziły do społeczeństwa. Czy rząd przedsięwziął środki, ochrony kraju? Czym należało tłumaczyć zjawisko zanikania promieni słonecznych przy równoczesnym zachowaniu temperatury powietrza? Zapewne przyczyną było rozchodzenie się jakiegoś niewidzialnego gazu o nieznanym składzie, nieznanego pochodzenia. Wladas nie mógł zebrać myśli. Ciemność powodowała w nim pragnienie znalezienia sobie bezpiecznego miejsca. Miał zamężną siostrę, która mieszkała trzy ulice dalej. Potrzeba porozmawiania z kimś zmusiła go do wyjścia. Włożył do kieszeni latarkę elektryczną, choć już nie mogła być przydatna Zamknął drzwi i zaczął iść korytarzem w kierunku schodów opierając się ramieniem o ścianę. Tuż koło niego otworzyły się drzwi i usłyszał jakiś męski głos, w którym wyczuł ton nadziei. - Kto tam? - To ja, Wladas, spod numeru 312 - odpowiedział. Wiedział, że to ten niesympatyczny sąsiad, który ma żonę i dwoje dzieci. - Bardzo pana proszę - odezwał się sąsiad - niech pan będzie tak uprzejmy i powie mojej żonie, że niedługo zrobi się jasno. Ona płacze od wczoraj i dzieci się boją. Wladas zwrócił się do nich po omacku. Zdawało mu się, że kobieta stoi obok swojego męża. Spróbował się uśmiechnąć, choć i tak nikt by tego nie mógł zobaczyć. Niech się pani nie martwi. Jest wprawdzie ciemno, ale wciąż widać słońce. Nie ma powodu do obaw, niedługo się to skończy. - Słyszałaś-zawtórował mężczyzna-to tylko ciemności, nikomu nic się nie stanie, musisz się uspokoić choćby ze względu na dzieci. Stał chwilę, po czym rzekł pospiesznie: - Muszę teraz wyjść, ale jeślibyście państwo czegoś potrzebowali... Na schodach nic nie było widać. Wladas zszedł trzymając się poręczy. Zza drzwi różnych mieszkań dochodziły do niego strzępki rozmów. Może brak światła zmuszał ludzi do głośniejszego wypowiadania słów, a może wydały się one głośniejsze w tak niezwykłej ogólnej ciszy. Wyszedł na ulicę. Słońce stało wysoko, ale praktycznie nie dawało światła, podobnie jak księżyc w czwartej fazie. Od czasu do czasu spotykał jakichś ludzi. Wszyscy rozmawiali bardzo głośno. Niektórzy potykali się na nierównej jezdni. Wladas szedł w kierunku domu siostry, odtwarzając w pamięci drogę. Czerwonawa jasność zanikała w cieniu budynków. Posuwał się wzdłuż ściany, aby uniknąć zderzenia z nadchodzącymi z przeciwnej strony. Powinien już znajdować się w połowie drogi. Zatrzymał się aby złapać oddech. Ciężko dyszał chwytając powietrze, mięśnie miał napięte i czuł się bardzo zmęczony. Jedynym punktem odniesienia była już tylko plama słońca wciąż bledsza i bledsza. Przez chwilę wydawało mu się, że inni widzą lepiej niż on. Aż nagle zewsząd rozległy się krzyki. Wladas odwrócił się: czerwony dysk słońca zamigotał i znikł. Zrobiło się zupełnie ciemno. Wladas wyciągnął zapałki i ostrożnie potarł jedną o brzeg pudełka. Usłyszał charakterystyczny trzask, ale płomienia nie było. Przystawił latarkę do oczu - też nic. Zacisnął kilkakrotnie powieki i zobaczył tańczące jasne plamy. Co robić? Jeśli tak będzie stał, wsłuchując się w chór płaczu przerażonych dzieci i krzyki zdesperowanych ludzi, którzy przestali nad sobą panować, sam gotów popełnić jakiś nieprzemyślany czyn. Ciemności były absolutne. Pozbawiony widoku ledwo rysujących się kształtów budynków stracił orientację. Zaczął przypominać sobie drogę. Nie było możliwe, żeby tam trafił. Może należałoby znaleźć drogę do domu. Która mogłaby teraz być godzina? Przystawił zegarek do ucha. Nie udało mu się podważyć paznokciem szkiełka - chciał wyczuć palcem położenie wskazówek. Dotknąwszy prawą ręką ściany i łuku sklepienia jakiejś bramy, odwrócił się i zaczął iść sunąc stopami po chodniku. Ten odcinek znał; jego ręce rozpoznawały niektóre wejścia do budynków oraz witryny sklepowe. Pocił się i drżał, koncentrując wszystkie swoje zmysły na odnalezieniu drogi powrotnej do domu. Kiedy kręcił się w kółko, na jakimś rogu, usłyszał bełkotliwe słowa mężczyzny nadchodzącego z naprzeciwka. Tamten, być może pijany, pochwycił go, krzycząc z całej siły. Wladas szamotał się próbując uwolnić się z jego objęć, w końcu stracił cierpliwość i zaczął wrzeszczeć jeszcze głośniej niż tamten. Wreszcie chwycił go desperackim ruchem za gardło i popchnął do tyłu. Człowiek upadł, po chwili zaczął jęczeć. Wyciągając do przodu ręce w obronnym geście, Wladas posunął się o parę kroków próbując rozpoznać najbliższe otoczenie. Pijak płakał i jęczał, jakby go coś bolało. Wladas chciał się do niego odezwać, pomóc mu, ale tamta szarpanina pozbawiła go sił. W końcu zrezygnował i oddalił się pospiesznie zostawiając za swoimi plecami płaczącego człowieka. Gdzieś raz i drugi rozległ się łomot rozbijanych drzwi, z domów i mieszkań słychać było krzyki i hałasy pozbawione swej naturalnej osłony, na jaką składały się warkot samochodów, ryki odbiorników radiowych i inne odgłosy miasta. W ciemnościach Wladas dotarł do swojego budynku. Jego ręce macały po drodze ściany kolejnych domów i ich bramy rozpoznając znane szczegóły. Rozradowany, żę wreszcie skończyła się jego wędrówka, zmniejszył czujność i potknąwszy się o pierwszy napotkany stopień upadł. Usłyszał czyjś głos: -Kto tam? - To ja, Wladas, z trzeciego piętra. Odróżnił jeszcze inny głos: - Wychodził pan na zewnątrz? Czy wszędzie jest tak samo? - Wszędzie. Wszędzie jest tak samo. Zapadła cisza, więc zaczął wspinać się po omacku. Wracał wreszcie do swojego mieszkania. Znał jego rozkład, rozmieszczenie mebli i różnych przedmiotów, które były mu bliskie. Mógł je dotykać i nad nimi czuwać, dopóki nie skończy się ten koszmar. Poruszając się ostrożnie otworzył drzwi, po czym padł na łóżko. Odpoczynek był przyjemny, ale trwał krótko. Nie mógł opanować drżenia ciała ani uspokoić myśli. Wszedł do kuchni i wreszcie za pomocą noża zdołał podważyć szkiełko zegarka. Pomacał wskazówki. Była jedenasta albo dwunasta. Nie czuł głodu, ale otworzył lodówkę i zjadł kanapkę, która została mu z kolacji. Z zamrażalnika ciekła woda. Lód rozpuścił się całkowicie. Powoli rozmieszał mleko w proszku z wodą i wypił je. Wróciwszy do pokoju, znów się położył. Usłyszał stukanie. Serce zabiło mu mocno. Krzyknął, żeby poczekano i zanim doszedł do drzwi zapytał, kto puka. Z odpowiedzi wynikało, że był to ten sam sąsiad, z którym rozmawiał wychodząc. Prosił o wodę dla dzieci. Wladas powiedział mu, że ma pełną wannę i poszedł z nim, żeby pomóc przyprowadzić żonę i dzieci. Czemuś więc posłużyła jego zapobiegliwość. Wszyscy wzięli się za ręce i przesuwając rzędem przeszli przez korytarz. Dzieci uspokoiły się, nawet kobieta przestała płakać i powtarzać "dziękuję, bardzo dziękuję". Wladas zaprowadził ich do kuchni i posadził na stołkach. Malcy objęli matkę za szyję. Odnalazł kredens, ale rozbił szklankę, wymacał blaszany dzbanek, napełnił go wodą z wanny i postawił na stole. Wkładał po kolei szklankę z wodą w ręce, które napotkał, woda wylewała mu się, kiedy nie dość dobrze wyczuł położenie palców. Pomyślał, że powinien poczęstować ich czymś do jedzenia, chłopczyk przecież powiedział, że jest głodny. Poszedł poszukać większej paczki z mlekiem w proszku i zaczął ostrożnie przygotowywać napój. Mówił głośno, że właśnie otwiera paczkę, liczył łyżeczki proszku i wołał, że miesza go z wodą. Wszyscy odpowiadali mu z ożywieniem przestrzegając, żeby mu coś nie spadło i chwalili jego zręczność. Trwało to ponad godzinę. Cieszyła go świadomość, że stał się komuś potrzebny. Kiedy zażartował, któreś dziecko się roześmiało. Usłyszał śmiech po raz pierwszy, od kiedy zaczynały zapadać ciemności i zaczął wierzyć, że wszystko dobrze się skończy. Próbował argumentować, że ten dziwny cień utrzyma się tylko przez jakiś czas, a kiedy gubił się w swoich wywodach i twierdził coś wręcz przeciwnego, szli mu w sukurs sąsiad i jego rodzina, podtrzymując właśnie te dedukcje, które on sam uważał za błędne. Wyglądało, jakby to on miał jakąś tajemną moc i od niego zależało, czy wszystko powróci do normy. Całe popołudnie spędzili w jego mieszkaniu, próbując podtrzymywać rozmowę, choć właściwie nie bardzo mieli o czym mówić: starali się stojąc przy oknie dostrzec jakiś jaśniejszy punkt, czasem coś widzieli i krzyczeli rozradowani, ale szybko przekonywali się o swoim błędzie, był to bowiem tylko krótkotrwały błysk, który natychmiast znikał. Wladas stał się najważniejszą osobą w tej rodzinie. Dawał im jeść, oprowadzał po swojej maleńkiej włości, której przedmioty rozpoznawał "z zamkniętymi oczami"... Byli zajęci całe popołudnie, nic nie robiąc, przeznaczając wiele czasu na wykonywanie najprostszych czynności: podniesienie przedmiotu, który właśnie spadł, a którego oczywiście nie można było zobaczyć, przesunięcie krzesła w inne miejsce... Była dziewiąta, a może dziesiąta wieczorem kiedy Wladas pomógł sąsiadom położyć dzieci spać. Zachowywały się tak, jakby w mieszkaniu przepaliły się bezpieczniki: śmiały się i skakały w ciemnościach, podczas gdy inne, gdzieś tam w czerni nocy, cierpiały chore, pozbawione opieki lekarzy, głodne i spragnione. Na ulicach zrozpaczeni ojcowie krzykiem błagali o pożywienie. Wladas zamknął okno, by nie słyszeć tych lamentów. Zapasy, jakie miał w domu, mogły wystarczyć dla nich pięciorga na dzień lub dwa. Jego sąsiad poprosił go, aby spędził noc w ich mieszkaniu - dzieci będą czuły się pewniej. Zgodził się. Wrócił do siebie, umył się i włożył nową piżamę, choć wiedział, że i tak nikt go nie zobaczy. Zamknął drzwi na klucz na wypadek gdyby ktoś chciał tu wtargnąć. Bardzo mu było miło, kiedy wszedł i dzieci zaczęły krzyczeć z radości. - Mamo! Wujek Wladas przyszedł! Był wzruszony. W ciemnościach nie musiał tego ukrywać. Pamięć wzrokowa nie jest dobra. Wladas ledwie sobie przypominał jak wyglądają jego nowi przyjaciele, których prawie nie dostrzegał przy codziennych spotkaniach. Zaprowadzono go do ogromnej sofy po przeciwnej stronie salonu. Rozmawiali leżąc w łóżkach tylko po to, żeby czuć swoją obecność. Wreszcie zasnęli uczepieni poduszek jak rozbitkowie, którzy pochwyciwszy płynącą deskę słyszą jeszcze wokół wołania o ratunek, ale nikomu nie są w stanie udzielić pomocy. Przez okno dobiegały głosy z ulicy. Czasem słychać było okrzyki: "Ludzie pomóżcie, nie mamy co jeść!" Wladas starał się nie myśleć o tym, co słyszał. Nakrywał głowę poduszką powtarzając sobie, że nie jest w stanie nic zrobić. Śnili o jutrze: błękitne niebo poranka, promienie słońca zalewające pokój, wszystkie barwy światła w oczach. Wladas usiadł na sofie, a jego sąsiad szepnął: - Panie Wladas, nie śpi pan? Nóż zostawił na krześle, aby móc otworzyć zegarek. Nabrał wprawy. Potrafił w ciągu paru sekund podważyć szkiełko. Była mniej więcej ósma. Pozostali też zaczęli się ruszać. Wladas przyniósł kociołek z wodą i rozpoczęło się poranne mycie - czynność bardzo skomplikowana. On tymczasem przygotowywał mleko, nalewał do szklanek, dzielił na równe części suche ciasteczka. I wszyscy znów podali sobie ręce i gęsiego poszli za nim do kuchni, aby zjeść zimne śniadanie. Dzieci obijały się o meble, gubiły w maleńkim salonie, a matka upominała je z niepokojem. Kiedy siedziały na krzesłach, nie wiedziały, co robić. Nie umyto szklanek, aby zaoszczędzić wody. Wymyślali teorie i hipotezy, którym próbowali nadać podstawy naukowe. Przez jakiś czas godzili się z obecnymi trudnościami, ponieważ wciąż mieli nadzieje, że wszystko wróci do normy. Wladas stwierdził bez ogródek, że ów stan rzeczy może się przeciągnąć. Wówczas kobieta znowu zaczęła płakać i trudno ją było uspokoić. Dzieci zadawały pytania, na które nikt nie umiał znaleźć odpowiedzi. Wladas dotykał raz po raz wskazówek zegarka, nie wiedząc, co ma począć. Bardzo chciał coś zrobić, wstał więc i powiedział, że wyjdzie, aby zobaczyć, co się dzieje na ulicy. Dotarłszy do schodów zwolnił kroku. Stopami wyczuwał jakieś przedmioty, których nie potrafił rozpoznać. Przytulił się do ściany i minął główne wejście. Zaczął nasłuchiwać. Dmuchał zimny wiatr roznosząc sterty papierów, które miękko ocierały się o bruk. Wladas przypomniał sobie swoje wędrówki po hacjendzie dziadka. Przystawał wtedy pod drzwiami i słuchał szelestu liści kołyszących się drzew; wiatr również przynosił strzępy rozmów z domów położonych po drugiej stronie kotliny. Znieruchomiał w oczekiwaniu. Po chwili sunąc stopami przeszedł parę metrów. Słuchem poszukiwał oznak życia umęczonego miasta. Oczy, czy to otwarte, czy to zamknięte, niezmiennie widziały czarną studnie bez dna. Jakie to było straszne: stać i na nic nie czekać. I oto z zapomnianego kraju dzieciństwa zbiegły się najokropniejsze straszydła i osaczyły go. Wladas rzucił się do ucieczki w kierunku domu. Prawie biegł ścierając skórę dłoni o mury, w pośpiechu potykając na schodach, słysząc za sobą przerażone głosy: "Kto tam chodzi? Kim jesteś?" Odpowiadał sunąc w góro, przeskakując po dwa stopnie na raz, aż wreszcie znalazł się pośród przyjaciół, którzy wpadając na siebie pędzili mu na spotkanie i pytali zaniepokojeni, czy się nie zranił i co się wydarzyło. Usiadł i odetchnął z ulgą. Roześmiał się, po czym wyznał im, że się przestraszył i zawrócił biegiem na górę. Na zewnątrz było tak samo jak tutaj. Zamknąwszy się spędzili tak resztę dnia, jeśli można Użyć słowa "dzień". W ciemnościach każdą czynność należało wykonywać powoli i z uwagą, byli wiec zajęci; co odrywało ich od rozmyślań. Rozmawiali przez cały czas, mówili o tym, co kto robił w danym momencie, opisywali drobiazgowo każdy swój ruch. Od czasu do czasu słowa, jakie ich łączyły, urywały się. Choć nie mogli być tego świadomi, wszyscy równocześnie podnosili głowy i wstrzymywali oddechy w oczekiwaniu na cud, który jednak się nie zdarzył. Skończyły się wydzielane skrzętnie cukierki. Jeszcze było mleko w proszku i trochę ciasteczek, ale jeśli szybko nie będzie światła, nietrudno przewidzieć, co się może stać. Godziny upływały. Znów się położyli walcząc o sen i oczekując świetlistego poranka wślizgującego się przez szyby do pokoju. Ale znów obudzili się, jak poprzednim razem, z oczyma utkwionymi w czerń. Pocierali zapałkami o pudełko, ale jeśli nawet wykrzesali ogień, był on zimny, a płomienie niewidoczna. W dodatku kończyło się jedzenie. Wladas podzielił między wszystkich resztę ciasteczek i mleka. Przylgnęli do okna czekając na światło. Czarna ściana zdawała się wciskać w ich twarze, mieli jeszcze dość dużo wody, ale brakowało jedzenia. Budynek, w którym mieszkali, liczył dziesięć pięter. Wladas powiedział cicho, że może trzeba by wejść na samą górę i zobaczyć, czy nie widać czegoś z daleka. Opuścił ich i zaczął wdrapywać się po schodach. Z mieszkań dochodziły go zaniepokojone głosy: "Kto tam? Kto idzie?" Podawał swoje nazwiska, choć wiedział, że niewielu go zna. Pytali, czego chce, a na szóstym piętrze usłyszał: "Może pan iść; jak pan ma ochotę, ale to tylko strata czasu. Byłem tam przed chwilą. Nigdzie nic nie widać". Wladas zdobył się, na odwagę: - Skończyło mi się jedzenie, a jestem z parą małżeńską i dwojgiem dzieci, czy nie moglibyście państwo coś dla nas znaleźć? Głos odezwał się w odpowiedzi: - Mamy zapasy jeszcze tylko na dzisiaj. Niestety nie możemy pomóc. Pozostał parę sekund i zdecydował, że wróci. Czy powiedzieć prawdę przyjaciołom? Kiedy zarzucili go pytaniami skłamał: - Nie doszedłem do samej góry, ale spotkałem kogoś, kto tam był przed chwileczką. Powiedział, że bardzo daleko coś widać, ale nie potrafi wytłumaczyć co. Nabrali otuchy. Tymczasem on zaczął przekonywać wszystkich, że najlepiej zrobi, jeśli weźmie lewar i spróbuje dostać się do sklepu spożywczego, który znajduje się o mniej więcej sto metrów od ich budynku. Nie wiedział, co go czekało, tam, na zewnątrz. Ciemności zatarły między ludźmi wszelkie różnice. Pieniądze nie służyły do niczego, podobnie jak dokumenty. Nie było policji, rządu, prawa. Głos był wszystkim - za nim bowiem znajdował się człowiek z niezmiennie wyciągniętymi rękami, które mogły dać... albo zabrać. Wladas posuwał się wzdłuż muru, mózg pomagał mu widzieć zarejestrowane niegdyś szczegóły. Powoli zbliżał się do sklepu. Choć uważał swój czyn za usprawiedliwiony, jednak drżał na myśl o kradzieży, jakby w obawie, że ktoś mógłby go z o b a c z y ć . Dłonie, centymetr po centymetrze, wędrowały po murze, aż natrafiły na faliste wypukłości żelaznych drzwi. Był to jedyny sklep spożywczy w tej okolicy. Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Odgłosy, jakie go dobiegły, skojarzyły mu się ze szmerami dochodzącymi, mimo zamkniętych drzwi, ze szpitalnej sali. Pochylił się, szukając zamka, ale jego ręce nie natrafiły na nic, co by stawiało opór. Drzwi były lekko uchylone, wiec nie musiał się z nimi mocować. Pochylił się jeszcze raz i wśliznął bezszelestnie. Po prawej stronie powinny był półki z puszkami i słodyczami. Zahaczył o ladę. Wydał z siebie okrzyk i natychmiast znieruchomiał w oczekiwaniu. Nikt się nie odezwał, nie usłyszał też żadnego innego hałasu. Wdrapał się na ladę i zsunął na drugą stronę i macając dookoła siebie dotarł w głąb sklepu. Dotknął jednej półki, obszukał pudło. Nic. Niczego tam nie było. Pewnie wyprzedano wszystko, zanim zrobiło się całkiem ciemno. Uniósł do góry rękę, szukając teraz z większą niecierpliwością. Zupełnie nic, ani jednej rzeczy. Ponowił poszukiwania nie troszcząc się już o to, by nie narobić hałasu. Ręce miał suche od kurzu. Pochylał się teraz i wstawał, zaniechawszy ostrożności, wymachiwał rękami na wszystkie strony szukając jeszcze raz po kątach, obijając się o ściany. Jakby kłócił się z kimś o to, czego tutaj nie było. Kilkakrotnie powracał w miejsce, skąd rozpoczął poszukiwania. Nie było nic. Nigdzie, w żadnym zakątku sklepu. Zatrzymał się i wkrótce zapragnął jeszcze raz przeszukać wszystko, choć już wiedział, że niczego nie znajdzie. Był naiwny, sądząc, że przyniesie jedzenie. Ci, którzy nie mieli zapasów, wcześniej od niego zorientowali się, że sklep będzie jedynym możliwym ratunkiem. Wladas siadł na pustej skrzynce i pozwolił płynąć łzom. Był głupcem wierząc, że znajdzie coś w sklepie. Kradzież zaczęła się pewnie już wczoraj, kiedy wszyscy tak krzyczeli i hałasowali. Skąd teraz weźmie jedzenie dla tamtych? Poczuł się bezradny i śmieszny, kiedy sobie przypomniał, jaki był pewny i spokojny na początku, bawiąc się roznoszeniem wody i przygotowywaniem mleka w proszku. I jak w krótkim czasie stał się nikim. I co w ogóle można było robić? Ma wrócić pokonany, czy powinien iść poszukać jakiegoś innego sklepu? Nawet nie potrafiłby powiedzieć, gdzie są te inne sklepy. A jeśliby mu się udało do nich dotrzeć, to skąd może wiedzieć, czy coś w nich jeszcze będzie? Wyszedł na ulic, bolały go ręce, czuł wzbierającą w sobie rozpacz, ale też wiedział, jak niebezpiecznie byłoby się jej teraz poddać. Znajdował się sam, w świecie ograniczonym zasięgiem wyciągniętych rąk. Postanowił. jednak wrócić do domu, do swoich niewidocznych przyjaciół - stawiał teraz długie kroki i szedł szybciej. Zatrzymał się gwałtownie, szukając dłońmi jakiegoś znajomego miejsca. Niczego nie poznawał. Zabłądził. Nie wiedział, gdzie się teraz znajduje, nie wiedział, w jaki sposób mógłby odnaleźć drogę do domu. Siadł na krawężniku; czuł w skroniach pulsowanie krwi. Wstał podrywając się gwałtownie, jakby się topił, i krzyknął: - Przepraszam, zgubiłem drogę, proszę mi powiedzieć, jak się nazywa ta ulica?! Krzyknął jeszcze raz, potem drugi, wciąż głośniej, ale nie usłyszał odpowiedzi. Cisza zdawała się pogłębiać. Przerażony zaklinał i błagał, aby ktoś mu pomógł, aby powiedział, na jakiej jest ulicy. Ale dlaczego mieliby się nad nim litować? On sam ze swojego okna nieraz słyszał rozpaczliwie krzyki ludzi, którzy zgubili drogę - wtedy strach podpowiadał mu, że ci błagający o ratunek mogą napaść na jego mieszkanie. Zaczął biec, nie troszcząc się już, dokąd pędzi i wołał o zmiłowanie, tłumacząc, że życie czterech osób zależy od jego powrotu do domu. Nie czepiał się już murów, szedł pospiesznie raz jedną stroną, raz drugą, krokiem pijanego, żebrząc o informacje i trochę pożywienia. Nie wiedział, jak daleko pozostawił ulicę, przy której mieszkał - wierząc, że zaraz ją odnajdzie. - Nazywam się Wladas, mieszkam pod numerem 215, bardzo proszę, pomóżcie mi! Z ciemności dobiegały go różne głosy, to niemożliwe, żeby go nikt nie słyszał. Prosił i płakał, nie czując wstydu, jakby w ciemnościach znów był bezbronnym małym dzieckiem. Ile to już czasu minęło? Nie wiedział. Zegarek wciąż tykał, ale nie mógł znaleźć nic, czym dałoby się podważyć szkiełko. W końcu i czas przestał go obchodzić. Ciemność dusiła go, wdzierała się do wnętrza ciała wszystkimi porami skóry, przemieniała psychikę. Wladas przestał błagać o ratunek. Teraz przeklinał ludzi, zarzucał im podłość. Jego dotychczasowa słabość zmieniła się w nienawiść, chwycił w garść ciężki lewar zdecydowany posłużyć się nim, aby zdobyć żywność. Zderzył się parę razy z nadchodzącymi z naprzeciwka, którzy, jak przed chwilą on, też błagali o pożywienie. Posuwał się dalej, ściskając w garści lewar. Wpadł wreszcie na kogoś i pochwycił go mocno. Człowiek krzyknął; ale Wladas nie wypuszczając z rąk swej zdobyczy, zaczął pytać, gdzie się teraz znajdują i jak można zdobyć pożywienie. Był to chyba jakiś starzec, gdyż padł na niego bezwładnie wstrząsany łkaniem i przerażeniem. Wladas puścił go. Ciemności nie wyzuły go z właściwego jego naturze zmysłu praktycznego: wędrował uparcie przedzierając się przez niezmienną czerń w poszukiwaniu ratunku. Nie można było sobie pozwolić - to niegodne człowieka - na utratę życia w taki sposób. Ponownie zaczął krzyczeć głośno wywrzaskując swoją sytuacje, błagając o ratunek, przekonując tych, którzy musieli słyszeć go ukryci za swoimi murami, drzwiami, oknami - ale oni pewnie nie mieli sił lub odwagi, aby mu odpowiedzieć. Kiedy dochodził do jakiegoś rogu, zawsze skręcał w lewo, żeby nie oddalać się za bardzo od bloku, w którym mieszkał. Możliwe, że nie zdając sobie z tego sprawy, krążył wciąż po tych samych ulicach, kto wie, może nawet przeszedł obok swojej bramy. Wyczerpany, głodny i spragniony mówił do siebie, od czasu do czasu głośno wołając o ratunek. Jeszcze raz usiadł na krawężniku i nasłuchiwał odgłosów otoczenia. Wiatr poruszał okiennicami opuszczonych domów, z różnych kierunków dobiegały rozmaite hałasy: dźwięki niskie i wysokie, szuranie, chrobot, zgrzyt, głosy pochodzące od zwierząt lub ludzi - głodnych więźniów mroku. Podniósł do ucha rękę zwiniętą w trąbko. Słyszał wyraźnie i coraz bliższe równe kroki. Krzyknął prosząc o ratunek i zamilkł zamieniając się w słuch. Z oddali usłyszał męski głos: Proszę zaczekać, zaraz panu pomogę. Wladas podziękował mówiąc, że nie trzeba się go bać, potrzeba mu tylko trochę jedzenia i chciałby się dowiedzieć, jak mógłby odnaleźć swój dom. Mówił wciąż kiedy poczuł, że ktoś dotknął jego ramienia. Podniósł się i zaczął błagać przechodnia, aby go tu nie zostawiał samego. ów człowiek niósł ciężki worek i dyszał ze zmęczenia. Poprosił Wladasa, aby pomógł mu nieść ciężar: trzeba podtrzymywać z tyłu, a on będzie szedł przodem. Wladas hamował łkania - poranione ręce bolały go jeszcze bardziej pod wpływem ciężaru. Mówił bez przerwy opowiadając, co mu się przytrafiło, wszystko od samego początku. Człowiek odpowiadał monosylabami i szedł nadal nawet dość szybko. Wladas zamilkł, gdyż poczuł coś dziwnego, czego nie umiał sobie wytłumaczyć. Z trudem dotrzymywał kroku swojemu towarzyszowi, który z niebywałą pewnością okrążał rogi ulic. Zrodziło się w nim podejrzenie. Kto wie, może tamten widział, może dla innych powróciło światło? Zapytał: - Pan bardzo pewnie stawia kroki, czy... może już coś widać? Mężczyzna przez chwile nie odpowiadał. - Nie, nic nie widzę, jestem ślepy. Wladas wyjąkał następne pytanie: - Przedtem... też? - Też - odpowiedział - jestem ślepy od urodzenia. Idziemy właśnie do Instytutu Niewidomych. Tam mieszkam. Ogarnęło go paradoksalne uczucie podziwu. Ten człowiek znał ulice, mówił zwyczajnym głosem, w którym nie było rozpaczy do jakiej, on, Wladas, zdołał już przywyknąć. Teraz obaj znajdowali się w takich samych ciemnościach, ale dla tego ślepca - powiedział mu że się nazywa Vasco - świat ciemności był zwykłym światem, który składał się z dźwięków, zapachu i dotyku. Wyszedł po żywność i potrzebował Wladasa, żeby przydźwigać worek. Ślepiec powiedział mu, że ratowali ludzi, którzy zgubili się w mieście, że przyprowadzili już parę osób, ale nie mają tam u siebie wystarczającej ilości jedzenia. I nie mogą już pomóc innym. Ciemności wciąż trwają i nic nie zapowiada, że się skończą. Wkrótce tysiące ludzi zacznie umierać z głodu i wycieńczenia i nic na to nie można poradzić. W końcu przybyli do Instytutu Niewidomych. Wladas pozwolił się prowadzić przez różne pokoje, doszedł do jakiegoś miejsca, gdzie posadzono go na krześle. Czuł się jak dziecko, któremu zagrażało jakieś niebezpieczeństwo, ale dorośli uratowali je i teraz sobie siedzi pewne i spokojne. Wypił szklankę mleka i zjadł chleb, który ktoś wetknął mu w tece. Jednak nie przestawał myśleć o swoich przyjaciołach, którzy, na pewno głodni, zrywają się na każdy dźwięk, czekając na jego powrót. Poprosił, aby mu pozwolili porozmawiać z Vaskiem, jego zbawcą. Ponawiał swoje prośby, by pomogli również jego sąsiadom, zamkniętym w mieszkaniu bez pomocy, ale wciąż słyszał te samą odpowiedź. Przekonywali go, że inni też potrzebują pomocy, że budynek jest ogromny, a oni nie są w stanie zająć się wszystkimi. Wladas nie potrafił przestać myśleć o dzieciach. Prosił, aby mu wskazali drogo, że pójdzie sam. Wstał, żeby już iść, potknął się o coś i upadł. Wtedy Vasco powiedział im, że tam w mieszkaniu jest wanna pełna wody. Tamci jednak nie uwierzyli mu. Mimo to przynieśli dwa duże plastykowe naczynia i Vasco wyprowadził Wladasa na ulice. Związali się sznurem, aby iść jeden za drugim i żeby łatwiej wymijać przeszkody. Vasco powiedział, że Instytut znajduje się o pięć przecznic od jego budynku. Urodził się w tej dzielnicy, wiec znał ją bardzo dobrze. Wladas, przywiązany do swojego przewodnika, czuł teraz obawę przed tymi, którzy potrafili nieść ratunek - czy rzeczywiście pewny? Vasco wybierał najlepsze przejścia, nazywał ulice, którymi szli, zmieniał kierunek, kiedy usłyszał podejrzane hałasy i okrzyki wściekłości. - To powinno być tutaj. Wladas postąpił parę kroków i macając dookoła rozpoznał gałkę na bramie swojego budynku. Vasco szepnął mu, aby zzuł buty, lepiej żeby nie hałasowali. Weszli. Wladas poszedł przodem przeskakując po dwa stopnie. Wszedłszy na trzecie piętro, skierowali się ku drzwiom sąsiada. Zapukali cichutko, potem nieco głośniej, ale nikt nie odpowiedział. Musieli znajdować się w mieszkaniu Wladasa, ponieważ zostawił im klucz, żeby mogli mieć wodę. Widocznie usłyszeli coś, bo ktoś się odezwał: - Kto tam? - To ja, Wladas, wpuście mnie. Usłyszał okrzyki radości i niedowierzania, po czym otworzyły się drzwi i tamci rzucili mu się w objęcia. - Jestem. Jak się macie? Spotkałem przyjaciela, uratował mnie, zna drogę. Nie powiedział im, że ten przyjaciel to ślepiec. Samo brzmienie tego słowa przywodziło na myśl nieszczęście. Kobieta i dzieci, teraz słabsze i smutniejsze, otoczyły go ramionami, a sąsiad opowiedział, ile przecierpieli, że pili tylko wodę, że nie wierzyli już w powrót przyjaciela Wladasa. Ten opowiedział im o Instytucie Niewidomych i dodał, że wszyscy powinni się tam udać. Napełnili dwa naczynia wodą. Vasco owiązał je sznurem z każdego boku. Pomógł odnaleźć potrzebne rzeczy, aby je zabrać. Zdjęli buty i rzędem, trzymając się za ręce, poszli w kierunku schodów. Zbyt szybko stawiali kroki, żeby nie czynić hałasu. Na parterze, tuż przy wyjściu, ktoś zawołał: - Kim jesteście? Macie coś? Nikt nie odpowiedział. Vasco zaczął popychać wszystkich w kierunku drzwi. Słyszeli, że właściciel głosu ruszył w ich kierunku, ale już znajdowali się na ulicy i szli rzędem. Trudno byłoby ich dogonić. Szli nadal bez butów, aby nie tracić czasu na ich wkładanie. Wkrótce poczuli ból w stopach, które wciąż napotykały nierówności w bruku. Powrót zajął im więcej czasu z powodu dzieci, a również dlatego, że przystawali, kiedy tylko słyszeli jakiś hałas. Do Instytutu przybyli zmęczeni jak żołnierze po ciężkiej przeprawie z wrogiem. Teraz tym żołnierzom pozwolono odpocząć. Vasco dał im mleka z płatkami owsianymi i poszedł naradzić się ze swoimi towarzyszami, co robić, kiedy sytuacja będzie się przedłużać. Inny ślepiec wskazał im miejsce do spania. Tym razem nietrudno im było zasnąć, ale spali niewiele - Vasco obudził ich mówiąc, że jest trzecia rano, że zdecydował się na opuszczenie Instytutu - wszyscy mają schronić się na farmie, należącej do niewidomych, która znajduje się parę kilometrów za miastem. Jest to konieczne, ponieważ kończą się zapasy żywności i nie ma sposobu na bezpieczne ich zdobycie. Jest daleko, ale wykorzystają tory kolejowe, które biegną parę przecznic za Instytutem. Muszą iść z nimi do głównej sali i tam czekać na instrukcje dotyczące przeprowadzki. Sala była chyba duża, ponieważ głosy mówiących odbijały się od ścian lekkim echem. Vasco, zapewne starszy od innych ślepców, a może jako ich szef, zabrał głos. Powiedział, że jeżeli chcą przeżyć, przede wszystkim muszą zachowywać się rozsądnie. Następnie zwrócił się do swoich ślepych towarzyszy przypominając im, że ciemności, które stały się nieszczęściem dla innych ludzi, w ich życiu nie są niczym nowym, trudność polega tylko na tym, że nie można uzyskać ciepła, aby gotować posiłki, wiec większość produktów nie nadaje się do spożycia. Mają u siebie jedenaście osób przyprowadzonych z ulicy i razem z mieszkańcami Instytutu wszystkich ich jest dwadzieścia troje. Żywności, skrupulatnie rozdzielanej w minimalnych racjach, wystarczy na sześć lub siedem dni. Byłoby rzeczą ryzykowną oczekiwać, że w ciągu tego czasu życie wróci do normy, ponadto w każdej chwili należy liczyć się z napaścią i kradzieżą ze strony wygłodniałych ludzi z miasta. Na ich wspólnej farmie powinno się znajdować teraz dziesięć osób. Ponieważ uprawiano tam jarzyny, również na sprzedaż, były więc zapasy i nie brakowało wody pitnej: Pozwalałoby to im wyżywić ludzi, oczywiście racjonując żywność, przez dłuższy czas. Vasco dodał, że możliwości przeżycia, przy dość skąpym odżywianiu, przez okres trzydziestu do czterdziestu dni, owszem istnieją, ale nie bez uszczerbku dla organizmu. Konieczne jest współdziałanie i poddanie się obowiązującym od tej pory zasadom. Należy pamiętać, że z chwilą opuszczenia Instytutu trzeba zachować milczenie i nie odpowiadać na głosy z zewnątrz, niezależnie od tego, co one będą oznaczały. Dorośli muszą pomóc nieść puszki z płatkami owsianymi, syropem oraz inne suche produkty, które znajdują się w budynku. Zaraz potem ślepcy zaczęli pakować i rozdzielać żywność. Nikt nie sprzeciwił się nakazom Vasca. Ślepcy rozdzielali worki, walizki i paczki, gdy tymczasem Wladas i pozostali siedzieli każdy na swoim miejscu i czekali. Nie mogli zrobić nic innego, gdyby się ruszali, przeszkadzaliby tamtym. Pracy ślepców towarzyszyły wydawane bardzo głośno polecenia. Siedzący, choć bardzo się starali, nie potrafili zrozumieć ani uwierzyć, że ci, którzy teraz pracowali, znajdowali się w tych samych co oni ciemnościach. Jak można się przyzwyczaić do pustki, jak nauczyć orientacji w przestrzeni? W takich warunkach trudno się nawet ubrać, nie można przejść dwóch kroków, żeby na coś nie wpaść, chyba że się miało szczęście i niczego nie było na drodze. Teraz wszyscy żyli w tym samym czarnym niebezpiecznym świecie. Wladas przypomniał sobie swoje przypadkowe zetknięcia z ludźmi w czarnych okularach z białą laską. Zawsze szli wyprostowani i "patrzyli" prosto przed siebie. To prawda, że przez całe życie poświęcił im tylko parę krótkich chwil, kiedy pomyślał o którymś z nich ze współczuciem. Ach, gdyby wtedy mógł wiedzieć, że te odmienne istoty, też stworzone z kości, ciała i myśli, staną się cudotwórcami, zbawcami tych, których oczy są równie bezużyteczne teraz, jak ich własne - zawsze. Podzielili się na cztery grupy i powiązali sznurkami jak alpiniści. Ślepcy znali drogę. Najtrudniej będzie jednak przejść przez kilka ulic i dostać się do torów kolejowych. Zarządzono, aby iść w bezwzględnej ciszy. Wladas znalazł się w ostatniej grupie; niósł niewielki tobołek. Kiedy wyszli, poczuli na twarzach chłód panujący na zewnątrz. Zaczęli poruszać nogami, rozpoczynając swą ślepą wędrówkę. Teraz, kiedy mieli przewodników, ciemności były ich ochroną. Gdy czujemy, że naszemu życiu zagraża niebezpieczeństwo, przyoblekamy się w twardy pancerz egoizmu. Anonimowe krzyki ubłagania, dobiegające z ciemności, były tylko informacją, że tam, skąd one pochodzą, znajduje się przeszkoda, którą należy ominąć z daleka. Ludzie niosący jedzenie cofali się przed ludźmi żebrzącymi o kawałek chleba, który może pozwoliłby im przeżyć. Wiatr niezmiennie niósł rozpaczliwe wołania, a dziwni rozbitkowie wiedzeni przez ślepych sterników nie przerywali swojej okrutnej ucieczki. Kiedy poczuli pod stopami prowadzące w nieskończoną ciemność twarde stalowe szyny, odetchnęli z ulgą. Jeszcze tylko trzeba przejść przez szosę, na której mogły się znajdować ludzkie "przeszkody", a dalej należało tylko unosić wyżej nogi. Jednak wędrówka ta okazała się męcząca: musieli dobrze mierzyć kroki, żeby nie potykać się o podkłady. Wladasowi wydawało się, że upłynęło wiele godzin, ale zdawał sobie sprawę, że jest to złudzenie. Nagle zatrzymali się. Vasco podchodził do każdej grupy i oznajmił, że na torach stoi lokomotywa, a może i cały pociąg. Poszedł sam, żeby to sprawdzić. Usiedli żądni odpoczynku. Wreszcie szeptem podali sobie z ust do ust wiadomość, że już można ruszać. Musieli obejść wagony. Z jednego z nich dobiegał hałas. Przeszli obok z bijącymi sercami, ich uszy niemal ocierały się o drewniany bok wagonu. Tam był człowiek lub zwierze - jakaś umierająca istota. Zostawili ów głos za sobą poruszając strudzonymi stopami w nie kończącej się wędrówce wciąż naprzód. Wladasowi przypomniał się długi marsz z czasów, kiedy odbywał służbę wojskową. Paliło wtedy słońce, oddział z trudem powłóczył obolałymi nogami; wydawało się, że nigdy nie skończy się ta udręka. Jakże teraz Wladas idący w czarnym kapturze skazańca zazdrościł tamtemu zmordowanemu Wladasowi. Ciemności zdawały się odzierać z życia całe jego ciało od głowy do stóp w butach, jakby tylko buty niosły, wydeptując ostre kamienie spomiędzy nieodmiennie powtarzających się belek podkładów, to co jeszcze z niego pozostało. Zdziwił się, kiedy idąc w ślad za sznurem nagle usłyszał chrzest piasku. Sam nie wiedząc dlaczego, stwierdził z całym przekonaniem, że znajduje się na wsi. W jaki sposób ślepcy znaleźli to miejsce? Może kierowali się węchem, może drzewa pachną dla nich tak, jak dla nas świeża dojrzała cytryna? Wciągnął powietrze w płuca. Znał skądś ten zapach, tak, to eukaliptus. Wyobraził sobie drzewa eukaliptusowe rosnące w rzędach po obu stronach drogi, którą właśnie przemierzali. Doszli do celu. Bardzo trudno jest przyzwyczaić się do zmian w otoczeniu niczego nie widząc. Pozwolono im mówić, wiec wszyscy naraz zaczęli zadawać pytania, ale nie na wszystkie otrzymywali odpowiedzi. W domu było ośmiu ślepców i para pracowników. Vasco rzekł im, że mogą odpocząć, ale oni wcześniej posiadali lub pokładli się na ziemi. Wladas ulokował się obok swoich sąsiadów. Niektórzy z przybyłych spali już na gołej ziemi. Z głębi ciemności dobiegały zduszone łkania, można rzec, że pochodziły z pokoju obok, zaś inny głos dochodził jakby z niższego piętra. Wydawało się, że walka o to, aby nie umrzeć z głodu się skończyła. Ślepcy przynieśli zimną zupę, w której wyczuli smak miodu i owsianki. Vasco z trudem kierował ich ruchami, żeby nie wpadali na siebie. A co z tymi, którzy pozostali w mieście? Co z chorymi w szpitalach? A z dziećmi? Tymi najmniejszymi, niemowlętami? Nikt nie wiedział ani nie chciał wiedzieć. Wielkie klęski zwykle mniej przerażają od drobnych nieszczęść, które dotykają nas bezpośrednio. Uciekinierzy nie musieli "zamykać oczu na widok" przerażających scen, na śmierć i zniszczenie, jakie pozostawili za swoimi plecami. Byli zamknięci w sobie, a ich wyobrażenia mogły być tylko następstwem własnych niewiele mających wspólnego z rzeczywistością przypuszczeń. Wladas krążył najpierw po swoim mieszkaniu, gdzie dobrze znał meble i sprzęty, których dotykał, potem szedł po znanej sobie ulicy i wówczas wymacywał zapamiętane krawędzie murów i wypukłości... ale w nowym otoczeniu jego palce wchodziły w kontakt z nowymi przedmiotami i nie mogły dać mu informacji o całości. Vasco i inni ślepcy zebrali się w celu ustalenia obowiązujących norm życia. Było jasne, że uratowani powinni w jak najkrótszym czasie nabyć umiejętności, jakimi dysponowali niewidomi. W warzywnikach rosła marchew i pomidory. W sadzie dojrzewały owoce nadające się już do jedzenia. Należało wyznaczyć racje żywnościowe - oczywiście dla dzieci trochę większe. Ktoś wyraził wątpliwość, czy warzywa mogą rosnąć w ciemnościach. Człowiek zajmujący się hodowlą powiedział, że cały czas karmił drób, ale od pierwszego dnia ciemności kury nie zniosły ani jednego jajka. Kozy nie były uwiązane i nikt nie wiedział, czy żyją. Każdy ocalony miał za zadanie uczestniczyć w pracach ogólnych, nawet gdyby przysparzał więcej kłopotu prowadzącym go ślepcom, niż niósł pożytku. Kiedy Wladas pozbył się uczucia zagrożenia, zaczął zastanawiać się nad swoimi reakcjami w ciemnościach. Podczas gdy mówił, nie szukał oczu rozmówcy, nic też nie mogło pomóc mu w argumentowaniu: ani lekkie zmarszczenie brwi, ani skinięcie głową. Ponadto nigdy nie miał pewności, czy jest słyszany. A gdy sam wypowiadając słowa zaprzestał posługiwania się mimiką twarzy, zrozumiał, dlaczego niegdyś widziane twarze ślepców przerażały go swoją bezwyrazistością, brakiem ekspresji. Rozmowy "widzących" stawały się dziwnie nienaturalne - jeśli któryś nie otrzymywał natychmiastowej odpowiedzi, zdawało mu się, że jego słowa nie dotarły do adresata. Zatroszczono się również o spanie: wszyscy mieli przebywać we wspólnym baraku - każdy otrzymał posłanie ze słomy pokryte grubym płótnem. Uregulowano też sprawę korzystania z niewielu ubikacji. Wreszcie Vasco powiedział, że jest dziesiąta wieczór i trzeba pójść spać. Każdy ślepiec miał opiekować się małą grupą ludzi, do których zwracał się po imieniu i których prowadził rzędem. Ale i tak każdy na coś wpadał. Kiedy zebrani usłyszeli żart na ten temat, nieoczekiwanie rozległ się ogólny śmiech. Wladas wiedział, że musi pozostawać na swoim miejscu, dopóki nie przyjdzie po niego ślepiec, który miał pod opieką jego grupę. Nie chciał nikogo obudzić, wiec tylko wyszeptał imię Vasca i poczekał. Nie rozumiał w jaki sposób potrafi się nauczyć tego świata pustki, w którym materializowały się przedmioty pod jego stopami lub palcami. Ponadto pozostawała pamieć - na przykład rozpoznał otwór, który wymacał wczoraj i wypukłość, której wcześniej dotykał. Ale kiedy ręce i stopy uczyły się nowej przestrzeni, musiał pomagać sobie słuchem i niekiedy wzywał pomocy i czekał, aby skorzystać z umiejętności prawdziwych synów nocy. Zaczął się szósty dzień bez światła. Temperatura spadła, ale nie było w tym nic dziwnego o tej porze roku. Promienie słońca musiały w jakiś sposób przedzierać się przez atmosferę. Zjawisko nie powinno być pochodzenia kosmicznego. Ktoś zacytował fragment z Biblii o końcu świata. Następny wymyślił inwazje istot z innej planety. Wladas starał się znaleźć bardziej naukowe wyjaśnienie. Niekiedy ktoś wchodził na wysoki ganek i rozglądał się na wszystkie strony. Czasem też rozlegał się czyjś radosny okrzyk, że widać jaśniejsze smugi, wówczas ludzie pędzili z rozłożonymi rękami ku schodom i obijając się o ściany pytali: - Gdzie są? Widzieliście coś? Ponieważ zdarzało się to często, radość stawała się coraz mniejsza. Ciemność jednak wciąż była taka sama. Niekiedy na farmie wybuchały jakieś sprzeczki i nieporozumienia, ale ślepcy zawsze potrafili znaleźć sposób, aby złagodzić konflikt. Wladas zauważył, że odróżnia po tonie głosu słowa wypowiadane przez ślepców. Dziwiło go to tym bardziej, że przecież nikt nikogo nie widział. Ocaleni, kiedy o czymś informowali, lub wyrażali jakieś życzenie, zawsze czynili to tonem przepojonym goryczą. A kiedy próbowali powiedzieć coś wesołego, nigdy im się nie udawało dokończyć zdania w taki sam sposób - ciemność ukrywała ich uśmiechy i wyraz oczu. Te na pozór nieważne szczegóły nadawały ich słowom właściwego znaczenia, które, teraz, w ciemnościach, ginęło. Ślepcy mieli inną barwę głosu. W głosie Vasca wyczuwał szczególną pewność siebie, przekonanie, że to co robi, jest słuszne, że robi to lepiej od innych i jest z tego zadowolony. Ci sami ludzie z białymi laskami, w ciemnych okularach, którzy kiedyś z pokorą pytali, jaki numer ma nadchodzący autobus, albo prosili o przeprowadzenie przez jezdnię, lub badali skrupulatnie drogę budząc litościwe spojrzenia przechodniów - teraz byli szybcy i precyzyjni. Jak czarodzieje, których ręce wykonują niemożliwe dla innych czynności. Teraz oni, ostrożnie prowadząc pod rękę swoich niewidomych, odpowiadając na ich pytania, spłacali dług za niegdyś oddaną sobie przysługę. I też czuli radość ze spełnienia aktu miłosierdzia. Byli cierpliwi, kiedy ich protegowani popełniali błędy albo nie potrafili czegoś zrozumieć. Nieszczęście ich, ślepców, stało się teraz udziałem wszystkich ludzi na całym świecie. Niektórzy nawet zapominali, że ci ocaleli, opowiadający im o swoim życiu wśród barw i światła, sprzed miesiąca, teraz są jak bezradne małe dzieci. Brakowało rąk do pracy, aby sprostać potrzebom ślepej grupy. Przewodnicy niewiele mieli czasu na odpoczynek. Mimo to, kiedy podali już ostatni posiłek, grali na skrzypcach i śpiewali. Wladas zauważył, że czynili to z radością i entuzjazmem, choć sytuacja nie sprzyjała zabawie. Niekiedy wyobrażał sobie, że oni wszyscy widzą i tylko on jest ślepy. Ileż ci ludzie w czarnych okularach i z białymi laskami musieli znieść upokorzeń przyjmując jałmużnę litości i powierzchownego, nieszczerego współczucia. Teraz nadszedł ich dzień. Kiedy człowiek nie może przezwyciężyć trudnej dla siebie sytuacji, wówczas musi się do niej dostosować i trwać - inaczej ginie. Wladas zauważył, że dzieci szybciej przyzwyczajają się do nowych warunków niż dorośli. Na przykład dzieci jego sąsiadów na początku bały się, ale obecność rówieśników zachęcała je do wycieczek, których dorośli nie byli w stanie kontrolować. Matka chciała, aby siedziały wciąż obok niej, uważała, że nie powinny się oddalać. Zdarzało się, że je biła, kiedy jej nie słuchały i wtedy zewsząd rozlegały się głosy próbujące łagodzić jej gniew lub pocieszać malców. Wreszcie Wladas dziwił się, jak ludzie zdołali przywyknąć do rutyny dnia w ciemnościach: wędrówek do pomieszczeń sanitarnych, pochodów nad rzekę, żeby się umyć, godzin posiłków, do jedzenia, które stawało się coraz mniej smaczne - jedli bowiem zwiędłe lub nadpsute pomidory i ogórki, mleko, płatki owsiane, syrop, często nawet nie czując smaku potraw. Niektórzy modlili się głośno błagając o cud. Modlitwy dawały nieco nadziei, zapewniały spokój ducha, tym samym były jednym ze sposobów przetrwania. Nie widząc nic przed sobą trudno jest rozproszyć myśli błądzące w bezczynności. Ludzie garnęli się więc do pracy: wtedy myśli kierowały ruchami palców, które poszukiwały trudu dnia, aby utrzymać to absurdalne życie, nie mogąc przecież trwać wiecznie. I znów, bardziej niż ciemności, nękała ich niepewność; jeśli nawet wszystko wróci do normy, to czy nie pomrą z wycieńczenia? Vasco nie miał zbyt wiele czasu na rozmowy z Wladasem. Kiedy jednak zdarzało się, że rozmawiali, ślepiec zawsze z troską mówił o przyszłości, nie czynił tego jednak w sposób tak rozpaczliwy, jak Wladas. Obaj znajdowali się w tej samej sytuacji, a jednak każdy z nich zachowywał się inaczej. Vasco urodził się ślepy i nie rozumiał, co to znaczy stracić wzrok. Wladas natomiast nie umiał zrozumieć psychiki kogoś, kto nigdy nie widział. Tych kilka podstawowych umiejętności, jakie nabył od ślepców, nie zbliżyło go do nich; oni posługiwali się różnymi przedmiotami i kiedy było potrzeba potrafili zrobić nowe. On natomiast podporządkował się rozkładowi dnia narzuconemu przez ślepców, ale nie żył lękiem w oczekiwaniu chwili, kiedy zabraknie żywności. W szesnastym dniu Vasco odprowadził Wladasa na bok. Powiedział mu, że kończą się rezerwy produktów, które można spożywać na zimno. Ludzie stają się coraz bardziej rozdrażnieni i nie byłoby dobrze zawiadamiać ich o tym. Poprzedniego dnia, jeden z ocalonych, młody chłopak, wyszedł z budynku bez określonego celu - po niedługim czasie znaleziono go leżącego w jamie. Ludzie zaczynali się ze sobą sprzeczać, a potem trudno było ich uspokoić. Większość znajdowała się na granicy załamania psychicznego i niewiele brakowało, aby wybuchła zbiorowa histeria. W pierwszych godzinach osiemnastego dnia na głównej sali, gdzie była wspólna sypialnia, rozległy się okrzyki radości. Ktoś nie mógł usnąć, gdyż czuł jakąś dziwną zmianę. Wyszedł na zewnątrz i stanął na ganku. Na linii horyzontu ujrzał czerwoną kule. To było słońce. Wszyscy wybiegli pospiesznie potykając się i wpadając na siebie i patrzyli ogarnięci wielką, wspólnie przeżywaną radością. Znieruchomieli. Czekali na więcej światła. Vasco chodził od jednego ocalonego do drugiego i pytał, czy rzeczywiście coś widzi, czy znów nie ulegli złudzeniu. Ktoś przypomniał sobie, że przecież można zapalić zapałkę. Po kilku próbach pojawił się blady płomyczek, który wprawdzie nie dawał ciepła, ale był widoczny. Wpatrywali się weń, jakby uczestnicząc w nadzwyczajnym, niewytłumaczalnym cudzie. Światło stawało się coraz jaśniejsze i pojawiało się z taką samą powolnością, jak przedtem znikało. Był to dzień powszechnej radości. Vasco nawet zwiększył racje żywnościowe - przecież wszystko wracało do normy. Słońce wznosiło się w swej zwykłej codziennej wędrówce. O czwartej po południu można już było z odległości czterech metrów dojrzeć człowieka lub przedmiot. Ale kiedy słońce zaszło, znów zapadły niezgłębione ciemności. Uciekinierzy rozpalili ognisko: ogień ledwo chłonął suche drewno, płomyki były nikłe i jakby przeźroczyste. Często gasło, a wtedy podsycali je kawałkami papieru i własnym oddechem, aby utrzymać to blade źródełko ciepła i światła - obietnice przyszłego życia. Jeszcze o północy trudno ich było zmusić, żeby poszli spać, wreszcie usłuchali, kiedy Vasco kategorycznie tego zażądał. Jednak tej nocy spały tylko dzieci. Ci, którzy mieli zapałki, zapalali je od czasu do czasu i śmiali się do siebie, jakby odnaleźli kamień filozoficzny życia i szczęścia. O pół do piątej rano już wszyscy stali na podwórzu i patrzyli w czarne niebo. Czy czekali, aby zobaczyć wszystkie barwy świata? Czy pragnęli wejrzeć w rozwierający się horyzont, zobaczyć, jak wypływają zeń góry i obłoki? Jak wyrastają drzewa? Wyfruwają motyle? Pierwszy człowiek czcił swój ogień i kłaniał się Dawcy Życia. A oni, uciekinierzy z miasta ciemności, skazańcy pod murem śmierci, oczekiwali na ułaskawienie. Słońce świeciło mocniej; przyzwyczajone do ciemności oczy teraz się zamykały. Ślepcy wyciągali dłonie ku ciepłodajnym promieniom i kręcili się w kółko, żeby poczuć je na swoich ciałach. Wladas nigdy potem nie potrafił opowiedzieć, co przeżywali w tym momencie. Czymże są słowa, jak można opisać życie które wraca do życia? Odkryły się nieznajome twarze należące do znajomych głosów. Ludzie śmiali się i obejmowali poznając na nowo. Uciekinierzy płakali - ich oczy odwykłe od światła, jeszcze bardziej poczerwieniały. W południe płomienie ognia już parzyły. Po raz pierwszy zjedli gorącą, gotowaną potrawę. Przez resztę dnia nikt nie pracował. Ocaleni napawali się światłem; rozglądając się na wszystkie strony, rozpoznając miejsca, po których poruszali się w ciemnościach - jakie wszystko wydawało im się inne i dziwne. A miasto? Co stało się z ludźmi w mieście? Mający tam rodziny przestali się uśmiechać. Ilu umarto? Kto znajdował się w potrzebie? Wladas powiedział, że następnego dnia wyjdzie do miasta i zbada sytuacje. Inni zaproponowali mu swoje towarzystwo. Zdecydowano, że pójdą trzej mężczyźni. Wladas bardzo źle spał tej nocy. Teraz nastąpiła reakcja na zmianę trybu życia. Ręce mu drżały i bał się - nie umiałby jednak wytłumaczyć swojego leku. Wróci do miasta, rozpocznie nowe życie... Praca, przyjaciele, kobiety... Nie... wszystkie wartości, wszystko, co niegdyś cenił, utonęło w mroku. Nie... nie był już takim samym człowiekiem, jak przedtem. Przez półotwarte drzwi wpadało migocące światełko lampki - pozostawiono je, aby ludzie spali spokojnie, na znak, że nie ma niebezpieczeństwa. Kim jesteśmy? Ile jesteśmy warci? Dokąd zmierzamy? Pamięć wracała przeżyte chwile: szczekanie psów, człowiek na ziemi, jęczący, jakby go coś bolało, jego własna dłoń ściskająca lewar, Vasco prowadzący go po ulicy, twarz szefa w okienku, wspomnienia z dzieciństwa. Wreszcie zmorzył go sen, ciężki, pełen koszmarów. Wyruszyli o wschodzie słońca drogą wyznaczoną przez tory kolejowe. Jeden z towarzyszących mu mężczyzn był średniego wzrostu, żonaty, bezdzietny. Żona została na farmie. Drugi, w wieku Wladasa, miał braci i siostry - mieszkali na drugim końcu miasta. Uratował go ślepiec, kiedy szukał drogi do domu. Na początku szli rozmawiając, ale przynaglani niecierpliwością wytężali wszystkie i tak nadwątlone siły w szybkim marszu. Pierwsze domy przy torach wyglądały zwyczajnie. Za zakrętem rozpoczynało się miasto. Przeszli przez pierwsze mosty i wydostali się na główną ulicę, po czym skręcili w jedną z mniejszych przecznic. Ulica też wydawała się spokojna, jakby nic się nie zdarzyło: w jedną i drugą stronę szli ludzie - może tylko wolniej niż zazwyczaj. Na progu parę osób niosło do ciężarówki ciało pokryte zwykłym płótnem. Towarzyszący im płakali. Przejechał zielony wojskowy samochód. Właśnie przez głośniki nadawano komunikat rządowy. Dekret o stanie wyjątkowym. Ci, którzy sięgną po cudzą własność będą rozstrzelani. Rząd rekwiruje wszystkie magazyny z żywnością, która będzie rozdzielana według potrzeb ludności. Wszystkie pojazdy mechaniczne pozostają do dyspozycji władz. Każdy mieszkaniec w przypadku stwierdzenia w jakimś domu, budynku, lub innym miejscu niedobrego zapachu ma obowiązek zawiadomienia o tym policji, w celu ustalenia, czy na danym terenie znajdują się martwi ludzie. Umarli będą grzebani we wspólnych grobach. Wladas nie chciał wracać do swojego domu. Przypomniał sobie głosy zza półotwartych drzwi, kiedy on, zdjąwszy buty uciekał pozostawiając tych ludzi na łasce losu. Musiałby dzwonić, gdyby wyczuł gdzieś... niedobry zapach. Widział już tyle rzeczy i nie chciał już pozostawać dłużej w mieście. Jego młody towarzysz rozmawiał właśnie z oficerem i po chwili powiedział, że chce pójść do rodziny. Pożegnali się wylewnie, nie myśląc jednak nawet o tym, żeby wymienić adresy. Drugi uciekinier chciał już wracać na farmę, ale Wladas musiał upewnić się, czy nic złego nie wydarzyło się u siostry i szwagra. Zapytał, czy telefony działają, na co otrzymał odpowiedź, że czynne są tylko niektóre automaty. Wykręcił numer. Po dłuższym czasie usłyszał głos w słuchawce. Żyli. W ich budynku umarły tylko cztery osoby. Wladas szybko im opowiedział, jak się uratował, i zapytał, czy go potrzebują. Odpowiedzieli, że nie - mieli jedzenie i było im lepiej niż innym. Wszyscy rozmawiali - nieznajomi opowiadali sobie przeżycia z minionych dni. Najwięcej ucierpiały dzieci i chorzy. Okoliczności ich śmierci były przerażające. Z pomocą wojska zorganizowano komitety społeczne, które zajmowały się chorymi, grzebaniem zmarłych i przywracaniem porządku. Wladas i jego towarzysz nie chcieli już nic wiece] wiedzieć. Jeszcze przeszli paro ulic i zjedli skromny prowiant, jaki mieli z sobą. Czuli się zmęczeni, chorzy i przybici psychicznie, po tym, co zobaczyli i usłyszeli. Ileż rzeczy działo się wbrew logice i prawom natury. Wracali torami kolejowymi. Wladas patrzył w niebo, po którym płynęły lekkie obłoki, na zielone gałęzie drzew, lekko poruszane wiatrem, na ptaki fruwające pośród młodych pędów. Jak przeżyły w tych ciemnościach? Myślał i szedł poruszając nogami jak automat. Nauka i wiedza nic już dla niego nie znaczyły. Teraz wychudzeni naukowcy znów włączają swoje komputery i nastawiają teleobiektywy; duchowni w świątyniach odwołują się do woli Boga; politycy redagują dekrety; matki opłakują dzieci, które pozostały w ciemnościach. Dwaj zmęczeni ludzie idą torami kolejowymi. Może wieści, które niosą są lepsze, niż należałoby się spodziewać. Człowiek przetrwał. I oni przetrwali w świecie ślepców. Wladas i jego towarzysz wracają przygnębieni i wynędzniali, ale skrycie w każdym z nich płonie radość, że żyje. Na co wszelkie rozumowania - oto tajemna siła natury odradza ich ciała: krew krąży w żyłach, poruszają się mięśnie, rośnie pragnienie miłości, radości, działania. Z daleka są maleńcy, prawie niewidoczni pośród zamykających ich stalowych linii. Popychani siłą i bezwładem prapoczątku powracają do zwykłej codzienności. Przełożyła Zofia Siewak-Sojka