Morris Desmond Zachowania intymne Przełożył: Paweł Pretkiel Wydanie polskie: 2000 WSTĘP Intymność oznacza bliskość, i od razu muszę wyjaśnić, że traktuję to dosłownie. Zgodnie z moją terminologią akt intymności dokonuje się zawsze wtedy, gdy dwie osoby wchodzą ze sobą w kontakt cielesny. Niniejsza książka dotyczy natury tego kontaktu, czy będzie to uścisk dłoni czy zespolenie miłosne, poklepanie po plecach, uderzenie w twarz, wykonanie manikiuru czy też interwencja chirurgiczna. Każdemu fizycznemu kontaktowi dwojga ludzi towarzyszy coś szczególnego i właśnie to coś postanowiłem przestudiować. Stosuję metodę zoologa ze specjalnością etologa, zwłaszcza w zakresie obserwacji i analizy zachowań zwierząt. Tu ograniczam się do zwierzęcia ludzkiego – postawiłem sobie za zadanie obserwowanie tego, co robią ludzie. Nie tego, co mówią – nawet gdy mówią – o tym, co robią, lecz jedynie tego, co rzeczywiście robią. Metoda jest dość prosta – korzystanie z własnych oczu – ale zadanie nie jest tak łatwe, jak się wydaje. Mimo samodyscypliny nieustannie narzucają się nam pewne słowa i z góry wyrobione sądy. Dorosłemu człowiekowi z trudnością przychodzi obserwowanie jakiegokolwiek zachowania ludzkiego tak, jakby widział je po raz pierwszy, ale tak właśnie musi postępować etolog, jeśli ma wnieść coś nowego do rozumienia zagadnienia. Problem jest oczywiście tym trudniejszy, im bardziej znajome i zwyczajne jest dane zachowanie; ponadto, im bardziej intymne jest dane zachowanie, tym bardziej jest ono nacechowane emocjonalnie, i odnosi się to nie tylko do uczestników, lecz także do obserwatora. Być może dlatego tak mało było dotąd badań nad zwyczajną ludzką intymnością, mimo że są one tak ważne i ciekawe. Dużo wygodniej jest studiować coś tak odległego od ludzkich spraw jak, powiedzmy, zachowanie pandy wielkiej związane z pozostawianiem przez nią śladów węchowych na danym terytorium albo też zachowanie zielonego acouchi związane z zagrzebywaniem pożywienia. Jest to łatwiejsze niż obiektywne i naukowe badanie czegoś tak „dobrze znanego” jak obejmowanie się ludzi, matczyny pocałunek czy pieszczoty kochanków. W coraz bardziej zatłoczonym i bezosobowym środowisku społecznym coraz istotniejsze staje się jednak ponowne rozważenie, jaką wartość mają bliskie stosunki osobiste, a co za tym idzie postawienie sobie rozpaczliwego pytania, „co się stało z miłością?”. Biologowie nie kwapią się do używania słowa „miłość”, jakby odzwierciedlało ono jedynie jakiś romantyzm uwarunkowany kulturowo. Tymczasem miłość jest faktem biologicznym. Związane z nią subiektywne, emocjonalne radości i cierpienia są może głęboko ukryte i tajemnicze, a przez to trudno dostępne dla badań naukowych, ale zewnętrzne znaki miłości i związane z nią działania dają się łatwo obserwować; nie istnieje więc powód, dla którego nie można by ich badać, tak jak bada się każdy inny rodzaj zachowania. Mówi się niekiedy, że próba wyjaśnienia, czym jest miłość, prowadzi do wniosku, że właściwie miłość nie istnieje, ale sąd taki jest zupełnie nie uzasadniony. W pewnym sensie ubliża to miłości, gdyż sugeruje, że nie wytrzymuje ona próby oglądu w jaskrawym świetle, niczym starzejąca się, ukryta pod makijażem twarz. Ale w dynamicznym procesie tworzenia się silnych więzi między dwojgiem ludzi nie ma nic złudnego. Jest to coś, co dzielimy z tysiącami innych gatunków zwierząt i co przejawia się w relacjach rodzice- dzieci, w relacjach seksualnych i w bliskich związkach między przyjaciółmi. Nasze intymne spotkania odbywają się przy udziale czynników werbalnych, wzrokowych, a nawet węchowych, ale nade wszystko – kochanie polega na dotykaniu i kontakcie cielesnym. Często mówimy o tym, w jaki sposób mówimy, i nierzadko usiłujemy zobaczyć, w jaki sposób widzimy, ale nie wiadomo dlaczego rzadko dotykamy sposobu, w jaki dotykamy. Być może dotyk jest czymś tak elementarnym – często nazywany bywa matką zmysłów – że mamy skłonność to traktowania go jako czegoś oczywistego. Niestety, prawie niezauważenie staliśmy się coraz mniej dotykalni, coraz bardziej oddaleni od siebie, a tej niedotykalności fizycznej towarzyszy dystans psychiczny. Wygląda to tak, jakby współczesny mieszkaniec miasta włożył na siebie uczuciową zbroję i trzymając delikatną jak aksamit rękę w żelaznej rękawicy, poczuł się uwięziony i oderwany od uczuć nawet swoich najbliższych towarzyszy. Nadszedł czas, by dokładniej przyjrzeć się tej sytuacji. Czyniąc to, postaram się nie wyrażać swoich własnych opinii, lecz opisać zachowanie tak, jak jawi się ono obiektywnemu oku zoologa. Ufam, że fakty przemówią same za siebie, i to na tyle wyraźnie, że czytelnik sam będzie mógł wyciągnąć własne wnioski. 1. KORZENIE INTYMNOŚCI Dorosła istota ludzka może porozumiewać się ze mną wieloma różnymi sposobami. Mogę przeczytać to, co ktoś napisze, usłyszeć wypowiedziane przez kogoś słowa, usłyszeć czyjś śmiech lub płacz, dostrzec wyraz na czyjeś twarzy, obserwować czyjeś działanie, wyczuć zapach używanych przez kogoś kosmetyków i poczuć czyjś uścisk. W mowie codziennej tego rodzaju interakcje można określić jako „nawiązywanie kontaktu” lub „utrzymywanie kontaktu”, mimo że tylko ostatnia z nich rzeczywiście odnosi się do kontaktu cielesnego. Pozostałe należą do kategorii działań na odległość. Używanie wyrazu „kontakt” w odniesieniu do takich czynności jak pisanie, mówienie czy sygnalizacja wzrokowa jest obiektywnie biorąc dziwne, a zarazem dość pouczające. Można by z tego wnosić, że kontakt cielesny uznajemy za podstawową formę komunikowania się. Istnieją jeszcze inne tego rodzaju przykłady. Często używamy takich określeń jak „wstrząsające doświadczenia”, „boleśnie dotknąć”, „zranione uczucia” czy wreszcie „trzymać kogoś za twarz”. W żadnym z tych wyrażeń nie chodzi o jakikolwiek wstrząs, dotknięcie, ranę czy trzymanie w sensie fizycznym, ale nie ma to, jak się zdaje, żadnego znaczenia. Metafory ze sfery kontaktu fizycznego pozwalają adekwatnie wyrażać rozmaite uczucia występujące w różnych kontekstach. Można to wyjaśnić dość prosto. We wczesnym dzieciństwie, zanim nauczyliśmy się mówić czy pisać, dominował kontakt cielesny. Największe znaczenie miał bezpośredni związek cielesny z matką, co pozostawiło w nas swój trwały ślad. Jeszcze wcześniej, w łonie matki, zanim nauczyliśmy się widzieć czy wąchać, nie mówiąc już o mówieniu czy pisaniu, fizyczny związek z matką decydował o naszym życiu. Chcąc zrozumieć wiele dziwnych i często pełnych zahamowań sposobów nawiązywania wzajemnych kontaktów fizycznych w życiu dorosłym, musimy cofnąć się do początku, kiedy byliśmy zaledwie embrionami w ciałach naszych matek. Ta właśnie rzadko dostrzegana intymność w łonie matki pomoże nam zrozumieć intymność okresu dzieciństwa, którą zwykle uważamy za oczywistą. Przejawy intymności dziecięcej, zbadane na nowo i ujrzane świeżym okiem, pomogą nam zrozumieć przejawy intymności w życiu dorosłym, które tak często intrygują nas, wprawiają w pomieszanie, a nawet zakłopotanie. Pierwszymi wrażeniami, które odbieramy jako istoty żywe, są odczucia związane z intymnym kontaktem fizycznym – pławieniem się w bezpiecznym zaciszu ścian macicy. Dlatego też na tym etapie pobudzenie rozwijającego się systemu nerwowego przybiera formę zmieniających się doznań związanych z dotykiem, naciskaniem i ruchem. Cała powierzchnia skóry nie narodzonego jeszcze dziecka zanurzona jest w ciepłych wodach płodowych. W miarę jak dziecko rośnie, jego powiększające się ciałko coraz mocniej naciska na narządy matki, a miękki uścisk otaczającego je matczynego łona z każdym mijającym tygodniem staje się silniejszy. Ponadto, w ciągu całego tego okresu rozwijające się dziecko poddawane jest rozmaitym naciskom związanym z rytmicznym oddechem matki i łagodnymi, regularnymi ruchami kołyszącymi, wywołanymi jej chodzeniem. Pod koniec ciąży, w ciągu trzech miesięcy poprzedzających poród, dziecko potrafi już słyszeć. Wciąż jeszcze nie ma ono nic do oglądania, posmakowania lub powąchania, ale w ciemnościach matczynego łona dobrze rozpoznaje wszelkiego rodzaju odgłosy. Gdy w pobliżu brzucha matki powstanie jakiś głośny i ostry dźwięk, niepokoi on znajdujące się wewnątrz dziecko, które zaczyna się wtedy poruszać. Ruch ten można łatwo zarejestrować za pomocą odpowiednio czułych przyrządów, a bywa on na tyle silny, że matka sama jest w stanie go wyczuć. Oznacza to, że w tym okresie przedporodowym dziecko niewątpliwie słyszy bicie serca matki, czyli siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę. Ulegnie to wpojeniu jako główny dźwiękowy sygnał życia w łonie matki. Są to więc nasze pierwsze rzeczywiste doświadczenia życiowe – otaczający nas zewsząd ciepły płyn i pełny uścisk, kołysanie się w rytmie poruszającego się ciała i dźwięk rytmicznych uderzeń pulsującego serca. Nasza przedłużona ekspozycja na te doznania, przy braku innych konkurencyjnych bodźców, wyciska na naszych umysłach trwały ślad, który kojarzy się z bezpieczeństwem, wygodą i bezczynnością. Ten stan wewnątrzmacicznej błogości brutalnie i gwałtownie przerywa chyba najbardziej traumatyczne doświadczenie życiowe, jakim są narodziny. W ciągu kilku godzin macica zamienia się z przytulnego gniazdka w naprężający się i uciskający umięśniony worek, największy i najsilniejszy mięsień ciała ludzkiego – nawet w porównaniu z bicepsami sportowca. Łagodny uścisk, który odczuwało się jako miłe objęcie, staje się teraz miażdżącym zaciskiem. Nowo narodzone niemowlę nie prezentuje na powitanie szczęśliwego uśmiechu, lecz napiętą, wykrzywioną twarzyczkę doprowadzonej do ostateczności ofiary tortur. Jego płacz – jakże słodka muzyka dla uszu niecierpliwie oczekujących rodziców – jest w gruncie rzeczy dzikim krzykiem strachu, będącego skutkiem nagłej utraty intymnego kontaktu cielesnego. W chwili narodzin dziecko wygląda jak sflaczały, miękki i wilgotny worek, ale niemal natychmiast wciąga powietrze i wykonuje pierwszy oddech. Pięć czy sześć sekund później zaczyna płakać. Jego główka, nóżki i ramionka zaczynają poruszać się coraz energiczniej i przez następne trzydzieści minut kontynuuje swój protest w postaci nieregularnych napadów gwałtownych ruchów kończyn, chwytania, grymasów i wrzasków, by wreszcie, całkowicie wyczerpane, zapaść w długi sen. Na pewien czas dramat przycicha, ale po przebudzeniu się dziecko wymaga wiele opieki, intymności i kontaktów z matką, które mogłyby mu zrekompensować utracone wygody łona. Matka lub osoby, które ją w różny sposób wspomagają, dostarczają owych substytutów macicy. Najbardziej oczywistym z nich jest zastąpienie uścisku łona uściskiem matczynych ramion. Idealne objęcie matczyne otacza noworodka ze wszystkich stron, stwarzając mu kontakt z matką jak największą powierzchnią ciała, nie utrudniając mu jednak oddychania. Istnieje ogromna różnica między obejmowaniem a zwykłym trzymaniem dziecka. Niewprawny dorosły, który trzyma dziecko tak, że nie zapewnia mu kontaktu z własnym ciałem, wkrótce przekona się, jak drastycznie ogranicza to wartość tej czynności jako środka dającego poczucie komfortu. Matczyna pierś, ramiona i ręce muszą doskonale odtwarzać utracone łono, w którym do niedawna nurzał się noworodek. Czasami samo objęcie nie wystarcza. Potrzebne są inne elementy przypominające łono. Matka zaczyna bezwiednie kołysać delikatnie dziecko z boku na bok. Działa to bardzo kojąco, ale jeśli nie przynosi skutku, matka wstaje i zaczyna przechadzać się z wolna tam i z powrotem, kołysząc dziecko w ramionach. Od czasu do czasu może też unieść je lekko do góry. Wszystkie te przejawy intymności uspokajają płaczącego noworodka, a to dlatego, że w jakiś sposób powtarzają chyba niektóre rytmy, jakie odbierało dziecko w łonie matki. Najpewniej skutecznie naśladują one delikatne ruchy kołyszące, jakie odczuwało, gdy matka chodziła. Jest w tym jednak pewne ale, to mianowicie, że rytm kołysania jest znacznie wolniejszy niż rytm normalnego chodzenia. Co więcej, „noszenie dziecka na rękach” odbywa się także w tempie znacznie wolniejszym niż tempo przeciętnego zwykłego przechadzania się. Ostatnio przeprowadzono pewne doświadczenia, aby ustalić, jakie jest idealne tempo kołysania dziecka w kołysce. Przy bardzo wolnych lub bardzo szybkich rytmach ruchy te miały niewielki lub nie miały żadnego wpływu kojącego, ale gdy mechaniczna kołyska została ustawiona na rytm od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu przechyleń na minutę, następowała wyraźna zmiana, a obserwowane niemowlęta natychmiast się uspokajały i mniej płakały. Chociaż matki w różnym tempie kołyszą swoje dzieci w ramionach, typowa częstotliwość kołysania jest niemal identyczna z częstotliwością stosowaną w omawianych doświadczeniach, a tempo, w jakim chodzimy, nosząc dziecko na ręku, także jest zbliżone. Natomiast przeciętna prędkość chodzenia w normalnych warunkach zwykle przekracza sto kroków na minutę. Dlatego wydaje się, że jakkolwiek te działania uspokajające mogą przynosić ukojenie, gdyż naśladują ruchy kołyszące, jakie dziecko odczuwa w łonie matki, ich tempo wymaga jakiegoś innego wyjaśnienia. Poza chodzeniem matki nie narodzone dziecko odbiera jeszcze dwa rodzaje doznań o charakterze rytmicznym: ciągłe unoszenie się i opadanie piersi matki podczas oddychania i stałe uderzenia jej serca. Rytm oddychania – od dziesięciu do czternastu wdechów na minutę – jest zbyt wolny, aby mógł mieć jakieś znaczenie, natomiast rytm bicia serca – około siedemdziesięciu uderzeń na minutę – to chyba właśnie to, o co chodzi. Wydaje się, że ten właśnie rytm, czy się go słyszy czy też wyczuwa, jest najistotniejszym czynnikiem kojącym, żywo przypominając noworodkowi utracony raj, jakim było matczyne łono. Istnieją jeszcze dwa fakty uzasadniające ten pogląd. Po pierwsze, zarejestrowane bicie serca, odtwarzane niemowlęciu z naturalną prędkością, również działa uspokajająco, nawet przy braku jakichkolwiek ruchów kołyszących czy bujających. Gdy ten sam dźwięk odtwarza się szybciej, w tempie ponad stu uderzeń na minutę, a więc w tempie chodu, przestaje on działać uspokajająco. Po drugie; jak pisałem w Nagiej małpie, obserwacje wykazały, że ogromna większość matek trzyma niemowlę, opierając jego główkę o lewą pierś, w pobliżu serca. Świadomie czy nie matki umieszczają więc uszy swoich dzieci jak najbliżej źródła dźwięku – bijącego serca. Dotyczy to zarówno matek prawo – jak i leworęcznych, dlatego też bicie serca jest chyba jedynym wyjaśnieniem adekwatnym do faktów. Można to łatwo wykorzystać dla celów handlowych – wyprodukować mianowicie mechaniczną kołyskę poruszającą się z prędkością odpowiadającą biciu serca lub wyposażoną w małe urządzenie odtwarzające – odpowiednio wzmocnione – zarejestrowane bicie serca. Model de luxe, łączący obie funkcje, byłby niewątpliwie jeszcze skuteczniejszy, a niejedna udręczona matka mogłaby po prostu włączyć takie urządzenie i odprężyć się, gdy tymczasem przyrząd automatycznie i niezawodnie usypiałby dziecko, podobnie jak automatyczna pralka skutecznie pierze ubranka niemowlęcia. Urządzenia takie zapewne wkrótce się pojawią i niewątpliwie będą wielce pomocne dla zapracowanych współczesnych matek, jednak ich nadużywanie niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo. To prawda, że mechaniczne uspokajanie jest czymś lepszym niż jego brak, zarówno dla nerwów matki jak dobrego samopoczucia dziecka, a jeśli z powodu nadmiaru czasochłonnych obowiązków matka nie ma innych możliwości, uspokajanie takie jest pożądane. Ale istnieją dwa powody, dla których tradycyjne uspokajanie przez matkę będzie zawsze lepsze niż jego mechaniczny substytut. Po pierwsze, matka dokonuje czegoś więcej, niż potrafiłaby kiedykolwiek zrobić maszyna. Jej działania uspokajające są bardziej złożone i mają w sobie pewne cechy, o których jeszcze będziemy mówić. Po drugie, intymny związek między matką a dzieckiem, który występuje zawsze, gdy matka pociesza je, nosząc, obejmując i kołysząc, stwarza podstawę przyszłych silnych więzi między nimi. To prawda, że w ciągu pierwszych kilku miesięcy życia niemowlę reaguje pozytywnie na każdego przyjaźnie nastawionego dorosłego. Chętnie przyjmuje ono każdy przejaw intymności od innych osób, bez względu na to, kim one są. Jednakże przed upływem roku dziecko uczy się, kim jest jego matka, i zaczyna odrzucać przejawy intymności ze strony obcych. Wiadomo, że zmiana ta u większości niemowląt zachodzi mniej więcej w piątym miesiącu życia, ale nie zachodzi ona nagle, a poszczególne niemowlęta bardzo znacznie różnią się w tym względzie między sobą. Dlatego trudno przewidzieć moment, w którym niemowlę zacznie reagować selektywnie na własną matkę. Jest to okres o podstawowym znaczeniu, gdyż od bogactwa i intensywności kontaktów cielesnych między matką a niemowlęciem w tym czasie będzie zależała siła i jakość ich późniejszej więzi. Rzecz jasna, zbyt częste uciekanie się do mechanicznych matek w tym kluczowym okresie może być szkodliwe. Niektóre matki uważają, że dziecko przywiązuje się do nich, ponieważ dostarczają mu one pożywienia i innych podobnych dóbr, naprawdę jednak tak nie jest. Obserwacje dzieci pozbawionych matek i doświadczenia z małpami wykazały niezbicie, że czułe przejawy intymności, których źródłem jest delikatne ciało matki, tak istotne w tworzeniu podstawowej więzi, mają też wielki wpływ na pozytywne zachowania społeczne w dalszym życiu. W owych krytycznych kilku miesiącach życia nie można przesadzić w nacechowanych miłością kontaktach cielesnych; matka, która ignoruje ten fakt, boleśnie przekona się o tym później, podobnie jak jej dziecko. Trudno zrozumieć ten wypaczony, a pokutujący jeszcze w naszej cywilizowanej kulturze pogląd, głoszący, że płaczące dziecko lepiej zostawić samo sobie, aby „nie zdobyło nad nami przewagi”. Należy jednak pamiętać, że gdy dziecko podrośnie, sytuacja się zmienia. Bywa, że matka wykazuje nadopiekuńczość i hamuje dziecko właśnie wtedy, gdy powinno się ono usamodzielniać i uniezależniać. Najgorsze możliwe wypaczenie polega na tym, że matka jest niedostatecznie opiekuńcza, rygorystyczna i wymagająca wobec niemowlęcia, a potem staje się nadopiekuńcza i przesadnie lgnie do dziecka, gdy jest ono starsze. Jest to całkowite odwrócenie naturalnego porządku, według którego tworzy się więź, a niestety w dzisiejszych czasach taka kolej rzeczy nie należy do rzadkości. Gdy starsze dziecko lub nastolatek „buntuje się”, można przypuszczać, że gdzieś w tle tkwi ów wypaczony wzorzec wychowania. Niestety, gdy to już się stało, często jest za późno, by naprawić wcześniej wyrządzone zło. Naturalna kolejność, jaką tu opisałem – najpierw miłość, a potem wolność – ma podstawowe znaczenie nie tylko u człowieka, ale u wszystkich wyższych naczelnych. Matki małp zwierzokształtnych i człekokształtnych utrzymują ze swoim potomstwem nieprzerwany intymny kontakt cielesny przez wiele tygodni po urodzeniu. Jest to o tyle łatwiejsze, że małpie noworodki są silne i mogą samodzielnie na długo uczepiać się matek. Noworodki wielkich małp człekokształtnych, takich jak goryle, potrzebują nieraz kilku dni, by móc skutecznie uczepić się matki, ale później, pomimo swej wagi, potrafią to robić z niezwykłą wytrwałością. Mniejsze małpy zwierzokształtne robią to od chwili narodzin; sam kiedyś widziałem, jak rodząca się właśnie małpka kurczowo trzymała się już ciała matki, podczas gdy tylna część jej ciałka tkwiła jeszcze w macicy. Ludzki noworodek nie jest tak sprawny fizycznie. Ma on słabsze ramionka, a krótkie paluszki u nóg nie są chwytne. Matka ludzka ma więc z tym większy problem. W ciągu pierwszych miesięcy to właśnie na niej spoczywają wszelkie działania mające na celu utrzymanie cielesnego kontaktu z dzieckiem. Zachowały się jedynie szczątki odziedziczonego po przodkach niemowlęcego wzorca czepiania się, co stanowi elementarną pozostałość dawno minionej, ewolucyjnej przeszłości, ale nawet one nie mają dziś żadnego praktycznego zastosowania. Utrzymują się tylko przez nieco ponad dwa miesiące po porodzie i znane są jako odruch chwytania i odruch Moro. Odruch chwytania pojawia się wcześnie, gdyż już sześciomiesięczny płód posiada silny chwyt. Zaraz po urodzeniu stymulacja dłoni skutkuje mocnym zaciśnięciem rączki, a chwyt jest na tyle silny, że dorosły może dzięki niemu unieść do góry całe ciałko noworodka. Jednakże – nie tak jak u młodej małpki – owo uczepienie się nie trwa długo. Odruch Moro można zademonstrować, zdecydowanie i szybko opuszczając dziecko na niewielką odległość ku ziemi – jakby imitując upuszczanie – jednocześnie podtrzymując je od spodu. Ramionka noworodka gwałtownie wyciągają się wtedy do przodu, przy czym rączki są otwarte, a paluszki szeroko rozpostarte. Potem ramionka znów się zamykają, jak gdyby usiłowały objąć coś konkretnego. Widać tu wyraźnie ewolucyjny ślad czynności czepiania się występującej u naczelnych, którą tak sprawnie i skutecznie posługuje się każda zdrowa młoda małpka. Niedawno przeprowadzone badania demonstrują to jeszcze wyraźniej. Gdy niemowlę czuje, że się je upuszcza, a jednocześnie trzyma się je za rączki i pozwala się chwytać, jego pierwszą reakcją nie jest wyrzucenie ramionek do przodu, poprzedzające ruch obejmowania, lecz natychmiastowe silne uczepienie się. To samo zrobiłaby przestraszona młoda małpka, gdyby trzymając w lekkim uchwycie futerko odpoczywającej matki, poczuła, że zaniepokojona czymś matka nagle zerwała się na nogi. Małpie niemowlę w identyczny sposób zacisnęłoby swój chwyt, przygotowując się do szybkiego przeniesienia się wraz z matką w bezpieczne miejsce. Przed upływem ósmego tygodnia życia niemowlę ludzkie ma jeszcze w sobie tyle z małpy, że może demonstrować pozostałości tej reakcji. Jednakże z punktu widzenia matki ludzkiej te „małpie” reakcje stanowią przedmiot jedynie akademickiego zainteresowania. Mogą one zaciekawić zoologów, ale w praktyce w żaden sposób nie ułatwiają rodzicom ich zadań. Jak więc należy postępować w tej sytuacji? Istnieje kilka możliwości. W tak zwanych społeczeństwach pierwotnych w ciągu pierwszych miesięcy życia niemowlę pozostaje na ogół niemal w stałym kontakcie z ciałem matki. Gdy matka odpoczywa, dziecko pozostaje w jej rękach lub też w rękach jakiejś innej osoby. Gdy matka śpi, dziecko znajduje się na tym samym posłaniu. Gdy matka pracuje lub znajduje się w ruchu, dziecko jest do niej solidnie przywiązane. W ten sposób zapewnia mu ona niemal nieustanny kontakt charakterystyczny dla innych naczelnych. Matki społeczeństw cywilizowanych nie są w stanie w całej rozciągłości stosować się do tych zasad. Jedną z możliwości jest szczelne zawinięcie dziecka w pieluszki i w becik. Jeśli matka nie może zapewnić dziecku w każdej godzinie dnia i nocy błogiego uścisku swoich ramion czy ścisłego kontaktu ze swoim ciałem, może ona przynajmniej dostarczyć mu błogiego uścisku gładkiej i miękkiej materii, która jest środkiem zastępującym wnętrze utraconego łona. Zwykle myślimy o ubieraniu noworodków jako o metodzie zapewnienia im ciepła, ale chodzi tu o coś więcej. Równie ważny jest „uścisk” materiału, w który zawinięte jest dziecko i który wchodzi w kontakt z powierzchnią jego ciałka. Toczą się jednak ożywione dyskusje nad tym, czy owo owinięcie powinno być ścisłe czy luźne. Opinie o tym, jak szczelne winno być owo postnatalne łono z materiału, znacznie różnią się w poszczególnych kulturach. W dzisiejszym świecie zachodnim nie akceptuje się na ogół ciasnego spowijania, nawet noworodka owija się lekko, aby mógł swobodnie poruszać się i wymachiwać kończynami, gdy ma na to ochotę. Specjaliści wyrażają obawę, że spowijanie niemowlęcia „może krępować jego ducha”. Znaczna większość zachodnich czytelników zgodziłaby się z tym skwapliwie, ale bliższe zbadanie sprawy nie potwierdza tych obaw. Starożytni Grecy i Rzymianie ciasno spowijali swoje niemowlęta, ale nawet najzagorzalszy wróg powijaków musi przyznać, że było wśród nich niemało wolnych duchów. Do końca osiemnastego wieku trzymano w powijakach również niemowlęta brytyjskie, a wiele niemowląt rosyjskich, jugosłowiańskich, meksykańskich, lapońskich, japońskich i indiańskich trzyma się w nich do dzisiaj. Ostatnio poddano ten problem badaniom naukowym, w toku których za pomocą odpowiednio czułych przyrządów sprawdzano uczucie dyskomfortu niemowląt w powijakach i bez powijaków. Stwierdzono, że spowijane dzieci rzeczywiście były spokojniejsze, co przejawiało się wolniejszym biciem serca, zmniejszoną prędkością oddechu i rzadszym płaczem. Dłużej też spały. Należy przypuszczać, że spowijanie lepiej przypominało ścisły uścisk łona, jakiego doświadczają dojrzałe płody w ostatnich tygodniach ciąży. Wszystko to wydaje się potwierdzać opinie zwolenników spowijania, ale trzeba przypomnieć, że nawet największy płód nigdy nie podlega w łonie matki takiemu ściśnięciu, żeby od czasu do czasu nie mógł kopać i poruszać się. Każda matka, która wyczuwa w sobie te ruchy, zdaje sobie sprawę, że nie „spowija” ona swego nie narodzonego dziecka do tego stopnia, by je unieruchomić. Umiarkowane spowijanie noworodka jest chyba bardziej naturalne niż silne krępowanie stosowane w niektórych kulturach. Co więcej, zwolennicy spowijania niepotrzebnie przedłużają nieraz ten zabieg znacznie ponad zalecaną miarę. Może to być pożyteczne w pierwszych tygodniach, ale później może zakłócić procesy prawidłowego rozwoju mięśni i kształtowania się postawy. Tak jak płód musi kiedyś opuścić naturalne łono, tak noworodek musi wkrótce opuścić łono sztuczne, bo inaczej „nie zdąży” na następny etap rozwojowy. Mówimy zwykle o noworodkach niedonoszonych lub przenoszonych, mając na myśli chwilę porodu, ale pożyteczne jest zastosowanie tych pojęć także do późniejszych etapów rozwoju dziecka. Jeśli potomstwo ma szczęśliwie przebyć owe kolejne fazy, w każdej z nich, od niemowlęctwa do dojrzewania, muszą być stosowane właściwe formy intymności, kontaktu cielesnego i pielęgnacji. Inaczej – jeśli przejawy intymności wyprzedzają etap lub są w stosunku do niego opóźnione – mogą pojawić się kłopoty w dalszym życiu. Dotychczas przyglądaliśmy się niektórym stosowanym przez matkę sposobom odtwarzania pewnych przejawów intymności z okresu łonowego, ale błędne byłoby mniemanie, jakoby wygody wczesnego okresu postnatalnego były dla dziecka jedynie przedłużeniem wygód okresu płodowego. Takie przedłużenie to tylko fragment całości obrazu. Właściwe etapowi niemowlęctwa formy dbałości o komfort dziecka, to pieszczenie, całowanie i głaskanie, a także utrzymywanie ciałka niemowlaka w czystości przy zastosowaniu delikatnego dotyku, ruchów pocierania, wycierania i innych łagodnych form tarcia. Także uścisk jest czymś więcej niż tylko uściskiem. Obejmując dziecko ramionami, matka często jednocześnie poklepuje je rytmicznie jedną ręką po pleckach – we właściwym tempie i z właściwą siłą, ani zbyt silnie, ani zbyt słabo. Błędem byłoby sądzić, że ma to jedynie wywołać „odbicie się”. Jest to jedna z najczęstszych reakcji matki o znacznie szerszym zastosowaniu. Zawsze gdy dziecko zdaje się potrzebować pociechy, matka obejmując je poklepuje jeszcze po pleckach. Nierzadko jednocześnie kołysze je i buja, a często grucha też cichutko do dziecka i nuci mu, zbliżając usta do jego główki. Te charakterystyczne dla niemowlęctwa działania pocieszające mają duże znaczenie, gdyż, jak się przekonamy, pojawiają się one później, już w życiu dorosłych, w rozmaitych formach, czasami zupełnie jawnych, a czasami bardzo zawoalowanych, jako rozmaite przejawy intymności. Są to zachowania macierzyńskie tak automatyczne, że rzadko się o nich myśli czy rozmawia. Dlatego też zazwyczaj nie dostrzega się ich nowych funkcji w późniejszym życiu. Poklepywanie wywodzi się ze zjawiska, które badacze zachowań zwierząt określają jako ruch intencjonalny. Najlepiej można to zilustrować na przykładzie zwierząt. Gdy ptak zamierza pofrunąć, porusza głową, co stanowi element odlotu. W toku ewolucji to poruszanie głową uległo wyolbrzymieniu, stając się dla innych ptaków sygnałem zwiastującym zamiar odlotu. Ptak, zanim rzeczywiście odleci, przez dłuższą chwilę wykonuje gwałtowne ruchy głową, uprzedzając swych towarzyszy, że zamierza ich opuścić, i umożliwiając im przygotowanie się do odlotu wraz z nim. Innymi słowy, sygnalizuje on zamiar lotu, a takie poruszanie głową określa się jako ruch intencjonalny. Jak się wydaje, w podobny sposób wykształciło się u matek poklepywanie jako szczególny przejaw więzi, stanowiący często stosowany ruch intencjonalny, sygnalizujący gotowość mocnego przytulenia się. Każde klepnięcie matczynej ręki komunikuje: „Zobacz, tak właśnie przytulę cię, by chronić cię przed niebezpieczeństwem, bądź więc spokojny, nie martw się”. Każde klepnięcie jest powtórzeniem tego sygnału i pomaga uspokoić niemowlę. Ale jest w tym coś jeszcze. Znów pomocny będzie przykład z ptakami. Gdy ptak jest lekko zaniepokojony, ale nie na tyle, by zaraz odlecieć, może zaalarmować swoich towarzyszy za pomocą kilku łagodnych ruchów głową, pozostając jednak przy tym na miejscu. Innymi słowy, w ten sposób ptak wysyła jedynie sygnał w postaci ruchu intencjonalnego, nie podejmując właściwej akcji, jaką jest lot. U ludzi to właśnie stało się z czynnością poklepywania. Ręka poklepuje plecy, następnie przestaje, potem poklepuje znowu i znowu przestaje. Nie następuje potem kontynuacja w postaci pełnego objęcia, mającego chronić przed niebezpieczeństwem. Tak więc komunikat matki do dziecka brzmi nie tylko: „Nie martw się, tak cię przytulę w razie niebezpieczeństwa”, lecz także: „Nie martw się, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, bo inaczej przytuliłabym cię jeszcze mocniej niż teraz”. Powtarzające się poklepywanie działa więc podwójnie kojąco. Ciche gruchanie czy mruczenie jako sygnał kojący działa jeszcze inaczej. I znów pomocny może być przykład ze zwierzętami. Gdy niektóre ryby znajdują się w nastroju agresywnym, objawiają to opuszczeniem przedniej części ciała i podniesieniem części tylnej. Gdy te same ryby sygnalizują brak agresji, robią coś przeciwnego, to znaczy unoszą głowę, a opuszczają ogon. Ciche gruchanie matki także działa na zasadzie przeciwieństwa. Głośne, hałaśliwe dźwięki są u naszego gatunku, podobnie zresztą jak u wielu innych, sygnałami alarmowymi. Krzyki, wrzaski, chrapania i ryki są powszechnymi wśród ssaków sposobami informowania o bólu, niebezpieczeństwie, strachu i agresji. Używając tonów, które są przeciwieństwem tych dźwięków, ludzka matka może przekazywać komunikaty przeciwne, a mianowicie to, że wszystko jest w porządku. Gruchając i nucąc, może ona stosować komunikaty słowne, ale oczywiście słowa nie mają tu większego znaczenia. Zasadniczy sygnał kojący przekazywany jest niemowlęciu za pośrednictwem tych właśnie łagodnych, cichych i słodkich dźwięków. Innym ważnym wzorcem zachowań intymnych, występującym w okresie postnatalnym jest podawanie dziecku piersi (lub butelki ze smoczkiem) do ssania. Dziecko czuje wówczas w buzi coś ciepłego i miękkiego, z czego można wycisnąć słodki i ciepły płyn. Buzia dziecka odczuwa ciepło, język smakuje słodycz, a usta wyczuwają miękkość. W ten sposób życie dziecka wzbogaca się o jeszcze jeden ważny rodzaj pociechy, czyli przejaw elementarnej intymności. To samo zjawisko, choć w różnych przebraniach, pojawi się później, już w kontekstach życia dorosłego. Takie więc są najważniejsze przejawy intymności u ludzi w fazie niemowlęcej. Matka obejmuje, nosi, kołysze, poklepuje, pieści, całuje, głaszcze, myje i karmi piersią swoje potomstwo, a także grucha do niego, mruczy i nuci mu. Jedynym pozytywnym działaniem kontaktowym ze strony niemowlęcia jest w tym okresie ssanie; ale dziecko wysyła dwa ważne sygnały funkcjonujące jako zaproszenie do intymności i zachęta do ścisłego kontaktu. Sygnałami tymi są płacz i uśmiech. Płacz inicjuje kontakt, a uśmiech pomaga ten kontakt utrzymać. Płacz mówi: „chodź tutaj”, a uśmiech – „zostań ze mną”. Płacz bywa niekiedy niewłaściwie rozumiany. Ponieważ pojawia się wtedy, gdy dziecko jest głodne, jest mu niewygodnie albo coś je boli, przyjmuje się, że są to jedyne treści, jakie płacz komunikuje. Gdy dziecko płacze, matka często automatycznie uznaje, że chodzi o jeden z tych trzech problemów, co niekoniecznie musi być prawdą. Komunikat głosi jedynie „chodź tutaj”, nie mówi dlaczego. Dziecko może płakać również, gdy jest syte, jest mu wygodnie i nie odczuwa żadnego bólu – chcąc tylko zainicjować intymny kontakt z matką. Gdy matka, po nakarmieniu dziecka i upewnieniu się, że jest mu wygodnie, kładzie je z powrotem, może ono natychmiast wznowić sygnalizowanie płaczem. U zdrowego niemowlęcia znaczy to tylko tyle, że nie otrzymało odpowiedniej porcji intymnego kontaktu cielesnego i będzie protestowało tak długo, aż to uzyska. W pierwszych miesiącach zapotrzebowanie na taki kontakt jest wysokie, a niemowlę ma na szczęście do dyspozycji silnie działający sygnał zachęty, czyli uśmiech zadowolenia, którym nagradza ono matkę za jej starania. Uśmiech jest czymś, co wyróżnia niemowlęta ludzkie spośród innych naczelnych. Niemowlęta małp nie uśmiechają się. Po prostu nie potrzebują one uśmiechu, gdyż są wystarczająco silne, aby uczepić się sierści swych matek i być blisko nich dzięki własnym działaniom. Niemowlę ludzkie nie jest zdolne tego dokonać i musi w jakiś sposób zwiększyć swoje szanse na przyciągnięcie uwagi matki. Uśmiech stanowi powstałe w procesie ewolucji rozwiązanie tego problemu. Płacz i uśmiech uzyskują wsparcie ze strony sygnałów wtórnych. Płacz człowieka z początku przypomina płacz małp. Płaczące małpie niemowlę wydaje z siebie serię rytmicznych pisków, którym jednak nie towarzyszą łzy. W ciągu kilku pierwszych miesięcy życia niemowlę ludzkie płacze tak samo, bez łez, ale po tym okresie wstępnym do sygnału głosowego dołączają się łzy. Później, w życiu dorosłym, łzy mogą pojawiać się niezależnie od głosu, jako bezgłośny sygnał, ale u niemowlęcia głos i łzy występują wspólnie, jako jedno zjawisko płaczu. Nie wiadomo dlaczego rzadko mówi się o tym, że człowiek jako jedyny wśród naczelnych płacze łzami, ale z pewnością musi to mieć jakieś specjalne znaczenie dla naszego gatunku. W pierwszym rzędzie jest to oczywiście sygnał wzrokowy, wzmocniony dzięki nieobecności włosów na naszych policzkach, przez co połyskiwanie i ściekanie łez jest tak dobrze widoczne. Ale ważna jest też reakcja matki, która wtedy zwykle „osusza oczka” niemowlęciu. Polega to na delikatnym wycieraniu łez ze skóry na buzi, co jest czynnością kojącą i przejawem intymnego kontaktu cielesnego. Być może, taka jest właśnie dodatkowa funkcja znacznie wzmożonego wydzielania gruczołów łzowych, co powoduje tak częste wilgotnienie buzi małego człowieczka. Jeśli komuś wydaje się to teorią nieco naciąganą, warto sobie uzmysłowić, że u ludzi, jak też u wielu innych gatunków, matka ma silny popęd do czyszczenia ciała potomstwa. Gdy dziecko się zmoczy, matka je osusza, i dlatego wydaje się, że obfitość łez wykształciła się jako coś w rodzaju „substytutu moczu” i ma na celu wywołanie podobnej intymnej reakcji w trudnych chwilach. W odróżnieniu od moczu łzy nie oczyszczają organizmu ze zbędnych substancji. Wydzielane w niewielkich ilościach, czyszczą i chronią oczy, ale gdy płyną obficie podczas płaczu, ich jedyna funkcja polega chyba na przekazywaniu sygnałów, i wtedy można je uznać wyłącznie za formę zachowania. Podobnie jak uśmiech, zdają się one funkcjonować głównie jako zachęta do intymności. Uśmiech wspierają takie sygnały wtórne jak gaworzenie i wyciąganie rączek. Niemowlę uśmiecha się, rechocze i wyciąga rączki ku matce, wykonując ruchy intencjonalne, poprzedzające przytulenie się do niej, i w ten sposób zachęca ją, by je podniosła. W odpowiedzi matka odwzajemnia się. Oddaje więc uśmiech, „grucha” do niemowlęcia, wyciąga ręce, by go dotknąć lub podnieść. Podobnie jak płacz z łzami, zespół uśmiechów pojawia się dopiero mniej więcej w drugim miesiącu życia. W gruncie rzeczy pierwszy miesiąc życia dziecka można by nazwać „stadium małpim”, gdyż charakterystyczne dla człowieka sygnały pojawiają się dopiero po upływie pierwszych kilku tygodni. Gdy dziecko osiąga trzeci i czwarty miesiąc życia, zaczynają pojawiać się nowe formy kontaktu cielesnego. Znikają wczesne „małpie” zachowania, odruch chwytania i odruch Moro, a pojawiają się bardziej wyrafinowane formy ukierunkowanego chwytania i przytulania się. W prymitywnym odruchu chwytania rączka niemowlęcia automatycznie obejmowała każdy przylegający do niej przedmiot, teraz działaniem pozytywnym staje się nowy rodzaj chwytania, chwytanie selektywne – niemowlę koordynując ruchy rąk ze wzrokiem, sięga po konkretny interesujący je przedmiot i chwyta go. Często jest to jakaś część ciała matki, zwłaszcza włosy. W takim ukierunkowanym chwytaniu dziecko dochodzi do perfekcji przed upływem piątego miesiąca życia. Podobnie automatyczne, nie ukierunkowane ruchy czepiania się, charakterystyczne dla odruchu Moro, ustępują ukierunkowanemu obejmowaniu, które polega na przytulaniu się dziecka właśnie tylko do ciała matki i dostosowaniu ruchów do zajmowanej przez nią pozycji. Takie ukierunkowane czepianie się ustala się zwykle przed upływem szóstego miesiąca życia. W okresie dzieciństwa, po stadium niemowlęctwa, rzecz jasna ubożeje sfera elementarnej intymności cielesnej. Potrzeba bezpieczeństwa, którą tak dobrze zaspokajał rozległy kontakt cielesny z matką, napotyka teraz na coraz silniejszą konkurencję, jaką jest potrzeba niezależnego działania, odkrywania świata i badania otoczenia. Nie można tego oczywiście dokonać, tkwiąc w ramionach matki. Niemowlę uniezależnia się, na czym musi ucierpieć elementarna intymność. Ale świat wciąż jest miejscem przerażającym i dlatego dziecku potrzebna jest jakaś inna forma intymności – pośrednia, zdalnie sterowana – by przy względnej niezależności zachować jednocześnie poczucie pewności i bezpieczeństwa. Komunikowanie się za pomocą dotyku ustępuje miejsca coraz bardziej precyzyjnej komunikacji wzrokowej. Ograniczające i krępujące środki bezpieczeństwa, jakim są obejmowanie i przytulanie, zastępuje dziecko mniej ograniczającym środkiem, jakim jest wymiana spojrzeń, którym towarzyszy odpowiedni wyraz twarzy. Wspólny uścisk zostaje zastąpiony przez wspólny uśmiech, wspólny śmiech oraz wszelkiego rodzaju miny, jakie potrafi przybierać twarz człowieka. Twarz w uśmiechu, która wcześniej stanowiła zachętę do objęcia, obecnie zastępuje to objęcie. W istocie sam uśmiech staje się symbolicznym objęciem, działającym na odległość. Pozwala to niemowlęciu funkcjonować w sposób mniej skrępowany, a przy tym odnowić uczuciowy kontakt z matką za pomocą jednego tylko spojrzenia. Następne doniosłe stadium rozwojowe przychodzi, gdy dziecko zaczyna mówić. W trzecim roku życiu, po opanowaniu podstawowego słownictwa, do kontaktu wzrokowego dołącza się „kontakt” słowny. Dziecko i jego matka mogą teraz wyrażać uczucia wobec siebie nawzajem za pomocą słów. W miarę rozwoju tego stadium nieuniknione jest dalsze ograniczenie przejawów intymności elementarnej, mających postać kontaktów cielesnych. Przytulanie wydaje się zbyt dziecinne. Gwałtownie rosnąca potrzeba eksploracji, niezależności i odrębnej, indywidualnej tożsamości w coraz większym stopniu tłumi pragnienie uścisków i pieszczot. Gdy rodzice w tym okresie nadużywają elementarnych kontaktów cielesnych, dziecko odczuwa je nie tyle jako przejawy opieki, ile jako udrękę. Trzymanie dziecka staje się teraz dla niego powstrzymywaniem przed czymś i dlatego rodzice muszą przystosować się do tej nowej sytuacji. Przy czym kontakt cielesny nie zanika. Jest mile widziany w razie bólu, we wstrząsie psychicznym, strachu czy panice, pojawia się też w sytuacjach mniej dramatycznych. Przybiera on jednak inne formy. Wszechogarniające objęcie ulega redukcji do rozmiarów poszczególnych jego fragmentów. Pojawiają się takie formy jak półobjęcie, objęcie ramieniem, poklepanie po głowie i uścisk dłoni. Jak na ironię w stadium późnego dzieciństwa i towarzyszących jego eksploracjom stresów wciąż istnieje ogromna wewnętrzna potrzeba pociechy, jaką daje kontakt cielesny i przejawy intymności. Potrzeba ta ulega nie tyle zredukowaniu, co stłumieniu. Przejawy intymności dotykowej kojarzą się z niemowlęctwem i muszą odejść w przeszłość, ale otoczenie wciąż się ich domaga. Konflikt, jaki w związku z tym powstaje, rozwiązuje się przez wprowadzenie nowych form kontaktu, które dostarczają pożądanych przejawów intymności cielesnej, ale nie robią wrażenia dziecinnych. Pierwszy symptom tych zamaskowanych przejawów intymności pojawia się wcześnie, bo już niemal w niemowlęctwie. Rozpoczyna się to w drugim półroczu życia i wiąże się z tak zwanymi obiektami przeniesieniowymi. W gruncie rzeczy są to nieożywione substytuty matki. W powszechnym użyciu są trzy takie przedmioty: ulubiona butelka ze smoczkiem, miękka zabawka i kawałek miękkiego materiału, zwykle szal lub jakaś część bielizny pościelowej. W stadium wczesnego niemowlęctwa przedmioty te stanowią element składowy intymnych kontaktów z matką. Dziecko nie przedkłada tych przedmiotów nad matkę, ale jednak silnie je kojarzy z jej fizyczną obecnością. W czasie nieobecności matki stają się one jej substytutami, a wiele dzieci nie chce zasnąć bez ich kojącej bliskości. Gdy pora iść spać, szal lub miękka zabawka muszą znajdować się w łóżeczku, bo inaczej powstają problemy. A wymagania są szczegółowe, musi to być ta, a nie inna zabawka lub ten, a nie inny szal. Nie mogą ich zastąpić rzeczy podobne, ale dziecku nie znane. Na tym etapie przedmioty są potrzebne tylko wtedy, gdy matka jest nieosiągalna. Dlatego stają się one niezbędne w porze zasypiania, kiedy kontakt z matką ulega przerwaniu. Ale później, gdy dziecko rośnie, coś się tu zmienia. Dla dziecka, które staje się coraz bardziej niezależne od matki, ulubione przedmioty raczej zyskują, niż tracą na wartości jako źródło pociechy. Niektóre matki niewłaściwie wyobrażają sobie, że dziecko z jakiegoś powodu odczuwa nienaturalny niedostatek bezpieczeństwa. Gdy dziecko gwałtownie domaga się swojego „miśka”, „szaliczka” czy „przytulanki” – przedmioty te zwykle mają jakieś specjalne imiona – matka może niekiedy postrzegać to jak krok wstecz w rozwoju. W istocie jest właśnie przeciwnie. Postępując tak, dziecko w rzeczywistości mówi: „Pragnę kontaktu fizycznego z matką, ale to byłoby zbyt dziecinne. Teraz jestem już zbyt niezależny na coś takiego. Zamiast tego wejdę w kontakt z tym przedmiotem, dzięki czemu poczuję się bezpiecznie, nie rzucając się z powrotem w ramiona matki”. Jak wyraził to pewien znawca tych problemów, obiekt przeniesieniowy „przypomina o miłych stronach matki, jest substytutem matki, ale jest też tarczą przeciw ponownemu spowiciu przez matkę”. Z upływem lat, gdy dziecko rośnie, taki pocieszający przedmiot może mu niezmiennie towarzyszyć niekiedy aż do półmetka dzieciństwa, a z rzadka nawet do lat młodzieńczych. Zdarza się, że panna na wydaniu, leżąc w łóżku, kurczowo ściska ogromnego pluszowego misia. Mówiąc „z rzadka” muszę tu uczynić pewne zastrzeżenie. Oczywiście rzadko się zdarza, abyśmy obsesyjnie trwali przy jakimś konkretnym obiekcie przeniesieniowym z okresu wczesnego dzieciństwa. Dla większości z nas istota takiego postępowania byłaby nazbyt przejrzysta. Znajdujemy natomiast substytuty dla substytutów – przemyślny dorosły wynajduje substytuty dla dziecięcych substytutów ciała matki. Gdy zamiast dziecięcego szaliczka pojawia się futrzana pelisa, traktujemy ją z większym szacunkiem. Inny zamaskowany przejaw intymności, jaki pojawia się u rosnącego dziecka, można dostrzec w przepychankach i bijatykach. Kiedy obejmowanie się i przytulanie wydaje się infantylne, ale jest wciąż niezbędne, można ten problem rozwiązać obejmując rodziców w taki sposób, że kontakt cielesny wcale nie wygląda jak czułe przytulanie się. Nadaje mu się wtedy formę żartobliwego obejmowania się „na niedźwiedzia”, a przytulanie się przybiera postać zapasów. W udawanych zapasach z którymś z rodziców dziecko może wciąż jeszcze odtworzyć bliską intymność z czasów niemowlęcych, maskując ją jednocześnie za pomocą dorosłej agresywności. Sposób ten jest na tyle skuteczny, że udawane walki z rodzicami zdarzają się jeszcze w późnym okresie dojrzewania. Jeszcze później, już między dorosłymi, ogranicza się to zwykle do przyjaznego klepnięcia w ramię lub po plecach. Trzeba przyznać, że żartobliwa bijatyka dziecięca jest czymś więcej niż tylko zamaskowanym przejawem intymności. W dużym stopniu chodzi w niej też o sprawdzenie sprawności własnego ciała, o jego dotykanie, o badanie nowych możliwości i dawanie upustu starym. Owe stare możliwości, które oczywiście wciąż się tam jeszcze kryją, wciąż są ważne, i to w dużo większym stopniu, niż się zazwyczaj sądzi. Z nadejściem okresu pokwitania powstaje nowy problem. Kontakt cielesny z rodzicami ulega dalszemu ograniczeniu. Ojcowie przekonują się, że ich córki nagle stają się mniej skłonne do zabaw. Synowie stają się wstydliwi wobec swoich matek. Już w stadium poniemowlęcym zaczyna się przejawiać potrzeba niezależności, ale teraz, w okresie pokwitania, potrzeba ta ulega wzmocnieniu i rodzi kolejną silną potrzebę, czyli potrzebę prywatności. Komunikat niemowlęcia brzmiał „trzymaj mnie mocno”, komunikat dziecka „połóż mnie”, a komunikat osoby dojrzewającej brzmi „zostaw mnie samą/samego”. Pewien psychoanalityk opisał, jak w okresie pokwitania „młoda osoba pragnie się odizolować; od tej pory mieszka z członkami rodziny jak z obcymi ludźmi”. Sens tego stwierdzenia staje się jasny dzięki zastosowanej w nim przesadzie. Osoby dojrzewające nie całują się przecież z nieznajomymi, a w dalszym ciągu całują swoich rodziców. Co prawda, pocałunki te w dużej mierze stają się tylko formalnością, bo głośny całus zamienił się w muśnięcie policzka, ale przelotne przejawy intymności wciąż jeszcze się zdarzają. Jednakże, podobnie jak u dorosłych, są one na tym etapie ograniczone głównie do powitań, pożegnań, uroczystości i różnych smutnych sytuacji. W gruncie rzeczy osoba dojrzewająca jest już dorosła – niekiedy nawet superdorosła – przynajmniej jeśli idzie o przejawy intymności rodzinnej. Kochający rodzice, przemyślnie, aczkolwiek nieświadomie, radzą sobie z tym problemem w rozmaity sposób. Typowym wzorcem jest tu poprawienie szczegółów garderoby. Jeśli nie można już z miłością dotknąć dziecka, to można zrobić to pod pozorem „poprawię ci krawat” lub „wyczyszczę ci kurtkę”. Jeśli w odpowiedzi słyszy się „nie zawracaj sobie głowy, mamo” albo „sam to zrobię”, oznacza to, że młody człowiek, równie nieświadomie, rozszyfrował tę sztuczkę. Po okresie dojrzewania, gdy młody człowiek wyprowadza się z domu rodzinnego, wówczas, z punktu widzenia intymności cielesnej, następuje coś jakby powtórny poród. Opuszczamy łono rodziny tak jak dwadzieścia lat temu opuściliśmy łono matki. Podstawowa sekwencja przejawów intymności: „trzymaj mnie mocno – połóż mnie – zostaw mnie samego”, zaczyna się od początku. Młodzi kochankowie, jak niemowlęta, mówią „trzymaj mnie mocno”. Czasami zwracają się do siebie przez „dziecinko”. Po raz pierwszy od czasów niemowlęctwa w ich życiu znów pojawiają się liczne przejawy intymności. Jak dawniej sygnały kontaktu cielesnego zaczynają splatać magiczną więź i tworzy się nowy, silny związek. Aby podkreślić siłę tego przywiązania, komunikat „trzymaj mnie mocno” zostaje wzbogacony słowami „i nigdy mnie nie puszczaj”. Jednakże gdy proces tworzenia się więzi zostanie zakończony, a kochankowie stworzą nową, dwuosobową jednostkę rodzinną, dobiega też końca stadium drugiego niemowlęctwa. Nieuchronnie pojawiają się nowe przejawy intymności, będące repliką wcześniejszej podstawowej sekwencji. Drugie niemowlęctwo ustępuje miejsca drugiemu dzieciństwu. (Nie należy go mylić ze stadium starości, które pojawia się znacznie później i o którym często niesłusznie mówi się jako o drugim dzieciństwie). W tym czasie zaczynają słabnąć występujące w okresie zalotów przejawy intymności polegające na obejmowaniu się. W sytuacjach krańcowych jeden z partnerów – lub oboje – zaczynają odczuwać, że wpadli w pułapkę, i czują, że zagrożona jest ich niezależność. Zjawisko raczej normalne, ale odczuwane jako coś nienormalnego – partnerzy uznają więc, że cały ten ich związek jest błędem, i postanawiają się rozstać. „Połóż mnie” z okresu drugiego dzieciństwa zostaje zastąpione przez „zostaw mnie samego/samą” z drugiego pokwitania, a pierwotna separacja rodzinna z okresu dojrzewania staje się separacją rodzinną w postaci rozwodu. Ale jeśli rozwód jest drugim dojrzewaniem, to dlaczego właściwie ten nowo dojrzewający czy nowo dojrzewająca ma żyć bez kochanki czy kochanka? Dlatego po rozwodzie każde z eksmałżonków znajduje nową partnerkę czy partnera, jeszcze raz przeżywa etap drugiego niemowlęctwa, powtórnie zawiera związek małżeński i nagle znajduje się w okresie drugiego dzieciństwa, ze zdumieniem stwierdzając, że wszystko się powtarza. Opis ten może wyglądać na cyniczne uproszczenie, ale pomaga on sformułować właściwy wniosek. Szczęśliwcy, a jest ich niemało nawet w dzisiejszych czasach, nigdy nie przeżywają owego drugiego dojrzewania. Akceptują oni zamianę drugiego niemowlęctwa na drugie dzieciństwo. Wzbogaceni o nową intymność seksualną i wspólne przejawy intymności rodzicielskiej, potrafią utrzymać więź pary w małżeństwie. W późniejszych latach utrata czynnika rodzicielskiego zostaje złagodzona pojawieniem się nowych przejawów intymności z pokoleniem wnuków, aż w końcu pojawia się trzecie i ostatnie niemowlęctwo – wraz z nadejściem starości i towarzyszącą jej bezradnością. Ta trzecia sekwencja przejawów intymności trwa krótko. Nie istnieje żadne trzecie dzieciństwo, przynajmniej tu na ziemi. Kończymy życie jako niemowlęta, ułożeni w przytulnych trumnach, miękko wyściełanych i udrapowanych, zupełnie jak kołyski niemowląt. Przebyliśmy drogę od bujania się w kołysce do bujania w obłokach wieczności. Wiele ludzi nie może pogodzić się z myślą, że tu kończy się trzecia wielka sekwencja przejawów intymności. Nie chcą przyjąć do wiadomości, że trzecie niemowlęctwo nie przechodzi w trzecie dzieciństwo – w niebie. Tam panują idealne i niezmienne warunki, nie istnieje groźba matczynej nadopiekuńczości, gdyż Bóg-Ojciec nie ma małżonki. Opisując te wzorce intymności od łona matki do „łona Abrahama” poświęciłem dużo miejsca wczesnym okresom życia, pobieżniej traktując późniejsze okresy dorosłości. Ukazawszy korzenie intymności, w następnych rozdziałach będziemy mogli z większą uwagą zająć się zachowaniami charakterystycznymi dla wieku dojrzałego. 2. ZAPROSZENIA DO INTYMNOŚCI SEKSUALNEJ Ciało każdego człowieka nieustannie wysyła sygnały do innych ludzi. Jedne z tych sygnałów zapraszają do intymnego kontaktu, inne zaś zniechęcają. Nigdy nie wchodzimy z nikim w kontakt cielesny bez uprzedniego starannego odczytania znaków – chyba że się z kimś niechcący zderzymy. Nasze umysły są jednak bezbłędnie zaprogramowane tak, by sprostać trudnej sztuce oceny tych sygnałów zapraszających, dzięki czemu nieraz w ułamku sekundy potrafimy rozeznać daną sytuację towarzysko-społeczną. Gdy w tłumie ludzi niespodziewanie dojrzymy osobę, która robi na nas duże wrażenie, już po upływie kilku chwil od momentu zatrzymania na niej wzroku jesteśmy gotowi pochwycić ją w objęcia. Nie oznacza to wcale, że działamy nierozważnie. Po prostu znaczy to, że komputery w naszych czaszkach wspaniale potrafią wykonać błyskawiczne, niemal natychmiastowe kalkulacje oceniające wygląd i nastrój wszystkich tych licznych osób, z którymi stykamy się w ciągu dnia. Setki sygnałów informujących o szczególnych cechach kształtu, wielkości, koloru, dźwięku, zapachu, postawy, ruchów i wyrazu twarzy tychże błyskawicznie zaczynają atakować nasze zmysły, a wtedy zaczyna pracować nasz komputer towarzyski i zaraz otrzymujemy odpowiedź na pytanie, dotykać czy nie dotykać. Jako niemowlęta oddziałujemy na dorosłych, gdyż jesteśmy mali i bezradni, co pobudza ich do wyciągania ręki i nawiązywania z nami życzliwego kontaktu. Płaska buzia, wielkie oczy, niezręczne ruchy, krótkie kończyny i okrągłe kształty – wszystko to składa się na nasz powab dotykowy. Gdy dodać do tego szeroki uśmiech i sygnały alarmowe, jakimi są płacz i krzyk, staje się jasne, że niemowlę ludzkie stanowi nieodparte zaproszenie do intymności. Gdy, już jako ludzie dorośli, wysyłamy podobne sygnały wyrażające bezradność i ból, na przykład gdy jesteśmy chorzy lub ranni, wówczas wywołujemy tego samego rodzaju reakcje pseudorodzicielskie. Również wtedy gdy nawiązujemy pierwszy, wstępny kontakt cielesny w formie uścisku dłoni, niemal zawsze dodajemy do niego odpowiedni wyraz twarzy, czyli uśmiech. Są to podstawowe rodzaje zaproszenia do intymności, ale wraz z dojrzałością seksualną zwierzę ludzkie wkracza w nową sferę sygnałów kontaktowych – sygnałów związanych z seksapilem, czyli z powabem płciowym, który służy do zachęcania mężczyzn i kobiet do wzajemnego dotykania się, wyrażającego coś więcej niż zwykłą życzliwość. Niektóre sygnały płciowe są uniwersalne i mają zastosowanie u wszystkich ludzi dorosłych, inne zaś stanowią wariacje kulturowe na owe tematy biologiczne. Niektóre są składową naszego wyglądu jako osób dorosłych obojga płci, a inne mają związek z naszym zachowaniem jako dorosłych, a więc z postawą, gestykulacją i działaniem. Aby je przedstawić, najprościej będzie udać się na wycieczkę po ludzkim ciele i krótko zatrzymać się przy każdym kolejnym interesującym nas szczególe. Krocze. Ponieważ mówimy o sygnałach płciowych, zgodnie z logiką zaczniemy od podstawowego obszaru genitalnego, a potem przejdziemy do innych obszarów przyległych. Krocze jest główną strefą tabu, i to nie tylko dlatego, że mieszczą się w niej zewnętrzne narządy płciowe. Ten mały obszar ciała jest siedliskiem wszystkich innych najważniejszych tabu; tu dokonuje się oddawanie moczu, oddawanie stolca, kopulacja, lizactwo (fellatio), wytrysk nasienia, masturbacja i menstruacja. Nic więc dziwnego, że był to zawsze najstaranniej zakryty obszar ciała ludzkiego. Wzrokowe zaproszenie do intymności w formie bezpośredniej demonstracji tego obszaru byłoby zbyt silnym sygnałem seksualnym, by mógł służyć jako instrument wstępny, zanim jeszcze dana relacja przejdzie przez wcześniejsze etapy kontaktu cielesnego. Jak na ironię, kiedy dana relacja osiągnie bardziej zaawansowane stadium intymności płciowej, pokazy wzrokowe są już spóźnione, toteż pierwsze doświadczenia życia płciowego są na ogół dotykowe. Bezpośrednie przyglądanie się genitaliom płci przeciwnej odgrywa współcześnie stosunkowo niewielką rolę w ludzkich zalotach. Niemniej zainteresowanie tym obszarem ciała jest znaczne i jeśli nawet nie wchodzi w grę bezpośrednie eksponowanie genitaliów, zawsze istnieją jakieś inne możliwości. Pierwszą z nich jest używanie stroju podkreślającego charakter organów, które się pod nim kryją. Dla kobiet jest to noszenie spodni, szortów lub kostiumów kąpielowych o numer mniejszych, niż kazałaby wygoda, tak obcisłych, że wciskając się w szczelinę narządu rodnego uważnemu męskiemu oku ukazują jej kształt. Jest to wynalazek współczesności, ale jego męski odpowiednik ma długą historię. Przez prawie dwieście lat (mniej więcej w latach 1408 do 1575) wielu mężczyzn w Europie ukazywało swoje genitalia w całej krasie, aczkolwiek nie bezpośrednio, lecz za pomocą woreczka na genitalia, czyli saczka. Rozpoczął on swój żywot w postaci skromnej zasłonki tworzącej mały mieszek w kroku niezwykle obcisłych spodni albo trykotów, które nosili ówcześni mężczyźni. Owe trykoty były tak obcisłe, że nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do kształtu narządów, które okrywały. Z upływem lat ten szczegół garderoby o charakterze skromnego woreczka na mosznę przeobraził się w wyzywający worek na fallusa, jakby w stanie permanentnego wzwodu. Aby to jeszcze uwypuklić, saczek bywał często w innym kolorze niż całość spodni lub nawet ozdobiony złotem i klejnotami. W końcu rozrósł się do tego stopnia, że stał się przedmiotem dowcipów, toteż Rabelais, opisując saczek jednego ze swoich bohaterów, napisał: „Na saczek u pludrów zużyto siedemnaście i ćwierć łokci tejże materii, i dano mu formę jakoby kabłąka, umocowanego bardzo uciesznie dwiema pięknymi haftkami ze złota, które zaczepiały się o dwa haczyki z emalii, w każdy zaś wprawiony był ogromny szmaragd wielkości pomarańczy. (...) Rozporek w saczku był na półtora łokcia długi”. W dzisiejszych czasach niemodne jest już tak przesadne demonstrowanie członka, ale pewne echa tego stylu wciąż można jeszcze zauważyć. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych młodzież męska znów zaczęła nosić zbyt obcisłe „trykoty”. Podobnie jak współczesna kobieta młodzieniec wciska się w niezwykle obcisłe dżinsy i spodenki kąpielowe, które zmuszają go do przemieszczenia spoczywającego w nich członka. W odróżnieniu od starszych mężczyzn, u których znajdującą się między nogami przepaść międzypokoleniową wypełnia członek luźno zwisający pod zbyt obszernymi spodniami, współczesny młodzieniec paraduje z członkiem zwróconym ku górze. Stale utrzymywany w pozycji pionowej przez przyjemnie otulający go materiał, zainteresowanej nim kobiecie ukazuje się jako łagodna, ale wyraźnie widoczna wypukłość. Tak więc ubiór młodego mężczyzny znów pozwala mu zademonstrować pseudoerekcję, i, co może dziwić, podobnie jak wcześniejszy saczek, nie spotyka się to jakoś z nadmierną krytyką środowisk purytańskich. Ciekawe, czy sam saczek powróci jeszcze kiedyś do łask i jak dalece rozwinie się ten prąd w modzie, zanim popadnie w niełaskę jako zbyt nachalny przejaw seksualizmu. Eksponowanie narządów płciowych za pomocą stroju ma dziś charakter wyraźnie egzotyczny i nie znajduje powszechnego zastosowania. Funkcję taką pełnią damskie kostiumy kąpielowe i majteczki w okolicach łonowych przyozdobione futrem albo też sznurowane w przodzie. Inną formą pośredniego eksponowania genitaliów, która nie budząc żadnych zastrzeżeń, przetrwała przez wieki, jest szkocki sporran, czyli symboliczny mieszek na genitalia noszony w okolicach moszny, często pokrywany futrem symbolizującym owłosienie łonowe. Mniej bezpośrednim sposobem przekazywania wzrokowych sygnałów płci jest posługiwanie się innymi częściami ciała jako „echem genitaliów”, czyli ich imitacją. Pozwala to przekazywać podstawowe komunikaty seksualne przy całkowicie zakrytych genitaliach właściwych. Można tego dokonywać na kilka sposobów. By je lepiej zrozumieć, musimy znów przyjrzeć się anatomii żeńskich organów płciowych. Ze względu na ich symboliczne znaczenie można wyróżnić otwór – pochwę – i parzyste fałdy skóry, czyli mniejsze i większe wargi sromowe. Gdy są one zakryte, wtedy każdy inny fragment ciała czy jakikolwiek szczegół, który w jakiś sposób je przypomina, może służyć jako „echo genitaliów” i może być wykorzystany do sygnalizowania. Substytutami otworu mogą więc być pępek, usta, nozdrza i uszy. Wszystkie te miejsca na ciele mają w sobie coś z tabu. Nie wypada publicznie dłubać w nosie czy w uchu w przeciwieństwie do takich czynności jak ocieranie czoła czy przecieranie oczu, które wykonywane na widoku publicznym – nie rażą. Często też zakrywamy usta, jeśli nie welonem to w każdym razie podczas ziewania, sapania czy śmiechu. Pępek stanowi jeszcze wyraźniejsze tabu – ostatnio często się zdarza, że usuwa się go skrzętnie z fotografii, chroniąc nasze oczy przed jego wymownym kształtem. Spośród czterech wymienionych otworów chyba tylko usta i pępek są uważane za substytuty otworu genitalnego. Usta bez wątpienia są najważniejszym z tych substytutów i podczas kontaktów miłosnych przekazują one bardzo wiele sygnałów pseudogenitalnych. W Nagiej małpie wyraziłem pogląd, że unikatowy dla naszego gatunku rozwój odwiniętych warg jest być może częścią tej samej historii, a ich mięsiste różowe powierzchnie rozwinęły się jako imitacja warg sromowych na poziomie biologicznym, a nie na poziomie czysto kulturowym. Podobnie jak wargi sromowe czerwienieją i nabrzmiewają pod wpływem podniecenia seksualnego i podobnie jak one otaczają centralnie usytuowany otwór. Od zarania historii sygnały przekazywane przez wargi kobiece były wzmacniane za pomocą sztucznego barwienia. Szminka jest obecnie jednym z najważniejszych wyrobów przemysłu kosmetycznego i chociaż jej kolor zmienia się zależnie od mody, zawsze w końcu wraca do jakiegoś odcienia różu, co jest repliką czerwienienia warg sromowych w stanie silnego podniecenia seksualnego. Nie jest to, rzecz jasna, świadome naśladownictwo sygnałów genitalnych; uważa się po prostu, że jest „seksowne” czy „atrakcyjne”, i koniec. Wargi dorosłej kobiety są zwykle nieco większe i bardziej mięsiste niż wargi mężczyzny, co nie dziwi, jeśli zważyć na ich symboliczną rolę, a tę różnicę w wielkości uwypukla się niekiedy jeszcze, malując szminką powierzchnię większą, niż nakazywałaby linia samych ust. To również imituje powiększenie, jakiemu ulegają wargi, gdy podczas podniecenia seksualnego nabrzmiewają krwią. Wielu pisarzy i poetów widzi w wargach i w ustach silną strefę erotyczną, gdy podczas głębokiego pocałunku język, niczym członek, wsuwa się do ust kobiety. Wyrażano też myśl, że budowa warg kobiety odpowiada budowie jej (jeszcze niedostępnych dla wzroku) genitaliów. Kobieta o mięsistych wargach ma podobno mięsiste wargi sromowe. Kobieta o wąskich, zaciśniętych wargach ma ściśnięte i wąskie narządy płciowe. Jeśli istotnie tak bywa, nie jest to przykład mimikry cielesnej, lecz świadczy tylko o tym, że dana kobieta reprezentuje jakiś określony typ somatyczny. Pępek nigdy nie wywoływał tylu dyskusji co usta, ale ostatnio i jemu przydarzyło się wiele przygód, co świadczy o tym, że i on odgrywa ważną rolę jako echo genitaliów. Nie dość, że dawno usunięto go z fotografii, to jeszcze na mocy „kodeksu hollywoodzkiego” zakazano jego pokazywania, tak że tancerki w haremach w przedwojennych filmach miały obowiązek przykrywać go jakąś ozdobą. Nikt nigdy nie wyjaśnił, dlaczego właściwie pępek jest tabu, jeśli nie liczyć mało przekonywającego stwierdzenia, że eksponowanie go może prowokować dzieci do pytania o cel jego istnienia i w ten sposób zmuszać rodziców do wyjaśniania kłopotliwych „faktów z życia”. W świecie dorosłych jest to oczywisty nonsens, a prawdziwa przyczyna tkwi, rzecz jasna, w tym, że pępek bardzo przypomina „sekretny otwór”. Ponieważ tancerki haremowe, opuściwszy kwefy, wykonują zazwyczaj wschodni taniec brzucha, poruszając nim w taki sposób, że ów pseudootwór ukazuje się w pełnej krasie, a towarzyszy temu sugestywne i seksowne wyginanie się i przeciąganie, w Hollywoodzie postanowiono, że ten nieskromny szczegół anatomiczny powinno się jakoś zamaskować. Jak na ironię, w drugiej połowie dwudziestego wieku, kiedy na Zachodzie kodeks hollywoodzki stracił na znaczeniu, do akcji wkroczył owładnięty nowo odkrytym duchem republikańskim świat arabski. Egipskie wykonawczynie tańca brzucha zostały oficjalnie poinformowane, że eksponowanie pępka podczas tradycyjnych występów folklorystycznych jest niemoralne i niestosowne. Nowy rząd nalegał, aby wprowadzić obowiązek zakrywania okolic przepony kawałkiem jakiegoś lekkiego materiału. Tak więc w tym czasie, gdy w Europie i w Ameryce pępki wywalczyły sobie powrót do kin i na plażę, w Afryce Północnej te „ślepe” otwory ponownie zapadły w niebyt. Nieosłonięte pępki, od chwili gdy ponownie pojawiły się w świecie zachodnim, zaczęły ulegać dziwnej modyfikacji. Stopniowo zmieniały kształt. Staromodne okrągłe otwory z dawnych obrazów zaczęły ustępować miejsca wydłużonym, pionowym szczelinom. Badając to dziwne zjawisko, stwierdziłem, że współczesne modelki i aktorki w porównaniu z modelkami dawniejszych artystów ukazują podłużny pępek sześciokrotnie częściej niż pępek okrągły. Przegląd przypadkowo wybranych dwustu obrazów i rzeźb z różnych okresów, przedstawiających nagie kobiety, wykazał, że okrągłe pępki stanowiły dziewięćdziesiąt dwa procent, a podłużne jedynie osiem procent. Podobna analiza współczesnych modelek przedstawionych na fotografiach i aktorek filmowych wykazuje uderzającą zmianę proporcji: obecnie odsetek pępków podłużnych wzrósł do czterdziestu sześciu. Stało się tak nie tylko dlatego, że współczesne dziewczyny są znacznie szczuplejsze, gdyż jakkolwiek tłusta i obwisła kobieta nie jest w stanie ukazać zainteresowanym podłużnego pępka, nie jest wcale powiedziane, że potrafi to każda szczupła. Pępki wysmukłych dziewcząt z obrazów Modiglianiego są tak samo okrągłe jak pępki pulchnych modelek Renoira. Co więcej, w latach siedemdziesiątych naszego wieku dwie młode dziewczyny o podobnych kształtach mogą pokazywać dwa różne kształty pępków. Nie jest zupełnie jasne, jak dokonała się ta zmiana i czy była ona nieświadoma, czy też może sprzyjali jej współcześni fotografowie. Wydaje się, że ma ona jakiś związek z subtelną zmianą pozycji ciała, którą przybierają modelki, a ta z kolei – z intensywniejszym wdychaniem powietrza. Nie ulega jednak wątpliwości, że zmiana kształtu pępka ma zasadnicze znaczenie. Klasyczny okrągły pępek w swojej symbolicznej roli jako otwór zanadto przypomina odbyt. Przybierając bardziej owalny, pionowo wydłużony kształt szczeliny, automatycznie przyjmuje formę bardziej zbliżoną do formy narządu płciowego, na skutek czego jego wartość jako symbolu seksualnego niepomiernie wzrasta. Chyba to właśnie dokonuje się w zachodnim świecie, od chwili gdy pępek wyszedł z ukrycia i zaczął funkcjonować jako wyraźny sygnał erotyczny. Pośladki. Od krocza i jego substytutów przechodzimy teraz do tylnej strony okolicy miednicowej, gdzie znajdują się parzyste mięsiste półkule o nazwie pośladki. Bardziej wydatne u kobiet niż u mężczyzn, są one charakterystyczne dla człowieka – nie występują u innych gatunków naczelnych. Gdyby kobieta zechciała się zaprezentować mężczyźnie w typowej dla naczelnych pozycji wyrażającej zaproszenie do kopulacji, czyli w pozycji pochylonej, jej genitalia ukazałyby się oczom patrzącego tak, jakby były obramowane dwiema gładkimi półkulami ciała. To skojarzenie sprawia, że pośladki są w naszym gatunku ważnym sygnałem seksualnym, który prawdopodobnie ma bardzo stary rodowód biologiczny. Stanowi on u ludzi odpowiednik „obrzmienia seksualnego”, występującego u innych gatunków. Różnica polega na tym, że w naszym gatunku jest ono stałe. U innych gatunków owo obrzmienie pojawia się i znika zależnie od cyklu menstruacyjnego, osiągając maksimum podczas receptywności płciowej samicy, to znaczy w okresie owulacji. Ponieważ kobieta jest seksualnie receptywna niemal stale, jej „obrzmienia seksualne” są w stanie stałego „napompowania”. Gdy nasi dawni przodkowie zaczęli przybierać postawę pionową, narządy płciowe stały się lepiej widoczne od przodu niż od tyłu, ale pośladki zachowały swoje znaczenie seksualne. Chociaż sama kopulacja coraz częściej odbywała się w pozycji frontalnej, kobieta mogła wysyłać sygnały seksualne, w jakiś sposób uwydatniając szczegóły tylnych partii ciała. W dzisiejszych czasach, gdy idąca dziewczyna nieco silniej zakołysze pośladkami, mężczyzna odbiera to jako silny sygnał erotyczny. Podobnie gdy przybiera ona postawę, w której pośladki „niechcący” uwypuklają się bardziej niż zwykle. Czasami zdarza się zobaczyć charakterystyczną dla naczelnych pełną prezentację, jak na przykład w słynnej figurze kankana. Powszechnie znane są też dowcipy o mężczyźnie pragnącym poklepać czy popieścić pośladek dziewczyny, która zupełnie niewinnie schyliła się, aby coś podnieść. Od najdawniejszych czasów znane są dwa warte skomentowania zjawiska związane z pośladkami. Pierwsze to naturalny stan znany jako steatopygia, drugie zaś – sztuczne urządzenie o nazwie turniura. Steatopygia dosłownie znaczy „tłusty tyłek” i odnosi się do znacznie powiększonych rozmiarów pośladków u pewnych ludów, takich jak Buszmeni w Ameryce Południowej. Niektórzy utrzymują, że jest to zjawisko magazynowania tłuszczu, analogiczne do garbu wielbłąda, ale ponieważ u kobiet występuje ono w znacznie większym stopniu niż u mężczyzn, bliższe prawdy wydaje się mniemanie, że chodzi tu o specjalizację sygnałów seksualnych wychodzących z tej części ciała. Wydaje się, że u kobiet buszmeńskich sygnał ten wykształcił się lepiej niż u kobiet innych ras. Możliwe nawet, że stan taki był właściwy większości naszych dawnych przodków, ale uległ później redukcji na rzecz sportowego kompromisu, jakim jest mniej wyzywający kształt pośladków kobiety współczesnej. Z pewnością Buszmenów dawniej było więcej niż obecnie i przed ekspansją murzyńską zaludniali znaczną część Ameryki. Ciekawa jest też duża liczba prehistorycznych statuetek pochodzących z wielu miejsc w Europie i poza nią, przedstawiających kobiety o podobnej budowie, a więc z nieproporcjonalnie wielkimi w stosunku do reszty ciała, wystającymi pośladkami. Istnieją dwa wyjaśnienia. Albo kobiety prehistoryczne istotnie miały tak wydatne pośladki, które służyły im do wysyłania sygnałów seksualnych do mężczyzn, albo też dawni rzeźbiarze mieli taką obsesję na punkcie erotycznego oddziaływania pośladków, że – jak współcześni nam karykaturzyści – pozwalali sobie na znaczny stopień swobody artystycznej. Jakkolwiek było, prehistoryczne pośladki panowały niepodzielnie. Potem, rzecz dziwna, kolejno na różnych obszarach wraz z pojawianiem się nowych form sztuki statuetki kobiet o wydatnych pośladkach zaczęły znikać. Wszędzie tam, gdzie w sztuce prehistorycznej występują statuetki, najstarsze mają taki właśnie kształt. Z czasem ich miejsce zajmują statuetki kobiet wysmukłych. Kobiety o tłustych pośladkach musiały być istotnie kiedyś zjawiskiem powszechnym, a dopiero potem stopniowo wyginęły, gdyż inaczej nie dałoby się wyjaśnić przyczyny tej szeroko udokumentowanej zmiany w sztuce prehistorycznej. Męskie zainteresowanie kobiecymi pośladkami trwa nadal, ale poza nielicznymi wyjątkami, zostały one zmniejszone do naturalnych proporcji, które można oglądać na dwudziestowiecznych ekranach kinowych. Tancerki z malowideł ściennych starożytnego Egiptu bez trudu znalazłyby pracę we współczesnym nocnym klubie, a obwód bioder Wenus z Milo, gdyby dziś żyła, nie wynosiłby więcej niż 95 centymetrów. Wyjątki od tej prawidłowości są o tyle intrygujące, że w pewnym sensie są świadectwem nawrotu do czasów prehistorycznych i ukazują ponowne zainteresowanie mężczyzny znacznie uwydatnionymi tylnymi partiami ciała kobiety. Tu przechodzimy od naturalnego cielesnego zjawiska, jakim była steatopygia, do sztucznego urządzenia znanego jako turniura. Jedno i drugie daje ten sam efekt, to znaczy wydatne powiększenie okolic pośladków, tyle że gdy chodzi o turniurę, osiąga się to za pomocą grubej poduszki lub jakiejś specjalnej konstrukcji umieszczonej pod suknią. W swoich początkach turniura była rodzajem krynoliny w odwrocie. Zwyczaj wypychania bioder w rejonie miednicy był częsty w modzie europejskiej i chcąc wprowadzić nowy element – uwydatnienie pośladków – wystarczyło usnąć wkładki z przodu i z boków. Tak więc turniura powstała w procesie „redukcji”, a nie wyolbrzymiania, dzięki czemu weszła do ekskluzywnej mody bez nieprzychylnych komentarzy. Z racji tego sposobu pojawienia się, niejako przez negację, turniura nie wywoływała – oczywistych – skojarzeń seksualnych. Okrągła wypchana turniura z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku zanikła po kilku latach, ale już w latach osiemdziesiątych wróciła triumfalnie, i to w wyolbrzymionej formie. Zamieniła się ona wówczas w dużą, sterczącą z tyłu półkę, utrzymywaną na swoim miejscu za pomocą konstrukcji z drucianej siatki i stalowych sprężyn, na widok której zareagowałby nawet wyczerpany Buszmen. Z nastaniem lat dziewięćdziesiątych zniknął jednak i ten rodzaj turniury, a coraz bardziej wysportowana kobieta dwudziestego wieku wcale nie życzy sobie jej powrotu. W dzisiejszych czasach wyolbrzymienie pośladków ogranicza się do rzadko stosowanych „sztucznych pup”, prowokujących póz oraz karykatur. Nogi. Kobiece nogi jako nośniki sygnałów seksualnych były i są przedmiotem żywego zainteresowania mężczyzn. Z natury ich anatomii zewnętrzne części ud kobiecych zawierają większe pokłady tłuszczu niż ud męskich. Bywały okresy, kiedy pulchna noga była czynnikiem erotycznym. Kiedy indziej samo pokazanie nogi było nośnikiem sygnałów seksualnych. Zrozumiałe, że im wyżej odsłonięta noga, tym bardziej pobudzająco działa, a to ze względu na bliskość właściwej strefy genitalnej. Wśród sztucznych środków poprawiających kształt nóg wymienić można „sztuczne łydki”, które nosiło się pod nieprzezroczystymi pończochami, ale była to rzadkość podobnie jak „sztuczne pupy”. Częściej używano pantofli na wysokich obcasach, gdyż podniesienie pięty miało poprawić kształt nogi, pozornie ją wydłużając, a wydłużenie kończyn jest elementem dojrzewania. Długie nogi to dojrzałość, a zatem seksowność. Istniała też tendencja, by wciskać damskie stopy do nieco przyciasnych pantofelków; stopa dorosłej kobiety z natury jest nieco mniejsza od stopy dorosłego mężczyzny, a zwiększenie tej różnicy sprawia, że damska stopa jako sygnał seksualny dla mężczyzny prezentuje się bardziej kobieco. Drobna stópka zawsze cieszyła się uznaniem mężczyzn i niejedna kobieta cierpiała istne męki, aby uzyskać ten efekt. Tradycyjną postawę mężczyzn oddają słowa Byrona: „stópki drobne jak u sylfidy zwiastują nad sobą kształty jeszcze powabniejsze”. Taki pogląd na damskie stopy znajduje swoje odzwierciedlenie w nieśmiertelnej bajce o Kopciuszku, która liczy sobie co najmniej dwa tysiące lat. Brzydkie siostry mają zbyt wielkie stopy, aby je wcisnąć w malutki szklany pantofelek. Tylko piękna bohaterka o odpowiednio małych stópkach potrafi podbić serce księcia. W Chinach moda na małe kobiece stópki osiągnęła kiedyś takie rozmiary, że deformowano stopy młodych dziewcząt na skutek bardzo ciasnego obwiązywania. Obwiązana stopa, czyli jak ją nazywano „złocista lilia”, pięknie się prezentowała w malutkim ozdobnym pantofelku, ale potem przypominała raczej zniekształconą świńską raciczkę. Ta bolesna praktyka miała tak wielkie znaczenie, że rozmiar stóp dziewczyny stanowił o jej wartości handlowej; wystawiając na pokaz pantofelki, określano cenę panny młodej. Współczesna kobieta, którą „wykańczają stopy”, to tylko odległe echo tego dawnego zjawiska. Oficjalnie praktykę „złocistych lilii” uzasadniano tym, że dzięki niej każdy mógł stwierdzić, iż dana kobieta nie musi pracować – mając takie stopy nie jest zdolna do pracy. Ale nie musiał przecież pracować także jej mąż, chociaż jego stopy rozwijały się bez przeszkód. Dlatego bardziej przekonuje wyjaśnienie, że u źródeł tego zwyczaju leży dążenie do uwydatnienia różnic między płciami. Ta sama zasada rządzi wieloma innymi praktykami obyczajowymi. Takie lub inne zniekształcenie czy wyolbrzymienie, oficjalnie podyktowane wymogami mody lub statusu społecznego, przy głębszym zbadaniu odsłania zazwyczaj swoje właściwe korzenie: chęć podkreślenia biologicznych cech – kobiecych lub męskich. Dobrym przykładem jest tu sztuczne ściskanie damskiej talii. Pomijając szczegóły anatomiczne, nogi wysyłają sygnały seksualne przez swoje pozycje. W wielu kulturach dziewczęta wychowuje się w przekonaniu, że stanie lub siedzenie z rozstawionymi nogami jest niestosowne. Przybieranie takiej pozy oznacza „otwieranie” genitaliów; nawet jeśli są one niewidoczne, przekaz jest czytelny. Z nadejściem mody na damskie spodnie i zanikiem surowych zasad etykiety poza z rozstawionymi nogami upowszechniła się; coraz częściej przybierają ją także modelki występujące w reklamach. Coś, co dawniej szokowało, obecnie co najwyżej prowokuje. Mimo wszystko jednak dziewczyna w spódnicy wciąż jeszcze przestrzega dawnych reguł. Ukazywanie przybranego tylko w majteczki krocza dziś też zazwyczaj uważane jest za zbyt wyraźny sygnał zapraszający. Tradycyjnie „grzeczna dziewczynka” trzyma więc nogi razem, ale i w tym nie może przesadzać, przyciskając je zbytnio do siebie. W ten sposób, lub gdy zakładając nogę na nogę, silnie zaciska uda, sprawia wrażenie, że „stawia opór”, co także jest swoistą prowokacją seksualną. Zgodnie z purytańskim rozumowaniem dziewczyna okazuje w ten sposób, że jej myśli są zajęte seksem. Istotnie dziewczyna, która stara się przesadnie chronić swoje genitalia, zwraca na siebie uwagę tak samo jak dziewczyna, która je pokazuje. Podobnie gdy podczas siadania spódniczka zadrze się lekko i odsłoni więcej, niżby należało, dziewczyna, próbując ją obciągnąć, podkreśla tylko seksualność sytuacji. Jedynie unikanie skrajności nie generuje sygnałów seksualnych. U mężczyzny rozstawienie nóg ma mniej więcej to samo znaczenie co u kobiet, gdyż i ono komunikuje: „pokazuję ci genitalia”. Siedzenie z nogami szeroko rozstawionymi jest pozycją dominującego i pewnego siebie mężczyzny (chyba że jest zbyt otyły, by je zbliżyć). Brzuch. Zmierzając teraz ku górze, powyżej strefy genitaliów, dochodzimy do brzucha, który może mieć dwa charakterystyczne kształty: płaski i wystający. Kochankowie mają zwykle brzuchy płaskie, a brzuchy wystające można najczęściej zobaczyć u niedożywionych dzieci i żarłocznych mężczyzn. Wystający brzuch rzadziej obserwuje się u dorosłej kobiety niż u dorosłego mężczyzny, nawet jeśli oboje mają podobną nadwagę. A to dlatego, że u kobiet tkanki gromadzą więcej tłuszczu w okolicach ud i bioder niż w okolicach brzucha. Gdy mamy do czynienia ze znaczną nadwagą, wówczas zarówno kobieta jak mężczyzna mogą przybrać taki sam krągły kształt, ale w sytuacjach umiarkowanych ta różnica w rozmieszczeniu tłuszczu jest dość wyraźna. W średnim i starszym wieku także wielu przedtem szczupłych mężczyzn miewa pokaźne i wystające brzuchy. Czym można to wytłumaczyć? Niekiedy dowcip rysunkowy mówi więcej, niż zamierzył czy nawet zrozumiał sam artysta. W pewnej kreskówce do brzuchatego mężczyzny w średnim wieku stojącego na plaży zbliża się piękna, młoda dziewczyna w bikini. Gdy jest już blisko, mężczyzna spostrzega ją i zaczyna wciągać swój obwisły brzuch, a gdy dziewczyna jest tuż-tuż, jego klatka piersiowa jest już wydęta, a brzuch zupełnie wciągnięty. Gdy dziewczyna odchodzi, brzuch z wolna zaczyna się wydymać i zwisać, a kiedy dziewczyna znika w oddali, brzuch wraca do swojego dawnego kształtu. Dowcip ten miał oczywiście zobrazować świadomą kontrolę, jaką człowiek sprawuje nad swoją sylwetką – i nad swoim wizerunkiem seksualnym – ale ujawnia on też coś, co u ludzi dzieje się nieświadomie i prawie nieustannie i co ma związek z demonstrowaniem seksualności. Otóż podniecenie seksualne lub też zainteresowanie płcią przeciwną powoduje automatyczne napięcie mięśni brzucha. Pomijając różnice indywidualne, przejawia się to w ogólnej różnicy w kształtach ciała u młodych i starszych mężczyzn. Młodzi mężczyźni mają wyższą potencję seksualną i, ogólnie biorąc, dostosowany do tego odpowiedni kształt ciała. Mają oni pokazowy kształt ciała, typowy dla naszego gatunku, a więc szerokie bary, dobrze rozwiniętą klatkę piersiową, wąskie biodra. Płaski brzuch stanowi element tej zwężającej się ku dołowi piramidy, jaką jest kształt ciała. Starsi mężczyźni miewają raczej obwisłe i przygarbione barki, spłaszczoną klatkę piersiową i masywniejsze biodra. Częścią tej teraz już odwróconej piramidy, jaką stanowi wówczas ludzkie ciało, jest wydęty brzuch. Taki kształt ciała starszego mężczyzny komunikuje: „Mam już za sobą etap tworzenia się par”. W czasach współczesnych starsi mężczyźni, którzy młodzieńczość i potencję seksualną uczynili przedmiotem kultu znamionującego wysoki status społeczny, rozpaczliwie walczą o powstrzymanie tego niemal nieuchronnego odwracania się kształtów. Stosują więc bezwzględne diety, ćwiczą, niekiedy noszą obcisłe gorsety i starają się ze wszystkich sił napinać coraz mniej sprawne mięśnie brzucha. Wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby byli zdolni wciąż od nowa zakochiwać się. Romans, którego integralną część stanowią przecież ćwiczenia fizyczne, jest dla brzucha równie korzystny jak dieta i gorset. Pod wpływem namiętności mięśnie brzucha napinałyby się automatycznie i pozostawały w tym stanie, gdyż przeżywając stan zakochania mężczyźni ci w dosłownym, biologicznym sensie wracaliby do stanu młodości, a ich ciała robiłyby wszystko, by się dostosować do ich nastroju. Oczywiście od czasu do czasu wielu mężczyzn podejmuje wysiłki w tym kierunku, ale proces ten musiałby być niemal nieprzerwany, gdyż inaczej następuje trwałe odwrócenie kształtów ciała, które nie może już wtedy liczyć na większy sukces. Nie trzeba dodawać, że tego rodzaju przedsięwzięcia fatalnie oddziałują na właściwą rolę biologiczną starszego pana, której istotą jest rodzicielstwo i troska o rodzinę. Kiedyś sytuacja była inna. Dawno, dawno temu, zanim cuda medycyny tak nienaturalnie wydłużyły nam życie, starsi mężczyźni na ogół szybko odchodzili, by spocząć w ziemi. Z racji wagi naszego ciała jako naczelnych oraz innych cech cyklu życiowego naturalnym okresem życia dla mężczyzny jest nie więcej niż czterdzieści do pięćdziesięciu lat. Wszystko ponad to stanowi premię. W dawnych czasach dominujący, podstarzały mężczyzna utrzymywał swój status często nie dzięki młodzieńczości, lecz władzy, jaką sprawował. Atrakcyjną młodą kobietę kupowało się raczej, niż się ją zdobywało. Tłusty pan, władca haremu, nie musiał dbać o swoje opasłe cielsko ani o to, że wysyła jakieś antyseksualne sygnały. Doprowadziło to do powstania w haremie tańca brzucha. Początkowo polegał on na tym, że kobieta wykonywała ruchy kopulacyjne na spasionym i niezdolnym do czynu cielsku pana i władcy. Niezdolny do ruchów kopulacyjnych mężczyzna musiał uciekać się do pomocy specjalnie wyszkolonych młodych kobiet, które podczas zbliżeń potrafiły przejąć na siebie rolę mężczyzny; kołysząc i potrząsając biodrami, wsuwały jednocześnie do pochwy nieruchomy członek i doprowadzały do orgazmu, który należałoby raczej uznać za akt rozrodczej masturbacji. Wymyślne i zróżnicowane ruchy, wypracowane przez owe kobiety i mające na celu podniecenie tłustych, dominujących mężczyzn, stały się podstawą słynnego wschodniego tańca brzucha. Jako wizualny wstęp były one coraz bardziej wyszukane, aż stały się samodzielnym pokazem, który można dziś często oglądać w nocnych klubach i kabaretach. Dla współczesnego mężczyzny podboje seksualne, które nie wymagają od niego zachęcających sygnałów męskości, ograniczają się do krótkich wizyt u prostytutek. W dłuższych związkach musi on teraz przywiązywać znacznie większą wagę do swojego osobistego powabu seksualnego. Pod tym względem mężczyzna wrócił teraz do sytuacji bardziej naturalnej dla człowieka, ale jednocześnie jego życie uległo sztucznemu wydłużeniu. To właśnie doprowadziło mężczyznę do troski o „młodzieńczość i krzepkość”, gdyż przekroczywszy trzydziestkę, nieuchronnie zaczyna odczuwać spadek swojej wydolności seksualnej. Nie byłoby problemu, gdyby około czterdziestki czuł już na sobie tchnienie śmierci. Odchowawszy potomstwo, mógłby spokojnie wynieść się na tamten świat. Jednakże teraz, gdy spłodziwszy potomstwo, ma przed sobą jeszcze około pół wieku, widzi w tym nie lada problem, czego dowodem są te wszystkie książki o diecie, kuźnie zdrowia i inne akcesoria współczesnego życia. Talia. Tutaj znów wracamy do sygnałów seksualnych wysyłanych przez kobiety, które mają węższą niż mężczyźni talię, przynajmniej taka się wydaje w zestawieniu z szerokimi, przystosowanymi do rodzenia biodrami i nabrzmiałymi zaokrąglonymi piersiami. Szczupłość talii jest więc u kobiet ważnym sygnałem seksualnym, podatnym na sztuczne modyfikacje, o czym była już mowa. Sygnał ten można wzmocnić bezpośrednio lub pośrednio – ściskając talię bądź powiększając biust i biodra. Maksymalny sygnał można przekazać, stosując oba te zabiegi równocześnie. Biust można powiększyć, podnosząc go za pomocą obcisłego stroju, umieszczając poduszeczki czy wreszcie w drodze chirurgii kosmetycznej. Biodra można powiększać za pomocą poduszek lub sztywnych strojów okrągłych fasonach. Objętość talii można zmniejszać, stosując obcisłe sznurowanie lub nosząc pasek. Damskie gorsety mają długą i nie zawsze szczęśliwą historię. W dawnych czasach bywały one nieraz tak ścisłe, że nadwerężały żebra i szkodziły rozwojowi płuc młodej dziewczyny, uniemożliwiając prawidłowe oddychanie. W późnym okresie wiktoriańskim za atrakcyjną uważano taką dziewczynę, której obwód talii w calach był równy jej wiekowi w latach. Aby osiągnąć ten cel, wiele młodych dam zmuszonych było spać w ciasno zasznurowanych gorsetach, które trzeba też było nosić w ciągu dnia. W okresach gdy modne bywały krynoliny, możliwe było znaczne rozluźnienie wymagań wobec talii, gdyż w zestawieniu z biodrami, które w tych spódnicach wydawały się ogromne, każda talia wyglądała na wąską. W dwudziestym wieku talie już rzadziej zwężano za pomocą gorsetów, z których z czasem całkowicie się wyswobodzono, polegając na ścisłej diecie jako środku na „zwężanie” talii. Obwód talii przeciętnej kobiety brytyjskiej wynosi obecnie około 70 centymetrów. Modelka Twiggy, typowa dziewczyna z Playboya, i każda miss świata mają w talii nie więcej niż 60 centymetrów. Współczesne zawodniczki, stawiające swoim ciałom męskie wymagania, miewają talie o obwodzie niewiele przekraczającym 70 centymetrów. Cyfry te nabierają większego znaczenia, gdy odniesie się je do rozmiarów biustu i bioder, ukazując w ten sposób „wcięcie w talii”, które jest głównym nośnikiem sygnału związanego z kobiecym kształtem. Okazuje się teraz, że Twiggy (73-60-82) i miss świata (90- 60-90) różnią się od siebie, a sygnał wysyłany za pomocą talii przez tę ostatnią jest znacznie silniejszy. W związku z talią należy wspomnieć o jeszcze jednym czynniku. Wcięcie można oceniać albo w porównaniu do góry, albo do dołu, i może ono być różne. Miss świata jest pod tym względem doskonale harmonijna, zarówno bowiem różnica między talią a biustem, jak i talią a biodrami wynosi u niej 30 centymetrów. Jednak przeciętna kobieta brytyjska (92,5-69,5- 97,5) bardziej zwęża się od bioder do talii niż od biustu do talii. Fakt, że jej biodra są o pięć centymetrów szersze niż biust, daje jej coś, co określa się jako pięciocentymetrowy „uskok”. Jest to cecha charakterystyczna dla przeciętnej kobiety także w innych krajach Zachodu. We Włoszech wynosi on także pięć centymetrów, w Niemczech i w Szwajcarii – 6, a w Szwecji i we Francji – 7,8 centymetra. Cyfry te w znaczny i istotny sposób różnią się od cyfr przypisywanych dziewczynie z Playboya, które zwykle wynoszą 92,5-60-87,5. Innymi słowy, mamy tu nie „uskok”, lecz pięciocentymetrowe „wzniesienie”. Używane wobec takiej dziewczyny określenie „cycata” mówi nie tyle o tym, że ma ona obfitszy biust – bo rozmiar jej biustu jest identyczny jak u przeciętnej kobiety brytyjskiej – ile o tym, że ma o dziesięć centymetrów węższe talię i biodra, dzięki czemu biust przyciąga uwagę. Nie jest łatwo znaleźć tak niezwykłą kobietę. Ponieważ dla potrzeb magazynów ilustrowanych dziewczyna musi być fotografowana nago, jest to problem czysto biologiczny i nie pomogą tu żadne sztuczki. Aby zająć się tym dokładniej, pozostawmy teraz talię i skupmy uwagę na rejonie klatki piersiowej. Piersi. Dorosła kobieta reprezentująca gatunek ludzki jako posiadaczka pary wypukłych, półkulistych gruczołów piersiowych stanowi wyjątek wśród naczelnych. Jej piersi nie są, rzecz jasna, tylko organem karmienia, gdyż sterczą i pozostają nabrzmiałe nawet wtedy, gdy nie wytwarzają mleka. Pod względem kształtu są one jeszcze jedną imitacją podstawowej strefy płciowej, innymi słowy – wytworzoną przez naturę kopią półkolistych pośladków. Dzięki temu kobieta stojąca w charakterystycznej dla ludzi pozycji wyprostowanej, z twarzą zwróconą ku mężczyźnie, może mu wysyłać silny sygnał seksualny. Istnieją jeszcze dwa inne echa podstawowego kształtu pośladków, jako sygnał nie są one jednak tak silne jak piersi. Jednym z nich jest gładkie, zaokrąglone kobiece ramię, które gdy się je lekko odsłoni ściągnąwszy w dół sweterek lub bluzkę, prezentuje się jako zaokrąglony półkolisty kształt. W okresach mody na suknie z głębokim dekoltem jest to często stosowany instrument erotyczny. Drugie to gładkie, krągłe kobiece kolano. Przy zgiętych i złączonych nogach kolana jawią się oczom mężczyzny jako kolejna para półkul. Często wymienia się je w kontekstach erotycznych. Podobnie jak ramiona – wywierają one największe wrażenie, gdy są tylko częściowo odkryte. Gdy spódnica jest tak krótka, że widoczna jest cała noga, wrażenie jest słabsze, wtedy bowiem kolana stanowią tylko okrągłe zakończenia ud, nie zaś samodzielne półkule. Jako echo pośladków są one jednak dużo słabsze; największe wrażenie wywierają piersi. Jest zasadnicza różnica między dziecięcymi reakcjami na kobiece piersi i reakcjami seksualnymi ludzi dorosłych. Większość mężczyzn interesuje się piersiami ze względów czysto seksualnych. Niektórzy teoretycy uważają jednak, że jest inaczej, że takie zainteresowanie świadczy o infantylizmie. Oba te poglądy są jednostronne, ponieważ ważne są oba te czynniki. Mężczyzna całujący sutek kochanki być może nie całuje pseudopośladków, lecz raczej wraca w ten sposób do rozkoszy niemowlęctwa, ale zakochany mężczyzna, który wpatruje się w kobiece piersi albo je pieści, może też reagować w pierwszym rzędzie na ich półkolisty, przypominający pośladki kształt, nie zaś odnawiać doznania płynące z dotykania piersi matki w okresie niemowlęctwa. Dla małej rączki niemowlęcia pierś matki jest zbyt wielka, by mogło ją objąć lub ścisnąć, ale dla ręki dorosłego ma ona odpowiedni krągły kształt, w zadziwiający sposób przypominający kształt pośladka. Podobnie od strony wizualnej – dwie piersi bardziej przypominają dwa pośladki niż jakiś niewyraźny kształt, który widzi z bliskiej odległości karmione piersią niemowlę. Seksualizm kobiecych piersi ma więc dla naszego gatunku pierwszorzędne znaczenie i chociaż nie wyczerpuje sprawy, w znacznej mierze wyjaśnia nieustanne zaabsorbowanie kobiecym biustem panujące w społeczeństwie. Dlatego właśnie angielscy purytanie uważali, że należy spłaszczać piersi za pomocą staników. W siedemnastowiecznej Hiszpanii zastosowano jeszcze drastyczniejsze środki – młodym dziewczętom przytwierdzano do rozwijających się piersi ołowiane płytki mające zapobiec dalszemu ich wzrostowi. Takie postępowanie nie oznacza, rzecz jasna, braku zainteresowania kobiecymi piersiami; wręcz przeciwnie – jest to raczej przyznanie, że ten rejon generuje sygnały seksualne i że ze względów kulturowych należy je stłumić. Daleko bardziej rozpowszechnione i częstsze były rozmaite sposoby uwydatniania piersi. Uwydatnianie prawie zawsze polegało nie tyle na ich powiększaniu, ile na podnoszeniu. Innymi słowy, chodziło o podkreślenie ich półkolistego kształtu celem większego upodobnienia do pośladków. Piersi podciąga się za pomocą obcisłych sukni, które nadają im bardziej wypukły wygląd, albo też zbliża się do siebie, aby upodobnić wgłębienie między nimi do wgłębienia między pośladkami, wreszcie ujmuje się je ściśle w biustonosz, aby sterczały, a nie obwisały. Bywało, że do sprawy tej przywiązywano jeszcze większą wagę. Na przykład starożytny indyjski podręcznik sztuki miłości pouczał, że „stałe stosowanie antymonu i wody ryżowej tak powiększy i uwypukli piersi młodej dziewczyny, że jak złodziej kradnie złoto, tak ona ukradnie serce miłośnika”. W niektórych kulturach pierwotnych uznaniem cieszą się jednak piersi obwisłe i opadające, a młode dziewczyny zachęca się do pociągania ich ku dołowi, aby przyśpieszyć takie ich ukierunkowanie. Również w bliższych nam okolicach kobiety o małych, a nawet zupełnie płaskich piersiach, mają swoich gorących zwolenników. Te wyjątki od ogólnej zasady domagają się jakiegoś wyjaśnienia. Antropolog społeczny poprzestałby zapewne na przypisaniu ich „różnicom kulturowym”. Stwierdziłby, że każda kultura i każdy okres mają własne kryteria piękna i właściwie wszystko jest dopuszczalne, jeśli zostanie zaakceptowane przez plemię lub społeczeństwo. Nie istnieje tu żaden biologiczny temat z wariacjami, lecz raczej szeroki wachlarz równorzędnych możliwości, z których każdą należy oceniać, uwzględniając jej własne zalety. Ale taki pogląd rodzi od razu zasadnicze pytanie, dlaczego u ludzkiego zwierzęcia, zarówno u mężczyzny jak u kobiety, ewolucyjnie wytworzyło się tak wiele różnych i charakterystycznych dla całego gatunku szczegółów w budowie ciała. Typowa kobieta ma przecież wypukłe piersi, które nie występują u mężczyzny, i przecież pokazuje je swojemu potomstwu zarówno w okresie karmienia jak poza nim, podczas gdy u pozostałych gatunków ta rzucająca się w oczy cecha nie występuje. Piersi stanowią więc dla Homo sapiens podstawowy temat biologiczny, a wszelkie wariacje, czyli różnice, są postrzegane jako odstępstwo od normy i wymagają specjalnych wyjaśnień, a nie traktowania ich jako równorzędnych odmian kulturowych, które można objaśnić „obyczajem plemiennym”. Zrozumienie tych wyjątków ułatwi nam spojrzenie na „cykl życiowy” typowej piersi kobiecej. U dziecka jest ona jedynie brodawką sutkową na płaskiej klatce piersiowej. Później, podczas pokwitania, brodawka sutkowa nabrzmiewa do rozmiarów pączka. W tej fazie wypukłości są ukierunkowane prosto ku przodowi. W miarę wzrostu i przybierania na wadze zaczynają one ciążyć ku dołowi, a ich dolna część staje się bardziej zaokrąglona niż górna. Jednak sutki wciąż jeszcze wystają ku przodowi. Jest to stan charakterystyczny dla późnego okresu dojrzewania. Następnie, gdy dziewczyna osiąga dwudziesty rok życia, a jej piersi wciąż rosną, z wolna zaczynają się one zwracać ku dołowi, aż w wieku średnim kobieta o pełnych piersiach, aby zapobiec widocznemu już wtedy ich obwisaniu, musi stosować jakieś środki podtrzymujące. Istnieją więc tu trzy podstawowe stadia: małe u niedojrzałej dziewczynki, wyraźne i wystające u młodej dorosłej kobiety i obwisłe u kobiety starszej. W tym świetle różnice kulturowe nabierają więcej sensu. Jeśli z jakiegoś powodu zaledwie dojrzewające dziewczyny uważa się za seksualnie bardziej atrakcyjne – bardziej ceni się piersi małe. Gdy preferuje się kobiety starsze – modne stają się piersi obwisłe. Większość preferuje stadium pośrednie, gdyż reprezentuje ono prawdziwą fazę pierwszej aktywności seksualnej kobiety. Kobiety słabiej rozwinięte fizycznie naśladują stan piersi rozwiniętych, a więc wyraźnie wystających, za pomocą poduszeczek, natomiast kobiety starsze, pragnące stworzyć wrażenie pierwszej świeżości płciowej, zastosują sztuczne sposoby służące podniesieniu piersi. Preferowanie pozornie niedojrzałych dziewcząt można tłumaczyć w różnoraki sposób. Mężczyźnie żyjącemu w represyjnej w sferze seksu kulturze purytańskiej spłaszczenie piersi kobiecych pomaga stłumić silny popęd seksualny. Dla mężczyzny mającego skłonności do roli „ojca” wobec swojej kobiety jako „córki” atrakcyjne będą dziewczęce małe piersi. Dla utajonego homoseksualisty małe piersi będą bardzo pociągające, gdyż nadają kobiecie chłopięcy wygląd. W społeczeństwach, w których rola kobiety jako matki jest kulturowo ważniejsza niż jej rola seksualna, bardziej pociągające, nawet u młodych dziewcząt, będą piersi obwisłe. Muszą więc one „postarzać” swoje piersi, obciągając je ku dołowi. Dla większości mężczyzn najbardziej pociągające są jednak takie piersi, które jako półkule osiągnęły najwyższy stopień uwypuklenia, a nie stały się jeszcze tak wielkie, że zaczynają opadać ku dołowi. Wyjaśnia to, na czym polega problem fotografa z Playboya, mianowicie na tym, że jedna cecha (większy wymiar) zagraża drugiej (wypukłości skierowanej do przodu). By sfotografować superpiersi, fotograf musi znaleźć rzadki okaz dziewczyny, która zachowała jędrność piersi, gdy urosły już one do normalnych rozmiarów piersi dojrzałej kobiety. Ciekawe, że ogranicza go to do wąskiego zakresu wieku, jakim jest późny okres dojrzewania. Jest to oczywiście najbardziej istotny moment w cyklu rozwojowym tego typu sygnalizowania seksualnego i dlatego stadium to usiłują sztucznie przedłużyć i naśladować kobiety starsze, posługując się rozmaitymi technikami podtrzymywania piersi. Efekt superpiersi ulega pośredniemu wzmocnieniu u dziewcząt o niewielkich wymiarach talii i bioder. Tu wracamy do problemu ogólnych zmian, które z wiekiem zachodzą w budowie ciała kobiety. Testy wykazały, że co każde pięć lat waga przeciętnej kobiety wzrasta o około półtora kilograma. Niewielki udział mają w tym piersi, które z upływem lat coraz bardziej obwisają. Nieproporcjonalnie dużo dostaje się natomiast biodrom i udom, co nadaje kobietom w średnim wieku charakterystyczny „biodrzasty” wygląd. Tak tworzy się wspomniany wcześniej „uskok” – nieco większy rozmiar bioder niż biustu. W niektórych częściach świata, zwłaszcza w krajach śródziemnomorskich, u kobiet, które ukończyły dwudziesty rok życia, zmiana ta zachodzi w niezwykłym tempie. Niemal z dnia na dzień szczupłe i wysmukłe dziewczęta, na skutek tycia w okolicach miednicy, zamieniają się w typowe podstarzałe „matrony”. W innych rejonach zmiana ta dokonuje się łagodniej, ale ogólna tendencja jest ta sama. Dopiero w starszym wieku, gdy ciało zaczyna się kurczyć, tendencja ta ulega odwróceniu. Dla wielu zachodnich kobiet, pragnących zachować młodzieńczy wygląd, naturalna skłonność biologiczna naszego gatunku stanowi trudne wyzwanie i wymaga poddania się katuszom systematycznej diety. Kobiety te nie walczą tylko z obżarstwem, one walczą z naturą. Nie chodzi o to, że muszą po prostu jeść „normalnie”, ale jeśli mają zachować swoja dziewczęcą sylwetkę, muszą z całą premedytacją jeść za mało. Sytuacja nie zawsze była tak drastyczna jak dziś. W przeszłości pulchne i krągłe kształty kobiece pod względem seksualizmu cieszyły się wielkim uznaniem. Obfite krzywizny nie mają w sobie nic niekobiecego. Jednak z pewnością sygnalizują one fazę macierzyństwa, a nie dziewictwa, podczas gdy nowoczesna kobieta, pod wpływem powszechnego dziś kultu młodości, cieleśnie pragnie pozostać dziewicą, nawet gdy prowadzi życie płciowe i rodzi dzieci. To że pulchne kształty dorosłej kobiety są zasadniczo związane z okresem macierzyństwa, a nie z okresem zalotów w życiu człowieka, znajduje potwierdzenie w fakcie, że gdy mężatka z dzieckiem przybiera na wadze nieco ponad trzy kilogramy, kobieta niezamężna przybiera tylko niespełna kilogram. Morał stąd taki, że jeśli kobieta pragnie zachować dziewczęce kształty, powinna też zachować dziewczęcy status. Jako niezamężna, bez względu na wiek, z biologicznego punktu widzenia, stale wystawia się na pokaz ewentualnemu mężowi i dlatego zachowuje stosowne w tej sytuacji kształty. Gdy już wyjdzie za mąż, przybiera „wygodniejsze” kształty macierzyńskie i jej sylwetka zaczyna sygnalizować ten nowy stan. Chociaż wiele współczesnych kobiet traktuje tę tendencję jako przykrą przypadłość, ma ona tak szeroki zasięg, że trudno uznać ją za przypadek. Musi posiadać jakąś wartość w pojęciu biologicznym. Jako jedną z przyczyn podaje się często to, że pulchnym kobietom o szerokich biodrach łatwiej przychodzi rodzić dzieci, ale raczej nie ma na to dostatecznych dowodów, zwłaszcza że o wymiarach bioder decyduje nie tyle szerszy rozstęp między kośćmi otaczającymi kanał rodny, co grube warstwy tłuszczu. (Ciało przeciętnej kobiety zawiera 28 procent tłuszczu, a przeciętnego mężczyzny 15 procent). Istnieje inne, bardziej logiczne wyjaśnienie, mające odniesienia do seksu. Mężczyznom bardziej się podoba dziewczyna o wysmukłych kształtach, przyjemniej jest na nią popatrzeć, przyjemniej jej dotknąć i pocałować, a wreszcie łatwiej się w niej zakochać. Z niewiastą o pełniejszych i bardziej kobiecych kształtach współżyją oni przez całe lata. Może chodzi tu więc o to, że idealny dla oka kształt zamienia się w kształt idealny dla dotyku, a „tańcząca gazela” staje się „poduszką rozkoszy”. Taka zmiana z pewnością wyjaśniałaby różnice między przeznaczoną do oglądania, nie zaś do dotykania, chudą modelką a korpulentną kobietą, którą można obejmować i ściskać i która wykonała już swoje biologiczne zadanie, jakim jest przyciągnięcie dorosłego mężczyzny i związanie się z nim. Mowa tu, rzecz jasna, o przypadkach skrajnych. Przeciętna dziewczyna nie ma ciała aż tak kościstego, aby zbliżenie z nią nie sprawiało przyjemności, przeciętna kobieta zaś nie jest tak gruba, by miała być nieprzyjemna dla oka. Zmiana jest nieznaczna i oba stadia mogą zadowolić zarówno w pod względem wzrokowym jak dotykowym. Inna natomiast rzecz, że nowoczesne społeczeństwo przyswoiło sobie romantyczny mit o wiecznej miłości rozmarzonych młodych kochanków, przebiegającej z intensywnością właściwą stadium tworzenia się par, i uznało go za obowiązujący wiele lat po utworzeniu związku pary. Zamiast pogodzić się z tym, że stadium „zakochania się” musi nieuchronnie dojrzeć i przerodzić się w stan głębokiej, aczkolwiek, nie tak namiętnej „miłości”, para małżeńska stara się podtrzymywać zapierające dech w piersiach uniesienia ich pierwszych kontaktów i zachować te same sylwetki ciała. Gdy zgodnie z naturalną koleją rzeczy małżonkowie zaczynają dostrzegać osłabienie początkowej intensywności, wyobrażają sobie, że coś się popsuło, i czują się rozczarowani. Historycznie winą za ten stan rzeczy można w dużej mierze obciążyć wczesne filmy hollywoodzkie. Skóra. We wszystkich kulturach i u obojga płci gładka, czysta i zdrowa skóra ma duże znaczenie jako czynnik seksualizmu. Zmarszczki, brud i choroby skóry zawsze działają jak antybodziec. (Nie odnosi się to do celowo wykonanych blizn lub tatuaży, które w różnych kulturach raczej dodają powabu). Skóra kobieca na całym ciele jest mniej owłosiona niż skóra mężczyzny i dlatego kobieta nie tylko usiłuje jeszcze zwiększyć jej gładkość za pomocą olejków, płynów kosmetycznych i masaży, ale też dodatkowo stosuje wszelkiego rodzaju depilacje, by uwypuklić jeszcze różnice płciowe. Depilację stosuje się w różnych kulturach od tysięcy lat. Praktykowały ją nie tylko niektóre plemiona „prymitywne”, ale także zwłaszcza starożytni Grecy, u których kobiety posuwały się aż do usuwania także dużej części owłosienia łonowego, albo wyszarpując włosy ręcznie – „wiązki mirty wyrywane rączką”, by zacytować jednego z klasyków – albo też wypalając je płonącą lampą lub gorącym popiołem. Dziś kobiety usuwają sobie włosy maszynkami elektrycznymi lub żyletkami, a ostatnio także środkami chemicznymi. Specjaliści w dziedzinie kosmetyki twierdzą, że 80 procent kobiet brytyjskich ma na swoim ciele „niechciane” owłosienie, które, choć rzadsze i delikatniejsze niż owłosienie męskie, dolega im jako nieco nazbyt widoczna cecha męskości. Poza goleniem się i stosowaniem kremów przeciw nadmiernemu owłosieniu, a także różnych płynów kosmetycznych i preparatów w aerozolu, kosmetycy proponują kilka innych możliwości: woskowanie, ścieranie, wyskubywanie i elektroliza. Woskowanie polega na pokrywaniu skóry rozgrzanym do odpowiedniej temperatury woskiem i, gdy stwardnieje, odrywaniu go wraz z tkwiącymi w nim włoskami. Jest to zasadniczo ten sam sposób, który od najdawniejszych czasów stosowały kobiety arabskie, z tym że wówczas używano gęstego syropu z wody i cukru z dodatkiem soku cytrynowego. Syrop wylewano na owłosioną skórę i, gdy stwardniał, odrywano. Na pierwszy rzut oka wydaje się dziwne, że współcześni mężczyźni, z których wielu musi codziennie walczyć z zarostem na twarzy, nigdy nie zaryzykowali próby zastosowania czegoś innego niż tradycyjne golenie się. Przy bliższym wejrzeniu można w tym jednak dostrzec pewien ukryty czynnik. Nie jest to tchórzostwo czy brak inicjatywy, ale skutek paradoksalnego pragnienia, aby nawet nie mając brody, wyglądać jak mężczyzna brodaty. Golenie zawsze pozostawia na dolnej szczęce bardzo męsko wyglądający sinawy połysk, jakiś cień brody, zdradzający jej niedawną obecność. Gdyby za pomocą jakiejś nowej techniki można było pozbyć się na zawsze męskiej brody, zniknąłby również ów sinawy połysk, a potraktowana w ten sposób twarz mogłaby robić wrażenie zniewieściałej. Tymczasem przeciętny, gładko wygolony mężczyzna spędza sporo ponad dwa tysiące godzin życia na oskrobywaniu i tarciu twarzy, co jest dość wysoką ceną za tak wątpliwy sygnał. Podczas stadiów intensywnej aktywności przedkopulacyjnej i kopulacyjnej faktura całej skóry na ciele zarówno mężczyzny, jak i kobiety podlega znacznej zmianie. Wydziela ona ciepło, a orgazmowi może towarzyszyć obfite pocenie się. Na fotografiach erotycznych modele i modelki demonstrują ten stan jako sygnał wizualny. Dla uzyskania większego połysku skórę naciera się wówczas oliwą lub innym tłuszczem albo też polewa wodą, by stworzyć wrażenie obfitego pocenia się. Woda nie ma jednak nasuwać myśli o prawdziwym poceniu się. Woda pozostaje wodą, na dowód czego model czy modelka pokazywani są w trakcie wychodzenia z basenu czy z kąpieli. Pokazanie rzeczywiście spoconej skóry byłoby środkiem zbyt bezpośrednim. Natomiast wilgotna powierzchnia skóry działa na zasadzie podświadomego skojarzenia. To samo można powiedzieć o zwyczaju stosowania intensywnej czerwieni na kolorowych obrazkach. Nadaje ona skórze dziewczyny zdrowy wygląd, przydając jej erotyzmu, co pozwala przypuszczać, że jest ona podniecona seksualnie. Sposób ten znajduje częste zastosowanie w wielu ilustrowanych magazynach. Redakcyjne wymagania, aby „dodać czerwieni”, nie idą jednak tak daleko, by czytelnik mógł sobie uzmysłowić, o co tu naprawdę chodzi. Ostatnio na rynku ukazały się też przeznaczone do bardziej prywatnego użytku produkty sztucznie wywołujące erotyczny połysk skóry. Kochankowie mogą teraz pokryć sobie ciało rozmaitymi dziwnymi substancjami, które sprawią, że wyglądają oni (i czują się), jakby pocili się obficie, nim jeszcze podejmą grę miłosną. Na przykład, „pianka miłości”, sprzedawana w pojemnikach z aerozolem, po rozpyleniu wygląda jak krem do golenia, ale według producentów wtarta w skórę przydaje ciału „magicznego blasku”. Dla osób o jeszcze bardziej wyszukanym guście istnieje preparat o przemawiającej do wyobraźni nazwie „orgiastyczne masło”. Ta „luksusowa wazelina” reklamowana jest w następujący sposób: „Aktywny preparat do wcierania w ciało, które rozgrzane do czerwoności... uzyskuje delikatną i wilgotną zmysłowość. Preparat należy wcierać w skórę dla nadania jej połysku”. Także tutaj pojawiają się dobrze widoczne sygnały podniecenia – czerwień, wilgotność, połysk – imitujące rozszerzanie naczyń i pocenie się skóry, charakterystyczne dla stanu prawdziwego podniecenia. Ramiona i barki. Wspomniałem już o krągłości kobiecych ramion, ale na uwagę zasługują też większe od nich ramiona męskie. Szerokość w ramionach staje się ważną wtórną cechą płciową, której rozwój zaczyna się w okresie pokwitania. Ramiona dojrzewającego chłopca ulegają poszerzeniu w większym stopniu niż ramiona dziewczyny, tak że mężczyzna przed osiągnięciem stadium wczesnej dorosłości jest zdecydowanie szerszy w ramionach niż jego towarzyszka. Jak inne różnice w sylwetce ciała, także tę uwydatnia się sztucznie różnymi sposobami. W historii mody ciągle obecne są ubiory męskie ze sztywno wyłożonymi ramionami, dzięki czemu ramiona jako sygnał męskości wydają się większe. Wyrazem skrajności stały się epolety wojskowe, dzięki którym ramiona wydają się nie tylko szersze, ale też bardziej kanciaste i jako takie stanowią podwójny kontrast z węższymi i okrąglejszymi ramionami kobiet, całkowicie tracąc przy tym wizualną cechę półkolistości. Szczęka. W rejonie głowy istnieje kilka ważnych różnic płciowych, a pierwsza z nich dotyczy szczęki i podbródka. Przeciętny mężczyzna ma nieco masywniejszą szczękę i podbródek niż przeciętna kobieta. Rzadko się o tym mówi, chociaż jest to wciąż jeszcze jedyna pewna wskazówka zdradzająca płeć skądinąd znakomicie przebranego transwestyty męskiego lub mężczyzny podszywającego się pod kobietę. Mężczyźni tacy mogą zmienić kontury ciała, dokonać depilacji wszystkich odkrytych fragmentów skóry, pokryć twarz grubym makijażem, stworzyć sobie sztuczne piersi za pomocą implantów z silikonu i w ogóle nadać sobie tak pociągający kobiecy wygląd, że niejeden marynarz w obcym porcie zbyt późno się orientuje, że „damska” prostytutka, z którą zawarł transakcję, to nie „ona”, lecz „on”. Ale nawet najlepszy transwestyta niczego nie może zrobić ze swoją szczęką i podbródkiem – jeśli nie liczyć poważnej operacji chirurgicznej. Jeśli tylko nie ma przypadkiem wyjątkowo małej szczęki jak na mężczyznę, wygląd jego masywnego podbródka zawsze go zdradzi przed okiem uważnego obserwatora. U mężczyzn niektórych ras, zwłaszcza na Dalekim Wschodzie, masywność szczęki i podbródka nie jest tak wyrazista, a przedstawiciele tych ras – co ważne – mają mniejszy zarost na brodzie. Wydaje się, że między tymi cechami istnieje jakiś związek. Wysuwanie do przodu dolnej szczęki jest u obu płci przejawem agresji – ruchem intencjonalnym zwiastującym pchnięcie i atak. Jest to przeciwieństwo potulnego schylenia głowy, jakie towarzyszy łagodnemu ukłonowi. Mając wydatniejszą szczękę, mężczyzna nieustannie prezentuje coś jakby wykusz asertywności. O tym, że jest to bardzo ważna cecha męskości, świadczy fakt, iż mężczyźni z cofniętym podbródkiem bywają niekiedy obiektem szyderstwa jako „cudaki bez podbródka”, co ma oznaczać, że brakuje im naturalnej u mężczyzn stanowczości. Ponieważ jedną z najbardziej widocznych u człowieka cech męskości jest posiadanie brody, wydaje się wielce prawdopodobne, że broda rozwinęła się ewolucyjnie wraz z bardziej wydatnym podbródkiem i masywniejszą budową kości, co daje lepszy podkład pod owłosienie, obie zaś te cechy występujące wspólnie i w dużym nasileniu tworzą coś jakby wykusz męskości. Ważne są tu cechy charakterystyczne jedynie dla szczęki ludzkiej. W odróżnieniu od innych naczelnych nasza kość żuchwy ma wypukłość, tzw. bródkę, która zdaniem współczesnych anatomów nie spełnia żadnej właściwej sobie funkcji mechanicznej. Istniało dawniej wiele teorii mających wyjaśnić tę wyłącznie ludzką cechę. Wiązały ją one ze szczególnymi właściwościami mięśni szczękowych i języka, ale ostatnio wszystkie te argumenty zostały obalone. Uważa się, że bródka jest podstawowym elementem sygnalizującym, który uwydatnia asertywne wysunięcie szczęki ozdobionej męską brodą. Policzki. Posuwając się w górę twarzy, a omijając usta, o których była już mowa, dochodzimy do policzków. Tu najważniejszym sygnałem jest rumieniec, czyli zaczerwienienie się skóry spowodowane przekrwieniem naczyń. Powstaje ono zawsze najpierw na policzkach, gdzie jest najbardziej widoczne, po czym może rozszerzyć się na całą twarz i szyję, a niekiedy nawet na górną część tułowia. Rumieniec częściej występuje u kobiet niż u mężczyzn, a wśród kobiet częstszy jest z kolei u młodszych niż u starszych. Zaczerwienieniu towarzyszy obrzmienie skóry, a na jej powierzchni pojawia się rozbłysk widoczny nawet na zarumienionych twarzach u Murzynów. Rumieniec występuje u ludzi wszystkich ras, także u ludzi głuchych i niewidomych, toteż wydaje się, że jest on jedną z zasadniczych cech biologicznych gatunku. Darwin poświęcił rumieńcowi cały rozdział, dochodząc do wniosku, że rumieniec odzwierciedla nieśmiałość, wstyd lub skromność oraz że wskazuje na przywiązywanie wagi do wyglądu osobistego. Jego znaczenie seksualne przejawia się w fakcie, że wedle istniejących zapisów, dziewczęta przeznaczone do haremu i wystawiane na sprzedaż na starożytnych targach niewolników, które łatwo się rumieniły, osiągały wyższą cenę niż inne. Pożądany czy niepożądany, rumieniec zawsze chyba silnie działa jako sygnał zapraszający do intymności. Oczy. Jako najważniejszy narząd zmysłów u ludzi, oczy nie tylko przyjmują te rozmaite sygnały, o których dotąd mówiliśmy, ale same także przekazują pewne sygnały. Podczas kontaktów twarzą w twarz wielokrotnie nawiązujemy i przerywamy kontakt wzrokowy, patrząc na ludzi, by stwierdzić zmiany w ich nastroju, a potem odwracając wzrok, aby uniknąć uporczywego wpatrywania się w nich. Jednak między kochankami wpatrywanie się może trwać dłużej, nie wywołując zakłopotania ani agresji. Istnieje pewien szczególny powód, dla którego kochankowie „patrzą sobie w oczy”. Pod wpływem silnych, a przy tym przyjemnych emocji nasze źrenice rozszerzają się do tego stopnia, że czarna plamka w środku oka staje się dużym czarnym krążkiem. Jako sygnał silnie działający na podświadomość jest to miernik natężenia uczucia miłości, jaką przeżywa dana osoba. Zjawisko to dopiero niedawno zostało zbadane naukowo, ale znane było już od stuleci, jako że dawne piękności włoskie zapuszczały sobie do oczu krople belladony, aby sztucznie wywołać ten efekt. W czasach współczesnych podobny zabieg stosują twórcy reklam, którzy na fotografiach modelek zamiast belladony stosują czarny tusz do powiększenia źrenic, by nadać im bardziej pociągający wygląd. Inną zmianą, jaka zachodzi w oczach pod wpływem nasilenia emocji, jest nieco intensywniejsze łzawienie. W stanie uniesienia miłosnego nie przejawia się to zwykle w postaci rzeczywiście płynących łez, lecz jedynie w szczególnym blasku oczu. Takie lśniące miłością oczy w połączeniu z rozszerzeniem źrenic nie pozostawiają żadnych wątpliwości co do uczuć osób wysyłających te sygnały. Zaproszeniem do intymności mogą być również rozmaite ruchy oczu. Wedle niektórych doniesień poza dobrze znanym perskim oczkiem w pewnych kulturach także przewracanie oczami oznacza bezpośrednie zaproszenie do zbliżenia. Przesadne spuszczanie oczu przez kobietę także przekazuje sygnał, a lekkie zwężenie oczu przez mężczyznę może oznaczać jego zainteresowanie. Podczas pierwszego spotkania znaczące może być nieco dłuższe zatrzymanie spojrzenia, jakoby tak rzec – zapowiedź jeszcze dłuższego wpatrywania się, które może nastąpić później. Kobieta zapraszająca do intymności patrzy niekiedy szeroko rozwartymi, powiększonymi oczami, czemu towarzyszy trzepotanie rzęsami jak skrzydłami i szybkie mruganie powiekami. Zachowanie to, przynajmniej w naszej kulturze, jest zdecydowanie niemęskie, do tego stopnia, że mężczyźni posługują się nim, przedrzeźniając kobiety. Być może dlatego, że jest to tak silny element kobiecości, współczesne kobiety stosują wszelkiego rodzaju wyolbrzymianie rzęs. Początek dało mu stosowanie tuszu do rzęs, który miał je powiększać i sprawić, że będą lepiej widoczne. Potem wprowadzono przyrządy do zawijania rzęs, aż w końcu, w latach sześćdziesiątych naszego wieku, zaczęto używać sztucznych rzęs, nakładanych na rzęsy naturalne. Obecnie tylko jedna firma oferuje nie mniej niż piętnaście różnych stylów sztucznych rzęs, wśród nich „gwiezdne rzęsy o wiotkich koniuszkach”, które „otwierają oczy”, i „rzęsy postrzępione”, które „powiększają małe oczy”. Przytwierdza się je do górnych powiek, podobnie jak inne egzotyczne wynalazki, na przykład „pęki rzęs”, „naturalne kłaczki” i „superzmiotki”. Do powiek dolnych doczepia się „uskrzydlone rzęsy dolne”, które „poszerzają i rozjaśniają oczy”. Tak więc kobieta stara się uczynić wszystko co możliwe z każdą częścią ciała, która wysyła jakikolwiek istotny sygnał kobiecości. Ten nowy prąd w eksponowaniu i podkreślaniu rzęs dostarczyłby wyjątkowej rozkoszy kochliwemu mieszkańcowi Wysp Trobrianda, dla którego systematyczne odgryzanie rzęs swoim kochankom było ważnym elementem zabiegów miłosnych. Na szczęście rzęsy odrastają w zdumiewająco szybkim tempie, a każda rzęsa, nawet, gdy nie odgryziona, żyje nie dłużej niż trzy do pięciu miesięcy. Brwi. Każde zwierzę ludzkie ma nad oczami dwa jedyne w swoim rodzaju skupiska owłosienia pod skądinąd zupełnie nieowłosionym czołem. Dawniej uważano, że brwi chronią oczy przed ściekającym z czoła potem, ale ich podstawową funkcją jest sygnalizowanie zmian nastroju. Unoszą się w strachu i zdziwieniu, a opadają na znak złości, ściągają się ku sobie na znak zaniepokojenia i wędrują ku górze, gdy się dziwimy. Ich szybkie drgnięcie w górę i w dół jest potwierdzeniem życzliwości. Brwi kobiety są węższe i mniej krzaczaste niż brwi mężczyzny, tak więc i tu można stosować zabiegi uwydatniające kobiecość. Brwi często zwężano, wyskubując, a w latach trzydziestych zredukowano je do linii narysowanej specjalnym ołówkiem. Już wcześniej przekroczono zresztą i tę granicę, bowiem w Japonii panny młode przed ślubem całkowicie wygalały sobie brwi. Seksualny charakter tej stosunkowo drobnej zmiany w kobiecym wyglądzie dobrze odzwierciedla fakt, że w roku 1933 pielęgniarkę starającą się o pracę w jednym z londyńskich szpitali przełożona ostrzegła, iż między innymi nie będzie mogła wyskubywać sobie brwi. Pielęgniarka złożyła zażalenie, które zostało rozpatrzone, ale Londyńska Rada Hrabstwa oddaliła prośbę o udzielenie przełożonej oficjalnego upomnienia. Dzięki temu pacjentom szpitala oszczędzono zbędnych podniet płynących z wyskubanych brwi, a po długich białych korytarzach nadal przesuwały się kobiece postaci z tradycyjnie ukształtowanymi brwiami. Twarz. Zanim opuścimy rejon twarzy, warto rzucić na nią ostatnie spojrzenie jako na całość, a nie zbiór detali. Jest to bez wątpienia najbardziej wyrazista część ciała ludzkiego, zdolna do przesyłania niewiarygodnie zróżnicowanych i subtelnych komunikatów sygnalizujących emocje za pomocą skomplikowanej mimiki. Napinając i rozluźniając specjalne mięśnie, zwłaszcza w pobliżu ust i oczu, możemy sygnalizować wszystko, od radości i zdziwienia do smutku i złości. Ma to ogromne znaczenie jako instrument zaproszenia do intymności. Twarz delikatna i uśmiechnięta lub czujna i podniecona silnie ku sobie przyciąga. Twarz smutna i bezradna albo pogrążona w bólu, także może pobudzać do tego, aby podejść i udzielić pociechy. Twarz napięta, surowa lub nieprzyjazna wywołuje intencje przeciwne. Wszystko to jest na ogół znane, ale z twarzą jest też związany pewien trwalszy efekt, na tyle ciekawy, że zasługuje na kilka słów komentarza. Jeśli chodzi o wyraz twarzy, można mówić o „twarzy włączonej” i „twarzy wyłączonej”. Twarz włączoną prezentujemy publicznie. Mówimy o „przybieraniu przyjemnego wyrazu twarzy”, o tym, że „twarz się komuś wydłuża”, staramy się nie „stracić twarzy” wobec innych. Jeśli chcemy wyglądać życzliwie, przybieramy łagodny, uśmiechnięty wyraz twarzy. W chwilach powagi z kolei nadajemy twarzy odpowiedni wyraz. Ale gdy jesteśmy sami i nikt na nas nie patrzy, pozwalamy naszej twarzy odpocząć po służbie. Wtedy jej rysy układają się tak, że odzwierciedlają nasz typowy, ogólny i długotrwały nastrój. Człowiek, którego stale dręczą jakieś lęki i który na przyjęciu wysilał się, chcąc wyglądać na szczęśliwego, gdy znajdzie się w samotności, napina twarz, ujawniając swój prawdziwy stan emocjonalny, oczywiście tylko przed samym sobą. (Jeśli nie spojrzy przypadkiem w lustro, może sam nie zdawać sobie z tego sprawy). Człowiek zasadniczo szczęśliwy i zadowolony, który podczas pogrzebu starał się wyglądać na zasmuconego i poważnego, teraz w samotności rozluźnia twarz, jego brwi przestają się marszczyć, a usta przybierają łagodny wyraz. U większości z nas długotrwały nastrój zmienia się co pewien czas, dlatego też mięśnie naszych twarzy nie pozostają zbyt długo pod wpływem jednego układu rysów, charakterystycznego dla twarzy wyłączonej. Rankiem możemy odczuwać depresję, ale wieczorem znów czujemy się szczęśliwi i w chwilach samotności rysy naszej twarzy będą się odpowiednio zmieniać. Inaczej jest z osobami żyjącymi w stanie niemal permanentnego osobistego niepokoju, depresji lub złości. Grozi im mianowicie to, że ich twarze ulegną utrwaleniu w stanie „twarzy wyłączonej”. Mięśnie twarzy wydają się wówczas zastygać w jednym zasadniczym kształcie. Zmarszczki na czole, wokół ust i nosa pozostają niemal na stałe. Takim ludziom podczas spotkań towarzyskich z trudnością przychodzi zmiana rysów twarzy dla nadania jej wyglądu „twarzy włączonej”. Osoba niespokojna, nawet gdy się uśmiecha na powitanie, niezmiennie ma na twarzy wyraz niepokoju. Człowiek zrzędliwy wygląda na zrzędliwego, nawet gdy śmieje się z jakiegoś dowcipu. Układ mięśni pozostaje nie zmieniony, a twarz włączona nakłada się na twarz wyłączoną, zamiast ją zastąpić. W ten sposób wyraz twarzy może nam coś powiedzieć nie tylko o aktualnym stanie emocjonalnym danej osoby, ale także o jej przeszłości. Nie wiadomo, jak długo mogą się utrzymywać zmarszczki, właściwe dla twarzy wyłączonej, po zaistnieniu jakiejś radykalnej odmiany w życiu człowieka. U osoby, która przez całe życie zamartwiała się i odczuwała niepokój, a potem nagle poczuła zadowolenie, nie znikną one w ciągu jednej nocy. Jeżeli taka pożądana zmiana zachodzi u osoby w starszym wieku, zmarszczki zapewne już nigdy nie opuszczą jej twarzy. Oczywiście we wszystkich takich sytuacjach przez pewien okres utrzymują się utrwalone rysy twarzy, jakkolwiek wysyłany przez nie komunikat już nie jest aktualny. Nie znam jednak żadnych badań dotyczących pomiaru długości tego okresu. Nawiasem mówiąc, uwagi te odnoszą się także do ogólnej postawy ciała ludzkiego. Istnieją ciała bezwładne i ciała czujne, ciała sztywno napięte i ciała łagodnie gibkie. I tu decyduje zmienne napięcie mięśni, zależne od nastrojów i różnych sytuacji towarzyskich, ale przedłużający się stan ekstremalny może wytworzyć postawę, którą podobnie jak wyraz twarzy trudno później zmienić, nawet gdy tego pragniemy. Opuszczone barki mogą się utrwalić jako stały garb, którego nie można się pozbyć, choćby się wygrało milion, a sztywny chód może się przerodzić w cechę stałą. Włosy. Wreszcie dochodzimy do koronnej chluby człowieka, jaką jest gęsta czupryna złożona z około stu tysięcy włosów. U ludzi niektórych ras są one wełniste lub kędzierzawe, u innych proste i zwisające lub też powiewające na wietrze. Rosną z prędkością około piętnastu centymetrów rocznie i każdy z nich tkwi na głowie do sześciu lat, po czym wypada i w jego miejsce wyrasta nowy. Znaczy to, że u przeciętnego osobnika nie podcinane proste włosy mogłyby sięgać do bioder, przez co taki nie ostrzyżony barbarzyńca wyróżniałby się wśród innych przedstawicieli naczelnych. Owłosienie innych części naszego ciała skarłowaciało i stało się niemal niewidoczne z pewnej odległości, gdy tymczasem włosy na głowach straciły wszelki umiar. Pomijając fakt, że wielu starszych mężczyzn, w odróżnieniu od kobiet, ma tendencję do łysienia, nie istnieją w tym względzie różnice między płciami. Z biologicznego punktu widzenia zarówno mężczyźni jak kobiety są istotami długowłosymi i cecha ta rozwinęła się jako sygnał rozpoznawczy gatunku, nie zaś jako sygnał seksualny. Zdarzało się, że mężczyźni miewali dłuższe włosy niż kobiety, zwykle jednak było na odwrót. W ostatnich kilku stuleciach strzyżenie męskich włosów stosowano głównie jako środek na pozbycie się pasożytów, a brutalni kaprale w wojsku mówili o długich włosach u mężczyzn jako o wylęgarniach wszy. Kobiety prawie zawsze utrzymywały swoje włosy w umiarkowanej długości, natomiast właśnie mężczyźni popadali z jednej skrajności w drugą. W przeszłości dochodziło nieraz do tego, że mężczyźni nosili ogromne, zwisające peruki, które wciąż jeszcze można zobaczyć na głowach brytyjskich sędziów. Jednakże, ogólnie biorąc, w dzisiejszych czasach dłuższe loki zdecydowanie kojarzą się z kobiecością, tak że mężczyzna z włosami choćby trochę zbliżonymi do naturalnej długości niesłusznie uważany jest za do gruntu zniewieściałego. W ostatnim dziesięcioleciu sytuacja uległa radykalnej zmianie wśród młodzieży i długość włosów znów chyba przestaje być naturalnym znamieniem płci. Zmianę tę zainicjował antyhigienicznie nastawiony ruch hipisowski, chociaż współczesna higiena pozwala uniknąć ryzyka dochowania się pasożytów. Czyszczenie, pielęgnowanie, mycie i smarowanie włosów zawsze stanowiły ważny dodatek do ich kulturowej roli jako sygnału seksualnego. Mieszkańcy starożytnych miast, podobnie jak ich współcześni następcy, gotowi byli uciekać się do wszelkich środków, aby tylko osiągnąć pożądany skutek. Najstarszy znany płyn do włosów przygotowywano według następującej recepty: „Jedna miarka psich łap; jedna miarka pestek daktyla; jedna miarka oślich kopyt. Gotować długo z dodatkiem oliwy i wcierać”. W dzisiejszych czasach długie, błyszczące, lśniące i eleganckie włosy są wciąż marzeniem prawie każdej dziewczyny, a jak nieustannie wmawiają nam twórcy reklam, włosy „martwe i bez połysku” pozbawiają swoją właścicielkę szans na życie intymne. W tej wielkiej podróży po ludzkim ciele omawialiśmy kolejno różne jego części wysyłające sygnały, ale musimy też uwzględnić ludzką osobę jako całość. Człowiek prezentuje poszczególne części ciała nie każdą z osobna, lecz wszystkie naraz, jako kompletny zestaw w określonym kontekście. To właśnie niezwykła rozmaitość możliwości tworzenia tych zestawów i ogromny zakres kontekstów, w jakich się je prezentuje, sprawiają, że interakcja społeczna jest tak skomplikowana i fascynująca. Ilekroć wchodzimy do pokoju albo idziemy ulicą, przekazujemy całą masę sygnałów, z których część stanowią sygnały czysto biologiczne, a część – zmodyfikowane zgodnie z daną kulturą. My zaś, bezwiednie tego świadomi, przystosowujemy owe sygnały na setki różnych subtelnych sposobów podczas różnych kolejnych spotkań z innymi ludźmi. Prawie zawsze usiłujemy wysłać zrównoważony zbiór sygnałów, z których jedne zachęcają do intymności, a inne od niej odstręczają. Tylko od czasu do czasu posuwamy się dalej w jednym lub w drugim kierunku, bądź to otwarcie demonstrując zaproszenie, bądź też prezentując się innym ludziom w sposób wrogi i odpychający. Dokonując w tym rozdziale przeglądu rozmaitych wizualnych zaproszeń do intymności seksualnej, skupiłem się raczej na skrajnościach. Wybrałem najbardziej jaskrawe przykłady, aby tym lepiej podkreślić istotę tego, co chciałem powiedzieć. Saczki, gorsety i epolety dla przeciętnego współczesnego dorosłego mają może słaby związek z sygnałami kojarzonymi z seksapilem, ale pozwalają lepiej zrozumieć rolę takich umiarkowanych środków jak obcisłe spodnie, pasy i wyłożone ramiona, które znajdując szersze zastosowanie, mniej rzucają się w oczy. Podobnie taniec brzucha, który dziś jest już tylko egzotyczną formą rozrywki, pomógł nam w tym przeglądzie właściwie ocenić znaczenie bardziej pospolitych ruchów tanecznych wykonywanych co wieczór przez setki tysięcy zwyczajnych dziewcząt na różnych imprezach i dyskotekach. Bez względu na to, czy jako ludzie dorośli zadajemy sobie duży trud, aby poprawić i pokazać swoje wizualne sygnały seksapilu, czy też traktujemy tę sprawę lekko, czy uciekamy się do pomocy sztucznych środków (a tylko nieliczni tego w ogóle nie robią), czy też gardzimy nimi i wybieramy sposoby bardziej „naturalne”, wszyscy nieustannie przekazujemy naszemu otoczeniu skomplikowany zbiór sygnałów. Wiele z nich ma nierozerwalny związek z naszymi dojrzałymi cechami płciowymi i nawet będąc tego zupełnie nieświadomi, nigdy nie przestajemy „odczytywać znaków”. W ten sposób przygotowujemy się do wykonania społecznie ważnego kroku, czyli do zainicjowania pierwszego, wstępnego kontaktu z potencjalnym partnerem seksualnym, co później pozwala nam przekroczyć ważny próg całego złożonego świata intymności seksualnej. 3. INTYMNOŚĆ SEKSUALNA Odkrywszy swoją indywidualną tożsamość, dorastające dziecko musi wydostać się z czułych objęć matki. W końcu, jako młoda osoba dorosła, staje o własnych siłach. Niemowlęctwo cechowały nieograniczone zaufanie do matki i totalna intymność. Teraz, w okresie dojrzałości, stosunki z innymi dorosłymi i przejawy intymności podlegają surowym ograniczeniom. Obowiązuje obustronny dystans. Ślepe zaufanie ustąpiło miejsca czujnemu manewrowaniu, a zależność – współzależności. Delikatne przejawy intymności z czasów niemowlęctwa i późniejsze radosne zabawy dzieciństwa przerodziły się w trudne interakcje między dorosłymi. Nie sposób zaprzeczyć, że jest to ekscytujące. Jest tyle rzeczy, które można badać, celów, do których można zdążać, i wyższy status, który można osiągnąć. Ale gdzie podziała się miłość? Miłość polega na dawaniu, dawaniu siebie drugiej osobie bez zastrzeżeń, a przecież stosunki między dorosłymi są czymś zupełnie innym... Jak dotąd moje słowa odnoszą się w równej mierze do dorastającej małpy jak do dorastającego człowieka. Wzorzec jest identyczny. Ale jest i różnica. Jeśli małpa jest płci męskiej, to jako osobnik dorosły nigdy już nie zazna totalnej intymności w miłosnym związku. Aż do śmierci będzie żyła w pozbawionym miłości świecie rywalizacji i partnerstwa, współzawodnictwa i współpracy. Jeśli jest płci żeńskiej, zazna znowu kiedyś miłości jako matka w stosunkach z własnym niemowlęciem, ale – podobnie jak osobnik męski – nie zazna już podobnej więzi z inną dorosłą małpą. Możliwe będą bliskie przyjaźnie, partnerstwo czy krótkie epizody seksualne, ale totalna intymność już nie. Tymczasem dorosły człowiek ma taką możliwość. Potrafi on stworzyć silną i trwałą więź z osobą płci przeciwnej, związek znacznie przerastający zwyczajne partnerstwo. Często używane określenie „małżeństwo partnerskie”, uchybia godności małżeństwa i świadczy o całkowitym niezrozumieniu, czym są prawdziwe więzi miłości. Matka i dziecko nie są „partnerami”. Dziecko nie ufa matce dlatego, że ona je karmi i otacza opieką. Kocha ją, bo jest tym, kim jest, a nie z powodu tego, co robi. W partnerstwie zachodzi po prostu wymiana korzyści. Partner nie daje tylko po to, aby dawać. Tymczasem między dorosłymi kochającymi się osobami powstaje stosunek podobny do stosunku między matką a dzieckiem. Rozwija się pełne zaufanie, a wraz z nim pełna, czyli totalna intymność cielesna. W prawdziwej miłości nie istnieje „dawanie i branie”, lecz tylko dawanie. Fakt, że jest to „obopólne dawanie”, nieco zaciemnia ten obraz, ale „obopólne otrzymywanie”, które z tego nieuchronnie wynika, jest tylko przyjemnym dodatkiem, a nie warunkiem dawania, jak w partnerstwie. Dla ostrożnego i przezornego dorosłego wejście w taki związek wydaje się czymś niebezpiecznym. Pozostawianie komuś swobody i darzenie się zaufaniem napotyka ogromny opór. Łamie to bowiem wszelkie zasady targowania się i zawierania transakcji, do których dorosły człowiek jest tak bardzo przyzwyczajony we wszystkich innych stosunkach z innymi dorosłymi. Bez wsparcia ze strony niższych ośrodków mózgowych wyższe ośrodki nigdy by do tego nie dopuściły. Ale nasz gatunek może liczyć na takie wsparcie, i to często wbrew rozumowi, potrafimy bowiem zakochać się. U niektórych osób ta naturalna właściwość jest stłumiona i wchodząc w związek małżeński albo jakiś inny równorzędny związek, zawierają one coś w rodzaju transakcji: ty wychowujesz dziecko, a ja zarabiam pieniądze. Owo „kupowanie dziecka” lub „kupowanie statusu” stało się niestety bardzo powszechne w naszych zatłoczonych ludzkich ogrodach zoologicznych, ale jest ono najeżone niebezpieczeństwami. Para małżonków trzyma się razem nie dzięki wewnętrznej więzi, lecz za sprawą zewnętrznej presji konwencji społecznej. Znaczy to, że naturalne u tej pary możliwości zakochania się wciąż drzemią gdzieś w ukryciu, gotowe w każdej chwili uaktywnić się bez ostrzeżenia, aby stworzyć prawdziwą więź gdzieś poza oficjalnym związkiem małżeńskim. Szczęśliwcom nie przytrafia się taka sekwencja wydarzeń. Jako młodzi dorośli zakochują się w sobie w sposób nie kontrolowany i tworzą wówczas prawdziwą wzajemną więź. Proces ma charakter stopniowy, chociaż nie zawsze na taki wygląda. „Miłość od pierwszego wejrzenia” jest pojęciem dość powszechnym. Zwykle jednak jest to sąd retrospektywny. Mamy tu bowiem do czynienia nie z „totalnym zaufaniem od pierwszego wejrzenia”, lecz z „totalnym przyciąganiem się od pierwszego wejrzenia”. Przechodzenie od tego pierwszego przyciągania do ostatecznego wzajemnego zaufania tworzy niemal zawsze długą i skomplikowaną sekwencję stopniowo coraz silniejszych przejawów intymności i właśnie temu mamy się teraz przyjrzeć. Najprościej będzie wybrać parę „typowych kochanków”, takich, jakich najczęściej postrzegamy w naszej kulturze zachodniej, i prześledzić ich w procesie tworzenia się pary, od pierwszego wzajemnego spojrzenia aż do końcowego cielesnego zespolenia. Musimy przy tym stale pamiętać, że w rzeczywistości nie istnieje nic takiego jak „typowy kochanek”, tak samo jak nie istnieje „przeciętny obywatel” czy też „szary człowiek”. Pożytecznie jest jednak wyobrazić sobie coś takiego, a potem rozważyć różne odmiany. U zwierząt wszystkie wzorce zalotów mają typowy przebieg, a bieg wydarzeń składających się na romans między dwojgiem ludzi nie jest tu wyjątkiem. Dla ułatwienia sekwencję zdarzeń występującą u ludzi można podzielić na dwanaście etapów i przekonać się, co się dzieje po przekroczeniu każdego kolejnego progu. W oczywistym uproszczeniu owych dwanaście etapów wygląda następująco: 1. Oko-ciało. Najczęstszą formą „kontaktu” towarzyskiego jest patrzenie na kogoś z pewnej odległości. W ułamku sekundy potrafimy zsumować cechy fizyczne innej osoby dorosłej, psychicznie nadając im przy tym etykiety i stopnie. Oczy dostarczają umysłowi natychmiastowej informacji o płci, wymiarach, kształcie, wieku, kolorze, statusie i nastroju tej osoby. Jednocześnie dokonuje się ocena atrakcyjności według skali od skrajnego przyciągania do skrajnego odpychania. Jeżeli odpowiednie znaki wskazują, że oglądana osoba jest atrakcyjnym przedstawicielem płci przeciwnej, jesteśmy gotowi wejść w następny etap sekwencji. 2. Oko-oko. Gdy my przyglądamy się innym ludziom, oni jednocześnie przyglądają się nam. Znaczy to, że od czasu do czasu nasze oczy spotykają się i wtedy normalną reakcją jest szybkie odwrócenie spojrzenia i przerwanie „kontaktu” wzrokowego. Nie zachodzi to oczywiście wtedy, gdy rozpoznajemy się wzajemnie jako wcześniejsi znajomi. Wtedy z chwilą rozpoznania wymieniamy od razu sygnały pozdrowień, takie jak uśmiechy, uniesienie brwi, zmiana pozycji ciała, ruchy rąk i wreszcie słowa. Gdy jednak dwoje obcych ludzi wzajemnie zatrzyma na sobie spojrzenie, typową reakcją jest natychmiastowe odwrócenie wzroku, jakby po to, by uniknąć chwilowego zakłócenia prywatności. Gdy jedna z obcych sobie osób utrzymuje kontakt wzrokowy, ta druga może poczuć zakłopotanie, a nawet złość i jeśli tylko istnieje możliwość oddalenia się, aby uniknąć uporczywego spojrzenia, korzysta z niej, nawet gdyby w wyrazie twarzy, czy w gestach towarzyszących spojrzeniu nie było żadnych oznak agresji. Dzieje się tak dlatego, że samo przedłużone wpatrywanie się w kogoś jest u nie znających się dorosłych uważane za akt agresji. Skutkiem tego dwoje nieznajomych zwykle obserwuje się nie jednocześnie, lecz na zmianę. Wówczas, gdy jedno z nich uzna, że ta druga osoba jest atrakcyjna, podczas następnego spotkania oczu może dodać do spojrzenia nieznaczny uśmiech. Jeżeli reakcja zostanie odwzajemniona, może dojść do dalszego, bardziej intymnego kontaktu. Jeżeli reakcja nie zostanie odwzajemniona, obojętne spojrzenie, będące odpowiedzią na przyjazny uśmiech, zwykle kładzie kres dalszemu rozwojowi sytuacji. 3. Głos-głos. Zakładając, że nie istnieje osoba trzecia, która mogłaby dokonać prezentacji, następny etap polega na kontakcie głosowym między obcymi sobie mężczyzną i kobietą. Pierwsze uwagi niezmiennie dotyczą rzeczy błahych. Bardzo rzadko mówi się wtedy o rzeczywistych nastrojach rozmawiających osób. Taka rozmówka towarzyska dostarcza dalszego zestawu sygnałów, tym razem słuchowych, a nie wzrokowych. Dialekt, ton głosu, akcent, sposób myślenia i słownictwo wzbogacają nasz umysł o całą gamę nowych informacji. Utrzymywanie tego rodzaju komunikacji na poziomie nic nie znaczącej rozmówki towarzyskiej pozwala obu stronom na wycofanie się z dalszych poczynań, gdyby nowe sygnały okazały się nieatrakcyjne, wbrew temu, co obiecywały wcześniejsze sygnały wzrokowe. 4. Ręka-ręka. Poprzednie trzy etapy mogą rozegrać się w ciągu kilku sekund, ale też potrafią trwać miesiącami, gdy jeden z potencjalnych partnerów, nie ośmielając się nawiązać kontaktu głosowego, podziwia drugiego w milczeniu i z odległości. Nowy etap, ręka-ręka, również może nastąpić bardzo szybko, w formie powitalnego uścisku dłoni, albo też odwlec się na dłuższy czas. Jeżeli w grę nie wchodzi grzecznościowy, nieseksualny uścisk dłoni, to pierwszy rzeczywisty kontakt cielesny prawdopodobnie wystąpi pod pozorem „pomocy”, „ochrony” albo też „wskazania właściwego kierunku”. Zwykle robi to mężczyzna w stosunku do kobiety, trzymając ją za przedramię lub za rękę, aby pomóc jej przy przejściu przez jezdnię czy pokonaniu jakiejś bariery. Gdy kobieta właśnie zbliża się do jakiejś przeszkody czy niebezpiecznego miejsca, mężczyzna może wykorzystać sposobność, wyciągając rękę i chwytając ramię kobiety, aby ją zatrzymać lub skierować w inną stronę. Gdy kobieta poślizgnie się lub potknie, podtrzymujący ją ruch rąk również może ułatwić pierwszy kontakt cielesny. I znów, jest to działanie, które jeszcze niczego nie przesądza, jeśli idzie o wyrażenie prawdziwego nastroju spotkania. Gdy mężczyzna dotknął już ciała dziewczyny, udzielając jej jakiejś pomocy, każde z partnerów może się jeszcze wycofać z dalszych poczynań bez utraty twarzy. Kobieta może podziękować mężczyźnie za pomoc i zakończyć sprawę, nie odtrącając go demonstracyjnie. Oboje mogą być w pełni świadomi tego, że sekwencja wzajemnych zachowań właśnie się zaczyna i że to, co się zdarzyło, może w końcu doprowadzić do dalszych przejawów intymności, ale żadne nie robi jeszcze niczego, co by jawnie na to wskazywało, i dlatego można jeszcze wycofać się, nie raniąc uczuć drugiej osoby. Dopiero gdy zostanie w pełni ujawnione to, że stosunek się rozwija, można będzie przedłużyć trzymanie za rękę lub za ramię. Zachowanie takie traci już charakter „pomocy” i staje się nie maskowanym przejawem intymności. 5. Ramię-bark. Jak dotąd ciała nie weszły jeszcze w ścisły kontakt. Gdy się to jednak dzieje, przekroczony zostaje kolejny ważny próg. Kontakt fizyczny dwóch ciał podczas siedzenia, stania czy chodzenia, w porównaniu z wcześniejszymi, niezdecydowanymi dotknięciami, stanowi wyraźny krok do przodu we wzajemnym stosunku. Najwcześniej pojawia się ruch objęcia barku, gdy mężczyzna otacza ramieniem barki kobiety, przyciągając ją ku sobie. Jest to najbardziej naturalny wstęp do kontaktu tułowi, ponieważ ruch ten bywa też stosowany w innych sytuacjach, na przykład między przyjaciółmi, jako gest koleżeństwa pozbawionego akcentów seksualnych. Dlatego też istnieje nikłe niebezpieczeństwo, że zostanie odrzucony. Chodzenie razem w ten sposób, jako coś pośredniego między bliską przyjaźnią a miłością, tylko w niewielkim stopniu może, być dwuznaczne. 6. Ramię-talia. Objęcie ramieniem talii stanowi pewien dalszy postęp w porównaniu z poprzednim etapem. Jest to coś, czego mężczyzna nie robi nawet z najbardziej zaprzyjaźnionym innym mężczyzną i dlatego gest ten jest bardziej bezpośrednim wyrazem miłosnej intymności. Co więcej, ręka mężczyzny znajdzie się teraz dużo bliżej genitalnej strefy kobiety. 7. Usta-usta. Dalszym wielkim krokiem jest pocałunek w usta, połączony z pełnym objęciem frontalnym. Powtarzanie lub dłuższe kontynuowanie tej czynności stwarza pierwszą poważną możliwość doznania silnego pobudzenia fizycznego. U kobiety może nastąpić wzmożone wydzielanie śluzu z pochwy, a u mężczyzny wzwód prącia. 8. Ręka-głowa. Przedłużając poprzedni etap, ręka zaczyna pieścić głowę partnerki. Palce głaszczą twarz, szyję i włosy. Dłonie obejmują kark i głowę. 9. Ręka-ciało. Po etapie pocałunków ręce mężczyzny, ściskając, pieszcząc i gładząc, zaczynają eksplorować ciało partnerki. Najbardziej zdecydowanym działaniem są tu ruchy, których obiektem są piersi kobiety. Dzięki temu następuje wzrost pobudzenia fizycznego, które osiąga taki poziom, że u kobiet występuje wówczas potrzeba chwilowego powstrzymania biegu wydarzeń. Dalszy ich postęp czyni coraz trudniejszym odejście od wzorca przed jego pełną realizacją i dlatego dopóki więź nie osiągnie wystarczającego poziomu wzajemnego zaufania, bardziej zaawansowane przejawy intymności seksualnej odkłada się na później. 10. Usta-piersi. Tutaj następuje przekroczenie progu, za którym interakcje stają się już bardzo osobiste. U większości par dotyczy to także poprzedniego etapu, zwłaszcza dotykania piersi. W pewnych warunkach, nieraz w miejscach publicznych, dochodzi do całowania się par i wzajemnych pieszczot. Mogą one wywoływać niechętne reakcje innych osób, ale w większości krajów rzadko kiedy podejmuje się jakieś zdecydowane działania wobec obejmującej się pary. Całowanie piersi stwarza jednak zupełnie inną sytuację, choćby dlatego, że wymaga odkrycia kobiecych piersi. Kontakty usta-piersi są ostatnią fazą intymności poprzedzającą intymność genitalną i stanowi preludium do działań mających na celu nie tylko pobudzenie fizyczne w ogóle, ale pobudzenie doprowadzone do szczytowania. 11. Ręka-genitalia. Kontynuowanie eksploracji ciała przez dotyk ręki nieuchronnie prowadzi do strefy genitaliów. Po wstępnych pieszczotach genitalnych następuje delikatne, rytmiczne pocieranie, symulujące rytm ruchów kopulacyjnych. Mężczyzna wielokrotnie gładzi wargi sromowe lub łechtaczkę kobiety, może też wsunąć palec lub palce do jej pochwy, naśladując ruch prącia. Takie ręczne drażnienie może wkrótce doprowadzić każdego z partnerów do orgazmu i jest powszechnie stosowaną formą osiągania kulminacji w zaawansowanej grze miłosnej. 12. Genitalia-genitalia. Wreszcie przychodzi etap pełnego spółkowania i gdy kobieta jest dziewicą, następuje pierwszy w całej sekwencji akt nieodwracalny, czyli przerwanie błony dziewiczej. Po raz pierwszy powstaje też możliwość zaistnienia drugiego nieodwracalnego aktu, a mianowicie zapłodnienia. Ta nieodwracalność nadaje owemu ostatniemu wydarzeniu sekwencji zupełnie nową jakość. Dotąd każdy kolejny etap służył dalszemu zacieśnianiu wzajemnej więzi, ale z biologicznego punktu widzenia ów finalny akt zbliżenia decyduje o tym, że mamy do czynienia z zupełnie nową fazą intymności. Poprzednie fazy spełniły już swoje zadanie jako czynniki cementujące więź i dlatego ta para będzie chciała pozostać razem także wtedy, gdy pociąg płciowy ulegnie osłabieniu po skonsumowaniu orgazmu. Rozpad takiej więzi mógłby doprowadzić do sytuacji, w której kobieta w brzemiennym stanie nie miałaby trwałej rodziny. Omówiłem tu dwanaście typowych etapów procesu tworzenia się par złożonych z młodych mężczyzn i kobiet. Do pewnego stopnia są one oczywiście uwarunkowane kulturowo, ale w dużo większym stopniu są zdeterminowane przez anatomię i fizjologię płci, wspólną dla wszystkich przedstawicieli naszego gatunku. Wariacje narzucone przez tradycję kulturową i konwencje społeczne, a także przez indywidualne cechy szczególne niektórych nieprzeciętnych osobników, w różnoraki sposób modyfikują tę podstawową sekwencję. Teraz możemy zająć się właśnie tymi wariacjami, rozpatrując je na tle omówionej właśnie sekwencji typowej. Wariacje te przybierają trzy podstawowe formy: redukcja pewnych etapów sekwencji, zmiana porządku czynności, rozbudowanie wzorca. Najbardziej skrajną formą redukcji jest wymuszone spółkowanie, czyli gwałt. Droga od pierwszego etapu do ostatniego jest tu pokonywana z maksymalną fizycznie możliwą szybkością, a wszystkie etapy pośrednie zostają skondensowane do absolutnego minimum. Po nawiązaniu przez mężczyznę kontaktu oko-ciało po prostu atakuje on kobietę i, pomijając wszystkie stadia pobudzenia, natychmiast przystępuje do kontaktu genitalia- genitalia, w zależności od tego, jak skuteczny jest opór kobiety. Niegenitalne kontakty cielesne ograniczają się tylko do tych, które są niezbędne do obezwładnienia kobiety i do zdarcia z niej ubrania przykrywającego strefę genitalną. Gwałt występujący u ludzi jest pozbawiony dwóch istotnych składników, a mianowicie tworzenia się pary i pobudzenia płciowego. Opuszczając wszystkie pośrednie etapy intymności seksualnej, gwałciciel uniemożliwia, rzecz jasna, rozwinięcie się wzajemnej więzi między sobą a daną kobietą. Jest to oczywiste, ale w kategoriach biologicznych o tyle ważne, że nasz gatunek wymaga tworzenia się tej osobistej więzi, by zapewnić właściwe wychowywanie potomstwa, jako możliwego skutku aktu płciowego. Istnieją gatunki, wśród których odpowiedzialność rodzicielska albo jest nikła, albo nie występuje wcale, wśród których gwałt zatem, przynajmniej teoretycznie, nie stwarzałby żadnych problemów. Jednakże gwałt w świecie zwierząt jest rzadkością między innymi dlatego, że jego cel jest fizycznie trudny do osiągnięcia. Bez pary chwytnych rąk i umiejętności formułowania pogróżek słownych – a oba te atrybuty są właściwe jedynie rodzajowi ludzkiemu – gwałt nie byłby możliwy. Nawet gdy wydaje nam się, że mamy do czynienia z gwałtem wśród zwierząt, prawdopodobnie są to tylko mylące pozory. Na przykład samce zwierząt mięsożernych obserwujemy to u większości tych gatunków – podczas parzenia się chwytają samice zębami za kark, jakby usiłując powstrzymać je od ucieczki. Cóż z tego, skoro jeśli samica nie reaguje pozytywnie, samiec ma raczej niewielkie szanse skutecznego wprowadzenia członka do pochwy. Prawda jest taka, że pozornie brutalny akt chwytania za kark jest ruchem dość wyspecjalizowanym. Choć przypomina działanie gwałciciela, jest w gruncie rzeczy występującym u zwierząt mięsożernych odpowiednikiem występującego u ludzi delikatnego rodzicielskiego obejmowania. Kąsanie ulega tu tak silnemu wyhamowaniu, że zęby samca nie ranią samicy. Jest to wzorzec zachowania stosowany przez zwierzęta mięsożerne w stosunku do potomstwa, gdy przenoszą je z miejsca na miejsce. W istocie samiec traktuje więc samicę jak szczenię lub kociaka, a ona tak się też zachowuje, poddając się bezwładnie szczękom samca, zupełnie tak jak dawniej, gdy matka przenosiła ją, chroniąc przed niebezpieczeństwem. Mężczyźnie natomiast gwałt przychodzi stosunkowo łatwiej. Gdy nie wystarcza siła fizyczna, mężczyzna może pogrozić śmiercią lub uszkodzeniem ciała. Może też całkowicie lub częściowo pozbawić kobietę przytomności albo wreszcie obezwładnić ją, korzystając z pomocy innych mężczyzn. Jeśli przy braku pobudzenia płciowego u kobiety wprowadzenie członka do pochwy staje się trudne lub bolesne, mężczyzna może zawsze uciec się do sztucznych środków zastępujących naturalne wydzieliny. Kobiecie takie postępowanie nie przynosi ani zadowolenia, ani zaspokojenia, przeciwnie – może doprowadzić do poważnego urazu i wyrządzić jej ogromne szkody psychiczne. Jakikolwiek związek uczuciowy jako następstwo gwałtownej redukcji właściwej dla naszego gatunku sekwencji zachowań seksualnych może powstać tylko w akcie gwałtu, którego uczestnicy znali się już wcześniej, a kobieta ma silne skłonności masochistyczne. Zająłem się zagadnieniem gwałtu nieco szczegółowiej, gdyż ma to ścisły związek z inną formą redukcji etapów intymności seksualnej, która w naszej kulturze ma dużo szerszy zakres i znaczenie. Dla odróżnienia jej od fizycznego gwałtu, o którym właśnie mówiliśmy, można by ją nazwać „gwałtem ekonomicznym”. W przeciwieństwie do gwałtu fizycznego nie dokonuje się on w opuszczonych budynkach czy wśród podmiejskich opłotków, lecz w bogato wyposażonych buduarach i przytulnych sypialniach. Jest to pozbawione miłości małżeństwo z ekonomicznego rozsądku, akt płciowy wykonywany przez pary, które pobierają się i żyją ze sobą przy minimalnym udziale prawdziwej więzi wzajemnej. W dawnych wiekach aranżowane przez rodziców małżeństwo dla statusu było zjawiskiem powszechnym. Dzisiaj staje się ono coraz rzadsze, ale blizna psychiczna, jaką zostawia na wydanym przez siebie potomstwie, jest trwała. Dorastając i rozwijając się jako świadkowie takiego pozbawionego miłości związku, dzieci były narażone na kalectwo psychiczne w sferze seksu, polegające na niemożności zrealizowania pełnej sekwencji zachowań miłosnych właściwych naszemu gatunkowi. Wyrosły na ludzi całkowicie sprawnych w zakresie anatomii płciowej i mechanizmów pobudzenia fizycznego, ale ograniczonych w zakresie zdolności wykorzystania tych cech biologicznych do stworzenia głębokiej i trwałej więzi wzajemnej z powodu atmosfery, w jakiej dojrzewali. Im także z trudnością przyjdzie stworzenie szczęśliwej więzi pary, ale presja społeczna zmusi ich do podjęcia próby i w ten sposób ucierpi następne pokolenie dzieci. Takich reperkusji trudno się pozbyć, nawet jeśli małżeństwa zawierane z woli rodziców przechodzą już do historii, dlatego wciąż jeszcze ciążą na nas niewypowiedziane szkody wynikające z dawniejszych zakłóceń tego jakże naturalnego zjawiska, jakim jest wzajemne głębokie zakochanie się. Pod względem sposobu redukcji dwunastoetapowej sekwencji intymności seksualnej „gwałt ekonomiczny” nie jest oczywiście tak skrajny jak gwałt fizyczny. Zachowania partnerów pozornie mogą nawet bardzo przypominać pełny wzorzec, ale jeśli przyjrzeć się dokładniej, okaże się, że wszystkie etapy uległy redukcji, jeśli idzie o ich intensywność, czas trwania i częstotliwość. Weźmy na początek klasyczny przykład młodej pary ludzi, których pchnięto ku sobie, kierując się wymaganiami statusu społecznego obu rodzin. W dawniejszych czasach ich zaloty przedmałżeńskie mogły ograniczać się zazwyczaj do kilku pobieżnych uścisków i pocałunków, poprzedzonych długimi rokowaniami. Potem, przy bardzo słabej wzajemnej znajomości cielesnej i seksualnej, wpychało się ich do małżeńskiego łoża. Panna młoda otrzymywała pouczenie, że będą się tam działy różne nieprzyjemne, ale niezbędne rzeczy, które mają zapewnić przyszłe właściwe zaludnienie kraju, i że podczas gdy to się będzie działo, ma ona „leżeć spokojnie i myśleć o ojczyźnie”. Mężczyzna otrzymywał podstawowe instrukcje dotyczące kobiecej anatomii i polecenie, że ma być delikatny w stosunku do swojej młodej żony, gdyż będzie ona krwawić w chwili wkładania członka do pochwy. Wyposażeni w takie informacje, młodzi wykonywali swoje obowiązki seksualne możliwie jak najprościej i jak najszybciej, przy minimum satysfakcji i minimum wzajemnej więzi. U kobiety rzadko kiedy występował orgazm. Mężczyzna miał w łóżku obiekt pozbawiony pozytywnych reakcji, przypadkowo będący jego żoną, który pod względem seksualnym niewiele różnił się od przedmiotu zaopatrzonego w pochwę spełniającą rolę przyrządu do masturbacji. Publicznie, w życiu towarzyskim młoda para kierowała się naturalnie zbiorem zasad postępowania, które pozwalały im pozorować związek oparty na miłości. Każdy przejaw intymności dostępny dla oczu innych, w z góry określonych formach, był dokładnie opisany w podręcznikach dobrego wychowania, toteż odróżnienie pary autentycznej od fałszywej było prawie niemożliwe. Prawie, ale nie zupełnie, dla dzieci nie stanowiło to żadnej trudności, jako że dzieci nie mają jeszcze głów nabitych szczegółowymi zasadami postępowania, dzięki czemu intuicyjnie wyczuwają, ile jest miłości w związku łączącym ich rodziców. W ten sposób szkoda przenosi się dalej. Jeśli opis ten dziś, w drugiej połowie dwudziestego wieku, brzmi dziwacznie, to nie dlatego, że teraz nie ma już takich małżeństw, ale dlatego, że są one aranżowane bardziej dyskretnie. Jawniej demonstruje się za to udawaną miłość, maskującą takie związki, ale przecież i tak jest to tylko pozór. Dziś mniej angażują się rodzice, co także ułatwia kamuflaż. W dzisiejszych czasach bywa tak, że sami młodzi, zarówno on jak ona, postanawiają zawrzeć związek małżeński oparty na podstawach ekonomicznych. Panna młoda porusza ustami ukrytymi pod ślubnym welonem, ale nie żywi żadnych uczuć – pochłania ją obliczanie wysokości alimentów. Stojący przy niej mężczyzna z nieobecnym wyrazem twarzy bynajmniej nie pogrąża się w marzeniach – rozważa wpływ, jaki jego aktywna towarzysko małżonka wywrze na jego partnerów w interesach. Trzeba natomiast przyznać, że młode żony w noc poślubną nie leżą już spokojnie, myśląc o ojczyźnie. Porównują częstotliwość orgazmów ze średnią krajową dla danej grupy wiekowej, na danym poziomie wykształcenia i w danej grupie etnicznej i miejskiej. Jeśli częstotliwość ta jest poniżej normy, zatrudniają prywatnych detektywów, aby dowiedzieć się, gdzie małżonek uzyskuje owe brakujące jeden, przecinek siedem orgazmu na tydzień. A młodzi małżonkowie usiłują wyliczyć, na ile drinków mogą sobie pozwolić, aby alkohol nie pozbawił ich zdolności uzyskania odpowiednio silnej erekcji w dalszej części wieczoru. Nazbyt często takie właśnie są słodkie sekrety życia we współczesnym wielkim mieście. Przyglądając się redukcjom sekwencji zachowań seksualnych, przeszliśmy od gwałtu, przez dawne małżeństwa zawierane z woli rodziców, do współczesnych małżeństw sprostytuowanych. Obsesja na tle częstotliwości orgazmów w tych związkach jest zjawiskiem nowym i wydaje się sprzecznym z tendencją do redukcji i kompresji pełnej sekwencji. Istotnie wygląda to jak wychylenie się w przeciwną stronę, a więc ku rozbudowaniu, a nie zredukowaniu tej sekwencji. Sprawa nie jest jednak prosta. Zasadnicze zmiany, które zaszły w okresie „swobody seksualnej”, polegały na zaakcentowaniu stadiów późniejszych. Rozbudowa sekwencji skoncentrowała się więc głównie w jednym jej stadium – w stadium kopulacji. Tak ważne w tworzeniu się par dawne wzorce zalecania się nie uległy rozbudowaniu, lecz redukcji i uproszczeniu. Warto zastanowić się, jak do tego doszło. W dawniejszych czasach zalecanie się bywało długie, ale mało aktywne. Konieczność drobiazgowego przestrzegania sformalizowanych reguł postępowania minimalizowała wpływ uczuć. Ignorancja i propaganda antyerotyczna hamowały rozwój wzorca zachowań przedkopulacyjnych i kopulacyjnych. Mężczyźni rozwiązywali ten problem, korzystając z usług domów publicznych i kochanek. Większość kobiet nie miała żadnych możliwości rozwiązania go. Sytuacja zmieniła się w pierwszej połowie naszego wieku. Rozluźniła się kontrola rodzicielska, zaczęto wprowadzać edukację seksualną w postaci książek na temat „miłości małżeńskiej”. Skutkiem tego młode pary uzyskały więcej swobody w poszukiwaniu odpowiedniego partnera i mogły cieszyć się mniej sformalizowanymi zalotami. W niebyt odeszła przyzwoitka. Rozluźniły się zasady postępowania w odniesieniu do kontaktów fizycznych, dzięki czemu dopuszczalne stały się wszystkie rodzaje intymności seksualnej z wyjątkiem etapu ostatniego. Wymagano jednak, aby te poczynania przedmałżeńskie były odpowiednio rozciągnięte w czasie. Wreszcie, gdy już dochodziło do małżeństwa, para nowożeńców zabierała ze sobą do łóżka dużo większy zasób wiedzy na temat swoich ciał i emocjonalnych cech osobowości. Pojawiła się też skuteczna antykoncepcja, która w połączeniu z nowo nabytą wiedzą na temat seksu pozwalała na wzbogacenie zakresu i intensywności satysfakcji w małżeństwie. W tym okresie pary narzeczonych wykazywały skłonność do oddawania się długotrwałym „seansom pieszczot”. Pomysł, by teraz wolno im już było robić to czy owo, ale nie więcej, wydawał się teoretycznie słuszny, ale trudny do wykonania w praktyce. Przyczyna jest dość oczywista. Młoda para mogła teraz przejść od pierwszych etapów zalecania się, służących tworzeniu się wzajemnej więzi, ale nie powodujących silnego pobudzenia fizycznego, do etapu bezpośredniej stymulacji przedkopulacyjnej. Pomostem między tymi etapami jest pocałunek usta-usta. Zwykły pocałunek to przyjemny, wiążący akt czułości, ale wielokrotny i namiętny jest punktem wyjścia do pobudzenia przedkopulacyjnego. Młodzi kochankowie popadli w nowy rodzaj kryzysu. Przedłużone pieszczoty prowadziły do przedłużonych erekcji u mężczyzn i przedłużonego wydzielania śluzu u kobiet. Wtedy były trzy możliwości: w zgodzie z „oficjalnymi zasadami” przerwać sekwencję, doprowadzając się do silnej frustracji; kontynuować sekwencję, doprowadzając się wzajemnie do orgazmu, ale bez pełnego zbliżenia; łamiąc przyjęte zasady, dopuścić do pełnego zbliżenia. W drugiej z tych metod postępowania, to znaczy wzajemnym onanizowaniu się i pieszczotach aż do osiągnięcia orgazmu, stosowanej przez dłuższy czas w okresie przedmałżeńskim, kryło się zagrożenie, że utrwalenie się takiego sposobu dochodzenia do szczytowania może zrodzić trudności w normalnym współżyciu małżeńskim po ślubie. Trzecia możliwość, czyli złamanie zasad, niosła ze sobą problem winy i dyskrecji. Mimo tych problemów wydłużone narzeczeństwo sprzyjało tworzeniu się silnej więzi wzajemnej, dlatego też rozwiązanie to było dużo bardziej godne polecenia niż poprzednia sytuacja, w której para była tak bardzo ograniczona. W nowszych czasach można zauważyć dalsze modyfikacje. Chociaż oficjalne stanowisko może nie uległo zmianie, nie jest ono tak stanowczo egzekwowane. Dzięki dalszym postępom antykoncepcji dla wielu młodych dziewcząt dziewictwo utraciło swoje dawne znaczenie. Zasadę powstrzymywania się od regularnego współżycia przed małżeństwem, którą dawniej incydentalnie łamano, dziś całkowicie się ignoruje. Dziewictwo nie tylko nie jest teraz w cenie, ale stało się niemal piętnem, jako przejaw jakiejś niesprawności seksualnej. Przedmałżeńskie stosunki płciowe są w pełni akceptowane przez młodych, a nawet może i przez rodziców. Wynikiem tego, i to bardziej powszechnym, niż wiele osób jest skłonnych przyznać, jest brak związanych z pieszczotami frustracji, które były udziałem wcześniejszych pokoleń, oraz oddalenie niebezpieczeństwa utrwalenia się wzorców masturbacyjnych. Okres narzeczeństwa przebiega w sposób naturalny, bez zbędnego odkładania pewnych spraw na później, według pełnej, dwunastoetapowej sekwencji zachowań seksualnych. Zakładając odpowiedni poziom higieny i łatwą dostępność skutecznych środków antykoncepcyjnych, można zapytać, czy ta nowa sytuacja niesie ze sobą jakieś zagrożenia, a jeśli tak, to jakie? Niektórzy upatrują ich w „tyranii orgazmu”, czyli dążeniu do osiągnięcia maksymalnej wydolności kopulacyjnej, wykreowanej przez presję społeczną płynącą z nowoczesnej konwencji swobody obyczajowej. Działa ona na niekorzyść osób, które są zdolne do autentycznego zakochania się, ale mają trudności z osiągnięciem dostatecznie imponującego orgazmu. W zjawisku tym jest coś dziwnie krótkowzrocznego. Opisując małżeństwo bez miłości jako współczesny odpowiednik małżeństwa z motywów ekonomicznych lub małżeństwa dla podniesienia statusu, wspomniałem o obsesji na tle częstotliwości orgazmu. Jak mówiłem, w takich sytuacjach kobieta, jeśli jej wydolność seksualna nie osiąga pewnego standardu, może mieć poczucie porażki, ponieważ musi ona, nawet w kwestiach seksu, liczyć się z wymaganiami statusu społecznego. Ale dla dwojga kochających się ludzi desperacka gimnastyka spółkującej, lecz nie kochającej się pary jest dziś rzeczą śmieszną. Dla nich, tak jak i dla wszystkich prawdziwych kochanków w przeszłości, większą wartość ma przelotne muśnięcie w policzek przez uwielbianą osobę niż sześć godzin w trzydziestu siedmiu pozycjach z nie kochanym partnerem. Tak było zawsze, tyle że dzisiejsi kochankowie, gdy tylko sytuacja na to pozwala, nie muszą się ograniczać do przelotnego muśnięcia policzka. Mogą robić ze swoimi ciałami wszystko, co chcą i ile chcą. Gdy powstanie już silna więź wzajemna, wtedy w zachowaniu seksualnym liczy się jakość, nie tylko ilość. Nowe konwencje są dla nich czymś, co stwarza możliwość, ale nie przymusza, jak zdają się sądzić niektórzy krytycy. Inną sprawą, która zdaje się umykać krytykom, jest to, że gdy młodzi ludzie zakochują się w sobie, na początku niekoniecznie mają ochotę pomijać pierwsze stadia sekwencji seksualnej. Nie pragną zrezygnować z trzymania się za ręce tylko dlatego, że mogą współżyć. Co więcej, gdy dojdą już do finalnych stadiów tej sekwencji, nie będą mieli żadnych trudności z osiągnięciem maksymalnej naturalnej przyjemności płynącej z orgazmu. Zapewni im to intensywność uczuć towarzyszącą ich związkowi osobistemu, dzięki której będą z radością doświadczali kolejnych szczytowań bez potrzeby przybierania pokrętnych pozycji zapaśniczych, zalecanych przez wszechobecne współczesne podręczniki seksu. Największe niebezpieczeństwo, jakie dziś czyha na wyzwolonych młodych kochanków, jest jednak chyba natury ekonomicznej, gdyż wciąż żyją oni w skomplikowanej strukturze ekonomicznej, jaką jest społeczeństwo, i nic dziwnego, że właśnie ekonomia była tak ważnym czynnikiem w dawniejszych małżeństwach. Poprzednio aspekt ten był chroniony przez surowe ograniczenia, jakim podlegało wczesne zachowanie seksualne. Cierpiała na tym intymność seksualna, ale status społeczny był należycie zabezpieczony. Teraz, gdy intymność seksualna nie jest ograniczana, status społeczny młodej pary stał się problemem. W jaki sposób para w pełni dojrzałych seksualnie siedemnastoletnich kochanków, którzy tworzą silną wzajemną więź i mogą cieszyć się pełnym życiem płciowym, ma założyć rodzinę we współczesnych warunkach ekonomicznych? Muszą oni albo poczekać w jakimś społecznym stanie zawieszenia, albo też wyłamać się z powszechnie przyjętych wzorców społecznych. Wybór nie jest łatwy, a problem ten nie został jeszcze rozwiązany. Doszliśmy do tego punktu naszych rozważań, mówiąc o różnych sposobach redukcji pełnej wersji sekwencji zachowań seksualnych. Teraz musimy zostawić młodych kochanków, którzy mimo poważnych trudności społecznych realizują ową pełną wersję, i wrócić do wersji zredukowanych. Jak potraktować człowieka aktywnego seksualnie, ale nie kochającego? Mówiliśmy o gwałcicielu i o zahamowanych partnerach w małżeństwie, którzy redukują swoje zachowania seksualne do minimum potrzebnego, aby spłodzić dzieci, nie należy jednak zapominać o tych, którzy oddają się wyczynom seksualnym bez miłości. W jaki sposób skracają oni sekwencję zachowań seksualnych właściwą dla typowych kochanków? Późne etapy genitalne nie są dla nich kulminacją wzorca, lecz wzorzec ten zastępują. W dawniejszych czasach to właśnie działo się, gdy mężczyzna odwiedzał prostytutkę. Nie było trzymania się za ręce, nie było przytulania się czy szeptania słodkich słówek, lecz tylko krótka transakcja handlowa poprzedzająca natychmiastowy bezpośredni kontakt genitalny. Było to coś, co można by określić jako „gwałt komercyjny”. W dawnych czasach było to często pierwsze wprowadzenie młodego człowieka w świat seksu, ale dzisiaj takie profesjonalne usługi są już niemal zbędne. Zostały one zastąpione czymś, co można by nazwać sypianiem wszystkich ze wszystkimi. W tej praktyce również często dochodzi do redukcji wcześniejszych ogniw łańcucha, podobnie jak podczas wizyt u prostytutki. Sytuację tę dobrze prezentują słowa dziewczyny z filmu rysunkowego, która wróciwszy późną nocą do pokoju w stanie wyraźnie wskazującym na to, że oddawała się seksowi, wyczerpana, w pogniecionym ubraniu, ale z nienaruszonym makijażem na twarzy, mówi: „Chłopcy nie chcą mnie już całować”. Rezultatem tego typu redukcji jest osiągnięcie maksimum aktywności kopulacyjnej przy minimalnym udziale procesu tworzenia się więzi pary. Jako środek na utrzymanie statusu pozwala to systematycznie dowartościowywać swoje ego, ale jako źródło intensywnej rozkoszy degraduje aktywność seksualną do poziomu czynności oddawania moczu. Dlatego nie można się dziwić, że swobodnie spółkujący, ale nie kochający mężczyzna pragnie jakoś rozbudować ten akt konsumowania przyjemności. Ponieważ akt ten jest pozbawiony nie tylko wzajemnej więzi, ale również intensywności emocjonalnej – brak ten należy skompensować wzmożoną intensywnością fizyczną. Tu właśnie na scenę wkraczają ilustrowane podręczniki seksu. Warto poddać analizie kilka z nich, żeby przekonać się, co zalecają. Próbka wybrana losowo z wielkiej liczby materiałów znajdujących się obecnie w sprzedaży zawierała łącznie kilkaset fotografii pokazujących nagie „kochające się” pary. Wśród tych ilustracji nie więcej niż 4 procent ukazywało któryś z pierwszych ośmiu etapów opisanej wyżej dwunastoetapowej sekwencji. Natomiast 82 procent obrazków pokazywało pełne spółkowanie, a w każdej książce można było naliczyć od trzydziestu do pięćdziesięciu różnych pozycji. Znaczy to, że znakomita większość najrozmaitszych przejawów intymności została zilustrowana jedynie za pomocą finalnego etapu kontaktu genitalia- genitalia, co wyraźnie wskazuje, jak bardzo akcentuje się to końcowe ogniwo łańcucha. Podczas gdy dawniejsza cenzura ograniczała ukazywanie aktywności miłosnej do etapów wcześniejszych, pozbycie się tej cenzury zamiast wzbogacić ten obraz, miało taki skutek, że ośrodek zainteresowania przesunął się z jednego końca skali na drugi. Sugeruje się w ten sposób, że sam akt spółkowania winien być możliwie jak najbardziej skomplikowany i urozmaicony, a całą resztę można pominąć. Pokazywane tam pozycje są nieraz najwyraźniej niewygodne albo wręcz bolesne, jeśli próbuje się je utrzymać przez dłuższy czas, nie będąc przy tym akrobatą cyrkowym. Ich zamieszczenie jest jedynie świadectwem gorączkowego poszukiwania nowości w technice kopulacji, które mają być środkiem do osiągnięcia jeszcze większego pobudzenia. Nacisk kładzie się więc nie na uczucia, lecz na wyczyn seksualny. Nie ma oczywiście nic szkodliwego w tych zabawnych i swawolnych dodatkach do zachowań seksualnych, ale gdy stają się one obsesją, zastępującą i wykluczającą osobiste relacje emocjonalne między mężczyzną a kobietą, wówczas ich ostatecznym skutkiem jest obniżenie rzeczywistej wartości danego związku. Chociaż rozbudowują one jeden z elementów sekwencji seksualnej, w ostatecznym rozrachunku sekwencję tę skracają. Młodzi kochankowie, którym potrzebne jest urozmaicenie w spółkowaniu, a nie tylko po prostu sporadyczne zabawy poszukiwawcze w tym zakresie, być może nie są już wcale młodymi kochankami. W późniejszym okresie życia, gdy partnerzy przeszli już przez intensywne stadium tworzenia się związku pary i osiągnęli spokojniejsze stadium podtrzymywania związku pary, uznają być może, że ich aktywność seksualna odzyska pierwotną intensywność, jeśli ją jakoś upiększą i wzbogacą. Taka potrzeba byłaby jednak czymś niezwykłym u ludzi młodych i prawdziwie w sobie zakochanych. Nie trzeba dodawać, że nie oznacza to wcale konieczności potępienia lub stłumienia jakichkolwiek przejawów intymności seksualnej, choćby najbardziej wymyślnych i niezwykłych. Jeśli tylko są one dobrowolne i uczestniczą w nich osoby dorosłe w miejscu prywatnym, nie powodując żadnych szkód fizycznych, nie istnieje żadna przyczyna biologiczna, dla której należałoby uznać je za niezgodne z prawem lub potępiać, jak bywa to jeszcze w niektórych krajach. Przykładem mogą tu być stosunki oralno-genitalne, których nie umieściłem w moim dwunastoetapowym wykazie, ponieważ nie stanowią one oddzielnego stadium w przechodzeniu od pierwszego kontaktu kochanków do końcowego pełnego zbliżenia. Zazwyczaj pojawiają się dopiero po kilku pierwszych zbliżeniach jako dalsze upiększenie intymności genitalnej. Później, gdy współżycie staje się regularne, stosuje się je często jako standardowy wzorzec przedkopulacyjny i w tej roli stosowano je od dawna, o czym świadczy sztuka starożytna. Współczesne badania amerykańskie ujawniają, że obecnie kontakty oralno-genitalne jako część składowa aktywności przedkopulacyjnej występują u około połowy małżeństw. Stwierdzono, że kontakt między ustami mężczyzny a genitaliami kobiety stosuje w zbliżeniach 54 procent par, a kontakt między ustami kobiety a genitaliami mężczyzny 49 procent par. Chociaż liczby te są znacznie niższe niż liczby odnoszące się do innych zachowań przedkopulacyjnych, o których mówiłem (kontakty usta-usta, ręka-piersi, usta- piersi, i ręka-genitalia stosuje ponad 90 procent par), to jednak około pięćdziesięcioprocentowa przeciętna, z jaką w całej badanej populacji występują kontakty oralno-genitalne, nie uzasadnia chyba określania ich jako „nienormalne”. Mimo to jednak i mimo to, że aktywność taka jest bardzo rozpowszechniona u innych ssaków, uważa się ją często za nienormalny przejaw intymności. Praktyka ta jest potępiona przez religijne kodeksy moralne tradycji judeochrześcijańskiej, nawet u par małżeńskich, a bywa też uważana nie tylko za niemoralną, ale za niezgodną z prawem. Zdumiewające, że w połowie dwudziestego wieku taki stan rzeczy istnieje niemal we wszystkich stanach Ameryki Północnej. Ściślej mówiąc, jedynie w Kentucky i w Karolinie Południowej amerykańskie pary małżeńskie mogą, nie łamiąc prawa, oddawać się jakimś formom kontaktu oralno-genitalnego. Znaczy to, że w ostatnich czasach 50 procent wszystkich innych obywateli amerykańskich, formalnie biorąc, przekroczyło czy przekracza prawo w którymś okresie życia małżeńskiego. W stanach, gdzie praktyki te są nielegalne, z wyjątkiem stanu Nowy Jork, gdzie są one zakwalifikowane do kategorii wykroczeń, uznaje się je za przestępstwo. W stanach Illinois, Wisconsin, Missisipi i Ohio prawo sankcjonuje osobliwy rodzaj nierówności seksualnej, gdy bowiem mąż nawiązuje kontakt oralny z żoną, to jest to zgodne z prawem, gdy zaś żona aktywnie angażuje się w podobny sposób, popełnia przestępstwo. Te dziwne ograniczenia prawne rzadko są przestrzegane w praktyce, a w ostatnich latach, gdy zezwolono na sprzedaż i reklamę aromatycznych natrysków dopochwowych, stały się wręcz absurdem. Wykorzystuje się je jednak czasami w sprawach rozwodowych, wymieniając praktyki oralno-genitalne jako przykład „psychicznego znęcania się” w małżeństwie. Wskazywano też na to, że teoretycznie biorąc, takie prawo może ułatwiać szantaż. Jak już powiedziałem, z biologicznego punktu widzenia nie istnieją żadne argumenty przeciw kontaktom usta-genitalia. Wprost przeciwnie, jeżeli pomagają one zwiększyć emocjonalną intensywność aktywności przedkopulacyjnej, służą tylko zacieśnieniu wzajemnej więzi między małżonkami i w ten sposób umacniają stan małżeński, tak energicznie i na tyle innych sposobów chroniony przez Kościół i przez prawo kraju. Badając szczegółowo formy, jakie przybiera ten rodzaj intymności u ludzi, można dostrzec różnicę między człowiekiem i innymi ssakami praktykującymi kontakty oralno- genitalne. U innych gatunków praktyka ta zaczyna się zwykle od obwąchiwania i trącania nosem, co następnie przechodzi w lizanie. Rzadziej występuje rytmiczne pocieranie. Takie działanie daje dokładne informacje o stanie genitaliów partnera. W odróżnieniu od ludzi inne gatunki ssaków osiągają pełną sprawność seksualną jedynie w pewnych okresach roku lub w pewnych określonych fazach cyklu menstruacyjnego i dlatego, zwłaszcza dla samca, przed podjęciem próby spółkowania, ważne jest, aby wiedzieć jak najwięcej o stanie pobudzenia partnerki. Przyłożenie nosa lub pyska do strefy genitalnej dostarcza cennych wskazówek dotyczących zapachu, smaku i konsystencji. Rzeczywista stymulacja partnerki za pomocą tych kontaktów ma prawdopodobnie znaczenie drugorzędne. U człowieka sytuacja jest odwrotna, gdyż większe znaczenie ma element stymulacji. Usta w większym stopniu służą do pobudzenia partnerki lub partnera niż jako środek do zdobycia wiedzy o jej lub jego stanie gotowości seksualnej. Z tego też powodu u ludzi rytmiczne ruchy frykcyjne nabierają większego znaczenia niż zwykłe dotykanie czy lizanie, przy czym kobieta, naśladując ruchy kopulacyjne, używa ust jako pseudopochwy. Mężczyzna może też używać języka jako pseudoczłonka, ale częściej stosuje stymulację łechtaczki przez rytmiczny nacisk języka. Imituje on w ten sposób wielokrotny masaż narządu kobiety podczas ruchów kopulacyjnych. Dla mężczyzny wielką zaletą takiego niby-spółkowania jest to, że daje ono kobiecie przedłużoną stymulację, podczas gdy sam mężczyzna nie doznaje przy tym zaspokojenia w formie orgazmu. W ten sposób może on zrekompensować sobie dłuższy czas, jakiego przeciętnie potrzebuje kobieta dla osiągnięcia orgazmu. To tłumaczy, dlaczego ten przejaw intymności seksualnej znajduje szersze zastosowanie wśród mężczyzn niż wśród kobiet. Stwierdzono jednak, że tego rodzaju praktyki są inaczej przedstawiane w filmach porno. Przeprowadzone niedawno badania nad historią tego typu filmów nakręconych w ciągu ubiegłego półwiecza dowodzą, że omawiane tu praktyki pokazywano znacznie częściej w wykonaniu kobiet niż w wykonaniu mężczyzn. Ma to swoje specjalne uzasadnienie. Filmy te tradycyjnie kręcono na wyłącznie męski użytek, bo były przeznaczone do pokazywania podczas spotkań z wyłącznym udziałem mężczyzn i często określano je mianem filmów „męskich”. Spotkania takie mają niewiele wspólnego z miłością, bowiem należą one do sfery seksu jako znamienia statusu. W związku ze statusem mężczyzny historycy filmów porno zauważają, iż pokazywanie mężczyzny w pozycji uległości wobec kobiety „pomniejsza” go, natomiast przedstawianie go w pozycji wyższości, w której kobieta mu „służy”, wzmacnia jego poczucie dominacji. Tu wracamy znów do podstawowego zachowania zwierząt, pozycji wyrażających poddanie się osobników podwładnych. Klękanie i kłanianie się, wykonywane jako akty poddania, biologicznie polegają na obniżaniu pozycji ciała osobnika poddanego przed osobnikiem stojącym wyżej. Jest rzeczą znamienną, że w angielskim slangu akt oralno-genitalny kobiety wobec mężczyzny określa się m.in. dosłownie jako „schodzenie do parteru”. Dotknięcie genitaliów ustami wymaga od partnera aktywnego, aby przyjął pozycję ciała znacznie poniżej ciała partnera biernego. Zachodzi to w każdej pozycji, ale jest szczególnie widoczne, gdy partner bierny znajduje się w pozycji stojącej. Aby móc przyłożyć usta do genitaliów osoby stojącej, aktywny mężczyzna lub aktywna kobieta musi uklęknąć lub ukucnąć, co wymaga przyjęcia pozycji zbliżonej do pozycji wyrażającej średniowieczne poddaństwo. Nic więc dziwnego, że taki akt w wykonaniu kobiety bardzo silnie przemawia do mężczyzn podczas męskich spotkań, gdzie seks traktuje się jako element statusu. Zupełnie inna jest oczywiście sytuacja między kochankami w warunkach prywatności. Jeżeli celem nie jest jedynie pozbawione miłości zaspokojenie seksualne, praktyka ta będzie dostarczała przyjemności, w żadnej mierze nie służąc podnoszeniu niczyjego statusu. Ponieważ mężczyźni i kobiety potrzebują niejednakowej ilości czasu do osiągnięcia orgazmu, technika pobudzania oralno-genitalnego częściej stosowana jest przez mężczyzn. Rozważając różne warianty podstawowej sekwencji zachowań seksualnych, do tej pory zajmowaliśmy się niektórymi sposobami jej redukowania i rozbudowywania, ale wspomniałem też o trzeciej możliwości, a mianowicie o przesunięciach w kolejności pojawiania się poszczególnych zachowań. Jest ich, rzecz jasna, wiele, a naszkicowana przeze mnie sekwencja często podlega różnym modyfikacjom. W zaprezentowanej wersji jest ona jedynie pobieżnym przewodnikiem ukazującym ogólną tendencję, zgodnie z którą następują po sobie kolejne etapy, od chwili pierwszego kontaktu do finalnego pełnego zbliżenia. Jest to jednak w miarę wierny obraz przeciętnej sekwencji zachowań, tyle że nieraz sformalizowanie poszczególnych jej elementów może wpłynąć na kolejność ich występowania. Wyjaśnię to na kilku przykładach. Pierwsze trzy z wymienionych rodzajów kontaktów to: oko-ciało, oko-oko i głos- głos. Te trzy rodzaje kontaktu bezdotykowego rzadko zmieniają swoją kolejność w sekwencji. W dzisiejszych czasach mogą to być sytuacje, gdy pierwsze zetknięcie odbywa się za pośrednictwem telefonu dlatego czasem można usłyszeć, jak ktoś mówi: „miło się wreszcie spotkać osobiście”. Sugeruje to, że rozmowy telefoniczne nie są „spotkaniami”. Jednakże są za takie uważane, jeśli poprzedza je kontakt wzrokowy. Wyrażenie „spotkaliśmy się” lub „poznaliśmy się” w zeszłym roku nie musi oznaczać żadnego kontaktu dotykowego, lecz jedynie połączenie wymiany sygnałów wzrokowych i werbalnych. A jednak „poznanie się” na ogół łączy się z owym minimalnym kontaktem cielesnym, jakim jest uścisk dłoni. Wydaje się, że w trakcie „poznawania” kogoś ważną rolę odgrywa rzeczywiste, choćby najlżejsze dotknięcie. Ponieważ w dzisiejszych czasach spotykamy tak wiele obcych osób, nie można się dziwić, że to pierwsze dotknięcie ma ściśle ustaloną formę. Nieco bardziej zróżnicowany kontakt cielesny oznaczałby nazbyt wielki stopień intymności na zbyt wczesnym etapie w skali czasu właściwej rozwojowi danej znajomości. Z powodu wysokiego stopnia sformalizowania uścisk dłoni wysuwa się niekiedy na pierwsze miejsce w całej sekwencji. Jakaś osoba trzecia mówi po prostu: „Poznajcie się” i w ciągu kilku sekund po nawiązaniu kontaktu wzrokowego następuje kontakt dotykowy, w którym wyciągnięte ręce łączą się ze sobą. Może to nastąpić nawet jeszcze przed kontaktem słownym. Ta podstawowa zasada, zgodnie z którą im bardziej sformalizowany jest dany kontakt, tym łatwiej przesuwa się ku początkowi łańcucha, jest też doskonale widoczna w pocałunku usta-usta. Chociaż, ściśle mówiąc, jest to pierwsza z czynności przedkopulacyjnych, mających na celu pobudzenie, i jako taka plasuje się raczej w drugiej połowie sekwencji, często przesuwa się ona na początek za sprawą powszechnie przyjętego obyczaju „całusa na dobranoc”. Znamienne jest, że do pierwszego pocałunku zwykle dochodzi podczas pożegnania. Dzięki temu wybiegowi pocałunek staje się możliwy i wraz z pełnym objęciem frontalnym przesuwa się na początek sekwencji, przed takie mniej intymne stadia jak półobjęcie barku ramieniem czy półobjęcie talii, a nawet być może trzymanie się za ręce, a to dlatego, że pocałunek taki, naśladując nieseksualne całowanie się przy takich okazjach jak rodzinne powitania i pożegnania, nabiera cech „niewinności”. Młoda para, po zapoznaniu się i kilkugodzinnej rozmowie, może na przykład w chwili rozstania objąć się przelotnie i pocałować, mimo że przedtem w żadnej formie nie dotykali się wzajemnie. Różni się to wyraźnie od sytuacji mężczyzny odwiedzającego prostytutkę, kiedy to pocałunek przesuwa się na koniec sekwencji, czyli na miejsce po pełnym kontakcie genitalnym, albo nawet zostaje całkowicie pominięty. Jest chyba oczywiste, że omawiając różne warianty zachowań seksualnych, odnoszę je głównie do współczesnych społeczeństw „cywilizowanych”. W innych kulturach i u rozmaitych plemion wzorce te w pewnym stopniu się różnią, ale podstawowe zasady eskalacji przejawów intymności są na ogół podobne. Amerykańskie badania blisko dwustu różnych kultur wykazały, że „jeżeli gra wstępna nie ulega zahamowaniom na skutek uwarunkowań społecznych, prawdopodobieństwo jej występowania jest bardzo wysokie”. W większości społeczeństw obserwujemy niemal wszystkie techniki pobudzania, choć niekiedy przybierają one nieco inną formę. Niekiedy na przykład nos, a nie usta, odgrywa, rolę organu kontaktowego, a pocieranie i przyciskanie nosem zastępuje całowanie w usta. W niektórych plemionach kontakt usta-twarz lub usta-usta przyjmuje postać przyciskania nosa do twarzy. U innych plemion występują jednocześnie kontakty usta-usta i nos-nos. Niektórzy mężczyźni zamiast dotykania wargami jako sposobu na stymulację kobiecych piersi stosują pocieranie nosem. U jeszcze innych plemion całowanie przybiera formę umieszczania warg w pobliżu twarzy partnerki i wciągania przy tym powietrza. U jeszcze innych jest to raczej forma wzajemnego ssania języka i ust. Te odmiany w szczegółach są ciekawe same w sobie, ale nadmierne akcentowanie ich wagi – jak to bywało dawniej – zaciemnia fakt, że ogólnie mówiąc, u wszystkich istot ludzkich zaloty i wzorce przedkopulacyjne są bardzo podobne. Przyjrzawszy się sekwencji przejawów ludzkiej intymności seksualnej, dochodzimy teraz do problemu ich częstotliwości. Kiedyś stwierdziłem publicznie, że wśród wszystkich naczelnych najaktywniejszy seksualnie jest człowiek, co spotkało się z pewną krytyką. Jednakże dowody biologiczne są nie do obalenia, nonsensowny jest natomiast argument, że obserwowany obecnie tu i ówdzie wysoki poziom aktywności seksualnej jest sztucznym tworem cywilizowanego stylu życia. Skoro już o tym mowa, to właśnie występujący gdzieniegdzie niezwykle niski poziom aktywności seksualnej można przypisać sztuczności warunków dzisiejszego życia. Każdy, kto kiedykolwiek znajdował się w pod wpływem silnego stresu, wie, że niepokój wybitnie obniża zainteresowanie seksem, a ponieważ pełna wielkich napięć egzystencja współczesnych społeczeństw miejskich nacechowana jest wielkim ładunkiem stresu, fakt, że zachowania seksualne są wciąż tak liczne, jest godnym uwagi świadectwem seksualności naszego gatunku. Spróbuję to wyrazić bardziej precyzyjnie. Jeżeli użyję nieco innego sformułowania, a mianowicie, że wśród wszystkich naczelnych człowiek jest potencjalnie najaktywniejszy seksualnie, nie wywoła ono sprzeciwu. Po pierwsze, większość naczelnych ogranicza swoją aktywność seksualną do krótkiego wycinka cyklu płciowego samicy. W tym czasie zewnętrzne narządy rodne samicy ulegają zmianom, które u większości gatunków są wyraźnie widoczne dla samca i które sprawiają, że samica staje się dla niego seksualnie atrakcyjna. W innych okresach samica pociąga go tylko w małym stopniu albo też wcale go nie pociąga. U ludzi aktywność rozciąga się na niemal cały cykl miesięczny, a więc na okres mniej więcej trzykrotnie dłuższy. Już tylko z tego powodu zwierzę ludzkie ma trzykrotnie większy potencjał seksualny niż jego najbliżsi krewniacy, czyli wszelkiego rodzaju małpy. Po drugie, w odróżnieniu od innych naczelnych kobieta zachowuje swą atrakcyjność seksualną i zdolność do pozytywnego reagowania również w przeważającej części okresu ciąży. A przy tym po rozwiązaniu kobieta staje się seksualnie aktywna dużo wcześniej niż przedstawicielki innych gatunków naczelnych. Wreszcie można oczekiwać, że przeciętne współczesne zwierzę ludzkie będzie w stanie oddawać się rozkoszom życia seksualnego aż przez mniej więcej pół wieku, co zdarza się tylko niewielu innym ssakom. Ta ogromna aktywność seksualna istnieje nie tylko w sferze możliwości, ale zazwyczaj jest w pełni realizowana, dlatego nie muszę chyba modyfikować swojego stanowiska. Większość ludzi wyraża swoją seksualność, dobierając sobie partnerów i uprawiając z nimi częste stosunki seksualne, ale nawet ci, którzy tego nie robią lub którzy znajdują się, w izolacji seksualnej, nie popadają na ogół w stan nieaktywności. Brak partnera kompensuje im zazwyczaj częsta masturbacja. Najważniejsze jest to, że ludzki wzorzec zachowań seksualnych jest bardzo skomplikowany. Obejmuje on nie tylko aktywne spółkowanie, lecz też wszelkie niuanse zalecania się i szeroko wykorzystywane techniki pobudzania, które składają się na zachowanie przedkopulacyjne. Innymi słowy, wzorzec ten przez wiele lat jest nie tylko realizowany z wielką częstotliwością i z rzadkimi przerwami na „fazy spoczynkowe” w cyklach reprodukcyjnych kobiety, ale ulega jeszcze przedłużeniu i rozbudowaniu. Owo wzbogacenie praktyk ludzkiego życia seksualnego jest możliwe dzięki uzupełnieniu tego, co stanowi dziedzictwo wszystkich naczelnych, rozmaitymi kontaktami cielesnymi i innymi przejawami intymności, o których tu właśnie mówimy. Różnica między naszym gatunkiem a innymi jest wprost uderzająca i aby tę sprawę lepiej wyjaśnić, warto przyjrzeć się stosunkom płciowym u małp. Małpy nie tworzą głębokich więzi wzajemnych, a zaloty i techniki pobudzania przedkopulacyjnego występują u nich tylko w niewielkim stopniu. Samica znajduje się w pełni prawności płciowej przez kilka dni cyklu miesięcznego i wtedy zbliża się do samca albo samiec zbliża się do niej. Samica, pochylając się nieco do przodu, zwraca się zadem ku samcowi, który wspina się na nią od tyłu, wprowadza członek, wykonuje kilka szybkich ruchów kopulacyjnych a po wytrysku nasienia schodzi z samicy, po czym następuje rozstanie. Całe zbliżenie trwa zwykle kilka sekund. Oto kilka przykładów. Samiec jednego z gatunków makaków wykonuje tylko pięć do trzydziestu ruchów kopulacyjnych. Samiec wyjca wykonuje osiem do dwudziestu ośmiu ruchów, ich średnia wynosi siedemnaście, co zajmuje dwadzieścia dwie sekundy, nie licząc wstępnych dziesięciu sekund potrzebnych na „przyjęcie odpowiedniej pozycji ciała”. Rezus wykonuje od dwóch do ośmiu ruchów, trwających nie więcej niż trzy-cztery sekundy. Wedle jednego z doniesień pawiany wykonują do piętnastu. ruchów kopulacyjnych, trwających w sumie siedem do ośmiu sekund; według innego doniesienia średnia wynosi sześć ruchów, trwających osiem do dwudziestu sekund. Według jeszcze innego doniesienia wykonują one pięć do dziesięciu ruchów, trwających dziesięć do piętnastu sekund. Dwa doniesienia dotyczą szympansów pierwsze z nich podaje, że przeciętnie wykonują one cztery do ośmiu ruchów, przy maksymalnej liczbie piętnastu ruchów. Według drugiego doniesienia sześć do dwudziestu ruchów, przy czym spółkowanie trwa siedem do dziesięciu sekund. Te szczegóły pokazują wyraźnie, że nasi bujniej owłosieni krewniacy nie marudzą zbyt długo podczas parzenia się. Jednak uczciwie mówiąc, uprawiają oni tę „kopulację w proszku” z bardzo wysoką częstotliwością, w krótkich, kilkudniowych okresach popędu płciowego samicy. U niektórych gatunków ponowne krycie następuje w ciągu kilku minut po pierwszym i może być w krótkim czasie wielokrotnie powtórzone. Na przykład pawian południowoafrykański może pokryć samicę trzy do sześciu razy tylko w dwuminutowych odstępach. U rezusa wielkość ta może wynosić od pięciu do dwudziestu pięciu razy w odstępach jednominutowych. Wydaje się, że wytrysk następuje u samca dopiero podczas ostatniego krycia, które jest bardziej energiczne i intensywne, a więc wzorzec jest tu chyba rzeczywiście bardziej skomplikowany. Tak czy inaczej parzenie się znacznie różni się jednak od tego, co dzieje się u ludzi. U człowieka nie tylko więcej miejsca zajmuje gra wstępna, ale sam akt spółkowania trwa dłużej. W fazie przedkopulacyjnej ponad 50 procent par przez ponad dziesięć minut stosuje szeroki zakres technik pobudzania. Na ogół mężczyzna mógłby w ciągu następnych kilku minut doprowadzić, się do wytrysku nasienia za pomocą ruchów kopulacyjnych, ale zwykle przedłuża tę fazę. A to dlatego, że w odróżnieniu od małpy kobieta jest zdolna przeżyć szczytowanie, które pod względem emocjonalnym jest podobne do szczytowania mężczyzny, ale do jego osiągnięcia potrzebuje ona od dziesięciu do dwudziestu minut. Znaczy to, że u normalnej pary ludzi wykonanie całego wzorca, razem z grą wstępną i aktem zespolenia, zajmuje około pół godziny, czyli trwa ponad sto razy dłużej niż u typowej pary małp. I znów, uczciwie mówiąc, małpy prawdopodobnie powtórzą swój krótki stosunek dużo wcześniej niż ludzie swój, ale z drugiej strony, samice małp wykazują receptywność tylko w ciągu kilku dni okresu rui. Porównując sytuację małpiej samicy i kobiety, można zauważyć, że samica wchodzi w okres rui z nadejściem owulacji i pozostaje w tym stanie przez blisko tydzień. W tym czasie kopulacja ani jej nie podnieca, ani nie wyczerpuje seksualnie. Pozostaje ona w stanie ciągłego podniecenia przez cały okres parzenia się. U kobiety jakby każdy epizod obcowania płciowego z mężczyzną był krótkim okresem rui, już nie związanym z cyklem płciowym, lecz ze stymulacją przedkopulacyjną mężczyzny. W gruncie rzeczy kobieta reaguje więc nie tyle na owulację co na partnera. Jej pobudzenie fizyczne jest funkcją wspólnych z mężczyzną przejawów intymności seksualnej, nie zaś ściśle ustalonej sekwencji miesięcznych cyklów owulacyjnych i menstruacyjnych. Ten ważny czynnik, ilustrujący podstawową różnicę w systemie płciowym naczelnych, nieuchronnie prowadzi do zwiększenia znacznego skomplikowania cielesnych kontaktów między obcującymi ze sobą płciowo ludźmi, tworząc tym samym podstawę ludzkiej intymności seksualnej. Powstaje zatem pytanie o pochodzenie bardziej złożonych praktyk seksualnych u ludzi. Jakie są źródła wszystkich tych dodatkowych kontaktów cielesnych? Ponieważ małpy właściwie prawie wyłącznie wspinają się do kopulacji i kopulują, owo krycie, wykonywanie rytmicznych ruchów kopulacyjnych i wytrysk, są w gruncie rzeczy jedynymi elementami wspólnymi dla małp i dla ludzi. Skąd więc biorą się u nas te wszystkie delikatne, niepewne dotknięcia, trzymanie się za ręce w okresie zalotów i owe pełne namiętności ruchy mające wywołać podniecenie w czasie gry wstępnej? Jak się zdaje, niemal wszystko to wywodzi się z opisanych wcześniej przejawów intymności między matką a dzieckiem. Prawie żadna z tych praktyk nie jest „nowa” i nie rozwinęła się tylko po to, by służyć wyłącznie celom seksualnym. Pod względem zachowania zakochanie się bardzo przypomina powrót do okresu niemowlęctwa. Badając okres dorastania, stopniowe ograniczanie zakresu następującego w najwcześniejszych latach całkowitego obejmowania, stwierdzaliśmy ubytek, a później zanik przejawów intymności cielesnej. Teraz, przyglądając się młodym kochankom, stwierdzamy, że cały ten proces przyjmuje odwrotny bieg. Pierwsze zachowania w sekwencji seksualnej są właściwie takie same jak każdy inny rodzaj interakcji towarzyskiej między dorosłymi. Następnie, stopniowo, wskazówki zegara zachowań zaczynają się cofać. Oficjalne podanie sobie rąk i banalna rozmówka podczas przedstawiania się mają to samo pochodzenie co trzymanie się opiekuńczej ręki w dzieciństwie. Młodzi kochankowie chodzą trzymając się za ręce, tak jak kiedyś każde z nich trzymało za ręce rodziców. Ich ciała z rosnącym zaufaniem zbliżają się do siebie i wkrótce jesteśmy już świadkami jakże miłego powrotu do intymnego objęcia frontalnego, czemu towarzyszy zetknięcie się głów i pocałunek. W miarę pogłębiania się wzajemnego stosunku cofamy się jeszcze bardziej do czasów, gdy nas delikatnie pieszczono. Znów ręce gładzą twarz, włosy i ciało ukochanej osoby. Wreszcie kochankowie są znów nadzy i po raz pierwszy od czasów niemowlęcych czują na swoich narządach płciowych dotyk ręki innej osoby. Tę powrotną podróż w czasie odbywają nie tylko z pomocą ruchów, ale i głosów, delikatny ton wymawianych słów staje się bowiem ważniejszy od samych słów. Nierzadko używane formy językowe nabierają cech infantylizmu i powstaje coś w rodzaju „mowy dzidziusia”. Młodzi wspólnie napawają się poczuciem bezpieczeństwa i, podobnie jak w czasach niemowlęctwa, cały zgiełk świata zewnętrznego nie ma dla nich większego znaczenia. Rozmarzone oczy zakochanej dziewczyny nie przypominają czujnego wyrazu twarzy dziecka, raczej błogą obojętność buzi zadowolonego niemowlęcia. Ten powrót do intymności, tak piękny dla tych, którzy go doświadczają, przez innych bywa często traktowany z pewnym odcieniem lekceważenia. Wyraża się to w różnych powiedzonkach, jak: „Witaj miłości, żegnaj mądrości”; „Miłość to cierpienie”; „Miłość jest ślepa”; „Na miłość i na głupotę nie ma lekarstwa”; „Miłość i mądrość nie zawsze, chodzą w parze”; „Kochankowie to urodzeni głupcy”. Nawet w literaturze naukowej termin „zachowanie regresywne” ma zabarwienie negatywne, nie opisując tego zjawiska obiektywnie i bezstronnie. Rzecz jasna, infantylne zachowanie osób dorosłych nie jest najlepszym sposobem radzenia sobie w pewnych sytuacjach, ale w tworzeniu głębokiej więzi wzajemnej młodych kochanków odgrywa rolę pozytywną. Najlepszym sposobem na stworzenie takiej więzi jest wszechstronny, intymny kontakt cielesny i wiele tracą ci, którzy się przed nim powstrzymują, uważając go za „dziecinadę” lub przejaw infantylizmu. Gdy zaloty osiągają stadium przedkopulacyjne, wzorce z czasów dzieciństwa bynajmniej nie zanikają, ale wręcz się odradzają, aż wreszcie dochodzą do fazy ssania piersi matki. Zwyczajny pocałunek, podczas którego wargi delikatnie dotykają ust lub policzka kochanki czy kochanka, zamienia się w energiczne i dynamiczne przyciskanie. Uruchamiając mięśnie warg i język, partnerzy nacierają wzajemnie na swoje usta, wpijając się w nie, jakby chcieli wydobyć z nich mleko. Rytmiczne ssanie i ściskanie wargami, a także badawcze lizanie przypomina to, co robią głodne niemowlęta. Takie aktywne całowanie nie ogranicza się już do ust partnerki czy partnera. Dociera także do innych miejsc, jakby szukając dawno utraconego matczynego sutka. W tym poszukiwaniu język wędruje po całym ciele, odkrywając pseudosutki, jakimi są płatki uszu, palce u nóg, łechtaczka i członek, a także oczywiście same brodawki partnerki czy partnera. Wspomniałem o przyjemności doznań seksualnych płynących z takich praktyk, ale jest to oczywiście tylko część prawdy. Istnieje jeszcze bardziej bezpośrednia przyjemność płynąca z ponownego doznawania rozkosznego kontaktu oralnego, jakim jest interakcja podczas ssania w okresie niemowlęctwa. Efekt ulega wzmocnieniu, gdy pseudopiersi uzyskają możliwość produkowania pseudomleka. Można to osiągnąć przez wzmożone ślinienie się kochanka czy kochanki lub przez zwiększoną ilość wydzielin z narządów płciowych kobiety i płynu nasieniowego mężczyzny. Kiedy kobieta trzyma w ustach męski członek aż do wystąpienia wytrysku, wówczas można powiedzieć, że pieszczota ta została uwieńczona jakby „wypływem mleka” z pseudopiersi. Podobieństwo to zostało zauważone już w siedemnastym wieku, kiedy to slangowe wyrażenie określające tę czynność jako „dojenie” weszło do języka potocznego. Zachowania infantylne nie zanikają całkowicie nawet po zakończeniu stadiów przedkopulacyjnych i po rozpoczęciu samego spółkowania. Jedyne kontakty cielesne u parzących się małp – poza samą interakcją genitalną – polegają na trzymaniu samicy przez samca przednimi i tylnymi łapami. Trzymanie się ciała samicy nie jest przejawem miłosnej intymności, lecz sposobem zapewnienia sobie stabilnej pozycji podczas wykonywania gwałtownych ruchów kopulacyjnych. Takie chwyty między partnerami występują również u ludzi, ale zachodzi też między nimi wiele innych kontaktów, których funkcją nie jest tylko dostosowanie pozycji ciała. Ściskanie lub trzymanie partnerki nie służy ułatwieniu partnerowi ruchów kopulacyjnych, lecz jest dotykowym sygnałem intymności. W ilustrowanych podręcznikach seksu, o których mówiłem, można obliczyć częstotliwość występowania kontaktów pozagenitalnych towarzyszących ruchom kopulacyjnym. Uwzględniając tylko ilustracje ukazujące mężczyznę i kobietę w prawdziwym akcie spółkowania, aż 74 procent pozycji kopulacyjnych pokazuje, jak ręka (lub ręce) jednego z partnerów ściska lub dotyka jakiegoś fragmentu ciała drugiego w sposób, który nie służy „stabilizacji” ciała. Ponadto jest tam wiele przykładów obejmowania się i całowania oraz kontaktów głowa-głowa bez pocałunków, a także pewna liczba kontaktów ręka-głowa i ręka- ręka. Wszystkie te czynności są w zasadzie związane z obejmowaniem się, częściowym obejmowaniem się, czy też niektórymi elementami obejmowania się. Wynika stąd, że u człowieka kopulacja składa się z właściwego dla wszystkich dorosłych naczelnych aktu parzenia się i z nawrotu do niemowlęcego aktu obejmowania. Ten drugi element jest obecny w całej sekwencji zachowań seksualnych, od jej najwcześniejszych etapów, czyli zalecania się, aż do jej finału. Zwierzę ludzkie nie kopuluje z narządami płciowymi należącymi do osoby płci przeciwnej, lecz „kocha się” z całą kompletną i konkretną osobą. Dlatego właśnie u ludzi wszystkie etapy sekwencji zachowań seksualnych, ze spółkowaniem włącznie, mogą służyć wzmocnieniu tworzącego się związku pary i chyba właśnie dlatego u kobiety czas receptywności seksualnej uległ przedłużeniu, rozciągając się znacznie poza granice okresu owulacji. Można by wręcz powiedzieć, że dzisiejszy człowiek dokonuje aktu kopulacji nie po to, by zapłodnić jajo, lecz by zapłodnić wzajemny związek. Tak czy inaczej nie istnieje tu groźba nadmiernej reprodukcji, gdyż nawet ten ułamek aktów płciowych, który przypada na okres owulacji, wystarcza do wyprodukowania dostatecznej liczby potomstwa, czego dowodem są trzy miliardy ludzi zaludniające ziemię. 4. INTYMNOŚĆ TOWARZYSKO-SPOŁECZNA Badając intymność seksualną u ludzi, obserwujemy odrodzenie się u dorosłych bogatych i różnorodnych wzajemnych kontaktów cielesnych, występujących w miejsce przejawów intymności minionych wraz z dzieciństwem. A badając intymność towarzysko- społeczną u ludzi, obserwujemy kontakty ograniczone, ostrożne i pełne zahamowań, którym towarzyszy tocząca się w naszych wnętrzach walka między sprzecznymi wobec siebie potrzebami: bliskości i prywatności, zależności i niezależności. Wszyscy odczuwamy czasem skutki przeludnienia oraz tego, że bywamy wystawiani na ciekawskie spojrzenia i wścibstwo innych ludzi. Korci nas, żeby wzorem mnichów ukryć się przed tym wszystkim. Ale większości z nas wystarcza kilka godzin, by obrzydzić sobie myśl o mającej trwać przez całe życie klasztornej samotności. Człowiek jest bowiem stworzeniem społecznym i dlatego zwykła, zdrowa istota ludzka uważa przedłużające się odosobnienie za surową karę. Poza torturami fizycznymi czy śmiercią – całkowita izolacja jest najgorszą męczarnią, na jaką można skazać więźnia. Szybko doprowadza go to niemal do obłędu, kiedy zaczyna przemawiać do muszli klozetowej, żeby usłyszeć echo własnego głosu. Jest to jedyna dostępna dla niego namiastka ludzkiej odpowiedzi. Nieśmiała osoba samotna w wielkim mieście może znaleźć się niemal w identycznej sytuacji. Dla ludzi, którzy mają już za sobą okres intymności rodzinnej i mieszkają samotnie w jakimś pokoiku czy mieszkanku, ta samotność może wkrótce stać się nie do zniesienia. Z powodu nadmiernej nieśmiałości, która uniemożliwia im zawarcie jakiejś bliższej znajomości, mogą w końcu przedłożyć samobójczą śmierć nad długotrwały brak bliskiego kontaktu z innym człowiekiem. Oto jak silna jest elementarna potrzeba intymności z drugim człowiekiem. Intymność daje bowiem początek zrozumieniu, a większość z nas, w odróżnieniu od samotnego zakonnika, pragnie zrozumienia ze strony chociażby paru osób. Nie jest to kwestia zrozumienia racjonalnego czy intelektualnego. Jest to kwestia zrozumienia emocjonalnego i w tym względzie jeden intymny kontakt cielesny zdziała więcej niż wszystkie znane ze słowników piękne słowa. Prawdziwie zdumiewająca jest ta możność przekazywania uczuć przez dotyk. Być może, siła dotyku jest zarazem jego słabością. Szkicując sekwencję przejawów intymności w ciągu całego życia, od narodzin do śmierci, zauważyliśmy, że dwie fazy intensywnych kontaktów cielesnych pokrywają się z dwiema fazami intensywnego tworzenia się więzi międzyludzkiej, najpierw między rodzicem a dzieckiem, a później między kochankami. Wszystko wskazuje na to, że nie można utrzymywać bogatych i pozbawionych zahamowań kontaktów cielesnych bez jednoczesnego silnego związania się z przedmiotem swojego zainteresowania. Możliwe, że właśnie intuicyjne zrozumienie tego faktu tak skutecznie powstrzymuje nas przed rozleglejszym korzystaniem z czystej przyjemności, jaką daje intymność cielesna. Nie wystarczy stwierdzić, że obejmowanie i przytulanie na przykład koleżanki w pracy jest czymś niekonwencjonalnym. Nie wyjaśnia to, jak w ogóle doszło do powstania konwencji, która każe „trzymać ręce przy sobie” i „utrzymywać dystans”. Należy głębiej przyjrzeć się tej sprawie, aby zrozumieć, dlaczego zadajemy sobie tyle trudu, żeby poza ścisłym kręgiem rodzinnym, w zwykłym życiu codziennym unikać wzajemnego dotykania się. Częściowo wyjaśni to wielkie przeludnienie, jakiego doświadczamy we współczesnych społecznościach miejskich. Na ulicach i w różnych pomieszczeniach spotykamy codziennie tak wiele osób, że po prostu nie jesteśmy w stanie nawiązywać z nimi bardziej intymnych stosunków, gdyż doprowadziłoby to do paraliżu całego systemu społecznego. Jak na ironię ta sytuacja przeludnienia wpływa na nas w dwojaki, wzajemnie wykluczający się sposób. Z jednej strony stresuje nas, wywołując napięcie i poczucie niepewności, a z drugiej – zmusza do ograniczenia wymiany tych właśnie przejawów intymności, które pomogłyby nam pozbyć się stresu i napięć. Druga część wyjaśnienia ma związek z seksem. Nie chodzi tu po prostu o to, że nie dysponujemy wystarczająca ilością czasu i energii, aby wchodzić w nieskończoną liczbę związków towarzyskich, które byłyby skutkiem rozleglejszego oddawania się intymności cielesnej. Problem polega na tym, że cielesna intymność ludzi dorosłych kojarzy się z seksem. Nietrudno dociec, jak doszło do tego niefortunnego pomieszania. Ponieważ – wyjąwszy sztuczne zapłodnienie – akt spółkowania jest niemożliwy bez intymności cielesnej, pod pewnymi względami stał się on jej synonimem. Nawet najbardziej „niedotykalski” osobnik w akcie płciowym musi dotykać i być dotykanym. We wszelkich innych okolicznościach można tego uniknąć, ale tu jest to niemożliwe. W czasach wiktoriańskich, usiłując ograniczyć kontakt, posuwano się do stosowania nocnych koszul z odpowiednimi wycięciami, ale nawet wtedy musiał nastąpić kontakt polegający na wsunięciu członka do pochwy, bez czego niemożliwe byłoby przysporzenie ówczesnemu światu odpowiedniej liczby dzieci. W końcu w dziewiętnastym wieku doszło do tego, że „stosunek intymny” stał się eufemizmem stosunku płciowego. Dziś, w dwudziestym wieku, wszelki intymny kontakt cielesny między dorosłymi, bez względu na ich płeć, coraz łatwiej stwarza wrażenie, że w grę wchodzi jakiś czynnik seksualny. Twierdzenie, że jest to jakaś nowa tendencja, nie byłoby prawdziwe. Problem ten istniał zawsze, a przejawy intymności między dorosłymi zawsze były w jakimś stopniu ograniczane ze względu na ewentualne implikacje seksualne. Ale najwyraźniej w ostatnich latach nastąpiły dalsze obostrzenia. Już nie tak ochoczo wieszamy się komuś na szyi z radości czy wypłakujemy się na czyichś piersiach ze zmartwienia. Nadal jednak istnieje elementarna potrzeba dotykania i będzie rzeczą ciekawą prześledzić, jak się z nią obchodzimy w codziennym życiu poza kręgiem rodzinnym. Otóż wszystko to uległo sformalizowaniu. Wyniesione z okresu niemowlęctwa niczym nie hamowane przejawy intymności redukujemy do fragmentów. Każdy fragment poddajemy stylizacji i usztywniamy, tak aby pasował do jakiejś zgrabnej kategorii. Ustalamy zasady etykiety (wyraz zapożyczony z języka francuskiego, dosłownie oznaczający nalepkę czy przywieszkę) i uczymy ludzi żyjących w naszej kulturze, jak mają ich przestrzegać. Jeśli idzie o obejmowanie, nikogo nie trzeba niczego uczyć. Jak już stwierdziliśmy, jest to czynność wrodzona, wspólna wszystkim naczelnym. Ale obejmowanie ma w sobie wiele elementów i nasze wyposażenie genetyczne nie ułatwia nam decyzji, jaki fragment i w jakiej ściśle wystylizowanej formie ma zostać zastosowany w danej sytuacji towarzyskiej czy społecznej. U zwierzęcia dane zachowanie albo występuje, albo nie występuje, a u człowieka zachowanie może być właściwe lub niewłaściwe, dobre albo złe w danej sytuacji, a reguły są tu bardzo skomplikowane. Nie oznacza to wcale, że nie możemy ich badać z biologicznego punktu widzenia. Niezależnie od tego, jak bardzo są one uwarunkowane i zróżnicowane kulturowo, łatwiej je zrozumiemy, gdy się im przyjrzymy jako przykładom zachowań naczelnych, a to dlatego, że prawie zawsze zdołamy wówczas dotrzeć do ich biologicznych źródeł. Aby lepiej zilustrować to, co mam na myśli, przed dokonaniem przeglądu całościowego spróbuję rozważyć pewien jednostkowy przykład. Posłużę się czynnością, która nie była dotąd przedmiotem zbyt wielkiej uwagi, a mianowicie poklepywaniem w plecy. Można by pomyśleć, że przykład jest zbyt banalny i nie zasługuje na większe zainteresowanie, ale taka dyskwalifikacja może się okazać niebezpieczna. Każdy skurcz twarzy, każde podrapanie się, każde pogłaskanie i każde klepnięcie ma w sobie potencjał zdolny zmienić całe życie danego człowieka, a nawet narodu. Czuła pieszczota, której zabrakło w decydującym momencie, kiedy ktoś jej rozpaczliwie oczekiwał, może okazać się działaniem, a raczej zaniechaniem działania prowadzącym do ruiny jakiegoś związku. Podobnie nie odwzajemnienie uśmiechu jakiegoś potężnego władcy przez jakiegoś innego potężnego władcę może doprowadzić do wojny i zniszczenia. Niemądrze jest więc szydzić ze „zwykłego” poklepania w plecy. Takie drobne gesty są materiałem, z którego składa się całe życie emocjonalne. Każdy, kto utrzymywał kiedyś ścisły związek osobisty z szympansem, wie, że klepanie po plecach nie jest czynnością właściwą wyłącznie ludziom. Gdy twoja małpa szczególnie cieszy się na twój widok, prawdopodobnie podejdzie do ciebie, obejmie, przyciśnie gorące i wilgotne wargi do twojej szyi, a potem zacznie cię rytmicznie poklepywać łapami po plecach. Jest to dziwne uczucie, bo z jednej strony jest w tym coś bardzo ludzkiego, z drugiej jednak – wszystko jest nieco odmienne. Pocałunek nie jest całkiem taki sam jak pocałunek człowieka. Najlepiej można to opisać jako jakby delikatne przyciśnięcie otwartych ust. A poklepywanie jest nie tylko lżejsze, ale też szybsze niż poklepywanie człowieka, przy czym uczestniczą w nim, rytmicznie i na przemian, obie łapy. Mimo to obejmowanie, całowanie i poklepywanie są zasadniczo tym samym u obu gatunków, a sygnały towarzyskie wysyłane w trakcie tych czynności wydają się identyczne. Możemy więc na początek sformułować uzasadnione domniemanie, że poklepywanie po plecach jest biologiczną cechą zwierzęcia ludzkiego. W pierwszym rozdziale wyjaśniłem już prawdopodobne pochodzenie tej czynności jako powtarzającego się ruchu intencjonalnego sygnalizującego gotowość przytulenia się i znaczącego mniej więcej: „Tak cię przytulę, jeśli będzie trzeba, ale w tej chwili nie ma takiej potrzeby, bądź więc spokojny, wszystko jest w porządku”. W niemowlęctwie poklepywanie jest tylko ozdobnikiem obejmowania, ale później przyjazne poklepywanie może występować już samodzielnie, bez obejmowania. Partner lub partnerka wyciąga po prostu rękę ku innej osobie i zostaje nawiązany kontakt za pomocą samej dłoni. Już ta zmiana stanowi początek procesu formalizacji. Nie udałoby się zrozumieć, skąd się naprawdę wzięło poklepywanie, gdybyśmy obserwowali je bez towarzyszącego mu obejmowania. Jednocześnie zachodzi inna zmiana: poklepywanie przenosi się na coraz większy obszar ciała. Niemowlę poklepuje się niemal wyłącznie po plecach, ale starsze dziecko poklepuje się już także po barkach, po ramionach, po rękach, po policzkach, po głowie, zarówno od góry jak i po potylicy, po brzuchu, po pośladkach, po udach, po kolanach i po nogach. Rozszerza się też zakres znaczeniowy poklepywania. Pocieszający sygnał: „wszystko w porządku” staje się sygnałem gratulującym: „wszystko w najlepszym porządku” lub „świetnie to zrobiłeś”. Ponieważ mózg, który to sprawił, znajduje się wewnątrz czaszki, nic dziwnego, że właśnie klepanie po głowie jest najbardziej typowym gestem gratulacji. Ten szczególny gest tak silnie zrósł się z gratulacjami dla dzieci, że później, gdy poklepywanie przenosi się na stosunki między dorosłymi, trzeba go zaniechać, gdyż zaczyna trącić protekcjonalizmem. Przechodząc od relacji dorosły-dziecko do relacji dorosły-dorosły, w warstwie znaczeniowej poklepywania obserwujemy dalsze zmiany. Poza głową także inne części ciała stają się tabu. Można jeszcze bez skrępowania poklepać kogoś po plecach, barku czy ręku, ale poklepywanie po grzbiecie dłoni, po policzkach, po kolanach czy po udach nabiera zabarwienia seksualnego, a poklepywanie po pośladkach ma już zdecydowanie seksualny wydźwięk. Sytuacja wykazuje jednak różne modyfikacje i jest wiele wyjątków od tej reguły. Między kobietami na przykład poklepywanie się po grzbietach dłoni czy po udach może być zupełnie pozbawione seksualności. Można też bez obrazy poklepywać niemal każdą część ciała, utrzymując ten gest w manierze komicznej przesady. Poklepujący wygłasza wtedy jakąś żartobliwą uwagę w rodzaju „no dobrze, już dobrze, dziecinko”, dając do zrozumienia, że ten kontakt nie ma charakteru seksualnego, lecz udaje kontakt rodzica z dzieckiem, nie należy więc brać go poważnie. Jest to oczywiście jakiś rodzaj uchybienia, ale nie ma nic wspólnego z łamaniem seksualnych tabu dotyczących dotykania pewnych miejsc w pewien określony sposób. Sprawa jest jeszcze o tyle bardziej skomplikowana, że istnieje ciekawy wyjątek od wyjątku. Przebiega to następująco: Jakiś dorosły, powiedzmy, że jest to mężczyzna, pragnie nawiązać seksualny kontakt cielesny z jakąś kobietą. Wie, że nie przyzwoli ona na żaden kontakt bezpośredni i jawny, który sprawiłby jej przykrość. Właściwie zdaje sobie sprawę, że jest dla niej zupełnie nieatrakcyjny, ale pragnienie dotknięcia jej jest tak silne, że nie zważa na wysyłane przez nią sygnały zniechęcające. Dlatego stosuje strategię imitacji zachowania rodzica w stosunku do dziecka. Odgrywa więc komedię, poklepując ją w kolano i nazywając zabawną małą dziewczynką. Ma nadzieję, że dziewczyna przyjmie to jako dowcip, chociaż on sam znajduje w tym przyjemność seksualną. Na nieszczęście, nie udaje mu się skutecznie ukryć innych sygnałów seksualnych, zwłaszcza mimicznych, i dziewczyna na ogół dostrzega sztuczkę i reaguje negatywnie. Wśród różnych rodzajów poklepywania klepanie po plecach jest czynnością o najmniejszym nacechowaniu seksualnym. W jakiś sposób zdołało ono zachować swój pierwotny charakter i często występuje między obcymi sobie ludźmi jako gest wyrażający współczucie lub uznanie. Zilustrują to dwie konkretne sytuacje: wypadek drogowy i chwila triumfu sportowego. Po wypadku drogowym, gdy jeden z jego uczestników siedzi skulony przy drodze w stanie szoku i odrętwienia, podchodzi do niego jakaś osoba, która właśnie nadjechała i chce udzielić pomocy. Zazwyczaj osoba ta wpatruje się z bliska w zaszokowaną ofiarę i zadaje jakieś absurdalne pytanie w rodzaju: „Czy nic się pani/panu nie stało?”, gdy wyraźnie widać, że coś się stało. Niemal natychmiast spostrzega bezsensowność swoich słów i sięga po skuteczniejszy, elementarny wzorzec komunikacji, jakim jest bezpośredni kontakt cielesny. Najbardziej prawdopodobną formą, jaką kontakt ten przybierze, będzie pocieszające, delikatne poklepanie po plecach. Tę samą reakcję, chociaż w dużo energiczniejszej formie, można zaobserwować, gdy jakiś sportowiec odniósł właśnie zwycięstwo. Gdy triumfalnie schodzi z boiska czy z ringu, jego kibice przepychają się, żeby jak najbliżej podejść do niego i poklepać go po plecach, gdy będzie przechodził obok. Przebyliśmy już długą drogę od wyjściowej sytuacji, kiedy matka z miłością poklepywała swojego malucha, ale musimy pójść jeszcze dalej, ponieważ u osób dorosłych czynność poklepywania rozciągnęła się aż poza ramy dotyku. W dwóch ważnych kontekstach sygnał dotykowy przerodził się w sygnał dźwiękowy i sygnał wzrokowy. Z pierwotnej czynności dotykania wywodzi się oklaskiwanie wykonawcy przez publiczność i machanie rękami podczas powitań i pożegnań. Zajmijmy się najpierw klaskaniem. Przez wiele lat intrygowało mnie używanie rąk do klaskania jako szeroko rozpowszechnionego sposobu nagradzania wykonawcy. Szybkie uderzenie dłoni o dłoń wydawało mi się działaniem niemal agresywnym, podobnie zresztą jak przykry dźwięk, który w ten sposób powstaje. Jednak oczywiście jeśli chodzi o efekt dla uszczęśliwionego wykonawcy, jest to przeciwieństwo agresji. Aktorzy odwiecznie łaknęli aplauzu wyrażanego klaskaniem i uciekali się do różnych sztuczek, aby go uzyskać. Stąd wywodzi się angielskie wyrażenie „claptrap”, oznaczające frazesy dla poklasku. Aby zrozumieć, na czym polega wartość klaskania jako nagrody, musimy sięgnąć do jego źródeł tkwiących w okresie dzieciństwa. Rzetelne badania nad niemowlętami między szóstym a dwunastym miesiącem życia wykazały, że w tym wieku klaśnięcie stanowi element powitania matki, gdy wraca ona do dziecka po krótkiej nieobecności. Dziecko klaszcze albo tuż przed wyciągnięciem rączek do matki albo wręcz zamiast tego. Czynność ta pojawia się mniej więcej w tym samym czasie co trzymanie się matki rączkami. Wygląda na to, że niemowlę, widząc nadchodzącą matkę, wykonuje ruch wyciągnięcia do przodu rączek zgiętych ku sobie, tak jakby chciało chwycić się matki. Ale jest to niemożliwe, bo ciało matki znajduje się zbyt daleko, więc rączki dziecka dalej zginają się ku sobie, jakby chciały coś objąć, aż wreszcie dłonie spotykają się i uderzają o siebie. U dziecka klaśnięcie wychodzi jakby z ramion, a nie z nadgarstków, jak u dorosłych. Szczegółowe obserwacje dowiodły, że nic nie wskazuje na to, by matka wcześniej uczyła dziecko tej czynności. Niemowlęce klaskanie należałoby więc uznać za słyszalną kulminację niby-obejmowania matki. Powtarzające się rytmicznie klaskanie z nadgarstków, które pojawia się później, można by więc postrzegać jako rodzaj niby-poklepywania, będącego dodatkiem do niby-obejmowania. Oklaskując wykonawcę, w gruncie rzeczy poklepujemy go na odległość po plecach. Autentyczny kontakt fizyczny, podbiegnięcie do wykonawcy i poklepanie go po plecach na znak aprobaty, byłby dla nas wszystkich uciążliwy lub niemożliwy i dlatego, pozostając na swoich miejscach, wielokrotnie poklepujemy go na niby. Jeśli prześledzimy proces oklaskiwania, przekonamy się, że ręce nie pracują z równą siłą. Jedna ręka przyjmuje na ogół rolę pleców wykonawcy, gdy tymczasem druga wykonuje na niej niby-poklepywanie. To prawda, że poruszają się obie ręce, ale jedna z nich wykonuje tę czynność energiczniej niż druga. U dziewięciu osób na dziesięć ręka prawa, zwrócona dłonią ku dołowi, poklepuje rękę lewą, zwróconą dłonią ku górze i odgrywającą rolę pleców. Czasem udaje się nawet w świecie dorosłych dostrzec wyraźny związek między pierwotnym obejmowaniem a czynnością klaskania. Gdy pierwszy kosmonauta rosyjski wrócił triumfalnie do Moskwy i stał na Placu Czerwonym obok rosyjskich przywódców, defilował przed nim tłum oddających mu hołd ludzi, którzy klaskali, wyciągając ku niemu ręce. Na filmie pokazującym to wydarzenie widać pewnego człowieka z tłumu, który jest do tego stopnia rozemocjonowany, że co pewien czas przerywa swoje długotrwałe klaskanie, usiłując jakby objąć bohatera. Klaszcze wyciągniętymi rękami, następnie obejmuje powietrze przed sobą i przytula je do siebie, a potem znów wyciąga ręce, znów klaszcze i znów obejmuje powietrze. Takie odstępstwo od sformalizowanej konwencji pod wpływem silnych emocji przekonywająco potwierdza źródła tej czynności u dorosłych. Tak się składa, że Rosja dostarcza nam jeszcze jednej ciekawej odmiany klaskania. Istnieje tam zwyczaj, że artyści klaszczą publiczności, która ich oklaskuje. Nie oznacza to, jak niekiedy cynicznie sugerowano, że narcystyczni rosyjscy artyści oklaskują samych siebie. Po prostu odwzajemniają oni symboliczny gest objęcia, tak jak robiliby to w bezpośrednich kontaktach fizycznych. Na Zachodzie konwencja taka nie istnieje, chociaż niekiedy pojawia się jej wariant w postaci szeroko rozpostartych ramion wykonawców oczekujących na oklaski po zakończeniu występu. Szczególnie skłonni są do takich gestów cyrkowcy i akrobaci. Po wykonaniu trudnej figury akrobatycznej stają w dumnej postawie równowagi, z twarzą zwróconą ku widowni i z szeroko rozpostartymi ramionami. Widownia natychmiast wybucha wówczas burzą oklasków. Takie otwarcie ramion jest ruchem intencjonalnym obejmowania. Ramiona znajdują się w pozycji gotowej do objęcia publiczności, ale nie kontynuują tej symbolicznej czynności. Niektórzy śpiewacy kabaretowi, specjalizujący się w wykonywaniu piosenek o wielkim ładunku uczuciowym, robią coś podobnego podczas śpiewu, działając na uczucia publiczności za pomocą błagalnego zaproszenia w objęcia, co stanowi akompaniament do słów piosenki. Klaskanie jest też niekiedy stosowane jako sposób przywoływania służby. W baśniowych haremach jest to sygnał mówiący: „wprowadzić tancerki”. W takich sytuacjach klaskanie nie jest powtarzającą się rytmiczną czynnością typową dla wyrażania aplauzu, lecz ogranicza się do jednorazowego lub dwukrotnego klaśnięcia. Pod tym względem bardziej przypomina klaskanie niemowlęcia witającego matkę. Podobna jest też treść komunikatu. Skierowana do matki prośba niemowlęcia „podejdź bliżej”, staje się żądaniem osoby dorosłej skierowanym do służby. Jak już mówiłem, podstawowy sygnał dotykowy, jakim jest poklepywanie, uległ rozszerzeniu, przybierając formę zarówno sygnału słuchowego, który właśnie omówiliśmy, jak sygnału wzrokowego w postaci machania ręką. Machanie ręką, podobnie jak klaskanie, przyjmowane bywa jako coś oczywistego, ale i ono ma w sobie pewne nieoczekiwane aspekty, którym warto się przyjrzeć. Przede wszystkim wydaje się bezsporne, że machamy ręką na powitanie lub na pożegnanie, gdyż stajemy się przez to lepiej widoczni z pewnej odległości. Jest to prawda, ale niepełna. Obserwując ludzi, którym rzeczywiście bardzo zależy na tym, by ich dobrze widziano, na przykład, gdy przywołują taksówkę albo usiłują zwrócić na siebie uwagę jakiejś osoby w tłumie, która ich nie widzi, zauważamy, że nie machają oni ręką w zwykły, konwencjonalny sposób. Sztywno podnoszą do góry wyprostowane ramię i poruszają nim na boki, przy czym ruch rozpoczyna się w stawie barkowym. Czasem w stanie większego napięcia unoszą w ten sam sposób obie ręce i wykonują nimi takie same ruchy. Z pewnej odległości takie właśnie działanie jest najlepiej widoczne. Ale gdy nawiązaliśmy już z daną osobą wzajemny kontakt wzrokowy, nie machamy sobie w taki sposób. Żegnając lub witając kogoś, kto nas widzi, ale wciąż jest poza naszym zasięgiem, zwykle unosimy ramię do góry, ale machamy tylko dłonią. Robimy to na jeden z trzech sposobów. Pierwszy polega na poruszaniu dłonią w górę i w dół z palcami skierowanymi na zewnątrz. Tu znów pojawia się wszechobecna czynność poklepywania. Ramię wyciąga się w geście powitania, aby objąć i poklepać, ale podobnie jak przy klaskaniu, odległość zmusza je do wykonania czynności zastępczej. Różnica polega na tym, że w klaskaniu uścisk i poklepanie na odległość przekształcają się w sygnał dźwiękowy, a w machaniu – w sygnał wzrokowy. Ramię wykonuje ruch ku górze, a nie, jak w prawdziwym obejmowaniu, ku przodowi, ponieważ dzięki temu czynność ta staje się lepiej widoczna. Poza tym różnice są niewielkie. Druga forma machania ręką ujawnia dalsze przekształcenia służące lepszej widoczności. Zamiast ruchów w górę i w dół ręka wykonuje ruchy na boki, przy czym dłoń zwrócona jest na zewnątrz. Szybkość tych ruchów jest mniej więcej taka sama, ale w ten sposób czynność machania jeszcze się oddala od czynności podstawowej – poklepywania. Jest rzeczą znamienną, że ta forma machania ręką chętniej stosowana jest przez dorosłych niż przez dzieci, które chyba wolą prostszą wersję machania w górę i w dół. Trzeci rodzaj machania ręką nie jest znany większości czytelników zachodnich. Osobiście widziałem go tylko we Włoszech, ale zdaje się, że występuje także w Hiszpanii, Chinach, Indiach, Pakistanie, Birmie, Malezji, Afryce Wschodniej, Nigerii i wśród Cyganów. (Jest to, najoględniej mówiąc, rozmieszczenie niezwykle ciekawe, którego jak dotąd nie potrafię wyjaśnić). Przypomina ono przywoływanie ręką, ale wystarczy zobaczyć, jak to wygląda przy pożegnaniu, żeby stwierdzić, że jest to coś innego. Podobnie jak pierwsza forma machania ręką, jest to ruch w górę i w dół, ale rozpoczyna się od pozycji, w której dłoń jest uniesiona do góry (jak w pozycji błagalnej), a następnie wędruje wielokrotnie w kierunku ciała osoby machającej. Zasadniczo jest to także ruch poklepywania – w prawdziwym poklepywaniu po plecach często obserwuje się, że ręka znajduje się w takiej właśnie pozycji, w której palce na plecach osoby poklepywanej skierowane są ku górze, a łokieć obejmującego ramienia znajduje się niżej. Podobna technika charakterystyczna jest dla dwóch dość wyspecjalizowanych sposobów machania. Jest to machanie papieskie i machanie królowej brytyjskiej. Przy tej technice ruch nie powstaje ani w stawie barkowym, ani w nadgarstku, lecz w stawie łokciowym. Papież wykonuje zwykle ruchy obiema rękami równocześnie, powoli, rytmicznie, wielokrotnie przybliżając ku sobie uniesione ku górze dłonie i przedramiona, co składa się na serię intencjonalnych ruchów obejmowania. Ale jego ramiona nie zginają się wprost ku klatce piersiowej. Nie przygarnia on więc tłumu do swojego łona. Łuk, który opisują papieskie ramiona, orientuje się po części do wewnątrz, a po części ku górze, jakby te gesty stanowiły wypadkową między przygarnianiem tłumu do siebie a kierowaniem go do nieba, gdzie wszyscy mają nadzieję kiedyś trafić. Machanie królowej brytyjskiej także pochodzi ze stawu łokciowego, ale zwykle jest to ruch jednej ręki z palcami uniesionymi prosto ku górze. Dłoń zwrócona jest do wewnątrz, w kierunku ciała monarchini, co podkreśla, że gest ma charakter uścisku, a ramię wykonuje powolny, rytmiczny ruch okrężny, akcentując szczególnie wewnętrzną część kręgu. W ten finezyjny i wysoce sformalizowany sposób królowa obejmuje swoich poddanych i poklepuje ich po plecach, dodając im otuchy. Podobnie jak w procesie klaskania, można tu czasami natknąć się na sytuację, w której pod presją uczuć załamuje się ceremoniał machania i wtedy ukazują się jego pierwotne źródła w stanie czystym. Zilustruje to szczególny przykład powitania. W pewnym małym porcie lotniczym, gdzie prowadziłem obserwacje dotyczące machania ręką, znajduje się taras, z którego przyjaciele i krewni przyglądają się przybyłym pasażerom wychodzącym z samolotu i udającym się do wejścia prowadzącego do odprawy celnej. Wejście to znajduje się pod tarasem i dlatego chociaż przybyli nie mogą dotknąć postaci podnieconych osób machających im gorączkowo z góry, podchodzą jednak do nich bardzo blisko, zanim znikną w budynku portu lotniczego. W takiej scenerii odbywa się, co następuje. Gdy otwierają się drzwi samolotu i ukazują się pasażerowie, zaczyna się intensywne poszukiwanie wzrokiem zarówno ze strony witanych jak witających. Gdy ktoś dostrzeże kogoś poszukiwanego, natychmiast zaczyna zwykle energicznie machać całą ręką rzucającym się w oczy ruchem z barku. Po nawiązaniu wzajemnego kontaktu wzrokowego obie strony zaczynają machać wyciągniętymi rękami. Trwa to przez pewien czas, ale spacer do budynku jest tak długi, że po chwili zwykle zaprzestają. Ich potrzeba machania i uśmiechania się chwilowo wygasła (podobnie jak u osoby fotografowanej, której z upływem czasu coraz trudniej utrzymać naturalny uśmiech na użytek operującego obiektywem fotografa), ale nie chcąc sprawiać wrażenia obojętnych na powitania, obie strony nagle zaczynają przejawiać zainteresowanie innymi szczegółami lotniskowej scenerii. Przybyły przygląda się krajobrazowi wokół lotniska albo też przemieszcza bagaż ręczny, który nagle stał się niewygodny i w tajemniczy sposób wysuwa mu się z ręki. Witający ze swojej strony zaczynają wymieniać uwagi o wyglądzie przybyłego. Następnie, gdy ten podchodzi bliżej i można już wyraźniej dostrzec rysy jego twarzy, obie strony zaczynają energicznie machać rękami i znów się uśmiechają, dopóki przybyli nie znikną w budynku poniżej. Pół godziny później, po zakończeniu odprawy celnej, następuje pierwszy kontakt fizyczny – uściski dłoni, przytulanie, poklepywanie, obejmowanie i całowanie. Jest to scenariusz podstawowy. Ma on oczywiście wiele wariantów, z których jeden okazał się dla mnie niezwykle odkrywczy. Pewien mężczyzna wracał na łono rodziny po długim pobycie za granicą. Gdy tylko wyszedł z samolotu, zarówno on jak witająca go rodzina wpadli w trans wymachiwania rękami na różne sposoby. Gdy doszedł do budynku i wyraźnie zobaczył nad sobą rysy ich twarzy, poczuł, że konwencjonalne machanie rękami nie może sprostać jego potrzebom emocjonalnym. Ze łzami w oczach i z ustami ułożonymi w nie wyartykułowane wyrazy miłości, musiał zrobić coś, co lepiej wyraziłoby jego niezwykle silne uczucie radości z powrotu do bliskich. Wtedy zauważyłem zmianę w ruchach jego ręki. Zwykłe machanie zamieniło się w doskonałe naśladownictwo gwałtownego poklepywania po plecach. Podczas gdy dotąd jego ramię unosiło się ku górze, teraz skierowało się ku rodzinie, dzięki czemu – jakby krótsze – mniej rzucało się w oczy. Ręka zginała się na boki i wykonywała w powietrzu energiczne, gwałtowne klepnięcia. Jego uczucia były tak silne, że pod wpływem gorączki chwili odpadły wszystkie wtórne, skonwencjonalizowane modyfikacje prawdziwego obejmowania i poklepywania, które, jako bardziej rzucające się w oczy, poprawiają działanie sygnałów na odległość, i w pełni doszły do głosu autentyczne zachowania pierwotne. Intensywność uczuć towarzyszących temu spotkaniu znalazła potwierdzenie w powitaniu dotykowym, które nastąpiło po przerwie na odprawę celną. Gdy mężczyzna ów wyszedł do głównej części portu lotniczego, wszystkie czternaście osób witającej go rodziny zaczęło go tak energicznie obejmować, ściskać, całować i poklepywać, że gdy skończyli, był zupełnie wykończony, po twarzy płynęły mu łzy, a całe ciało drżało z emocji. W pewnej chwili kobieta, która wyglądała na jego matkę, do swojego uścisku dodała energiczne ugniatanie twarzy, chwytając w ręce oba policzki mężczyzny i tarmosząc je, jakby ugniatała ciasto w kuchni. W tym czasie ręce mężczyzny obejmowały ją aktywnie i poklepywały po plecach. Jednakże po mniej więcej dziesiątej powtórce tego namiętnego powitania u mężczyzny pojawiły się oznaki wyczerpania emocjonalnego, znamiennie bowiem ewoluował jego sposób poklepywania. I tym razem konwencja sygnalizowania załamała się pod wpływem napięcia emocjonalnego, i znów w całej okazałości ukazały się źródła sformalizowanego wzorca. Podczas gdy wcześniejsze machanie ręką było nawrotem do niby-poklepywania, teraz zachowanie mężczyzny cofnęło się o jeszcze jeden etap do właściwego źródła swego pochodzenia. Powtarzające się poklepywanie ustąpiło miejsca krótkim, powtarzającym się uściskom. Każde kolejne klepnięcie odpowiadało teraz coraz ściślejszym kontaktom rąk, a wszystko przerodziło się jakby w serię kurczowych, zacieśniających się i rozluźniających uścisków. Był to bez wątpienia klasyczny intencjonalny ruch czepiania się, wzorzec „odziedziczony po przodkach”, ta jedyna forma, z której w procesie specjalizacji sygnałów wykształciły się wszystkie inne formy: zmodyfikowany sygnał dotykowy w postaci poklepywania, sygnał dźwiękowy w postaci klaskania, kiedy jedna ręka służy jako obiekt głośnego klepania, i sygnał wzrokowy, czyli klepanie w powietrzu w postaci machania uniesioną do góry ręką. Oto jakie są więc odrośle „najprymitywniejszych” przejawów intymności między ludźmi. Śledząc różne odmiany tego jednego drobnego przejawu kontaktów międzyludzkich, próbowałem pokazać, jak można ujrzeć w nowym świetle czynności stare i dobrze znane. Silna elementarna potrzeba wzajemnego kontaktu cielesnego, jaka tkwi w nas, ludziach dorosłych – jak się przekonaliśmy – rzadko jest wyrażana w pełni. Pojawia się natomiast w formach fragmentarycznych, zmodyfikowanych i zamaskowanych, jako znaki, gesty i sygnały, które codziennie wzajemnie sobie przekazujemy. Prawdziwe znaczenie różnych czynności często bywa przed nami ukryte i by je w pełni zrozumieć, musimy je prześledzić aż do źródeł. W przykładach, które właśnie opisałem, elementarne kontakty-czynności zamieniają się często w mniej bezpośrednie kontakty na odległość. Nadal jednak istnieje też wiele sposobów wchodzenia we wzajemny rzeczywisty kontakt cielesny, i ciekawe będzie przekonać się, jakie formy mogą one przybierać. Zacznijmy ten przegląd od objęcia podstawowego. U osób dorosłych publicznie nie pojawia się ono obecnie zbyt często, ale czasem można je jeszcze zaobserwować. Warto zbadać sytuacje, w których do niego dochodzi. Pełne objęcie. Gdybyśmy poddali dokładnym obserwacjom możliwie dużą liczbę demonstracji tego zjawiska, okazałoby się, że u dorosłych czynność tę można podzielić na trzy wyraźnie odróżniające się kategorie. Zgodnie z oczekiwaniami najliczniejszą kategorię stanowią miłosne kontakty kochanków. Należy do niej około dwóch trzecich wszystkich przykładów publicznego obejmowania się. Pozostałą jedną trzecią można podzielić na dwa rodzaje, które nazwiemy „spotkania rodzinne” i „triumf sportowca”. Młodzi kochankowie stosują pełne objęcie nie tylko podczas spotkań i rozstań, lecz często także gdy przebywają ze sobą. Wśród starszych par, małżeńskich, pełne objęcie się w miejscach publicznych widuje się rzadziej, chyba że jedno z partnerów wyjeżdża na jakiś czas lub też wraca po co najmniej kilkudniowej nieobecności. W innych sytuacjach, jeśli objęcie się zdarza, w miejscu publicznym będzie ono miało charakter tylko dość delikatnego zdawkowego kontaktu. Namiętne obejmowanie się jeszcze rzadziej zdarza się między dorosłymi krewnymi, takimi jak bracia i siostry czy rodzice i ich dorosłe dzieci. Ze znaczną pewnością można jednak przewidzieć, iż pojawia się ono w jakichś tragicznych okolicznościach, w których szczęśliwie ocalał ktoś z krewnych. Gdy ktoś został porwany, uprowadzony, pojmany czy uwięziony przez jakieś siły natury, zapewne po szczęśliwym zakończeniu incydentu nastąpi „spotkanie rodzinne” z udziałem pełnego obejmowania się w jego najintensywniejszej wersji. W takich okolicznościach czynność ta może się nawet przenieść na bliskich przyjaciół obojga płci, z którymi kiedy indziej wymienia się tylko uściski dłoni lub pocałunki w policzek. Ładunek emocji jest wówczas tak wielki, że namiętne obejmowanie się dwóch mężczyzn czy dwu kobiet, albo też kolegi i koleżanki, nie stanowi przekroczenia seksualnych tabu. Przy niższym poziomie emocji powstałby pewien problem, ale w najbardziej dramatycznych chwilach zapomina się o tabu. W naszej kulturze dopuszczalne jest obejmowanie się i całowanie dwóch mężczyzn w chwilach triumfu, ulgi czy rozpaczy, ale w innych, mniej dramatycznych sytuacjach nawet jakiś jeden element obejmowania się, taki jak trzymanie się za ręce czy przytulenie policzka do policzka, natychmiast skojarzy się z homoseksualizmem. Jest to różnica znamienna i domaga się wyjaśnienia. Mówi nam ona coś o sposobie, w jaki podstawowe kontakty cielesne ulegają fragmentacji i formalizacji. Przede wszystkim pełne objęcie jest naturalne między rodzicami a niemowlęciem i, co za tym idzie, chociaż obserwujemy je rzadziej, także między rodzicami a starszym już dzieckiem. U dorosłych typowe jest między kochankami i osobami obcującymi ze sobą płciowo. Dlatego inni dorośli, odczuwając z różnych powodów potrzebę wzajemnego objęcia się, muszą jakoś wyraźnie dać do zrozumienia, że w kontakcie tym nie ma elementu seksualnego. Służy temu zazwyczaj jakiś sformalizowany fragment pełnego obejmowania się, fragment, który zgodnie z przyjętą konwencją nie jest nacechowany seksualnie. Na przykład mężczyzna może położyć rękę na ramieniu innego mężczyzny, nie narażając się na żadne fałszywe interpretacje seksualne ani ze strony danej osoby, ani ze strony otoczenia. Gdyby jednak chodziło o jakieś inne proste fragmenty, takie jak całowanie mężczyzny w ucho, natychmiast przypisano by temu konotacje seksualne. Co innego gdy widzi się dwóch mężczyzn obejmujących się, ściskających i całujących w chwilach triumfu, nieszczęścia lub podczas spotkania rodzinnego. Wyklucza się treści seksualne takiego zachowania, gdyż postrzega się je nie jako reakcję sformalizowaną, lecz autentyczną. Otoczenie uznaje, że w tej sytuacji konwencja ustępuje przed silnymi emocjami. Świadkowie wyczuwają intuicyjnie, że obserwują właśnie powrót do pierwotnych preseksualnych objęć z okresu niemowlęctwa, pozbawionych wszystkich późniejszych stylizacji okresu dorosłości, i dlatego akceptują taki kontakt jako zupełnie naturalny. W gruncie rzeczy gdyby dwóch dorosłych homoseksualistów chciało nawiązać kontakt cielesny na widoku publicznym, nie wywołując zwykłych w takich sytuacjach wrogich reakcji lub zaciekawienia, powinni oni raczej z zapałem rzucić się sobie w ramiona, niż obdarzać się delikatnymi pocałunkami. Badanie różnych sformalizowanych fragmentów objęcia podstawowego powinno nam unaocznić, jak za sprawą konwencji zostały one poszufladkowane na różne kategorie, przez co każda z nich sygnalizuje obecnie coś bardzo szczególnego, co jest charakterystyczne dla związku między osobami nawiązującymi kontakt. Zanim jednak się tym zajmiemy, musimy wspomnieć o trzeciej kategorii pełnego objęcia, a mianowicie o „triumfie sportowca”. Zwyczaj obejmowania się mężczyzn po jakimś tragicznym wydarzeniu istnieje od bardzo dawna, ale namiętne uściski piłkarzy po zdobyciu gola są czymś stosunkowo nowym. Jak doszło do tego, że tego rodzaju sytuacja nagle urosła do rangi ważnego doświadczenia emocjonalnego? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy sięgnąć dużo dalej niż na boisko piłkarskie. Ściślej biorąc, musimy cofnąć się w czasie o wiele setek lat. Dwa tysiące lat temu, gdy świat był mniej zatłoczony, a stosunki między poszczególnymi członkami danej społeczności były wyraźniej określone, pełne obejmowanie się występowało dużo częściej jako zwykła forma powitania między równymi sobie. Objęcie z towarzyszącym mu pocałunkiem występowało zarówno wzajemnie wśród mężczyzn jak wśród kobiet, a także między mężczyznami i kobietami nie związanymi uczuciem miłości. W starożytnej Persji do zwyczaju należało nawet wzajemne całowanie się w usta równych sobie mężczyzn, przy czym pocałunek w policzek był zarezerwowany dla osób o nieco niższej randze społecznej. Gdzie indziej jednak taki pocałunek stosowano między mężczyznami równymi sobie. Sytuacja ta trwała przez wiele wieków i istniała jeszcze w średniowiecznej Anglii, gdzie waleczni rycerze wzajemnie obejmowali się i całowali w chwilach, w których ich współcześni następcy skinęliby tylko głową i uścisnęli wyciągniętą dłoń. Pod koniec siedemnastego wieku sytuacja w Anglii zaczęła się zmieniać, a nie zabarwione seksualnie obejmowanie się poczęło gwałtownie zanikać. Początkowo w miastach, ale z wolna rozprzestrzeniło się na wieś, o czym dowiadujemy się z komedii Congreve’a Światowe sposoby, z której pochodzi następująca kwestia: „Zda ci się pewnie, żeś na wsi, gdzie braciszkowie, wydałe niezgrabiasze, ślinią się i całują, gdy się zdybią, i klepią się po ramieniu, jak wachmistrz, gdy w areszt bierze. To iście u nas nie w modzie, miły panie bracie”. Życie towarzysko-społeczne w dużych miastach toczyło się w coraz większym zagęszczeniu, stosunki międzyludzkie stawały się coraz bardziej skomplikowane i coraz mniej uporządkowane, a wiek dziewiętnasty przyniósł pogłębienie tych tendencji. Wtedy to starannie wypracowane ukłony i dygi, które przetrwały cały wiek osiemnasty, wyszły z codziennego użycia i zaczęto je stosować tylko przy bardzo oficjalnych okazjach. W pierwszym czy drugim dziesięcioleciu dziewiętnastego wieku pojawił się ów gest symbolizujący kontakt cielesny, jakim jest uścisk dłoni, który przetrwał do dziś dnia. Podobne tendencje, choć w różnym nasileniu, występowały coraz powszechniej. Mieszkańcy krajów romańskich ograniczali bezpośrednie kontakty cielesne w dużo mniejszym stopniu niż Brytyjczycy, i nawet w dwudziestym wieku dużo łatwiej akceptuje się tam przyjacielskie uściski między dorosłymi mężczyznami. Tak jest do dziś i właśnie w związku z tym zajmiemy się teraz zjawiskiem „uścisku piłkarskiego”. Futbol, czyli piłka nożna, powstał w Wielkiej Brytanii i w dwudziestym wieku szybko rozprzestrzenił się po całym świecie. W krajach romańskich zyskał on szczególną popularność i już wkrótce zaczęto rozgrywać mecze międzynarodowe, którym towarzyszą wielkie emocje. Gdy drużyny z tych krajów gościły w Anglii, namiętne uściski graczy po każdym strzelonym golu początkowo spotykały się tam ze zdumieniem i drwinami, ale wszystko to wkrótce się zmieniło za sprawą doskonałej ich gry. Z upływem lat „dobra robota, stary”, wypowiadane przez Brytyjczyków do zdobywcy bramki, zaczęło wydawać się zbyt oschłe. Poklepywanie po plecach zostało zastąpione delikatnymi uściskami, które z kolei przemieniły się w serdeczne obejmowanie się, aż doszło do tego, że dzisiejsi kibice nie dziwią się już, widząc, jak zdobywca bramki dosłownie niknie pod stertą ciał kolegów napierających na niego ze wszystkich stron i gratulujących mu. W tym jedynym szczególnym wątku zatoczyliśmy więc pełne koło – wróciliśmy do czasów średniowiecznych rycerzy i ich dawno minionego świata. Nie wiadomo jeszcze, czy ta tendencja rozszerzy się też na inne dziedziny. Niewykluczone, że tak się stanie, ale trzeba tu pamiętać o pewnym ograniczeniu. Obejmowanie się piłkarzy na boisku nie ma w sobie żadnego pierwiastka seksualnego. Gracze występują w ściśle określonych rolach, a ich fizyczna męskość znajduje dobitny wyraz w brutalności gry. Zupełnie czym innym byłyby sytuacje społeczno-towarzyskie, w których role zdefiniowane są mniej ściśle. Znaczące wyjątki mogą występować jedynie w tych dziedzinach, w których wyrażanie silnych emocji jest elementem składowym funkcji zawodowej, czego przykładem jest aktorstwo. Jeśli wydaje nam się, że zwyczaje aktorów w tym względzie cechuje pewna przesada, musimy pamiętać, po pierwsze, że ludzi tych specjalnie szkolono w swobodnym wyrażaniu uczuć, po drugie, że działają oni w warunkach silnego napięcia emocjonalnego związanego z rodzajem wykonywanej pracy, i po trzecie, że zawód ich jest wyjątkowo niepewny. Dlatego sposób bycia aktorów może być rozumiany jako forma wzajemnego wsparcia. Od pełnego objęcia przejdźmy teraz do mniej intensywnych form ekspresji. Dotychczas mówiliśmy o maksymalnym objęciu frontalnym, w którym dwoje partnerów przyciska się do siebie, stykając się przy tym głowami i otaczając wzajemnie ramionami. Gdy czynność tę wykonuje się z mniejszą intensywnością, możemy zazwyczaj zaobserwować trzy istotne zmiany. Ciała stykają się bokami, a nie twarzą w twarz, tylko jedno ramię obejmuje ciało partnera, a głowy nie stykają się ze sobą, lecz są raczej odchylone. Moje obserwacje dowiodły, że w zachowaniach osób dorosłych, w miejscach publicznych takie częściowe objęcie występuje sześciokrotnie częściej niż pełne objęcie. Objęcie barku. Najczęściej występującą formą częściowego objęcia jest objęcie barku – jedna osoba otacza ramieniem drugą, kładąc przy tym rękę na jej bardziej odległym ramieniu. Ta forma występuje dwa razy częściej niż inne formy objęcia częściowego. Podstawowa różnica między tą formą objęcia a pełnym objęciem frontalnym polega na tym, że zachowanie to jest domeną mężczyzn. Podczas gdy pełne objęcie stosowane było równie często przez mężczyzn i przez kobiety, objęcie barku występuje u mężczyzn pięciokrotnie częściej niż u kobiet. Przyczyna jest prosta: mężczyźni są wyżsi od kobiet, kobiety patrzą na ogół na mężczyzn z dołu, niezależnie od ich wzajemnych stosunków w innych płaszczyznach. Skutkiem tej różnicy anatomicznej jest to, że niektóre kontakty cielesne łatwiej przychodzą mężczyznom niż kobietom, a jednym z nich jest właśnie objęcie barku. Okoliczność ta sprawia, że objęcie barku ma szczególny walor. Gdy zdarza się między mężczyzną i kobietą, prawie zawsze obejmującym jest mężczyzna, co oznacza, że zachowanie takie nie jest oznaką zniewieściałości. To z kolei oznacza, że mogą je też stosować w nieformalnych sytuacjach zaprzyjaźnieni ze sobą mężczyźni, i nie nadaje to ich kontaktowi odcienia seksualnego. Istotnie około jednej czwartej wszystkich objęć barku zachodzi między mężczyznami, i jest to jedyna forma obejmowania się, która powszechnie występuje w relacjach czysto męskich. W porównaniu z pełnym objęciem frontalnym różnica ta jest uderzająca. To pierwsze zdarza się między mężczyznami na ogół tylko w chwilach bardzo dramatycznych lub w chwilach szczególnego natężenia emocji, podczas gdy objęcie barku nie jest związane z tak silnymi napięciami i jest częste wśród kolegów z drużyny, „starych przyjaciół” czy „kumpli”. Ta formuła „bezpiecznej męskości” nie ma zastosowania do innych rodzajów objęcia częściowego, takich jak objęcie w talii. Ponieważ gest ten jest łatwiejszy do wykonania dla przedstawicieli obu płci, a polega na umieszczeniu ręki w okolicy bliższej genitaliów, rzadko kiedy występuje on między mężczyznami. Po objęciach częściowych kolej na objęcia fragmentaryczne – jeszcze mniejsze ułamki pełnego aktu objęcia. Tu widzimy podobne różnice. Niektóre objęcia fragmentaryczne nie mają wydźwięku seksualnego i bez skrępowania są stosowane między mężczyznami, inne zachowują swoje zabarwienie seksualne i są zazwyczaj zarezerwowane dla kochanków. Ręka na ramieniu. Pospolitym gestem jest położenie jednej ręki na ramieniu partnera, co nie stanowi żadnej formy rzeczywistego objęcia. Jest to proste zredukowanie objęcia barków i, jak można się spodziewać, stosuje się je w podobnych okolicznościach. Ponieważ jest ono nieco mniej intymne, tym częściej występuje między mężczyznami. I tak na cztery objęcia barku tylko jedno zachodziło między mężczyznami, a w geście „ręka na ramieniu” jedno na trzy. Wzajemne wzięcie się pod rękę. Obserwując dalszy proces podziału aktu objęcia na poszczególne elementy, dochodzimy do gestu wzajemnego wzięcia się pod rękę. I tu zauważamy zastanawiającą zmianę: gest ten w coraz mniejszym zakresie występuje między mężczyznami, co wyraża proporcja jeden na dwanaście. Musimy sobie zadać pytanie, dlaczego ta jeszcze mniej intymna postać kontaktu cielesnego rzadziej zachodzi między mężczyznami niż między mężczyznami a kobietami. Dzieje się tak dlatego, że jest to zachowanie specyficznie kobiece. Gdy zdarza się między mężczyznami a kobietami, pięć razy częściej stroną trzymającą pod rękę jest kobieta. Odwrotne proporcje stwierdziliśmy, obserwując gest obejmowania barku. Oznacza to, że gest trzymania się pod rękę między przedstawicielami tej samej płci jest uważany za objaw zniewieściałości. Na tej podstawie można wnosić, że gest ten występujący między przyjaciółmi tej samej płci będzie częstszy między kobietami niż między mężczyznami. Obserwacje to potwierdzają. Analizując sytuację, kiedy jeden mężczyzna bierze pod rękę drugiego, stwierdzamy, że zachowanie to właściwe jest dwóm kategoriom osób: pochodzącym z kręgu kultury romańskiej i starszym. W krajach romańskich mężczyźni stosują to często, gdyż panuje tam większa swoboda w sferze kontaktów cielesnych, a starsi – gdyż z jednej strony mają już za sobą okres aktywności seksualnej, a z drugiej – poszukują wsparcia. Ręka za rękę. Posuwając się dalej w kierunku od pełnego objęcia, przez objęcie barku, położenie ręki na ramieniu i wzięcie się pod ręce, dochodzimy do trzymania się za ręce (czego nie należy mylić z uściskiem dłoni, który zostanie omówiony później). Chociaż jest to bardziej odległa forma kontaktu niż poprzednie trzy, gdyż ciała uczestniczących w nim osób są zwykle oddzielone od siebie, ma on jednak coś wspólnego z pełnym objęciem, co odróżnia go od poprzednich trzech form kontaktu. Jest to działanie wzajemne. Jeśli położę ci rękę na barku, ty możesz nic nie robić, ale jeśli trzymam twoją rękę, to ty trzymasz moją. Ponieważ gest ten występuje często między mężczyzną a kobietą i ponieważ wymaga uczestnictwa obojga, nie ma on charakteru zachowania specyficznie męskiego ani kobiecego, lecz raczej heteroseksualnego. Z tej racji staje się w istocie pomniejszoną wersją pełnego objęcia. Dlatego nie można się dziwić, że rzadko uciekają się do niego dwaj dorośli mężczyźni. Nie zawsze tak było. W czasach, gdy między mężczyznami występowało pełne obejmowanie się, mogli oni także trzymać się za ręce, co było wyrazem nienacechowanej seksualnie przyjaźni. Jako jeden z przykładów może tu służyć spotkanie dwóch średniowiecznych monarchów. Zgodnie z ówczesnym zapisem „Gdy król Francji prowadził do swojego namiotu króla Anglii, wzięli się obaj za ręce, a za nimi szli czterej książęta, także trzymając się za ręce”. Wkrótce zwyczaj ten zaniknął i „prowadzenie się za rękę” stało się zwyczajem par damsko-męskich. W dzisiejszych czasach czynność ta uległa modyfikacji. W sytuacjach oficjalnych, gdy mężczyzna towarzyszy kobiecie, wprowadzając ją na salę bankietową lub prowadząc ją wzdłuż kościelnej nawy, zamieniła się w trzymanie pod rękę. W sytuacjach mniej oficjalnych występuje jako typowe trzymanie się za ręce, czyli wzajemne obejmowanie dłoni. W sytuacjach większej intymności zdarza się połączenie obu tych czynności. Mimo tej ogólnej prawidłowości istnieją pewne sytuacje specjalne, w których współcześni mężczyźni trzymają się jednak za ręce. Przykładem jest splatanie wielu rąk podczas grupowych produkcji artystycznych pieśń lub kłanianie się w odpowiedzi na oklaski publiczności. Ale nawet wtedy istnieje tendencja do przemiennego ustawiania się kobiet i mężczyzn; w braku równowagi liczebnej albo gdy takie ustawienie sprawia zbyt wiele zamieszania, możliwe jest trzymanie się za ręce z osobami tej samej płci. Grupa to wszak coś innego niż para – już sam jej rozmiar wyklucza wszelkie podteksty seksualne. Inna, bardzo wystylizowana wersja trzymania się mężczyzn za ręce polega na ujęciu cudzej ręki i uniesieniu jej wysoko do góry na znak zwycięstwa. Chociaż ma to swoje źródła w dziedzinie boksu, obecnie chyba nawet częściej można się z tym spotkać u polityków płci męskiej, którzy zdają się wyobrażać sobie, że ręce ich zwycięskich towarzyszy wyposażone są w rękawice bokserskie. Trzymanie się za ręce jest w tym kontekście dopuszczalne ze względu na pierwotnie agresywny charakter uniesionego ramienia. Zanim nastąpiło upiększenie tego gestu w postaci trzymania się za ręce, uniesione w górę pięści zwycięskiego boksera sygnalizowały niewątpliwie, że jest on w stanie walczyć dalej, gdy jego przeciwnik nie był już do tego zdolny. Jest to „zastygły” ruch intencjonalny ciosu znad głowy. Ten sam gest został zaadoptowany przez współczesnych komunistów jako gest pozdrowienia. Badania nad zachowaniem małych dzieci podczas bójek wykazały, że ta forma uderzania, czyli uderzenie z góry, jest dla naszego gatunku formą podstawową i nie wymaga uczenia się. Ciekawe, że współczesny bokser wciąż stosuje ten ruch intencjonalny jako gest zwycięstwa, chociaż podczas prawdziwej walki już tego nie stosuje, posługując się bardzo wystylizowanymi i „nienaturalnymi” ciosami frontalnymi. Fascynujące jest też to, że podczas mniej sformalizowanych walk, jakimi są na przykład rozruchy uliczne, zarówno ich uczestnicy jak policjanci zwykle uciekają się do bardziej prymitywnej formy ciosów znad głowy. Wracając teraz do kwestii trzymania się za ręce przez mężczyzn w miejscach publicznych, odnotujmy pewien specjalny kontekst, w którym to zachowanie występuje. Mam tu na myśli księży, zwłaszcza hierarchów Kościoła katolickiego. Często widuje się na przykład papieża trzymającego za ręce wiernych obojga płci i wyjątek ten stanowi dobrą ilustrację szczególnych praw znanej osobistości, której zachowanie może odbiegać od konwencji. Papieski image jest tak całkowicie nieseksualny, że papież może przejawiać wiele fragmentarycznych gestów intymności w stosunku do zupełnie nieznanych osób, gestów, o których zwykły człowiek nie mógłby nawet pomyśleć. Któż inny mógłby na przykład wyciągnąć ręce i objąć nimi policzki pięknej dziewczyny, nie budząc żadnych skojarzeń seksualnych? Papież może istotnie zachowywać się jak jakiś „ojciec święty”, którym to mianem jest obdarzany, i bez skrępowania nawiązywać intymne kontakty cielesne z dorosłymi obcymi ludźmi, jak robiłby to prawdziwy ojciec ze swoimi prawdziwymi dziećmi. Przyjmując rolę superojca, papież może odrzucić obowiązujące innych ludzi ograniczenia w sferze kontaktów cielesnych i powrócić do bardziej naturalnych, pierwotnych przejawów intymności, typowych dla wczesnej fazy relacji rodzice-dziecko. Jeśli nawet wydaje się, że podlega on większym zahamowaniom w stosunku do wiernych niż prawdziwy ojciec i jego dzieci, nie jest to spowodowane względami seksualnymi, które ograniczają nas wszystkich, lecz raczej faktem, że mając przed sobą rodzinę składająca się z pięciuset milionów dzieci, jest zmuszony oszczędniej szafować swoimi siłami. Do tej chwili podróżowaliśmy jak gdyby, poruszając się w kierunku od pełnego objęcia, przez barki, wzdłuż ramienia aż do dłoni, gdzie zakończyliśmy naszą podróż. Teraz pora przyjrzeć się, jak inne części ciała wchodzą we wzajemny kontakt podczas pełnego objęcia, i przekonać się, czy one także uczestniczą we fragmentarycznych gestach bliskości cielesnej, obecnych w codziennych relacjach między ludźmi. Łatwo zrozumieć, dlaczego wzajemne przyciskanie się torsami i nogami podczas pełnego objęcia frontalnego nie generuje, jak się wydaje, zbyt wielu takich gestów. Wzajemne dotykanie się w takie miejsca na widoku publicznym oznaczałoby nadmierne zbliżanie się do zakazanych okolic płciowych. Istnieje jednak jeszcze jedna ważna strefa kontaktowa uczestnicząca w pełnym objęciu, a jest nią głowa. Przy intensywnym obejmowaniu się głowy stykają bokami, a jednocześnie są obiektem pieszczot rąk lub też bywają dotykane ustami. Z tych czynności wyodrębniły się trzy ważne elementy bliskości cielesnej, które występują w codziennych relacjach między ludźmi: kontakt głowa-głowa, kontakt ręka-głowa i pocałunek. Głowa. Dotykanie ręką głowy partnera i wzajemne stykanie się głowami, a zwłaszcza to pierwsze jest specjalnością młodych kochanków. U kochanków w młodym wieku kontakty ręka-głowa są czterokrotnie częstsze niż u starszych par małżeńskich, a kontakty głowa-głowa dwukrotnie częstsze, a jedne i drugie stoją w sprzeczności z takimi przejawami intymności jak objęcie barku, które jest powszechniejsze wśród par w starszym wieku. Mężczyźni między sobą rzadko praktykują kontakt głowami. Gdy mężczyźni „zbliżają się do siebie głowami”, służy to poufnej konwersacji, a nie manifestuje prawdziwej intymności cielesnej. Gdy mężczyzna dotyka ręką głowy innego mężczyzny, może to robić z trzech szczególnych powodów: aby udzielić pierwszej pomocy, aby udzielić błogosławieństwa, aby zaatakować. Gdy mężczyzna (lub kobieta) styka się z ofiarą wypadku, podlega silnemu oddziaływaniu sygnałów wysyłanych przez bezradnego rannego, podobnych do sygnałów wysyłanych przez małe dziecko. Dlatego na przykład zdjęcia ofiar zamachów prawie zawsze pokazują kogoś tulącego w rękach głowę ofiary. Z medycznego punktu widzenia jest to postępowanie wątpliwe, ale nie ma tu miejsca na medyczną logikę. Nie jest to profesjonalny akt pomocy osoby wyszkolonej, lecz reakcja bardziej fundamentalna, mająca związek z elementarną opieką, jaką roztaczają rodzice nad bezradnym dzieckiem. Osoba, która nie ma odpowiedniego wyszkolenia, przed udzieleniem pierwszej pomocy nie jest w stanie zastanowić się i dokonać przemyślanej analizy obrażeń, jakie odniosła ofiara. Próbuje natomiast, wyciągnąwszy ręce, dotknąć ofiary lub unieść ją – co jest elementarnym gestem pociechy – nie biorąc pod uwagę dodatkowych szkód, jakie może to wyrządzić. Zbyt przykro stać obok i kalkulować chłodno, jakie kroki należy podjąć. Przemożna jest chęć pocieszającego kontaktu cielesnego, ale trzeba pamiętać, że czasami może on mieć fatalne skutki. Jako mały chłopiec, nieświadom tego, co się dzieje, widziałem kiedyś, jak pewien człowiek został w ten sposób pozbawiony życia. Rannego w wypadku śpieszący mu z pomocą ludzie podnieśli i obejmując delikatnie ramionami, umieścili w samochodzie, chcąc go zawieźć do szpitala. Ten akt miłości zabił go, gdyż na skutek ruchu złamane żebra przebiły płuca. Gdyby „bezlitośnie” zostawiono go na miejscu wypadku do czasu przybycia pomocy z noszami – może by przeżył. Popęd do nawiązywania kontaktów cielesnych w chwilach tragedii jest więc bardzo silny i dotyczy zarówno mężczyzn jak kobiet, gdyż w nieszczęściu płeć się nie liczy. Udzielanie błogosławieństwa przez księdza, na przykład położenie przez biskupa rąk na głowie podczas wyświęcania lub podczas bierzmowania, jest również pozbawione elementów seksualnych. Mamy tu znów kopiowanie pierwotnej relacji rodzic-dziecko. Atak ręką ze strony jednego mężczyzny wymierzony w głowę innego mężczyzny sam w sobie nie wymaga komentarza, ale może być źródłem intymności między mężczyznami. Gdy mężczyzna czuje potrzebę, by na znak przyjaźni dotknąć głowy innego mężczyzny, ale odczuwa zahamowania przed gestem przyjaznej pieszczoty, może zastosować prosty sposób, jakim jest udawanie agresji. Zamiast pogłaskać go w głowę, co miałoby zbyt wyraźny wydźwięk seksualny, może skierować przeciw niemu „żartobliwy atak”, czyli na przykład może mu zmierzwić włosy albo ścisnąć za szyję pozorując chwyt. Podobnie jak zabawa w udawane bicie się pomagała rodzicom kontynuować relacje intymne z dorastającymi dziećmi, tak wiele elementów udawanego ataku pozwala mężczyznom na gesty intymności z jednoczesnym zachowaniem męskości. Pocałunek. W ten sposób dochodzimy do ostatniej z ważnych pochodnych objęcia podstawowego, a mianowicie do pocałunku, który jest czynnością intrygującą i mającą długą historię. Jeżeli ktoś sądzi, że pocałunek jest czynnością prostą, niech przez chwilę pomyśli, jak wiele różnych form może on przybrać, nawet w dzisiejszym, rzekomo wyzwolonym społeczeństwie. Kochankowie całują się w usta, starego przyjaciela płci przeciwnej całuje się w policzek, a niemowlę całuje się w główkę. Gdy dziecko skaleczy się w palec, całuje się je w ten palec, „żeby się zagoił”. W obliczu niebezpieczeństwa całuje się maskotkę „na szczęście”. Grając na pieniądze w kości, całuje się kostkę przed jej rzuceniem. Będąc drużbą na ślubie, całuje się pannę młodą. Będąc człowiekiem religijnym, całuje się biskupa w pierścień na znak szacunku lub też całuje się Biblię, składając przysięgę. Żegnając się z kimś, kto jest już poza naszym zasięgiem, składa się pocałunek na własnej dłoni i dmuchnięciem przesyła się go w kierunku żegnanej osoby. O nie, pocałunek wcale nie jest czymś prostym i aby pojąć jego znaczenie, musimy znowu cofnąć wskazówki zegara. Najbardziej wrażliwymi miejscami ludzkiego ciała są koniuszki palców, łechtaczka, koniuszek prącia, język i wargi. Nic więc dziwnego, że wargi tak często biorą udział w intymnych kontaktach cielesnych. Zaczyna się to od ssania piersi matki, które dostarcza przyjemności dotykowych jako dodatku do przyjemności płynącej z uzyskania mleka. Udowodniono to, badając zachowanie niemowląt, które miały nieszczęście urodzić się z wadą polegającą na zablokowaniu przełyku i dlatego trzeba je było karmić sztucznie. Zaobserwowano, że podawane im do ssania gumowe sutki działały na niemowlęta kojąco przestawały one płakać. Ponieważ dzieci te nigdy nie przyjmowały żadnego pożywienia drogą ustną, przyjemność płynąca z trzymania sutka między wargami nie mogła mieć związku z uzyskiwaniem mleka, które zwykle towarzyszy takiej czynności. Musi tu więc chodzić o kontakt jako taki. Podobnie też dotykanie ustami czegoś miękkiego stanowi ważny, elementarny, samoistny przejaw intymności. W miarę jak dziecko rośnie i rozwija swoje kontakty z matką typu głowa-głowa, w których czuje na skórze przyciśnięte usta matki, a własnymi ustami czuje jej skórę – jak łatwo zauważyć – te wczesne kontakty ustne przekształcają się w silnie oddziałującą czynność przyjaznego powitania. Podczas aktu obejmowania w dzieciństwie usta zwykle dotykają policzka matki lub bocznej części jej głowy. Jak już wspominałem, w dawnych czasach, gdy między dorosłymi obojga płci pełne objęcie występowało znacznie częściej, pocałunek w policzek był zwykłą formą kontaktu z udziałem ust między równymi sobie. Był to w jakimś sensie pierwotny pocałunek powitalny przejęty z niewielkimi modyfikacjami wprost z okresu dzieciństwa, który przetrwał przez wiele wieków aż do czasów współczesnych. W naszej kulturze zaprzyjaźnieni ze sobą ludzie, mężczyźni i kobiety, a także krewni wciąż wymieniają takie pocałunki podczas powitań i pożegnań i czynność ta nie ma w sobie żadnych implikacji seksualnych. To samo można powiedzieć o dorosłych kobietach całujących inne dorosłe kobiety. Wśród dorosłych mężczyzn sytuacja różni się dość znacznie w różnych krajach, bowiem na przykład Francja nie odeszła tak daleko od pradawnego obyczaju jak Anglia. Całowanie się wprost w usta poszło inną drogą. W różnych czasach i miejscach stosowano je do pewnego stopnia jako pozbawione znamion seksu powitanie między bliskimi przyjaciółmi, ale takie połączenie ze sobą dwóch otworów w ciele bywa zazwyczaj postrzegane jako przejaw nadmiernej intymności nawet między bliskimi przyjaciółmi, i ogólnie mówiąc, zaczęło się coraz bardziej ograniczać do kontaktów między kochankami i małżonkami. Ponieważ kobiece piersi stanowią sygnał seksualny, a zarazem są organem karmienia, całowanie przez mężczyznę kobiecych piersi również stało się w tym kontekście czynnością całkowicie seksualną, mimo swojego podobieństwa do elementarnej czynności ssania piersi w niemowlęctwie. Nie trzeba dodawać, że całowanie w narządy płciowe także jest czynnością wyłącznie seksualną, jak też w istocie całowanie wielu innych części ciała, a zwłaszcza torsu, ud i uszu. Jednakże niektóre szczególne części ciała zostały formalnie wyodrębnione dla celów specjalnego rodzaju całowania nieseksualnego – które można by określić jako pocałunek poddaństwa i pocałunek szacunku. Różnią się one zdecydowanie zarówno od pocałunku przyjaźni jak od pocałunku seksualnego; aby to zrozumieć, musimy przyjrzeć się, jaki widok przedstawia sobą osobnik poddany w oczach osoby dominującej. Z badań nad zachowaniem zwierząt dobrze wiadomo, że jednym ze sposobów na łagodzenie agresji zwierzęcia dominującego jest nadanie sobie wyglądu czegoś mniejszego, a przez to mniej mu zagrażającego. Gdy czuje się ono mniej zagrożone przez nas, postrzega nas jako mniejsze wyzwanie dla jego nadrzędności i tym samym nie czuje się zmuszone do podjęcia przeciw nam jakiejś akcji. Po prostu będzie nas ignorowało, jako że znajdujemy się poniżej niego, zarówno w przenośni jak i dosłownie, a przecież jeśli jesteśmy akurat zwierzęciem słabszym, o to nam właśnie chodzi (przynajmniej w danej chwili). I dlatego u licznych gatunków zwierząt można zaobserwować pozy łagodzące, takie jak: najrozmaitsze rodzaje płaszczenia się, kulenia, czołgania, garbienia się oraz spuszczania oczu i głowy. Podobnie jest u człowieka. Gdy nie istnieją żadne nakazy formalne, reakcja przybiera zwierzęcą formę płaszczenia się nisko przy ziemi, ale w wielu sytuacjach reakcja człowieka o niższej kondycji przybrała formy wysoce wystylizowane, a owe stylizacje różnią się znacznie w zależności od miejsca i czasu. Nie znaczy to jednak, że nie mogą one podlegać analizie biologicznej – wszystkie, bez żadnych wyjątków, mają wszak w sobie pewne podstawowe cechy, które w oczywisty sposób ujawniają ich związek z sygnalizującym uległość zachowaniem u innych gatunków zwierząt. Najskrajniejszą formą poddańczego poniżenia ciała spotykaną u człowieka jest leżenie z twarzą do ziemi. Wyjąwszy pochówek w ziemi, nie można już przyjąć pozycji niższej. Ale osoba dominująca może jeszcze wzmocnić efekt poniżenia, co zresztą często robi, przyglądając się podległemu z wysokości jakiegoś podestu lub tronu. Ten akt całkowitej służalczości był powszechnie i szeroko stosowany w starożytnych królestwach – wykonywali go jeńcy wobec swych zdobywców, niewolnicy wobec właścicieli i służący wobec panów. Między takim aktem a pozycją w pełni wyprostowaną istnieje cała gama sformalizowanych sposobów wyrażania podległości. Przyjrzyjmy się im pokrótce. Kolejną formą zachowania sygnalizującego podległość, w skali wznoszącej się, jest wschodni obyczaj zwany „kowtow”, to znaczy taki sposób kłaniania się, że ciało nie znajduje się w pozycji leżącej, lecz klęczącej, przy czym zgina się, dopóki czoło nie dotknie ziemi. Następnym etapem jest klęczenie na obu kolanach bez pochylania się. Było ono często stosowane w starożytności w stosunku do suwerena, ale w czasach przed średniowiecznych pojawiła się pozycja bardziej uniesiona ku górze, jaką jest przyklęknięcie tylko na jedno kolano. Mężczyźni otrzymywali wówczas wyraźne polecenie, aby klękanie na oba kolana zarezerwować wyłącznie dla Boga, któremu należało okazywać nieco więcej szacunku niż ówczesnym władcom. W czasach współczesnych rzadko zdarza się komuś klękać przed innym człowiekiem, wyjąwszy pewne uroczystości państwowe z udziałem monarchów, ale wierni w kościołach do dziś kultywują starożytny zwyczaj klękania na oba kolana, jako że Bóg, w odróżnieniu od współczesnych władców, zachował swój dominujący status. Następny etap to dworskie dyganie, które jest w gruncie rzeczy ruchem intencjonalnym przyklęknięcia na jedno kolano. Podczas tej czynności jedną nogę odsuwa się lekko do tyłu, jakby mając zamiar dotknąć kolanem ziemi, po czym ugina się oba kolana, nie dotykając jednak ziemi i nie pochylając ciała do przodu. Aż do czasów Szekspira takie dygnięcia wykonywali zarówno mężczyźni jak kobiety. Przynajmniej pod tym względem obowiązywała równość płci. Nie istniał jeszcze wówczas ukłon męski. Z nadejściem dygnięcia przyklęknięcie na jedno kolano zaczęło zanikać i pozostało w użyciu jedynie w stosunku do monarchów. W siedemnastym wieku nastąpiło zróżnicowanie według płci, gdyż mężczyźni zaczęli się kłaniać w pas, a kobiety pozostały przy dygnięciu. Obie czynności były obniżeniem pozycji ciała przed osobą dominującą, ale odbywało się to w zupełnie różny sposób. Od tego czasu sytuacja zasadniczo nie zmieniła się, z tym tylko, że zakres tych zachowań uległ ograniczeniu. Zamaszysty i skomplikowany ukłon czasów Restauracji zastąpił dużo prostszy i sztywniejszy ukłon wiktoriański, a dworskie dyganie zredukowało się do zwykłego pojedynczego dygnięcia. Obecnie kobiety rzadko już wykonują dworskie dyganie, wyjąwszy uroczystości z udziałem wielkich władców lub monarchów, a mężczyźni, jeśli w ogóle się kłaniają, najczęściej ograniczają się do pochylenia głowy. Jedyny wyjątek od tej zasady przetrwał w teatrze, gdzie po zakończeniu widowiska wykonawcy cofają się często o kilka wieków i demonstrują głębokie ukłony i skomplikowane dworskie dygania. Spotykamy się tu czasem z ciekawą, zupełnie nową modą: kobiety kłaniają się głęboko w pas, tak samo jak mężczyźni. Wygląda na to, że ten powrót do równości płci w akcie poddaństwa jest odzwierciedleniem nowego kierunku, jakim jest zrównanie płci we wszystkich innych dziedzinach; jeśli tak, to mężczyźni mogą i tak podkreślać swoją przewagę, gdyż to kobiety przyjęły obyczaj męski, a nie mężczyźni wrócili do średniowiecznego dygania. Może jednak źródło ukłonów wykonywanych przez aktorki jest zupełnie inne, nie ma związku z maskulinizacją współczesnej kobiety w naszej kulturze. Być może ma swoje początki we wczesnych okresach aktorstwa, kiedy to wszyscy aktorzy byli płci męskiej, a połowa mężczyzn była sfeminizowana, by móc grać role żeńskie. Może współczesna aktorka, kłaniając się, nawiązuje do tradycji, naśladując swoich poprzedników, którzy byli męskimi transwestytami. Dopuszczając taką możliwość, uważam to wyjaśnienie za mniej przekonujące niż to, że kobieta robi to w poczuciu, iż w ten sposób dołącza do mężczyzn. Całe to kłanianie się i szuranie nogami składające się na dawniejsze powitania dziś niemal powszechnie zastąpił daleko bardziej bezpośredni, prosty uścisk dłoni. Nie wymaga on już żadnego pochylania czy zginania ciała. Witamy się w pozycji wyprostowanej i w ten sposób pokazujemy, jak daleko odeszliśmy od płaszczenia się i służalczości. Obecnie wszyscy ludzie nie tylko „rodzą się równi”, ale też pozostają tacy, przynajmniej w akcie witania się osób dorosłych. Omówiłem obszernie te formalne aspekty powitań, mimo że aż do etapu uścisku dłoni same w sobie nie stanowią one przejawów intymności wyrażanej w kontaktach cielesnych. Dygresja ta była jednak potrzebna, gdyż powitania są ważne w związku z pocałunkiem wyrażającym szacunek. Stwierdziłem na początku, że w czasach starożytnych ludzie równi sobie całowali się w policzek, to znaczy na tej samej wysokości, jeśli brać pod uwagę budowę ciała. Jednak nie do pomyślenia było, by osoba podporządkowana całowała w ten sposób swojego zwierzchnika. Jeśli trzeba było okazać przyjaźń przez dotknięcie wargami, należało to wykonać na niższym poziomie, stosownym do poziomu swojej podrzędności. Dla najniżej podporządkowanych oznaczało to pocałowanie osoby dominującej w stopę. Dla nędznego jeńca nawet to było zbyt zaszczytne, toteż musiał on całować ziemię w pobliżu buta osoby dominującej. W dzisiejszych czasach takie zachowania są rzadkością, bowiem władcy nie są już tym, czym byli dawniej, ale nawet dziś na przykład władca Etiopii może zostać w ten sposób publicznie uhonorowany przez jednego ze swoich poddanych. Takie wciąż istniejące wyrażenia jak „zmiatać proch sprzed czyichś stóp” czy „lizać buty” są echem dawnych upokorzeń. Osobom nieco wyższej kondycji społecznej pozwalano całować kraj szaty lub kolano osoby dominującej. Na przykład biskupowi wolno było całować w kolano papieża, ale zwykły śmiertelnik musiał się zadowolić całowaniem krzyża wyhaftowanego na jego prawym bucie. Posuwając się ku górze, dochodzimy do całowania ręki. Takim pocałunkiem obdarzano wielu dominujących mężczyzn, ale obecnie, wyłączając hierarchów kościelnych, rezerwujemy go dla wyrażenia szacunku damom, a i to tylko w niektórych krajach i w niektórych sytuacjach. Istniały więc cztery miejsca na ludzkim ciele, które, że się tak wyrażę, miały licencję na nieseksualne pocałunki: policzek – dla wyrażenia życzliwej równości; ręka – dla wyrażenia głębokiego szacunku; kolano – dla wyrażenia pokornego poddania; i stopa – dla wyrażenia uniżoności i służalczości. Dotykanie wargami było zawsze takie samo, ale im niższy był punkt ich przyłożenia, tym niższy wyrażało ono status w stosunku do osoby całowanej. Pomimo całej pompy i rytualizmu takiego całowania zachowanie to niewiele odbiegało od sekwencji typowo zwierzęcych póz uspokajających. Gdy pominie się szczegóły charakterystyczne dla poszczególnych odmian kulturowych i spojrzy się na tę czynność jako na całość, nawet najbardziej dworskie wzorce zachowania się ludzi zdumiewająco przypominają wzorce zachowań zwierzęcych, które obserwujemy wokół siebie. Wymieniłem przedtem wiele współczesnych form całowania, wśród których kilka, jak się może wydawać, pominąłem w szczegółowych wyjaśnieniach, na przykład całowanie kości do gry przed ich rzuceniem, całowanie maskotki, czy też całowanie skaleczonego palca, by się zagoił. Te i wszelkie inne podobne czynności, zasadniczo mając sprowadzać szczęście, są spokrewnione z pocałunkiem szacunku, który właśnie tu opisuję. Boga, który jak nikt dominuje nad nami wszystkimi, pocałować nie można i dlatego wiernym muszą wystarczać Jego symbole, a więc krzyże, Biblię i inne podobne przedmioty. Ponieważ ich całowanie symbolizuje całowanie Boga, czynność ta przynosi szczęście po prostu dlatego, że uśmierza Jego gniew. Dlatego też każdą szczęśliwą maskotkę traktuje się jako relikwię. Być może dziwna wydaje się myśl, że hazardzista w Las Vegas, chuchając na kości, całuje Boga, ale w istocie to właśnie robi. Także trzymając kciuki na szczęście, nie czyni nic innego niż pełen czci znak krzyża, aby powstrzymać gniew boży. Gdy żegnając się całujemy własne ręce lub gdy zdmuchujemy z dłoni pocałunek, przesyłając go odjeżdżającym, wykonujemy jeszcze inną starodawną czynność, gdyż w dawniejszych czasach całowanie własnej ręki było oznaką większej służalczości niż całowanie ręki osoby dominującej. Całowanie własnej ręki w porcie lotniczym jest jedyną pozostałością tego zwyczaju, mimo że obecnie wykonujemy ten gest raczej ze względu na oddalenie, a nie ze względu na służalczość. Uścisk dłoni. Pożegnalnym pocałunkiem zamykamy rejestr różnych postaci objęcia fragmentarycznego wraz ze wszystkimi jego zawiłościami i przechodzimy do ostatniego rodzaju kontaktów cielesnych między dorosłymi, czyli do uścisku dłoni. Jest on na tyle ważny, że zasługuje na szczegółowe zbadanie. Wspomniałem już, że wszedł on w powszechne użycie dopiero około stu pięćdziesięciu lat temu, ale będące jego prekursorem splecenie rąk znamy już z dużo wcześniejszych czasów. W starożytnym Rzymie wyrażało ono uroczyste przyrzeczenie i przez blisko dwa tysiące lat to właśnie było jego najważniejszą funkcją. Na przykład w średniowieczu mężczyzna klękając splatał ręce ze swoim zwierzchnikiem i w ten sposób ślubował mu wierność. Wzmianki o towarzyszącym temu potrząsaniu splecionych dłoni pochodzą już z szesnastego wieku. Zwrot „potrząsnęli złączonymi dłońmi i przysięgli sobie braterstwo” pojawia się w sztuce Szekspira Jak wam się podoba, gdzie gest ten wyraża przypieczętowanie zgody. Na początku dziewiętnastego wieku sytuacja uległa zmianie. Chociaż uścisk i potrząśnięcie dłoni wciąż stosowano po złożeniu przyrzeczenia lub zawarciu umowy jako akt przypieczętowania, po raz pierwszy zaczęto stosować tę czynność również podczas zwykłych pozdrowień. Stało się to za sprawą rewolucji przemysłowej i szerokiej ekspansji klas średnich, pogłębiającej jeszcze przepaść między arystokracją a chłopstwem. Ci nowi pośrednicy prowadzący interesy handlowe i zawodowe nieustannie „dokonywali transakcji” i „zawierali umowy”, które przypieczętowywali niezbędnymi uściskami dłoni. Transakcje i handel stawały się nowym stylem życia, a ten rodzaj aktywności zaczął coraz bardziej wpływać na stosunki społeczne. W ten sposób uścisk dłoni towarzyszący zawieraniu umowy wtargnął również do sytuacji towarzyskich. Jego formuła: „oferuję ci wymianę życzliwych pozdrowień”, uwiarygodniała handel wymienny. Z czasem uścisk dłoni wyparł inne formy pozdrowień, aż wreszcie w czasach dzisiejszych wszedł w powszechne użycie jako podstawowy gest powitalny wykonywany nie tylko przy spotkaniu osób równych sobie, ale także w kontaktach osób podległych ze swoimi zwierzchnikami. Podczas gdy dawniej mieliśmy do dyspozycji szeroki zakres możliwości właściwych dla różnych sytuacji towarzysko-społecznych, dziś mamy tylko tę jedną. Prezydent wykonuje ten sam gest wobec farmera, który farmer wykonuje wobec prezydenta, a więc obaj z uśmiechem na twarzy wyciągają ku sobie ręce, obejmują je i potrząsają nimi. Co więcej, gdy jakiś prezydent spotyka się z innym prezydentem albo gdy farmer spotyka się z innym farmerem, zachowują się oni dokładnie tak samo. W kategoriach intymności cielesnej czasy na pewno uległy zmianie. O ile jednak wszechobecny uścisk dłoni w pewnym względzie uprościł sprawy, to w innym względzie je skomplikował. Wiemy, co należy robić, ale nie wiemy dokładnie kiedy. Kto wyciąga rękę do kogo? Współczesne podręczniki dobrego wychowania pełne są sprzecznych porad, co wyraźnie wskazuje na istnienie wielkiego zamieszania w tej kwestii. Jeden z nich utrzymuje, że mężczyzna nigdy pierwszy nie wyciąga ręki do kobiety, gdy tymczasem inny informuje, że w wielu miejscach świata właśnie mężczyzna ma wykazać inicjatywę. Jeden podręcznik mówi, że młody nigdy nie powinien wyciągać ręki do starszego, a inny radzi, że jeśli mamy jakiekolwiek wątpliwości, powinniśmy wyciągnąć rękę, by nie zranić czyichś uczuć. Jeden z autorytetów obstaje przy tym, że podając rękę kobieta powinna wstać, inny zaś – że powinna pozostać w pozycji siedzącej. Dalsze komplikacje zależą od tego, czy jesteśmy gospodarzami czy gośćmi, gdyż gospodarze płci męskiej wyciągają rękę do gości płci żeńskiej, ale goście płci męskiej czekają na wyciągnięcie ręki przez gospodynię. Istnieją też różnice w zasadach odnoszących się do biznesu i do życia towarzyskiego. Jeden z podręczników posuwa się jednak do twierdzenia, że „w kwestii podawania ręki do uścisku nie istnieją żadne reguły”, ale należy to chyba uznać za krzyk rozpaczy w sytuacji, gdy tak naprawdę reguł tych jest stanowczo zbyt dużo. Jak więc widać, w tej pozornie prostej czynności, jaką jest uścisk dłoni, kryje się pewna komplikacja i jeśli chcemy zrozumieć, skąd wzięło się całe to zamieszanie, musimy tę komplikację rozwikłać. Aby tego dokonać, musimy spojrzeć na źródła tej czynności. Cofając się aż do naszych krewniaków w świecie zwierząt zauważymy, że podporządkowany szympans często łagodzi agresję osobnika dominującego wyciągając ku niemu bezwładną rękę, gestem jakby żebraczym. Gdy czynność ta zostanie odwzajemniona, oba zwierzęta przez chwilę stykają się dłońmi, co bardzo przypomina krótki uścisk dłoni. Ten wstępny sygnał przekazuje następującą treść: „Widzisz, jestem tylko nieszkodliwym żebrakiem, który nie odważy się ciebie zaatakować”, odpowiedź zaś oznacza: „Ja też ciebie nie zaatakuję”. Między równymi sobie, jako gest życzliwości, oznacza to po prostu: „Nie zrobię ci krzywdy, jestem twoim przyjacielem”. Tak więc u szympansów wyciągnięcie ręki może zainicjować osobnik podporządkowany w stosunku do osobnika dominującego, i jest to wówczas gest uległości, albo osobnik dominujący w stosunku do osobnika podporządkowanego, i jest to gest uspokajający, albo wreszcie może on być wykonany przez równych sobie jako akt przyjaźni. Tak czy inaczej, w tym kształcie jest to zasadniczo gest łagodzenia agresji, a w kategoriach współczesnych podręczników dobrego wychowania należałoby go raczej przypisać sytuacjom, w których osobnik podporządkowany jako pierwszy wyciąga rękę do osobnika dominującego. Przechodząc teraz do starodawnego ściskania się za ręce, musimy się mu przyjrzeć w podobnym świetle. Mówiąc konkretnie, wyciągnięcie otwartej dłoni miało pokazać, że nie ma w niej broni, co wyjaśnia też, dlaczego wyciągamy prawą rękę, czyli tę, w której zwykle trzyma się broń. Takie pokazywanie ręki słabszego silniejszemu mogło być znakiem poddania, albo silniejszego słabszemu – gestem uspokajającym, jak wśród szympansów. Stając się silnym, wzajemnym uściskiem dłoni, gest ten zamienił się w energiczną czynność znamionującą zawarcie paktu wzajemnej akceptacji, przynajmniej na pewien czas, między dwiema równymi sobie osobami. Jednak w swojej istocie jest to wciąż akt, w którym żaden z dwóch uczestników nie utwierdza się w swojej dominacji, lecz każdy, niezależnie od swego względnego statusu, demonstruje, że jest chwilowo nieszkodliwy. Jest to jedno z możliwych źródeł współczesnego uścisku dłoni, ale jest też inne, które zaciemnia ten obraz. Jedną z ważnych czynności wykonywanych przez mężczyznę przy powitaniu kobiety było całowanie w rękę. Czyniąc to, mężczyzna przed złożeniem pocałunku ujmował w swoją rękę wyciągniętą w jego kierunku dłoń kobiety. Gdy czynność ta uległa stylizacji, intensywność jej głównego elementu, czyli pocałunku, osłabła do tego stopnia, że usta mężczyzny zbliżały się do zewnętrznej strony dłoni kobiety i nie dotykając jej, wykonywały pocałunek w powietrzu. Ulegając dalszemu skonwencjonalizowaniu, czynność ta ograniczała się niekiedy jedynie do ujęcia i uniesienia kobiecej dłoni z lekkim skłonem głowy w jej kierunku. W tej zmodyfikowanej formie jest to ni mniej, ni więcej tylko lekkie potrząśnięcie dłoni. Jeden z autorów widzi w tym jedyne źródło współczesnego uścisku dłoni: „Wydaje się, że uścisk dłoni jako kontakt powitalny jest późniejszą pochodną »pocałunku w twarz«, przy czym ogniwem pośrednim był »pocałunek w rękę«„. W tym świetle wyciągnięcie ręki byłoby aktem zdecydowanej dominacji nad podwładnym i jako takie zasadniczo różniłoby się od uścisku dłoni wyrażającego układ zawarty między mężczyznami. Tymczasem słuszna jest chyba zarówno teoria splatania rąk jak teoria całowania w rękę i owo podwójne pochodzenie jest powodem całego zamieszania panującego we współczesnych podręcznikach dobrego wychowania. Sedno sprawy tkwi w tym, że w dzisiejszych czasach istnieje wiele okoliczności, w których podajemy sobie ręce. Robimy to na powitanie, na pożegnanie, zawierając układ, dobijając targu, gratulując, przyjmując wyzwanie, wyrażając podziękowanie, wyrażając współczucie, godząc się po sprzeczce i życząc szczęścia. Występują tu dwa elementy. W niektórych okolicznościach uścisk dłoni symbolizuje więź między przyjaciółmi, a w innych tylko to, że jesteśmy przyjaźnie nastawieni w danej chwili. Gdy wymieniam uścisk dłoni z człowiekiem, którego właśnie poznałem, jest to tylko grzeczność i nie mówi nic o naszych przeszłych czy przyszłych wzajemnych stosunkach. Inaczej mówiąc, można stwierdzić, że współczesny uścisk dłoni jest aktem podwójnym, który udaje akt pojedynczy. „Układowy uścisk dłoni” i „powitalny uścisk dłoni” mają inne pochodzenie i inne funkcje, ale ponieważ osiągnęły wspólną formę, myślimy o nich po prostu jako o „przyjacielskim uścisku dłoni”. Stąd wywodzi się całe zamieszanie. Problem ten nie istniał aż do wczesnych czasów wiktoriańskich. Wówczas praktykowano tylko układowy uścisk dłoni między mężczyznami, który mówił: „załatwione!”, i całowanie kobiety w rękę, które mówiło: „spotkanie z panią jest dla mnie zaszczytem”. Ale gdy w epoce wiktoriańskiej interesy zaczęły się coraz silniej splatać z życiem towarzyskim, obie te czynności stopiły się w jedno i pomieszały ze sobą. Energiczny układowy uścisk dłoni uległ zwiotczeniu i osłabieniu, a delikatne ujmowanie kobiecej dłoni przy przelotnym pocałunku uległo wzmocnieniu. Obecnie akceptujemy ten stan rzeczy bez zastrzeżeń, ale w dziewiętnastowiecznej Francji spotykało się to z pewnym oporem. Powitalny uścisk dłoni określano tam jako „amerykańskie potrząsanie ręką”, i patrzono na nie złym okiem, gdy praktykowali je mężczyźni odwiedzający niezamężne Francuzki. Powodem był nie tyle związany z tym kontakt cielesny, co po prostu fakt, że Francuzi wciąż interpretowali uścisk dłoni zgodnie z jego wcześniejszą typowo męską funkcją. Odwiedzający mężczyźni byli wówczas postrzegani jako osoby „zawierające układ” i nawiązujące przyjazne stosunki ze świeżo poznanymi młodymi dziewczętami, co uważano za wysoce niewłaściwe. Oczywiście odwiedzający Francję cudzoziemcy uważali, że jest to tylko forma grzecznego powitania. Tutaj wracamy znów do zamętu i nieporozumień panujących w podręcznikach bon tonu. Największym problemem jest to, kto komu pierwszy podaje rękę. Czy za obrazę można uznać to, że ktoś pierwszy nie wyciągnął ręki na powitanie, bo może to świadczyć o braku przyjaznego nastawienia, czy też to, że ktoś pierwszy wyciągnął rękę, bo może to być poczytane za domaganie się zmodyfikowanego pocałunku w rękę? Staranne obserwacje różnych sytuacji towarzyskich dowodzą, że zdezorientowane osoby witające się rozwiązują ten problem na podstawie pewnych dyskretnych wskazówek. Szukają u drugiej osoby najlżejszych oznak ruchu intencjonalnego uniesienia ręki i starają się nadać kontaktowi charakter gestu jednoczesnego. Do tego zamieszania przyczynia się też fakt, że przy innych pozdrowieniach okazanie szacunku wymaga, aby osoba podporządkowana działała jako pierwsza. Szeregowy salutuje oficerowi, zanim ten odwzajemni salut szeregowemu. W dawnych czasach osoba młodsza wiekiem pierwsza kłaniała się osobie starszej. Ale pocałunek w rękę rządził się innymi prawami – dama musiała wyciągnąć rękę jako pierwsza. Żaden szanujący się mężczyzna nie chwytałby jej za rękę, nie czekając na sygnał z jej strony. Ponieważ pocałunek w rękę leży u źródła powitań polegających na podawaniu ręki, zazwyczaj stosuje się tę właśnie zasadę. Mężczyzna czeka, aż kobieta poda mu rękę do uścisku, tak jakby wyciągała ją do pocałunku. Teraz jednak, gdy całowanie w rękę wyszło już z mody, to że mężczyzna nie wyciąga ręki jako pierwszy, może też znaczyć, że on jest oficerem, a ona szeregowym, i że to ona musi wykonać pierwszy ruch salutowania, czyli powitania. Stąd biorą się te wszystkie upominania i narzekania speców od dobrych obyczajów. Drugie źródło pochodzenia uścisku dłoni, czyli zawieranie układów, jeszcze bardziej zaciemnia sytuację. Tu zazwyczaj jako pierwszy podaje rękę mężczyzna słabszy, aby okazać silniejszemu swoją gorliwość. Podczas zawodów sportowych zwykle przegrany podaje rękę zwycięzcy, aby zamanifestować, że mimo porażki, potwierdza przyjazne związki. Dlatego też gdy młody biznesmen wyciąga na powitanie rękę do starszego kolegi, może to być poczytane bądź za zuchwałość („możesz pocałować mnie w rękę”), bądź jako gest pokory („jesteś zwycięzcą”). I znów, jak w sytuacjach towarzyskich, problem można rozstrzygnąć, obserwując drobne oznaki ruchów intencjonalnych i starając się zaaranżować działanie jednoczesne. Zważywszy na skomplikowaną przeszłość i poplątaną teraźniejszość tego obyczaju, można by się spodziewać, że w coraz mniej sformalizowanym świecie współczesnym uścisk dłoni jest w zaniku, i w niektórych kontekstach, jak się zdaje, tak jest. Powitania towarzyskie stają się coraz bardziej werbalne. Gdzieś w połowie naszego wieku specjaliści od grzeczności orzekli, że „w Wielkiej Brytanii zwyczaj wymieniania uścisku dłoni przez poznające się osoby ulega zanikowi”. Dużo częściej jednak uścisk dłoni wymieniają dwaj mężczyźni niż mężczyzna i kobieta czy dwie kobiety. Według moich obserwacji dwie trzecie wszystkich uścisków dłoni wymieniają między sobą mężczyźni, a z pozostałej jednej trzeciej trzykrotnie więcej przypada na osoby płci przeciwnej niż na same kobiety. Liczby te współgrają z historią tego obyczaju, jako że mężczyźni przejęli go jako część składową zawierania układu, a potem dodali do tego funkcję powitalną, nadając tej typowo męskiej czynności, że się tak wyrażę, podwójną wartość. Kobiety wymieniające uścisk dłoni z mężczyznami przejęły tę czynność jako kontynuację całowania w rękę, ale ponieważ nie uzyskały jeszcze równorzędnej roli w biznesie, rzadko stosują układowe uściski dłoni. Kobiety nigdy nie całowały też w rękę innych kobiet, dlatego rzadko w ogóle stosują między sobą uściski dłoni w którejkolwiek z ich funkcji i są najmniej liczną grupą osób, które to robią. Ostatnia uwaga, jaką można sformułować na temat uścisków rąk, może wydawać się oczywista, ale jednak jest ważna. Chodzi o to, że ta forma kontaktów cielesnych nie występuje między kochankami. W większości krajów nie występuje ona też u par małżeńskich. Gdy zapytać żonatego od, powiedzmy, dwunastu lat Anglika, kiedy ostatnio witał się z żoną uściskiem dłoni, w odpowiedzi usłyszymy raczej, że dwanaście lat temu niż że dwanaście dni temu. Jest to niewątpliwie najmniej romantyczny ze wszystkich przyjaznych kontaktów cielesnych. We wszystkich omawianych w tym rozdziale zachowaniach, od pełnego objęcia poczynając, a na pocałunku kończąc, występuje silny element seksualny. Wszystkie one wywodzą się z tego samego źródła podstawowego i wszystkie są częstsze między kochankami i u par małżeńskich niż u dorosłych występujących w innych rolach. Takie kontakty w relacjach między mężczyznami zazwyczaj stają się możliwe tylko w specjalnych okolicznościach. W odróżnieniu do nich uścisk dłoni, mający swe korzenie nie w czułym obejmowaniu się, lecz w typowo męskim akcie zawierania układu, nie wiąże się z tego rodzaju komplikacjami. Nawet gdy w jego historii pojawiło się całowanie w rękę, nie zmieniło to charakteru zjawiska, ponieważ był to już pocałunek sformalizowany i odseksualizowany, który wyrażał jedynie szacunek. Silni mężczyźni mogli więc potrząsać sobie wzajemnie ręce, dopóki im nie zsiniały, nie ryzykując, że wywołają jakieś miłosne skojarzenia. Samo potrząsanie w powietrzu splecionymi dłońmi, tak typowe dla tej czynności, sprawia, że gest ten ma w sobie coś szorstkiego i mało delikatnego, co nawet z pewnej odległości wyraźnie różni go od miłosnego trzymania się za ręce. W niniejszym rozdziale przyjrzeliśmy się zachowaniom ludzi dorosłych wobec siebie w miejscach publicznych i stwierdziliśmy, w jaki sposób wszechogarniające i nie hamowane przejawy intymności okresu niemowlęcego uległy ograniczeniom, zostały poszufladkowane i oznakowane. Można by powiedzieć, że stało się tak dlatego, iż dorośli potrzebują więcej niezależności działania i większej mobilności niż niemowlęta i że bardziej rozległe kontakty cielesne ograniczyłyby ich w tym zakresie. Wyjaśniłoby to zredukowanie ilości czasu przeznaczonego na autentyczne kontakty cielesne, ale nie zredukowanie intymności tych kontaktów, które wszak ciągle funkcjonują. Można by powiedzieć, że stało się tak dlatego, iż dorośli nie potrzebują tak wielu kontaktów cielesnych; lecz jeśli tak jest, to dlaczego spędzają oni tak wiele czasu, oddając się intymności z drugiej ręki, a więc za pośrednictwem książek, filmów, sztuk i telewizji, i dlaczego popularne piosenki nieustannie głoszą potrzebę intymności? Można by powiedzieć, że nasza niechęć do dotyku wiąże się ze statusem – że nie życzymy sobie, aby dotykały nas osoby stojące niżej, a nie ośmielamy się dotykać osób stojących wyżej od nas; ale jeśli tak, to dlaczego nie wykazujemy więcej intymności w stosunku do równych nam? Można by powiedzieć, że nie chcemy, aby naszą intymność mylić z intymnością kochanków, ale jak wyjaśnić to, że sami kochankowie w porównaniu z tym, co robią na osobności, na widoku publicznym tak bardzo ograniczają przejawy intymności? Wszystkie te wyjaśnienia zawierają odpowiedzi częściowe, które jednak nie składają się na pełną odpowiedź. Jak się wydaje, tym czynnikiem jest silny efekt więzi, jaki rodzi bliski kontakt cielesny w stosunku do tych, którzy w nim uczestniczą. Nie możemy być fizycznie blisko siebie, nie będąc „blisko” pod względem emocjonalnym. W naszym współczesnym pełnym pośpiechu życiu powstrzymujemy się od takiego zaangażowania, nawet jeśli go potrzebujemy. Nasze stosunki międzyludzkie są zbyt szerokie, zbyt powierzchowne i często zbyt nieszczere, abyśmy mogli ryzykować wchodzenie w autentyczne procesy intymności cielesnej prowadzące do tworzenia więzi. W bezlitosnym świecie biznesu możemy zapomnieć o dziewczynie, z którą tylko wymieniliśmy uścisk dłoni, możemy zdradzić kolegę, któremu tylko położyliśmy rękę na ramieniu, ale co by było, gdyby kontakty cielesne były bardziej intensywne? Co by było, gdybyśmy doświadczali w nich większej intymności, nawet tam, gdzie nie występuje czynnik seksualny? Wówczas bez wątpienia zobaczylibyśmy, jak słabnie nasza determinacja, jak w chwilach wymagających twardych decyzji zamiera w nas duch współzawodnictwa. Jeśli sami nie odważamy się wystawiać na takie niebezpieczeństwa i tak silnie się angażować w sposób nie uznający żadnej logiki, zapewne nie chcemy też, aby inni nam o tym przypominali swoim ostentacyjnym zachowaniem w miejscach publicznych. Młodzi kochankowie muszą tego przestrzegać i ograniczyć intymność do miejsc prywatnych, a jeśli nie zastosują się do naszych życzeń, uczynimy z tych zasad przedmiot uregulowań prawnych. Sprawimy, że przejawianie intymności w miejscach publicznych będzie uznane za przestępstwo. I tak właśnie jeszcze do dnia dzisiejszego w niektórych rozwiniętych i cywilizowanych krajach publiczne całowanie się pozostaje czynem przestępczym. Czułe dotykanie się uchodzi za niemoralne i nielegalne. Subtelne przejawy intymności prawnie zrównane są z kradzieżą. Należy się więc z tym kryć, żeby przypadkiem inni nie zobaczyli, co tracą! Mówi się niekiedy, że gdyby tylko wszyscy zaciekli obrońcy moralności publicznej objęli się z miłością, pogłaskali po twarzach i ucałowali w policzki, mogliby nagle poczuć, że czas iść do domu i pozwolić reszcie społeczeństwa kultywować miłość i przyjaźń bez narażania się na wściekłą zazdrość. Ale nie ma sensu traktować ich z pogardą, bowiem społeczeństwo samo szyje sobie kaftan bezpieczeństwa. Rojne zoo, w którym żyjemy, nie jest idealną oprawą dla przejawów intymności. Cierpi ono na „zanieczyszczenie demograficzne”. Wpadamy na siebie i przepraszamy się wzajemnie, zamiast wyciągnąć do siebie ręce i zacząć się dotykać; zderzamy się czołowo i klniemy, zamiast ze śmiechem wpaść sobie w objęcia. Wokół są tylko ludzie obcy, więc musimy się powstrzymywać. Wydaje się, że nie ma innej możliwości. Możemy sobie to zrekompensować jedynie zwiększając liczbę przejawów intymności prywatnej, ale często i tego nie robimy. Postępujemy tak, jakbyśmy naszą powściągliwość zachowania w miejscach publicznych przenosili na łono rodziny. Dla wielu ludzi rozwiązaniem jest oddawanie się intymności z drugiej ręki i dlatego spędzają oni całe godziny, gorliwie oglądając namiętne dotyki i uściski zawodowców, ukazujących się na ekranach telewizyjnych i kinowych, słuchając nie kończących się słów o miłości w piosenkach lub czytając o niej w powieściach i czasopismach. Niektórzy korzystają z innych, bardziej zamaskowanych możliwości, o czym przekonamy się na następnych stronach tej książki. 5. INTYMNOŚĆ WYSPECJALIZOWANA Badając zachowania niemowląt i kochanków, przekonujemy się, że stopień intymności fizycznej między dwoma zwierzętami ludzkimi jest proporcjonalny do stopnia ich wzajemnego zaufania. Przeludnienie, będące cechą współczesnego życia, sprawia, że jesteśmy otoczeni przez ludzi obcych, którym nie ufamy w pełni, i dlatego tak bardzo staramy się zachować wobec nich dystans. Świadczą o tym wyszukane sposoby unikania innych, jakie można zaobserwować na każdej ruchliwej ulicy. Ale szaleńcze tempo miejskiego życia wywołuje stres, a stres rodzi niepokój i poczucie niepewności. Intymność łagodzi takie uczucia, i stąd, paradoksalnie, im bardziej jesteśmy zmuszani do trzymania się z dala od siebie, tym bardziej odczuwamy potrzebę kontaktów cielesnych. Jeśli ci, których kochamy, są dostatecznie kochający, wówczas zasób intymności, którą nas obdarzają, jest wystarczający i możemy wyjść na zewnątrz stawiając czoło światu z odpowiedniej odległości. Ale przypuśćmy, że jest inaczej; przypuśćmy, że nie udało się nam jako osobom dorosłym utworzyć ścisłych związków z przyjaciółmi czy kochankami i że nie mamy dzieci; co wówczas robimy? Albo przypuśćmy, że udało nam się skutecznie zawrzeć takie związki, ale uległy one rozbiciu albo też usztywniły się, zobojętniały i spowodowały oddalenie, a „miłosne” obejmowanie się i pocałunki zamieniły się w sformalizowany i publicznie wykonywany uścisk dłoni. Co wtedy? Wiele osób narzeka na taką sytuację, ale jakoś ją znosi. Istnieją jednak pewne rozwiązania, a jednym z nich jest zatrudnienie zawodowych dotykaczy, aby ci w pewnym stopniu zrekompensowali nam niedostatki dotykaczy amatorskich, którzy nie potrafią dostarczyć nam odpowiedniej dawki intymności cielesnej. Kim są owi zawodowi dotykacze? Otóż mogą to być dosłownie jacykolwiek obcy lub niemal obcy nam ludzie, którzy pod pretekstem świadczenia nam jakiegoś rodzaju usług specjalistycznych muszą dotykać naszego ciała. Pretekst jest konieczny, gdyż oczywiście nie chcemy przyznać, że w poczuciu niepewności mamy potrzebę, aby wejść w kojący kontakt z ciałem innego człowieka. Byłoby to oznaką słabości, niedojrzałości i regresu; godziłoby to w nasz wizerunek samych siebie jako ludzi niezależnych i dojrzałych, którzy potrafią sobą kierować. Dlatego też naszą porcję intymności musimy otrzymać w jakiejś zamaskowanej formie. Jedną z najpopularniejszych i najbardziej rozpowszechnionych metod jest zafundowanie sobie jakiejś choroby. Oczywiście nic poważnego, ot jakieś łagodne schorzenie, które pobudzi inne osoby do wykonania kojących czynności o pewnej dozie intymności. Większość ludzi sądzi, że niewielka dolegliwość, jakiej stali się ofiarą, jest spowodowana tym, iż mieli nieszczęście przypadkowo zetknąć się z jakimś nieprzyjaznym wirusem, bakterią czy jakimś innym pasożytem. Gdy na przykład kogoś powali atak paskudnej grypy, sądzi on, że to samo powinno się przytrafić każdemu, kto właśnie dokonywał zakupów w ruchliwym sklepie czy podróżował stojąc w zatłoczonym autobusie albo też przeciskał się przez tłum ludzi na jakimś przyjęciu, gdzie nieustannie słychać było kasłanie i kichanie, rozsiewające chorobotwórcze bakterie. Fakty nie potwierdzają jednak słuszności takiego poglądu. Wiele osób w podobny sposób wystawionych na zarażenie nawet podczas największego nasilenia epidemii grypy nie zapada na tę chorobę. Jak to się dzieje, że udaje się im uniknąć infekcji? Dlaczego zwłaszcza osobom pracującym w lecznictwie tak znakomicie udaje się zachować dobry stan zdrowia? Są oni przecież codziennie, bardziej niż ktokolwiek inny, i to nieustannie, masowo wystawieni na możliwość zarażenia się, a jednak chorują chyba nieproporcjonalnie rzadko. Pomniejsze dolegliwości nie są więc, jak się zdaje, kwestią nieszczęśliwego trafu. We współczesnym mieście wszędzie czyhają na nas złośliwe mikroby. Niemal codziennie i prawie wszędzie, chodząc i oddychając, stykamy się z nimi w ilości wystarczającej do wywołania w nas jakiegoś rodzaju infekcji. Jeśli udaje nam się nie ulec im, to nie dlatego, że zdołaliśmy uniknąć zarazków, lecz dlatego, że nasze ciało jest wyposażone w bardzo skuteczny system obronny, pozwalający nam każdego tygodnia unicestwić całe ich zastępy. Jeśli się im poddajemy, to nie dlatego, że przypadkowo zostaliśmy wystawieni na ich działanie, lecz dlatego, że z jakichś przyczyn uległa osłabieniu obronność naszego organizmu. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy (poza przesadnym przestrzeganiem higieny osobistej!) jest uleganie nadmiernym stresom i napięciom wynikającym z życia w wielkim mieście. Taki stan osłabienia wydaje nas na pastwę nieprzyjaznych drobnoustrojów, które w licznych odmianach i w wielkich ilościach zamieszkują nasze środowisko. Na szczęście choroba leczy się sama, gdyż kładąc nas do łóżka, dostarcza nam tych właśnie wygód, których nam przedtem brakowało. Można to określić jako zespół „niemowlęctwa w proszku”. „Kiepsko” czujący się mężczyzna przybiera wygląd człowieka słabego i bezbronnego i zaczyna wysyłać żonie silnie działające sygnały pseudoniemowlęce. Ona zaś odpowiada odruchowo „rodzicielstwem w proszku” i zaczyna mu matkować, otulając go w łóżku (kołysce) oraz podając mu gorący bulion i lekarstwa (papki dla niemowląt). Jej głos staje się miękki (matczyne gruchanie), a ona krząta się koło niego, kładzie mu rękę na czole i obdarza go różnymi innymi przejawami intymności, których mu brakowało przedtem, gdy był zdrowy i silny, a których wówczas tak samo potrzebował. Lecznicze działanie tych kojących czynności czyni cuda i wkrótce mężczyzna wraca do zwykłej aktywności, stawiając czoło nieprzyjaznemu światu zewnętrznemu. Ten opis nie insynuuje żadnego symulanctwa. Dla pacjenta liczy się przede wszystkim to, że jest naprawdę, w sposób widoczny, chory i może pobudzić inną osobę do okazania tak mu potrzebnej pseudomacierzyńskiej troski. Tym tłumaczy się częste występowanie bardzo osłabiających, ale stosunkowo łagodnie przebiegających schorzeń wywołanych czynnikami emocjonalnymi. Ważne jest nie tylko to, że się jest chorym, ale też to, że inni to widzą. Ktoś może uznać, że jestem cyniczny, ale nie jest to moją intencją. Życiowy stres, który rodzi w nas zwiększoną potrzebę pociechy i intymności ze strony naszych najbliższych i popycha nas w ciepłe objęcia „dziecinnego łóżeczka”, jest cennym mechanizmem społecznym i nie należy z niego kpić. Mechanizm ten jest w istocie tak pożyteczny, że dzięki niemu zaczął się rozwijać jeden z najważniejszych przemysłów. Mimo całego wspaniałego rozwoju technicznego współczesnej medycyny i tak zwanego ujarzmienia natury wciąż zdumiewająco często zapadamy na zdrowiu. Większość ofiar choroby nie trafia na oddziały szpitalne. Są pacjentami przychodni, klientami aptek lub po prostu leczą się domowymi sposobami. Cierpią na wiele różnych pospolitych schorzeń, takich jak kaszel, katar, grypa, ból głowy, alergie, bóle pleców, angina, zapalenie krtani, bóle żołądka, owrzodzenie dwunastnicy, biegunka, wysypki i tym podobne. Moda zmienia się z pokolenia na pokolenie – dawniej mieliśmy „wapory”, a dziś mamy „wirusa” – ale zasadniczo lista wciąż pozostaje niezmienna. Biorąc pod uwagę częstość występowania, takie właśnie przypadki stanowią znakomitą większość wszystkich współczesnych chorób. Na przykład w Wielkiej Brytanii, w celu leczenia drobnych schorzeń dokonuje się ponad 500 milionów zakupów farmaceutycznych rocznie, co daje w przeliczeniu około dziesięciu schorzeń rocznie na głowę ludności. Na produkty te wydaje się rocznie około 100 milionów funtów. Ponad dwie trzecie tych incydentów chorobowych nie wymaga interwencji lekarza. Przyczyna tego stanu rzeczy jest dość prosta. Liczba ludności nieustannie wzrasta, przez co nasze wspólnoty stają się coraz bardziej przeludnione i zestresowane. Rosnąca liczba ludzi oznacza, że jest coraz więcej pieniędzy na badania naukowe w zakresie medycyny, która znajduje coraz lepsze sposoby leczenia. Tymczasem jednak liczba ludności wciąż rośnie, stresy stają się coraz większe i tym samym rośnie podatność na choroby. Wzrasta więc zapotrzebowanie na badania naukowe w zakresie medycyny, i tak dalej, łeb w łeb, w wyścigu do wymarzonej, wolnej od chorób przyszłości, która nigdy nie nadejdzie. Ale przypuśćmy przez chwilę, że jestem nadmiernym pesymistą; przypuśćmy, że dzięki jakiemuś cudownemu wynalazkowi w medycynie zostały wreszcie pokonane i wytępione wszystkie mikroby. Czy osiągniemy wówczas w końcu stan, w którym sponiewierany i emocjonalnie okaleczony mieszkaniec wielkiego miasta nie będzie już mógł wygodnie i bezkarnie spocząć na łożu boleści? Szanse na taki cud są bardziej niż odległe, ale nawet gdyby się on wydarzył, potencjalne „niemowlę w proszku” ma kilka innych możliwości, z których już obecnie często korzysta. W braku stosownych wirusów czy bakterii można zawsze ulec „załamaniu nerwowemu”. Pomniejsze dolegliwości psychiczne mają tę zaletę, że mogą się pojawić zawsze, gdy brakuje mikrobów. W istocie rzeczy są one tak skuteczne, że nawet morderca może powołać się na „chwilową niepoczytalność”, a tym samym usprawiedliwić swoje postępowanie i jako „chwilowe niemowlę” uzyskać złagodzenie kary. Powoływanie się na katar, który dokuczał sprawcy w chwili popełniania morderstwa, jest mniej skuteczne, ale siła sprawcza załamania nerwowego jako sposobu na przeżycie w sytuacji krańcowego stresu nie da się zakwestionować. Pewna niedogodność polega na tym, że wielu łagodniejszym odmianom schorzeń psychicznych nie towarzyszą objawy niezbędne do wywołania tak bardzo pożądanych reakcji, które mają przynieść pociechę. By wywołać pożądaną reakcję, osoba z zaburzeniami emocjonalnymi musi uciec się do środków ostatecznych. Nie wystarcza tu cierpienie wewnętrzne, dopiero solidny i głośny atak histerii daje powalonemu ciału szansę, że jakiś gorliwy pocieszyciel otoczy je ramionami, przynosząc ukojenie. Gdy załamanie przybierze bardziej gwałtowną formę, ramiona, uciekając się do siły, mogą działać ograniczająco, ale nawet wtedy nie wszystko jest stracone, bowiem cierpiącemu udaje się w ten desperacki sposób osiągnąć jakiś rodzaj intymnego kontaktu cielesnego z innym człowiekiem. Klęskę ponosi jedynie wtedy, gdy całkowicie straci panowanie nad sobą i znajdzie się w kompletnym odosobnieniu, jakim jest samouścisk, wymuszony przez płócienne rękawy kaftanu bezpieczeństwa. Inną możliwością, którą można się posłużyć w braku obcych zarazków, jest wykorzystanie własnych drobnoustrojów endogennych, czyli takich, które nosi się w sobie przez całe życie. Aby wyjaśnić, jak to działa, musimy przyjrzeć się dokładniej, i to w powiększeniu mikroskopowym, zewnętrznym powierzchniom naszego ciała. Jak się zdaje, wiele osób wyobraża sobie, że wszystkie mikroby są wstrętne i że ich istnienie zawsze oznacza chorobę i brud, ale nie jest to prawda. Każdy bakteriolog potwierdzi, że jest to tylko współczesny mit nowej religii, jaką jest higiena, religii, której wyznawcy, dzięki modlitwom przy użyciu aerozolu, „wyzbywają się wszystkich możliwych zarazków”, w której rolę święconej wody spełnia płyn antyseptyczny i w której bóg jest całkowicie sterylny. Oczywiście nie da się zaprzeczyć, że istnieją mikroby złośliwe i śmiercionośne, które powinniśmy niszczyć z całą bezwzględnością. Ale co robić z tymi, których jedynym życiowym zadaniem jest niszczenie innych? Czy naprawdę pragniemy zniszczyć wszystkie znane nam mikroby? Prawda jest taka, że każdego z nas chroni olbrzymia armia przyjaznych nam drobnoustrojów, które nie tylko nam nie przeszkadzają, ale wprost przeciwnie, aktywnie pomagają nam w utrzymaniu zdrowia. Na każdym centymetrze kwadratowym naszej zdrowej i czystej skóry znajduje się przeciętnie pięć milionów mikrobów. Zwykła ślina wypluta z ust zawiera od dziesięciu milionów do miliarda bakterii w każdym centymetrze sześciennym. Podczas każdej defekacji wydalamy sto miliardów mikrobów, ale wkrótce ich liczba w naszym ciele zostaje uzupełniona. Jest to normalny stan każdego dorosłego zwierzęcia ludzkiego. Gdyby udało się uwolnić od mikrobów na całe życie, znaleźlibyśmy się w bardzo niekorzystnej sytuacji. Pomijając inne skutki, stalibyśmy się mniej odporni na obce i naprawdę złośliwe mikroby, z którymi od czasu do czasu musimy się stykać. Wiemy o tym dzięki starannie przeprowadzonym eksperymentom na zwierzętach laboratoryjnych. Naturalna flora bakteryjna w naszym ciele jest więc dla nas bardzo pożyteczna, ale w tym właśnie tkwi pewien haczyk. Za pożyteczne usługi musimy płacić naszym obrońcom pewną cenę, bo inaczej mogą się one wymknąć spod kontroli, gdy zostaniemy poddani nadmiernemu stresowi. Przyczyną niektórych chorób nie jest infekcja, lecz gwałtowna erupcja i „przeludnienie” w szeregach naszych własnych „normalnych” drobnoustrojów. Wówczas nie pomaga stosowanie zasad higieny w życiu publicznym, dzięki którym możemy przeciąć drogę szerzącym się infekcjom; wówczas nie „łapiemy” bowiem chorób – ich czynniki sprawcze nosimy w sobie. Mechanizm ten sprawdza się szczególnie w wielu zaburzeniach przewodu pokarmowego, na które tak często zapadają pacjenci zestresowani. Mając „problemy żołądkowe” przypisujemy je zwykle temu, że zjedliśmy „coś niewłaściwego”, ale zdumienie budzi to, co może bezkarnie pochłonąć człowiek zdrowy i szczęśliwy. Niemal wszystkie lekkie dolegliwości żołądkowe i jelitowe, które nas trapią, są prawdopodobnie spowodowane zaburzeniami emocjonalnymi, które wynikają z nieprzystosowania i napięć współczesnego życia. By sobie to uzmysłowić, wystarczy obejrzeć film przyrodniczy o stadzie zdrowych sępów zamieszkujących równinę afrykańską, pożerających zepsute i rozkładające się ścierwo – co prędzej wywoła wymioty u nas niż u konsumentów. Trzecia możliwość otwierająca się przed człowiekiem potrzebującym pociechy jest bardziej drastyczna. Nie mogąc zapaść na chorobę psychiczną czy endogenną, przy odrobinie świadomie wspieranej nieuwagi można stać się niezmiernie podatnym na nieszczęśliwe wypadki. Gdy w wyniku potknięcia człowiek złamie sobie nogę w kostce i zaczyna narzekać, że jest „bezradny jak niemowlę”, w mgnieniu oka, jak niemowlę, uzyskuje pomoc i wsparcie. Ale przecież nieszczęśliwe wypadki na pewno zdarzają się przypadkowo. Oczywiście, ale jednak zastanawia, do jakiego stopnia ludzie różnią się między sobą pod względem podatności na „przypadkowe” obrażenia. Podczas niedawnych badań nad podłożem emocjonalnym chorób pacjentów leczonych w szpitalu z różnych powodów użyto jako grupy kontrolnej pewnej liczby ofiar wypadków, zakładając, że w łóżkach szpitalnych znaleźli się oni przypadkowo. Okazało się jednak, że było to dalekie od prawdy, bowiem właśnie ofiary wypadków cierpiały na więcej zaburzeń emocjonalnych niż inni chorzy. Tak więc nasz zestresowany i poszukujący pociechy mieszkaniec wielkiego miasta ma do wyboru kilka metod, by w stosowny sposób stać się bezradnym i pobudzić otaczające go osoby do okazania mu kojących przejawów intymności. Łagodna choroba, na którą zapada się od czasu do czasu, przynosi korzyść i jeśli nie da się tej korzyści uzyskać jednym sposobem, zawsze istnieje jakiś inny. Ta metoda generowania intymności u dorosłych ma też jednak swoje minusy. Zawsze stawia chorego w pozycji uległości. Aby zwrócić na siebie uwagę i uzyskać pociechę związaną ze swoją dolegliwością, konieczne jest rzeczywiste okazanie niższości, czy to fizycznej, czy to psychicznej, wobec swoich pocieszycieli. Inaczej jest między kochankami, którzy „miękną” wspólnie, na zasadzie wzajemności, co nie wpływa na obniżenie ich statusu społeczno-towarzyskiego. Co więcej, ciepła, przynosząca pacjentowi ukojenie kąpiel stygnie, gdy tylko odzyska on zdrowie i siły – wtedy gwałtownie kończą się czułe przejawy intymności ze strony tych, którzy się nim opiekowali. Satysfakcja była krótkotrwała, jedynym zaś sposobem na to, by ją przedłużyć, jest chroniczne inwalidztwo, w którym jak głosi powiedzonko „człowiek cieszy się kiepskim zdrowiem”. Poza przedłużeniem statusu niższości niesie to ze sobą pewne nowe niebezpieczeństwo, jakim jest eskalacja schorzeń. Wzniecony płomyk, który miał ogrzać, może się wymknąć spod kontroli i spalić cały dom. Nawet przy krótkotrwałym zastosowaniu istnieje zawsze ryzyko długotrwałej szkody dla organizmu, o czym boleśnie przekonują się cierpiący na chorobę wrzodową. Jednakże wielu osobom nie umiejącym znosić napięć współczesnego życia opłaca się ryzykować. Chwilowe wytchnienie jest lepsze niż żadne. Przy odrobinie szczęścia osoby takie mogą wówczas doładować sobie emocjonalne akumulatory, co, jeśli ująć to w kategoriach biologicznych, we współczesnym zatłoczonym środowisku społecznym jest bardzo cennym sposobem na przetrwanie. Jakkolwiek pociecha uzyskana w ten sposób w sporej części pochodzi od osób najbliższych pacjentowi, u których iloraz intymności na ogół znacznie wzrasta, zjawisko „zachorowania” dostarcza dodatkowej satysfakcji, wynikającej z intymnego zainteresowania grupy osób mniej pacjentowi znanych, mianowicie przedstawicieli profesji medycznej. Lekarze mają „patent na dotykanie”, i to w taki sposób, jaki pod względem intymności jest niedostępny dla większości dorosłych. Mając intuicyjną świadomość wagi tego elementu ich pracy, dobrze znają oni leczniczą wartość „zachowania się przy łóżku”. Przynoszące otuchę cicho wypowiedziane słowa, zdecydowane dotknięcie ręki badającej puls, opukiwanie klatki piersiowej czy obracanie głowy podczas badania oczu i ust, są to czynności o charakterze kontaktów cielesnych, które dla pewnych osób są skuteczniejsze niż setki pigułek. Niekiedy lekarz zaleca hospitalizację jedynie z przyczyn emocjonalnych. Jest to niezbędne dla osobnika, u którego jedyne źródło stresu pochodzi ze świata zewnętrznego. Pozostając w domu i kładąc się tam do łóżka, ucieka on przed szkodliwym dla niego napięciem. Ale jeśli napięcie istnieje w domu, nie istnieje możliwość takiej ucieczki. Jeśli napięcia emocjonalne powstają w rodzinie, sypialnia nie stanowi niezbędnej kryjówki, w której można się schować i znaleźć upragnioną pociechę. Wówczas jedyną ucieczką jest łóżko szpitalne i modlitwa o to, by godziny odwiedzin trwały jak najkrócej. Jak widać, dla łaknącej intymności osoby dorosłej rozwiązanie medyczne ma swoje dobre i złe strony i najlepiej byłoby oczywiście poszukać czegoś innego. Osoba religijna może doznać niczym nie zmąconej pociechy z rąk księdza, ale jeśli jest to niewykonalne, można jeszcze skorzystać z innych rodzajów kontaktów przynoszących ukojenie. Możemy więc dostarczyć sobie przyjemności, jakie daje cała bujna dziedzina formowania i upiększania ciała z udziałem armii zawodowych dotykaczy, którzy tylko czekają, żeby nas nacierać, klepać, głaskać, gładzić i szczypać niemal w każdą część ciała, którą zechcemy im wskazać. Jest to coś w rodzaju „zdrowej medycyny”, gdzie nieprzyjemny stygmat choroby zastępuje atmosfera, w której decydującą rolę odgrywa gimnastyka lub kosmetyka. Tak się przynajmniej wydaje. Ale i tu istnieje silnie działający element kontaktu cielesnego jako celu samego w sobie, który leży u podłoża wszystkich tych zabiegów. Poddanie się masażowi całego ciała w wykonaniu młodej masażystki jest dla mężczyzny czymś prawie tak intymnym jak odbycie z nią stosunku. W pewnym sensie jest nawet czymś więcej, gdyż pełny masaż wymaga aktywnego kontaktu cielesnego z niemal każdą częścią ciała przy zastosowaniu wszelkiego rodzaju ugniatania, dotykania i innych rytmicznych ruchów. W tym jednak, że tak powiem, tkwi sęk, gdyż dla niektórych mężczyzn taka interakcja, choć nie występuje w niej bezpośredni kontakt płciowy, jest jednak zbyt bliska, by móc przynieść ukojenie. Być może poprawniejsze byłoby stwierdzenie, że jako środek na ukojenie jest ona zbyt bliska w społeczeństwie zachodnim. Masowanie ciała w warunkach całkowitej prywatności przynosi wiele zadowolenia, ale publiczny wizerunek gabinetu masażu nie jest w naszej kulturze taki, jaki być powinien. Jedną z panujących tu tendencji jest ograniczenie domniemanego erotyzmu związanego z tymi zabiegami przez wprowadzenie rozdziału płci: mężczyzn masują mężczyźni, a kobiety masują kobiety. I ta praktyka nie spowodowała jednak szerokiej akceptacji tej w swojej istocie nieszkodliwej formy kojących kontaktów, jakie są możliwe we współczesnym społeczeństwie. Eliminując kontakt heteroseksualny, nieuchronnie stworzono grunt dla niejasnych aluzji na temat homoseksualizmu. Tylko sportowcom oszczędzone są takie insynuacje. Bokser czy zapaśnik nie mają z tym żadnego problemu. Podobnie jak zwycięscy piłkarze, którzy mogą się namiętnie ściskać na oczach tłumu, nie wywołując tym komentarzy z racji odgrywanej niewątpliwie męskiej i nacechowanej agresją roli, tak też bokser może oddawać się rozkoszom masażu nie wywołując żadnych wrogich komentarzy. Teoretycznie reszta społeczeństwa mogłaby pójść w jego ślady i robić to samo bez znamion zaangażowania płciowego, niezależnie od tego, kto masuje kogo, ale w praktyce to się jakoś nie udaje, i dlatego nie korzystająca z masażu większość musi gdzie indziej szukać dorosłej intymności cielesnej. Jednym ze sposobów rozwiązania tego problemu jest zwiększenie liczby uczestników i wyeliminowanie atmosfery właściwej dla intymnej „pary”. Osiąga się to w licznych salach gimnastycznych i tzw. kuźniach zdrowia, gdzie grupy ludzi zbierają się celem uprawiania rozmaitych ćwiczeń, które mogą wymagać różnorodnych kontaktów cielesnych, pozbawionych jednak podtekstu, jaki towarzyszy kontaktom „dwojga przyzwalających dorosłych w warunkach prywatności”. Inną metodą jest zastąpienie żywego masażysty czy żywej masażystki całkowicie bezpłciowym urządzeniem, które zamiast obejmować czule ramionami, obejmuje bezosobowym płóciennym pasem, dostarczając mechanicznego kontaktu intymnego. Rozwiązaniem częściej stosowanym jest ograniczenie kontaktów cielesnych do mniej intymnych części ciała ludzkiego. Tutaj wkraczamy w nie budzącą żadnych zastrzeżeń dziedzinę fryzjerstwa i kosmetyki, zatrzymując się jeszcze tylko, by po raz ostatni rzucić życzliwym okiem na dziedzinę masażu, w której niektórzy specjaliści próbują stosować podobne ograniczenie i nieśmiało reklamują tylko „masaż ramion i nóg”. Ponieważ w zachodnim społeczeństwie wszyscy wystawiamy swoje głowy na widok publiczny, fryzjer, wykonując swoją wymagającą kontaktów cielesnych pracę, nie naraża się na oskarżenia o nadmierną ekspozycję nagości. To, czym się zajmuje fryzjer lub fryzjerka, jest dobrze widoczne. Jednak dotykanie czyjejś głowy, jak się przekonaliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, zwykle jest zarezerwowane dla osób najbliższych, a zwłaszcza jest charakterystyczne dla czułych kontaktów dwojga młodych kochanków. Między obcymi sobie ludźmi dorosłymi stanowi to niemal tabu i dlatego fryzjer, w przebraniu specjalisty od kosmetyki, może zaspokoić istotne potrzeby złaknionego kontaktów dorosłego. Nie oznacza to, że kosmetyka jest nieważna, lecz jedynie to, że fryzjerstwo jest czymś więcej, niż na to wygląda. Pielęgnowanie głowy przez iskanie w swojej podwójnej roli kosmetyczno-intymnej praktykują ludzie od tysięcy lat. Uwzględniając naszych przodków z rzędu naczelnych, możemy spokojnie powiedzieć, że nawet miliony lat. Skrupulatne i delikatne przebieranie palcami, jakie można zaobserwować w małpiarniach, gdy jakaś małpa z czułością przegląda owłosienie na głowie swojej towarzyszki lub towarzysza, nie pozostawia wiele wątpliwości co do intymnych treści tych czynności. Samo zadowolenie z utrzymania czystości nie wyjaśnia błogiej ekstazy, w jakiej znajduje się iskana małpa. Podobnie jest z nami, z tym tylko, że w odróżnieniu od włochatych małp nie możemy oczywiście rozciągnąć takiej interakcji na całe ciało. W miejscach, gdzie przykrywamy swoją nagą skórę ubraniem, możemy liczyć jedynie na zręczne i delikatne dotknięcia palców krawca, który podczas przymiarki poprawia na nas ubranie, co tylko w bardzo niewielkim stopniu przypomina dawno minione doznania towarzyszące iskaniu ciała. Dla małpy iskanie sierści przez inną małpę jest aktem więzi społeczno- towarzyskiej, nie można więc się dziwić z powodu odkrycia, że w dawnych czasach zawodowy fryzjer był rzadkością. Włosy były pielęgnowane w ten sposób przez najbliższe osoby, a nie przez osoby prawie nieznajome. W czasach, gdy żyliśmy w małych grupach plemiennych, było to oczywiście nieuchronne, ponieważ w danej grupie społecznej wszyscy się znali osobiście. Później, wraz z rewolucją miejską, gdy okazało się, że człowiek zaczyna się gubić w morzu obcych ludzi, pojawiła się tendencja, by pielęgnację włosów i inne związane z nią czynności ograniczyć do uczestnictwa osób bliskich. Jeszcze później, gdy w średniowieczu zaczęły się pojawiać coraz wymyślniejsze fryzury, wysoko postawieni członkowie społeczeństwa potrzebowali bardziej fachowych usług i wtedy też pojawił się zawód fryzjera. Początkowo paniom dostarczano intymne usługi fryzjerskie do zacisza ich buduarów, ale stopniowo otwierano bardziej efektywnie działające salony publiczne, tłumnie odwiedzane przez dbające o zachowanie szyku damy. Jednakże dopiero w drugiej połowie ubiegłego wieku stało się to obyczajem powszechnym. Wtedy też znacznie wzrósł popyt na te usługi. W roku 1851 w Londynie istniało już 2338 salonów fryzjerskich, ale pięćdziesiąt lat później, w roku 1901, liczba ta wynosiła już 7771, co oznacza, że tempo przyrostu było szybsze niż tempo przyrostu ludności miasta. Przyczyny były niewątpliwie częściowo ekonomiczne, ale może istniał także inny czynnik, jako że kobiety wiktoriańskie miały poważnie ograniczone inne możliwości nawiązywania kontaktów cielesnych. Normy zachowania uległy w tym okresie wielkiemu zaostrzeniu; w epoce takich surowych ograniczeń pieszczota rąk fryzjera musiała być mile widzianym przejawem intymności. Odważała się z niej korzystać coraz częściej coraz większa liczba kobiet. W naszym stuleciu zwyczaj ten wykroczył poza granice wielkich miast i rozprzestrzenił się wszędzie, nawet w najmniej szych miejscowościach, obejmując swym zasięgiem niemal całą ludność płci żeńskiej. Mając świadomość tego, że zabiegi fryzjerskie nie mogą dać współczesnym klientkom tyle intymności, ile by jej pragnęły, ta nowa rzesza zawodowych dotykaczy rozszerzyła zakres działalności, by swoją czułą troską objąć wszystkie odkryte miejsca na skórze. Popularne stały się różne rodzaje pielęgnacji rąk. Pojawiły się też zabiegi pielęgnacyjne twarzy. Zaczęto stosować maseczki borowinowe, wygładzać zmarszczki, tonizować skórę, demonstrować profesjonalny makijaż odpowiadający aktualnej modzie. „Piękno – oznajmił Vogue w roku 1923 – jest zajęciem pełnoetatowym”. Nie da się zaprzeczyć, że głównym motywem były efekty wizualne, ale ogromne znaczenie miały niewątpliwie także coraz intensywniejsze przejawy intymności dotykowej, jakie należało stosować dla uzyskania pożądanego efektu wizualnego. Wizyta we współczesnym salonie piękności byłaby niczym bez doznań dotykowych. Natomiast współczesny mężczyzna doświadcza niewielu przejawów takiej intymności. Niektórzy mężczyźni pozwalają sobie na manikiur i masaż głowy, a są tacy, którzy wciąż jeszcze od czasu do czasu golą się u fryzjera, ale dla większości wizyta w zakładzie fryzjerskim ogranicza się do szybkiego ostrzyżenia i nawet włosy myją potem sami w domu. Ciekawe, że fryzjerzy męscy robią, co mogą, by zwiększyć stopień intymności związanej ze zwykłym strzyżeniem, stosując przy tym pewien rytuał. Każdy mężczyzna może przy najbliższej wizycie u fryzjera posłuchać, jak fryzjer przygotowawczo manipulując nożyczkami, „tnie powietrze” przed każdym kolejnym przycięciem włosów, i przekonać się, że na każde przycięcie włosów przypada kilka cięć w powietrzu. Te cięcia w powietrzu nie spełniają żadnej funkcji mechanicznej, ale dają złudzenie wielkiej aktywności wokół głowy, co z kolei powiększa wrażenie „złożoności kontaktu”. Mimo to stopień intymności tych zabiegów jest dość niewielki i wydaje się dziwne, że dzisiejsi mężczyźni akceptują takie ograniczenia. Być może powrót dłuższych fryzur męskich przyniesie jakieś korzystne zmiany. Jak dotąd, należy jednak przyznać, że ich oznaki są nieliczne, a nawet jest raczej odwrotnie. Prawdę mówiąc, długie męskie włosy oznaczają gwałtowny regres nawet w zwykłym strzyżeniu, a mycie włosów wciąż odbywa się głównie w domu. Tylko w niektórych co elegantszych ośrodkach miejskich występują jakieś symptomy wpływu nowego stylu fryzur na pomnożenie zabiegów fryzjerskich, ale nie wiadomo jeszcze, czy styl ten będzie się rozwijał. Obecnie jest on uznawany za nową modę i minie jeszcze sporo czasu, zanim – jeśli przetrwa – odzyska powszechny szacunek, jakim cieszył się dawniej. Dla starszych mężczyzn nosi on na sobie niczym nie uzasadnione piętno „zniewieściałości”. Mężczyźni ci nie chcą jeszcze przyjąć do wiadomości, że ich krótkie fryzury powstały kiedyś głównie jako sposób na wszy, a naleganie na to, żeby wszyscy mężczyźni tak się strzygli, w epoce, gdy problem zawszenia już nie istnieje, jest całkowicie irracjonalne. Dopóki długie włosy kojarzą się niekorzystnie, wielu młodych ludzi nie będzie chciało ulegać nowej modzie, by wyciągnąć z niej ostateczne wnioski i oddać się rozkoszom, jakie dają bardziej wyszukane przejawy fryzjerskiej intymności. Chyba jedynym rodzajem intymności „kosmetycznej”, jakim współczesny mężczyzna cieszy się w większym stopniu niż kobieta, jest korzystanie z usług publicznych pucybutów, ale nawet ta usługa jest ostatnio w odwrocie. W większości dużych miast pojawia się co najwyżej jako ciekawostka w paru specjalnych miejscach. Pomijając kontakty oralno- genitalne, o których już mówiliśmy, jest to chyba jedyna chwila w życiu współczesnego mężczyzny, kiedy może doznać jakiegoś kontaktu cielesnego z innym człowiekiem znajdującym się w pozycji klęczącej, a na pewno jest to jedyny przypadek, gdy dzieje się to w miejscu publicznym. (Sprzedawca w sklepie obuwniczym przyjmuje inną pozycję – siada i pochyla się do przodu). Klęcząca pozycja pucybuta stwarza tak uderzające wrażenie służalczości, że chyba właśnie z tego powodu zawód ten zanika. W przeszłości można było łatwiej zaakceptować tego rodzaju pokaz uniżoności i dlatego nacechowane pokorą przejawy intymności przynosiły podwójną satysfakcję, ale obecnie, wraz z rosnącym poszanowaniem dla równości między ludźmi, taka jawna uniżoność stała się niemal krępująca. Symboliczne całowanie stóp uznajemy za przesadę i dlatego pucybut staje się ginącym gatunkiem. Nie chodzi o to, że nie reagujemy z przyjemnością na świadczone nam w poniżeniu usługi – nie zasłużyliśmy jeszcze na gratulacje z tego tytułu – chodzi raczej o to, że nie chcemy, aby widziano, że tak reagujemy. W dokonanym przez nas przeglądzie zawodowych dotykaczy znaleźli się jak dotąd: lekarz, pielęgniarka, masażysta, instruktor gimnastyki i specjalista od utrzymywania ciała w dobrej kondycji, fryzjer damski i męski, krawiec, manikiurzystka, kosmetyczka, specjalistka od makijażu, pucybut i sprzedawca w sklepie obuwniczym. Do tej listy można by dodać kilka zawodów pokrewnych, jak perukarz, kapelusznik, specjalista od chorób stóp, dentysta, chirurg, ginekolog i cały szereg reprezentantów medycyny oficjalnej czy półoficjalnej. Tylko kilka z nich zasługuje na jakiś specjalny komentarz. Intymny kontakt oralny z dentystą jest zwykle zbyt stresujący, by mógł nam sprawić jakąkolwiek przyjemność. Chirurg, którego intymność cielesna sięga dużo głębiej niż intymność nawet najbardziej namiętnych kochanków, także wywiera na nas niewielki wpływ emocjonalny z powodu stosowania środków znieczulających. Czynności wykonywane podczas badań ginekologicznych są tak podobne do miłosnych kontaktów typu ręka-genitalia, że i tu także, co jest paradoksem, intymność nie daje zadowolenia. Panująca w dzisiejszych czasach ściśle profesjonalna atmosfera gabinetów ginekologicznych redukuje też stopień skrępowania, gdyż obie strony bardzo uważają, aby nie doszło do niewłaściwej interpretacji występującego wtedy anatomicznego kontaktu płciowego. Podczas gdy trzymanie kobiety za rękę w czasie badania jej pulsu może dostarczyć dodatkowych doznań w postaci kojącej intymności cielesnej, dotykanie jej genitaliów jest czynnością tak dalece intymną, że natychmiast zaczynają działać bariery emocjonalne przekreślające tego rodzaju korzyści. W dawnych czasach specyfika badań ginekologicznych była powodem nieustannych kłopotów, z jakimi musieli borykać się działający w najlepszej wierze ginekolodzy. Obowiązywały nadzwyczajne procedury mające zapobiegać intymności. Trzysta lat temu ginekolog celem wykonania badań musiał czasami wpełzać na rękach i kolanach do sypialni ciężarnej kobiety, by nie mogła ona zobaczyć człowieka, który w tak bardzo intymny sposób miał jej dotykać swoimi palcami. W czasach nieco nam bliższych był on zmuszony pracować w zaciemnionym pokoju lub też odbierać dziecko, wymacując je pod przykryciem bielizny pościelowej. Siedemnastowieczna akwaforta ukazuje ginekologa siedzącego u stóp łoża porodowego, z prześcieradłem jak serwetka zatkniętym za kołnierzyk, żeby nie mógł zobaczyć tego, co robią jego ręce. Ten sposób na wykluczenie intymności sprawiał, że przecięcie pępowiny stawało się zabiegiem wyjątkowo niebezpiecznym. Mimo tych dziwacznych środków ostrożności mężczyzna jako akuszer był zawsze pod obstrzałem, a nieco ponad dwieście lat temu pewna uczona książka o teorii i praktyce położnictwa została otwarcie potępiona jako „najbardziej sprośna, nieprzyzwoita i bezwstydna książka, jaką kiedykolwiek wydrukowano”. Nie trzeba dodawać, że tymi, którzy mieli za złe, byli zwykle mężczyźni, kobiety zaś zawsze cierpiały. Przez całe wieki kojarzenie intymności towarzyszącej porodowi z płciowością utrudniało skuteczną pomoc lekarską. Mężczyznom z właściwym wykształceniem odmawiano miejsca przy łóżku porodowym, a ich obowiązki przejmowały niewykwalifikowane i zazwyczaj niezwykle zabobonne położne. Skutkiem tego była śmierć ogromnej liczby kobiet podczas połogu, a także śmierć noworodków tuż po narodzeniu lub w ciągu kilku pierwszych miesięcy życia. Wiele tych przypadków było wyłącznym skutkiem przeciwdziałania przejawom intymności i niedopuszczenia do udzielenia fachowej pomocy. Mamy tu więc przykład tabu seksualnych, które odniesione do nieseksualnego kontaktu cielesnego, miały katastrofalne skutki społeczne i wpłynęły na bieg historii. Musiało upłynąć wiele pełnych ludzkich nieszczęść lat, by zapanował wreszcie rozsądek, a nauka zdołała się rozprawić z pradawnymi uprzedzeniami. Dziedzina ta stopniowo zdołała wyzwolić się z dawnych nonsensów jedynie dzięki najściślejszemu przestrzeganiu kodeksu postępowania. Mimo to dają się jeszcze odczuć echa dawnych lęków, a badanie ginekologiczne ze względu na rodzaj kontaktu cielesnego wciąż pozostaje czymś krępującym. Istnieje tylko jeden obszar działalności publicznej, w którym kontakty seksualne nie są objęte takimi przesądami, a jest nim teatr. Aktorzy i aktorki, tancerze baletowi, śpiewacy operowi, a także modele i modelki pozujący do zdjęć, wykonując swój zawód, mają powszechnie uznane prawo do takiego wzajemnego dotykania się, które rodzi skojarzenia seksualne. Podczas przedstawień zgodnie z poleceniami reżysera całują się, pieszczą, obejmują i głaszczą. Jeśli tak przewiduje scenariusz, jest to zgodne ze społecznym „prawem”, a aktor czy aktorka w ciągu dnia pracy może zaznać wiele satysfakcjonujących kontaktów cielesnych. Jest to niewątpliwie wielką zaletą tego wysoce niepewnego zawodu, chociaż zachowania ekstremalne, jakich się czasem od nich wymaga, mogą być przyczyną pewnych problemów. Trudno przez dłuższy czas raz po raz udawać miłość do kogoś, nawet jeśli jest to kolega czy koleżanka po fachu, i uniknąć elementarnych reakcji emocjonalnych, które często wkradają się do takiego układu ze szkodą dla innych intymnych związków w realnym życiu poza teatrem. Oddając doskonale przejawy intymności seksualnej, niełatwo stłumić towarzyszące im zwykle autentyczne reakcje biologiczne. Innym nieco ryzykownym kontaktem, który staje się udziałem gwiazd świata rozrywki, jest wyrażany fizyczny aplauz ich żarliwszych wielbicieli. Gwiazdy bywają w miejscach publicznych dosłownie osaczane przez rozentuzjazmowanych fanów, którzy za wszelką cenę pragną dotknąć swoich idoli. W umiarkowanej formie dostarcza to zapewne miłej sercu satysfakcji, ale czasem może przyprawić bożyszcze o siniaki, a nawet kontuzje. Nieprzeparta ochota, aby dotknąć ciała niektórych gwiazd muzyki i piosenkarzy – a nawet co bardziej atrakcyjnych polityków – przybrała ostatnio zaskakujące rozmiary. Zwłaszcza zorganizowane w grupy fanki jakiejś wybranej gwiazdy muzyki pop uważają, że wszystkie chwyty są dozwolone, a ostatnio zademonstrowały chyba najbardziej intymny przykład takiego zachowania. Udało im się mianowicie przekonać idolów, by pozwolili wykonać gipsowy odlew swoich genitaliów w stanie erekcji, których one mogłyby potem do woli dotykać, gdy sami bożkowie są już nieobecni. W interakcjach między gwiazdami muzyki pop a ich fanami dotykanie nie jest integralną częścią czynności związanych z uprawianiem zawodu. Masażysta czy fryzjer, aby wykonać swoje zadanie, musi dotykać swojego klienta, ale piosenkarz, śpiewając, nie musi ani nikogo dotykać, ani być przez kogokolwiek dotykanym. Inna rzecz, że z powodu swojej specjalnej roli w społeczeństwie staje się on bardziej pożądanym obiektem dotykania. Podobna relacja zachodzi w innych dziedzinach, a wśród nich najbardziej rzucającym się w oczy przykładem jest zawód policjanta. Praca policjanta nie polega na dotykaniu ludzi, ale mimo to oficjalnie wolno mu to robić w dużo większym zakresie niż komukolwiek z nas. Wolno mu dotknąć nas rękami w taki sposób, jaki użyty przez „zwykłego śmiertelnika”, wywołałby w nas gniewną reakcję. Nie narażając się na komentarze, policjant może wziąć za rękę dziecko na ulicy. W tłumie może napierać na nas swoim ciałem, aby nas powstrzymać, a my łatwo godzimy się na taki kontakt. Jeśli policjant popycha nas w chwili, gdy zachowujemy się gwałtownie, mało prawdopodobne, że zaatakujemy go ze złością, co byłoby bardziej prawdopodobne, gdyby ktoś inny tak nas potraktował. Tylko w sytuacjach skrajnej przemocy, gdy u samego policjanta przestają działać hamulce i sprowokowany, zaczyna działać jak nieświadom niczego bandyta, my tracimy kontrolę na swoim zachowaniem wobec niego. Wtedy, na zasadzie przeciwstawienia, nasza wściekłość nie zna żadnych granic, o czym nazbyt często świadczą rozgrywające się ostatnio podczas rozruchów sceny uliczne. Wydaje się, jakbyśmy, dając policjantowi ograniczone uprawnienia do dotykania nas, czuli zarazem, że nadużycie tych uprawnień jest szczególnie naganne, podobnie jak niestosowne zachowanie się dyrygenta wobec chórzysty czy nauczyciela wobec ucznia. Skutkiem tego gdy policjanci są stale zmuszani do rozluźniania swoich hamulców, stają się oni wkrótce uosobieniem wrogości i częstym obiektem napaści rozeźlonego tłumu. Jedynie w takich krajach jak Wielka Brytania, gdzie na ulice miasta celowo wysyła się zupełnie nie uzbrojonych policjantów, można zauważyć jakieś oznaki wzajemnego hamowania się nawet podczas najpoważniejszych rozruchów, jakie zdarzyły się w ostatnich latach. Jak się zdaje, hamująco działa okoliczność, że w razie ewentualnych potyczek obie strony byłyby zmuszone do walki wręcz nacechowanej większym stopniem intymności, która nie występuje w dzikim waleniu się kijami i pałami z pewnej odległości ani w brutalnej walce z użyciem broni palnej z jeszcze większego oddalenia. Nie znaczy to wcale, że utarczki wręcz są w swojej istocie mniej nienawistne. Wszak bez użycia narzędzi walki można sobie wyłupywać oczy czy kopać się po genitaliach, ale takie okrucieństwa są niezmiernie rzadkie. W porównaniu z rozłupanymi i pokrwawionymi czaszkami, które bywają skutkiem rozruchów w niektórych innych krajach, ręczne bójki w Londynie i innych miastach brytyjskich zaczynają nabierać charakteru niemal cywilizowanego, a jak na ironię, dzieje się tak z powodu przywrócenia bardziej intymnych form walki, które występowały w czasach poprzedzających cywilizację i wprowadzenie jakiejkolwiek broni. Istnieje dobrze znana i ograna sekwencja filmowa, w której dwóch krzepkich a skądinąd sympatycznych facetów atakuje się wzajemnie pięściami, żeby rozstrzygnąć w ten sposób jakiś zadawniony spór. Doświadczona widownia doskonale wie, że kiedy obaj przeciwnicy zaczną przegrywać i pokonają się wzajemnie na skutek całkowitego wyczerpania sił, stanie się świadkiem narodzin nowej, wspaniałej przyjaźni. Obaj posiniaczeni osiłkowie rozkładają się na ziemi i zgodnie z oczekiwaniami jeden z nich ze swoich rozciętych i krwawiących ust wypluwa wybity ząb, uśmiechając się z podziwem do swego równie zmaltretowanego przeciwnika. Zaraz potem bohaterowie pomagają sobie wzajemnie wstać i słaniając się, udają się do baru (zwykle w pobliżu jest jakiś bar), aby wychylić ożywczego kielicha. Po tej ceremonii nie mamy już żadnych wątpliwości, że nic ich nigdy nie rozłączy i że pozostaną wiernymi kumplami na dobre i na złe, aż pod koniec filmu jeden z nich zginie, ratując życie drugiemu, wyda ostatnie tchnienie w czułych objęciach człowieka, któremu kiedyś rozkwasił twarz. Morał płynący z tej mocno podkoloryzowanej historyjki jest oczywiście taki, że gorący nieprzyjaciel jest lepszy niż chłodny przyjaciel i znajduje to potwierdzenie w postaci odpowiednich przejawów intymności cielesnej. Wygląda na to, że każdy rodzaj intymności, nawet intymność związana z przemocą, jeśli tylko jest oparta na dostatecznie osobistych podstawach, może prowadzić do utworzenia się wzajemnej więzi między dwoma antagonistami. Nie trzeba dodawać, że uogólnienia są tu niebezpieczne i oczywiście nie może to służyć za usprawiedliwienie każdej przemocy, ale równie niemądre jest całkowite ignorowanie tego zjawiska tylko dlatego, że nas ono przeraża. Bezosobowa przemoc osiągnęła ostatnio tak zastraszające rozmiary, że temat ten został objęty niemal całkowitym tabu i dlatego trudno o nim mówić. Dla seksualnie wyzwolonego społeczeństwa przemoc, i to wszelka przemoc, bez względu na jej rozmiar i tło, stała się przedmiotem nowej filozofii ograniczeń. Sformułowany w tym szerokim kontekście artykuł wiary „uprawiaj miłość, nie walkę” jest nie do podważenia, ale komunikat, jaki leży u podłoża zrytualizowanej bójki filmowej może jednak chyba doprowadzić nas do uznania jakiegoś wyjątku od tej ogólnej zasady. Jasne, że nie mam tu na myśli niczego tak brutalnego jak opisana wyżej bijatyka. Wyobrażam sobie natomiast sytuację, w której niektórzy ludzie tak dalece stłumili w sobie agresywność, że nawet ostro prowokowani „nie tkną palcem” swoich kumpli. Doprowadzenie zasady niestosowania przemocy do takiej skrajności może wytworzyć nowe formy antyintymności. Oto przykład. Jeżeli wzajemne uczucia dwojga ludzi z jakiegoś powodu w nieuchronny sposób uległy ochłodzeniu, ich stosunek może w końcu „zamarznąć na śmierć” w atmosferze pełnej obłudy rezerwy. Wyrażający tłumiony gniew wymuszony uśmieszek na zaciśniętych wargach może ranić równie dotkliwie jak ostry nóż. W takich warunkach wybuch w postaci gwałtownej awantury, której towarzyszy łagodna, ale niewątpliwie agresywna interakcja, mogą oczyścić atmosferę jak długo oczekiwana burza i w ten sposób rozładować szkodliwe napięcie. Być może, po raz pierwszy od wielu miesięcy chandrycząca się ze sobą para weźmie się nareszcie w ramiona i choć ich zamiarem nie jest bynajmniej pełen miłości uścisk, lecz raczej gwałtowne potrząśnięcie partnerem, skutkiem takiego wybuchu bywa doznanie pierwszego od niepamiętnych czasów szczerego kontaktu fizycznego. Sytuacja taka jest oczywiście dość rozpaczliwa, jeśli dochodzi się do niej w ten sposób, bo każde dotknięcie partnera jest wtedy wyrazem wrogości i łatwo może doprowadzić do porażki. Czasami, niestety zbyt rzadko, może to jednak przynieść dobry skutek. Ignorowanie tej możliwości tylko dlatego, że kłóci się z aktualnymi trendami kulturowymi, oznacza nieuwzględnianie jeszcze jednego ważnego czynnika wpływającego na tworzenie się więzi między dwojgiem ludzi za sprawą intymności cielesnej. Pokrewnym wzorcem zachowania jest mocowanie się dzieci ze sobą, ich dzikie harce, czy też wzajemne przepychanki które tak często obserwujemy również wśród przyjaźnie nastawionych do siebie ludzi dorosłych. I tu kontakty cielesne wywierają wpływ emocjonalny, a dzieje się tak dlatego, że towarzyszy im nie wyrażony słowami komunikat: „Jakkolwiek zachowuję się agresywnie, widzisz przecież, że naprawdę wcale nie jestem agresywny”. Jest to jednak komunikat subtelny, a bijatyka dla zabawy może w każdym wieku stać się interakcją wymagającą starannie wyważonej równowagi. Mężczyzna, który żartobliwie poklepuje kolegę po plecach, może łatwo odwrócić ten sygnał i wtedy oznacza on: „Jakkolwiek udaję, że jestem agresywny dla żartów, ze sposobu, w jaki to robię, możesz się przekonać, że nie żartuję”. Stosuje on klepanie, ponieważ zostało ono sformalizowane i zaakceptowane jako wzór bijatyki dla zabawy, ale towarzyszące temu gesty i siła tego poklepywania natychmiast przekonują poklepywanego, że ten drugi nadał komunikatowi odwrotny sens. Podobna komplikacja zachodzi u wspominanej wyżej chandryczącej się ze sobą pary. Jeżeli pod wpływem skrajnie silnej prowokacji dojdzie tylko do lekkiego klepnięcia w policzek albo potrząśnięcia partnera za ramiona, wtedy komunikat głosi: „Chociaż doprowadziłeś(-aś) do tego, że mam ochotę dać ci w zęby, robię ci tylko to”. Ale jeżeli prowokacja nie jest tak silna, wówczas każdy, nawet najbardziej umiarkowany odruch agresji stanowi sygnał szorstki i nieprzyjemny. Ledwie dostrzegalne niebezpieczeństwa tkwiące w bijatyce dla zabawy bywają wyraźniej widoczne podczas mocowania się dwóch wyrostków na ulicy. Na początku obaj przestrzegają konwencji żartobliwej agresji. Każde popchnięcie i chwyt są wykonywane z właściwym stopniem natężenia – na tyle silnie, by wywrzeć skutek, ale nie dość silnie, aby objawić prawdziwą przemoc. Gdy ta subtelna równowaga zostanie przypadkowo zachwiana i jeden z nich poczuje ból, atmosfera ulega zmianie. Pokrzywdzony rewanżuje się z większą siłą i jeśli zajście nie jest prowadzone we właściwy sposób, żartobliwa bitka przeradza się w prawdziwą. Trudno jest zanalizować sygnały takiej zmiany, ponieważ nawet żartobliwe zapasy mogą wyglądać zupełnie jak prawdziwe. Zwykle sygnały znamionujące zmianę pojawiają się najpierw na twarzach, z których znikają uśmiechy i rozluźnienie, czy też udawana zaciętość, a pojawia się wyraz zaciekłości i zdecydowania, czemu towarzyszy zmiana koloru skóry z bladego na zaczerwieniony. Jeśli chodzi o zapaśników zawodowych, tego rodzaju udawana zmiana bywa łatwo dostrzegalna. „Łobuz” świadomie fauluje „bohatera”, który następnie demonstracyjnie wpada w udawany szał, zgłaszając protesty u sędziego i domagając się współczucia publiczności. Rzuca się z furią na przeciwnika i sprawia wrażenie, że zarzucił konwencjonalną technikę walki i stosuje nie kontrolowaną przemoc, odwzajemniając każdy faul, gdy tymczasem publiczność ryczy z zachwytu. Ale tutaj nawet „nie kontrolowana” agresja sama uległa sformalizowaniu, o czym świetnie wie publiczność, włączając się do gry. Gdyby jeden z zapaśników naprawdę skrzywdził swojego rywala, widowisko zostałoby natychmiast przerwane i zamiast „bezlitosnego odwetu” nastąpiłby pokaz źle skrywanego niepokoju ze strony wszystkich uczestników. Wyczerpawszy ten najeżony niebezpieczeństwami temat, możemy teraz skierować się na teren, na którym przejawiają się bezpieczniejsze i delikatniejsze formy intymności, mianowicie na parkiet taneczny. Jako dziedzina, w której działają zawodowcy mający prawo do dotykania, taniec ma do zaoferowania ograniczone możliwości. To prawda, że dorośli poszukujący jakiejś formy kontaktu cielesnego mogą taki kontakt uzyskać dzięki usługom nauczyciela tańca. Istnieją też miejsca, gdzie mężczyzna może odwiedzić salę taneczną i za określoną opłatą skorzystać z usług fordanserek, ale taniec towarzyski stał się obecnie głównie domeną amatorów. Podczas zabaw, dyskotek oraz w salach tanecznych i balowych obcy sobie dorośli ludzie mogą zbliżyć się do siebie i poruszać się wokół sali, obejmując się intymnie przednią powierzchnią ciała. Osoby, które już są ze sobą zaprzyjaźnione, mogą także wykorzystać tę sytuację, aby przejść z relacji bezdotykowych na relacje dotykowe. Specjalna rola, jaką odgrywa taniec towarzyski w naszym społeczeństwie, polega na tym, że stwarza on specjalny kontekst, pozwalający na szybkie i radykalne zwiększenie stopnia intymności cielesnej, w sposób, który byłby niemożliwy gdzie indziej. Gdyby obcy lub prawie obcy sobie ludzie demonstrowali takie samo obejmowanie się poza parkietem tanecznym, jego konsekwencje byłyby zupełnie inne. Taniec, że się tak wyrażę, dewaluuje rangę obejmowania się, obniżając próg tolerancji do poziomu, na którym można to z łatwością uczynić, nie obawiając się odtrącenia. Gdy już uzyska się przyzwolenie na takie obejmowanie się, uzyskuje się szansę na to, że zacznie ono oddziaływać w swój magiczny sposób. Gdy magia nie zadziała, formalny charakter sytuacji pozwala też na honorowe wycofanie się. Jak wiele innych aspektów intymności cielesnej – taniec ma długą historię sięgającą aż do naszej zwierzęcej przeszłości. Ujmując to w kategoriach zachowania się, jego głównym składnikiem jest powtarzający się ruch intencjonalny. Przyglądając się pokazom tanecznym różnych ptaków, zauważamy, że na wykonywane przez nie rytmiczne ruchy składają się głównie ruchy początkowo skierowane w jedną stronę, zatrzymanie ich i skierowanie w inną stronę, ponowne zatrzymanie i powtórzenie pierwszej czynności, i tak dalej. Obracając się na boki, przechylając się w przód i w tył lub podskakując w górę i w dół, ptak z zapałem popisuje się przed swoją partnerką. Znajduje się on w stanie wewnętrznego konfliktu, gdyż jeden z popędów popycha go do przodu, a drugi go powstrzymuje. W przebiegu ewolucji rytm tych ruchów intencjonalnych ulega utrwaleniu, a popis staje się rytuałem. Forma tego rytuału jest różna u różnych gatunków i u każdego staje się cechą charakterystyczną dla właściwych danemu gatunkowi wstępnych czynności seksualnych. Większość ruchów tanecznych, jakie wykonujemy, powstała w ten sam sposób, ale u ludzi nie wytworzyła się z nich ewolucyjnie żadna utrwalona forma. Są one natomiast zależne od danej kultury i bardzo zróżnicowane. Wiele z tego, co robimy tańcząc, to właśnie ruchy intencjonalne sygnalizujące zamiar pójścia w jakimś kierunku, ale zamiast w pełni wykonać to zamierzenie, zatrzymujemy się, cofamy się lub obracamy i zaczynamy od nowa. W dawnych czasach wiele tańców przypominało małe pochody, w których każda para z powagą trzymała się za ręce i kroczyła po parkiecie, zatrzymując się często, wykonując obrót, a następnie kontynuując pochód w rytm muzyki. Ponieważ wzór ten był zasadniczo wzorem udawania się w podróż, często zawierał on w sobie udane powitania, podczas których partnerzy wykonywali ukłony i dygnięcia, tak jakby się właśnie spotykali po raz pierwszy. Zarówno w tańcach ludowych jak w tańcach dworskich występowały skomplikowane ruchy wirujące oraz schodzenie się i rozchodzenie z udziałem innych par uczestniczących w tańcu. Przejawy intymności cielesnej w tańcu były tak ściśle ograniczone, że nie budziły żadnych skojarzeń seksualnych. Po prostu umożliwiały tylko ogólne towarzyskie mieszanie się między sobą. Mężczyzna prowadził kobietę po parkiecie ruchem tak wysoce sformalizowanym, że wykluczał on jakiekolwiek niewygodne pytania o to, dokąd ją właściwie prowadzi i w jakim celu. Sytuacja uległa radykalnej zmianie na początku ubiegłego wieku, gdy Europę ogarnęło szaleństwo nowego tańca. Był to walc. Po raz pierwszy tańcząca para obejmowała się podczas wykonywania ruchów tanecznych, co jako publiczny przejaw intymności wywołało powszechne zgorszenie i wzburzenie. Tak drastyczne przeobrażenie wymagało jakiegoś usprawiedliwienia, którym okazał się znany nam już wybieg. Opisując kontakt ręka-ręka, wspomniałem, że często stosowaną w nim sztuczką jest intymność pod maską pomocy. Wyciągnięcie ręki ma rzekomo na celu podtrzymanie drugiej osoby czy też zapewnienie jej równowagi, podprowadzenie jej albo też powstrzymanie przed upadkiem. W ten sposób bez obaw można przekroczyć znaczący próg w nawiązywaniu kontaktu cielesnego. To właśnie znalazło zastosowanie w walcu. Na początku był to taniec bardzo szybki i dynamiczny, w którym partnerzy musieli kurczowo trzymać się siebie, aby ich ciała mogły obracać się razem. Był to sposób typu „podtrzymanie” i gdy tylko dzięki niemu walc wkroczył na salę balową, było jedynie kwestią czasu spowolnienie tempa tańca i zastąpienie gestów rzekomej pomocy bardziej czułymi przejawami intymności, związanymi z obejmowaniem się. Nie znając takich rozkoszy, starsze pokolenie uznało to za obrazę moralności. Walc, który dziś uchodzi za taniec staromodny, w pierwszych latach swojego istnienia opisywany był jako „plugawy” i „najbardziej zwyrodniały taniec ostatnich dwóch stuleci”. Wczesnowiktoriański autor kieszonkowego podręcznika bon tonu dla dam poświęcił dziesięć stron frontalnemu atakowi na ten obrzydliwy, nowy przejaw intymności publicznej. Wśród innych uwag czytamy: „Zapytajcie którąkolwiek matkę... czy dopuści, aby córka wpadła w lubieżne objęcia pierwszego lepszego walcującego mężczyzny? Zapytajcie kochanka... czy zniesie widok wybranki swego serca spoczywającej w ramionach innego mężczyzny? Zapytajcie małżonka... czy ścierpi, aby jego żonę obejmował jakiś szczeniak wirujący to na piętach, to znów na palcach?”. Ataki nie ustawały, a niespełna sto lat temu pewien amerykański mistrz tańca w Filadelfii ogłosił, że walc jest tańcem niemoralnym, ponieważ w trakcie jego wykonywania dżentelmen obejmuje damę, którą być może dopiero co poznał. Jednakże nieprzyzwoity walc wygrał tę bitwę i niepodzielnie zapanował na parkiecie, stając się zwiastunem wielu innych tańców wymagających pełnego objęcia frontalnego. Te nowe tańce wywoływały kolejne pomruki niezadowolenia i zgorszenia. Tango, które w 1912 roku przywędrowało z Ameryki Południowej, także powitano z oburzeniem. Ponieważ taniec ten składał się z „sugestywnych bocznych ruchów bioder”, które bystrookim stróżom moralności przypominały ruchy kopulacyjne, został on natychmiast uznany za synonim moralnej zgnilizny. Gdy tylko przeciwnicy tanga przegrali i tę bitwę, hałaśliwie rozpoczęła się epoka jazzu, a doprowadzeni do wściekłości nauczyciele tańca lat dwudziestych organizowali gorączkowe spotkania, aby omówić to nowe zagrożenie dla ich poczucia przyzwoitości. Formułowali ostre oficjalne protesty na temat tego nowego szaleństwa, zwracając uwagę, że wszystkie owe tańce jazzowe powstały w murzyńskich burdelach. Chyba najbardziej osobliwy atak na tańce jazzowe pojawił się w artykule prasowym, w którym czytamy, że „taniec i muzyka w tym obrzydliwym kopulacyjnym rytmie zostały sprowadzone do Ameryki z Afryki Środkowej przez gang bolszewików, ażeby uderzyć w cywilizację chrześcijańską na całym świecie”. Stawia to chyba we właściwym świetle formułowane ostatnio twierdzenia, że aktualna fala buntów studenckich, porzucanie studiów i narkomania również są dziełem „spisku czerwonych”. Od zarania swych dziejów jazz wydaje na świat krzepkie potomstwo, a każde jego dziecko nieuchronnie wprawia świat w zdziwienie i zgorszenie, ponieważ tancerze stosują coraz to nowe odmiany obejmowania się w miejscu publicznym. W latach czterdziestych był to jitterbug, a w latach pięćdziesiątych rock and roll. Ale potem stało się coś dziwnego. Z jakiegoś powodu, którego chyba jeszcze na razie nie potrafimy zrozumieć, pary rozdzieliły się. W latach sześćdziesiątych obejmowanie się w tańcu zaczęło gwałtownie zanikać. Jeszcze tylko starsze i bardziej stałe pary przytulały się do siebie, kręcąc się po parkiecie. Młodsi oddalili się od siebie i tańczyli stojąc mniej więcej w tym samym miejscu. Początkowo dotyczyło to twista, ale wkrótce objęło zawrotną liczbę możliwości, takich jak hitch-hiker, shake, monkey i frug. Pojawiało się coraz więcej stylów tańczenia, aż wreszcie pod koniec lat sześćdziesiątych sytuacja tak się skomplikowała, że wszystkie one zlały się w jedną, na ogół bezimienną kombinację i stały się po prostu tańcem do muzyki pop. Wszystkie one miały tę samą cechę – tancerze nie dotykali się. Zmiana ta prawdopodobnie ma związek z wyraźnym wzrostem liberalizmu seksualnego. Gdy w czasach wiktoriańskich młodym parom nie wolno było prywatnie cieszyć się intymnością, obejmowanie się podczas walca miało dla nich wielkie znaczenie, ale przy obecnym rozluźnieniu obyczajów któż przejmowałby się specjalnym kontekstem, który dałby „zezwolenie” na zwykłe obejmowanie się na stojąco? Dzisiejsi młodzi tancerze zdają się publicznie mówić: „Nie potrzebujemy udawać, bo mamy to wszystko naprawdę”. I tak dochodzimy do końca tego krótkiego przeglądu wyspecjalizowanych metod, które stosujemy w dorosłym życiu w celu osiągnięcia intymności cielesnej. Cały ten rozdział, który zaczyna się od lekarzy, a kończy na tancerzach, pokazuje, że zawsze chodzi o coś więcej niż tylko o sam kontakt. Nigdy nie jest to kontakt dla samego kontaktu. Zawsze istnieje jakiś pretekst, dzięki któremu otrzymujemy przyzwolenie na to, by kogoś dotykać, albo na to, by nas ktoś dotykał. A jednak często odnosimy wyraźne wrażenie, że sam kontakt jest ważniejszy niż czynność, na którą mamy przyzwolenie. Być może kiedyś, gdy nasilą się jeszcze stresy współczesnego życia, będziemy świadkami narodzin niczym nie zakamuflowanego zawodowego dotykacza, który będzie sprzedawał uściski, tak jak się sprzedaje koraliki. Może się też zdarzyć, że korzystanie z jego oferty będzie oznaczało nasze przyznanie się do klęski niemożności zapewnienia sobie tak bardzo potrzebnej nam intymności w naszej własnej rodzinie. Cokolwiek się stanie, zawsze możemy wrócić do niezniszczalnego substytutu intymności cielesnej, jakim jest intymność werbalna. Zamiast wymieniać uściski, możemy wymieniać słowa otuchy. Możemy się uśmiechać i rozmawiać o pogodzie. Jest to kiepska namiastka wymiany uczuć, ale lepsze to niż całkowita izolacja emocjonalna. A jeśli nadal tęsknimy do bardziej bezpośrednich form kontaktu, mamy do dyspozycji jeszcze inne jego formy: dotykanie jakiegoś zwierzęcia lub przedmiotu nieożywionego w zastępstwie ciała innego człowieka, do którego tak naprawdę chcielibyśmy się zbliżyć, albo wreszcie, kiedy nie istnieje już żadne inne rozwiązanie, dotykanie własnego ciała. W następnych trzech rozdziałach omówię sposoby wykorzystywania zwierząt, przedmiotów i własnych ciał jako substytutów bliskich ludzi. 6. SUBSTYTUTY INTYMNOŚCI W świecie dorosłych, pełnym stresów i obcych ludzi, szukamy pociechy u osób nam drogich. Jeśli są oni obojętni lub nazbyt zaabsorbowani problemami, jakie niesie współczesne życie, i przez to nie spełniają naszych oczekiwań, grozi nam psychiczny niedosyt owego podstawowego wsparcia, jakie daje kontakt cielesny. Jeśli wskutek moralizatorstwa zbałamuconej mniejszości przejawy intymności ze strony naszych bliskich ulegają zahamowaniu, bo dali sobie wmówić, że korzystanie z rozkoszy dotyku jest grzeszne i nieprzyzwoite, wówczas nawet w otoczeniu osób najbliższych i najukochańszych możemy odczuwać głód dotyku i fizyczną samotność. Jako gatunek jesteśmy jednak na tyle przemyślni, że nie mając tego, czego bardzo pragniemy albo potrzebujemy, wkrótce znajdujemy odpowiedni substytut. Jeśli nie doznajemy miłości w obrębie rodziny, wkrótce zaczynamy jej poszukiwać gdzie indziej. Zaniedbywana żona znajduje sobie kochanka, a małżonek kochankę i znów rozkwita intymność cielesna. Niestety, takie substytuty nie zawsze wpływają korzystnie na istniejące jeszcze przejawy życia rodzinnego, stanowią bowiem dla nich konkurencję i bywa, że je całkowicie zastępują, co wywołuje mniejsze czy większe spustoszenia w życiu społecznym. Mniej szkodliwe było rozwiązanie omówione w poprzednim rozdziale, czyli kontakt ze specjalistami mającymi patent na dotykanie. Takie kontakty mają tę wielką zaletę, że nie stanowią zwykle konkurencji dla relacji wewnątrz rodziny. Szeroki zakres intymności ze strony masażysty, jeżeli tylko stosowany jest w sposób ściśle profesjonalny, nie może służyć za powód do rozwodu. Ale nawet zawodowy dotykacz, jak najbardziej oficjalnie upoważniony do dotykania, z fizjologicznego punktu widzenia nie przestaje być dorosłym człowiekiem i dlatego nieuchronnie widzi się w nim potencjalne zagrożenie seksualne. Rzadko mówi się otwarcie o „dostrzeganiu” tego zagrożenia, jeśli nie brać pod uwagę sporadycznych dowcipów. Społeczeństwo nakłada natomiast coraz więcej ograniczeń na istotę i kontekst wyspecjalizowanych przejawów intymności. Przede wszystkim rzadko przyznajemy, że one w ogóle istnieją. Na tańce idziemy nie po to, żeby kogoś dotykać, tylko po to, żeby się „zabawić”. Do doktora idziemy z powodu wirusa, a nie żeby się podnieść na duchu. Do fryzjera idziemy, żeby się ostrzyc czy uczesać, a nie po to, żeby dać się popieścić po głowie. Wszystkie te oficjalne funkcje są naturalnie bardzo przekonujące i ważne. Muszą takie być, aby zamaskować coś innego, co się dokonuje w tym samym czasie, mianowicie poszukiwanie przyjaznego kontaktu cielesnego. Gdy oficjalne funkcje tracą na znaczeniu, zbyt wyraźnie ujawnia się ta niezaspokojona potrzeba kontaktu i wtedy rodzą się natrętne pytania o nasz styl życia, na które wolelibyśmy raczej nie odpowiadać. Jednak podświadomie zdajemy sobie sprawę z gry, jaka się tu toczy, i w ten sposób pośrednio związujemy ręce, które mogłyby nam udzielić pieszczoty. Czynimy to, bezwiednie stosując się do konwencji i kodeksów, które regulują postępowanie redukujące nasze lęki seksualne. Po prostu akceptujemy abstrakcyjne reguły właściwej etykiety i mówimy sobie wzajemnie, że pewnych rzeczy się „nie robi” i że nie są one „stosowne”. Niegrzecznie jest pokazywać palcem, nie mówiąc już o dotykaniu. Niegrzecznie jest okazywać swoje uczucia. Dokąd więc mamy się zwrócić? Odpowiedź ma przyjemną i pieszczotliwą postać kociaka leżącego na kolanach. Otóż zwracamy się do innych gatunków stworzeń. Jeżeli najbliżsi ludzie nie są w stanie dostarczyć nam tego, czego pragniemy, i jeżeli poszukiwanie intymności u obcych jest zbyt niebezpieczne, możemy skierować kroki do najbliższego sklepu zoologicznego i za niewielką sumę kupić sobie trochę intymności zwierzęcej. Zwierzątka są bowiem niewinne, nie stwarzają problemów i nie zadają pytań. Liżą nas po rękach, ocierają się nam łagodnie o nogi, zwijają się do snu na naszych kolanach i trącają nas nosem. My zaś możemy je przytulać, głaskać, poklepywać, nosić jak niemowlęta na rękach, drapać za uszami, a nawet całować. Jeśli zjawisko to wydaje się komuś błahe, przyjrzyjmy się jego skali. W Stanach Zjednoczonych na zwierzątka domowe wydaje się ponad 5 miliardów dolarów rocznie. W Wielkiej Brytanii – 100 milionów funtów. W Niemczech Zachodnich – 600 milionów marek. We Francji kilka lat temu wydawano 125 milionów nowych franków, a wedle nowych ocen dziś suma ta podwoiła się. Tam, gdzie w grę wchodzą takie liczby, określenie „błahe” nie ma zastosowania. Nasze najważniejsze pieszczoszki to koty i psy. W Stanach Zjednoczonych jest ich 90 milionów. Szczeniaki i kociaki rodzą się w tempie 10 tysięcy sztuk na godzinę. We Francji żyje ponad 16 milionów psów, w Niemczech Zachodnich jest ich 8 milionów, a w Wielkiej Brytanii 5 milionów. Brak dokładnych danych na temat kotów, ale jest ich co najmniej tyle samo, a zapewne więcej. Sumując te liczby, możemy z grubsza przyjąć, że tylko w wymienionych czterech krajach istnieje około 150 milionów kotów i psów. Dokonując dalszego przybliżonego rachunku, powiedzmy, że każdy właściciel jednego z tych zwierząt głaszcze, poklepuje czy też pieści je przeciętnie trzy razy dziennie, czyli tysiąc razy na rok. Daje to w sumie 150 miliardów intymnych kontaktów rocznie. Liczba ta jest o tyle zdumiewająca, że mówi ona o przejawach intymności Amerykanów, Francuzów, Niemców i Anglików nie w stosunku do innych Amerykanów, Francuzów, Niemców i Anglików, lecz do przedstawicieli innych gatunków, należących do rzędu mięsożernych. Jeśli tak na to spojrzeć, zjawisko tym bardziej nie wydaje się błahe. Jak się już przekonaliśmy, obejmując się, poklepujemy się wzajemnie po plecach, a jako kochankowie lub jako rodzice i dzieci głaszczemy się po włosach i po skórze. Jest jednak oczywiste, że nam to nie wystarcza, czego dowodem są owe miliardy pieszczot ze zwierzętami. Ponieważ obowiązujące nas ograniczenia kulturowe blokują nasze kontakty z ludźmi, przenosimy nasze przejawy intymności na uwielbiające nas zwierzątka, służące jako substytuty miłości. Sytuacja ta doprowadziła niektóre osoby do formułowania niezwykle krytycznych opinii na ten temat. Jeden z autorów nazwał to zjawisko „petyszyzmem”; zostało ono potępione jako objaw dekadenckiej nieumiejętności intymnego porozumiewania się ludzi tworzących współczesną cywilizację. W szczególności wskazywano na to, że więcej pieniędzy przeznacza się na zapobieganie okrucieństwu wobec zwierząt niż na zapobieganie okrucieństwu wobec dzieci. Jako nielogiczne i obłudne odrzuca się natomiast argumenty na rzecz hodowania zwierząt domowych. Argument, że daje to wiedzę o życiu zwierząt, uważa się za bezsensowny, ponieważ niemal zawsze stosunek do zwierząt jest nacechowany dość prymitywnym antropomorfizmem. Zwierzęta ulegają humanizacji i postrzega się je zupełnie nie jako prawdziwe zwierzęta, lecz jako owłosionych ludzi. Argument, że są one niewinne i bezradne, że potrzebują naszej pomocy, uważa się za nader jednostronny w czasach, gdy maltretuje się niemowlęta i razi napalmem wieśniaków. Jak mogliśmy dopuścić, by w tym naszym oświeconym wieku zabito lub raniono miliony dzieci w Wietnamie, gdy w tym samym czasie nasze kotki i pieski otrzymują fachową i natychmiastową pomoc, gdy tylko jej potrzebują? Jak to możliwe, żebyśmy w dwudziestym wieku dali dorosłym mężczyznom przyzwolenie, by w działaniach wojennych zabili 100 milionów przedstawicieli własnego gatunku, gdy jednocześnie wydajemy o wiele więcej milionów na tuczenie naszych pieszczochów. Sumując, jak to możliwe, że dla innych gatunków staliśmy się lepsi niż dla własnego? Są to poważne argumenty i nie da się ich łatwo zbyć, ale mają one pewien istotny mankament. Mówiąc najprościej – stara to prawda, że zło dodane do zła nie czyni dobra. Niewątpliwie tulenie zwierzątka i jednoczesne odpychanie dziecka jest czymś okropnym, chociaż w skrajnych sytuacjach i to się zdarza. Jednak nierozsądne jest używanie tego jako argumentu przeciwko przytulaniu zwierzątka. Wątpliwe, czy nawet w tych skrajnych sytuacjach zwierzę „kradnie” pieszczoty dziecku. Jeśli z jakichś przyczyn o podłożu neurotycznym dziecko nie doznaje przejawów miłości rodzicielskiej, jest rzeczą wątpliwą, czy przy braku zwierzęcego pieszczocha sytuacja uległaby poprawie. Niemal zawsze zwierzę jest wykorzystywane jako dodatkowe źródło intymności albo jako substytut przejawów intymności, których i tak już z jakiegoś powodu brakuje. Twierdzenie, że z powodu większej troski o zwierzęta cierpią inni ludzie, wydaje się zupełnie nieuzasadnione. Wyobraźmy sobie, że jakaś nagła choroba z dnia na dzień wyniszczyła wszystkie zwierzęta domowe i położyła kres wszystkim tym milionom czułych przejawów intymności, które zaistniałyby między tymi zwierzątkami a ich właścicielami. Gdzie podziałaby się cała ta miłość? Czy zostałaby ona cudownym sposobem przeniesiona z powrotem na innych ludzi? Niestety raczej nie. Natomiast miliony ludzi, również wielu samotnych i z różnych przyczyn pozbawionych dostępu do prawdziwej intymności ludzkiej, zostałoby odartych z bardzo ważnej formy czułego kontaktu cielesnego. Samotna starsza pani, która za jedyne towarzystwo ma swoje koty, nie zaczęłaby chyba głaskać listonosza. Mężczyzna, który z czułością poklepuje swojego psa, z jego braku nie zacząłby raczej częściej poklepywać swojego nastoletniego syna. Jest prawdą, że w idealnym społeczeństwie nie powinniśmy potrzebować tych substytutów czy jakiegoś dodatkowego ujścia dla naszej intymności, ale propozycja, by się tego całkowicie wyzbyć, byłaby próbą leczenia objawów, a nie przyczyny trudności. Nawet w idealnym, kochającym się i wolnym od uprzedzeń cielesnych społeczeństwie mielibyśmy jeszcze sporą nadwyżkę intymności, którą moglibyśmy obdarzyć naszych zwierzęcych towarzyszy, nie dlatego, że takie kontakty byłyby nam potrzebne, lecz po prostu dlatego, że dostarczałyby nam one dodatkowej przyjemności, nie stanowiącej żadnej konkurencji dla naszych stosunków z innymi ludźmi. I jeszcze ostatnie słowo w obronie zwierząt domowych: jeśli potrafimy być czuli w wobec nich, znaczy to przynajmniej, że jesteśmy w ogóle do czułości zdolni. Ale wciąż wraca ten sam problem. Nawet komendanci obozów koncentracyjnych byli dobrzy dla swoich psów, a więc czego to dowodzi? Krótko mówiąc, tego, że nawet największy potwór ludzki jest zdolny do jakiejś czułości. Prawdy tej nie wolno nam nie dostrzegać, mimo że współistnienie czułości z najtwardszą brutalnością – jakie tu obserwujemy – porusza nas szczególnie głęboko i czyni brutalność jeszcze okrutniejszą. Prawda ta każe nam pamiętać, że ludzkie zwierzę, jeśli nie uległo wypaczeniu pod wpływem czegoś, co paradoksalnie można określić jako barbarzyństwa cywilizacji, jest z natury wyposażone w wielki potencjał czułości i intymności. Jeśli obserwując delikatne i przyjazne dotyki między właścicielami a ich zwierzątkami, wyniesiemy z tego tylko tyle, że człowiek jest zasadniczo zwierzęciem kochającym i skłonnym do intymności, i tak stanowi to cenną lekcję, którą należy sobie przyswoić i powtarzać ją, co jest szczególnie ważne w coraz bardziej bezosobowym i pozbawionym serca świecie. Właśnie wtedy, gdy działając pod wpływem presji ludzie stają się bezlitośni, musimy za wszelką cenę udowodnić, że tak być nie musi i że nie jest to przyrodzony stan człowieka. Jeśli nasza zdolność do kochania zwierząt ma w tym jakiś udział, to uczciwi krytycy powinni się dobrze zastanowić, zanim przypuszczą na nią swój atak, bez względu na to, jak nierozsądna może się ona wydawać z takiego czy innego punktu widzenia. To powiedziawszy, możemy zadać pytanie o istotę samych przejawów intymności ze zwierzętami. Dlaczego na przykład poklepujemy psa, a gładzimy kota, ale rzadko gładzimy psa, a poklepujemy kota? Dlaczego jedno zwierzę wyzwala dany rodzaj intymności, a drugie jakiś inny? Aby na to odpowiedzieć, musimy się przyjrzeć anatomii zwierząt. W swojej roli ulubieńców domowych zastępują one oczywiście towarzystwo człowieka i dlatego ich ciała stanowią substytuty ciał ludzkich. Jednakże pod względem anatomicznym istnieją tu uderzające różnice. Pies nie potrafi nas objąć swoimi sztywnymi łapami. Kotu nie jesteśmy w stanie zarzucić ramion na barki. Nawet największy kot nie osiąga rozmiarów niemowlęcia ludzkiego, a przy tym ciało kota jest miękkie i giętkie. Nasze działania są dostosowane do tych cech. Zacznijmy od psa. Jako bliskiego nam towarzysza mamy ochotę go objąć, ale ponieważ utrudniają nam to jego łapy, z całości gestu obejmowania-poklepywania do bezpośredniego zastosowania pozostaje nam jeden element, czyli poklepywanie. Wyciągając rękę, klepiemy zwierzę po grzbiecie czy po łbie lub po bokach. Przeciętny duży pies ma szeroki i twardy grzbiet, który jest stosownym substytutem ludzkich pleców i służy jako ich pełnomocnik w poklepywaniu. Co innego kot. Ponieważ jest mniejszy i bardziej miękki w dotyku, nie dostarcza odpowiednich wrażeń jako substytut do energicznego poklepywania pleców. Miękkie i jedwabiste futerko przypomina w dotyku raczej włosy na ludzkiej głowie. Miewamy czasem chęć pogłaskać ukochaną osobę po włosach i dlatego miewamy też ochotę pogłaskać kota. Tak jak pies jest substytutem pleców, tak kot jest substytutem włosów. W rzeczywistości często traktujemy kota tak, jakby całe jego ciało zastępowało nam jedwabiste włosy na głowie człowieka. Rozumując tak dalej, można by sądzić, że poklepywanie jest czymś, co automatycznie wykonuje się wobec wszystkich przedstawicieli rodziny psów, a głaskanie jest czynnością przeznaczoną dla całej rodziny kotów, ale nie jest to tak proste. Raczej wiąże się z typowymi cechami ciała psa domowego i kota domowego. Każdy, kto zaznał egzotycznych rozkoszy, jakie dają pieszczoty z oswojonym gepardem, lwem czy tygrysem, wie, że wówczas wzorzec zachowania zmienia się. Chociaż są to najprawdziwsze koty, mają one szerokie i twarde grzbiety, bardziej przypominające grzbiety psów niż grzbiety kotów domowych. Ich sierść, jak u przeciętnego psa, jest też bardziej szorstka. Skutkiem tego poklepuje się je, a nie głaszcze. Natomiast małego pieska salonowego o długiej, falującej sierści głaszcze się i pieści podobnie jak kota. Poruszając się na skali wymiarów ku górze, dochodzimy do konia. Miłośnicy koni poklepują je, ale istnieje tu subtelna różnica. Ludzkie plecy, gdzie poklepywanie ma swój początek, są, że się tak wyrażę, powierzchnią pionową, natomiast grzbiet konia jest powierzchnią poziomą, a przez to mniej przydatną jako substytut w tego rodzaju czynności. Z pomocą przychodzi tu jednak końska szyja, jako że nie tylko znajduje się na odpowiedniej wysokości, ale co ważniejsze, jest idealną powierzchnią pionową i dlatego to właśnie miejsce najczęściej się poklepuje. Pod tym względem koń ma pewną przewagę nad psem, który ma na ogół zbyt małą szyję, aby można ją było wykorzystać do tego celu. Wzrost konia sprawia też, że jego łeb stanowi idealny obiekt kontaktu, podczas gdy w kontaktach z psem albo sami musimy zejść do jego poziomu, albo też podnieść psa. Dlatego często widzi się, jak miłośniczki koni przytulają głowy do ich szyi lub pyska, obejmując je przy tym ramieniem lub poklepując ich jędrne i ciepłe ciało. Dla wielu ludzi zwierzątko domowe nie jest substytutem kogoś do towarzystwa w ogóle, ale substytutem kogoś konkretnego, a mianowicie dziecka. Tutaj ważny staje się rozmiar zwierzęcia. Z kotami nie ma problemu, ale przeciętny pies jest zbyt duży i dlatego niektóre rasy w drodze hodowli selektywnej stopniowo zmniejszano, aż wreszcie uzyskały wymiary odpowiadające proporcjom ludzkiego niemowlęcia. Dzięki temu ich właściciele mogą je teraz tulić w swoich pseudorodzicielskich ramionach, podobnie jak robią to z kotami i innymi stworzeniami domowymi, takimi jak króliki czy małpki. Jest to najpopularniejsza forma kontaktów cielesnych ze zwierzątkami domowymi. Analiza wielkiej liczby zdjęć, na których widnieją właściciele w kontakcie z swoimi zwierzętami, dowodzi, że trzymanie zwierzęcia w ramionach, tak jak trzyma się niemowlę, stanowi 50 procent wszystkich sfotografowanych form intymności. Kolejne miejsce na liście zajmuje poklepywanie (11 procent), dalej – półobjęcie, polegające na otoczeniu zwierzęcia jednym ramieniem (7 procent), a po nim – przytulenie policzka do ciała zwierzęcia, zwykle w okolicy jego głowy. Innym przejawem intymności występującym zaskakująco często jest pocałunek usta-usta (5 procent) z udziałem wszelkich gatunków zwierząt, od papużki falistej do wieloryba. Można by sądzić, że wieloryb jako obiekt intymności pozostawia coś niecoś do życzenia. Kapitan Ahab z pewnością obruszyłby się na myśl o dziewczynie całującej wieloryba w pysk, ale panująca ostatnio moda na faunę oceaniczną wiele w tym względzie zmieniła. Zarówno oswojone wieloryby jak ich młodsi kuzyni delfiny stały się w ostatnich latach faworytami z pierwszej linii, a ponieważ ich bulwiaste, obrzmiałe głowy przypominają kształtem główki niemowląt, wywołują one u obecnych w ich pobliżu ludzi silną potrzebę klepania, łaskotania i pieszczenia, gdy tylko wychylą się spod wody, ukazując u brzegu basenu swoje rzekomo uśmiechnięte pyski. Oswojone ptaki, takie jak papugi, papużki faliste i gołębie często przykłada się do twarzy i policzków, aby poczuć na skórze miękkość ich upierzenia. Ten przejaw intymności właściciele często wzbogacają przez karmienie metodą usta-usta. Z powodu małych rozmiarów tych ptaszków, wykluczających obejmowanie i poklepywanie, intymność wyrażana ręką ogranicza się do głaskania palcami i delikatnego łaskotania „za uchem”. Poruszając się w dół drabiny ewolucyjnej, dostrzegamy gwałtowny spadek możliwych przejawów intymności. Większość ludzi uważa gady, płazy, ryby i owady za nieprzyjemne w dotyku. Żółw ze swoją gładką i twardą skorupą zasłuży sobie niekiedy na klepnięcie, ale jego pokryci łuskami krewniacy nie skłaniają do przyjaznych kontaktów cielesnych. Być może, jedynymi wyjątkami, o których warto napomknąć, są wielkie węże z rodziny dusicieli. Na przykład prawidłowo oswojone pytony potrafią zapewnić swoim właścicielom całkowite objęcie, do czego nie są zdolne ani koty, ani psy. Pyton, owijając się wokół ciała swego ludzkiego towarzysza, zaciskając i rozluźniając mięśnie, wprowadzając w ruch falisty swoje liczne żebra i muskając delikatnym języczkiem skórę właściciela, dostarcza człowiekowi wrażeń zmysłowych, których nie doceni nikt, kto ich nie doznał. Jednakże ze względu na trudności związane z obyczajami żywieniowymi, złą reputację, zwłaszcza od awantury w raju, nie wspominając już o okropieństwach kojarzonych z ich mniejszymi i niezwykle jadowitymi krewniakami, wielkie węże nigdy nie cieszyły się nadmierną popularnością jako bliscy przyjaciele ludzi, nawet tych najbardziej złaknionych uścisków. Jeśli spuścić dyskretną zasłonę milczenia na przewrotne przejawy ludzkiej intymności w postaci ręcznego łowienia pstrągów, dotykanie się z rybami właściwie nie występuje. Może jedynym wyjątkiem jest tu lubieżne całowanie po rękach w wykonaniu karpia hodowlanego, który wysuwa głowę z wody i szeroko rozwartym pyszczkiem domaga się jedzenia. Ryby te potrafią u brzegu stawu rozdziawiać się i dyszeć z taką energią, że nawet przelatujący w pobliżu ptak daje się nakłonić do jakiegoś krótkiego aktu intymności. Istnieje niezwykłe zdjęcie, na którym malutka zięba z dziobem pełnym tłustych owadów przeznaczonych dla swego głodnego potomstwa, przerwawszy lot na widok zachęcająco rozdziawionego pyszczka karpia, energicznie wpycha swój cenny łup w przepaściste gardło ryby. Jeżeli nawet ptak pozwala się zwabić w ten sposób i wejść w tak wysoce nienaturalny kontakt cielesny, nie można się dziwić, że podobnie reagują ludzie zwiedzający stawy, w których hoduje się karpie. Dotąd mówiliśmy o przejawach intymności mających charakter przyjacielski lub rodzicielski, ale u niektórych ludzi kontakty te posuwają się aż do pełnej interakcji płciowej. Jest to zjawisko rzadkie, ale ma długą, sięgającą starożytności historię, o czym świadczą najdawniejsze dzieła sztuki i literatury. Przejawy te występują w dwóch głównych formach: albo mężczyzny spółkującego ze zwierzęciem, zwykle jest to oswojone zwierzę gospodarcze albo masturbacji, w której naturalną skłonność do lizania występującą u niektórych gatunków ukierunkowuje się na lizanie lub ssanie męskich lub kobiecych narządów płciowych w celu wywołania podniecenia. Świadczy to o wysokim stopniu wyalienowania i frustracji w sferze kontaktu cielesnego w społecznościach ludzkich, w których możliwe są tak bardzo wypaczone przejawy intymności. Jeśli jednak pamiętamy o występujących we współczesnych cywilizacjach milionach mniej znaczących przejawów intymności między ogromną rzeszą zwierząt a ich właścicielami, przybierających formę przytulania, całowania i głaskania, nie może nas zaskakiwać to, że w niewielkim ułamku tych kontaktów intymność przybiera tak drastyczne formy. W przeglądzie kontaktów między ludźmi a zwierzętami uwzględnialiśmy dotąd tylko zwierzęta domowe i zwierzęta gospodarskie, ale istnieją jeszcze dwa obszary interakcji zasługujące na jakiś komentarz. Zwierzęta pozostające pod nadzorem ludzi żyją nie tylko w domach prywatnych i w gospodarstwach wiejskich, można je także znaleźć w bardzo licznych ogrodach zoologicznych i laboratoriach badawczych. Tam także istnieją liczne kontakty i nie zawsze spotykają się one z powszechną aprobatą. Zwiedzający zoo nie tylko pragną przyglądać się trzymanym tam schwytanym stworzeniom, pragnęliby także potrzymać w rękach oglądane okazy. Popęd do ich dotykania jest tak silny, że stwarza nieustanne zagrożenie, którego świadome jest kierownictwo zoo. Dowodzi tego rejestr usług placówki pierwszej pomocy, który możemy znaleźć w każdym ogrodzie zoologicznym. Na każde zwichnięcie nogi w kostce czy skaleczenie palca przypada pokąsanie ręki czy podrapanie twarzy. Czasami obrażenia, których doznają osoby lekkomyślnie usiłujące dotknąć zwierzęcia, są poważne, ale rzadko kiedy można je przypisać niedbałości pracowników zoo. By to zilustrować, wystarczą dwa przykłady. Pierwszy to kobieta, która zgłosiła się do placówki pierwszej pomocy na terenie jednego z wielkich ogrodów zoologicznych z wrzeszczącym dzieckiem z silnie poszarpaną ręką. Okazało się, że dziecko domagało się, by mu pozwolono dotknąć dorosłego goryla płci męskiej. Chcąc zaspokoić to życzenie, kobieta z pewnym wysiłkiem podniosła dziecko i ignorując znak ostrzegawczy, zbliżyła je do klatki w ten sposób, że zdołało ono wcisnąć rączkę między kraty ponad brzegiem szklanego ekranu ochronnego. Goryl, fałszywie interpretując ten przyjazny gest, natychmiast wbił zęby w rączkę chłopca. Drugi przykład to smutna historia „dotykacza tygrysów”, starszego pana, który w tym samym zoo wielokrotnie przedostawał się przez barierę odgradzającą wybieg dla wielkich kotów, aby popieścić pewną tygrysicę. Personel zoo wielokrotnie usuwał go stamtąd mimo jego protestów, aż kiedyś przeskoczył przez barierę z takim impetem, że złamał sobie nogę i został odwieziony do szpitala. Podczas jego nieobecności rzeczoną tygrysicę przesłano w celach rozrodczych do innego zoo. Po powrocie do zdrowia starszy pan natychmiast udał się do jej dawnej klatki, którą zajmował teraz nie znany mu lampart. Wpadłszy we wściekłość, miłośnik tygrysicy pośpieszył do biura dyrekcji zoo i zażądał informacji, co zrobiono z jego żoną. Z początku pracownicy zarządu zareagowali na to niezwykłe oskarżenie z zakłopotaniem, ale po pewnym czasie, gdy spokojnym tonem wypytali go, o co chodzi, okazało się, że nieszczęśnik stracił ostatnio prawdziwą żonę, bliską towarzyszkę całego życia, i od tej pory przeniósł wszystkie swoje uczucia na ową tygrysicę. Ponieważ w jego mniemaniu zwierzę to stało się uosobieniem jego zmarłej małżonki, było rzeczą naturalną, że chciał on kontynuować intymne kontakty z nią w jej nowej postaci, nawet za cenę zagrożenia życia i zdrowia. Są to ekstremalne przykłady postępowania, z którego bardziej umiarkowanymi objawami można się codziennie zetknąć w ogrodach zoologicznych całego świata. Gdy na skutek tragedii osobistej lub tabu kulturowego popęd do dotknięcia innego człowieka zostanie zablokowany, niemal zawsze, i to bez względu na konsekwencje, znajdzie on jakieś ujście. Przypominają się tu smutne przypadki osób napastujących dzieci i aresztowanych pod zarzutem seksualnego wykorzystywania niemowląt. Osoby te, nie potrafiąc nawiązać właściwych kontaktów z innymi dorosłymi, kierują swoją uwagę na dzieci, którym obce są rygory płynące z tabu obowiązujących wśród dorosłych. Ludzie ci pragną często zaznać jedynie jakiejś łagodnej i przyjaznej intymności cielesnej, ale zawsze – niekoniecznie z najwłaściwszych pobudek – przypisuje się im motywy seksualne. Oczywiście bywają i takie motywy, ale bynajmniej nie jest to reguła. Niejeden zupełnie niewinny starszy człowiek został przez to narażony na wiele cierpień. Nie trzeba dodawać, że wówczas cierpią też dzieci – nie z powodu owych przejawów intymności, których seksualizm, nawet jeśli występuje, nie dociera do ich świadomości, ale z powodu paniki, w jaką wpadają rodzice, oraz, przede wszystkim, ze względu na wstrząs psychiczny wynikający z konieczności poddania się procedurze sądowej, do której ku swemu zawstydzeniu dzieci te zostają wciągnięte. Wracając teraz do zwierząt, a pozostawiając za sobą bramy zoo, dochodzimy do czwartej, głównej kategorii kontaktów między ludźmi a zwierzętami, mianowicie kontaktów, które istnieją w świecie nauki. Corocznie hoduje się i zabija podczas badań naukowych miliony zwierząt laboratoryjnych, a rodzaj kontaktów między badaczami i obiektami ich doświadczeń wywołuje gorące spory. Dla naukowca jest to interakcja całkowicie rzeczowa. Nie przyznaje się on do żadnej więzi emocjonalnej, pozytywnej czy negatywnej, miłości czy nienawiści, ze zwierzętami, z którymi musi się stykać w trakcie swoich badań. Dla niego decyzja nie jest skomplikowana: jeśli poświęcając życie zwierzęcia laboratoryjnego, można zmniejszyć cierpienie człowieka, to nie ma wyboru. Gdyby mógł, unikałby czegoś takiego, ale nie może i nie ma zamiaru stawiać życia zwierzęcia ponad życiem innego człowieka. Tak, krótko mówiąc, brzmi jego uzasadnienie, ale jest ono często i donośnie kwestionowane. Przeciwników było i jest wielu, a ich ogólny stosunek do tej sprawy najlepiej oddają słowa George’a Bernarda Shawa: „Jeśli nie potraficie zdobyć wiedzy, nie torturując psa, musicie się obejść bez wiedzy”. Bardziej umiarkowany pogląd wyrażają ci, którzy uważają, że wiele doświadczeń na zwierzętach przeprowadza się niepotrzebnie i że uzyskane w nich wyniki nie mają żadnej wartości dla ludzkości, lecz zaspokajają jedynie czczą ciekawość świata akademickiego. Pewną ciekawostką jest to, że sam wielki Karol Darwin również wyraził taki pogląd w liście do innego sławnego zoologa, pisząc, że eksperyment fizjologiczny na zwierzętach jest usprawiedliwiony w prawdziwych badaniach, ale nie dla zaspokojenia „zasługującej na potępienie i obrzydliwej ciekawości”. W bliższych nam czasach pewien psycholog eksperymentalny zauważył: „Jednym z następstw podejścia obsesyjnie behawiorystycznego i mechanistycznego jest brak serca w eksperymentowaniu na niżej rozwiniętych zwierzętach, często bez żadnego wartościowego celu”. Na pewno jest prawdą, że pod koniec bieżącego stulecia liczba przeprowadzanych co roku zgodnie z prawem doświadczeń na zwierzętach uległa gwałtownemu zwiększeniu. W Wielkiej Brytanii, w 600 rozmaitych placówkach badawczych, odpowiednia liczba za rok 1910 wynosiła 95 tysięcy; do roku 1945 przekroczyła milion, a niewiele później, bo w roku 1969, sięgnęła już około 5,5 miliona. Ogromna skala tej operacji zaczęła wywoływać pewne komentarze w kołach politycznych. Jeden z członków parlamentu brytyjskiego, przemawiając w roku 1971, wyraził swój sprzeciw w następujących słowach: „Wiem, że celem jest zachowanie życia ludzkiego, jednak zastanawiam się w związku z tym, czy sięgając po tak haniebne praktyki, rasa ludzka naprawdę warta jest zachowania”. Istnieją dwie grupy krytyków wykorzystywania na szeroką skalę zwierząt do badań naukowych. Pierwsza wyznaje skrajny pogląd antropomorficzny, zgodnie z którym zwierzęta postrzega się jako symboliczne istoty ludzkie i dlatego odmawia się człowiekowi prawa do zadawania im bólu bez względu na cel, jaki temu przyświeca. Druga wyznaje pogląd humanitarny, wedle którego postrzega się podobieństwo między zwierzętami a ludźmi, polegające na tym, że zwierzęta także na swój sposób są zdolne do odczuwania strachu, bólu i niedoli, i dlatego odmawia się człowiekowi prawa do zadawania im niepotrzebnego cierpienia. Ta druga grupa uznaje jednak, że jakiś stopień cierpienia jest niezbędny, lecz tylko pod warunkiem, że nie przekracza się pewnego absolutnego minimum, i tylko wtedy, gdy bezpośrednim celem badań jest ulżenie jeszcze większemu cierpieniu. Naukowiec odpowiada na te dwa rodzaje krytyki następująco. Krytykowi z pierwszej grupy mówi: „Powiedz to matce dziecka będącego ofiarą thalidomidu”. Gdyby w swoim czasie przeprowadzono szersze doświadczenia naukowe na zwierzętach, mogłaby urodzić normalne dziecko. Mógłby też powiedzieć: „Powiedz to matce dziecka, które umarło na dyfteryt”. Jeszcze niedawno choroba ta zabijała rocznie tysiące dzieci, a dziś, dzięki szczepionce wynalezionej wyłącznie dzięki doświadczeniom na żywych zwierzętach, praktycznie nie istnieje. Mógłby też powiedzieć: „Zapytaj matkę dziecka chorego na paraliż dziecięcy, jak się czuje, dowiedziawszy się, że trzy dawki szczepionki, która mogłaby uchronić jej dziecko, kosztują życie jednej małpy doświadczalnej”. Innymi słowy, zagorzały przeciwnik eksperymentów głosi, że lepsza jest śmierć lub męczarnie dziecka niż wykorzystywanie żywych zwierząt do badań naukowych. Chociaż może to stanowić świadectwo podziwu godnej troski o dobro zwierząt, to jednak odsłania przerażającą nieczułość na losy ludzkich dzieci. Owo przedkładanie zwierząt nad ludzi przywodzi nam na myśl zwierzęta trzymane w domu, chociaż zachodzi tu pewna istotna różnica. Mówiąc o zwierzętach domowych, doszliśmy do wniosku, że można wykazać dobroć zarówno w stosunku do zwierząt jak i do ludzi. Jedno nie wyklucza drugiego – argument przeciwko trzymaniu zwierząt w domu płynący z przekonania, że te wartości się wykluczają, okazał się fałszywy. W sferze eksperymentów sytuacja jest jednak inna – aby wykazać się dobrocią w stosunku do dziecka, zachodzi niestety konieczność uczynienia krzywdy doświadczalnemu zwierzęciu. Nie można tych rzeczy pogodzić. Trzeba dokonać trudnego wyboru. Drugiemu, bardziej umiarkowanemu krytykowi, naukowiec odpowiada tak: „Zgoda. Należy do minimum ograniczać cierpienia zwierząt, ale powstają tu pewne problemy”. W ostatnich latach przeprowadzono wiele szczegółowych badań nad metodami oszczędzania bólu zwierzętom laboratoryjnym i czyni się wszystko, aby opracować takie testy, które pozwoliłyby ograniczyć liczbę zwierząt i ilość ich cierpienia albo nawet, jeśli to tylko możliwe, w ogóle wyeliminować z nich zwierzęta. Na tej podstawie można by przypuszczać, że liczba zabijanych co roku zwierząt laboratoryjnych powinna się systematycznie zmniejszać. Nie potwierdzają tego jednak cyfry, które przytoczyłem. Naukowcy tłumaczą, iż nie oznacza to stosowania bardziej rozrzutnych metod, lecz jest spowodowane raczej rozszerzaniem programów badawczych mających na celu odkrycie nowych sposobów ulżenia ludzkiemu cierpieniu. Co więcej, zwracają uwagę, że jednym z największych problemów w badaniach jest niemożność ograniczenia ich do tych dziedzin, które mają oczywisty i bezpośredni związek z cierpieniem w jego konkretnej postaci. Wiele spośród największych i w ostatecznym efekcie najwartościowszych odkryć jest rezultatem doświadczeń prowadzonych na zwierzętach nie jako badania „stosowane”, lecz „podstawowe”. Twierdzenie, że nie należy wykonywać jakiegoś doświadczenia, ponieważ w danej chwili nie ma ono żadnego praktycznego znaczenia dla takich dziedzin jak medycyna czy psychiatria, jest niczym innym jak hamowaniem postępu wiedzy. Ta kwestia zaczyna niepokoić niektórych nawet najmniej emocjonalnie nastawionych i najgłębiej wykształconych krytyków. Do jakiej granicy muszą się posunąć Darwinowskie „prawdziwe badania”, zanim staną się „zasługującą na potępienie i obrzydliwą ciekawością”? Wymaga to dużo trudniejszego i dużo subtelniejszego sposobu argumentowania. Czytając niektóre czasopisma naukowe, zwłaszcza z zakresu psychologii eksperymentalnej, trudno oprzeć się myśli, że w ostatnich czasach, przy uwzględnieniu wszelkich kryteriów rozsądku, wielu badaczy posuwa się zbyt daleko. Czyniąc to, narażają oni na szwank publiczną akceptację badań naukowych jako takich, a wiele autorytetów jest zdania, że najwyższy czas poddać gruntownej rewizji kierunek, w którym zdąża wiele realizowanych badań. Jeśli się tego nie zrobi, może nastąpić wybuch społecznego niezadowolenia na wielką skalę, co w ostatecznym rozrachunku przyniesie nieobliczalne szkody postępowi nauki. Po tych ogólnych stwierdzeniach pozostaje zadać sobie pytanie, dlaczego relacje między człowiekiem a zwierzęciem, jakie zachodzą w laboratorium, wywołują tyle niepokoju i tak gorące dyskusje. Oczywista, zbyt oczywista odpowiedź brzmi, że nawet jeśli uznamy zasadność i niezbędność bólu, który człowiek zadaje zwierzęciu w laboratorium, to jeszcze nie znaczy, że nam się to podoba. A co sądzić o człowieku, który znajduje w swojej kuchni myszy, albo o mieszkańcu slumsów, który ma w swoim pomieszczeniu szczury i tłucze je kijem na śmierć albo używa trutki przyprawiając je o długie i bolesne konanie? Taki ktoś nie spotyka się z naszą krytyką, lecz ze współczuciem. Nie istnieją towarzystwa ochrony dzikich szczurów i myszy pleniących się w miejscach naszego zamieszkania, chociaż są to przecież te same gatunki zwierząt, które wykorzystuje się w wywołujących tyle kontrowersji doświadczeniach laboratoryjnych. Zabicie dzikiego szczura spotyka się z aprobatą, ponieważ może on roznosić choroby, ale zabicie szczura laboratoryjnego spotyka się z dezaprobatą, chociaż jego śmierć może się przyczynić do ograniczenia zasięgu choroby dzięki jakiemuś odkryciu naukowemu. Jak można wyjaśnić tę niekonsekwencję? Cokolwiek by o tym powiedzieć, ma to oczywiście mały związek z naszym rzeczywistym zatroskaniem o losy szczurów, dzikich czy oswojonych. Gdybyśmy naprawdę dbali o interes szczura laboratoryjnego jako szczególnie interesującej formy życia zwierząt, nie traktowalibyśmy tak brutalnie jego żyjącego na wolności odpowiednika. W gruncie rzeczy chodzi o to, że nasza reakcja jest znacznie bardziej złożona i subtelna, niż sobie wyobrażamy. Nasz stosunek do dzikiego szczura należy do kategorii reakcji podstawowych – widzimy w nim najeźdźcę na nasz prywatny teren i uważamy, że mamy prawo bronić tego terenu w każdy dostępny nam sposób. Żaden sposób potraktowania niebezpiecznego intruza nie jest zbyt surowy. A co z oswojonym białym szczurem laboratoryjnym? Czy nie jest to stworzenie, którego przodkowie przywlekli do nas epidemię dżumy? Z pewnością, ale obecnie pojawia się ono w nowej roli i jeśli mamy zrozumieć silne emocje, które wywołuje w nas jego doświadczalna śmierć, musimy zrozumieć tę rolę. Na początek zauważmy, że biały szczur nie jest już żadnym szkodnikiem, lecz jest sługą człowieka. Dobrze go się traktuje i żywi, stwarza mu się wygodne warunki i pod każdym względem dba się o niego. Stosunek człowieka do niego jest taki jak stosunek lekarza doglądającego pacjenta przed operacją. Potem eksperymentalnie zaraża się go rakiem. Później uśmierca się go tymi samymi rękami, które przedtem go karmiły. Wyjąwszy raka, taka sekwencja zdarzeń mogłaby też wystąpić w relacjach między farmerem a hodowanym przez niego inwentarzem. Najpierw dba on o swoje zwierzęta, a następnie je uśmierca. A jednak nie mamy większych pretensji do przeciętnego farmera za to, że tak traktuje on zwierzęta, które hoduje, podobnie jak nie mamy pretensji do kogoś, kto truje dzikiego szczura w swojej kuchni. O co tu więc chodzi? Sekwencja, którą obserwujemy na farmie, składa się z dobrego traktowania, a następnie uśmiercania. Sekwencja stosunku do szkodników składa się z zadawania bólu i uśmiercania. Innymi słowy, nie mamy nic przeciwko uśmiercaniu, które następuje po okresie roztaczania opieki, ani też przeciw uśmiercaniu po uprzednim zadaniu bólu. Symboliczna rola, jaką odgrywają białe szczury (myszy) w laboratoriach badawczych, jest rolą uniżonego i wiernego sługi, kochanego przez swego pana do dnia, kiedy to kochający pan – bynajmniej nie sprowokowany – bez żadnego ostrzeżenia zaczyna torturować swego sługę i robi to nie dla jego dobra, lecz dla swego własnego pożytku. Jest to alegoria zdrady i tu właśnie tkwi istota wszystkich problemów. Krytycy doświadczeń na zwierzętach gwałtownie zaprzeczą i będą utrzymywać, że chodzi im o szczura, a nie o tę symboliczną relację, ale jeśli nie są konsekwentnymi wegetarianami i ludźmi, którzy nie tkną palcem nawet muchy, padną ofiarą własnych iluzji. Jeśli kiedykolwiek korzystali z jakiejś pomocy lekarskiej, okażą się też w dodatku obłudnikami. Jeśli natomiast są uczciwi, przyznają, że tym, co ich naprawdę trapi, jest zdrada tkwiąca w symbolicznej, intymnej relacji między człowiekiem a szczurem. Teraz powinno już być jasne, dlaczego tyle uwagi poświęcam temu wzorcowi ludzkich zachowań, który na pierwszy rzut oka nie wydaje się mieć ścisłego związku z tematem książki. Istotę kłopotliwego położenia badacza stanowi to, że aby rozwiać swoje obawy, musi on nieustannie podkreślać, jak dobrze traktuje swoje doświadczalne zwierzęta, jak łagodnie się z nimi obchodzi, jak miło i wygodnie żyje im się w higienicznych klatkach, w których oczekują na odegranie swojej ważnej roli w doświadczeniach. Właśnie ów kontrast między czułą intymnością i tym, co następnie badacz im robi, stanowi sedno gwałtownego sprzeciwu jego krytyków. Ponieważ, jak pokazuje to niniejsza książka, intymność oznacza zaufanie, a tymczasem symbolicznego szczura-sługę skłania się do tego, aby całkowicie zaufał swojemu panu, by potem z jego dobrych i troskliwych rąk otrzymać ból i chorobę. Jeśli taka zdrada intymności zdarza się sporadycznie i tylko z jakichś szczególnych powodów, większość krytyków, acz niechętnie, jest skłonna ją zaakceptować, ale jeśli co roku powiela się ją miliony razy, wówczas zaczyna ich nachodzić straszna myśl, że należą do plemienia uczuciowych zdrajców. Jeśli człowiek potrafi świadomie zadać ból ufającemu mu zwierzęciu, które jeszcze przed chwilą traktował łagodnie i troskliwie, jak można mu ufać, gdy chodzi o stosunek do innych ludzi? Jeśli ten sam człowiek pod każdym innym względem w swoim życiu społeczno-towarzyskim zachowuje się racjonalnie i życzliwie, to czy możemy jeszcze kiedykolwiek żywić pewność, że racjonalna życzliwość odzwierciedla jakąkolwiek prawdę o naturze członków społeczeństwa, w którym żyjemy? Jak to możliwe, że ten sam człowiek, który zachowuje się tak wspaniale w stosunku do swoich prawdziwych dzieci, nieustannie nadużywa zaufania swoich symbolicznych „dzieci” w laboratorium? Wszystkie te lęki pozostają, nie wyrażone, w umysłach jego krytyków. Przypomina to wspomniany wcześniej przykład komendanta obozu koncentracyjnego, który był serdeczny i dobry dla swoich psów, a jednocześnie brutalnie torturował więźniów. Dobroć dla zwierząt miała nam w tamtej sytuacji uzmysławiać, że nawet największy ludzki potwór nie jest całkowicie pozbawiony delikatnych uczuć. Tutaj sytuacja jest odwrotna, mamy bowiem do czynienia z człowiekiem zdolnym do dobroci w stosunku do innych ludzi, który jednak jest w stanie spędzać całe dnie pracy na zadawaniu bólu doświadczalnym zwierzętom. To właśnie ten kontrast napawa nas przerażeniem. Gdy widzimy dobrotliwie wyglądającego żołnierza, który poklepuje po łbie swego psa, narzuca się nam natrętne pytanie, czy on także byłby zdolny do gazowania bezbronnych istot ludzkich. Gdy patrzymy na dobrotliwego i kochającego tatusia bawiącego się z dziećmi, nie możemy oprzeć się pytaniu, czy i w jego wnętrzu kryje się zdolność do okrutnych eksperymentów. Zaczynamy tracić poczucie wartości. Zaczyna się chwiać nasza wiara w jednoczącą siłę intymności cielesnej i buntujemy się przeciwko, jak to nazywamy, nieczułości nauki. Doskonale wiemy, że jest to bunt nieuzasadniony ze względu na ogromne korzyści, jakie przyniosły nam badania naukowe, ale tak silnie uderza to w nasze podstawowe rozumienie tego, czym jest łagodna i troskliwa intymność, że nie możemy się powstrzymać. W razie choroby biegniemy do apteki i szybko połykamy różne pigułki i tabletki, ale staramy się nie myśleć o ufnych, zdradzonych zwierzętach, które cierpiały po to, byśmy mogli otrzymać te błogosławione antybiotyki. Jeśli sytuacja rysuje się tak przykro w odczuciu ogółu, to jak musi ona wyglądać w odczuciu badacza? Otóż nie rysuje się ona wcale tragicznie, a to dlatego, że wykształcił on w sobie umiejętność niepostrzegania swojej relacji do zwierząt jako relacji symbolicznej. Podchodząc do sprawy wyłącznie rzeczowo, przezwycięża on swoje problemy emocjonalne. Obchodząc się ze zwierzętami łagodnie i troskliwie, robi to po to, aby mogły one jak najlepiej służyć doświadczeniom, a nie po to, aby zaspokoić swoje potrzeby emocjonalne w zakresie substytutów intymności, jak zapalony miłośnik zwierzątek domowych. Wymaga to nieraz dużego opanowania i samodyscypliny, ponieważ nawet najbardziej kontrolowany rozumowo kontakt cielesny może zacząć wywierać swój magiczny wpływ i zapoczątkować tworzenie się wzajemnej więzi. Wiemy, że w niejednym wielkim laboratorium w jakiejś klatce na uboczu zamieszkuje sobie tłusty, kłapouchy królik, spasiony pieszczoch, który stał się maskotką i którego nikt nie myśli wykorzystywać do żadnych doświadczeń, ponieważ udało mu się wejść w zupełnie inną rolę. Ktoś, kto nie jest naukowcem, nie potrafi tak łatwo dokonać tych sztucznych rozróżnień. Dla niego wszystkie zwierzęta należą do Disneylandu. Jeśli dzięki współczesnym mediom edukacyjnym, filmowi i telewizji, poszerzy swoje horyzonty i pozbędzie się wreszcie dziecięcych wyobrażeń o pluszowych zwierzątkach, sprawią to nie zręczne ręce eksperymentatora, lecz raczej przyrodnicy, którzy podchodzą do tych spraw jak obserwatorzy, a nie jak osoby manipulujące zwierzętami i ich życiem. Trudne położenie poważnego badacza nie ulega więc poprawie. Podobnie jak ratujący pacjentowi życie chirurg, stara się on wpłynąć na polepszenie naszego losu, ale w odróżnieniu od chirurga otrzymuje za to nikłe podziękowanie. Podobnie jak chirurg – badacz zachowuje podczas swoich operacji rzeczowość i powstrzymuje emocje. Tu i tam zaangażowanie emocjonalne byłoby szkodliwe. U chirurga jest to mniej oczywiste, gdyż poza salą operacyjną musi on zachowywać takie podejście do chorego, jakie obowiązuje innych lekarzy. Znajdując się jednak w sali operacyjnej, traktuje ciała swoich pacjentów tak samo chłodno i bezosobowo jak badacz eksperymentator, krając je, jak szef kuchni kraje kawał wybornej pieczeni. Inne postępowanie nam wszystkim przyniosłoby w końcu szkodę. Gdyby eksperymentator zaangażował się emocjonalnie i wszystkie zwierzęta doświadczalne zaczął traktować tak, jak traktuje się zwierzątka domowe, wkrótce nie byłby w stanie prowadzić swoich żmudnych badań, które przynoszą nam taką ulgę w chorobach i cierpieniach. Potworność tego, co robi, doprowadziłaby go do alkoholizmu. Podobnie gdyby chirurg dopuścił do siebie emocje związane z losem swoich pacjentów, drżałaby mu lancet podczas cięcia, co groziłoby pacjentowi śmiertelnym niebezpieczeństwem. Przebywający w szpitalu pacjenci byliby przerażeni, gdyby mogli usłyszeć czasami żartobliwy, a innym razem rzeczowy ton rozmów toczonych w wielu salach operacyjnych, ale nie byłaby to właściwa reakcja. Napawająca grozą intymność, której przejawem jest wtargnięcie do wnętrza ciała innego człowieka przy użyciu ostrego narzędzia, wymaga całkowitego wyłączenia wpływu emocji na działanie. Gdyby miał to być przejaw zdesperowania i pełnej miłości troski, to następnego intymnego kontaktu pacjent doznałby najpewniej z chłodnych rąk przedsiębiorcy pogrzebowego. W niniejszym rozdziale przyglądaliśmy się temu, jak w złaknionym kontaktów świecie wykorzystuje się żywe substytuty ciała ludzkiego. Tam, gdzie kontakty te są nacechowane miłością, jak w stosunkach ze zwierzęcymi pieszczoszkami, odpowiednie przejawy intymności dostarczają wiele zadowolenia. Tam, gdzie z pewnością nie są one nacechowane miłością, jak w stosunkach ze zwierzętami doświadczalnymi, są źródłem wielkiego dyskomfortu. W ogólnym rozrachunku na kontakty te składa się ogromna liczba interakcji dotykowych i pod tym względem zwierzęta są dla nas czymś ogromnie ważnym. Rozważaliśmy przeważnie działania osób dorosłych, ale trzymanie zwierzątek domowych jest też ważnym wzorcem dla starszego dziecka, gdy zaczyna ono naśladować rodziców, otaczając małe zwierzątka pseudorodzicielską opieką, tuląc je, nosząc na rękach, pielęgnując i troszcząc się o nie, jakby były całkowicie zależnymi od nich niemowlętami. Ponieważ koty i psy często i tak już występują w rodzinie jako pseudodzieci prawdziwych rodziców, młodzi pseudorodzice często bardziej przywiązują się do innych gatunków, które dorośli zwykle mają w pogardzie, jak króliki, świnki morskie i żółwie. Gatunki te, nie skażone zaangażowaniem rodziców, stwarzają młodocianym pseudorodzicom osobny i bardziej prywatny świat substytutów intymności. U młodszych dzieci problem ten rozwiązuje się za pomocą pluszowych zwierzątek, będących substytutami substytutów miłości. Dzieci otaczają je troską i miłością, jakby były żywymi istotami, a przywiązanie do Myszki Mickey czy do pluszowego niedźwiadka jest równie silne i gorące jak przywiązanie starszego dziecka do ulubionego królika czy jeszcze później do uwielbianego kucyka. U wielu dziewcząt przywiązanie do sporych rozmiarów zwierzątka-przytulanki trwa aż do okresu dorosłości. Na zamieszczonym w prasie zdjęciu ofiar porwania samolotu widać uratowaną właśnie kilkunastoletnią dziewczynkę, „wciąż obejmującą pluszowego misia, który pocieszał ją podczas trudnych przeżyć na pustyni”. Gdy bardzo potrzebujemy jakiegoś krzepiącego kontaktu cielesnego, wystarcza nam nawet przedmiot nieożywiony, i to właśnie jest tematem następnego rozdziału. 7. INTYMNOŚĆ Z PRZEDMIOTAMI Na tablicy reklamowej w Zurychu widziałem wielki plakat, na którym widniała głowa mężczyzny w dwóch wersjach – jedna obok drugiej. Te właściwie identyczne głowy różniły się tylko jednym szczegółem: w ustach jednej z nich tkwił papieros, a w ustach drugiej – smoczek. Twórcy plakatu zakładali, że przekaz jest oczywisty, toteż obrazowi nie towarzyszy ani jedno słowo. Jednym prostym zabiegiem wizualnym wyjaśnili, dlaczego tyle tysięcy ludzi ryzykuje śmierć w męczarniach, w kaszlu i wymiotach, gdy rak zżera im płuca. Plakat ma oczywiście zawstydzić dorosłych palaczy, wywołując w nich poczucie, że są niedojrzali i dziecinni, ale można go też odczytywać inaczej. Jeśli mężczyzna ze smoczkiem w ustach, jak niemowlę, czerpie z niego przyjemność, to o tej części plakatu można by powiedzieć, że krytykuje infantylizm. Przenosimy teraz wzrok na drugą z tych głów i otrzymujemy wyjaśnienie. Smoczek podobnie jak papieros daje zadowolenie, a zarazem uwalnia od infantylizmu. Z tego punktu widzenia można w tej reklamie dostrzec niemal zachętę do palenia dla tych, którzy nie odkryli jeszcze przyjemności, jaką daje ta czynność. Zapal papierosa, a osiągniesz zadowolenie, nie narażając się na zarzut infantylizmu! Jeżeli nie przekręcamy tak przewrotnie tego zawierającego jak najlepsze intencje komunikatu, dostarcza nam on cennej wskazówki na temat światowego problemu palenia stojącego przed dzisiejszym społeczeństwem. Palenie jako problem pojawiło się stosunkowo niedawno. W wielu krajach podjęto szeroko zakrojoną kampanię mającą na celu wyczulenie palaczy na niebezpieczeństwa, jakie niesie napełnianie płuc rakotwórczym dymem. Zakazano reklamy papierosów w telewizji, a także toczy się nieustanna dyskusja, jak uchronić przed tym nałogiem dzieci. Pokazuje się wstrząsające filmy o przebywających w szpitalu nieszczęsnych pacjentach z zaawansowanym rakiem płuc. Reagując rozsądnie, niektórzy palacze zerwali z nałogiem, ale wielu innych tak się przeraziło, że dla uspokojenia roztrzęsionych nerwów poczuli się zmuszeni sięgnąć po kolejnego papierosa. Innymi słowy, chociaż nareszcie zajęto się tym problemem, daleko do jego rozwiązania. Zwykłe mówienie ludziom, że nie powinni czegoś robić, bo jest to szkodliwe, może i jest skuteczne, ale działa krótko – podobnie jak wojna, która ma wpłynąć na zmniejszenie zaludnienia. Podczas wojny giną miliony ludzi, ale natychmiast po jej zakończeniu następuje powojenny wzrost urodzeń i liczebność populacji gwałtownie pnie się w górę. Podobnie za każdym razem, gdy wybuchnie panika antynikotynowa, tysiące ludzi przestają palić, ale gdy tylko panika minie, zyski spółek produkujących papierosy znów zaczynają szybko rosnąć. Prowadzący kampanie antynikotynowe popełniają jeden wielki błąd, a polega on na tym, że rzadko zadają sobie pytanie, dlaczego ludzie w ogóle chcą palić? Wydaje im się chyba, że ma to coś wspólnego z uzależnieniem narkotycznym, a więc z nałogotwórczym działaniem nikotyny. Element ten oczywiście też jest tu obecny, ale nie jest to bynajmniej czynnik najważniejszy. Wielu ludzi nawet nie wdycha dymu, wchłaniając bardzo niewielkie dawki narkotyku, i dlatego przyczyn ich nałogu należy szukać gdzie indziej. Nie ulega wątpliwości, że chodzi tu o akt intymności oralnej, której doświadczamy, trzymając coś między wargami, jak to pięknie pokazuje plakat w Zurychu, i takie podstawowe wyjaśnienie stosuje się niemal na pewno również do palaczy zaciągających się dymem. Dopóki nie zbada się dokładnie tego aspektu palenia, trudno mieć nadzieję na wyeliminowanie go z naszej pełnej stresów i poszukującej komfortu kultury. Mamy tu wyraźnie do czynienia z sytuacją, w której przedmiot nieożywiony występuje jako substytut rzeczywistej intymności z inną istotą ludzką. Badając to zjawisko, oddalamy się o kolejny krok od pierwotnego źródła intymności, czyli od intymności z najbliższymi. Pierwszy krok zaprowadził nas do intymności z prawie nieznajomymi (zawodowi dotykacze), drugi – do intymności z żywymi substytutami (zwierzęta domowe), a teraz trzeci wprowadza nas w krainę atrap, czyli przedmiotów kryjących w sobie element intymności. Jest ich wiele, ale wygodnie zacząć właśnie od papierosa, bo wskazuje on nam początki całej tej historii – moment, kiedy zirytowana matka wpycha gumowy substytut sutka do buzi rozwrzeszczanego niemowlaka. Niemowlęcy smoczek, który działa uspokajająco i kojąco, określa się czasem jako „ślepy” cycuszek, ponieważ w odróżnieniu od smoczka przy butelce do karmienia, nie ma w nim dziurki. Określenie to jest nieco mylące, ponieważ żadna matka nie może pochwalić się tak wielką i pękatą brodawką sutkową, jaką jest przeciętny, masowo produkowany smoczek. Jest to supersutek, wprawdzie pozbawiony mleka, ale wspaniały w dotyku. Jest on zakończony płaskim krążkiem, który symuluje pierś matki i uniemożliwia dziecku wessanie gumowego supersutka do buzi. Smoczki takie stosuje się od wielu wieków, ale niedawno popadły one w niełaskę, ponieważ uznano je za szkodliwe źródło infekcji. Ostatnio znów zdają się powracać do łask i obecnie często zalecane są przez autorytety medyczne. Niemowlęta, którym w pierwszych miesiącach życia daje się do ssania smoczek, dużo rzadziej ssą potem palec (jako oczywistą inną możliwość, dającą im uspokojenie i zadowolenie w braku sutka). Ponadto nie mówi się już, że smoczki deformują usta czy psują wyrzynające się zęby, a przeprowadzone ostatnio doświadczenia przekonały ekspertów o czymś, co dawno już wiedzą matki, a mianowicie, że smoczki bardzo skutecznie działają na niemowlę kojąco. Owo, jak to nazwano, „jałowe ssanie” zostało poddane dokładnym badaniom na podstawie reakcji zarejestrowanych u wielkiej liczby niemowląt. Stwierdzono, że już po trzydziestu sekundach trzymania w buzi smoczka płacz niemowlęcia słabł do jednej piątej poziomu początkowego, a niespokojne ruchy kończyn zmniejszały się o połowę. Okazało się też, że obecność supersutka między wargami niemowlęcia, nawet bez aktywnego ssania, działała na nie uspokajająco. Półśpiące dziecko, które przestało ssać, jeśli wyjmie mu się smoczek, porusza się gwałtownie i znów zaczyna płakać. Z obserwacji tych wynika więc, że trzymanie czegoś między wargami jest doznaniem przynoszącym stworzeniu ludzkiemu zadowolenie, gdyż jest utożsamiane z kojącym kontaktem z pierwotnym opiekunem – matką. Kiedy patrzymy na staruszka z lubością ssącego cybuch swojej fajeczki, staje się jasne, że ta silnie działająca forma intymności symbolicznej towarzyszy nam przez całe życie. Dla dorosłego „ssacza” ważne jest, by to, co robi, wyglądało na coś innego. Na tym polega komunikat plakatu w Zurychu. Posłużenie się smoczkiem przez zestresowanego dorosłego prawdopodobnie uspokoiłoby go równie skutecznie jak ssanie czegokolwiek innego, gdyby tylko nie miało na sobie piętna „infantylizmu”. Ponieważ jednak takie piętno ma, musi on stosować rozmaite poprzebierane atrapy. Pod tym przynajmniej względem papieros jest idealny jako całkowicie „dorosły”. Ponieważ jest on dzieciom zakazany, nie tylko nie jest infantylny, ale wręcz w ogóle nie kojarzy się z dziećmi i dlatego istnieje poza kontekstem niemowlęcego ssania, które jest jego prawdziwym źródłem. Przedmiot ten wyczuwa się między wargami jako coś miękkiego, a jego dym dodaje do tego ciepło, co sprawia, że w porównaniu z gumowym smoczkiem jeszcze bardziej przypomina on prawdziwy matczyny sutek. Ponadto uczucie, że coś się wysysa z jednego końca i wciąga się to do gardła, jeszcze potęguje złudzenie. Ustala się nowe równanie symboliczne: ciepły wdychany dym równa się mleko matki. Wielu palaczy, wkładając do ust papieros, albo też wyjmując go, bezwiednie dotyka palcami zewnętrznej strony warg, symulując w ten sposób dotykanie matczynych piersi. Niektórzy wkładają sobie papieros między wargi i pozostawiają go tam na pewien czas, pociągając tylko z rzadka. Te dłuższe chwile bez pociągania przypominają sytuację, gdy niemowlę znajduje się w półśnie i trzyma smoczek w buzi, nie ssąc go. Są też palacze, którzy wyjąwszy papieros z ust, pieszczą go jeszcze palcami, chociaż bez trudu mogliby go zgasić w popielniczce. Wymownym świadectwem tej silnej potrzeby trzymania nikotynowego sutka, i to niekoniecznie w ustach, są trwałe ślady tytoniu na „nikotynowych palcach”. Wariacją tego tematu jest supersutek używany przez biznesmena, czyli cygaro, którego koniec jest stosownie zaokrąglony i gładki w miejscu zetknięcia z ustami. Zgodnie ze specjalnym umownym rytuałem ten gładki „ślepy” cycek przekłuwa się i przycina za pomocą specjalnych narzędzi, ażeby ułatwić przepływ kojącego ciepłego mleka-dymu. Niektórzy rezygnują z miękkiego dotyku papierosa lub cygara na rzecz jeszcze większej gładkości w postaci cygarniczki do papierosów lub cygar albo też fajki. Język może wtedy błądzić po czymś tak samo gładkim i śliskim jak prawdziwy sutek albo jak gumowy cycuszek. Aż dziw, że dotąd nie wymyślono jakiegoś urządzenia, które byłoby nie tylko śliskie, ale i miękkie, na przykład gumowej cygarniczki. Być może jednak taka rzecz byłaby nie dość zamaskowana i zanadto przypominałaby ową prawdziwą rzecz, tracąc tym samym znamiona powagi właściwej ludziom dorosłym. Palaczom fajek szczególnie niezręcznie byłoby oddawać się swojemu ulubionemu zajęciu, jakim jest ssanie pustej fajki. I bez tego czynność ta jest zbyt oczywista w swojej wymowie, a gumowy cybuch byłby już nieomylnym znakiem rozpoznawczym. Ogromna ilość wypalanych obecnie na całym świecie produktów tytoniowych świadczy o istnieniu wielkiego zapotrzebowania na przejawy kojącej intymności symbolicznej. Chcąc zlikwidować szkodliwe skutki uboczne tego wzorca zachowania, należałoby albo w odpowiednim stopniu odstresować społeczeństwo, albo dostarczyć jakichś innych możliwości. Ponieważ nic nie wskazuje na to, by istniała jakaś nadzieja na rychłe zrealizowanie pierwszego z tych rozwiązań, pozostaje tylko drugie. Proponowano i nawet próbowano stosować papierosy z plastiku, ale zdaje się, że nie mają one przed sobą wielkiej przyszłości. Sam pomysł idzie we właściwym kierunku, ale nie uwzględnia on takich istotnych czynników jak ciepło i rzeczywista możliwość ssania, których dostarczają prawdziwe papierosy. Nie daje on też żadnego oficjalnego uzasadnienia takiego postępowania. Aby takie działanie dało się zaakceptować, trzeba je ukryć pod jakąś maską. Co prawda wiele osób ssie końce ołówków, pióra, zapałki, a także końce oprawek od okularów, ale wszystkie te przedmioty spełniają jakieś inne „oficjalne” funkcje. Papieros z plastiku nie miałby takiej funkcji i dlatego zanadto przypominałby smoczek z plakatu w Zurychu. Trzeba będzie znaleźć jakieś inne rozwiązanie i wszystko wskazuje na to, że będzie ono musiało wyjść od samych producentów papierosów w postaci na przykład papierosa syntetycznego lub ziołowego, który nie będzie niszczył płuc. Już prowadzi się badania zmierzające do tego celu i może najdonioślejszym skutkiem panującego obecnie strachu przed rakiem i różnych kampanii propagandowych będzie zmuszenie badaczy, by radykalnie przyśpieszyli swoje prace. Zważywszy na szczególną funkcję, jaką spełnia w naszym życiu palenie – co wykazałem w moim opisie – jest to chyba jedyny długotrwały pożytek płynący z takich kampanii. Ludzie, którzy rzucili palenie albo próbowali to robić, narzekają, że gdy zerwali z nałogiem, wkrótce zaczęli tyć. Naprowadza to nas na pewien trop, który ukazuje istotę pewnych rodzajów odżywiania. Znaczna część tego, co robimy, podskubując i ssąc różne rodzaje produktów żywnościowych, jest raczej symbolicznym nawiązaniem do pierwotnej intymności oralnej niż normalnym sposobem odżywiania się ludzi dorosłych. Łaknący papierosa były palacz, który nagle zapragnie odrobiny przyjemności, chwyta kawałek czegoś słodkiego i wpycha sobie to do pozbawionych sutka ust. Ssanie cukierków i innych słodyczy jest jeszcze jednym zamaskowanym substytutem korzystania z matczynej piersi. Dla większości z nas jest to wzorzec zachowania wypełniający lukę między smoczkiem z okresu niemowlęctwa a papierosem wieku dojrzałego. Sklep ze słodyczami jest królestwem dzieci. Dziecko, zbyt już duże, żeby ssać gumowe smoczki, zaczyna ssać najrozmaitsze rodzaje lizaków o różnych kształtach. Mogą mu one zrujnować uzębienie, ale pomagają zrekompensować utracone przyjemności. Jako dorośli, zwykle stronimy od takich rozkoszy, ale niejeden młody kochanek wciąż jeszcze ofiarowuje swojej najdroższej dający wiele zadowolenia podarunek w postaci bombonierki pełnej czekoladowych sutków, które mają jej poprawić humor. A niejedna znudzona gospodyni domowa sięga do pudełka po kojący cukierek. Słodycze napełnia się niekiedy nie przeznaczonym dla dzieci alkoholem, i w ten sposób, zanim trafią do ust, stają się „czekoladkami z likierem”, które bardziej przystoją ludziom dorosłym. Chociaż produkty spożywcze nie są tak trwałe jak sutki, mają jednak pewne istotne cechy, takie jak miękkość i słodycz, pozwalające im lepiej odgrywać ową symboliczną rolę. Jedna szczególna ich forma, a mianowicie guma do żucia, przezwycięża ów niedostatek, którym jest brak trwałości. Guma do żucia zawiera w sobie rozciągliwą substancję otrzymywaną z mlecznego soku drzewa sapodilla, odpowiednio dosłodzoną i aromatyzowaną. (Na jedną część soku sapodilla daje się trzy części cukru, uzyskaną masę podgrzewa się i ugniata, dodając takie substancje aromatyczne jak goździki, cynamon czy miętę). Gumę można żuć całymi godzinami, a reklamuje się ją jako coś, „co koi nerwy i pomaga się skupić”. Jako symbol jest to nic innego jak gumowy i wymienialny sutek. Ze względu na swoje właściwości guma do żucia powinna cieszyć się wielkim uznaniem, ale pewien problem stanowi tu bardzo rzucający się w oczy ruch szczęk, który towarzyszy żuciu. Nie jest to przeszkodą dla żującego, ale otoczeniu wydaje się, jakby był on zajęty nieustannym jedzeniem. Ponieważ żujący nigdy nie przełyka „pożywienia”, które ma ustach, powstaje wrażenie, że to coś, co się tam znajduje, zawadza mu, niczym kawałek trudnej do zgryzienia chrząstki, i dlatego żujący, mimo że sam doznaje ukojenia, przyprawia o irytację osoby znajdujące się w jego bliskości. Skutkiem tego w wielu sytuacjach towarzyskich żucie gumy uważane jest za „obrzydliwy zwyczaj”, a sama czynność nie wszędzie cieszy się popularnością. Ponieważ mleko matki jest płynem ciepłym i słodkim, nic dziwnego, że dorośli w chwilach napięć lub znudzenia stosują rozmaite ciepłe i słodkie napoje jako środki kojące. Corocznie konsumuje się hektolitry herbaty, kawy, czekolady i kakao, co nie ma żadnego związku z autentycznym pragnieniem, które stwarza tylko oficjalny pretekst. Filiżanki i kubki, z których tak chętnie sączymy te substytuty mleka, są także miłe i gładkie, a do tego mają śliską powierzchnię, której dotykają nasze łaknące przyjemnych doznań usta. Dlatego łatwo zrozumieć protesty przeciwko współczesnym tekturowym kubkom jednorazowego użytku, które nie są ani gładkie, ani śliskie. I znów warto zauważyć, w jaki sposób unikamy nazbyt oczywistych skojarzeń: pijemy gorącą herbatę, ale mleko – zimne. Picie gorącego mleka w nazbyt oczywisty sposób przypomina to, co robią niemowlęta. Na to mogą sobie pozwolić tylko ludzie chorzy, bo jak się przekonaliśmy, człowiek chory zrezygnował już z typowych dla dorosłego zmagań z życiem, fundując sobie całkowite „niemowlęctwo w proszku”, i dlatego kolejny przejaw takiego niemowlęcego zachowania niczego tu już właściwie nie zmienia. Poza zimnym mlekiem lub koktajlami mlecznymi, które, co jest znamienne, wsysane są zwykle przez słomkę, istnieje wiele innych rodzajów zimnych i słodkich napojów używanych w funkcji smoczków. Prawie zawsze reklamuje się je jako napoje orzeźwiające, ale pod tym względem w żadnym stopniu nie dorównują zwyczajnej czystej wodzie. Ważne jest jednak to, że są słodkie, a coraz bardziej rozpowszechniony zwyczaj picia prosto z butelki podnosi ich wartość symboliczną. Same butelki są teraz znacznie mniejsze i rozmiarami odpowiadają butelkom dla niemowląt. W gruncie rzeczy, gdyby ktoś, naśladując plakat wiszący w Zurychu, zechciał pokazać człowieka pijącego colę lub lemoniadę z butelki ze smoczkiem, zdemaskowałby całą tę zabawę. W geście samopocieszenia, ludzie przytykają sobie do ust różne inne przedmioty, na przykład łodygi roślin czy wiszące na szyi koraliki. Powiedzieliśmy już jednak dość dużo, aby wykazać, że oralna intymność niemowlęca pozostaje istotnym składnikiem naszego dorosłego życia, nawet jeśli nie należy do tak oczywistej sfery, jaką stanowią pocałunki zarówno przyjacielskie jak erotyczne. Pora więc przejść do innych części ciała dorosłego człowieka. Kolejną podstawową formą kontaktu w okresie dzieciństwa jest przytulanie policzka do ciała matki i pozostawanie w bezruchu. Przytulanie do policzka miękkich przedmiotów, służących jako substytuty, rzadko występuje u dorosłych mężczyzn, ale jest dość powszechne u kobiet. Wiele reklam miękkich łóżek, pledów, koców i bielizny pościelowej ukazuje pogodnie uśmiechniętą kobietę, która tuli do siebie jakiś nadający się do tego przedmiot. Jej głowa jest przechylona w jedną stronę, a policzek przylega do gładkiej powierzchni materiału. Szczególnie często widzi się ten obrazek w reklamach koców, gdzie zajmuje on niemal pozycję monopolisty, mimo oczywistego faktu, że kiedy koc znajduje się już w łóżku, nie zachodzi bezpośredni kontakt z nim, ponieważ jest owinięty w prześcieradło. Podobnym motywem posługują się reklamy futer. Często pokazują futrzany kołnierz podniesiony albo właśnie podnoszony rękami w taki sposób, że jego nadzwyczaj miękka powierzchnia pieści policzki modelki. Futrzane dywaniki mają większą powierzchnię kontaktową, przypominając ciało matki rozciągnięte na podłodze lub łóżku. Może najbardziej rozpowszechnioną formą kontaktu z udziałem miękkiego w dotyku policzka, i to formą występującą zarówno wśród mężczyzn jak wśród kobiet, jest korzystanie podczas nocnego wypoczynku z poduszki wypełnionej puchem. Pieszczota tej delikatnej poduszki-piersi jest bardzo ważną formą ukojenia u schyłku dnia. Pozwala nam ona wyciszyć się do stanu, w którym jesteśmy nareszcie gotowi zapaść w głęboki sen i pozostawić za sobą zmagania, które jako ludzie dorośli toczyliśmy w ciągu dnia. Producenci poduszek precyzyjnie wypracowali odpowiednie proporcje między sprężystością a miękkością i obecnie w każdym sklepie z pościelą wśród całej gamy poduszek różniących się nieco między sobą pod względem właściwości dotykowych można sobie wybrać właściwą. Wielu dorosłym pomaga zasnąć jakaś jedna konkretna poduszka lub jej „zwartość” i gdy przyjdzie im przyłożyć twarz do innej poduszki w obcym łóżku, czy to w hotelu, czy w cudzym domu, mogą mieć trudności ze snem. Jest to częstsze u domatorów, którzy mało podróżują i u których z czasem wyrabia się obsesja na tle jednej konkretnej właściwości poduszek, takiej jak sprężystość, grubość czy miękkość. Podobnie mają się sprawy z całą resztą łóżka. Poza wrażliwością na cechy poduszki dorośli preferują jakiś szczególny stopień miękkości czy twardości materaca i jakąś szczególną lekkość czy ciężar, a także luźność czy przytulność tego, czym się przykrywają, układając się na noc w łóżkach, w których spędzają jedną trzecią życia. W 1970 roku na rynku amerykańskim pojawił się nowy i rodzaj łóżka – „łóżko wodne”. Właściwie jest to materac z winylu wypełniony wodą. Leżąc na nim śpiący łagodnie zapada w jego płynne objęcia, jakby powracając do łona matki. Termostat i grzałka wewnątrz materaca utrzymują wodę w temperaturze, która działa najbardziej kojąco. W drugiej połowie 1970 roku sprzedano ponad 15 tysięcy takich łóżek i wkrótce podaż przestała nadążać za popytem. W reklamach zachęcano potencjalnych nabywców takimi wiele mówiącymi zwrotami jak „Żyj i kochaj, nurzając się w luksusie” albo „Bujaj się do snu”. Użytkownikom tych materacy grozi jedynie, by odwołać się do dziedziny ginekologii, „przebicie błony”. Bo też dziura w materacu wodnym to zapewne nie mniejsze zamieszanie niż poród. Może więc ten niewielki, ale stale obecny lęk sprawi, że większość z nas pozostanie otulona w bezpieczniejszym uścisku tradycyjnej pościeli. Obiektywne spojrzenie na nasze zwyczaje związane ze spaniem i na jego atrybuty, takie jak miękkie poduszki, łóżka i materace, pozwala dostrzec ich specjalne znaczenie. Są one czymś więcej niż sposób na sprowadzenie marzeń sennych, które naszym komputerowym mózgom pozwalają uporządkować bezładny natłok myśli minionego dnia, i czymś dużo ważniejszym niż środek zapewnienia sobie odpoczynku fizycznego przed trudami dnia następnego. Są one także przykładem szeroko rozpowszechnionego w całym świecie, masowego pławienia się w rozkoszach intymności, jakie daje otulenie się czymś nieożywionym, co można by uznać za połączenie tekstylnego łona i ramion tekstylnej matki. Nawet gdy nie śpimy, nie odrzucamy tych podstawowych uciech, co wyraźnie pokazuje współczesny przemysł meblowy. Fotele i kanapy wabiące zmysłową miękkością i pod względem wygody jak nigdy dotąd dorównujące łóżkom, stały się prawie najważniejszym elementem każdego salonu, pokoju dziennego i holu. Tam właśnie po męczącym i pracowitym dniu z rozkoszą oddajemy się intymnemu kontaktowi z naszym ulubionym miękkim meblem, którego „ramiona” może nie obejmują nas w dosłownym sensie, ale którego poddająca się powierzchnia dostarcza nam wiele fizycznego komfortu. Siedzimy, rozkosznie wtuleni, na symbolicznych kolanach naszego imitującego matkę fotela i wolni od zagrożeń uspokajamy się jak dzieci, z bezpiecznej odległości spoglądając na chaos brutalnego życia ludzi dorosłych, które pozostawiliśmy na zewnątrz, ale którego symboliczny wyraz znajdziemy na ekranie telewizora lub na kartach powieści. Jeśli z mojego opisu oglądania telewizji z pozycji miękkiego i wygodnego fotela – na wzór dziecka, które siedząc bezpiecznie na kolanach matki patrzy na to, co się dzieje z oknem – wynika, że potępiam ten zwyczaj, śpieszę zapewnić, że nie jest to moim zamiarem. Wprost przeciwnie, jest to dodatkowa zaleta tego rozpowszechnionego na całym świecie wzorca zachowania. Telewizja nie tylko dostarcza rozrywki i edukacji, ale – jak już mówiłem – stanowi niezwykle ważny czynnik kojący w naszym pełnym stresów dorosłym świecie. Szklany ekran, pokazując nam różne sceny, jednocześnie nas od nich odgradza, pozostają one bezpiecznie zamknięte we wnętrzu pudła telewizora, skąd nie mogą nam wyrządzić żadnej krzywdy. Rekompensuje nam to niedostatki naszych foteli-matek, które dostarczają nam tylko jednego z dwóch ważnych czynników bezpieczeństwa, jakie prawdziwa matka zapewnia swemu dziecku. Prawdziwa matka daje zarówno intymność kontaktu z delikatnym ciałem, jak też ochronę przed światem zewnętrznym. Nasze fotele-matki dają nam tylko delikatny kontakt – nie mogą nas jednak chronić. I tu właśnie śpieszy nam na pomoc nieprzenikalna szklana ściana ekranu telewizyjnego, która kompensuje nam brak tego czynnika ochrony, bezpiecznie oddzielając nas od rozgrywających się wewnątrz pudła dramatów świata ludzi dorosłych. Symboliczne równanie jest więc proste: prawdziwa matka, która chroni i pociesza = ekran, który chroni + fotel-matka, który pociesza. Gdy w ten sposób spoglądamy na nasze życie domowe, nie powinno dziwić spostrzeżenie, że podczas podróży lub wakacji większość z nas woli zatrzymywać się w hotelach, które niemal pod każdym względem przypominają warunki znane nam z pokoju dziecinnego. Jak w dzieciństwie wszystko robi za nas ktoś inny, a my nie musimy nawet kiwnąć palcem. Posiłki przygotowuje nam szef kuchni matki, podaje nam je kelnerka-matka, a pokojówka-matka ściele nam łóżko i sprząta pokój. W najlepszych hotelach dzięki obsłudze wracamy dosłownie do kołyski, tyle że dziecięcy płacz zastępuje zwykłe naciśnięcie guzika w ścianie czy podniesienie słuchawki telefonicznej. Niektórzy nowobogaccy zatrudniają też osobistych służących-matki, co upodabnia do pokoju dziecinnego także ich domy. Jak już też wspominałem w jednym z poprzednich rozdziałów, łóżko i szpital stwarzają podobne warunki choremu, który chwilowo zrezygnował z uczestnictwa w zmaganiach ludzi dorosłych. Czasami pozwalamy sobie na jeszcze bardziej podstawowy luksus, którym jest krótki powrót do podobnych warunków, jakie panują wewnątrz macicy – na gorącą kąpiel. To nie przypadek, że niemal wszyscy lubią się kąpać w wodzie o temperaturze panującej w macicy, rozkosznie pławiąc się w wodzie imitującej wody płodowe, z cudownym poczuciem bezpieczeństwa, które dają wyokrąglone ściany wanny-macicy i szczelnie zamknięte drzwi łazienki, oddzielające nas od świata dorosłych. Jednak wcześniej czy później jesteśmy zmuszeni wyciągnąć korek z wanny niby z szyjki macicy i niechętnie poddać się bolesnemu doświadczeniu nowych narodzin. Jakby znając nasze lęki towarzyszące tej okropnej chwili, producenci ręczników współzawodniczą w dostarczaniu nam najczulszych i najmiększych objęć, jakie są w stanie stworzyć. Jedna z reklam ręczników zapewnia: „Nasze ręczniki wypieszczą cię do sucha”, a dziewczyna na załączonym obrazku trzyma ręcznik kurczowo przyciśnięty do twarzy i do ciała, jakby od niego zależało jej życie. Gdy dziewczyna obejmująca ręcznik wreszcie się ubierze, nie musi się obawiać, że skończy się ta czuła intymność. Reklamy ubiorów – bielizny osobistej, swetrów, spódniczek i wszystkiego poza tym – obiecują jej podobne przyjemności. Wydaje się, że te majteczki to coś więcej niż tylko sprawa skromności, ponieważ jak się dowiadujemy, dają one „nagi uścisk”, który „rozciąga się łagodnie i pieszczotliwie, obejmując każde wgłębienie twego ciała”. A te rajstopy są „miękkie i zmysłowe jak jedwab” i „otulą cię rozkosznie po koniuszki palców”, nie mówiąc już o tych pończoszkach, które „delikatnie i czule popieszczą ci nogi”, albo też tych „lgnących do ciebie” spódniczkach z dzianiny. Szczęśliwa dziewczyna może więc przechadzać się w kompletnym stroju, pozornie samotna, ale symbolicznie obwieszona rojem pieszczących, obejmujących i obściskujących ją intymnych tekstylnych kochanków. Gdyby połączone reklamy ubiorów mogły kumulować swoje działanie, byłoby rzeczą dziwną, że taka dziewczyna nie doznaje wielokrotnego orgazmu od samego chodzenia po pokoju. Na szczęście dla jej prawdziwych kochanków oddziaływanie tych doborowych kochanków tekstylnych zazwyczaj nie dorównuje reklamom. A jednak jest to autentyczny i ważny element składający się na przyjemność fizyczną, jaka płynie z noszenia na sobie współczesnych miękkich i wygodnych wyrobów tekstylnych. Te intymne stosunki między ubraniem a osobą, która je nosi, nie są jednostronne. Nie tylko ubranie obejmuje właściciela, lecz także właściciel obejmuje ubranie. Pomijając wszystko inne, jest to uczciwa odpłata za całe to błogie obejmowanie i delikatne pieszczenie. Ulubionym sposobem rewanżu jest wsunięcie jednej lub obu rąk w jakąś stosowną fałdę ubrania. Od razu przypomina się tu charakterystyczna postawa Napoleona, z jedną ręką wsuniętą pod połę marynarki, ale w dzisiejszych czasach najbardziej rozpowszechnioną wersją takiego gestu jest trzymanie rąk w kieszeniach. Kieszenie są oficjalnie po to, aby trzymać w nich jakieś drobne przedmioty, i gdy wkładamy rękę do kieszeni, to rzekomo po to, aby coś z niej wyjąć. Ale znakomita większość tych gestów nie ma nic wspólnego z wyjmowaniem czegokolwiek. Są one natomiast przedłużeniem kontaktów, w których, że tak powiem, trzymamy się za ręce z własnymi kieszeniami. Uczniom i żołnierzom poleca się często, aby „wyjęli ręce z kieszeni”, wyjaśniając tylko, że jest to niechlujne i nieładne. Prawda jest jednak, rzecz jasna, taka, że ta postawa wyraża rozluźnienie się, które towarzyszy symbolicznemu przejawowi intymności, a które jest sprzeczne z oficjalną rolą mężczyzny podporządkowanego i gotowego do wykonywania rozkazów. Mężczyźni, którzy nie podlegają takim ograniczeniom, mają do dyspozycji kilka innych możliwości, a wybór jednej z nich odbywa się wedle dość osobliwej reguły. Brzmi ona następująco: im wyżej na mapie ciała w pozycji stojącej następuje kontakt ręka-ubranie, tym bardziej jest on asertywny. Najbardziej asertywne jest chwycenie się za klapy. Tuż za nim idzie wsunięcie kciuków pod kamizelkę. Następny w kolejności jest napoleoński gest wsuwania dłoni pod połę marynarki. Jeszcze niżej plasuje się wkładanie rąk do bocznych kieszeni marynarki, a zupełnie nisko powszechne wkładanie rąk do kieszeni spodni. Zejście jeszcze niżej, czyli złapanie się za nogawki spodni, zajmuje odpowiednio niskie miejsce na skali asertywności. Jak się wydaje, uzasadnienie tej reguły wywodzi się stąd, że im wyżej unosi się ręka w takim kontakcie, tym bliższa jest pozycji właściwej ruchowi intencjonalnemu zadania ciosu. Wymierzenie prawdziwego ciosu musi być poprzedzone uniesieniem ramienia, którym zamierza się zaatakować przeciwnika. Jak już wiemy, czynność ta ulega zamrożeniu jako czysto formalny sygnał w postaci uniesionej pięści w pozdrowieniach stosowanych przez komunistów. Chwyta nie się za klapy ma w sobie wiele z tego ruchu. W gruncie rzeczy niemożliwy jest już jakiś kontakt ręka-ubranie na wyższym poziomie, nic więc dziwnego, że wśród innych możliwości ta pozycja stanowi sygnał najbardziej zaczepny. Obok pozycji z kciukami pod kamizelką stała się ona niemal parodią asertywności. Dlatego też pełniący jakąś poważną i dominującą rolę współczesny mężczyzna w miejscu publicznym zastosuje raczej niższą pozycję, jaką jest włożenie rąk do kieszeni marynarki. Jest ona szczególnie popularna wśród potentatów finansowych, generałów, admirałów i przywódców politycznych. Jest to też zwyczajowa postawa czołowych gangsterów lat dwudziestych. Tacy ludzie niechętnie przyjmują niższą postawę, jaką jest trzymanie rąk w kieszeniach spodni, w każdym razie w sytuacjach wymagających potwierdzenia ich praw do dominacji. Intrygującym wyjątkiem od powyższej reguły jest pozycja z kciukami wsuniętymi pod pasek od spodni. Chociaż kontakt ma tu miejsce dość nisko, jest w nim wyraźny element zaczepności. Taką postawę upodobali sobie różni „twardziele”, kowboje, pseudokowboje i pozorujące agresywność dziewczyny. Asertywne właściwości tej pozycji tkwią nie tylko w ruchu intencjonalnym zapowiadającym błyskawiczne wyciągnięcie broni, ale też w fakcie, że stał się on współczesną wersją pozycji z kciukami wsuniętymi pod kamizelkę z braku tejże. Czasami pod pasek lub pod górną część spodni wsuwa się wszystkie palce dłoni, ale wtedy pozycja ta traci wiele ze swojej agresywności i ściślej odpowiada swemu miejscu na skali. Poza tymi gestami istnieje wiele pomniejszych przejawów intymności, w których uczestniczy ręka i różne części garderoby. Wszystkie one pojawiają się w sytuacjach stresowych, a wiele z nich, jak się zdaje, jest symboliczną wersją kojących czynności pielęgnacyjnych, których oczekiwalibyśmy ze strony innych osób. Często obserwujemy, jak mężczyźni poprawiają sobie spinki u mankietów albo krawaty. Prezydent Kennedy w chwilach stresu podczas publicznych wystąpień dotykał palcami środkowego guzika marynarki. Fotografie Winstona Churchilla pokazują, jak w chwilach napięcia przyciska dłoń do dolnej części marynarki, co wyglądało, jakby się częściowo obejmował. Kobiety w momentach napięć bardzo często dotykają i przebierają palcami po bransoletkach i naszyjnikach, a fizyczna czynność przebierania paciorków przy odmawianiu różańca niewątpliwie działa kojąco na zakonnice. Kiedy indziej delikatna pieszczota pomadki do ust czy przypudrowanie policzków stanowią dotykowy sposób na odzyskanie równowagi i pozwalają podenerwowanej kobiecie oderwać się na chwilę od jakiegoś stresującego ją zajęcia z udziałem innych osób. W chwilach większej prywatności kobieta czesze się i szczotkuje włosy dużo intensywniej, niż wymaga tego ich „poprawienie”, co również przynosi bardzo widoczny skutek kojący, odgrywając rolę miłosnej auto- pieszczoty. Czasami kontakt między osobami realizuje się za pośrednictwem przedmiotu lub przedmiotów, na przykład stykających się ze sobą kieliszków podczas wznoszenia toastu. Klasycznym przykładem może tu być fotografia, którą można znaleźć w każdym albumie rodzinnym z epoki wiktoriańskiej. Zazwyczaj matka z najmłodszym potomkiem na kolanach siedzi w fotelu umieszczonym pośrodku. Małżonek, który zwykle ma naturalną skłonność, by ją objąć ręką za ramię, odczuwając zahamowanie przed uczynieniem tego gestu w obecności innych, obejmuje oparcie fotela, na którym siedzi połowica. We współczesnej wersji takiej sceny dwoje przyjaciół w sytuacji prywatnej siedzi obok siebie, a ręka jednego z nich, wyciągnięta w kierunku pleców drugiej osoby, spoczywa na oparciu kanapy, na której razem siedzą. Podobnie gdy ktoś siedzi sam w fotelu i obejmując miłośnie jego poręcze, z ożywieniem rozmawia z kimś siedzącym w fotelu naprzeciwko. Można wzmóc przyjemność płynącą z siedzenia w fotelu, kołysząc się w fotelu na biegunach – co było ulubioną czynnością prezydenta Kennedy’ego, gdy był w stanie stresu. Nie trzeba dodawać, że ma to bezpośredni związek z kołysaniem się w kołysce lub w matczynych objęciach. Dochodzimy wreszcie do przedmiotów, które są już bardzo oczywistymi substytutami intymności seksualnej. Najmniej kontrowersyjne z nich to fotografie ukochanych osób albo „rozebrane” zdjęcia tych, z którymi pragnęlibyśmy nawiązać intymne kontakty. Nie mając dostępu do autentycznych obiektów, można dotykać i całować fotografie. Nowym zjawiskiem w tej dziedzinie są poduszki z nadrukami. Można obecnie nabyć powłoczki na poduszkę z nadrukowanym wizerunkiem twarzy ulubionej gwiazdy filmowej. Kładąc się spać, można przytulić policzek do policzka uwielbianej lub uwielbianego i rozkosznie zapaść w sen w zastępczych objęciach z tkaniny. Jeśli chodzi o rzeczywiste akty płciowe, mówi się, że podczas drugiej wojny światowej żołnierze nieprzyjaciela (zawsze są to żołnierze nieprzyjaciela) otrzymywali na froncie nadmuchiwane gumowe manekiny kobiet, wyposażone we wszystkie otwory płciowe, aby mogli wyładować się seksualnie. Nie udało mi się ustalić, czy była to prawda, czy tylko propaganda, mająca pokazać, jak bardzo przeciwnicy są złaknieni seksu i w jakiej marnej są kondycji. Natomiast nieożywione substytuty męskiego członka mają długą i udokumentowaną historię, a nawet zasłużyły na wzmiankę w Starym Testamencie. Określane oficjalnie jako sztuczne penisy, występujące też pod innymi nazwami, jak „ogór”, „świeca”, „samozadowalacz” czy „jebadełko”, znane były jeszcze w czasach przedbiblijnych i widnieją na starożytnych rzeźbach babilońskich pochodzących sprzed setek lat przed naszą erą. W starożytnej Grecji nosiły nazwę „olisbos”, co znaczy „śliski byk”; były też podobno szczególnie popularne w tureckich haremach. Z upływem wieków ich stosowanie rozprzestrzeniło się praktycznie na wszystkie kraje świata. Ich popularność to rosła, to malała, osiągając szczyt bodaj że w osiemnastym wieku, kiedy otwarcie sprzedawano je w Londynie, co znów stało się możliwe dopiero w drugiej połowie bieżącego stulecia. W ich produkcję wkładano podobno wiele wysiłku i talentu, „aby wyobrażony akt płciowy jak najbardziej przypominał rzeczywisty”. W latach siedemdziesiątych sprzedaje się je w kilkunastu wersjach w sex shopach wielu krajów świata zachodniego. Znajdują one nabywców wśród powodowanych ciekawością mężczyzn oraz lesbijek i samotnych kobiet, które stosują je w celach masturbacyjnych. W ostatnich czasach pojawiły się też dwa modele sztucznych penisów mechanicznych. Pierwszy ma charakter ściśle techniczny i został zaprojektowany w Ameryce specjalnie do badań naukowych nad istotą ludzkiej kopulacji. Opracowany przez radiofizyków, zasilany elektrycznie, wykonany z plastiku mającego optyczne właściwości szkła płaskiego walcowanego, wyposażony w źródło światła luminescencyjnego, by umożliwić kręcenie filmów wewnątrz pochwy, i zaopatrzony w przełączniki umożliwiające masturbującej się osobie regulowanie zarówno szybkości jak głębokości ruchów sztucznego penisa, jest to instrument na najwyższym poziomie, delikatny i niezmordowany sztuczny kochanek, namiastka seksu, z którą nie mogą się równać żadne inne jego namiastki. Mniej ambitnym i o wiele tańszym urządzeniem mechanicznym, które w ostatnich latach zyskało sobie ogromną popularność, jest stosunkowo prosty „wibrator” lub „wibromasażysta”. Jest to mały, długi i cienki przedmiot z plastiku, o gładkiej powierzchni i zaokrąglonym koniuszku, zasilany bateryjnie. Jego pierwotna i oficjalna funkcja polegała na wykonywaniu miejscowego masażu mięśni. Wkrótce znaleziono dla niego nową i bardziej seksualną funkcję delikatnego, wibrującego sztucznego penisa, używanego do masturbacji, a ponieważ można go było nabyć w jego oficjalnej roli jako urządzenie do masażu, miał on tę dodatkową zaletę, że nawet nabywcy, którzy wahaliby się przy zakupie jakichś mniej zakamuflowanych instrumentów zaspokojenia seksualnego, ten kupowali bez nadmiernego skrępowania. Nawet w skądinąd otwarcie piszącej na te tematy prasie czarnorynkowej uprawia się tę maskaradę. Typowa reklama brzmi: „Aparat do osobistego masażu; penetrujący, pobudzający, usuwa ból i zmęczenie. Wymiary 17,5 cm na 3,5 cm. Standardowe baterie w załączeniu”. Powściągliwość tej reklamy zupełnie nie współgra z innymi tekstami prasy czarnorynkowej, gdzie można znaleźć najbardziej dosadne i swobodne sposoby mówienia o seksie. Jeszcze raz widzimy tu, jak działa zasada, z którą spotkaliśmy się już wielokrotnie, ta mianowicie, że przejawy intymności wśród dorosłych wymagają jakiegoś kamuflażu, czy to na nasz własny użytek, czy na użytek innych osób, by przesłonić prawdziwy cel tego, co się robi. Bardzo niezwykłą i przemyślną formą namiastki seksu stosowaną niekiedy przez kobiety w Japonii jest rin-no-tama, znana także jako watama lub ben-wa. Są to dwie puste w środku piłeczki, o rozmiarach zbliżonych do gołębiego jaja, które wkłada się do pochwy. Pierwotnie były one mosiężne, dziś prawdopodobnie są plastikowe; jedna z tych kulek jest zupełnie pusta, a w drugiej znajduje się odrobina rtęci. Najpierw wkłada się kulkę pustą, wsuwając ją głęboko, aż do styku z szyjką macicy. Następnie wkłada się drugą kulkę, która ma dotykać pierwszej, a otwór pochwy zatyka się na przykład tamponem z ligniny. Wyposażona w ten sposób kobieta bez żadnych krępujących ją zewnętrznych oznak może zabawiać się w pozornie niewinny sposób, bujając się na huśtawce lub kołysząc się w fotelu na biegunach. Rytmiczne ruchy w przód i w tył wywołują przemieszczanie się kulek i nacisk na wewnętrzne ściany pochwy, co imituje ruchy męskiego członka. Chociaż jako seksualna „zabawka” rin- no-tama ma tę wielką zaletę, że umożliwia jawne uzyskiwanie niejawnej przyjemności, nie zdobyła sobie tak wielkiej popularności jak wszechobecny wibrator, przypuszczalnie dlatego, że w odróżnieniu od niego nie pełni żadnej nieseksualnej funkcji „oficjalnej”. Nawiasem mówiąc, niektóre zabawki nie mające żadnych cech seksualizmu też mogłyby służyć jako przedmioty nie ożywione dostarczające przyjemności dotykowych. Możliwości są tu ogromne, ale tylko niewiele z nich usiłowano wykorzystać z jakimkolwiek powodzeniem. Gdy już się pojawiają, przedstawia się je zwykle jako pewien rodzaj urządzeń sportowych. Jednym z nich była trampolina. Główna przyjemność polega tu na poddawaniu się „objęciom” sprężystej powierzchni, wyrzucie w powietrze i ponownym zanurzeniu się w objęciach już w nowej pozycji. Ale cały ten proces musiał się odbywać pod pewną przykrywką, czyli w atmosferze ostrego współzawodnictwa, co wykluczało wiele osób. Innym przykładem może być krótkotrwały żywot tańca hula-hoop, który łączył obrotowy uścisk koła wokół talii wykonawcy z falującym ruchem bioder. Taniec ten, przy bardzo ograniczonym zasięgu oddziaływania, nie przetrwał jednak dłużej niż inne nowinki. Dziedzina sztuki kilkakrotnie, acz bez większego sukcesu, usiłowała obdarzyć łaknący intymności świat przedmiotami natury intymnej. W roku 1942 nowojorskie Muzeum Sztuki Współczesnej po raz pierwszy zaprezentowało nowy rodzaj rzeźby – przeznaczonej do trzymania w ręku. Te dzieła sztuki rzeźbiarskiej składały się z małych, gładko wypolerowanych i zaokrąglonych kawałków drewna o abstrakcyjnych kształtach. Można je było wziąć do ręki i ściskać lub obracać w różne strony, różnicując w ten sposób wrażenia dotykowe. Artysta, który je stworzył, podkreślał, że należy je raczej wyczuwać niż oglądać, i sugerował, że mogą być znakomitym substytutem papierosów, gumy do żucia lub machinalnego rysowania dla osób, które nie potrafią spokojnie usiedzieć podczas różnych zebrań. Tak się niestety nie stało i od tej pory o rzeźbach tych nikt już chyba nie słyszał. I tym razem komunikat był nazbyt wyraźny, a żaden członek jakiegokolwiek gremium nie chce, aby wiedziano, że odczuwa tak wyraźną potrzebę pocieszającego kontaktu pseudo- cielesnego. W bliższych nam czasach, czyli w latach sześćdziesiątych, niektórzy artyści usiłowali w bardziej ambitny sposób bezpośrednio zaatakować ciała miłośników sztuki, tworząc „rzeźby środowiskowe”. Przybrały one wiele różnych form, na przykład coś w rodzaju przestrzeni do zabawy, gdzie zwiedzający był poddawany działaniu serii wrażeń dotykowych, poruszając się wewnątrz różnych rur, tuneli i przejść, wyposażonych w rozmaite wiszące i przymocowane do ścian przedmioty o różnorodnej fakturze i wykonane z różnych materiałów. Tu także sukces trwał krótko i zmarnowano wielkie możliwości. Ostatni przykład jest stosownym podsumowaniem całej sytuacji. Pewien artysta zbudował kapsułę do symulowania kopulacji. Umieszczonego w niej „miłośnika sztuki” oplatało się rozmaitymi drutami, potem zamykało się kapsułę i włączało maszynerię, która miała wywoływać intensywne doznania zmysłowe. Twórca tego urządzenia wygłosił następnie w instytucie sztuki wykład na temat swoich koncepcji. Zapatrzonej w niego i zasłuchanej publiczności wyjaśnił, że z powodu trudności technicznych zbudował teraz znacznie prostszą wersję urządzenia, z którą wiązał wielkie nadzieje na sukces. Zmodyfikowane urządzenie było w zasadzie wielkim pionowym arkuszem gumy lub jakiegoś podobnego materiału z umieszczoną na wysokości genitaliów małą dziurką, w którą miłośnik sztuki mógł wsuwać swój członek. Dla miłośniczek sztuki przewidziano podobny pionowy arkusz z wystającym fragmentem w kształcie penisa. Artysta powiedział z całą powagą, że poza swoją prostotą nowy model ma tę zaletę, że może być używany jednocześnie przez miłośnika i miłośniczkę sztuki, stojących po obu stronach dzieła. Absurdalna ta historyjka przywodzi nam na myśl absurdalność wielu omawianych w tym rozdziale zjawisk. Absurdem jest to, że dorosły człowiek napełnia sobie płuca substancjami rakotwórczymi, aby napawać się prostackim substytutem przyjemności, których niegdyś zaznawał u piersi matki albo wtedy, gdy podawano mu do ust butelkę ze smoczkiem. Absurdem jest też to, że dorosły mężczyzna nieustannie miętosi w ustach odcieleśniony gumowy sutek w postaci gumy do żucia, a także że dorosła kobieta pragnąca zaspokojenia seksualnego używa plastikowego aparatu do masażu zamiast żywego penisa. Ale chociaż te czynności mogą się komuś wydawać absurdalne, żałosne czy nawet odrażające, dla wielu są, być może, jedynym dostępnym rozwiązaniem, i należy zawsze pamiętać o tym, że każdy przejaw intymności, choćby najbardziej odległy od prawdziwej intymności, jest jednak lepszy niż pozbawiona wszelkiej intymności potworna samotność. Innymi słowy, nie powinniśmy zwalczać objawów, lecz dokładniej przyjrzeć się przyczynom problemu. Gdybyśmy potrafili zwiększyć stopień intymności z naszymi bliskimi, nasze zapotrzebowanie na substytuty intymności byłoby coraz mniejsze. Tymczasem jednak niemal każde dotknięcie zastępcze jest lepsze niż żadne. 8. INTYMNOŚĆ Z SAMYM SOBĄ Kobieta stojąca na peronie tuż przed wejściem do pociągu jest przerażona. Mąż zapytał ją właśnie, czy nie zapomniała zamknąć drzwi kuchennych, a ona uświadomiła sobie, że zapomniała. Co robi? Zanim jeszcze wypowie jakiekolwiek słowo, otwiera szeroko usta, a dłonią dotyka policzka. Gdy zaczyna mówić, jej ręka przyciśnięta do twarzy pozostaje w tym samym miejscu. Potem, po kilku chwilach, ręka opada i przychodzi następne stadium sekwencji jej zachowania. Nie będziemy już tego dalej śledzić, lecz skoncentrujemy się na tej ręce, gdyż w niej tkwi klucz do kolejnej sfery intymności cielesnej – do intymności z samym sobą. W tej krótkiej chwili przerażenia kobieta na peronie udzieliła sobie błyskawicznej samo pociechy w formie przelotnej pieszczoty, jaką jest dotknięcie policzka. Jej nagłe zmartwienie doprowadziło ją do nieświadomego, kojącego kontaktu, który w innych okolicznościach dałaby jej pomocna dłoń jakiejś ukochanej osoby albo – dawno temu, gdy była jeszcze małym skrzywdzonym dzieckiem – rodzice. Teraz w zastępstwie dłoni ukochanego czy matczynej dłoni jej własna ręka unosi się do góry, by wejść w kontakt z policzkiem. Dokonuje się to odruchowo, bez namysłu i bez wahania. Podczas tej czynności policzek pozostaje jej własnym policzkiem, ale ręka w symboliczny sposób staje się ręką cudzą, należącą do ukochanego lub do matki. Tego rodzaju autokontaktów nie uznajemy raczej za przejawy intymności cielesnej, chociaż mają one to samo podłoże co inne formy kontaktów omawiane w poprzednich rozdziałach. Mogą one sprawiać wrażenie czynności „jednoosobowych”, ale w gruncie rzeczy są bezwiedną imitacją czynności z udziałem dwóch osób, przy czym jako wyimaginowanego partnera wykonującego ruch kontaktowy używa się jakiejś części ciała. Takie kontakty można więc inaczej określić jako pseudointerpersonalne. Jako takie – stanowią one piąte i ostatnie ważne źródło intymności cielesnej. Wszystkie pięć można by zilustrować następująco: l. Gdy jesteśmy zdenerwowani lub znajdujemy się w depresji, ukochana osoba może nas spróbować podtrzymać na duchu za pomocą uspokajającego objęcia lub uściśnięcia ręki. 2. Gdy ukochana osoba jest nieobecna, może to być jakiś specjalista od dotykania, a więc na przykład lekarz poklepujący nas po ramieniu i wypowiadający słowa otuchy. 3. Jeśli naszym jedynym towarzyszem jest pies lub kot, możemy go wziąć w ramiona i pocieszyć się, przytulając policzek do jego ciepłego i owłosionego ciała. 4. Gdy jesteśmy zupełnie sami i w nocy zaniepokoi nas jakiś podejrzany hałas, możemy szczelnie otulić się kołdrą i w jej miękkim uścisku poczuć się bezpieczniej. 5. Gdy wszystko inne zawodzi, mamy jeszcze do dyspozycji własne ciało, które chcąc pozbyć się niepokoju, możemy obejmować, ściskać, chwytać i dotykać na wiele różnych sposobów. Poświęciwszy nieco czasu na zwykłą obserwację zachowania ludzi, można wkrótce zauważyć, że samokontakt czy autokontakt jest zjawiskiem niezmiernie częstym, znacznie częstszym, niż moglibyśmy przypuszczać. Niesłuszne byłoby jednak uznawanie wszystkich takich kontaktów za substytuty intymności interpersonalnej. Niektóre z nich mają inne funkcje. Na przykład mężczyzna drapiący się w swędzącą go nogę nie robi tego w zastępstwie kogoś innego. W czynności tej nie ma ukrytego elementu intymności. Ważne więc, aby przejawom autointymności nie przypisywać nadmiernej wagi. By ocenić to zjawisko właściwie, najlepiej zadać sobie najpierw podstawowe pytanie: jak i kiedy sami dotykamy własnych ciał? Z myślą o tym pytaniu dokonałem analizy kilku tysięcy przykładów działań ludzkich, w których mamy do czynienia z autokontaktem. Pierwsza konstatacja, która wyłoniła się z tych badań, mówiła o tym, że najważniejszym rejonem „otrzymującym” takie kontakty jest głowa, a najważniejszym organem „udzielającym” ich jest ręka. Chociaż głowa jest tylko niewielkim fragmentem powierzchni ciała ludzkiego, skupia na sobie mniej więcej połowę wszystkich autokontaktów. Dokładna obserwacja kontaktów z udziałem głowy doprowadziła do wyodrębnienia sześciuset pięćdziesięciu różnych rodzajów czynności. Później – w zależności od tego, która część ręki uczestniczy w kontakcie, w jaki sposób odbywa się kontakt oraz która część głowy jest jego obiektem – udało się podzielić czynności kontaktowe na cztery podstawowe kategorie. (pierwsze trzy, jakkolwiek same w sobie bardzo interesujące, nie obchodzą nas tu bezpośrednio i zostaną opisane tylko w skrócie. Musimy je jednak uwzględnić, by podkreślić, że są one odrębne i nie należy ich mylić z prawdziwymi przejawami autointymności). Oto owe cztery kategorie: l. Czynności osłonowe. Podnosimy rękę do głowy, aby odciąć lub ograniczyć to, co w terminologii cybernetycznej określa się jako „wejście”. Człowiek, który chce mniej usłyszeć, zatyka sobie uszy rękami. Człowiek, który chce mniej poczuć, zatyka sobie nos. Chroniąc się przed jaskrawym światłem, osłania sobie oczy, a gdy nie może znieść jakiegoś widoku, zasłania je sobie całkowicie. Podobnie postępujemy, aby ograniczyć „wyjście”, kiedy unosimy rękę, aby zakryć sobie usta i w ten sposób zamaskować wyraz twarzy. 2. Czynności czyszczące. Podnosimy rękę do głowy, aby się podrapać, potrzeć, wytrzeć, podłubać w nosie lub wykonać inną podobną czynność. Do tej samej kategorii należy szereg innych czynności związanych z czesaniem się i dbaniem o włosy. Niektóre z nich istotnie są wyrazem dbałości o czystość i porządek na głowie, ale inne to działania „nerwowe”, wywołane przez napięcia emocjonalne, podobne do „czynności przemieszczonych”, opisywanych przez etologów u innych gatunków. 3. Sygnały wyspecjalizowane. Podnosimy rękę do głowy, aby wykonać jakiś ruch symboliczny. Mówiąc „mam tego potąd”, człowiek wskazuje przy tym, że jest symbolicznie czymś wypełniony i nie może już przyjąć ani odrobiny więcej. Chłopak, który „gra komuś na nosie”, przykłada do nosa kciuk, a pozostałymi palcami porusza jak wachlarzem. Ten obraźliwy gest ma swoje źródło w symbolicznym naśladowaniu grzebienia walczącego koguta, przez co wyraża też zadziorność i bywa określany jako robienie komuś koguta na nosie. W niektórych krajach obraźliwy jest też inny gest z kręgu symboliki zwierzęcej, polegający na imitowaniu pary rogów rękami z lekko wygiętymi, uniesionymi palcami wskazującymi, które przykłada się do skroni. Częstą formą samoobrazy jest przyłożenie sobie do skroni palców i udawanie strzelania z pistoletu. 4. Przejawy autointymności. Podnosimy rękę do głowy, aby wykonać jakąś czynność kopiującą lub imitującą pewien przejaw intymności interpersonalnej. Ciekawe, że aż cztery piąte różnych kontaktów ręka-głowa należy do tej właśnie kategorii auto intymności. Jak się zdaje, dotykamy własnych głów najczęściej po to, aby uzyskać zadowolenie z nieświadomego naśladowania różnych czynności, podczas których dotyka nas ktoś inny. Najczęstszą formą jest opieranie głowy na ręce z jednoczesnym oparciem łokcia na jakiejś powierzchni, kiedy przedramię służy jako podpórka, przejmując na siebie ciężar głowy. Można oczywiście twierdzić, że wskazuje to po prostu na zmęczenie mięśni szyi. Jednak dokładniejsze obserwacje dowodzą, że zazwyczaj gest ten nie daje się wytłumaczyć zmęczeniem fizycznym. W tym geście ręka jest czymś więcej niż tylko ręką. Gdy podpieramy ją łokciem, staje się bardziej stabilna i zaczyna, jak się zdaje, odgrywać rolę substytutu barku lub piersi wyimaginowanej osoby, która nas obejmuje. Spoczywające w czyichś objęciach dziecko lub kochana osoba opiera twarz na ciele trzymającego i na skórze policzka wyczuwa jego łagodne ciepło. Gdy nie ma przy nas nikogo, kto by nas tak objął, wtedy opierając twarz na podtrzymanej przez łokieć ręce, możemy odtworzyć to uczucie i w ten sposób dostarczyć sobie pożądanego poczucia komfortu i intymności. Co więcej, ponieważ źródła tej czynności są nieuświadomione, możemy to robić przy innych ludziach, nie obawiając się posądzenia o infantylizm. Równie skuteczne byłoby ssanie kciuka w zastępstwie piersi, ale wówczas maska byłaby zbyt przejrzysta i dlatego takiego zachowania raczej unikamy. Innym często wykonywanym gestem jest przykładanie ręki do głowy, tak jak zrobiła to owa kobieta na peronie. Wówczas głowa nie opiera się całym ciężarem i wydaje się, że taki gest ma raczej związek z popieszczeniem czy też dotknięciem policzka lub włosów, co jest tylko uzupełnieniem objęcia jako podstawowego przejawu intymności. Tym razem ręka funkcjonuje jako symboliczna ręka innej osoby, nie zaś jako symboliczna pierś czy symboliczny bark. Wiele uwagi koncentrują na sobie usta, których najczęściej dotyka się palcami lub kciukiem, nie zaś całą ręką. Podczas kontaktów z ustami palce i kciuk występują jako substytuty piersi i sutków matki. Jak już powiedziałem, ssanie palca w swojej pierwotnej postaci należy do rzadkości, ale często występują jego mniej rzucające się w oczy wersje zmodyfikowane. Najprostszą i najczęstszą z nich jest wsuwanie koniuszka kciuka między wargi. Chociaż nie polega to na wkładaniu do ust i ssaniu całego kciuka, stanowi jednak wystarczająco skuteczny kontakt. W podobnej funkcji bardzo często używa się koniuszka lub jakiejś części palca wskazującego, który może dość długo tkwić tak między wargami, dostarczając swemu zatroskanemu właścicielowi pociechy i przywołując w jego umyśle nieokreślone i nieuświadomione echa z odległego okresu niemowlęctwa. Nieco bardziej złożoną formą kontaktu ustnego jest delikatne pocieranie palcem czy kciukiem o zewnętrzną stronę warg, co jest odtworzeniem ruchów, jakie wykonuje dziecko, przykładając buzię do piersi matki. W momentach silnego niepokoju pojawia się obgryzanie paznokci. Gdy dojdzie do tego agresja spowodowana frustracją, obgryzanie paznokci może stać się natręctwem, prowadzącym do samookaleczenia, w wyniku którego z paznokci pozostają tylko resztki, a skóra bywa wygryziona do żywego. Spośród wielu rozmaitych kontaktów typu ręka-głowa najbardziej rozpowszechnione są te, które wymieniam niżej w porządku odpowiadającym częstotliwości ich występowania: 1. Podparcie szczęki dolnej. 2. Podparcie brody. 3. Złapanie się za włosy. 4. Podparcie policzka. 5. Dotknięcie ust. 6. Podparcie skroni. Wszystkie te gesty kontaktowe stosowane są zarówno przez mężczyzn jak przez kobiety, ale w dwóch istnieje silna przewaga jednej z płci. Kobiety łapią się za włosy trzy razy częściej niż mężczyźni, a podparcie skroni obserwuje się dwukrotnie częściej wśród mężczyzn niż wśród kobiet. Przenosząc się na mapie ciała w dół, znajdujemy nowe formy autointymności. Wszyscy znamy z kronik filmowych sceny pokazujące skutki klęsk żywiołowych – trzęsienia ziemi czy katastrofy w kopalni węgla. Przerażona kobieta nie dotyka wówczas po prostu ręką policzka – w takich okolicznościach jest to gest niewystarczający. Siedząc przy ruinach swego domu lub czekając w rozpaczy u wylotu kopalnianego szybu, kobieta obejmuje się rękami i pod wpływem silnych emocji kołysze się na boki. Jeśli kobieta nie znajduje pocieszenia w objęciach innej, dzielącej z nią cierpienie, sama udziela sobie pocieszenia, oplatając się rękami i kołysząc delikatnie w przód i w tył, jak robiłaby to matka z przerażonym dzieckiem. Jest to przykład skrajny, ale wszyscy niemal codziennie robimy coś podobnego, krzyżując ręce na własnych piersiach. Sytuacja nie jest wtedy aż tak dramatyczna, toteż skrzyżowanie rąk na piersi jest dużo bardziej umiarkowaną formą samo obejmowania się niż pełne oplatanie się rękami w chwilach niedoli. Niemniej jest to łagodny i częsty przejaw autointymności, który daje nam dość dużo zadowolenia, gdy jesteśmy w postawie defensywnej. Rozmawiając w grupie niezbyt nam znanych osób, na przykład na przyjęciu czy podczas jakiegoś innego spotkania towarzyskiego, gdy jedna z tych osób zbliża się do nas na „niewygodną” dla nas odległość, czujemy się nieco lepiej, unosząc ręce i krzyżując je na piersi. Zazwyczaj prawie nie zdajemy sobie sprawy, że wykonujemy taki gest albo że ma on coś wspólnego z tym, co się wokół nas dzieje, ale ze względu na swoje skutki gest ten stał się nie uświadomionym sygnałem towarzyskim. Na przykład mężczyzna, który chce zagrodzić wejście intruzom, staje przed drzwiami i krzyżuje ręce na piersiach, mówiąc: „Nikt nie wejdzie do środka”. Skrzyżowanie rąk, sprawiając satysfakcję wykonującemu, jest zarazem ostrzeżeniem dla tych, którzy stoją przed nim. W rzeczywistości jest to sygnał, że wykonujący ten gest człowiek wyklucza ich ze swoich objęć, bo czuje się wystarczająco pokrzepiony, obejmując samego siebie. Innym przejawem intymności, któremu się codziennie oddajemy, jest coś, co można opisać jako „trzymanie się za ręce z samym sobą”. Jedna ręka funkcjonuje wówczas jako nasza własna, druga zaś, która jej dotyka lub ją chwyta – jako ręka jakiegoś wyimaginowanego partnera. W zależności od natężenia emocji robimy to na kilka sposobów. Gdy na przykład jesteśmy w nastroju szczególnie sprzyjającym silnemu trzymaniu się za ręce z kimś rzeczywiście istniejącym, często splatamy z tą osobą ręce palcami, przez co interakcja staje się bardziej wiążąca i bardziej złożona. Z braku partnera możemy odtworzyć wrażenie, splatając palce lewej ręki z palcami prawej. W chwilach napięć robimy to niekiedy i z taką siłą, że powstają na rękach widoczne białe plamy. Równie silnie możemy oddziaływać na niższe partie ciała, siadając tak, że jedną nogą ciasno oplatamy drugą. Zakładanie nogi na nogę także dostarcza nam sporo zadowolenia, gdyż występuje wtedy silny nacisk jednej części ciała na inną, co, jak się wydaje, dodaje nam pewności siebie, przypominając tamten kojący uścisk, gdy nasze nogi tkwiły w objęciach naszych rodziców. W czasach wiktoriańskich damom, zgodnie z obowiązującą wówczas etykietą, w miejscach publicznych i sytuacjach towarzyskich nie wolno było zakładać nogi na nogę. Mężczyźni cieszyli się większą swobodą w tym względzie, ale i im nie wypadało obejmować sobie kolan czy stóp. Obecnie nie obowiązują takie ograniczenia, a wyrywkowe obliczenia dotyczące zakładania nogi na nogę wykazują, że w 53 procentach robią to kobiety, a w 47 procentach mężczyźni, z czego wynika, że zróżnicowanie pod względem płci nie przetrwało próby czasu. Istnieją tu jednak dwa elementy wyraźnie zależne od płci. Umieszczenie kostki jednej nogi na kolanie lub na udzie drugiej jest zachowaniem prawie wyłącznie męskim, może dlatego, że u kobiet oznaczałoby to nadmierną ekspozycję okolic krocza. Ciekawe, że odnosi się to również do kobiet, które mają na sobie spodnie, co może oznaczać, że kobieta w spodniach czuje się tak, jakby miała na sobie spódniczkę. Drugim elementem, który różni kobiety i mężczyzn, jest pozycja stóp. Po założeniu nogi na nogę stopa nogi „górnej” utrzymuje kontakt z nogą „dolną” prawie wyłącznie u kobiet. (Nie dotyczy to skrzyżowania nóg na poziomie kostek, w którym stopy muszą się ze sobą stykać z natury rzeczy, a które występuje niezależnie od płci.) Bardziej intymnym kontaktem z nogami jest ich obejmowanie. Najbardziej intensywną formą jest takie uniesienie ud, że dotyka się nimi do pochylonej jednocześnie klatki piersiowej. Nacisk jest jeszcze większy, gdy pozycji tej towarzyszy uchwycenie się rękami za kolana lub podudzia. Możemy także pochylić głowę do kolan, a na nich oprzeć podbródek lub policzek. Wówczas podkurczone nogi służą jako substytut tułowia wyimaginowanego partnera, przy czym kolana występują w roli klatki piersiowej lub barków. Jest to zachowanie właściwe głównie kobietom. Wyrywkowe obserwacje wykazują, że pozycję taką przyjmują w 95 procentach kobiety, a jedynie w 5 procentach mężczyźni. Innym typowo kobiecym gestem jest chwytanie się ręką za udo, bowiem analiza dużej liczby przykładów wykazała, że kontakt tego typu w 91 procentach występuje wśród kobiet i tylko w 9 procentach wśród mężczyzn. Jak się wydaje, gest ten ma w sobie element erotyczny, polegający na tym, że ręka kobiety bierze na siebie rolę ręki męskiej umieszczonej na udzie kobiety, co jest typowym dla zalecających się mężczyzn sposobem poszukiwania kontaktu seksualnego z kobietą. W dotychczas omawianych przejawach autointymności aktywnymi częściami ciała były prawie zawsze ręce i ramiona, a niekiedy nogi, ale istnieją też inne możliwości. Czasami celowo pochyla się głowę, opierając ją lub przyciskając do ramienia, przy czym w kontakcie uczestniczy policzek, podbródek lub broda. W tym geście ramię występuje w roli symbolicznej klatki piersiowej lub barku wyimaginowanego partnera. Kolejny przykład to język, którym można pieścić wargi lub jakąś inną część ciała, a niektóre kobiety potrafią nawet dotykać nim własnych brodawek sutkowych. Do omówienia pozostał jeszcze jeden ważny rodzaj auto intymności, a jest nim stymulacja autoerotyczna nazywana zwykle masturbacją. Samo określenie, jak się zdaje, pochodzi od wyrazu manustupare – „plugawić za pomocą ręki”, co odzwierciedla fakt, że najczęściej spotykana metoda autostymulacji seksualnej polega na kontakcie ręka- genitalia. U mężczyzn oznacza to zazwyczaj uchwycenie dłonią członka i rytmiczne poruszanie ręką w górę i w dół. Ręka odgrywa wtedy jednocześnie dwie role symboliczne. Ruchy w górę i w dół wzdłuż członka naśladują ruchy kopulacyjne samego mężczyzny, natomiast obejmująca członek dłoń służy jako pseudopochwa. Odpowiednia czynność u kobiet polega na pocieraniu łechtaczki palcami. Palce funkcjonują tu jako substytuty rytmicznego nacisku wywieranego pośrednio na łechtaczkę dzięki rytmicznym ruchom kopulacyjnym mężczyzny. Inne metody stosowane przez kobiety polegają na pocieraniu warg sromowych lub rytmicznym wsuwaniu palców do pochwy, kiedy to palce służą za substytuty męskiego członka. Jeszcze inną techniką jest pocieranie ud, podczas którego uda przyciskają się do siebie, czemu towarzyszy napinanie i rozluźnianie wewnętrznych mięśni i rytmiczny nacisk na ściśnięte genitalia. Badania prowadzone w połowie bieżącego stulecia wykazały, że masturbacja jest niezmiernie częstą formą autointymności i że znakomita większość ludzi oddaje się jej w jakimś okresie życia. Chociaż zjawisko to zawsze stanowiło tylko zaledwie nieszkodliwy substytut interpersonalnego aktu płciowego, społeczeństwo odnosiło się do niego różnie w różnych okresach historii. Jak się zdaje, masturbacja była powszechnie praktykowana przez plemiona pierwotne, ale zazwyczaj traktowano ją wówczas jako coś humorystycznego i wskazującego na nieudolność w normalnym współżyciu. Zupełnie inny i znacznie mniej zdrowy pogląd panował w dawnych wiekach w naszych kulturach, kiedy podejmowano poważne wysiłki, aby całkowicie stłumić u ludzi te skłonności. W osiemnastym wieku masturbacja została potępiona jako „ohydny grzech samoplugawienia się”. W dziewiętnastym wieku stała się „potwornym i wyniszczającym nałogiem samogwałtu”, a w czasach wiktoriańskich młodym damom nie wolno było się podmywać, gdyż wymagało to pocierania genitaliów, co, wykonywane regularnie, mogłoby „wywołać nieczyste myśli”. Grzeszny bidet francuski nie został wpuszczony na teren Anglii. W pierwszych latach dwudziestego wieku masturbacja przestała budzić grozę, otrzymując tylko miano „brzydkiego nałogu”, ale autorytety religijne były poważnie zaniepokojone tym, że mógł on dostarczać onaniście satysfakcji zmysłowej. Dopuszczano jednak, że „wydzielanie nasienia dla celów medycznych może być zgodne z prawem, jeśli tylko następuje bez uzyskania przyjemności”. Pod koniec pierwszej połowy dwudziestego wieku stosunek do masturbacji uległ radykalnej zmianie i wreszcie zdecydowanie oznajmiono, że jest to „rzecz normalna i nieszkodliwa dla osób w każdym wieku”. W ubiegłym dwudziestoleciu kultywowano to nowe podejście, aż wreszcie w roku 1971 poważny magazyn dla kobiet mógł sobie pozwolić na umieszczenie w dziale porad następującej opinii, która zdumiałaby czytelników epoki wiktoriańskiej: „Masturbacja... jest praktyką rozsądną, normalną i zdrową... ćwiczysz swoje ciało, aby stało się wspaniałym instrumentem miłości. Onanizuj się, ile dusza zapragnie”. Dzisiejszy młodociany, który przy braku możliwości normalnego współżycia ma ochotę uwolnić się od napięcia, stosując tę formę autointymności seksualnej, jest w szczęśliwym położeniu. Młodocianemu żyjącemu w dawniejszych czasach nie tylko nie pozwalano swobodnie oddawać się tej czynności, ale za jej uprawianie surowo go karano. W ostatnich dwóch stuleciach stosowano cały szereg niekiedy zupełnie dla nas niewiarygodnych surowych ograniczeń. Młodemu złoczyńcy zakładano na przykład srebrną obrączkę na specjalnie przekłuty w tym celu napletek. Inną możliwością było założenie na członek kolczastej opaski, która kłuła, gdy tylko zaczął on ulegać wzwodowi. Zalecanym „lekarstwem” bywało smarowanie członka czerwoną maścią rtęciową, dzięki czemu pokrywał się on pęcherzami. Dojrzewające dzieci płci obojga zmuszano niekiedy do spania z rękami związanymi lub przywiązanymi do łóżka, aby zapobiec nocnym „zabawom z samym sobą”. Czasami nakładano im też uwspółcześnione wersje pasów cnoty. Młode niewiasty musiały znosić okaleczenia łechtaczki spowodowane jej przypalaniem albo całkowitym chirurgicznym usunięciem, młodzieńcom zaś niektóre autorytety medyczne zalecały obrzezanie jako środek na wyzwolenie się ze „złowrogiego nałogu” autostymulacji. Na szczęście, z jednym wyjątkiem, jakim jest obrzezanie, żaden z tych bolesnych i niebezpiecznych zwyczajów nie jest dziś powszechnie praktykowany. Jak się wydaje, staroświecka dążność społeczeństwa do okaleczania swojego dorastającego potomstwa została wreszcie poskromiona. Pamiętając o tym, warto teraz zrobić małą dygresję i zastanowić się, dlaczego ta ogólna zmiana nie obejmuje stosunku do owego dziwnego rytuału obrzezania. Obecnie nie uzasadnia się go już potrzebą przeciwdziałania masturbacji. Napletek noworodka płci męskiej usuwa się z przyczyn „religijnych, medycznych lub higienicznych”. Częstotliwość tego zabiegu jest różna w różnych krajach. Panuje opinia, że w Wielkiej Brytanii zabieg ten wykonuje się u mniej niż połowy noworodków płci męskiej, natomiast w Stanach Zjednoczonych wedle niektórych źródeł liczba ta sięga aż 85 procent. Medycznym uzasadnieniem usunięcia napletka jest opinia, że w ten sposób zapobiega się pewnym (niezmiernie rzadkim) chorobom. Zdarzają się one jednak tylko wtedy, gdy nie pozbawiony napletka człowiek zaniedbuje utrzymywanie członka w czystości przez proste ściągnięcie napletka i umycie żołędzi. Gdy robi się to regularnie, według autorytetów medycznych zagrożenie schorzeniem jest identyczne u osób obrzezanych i nieobrzezanych. Ponieważ w większości obrzezanie nie jest wykonywane z przyczyn religijnych i nie uzasadniają go dostatecznie względy medyczne, prawdziwa przyczyna tych tysięcy okaleczeń organu płciowego wykonywanych każdego roku na męskich noworodkach pozostaje zagadką. Określony ostatnio przez jednego z lekarzy amerykańskich jako „gwałt na męskim członku”, zabieg ten wydaje się przeżytkiem po dawno minionych kulturach. Od najdawniejszych czasów był on powszechnie wykonywany wśród plemion afrykańskich i został przejęty przez starożytny Egipt, gdzie kapłani-lekarze dbali o to, by żaden szanujący się osobnik płci męskiej nie zachował swojego napletka. Z powodu stygmatu społecznego związanego z nieobrzezaniem napletka Żydzi przejęli ten rytuał od Egipcjan i uczynili go jeszcze bardziej obowiązującym dla wszystkich męskich wyznawców swojej religii. Gdy zaczął on obowiązywać jako „prawo” społeczne i religijne, zapomniano, na czym polegało jego pierwotne znaczenie, i obecnie niełatwo dotrzeć do jego właściwych źródeł. Nawet u plemion afrykańskich, gdzie stanowi on część skomplikowanego ceremoniału inicjacyjnego, mówi się o nim zwykle po prostu jako o „obyczaju”, ale współcześni badacze proponują tu szereg różnych wyjaśnień. Jedna z tych koncepcji głosi, że napletek męski był uważany za atrybut kobiecości, zapewne dlatego, że zakrywał żołądź organu męskiego, podobnie jak wargi sromowe zakrywają żeński otwór rodny. Zgodnie z tym sposobem myślenia łechtaczkę uznawano za organ męski, gdy więc chłopcy i dziewczyny osiągali wiek dojrzałości płciowej, mogli osiągnąć wyższy stopień wierności idealnemu obrazowi swojej płci przez usunięcie niestosownych atrybutów płci przeciwnej. Innym proponowanym wyjaśnieniem było to, że zrzucenie napletka ma być symboliczną imitacją zrzucenia skóry przez węża, co, jak powszechnie sądzono, miało czynić węża nieśmiertelnym, ponieważ po każdym zrzuceniu skóry pojawiał się on w nowym blasku. Symboliczne równanie było tu dość proste: wąż = fallus, skóra węża = napletek. Istnieje jeszcze wiele pomysłowych wyjaśnień, ale gdy na zjawisko okaleczenia płciowego patrzy się jako na całość, wszystkie one wydają się nieprzekonujące. Wcześniej czy później, w takiej czy innej postaci zwyczaj ten zagościł niemal w każdym zakątku globu w tysiącach różnych kultur. Nie zawsze polegał on na zwykłym usunięciu napletka czy łechtaczki. Niekiedy usuwano większy fragment lub też okaleczenie polegało raczej na nacięciu czy rozcięciu niż na usunięciu. W niektórych plemionach dziewczynkę lub kobietę odzierano nie tylko z łechtaczki, ale i z warg sromowych, a w innych chłopca lub mężczyznę w bolesny sposób pozbawiano całej skóry pokrywającej podbrzusze, okolice miednicy, krocze i wewnętrzną powierzchnię nóg, albo też poddawano go ciężkiemu doświadczeniu w postaci rozcięcia członka na pół na całej jego długości. Jedynym wspólnym czynnikiem wydaje się to, że dorośli dopuszczali się mechanicznego uszkadzania genitaliów swojego potomstwa. Dlaczego ten przejaw agresji dorosłych w postaci obrzezania przetrwał do dziś? Kwestia ta wymaga dokładniejszego zbadania przez współczesną medycynę. Od ubiegłego wieku, kiedy to podejmowano drastyczne środki przeciw masturbacji, młode kobiety nie były już poddawane takim doświadczeniom, zapewne dlatego, że inaczej niż u chłopców, nie istniały żadne względy higieniczne, które mogłyby uzasadniać usuwanie jakichkolwiek fragmentów kobiecych narządów płciowych. Gdyby uznano, że łechtaczka jest czymś niehigienicznym, i w ten sposób znaleziono medyczne uzasadnienie dla jej usuwania, kobieta zostałaby w dużej mierze pozbawiona możliwości reagowania na bodźce seksualne. Natomiast wykonane ostatnio dokładne badania wykazały, że w wyniku usunięcia napletka prącie niewiele lub nic nie traci ze swojej wrażliwości i dlatego mężczyźni okaleczeni w ten sposób przez współczesnych następców dawnych znachorów nie doświadczają przynajmniej ubytku swojej sprawności seksualnej. Te same współczesne badania wykazują naturalnie kompletną bałamutność dawnych argumentów na rzecz zapobiegania masturbacji za pomocą chirurgicznego usuwania napletka. Okaleczony czy nie okaleczony, mężczyzna potrafi bez przeszkód osiągnąć zadowolenie seksualne dzięki samotnemu oddawaniu się autointymności seksualnej. Sumując, można by więc powiedzieć, że chociaż w społecznościach „cywilizowanych” zaniechano pradawnych zabiegów na członku, obrzezanie przetrwało w tak szerokim zakresie, gdyż jest to jedyny zabieg, który nie upośledza aktywności seksualnej i który uzyskał jednocześnie szacowną przykrywkę w postaci uzasadnienia medycznego. Wracając do samej masturbacji, pozostaje jeszcze kwestia, czy w atmosferze świeżo zdobytej swobody, w której pod koniec dwudziestego wieku odbywać się mogą praktyki samostymulacyjne, istnieją jeszcze jakieś czyhające na nas niebezpieczeństwa? Jeśli artykuły w popularnych magazynach radzą nam: „onanizuj się, ile dusza zapragnie”, to może wahadło wychyliło się zbyt daleko? Jasne, że dawniejsze absurdy na temat masturbacji, które wyrządziły tyle szkód, należało odrzucić, co właśnie bardzo skutecznie uczyniono. Może jednak, pozbywszy się nonsensownych poglądów, poszliśmy zbyt daleko w przeciwnym kierunku. Przecież mimo wszystko masturbacja, podobnie jak inne substytuty aktywności społeczno-towarzyskiej, omawiane w poprzednich rozdziałach, jest mniej wartościową formą intymności. Wszystko, co robi się samemu, a co jest namiastką czegoś, co robi się z inną osobą, musi być z konieczności gorsze niż autentyczny akt intymności cielesnej, a zasada ta odnosi się zarówno do masturbacji jak do każdej innej formy autointymności. Gdy nie ma szans na nic lepszego, wtedy rzecz jasna nie istnieje żaden rzeczowy argument przeciwko takim czynnościom zastępczym. Przypuśćmy jednak, że jest nadzieja na coś lepszego w bliskiej przyszłości, czy nie powstaje wtedy niebezpieczeństwo obsesyjnego przywiązania się do mniej wartościowych aktów zastępczych, które potem utrudniają przejście do właściwego współżycia? We współczesnym poradnictwie dla onanizujących się kobiet podkreśla się, że każda kobieta powinna wypracować sobie własny styl masturbacji i że należy zarezerwować kilka godzin w tygodniu na wypróbowanie nowego wzorca reagowania. Informuje się ją, że gdy już tak wytrenuje własne ciało, będzie mogła wskazywać mężczyźnie pozycje dostarczające jej maksymalnych doznań podczas stosunków. Takie podejście jest przynajmniej uczciwe: kobieta wypracowuje sobie i ustala zadowalający ją wzorzec, a potem już od mężczyzny zależy, czy będzie ją w stanie odpowiednio obsłużyć. Tak wytrenowane ciało kobiety ma się stać „wspaniałym instrumentem miłości”. Być może, jest to znakomite jako system dostarczający samotnej czy sfrustrowanej kobiecie wielkich satysfakcji seksualnych, ale jako sposób na wzbogacanie uczuć miłosnych pozostawia chyba coś niecoś do życzenia. Całkowicie pomija się tu fakt, że akt płciowy u ludzi jest czymś więcej niż świadczeniem sobie usług seksualnych. Traktowanie intensywnych i wzajemnych przejawów intymności cielesnej według ustalonych wcześniej wzorców opartych na schemacie zapotrzebowanie- zaspokojenie jest stawianiem sprawy na głowie. Nie jest to wcale lepsze od sytuacji, gdy męską aktywność traktuje się jako substytut masturbacji – zamiast odwrotnie. Podobnie gdy mężczyzna ulegnie obsesji na punkcie jakiegoś szczególnego rodzaju masturbacji ręcznej, może zacząć traktować kobiecą pochwę jako substytut własnej ręki – zamiast odwrotnie. Takie podejście do aktu płciowego oznacza zredukowanie partnera do roli urządzenia pobudzającego, zamiast traktować go jako kochającą, pełnowartościową istotę w intymnym związku. Zbytnie akcentowanie znaczenia zaawansowanych technik masturbacyjnych nie jest więc chyba czymś tak zupełnie niewinnym, jak pragnie to nam wmówić współczesny „nowy liberalizm”. Co powiedziawszy, muszę jednak z całym naciskiem podkreślić, że takie ostrzeżenie nie może być traktowane jako pretekst do ponownego wprowadzenia dawnych ograniczeń, u podłoża których leżało poczucie winy i które zakazywały praktykowania autointymności. Jeśli nawet wahadło wychyliło się nieco zbyt daleko, znajdujemy się w dużo lepszej sytuacji niż nasi niedawni przodkowie i powinniśmy być wdzięczni dwudziestowiecznym reformatorom w dziedzinie seksualizmu, dzięki którym stało się to możliwe. Prawdopodobnie groźba obsesji na punkcie autointymności nie będzie zbyt poważna. Gdy dwoje ludzi kocha się naprawdę, intensywność uczuciowa ich związku zdoła zapewne odsunąć na margines wszystkie dotychczasowe wzorce samotnego zaspokajania własnych potrzeb i umożliwi coraz większy i nieskrępowany wzrost wzajemnych interakcji seksualnych. Jeśli ich związek jest zbyt słaby i stanie się inaczej, to przynajmniej będą mogli cieszyć się wzajemną wymianą finezyjnych przejawów stymulacji erotycznej. Jest to dużo lepsze niż sytuacja z czasów wiktoriańskich, kiedy małżonkowie uważali, że muszą jak najszybciej „spełnić ten przykry obowiązek”, zanim błogo zapadną w sen. 9. POWRÓT DO INTYMNOŚCI Rodząc się, wchodzimy w intymny i ścisły związek, jakim jest kontakt cielesny z matką. Rosnąc, stykamy się ze światem i dokonujemy eksploracji, ale od czasu do czasu wracamy w matczyne objęcia w poszukiwaniu schronienia i bezpieczeństwa. Wreszcie wyrywamy się na wolność i stajemy samotnie przed światem ludzi dorosłych. Wkrótce zaczynamy szukać nowej więzi i znów wracamy do stanu intymności z ukochaną osobą, która zostaje naszym towarzyszem życia. Znów mamy bezpieczną bazę, z której dokonujemy naszych eksploracji. Gdy w którymś stadium tej sekwencji nasze intymne związki nas zawodzą, presje życia stają się trudne do zniesienia. Rozwiązujemy ten problem, poszukując substytutów intymności. Oddajemy się działalności społecznej i towarzyskiej, która dostarcza brakujących nam odpowiednich kontaktów cielesnych, albo uciekamy się do zwierzątka domowego, które zastępuje nam człowieka jako partnera. Wakującą pozycję intymnego towarzysza zajmują też czasem przedmioty nieożywione, a czasem, w sytuacjach ekstremalnych, sięgamy do intymności z własnym ciałem – wtedy pieścimy i obejmujemy samych siebie, jakbyśmy byli dwojgiem ludzi. Te różne możliwości prawdziwej intymności można oczywiście traktować jako miłe dodatki do naszych doświadczeń w dziedzinie dotyku, ale dla wielu osób stają się one niestety niezbędnymi elementami zastępczymi. Rozwiązanie jest tu dość oczywiste. Jeśli typowy dorosły człowiek tak bardzo potrzebuje intymnych kontaktów, musi się odsłonić i otworzyć na przyjazne gesty ze strony innych ludzi. Nie może żyć według zasady: „Zajmuj się tylko sobą, trzymaj się na odległość, nie dotykaj, nie folguj sobie i nigdy nie okazuj swoich uczuć”. Przeciw tej prostej prawdzie silnie działa niestety kilka czynników. Najważniejszym z nich jest nienaturalnie rozrośnięte i przeludnione społeczeństwo, w którym człowiek żyje. Jest on otoczony przez ludzi obcych i prawie obcych, którym nie może ufać, a jest ich taka masa, że jest on w stanie nawiązać więzi emocjonalne jedynie z niewielkim ich ułamkiem. W stosunku do pozostałych swoje przejawy intymności musi ograniczyć do minimum. Ich bliskość fizyczna podczas wykonywania codziennych zajęć wymaga nienaturalnego wprost stopnia powściągliwości. Gdy człowiek posiądzie tę umiejętność, cała jego sfera intymności będzie podlegać coraz większym zahamowaniom, nawet w stosunku do osób bliskich. Żyjącemu w takich warunkach oddalenia cielesnego i braku intymności współczesnemu mieszkańcowi miasta grozi, że będzie złym ojcem czy złą matką. Powściągając swoje kontakty z własnymi dziećmi w okresie kilku pierwszych lat ich życia, może on uniemożliwić im późniejsze tworzenie silnych więzi. Gdy rodzice, próbując usprawiedliwić swoje powściągliwe zachowanie, zdołają znaleźć jakieś oficjalne uzasadnienie, pomaga im ono oczywiście uspokoić własne sumienie. Takie uzasadnienia niestety czasem się znajdują, co zgubnie wpływa na rozwój stosunków między członkami rodziny. Na specjalną wzmiankę zasługuje pewna skrajna postawa w tym względzie, mianowicie watsonowska metoda wychowywania dzieci. Nazwana tak od nazwiska swojego krzewiciela, znanego psychologa amerykańskiego, miała ona wielu zwolenników na początku naszego wieku. Aby w pełni zrozumieć charakter poglądów Watsona, warto przytoczyć obszerny fragment jego porad dla rodziców. Oto co, między innymi, miał on do powiedzenia: „Gdy matki całują swoje dzieci, podnoszą je i kołyszą, pieszczą i podrzucają na kolanach, to po prostu nie wiedzą, że tak oto powoli tworzą istotę ludzką całkowicie niezdolną do zmagania się ze światem, w którym później będzie musiała żyć... Istnieje rozsądna metoda traktowania dzieci. Traktuj je jak młodych dorosłych... Nigdy ich nie obejmuj i nie całuj, nigdy nie pozwalaj im siadać ci na kolanach. Jeśli już musisz, pocałuj je raz na dobranoc w czoło... Czy w całym swoim postępowaniu z dzieckiem matka nie potrafi się nauczyć zastępować pocałunku i uścisku, brania na ręce i pieszczot dobrym słowem i uśmiechem?.. Jeśli nie masz piastunki i nie możesz pozostawić dziecka samego, połóż je w ogródku za domem, niech tam spędzi większą część dnia. Stwórz dziecku bezpieczną przestrzeń, aby mieć pewność, że nie stanie mu się nic złego. Postępuj tak od chwili narodzin dziecka. Jeśli masz zbyt czułe serce i nie potrafisz się powstrzymać od obserwowania dziecka, zainstaluj w drzwiach judasza albo jakiś peryskop, żebyś mogła patrzeć na dziecko, nie będąc przez nie widziana. Na koniec – naucz się mówić bez zdrobnień i wyrażeń pieszczotliwych”. Ponieważ opis ten dotyczy traktowania dziecka tak jak osoby dorosłej, wynika z niego oczywiście, że typowi dorośli, wychowywani metodą watsonowską, nigdy się nie całują i nie obejmują, a przez całe życie oglądają się nawzajem tylko przez metaforyczne judasze. Oczywiście na co dzień to właśnie jesteśmy zmuszeni robić w stosunku do otaczających nas obcych, ale zalecanie czegoś takiego jako prawidłowego postępowania rodziców wobec dzieci można łagodnie określić jako osobliwość. Watsonowskie podejście do wychowywania dzieci opierało się na poglądzie behawiorystycznym, który głosił, że w człowieku, by znów posłużyć się cytatem, „nie istnieją żadne instynkty. We wczesnym wieku wbudowujemy w siebie wszystko to, co ma się później pojawić... nie istnieje wewnątrz nas nic, co się potem może rozwinąć”. Wynikało z tego, iż aby mógł powstać zdyscyplinowany dorosły, należy zaczynać od zdyscyplinowania noworodka. Opóźnienie tego procesu mogłoby spowodować powstanie „złych nawyków”, które byłyby potem trudne do wyplenienia. Postawa ta, oparta na z gruntu fałszywej interpretacji naturalnego rozwoju zachowań człowieka w wieku niemowlęcym i dziecięcym, byłaby po prostu groteskową ciekawostką historyczną, gdyby nie to, że jeszcze dziś można się z nią sporadycznie zetknąć. Ponieważ doktryna ta wciąż jeszcze pokutuje, należy przyjrzeć się jej nieco dokładniej. Swoje uporczywe trwanie zawdzięcza ona głównie temu, że jest metodą, która w pewien sposób sama siebie uwiecznia. Gdy tak nienaturalnie traktuje się małe dziecko, zaczyna ono czuć się z gruntu niepewnie. Jego wielkie zapotrzebowanie na intymność cielesną przyprawia je o nieustanną frustrację i ciągłe sankcje. Płacz pozostaje nie zauważony. Nie mając innego wyjścia, dziecko uczy się jednak i przystosowuje. Przyucza się, a przy tym rośnie. Jedyny szkopuł polega na tym, że w całym swoim przyszłym życiu człowiek ten będzie miał trudności z zaufaniem komukolwiek. Ponieważ jego popęd do kochania i bycia kochanym został w tak wczesnej fazie zablokowany, mechanizm kochania pozostanie na zawsze uszkodzony. Ponieważ jego związek z rodzicami miał charakter transakcji, wszystkie jego późniejsze zaangażowania osobiste będą się rozwijały w ten sam sposób. Nie będzie mógł nawet skorzystać z możliwości zachowywania się jak nieczuły automat, ponieważ wewnątrz wciąż będzie odczuwał wzbierającą w nim podstawową potrzebę biologiczną – potrzebę kochania, ale nie będzie w stanie znaleźć drogi jej ujścia. Jak uschła kończyna, której nie można całkowicie amputować, potrzeba ta będzie mu wciąż sprawiała ból. Jeśli pod presją konwencji społecznych osobnik taki zawrze związek małżeński i spłodzi potomstwo, będzie ono prawdopodobnie traktowane w ten sam sposób, gdyż teraz z kolei objawi się niezdolność do prawdziwej miłości rodzicielskiej. Znajduje to potwierdzenie w doświadczeniach z małpami. Gdy małą małpkę wychowuje się, pozbawiając ją czułych przejawów intymności ze strony matki, zostaje ona potem złą matką. Wielu rodzicom watsonowski reżim wydawał się atrakcyjny, ale trochę zbyt skrajny. Dlatego też stosowali jego złagodzoną i zmodyfikowaną wersję. Raz bywali więc dla dziecka surowi, a za chwilę mu ulegali. W pewnych sprawach stosowali ostrą dyscyplinę, a w innych okolicznościach obdarzali dziecko pieszczotami. Zostawiali płaczące dziecko w łóżeczku, to znów obsypywali je kosztownymi zabawkami i pieszczotami. Skutkiem tego dziecko, całkowicie zdezorientowane, wyrastało na tak zwane „zepsute dziecko”. Kolejny błąd polegał na tym, że owo „zepsucie” przypisywano nie dezorientacji czy czynnikom dyscyplinującym we wczesnym okresie niemowlęcym, lecz jedynie owym momentom „łagodności”. Rodzice mówili sobie, że gdyby przestrzegali ostrego reżimu i nie ulegali tak często, wszystko byłoby w porządku. Dorastającemu dziecku, teraz już grymaśnemu i wymagającemu, kazano „dobrze się zachowywać” i zaostrzano dyscyplinę. Rezultatem tego, zarówno w tej fazie jak i później, były złość i bunt. Dziecko takie zaznawało miłości w owych „łagodniejszych” momentach, ale wówczas, jakby pokazawszy mu wejście, zatrzaskiwano mu drzwi przed nosem. Dziecko wiedziało, jak należy kochać, ale samo nie było dostatecznie kochane; później, buntując się wielokrotnie, chciało sprawdzić rodziców, w nadziei że uda mu się wreszcie kiedyś udowodnić ich miłość do niego bez względu na to, co robi – że rodzice kochają je dla niego samego, a nie ze względu na jego „dobre zachowanie”. Nazbyt często reakcja rodziców przeczyła tym oczekiwaniom. Nawet jeśli doraźna reakcja była zgodna z oczekiwaniami i rodzice wybaczyli jakiś najnowszy eksces, dziecko wciąż nie mogło uwierzyć, że wszystko jest w porządku. Wczesne wpojenia odcisnęły się zbyt głębokim piętnem, a powtarzające się dawniej momenty zaostrzonej dyscypliny nie kojarzyły się w umyśle dziecka z miłością. Dlatego dziecko w dalszym ciągu sprawdzało rodziców, brnąc coraz dalej i rozpaczliwie próbując udowodnić, że mimo wszystko, jest przez nich kochane. Wówczas rodzice, stojąc w obliczu zupełnego chaosu, albo ostatecznie i na stałe zaostrzali dyscyplinę, potwierdzając tym najgorsze obawy dziecka, albo coraz częściej ulegali i z powodu rodzącego się w nich poczucia winy tolerowali zachowania antyspołeczne. „Gdzie popełniliśmy błąd, dlaczego ponieśliśmy klęskę? Przecież daliśmy ci wszystko”. Wszystkiego tego można było uniknąć, gdyby dziecko było traktowane od początku jak dziecko, a nie jak „młody dorosły”. W pierwszych latach życia dziecko wymaga miłości totalnej, i tylko takiej. Nie próbuje ono „zdobyć nad tobą przewagi”, ale potrzebuje wszystkiego najlepszego, co może od ciebie otrzymać. Niezestresowana matka, która w dzieciństwie sama nie uległa żadnym deformacjom, ma w sobie naturalny popęd do dawania z siebie wszystkiego co najlepsze i właśnie dlatego zwolennik ostrej dyscypliny musi nieustannie ostrzegać matki przed uleganiem owym „słabościom, które – żeby użyć ulubionego określenia zwolenników Watsona – „poruszają w nich najczulsze struny”. Natomiast matka zestresowana, ulegająca napięciom właściwym współczesnemu stylowi życia, będzie miała trudności, ale i wówczas może zbliżyć się do ideału, by wychować szczęśliwe i w pełni kochane dziecko, nie uciekając się do sztucznie narzuconego reżimu. Tak wychowane dziecko nie tylko nie będzie „dzieckiem zepsutym”, ale będzie wyrastać na jednostkę coraz bardziej niezależną, kochającą i pozbawioną zahamowań w poznawaniu ekscytującego świata, który ją otacza. Pierwsze miesiące życia utwierdziły w nim bowiem przeświadczenie o istnieniu prawdziwie pewnej i bezpiecznej bazy, z której można dokonywać eksploratorskich wypadów. I znów znajduje to potwierdzenie w doświadczeniach z małpami. Kochane przez matkę małpie niemowlę z ochotą podejmuje zabawę i bada swoje otoczenie. Potomstwo nie kochającej matki jest nieśmiałe i nerwowe. Przeczy to więc watsonowskim przewidywaniom, wedle których „nadmiar” wczesnej miłości, rozumianej w intymnym sensie cielesnym, doprowadzi w późniejszych latach do uformowania istoty miękkiej i zależnej. Kłam zadaje tym teoriom już obserwacja dziecka trzyletniego. Dziecko, któremu nie szczędzono miłości w pierwszych dwóch latach życia, już wtedy zaczyna pokazywać swoje możliwości, z wielką energią, choć może nieco chwiejnie, wyruszając w świat. To, że zacznie płakać upadłszy na buzię, staje się wtedy mniej, a nie bardziej prawdopodobne. Dziecko, które mniej kochano, a więcej dyscyplinowano, gdy było zupełnie malutkie, ma w sobie mniej ducha przygody, jest mniej ciekawe tego, co widzi, i mniej skłonne do podejmowania pierwszych własnych i niezależnych, choć jeszcze niezbornych działań. Innymi słowy, po nawiązaniu w pierwszych dwóch latach życia związku opartego na pełnej miłości dziecko jest gotowe, by przejść do następnego etapu rozwoju. W tej późniejszej fazie jego niepohamowany pęd do eksplorowania świata będzie wymagał pewnego zdyscyplinowania ze strony rodziców. To, co było nieprawidłowe w okresie niemowlęctwa, teraz staje się prawidłowe. Watsonowski krytycyzm wobec nadopiekuńczych rodziców, trzęsących się nad swymi nieco już starszymi dziećmi jest w pewnym stopniu uzasadniony, ale cała ironia tkwi w tym, że taka nadopiekuńczość jest prawdopodobnie reakcją na szkody spowodowane przez wcześniejsze ćwiczenie niemowlęcia wedle zaleceń Watsona. Prawdziwie kochane dziecko nie będzie prawdopodobnie prowokować takich postaw. Dorosły, który jako dziecko w pierwszej fazie totalnej miłości był połączony z rodzicami silnymi więzami, w swoim późniejszym życiu, jako młody dorosły, będzie też lepiej wyposażony, by utworzyć silne więzy seksualne i wychodząc z tej nowej „bezpiecznej bazy”, dalej dokonywać eksploracji, a także prowadzić aktywne, otwarte życie społeczno- towarzyskie. To prawda, że w fazie poprzedzającej tworzenie się dorosłych więzów będzie też on czy ona wykazywać więcej skłonności do poszukiwań w sferze seksu. Wszelkie eksploracje będą wówczas szczególnie ważne, a sfera seksu nie będzie wyjątkiem. Lecz jeśli jednostce we wcześniejszym życiu dane było naturalnie przechodzić przez kolejne fazy, to wkrótce eksploracje seksualne doprowadzą ją do utworzenia związku pary i silnych więzi uczuciowych, a tym samym powrotu do różnorodnych przejawów intymności cielesnej, typowych dla miłości okresu niemowlęctwa. Młodzi dorośli, którzy zakładając nowe rodziny, cieszą się w ich łonie wolną od zahamowań intymnością, będą łatwiej mogli stawić czoło surowemu i bezosobowemu światu zewnętrznemu. Jako ludzie już z kimś związani, a nie dopiero dążący do związku, potrafią traktować każdy kontakt społeczny tak, jak na to zasługuje, a w sytuacjach wymagających raczej emocjonalnej powściągliwości nie muszą stawiać żadnych niestosownych wymagań podyktowanych poczuciem braku więzi. Jednym z aspektów życia rodzinnego, którego nie można pominąć, jest potrzeba prywatności. Z kontaktów intymnych w pełni korzystać można jedynie w miejscu prywatnym. Znaczne zagęszczenie w domu utrudnia rozwój jakiegokolwiek związku osobistego poza przemocą. Wzajemne wpadanie na siebie jest czymś innym niż pełen miłości uścisk. Wymuszona intymność staje się antyintymnością w pełnym sensie tego słowa. Tak więc, choć brzmi to paradoksalnie, by zwiększyć znaczenie kontaktów cielesnych, potrzebujemy więcej przestrzeni. Architekci planujący ciasne mieszkania i nie uwzględniający tego faktu tworzą nieuchronne napięcia emocjonalne, ponieważ cielesna intymność osobista nie może być stanem trwałym, podobnie jak uporczywe i bezosobowe przeludnienie zurbanizowanego świata zewnętrznego. Ludzka potrzeba ścisłego kontaktu cielesnego pojawia się okresowo, przejściowo, i tylko sporadycznie domaga się ujścia. Ścieśnianie przestrzeni domowej oznacza zamianę czułego dotykania się na uciążliwą i nieznośną bliskość ciał. O ile to wydaje się dość oczywiste – niepojęty jest ów wykazywany przez planistów w ostatnich latach brak troski o zapewnienie ludziom prywatności w ich własnych domach. Kreśląc ten obraz „intymności młodych dorosłych”, wywołałem być może wrażenie, że jeśli tylko mają wystarczająco dużo prywatnej przestrzeni domowej wokół siebie, pełne miłości niemowlęctwo za sobą i tworzą teraz silny związek wzajemny, to już wszystko pójdzie im gładko. Niestety tak nie jest. Przeludniony świat współczesny wciąż jeszcze może naruszyć ich związek i stłumić przejawy intymności. W społeczeństwie występują dwie postawy, które mogą wywierać na nich wpływ. Pierwsza przypisuje obraźliwe znaczenie przymiotnikowi „infantylny”. Nieskrępowane przejawy intymności krytykuje się jako regresywne, głupie czy dziecięce. Jest to coś, co może łatwo pohamować skłonności młodego kochanka. Zaczyna go przenikać myśl, że zbytnia intymność stwarza zagrożenie dla jego ducha niezależności, co wyraża się w różnych obiegowych powiedzonkach jak na przykład: „Naprawdę silny jest tylko człowiek samotny”. Nie ma, rzecz jasna, żadnych dowodów, jakoby niezależność człowieka dorosłego, który w niemowlęctwie w pełni cieszył się typowymi dla tego wieku kontaktami cielesnymi, doznawała w późniejszym okresie jakiegoś uszczerbku. Raczej wprost przeciwnie. Kojący i uspokajający wpływ czułych przejawów intymności przynosi człowiekowi więcej swobody i lepiej go przygotowuje do zmagań z bezosobowymi relacjami, jakie go czekają w późniejszym życiu. Wbrew temu, co się często twierdzi, nie ulega on wówczas żadnemu rozmiękczeniu, lecz przeciwnie – wzmacnia się, podobnie jak wzmacnia się kochane przez rodziców dziecko, które wykazuje więcej gotowości do eksploracji. Druga postawa, która może hamować przejawy intymności, przypisuje każdemu kontaktowi cielesnemu aspekt seksualny. Błąd ten był w przeszłości źródłem znacznego i zupełnie niepotrzebnego ograniczania intymności. W intymności między rodzicami a dzieckiem nie kryje się nic seksualnego. Charakteru seksualnego nie ma ani miłość rodzicielska, ani miłość dziecka, podobnie jak nie musi mieć takiego charakteru miłość między dwoma mężczyznami, dwiema kobietami, czy nawet między mężczyzną a kobietą. Miłość jest miłością, czyli wzajemną więzią emocjonalną, a ewentualne uczucia o charakterze seksualnym są sprawą drugorzędną. W ostatnich czasach zaczęliśmy jakoś nadmiernie akcentować element seksualny we wszystkich tego rodzaju związkach. Mając do czynienia ze związkiem, który zasadniczo nie ma charakteru seksualnego, a występują w nim tylko jakieś nieważne elementy o zabarwieniu seksualnym, automatycznie czepiamy się właśnie ich i z myślą o nich wyolbrzymiamy je ponad wszelką miarę. Skutkiem tego jest masowe tłumienie nieseksualnej intymności cielesnej, co odnosi się do stosunków między rodzicami a ich potomstwem (kłania się Edyp), między rodzeństwem (kłania się kazirodztwo), między przyjaciółmi tej samej płci (kłania się homoseksualizm), między przyjaciółmi płci przeciwnej (kłania się cudzołóstwo), a wreszcie między wieloma innymi przypadkowymi przyjaciółmi (kłania się rozwiązłość). Wszystko to jest zrozumiałe, ale zupełnie niepotrzebne. Dowodzi to, że w naszych relacjach prawdziwie seksualnych nie uzyskujemy, być może, pełnej satysfakcji erotycznej płynącej z intymności cielesnej. Gdyby intymność seksualna w naszym związku z partnerem lub partnerką była wystarczająco intensywna i rozległa, nie istniałaby już potrzeba rozciągania jej na inne typy więzi, a wówczas moglibyśmy się rozluźnić i cieszyć nimi bardziej, niż ośmielamy się to robić obecnie. Gdy jednak podlegamy zahamowaniom i frustracjom w sferze seksu, to oczywiście sytuacja jest zupełnie inna. Obowiązująca obecnie rezerwa w dziedzinie kontaktów cielesnych, nawet tych, które nie mają zabarwienia seksualnego, doprowadziła do pewnych dziwnych anomalii. Na przykład przeprowadzone ostatnio w Ameryce badania wykazały, że kobiety czują się niekiedy zmuszone do uprawiania przypadkowego seksu jedynie po to, by ktoś je trzymał w objęciach. Indagowane szczegółowiej, przyznawały, że właśnie tylko dlatego oddawały się mężczyznom, nie znajdując innego sposobu, żeby znaleźć się w uścisku ramion innej osoby. Jest to przejrzysty, choć żałosny przykład, ilustrujący różnicę między intymnością o zabarwieniu seksualnym a intymnością bez takiego zabarwienia. Mamy w nim do czynienia nie z intymnością cielesną prowadzącą do stosunków seksualnych, lecz ze stosunkiem seksualnym prowadzącym do intymności cielesnej, i to całkowite odwrócenie porządku nie pozostawia żadnych wątpliwości co do odrębności tych zjawisk. Takie są więc niektóre niebezpieczeństwa zagrażające współczesnemu człowiekowi dorosłemu złaknionemu intymności. By zamknąć ten przegląd intymnych zachowań człowieka, należy jeszcze zapytać, czy w postawach współczesnego społeczeństwa występują jakieś oznaki zmiany. Jeśli chodzi o niemowlęta, to mozolna praca psychologów przyniosła znaczny postęp w dziedzinie wychowania dzieci. Dużo lepiej rozumiemy dziś istotę więzi między rodzicami a ich potomstwem, a także zasadniczą rolę, jaką odgrywa serdeczna miłość w prawidłowym rozwoju dziecka. Odchodzi się od stosowanych dawniej surowych i bezwzględnych metod dyscyplinarnych. Jednakże w naszych przeludnionych ośrodkach miejskich wciąż spotykamy się z groźnym zjawiskiem, jakim jest „zespół dziecka maltretowanego”, co przypomina nam, ile jest jeszcze do zrobienia. Jeśli chodzi o dzieci starsze, wciąż wprowadza się jakieś zmiany w metodach wychowawczych i coraz bardziej docenia się niezbędność nie tylko edukacji technicznej, ale i społecznej. Wymagania w zakresie wykształcenia technicznego są jednak dziś większe niż kiedykolwiek dotąd, istnieje więc niebezpieczeństwo, że przeciętny uczeń będzie sobie lepiej radził z rzeczami niż z ludźmi. Wśród młodych dorosłych problem życia w grupie, jak się wydaje, szczęśliwie rozwiązuje się sam. Chyba nigdy dotąd skomplikowane interakcje personalne nie były traktowane z równą otwartością i szczerością. Krytyka dotycząca zachowania się młodych dorosłych ma przeważnie swoje korzenie w starannie zamaskowanej zazdrości, jaką żywią wobec nich starsze pokolenia. Jednakże dopiero przyszłość pokaże, czy świeżo zdobyta wolność wypowiadania się, otwartość w sprawach seksu i nieskrępowane przejawy intymności, będące udziałem współczesnej młodzieży, przetrwają próbę czasu i sprawdzą się w okresie rodzicielstwa. Nieustannie rosnące bezosobowe stresy mogą jeszcze zebrać swoje żniwo w późniejszym życiu tych ludzi. U starszych dorosłych wyraźnie wzmaga się zatroskanie o przyszłość życia osobistego w obrębie wciąż rozrastających się społeczności miejskich. Ponieważ stres życia publicznego coraz bardziej wdziera się do życia prywatnego, stan, w którym znalazł się współczesny człowiek, budzi coraz większe zaniepokojenie. Wciąż słyszy się słowo „alienacja” odnoszące się do osobistych stosunków międzyludzkich, gdyż ciężkie zbroje, jakie ludzie nakładają na swoje emocje, staczając bitwy w planie społecznym, na ulicach i w miejscach pracy, coraz trudniej zdjąć w porze nocnej. W Ameryce Północnej dają się słyszeć głosy buntu przeciwko tej sytuacji. Powstaje nowy ruch, będący wymownym dowodem potrzeby rewizji poglądów w sprawie kontaktów cielesnych i intymności we współczesnym społeczeństwie. Jest to rodzaj terapii grupowej, który pojawił się dopiero w ostatnim dziesięcioleciu, na początku głównie w Kalifornii. Następnie ruch ten szybko rozprzestrzenił się na inne ośrodki w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie. W amerykańskim slangu otrzymał on nazwę „Bod Biz” (czyli „body business”, co na wzór wyrażenia „show business” oznacza jakby „przemysł cielesny”), a bardziej oficjalnie określany bywa jako „psychologia transpersonalna”, „psychoterapia wieloskładnikowa” czy wreszcie „dynamika towarzyska”. Podstawowym czynnikiem jest tu gromadzenie się dorosłych na sesje, które trwają od jednego dnia do tygodnia i polegają na bardzo różnorodnych interakcjach osobowych i grupowych. Chociaż niektóre z nich mają głównie charakter werbalny, jest też wiele niewerbalnych, a te koncentrują się na kontaktach cielesnych, rytualnym dotykaniu się, wzajemnych masażach i grach. Ich celem jest zburzenie fasady przesłaniającej zachowanie cywilizowanych osób dorosłych i przypomnienie, że człowiek „nie ma ciała, lecz jest ciałem”. Istota tych sesji polega na zachęcaniu pełnych zahamowań dorosłych do tego, by znów bawili się jak dzieci. Awangardowa, naukowa otoczka daje uczestnikom asumpt do infantylnego zachowania bez obawy o zażenowanie czy ośmieszenie. A więc ocierają się o siebie, głaszczą się i poklepują, noszą się wzajemnie na rękach i nacierają olejkami. Grają w różne dziecięce gry i obnażają się przed sobą, czasami dosłownie, choć przeważnie w przenośni. Ten zamierzony powrót do dzieciństwa jasno wyrażają założenia pewnej czterodniowej sesji, której temat brzmiał: „Bądź, jaki byłeś”. „Dobrze przystosowany Amerykanin osiąga stan wątpliwej »dojrzałości« w ten sposób, że z obawy przed wstydem i ośmieszeniem głęboko ukrywa wszystko to, co jest w nim dziecięcego. Ponowne nauczenie się, jak być dzieckiem, może wzbogacić doświadczenie mężczyzny jako mężczyzny i kobiety jako kobiety. Ponowne przeżywanie dzieciństwa z udziałem matki pozwala inaczej spojrzeć na miłość, uprawianie miłości i poszukiwanie miłości. Dziecięca bezradność, której zaznajemy – paradoksalnie – wyzwala siłę, a dziecięce łzy stwarzają ujście dla wyrażania radosnych uczuć”. Tematy innych podobnych kursów: „Zabawa jako sposób na ożywienie” czy „Ponowne budzenie zmysłów, ponowne narodziny”, także podkreślają potrzebę powrotu do form intymności dziecięcej. Proces ten posuwa się tak daleko, że niektóre zajęcia odbywają się w basenach kąpielowych, w których woda ma stałą temperaturę wód płodowych. Organizatorzy tych kursów nazywają je „terapią dla zdrowych”. Ich uczestnicy nie są pacjentami, lecz członkami grupy. Biorą w nich udział, ponieważ gwałtownie szukają powrotu do intymności. Smutkiem napawa myśl, że współcześni cywilizowani dorośli ludzie potrzebują jakiegoś formalnego usankcjonowania tego, by wzajemnie dotykać swoich ciał, ale pocieszające jest, że są oni świadomi nieprawidłowości i chcą coś z tym zrobić. Wiele osób uczestniczy w tych sesjach wielokrotnie, czując, że podczas rytualnych kontaktów cielesnych doznają rozluźnienia i odprężenia uczuciowego, co pozwala im potem zwiększyć zasób ciepłych uczuć w osobistych interakcjach w domu. Czy jest to cenny nowy ruch społeczny, przemijająca moda, czy też może niebezpieczny nowy nałóg bez narkotyków? Specjaliści różnią się w opiniach na temat powstających ciągle nowych ośrodków. Niektórzy psychologowie i psychiatrzy popierają takie grupowe spotkania, a inni nie. Jeden z nich twierdzi, że członkowie grupy „nie poprawiają sobie samopoczucia, lecz uzyskują tylko minimalną dawkę intymności potrzebną do przetrwania”. Jeśli nawet to prawda, to i tak owe kursy przynajmniej niektórym jednostkom mogą pomóc przejść przez trudny etap w ich życiu społeczno-towarzyskim. Praktykowane w grupach ćwiczenia intymności, nie wykraczają poza poziom wspólnego tańca czy leżenia w łóżku z powodu kataru i poddania się kojącym zabiegom pielęgnacyjnym i nie ma w nich niczego złego. Jest to po prostu stworzenie warunków, w których szukująca kontaktu jednostka może być dotykana przez osobę oficjalnie do tego upoważnioną. Istnieją jednak także poważniejsze zastrzeżenia, a wśród nich to, że „techniki mające sprzyjać prawdziwej intymności, czasami ją niszczą”. Pewien teolog, niewątpliwie wyczuwając w tym nową formę groźnej konkurencji, twierdzi, że w spotkaniach grupowych ludzie uczą się jedynie „nowych sposobów na to, jak być bezosobowym, zdobywają zasób nowych sztuczek, nowych sposobów ukrywania wrogości przy pozorach życzliwości”. To prawda, że gdy słucha się, jak aktywiści ruchu opowiadają ogółowi o swoich metodach i filozofii, wyczuwa się niekiedy ton samozadowolenia i pobłażliwej wyniosłości. Sprawiają oni wrażenie, jakby odkryli tajemnicę wszechświata, którą łaskawie dzielą się z innymi, gorszymi od nich śmiertelnikami. Niektórzy krytycy czynili z tego ruchowi poważny zarzut, ale jest to prawdopodobnie tylko obrona przed ewentualnym ośmieszeniem się. Przypomina to taktykę stosowaną dawniej przez zwolenników psychoanalizy. Osoby, które poddały się psychoanalizie, podobnie jak weterani spotkań grupowych, ulegały pokusie, by przybierając ton wyniosłości, podśmiewać się z tych, którzy się jej nie poddali. Ale psychoanaliza ma już ten etap za sobą. Stosunek do spotkań grupowych, jeśli przetrwają tę wstępną fazę, zapewne się zmieni i uzyskają one akceptację jako nowy, dojrzały już wzorzec. Poważniejsze zastrzeżenia, głoszące, że sesje grupowe wyrządzają wielką szkodę, nie zostały jeszcze udowodnione. Owa, jak ją nazwano, „intymność w proszku”, niesie jednak pewne niebezpieczeństwa swemu całkowicie lub częściowo „ponownie przebudzonemu” użytkownikowi, który wraca do dawnego środowiska. On sam się zmienia, ale jego współdomownicy pozostają nie zmienieni; istnieje groźba, że może on w niedostatecznym stopniu uwzględniać tę różnicę. Powstaje problem stosunków konkurencyjnych. Uczestnik spotkań grupowych poddaje się masowaniu i głaskaniu przez zupełnie obcych ludzi, bawi się z nimi w intymny sposób i oddaje się szerokiej gamie kontaktów cielesnych, czyli robi z nimi dużo więcej, niż robi we własnym domu z osobami prawdziwie „intymnymi”. (Jeśli jest inaczej, człowiek ten nie ma żadnego problemu). Opisując potem swoje doznania – co jest nieuchronne – ze wszystkimi barwnymi szczegółami, automatycznie wywołuje uczucie zazdrości. Dlaczego z ochotą zachowywał się tak w ośrodku, a dystansuje się i unika kontaktów fizycznych w domu? Oficjalne i naukowe usankcjonowanie takich aktów, odbywających się w szczególnej atmosferze ośrodka, jest słabą pociechą dla prawdziwie intymnych bliskich. Jeśli na takie sesje intymności uczęszczają pary, problem ulega znacznemu złagodzeniu, ale „po powrocie do domu” ich kontakty intymne wymagają dalszej pielęgnacji. Niektórzy dowodzą, że niesmacznym aspektem spotkań grupowych jest sposób, w jaki zamieniają one coś, co powinno być nie uświadomionym elementem życia codziennego, w świadome, wysoce zorganizowane i profesjonalne postępowanie, w którym intymność może stać się celem samym w sobie, a nie jednym z podstawowych środków służących nam jako pomoc w stawianiu czoła światu zewnętrznemu. Mimo tych zrozumiałych lęków i zastrzeżeń błędem byłoby lekceważenie tego nowego ciekawego prądu. Ważne jest to, że jego liderzy dostrzegli coraz wyraźniejszy i szkodliwy zwrot ku bezosobowości w naszych stosunkach osobistych i starają się ten proces odwrócić. Jeśli nawet, co często się zdarza, prawem rewanżu zanadto teraz przechylają szalę, jest to tylko niewielki defekt. Jeśli ruch ten rozprzestrzeni się i rozrośnie, tak że stanie się powszechnie znany, wtedy nawet dla osób, które nie są jego zwolennikami, będzie on stałym przypomnieniem, że coś jest nie w porządku ze sposobem korzystania, czy raczej nie korzystania z naszego ciała. Jeśli zdoła nam uświadomić tylko to właśnie, to już osiągnie swój cel. Tu także stosowne jest porównanie z psychoanalizą. W psychoanalizie uczestniczyła bezpośrednio tylko niewielka liczba ludzi, a jednak podstawowy pogląd, że nasze najgłębsze i najmroczniejsze myśli nie są niczym wstydliwym czy nienormalnym, że prawdopodobnie występują u większości z nas, stał się na szczęście własnością całej naszej kultury. Po części właśnie dzięki temu młodzi ludzie dorośli mają teraz zdrowsze i uczciwsze podejście do wzajemnych problemów osobistych. Jeśli spotkania grupowe mogą dostarczyć takiego samego pośredniego ujścia dla naszych powstrzymywanych uczuć związanych z intymnymi kontaktami cielesnymi, to w końcu okaże się, że jest to ich cenny wkład w rozwój społeczeństwa. Zwierzę ludzkie jest gatunkiem towarzyskim, potrafiącym kochać i bardzo potrzebującym miłości. Powstały w procesie ewolucji prosty plemienny łowca znalazł się obecnie w świecie stanowiącym społeczność rozrośniętą do niesamowitych rozmiarów. Osaczony ze wszystkich stron, w odruchu obronnym zwraca się ku samemu sobie. W swoim emocjonalnym odosobnieniu zaczyna nawet odgradzać się od najbliższych i najdroższych osób, aż znajdzie się zupełnie sam w gęstym tłumie. Nie potrafiąc sięgnąć po emocjonalne wsparcie, staje się napięty i nienaturalny, aż w końcu nawet może uciec się do przemocy. Poszukując pociechy, zwraca się ku nieszkodliwym substytutom miłości, które mają to do siebie, że nie zadają żadnych pytań. Ale miłość wymaga wzajemności i w końcu substytuty już nie wystarczają. W tej sytuacji, jeśli nie zazna prawdziwej intymności – chociażby z jedną tylko osobą – zaczyna cierpieć. Zmuszony przywdziać zbroję, która chroniłaby go przed atakiem i zdradą, może dojść do stanu, w którym wszelki kontakt staje się dla niego odstręczający i w którym wzajemne dotykanie się oznacza wzajemne zadawanie sobie bólu. W pewnym sensie to właśnie stało się jedną z największych bolączek naszych czasów, a może raczej poważną chorobą społeczną, z której powinniśmy się wyleczyć, zanim będzie za późno. Jeśli niebezpieczeństwo pozostanie nie zauważone, to wówczas, niczym trujące związki chemiczne w naszym pożywieniu, może przybierać na sile z pokolenia na pokolenie, aż wreszcie szkody nie da się już naprawić. W pewnym sensie nasza niezwykła umiejętność przystosowywania się może nas doprowadzić do zguby. Ponieważ jesteśmy w stanie żyć i przetrwać w tak potwornie nienaturalnych warunkach, to zamiast nawoływać do zatrzymania się i powrotu do jakiegoś rozsądniejszego systemu, przystosowujemy się i walczymy dalej. Zmagaliśmy się i wciąż się zmagamy w ten sposób w naszym przeludnionym środowisku miejskim, coraz bardziej oddalając się od miłości i intymności osobistej, aż wreszcie na konstrukcji, którą stworzyliśmy, pojawiają się rysy. Wtedy zaczynamy ssać metaforyczny palec i wygłaszając pokrętne poglądy filozoficzne mające nas samych przekonać, że wszystko jest w porządku, usiłujemy przetrwać. Śmiejemy się z wykształconych ludzi dorosłych, którzy kupują sobie uczestnictwo w dziecięcych grach i zabawach, by móc doświadczyć naukowo uzasadnionego dotykania się i obejmowania wzajemnego, a przy tym nie zauważamy tego, co najważniejsze. O ileż byłoby nam łatwiej, gdybyśmy zdołali zaakceptować fakt, że pełna czułości miłość nie jest oznaką słabości, która przystoi tylko dzieciom i młodym kochankom, gdybyśmy zdołali dać ujście swoim uczuciom i pogrążyć się czasem w magicznym nawrocie do intymności.