KAROL DICKENS CIĘŻKIE CZASY KSIĄŻKA i WIEDZA WARSZAWA 1960 102723 .Książka i Wiedza" Warszawa Printed i n Polami Lntr 1850 rok « Przełożyła Wanda Golawlezyóska-Nadasfnowa Dr Wstęp Jacka Lindsaya • Okładkę projektował Piotr Baro B-E8176 Tłoczono IS.COO+BOO egzemplarzy Z a fet ad y Graficzne „Książka i Wiedza" w Warszawie ObJĘtofć 22,25 ark. Papier druk mat. kl. V, 80 g. 61 x 86 cm. Nr 868. Druk ukończono ».III 1850 r. WSTĘP Na początku 1854 r. Karol Dickens opuścił Londyn i udał się na północ do Preston, fabrycznego miasta w LaJicashire, gdzie właśnie odbywał się strajk. Postanowili napisać po- wtiieśc na temat związany bezpośrednio z przemysłem. Myśl o tego rodzaju dziale nurtowała go od piętnastu lat, od cza- su jego pierwszej bytności w Manchester i ukończenia „Sta- rego sklepu antykwarskiego" („Thie old Curiosity Shop"). Ostatnio w „Pustkowiu" („Bleak House") pisarz pokazał w dodatnim świetle Nowego Człowieka, przemysłowca, n.'i tle na wpół feudalnego środowiska Chesn'ey Wold. Teraz pragnął przedstawić odwrotną, stronę kapitalistycznego pro- cesu uprzemysłowienia, uwydatnić jego wpływ na każdego, kto ma z nim styczność, niosący stęplienie uczuć ludzkich i odmalować cierpienia, na jakie skazuje on klasę robot- niczą. Gdy Dick'ens przybył w sobotę do Preston, zastał tam zupełny spokój; wiatr zmiótł dymy z nieba nad miastem. „Ohydna miejscowość (a ja myślałem, że to miasto posłuży mji za wzór)". Następnego dnia był obecny na zebraniu de- legatów strajkowych w Cockpit i ogromne wrażenie zrobiły na nim ich stanowczość, spokój i zdrowy rozsądek. W po- niedziałek przyglądał się wypłacie zapomogi dla strajkują- cych, a następnie poszedł na wiec pod gołym niebem, na którym robotnicy śpiewali *): Już dość wam snu wy, których zrodził trud! Wy, gdy miliony szarpie płacz i głód, Żądanie praw tyranom rzućcie w twarz! Wolności hasło wznieście — sztandar wasz! Po powroci'8 do Londynu Dickens ujawnił swą postawę w rozmowach z Layardem, skrajnym radykałem, który chciał się dostać do Parlamentu, a którego pisarz bardzo lu- bił. Obiecał pomóc mu wszelkim możliwym poparciem. W obronie Layarda i jego idei użył swego pióra i głosił spo- łeczeństwu, że jeśli nie wpłyn'e ona na poprawę warunków mieszkaniowych ubogiej ludności, zasłuży na m;ano mor- derców. Ostrzegł robotników, aby nie pozwolili się zwieść lu- dziiom podającym się za reformatorów, a dążącym tylko do zdobycia prawa zasiadania w Izbie Gm'n. Natomiast należy nadal organizować zw.ązk zawodowe, gdyż w nich jest cała nadzieja. Jeśli chodzi o Parlament, to „staje się on najokrop- niejszym fla&k-em i najstrasznIeJSzą zmorą, jaka kiedykol- wiek prześladowała ten i tak wl'elce udręczony świat". Potem wybuchła wojna krym&ka. „Doznaję uczucia, jak- by świat został cofnięty o pięćset lat wstecz" — pisał Dic- kens. Uważał wojnę za dywersję w stosunku do ruchu po- stępowego w kraju. Lud, oszukany raz jeszcze, miał być pod- stępnie wciągnięty w namiętności wojenne; chciano go skłc" •) Stary hymn czartystów, nieznanego autora. Czartyzm był wielkim ruchem masowym w Anglii w latach 1830—1840 wywołanym rozwojem fabryk i ostateczną utratą ziemi przez lud. Ustawa o reformie wyborczej (Reform Bili) dała udział w rządach jedynie średniej klasie przemysłowej a wykluczyła warstwy najbiedniejsze. Stąd politycz- ne żądania „Karty Ludowej" (People's Charter), które zmierzały do po- prawy warunków socjalnych. Czartyzm miał wiele odcieni — jedna z jego grup była bojowo socjalistyczna. Po roku 1850 ekspansja przemysłowa i handlowa W. Brytanii położyła kres wszelkim ruchom masowym. Dzie- siątki lat upłynęły nim siły ludowe zreorganizowały się i wyłoniły już w sytuacji bardzo zmienionej. nic, aby intonując „Bule Brytannia 'śpiewał własna pieśń śmierci, i doprowadzić do tego, aby jego krzywdy i clierpieniLa zostały przesłonięte dymem armat i oparami krwi!" Wszyscy znajomi Dickensa sypali datkami pienięż- nymi na Fundusz Patriotyczny nile poświęcając ani jednej myśli spustoszeniom szerzonym przez cholerę, „na którą w samym tylko Londynie zmarła nędznie i bez potrzeby o wiele większa liczba Anglików, niż prawdopodobnie zgi- nie ich w czasie całej wojny rosyjskiej". Te szczegóły rzucają pewne światło na ogólny nastrój, w jakim znajdował się pisarz w chwili, gdy przystąpił do pisania „Ciężkich czasów" i podczas pracy nad tym dziełem (w kwietniu 1854 zaczął drukować tę powieść w redagowa- nym przez się bile tygodniku „Household Words''). Jak zwykle, gdy zagłębił się w twórczość, temat porwał go. „Je^ stem w trzech czwartych szalony, a w jednej czwartej obłą- kany od tego ciągłego pośpiechu, w jakim pracuję nad „Cię- żkimi czasami". Mam nadzieję, że postać Stefana wypadła dobrze z punktu widzenia całości książki". A potem: „Ta sprawa Stefana pochłaniała mnie od tylu tygodni, że teraz — jak to u mnie zwykle — gdy już się zakończyła, czuję się tak, jak gdyby nic na świecie, żadne namiętne i gwałtowne mio- tanie się w tę czy inną stronę, nie mogło już przywrócić mi całkowicie równowagi". Aby zrozumieć, dlaczego Dickens zwrócił się do tematu „Ciężkich czasów" w tym momencie swego rozwoju, musi- my waiąć pod uwagę zarówno jego życie osobste jak i hi- storię. Rok 1848 stanowił punkt zwrotny w ewolucji nowo- czesnej Europy i wywarł ogromny wpływ na los ludu bry- tyjskiego. Dickens, chociaż w swych poglądach politycznych był pewnego rodzaju anarchistą, chociaż nienawidził głębo- ko państwa burżuazyjnego, parlamentu jako instytucji kla- sowej i prawa jako klasowego narzędzia niesprawiedliwości, mię wyrażał nigdy swego buntu w słowach zaczerpniętych z terminologii politycznej. Ubierał zagadnienia polityczne w oKresienia z dziedziny moralności i problemów socjalnych, ale nie przekreślało to związku j'ego wypowiedzi z polityka. Eok 1848 był również krytycznym rokiem w jego życiu o&obistym. W 1847 roku założył pismo codzienne, które mia- ło pełnić rolę ogniwa łączącego radykałów klas średnich z eziartystami klasy robotniczej w duchu reform postępo- wych; ale gdy tylko uwikłał się w mechanizm prowadzenia daiemnika, zmienił całkowicie stanowisko d. uznał wszelki kompromis za niedopuszczalny. Po kilku tygodniach zre- zygnował z prowadzenia pisma, ale doświadczenia te skłoniły go do napisania powieści „Dombey i syn" — w powieści tej poddał zasadniczej krytyce potęgę pieniądza i sposób, w jaki działała ona po 1832 roku (w roku 1832 klasy średnie na zasadzce ustawy o reformie wyborczej zdobyły znaczny udział w rządach). Potem nadeszły politycznie konwulsje 1848 roku i w tym samym czasiei siostra Dickensa, Fauny, zacho- rowała i zmarła. Jej choroba i śmierć obudziły w nim wspo- mnienia szczęśliwych dni dzieciństwa w Chathan, kiedy har- monijne współżycie z Fanny ii matką stwarzało mu rodzaj raju. Tak więc z wydarzeń roku 1848 Dickens wyłonił się jako człowiek pod wieilu względami zmieniony. Ozuł, że aby zy- skać nową odskocznię do pracy, musi się cofnąć wprost do analizy własnej przeszłości. Pisze więc autobiograficznego „Dawida Copperfielda". Ta próba zbadania źródeł własnego życia uczuciowego dała mu możność napisania „Pustkowia", książki, w której skupił namiętne uczucia osobistego i spo- łecznego buntu wokół obrazu znienawidzionego Prawa. W pracy tej po raz pierwszy nakreślili świadomie obraz schyłkowego i skazanego na zagładę społeiczństwa. Teraz uczuł potrzebę przyjrzenia się temu, co się dzieje z klasą robotniczą w ośrodkach przemysłowych i wciągnięcia jej życia w krąg swojej wyobraźni. Aby zrozumieć obraz odmalowany w „Ciężkich czasach", musimy uświadomić sobie, jakie było położenie aaigrels.kiej JKiasy rooomicAeJ pu ruiŁu. ±o'±o. .oa^a bporeczna v, lelKiego oo- joweigo ruchu czartystów została rozbita. Anglia, przodują- ca teraz światu w dziedzinie uprzemysłowienia, mogła przy- stąpić do wyzyskania ogromnego rozrostu rynków handlo- wych, który nastąpił po złamaniu barier feudalnych w roku 1848. W latach 1850 — 1860 oblicze Europy zmieniło się, rozwinęła się komunikacja kolejowa, handel światowy wkro- czył w nową fazę. Stary, walczący ruch związkowy zamierał. W latach 1830 i 1840 usiłowano nieustannie wykorzystać związki do celów politycznych i stworzyć organizację na wielką skalę, która miałaby decydujący wpływ na bieg ży- cia narodu. Ale obecnie Narodowa Federacja Związków Za- wodowych („National Association of United Trades") roz- padła sdę, a separatystyczna polityka konserwatystów przy- brała na sile. Przywódcy związków sprzeciwiali się straj- kom i ograniczali się do walki o lepsze pozycje do targów dla członków swoich organizacji. Starali się je zdobyć ta- kimi metodami jak skrócenie czasu trwania terminatorstwa lub odstręczanie od pracy w godzinach nadliczbowych. A więc rok 1854, w którym Dlickens sięga po temat zwią- zany z miastem przemysłowym i związkami zawodowymi, nie był okresem bojowym i musimy o tym pamiętać, gdy rozważamy postać Stefana Blaekpool. Był to raczeg etap ostrożnej stabilizacji. Klaisa robotnicza zaczynała się do- piero uczyć, jak powoli, lecz nieustanniei budować trwałą or- ganizację, jak różnymi sposobanri zdobywać doświadczenie i jak ufl-nacniać się z myślą o przyszłości, w której będzie mo- gła upomnieć się o swe prawa polityczne bez obawy kracha. W latach czteirdzieistych powieść angielska unoszona przez potężną falę bojowego czartyzmu rozwinęła się znacz- nie. W poprzednim dziesięcioleciu stopień uświadomienia społecznego poiwieściopisarzy uwypuklony został doskonale przez wystąpienie pani Trollope przeciw pracy dzieci w po- wieści „Michał Armstrong" i przez atak Dickensa na ustawę ubogich („Pour Law") w książce ,.01'iver Twiist". Wielkam w-Kiaaem iai czieraziesiycn Dyro rozszerzenie zakresu pro- blematyki społecznej, tak że poszczególne zagadnienia, jak zatrudnianie dziiieci czy ustawa ubogich, "występowały już wyraźnie jako elementy większej a jednocześnie zmiennej całości. Ważną pozycją w ewolucji powieści angielskiej sta- nowi- książka Bulwer Lyttona „Noc i ranek", która obszer-j nie maluje obraz społeczeństwa opartego na hipokryzji i we- wnętrznym skłóceniu. Ten właśnie obraz umożliwił Dioken- sowi wystąpienie z „MartiLnem Chuzzlewitem". „Sybil" Dis- raelcigo wysunęła masowy ruch robotniczy wprost na pierw- szy plan, a rok 1848 przyniósł wydanie całej serii, doniosłych powieści osnutych na zasadniczych zagadnieniach socjał-, nych — powieści Dickensa, Mr. G-askell, Karola Kingsleya, Charlotty Brontei. Dziieła te były następstwem czartyzmu nawet; wtedy, gdy nie wiązały się z niLm bezpośrednio tema- tycznie. Do powstania tej nowej fazy przyczyniła się w znacznym stopniu pami Gaskell. Mieszkała przez szesnaście lat w Man- chester i znała warunki życia klapsy roboitnicizej. Dotknięta nieszczęściami osobistymi starała się zneutralizować własny ból spoglądając nań jako na cząstkę ogromniej masy cier- pienia. Usiłowała „dać wyraz męce, której konwulsje wstrzą- sają raz po raz tymi niemymi ludźmi". Zaczęła pisać sw^ „Mary Barton'' w 1845 r., ale opublikowała ją dopiero w paź- dzierniku 1848. Bohaterką tej książki jest robotnica ii na ma- teriał powieści składają się wszystkie zagadnienia politycz- ne owych dni, agitacja-i strajki. „Zawsze czułam głębokie współczucie dla tych udręczonych ludzi, którzy wyglądają tak, jakby byli skazani na walkę przez całe życie, dzielone żałośnie pomiędzy pracę a niedostatek; najwidoczniej kapry- sy losu miotają nimi w stopniu jeszcze bardziej bezwzględnym niż ich bliźnimi" — pisała pani Gaskell. „Manchester Guar- dian" nazwał to stanowisko „ponurą nadwrażliwością na warunki bytu robotników". 10 Charlone oiuu.L'3 nu,^^^ ^-„^„ „_ _ blikowała ją w październiku następnego roku. Autorka wy- chowała się w okręgu przemysłowym i znała opisywane przez siebie wypadki, howi-em Haworth, jej rodzinna miej- scowość, było zamieszkane głownia przez robotników fabryk tkackich i od dawna stanowiło ośrodek buntu i agitacji. Kingsley przeżywał namiętnie walkę 1848 roku i pod, wpływem tego nastroju podjął próby przedstawienia stru- dzonego robotnika miejskiego i schylonego -w mozole na roli chłopa. W twórczości wszystkich tych pisarzy — a szczególnie u Dickensa i u pami Gaskell — możemy wyśledzić wpływ myśli Carlyle'a. Cariyle był bardzo mętnym myślicielem, ale widział dość jasno, że w jego świecie siły kapitalistyczne (które nazywał „więzami gotówkowymi") wyparły wszelkie stosunki pomiędzy ludźmi, że społeezsiństwo stało się zbio- rowiskiem walczących pomiędzy sobą jednostek i porzuciło zupełnie dążenia do idealnej cnoty, że upływające stulecie jest wiekiem rewolucji. Słabą stronę jego filozofii stanowiło oglądanie się wstecz w poszukiwaniu „wzorowego społe- czeństwa" i pragnieinie „silnego kierownictwa", które przy- wróciłoby porządek rzeczy zgodny z prawami ludzkimi. W jego sądach istniały zasadnicze sprzeczności — niektór'"' z jego tez prowadziły do wniosków socjalistycznych, inire — do faszyzmu. Ale za jego dni proces historyczny nie skrysta- lizował jeszcze tych przeciwieństw i pisarza tacy jak Dickens mogli czerpać z jego filozofii podnietę do głębokiej krytyki indywidualizmu i wartości premiądza. Atak na Gradgrinda " i jego kapitalistyczną postawę w „Ciężkich czasach" opiera się w dużym stopniu na wyrażeniach używanych przez Car- lyle'a. Rozmiary powieści „Ciężkie czasy" są niewielkie jak na Dickemsa i jej krótkość może być miarą napięcia, jakie od- czuwał podczas jej pisania. Czuł nakaz moralny przeprowa- 11 uAciiiio. w^u vł^pauLi w uicumg. uui; &yLuauJi JJ.retiUl.ysiowcJ. i obrony robotników przed Gradgrindami i ich politycznymi wspólnikami. Zazwyczaj DickeniS używa w swej twórczości pewnych elementów fantazji 'zaczerpniętych z własnej mło- dości, pewnych pierwiastków marzenia, które pomagają, mu osiągnąć dynamiczny .stosunek do materiału historycznego i pogłębiają jego wizję życia ludzkiego. Ale „Ciężkie czasy" pozbawione są w znacznym stopniu togo natężenia wyobraź- ni ii dlatego autor ,nie osiąga pełnej swobody. Nici wciela on całkowicie swych obaw i nadziei w Stefana Blackpool, jak to czyni z Pawłem Florencją Dombey, z ofiarami Prawa w „Pustkowiu", z Pip'em w „Wielkich nadziejach" itd. Toteż książka jest bardziej „obiektywna", w ogranicao- nym zresztą sensie, tego słowa, niż inne, dzieła Dickenisa; ale chociaż oznacza to pewne braki, nadaje również tej powieś- ci rodzaj jednokierunkowości, obcej innym jego diziełom. „Ciężkie czasy", pomimo ż'ei stanowią w pewnej mierze od- chylenie od głównej linii twórczości Dickenisa, mają jednak szczególne zalety i wyznaczają zasadniczy etap w jej rozwo- ju. Tworzą one pomost pomiędzy „Pustkowiem" a ponurym obrazie' niesprawiedliwości' a „Maleńką Doirrit" z, jej rozle- głym wizerunkiem społeczeństwa wiktoriańskiego pogrążo- nego w wielorakim rozkładziei. Gdyby nie powstała ta książ- ka, 'zabrakłoby czegoś bardzo' ważkiego w twórczości Dicken- sa i nie zrodziłoby się żadne z późniejszych jego dzieł, które zostały zbudowane na gruncie oczyszczonym przezi „Ciężkie czasy'' ich bezpośrednią konfrontacją z wrogiem, Trudności, z jakimi Dickens walczył piisząc tę książkę, wypływały głównie ,z głębokiej nienawiści, jaką odczuwali do G-radgrinda i Manchesterskiej Szkoły Ekonomia. Było to uczucie tak gwałtowne, m z. trudem zmuszał się do trakto- wania tych przedmiotów swej awersji jako zjawisk ludzkich. Nastrój jego charakteryzują różne tytuły, jakie wymyślał dla rozdziałów powieści, a potem odrzucał. „Kamień młyń- 12 ski. Kdza i kurz. r'o pi-u»iu. i\.wcoi-ia, ^^^.1.. -i-/^,,^.^v*~^*^ ~~o-. po prostu arytmetyka. Fakty pana Gradgrinda..." Chciał zaatakować całą etykę kapitalistyczną, która traktowała lu- dzi jako istoty dająJce się sprowadziło do' jednostek ekono- micznych, do zwykłych elementów procesu robienia pienię- dzy. Filozofia Gradgrinda, która wszelkie] stosunki pomiędzy ludźmi pozbawiała cech człowieczeństwa i iindywidualności, głosiła również usunięcie z życia wszelkiej fantazji twórczej, a Dickens żywił najgłębsze przekonanie, że miłość i brater- stwo ludzi wiążą się z radością, fantazją, swobodą ujawnia- nia możliwości twórczych w przekształcaniiu jednostki i spo- łeczeństwa. Aż do tego puniktu Dickens czerpał z Carlyle'a, 'ale nie mógł się zgodzić na jego rozwiązanie oparte ma mistycznym poglądzie na władzę, na sięganiu wstecz do' śireidnilowiecza, na gloryfikacji silnych władców. Pragnął „zmiainy serca", ale był jednocześnie zbyt wielkim realistą, aby przypuszczać, że taka "-asadnieza zmiana mogłaby nastąpić beiz walka., bez, me- usitam.iego atakowania iisitniejących warunków. T. A. Jackson w swojej książce o Dickensie pisze: — „Chociaż w «Pustkowiu» Dicbens przedstawia Koun- cieweilla walczącego' zaciekle i zręcznie przi&ciw panowaniu. Sar Leioester Deadllocka i jcigo klasy, a w „Ciężkich cza- sach" pokazuje bojowy rouneieiwe'111'sm przeobrażony w trium- fujący bounderbyzim, to jednak nie zdradza najmniej,szych oznak czegoś tak bezgranicznie bez;&ensowneigo, jak pragnie- niie powrotu do preszłośoi. Przeciwnie, arystoktratycana pani Sparsalt, która żyje ja-' ko dekoracyjny pasożyt przy wulgarnie brutalnym wyzyski- waczu Bounderbym, sprawia, że w pewnych chwilach pra- wie że •czujemy litość dla Bounderby'ego' — niezależniei ocŁ fatetu, że zasługuje on na to wszystko, 'oo go spotyka, a na- wet na jeszcze gorsze nieszczęścia. Obraz pogardliwie kry- 13 tycznego stosunku do wszystkiego, co niearystokratyczne, za- inaugurowany przez panią Sparsit, uzupełnia postać ary- stokraty Jamesa Harthouse'a, również pasożytującego na klasie Bounderby — Gradgrinda i odznaczającego się bez- . graniczną nudą, brakiem serca i wszelkich skrupułów". Następnie Jackson dowodzi, że Dickens szuka drogi dla wyrażenia swego poczucia potrzeby „rewolucyjnrego zakoń- czenia procesu emancypacji". Sądzę, że jest to trafne, ale Jackson nie ma racji twierdząc, że Dickens widział w agita- torach związkowych tylko demagogiczne pasożytnictwo. Tu, jak i w wielu innych sprawach, Dickens wykazuje postawę dwoistą. Pragnie on zjednoczenia robotników i zawsze do- wodzi, że lud sam będzie musiał zdobyć sobie prawa, że ni- gdy nie uzyska ich od Parlamentu. Pisarz nie tylko zajmuje tego rodzaju stanowisko we własnej twórczości, ale zezwala ^ na stałe głoszenie takiego poglądu w artykułach drukowa- ) nych przez jego tygodnik. Opublikował nawet eiss'ej wzywa- jący pół żartem klasy średnie do z a stosowani a oręża straj- ków przeciw wysokim cenom itp. Ale jednocześnie fakt po- wstawania organizacji na wielką skalę napełnia Dickensa pewną obawą; pisarz zaleca organizowanie związków zawo- dowych, alei cofa się przed pełnymi konsekwencjami swych zaleceń. < Oto dlaczego wysuwa Stefana Blackpool jako wzór idę- • ^ alnego we własnym pojęciu robotnika, przeciwnego zarów- 1 no strajkowi jak i gospodarce kapitalistycznej. I tu tkwi po- \i ważna słabość, która przeszkadza pełnemu artystycznemu t rozwinięciu tematu. ż Ponieważ Dickens sam w znacznej mierze jest częściowo s zwolennikiem strajku i ponieważ rzeczywiście (jak to stwier- D dza w listach) pragnie ujrzeć zz^pełną zagładę istniejącego d społeczeństwa, nie może nadać Stefanowi cech prawdziwego w poszukiwacza metod pośrednich. Stefan sprzeciwia się straj- kowi nie z jakiego® głębokiego przekonania, ale dlatego, ze l' , ' 14 dał iS-towo -nacneiii, w bi.ubiuLK.u. uu a-mnoJ ny n± n^u.^^ e,.^^„ nej miłości. (Słabość konstrukcji ujawnia się w fakcie, że Rachela nie zwalnia go z obietnicy, gdy dowiaduje się jak ujemnie wpłynęła ona na jego stosunki z iirurymi robotnika- mi — rozdz. V części II). Gdy Bounderby wyraża przypusz- czenie, że Stefan jest przeciwny strajkowi, ten odpowiada mu szlachetną obroną robotników: „Oni są oddani jeden drugiemu, wierni jeden drugiemu, serdeczni jeden dla dru- giego, na śmierć i życie... Zostaliby rozbici i rozdrobnieni, gdyby byli inni". Trudno o gorętszą obronę solidarności robotniczej, któ- rej nieuniknionym wyrazem były związki zawodowe i straj- ki. Dickens rozumiał to dobrziei. Ale mógł wczuć się w poło- żenie klasy robotniczej tylko za pośrednictwem takiej posta- ci jak Stefan, w kitórego wcielają się gorzkie sprzeczności sytuacji. W przeżycia osobiste Stefana Dickens włożył wiele z własnych trosk owych lat. Własne jego małżeństwo było bliskie rozbicia i skrępowany w pragnieniu zupełnego zer- wania, buntował się gwałtownie przeciwko prawom rządzą-" cym jego światem. Stefan przykuty do żony, której już nie może kochać, pragnący połączyć się z Rachela, stanowi do- kładny wizerunek Dickensa uwikłanego w nieszczęśliwe małżeństwo i zwracającego się ku swej sizwagierce Georginie. Aby przydać wagi temu motywowi, Dickens łączy go z te- matem małżeństwa bez miłości (Luiza i Bounderby). Na wyższym szczeblu społecznym mechanizm państwa popych-i łudził do związków wyzutych z uczuć ludzkich. Robotnicy dzięki solidarności zachowują ludzką serdeczność, lecz dzie- je się to kosztem wspólnego stłoczenia w dotkliwym cierpie- niu, zjednoczenia w narzuconym niedostatku. "W dwóch innych ważnych momentach emocjonalny symbolizm Dickensa służy nadaniu głębszego znaczenia to- kowi opowieści. Pierwszy, to usunięcie się oskarżonego nie- 15 słusznie Stefana do opuszczonego szybu noszącego z-towroz la- ną nazwę. Dickens dał lekkie przygotowanie do tego epizio- du w rozdziale V części II, gdy Stefan mówi: „Wszyscy pę- ; dzący podobne życtiei i pogrążeni -w- tych samych kłopotach... Czarny nieprzebyty świat będzie was od nich dzielił dopó- ki pozostaiiiiie taka nędza". Upadek w głąb szybu symbolizuje sprzeczności; zacho- dzące w życiu klasy robotniczleij •w ówczesnym świecie, jak również konflikt wynikający z ostrego dylematu istniejące- go w samym Stefanie. Dickens przedstawia tein konflikt otwarcie w całeji rozciągłości, gdy Stefan. zostajie wydobyty z' szybu. ' ' . „Wpadłem do tego szybu, moja droga, który za, pamięci żyjących jeszcze starców-kosztował życie setki i setki lu- dziii — ojców, .synów, braci, drogich tysiącom i tysiącom osób i chroniących je przed niedostatkiem i głodem. Wpadłem do' tego szybu, który ze swymi gazami trującymi jieist okrutnieg- szy niż bitwa... Gdy go używano, zabijał bez. potrzeby; te- razi, gdy go' opuszczono, też mresilei niepotrzebną śmierć. Wi" ' dziszl, jak my umieramy nadaremmie, tak czy inaczej — w tym. piekielnym młynie — każdego' dnia". Dickems rozwi- ja ten momeint obszernie, aby mieć pewność, że' czytelnik dojrzy jego .symbolicznie znaczei-nie. Upadek w głąb szybu stanowi punkt kulminacyjny obsesji Stefana, że „wpadnie w piekielny młyn" i Dickens używa tego obrazu, aby dać wyraz swemu poczuciu, tragicznej sytuacji robotników w je- go świecie, gdzie wszelka ludzka uczciwość domaga się re- .wollucyjinych zmian społecznych, które jednak nie są jeszcze historycznie możliwe. I wbrew tej symbolice musimy czytać o- nawrócenini się Gradgrinda. To nawrócenie może by& dla czytelnika trudnię do przełknięcia, ale jest to jedyny sposób, w jaki Dickens może przeciwstawić obrazowi' upadku w szyb dalszy obraz ludzkiego odrodzenia. 16 Aby uwypuklić i nasycić ciepłem len wąne^ iiawruceina,, wprowadza Dickens motyw cyrkowców, którzy pojawiają się na początku i w zakończeniu powieści. We właściwy so- bie beztroski i lekki sposób uosabiają oni życie pełne pogo- dy i. wesołości, i wszystko to, co dostarcza prawdziwego oderwania się od trosk w świat wyobraźni i wobec tego re- prezentują pierwiastki;, które Gradgrialdowie i Bouinder- by'owie pragną usunąć ze swego kapitalistycznjegoi świata. Cyrkowcy wnoszą na ciemną scenę tchnienie nadziei i są przedstawicielami przeobrażających sił miłoscu.i.szctuki, do których musi należeć pierwsze i ostatnie słowo, jeśli zie- mia ma się wyzwolić z piekła Gradgrinda'. Jeden zi końcowych momentów ułatwia poznanie sposo- bu, w jaki wyobraźnia uczuciowa Dickensa czerpie natchnie- nie z buntu przeciwko istniejącemu światu i z tęsknoty, aby ziemia stała się krainą miłości i jedności. Zjawisko to jest charakterystyczne nie tylko dla tego epizodu, ale i dla całej twórczości pisarza. Gdy Stefan zostaje wydobyty ze studni i wygłasza swe tragicaniei oiśw'iadczienie, powtarza, jak widział gwiazdy po- nad mrokiem studni, jak czuł, że ujrzał gwiadę zwiastunkę Nowego Życia. „Patrzałem na nią i myślałem o tobie, Eache- lo, dopóki obrazi piekielnego młyna niei uszedł mi z, głowy. — Mam nadzieję, że zdołałem wznieść się: wyżej. Gdy światło jej padało na mnie— widziałem jaśniej i w przedśmiert- nej modlitwie błagałem, aby świat zdołał się bardziej zje- dnoczyć..." Gwiazda ta nie po raz pierwszy pojawia się w twórczoś- ci Dickensa. Aby zrozumieć, jak działała ona na jego wy- •obraźnię, musimy się zwrócić do „Snu dziecka o' gwieździe" („A Chiikfs Dream of a Star") napisanego wkrótce po śmierci Farmy. Tu symbolika występuje w całej pełni. Gwiazda początkowo uosabia niczym niezmąconie współży- ihwilę' jej utraty zapowia^ 17 cie Dickensa Zi Faamy, a f; leskie czasy — 2 daję^cą pełnieijszy związek w przyszłości. "W tym momencie Stefan i Rachela stają się po prostu Karolem ii Fauny w ra- ju dzieciństwa i zacierają się "wszelkie 'okrutne sprzeczności targające współczesnym społeczeństwem. Ta pamięć o szczę- ściu osobistym i' miłości jest rękojmią ludzkiego odrodzenia i celem, ku któremu zmierza proces historyczny. *) J a c k Lindsay *) Warto wspomnieć, że Dickens zaczerpnął pomysł upadku w szyb z opowiadania nieznanego autora, które wydrukował w swym tygodniku na parę lat przed napisaniem „Ciężkich czasów". Tematem opowiadania jest bunt robotników leśnych. Bohater zostaje fałszywie oskarżony o peł- nienie szpiegostwa na rzecz rządu, podczas gdy w rzeczywistości dąży on do powstania przeciw władzom. Drwale spuszczają go do nieużywanego szybu. Jego dziewczyna odszukuje go i wydobywa na powierzchnię. Ciekawe, że ten epizod zyżytkowany przez Dickensa utkwił w jego umyśle jako przykład bojowości klasy robotniczej. Opowiadanie to poka- zuje robotników pokonanych przez wroga, który zasiewa wśród nich nie- zgodę. W „Ciężkich czasach" autor podejmuje ten sam temat dla wyra- żenia konfliktu pojedynczego robotnika ze społeczeństwem, konfliktu, który nie może jeszcze przeobrazić społeczeństwa. 1§ 4 l E W Rozdział! JEDYNA RZECZ POŻYTECZNA — A więc, chcę Faktów. Uczcie tych chłopców i dziew- częta wyłącznie Faktów. W życiu są potrzebne wyłącznie Fakty. Nie zaszczepiajcie niczego innego, wypleńcie wszyst- ko inne. Umysły stworzeń myślących mogą być uformowane tylko na Faktach; wszystko inne nie przyniesie im nigdy żadnego pożytku. Według tej zasady wychowuję swoje własne dzieci i zgodnie z tą zasadą chcę wychować lei dzie- ci. Proszę trzymać się Faktów, mój panie l Słowa te padały w brzydkiej, nagiej ii ponurej izbie szkolnej, a kwadratowy kciuk mówiącego podkreślał każde zdanie, rysując linię na rękawie nauczyciela. Emfazę mów- cy podkreślało jeszcze jego kwadratowe czoło, którego podstawę stanowiły brwi, podczas gdy oczy znajdowały ob- szerne pomieszczenie w dwóch ciemnych zagłębieniach oczo- dołów, ocienionych czołem. Emfazę tę podkreślały usta mówcy — duże, wąskie i zaciskające się twardo. Emfazę podkreślał jego głos, twardy, suchy i dyktatorski. Emfazę podkreślały włosy mówcy, które sterczały wokół jego gotej czaszki jak krzaki, chroniące przed wiatrem łysinę, całą pokrytą małymi guzami, niczym placek śliwkowy posyp- ką — jak gdyby ta głowa z trudnością zaledwie mieściła- w sobie złożone tam twarde Fakty. Dumna postawa mówcy, kwadratowy surdut, kwadra- towe nogi i ramiona — ba, nawet chustka, zawiązana na szyi, która ułożona 'była w ten isposób, że obejmowała jego gardło twardym chwytem, jak uparty Fakt, jakim zresztą była — wszystko to podkreślało jego emfazę. — W tym życiu nie potrzebujemy niczego, oprócz Fak- tów, mój panie; niczego oprócz Faktów! Mówca, nauczyciel i trzecia obecna łam osoba cofnęli się, trochę i powiedli wzrokiem po pochyłej płaszczyźnie, jaką/ tworzyły głowy uczniów, podobne do naczyń, gotowych przyjąć olbrzymile ilości faktów, które będą w we wlewa- ne,' póki nie wypełnią ich po brzegi. • " ' ^ ,. . Rozdział II RZEŹ NIEWINIĄTEK [ — Tomasz Gradgrind, mój panie. 'Człowiek trzeźwy. [ Człowiek faktów i kalkulacji. Człowiek, który postępuje według zasady, że ,dwa i dwa jest cztery i nic ponadto i którego nie można przekonać, aby zgodził się, że jest to coś więcej. Tomasz Gradgrind, mój panie — stanowczo To- masz Gradgrind. Przy pomocy linii i wagi, i zawsze z ta- bliczką mnożenia w kieszeni, gotów jestem zmierzyć i zwa- żyć każdą ludzką paczkę i powiedzieć, co to jest warte. Jest to po prostu kwestia cyfr, sprawa prostej arytmetyki. Mo- że pan liczyć na to, że wpoił pan jakieś idioityceiie przeko- nania w głowę Jerzego Gradgrinda albo Augusta Gradgrin.- da, albo Jana Gradgrinda czy Józefa Gradgrinda (wszystko są to wymyślone, nie istniej.ące osoby), ale w głowę Toma- sza Gradgrinda — nie, mój panie! Tymi słowy zwykł pan Gradgrind przedstawiać się w duchu zarówno swemu prywatnemu gronu znajomych jak i szerszej publicznościi. Tymi słowy, wstawiając oczy- wiście „chłopcy i dziewczęta" zamiast „mój panie", To- §9 piasz Grradgrind przedstawiał oebcnie Tomasza U-radgrinda stojącym przed nim małym istotom, które niby naczynia miały być wypełnione ca&owicie faktami. I rzeczywiście, gdy patrzył na nie przeolikliwie, oczyma błyszczącymi, ze wspomnianych już głębokich piwnic oczo- dołów, wyglądał na rodzaj armaty naładowanej faktami aż po wylot lufy i gotoweji jednym wystrzałem, wynieść je z okresu dzieciństwa. Wyglądał również na aparat galwa- nizacyjny, wypełniony jakąś ponurą, mechaniczną namiast- ką, która miała zastąpić ich wrażliwą młodą imaginację, skazaną na wygnanie. — Dziewczyna numer dwudziesty — powiedział pan Gradgrind wskazując ją wyraźnie kwadratowym palcem. — Nie znam jej. Kim jest ta dziewczyna'? — Sissy Jupe^ proszę pana — wyjaśnił numer dwu- dziesty rumieniąc się, wstając i dygajęc. — Sissy to nie jest imię — powiedział pan Gradgrind.— Nie nazywaj siebie Sissy. Nazywaj; siebie Cecylią. — To ojciec nazywa mnie Sissy, proszę pana — odpo- wiedziała dziewczynka drżącym głosem, kłaniając się znowu. — Nie ma prawa tego robić — powiedział pan Grad- grind. — Powiedz mu, że nie powinien. Cecylia Jupe. Chwi- leczkę. Kim jest twój ojciec? . — On pracuje w cyrku, zia pańskim pozwoleniem, pro- szę pana. . Pan. Gradgrind zmarszczył się i ruchem 'ręki odsunął od siebie tę podejrzaną profesję. — My tutaj nie chcemy wiedzieć o tym. Nie wolno ci tu mówić o tym. Twój ojciec trenujici konie, ozyż 'nie'? — Za pańskim pozwoleniem, proszę pana... Jeśli mają jakieś konie do trenowania, to trenuje konie w cyrku, pro- szę pana. — Tutaj nie wolno ci mówić o cyrku. Dobrze więc. Na- 21 ysywaj swego oya trenerem 'koni. On leczy także chore ko- nie, przypuszczam? — Och, tak, proszę pana. — Bardzo dobrze. Jest więc weterynarzem, kowalem, trenerem koni. Podaj ml swoją definicję koma. | Żądanie to wprawiło Slssy Jupe w najgłębsze przera- | żenię, j — Dziewczyna numer dwudziesty nie może okreśT.ć ko- | nią — powiedział pan Uradgrind ku ogólnemu pożytkowi | wszystkich małych istot. — Dziewczyna numer dwudziesty nie posiada znajomości żadnych faktów, dotyczących jedne- go z najpospolitszych zwierząt! Który z chłopców poda de- finicję konia? Bitzer, ty! Kwadratowy palec, poruszając się to tu, to tam, wska- zał nagle na Bitzera, może dlatego, że przypadkiem siedział on w zaś.egu tego samego promienia słońca, który, wpadar jąć przez jedno z nagich okien surowo wybielonego pokoju, oświetlał Slssy. Chłopcy l dziewczęta siedzreli bowiem na pochyłej płaszczyźnie w dwóch stłoczonych grupach, prze- dzielonych w środku wąskim przejściem, l Slssy, która sie- działa w rogu szeregu po słonecznej stronie, znajdowała się na początku promienia słonecznego, a na Bitzera, który zaj- mował miejsce w rogu szeregu po drugiej stronie, o parę rzędów z przodu, padał koniec tego promienia. Ale ponie- waż dziewczynka była clemnooka i ciemnowłosa, padający na nią promień słońca zdawał się obdarzać ją jeszcze-ciem- niejszymi i silniejszymi kolorami, podczas gdy chłopiec miał tak jasne oczy i włosy, że ten sam promień zdawał się pozbawiać go i tej odrobiny koloru, jaką kiedykolwiek po- siadał. Jego zimne oczy omal nie wyglądałyby jak oczy, gdyby nie krótkie rzęsy, które, kontrastując z czymś jeszcze bledszym niż one, podkreślały wykrój oczu. Jego krótko przystrzyżone włosy mogłyby być po prostu kontynuacją jasnych piegów na czole i twarzy. Jego skóra była w tak 22 niezdrowy sposoo pozuawwua. ucu.win.o,, m vi Juwnw.u .-"y, u-. . skaleczony krwawiłby na biało. — Bitz-er — powiedział Tomasz Gradgrind — twoja de- finicja konia l — Czworonóg. Trawożerny. Czterdzieści zębów, w tym dwadzieścia cztery trzonowe, cztery kły i dwanaście sieka- czy. Traci sierść na wiosnę; w krajach bagnistych traci również kopyta. Kopyta ma twarde, ale wymagają podku- cia żelazem. Wiek poznaje się po znakach -w pysku. Tyle (i o wiele więcej) Bitzer. , .— A teraz, dziewczyno numer dwudziesty — powiedział pan Gradgrind —: wiesz już, co to jest koń. Skłoniła 'się znowu i może zarumieniłaby się jeszcze bar- dziej, gdyby mogła zarumienić się bardziej, niż czyniła to przez cały ten czas. Bitzer, mrugnąwszy jednocześnie obu oczyma na Tomasza Gradgrinda, tak że światło padające na jego drżące rzęsy upodobniło je do czułek jakiegoś ruch- liwego owada, przyłożył pięści do swego piegowatego czo- ła i usiadł z powrotem. Teraz wystąpił trzeci gentleman. Był to doskonały czło- wiek, jeśli chodziło o to, aby kogoś urazić i znudzić; urzęd- nik państwowy; znakomity bokser we własnym mniemaniu (a także w oczach innych łudzi) zawsze w formie, zawsze mający jakiś system, który chce wepchnąć w gardło słucha- czów jak pigułkę, zawsze przemawiający z wysokości swe- go małego urzędu, gotów walczyć przeciw całej Anglii. Uży- wając w dalszym ciągu terminów bokserskich, miał on ta- lent do mieszania się w bójki gdziekolwiek i o cokolwiek chodziło i okazywał się niebezpiecznym przeciwnikiem. Ezucał się i miażdżył każdego ciosem, z prawej — dokładał z lewej — stop — zmiana pozycji — atak — rzucał swego przeciwnika na sznury (a zawsze walczył w zawodach ogól- noangielskich) i zręcznie padał na niego. Umiał doskona- le obezwładniać zdrowy rozsądek i uczynić swego nieszczę- śliwego przeciwnika głuchym na głos czasu. Najwyższe wła- 23 dze powierzyły mii "wprowadzenie, tiry "Urzędników, 'która miała zapanować "na całym świecie. -— Doskonale — powiedział ten .jegomość uśmiechając ' się raźnie i krzyżując ramiona. — To jest koń. A teraz p^>- '* zwólcie zapytać się, chłopcy i dziewczęta: czy oblepilibyś- cie pokój wizerunkami konia? Po chwili jedna połowa dzieci, krzyknęła chórem — Tak, panie! — na co druga połowa, wnioskując z twarzy jego- mościa, że odpowiedz: — Tak.— jest błędna, krzyknęła chórem — Nie, panie! — jak to jest w zwyczaju przy tego rodzaju egzaminach. ' — Oczywiście, nie. A dlaczego nie? Pauza. W końcu pewien tłusty, powolny chłopak o sa- piącym oddechu zaryzykował odpowiedź: nie, ponieważ w ogóle nie tapetowałby pokoju, ale ipoinalowałby go. — Musisz go wytapetować — powiedział jegomość z pewnego rodzaju zapałem. — Musisz wytapetować — powiedział Tomasz Grad- grind — czy ci się to podoba, czy nie. Nie mów nam, ż'ei go ' niei wytapetujesz. Cóż ty sobie myślisz, chłopcze'? — A więc wytłumaczę wam — powiedział jegomość po 3'eiszcze jednej przykrej, pauzie — dlaczego nie wykleilibyś- cie pokoju wizerunkami koni. Czyście widzieli kiedy konie spacerujące po ścianach pokoju tam i nazad, czyście wi- dzieli coś takiego naprawdę'? 'Widzieliście'? — Tak, panie! — wołała jedna połowa klasy. — Nie, panie! — wołała 'druga. — Oczywiście, ż-e nie — powiedział gentleman rzucając oburzone spojrzenie na tę połowę, która powiedziała źie. .-ySTwięc nie wolno wam nigdzie widzieć tego, czego nie możecie zobaczyć w życiu; nie możecie mlieć nigdzie tego, co j nie jest faktemi. To, co nazywamy gustem, jest tylko inną nazwą dla faktu. \ Tomasz, Gradgrind przytaknął temu z zadowoleniem.. — To jest nowa zaaada, odkrycie, wielkie odkrycie — 24 tto-wiedział gentleman. —-. Teraz zapytam Was znowu. Przy- puśćmy, że macie wyłożyć pokój dywanem. Czy użyjecie do tego dywanu, na którym są wizerunki kwiatów? Ponieważ ogólnym obecnie przekonaniem było, że — Nie, panie! — jest zawsze słuszną odpowiedzią dla tego je- gomościa, chóralne — Nie! — było tym razem głośne. Je- dynie paru cichych marudeirów powiedziało — Tak —; wśród nich była Sisisy Jupe. — Dziewczynka numer dwudziesty — powiedział jego- mość uśmiechając się ze spokojem, płynącym z wiedzy. Sissy zaczerwieniła się i wstała. . — A więc wyłożyłabyś swój pokój— albo pokój swego męża, gdybyś była dorosłą kobietą i miała męża — dywa- nem'w kwiaty? — powiedział gentleman. — Dlaczego? — Bo, proszę pana, ja bardzo lubię kwiaty — odpowie- • działa dziewczynka. — I dlatego pozostawiłabyś na mich stoły i krzesła, i po- zwoliłabyś chodzić po nich ludziom w ciężkich butach? — To by ich nie bolało, proszę pana. One nie połamały- by się ani nie powiędły. To by było bardzo ładne i miłe, a moim marzeniem... — Aj, aj, aj! Ależ__tQ.bie nie wolno marzyć — krzyknął jegomość, zachwycony, że talT^gładkó doszli do tego, co chciał powiedzieć. — O to chodzi! Nie powinnaś nigdy ma- rzyć! — Nie powinnaś, Cecylio Jupe — powiedział poważnie Tomasz Gradgrind — robić niczego w tym rodzaju. — Fakt, fakt, fakt — powiedział jegomość. I — Fakt,' fakt, fakt! —powtórzył Tomafcz Gradgrind. —" W6 wszystkich rzeczach—— powiedział jegomość — ^powinniście kierować i rządzić się faktami. Mamy nadzieję w niedługim czasie stworzyć komisję faktów, złożoną z. ko- misarzy faktów, która zmusi ludzi, aby byli ludźmi fak- tów i niczego — tylko faktów. Musicie całkowicie odrzu- cie słowo Fantazja. Nie mieć z nim nic do czynienia. Nie 25 •wolno wam mieć w żadnym przedmiocie użytecznym, czy ozdobie niczego, co byłoby zaprzeczeniem faktu. Faktem jest, że nie chodzicie po kwiatach, nie -wolno więc wam chodzie po kwiatach na dywanach. Nie zdarza się, aby egzotyczne ptaki i motyle siadały na waszych naczyniach; nie wolno więc malować wam egzotycznych ptaków i motyli na wa- szej porcelanie. Nigdy nie spotkacie czworonoga spaceru- jącego po ścianach; nie możecie więc mieó wizerunków ko- ni na ścianach. Musicie — powiedział jegomość — używać do tych celów kombinacji i odmian figur matematycznych, które mogą podlegać analizie i demonstracji. Oto jest nowe odkrycie. To jest fakt. To jest gust. Dziewczynka dygnęła i usiadła. Była bardzo młodziut- ka i wyglądała tak, jakby była przerażona materialnością świata, jaki jej przedstawiono. — A teraz, jeśli pan M'Choakumehild — powiedział je- gomość -— zechce rozpocząć swoją pierwszą lekcję tutaj, to, za pańskim pozwoleniem, panie Gradgrind, będzie mi miło przyjrzeć się jego metodzie postępowania. Pan Gradgrind był bardzo zobowiązany: — Panie M'Choakumchild, czekamy więc tylko na pana. A więc pan M'Choakumchild rozpoczął jak umiał naj- lepiej. On i jeszcze około stu czterdziestu innych nauczy- cieli opuściło niedawno, w tym samym czasie, rodzaj fabry- ki, gdzie obtoczono ich na takich samych zasadach, jak ob-, tacza się nogi fortepianowe. ^Przeszedł przez niesłychaną rozmaitość stopni, odpowiedział na całe tomy zagadkowych pytań. Ortografię, etymologię, składnię i prozodię, biogra- fię nieskończonej tilościi łudź,!, astronomię, geografię, kos- mografię ogólną, wiedzę o procentach składanych, algebrę, geodezję, śpiew i rysowanie modeli — wszystko to miał w czubkach swoich dziiesięciu zmarzniętych palców. Z tru- dem wypracował sobie drogę do „spisu B". Najczcigodniej- szych Członków Tajnej Rady Jej Królewskiej Mości, i ze- brał kwiat z wyższych gałęzi nauk matematycznych i fi- 26 zycznych, francuskiego, niemieckiego, łaciny i greckiego. Wiedział wszystko o wszystkich działach wodnych całego świata (jakiekolwiek są), znał całą historię wszystkich na- rodów, znał wszystkie nazwy wszystkich gór i rzek, pro- dukcję, obyczaje i zwyczaje wszystkich krajów, ich granice •i ich stosunek do 32 punktów kompasu. Ach, trochę pan przesadził, panie M'Choakumchild. Gdyby tylko nauczył się pan trochę mniej, o ileż lepiej mógłby pan nauczyć du- żo więcej! Rozpoczął pracę tą przygotowawczą lekcją, podobny trochę do Morgiany z baśni o Czterdziestu Rozbójnikach: zaglądał do każdej głowy, jak do naczynia, aby zobaczyć,' co zawiera. Niech pan sam powie, zacny panie M'Choa- kumchild: Czy sądzi pan, że jeśli napełni pan kiedyś te na- czynia swoją wrzącą mieszaniną — zabije pan od razu tego czającego się wewnątrz rozbójnika — Fantazję? A może tylko — okaleczy go pan i wypaczy? Rozdział III . - DZIURA W PŁOCIE Pan Gradgrind szedł ze szkoły do domu pełen głębokie- go zadowolenia. Była to jego szkoła i chciał, aby stała się wzorową. Pragnął, aby każde dziecko w niej było wzoro- we — tak jak wzorowe były wszystkie jego dzieci. Młodych Gradgrindów było pięcioro i każde z nich by- ło wzorem. Wygłaszano do nich odczyty od najmłodszych lat; goniono je jak młode zające. Gdy tylko zaczęły cho- dzić, nauczono je uczęszczać do sali wykładowej. Pierwszym przedmiotem, z którym się stykały i który zapamiętywały,' była duża tablica, na której oschły Olbrzym wypisywał kr da okropne białe cyfry. Oczywiście nie znały one ani tego słowa, ani T „Olbrzym". To było zakazane! Używam tego słów? , ! ' ! < kazać potwora z Zaniku 'Wykładów, potwora o nie "wiedzieć j ilu głowach, wtłoczonych w jedną, który 'brał w niewolę 1 dzieelństw.o a' wciągał je za włosy do ponTirych jaskiń Sta- tystyki. Żadne z małych Gradgrindów nie widziało nigdy twarzy w tarczy księżyca; za to wiedziało już wszystko o księżycu, zanim nauczyło się wyraźnie mowie. Żadne z małych Grad- grindów nie uczyło się nigdy wieriSEyka „Świeć nam, świec, gwiazdko miła, nie wiem, sikądzaś się zjawiła". Żadne z ma- łych Gradgrindów nie miało nigdy wątpliwości na ten te- mat, ponieważ każde a nich od piątego roku życia rozróż- niało w Wielkiej Niedźwiedzicy poszczególne gwiazdy ni- czym profesor Owen i jeździło na Wielkim Wozie jak ma- szynista na lokomotywie. Żadne z małych Gradgrindów nie skojarzyło krowy na polu z ową słynną krową ze złamanym rogiem, która ubodła psa, który drażnił kota, który zagryzł szczura, który zjadł słód, albo z jeszcze słynnieJBzą krową, która połknęła Tomcia Paluszka: nigdy bowiem nie słysza- ło o tych znakomitościach i przedstawiono im krowę jedy- nie jako trawożernego czworonoga o wielu żołądkach. Pan Gradgrind kierował kroki do swego bardzo prozar- icznego domu, noszącego nazwę Kamiennej Willi. Zanim jeszcze' ją wybudował, zrezygnował z prowadzenia intere- sów — hurtowa sprzedaż wyrobów żelaznych — i obecnie czekał tylko na stosowną okazję, aby 'stać się czynnikiem arytmetyki parlamentarnej. Kamienna Willa stała na wrzo- sowisku położonym o jedną, najwyżej dwie mile od wielkie^ go miasta —- noszącego według ostatniego szczegółowego przewodnika — nazwę Coketown. Kamienna Willa była bardzo regularnym rysem na obli- cza terenu. Nie istniały nawet pozory zharmonizowania lub zatuszowania w krajobrazie tego bezkompromisowego Fak- tu. Był to wielki kwadratowy dom, z ciężkim dachem ocie- niającym frontow.e.okna, podobnie jak ciężkie brwi właści- ciela ocieniały jego oczy^Dokładiiue obliczony, wzniesiony, 28 zrównoważony i JUŻ wyproDowany aom. OZCKC uKien po Lej stronie drzwi, sześć po drugiej; ogółem dwanaście w tym skrzydle i ogółem dwanaście w drugim skrzydle; dwadzies- eia cztery przenosimy na tylne skrzydła. Trawnik i ogród, i młoda alejka — wszystkie linie przeprowadzone były pro- sto, niby w jakiejiś botanicznej książce buchalteryjnej. Gaz i wentylacja, kanalizacja i woda, wszystkie urządzenia w najlepszym gatunku. Żelazne umocowania i belki, odpor- ne na ogień — w całym domu, od góry do dołu; mechanicz- ne windy dla służących razem ze wszystkimi ich szczotka/- mi i szczoteczkami; jednym 'słowem wszystko, czego serce zapragnie, i Wszystko? Tak przypuszczam. Mali Gradgrindowie mie- li również iszafki z eksponatami z różnych dziedzin wiedzy. Mieli małą gablotkę z muszlami i gablotkę z próbkami me- tali, i gablotkę z różnymi minerałami; wszystkie okazy by- ły uporządkowane i opatrzone napisami, a kawałki kamie- ni i rudy wyglądały jakby zostały odłupane od swoich ro- dzimych złóż za pomocą tych niesłychanie twardych instru- mentów, jakimi były ich własne nazwy. Tak, że parafrazu- jąc bajkę o Piotrusiu Kobziarzu, która nigdy zresztą nie dotarła do ich dziecinnego pokoju, jeśli mali żarłoczni Gradgrindowie chcieli jeszcze czegoś ponadto, to, na litość boską, czegóż oni mogli jeszcze chcieć! Ojciec ich, zadowolony i pełen nadziei, szedł dalej. Był on na swój własny sposób czułym ojcem, ale prawdopodob- nie sam określiłby siebie (gdyby kazano mu, tak jak Sissy Jupe, podać definicję) jako „wybitnie praktycznego" ojca. Był szczególnie dumny z@' zwrotu „wybitnie^ pxaktyczny'^i_ który, jak mniemano, był dlań specjalnie' stosowny. Jeśli odbywało się jakiekolwiek publiczne zebranie w Cokołowa, bez względu na to, w jakim celu było ono zwołane, zawsze jakiś obywatel Coketown korzystał z tej okazji, aby wspom- nieć o swoim „wybitniife praktycznym" przyjacielu, Grad- grindzie, A czynił to ku wielkiemu zadowoleniu wybitnie 29 praktycznego przyjaciela -— który wiedział, że mu się UJ Błuisznie należy, ale jednocześnie sprawiało mu to wielka przyjemność. Dotarł właśnie do neutralnych terenów na przedmieś- ciach miasta, które nie są ani miastem, ani wsią, ale jednym. i drugim — w stanie wynaturzonym, gdy do uszu jego wtargnęły dźwięki muzyki. Hucząca i hałaśliwa orkiestra cyrku, który rozłożył się tu w drewnianym pawilonie, grzmiała na całego. Flaga powiewająca ze szczytu tej świą- tyni oznajmiała ludzkości, że to „Cyrk Sleary'ego" domaga 8ie W poparcia. Sam pan Sleary, niby współczesny posąg ze szkatułką na pieniądze u łokcia, siedząc w kościelnej ni- szy we wczesno-gotyckim stylu — przyjmował pienią- dze. Panna Józefina Sleary, jak to oznajmiały, bardzo długie i wąskie, drukowane afisze, rozpoczynała widowis- l ko wdzięcznym numerem woltyżerskim — „Tyrolskie Kwia- ty". 'Wśród innych miłych, lecz zawsze najzupełniej przy- zwoitych cudów, które trzeba zobaczyć, aby w nie uwierzyć, Slignor Jupe miał tego popołudnia „objawić widowiskowe przymioty ^wego tresowanego psa Merrylegsa". Miał on również pokazać „swoją zdumiewającą sztukę żonglowania ciężarkami, o ogólnej wadze siedemdziesięci.u pięciu cetna- rów, przez co tworzył w powietrzu, ponad swoją głową, fon- ' tannę z żelaza, sztukę niewykonywaną dotychczas an'i1 w tym, ani w żadnym innym kraju, która wywoławszy tak entuzjastyczne aplauzy 'ze' strony zachwyconej ciżby, ni'^ może być odwołana". Tenże sam Signor Jupe' miał również „podczas częstych przerw, ożywić różnorodne występy swo- imi oryginalnymi szekspirowskimi dowcipami". W końcu miał rozerwać publiczność, ukazując się w swojej ulubio- nej roli „Pana Williama Button z Tooley Street" w najnow- szej i bardzo śmiesznej hippokomedii „Podróż Krawca do Brentford". Tomasz Gradgrind oczywiście nie zwrócił uwagi na tak pospolite rozrywki, ale przeszedł, aak przystało na pra-k- ^9 tycznego człowieKa, usuwając ze SWOICH mysn Te naiasuwe insekty, wględnie skazując je na dom poprawy. Aliści za- kręt drogi zawiódł go na tyły budy, a tam właśnie przycza- iła się gromadka dzieci usiłując zerknąć na ukryte wspa- niałości tego miejisca. To 'spowodowało, że przystanął. — No i pomyśleć tyl- ko •— powiedział — że te włóczęgi przyciągają tu młode po- spólstwo z wzorowej szkoły. Ponieważ między nim a młodym pospólstwem znajdowa- - ła się przestrzeń wydeptanej trawy i suchych śmieci, wyjął z kamizelki swój monoki, aby zobaczyć, czy nie ma tu ja- kiegoś dziecka, które zna z nazwiska i które mógłby ode- słać do domu. Zjawisko wprost niewiarygodne, choć najwy- raźniej widziane, cóż bowiem oto spostrzegł, jak nie swoją własną metalurgiczną Luizę zaglądającą z całym zapałem przez dziurę w sosnowej desce i swego matematycznego Tomasza, rozciągniętego na ziemi, aby ujrzeć chociaż kopy- to z kwiatowego numeru tyrolskiego! Oniemiały ze zdumienia, pan Gradgrind podszedł do miejsca, w którym jego rodzina tak się zhańbiła, położył rę- kę na każdym ze swoich grzesznych dzieci i powiedział: — Luilzo, TomaiSzu! Wstali oboje. Czerwoni i zmieszani. Ale Luiza patrzyła na swego ojca z większą odwagą niż Tomasz. Zaiste, To- masz nie spojrzał nawet na niego, ale pozwolił zaprowadzić się do domu jak maszyna. — W imię głuppty, próżniactwa i szaleństwa! — powie- dział pan Gradgrind odciągając je za ręce — co wy tu ro- bicie? . — Chciałam zobaczyć, jak to wygląda — odpowiedzia- ła krótko Luiza. — Jak to wygląda? — Tak, ojcze. Oboje mieli miny znudzone i nadąsane, zwłaszcza dziew- czynka; mimq to przez niezadowolenie malujące się na jej % twarzy przebijało światło, które nie miało na czym spo- cząć, ogień, który •nie miał nic do spalenia, wygłodzona wy- obraźnia, która jakoś trzymała się przy życiu i rozjaśniała jej pełną, wyrazu twarzyczkę. Nie była to jasność właściwa pogodnej młodości, ale niepewne, żarliwe, niewyraźne błys- ki, które miały w sobie coś bolesnego, niby zmiany na twa- rzy ślepca szukającego drogi. Była jeszcze dzieckiem, piętnaste- czy szesnastoletnim; ale pewnego niedalekiego dnia stanie się nagle kobietą. Tak myślał ojciec patrząc teraz na nią. Była ładna. Byłaby upar- ta (pomyślał w swój wybitnie praktyczny sposób), gdyby nie system, w jakim ją wychowano. — Tomaszu, pomimo że mam ten fakt przed sobą, trud- no mi uwierzyć, że ty, z twoim wykształceniem'i możliwoś- ciami, że ty przyprowadziłeś siostrę w podobne miejsce. — Ja go przyprowadziłam, ojcze — powiedziała szybko Luiza. — Ja go namówiłam, żeby tu przyszedł. — Przykro mi to słyszeć. Bardzo mi przykro to słyszeć. To wcale nie czyni Tomasza ani trochę lepszym, ale ciebie, Luizo, znacznie gorszą. Spojrzała znowu na ojca, al& łza nie spłynęła -po jej po- liczku. — Ty! Tomasz i ty, dla których otwarte są księgi wie- dzy; Tomasz i ty, o których moana powiedziieć, że jesteście wypełniłem faktami; Tomasz i ty, którzy byliście przyzwy- czajeni do matematycznej dokładności; Tomasz i ty, tutaj!— krzyknął pan Gradgrind— w tak hańbiącej sytuacji! Je- stem zdumiony. — Byłam znużona ojcze: Byłam już od dawna znużo- na—powiedziała Luiza. — Znużona. Czym'? — zapytał zdumiony ojciec. — Nie wiem czym— wszystkim, przypuszczam. — Ani słowa więcej — odpowiedział pan Gradgrind. — Jesteś dziecinna. Nie chcę słyszeć nic więcej. Nie odezwał się dopóki, nie przeszli w milczeniu ;|aKies poi mm. wieoy powiedział poważnie: — A co powiedzą na to twoi przyjaciele, Luizo? Czy nie cenisz sobie ich dobrego zdania o tobie? Co powie na to pan Bounderby? Gdy wymówił to nazwisko, córka'rzuciła nań pytające spojrzenie, które zdumiewało swoją mocą. Nie spostrzegł tego, ponieważ zanim spojrzał na nią, opuściła oczy. — Co — powtórzył jeszcze raz — co powie pan Boun- derby! Przez całą drogę do Kamienej Willi, prowadząc oboje delikwentów z pełną oburzenia powagą do domu, powtarzał od czasu do czasu: — Co powie na to pan Bounderby! --- jakby pan Boun- derby był wszechwiedzącą panią Grundy. R o z d z i a l IV PAN BOUNDERBY Jeśli pan Bounderby nie był panią Grundy, kim więc był? Otóż pan Bounderby był tak bliski tego, aby być naj- lepszym przyjacielem pana Gradgrinda, jak tylko jeden człowiek całkowicie pozbawiony uczucia może zbliżyć się duchowo do drugiego człowieka również całkowicie pozba- wionego uczucia. Tak bliski był tego pan Bounderby — al- bo, jeśli czytelnik woli, tak daleki. Był to człowiek bogaty: bankier, kupiec, przemysłowiec, wszystko co chcecie. Wielki, hałaśliwy mężczyzna, o groź- nym spojrzeniu i metalicznym śmiechu. Człowiek zrobiony z szorstkiego materiału, który zdawał się być rozciągnięty, żeby starczyło go na całość. Człowiek o wielkiej rozdętej głowie i czole, nabrzmiałych żyłach na skroniach i tak na- ciąg-męitej skórze na twarzy, że zdawało się, iż to nie pozwala Ciężkie czasy — 3 33 mu zamknąć oczu i podnosi jego brwi. Człowiek, który spra- wiał wrażenie, że jest napełnionym balonem, gotowym do wzlotu. Człowiek, który nigdy nie przestawał chełpić się tym, że wszystko zawdzięcza sobie. Człowiek, który głosem brzmiącym jak mosiężna trąba oznajmiał wszystkim o swo- jej dawnej biedzie i ciemnocie. Człowiek, który znęcał się nad pokorą. O rok czy dwa młodszy od swego wybitnie praktyczne- go przyjaciela, pan Bounderby wyglądał starzej; można mu było dodać jeszcze' drugie siedem czy osiem lat, tyle bowiem miał powyżej czwartego krzyżyka i nikt by się nie -zdziwił. Miał niewiele włosów. Można było przypuszczać, że wystra- szył je swoim gadaniem; a te, które mu pozostały, stercza- ły nieporządnie, jakby ustawicznie poruszane jego nadętą chełpliwością. Stojąc na dywanie przed kominkiem w oficjalnym salo- nie Kamiennej Willi' i grzejąc isię przy ogniu, pan Bounder- by wygłosił do pani Gradgrind 'szereg spostrzeżeń z tej ra- cji, że w dniu tym przypadały jego urodziny. Stał przed ko- minkiem częściowo dlatego, że mimo świecącego słońca by- ło to chłodne wiosienne popołudnie, a mroki Kamiennej Willi- były stale nawiedzane przez, upiora mokrej zaprawy wapien- nej; a trochę dlatego, że w ten sposób przybierał władczą po- stawę usuwając w c^eń panią Gradgrind. — Nie miałem nawet buta na nodze'. Jeśli chodzi o poń- czochy, to nie znałem takiej rzeczy nawet z imienia. Dzień spędzałem w rowie, a noc w chlewiku. W ten isposób obeho- dziłem swoje dziesiąte urodziny. Rów zresztą nie był no- wością dla mnie, urodziłem się bowiem w rowie. Pani Giradgrin-d, 'z zaczerwienionymi oczyma, która wy- glądała ja]? mały, chudy, biały kłębek szalów, osoba, zdu- miewająco słaba fizycznie i umysłowo, na którą, ilekroć da- wała oznaki; powrotu do życia, zawsze spadał jakiś ciężki fakt i ogłuszał ją — wyraziła nadzieję, że rów ten był suchy. 34 .— Nie. Mokry jak diabli. Na stopę wody — powiedział pan Bounderby. .— Wystarczy, żeby dziecko się zaziębiło — zauważyła pani Gradgrind. —— Zaziębić? Ja urodziłem się z zapaleniem płuc i, jak są- dzę wszystkich innych organów, które podlegają tej choro- bie — odparł pan Bounderby. Przez całe lata, szanowna pa- ni, byłem jedną z najbardziej nieszczęśliwych istot, jaki'& kiedykolwiek widziano. Byłem tak chorowity, że stale pła- kałem i jęczałem. Byłem tak oberwany i brudny, że nie do- tknęłaby mnie pani nawet tymi szczypcami od węgla, i Pani Gradgrind spojrzała na szczypce, ponieważ w głu- pocie swojej przypuszczała, że będzie to najstosowniejsze. — Jak to przetrwałem, sam nie wiem — powiedział Bounderby. — Byłem uparty, przypuszczam. W- później- szym życiu miałem bardzo stanowczy charakter i jak sądzę, że wtedy także. W każdym razie, oto żyję pani Gradgrind, i nikomu z.a to nie potrzebuję dziękować, tylko samemu sobie. Pani Gradgrind słabo i łagodnie wyraziła nadzieję, że jego matka... — Moja matka? Uciekła, proszę pani! Bounderby. — powiedział 1 opadła z sił rzekł Boun- Pani Gradgrind, zaskoczona jak zwykle, i zrezygnowała. — Moja matka zostawiła mnie babce - -_._„ --.-„„ derby — i sądząc z moich wspomnień moja babka była naj- podlejszą i najgorszą starą kobietą, jaka kiedykolwiek istniała. • Jeśli jakimś przypadkiem dostałem parę buci- ków, zabierała je, aby sprzedać na wódkę. Cóż, pamiętani moją babkę leżącą w łóżku i wypijającą czternaście kielisz- ków wódki przed śniadaniem! Pani Gradgrind, uśmiechając się słabo i nie dając żad- oych innych oznak życia, wyglądała (jak zawsze zresztą) 3* 35 niczym nieaDale wykonana, przezroczysta tigurlsa ^obieca, niedostatecznie oświetlona. — Miała sklepik mydlarski — ciągnął dalej Bounder- by — i trzymała mnie w skrzynce po jajach. To było łóżecz- ko mego dzieciństwa: stara skrzynka po jajach. Jak tylko urosłem na tyle, aby iiciec, oczywiście uciekłem. Stałem się 4 wtedy włóczęgą i zamiast jednej starej kobieity, która nur'e biła i głodziła, wszyscy poszturchiwali mnie i głodzili. Mie- li zresztą rację; nie mogli postępować inaczej. Byłem utra- j pieniem wszystkich, nicponiem i zarazą. Wiem o tym bar- i dzo dobrze. , Duma jego z tego powodu, że osiągnął kiedyś w życiu tak wielkie społeczne wyróżnienie jak to, że był utrapie- niem wszystk'eh, nicponiem i zarazą, musiała zadowolić się jedynie trzykrotnym ponurym powtórzeniem tej przech- wałki. — Widocznie przeznaczone mi było, jak przypuszczam, przeżyć to wszystko, droga pani G-radgrind. Czy było mi to przeznaczone, czy nie, w każdym razie wytrwałem. Wydo- stałem się z tego, mimo że nikt nie rzucił mi liny. Włóczę- ga, chłop'.ec na posyłki, włóczęga, portier, robotnik, urzęd- nik, główny zarządzający, mały wspólnik, Josiah Bounder- by z Coketown. Oto są kolejne stopnie i punkt szczytowy. Josiah Bounderby z Coketown uczył s'ę liter z szyldów skle- powych, pani Gradgrind, a rozpoznawania godzin — stu- diując zegar na wieży kościoła St. Giles w Londynie pod kierunkiem pijanego kaleki, który był złodziejem z przeko- nania i niepoprawnym włóczęgą. Możecie opowiadać Jo- siahowi Bounderby z Coketown o waszych szkołach powia- towych i szkołach wzorowych, i szkołach przygotowaw- czych i o tych wszystkich waszych szkołach w ogóle; Jo- siah Bounderby odpowie po prostu — w porządku, bardzo dobrze — on sam nie m'ał wprawdz'e takich możliwości, ale przydadzą się nam ludzie o twardych głowach i moc- nych pięściach — wykształcenie, które on otrzymał, nie na- 36 dal'e się dla każdego, wie o tym dobrze — takie jednak było -ieo-o wykształcenie i można go, być może, zmusić do połknię- cia wrzącego tłuszczu, ale nigdy nie zmusicie do zatajenia faktów z własnego* życia. Doszedłszy do tego szczytowego punktu, Josiah Boun- derby zadyszany zatrzymał się. Stało się to w chwili, gdy iego wybitnie praktyczny przyjaciel w towarzystwie dwoj- ga młodych winowajców wszedł do pokoju. Jego wybitnie praktyczny przyjaciel, zobaczywszy go, zatrzymał się rów- nież i spojrzał na Luizę z wyrzutem, jak gdyby mówił: oto twój Bounderby! — No, no — krzyknął zawadiacko pan Bounderby — co się stało? Dlaczego młody Tomasz taki osowiały? Mówił o młodym Tomaszu, ale patrzył na Luizę. — Podglądaliśmy cyrk — mruknęła wyniośle Luiza nie podnosząc oczu — i ojciec nas przyłapał. — A, pani Gradgrind — powiedział jej mąż wyniosłym tonetm — mogłem się tak samo spodziewać tego, jak i tego, że zastanę moje dzieci czytające poezję. — Mój Boże — szepnęła pani Gradgrind — Tomaszu ł Luizo, jak wy możecie. Dziwię się wam! W końcu dopro- wadzicie do tego, że człowiek będzie żałował, że w ogóle ma lodzinę. Mam wielką ochotę powiedzieć, że chciałabym jej nie mieć. Ciekawa jestem, co byście wtedy zrobili. Na panu Gradgrind te przekonywające uwagi ni'e zrobi- 'ły korzystnego wrażenia. Skrzywił się niecierpliwie. — Jak gdybyście nie mogli teraz, gdy mi głowa po pro- stu pęka, pójść i popatrzyć na te minerały i muszle, które dla was sprowadzono, zamiast gapić się na cyrk! — powie- działa pani Gradgrind — wiecie równie dobrze jak ja, że nikt z młodych ludzi nie ma nauczycieli cyrku, ani nie trzy- ma cyrku w specjalnych gabinetach, ani nie uczęszcza na wykłady o cyrku. Cóż więc chcecie wiedzieć o cyrkach? Je- stem pewna, że macie dość roboty, jeśli o to chodzi. Przy 37 moim bólu głowy, me mogłabym poznać nawet z na%wy po- łowy tych faktów, które wy musie'e zapamiętać. — — O to chodzi! — skrzywiła się Luiza. — Nie mów mi, że to jest przyczyną, bo tak być nie mo- że — powiedziała pani Gradgrind. — Idź natychmiast i zaj- 'mij się jakąś ologią. — Pani Gradgrind nie była osobą uczo- ną i zwykle tym ogólnikowym powiedzeniem odsyłała swe dzieci do nauki, aby wybrały sobie jakiś przedmiot studiów. W rzeczywistości bowiem zasób posiadanych przez pa- nią Gradgrind wiadomości był żałośn'e mały, ale pan Grad- grind, podnosząc ją przez małżeństwo do obecnzj wysokiej pozycji, k'erował się dwoma motywami. Po pierwsze dawa- ła mu pełne zadowolenie, gdy chodziło o cyfry, a po drugie „nie trzymały jej się żadne głupstwa''. Mówiąc głupstwa miał na m^śli fantazję; i rzeczywiście prawdopodobnie po- zbawiona była domieszki fantazji w tym stopniu, jaki kie- dykolwiek mógł osiągnąć człowiek, który nie był komplet- nym idiotą. Już to, że została sama w towarzystwie męża i pan^i Bounderby wystarczyło, aby ogłuszyć tę zacną damę tym razem nawet bez zderzenia się z jakimś faktem. Tak więc zamarła raz jeszcze i nikt nie zwrócił na nią uwagi. — Bounderby — powiedział pan Gradgrind przysuwa- jąc krzesło do kominka — zawsze tak się interesujesz moi- mi dziećmi — a zwłaszcza Luizą, że mogę powiedzieć ci bez ogródek, iż jestem bardzo zirytowany tym odkryciem. Sy- stematycznie poświęcałem się (jak ci wiadomo) kształceniu umybłów mojej rodziny. Umysł (jak ci wiadomo) jest jedy- nym składakiem istoty ludzkiej, który można kształcić. A jednak, Bounderby, okazuje się z dzisiejszych nieocze- kiwanych wypadków, drobnych zresztą, że w umysły Toma- sza i Luizy wkradło się coś, co jest — albo raczej co n'9 iest — me wiem, czy potrafię wyrazić się dobrze, mówiąc — ze jest to cos, czego nigdy nie miałem zamiaru rozwi.saó i coś, w czym rozsądek ich nie bierze żadnego udziału. .— Oczywiście, że nie ma sensu interesowanie się bandą włóczęgów —»odparł Bounderby. — Gdy ja sam byłem włó- częgą, nikt się mną nie interesował. Wiem o tym. — I teraz — powiedział wybitnie praktyczny ojciec — powstaje pytanie, z czego bierze swój początek ta wulgar- na ciekawość? — Ja mogę powiedzieć, z czego. Z bzdurnej wyobraźni'. — Mam nadzieję, że nie — powiedział jego wybitnie praktyczny przyjaciel — przyznaję, że jakieś złe przeczucie przeszło mi przez głowę, gdy szedłem tutaj. — Bzdurna imaginacja, Gradgrind — powtórzył Boun- derby. — Jest bardzo złą rzeczą dla każdego, ale dla dziew- czyny takiej jak Luiza to przekleństwo. Powinienem prze- prosić panią Gradgrind za moje silne wyrażenie, ale w^e ona bardzo dobrze, że niie jestem człowiekiem dobrze wychowa- nym. Ktoś, kto spodziewa się po mnie dobrych manier, za- wiedzie się. Ja nie byłem dobrze wychowany. — A może — ciągnął dalej pan Gradgrind zadumany, z rękoma w kieszeniach i wzrokiem utkwionym w ogniu — a może podsunął coś jakiś nauczyciel lub służący? A może Luiza albo Tomasz coś przeczytali? A może, mimo ostroż- ności, dostała się do domu jakaś książka z głupimi opowia- daniami? Bo jednak jest to tak dziwne, tak niezrozumiałe, jeśli chodzi o umysły tak praktycznie kształcone od kołyski według pewnych^ prawideł i zasad. — Poczekaj chwilkę! — krzyknął Bounderby, który przez cały czas stał jak poprzednio przed kominkiem, na- rzucając nawet meblom pokoju swoją wybuchową poko- rę — masz w szkole dziecko jednego z tych włóczęgów. — Imisniem Cecylia Jupe — powiedział pan Gradgrind rzucając przyjacielowi znaczące spojrzenie. — A teraz, chwileczkę! — krzyknął znowu Bounder- ' by — jak ona się tam dostała? 39 — Jeśli o to chodzi, ja sam widziałem tę dziewczynę po raz pierwszy przed chwilą. Ona zgłosiła się tu do domu z prośbą o przyjęcie, ponieważ nie zalicza się do stałych ' mieszkańców miasta i — tak, masz rację, Bounderby, ty masz rację. — A teraz, chwileczkę! — krzyknął jeszcze raz Boun- derby — czy Luiza widziała ją, gdy ona tu przyszła? — Na pewno ją widziała, ponieważ to ona wspominała mi o tej prośbie. Niewątpliwie Luiz;a rozmawiała z nią i to w obecności pani Gradgrind. — Proszę, pani Gradgrind — rzekł Bounderby — powie- dzieć nam, co tu zaszło? — Och, jak ja się źle czuję — odparła pani Gradgrind. — Dziewczynka chciała chodzić do szkoły, a pan Gradgrind chce, żeby dziewczynki chodziły do szkoły, a Luiza i To- masz oboje powiedzieli, że dziewczynka chce chodzić do szkoły i że pan Gradgrind chce, żeby dziewczynki chodziły, więc jak można było zaprzeczać temu, co jest faktem! ( — A teraz posłuchaj, co ci powiem, Gradgrind — rzeKł \ pan Bounderby — przepędź tę dziewczynę, a wtedy to się j skończy. — Jestem całkowicie twego zdania. — Zrób to natychmiast — powiedział Bounderby — takie jest moje motto od dziecka. Gdy tylko pomyślałem, że trze- ba będzie uciec od mojej babki i skrzynki po jajach, zrobi- łem to natychmiast. Ty zrób tak samo. Zrób to natych- miast!... — Czy przyszedłeś tu piechotą? — zapytał jego przy- jaciel — Mam adres jej ojca. Czy masz coś przeciwko temu, aby pójść ze mną do miasta? — Bynajmniej — powiedział pan Bounderby — jeśli tylko zrobisz to natychmiast! Tak więc pan Bounderby wcisnął na głowę kapelusz — zawsze wciskał go niedbale, podkreślając w ten sposób, że 40 1'est człowiekiem, który był dotąd zbyt zajęty pracą nad so- łia aby zastanowić się nad sposobem noszenia kapelusza — - g rękami w kieszeniach przeszedł niedbale do hallu. — Nie noszę nigdy rękawiczek — miał zwyczaj mówić — Nie mia- łem ich; gdy wspinałem się w górę po drabinie życia. Nie zaszedłbym w nich tak wysoko. Pozostawiony sam w hallu, podczas gdy pan Gradgrind poszedł na górę po adres, otworzył drzwi do pokoju dziecin- nego i zajrzał do tego ponurego apartamentu, w którym po- dłoga wyłożona była suknem i który mimo szafek z książ- kami, szaf ze zbiorami i najróżniejszych pomocy naukowych przypominał bardzo salon fryzjerski. Luiza rozłożyła się niedbale na oknie wyglądając przez nie, a jednocześnie nie patrząc na nic, podczas gdy młody Tomasz stał przed ko- minkiem na złość głośno siąkając nosem. Adam Smith i Malthus, dwaj młodzi Gradgrindowie, wyszli pod opieką na odczyt; a mała Jan'e z większą ilością wilgotnej glin- ki — wyprodukowanej przy pomocy szyferka i łez — na twa- rzy, zasnęła nad zwykłymi ułamkami. — Już wszystko będzie dobrze, Luizo, wszystko w po- rządku, młody Tomaszu — powiedział pan Bounderby — nie zrobicie tego już nigdy więcej, prawda? Zaręczam wam, że załatwię to wszystko z ojcem. No cóż, Luizo, to warte ca- łusa, prawda? — Może pan raz pocałować, panie Bounderby — odpai- ła Luiza, przechodząc powoli przez pokój, zatrzymując się spokojnie i niechętnie podstawiając mu policzek, a jedno- cześnie — odwracając wzrok. — Wiesz, że jesteś moją ulubienicą, prawda, _ Luizo? — rzekł pan Bounderby. — Do widzenia, Luizo! Poszedł w swoją drogę, a ona stała wciąż w tym samym Miejscu,' trąc chusteczką pocałowany przez niego policzek, 3'z stał się czerwony i gorący. W pięć minut później wciąż Jeszcze robiła to samo. 41 — <^oz ty ronisz, JUU? — zapytał: ponuro brat — wytrzesss sobie dziurę w twarzy. —, Możesz wyciąć to miejsce scyzorykiem, jeśli chcesz Tom. Nie Będę płakać! Rozdział V NUTA PRZEWODNIA Coketown, do którego udawali się teraz panowie Boun- derby i Gradgrind, był triumfem faktu. Było to miasto rów- nie nieskażone fantazja, jak sama pani Gradgrind. Uderzmy więc w podstawową nutę Coketown, zanim podążymy za naszą melodią. ""~" yByło to miasto z czerwonej cegły albo raczej z cegły. która byłaby czerwona, gdyby pozwoliły na to dym i sadza; tak jak się rzeczy miały — było to miasto nienaturalnie czerwone i czarne, jak pomalowana twarz dzikiego człowie ka. Było to miasto maszyn i wysokich kominów, z których ciągnęły się stale i zawsze długie kręcone węże dymu. Mia- ło ono czarny kanał i rzekę purpurową od śmierdzące,]' far- by i ogromne bloki budynków o wielu oknach rozdygota- nych od huku. Przez cały dzień dochodził stamtąd stukot miarowy i monotonny: to tłok maszyny parowej poruszał się w górę i w dół, niczym głowa słonia oszalałego z melan cholii. Składało się to miasto z kilku wielkich ulie, podob- nych jedna do drugiej, i wielu małych uliczek, jeszczs. bar- dziej do siebie podobnych, zamieszkałych przez równie po- dobnych do siebie ludzi, którzy wchodzili i wychodzili z do- mów o tej samej godzinie, których kroki tak samo brzmia- ły na chodnikach, którzy mieli jednakową pracę i dla któ- rych każdy dzień był wczoraj taki sam jak jutro, a każdy rok kopią roku ubiegłego i przyszłego. Te cechy Coketown były zasadniczo związane z pracą, którą miasto żyło; moż- na by im przeciwstawić szerzące się po całym świecie udo- 42 godnienia i elegancję życia, której zawdzięcza, nie pytajmy "1p piękna dama, wstrząsająca się na samą wzmiankę o tym mieście. Inne z jego cech były przypadkowe, a były one na- stępujące: W Coketown. nie ujrzałeś niczego, co by nie było surowo nraktyczne. Jeśli ludzie o religijnym usposobieniu wybudo- wali tu kaplicę — jak to uczynili członkowie osiemnastu re- i, p-nnych sekt — to były one magazynami pobożności z czer- wonej cegły, czasem (ale tylko w wybitnie dekoracyjnych wypadkach) z dzwonkiem osadzonym na dachu w ptasiej klatce. Jedynym wyjątkiem był tu Nowy Kościół; ozdobio- na stiukami budowla z kwadratową dzwonnicą nad drzwia- mi zakończona czterema krótkimi wieżyczkami podobny- mi do ukwieconych drewnianych nóg. Wszystkie napisy w tym mieście były wymalowane jednakowo, surowymi czarno-białymi znakami. Więzienie mogłoby być szpitalem, a szpital więzieniem, zaś ratusz mógłby być jednym i dru- gim albo tymi obiema instytucjami, jeśli chodzi o wymowę ich konstrukcji. Fakt, fakt, fakt wszędzie w materialnym aspekcie — miasta; fakt, fakt, fakt wszędzie, jeśli chodzi o jego duchowe oblicze. Szkoła pana M'Choakumehilda by- ła samą rzeczywistością i Szkoła Eysownicza również, a sto- sunki między panami a pracownikami były oparte na kon- kretnych zasadach, tak samo jak stosunek między ludźmi leżącymi w szpitalu a cmentarzem, i wszystko, czego r-ie można wyrazić cyframi albo zakupić na najtańszym rynku a sprzedać na najdroższym, nie istniało i nie powinno istnieć do skończenia świata. Amen. Miasto tak całkowicie poświęcone faktom i tak pewne swoich praw, oczywiście prosperowało znakomicie? No, nie, nie tak całkiem dobrze. Nie? Coś podobnego! Nie. Coketown nie wyłaniało się ze swoich piecóy? fa- brycznych na podobieństwo złota, które przeszło przez pró- bę ognia. Po pierwsze, wprowadzającą w zakłopotanie ta- jemnicą tego miejsca było: kto należał właściwie do osierii- 43 nastu religijnych sekt? Bo jeśli ktokolwiek należał, to w każdym razie nie ludność pracująca. By?o uderzające, w spacerując w niedzielę rano ulicami miasta, można było zauważyć, iż barbarzyńskie bicie dzwonów, które doprowa- dzało do szału ludzi chorych i nerwowych, wywoływało za- ledwie paru robotników z ich własnej dzielnicy i z ich włas- nych ciasnych mieszkań, z rogów ich własnych ulic, gdzie krążyli niespokojnie, przyglądając się ludziom, idącym do kościołów i kaplic, jak zjawisku, z którym nie mieli nil? •wspólnego. Nie tylko obcy człowiek zwracał na to uwagę, istniała bowmn rodzima orgam „cja w samym Coketown i członkowie jej zabierali głos w Izbie Gmin podczas każdej sesji, z oburzeniem domagając się ustaw parlamentarnych, które uczyniłyby tych ludzi religijnymi po prostu siłą. Istniało również Stowarzyszenie Abstynentów, które narze- kało, iż niektórzy ludzie po prostu chcą pić. wykazywano za pomocą zestawień statystycznych, że rzeczywiście piją, oraz udowadniała podczas zebrań towarzyskich, że żadna siła ludzka czy boska (z wyjątkiem medalu za trzeźwość) nie skłoni tych ludzi do porzucenia zwyczaju upijania się. Na- stępnie zabierał głos chemik_i aptekarz, którzy za pomocą innych wykresów wykazywali, ztTcTlutizie, jeśli nie pili, to zażywali opium. Potem doświadczony kapelan więzienny jeszcze większą ilością wykresów, przewyższających wszyst- kie poprzednie wykresy, wykazywał, że ci ludzie chcą po prostu uczęszczać do podejrzanych spelunek, gdzie słucha- ją nieprzyzwoitych śpiewów i patrzą na nieprzystojne tań- ce, a czasem biorą w nich udział; w tych to spelunkach, jak sam stwierdził niejaki A. B. liczący sobie niespełna dwa- dzieścia cztery lata i skazany na osiemnaście miesięcy izo- latki (a skądinąd nie bardzo godny zaufania) — rozpoczął się jego upadek, bez nich zaś jest zupełnie pewny, że byłby wzorowym okazem moralności. Poza tym byli jeszcze pan .^Gradgrind i jpan Bounderby, dwaj gentlemani idący właś- nie w tym momencie przez Coketown, obaj ludzie wybitnie 44 nraktyczm; jeśli byłaby ku temu potrzeba, mogliby om do- starczyć jeszcze więcej wykresów, sporządzonych na pod- stawi6 lcn osobistych doświadczeń i zobrazowanych przez rtrypadki im znane i przez nich widziane, z których jasno yynikało — jieidnym słowem była to jedyna jasna rzecz w ca- łei tej sprawie — g'e wszyscy ci rudzie byli źli, proszę panów; ge rób dla nich^ co chcesz, oni nigdy nie są wdzięczni za to, proszę panów; że są niespokojni, moi panowie; że sami me •wiedzą, czego chcą^ziTodżywiają się jak najlepiej i kupują "jlwieże masło i domagają się kawy Moeca, i odrzucają •wszystko z wyjątkiem naj^pszych kawałków mięsa, a mi- mo to są wiecznie n'ie'zadowJileini i ni-esubordynowani. Krótko mówiąc, był to morał ze starej dziecinnej bajki: Onego czasu stara baba żyła, Jedzeniem tylko i piciem się żywiła; Jedzenia i picia nigdy Jej nie brakło, Mimo to nigdy cicho nie siedziało babsko! Zastanawiam się, czyż to możliwe, żeby była jakaś ana- logia pomiędzy sprawą ludności Coketown a sprawą małych Gradgrindów ? Na pewno nikt z nas, będąc przy zdrowych zmysłach i znając się na liczbach, nie da sobie wmówić o tej porze dnia, że jeden z najważniejszych elementów w egzy- stencji robotników Coketown był od wielu dziesiątków lat świadomie lekceważony. Że była w nich pewna fantazja, która domagała się zdrowego wyżycia, zamiast zaciętej walki. Że właśnie wzrastająca w nich proporcjonalnie do ich długiej i monotonnej pracy żądza jakiegoś fizycznego odprężenia — jakiegoś odpoczynku wzmagającego dobry humor i dobre samopoczucie i pozwalającego je wyłado- wać — wymagała przyznania im chociażby jednego wolne- go dnia, choćby dla uczciwego potańczenia w takt podnie- cającej muzyki — jakiejś lekkiej rozrywki od czasu do cza- ^i, do której nawet pan M'Choakumchild nie wtrąciłby / swo ch trzech groszy, a żądza ta musi i powinna być słusz- ( m^ zaspokojona albo też musi popłynąć i na pewno popły- nie w złym kierunku, dopóki nie odmienimy praw życia. 45 — Ten człowiek mieszka na Pod's End, ale ja zupełnie' nie znam Pod's End — powiedział pan Gradgrind. — Gdzie to jest, Bounderby? Pan Bounderby wiedział, że jest to gdzieś w dole miasta, ale nic więcej. Wobec tego przystanęli na chwilę rozgląda- jąc. się dokoła. Właśnie gdy to uczynili, zza rogu ulicy wybiegła szyb- kim krokiem przerażona dziewczynka, którą pan Gradgrind od razu poznał. — Hallo! — powiedział. — Stój! Gdzie biegniesz? Stój! Dziewczynka numer dwudziesty zatrzymała się dysząc i zło- żyła mu ukłon. — Dlaczego ganiasz po ulicach — zapytał pan Grad- grind — w tak niewłaściwy sposób? — Ja — za mną gonią, proszę .pana — dyszała dziew- czynka — ja chciałam uciec. — Goni'ą? — powtórzył pan Gładgrimd— któż by ciebie gonił? Zamiast niej, niespodziewanej i nagłej odpowiedzi na to pytanie udzielił bezbarwny chłopak, Bitzer, ^który wy- biegł zza rogu 'z tak ślepym pośpiechem i tak nie spodziewa- jąc się przeszkody na chodniku, że zderzył się z kamizelką pana Gradgrinda i odskoczył na bok. — Cóż ty sobie ,myślisz, chłopcze? — rzekł pan Grad- grind. Co ty robisz? Jak śmiesz wpadać na — ludzi — w ten sposób? Bitzer podniósł swoją czapkę, którą zderzenie zrzuciło na ziemię; cofając się i trąc czoło tłumaczył 'się, że był to wypadek. — Czy ten chłopiec gonił ciebie, Jupe? — zapytał pan .Gradgrind. — Tak, proszę pana —odparła dziewczynka niepewnie. — Nie, proszę pana, nie goniłem — krzyknął Bitzer — dopóki nie zaczęła uciekać. Ale ci cyrkowcy sami nigdy nie wiedzą, co mówią, proszę pana, są z tego znani. Wiesz prze- 46 . 'pż że cyrkowcy są znani z tego, że sami nie wiedzą, co mó- ,-ia — zwrócił się do Sissy. — Jest to rzeczą tak znaną mieściie — jak to, proiszę pana, że cyrkowcy nie znają ta- bliczki mnożenia — Bitzer usiłował zjednać sobie pana Gradgrinda. — On mnie tak przestraszył — powiedziała dziewczyn- ie _ tymi swoimi okropnymi minami. ' — Och! — krzyknął Bitzer — Och! Czyż ty nie jesteś taka sama jak oni! Ty też jesteś cyrkówką! Ja nigdy nawet nie spojrzałem na nią, proszę pana. Ja tylko zapytałem ją, czv będzie umiała jutro podać definicjiei konia i ofiarowałem się że jej to raz jeszcze powiem, i oma zaczęła uciekać, a ja pobiegłem z:a nią, zęby wiedziała, co odpowiedzieć, gdy zo- stanie zapytana. Ty byś nigdy nie powiedziała czegoś po- dobnego, gdybyś nie była cyrkówką! — Jej zawód jest, zdaje się, ogólnie znany — zauważył pan Bounderby — za tydzień zastałbyś całą szkołę w sze- regu, podglądającą cyrk przez dziurę w płocie. — Doprawdy i ja tak myślę — odparł jego przyjaciel —. Bitzer, w tył zwrot i zabieraj się do domu. Jupe, zatrzymaj się chwilę. Niech ja jeszcze raz usłyszę, że ty tak ganiasz, chłopcze, a usłyszysz o mnie od nauczyciela w szkole. Ro- zumiesz, co mówię. Zabieraj się. Chłopak przestał mrugać oczyma, potarł znowu czoło, spojrzał na Sissy, obrócił się i poszedł. — A teraz, moja dziewczynko — powiedział pan Grad- grind — zaprowadź mnie i tego pana do swego ojca; idzie-. my tam właśnie. Co tam niesiesz w tej butelce? — Zapewne gin — powiedział pan Bounderby. — Ach, nie, proszę pana. To dziewięć olejków. — Co"? — krzyknął pan Bounderby. — Dziewięć olejków. Do wcierania, dla ojca. Na to pan Bounderby rzekł z głośnym, krótkimi śmie- chem: — Po co ty, do licha, nacierasz swego ojca dziewię- cm olejkami? / . 4.7 — Nasi ludzie zawsze używają tego, proszę pana, gdy potłuką się na arenie — odpowiedziała dziewczynka spo- glądając przez ramię, aby upewnić się, czy jej prześladow- ca odszedł. — Czasem potłuką się bardzo silnie. — Dobrze im tak — powiedział pan Bounderby — bo są, próżniakami. Spojrzała mu w twarz ze zdumieniem i strachem. — Na Boga! — powiedział pan Bounderby — kiedy by- łem o. cztery czy pięć lat młodszy od ciebie, bywałem tak po- tłuczony, że ani dziesięć, ani dwadzieścia, ani czterdzieści olejków nic by mi nie pomogło. I to nie z wyczyniania ła- mańców, ale dlatego, że mnie bito. Ja nie tańczyłem na sznu- rze; ja tańczyłem po gołej ziemi, a sznurem mnie bito. Pan Gradgrind był twardym człowiekiem, jednak nie tak twardym jak pan Bounderby. Biorąc wszystko pod uwagę, miał on niezły charakter; mógłby to być teardzo d< • bry charakter, gdyby, dawno temu, pan Gradgrind pope - nił choć jeden dobry błąd w arytmetyce, która go ukształ- towała. Gdy skręcali w wąską uliczkę, powiedział tonen , który — jak uważał — powinien był uspokoić Sissy. — A to jest Pod's End, prawda, Jupe? — Tak, proszę pana — jeśli pan łaskaw, proszę pana - to ten dom. Zatrzymała się w półmroku, przed drzwiami nędznej, małej gospody z czerwonymi światłami. Dom był tak za- niedbany i brudny, jak gdyby z braku klientów sam zaczął pić i, poszedłszy tą drogą, co "wszyscy pijacy, bliski był jej kresu. — Tylko trzeba przejść przez bar, proszę pana — i po schodach, jeśli pan łaskaw zaczekać tam chwilę, póki nie przyniosę świecy. Gdyby pan usłyszał psa, proszę pana, to tylko Merrylegs — i on tylko szczeka. —^Merrylegs i dziewięć olejków, co? — powiedział pan Bounderby wchodząc na końcu i śmiejąc się metalicznie. — To dobre dla człowieka, który wszystko zawdzięcza sobie! 48 R o z d z żal VI CYRK SLEARY-EGO Gospoda nosiła nazwę „Pod znakiem pegaza". Właściw- sza byłaby nazwa „Pod nogami pegaza"; ale pod skrzydla- , koniem na szyldzie widniał napis „Pod znakiem pega- 70,'' wykonany gotyckimi literami. Poniżej tego napisu, ma- larz namalował na rozwianej wstędze następujący wiersz: Z dobrego słodu bywa dobre piwo A więc — gospody tej nie przechodź mimo; Chcesz zaś koniaku? Też dalej nie szukaj — Wejdź! Pełną szklankę naleją ci tutaj. Na ścianie za brudnym małym barem wisiał oprawiony i oszklony jeszcze jeden pegaz — teatralny — o skrzydłach z prawdziwej gazy, oblepiony złotymi gwiazdami, a jego eteryczna uprząż zrobiona była z czerwonego jedwabiu. Ponieważ na dworze było już zbyt mroczno, aby zobaczyć szyld a wewnątrz nie było dość jasno, aby spostrzec obraz, pan Gradgrind i pan Bounderby, nie urażeni tymi fanta- stycznymi wizerunkami, poszli za dziewczynką po starych stromych schodach na górę, nie spotykając nikogo, i zatrzy- mali się w ciemnościach, podczas gdy udała się po świecę. Spodziewali się usłyszeć w każdej chwili szczekanie Merry- legsa, ale wykształcony pies nie zdążył widocznie szczek- nąć, gdy już zjawiły 'się razem dziewczynka i świeca. — Ojca nie ma w naszym pokoju — oświadczyła z bar- dzo zdumioną oniną — jeśli panowie zechcą wejść, zaraz go odszukam. Weszli, a Sissy ustawiwszy dla nich dwa krzesła wybie- ,gła szybkim, lekkim krokiem. Był to nędznie, marnie ume- blowany pokój o jednym łóżku. Biała szlafmyca, ozdobiona dwoma pawimi piórami i sterczącym prosciutko świńskim ogonkiem, w której signor Jupe tego popołudnia ożywiał różnorodne występy swoimi moralnymi szekspirowskimi dowcipami, wisiała na gwoździu; ale nie widać było żadnych Ciężkie czasy — 4 4Q iiautycii t»ęsui Jiegu gan-wrouy ani Ziauuycii -umyicn uznaK Jifgo osoby lub zawodu. Jeśli chodzi o Merrylegsa, to ten sza- nowny potomek tresowanego zwierzęcia, które zmieściło się w arce, mógłby być przypadkowo pozostawiony poza arką, o czym zdawał się świadczyć brak, w gospodzie „Pod zna-. kiem pegaza", jakichkolwiek śladów psa, widocznych dl oka czy słyszalnych dla ucha. Słyszeli, jak drzwi od pokoju na górze otwierały się i zamykały, w miarę jak Sissy wędrowała pd pokoju do po- koju w poszukiwaniu swego ojca. Wbiegła z powrotem w wielkim pośpiechu, otworzyła poobijany, wyleniały sta- ry kufer obity włosienicą, ujrzała, że jest pusty, i spojrza- ła wokół siebie łamiąc ręce, z twarzą pełną przerażenia. — Ojciec musiał pójść do pawilonu, proszę pana. Nie wiem, dlaczego miałby tam pójść, ale on musi tam być. Przyprowadzę go za chwilę! — Wybiegła natychmiast, bez kapelusza; długie, ciemne, dziecinne włosy spływały jej po plecach. — Cóż ona sobie myśli! — powiedział pan G-radgrind — z powrotem za chwilę. To więcej niż mila stąd. Zanim pan Bounderby zdążył odpowiedzieić, w drzwiach ukazał się młody człowiek, który przedstawiając się słowa- mi „za waszym pozwoleniem, -panowie", wsz'edł trzymając ręce w kieszeniach. Twarz jego, gładko wygolona, szczupła i zapadnięta, była ocieniona wielką ilością ciemnych wło- sów, zwiniętych w wałek dookoła głowy i przedzielonych na środku. Nogi jego były bardzo silne, ale krótsze, niż po- winny być nogi o dobrych proporcjach. Jego tors i' plecy by- ły o tyleż za szerokie, co nogi za krótkie. Miał na sobie kurtkę z Newmarket i bardzo obcisłe spodnie; szal naokoło szyi; pachniał naftą, słomą, skórką pomarańczową, paszą końską i trocinami; wyglądał na godny uwagi rodzaj cen- taura złożonego ze stajnii i teatru. Nikt nie mógłby dokładnie powiedzieć, gdzie zaczynało się jedno a kończyło drugie. Jegomość ten był wymieniony w programie dnia jako pan 50 'go skokami, JBKO -UZIKI mysuwieu ^ A un±>-,^^^-^,,.^.^„„-_ śkich Prerii; w tym popularnym numerze brał udział rów- nież maleńki chłopiec ze starą twarzą, który uchodził za je- go syna, a który towarzyszył mu i teraz; był on przerzuca- ny za jedną nogę poprzez ramię ojca, trzymany za czubek głowy, nogami do góry, na dłoni ojca, zgodnie z gwałtowny- mi sposobami ojcowskimi, które stosują, jak to można za- uważyć, dzicy myśliwi pieszcząc swoje potomstwo. Ufryzo- wany w loki, ozdobiony girlandami i skrzydłami, ten obie- cujący i młody osobnik zmieniał się przy pomocy białego biz- mutu i karminu w tak miłego Amorka, ż'e stanowił główne źródło zachwytów macierzyńskiej części widzów; ale w ży- ciu prywatnym, kiedy charakterystycznymi jego cechami były fraczek i niesłychanie cierpki głos, wyglądał na jego- mościa z toru wyścigowego. — Za waszym pozwoleniem, panowie — powiedział pan E. W. B. Childers rozglądając się po pokoju. — To pa- nowie, jak sądzę, mieliście życzenie zobaczyć się z Jupem? Mieliśmy — powiedział pan Gradgrind. — Jego córka poszła, aby go sprowadzić, ale ja nie mogę czekać. Wobec tego, jeśli można, zostawię panom polecenie dla niego. — Widzisz, mój przyjacielu — wtrącił pan Bounder- by — my jesteśmy ludźmi, którzy znają wartość czasu, a wy jesteście ludźmi, którzy nie znają wartości czasu. — Ja nie mam jeszcze — odparł pan Childers obejrza- wszy go od stóp do głowy — honoru znać pana — ale jeśli pan chce powiedzieć, że pan może zarobić więcej pieniędzy w tym samym czasie niż ja, to sądziłbym z pańskiej po- wierzchowności, że pewno ma pan rację. — A gdy je pan zarobi, umie je pan utrzymać, zdaje mi się — powiedział Amorek. — Kidderminster, zatkaj się — rzekł pan Child'ers (Kid- derminster było to prawdziwe nazwisko Amorka). 51 ——— W 1V^ UU l^U U-L^J ^ll^Y-Ł^-L LU., ^J^F^J -Ł-ŁŁAkJ T» J ^^^ł-^^ .. " v . krzyknął panicz Kidderminster, wykazując bardzo drażliwy temperament. — Jeśli chce się z nas wyśmiewać, niech za- płaci za wstęp i wtedy niech sobie używa. — Kidderminsiter — powiedział pan Childers podnosząc głos — zatkaj się! — Panie! — zwrócił się do Gradgrinda — Mówiłem do pana. Może pan sobie zdawać sprawę albo nie (być może, że nie bywał pan często na widowni), że Jup^ ostatnio często nie trafiał w sedno. — Nie trafiał w co? — zapytał pan Gradgrind prosząc spojrzeniem o pomoc potężnego Bounderby. — Nie trafiał w sedno! — Wczoraj „Pod Podwiązką" próbował cztery razy — powiedział panicz Kidderminster — i nie trafił ani razu. Na przedstawieniu też się skompromitował. — Nie był na poziomie. Mamie skakał i źle robił akro- bacje — wytłumaczył pan Childers. — Oh! — powiedział pan Gradgrind — więc to jest sedno, tak? ^. — Ogólnie mówiąc, to jest właśnie nietrafianie w se- dno — odpowiedział pan E. W. B. Chiidsrs. — Dziewięć olejków, Merrylegs, nie trafia w sedno, podwiązki, chorągiewki i małpowanie, eh! — wybuchnął Bounderby śmiejąc się na całe gardło. — Dziwne towarzy- stwo dla człowieka, który sam zaszedł tak wysoko. — Opuść się więc pan niżej — odpalił Amorek. — On, Panie Boże! Jeśli pan wzniósł się tak wysoko, jak z tego widać, niech się pan trochę zniży. — To bardzo bezczelny chłopak! >— rzekł pan Boundei- by odwracając się ] marszcząc brwi. — Wysłalibyśmy na spotkanie z panem młodego Gentle- mana, gdybyśmy wiedzieli, że pan przyjdzie — odparł pa- nicz Kidderminster zupełnie nie zmieszany. — Szkoda, 2e nie zrobił pan zamówienia, jeśli pan je&t tak wybredny. Pan jest Twardy Jurek, co? 52 — Co ten niewychowany chłopak chce przez to powie- dzieć? — zapytał pan Bounderby patrząc na niego z pewne- go rodzaju rozpaczą — co to jest Twardy Jurek? — No, wynoś się, wynoś się! — krzyknął pan Childers wyrzucając z pokoju swego młodego przyjaciela w sposób przypominający obyczaje prerii — Twardy Jurek czy Luź- ny Jurek, to nie znaczy nic takiego: to chodzi tylko o na- ciągniętą albo luźną linę. Czy pan chciał mi zostawić pole- cenie dla Jupe'a? — Tak, chciałem-. — W takim razie — ciągnął szybko pan Childers — mo- im zdaniem on go nigdy nie usłyszy. Czy pan zna go dobrze ? — Nie widziałem tego człowieka nigdy w życiu. — A więc wątpię, czy teraz go pan zobaczy. Dla mnie jest to jasne, że on zwiał. — Chce pan przez to powiedzieć, że opuścił swoją córkę? — Aha, myślę — powiedział pan Childers ze skinie- niem — że drapnął. Był wygwizdany ostatniej nocy, był wygwizdany poprzedniej nocy, był wygwizdany dziś. Ostat- nio stale był wygwizdywany i nie mógł tego wytrzymać. — Dlaczego był — tak. bardzo — Wygwizdywany? — zapytał pan Gradgrind zmuszając się do wypowiedzenia te- go słowa z wielką powagą i niechęcią. — Stawy zaczęły mu sztywnieć i w ogóle zaczął się wy- kańczać — rzekł Childers — ma jeiszcze dobre strony jako Gdakacz, ale tym nie zarobi na życie. — Gdakacz! — powtórzył pan Bounderby — Znowu to samo! — Mówca więc, j'eśli to się lepiej panu podoba — rzekł pan E. W. B. Childers rzucając z dumą to wyjaśnienie przez ranne i potrząsając swymi długimi włosami — które pod- skoczyły wszystkie na raz — ale najważniejszy ze wszyst- kiego jest inny fakt: ten człowiek niezmiernie bolał nad tym, że jego córka wie o wygwizdywaJliu go, i nie mógł te- §° Już dłużej znieść. 53 — To dobre! — przerwał pan Bounderby — a to dobre, Gradgrind. Człowiek tak kocha swoją córkę, że od niej ucie- ka! To diabelnie dobre! Ha, ha! A teraz coś ci powiem, młody człowieku. Ja nie zawsze w życiu zajmowałem obec- ną moją pozycję. Wiem, jak te rzeczy wyglądają. Możesa zdziwić się, usłyszawszy to, ale moja matka uciekła ode mnie. E. "W". B. Childers odpowiedział dobitnie, że wcale nie jest tym zdziwiony. — Bardzo dobrze — rzekł Bounderby — urodziłem się w rowie i moja matka uciekła ode mnie. Czy ja szukam dla niej usprawiedliwienia'? Nie. Czy ja jej kiedy to wybaczy- łem? Nie. Jak ją za to nazywam? Nazywam ją najgorszą kobietą na świecie, z wyjątkiem mojej babki, pijaczki. Ja nie mam żadnej rodzinnej dumy, żadnych sentymentalnych złudzeń. Ja nazywam łopatę — łopatą, a o matce Josialia Bounderby z Coketown mówię tak samo, bez żadnej obawy i z równą bezwzględnością, jakbym o niej mówił, gdyby by-» ła matką Dicka Jones z Wapping. Tak samo z tym człowie- kiem, Jest on zbiegłym łajdakiem i włóczęgą, oto jak się to nazywa po angielsku. — Mnie jest wszystko jedno, czym jest lub czym nie jest, czy to po angielsku, czy po francusku — odparł pan E. W. B. Childers odwracając się. — Ja mówię pańskiemu przyja- cielowi, jak się rzeczy mają; jeśli pan nie chce tego słyszeć, może się pan wynieść na świeże powietrze. Dość się pan już nagadał, na pewno; ale przynajmniej niech pan gada w swo- im własnym domu — upomniał go E. W. B. Childers z su- rową ironią. — Niech się pan nie rozgaduje w tym domu, dopóki pana nie poproszą. Ma pan chyba swój własny dom, śmiem sądzić? — Być może — odparł pan Bounderby śmiejąc się i brząkając pieniędzmi w kieszeni. — A więc niech pan gada w swoim własnym domu, do- 14 i U'1^G, JC^-li. J-Cło-JLIA^ . . ...^I^^A ^.^——^--——— mocno zbudowany dom -i może się zawalić od tego gadania! Obrzucając pana Bounderby spojrzeniem od stóp do głowy, odwrócił się od niego, jak od człowieka, którego się ostatecznie pozbył, do pana Gradgrind. — Jupe wysłał swoją córkę po coś tam niespełna godzi- nę temu, a potem widziano go, jak wymykał się z węzełkiem, pod pachą w kapeluszu, nasadzonym na oczy. Ona nigdy w to nie uwierzy, ale on uciekł i zostawił ją. — Przepraszam — rzekł pan Gradgrind — dlaczego ona. ma w to nigdy nie uwierzyć'? — Ponieważ tych dwoje było niby jedna istota. Ponie- • waż nigdy się nie rozłączali. Ponieważ, aż do tej chwili, zda- wało 'się, że on jest w niej zaślepiony — powiedział Childers podchodząc, aby zajrzeć do pustego kufra. Zarówno pan Childers jak i panicz Kidderminster chodzili w dziwny spo- sób; .stawiając nogi znacznie szerzej niż pospolity gatunek' ludzi oraz bardzo zręcznie udając, że mają sztywne kolana. Ten sposób chodzenia cechował wszystkich mężczyzn z tru- py Sleary'ego i miał oznaczać, że życie spędzili na siodle. — Biedna Sissy! Lepiej by było, gdyby oddał j;ą do ter- minu — rzekł Childers, znowu potrząsając włosami i pa- trząc sponad pustego kufra — A tak, jak ją zostawił, nie po- trafi się wziąć do żadnej roboty. — Dobrze to świadczy o panu, że choć sam nigdy nie byłeś w terminie, wyrażasz pan tę opinię — odparł z uzna- niem pan Gradgrind. — Ja nigdy nie byłem w terminie? Ja poszedłem do ter- minu, gdy miałem siedem lat. — Oh! Doprawdy? — powiedział pan Gradgrind z pew- nym żalem, jako że zawiódł się "w swoim przekonaniu — Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jest zwyczajem brae do terminu młodych ludzi, którzy mają — — Wałkonić się — wtrącił z głośnym śmiechem pan Bounderby — Nie, do licha, ja również nie! 55 udając, 'że nie "wie o istnieniu pana Bounderby — że ona ma otrzymać normalne wykształcenie. Skąd się to wzięło w jego głowie, nie umiem powiedzieć. Mogę tylko powie- dzieć, że utkwiło tam mocno. Tu naucfcył ją trochę czytać --• tam trochę pisać — gdzie indziej trochę liczyć — tak było przez te siedem lat. Pan E. W. B. Childers wyjął jedną rękę z kieszeni, po- tarł twarz i brodę, i spojrzał z wielkim powątpiewaniem a małą nadzieją na pana Gradgrind. Od pierwszej chwili chciał usposobić dobrze tego gentlemana do opuszczonej dziewczynki. — Gdy Sissy dostała się tu do szkoły — ciągnął dalej — jej ojciec był szczęśliwy jak Punch. Nie bardzo mogłem zrozumieć dlaczego, bo przecież nie zamieszkaliśmy tu na stałe; — ciągle tak wędrujemy. Myślę jednak, że planował już to posunięcie — był zawsze postrzelony — i uważał, że w ten sposób ona będzie zabezpieczona. Jeśli panowie przy- szli tu dzisiaj, aby powiedzieć mu, że chcecie wyświadczyć jej jakąś przysługę — rzekł pan Childers pocierając twarz i znów spoglądając na pana Gradgrind — byłoby to bardzo szczęśliwie i w samą porę; bardzo szczęśliwe' i w samą porę. — Wprost przeciwnie — odparł pan Gradgrind — przy- szedłem, aby powiedzieć mu, że z powodu swych koneksji nie nadaje się do szkoły i nie może do niej chodzić. Jednak jeśli ojciec opuścił ją bez jej wiedzy — Bounderby, chciał- bym zamienić z tobą parę słów. Na to pan Childers grzecznie opuścił swoim kawaleryj- skim krokiem pokój i stanął za drzwiami na korytarzu, po- cierając twarz i cicho pogwizdując. W trakcie tej czynnoś- ci usłyszał wypowiedziane głosem pana Bounderby takie słowa, jak: — Nie. Ja mówię nie. Nie radzę ci. W żadnym razie nie. Podczas gdy ze strony pana Gradgrinda usłyszał słowa wy- powiadane znacznie niższym tonem: — Ale to będzie nawet 56 urz.ya.inu uiu -^Lii^.y, uu i;/..egu prowadzi ten zawód, który był przedmiotem ich wulgarnej ciekawości, do czego prowadzi i jak się kończy. Pomyśl o tym, Bounderby, z tego punktu ' widzenia. Tymczasem różni członkowie trupy Sleary'ego stopnio- wo poschodzili z górnych pięter, gdzie byli rozlokowani; rozmawiając chwiilę szeptem z, panem Childers stopnio- wo wcisnęli siebie i jego z, powrotem do pokoju. Były wśród nich dwie czy trzy przystojne młode kobiety oraz ich dwóch .czy trzech mężów, ich dwie czy trzy matki oraz ich * ośmioro czy dziesięcioro dzieci, które występowały w rolach duszków, gdy zaszła tego potrzeba. Ojciec jednej z rodzin miał zwyczaj balansowania ojcem drugiej rodziny na szczy- cie długiej tyczki, ojciec trzeciej rodziny często stanowił podstawę piramidy złożonej z obu tych ojców, podczas gdy panicz Kidderminster tworzył jej wierzchołek; wszyscy ci ojcowie umieli tańczyć na toczących 'się belkach, stać na bu- telkach, żonglować nożami i piłkami, kręcić miednicami, jeździć na czym się dało, przeskakiwać przez różne przesz- kody i nie wahać się przed niczym. Wszystkie matki mogły (i robiły to) tańczyć na drucie lub napiętej linie i wykony- wać akrobacje na nieosiodłanych rumakach; żadna z nich nie była zbyt wstydliwa, jeżeli chodzi o pokazywanie nóg; jedna z, nich, powożąc szóstką koni, wjeżdżała na greckimi wozie do każdego miasta, do którego przybywali. Wszyscy 'nie byli dość schludni w 'swych prywatnych ubraniach i udawali, że są bardzo zepsuci i doświadczeni. Ich sprawy domowe były zupełnie nieuporządkowane, a umiejętność pisania, jaką posiadała cała trupa, wystarczyłaby zaledwie na napisanie bardzo słabego listu na jakikolwiek temat. Lecz ludzie ci byli zdumiewająco łagodni i trochę dziecm- M. Obdarzeni specjalną^ nieudolnością do jakichkolwiek podstępnych czynów, posiadali niewyczerpaną gotowość po- magania sobiie,wz,a.jenmi'e i współczucia, a te ich cechy zasłu- gują często na tyleż sa.mo szacunku, a w każdym razLe na 57 tyleż samo życzliwej Trwagi, oo codzienne cnoty jakiejkoiwieK warstwy społecznej iia świecie.^ Ostatni ukazał się pan Slea- ry; tęgi mężczyzna, jakeśmy To już zauważyli, o jednym oku nieruchomym a drugim ruchomym i o głosie (jeśli go tak można nazwać) podobnym do dźwięku starej zepsutej pary miechów, o zaniedbanej powierzchownościi i mętnej głowie, która nigdy nie była trzeźwa i nigdy pijana. — Ssługa pana szanownego! — rzekł pan Sleary, który cierpiał na astmę i którego oddech był zbyt gruby i ciężki dla litery s — ssługa pański. To bardzo brzydka ssprawa, bardzo brzydka. Czy ssłyszał pan, że mój clown i jego pies podobno zniknęli"? Zwrócił isię z tym do pana Gradgrind, który odpowie- dział: — Tak. — — A więc, szanowny panie — odparł zdejmując kape- lusz i wycierając podszewkę chusteczką, którą nosił w ka- peluszu specjalnie w tym celu. — Czy jest pańskim zamia- rem uczynić coś dla tej biednej dziewczyny, szanowny panie 1 — Będę jej mógł coś zaproponować, gdy wróci — rzekł pan Gradgrind. — Bardzo się cieszę, szanowny panie. Nie dlatego, że- bym chciał pozbyć ssie tego dziecka, tak ssamo zresztą, jak nie chcę sistawać na jiej drodze, Jcistem ssklonny wziąć ją do terminu, chociaż w jej wieku to trochę za późno. Głos mój jest trochę sschrypnięty, szanowny panie, i niełatwy dla ucha tych, którzy mnie nie znają; ale gdyby pau będąc młodzień- cem tak ziąbł i pocił się, 'ziąbł ii pocił się, ziąbł i pocił się na arenie tak często, jak mnie się 'zdarzało, pańsski głos nie wytrzymałby tego lepiej niż mój. — Przypuszczam, że nie — powiedział Gradgrind. — Tymczasem, czym mogę panu ssłużyć, szanowny pa- nie? Czy -może być sherry'? Niech pan wymieni markę, sza- nowny panie — rzekł pan Sleary pełen gościnności. — Dla mnie nic, dziękuję panu — rzekł pan Gradgrind. 58 _Niech pan nie mówi — mc.' Co mówi pańsski przy- -jacieH Jeżeli panowie jeszcze nie jedli, napijcie się kieli- szek gorzkiej. "W tej -chwili córka jego, Józefina — ładna, jasnowłosa osiemnastoletnia dziewczyna, która była już przywiązywa- na do konia, gdy miała dwa lata, a mając lat dwanaście zro- biła testament, z którym się nie rozstawała, wyrażający jej ostatnią wolę, aby do grobu zawiozły ją dwa srokate kucy- ki — krzyknęła: Ojcze, cicho! ona wróciła! W tej samej chwili wpadła Sissy Jupe zjawiając .się w pokoju tak samo nagle, jak przedtem znikła. Gdy ujrzała wszystkich zebra- nych, zobaczyła ich miny i spostrzegła, że ojca i tu nie ma, wybuchnęła ropaczliwym puczem i ukryła twarz na łonie najlepszej tancerki na linie (będącej w poważnym stanie), która przyklękła na podłodze pocieszając ją i roniąc nad nią łzy. — To niesłychana rzecz, na moją duszę, niesłychana — rzekł Sleary. — Oh, mój drogi ojcze, mój dobry, kochany ojcze, gdzie poszedłeś? Chciałeś pewno coś dla mnie zrobić, ja wiem! Dla mnie poszedłeś, jestem pewna. Ale jaki nieszczęśliwy i bezbronny będziesz beze mnie, biedny, biedny ojcze, dopó- ki nl>e wrócisz,! — Była tak wzruszająca mówiąc te słowa, z twarzą uniesioną w górę, z ramionami wyciągniętymi, jakby chciała zatrzymać uciekający cień i objąć go, że nikt nie odezwał się słowem, dopóki pan Bounderby (zniecierpli- wiony) nie ujął sprawy w swoje ręce. —• No, moi dobrzy ludzie — powiedział — to jest czysta strata czasu. Pozwólcie dziewczynie zrozumieć ten fakt. Niech usłyszy o tym, jeśli chcecie, ode mnie, który sam by- łem porzucony. Słuchaj no — jak — ci — tam! Twój ojciec' zbiegł — opuścił cię — i nie spodziewaj się- zobaczyć go, póki żyjesz. • ,-.s Ci ludzie._takJinało dbąli_Q_^ani_jaM„ Jako taki i byli w takim stopniu zdegenerowani, _ze zdrows^rozsądek mów- 59 cy nie tylko nie zrobił na nich dodatniego wrażenia, ale przyjęli go z niesłychanym oburzeniem. Mężczyźni mruknęli:—Wstyd!—Kobiety zaś—Cham!— a Sleary z pewnym pośpiechem udzielił panu Boundeirby na stronie następującej rady: — Coś panu powiem, szanowny panie. Krótko mówiąc, jesstem zdania, że lepiej będzie, gdy pan się ©streści i da te- mu pokój. To ssą, bardzo dobrzy ludzie, ci moi ludzie, ale ssą przyzwyczajeni do szybkości działania; jeżeli więc nie possłucha pan mojej rady, to niech mnie licho weźmie, jeśli tak nie jest, ale ssądzę, że wyrzuca, pana przez okno. Ponieważ ta łagodna sugestia wystarczyła, aby ukrócić zapędy pana Bounderby, pan Gradgrind miał możność przedstawić 'swój wybitnie praktyczny pogląd na tę sprawę. — Nie ma żadnego znaczenia — rzekł — czy spodzie- wamy się, iż ki-edyś osoba ta powróci, czy przeciwnie. Od- szedł i w obecnej chwili nie spodziewamy się jego powrotu. Z tym, mam nadzieję, wszyscy się zgadzają. — Zgadzamy ssie, 'szanowny panie. Trzymaj ssie pan tego! — rzekł Sleary. — A więc mimo że przyszedłem tu, aby powiedzieć ojcu tej biednej dziewczyny, że nie będzie mogła uczęszczać da- lej do szkoły, ponieważ istnieją pewne praktyczne zastrze- żenia, których nie będę poruszał, co do przyjmowania dzie- ci osób pracujących w tym fachu, jestem gotów jednak, w tak zmienionych okolicznościach, uczynić pewną propo- zycję. Jieistem gotów zaopiekować się tobą, Jupe, uczyć cię i utrzymywać. Jedynym moim warunkiem jest (oprócz twe- go dobrego sprawowania), abyś zdecydowała teraz, natych- miast, czy pójdziesz ze mną, czy 'zostaniesz tu. A jeśli pój- dziesz teraz ze mną, zrozumiałe jest także, że nie będziesz komunikować się z nikim z twoich tu obecnych przyjaciół. Te uwagi wyczerpują całą sprawę. — Jednocześnie — rzekł Sleary — ja muszę powiedzieć też sswoje ssłowo, szanowny panie, tak aby można było zo- 60 (j baczyć obie strony medalu. Jeśli chcesz, Cecylio, nauczyć się fachu, znasz, rodzaj pracy i znasz sswoich towarzyszy. Emma Gordan, na której łonie leżysz w tej chwili, będzie ci matką, a Józefina będzie ci sisilostrą. Ja n lei udaję, że jestem aniołem, i nie będę mówił, że Jeśli ssypniesz :się, to niie roz- złoszczę się i nie usłyszysz jednego czy drugiego przekleń- stwa. Ale powiem panu, szanowny panie, '/.'e w złym czy do- brym humorze n5ie zrobiłem jeszcze żadnej krzywdy kanio- wi, chyba taką, że go sskląłem, i nie spodziewam się, żebym w moim wieku zaczął positęppwać inaczej z. jeźdźcami. Nigdy nie byłem wielkim gadułą, szanowny panie, i na tym kończę. Ostatnia część jego przemówienia była skierowana do pana Gradgrind, który przyjął ją poważnym skinieniem głowy, a potem zauważył: — Jedyną uwagę, jaką chcę ci uczynić, Jupe, aby wpły- nąć na twoją decyzję, jest to, ź/e otrzymanie dobrego, prak- tycznego wychowania jest rzeczą 'bardzo ważną i że nawet twój ojciec (z tego co słyszałem), o ile chodzi o ciebie, wie- dział o tym i czuł to samo. Te ostatnie słowa odniosły widoczny skutek. Przestała szlochać, odsunęła się trochę od Emmy Gordon i spojrzała na swego nowego opiekuna. Całe agromadzenTe odczuło tę silną zmianę i wydało jednoez'esniie głębokie westchnienie, które mówiło jasno: — Ona pójdzie! —— Zastanów isię, czy jesteś zdecydowana, Jupe .-- ostrzegł ją pan Gradgrind — ja nic więcej nie powiem. Za- stanów się, czy jesteś zdecydowana. — A jak ojciec wróci — krzyknęła dziewczynka wybu- chając znowu, po chwili milczenia, płaczem — jak on mnie znajdzie, jeśli ja stąd pójdę? — O to możesz być spokojna — rzekł stanowczo pan Gradgrind; przemyślał on całą sprawę jak zadanie arytme^ tyczne —. w takim wypadku możesz być zupełnie spokojna, 61 Jupe. W takim •wypadku twój ojciec, ^'dK. &<^u.^, -.,- siał odnaleźć pana — — Ssieary, tak się nazywam, szanowny^ panie. "Nie -wstydzę się tego. Znany w całe] Anglii i -wszędzie wypła- calny. — Musi odnaleźć pana Sleary, który powie mu dokąd poszłaś. Nie będę mógł zatrzymać cię wbrew twojej wól', a on nie będzie miał żadnej trudności w odnalezieniu kiedy- kolwiek pana Tomasza Gradgrind z Coketown. — Dobrze znany — potwierdził pan Sleary błyskając . swoim ruchomym okiem — jest pan jednym z tych ludzi — szanowny panie, którzy pozbawiają, nasze rodziny cennego widoku pieniędzy. Ale nie o to chodzi w tej chwili. Znowu zapanowała cisza, a dziewczynka, płacząc z twa- rzą ukrytą w dłoniach, krzyknęła — oh, dajcie mi moje ubra- nie, dajcie mi moje ubranie i pozwólcie odejść, zanim ser&e. mi pęknie! Kobiety zabrały &ię ze smutkiem, do zbierainia sukienek; 31 skończyły to szybko, gdyż nie było ich wiele i spakowały y. '', do koszyka, który mieścił je w sobie często w czasie podró- ży. Sissy siedziała przez cały czas na ziemi, płacząc i zakry- wając oczy. Pan Gradgrind i jego przyjaciel Bounderby sta- nęli blisko drzwi, gotowi do drogi. Pan Sleary stał na środ- ku pokoju, otoczony mężczyznami ze swojej trupy, zupełnie tak samo, jak stawał pośrodku areny podczas numeru swo- jej córki Józefiny. Brakowało mu tylko bata. "W milczeniu spakowały koszyk, podały dziewczynce ka- pelusz i przygładziwszy j'ej zwichrzone włosy włożyły go jej na głowę. Potem otoczyły ją i tłocząc się, i pochylając nad nią w sposób bardzo naturalny, całowały ją i obejmowały; potem przyprowadziły dzieci, aby się z nią. pożegnały. Je- j dnym słowem, były grupą dobrych, prostych, głupich kobiet. — A teraz, Jupe — rzekł pan Gradgrind — jeśli jesteś^ zupełnie zdecydowana, chodź! j Ale ona musiała jeszcze pożegnać się z męską, połów? 62 trupy i .fcazdy z mcii musiał: otworzyć ramiona (ponieważ każdy z nich znalazłszy się blisko pana Sleary od razu na- bierał zawodowych manier) i obdarzyć ją pożegnalnym po- całunkiem — z wyjątkiem panicza Kidderminster, którego młodzieńcza natura miała oryginalne zabarwienie mizaii- tropa i który, jak ogólnie było wiadomo, miał nadzieje ma- trymonialne i dlatego wycofał się ponuro. Pan Sleary zo- stał zachowany na koniec. Otwierając szerokie ramiona ujął jej obie dłonie i może potrząsnąłby nimi tak, jak to czynią mistrzowie konnej jazdy, gratulując młodym damom, gdy zsiada z konia po wykonaniu trudnego numeru; ale nie .spotkał się z żadnym oddźwiękiem u Sissy, która stała przed nirn płacz,ąe. — Żegnaj, moja droga — rzekł Sleary — mam nadzieję, że zrobisz karierę i nie będziesz ssie troszczyć o żadnego ze sswoich biednych przyjaciół, założę ssie. Tak, jak ja o two- jego ojca, gdyby nie to, że 'zabrał ze ssobą psa; bardzo to niewygodnie zdejmować teraz z afisza psa. Ale z drugiej strony, pies nie grałby bez sswego pana, a więc na jedno wychodzi! Tu spojrzał na nią uważnie swoim nieruchomym okiem, skierował na trupę swoje drugie ruchome oko, ucałował dziewczynkę, potrząsnął głową i oddał ją panu Gradgrind, jakby była koniem. — Oto ona, szanowny panie — rzekł obrzucając ją fa- chowym spojrzeniem, jakby poprawiał ją w siodle — będzie pan z, niej zadowolony. Żegnaj, Cecylio! — Żegnaj, Cecylio! Żegnaj Cecylio! Niech cię Bóg bło- gosławi, kochanie! — zabrzmiały różne głosy w pokoju. Ale oko mistrza konnej jazdy zauważyło butelkę z dzie- więcioma olejami, którą przyciskała do piersi, powiedział więc: — zostaw tę butelkę, kochanie, ciężko ją nieść, nic ci teraz po niej. Oddaj ją mnie. — Nie, nie! — krzyknęła wybuchając znowu płaczem. — Oh, nie'! Pozwólcie zatrzymać mi ją, dopóki ojciec nie wro- 63 ci. Będzie mu potrzebna, gdy wróci. On nie myślał o tym, że odejdzie, gdy mnie posyłał. Musze zatrzymać to dla niego, jeśli "wolno! — Niech tak będzie, Cecylio! (Widzi pan, jak to jest, 'szanowny panie). Żegnaj, Cecylio! Moim ostatnim ssiowem do ciebie jest — trzymaj się warunków umowy, bądź posłu- szna szanownemu panu i zapomnij o nas. Ale jeśli kie- dyś — gdy będziesz dorosła, wyjdziesz za maź; i będzi-e ci. dobrze — sspotkasz cyrk, nie bądź dlań zła i twarda, udzie;! mu sswego poparcia, jeśli będziesz mogła, i pomyśl, że ii to- bie mogłoby być gorzrej. Ludzi' trzeba, szanowny panie, ja- koś rozweselać — ciągnął Sleary marszcząc się jeszcze, bar- dziej, ponieważ dużo mówił — nie mogą ciągle tylko praco- wać ani ciągle uczyć ssie. Biierz,ci'e od nas najllepsizie, a nie najgorszie. Ja zarabiam przez całe sswoje życie prowadząc cyrk, wiem o tym; ale uważam, że głoszę pewną filozofię, mówiąc panił szanownecmu, bierzcie od nas najlepsze, a nie najigorsziei! Pan Sleary wyłożył tę swoją filozofię, gdy schodzili po schodach i oba jego oczy — ruchome i nieruchome — stra- ciły wkrótce z pola widzenia trzy po&taci i koszyk, które zniknęły w ciemności ulicy. Rozdział VII PANI SPARSIT (Ponieważ pan Bouinderby był kawalerem, domem jego kierowała, za rocznym wynagrodzeniem, pewna starsza da- ma. Nazywała się pani Sparsit; była wybitną postacią towa- rzyszącą triumfalnemu wozowi pana Bounderby, wiozące- mu tego tyrana pokory. Bo pani Sparsit nie tylko pamiętała lepsze czasy, ale by- ła wysoko ustosunkowana. Miała cioteczną babkę, żyjącą jeszcze, nazwiskiem lady Scadgers. Pan Sparsit, niebosz- cHk^9,,JsfcQ!E$:ał-.była wdową, ,jg^„""' """""""''^^ AnT^-iri 64 nazywała pa^ Sparsit, „Powlerem". Zdarzały się co praw- da osoby o ograniczonych zasobach wiadomości i mętnym pojmowaniu rzeczy, które nie wiedziały, co to jest „Pow- ler", a nawet zdawały się mieć wątpliwości, czy jest to za- jęcie, czy partia polityczna, zawód czy wyznanie. Jednak umysły wyżs-ze nie potrzebowały informacji co do tego, że powlerowie byli tak starożytnego pochodzenia, i mogli wy- prowadzić swój rodowód z tak dalekiej przeszłości, iż nie było w tym nie dziwnego, gdy czasem gubili się — co zda- rzało się dość często, jeśli chodziło o konie, gry w karty, transakcje monetarne z Hebrajczykami i Sąd dla Niewypła- calnych dłużników. Nieboszczyk pan Sparsit, będąc ze strony matki Powle- rem, ożenił się z tą damą, która ze strony ojca była ze Scad- gersów. Lady Scadgers (niesłychanie otyła, stara kobieta, / łakoma na mięso, obdarzona tajemniczą nogą, która od czternastu lat nie pozwalała jej wstać z łóżka) skojarzyła! lo małżeństwo w okresie, gdy Sparsit osiągnął pełnolet- niość i zwracał uwagę głównie swoją delikatną postacią, słabo opartą na długich cienkich nogach, a zakończoną gło- wą, niegodną zresztą uwagi. Odziedziczył on po wuju nie- złą jgistenę, którą jednak obciążył całkowicie długami, za- nim ją .jeszcze uzyskał, a wydał dwakroć tyle natychmiast, gdy ją dostał. Tak więc, gdy zmarł w wieku lat 24 (miej- scem jego zgonu było Calais, przyczyną —„wódka) pozosta- wił w trudnych warunkach wdowę, z którą rozłączył się tak rychło po miodowym miesiącu. Owdowiała damaysstaTszan Od niego o piętnaście lat, natychmiast pokłóciła się śmier- telnie z jedyną swoją krewną, lady Scadgera, i trochę na złość tej damie, a trochę, aby zarobić na życie, poszła na posadę. I oto widzimy ją teraz jako" postarzałą już damę z koriolańskim nosem i czarnymi gęstymi brwiami, które oczarowały Sparsita, przygotowującą podczas śniadania herbatę dla pana Bonnderhy. Gdyby pan Bounderby był zdobywcą, a pani Sparsit Ciężkie czasy — 5 65 wziętą do niewoli księżniczką, którą prowadzał w swoich triumf atnych pochodach, nie mógłby szczycić się nią bar- dziej, ulż miał zwyczaj to robić. Chełpliwość jego, która zwykła była poniżać własne jego pochodzenie, tak samo zwykła była wywyższać panią Sparsit. I równie jak nie ży-' czył sobie widzieć w swej młodości żadnego jasnego mo- mentu, w takim samym stopniu uświetniał młodzieńczą ka- rierę pani Sparsit wszystkimi możliwymi zaletami rozrzu- cając całe wozy wczesnych róż na ścieżce życia tej damy. — A mimo to, mój panie — mawiał — jak się to wszyst- ko skończyło T Oto jest tu, za setkę rocznie (daję jej setkę,, a ona nazywa to doskonałym wynagrodzeniem) prowadząc dom Josiaha Bounderby z Coketown! Mało tego, uczynił tę swoją słabostkę tak powszechnie znaną, że osoby trzectó wykorzystywały to przy pewnych okazjach z niemałą ener- gią. Jedną z najbardziej nieznośnych cech pana Bounderby było to, że nie tylko sam śpiewał pochwały pod swoim adre- sem, ale także zachęcał innych, aby to czynili. Obcy ludzie,. dość umiarkowani gdzie indziej, po spożyciu obiadu w Co- ketown rozpoczynali chełpić się panem Bounderby w spo- sób zgoła niebezpieczny. Robili z niego królewski herb, fla- gę narodową, Wielką Kartę, Johna Bulla, Habeas Corpus,, Ustawę o prawach, Dom Anglika jest jego twierdzą,' Koś- ciół i Państwo, i Boże zbaw Królową, wszystko do kupy. I często (a zdarzało się to bardzo 'często), gdy któryś z te- go rodzaju mówców powiedział: Jedni książęta panują — inni poupadali; Tchnienie to mogło Sprawić, dzięki któremu powstali. — było to z pewnością mniej lub bardziej jasne dla towa- rzystwa, że słyszał on o pani Sparsit. — Panie Bounderby — rzekła pani Sparsit — jakoś po- woli je pan dziś śniadanie. — No cóż, proszę pani — odparł — myślę o tej zachcian- ce Toma Gradgrinda — używając formy Tom Gradgrind,. 66 chciał jak gdyby zaznaczyć swą niezależność — jakby ktoś usiłował przekupić go olbrzymimi sumami, żeby powiedział Tomasz, a on się temu opierał — o tej zachciance Toma Gradgrinda, aby wziąć do domu tę cyrkówkę. — Dziewczyna czeka teraz na decyzję — rzekła pani Sparsit — czy ma pójść prosto do szkoły, czy do domu pana Gradgrind. — Musi poczekać, droga pani — odpowiedział Boun- derby — aż ja się sam dowiem. Przypuszczam, że niedługo Tom Gradgrind przyjdzie tu. Jeżeli będzie sobie życzył, aby pozostała tu jeszcze dzień albo tiwa, oczywiście może zostać. — Oczywiście, że może, jeśli pan sob!e tego życzy. — Powiedziałem mu wczoraj, że udzielę jej tu schronie- nia, a to w tym celu, aby mógł przemyśleć, czy rzeczywiście chce, żeby ona zetknęła się z Luizą. — Rzeczywiście, panie Bounderby? Bardzo to przezor- nie z pana strony — Połykając herbatę, pani Sparsit zmar- szczyła swoje czarne brwi, a nozdrza jej koriolańskiego no- sa drgnęły. — Jest rzeczą dla mnie prawie jasną — rzekł Bounder- by — że mała kółeczka będzie miała niewiele korzyści z te- go towarzystwa. — Czy mówi pan o młodej pannie Gradgrind, panie Bounderby? — Tak, moja pani, mówię o Luizie. E — Ponieważ pańska uwaga ograniczała się do powie- dzenia „mała koteczka" — rzekła pani Sparsi't — a mowa była o dwóch dziewczynkach, nie wiedziałam, której z nich to wyrażenie miało dotyczyć. — Luizy — powtórzył pan Bounderby — Luizy, Luizy. — Pan jest doprawdy drug!™ ojcem dla Luizy. — Pani Sparsit wypiła znowu łyk herbaty i kiedy pochylała zmar- szczone brwi ponad dymiącą filiżanką, wyglądała tak, jak- by swoją klasyczną powierzchownością wzywała bogów pie- kielnych. 5* 67 — Gdyby pani powiedziała, że jestem drugim ojcem dla Toma — mam na myśli młodego Toma Gradgrinda, byłaby pani bliższa prawdy. Wezmę Toma do swego biura. Wezmę go pod swoj-e skrzydła, proszę pani. — Doprawdy? Trochę na to za młody, czyż nie, sir? Używając uroczyście słowa „sir", gdy zwracała s'ię do nie- go, pani Sparsit chciała w ten sposób zwrócić raczej uwagę na siebie, niż uhonorować pana Bounderby. — Ja nie zamierzam wziąć go od razu; ma przedtem skończyć nauki — rzekł pan Bounderby. — I, na Boga, bę- dzie ich miał dosyć, raz i na zawsze! Ten chłopak otworzył- by szeroko oczy, gdyby wiedział, jak pozbawiony wszelkiego balastu wiedzy byłem ja na przykład w jego wieku. — Prawdopodobnie zresztą wie, gdyż słyszał o tym dość czę- sto. — To zupełnie niesłychane, jakie ja mam trudności, aby poruszając różne takie tematy rozmawiać z kimś jak równy z równym. Cóż na przykład wie pani o cyrkowcach! "W tym czasie, kiedy ja uważałbym zawód cyrkowca i wy- stępowanie pośród ulicznego błota za łaskę nieha, za wy- grany los na loterii, pani bywała we Włoskiej Operze. Wy- chodziła pani z Włoskiej opery w białym jedwabiu i klejno- tach, w blasku swej świetności, podczas gdy ja nie miałem grosza, aby kupić pochodnię i poświecić pani. — Oczywiście, panie — odparła pani Sparsit z wynio- słą, a jednocześnie zalotną godnością — "w mojej młodości znałam dobrze Włoską Operę. — Do Ucha, pani, i ja również — rzekł Bounderby — ale ze złej strony.' Twardym łóżkiem były chodniki pod jej arkadami, zapewniam panią. Ludzie tacy jak pani, przy- zwyczajeni od dzieciństwa do leżenia na puchach, nie mają pojęcia, jak twardy jest bruk, dopóki nic spróbuią. Nie, nie, nie ma sensu, abym mówił z panią o cyrkowcach. Powinie- nem mówić o cudzoziemskich tancerzach, o West Endzie Londynu i May Fair, o lordach, damach i szlachcie. — Mam nadzieję, proszę pana — odrzekła pani Sparsit 68 to robił. Mam nadzieję, że potrafiłam przystosować się do zmian w moim życiu. I jeśli znajduję w sobie zainteresowa- nie dla słuchania o pańskich pouczających doświadczeniach i nie mogę dość się o nich nasłuchać, nie uważam tego za swoją specjalną zasługę, ponieważ sądzę, że jest to po- wszechne zjawisko. — Dobrze, proszę pani — odpowiedział jej pracodaw- ca — może niektórzy ludzie są tak uprzejmi, że mówią, iż lubią słuchać, jak Josiah Bounderby z Coketown w prosty sposób opowiada o tym, co przeszedł. Ale musi pani przy- znać, że pani sama urodziła się w zbytku. No, moja pani, wie pani o tym, że urodziła się pani w zbytku. — Ja, proszę pana — rzekła pani Sparsit potrząsając głową — nie zaprzeczam temu. Pan Bounderby poczuł, że po prostu musi wstać od stołu i stanąć tyłem do kominka: pani Sparsit dodawała świet- ności jego pozycji towarzyskiej, toteż musiał przybrać swą, najgodniejszą postawę. — I należała pani do najlepszego towarzystwa. Diabel- nie dobrego towarzystwa — rzekł grzejąc sobie nogi. — To prawda, sir — odparła pani Sparsit ze sztuczną pokorą tak przeciwną jego pokorze, że nie było niebezpie- czeństwa, aby się starły. — Była pani u szczytu powodzenia i tak dalej — rzekł pan Bounderby. — Tak, panie — odparła pani Sparsit z miną wdowy z wielkiego świata. Jest to niezaprzeczalną prawdą. — Jest to niezaprzeczalną prawdą. Pan Bounderhy, zginając się w kolanach, dosłownie uścisnął swoje nogi z wielkiego zadowolenia l roześmiał się głośno. Ponieważ w tej chwili oznajmiono przybycie pana i pan- ny Gradgrind powitał ich: jego uściskiem dłoni, a ją poca- łunkiem. 69 Gradgrind. . ]? Oczywiście. A więc przysłano tu Jupe. Wchodząc ukło- niła się panu Bounderby i jego przyjacielowi Gradgrindo- wi, a także Luizie; ale zmieszana, na nieszczęście, pominęła panią, Sparstit. Zauważywszy to dziarski Bounderby wypo- wiedział następująca uwagę: — A teraz coś ci powiem, moja dziewczynko. Nazwisko tej pani przy czajniku brzmi pani Sparsit. Ta dama wystę- puje jako pani tego domu i jest to osoba o wysokich koli- gacjach. Jak z tego wynika, jeśli kiedykolwiek wejdziesz znowu do jakiegoś pokoju w tym domu, nie zabawisz w nim długo, jeśli nie będzie.sz zachowywać się względem tej pani- z największym szacunkiem. Bo ja guzik dbam o to, jak po- stąpisz ze mną, ponieważ ja nie udaję, że jestem kimś. Nie tylko, że nie mam wysokich koligacji, ale nie ma w ogóle żadnych koligacji i pochodzę z nizin tego świata. Ale dbam o to, jak zachowujesz się względem tej damy i masz zacho- wywać się uważnie i z szacunkiem albo nie będziesz tu przy- chodzie. — Mam nadzieję, Bounderby — rzekł pan Gradgrind. pojednawczym tonem — że to było po prostu przeoczenie. ' — Mój przyjaciel Tom Gradgrind uważa, pani Sparsit— rzelkł Bounderby — że to było po prostu przeoczenie. Bar- dzo możliwe. Mimo to, jak pani widzi, ja nie pozwalam •w stosunku do pani nawet na przeoczenie. • — Istotnie, jest pan bardzo dobry, sir — rzekła pani Sparsit potrząsając głową z wyniosłą pokorą,. — Nie ma o czym mówić. Sissy, która przez cały ten czas tłumaczyła •się słabo, ze •łzami w oczach, została teraz przez pana domu przekazana panu Gradgrind. Stała patrząc na niego uważnie, a Luiza stała spokojnie obok, ze wzrokiem utkwionym w ziemi, podczas gdy ojciec tak przystąpił do dzieła. 70 trudnić cię, w chwilach wolnych od zajęć szkolnych,; jako pomoc dla pani Gradgrind, która jest chorowita. Wyjaśni- łem pannie Luizie — to jest panna Luiza — nieszczęśliwy, ale naturalny koniec twojej byłej kariery; a ty musisz do- kładnie zrozumieć, że twoja cała przeszłość jest skończona, i nigdy nie będziemy do niej powracać. Odtąd rozpoczynasz swoją historię. Wiem, że w tej chwili mało co umiesz. — Tak, proszę pana, bardzo mało — odpowiedziała dy- gając. — A 'wiec będę miał tę satysfakcję, że dostarczę ci ścis- łej wiedzy, a ty będziesz dla tych, z którymi się zetkniesz, żywym dowodem korzyści, jakie da ci otrzymane wykształ- cenie. Zdaje mi się, że miałaś zwyczaj czytywać swemu oj- cu i tym ludziom, między którymi cię znalazłem? — zapy- tał pan Gradgrind wzywając ją bliżej, zanim to powiedział, i ściszając głos. — Tylko ojcu i Merryłegsowi, proszę pana. To znaczy czytałam ojcu, a Merrylegs był zawsze przy tym. — Nie chodzi o Merrylegsa, Jupe — rzekł pan Gradgrind ; z pewnym niezadowoleniem. — Ja nie pytam o psa. O ile ^ rozumiem, miałaś zwyczaj czytywać swemu ojcu ? [ — Och, tak, proszę pana, tysiące razy. To były najszczęś- '• liwsze — och, najszczęśliwsze chwile, jakie przeżyliśmy ra- zem, sir! Dopiero wtedy, gdy ujawniła .się jej rozpacz, Luiza spoj- rzała na nią. —A co — zapytał pan Gradgrind jeszcze cichszym gło- sem — co czytywałaś swemu ojcu, Jupe? •— O wróżkach, proszę pana, i o krasnoludku i garbusku,. i o dobrych duchach — wyszlochała — i o— — Cicho! — rzekł pan Gradgrind —to wystarczy. Ni- gdy więcej nie mów nawet słowa o takich szkodliwych bzdurach. Bounderby, to jest przypadek wymagający suro- wych metod wychowawczych i będę go obserwował z uwagą. •TA co o tym myślę, i ja nie zrobiłbym tak le, doskonale. Skoro uparłeś się przy Tak więc pan Gradgrind i jego cór] pe do Kamiennej Willi, przy tym po •wiedziała ani jednego słowa dobrego derby powrócił do swoich codziennych sit ukryła się ze swoimi brwiami i w nią rozmyślała przez cały wieczór. ; jak ty. Ale doskona- łym, doskonale! ka zabrali Cecylię Ju- drodze Luiza nie po- czy złego. Pan Boun- zajęć. Zaś pani Spar- cieniu tego schronie- R o z d z i a l VIII SŁUCHAJ I NIE PYTAJ Uderzmy znów w podstawową nutę, zanim podążymy za melodią. • Pewnego dnia, gdy była o pół tuzina lat młodsza, pod- słuchano Luizę, jak rozpoczynała rozmowę z bratem mó- wiąc: — Tom, ciekawa jeleni... — na cc pan Gradgrind,, który był osobą podsłuchującą, wystąpił naprzód i rzekł: — Luizo, nie bądź zanadto ciekawa. ffW tym bowiem tkwiła zasada mechanicznej sztuki i ta- V jemnica kształcenia rozsądku, bez zniżania się do pielęgna- cji sentymentów i uczuć. Nie zastanawiaj się nigdy. Załatw "wszystko przez dodawanie, odejmowanie, mnożenie i dzie- lenie i nigdy nie zastanawiaj się. '—""'Przyprowadźcie mi, mówi M'Choaknmchild, to oto dzie- cię, właśnie zaczynające chodzić, a ja postaram się, aby ni- gdy nad niczym się nie zastanawiało. Poza tym, oprócz wie- lu dzieci, właśnie uczących się chodzić, była również z Co- ketown pewna liczba dzieci, które szły wbrew duchowi cza- su od dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu lat i dłużej. Ponieważ te potworne dzieci były zbyt przera- żającymi stworzeniami, aby mówić o nich w jakimś przy- \ zwoitym towarzystwie, osiemnaście sekt nieustannie ska- 72 iac, jakie poczynić kroki dla oświecenia ich — niczego jed- nak w tym kierunku nie zrobiono; zdumiewająca oko- liczność, gdy się weźmie pod uwagę dostosowanie środków do celu. Jednak, pomimo ż-e sekty tejóżniły się między rubą, y każdym innym szczególe, możliwym i niemożliwym (a zwłaszcza niemożliwym), doskonale zgadzały się co do tego, że te nieszczęśliwe dzieci nigdy nie powinny się za- stanawiać. Ciało numer jeden twierdziło, że powinny wie- rzyć wszystkiemu na słowo. Ciało numer dwa twierdziło, że niuszą przyjmować wszystko według zasad ekonomii poli- tycznej. Ciało numer trzy pisało dia nich nudne matę ksią- żeczki, pokazujące, jak dobre dorosłe dziecko nieodmiennie .trafiało do banku oszczędnościowego, a złe dorosłe dziwko trafiało do kolonii karnych. Ciało numer cztery pod ponu- rym pretekstem, że jest dowcipne (podczas gdy w rzeczywi- stości było bardzo ponure), czyniło płytkie wysiłki ukrycia pułapek wiedzy, do których dzieci te miały obowią/.ek wkradać się i dać się w nie schwytać. Ale wszystkie te c.a- ła zgadzały się, że nie wolno im nigdy zastanawiać się. W Coketown była czytelnia, do której dostęp był bań Izo ła- twy. Pan Gradgrind wielce trapił swój umysł tym, co ludzie czytają w tej czytelni; w tym punkcie małe strumyki wy- kresów regularnie wpadały do szalejącego oceanu wykre- sów i żaden nurek, który się weń zanurzył, nie wydostawał się przytomny. Była to zniechęcająca okoliczność, a jedno- cześnie smutny fakt, że nawet ci czytelnicy uparcie ducirka- : li czegoś. Zastanawiali się nad ludzką naturą, ludzkimi na- miętnościami, ludzkimi nadziejami i obawami, walkami, zwycięstwami i klęskami, nad troskami, radościami i smut- kami, życiem i śmiercią zwykłych mężczyzn i kobiet! Cza- sem, po piętnastu godzinach pracy, siadali, aby czytać zwy- czajne bajki o mężczyznach i kobietach mniej lub więcej do Bieli podobnych lub o dzieciach mniej lub więcej podobnych zjawiska nie ma żadnej tajemnicy; natomiast w najlichszym z tych łudzi zawarta jest niezgłębiona na zawsze tajemnica. 84 '*-< "°° U^-JiiU. 0-U.H'JL^j J.LŁUŁIJY^GJ IJSUJl.^, JY t U l Cl U^ldi JJO/^ WUŁIW, lub kochana przez inne, podczas gdy ta niepotrzebna kobie- ta żyła nadal. W ponurym nastroju, wolnym krokiem i wstrzymując oddech, wszedł do wnętrza domu. Podszedł do swoich drzwi, otworzył je i wszedł do pokoju. Panował tam spokój i cisza. Zobaczył Pacholę siedzącą - przy łóżku. Obróciła głowę i jej jasna twarz rozproszyła mrok pa- nujący w jego umyśle. Siedziała przy łóżku, czuwając nad jego żoną. To znaczy wiedział, że ktoś leży na posłaniu, i wie- dział aż nadto dobrze, że to musi być ona, ale dłonie Baohe- li zaciągnęły firanki tak, że postać Leżącej nJei była widocz- na. Jej ohydna odzież została usunięta, natomiast w poko- ju znajdowały się jakieś części garderoby Racheli. Wszyst- ko było na swoim miejscu i w takim porządku, jaki on za- wsze utrzymywał, ogień był świeżo rozniecony i kominek uprzątnięty. Zdawało mu się, że ujrzał to wszystko w twa- rzy Racheli; i że nie spojrzał nawet na nic innego. Gdy spo- glądał na nią, obraz jej przysłoniła mgła łea, które na- płynęły mu do oczu, ale stało się to dopiero wówczas, gdy spostrzegł, jak poważnie patrzyła na niego i gdy zauważył, ze jej oczy były również pełne łez. Obróciła się znów w stronę łóżka i upewniwszy się, ż& "wszystko jest w porządku, odezwała się cichym, spokojnym, pogodnym głosem:' — Cieszę się, że wreszcie jesteś, Stefanie. Bardzo późno przychodzisz. — Łaziłem tam i z powrotem. » — Tak też myślałam. Ale na to niedobra dziś noc, deszcz leje i zerwał się wiatr. — Wiatr? Prawda. Dął teraz okrutnie. Słuchaj jak hu- czy i miota się w kominie! Być na takim -wietrze i nie sły- szeć go? 109 — Byłam tu już raz dzisiaj, Stefanie. Gospodyni przy- szła do mnie w porze obiadu. Jest tu ktoś, kto potrzebuje opieki, powiedziała. I doprawdy miała rację. Jest nieprzy- tomna i majaczy, Stefanie. Przy tym poraniona i potłu- czona. Powoli podszedł do krzesła i usiadł pochylając przed nią. głowę. — Przyszłam, żeby zrobić, co mogę, Stefanie. Po pierw- sze, dlatego że pracowała ze mną, gdyśmy oboje były dziew- czętami, a poza tym dlatego, że asystowałeś jej i ożeniłeś. się z nią, podczas gdy ja byłam jej przyjaciółką. Z cichym jękiem oparł swe pomarszczone czoło na dłoni. — A dalej, bo znam twoje serce i jestem pewna i prze- konana, że jest ono zbyt litościwe, aby pozwolić jej umrzeć, a choćby cierpieć z braku pomocy. Ty wiesz, kto tak powie- dział: „Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią, kamieniem". Ty nie jesteś tym człowiekiem, który rzuci ostatni kamień, Stefanie, gdy ona upadła już tak nisko. — Oh, Eachelo, Eachelo! — Byłeś okrutnie doświadczony, niech Niebo ci to wy- nagrodzi — rzekła ze współczuciem. — A ja jestem twoim biednym przyjacielem z całego .serca i duszy. Rany, o których mówiła, widoczne były koło szyi kobie- ty, która dobrowolnie stała .się wyrzutkiem społeczeństwa- Rachela opatrzyła je, ciągle jeszcze nie odsłaniając leżącej. Zanurzyła kawałek płótna w misce, do której wlała jakiś płyn z butelki i łagodnym ruchem przyłożyła okład na ranę. Stolik o trzech nogach był przystawiony do łóżka; stały na nim dwie butelki. Z Jednej z nich nalewała płyn. Nie było to ttik daleko, aby Stefan wodząc oczyma za jdj dłonią, nie mógł przeczytać, co było wielkimi literami na- pisane na butelce. Zbladł śmiertelnie i opanował go nagły strach. — Zostanę tutaj, Stefanie — rzekła Rachela, cicho zaj- mując swoje miejsce — aż do dzwon® aa trzecie. Trzeba lo 110 zrobić znowu o trzecie], a potem można 3ą zostawić aż do* rana. — Ale twój odpoczynek przed jutrzejszą pracą, moja- kochana. — Spałam dobrze ostatniej nocy. Mogę czuwać wiele nocy, gdy muszę. To ty potrzebujesz odpoczynku — jesteś- taki blady i zmęczony. Spróbuj przespać się tu na krześle, gdy ja będę czuwać. Domyślam się, żeś nie spał zeszłej no- cy. Twoja jutrzejsza praca jest o wiele cięższa niż moja. Słyszał grzmoty i łoskot na dworze i wydawało mu się, jakby to jego niedawny zły nastrój krążył dokoła usiłując go dopaść. Rachela odpędziła zły nastrój i ona też nie do- puści, aby powrócił; ufał jej, że potrafi go obronić przed samym sobą. — Ona mnie nie poznaje, Stefanie; tylko mruczy coś. sennie i patrzy. Mówiłam do niej wiele razy, ale nie słyszy tego! Może to i lepiej. Póki nie oprzytomnieje znowu, zro- bię przy niej, co będę mogła, a potem ona i tak nic o tym nile będzie wiedziała. — Jak długo, Rachelo, przypuszczasz, będzie w tym stanie ? — Doktor powiedział, że może jutro odzyska przy- tomność. Oczy jego padły znów ha butelkę i dreszcz przeszedł go na wskroś, aż zadrżał cały. Rachela pomyślała, że zziąbł na deszczu. — Nie — odpowiedział — to nie, to. Przestraszyłem się. — Przestraszyłeś się? — Tak, tak, wchodząc tu. Kiedy spacerowałem... Kiedy rozmyślałem... Kiedy — znów go to opanowało, wstał trzy- mając się grzymsu kominka i przygładzając swoje mokre- i zimne włosy dłonią, która drżała jak ręka chorego czło- wieka. — Stefanie! 111. MG ^. — Nrei! Proszę cię, nie! Pozwól mi patrzeć na ciebie, jak siedzisz tak przy łóżku. Pozwól mi zobaczyć cię taką dobrą i tak wybaczającą. Pozwól, żebym zobaczył cię taką, jaka ujrzałem cię, kiedym tu wchodził. Nigdy nie zobaczę cię le- piej niż właśnie tak. Nigdy, nigdy, nigdy! Dostał gwałtownego ataku dreszczy i opadł na swoje krzesło. Po chwili opanował się i siedząc tak z łokciem opar- tym na kolanie i z głową spoczywającą na dłoni mógł spoj- rzeć na Rachelę. Widziana poprzez mgliste światło świecy Jego wilgotnymi oczyma, wyglądała jak gdyby miała aure- olę wokół głowy. Mógł uwierzyć, że miała ją rzeczywiście. 'I wierzył w to; na zewnątrz wiatr wstrząsał oknem, stukał do drzwi na dole i rozlegał się po domu, dudniąc i jęcząc. — Miejmy nadzieję, Stefanie, że gdy wydobrzeje to zo- stawi cię znowu i nie będzie cię więcej krzywdzić. W każ- dym razie miejmy tę nadzieję w tej chwili. A teraz już będę ne wględy. I mam nadzieję, proszę pana — rzekła pani Spar- sit kończąc wybitnie' współczującym tonem —że panna Gradgrind da panu wszystko, czego pan pragnie i na co pan. zasługuje! Nic już nie poruszyło pani Sparsit z zajętej przez nią pozycji. Daremnie pan Bounderby utwierdzał się w swej pewności siebie we właściwy mu wybuchowy sposób, pani Sparsit postanowiła współczuć mu jako Ofierze. Była grzeczna, usłużna, pogodna, pełna nadziei, ale im bardziej grzeczna, im bardziej usłużna, im bardziej pogodna, im bar- dziej pełna nadziei, im bardziej w ogóle wzorowa była ona,, tym nieszczęśliwszą Ofiarą był on. Miała tak wielkie współ- czucie' dla jego losu, że jego wdelka czerwona twarz pokry- wała się zimnym potem, gdy na niego spojrzała. Tymczasem ustalono, że związek małżeński zostanie za- warty za osiem tygodni i pan Bounderby przychodził co wieczór do Kamiennej Willi w charakterze przyjętego kon- kurenta. Miłość przejawiała się wtedy w formie bransole- tek i przy każdej okazji podczas okresu narzeczeństwa sta- wała się podnieta do wzmożonej produkcji. Eobiono suk- nie, robiono biżuterię, robiono ciasta i rękawiczki, robiono zapisy; imponujący asortyment Faktów oddał należne ho- nory kontraktowi ślubnemu. Cała ta sprawa była Faktem od początku do końca. Czas nie podlegał żadnym z tych po- etycznych przemian, jakie przypisuje się mu w takich ra- zach, zegary nie szły ani szybciej ani wolniej niż o każdej innej porze roku. Trupio statystyczny chronometr w obser- 136 watonum Uradgnnda uderzał w głowę każdą .sekundę, gdy tylko się narodziła, i grzebał ją ze zwykłą regularnością. I tak nadszedł ten dzień, jak nadchodzą wszystkie inne dni dla ludzi, którzy kierują się wyłącznie rozsądkiem, a gdy nadszedł — zostali sobie poślubieni w typowym dla tego miasta kościele — Josiah Bounderby, stanu wolnego z Coke- town i Luiza, najstarsza córka Tomasza Gradgrinda, z Ka- miennej Willi, Posła do Parlamentu z tego okręgu. A gdy zostali połączeni świętym węzłem małżeństwa, udali się do wyżej wymienionej Kamiennej Willi na śniadanie. Przy tej pomyślnej okazji zebrało się tam światłe towa- rzystwo, które wiedziało,, z czego wszystko, co jedli i pili, było zrobione, jak zostało importowane lub eksportowane, •w jakich ilościach i jakimi środkami transportowymi, ro- dzimymi czy obcymi, i w ogóle wszystko. Drużki łącznie z małą Jane Gradgrind były z intelektualnego punktu wi- dzenia, dobrymi pomocnicami dla buchaltera; żadnej osoby z tego towarzystwa nie trzymały się żadne głupstwa. Po śniadaniu pan młody zwrócił się do nich w następu- jących słowach: — Panie i panowie. Jestem Josiah Bounderby z Coke- town. Ponieważ uczyniliście mnie i mojej żonie zaszczyt pi- jąc za nasze zdrowie i szczęście, uważam, że muszę na to od- powiedzieć, chociaż znając mnie dobrze i wiedząc, kim jestem i jakie jest moje pochodzenie, nie będziecie oczeki- wali przemówień od człowieka, który widząc Słup, mówi: „to jest Słup", a widząc Pompę, mówi: „to jest Pompa" i nie nazwie nigdy Słupa Pompą ani Pompy Słupem, ani żadnego z tych przedmiotów wykałaczką. Jeśli chcecie dziś rano usłyszeć mowę, mój przyjaciel i teść, Tom Gradgrind, jest posłem do parlamentu, wiecie więc, gdzie jej szukać. Ja nie jestem człowiekiem, którego szukacie. Mimo to czuję się do pewnego stopnia dumnym, gdy patrzę dziś na zebranych wokół tego stołu i zastanawiam się, jak niewiele myślałem o poślubieniu córki Toma Gradgrinda, gdy byłem obdartym 137 uu.i.^Łiu.i.a.i^iLi, i\.Lm_y .u-igu.y nic iu^'1 auule twcuŁZ.^, uli ^ u a IM JJUU pompą i •to nie'częściej niż raz na dwa tygodnie: mam na- dzieję, że mi to' wybaczycie. A więc mam nadzieję, że podo- ba się wam moj'e poczucie niezależności, a jeśli nie, nic na to nie poradzę. Ja na p'rawdę czuję się niezależnym. A teraa oto, jak wspomniałem i wy także wspomnieliście o tym, po- ślubiłem dziś córkę Toma Gradgrinda. Jestem bardzo z tego zadowolony. Było to od dawna moim życzeniem. Obserwowa- łem jej wychowanie i wierzę, że jest mnie warta. Jednocześ- nie nie oszukując was — wierzę, że ja jestem jej wart. A więc dziękuję wam, w imieniu nas obojga, za okazaną nam życzli- wość; najlepszym zaś życzeniem, jakie mogę złożyć nieza- mężnej i nieżonatej części obecnego tu towarzystwa, jest: Mam nadzieję, że każdy kawaler znajdzie sobie taką dobrą żonę, jak ja. I mam nadzieję, że każda panna znajdzie sobie tak dobrego męża, jak moja żona. Wkrótce po tym przemówieniu, ponieważ udawali się w podróż poślubną do Lyonu, w tym celu, aby pan Boun- derby miał okazję zobaczyć, jak sobie radzą robotnicy w tych stronach i czy także chcą być karmieni ze złotych łyżek, młoda para udała się na kolej. Panna młoda, scho- dząc ze schodów, ubrana do podróży, spotkała czekającego na nią Toma — zaczerwienionego z nadmiaru uczuć, a mo- że z nadmiaru wina wypitego przy śniadaniu. — Jaka z ciebie porządna dziewczyna, jesteś pierwszo- rzędną siostrą, Lu! — szepnął Tom. Przytuliła się do niego, tak jak powinna była przytulić się do jakiejś znacznie lepszej osoby, i po raz pierwszy tego dnia utraciła na chwilę swoją pełną rezerwy postawę. — Stary Bounderby już prawie gotów — rzekł Tom. — Już czas! Żegnaj! Będę cię oczekiwał, gdy wrócisz. Słuchaj, kochana Lu! Zobaczysz, teraz będzie niesłychanie wesoło! ŻNIWO Rozdział I BILANS BANKOWY Słoneczny letni dzień. Czasem zdarza się to nawet w Uo- ketown. Oglądane z odległości przy takiej pogodzie Coketown spoczywało otoczone własną mgłą, która zdawała się nie przepuszczać promieni słonecznych. Wiadomo było, że to jest miasto, ponieważ ta ponura plama na horyzoncie mogła być tylko miastem. Plama z sadzy i dymu, raz ciągnącego się w tą, raz w inną stronę, to wzbijającego się w kopułę niebios, to pełzającego ciężko po ziemi, zależnie od tego, czy wiatr zrywał się, opadał, czy też zmieniał kierunek; gęsta bezkształtna masa, z błyskami świateł na skrzyżowaniach, które nie ukazywały niczego, oprócz zwartej ciemności: — Coketown z odległości dawało znać o sobie, chociaż nie moż- na było ujrzeć ani jednej jego cegły, i Dziwne, że w ogóle istniało. Było rujnowane tyle razy, że zdumiewające było, jak wytrzymało tyle wstrząsów. Z pewnością nie istniała nigdy tak delikatna porcelana jak ta, z której zrobieni byli fabrykanci z Coketown. Obchodź się z nimi jak najdelikatniej, a mimo to rozpadną się na ka- wałki z taką łatwością, iż mógłbyś podejrzewać, że byli uszkodzeni już uprzednio. Byli zrujnowani, gdy żądano od nich, aby posyłali prą- tające dzieci do szkół; byli zrujnowani, gdy wyznaczono 139 inspektorów, którzy by mieli wgląd do icli taoryK; Dyn zrujnowani, gdy ci inspektorzy wątpili, czy są oni całkiem •usprawiedliwieni, siekając ludzi swymi maszynami; byli zu-| pełnie wykończeni, jeśli nadmieniło się, że może nie zawsze muszą produkować aż tyle dymu. Poza złotą łyżką pana i Bounderby, na którą powoływanie się było ogólnie przyjęte w Coketown, była tu również bardzo popularna inna jeszcze fikcja. Przybierała ona formę pogróżki. Ilekroć jakiś fabry- kant z Goketown uważał, że jest źle traktowany — to znaczy ilekroć nie, pozostawiano go całkowicie samemu sobie i pro- ponowano pociągnąć do odpowiedzialności za skutki które- goś z jego czynów — wtedy zawsze występował on ze strasz- liwą pogróżką, że „raczej wrzuci swój majątek do Atlanty- ku". Kilkakrotnie doprowadziło to ministra spraw we- wnętrznych do śmiertelnego przerażenia. Obywatele Coketown byli wszakże dobrymi patriotami i jak dotąd nie wrzucali nigdy do morza swoich majątków, a wręcz przeciwnie — raczyli dbać o nie troskliwie. Kominy dymiły bez przerwy, fortuny rosły i mnożyły się. ^'W" ten letni dzień ulice były gorące i duszne, a słońce tak jasne, że przeświecało nawet poprzez ciężkie opary wiszące nad Coketown i nie można było w nie patrzeć. Palacze wy- szli z-niskich podziemnych pomieszczeń na podwórka fa- bryczne i obsiedli schodki, słupy i ogrodzenia, ocierając umorusane twarze i medytując nad w-ęglem. Całe miasto zdawało się smażyć w oleju. Duszący zapach gorącego oleju był wszędzie. Maszyny parowe błyszczały od oleju, ubrania robotników były nim poplamione, fabryki na wszystkich swoich piętrach ociekały olejem. Atmosfera tych czarodziej- skich pałaców była jak oddech samumu; a ich mieszkańcy marniejący z upału, pracowali ospale jak gdyby na pusty- ni. Ale żadna temperatura nie czyniła szalonych z melan- cholii słoni bardziej szalonymi lub bardziej normalnymi. Ich | ociężałe głowy podnosiły się i opadały w tym samym tempie przy upale czy przy zimnie, deszczu czy suszy, podczas '140 dobre,) CZy ZICJ puguuy. u.Li.d.s.uny ILI^U n.ii ^oii± ^u, x^L^^„. ł,ył dla Coketown namiastką cienia szumiących lasów, a za- miast lekkiego brzęczenia owadów mogło ono zaofiarować przez cały okrągły rok, od świtu w poniedziałek aż do wie- czora w sobotę, turkot walców i kół. Turkotały one sennie przez cały ten letni dzień, aż prze- chodnie, którzy mijali huczące ściany fabryk stawali się jeszcze bardziej śpiący i zgrzani. Zasłony od słońca i skra- planie wodą ochładzało trochę główne ulice i sklepy, ale , fabryki, podwórza i zaułki piekły się w silnym upale. Dalrij' na rzece, która była czarna i gęsta od farby, roili się chłop- cy z Coketown; — był to rzadki widok: — wiosłowali na jakiejś śmiesznej łodzi, która wlokąc się po wodzie zosta- wiała za sobą pienisty ślad, podczas gdy każde zanurzenie wiosła wzbudzało wstrętny zapach. Ale nawet i słońce, jak- kolwiek samo przez się dobroczynne, było dla Coketown gorsze niż ostry mróz i zaglądając do jego gęściej zaludnio- nych dzielnic, przynosiło więcej śmierci niż życia. Tak więc nawet oko Niebios staje się złym okiem, kiedy nieudolne, lub plugawe ręce wtrącą się pomiędzy nie a rze- czy, którym powinno błogosławić. Pani Sparsit siedziała w apartamencie w Banku, gdzie spędzała zwykle popołudnia, po cienistej stronie smażącej się ulicy. Godziny urzędowania były już skończone; i o tej porze dnia, w czasie upałów, zwykła była ozdabiać swą szlachetną powierzchownością salę posiedzeń zarządu, po- nad biurami. Jej własny prywatny salonik był o piętro wy- żej i zjawiała się przy oknie tego punktu obserwacyjnego każdego ranka, aby powitać przechodzącego przez ulicę pa- na Bounderby, współczującym skinieniem, odpowiednim dla ofiary. Był on już od roku żonaty, ale pani Sparsit ani na chwilę nie przestała darzyć go uczuciem zdecydowanej li- tości. Bank nie stanowił żadnego kontrastu ze zdrową mono- tonią miasta. Był to jeszcze jeden czerwony ceglany dom, m z czarnymi zewnętrznymi okiennicami, zielonymi wenętrz- nymi zasłonami, o czarnych drzwiach wejściowych ponad dwoma białymi schodkami, o mosiężnej tabliczce na drzwiach i mosiężnej klamce, — podobnej do kropki. Był on o jeden kaliber większy od domu pana Bounderby, tak jak inne domy były od jednego do sześciu kalibrów mniejsze; w każdym innym szczególe był on wykonany ściśle- według wzoru.s Pani Sparsit zdawała sobie sprawę z tego, że zjawiając się w wieczornej porze pomiędzy biurkami i -przyborami do pisania, udziela kobiecego, żeby już nie powiedzieć ary- stokratycznego, wdzięku lokalowi biurowemu. Siedząc ze swoją robótką lub przyborami do robienia siatki przy oknie, miała nie pozbawione zarozumiałości przeświadczenie, że przez swoją wielkoświatową postawę upiększa to miejsce o wyglądzie tak ordynarnym i urzędowym. Pod "wrażeniem tej swojej interesującej roli pani Sparsit uważała się, w pewnym stopniu za Dobrą Wróżkę Banku. Mieszkańcy; miasta, którzy przechodząc widzieli ją tutaj, uważali ją za, Bankowego Smoka trzymającego straż nad ukrytymi tu| skarbami. | Jakie to były skarby, pani Sparsit wiedziała o tymi również mało jak oni. Złote i srebrne monety, cenne papie- ry, sekrety, które gdyby zostały ujawnione przyniosłyby nieokreśloną zagładę jakimś nieokreślonym osobom (prze-; ważnie jednak ludziom, których nie lubiła), były głównymi| pozycjami w jej nieistniejącym katalogu tego skarbu. O ile' chodzi •> resztę, wiedziała, że po godzinach urzędowych ona króluje nad wszystkimi; biurowymi sprzętami i skarbcem, zamkniętym żelaznym pokojem o trzech zamkach, o drzwi którego portier opierał co noc swą głowę, leżąc na składa- nym łóżku, które znikało z pianiem kogutów. Nadto spra- wowała ona nadzór nad pewnymi sklepieniami w piwnicy, za- bezpieczonymi ostrymi sztachetami przed zetknięciem się l^ „ grai.wz.czym swJJanem, i nad szczątkami pracy bieżącego dnia, .składającymi 'się z kleksów atramentu, zużytych piór, resztek opłatków i świstków papieru podartego tak drobno, ze niczego ciekawego nie można było z nich wyczytać, gdy pani Sparsit próbowała to uczynić. Wreszcie była ona straż- nikiem nad małą zbrojownią, złożoną z kordelasów i kara- binów, umieszczonych w groźnym porządku ponad jednym z urzędowych kominków, i nad tym otoczonym ogólnym sza- cunkiem symbolem nieodłącznym od miejsca urzędowego, maia.oego pretensje do bogactwa — to jest nad rzędem kub- łów przeciwpożarowych — naczyń pomyślanych tak, aby nie przyniosły żadnego fizycznego pożytku przy żadnej okazji, ale wywierających, jak zauważono, duży wpływ moralny, dorównujący niemal sztabom złota, na większość patrzą- cych. Głucha posługaczka i woźny uzupełniali królestwo pani Sparsit. O głuchej posługaczce mówiono, że jest bogata; od lat. krążyła wśród niższych sfer Coketown gadka, że którejś nocy, po zamknięciu Banku zostanie ona zamordowana w celach rabunkowych. I rzeczywiście ogólnie uważano, że zasłużyła już sobie na to i dawno już powinno się to stać, ale ona utrzymywała się przy życiu i przy swojej posadzie ze źle widzianym uporem, który był powodem do wielkich niechęci i rozczarowań. Właśntie ustawiono herbatę pani Sparsit na wymyślnym małym stoliku, o trzech nóżkach na baczność, który po go- dzinach urzędowych pani Sparsit przemycała do towarzy- stwa surowego, obitego skórą, długiego konferencyjnego 'tołu, rozkraczającego się na środku pokoju. Woźny umieś- cił tacę z herbatą na stoliczku, pocierając, j'ak gdyby w for- mie hołdu, czoło palcami. — Dziękuję, Bitzer — rzekła pani Sparsit. — Dziękuję pani — odparł woźny. Był to ten sam Bitzer 1 tak samo mrugał oczyma, jak niegdyś gdy podawał defi- Illc,)? konia dziewczynce numer dwudziesty. ^ .— Wszystko zamKnięte, Dwm s — Wszystko zamknięte, proszę pani. — A jakie — rzekła pani Sparsit nalewając sobie her- batę — są dziś -wiadomości? Jest coś nowego? — A więc, proszę pani, nie mogę powiedzieć, abym sły- ,' szał coś ciekawego. Nasi ludzie, to banda, proszę pani, ale ;| nie ma żadnych nowin, niestety. ; — A cóż robią teraz ci niespokojni hultaje? — zapytała | pani Sparsit. ,' — Po prostu idą dalej iStarą drogą. Jednoczą się i zawią- zują koła, i zobowiązują się popierać jeden drugiego. — Bardzo należy żałować — powiedziała pani Sparsit; a surowość, z jaką przemawiała — uczyniła jej nos jeszcze bardziej rzymskim, a brwi jeszcze bardziej koriolaskimi — że zjednoczeni panowie pozwalają na takie klasowe kombi- nacje. " — Tak, proszę pani — rzekł Bitzer. — Ponieważ sami są zjednoczeni, powinni — każdy z osobna i wszyscy razem — przeciwstawiać się zatrudnia- niu każdego człowieka, który jest zjednoczony z kimś in- nym — rzekła pani Sparsit. — Zrobili to, proszę pani — odparł Bitzer — ale to się. raczej nie udało, proszę pani. — Nie udaję, że rozumiem te rzeczy — rzekła pani Spar- sit z godnością — ponieważ los umieścił mnie początkowo w zupełnie innej sferze; i pan Sparsit, jako Powler, był zn- ' pełnie odgrodzony od tych zagadnień. Wiem tylko jedno, że - ludzie ci musz być ujarzmieni i że najwyższa pora, aby to zrobiono, raz i na zawsze. — Tak, proszę pani — odparł Bitzer okazując wielki szacunek dla autorytetu pani Sparsit. Ponieważ była to pora, o której zwykle miał, poufną po- gawędkę z panią Sparsit i ponieważ poprzednio już uchwy- ciwszy jej wzrok wiedział, że chce go o coś zapytać, zaczął udawać, że porządkuje linijki, kałamarze \ tak dalej, pod- eza-s guy ta dama itończyła swoja, herbatę spoglądając przez otwarte okno na ulicę. .— Czy dzień był bardzo ruchliwy, Bitzer? — spytała pa- ni Sparsit. .— Nie bardzo, łaskawa pani. Przeciętny dzień. — Od <^asu do' czasu używał on wyrażenia „łaskawa pani" zamiast .pani" w dowód mimowolnego uznania dla osobistej godno- ści pani Sparsit i jej pretensji do szacunku. — Urzędnicy — rzekła pani Sparsit, uważnie strząsając niewidoczny okruch chleba 'z masłem z mitenki' na lewej dło- ni — są godni 'zaufania, punktualni i oczywiście pilni? — Tak, proszę pani, zupełnie nieźli, proszę pani. Z jed- nym jak zwykle wyjątkiem. Miał on w tej instytucji szanowny urząd generalnego szpiega i informatora, za którą to ochotniczą pracę otrzymał prezent na Boże Narodzenie jako dodatek do swojej tygo- dniowej pensji. Wyrósł on na niesłychanie ostrożnego, roz- ważnego młodego człowieka o otwartej głowie, który z pew- nością zajdzie w świecie wysoko. Umysł jego był tak dokład- nie uregulowany, że nie żywił on żadnych uczuć ani namięt- ności. Wszystkie jego czynności były rezultatem najlepsze- go i najchłodniejszego obliczenia; i nie bez przyczyny pani Sparsit zwykle mówiła o nim, że jest to młody człowiek o naji- bardziej trwałych zasadach, jakie kredykolwliek spotkała. Upewniwszy się po śmierci ojca, że jego matka miała prawo do osiedlenia się w Coketown, ten doskonały młody ekono- mista zapewnił jej to prawo, tak ściśle; stosując się do za- sady prawnej, że odtąd zamknięto ją w przytułku. Trzeba przyznać, że dawał jej pół funta herbaty rocznie, co było . dowodem 'słabości z jego strony: po pierwsze dlatego, po- nieważ wszystkie dary mają nieuniknioną tendencję dopro- wadzania do ubóstwa tego, kto je otrzymuje, a powtóre, po- nieważ jedyną rozsądną z jego 'strony transakcją, o ile cho- • ^i o ten towar, byłoby kupić go za najniższą eenę, jaką "rógł dać, i sprzedać za najwyższą, jaką mógł otrzymać; —• ^ężkie czasy — lo 145 bowiem jak to zostało jasno wykazane przez filozofów —- zawiera się w tym cały obowiązek człowieka — nie częsś obowiązków człowieka, lecz całość. — Zupełnie nieźle, proszę pani. Z jednym, jak zwykle., wyjątkiem. — Ach-h! — rzekła pani Sparsit potrząsając głową nad swą filiżanką herbaty i pociągając długi łyk. — Pan Tomasz, proszę pani. Bardzo wątpię w przy- szłość pana Tomasza, proszę pani, wcale mi się nie podoba- ją jego obyczaje.. — Bitzer —orzekła pani Sparsit' w bardzo' dobitny spo- sób — czy przypominasz sobie coś, co powiedziałam ci, o ile chodzi o imiona? — Przepraszam panią, proszę pani. Jest rzeczywiście- prawdą, że pani miała zastrzeżenia co do używania imion i rzeczywiście zawsze lepiej jest ich unikać. — Proszę pamiętać, że ja sprawuję tu nadzór — rzekła pani Sparsit swoim wyniosłym tonem. — Mam tu zaufane- stanowisko u pana Bounderby. Jakkolwiek zarówno pan Bounderby jak i ja uważaliśmy parę lat temu za niepraw- dopodobne, aby stał się on kiedyś moim pracodawcą, muszę- jednak patrzeć nań z tego punktu widzenia. Ze strony pana Bounderby spotkałam się z całkowitym uznaniem dla mojej- towarzyskiej pozycji iż takim uznaniem dla mego pochodze- nia, jakiego mogłam się spodziewać. Więcej nawet, znacznie więcej. Przeto będę skrupulatnie lojalną wobec mego zwierzchnika. I nie uważam, i nie będę uważała, i nie mogę uważać — rzekła pani Sparsit mając na podorędziu olbrzy- mi zapas honoru i moralności — że byłabym całkowicie lo- jalna, gdybym pozwalała pod tym dachem na wymienianie imion, które niestety — niestety — nie ma co do tego wątpli- wości — łączą się z jego nazwiskiem. Bitzer znów potarł czoło i raz jeszcze pro-sił o wybaczenie. 3 46 — Nie, Bitzer — ciągnęła pani. Sparsit — powiesz — pewna 'osoba, a ja cię wysłucham, powiesz — pan Tomasz — i będziesz musiał mi wybaczyć. — Z jednym tylko, jak zwykle, wyjątkiem — rzekł Bitzer próbując na nowo — pewnej osoby. — Ach-h! — Pani Sparsit powtórzyła swój okrzyk, po- ruszenie głowy nad filiżanką i długi łyk herbaty, i podjęła rozmowę w tym punkcie, w którym została ona przerwana. — Pewna osoba — rzekł Bitzer — nigdy nie była tym, czym powinna być, odkąd tylko przybyła do tego miejsca, On jest rozpustnym, ekstrawaganckim próżniakiem. On nie jest wart soli, którą zjada, proszę pani. I on nie zarobiłby na nią, gdyby nie miał w tym domu przyjaciela i krewnego, proszę pani. — Ach-h! — rzekła pani Sparsit, raz jeszcze ze smutkiem kiwając głową. — Mam tylko nadzieję, proszę pani — ciągnął dalej Bitzer — że ona nie będzie dostarczała mu środków na pro- wadzenie takiego trybu życia. W przeciwnym razie, proszę pani, wiemy, z czyjej kieszeni będą szły te pieniądze. —Ach-h! — westchnęła znów pani .Sparsit, jeszcze raz smutnie 'skinąwszy głową. ' — On jest godny pożałowania, proszę pani. Tą ostatnia osoba, którą miałem na myśli, jiest godna politowania, pro- szę pani — rzekł Bitzer. — Tak, Bitzer — rzekła pani Sparsit — zawsze litowa- łam się nad jego złudzeniami, zawsze. — Jeśli chodzi o pewną osobę, proszę pani — rzekł Bitzer zniżając głos i przysuwając się bliżej — to-on jest tak samo nieprzezorny, jak niektórzy ludzie w tym mieście. A pani wie, na czym polega ich brak przezorności, proszę, pani. Nikt nie może tego wiedzieć lepiej od osoby na pani stanowisku. — Dobrze by robili —'- odparła pani Sparsat — gdyby brali przykład z ciebie, Bitzer. io* 147 —Dziękuję pani. Ale ponieważ mówi pani o mnie, niech pani spojrzy na mnie, proszę pani. Ja już odłożyłem sobie trochę, proszę pani. Ten dodatek, który otrzymuję na Boże Narodzenie', proszę pani: nigdy go nie ruszam. Ja nawet nie wydaję całej mojej pensji, mimo że nie jest ona wysoka, pro- szę panii. Dlaczego oni nie mogą robić tak jak ja, proszę pa- ni? Co może robić jedna osoba, może. i inna. To było znów jedną z fikcji Coketown. Każdy kapitali- sta tutaj, który zrobił sześćdziesiąt tysięcy funtów z sześciu pensów, zawsze wyrażał zdziwienie, dlaczego każdy z sześć- dziesięciu tysięcy najbliższych robotników nie zrobił sześć- dziesięciu tysięcy funtów z sześciu, pensów i w mniejszym lub większym stopniu obwiniał każdego z nich za to, że nie dokonał tego małego osiągnięcia. — A jeśli chodzi o to, że chcą odpoczynku — rzekł Bitzer — to jest to głupota i bzdura. Ja nie chcę wakacji. Nigdy nie chciałem i nie będę chciał, nie lubię ich. Jeśli cho- dzi o ich łączenie się razem, jest wśród nich wielu takich, ni® wątpię, którzy śledząc i donosząc na drugich, mogliby zarobić coś tam od czasu do czasu, czy w pieniądzach, czy w życzliwości, i polepszyć sobie byt. No więc dlaczego tego nie robią, proszę pani? Nad tym przede wszystkim powinna &ię zastanowić rozsądna istota i to jest przecież to, czego udają, że chcą. — Udają rzeczywiście! — rzekła pani Sparsit. — Ciągle słyszymy, proszę pani, aż do znudzenia powta- rzane ich troski o żony i rodziny — rzekł Bitzer. — Proszę, niech pani spojrzy i.'a mnie. Ja nie chcę żony ani- rodziny. Dlaczego oni mają tego chcieć'? — Ponieważ nie są przezorni — rzekła pani Sparsit. — Tak, proszę pani — odparł Bitzer — o to właśnie chodzi. Gdyby bardziej byli przezorni i mniej przewrotni, proszę pani, cóż by zrobili]? Powiedzieliby: „Gdy moja czap- ka przykrywa całą moją rodzinę" lub jeśli chodzi o kobietę, jak to się może wydarzyć, proszę pani — „gdy mój kape- 148 tusz przykrywa całą rodzinę, mam tylko jedną osobę do wyżywienia i to jest osoba, którą najbardziej lubię karmić". — Z pewnością — zgodziła się pani Sparsit jedząc grzankę. — Dziękuję pani — rzekł Bitzer, znów pocierając czoło w podzięce za przywilej prowadzenia z panią Sparsit kształ- cącej konwersacji.-— Czy chciałaby pani jeszcze trochę go- rącej wody, proszę pani, czy też może mógłbym służyć pani czymś innym? — Tymczasem nie', Bitzer. — Dziękuję, proszę pani. Nie chciałbym przeszkadzać pani podczas posiłków, a szczególnie podczas herbaty, po- nieważ znam pani upodobania — rzekł Bitzer wyciągając trochę szyję, tak aby ujrzeć ulicę z miejsca, w którym stał— ale jakiś pan patrzył tu przez chwilę, a teraz przeszedł przez ulicę, jakby chciał zastukać. Otóż i stuka, proszę pani, na pewno. Podszedł do okna, wyjrzał i, cofnąwszy znów głowę, po- twierdził. — Tak, proszę pani. Czy pani życzy sobie, żeby wpuścić tego pana. — Nie wiem, kto to może być — rzekła pani Sparsit ocie- rając usta i poprawiając mitenki. — Ktoś obcy, proszę pani, oczywiście. — Ni"e wiem, czego może chcieć ktoś obcy od Banku, chyba, że przychodzi z interesem, na którego załatwienie jest oczywiście za późno — rzekła pani Sparsit — ale mam poruczoną sobie przez pana Bounderby opieką nad tą insty- tucją i nigdy nie uchylam się od moich obowiązków. Jeśli zobaczenie się z nim należy do obowiązków, które na siebie wzięłam, zobaczę się z nim. Zorientuj się w tym sam, Bitzer. Tu gość, nieświadom zupełnie wspaniałomyślnych słów pani Sparsit, powtórzył swoje stukanie tak głośno, że por- tier pośpieszył na dół, aby otworzyć drzwi, podczas gdy pa- ni Sparsit przezornie ukryła swój mały stolik ze wszyst- kimi przyborami do herbaty, w szafie i wycofała się na g-ó- 149 rę, aby móc zjawić się, gdy' zajdzie tego potrzeba, z -większa, godnością. — Jeśli pani pozwoli, proszę pani, ten pan chciałby wi- dzieć się z panią, — rzekł Bitzer z okiem, przy dziurce od klucza. Wobec tego pani Sparsit, która wykorzystała ten czas na poprawianie czepka, zniosła znów na dół swoje kla- syczne rysy i weszła do sali konferencyjnej jął? matrona rzymska, opuszczająca mury miasta, aby pertraktować z oblegającym je generałem. Gość, kitóry podszedł do okna i zajął się w tym czasie bez- troskim wyglądaniem na ulicę, był tak niewzruszony tym wspaniałym wejściem, jak tylko jest to w granicach ludzkich możliwości. Stał gwiżdżąc sobie z. całym możliwym do' wy- obrażenia spokojem, ciągle jeszcze w kapeluszu, w pozie zu- pełnego wyczerpania, częściowo wywołanego upałem, a częściowo jego nadmierną ogładą towarzyską. Bo, można to było stwierdzić jednym rzutem oka, był to prawdziwy gentleman według modelu owych czasów; oględny we wszy- stkim i nie darzący niczego większą wiarą niż sam Lucyper. — Zdaje mi się — rzekła pani Sparsit —: że pan chciał zobaczyć się ze mną. — Bardzo przepraszam — rzekł obracając się i zdejmu- jąc kapelusz — proszę mi wybaczyć. „Hm! — pomyślała pani Sparsit składając' pełen godnoś- ci ukłon. — Trzydzieści pięć lat, przystojny, dobra figura, dobre zęby, dobry głos, dobre wychowanie; dobrze ubrany, ciemne włosy, śmiałe oczy". Wszystko to pani Sparsit za- uważyła na swój kobiecy sposób jak Sułtan, który zanurzył głowę w kuble z wodą — po prosta pochylając się w ukłonie i wyprostowując znowu. — Proszę, niech pan spocznie, sir — rzekła. — Dziękuję. Pani pozwoli. — Ustawił krzesło dla n^ej, ale sam stał nadal, oparty niedbale o stół. — Zostawiłem. swego służącego na stacji, aby pilnował bagaży — a sam po- szedłem na przechadzkę, by się trochę rozejrzeć. Niesłycha- 150 ŁŁ-.^ uz^w.iio .lu^dJscie. \J'ŁJ pozwoli pani, że zapytam, czy jest ono zawsze tak czarne jak dzisiaj ? , — Zwykle jeszcze czarniejsze — odparła pani Sparsit TV swój bezkompromisowy sposób. — Czyż to możliwe! Proszę mi wybaczyć, pani .nie po- chodzi stąd, jak sądzę? — Nie, sir — odparła pani Sparsit — było moim dobrym <»zy złym losem, jak kto chce, że — zanim owdowiałam — obracałam się w zupełnie innej sferze. Mój mąż był Powle- rem. — Doprawdy, przepraszam panią! — rzekł nieznajo- my — Był — 1 Pani Sparsit powtórzyła: — Powlerem. — Rodzina Pow- lerów — rzekł nieznajomy zastanowiwszy się przez parę mi- nut. Pani Sparsit potwierdziła. Nieznajomy wydawał się je- szcze trochę bardziej zmęczony niż przedtem. — Musi pani nudzić się tu bardzo? — był to wniosek, który wyciągnął z otrzymanej informacji. — Jestem 'sługą okoliczności, w — powiedziała pani Sparsit — i dawno już przystosowałam się do sił rządzących moim życiem. — Bardzo filozoficznie — odparł nieznajomy — i bar- dzo to przykładne i godne pochwały, i... —-wydało mu się, że nie warto kończyć zdania więc ze znudzeniem zajął się &woim łańcuszkiem od zegarka. — Czy mogę zapytać się, sir'— rzekła pani Sparsit — -czemu zawdzięczam zaszczyt... — Oczywiście — rzekł nieznajomy — Bardzo jestem zo- bowiązany, że pani mi przypomniała. Jestem posiadaczem listu przedstawiającego mnie panu Bounderby, bankierowi. Spacerując po tym niesłychanie czarnym mieście, podczas gdy szykowano w hotelu obiad, zapytałem jegomościa, któ- rego spotkałem, jednego z robotników, który wyglądał jak- by wziął prysznic z czegoś pierzastego, co jak przypuszczam, jest siurowoem... 151 Pani Sparsit skłoniła głowę. — Surowcem — otóż spytałem, go, gdzie może mieszkać pan Bounderby, bankier? Na co, zmylony niewątpliwie sło- wem bankier, człowiek ten- skierował mnie do Banku. Pod- czas gdy faktem jest, jak mi się wydaje, że pan Bounderby,, bankier, nie mieszka w gmachu, w którym mam zaszczyt udzielić tego wyjaśnienia. Nie, sir — odparła pani Sparsit - - Nie mieszka. — Dziękuję. Nie miałem zamiaru oddawać mego listu w obecnej chwili ani nie mam go również teraz. Ale space- • rując w tej dzielnicy dla zabicia czasu, zauważyłem szczęś- liwym przypadkiem w oknie Banku — wskazał na nie omdle- wającym ruchem ręki i skłonił się lekko — damę o dystyn- gowanej i miłej powierzchowności, uważałem więc, że nie mogę postąpić lepiej niż pozwolić sobie na zapytanie tej da- my, gdzie pan Bounderby, bankier, istotnie mieszka. Co ni- niejszym, z wszystkimi należnymi przeprosinami, pozwalam sobie uczynić. Jego niedbały sposób bycia został w mniemaniu pani Sparsit dostatecznie zrównoważony zręczną, galanifcerią, z. jar ką składał hołd również i jej. Na przykład w tej chwili sie- dział prawie na stole, a jednocześnie pochylał się nad nią, niedbale, jakby uznawał pewien urok, który czynił ją cza- rującą — na swój sposób. — Banki, jak wiem, są zawsze podejrzliwe i oficjalnie muszą być takimi — powiedział nieznajomy, a jego sposób^ mówienia, niezwykle miły przez swoją łatwość i lekkość, su- gerował, że sprawa, o której mówił, wydawała się bardziej rozsądną i wesołą, niż nią była w rzeczywistości — było to może błyskotliwą wskazówką założyciela tej licznej sekty, której członkiem musiał być ten człowiek — zauważę przeto, że mój list •— oto on — jest od posła z tej miejscowości — Gradgrinda — którego znałem przyjemność poznać w Lon- dynie. 152 —i. iŁLn. KJJJO.J.O.H, fJuŁiiia-La, JJiBiiiu, iB L w leruziiia, ze powoływanie się było zupełnie zbyteczne, i podała adres pana Bounderby ze wszystkimi potrzebnymi wskazówkami na dodatek. — Tysiączne dzięki — rzekł nieznajomy — oczywiście zna pani dobrze pana bankiera? — Tak, panie — odparła pani Sparsit. — Będąc za-leżną. od niego, w mojej sytuacji, znam go od dziesięciu lat. — Prawie wieczność! Zdaje się, ż'e ożenił się z: córką Gradgrinda? — Tak — rzekła pani Sparsit zaciskając nagle usta — miał ten zaszczyt. — Pani ta jest prawie filozofem, jak mi mówiono? — Rzeczywiście, sir? — rzekła pani Sparsit — czyżby? — Proszę wybaczyć mi niestosowną ciekawość — ciąg- nął dalej nieznajomy trzepocząc dłońmi ponad brwiami pa- ni Sparsit w błagalny sposób — ale zna pani tę rodzinę i zna pani świat. Ja mam poznać tę rodzinę i mogę mieć z nią wiele do czynienia. Czy ta pani jest bardzo przerażająca? Jej ojciec stwarza jej opinię osoby o tak niesłychanie moc- nej głowie, że odczuwam palące pragnienie, aby ją poznać. Czy ona jest absolutnie niedostępna? Odpychająco i za- dziwiająco mądra? Domyślam się z pani znaczącego uśmie- chu, że pani tak nie sądzi. Wylała pani balsam na moją stra- pioną duszę. A teraz jeśli chodzi o wiek: Czterdzieści! Trzy- dzieści pięć ? Pani Sparsit po prostu roześmiała się.— Dziecko — po- wiedziała. — Nie miała dwudziestu lat, gdy wyszła za mąż. — Daję pani słowo honoru, pani Powler — odparł nie- znajomy odsuwając się od stołu — że nigdy w życiu nie by- łem tak zdumiony. . -To rzeczywiście zdawało się robić na nim piorunujące wrażenie, większe od czegokolwiek. Patrzył na swoją infor- matorkę przez ćwierć minuty i przez cały ten czas zdawał się być zdumiony. — Zapewniam panią, pani Powler — rzekł potem, bardzo wyczerpany — że ojciec jej przygotował mnie 153 ^ •na ponurą, i kamienną, dojrzałość. Jestem pani. zobowiązany, przede wszystkim, za wyprowadzenie mnie z tak absurdal- nego błędu. Proszę wybaczyć mi moje najście. Dziękuję bar- dzo. Do widzenia! Kłaniając się wyszedł, a pani Sparsit, ukrywszy się za portiera, patrzyła, jak się. oddalał, idąc po cienistej stronie •ulicy, jak to czyniło całe miasto. — Co myślisz o tym panu, Bitzer'? — zapytała portierą, gdy przyszedł, ażeby zabrać nakrycie od herbaty. — Wydaje dużo pieniędzy na swoje ubranie, proszę pani. — Trzeba, przyznać — rzekła pani Sparsit — że jest ono "bardzo gustowne. — Tak, proszę pani — odparł Bitzer — jest warte tych pieniędzy. — Poza tym, proszę pani — ciągnął Bitzer wycierając • stół — wydaje mi się, że on grywa w karty. —• Gra w karty jest zajęciem niemoralnym — odpowie- działa pani Sparsit. — To jest śmieszne, proszę pani — powiedział Bitzer — ponieważ szansę są przeciw graczom. Czy to upał przeszkodził pani Sparsit w pracy, czy po —prostu była już zmęczona, w każdym razie nie pracowała .już tej nocy. Siedziała przy oknie, gdy 'słońce zaczęło zni- kać za dymami, siedziała przy oknie, gdy dymy płonęły czer- ' wono, gdy kolor spłynął z nich, a ciemność zdawała się pod- . nosić powoli z ziemi i pełznąć wzwyż, wzwyż ku szczytom domów, ku wieży kościelnej^ wierzchołkom, kominów, w gó- rę do niebios. Nie zapaliwszy świecy pani Sparsit siedziała przy oknie, z rękoma przed sobą, nie zwracając prawie uwa- gi na odgłosy wieczoru, nawoływanie chłopców, szczekanie psów, turkot kół, kroki i głosy pasażerów, głośne nawoły- wania na ulicy, na stukot drewniaków o zwykłej porze, gdy robotnicy przechodzili pod jej oknami, na hałas zamykanych oMeamic sklepowych. Dopiero kiedy portier oznajmił, że przygotował już dlar niej móżdżek cielęcy, pani Sparsit 154 ocknęła się z zadumy, wstała i zaniosła swoje gęste, czarne larwi — przez ten czaiS tak już zmarszczone od rozmyślań, że wyglądały, jak gdyby trzeba je było odprasować — na górę. — Oh, ty głupcze! — rzekła pani Sparsit siedząc samot- nie przy kolacji. Nie powiedziała kogo ma na myśli, ale trudno sądzić, żeby mogła mieć na myśli cielęcy móżdżek. Rozdział II- PAN JAMES HARTHOUSE Partia Gradgrinda szukała ludzi, którzy pomogliby jej podcinać gardła Gracjom. Rozpoczęli oni werbuniefe i gdzież mogli spodziewać się, że znajdą więcej rekrutów niż wśród wielkich panów, którzy stwierdziwszy, że wszystko jest nic niewarte, byli jednakowo gotowi na wszystko? Co więcej, zdrowe duchy, które osiągnęły te najwyższe szczyty, cieszyły się uznaniem wielu ludzi pokroju Grad- grinda. Lubili oni wielkich panów; udawali, że nie, ale lubi- li ich. Męczyli się naśladując ich, mówiąc ziewali tak jak oni; z miną pełną zwątpienia raczyli swoich zwolenników małymi stęchłymi porcjami ekonomii politycznej. Wśród wielkich panów, luźno tylko-związanych ze szko- łą Gradgrinda, był jeden, z dobrej rodziny i o jeszcze lepszej powierzchowności, który z wielkim dowcipem, co bardzo ko- rzystnie wpłynęło na Izbę Gmin, uraczył Ją swoim (jak również zarządu dyrekcji) poglądem na wypadek kolejowy, w którym to najbardziej uważni urzędnicy, jakich znano, zatrudnieni przez najbardziej liberalnych pracodawców, o jakich słyszano, przy pomocy najlepszych mechanicznych wynalazków, jakich kiedykolwiek dokonano, pełniący swe funkcje na najlepszej linii kolejowej, jaką kiedykolwiek zbudowano, doprowadzili do "śmierci pięciu ludzi i poranie'- .156 -_^_-^^-^. ^...^^^, JJ^^CŁI jJmJyauLCt,., UWŁ KLOregO dOS.KO- nałość całego systemu byłaby stanowczo niekompletna. Po- między zabitymi była również krowa, a wśród r^rzuconych bezpańskich przedmiotów — wdowi czepek. I czcigodny po- seł tak ubawił Izbę (która miała subtelne poczucie humoru) ubierając krowę w czepek, że Izba niecierpliwiła się na każ- dą poważną wzmiankę o dochodzeniu i zakończyła sprawę kolei wśród Okrzyków i Śmiechu. Gentleman ten miał młodszego brata, o jeszcze bardziej dystyngowanej powierzchowności, który zakosztował życia jako kornet dragonów i uznał, że to jest nudne; potem uży- wał życia w orszaku jednego z angielskich ministrów za gra- nicą i uznał, że to jest nudne; potem przeniósł się do Jero- zolimy i tam się również nudził; następnie podróżował jach- tem dookoła świata i nudził się wszędzie. Pewnego dnia nasz czcigodny i dowcipny poseł rzekł mu z braterską życz- liwością: — Jem, istnieją wspaniałe możliwości u tych ludzi twardych Faktów i potrzebują oni pomocników. Dziwię się, że nie bierzesz się za statystykę. Jem, niemal zachwycony . nowością tego pomysłu i niesłychanie spragniony odmiany (gotówki) gotów był „wziąć się" równie dobrze za statysty- kę jak i za cokolwiek. A więc „wziął się". Przestudiował je- dną czy dwie niebieskie książki, a jego brat rozpowiadał o tym wśród ludzi twardych Faktów i mówił: — Jeśli po- trzebujecie na jakiekolwiek stanowisko przystojnego indy- widuum, które może wygłosić wam diabelnie dobrą mowę, przypatrzcie się memu bratu, Jemowi, bo to jest człowiek dla was. — Po paru próbach na rozmaitych publicznych ze- braniach, pan Gradgrind wraz z całą radą politycznych mędrców wyrazili się z uznaniem o Jemie i postanowiono wysłać go do Ooketown, aby dał się poznać w mieście i w oko- licy. Stąd list, który ostatniej nocy Jem pokazał pani Spar- &it, a który opatrzony napisem „Josiah Bousderby esq. Ban- ki'eir,x0oiketowii. List polecający Jamesa Harthousa esq. To- masz Gradgrind", miał teraz pan Bounderby w ręku. 156 W godzinę po otrzymaniu tej wiadomości i biletu pa-na James Harthouse'a, pan Bounderby włożył kapelusz i udał się do hotelu. Zastał tam pana Jamesa Harthouse'a, wyglą- dającego przez okno w usposobieniu tak smutnym, że był on prawie zdecydowany „chwycić się" za coś innego. — Nazwisko moje — rzekł jego gość — jest Josiah Boun- derby z Coketown. Pan James Hartłróuse był niezmiernie szczęśliwy (cho- ciaż wcale na to nie wyglądał), że ma tę dawno oczekiwaną przyjemność. — Coketown, sir — rzekł pan Bounderby stanowczo, za- siadając na krześle — nie jieist takim miejscem, do jakich pan. przywykł. Przeto jeśli pan pozwoli — a raczej czy pan po- | zwoli, czy nie, bo ja jestem prosty człowiek — przede wszyst- j kim opowiem panu o Coketown. | Pan Harthouse był tym zachwycony. | — Niech pan nie będzie tego zbyt pewien — rzekł Boun- | derby. — Ja tego nie obiecuję. Po pierwsze widzi pan nasz j dym. To jest dla nas mięso i napój. To jest najzdrowsza rzecz | na świecie, pod każdym względem, a szczególnie dla płuc. | Jeśli pan jeist jednym z tych, którzy chcą, abyśmy ten dym | jakoś niszczyli, to jd jestem innego zdania. Nie będziemy jzużywać naszych kotłów prędzej niż zużywamy je teraz, mi- (mo wszystkich bzdurnych opinii wygłaszanych-w Wielkiej Brytanii i Irlandii. „Chwytając się" jak najgorliwiej, pan Harthouse zawtó- rował: — panie Bounderby, zapewniam pana, że jestem cał- kowicie pańskiego /dania. Z przekonania. — Miło mi to usłyszeć — rzekł Bounderby. — A teraz, słyszał pan bez wątpienia wiele o pracy w naszych fabry- kach. Słyszał pan? Doskonale. Ja przedstawię panu Fakty. Jest to najprzyjemniejsza praca, jaka jest, najlżejsza praca, jaka jest, i najlepiej płatna praca, jaka jest. Co więcej, nie możemy już bardziej udoskonalić naszych fabryk, chyba że 357 położylibyśmy tureckie dywany na pocuogacu. ^w urn^J zamiaru tego robić. — Panie Bounderby, zupełnie słusznie. — W 'końcu — rzekł pan Bounderby — co się tyczy na- szych robotników. Nie mawtym_mieście, mój panie, ani je^ ' dnego rob'otnika^_czyto będzie mężczyzna, 'kobieta czy dziec- Jko, który by nie miał 3e<3nego~"Distetec'zil©go celu wryciu. A ten cel: byó karmionym żółwiową zupa, i dziczyzna., ze zło- tej łyżki, Jeśli o to chodzi, nie będą oni na pewno — żaden z nich — karmieni zupą żółwiowa, i dziczyzna, ze złotej łyżki, Teraz ma pan już to miasto. Pan Harthouse uznał, że jest w najwyższym stopniu po- uczony i pokrzepiony tym skondensowanym streszczeniem całego zagadnienia Coketown. — Cóż, widzi pan — odparł pan Bounderby — staram . się zawsze porozumieć z człowiekieirn, a szczególnie z osobą oficjalną, kiedy zawieram z nią znajomość. To odpowiada memu usposobieniu. Mam jeszcze tylko jedną rzecz do zako- munikowania panu, panie Harthouse, zanim zapewnię pana,. z jaką przyjemnością zastosuję się, w miarę swoich małych możliwości', do życzeń przekazanych mi w liście przedstawia- jącym pana przez mego przyjaciela, Toma Gradgrinda. Pan jest człowiekiem z dobrej rodziny. Ja jestem człowiekiem pochodzącym z najgorszych nizin i byłem kiedyś czymś po- średnim pomiędzy szmatą, ścierką i gałganem. Jeśli cokolwiek mogło pobudzić zainteresowanie Jema panem Bounderby, to ta właśnie okoliczność. W każdym ra- zie tak mu oświadczył. — A więc — rzekł Bounderby — podajmy sobie ręce jak równy z równym. Mówię jak równy z równym, bo pomi- mo, że wiem, kim jestem, i znam głębokość rynsztoka, z któ- rego się dźwignąłem, lepiej niż ktokolwiek inny, jestem tak samo dumny jak pan. Tak 'samo dumny .jak pan. A teraz za- pewniwszy sobi'ei moją niezależność we właściwy sobie spo- 158 razić nadzieję, że doskonale. Pan Harthouse dał mu do zrozumienia, gdy ściskali so- bie dłonie, ae' czuye się znacznie lepiej, dzięki zbawiennemu! powietrzu Coketown. Pan Bounderby przyjął tę odpowiedź z zadowoleniem. — Może pan wie — rzekł — a może nie wie, że ja ożeni- łem się z córką Toma Gradgrinda. Jeśli nie ma pan nic lep- szego do roboty, niż przejść się ze mną, miło mi będzie przedstawić pana córce Toma Gradgrinda. — Panie Bounderby — rzekł Jem — pan uprzedza moje najgorętsze życzenia. "Wyszli więc bez dalszej pogawędki i pan Bounderby po- prowadził nowego znajomego, który tak bardzo różnił się od niego, do prywatnego budynku z czerwonej cegły, z czarny- mi okiennicami, z zielonymi zasłonami wewnątrz, o czarnych drzwiach wejściowych ponad dwoma białymi stopniami. W salonie tego domu wyszła na ich spotkanie najbardziej godna uwagi młoda niewiasta, jaką pan Harthouse kiedy- kolwiek widział. Była ona tak opanowana, a jednak tak o nic nie dbająca, tak pełna rezerwy, a jednak tak czujna, tak zimna i tak dumna, a jednak ujawniająca taką wrażli- wość i zawstydzenie z powodu pyszałkowatej pokory swe- go męża: za każdym nowym jej przejawem wzdrygała się,. jakby to był cios lub uderzenie; obserwowanie jej stanowiło dla niego zupełnie nowe przeżycie. Jej twarz była nie mniej, godna uwagi niż jej sposób bycia. Miała rysy bardzo pięk- ne; al'ei naturalny ich wyraz, był tak ukryty, że zdawało silę niemożliwym odgadnąć, co właściwile Ikrygą,. Była niesły- • chanie obojętna, doskonale pewna siebie, nigdy nie zakłopo- taną, a jednak nigdy nie swobodna i podczas gdy postać jej dotrzymywała im towarzystwa, myśl najwyraźniej błądziła gdzieś indziej; — nie miało celu „chwytać się" za zrozumie- nie tej dziewczyny, bo udaremniała ona wszelką przenikli- wość. 159 Po obejrzeniu pani tego domu gość zaczął się przygią- j; dać samemu domostwu. K W pokoju nie było żadnego śladu kobiecej ręki. Żadnej !•: małej wdzięcznej ozdoby, żadnego fantazyjnego pomysłu, ,1 choćby •'mało ważnego, który by mówił o jej' obecności. Ponu- '| ry i niewygodny, na pokaz i ze złym smakiem urządzony, i pokój ten patrzył na swoich obecnych mieszkańców, niezła- godzony i nieozdobiony najmniejszym nawet śladem kobie- cej ręki. Tak jak pan Bounderby stanął pośród swoich do- mowych bóstw, tak samo te nieubłagane bogi zajmowały swe miejsca wokół pana Bounderby; obie strony warte by- ły siebie nawzajem i dobrze' do siebie dobrane. — To, sir — rzekł Bounderby — jest moja żona, pa- ni Bounderby, najstarsza córka. Toma Gradgrinda. Lu, pan Jameis Harthouse. Pan Harthouse, jest przyjacielem twoje- go ojca. Jeśli w niedługim czasie nie stanie się kolegą To- ma Gradgrinda, sądzę, że w każdym razie usłyszymy o nim w związku'z jednym z naszych sąsiednich miast. Widzi pan, panie Harthouse, że moja żona jest młodsza ode mnie. Nie wiem, co ona zobaczyła we mnie, ale jak przypuszczam, zo- baczyła coś, bo inaczeji nie wyszłaby za mnie. Posiada ona masę kosztownej wiedzy, sir, politycznej i innej. Jeśli pan chce nauczyć się czegoś, trudno byłoby mi polecić panu lep- szego doradcę od Lu Bounderby. N5ie można było polecić panu Harthouse lepszego dorad- cy, od którego mógłby się więcej nauczyć. — No, no! — rzekł gospodarz — jeśli pan należy do tych, co mówią komplementy, będzie pan dobrze tu widziany, po- nieważ nie spotka się pan tu z współzawodnictwem. Ja sam nigdy nie uczyłem się komplementów ani nie udaję, że ro- zumiem się na tej sztuce. Faktycznie, pogardzam nimi. Ale pańskie wychowanie było inne niż moje; moje było dobre, na Boga! Pan jest gentlemanem, ja zaś nie udaję, że nim je- stem. Ja jestem Josiah Bounderby z Coketown i to mi wy- Btarcza. Jednak mimo że ja nie ulegam urokowi manier i po- 160 szans co ja -— pan może nazwać je brakami, a ja nazywam szansami — tak więc, śmiem 'sądzić, nie zmarnuje pan tu swoich talentów. —'Pan Bounderby — rzekł Jem obracając się z uśmie- ohem do Luizy — jest 'szlachetną istotą znajdującą się we: względnie naturalnym stanie, zupełnie wolną od jarzma, -w które wprzągnięty jest taki pełen konwenansów najem- nik jak ja. — Widzę, że pan bardzo szanuje pana Bounderby — od- parła ona cicho. — To naturalne z pana strony. Mimo że widział kawał świata, taka replika zaskoczyła go i pomyślał: — Jak mam to przyjąć'? - — Jak wnioskuję z tego, co powiedział pan Bounderby,' •chce się pan poświęcić służbie dla swego kraju. Zdecydował się pan — rzekła Luiza ciągle jeszcze stojąc przed nim w tq .gamej postawie, w jakiej zatrzymała się wszedłszy tu, wbre\v .•swemu zwykłemu opanowaniu najwidoczniej bardzo zmie- szana — pokazać narodowi wyjście z wszystkich jego trud- ności. — Pani Bounderby — odparł śmiejąc się — daję słowo honoru, że nie. Nie będę tego udawał przed panią. Widzia- łem trochę świata: tu i tam, w górze i na dole! Przekonałem się podobnie zresztą jak inni ludzie, że to wszystko jest bez yartości. Tylko że' niektórzy przyznają się do tego, a in- ni nie; ja podzielam poglądy pani szanownego ojca ^~ prawdopodobnie dlatego, że nie przedstawiono mi innych. poglądów do wyboru i mogę równie dobrze popierać te po- glądy jak każde inne. — Ozy nie ma pan własnych? — zapytała Luiza. — Nie.pozostało mi nawet najlżejsze do nich upodoba- nie. Zapewniam panią, że ja nie przywiązuję najmniejszej wagi do żadnych poglądów. Rezultatem najrozmaitszych gatunków nudy, przez które przeszedłem, jest przekonanie {jeśli przekonanie nie jest zbyt silnym słowem dla uczucia,. Ciężkie czasy — 11 161 y jakie żywię), że "każda grupa idei może zrobić tyle samo do- brego i tyle samo złego, co każda inna. Jest angielska rodzi- na mająca w herbie czaruj.ącą włoską maksymę. „CoJna-bye^- to będzie". Oto jest jedyna prawda! To obłudne udawanie uczciwości przy popełnianiu nie- uczciwości — występek tak śmiertelnie niebezpieczny i za- razem tak pospolity, zdawało isię, jak zauważył, usposobić^ ja, dla niego trochę przychylniej. Wykorzystał tę okazję,. mówiąc swoim najmilszym tonem; tonem, któremu mogła. nadawać tak wiele lub tak mało znaczenia, jak tylko sami. zechciała: — Strona, która może dowieść wszystkiego za po- mocą jednostek, dziesiątek, setek i tysięcy, wydała mi się, pani Bounderby, najbardziej pociągającą i ofiarowująca człowiekowi najlepszą szansę. Jestem tak do ni-ej przywlią- zany, jak gdybym w nią wierzył. Jestem gotów poświęcić się- dla niej do takich samych granic, jak gdybym w nią, wierzył, • I cóż więcej mógłbym zrobić, gdybym doprawdy w nią wierzył! — Jest pan bardzo dziwnym politykiem — rzekła Luiza. — Przepraszam, nie poczuwam się nawet do tej zalety.. My jesteśmy największą partią w państwie; przekonałaby się pani o tym, pani Bounderby, gdybyśmy wyszli wszyscy z szeregów naszych przybranych partii i ukazali się w zwar- tej masie. Tu pan Bounderby, któremu groziło niebezpieczeństwo,, że pęknie w milczeniu, przerwał im rozmowę, występując- z projektem przesunięcia obiadu do godziny wpół do siód- mej, żeby pan James Harthouse mógł przez ten czas złożyć z nim razem szereg wizyt u znakomitych wyborców — oby- wateli Coketown i okolicy. Złożono szereg wizyt i pan Ja- mes Harthouse, dyskretnie używając wiedzy nabytej z nie- bieskich książek, wyszedł z nich zwycięsko, chociaż wybit- nie znudzony. "Wieczorem zastał stół nakryty na cztery osoby, chociaK zasiadło ich tylko troje. Była to dla pana Bounderby sto- 162 szonego węgorza, którą kupił na ulicy mając osiem lat, jak również podłej wody, specjalnie używanej do polewa.nia ulic, którą popił wtedy tę ucztę. W podobny sposób zab-i- wiał swoich gości podczas jedzenia zupy i ryby obliczenia- mi, że on (Bounderby) zjadł w swojej młodości co najmniej trzy konie pod postacią parówek i kiełbas. Wypowiedzi te Jem z całym spokojem przyjmował rzucanym od czasu do czasu okrzykiem: „czarujące"; skłoniłyby go one prawdo- podobnie do tego, aby „chwycić się" za Jerozolimę zara-'; następnego ranka, gdyby go mniej zainteresowała Luiza. — Czy nie istnieje nic — rozmyślał, patrząc na nią, sie- dzącą u szczytu stołu, gdzie jej dziewczęca postać, mała i drobna, ale bardzo wdzięczna, wyglądała jednocześnie i ła- dnie, i nie na miejscu — czy nie ma nic, co by poruszyło tę twarz? • Tak! Na Jowisza było coś i oto jest, w jakże niespodzie- wanym kształcie! Ukazał się Tom. Zmieniła się, gdy tylko drzwi otworzyły się i uśmiechnęła się promiennie. Piękny 'uśmiech. Pan James Harthouse może nie podzi- wiałby go tak bardzo, gdyby nie zastanawiał się tak długo nad jej obojętną twarzą. Wyciągnęła rękę — ładną, małą, miękką dłoń i palce jej objęły dłoń brata, jakby chciała podnieść ją do ust. Ho! Ho? — pomyślał gość. — Ten szczeniak jest jedyni istotą, o którą ona dba. Tak, tak! Szczeniak został przedstawiony i zajął swoje krzesło. Nazwa nie była pochlebna, ale zasłużona. — Kiedy byłem w twoim wieku, Tom — rzekł Bounder- by — byłem punktualny albo nie dostawałem wcale obiadu! — Kiedy pan był w moim wieku — odparł Tom — nie miał pan do poprawienia złego bilansu i nie musiał pan przebierać się potem do obiadu. — Nie o to chodzi — rzekł Bounderby. li* -163 -» J-U OUt dać samei W pot małej wd choćby m? ry i ulew pokój ten godzony i cej ręki. ' mowych swe miej; ły siebie : - To, ni Bound'. Jameis' HĘ go ojca. . ma Grac4 "w związk panie Ha wiem, co baczyła c masę kos chce naw; sizego dor Niie EG cy, od kt — Nc co mówi? nieważ n nigdy ni: zumiem pańskie ; na Boga; stem. Ja starcza., 160 ^,^ „xy^ — iin.ua.iiqT. -Li»m. — iNiecn pan nie zd^łody gentelman, który nie był nigdy pozostawiony ze mną. , l iu sobie nawet przez pięć miinut, nie jest w końcu zdol- — Pani Bounderby — rzekł Harthouse, doskonal rządzenia sobą, ale tak było z Tomem. Byłoby tp rze- sząc tę sprzeczkę. — Twarz pani brata jest mi znan; pełnie niewytłumaczalną, gdyby młody człowiek któ- mogłem widzieć go za granicą? A może w jakiejś szko yyobraźnia została zduszona jeszcze, w kołysce, miał — Nie — odparła, bardzo zainteresowana — on n jeszcze być trapiony przez jej upiora w postaci czaja- dotąd za granicą i kształcił .się tu w domu. Tom, koc zTnysłowośc.T.ilo łoi^,^ „„ł—-- •• • - - -— ~.^.^, ,, .^D-Ł.ŁŁł' ł-/-H. JJ dotąd za granicą i kształcił ,się tu w domu. Tom, koc mówię, właśnie panu Harthouse, że nie mógł widzieć fVTQ-r*-i /»o granicą. — Nie miałem takiego szczęścia, słr \ Tk.T^„—: -1 • T ' •• ' - - - ' ^ ^ , — ^v^^x ^vw,n uo nulfiu. Niewiele miała okazji do rozjaśnienia twarzy, To[^o myślę — rzekł Tom. 'm bvł r»OTmrvm rnłnrl-tm-i ,->'7nTtTi'^1^^ „:_-.-:z—-- — jwi-em był ponurym młodym czowiekiem, niemiłym w m.Ct łłTr/n.o -*-> mT-r-i-ł- -f- ".ł " -.---— l—- ^ • -ir -. ^ y -^ ^^,^^^-^V I» J-»V/>.3'l/Cfc01 0/liC.tJ)^,- zmysłowości; ale takim, potworem, bez żadnej wątpli- hvł Tom- był Tom. j Czy pan pali? — zapytał pan James. Harthouse, gdy odparł Toij;n do hotelu. • . . .— ——.;— ^^..^x^Gin, iiieiiui.yin w fa mógł zrobić nic innego, jak poprosić Toma na górę: fe mógł zrobić nic innego, jak poprosić Toma na górę: IB nie mósrł zrobić Tn'^ ^^^^— -:-1- "" • bie bycia, nawet w stosunku do niej. Jak wielka m i nie mógł zrobić nic innego jak pójść tam. A zatem, by" Jej samotność i potrzeba znalezienia kogoś, koni chłodzący, dostosowany do pogody, ale nie tyle słaby głąby ją zwierzyć! Dlatego ten szczeniak: jest jedyną nv: a zatpnn tvfrm io^„„„~:^ ^- -' " |by Igłaby ją zwierzyć! Dlatego ten szczeniak jest jedyną In T^T.O ^^ 1^J^„1,„;~l- --n--z- '- - - " _ - ^.-Q^^^, ui^ iiiv ty iv »lfLD\ my; a zatem tytoń lepszy niż ten, który można było ku- tych stronncłT T'rrm „^I""T- -•-- i " - ——"" d—" ^^J^ ny; a żalem tytoń lepszy niż ten, który można było ku- o którą ona kiedykolwiek dbała — myślał pan Jamę? tych stronach; Tom znalazł się wkrótce, w bardzo po- , house medytując nad tym — Dlatego, tym bardziej dl n i 'swobodnym humorze, na jednym końcu sofy, Zarówno w obecności 'siostry jak i wtedy, gdy QI y bardziej niż kiedykolwiek do podziwiania swego pokój, szczeniak nie zadawał sobie fatygi, aby ukryć o przyjaciela, który usadowił się na drugim jej końcu. pogardę dla pana Bounderby, wyrabiając różne miny i n, popaliwszy chwilę, wypuścił dym i zajął się obser- mykając jedno oko, gdy tylko mógł to uczynić nie zwr iem swego nowego przyjaciela. Zdawałoby się,, że na siebie uwagi tego niezależnego człowieka. Nie; od a o swój strój — pomyślał Tom — a mimo to jak ka- dając na te telegraficzne znaki, pan Harthouse ośmi( e się ubiera, Z jaką naturalną elegancją! bardzo w czasie wieczoru i okazał mu niezwykłą syn i James Harthouse, chwytając spojrzenie Toma, za- W końcu, gdy powstał, aby powrócić do swego hoteli', że nie pije on po prostu nic i sam niedbałym ruchem pewne wątpliwości czy trafi tam w nocy. a szczeni ił jego szklankę. tychmiast zaofiarował swoje usługi, jako przewodnik Dzięki,— rzekł Tom — Dzięki! No cóż, panie Hart- szedł z nim razem. - mam nadzieję, że otrzymał pan wystarczającą porcję > Bounderby. — Tom powiedział to, znów przymyfca- Rozdział III SZCZENIAK ^no oko_ i patrząc zmacząco ponad swoją. szklanką na arza. .... „,-,,. - .T T i ł i pardzo miły jegomość, 'rzeczywiście! To bardzo dziwne, ysh młody gentelman, wychj Harthouse jednym, stałym systemie Tiip7wpT.-ło^ 'L-oT-nnim' -;^c,a— odparł pan ^ -_-, v^^/u.±Ł ^JChl. ., ,, ,".--:—-•' 0 —,——; ."^plarthouse. , w .lednym, stałym systemie niezwykłej karności, .]estłn ^ „i-,3 .10 ,vm -r ~, , , - i n m m i, J J^aA pan sądzi, doprawdy?—rzekł Tom I znów nray, krytą; ale tak było w wypadku Toma. To bardzo d| oko ^ ' f —f 1 iv1 xu1"- J- --nów piz>, 164 165 Pan James Harthouse uśmiechnął się; potem wstając ze swojego końca kanapy, opierając się plecami o kominek tak że stał przed pustym paleniskiem i patrzał na Tomą z góry' zauważył: — Jakim śmiesznym szwagrem pan. jesteś! — Jakim śmiesznym szwagrem jest stary Bounderby chce pan powiedzieć — rzekł Tom. — Jesteś 'zgryźliwy Tom — odparł pan James Hart- house. Jak miło było pozostawać w takiej zażyłości z taką ka- mizelką, być nazywanym Tomem, w tak poufały sposób przez taki głos, i być w takich bezceremonialnych stoami. kach, tak szybko, z taką parą wąsów; Tom był niezwykle zadowolony z samego siebie. — Och, ja nie dbam o starego Bounderby—rzekł—jeśli o to panu chodzi. Zawsze tak nazywałem starego Bounderby, gdy mówiłem o nim i zawsze myślałem o nim w ten sposób. Nie będę się teraz wysilał na grzeczność, jeśli chodzi o sta rego Bounderby. Trochę już na to za późno. — Na mnie możesz nie zwracać uwagi — odparł Ja mes — ale uważaj, gdy jest przy tym jego żona, wiesz. — Jego żona? — powiedział Tom. — Moja siostra, Ln' Oh, tak. — Roześmiał się i wypił jeszcze trochę chłodzące^ napoju. James Harthouse trwał dalej w tej samej postawi na'tym samym miejscu, paląc cygaro we właściwy sobie ni dbały sposób i patrząc przyjaźnie na szczeniaka, jak gdył wiedział, że jest czymś w rodzaju miłego demona, na któr go każde żądanie Tom musi oddać całą swoją duszę. Ezecz;'- wiście wyglądało na to, że szczeniak poddaje się jego wpły wowi. Spojrzał on na swego towarzysza ukradkiem, spo; rżał na niego z podziwem, spojrzał na niego zuchwale i P" łożył jedną nogę na kanapie. — Moja siostra Lu? — powiedział Tom — Ona w-S^ nie dbała o starego Bounderby. 166 —— To jest czas przeszły, Tom — odparł pan James Hart- house strząsając małym palcem popiół ze swego cygara. ,— My jesteśmy teraz w czasie teraźniejszym. _. Nie dbać — czasownik nieprzechodni. Tryb oznajmu- -iacy czas teraźniejszy. Pierwsza osoba liczby pojedynczej: -ja nie dbam; druga 'osoba liczby pojedynczej: ty nie dbasz; trzecia osoba liczby pojedynczej: Ona me dba — odparł •Tom. — Dobre! Bardzo ciekawe! — rzekł* jego przyjaciel — •Chociaż ty tak nie sądziisz. — Ależ oczywiście, że tak sądzę — krzyknął Tom — Na honor! No, nie powie mi pan, panie Harthouse, że pan do- prawdy przypuszcza, że moja siostra Luiza kocha starego Bounderby. — Mój drogi chłopcze — odparł on — cóż innego ja mo- gę przypuszczać, gdy zastaję małżeństwo żyjące w zgodzie i szczęściu? W tym czasie Tom położył obie nogi na kanapie. Gdyby jego druga noga nie znajdowała się już na kanapie, gdy na- 'zwaJło go drogim chłopcem, uczyniłby to w tym przełomo- wym punkcie rozmowy. Czując więc konieczność uczynienia czegoś teraz, wyciągnął się jeszcze bardziej i patrząc z uda- ną niedbałością, zwrócił swoją pospolitą twarz i niezbyt trzeźwe oczy na twarz patrzącą nań tak beztrosko, a jednak z mocą. — Pan zna naszego starego, panie Harthouse — rzekł 'Tom — i przeto nie ma .się pan co dziwić, że Lu wyszła za starego Bounderby. Nigdy nie miała ukochanego i kiedy nasz stary zaproponował starego Bounderby, przyjęła go. — To dowodź.; posłuszeństwa twojej interesującej sio- stry — rzekł pan Harthouse. ~ Tak, ale ona nie byłaby tak posłuszna i to wszystko 'nie poszłoby tak gładko — gdyby nie ja. Kusiciel podniósł tylko brwi; ale szczeniak musiał mó- ^ć dalej. 167 Pan James Harthouse uśmiechnął się; potem wstając ze swojego końca kanapy, opierając się plecami o kominek tak, że stał przed pustym paleniskiem i patrzał na Toma z góry, zauważył: — Jakim śmiesznym szwagrem pan jesteś! — Jakim śmiesznym szwagrem jest stary Bounderby, chce pan powiedzieć — rzekł Tom. — Jesteś zgryźliwy Tom — odparł pan James Hart- house. Jak miło było pozostawać w takiej zażyłości z taką ka- mizelką, byó nazywanym Tomem, w tak poufały sposób^ przez taki głos, i byó w takich bezceremonialnych stosun- kach, tak szybko, z taką parą wąsów; Tom był niezwykle zadowolony z samego siebie. — Och, ja nie ibam o starego Bounderby—-rzekł—jeśli o to panu chodzi. Zawsze tak nazywałem starego Bounderby, gdy mówiłem o nim i zawsze myślałem o nim w ten sposób. Nie będę się teraz wysilał na grzeczność, jeśli chodzi o sta- rego Bounderby. Trochę już na to za późno. — — Na mnie możesz nie zwracać uwagi — odparł Ja- mes — ale uważaj, gdy jest przy tym jego żona, wiesz. — Jego żona? — powiedział Tom. — Moja siostra, Lu? Oh, tak. — Roześmiał się i wypił jeszcze trochę chłodzącego napoju. James Harthouse trwał dalej w tej samej postawie, na'tym samym miejscu, paląc cygaro we właściwy sobie nie- dbały sposób i patrząc przyjaźnie na szczeniaka, jak gdyby wiedział, że jest czymś w rodzaju miłego demona, na które- go każde żądanie Tom musi oddać całą swoją duszę. Rzeczy- wiście wyglądało na to, że szczeniak poddaje się jego wpły- wowi. Spojrzał on na swego towarzysza ukradkiem, spoj- rzał na niego z podziwem, spojrzał na niego zuchwale i po- łożył jedną nogę na kanapie. . — Moja siostra Lu? — powiedział Tom — Ona nigdy nie dbała o starego Bounderby. 166 —,To jest czas przeszły, Tom — odparł pan James Hart- Ilouse strząsając małym palcem popiół ze swego cygara. /- My jesteśmy teraz w czasie teraźniejszym. — Nie dbać — czasownik nieprzechodni. Tryb oznajmu- jacy, czas teraźniejszy. Pierwsza osoba liczby pojedynczej: ja nie dbam; druga osoba liczby pojedynczej: ty nie dbasz; trzecia osoba liczby pojedynczej: Ona nie dba — odparł Tom. — Dobre! Bardzo ciekawe! — rzekł jego przyjaciel — -Chociaż ty tak nie sądzisz. — Ależ oczywiście, że tak sądzę — krzyknął Tom — Na honor! No, nie powie mi pan, panie Harthouse, że pan do- prawdy przypuszcza, że moja siostra Luiza kocha starego Bounderby. — Mój drogi chłopcze — odparł on — cóż innego ja mo- ll S? przypuszczać, gdy zastaję małżeństwo żyjące w zgodzie l i szczęściu? {• "W" tym czasie Tom położył obie nogi na kanapie. Gdyby jego druga noga nie znajdowała się już na kanapie, gdy na- •zwano go drogim chłopcem, uczyniłby to w tym przełomo- 'wym punkcie rozmowy. Czując więc konieczność uczynienia czegoś teraz, wyciągnął się jeszcze bardziej i patrząc z uda- ną niedbałością, zwrócił 'swoją pospolitą twarz i niezbyt trzeźwe oczy na twarz patrzącą nań tak beztrosko, a jednak z mocą. — Pan zna naszego starego, panie Harthouse — rzekł . 'Tom — i przeto nie ma.się pan co dziwić, że Lu wyszła za starego Bounderby. Nigdy nie miała ukochanego i kiedy nasz stary zaproponował starego Bounderby, przyjęła go. — To dowodzi posłuszeństwa twojej interesującej sio- stry — rzekł pan Harthouse. — Tak, ale ona nie byłaby tak posłuszna i to wszystko 'nie poszłoby tak gładko — gdyby nie ja. Kusiciel podniósł tylko brwi; ale szczeniak musiał mó- "wic dalej, 167 — Ja ją przekonałem — rzekł z budującym poczuciem wyższości. — Ja tkwiłem już wtedy w banku starego Boun- derby (gdzie nigdy nie chciałem być) i wiedziałem, że bę- dę miał tam trudności, jeśli ona odpali starego Bounderby;. a więc powiedziałem jej, jakie mam życzenia, a ona zastoso- wała się do nich. Ona zrobiłaby wszystko dla mnie. Ładnie- z jej strony, no nie? — To było czarujące, Tom! — To zresztą, nie miało dla niej takiego znaczenia jak dla mnie — ciągnął dalej Tom ze spokojem — ponieważ od tego zależała moja swoboda i wygoda, i może moja kariera, a ona nie miała żadnego innego ukochanego, a pobyt w do- mu był równy pobytowi w więzieniu — zwłaszcza, kiedy j i stamtąd odszedłem. To nie było tak, jak gdyby ona wyrze- kła się innego ukochanego dla starego Bounderby, ale mi- mo to — to ładnie z jej strony. — To zupełnie zachwycające. I ona przyjmuje to tak spokojnie. — Oh — odparł Tom z pogardliwą protekcyjnością — ona jest taka jak każda dziewczyna. Dziewczyna może się^ przystosować do wszystkiego. Urządziła się już na całe ży- cie i nie robi jej to różincy. I dobrze jest tak jak jest. Poza tym, pomimo że Lu jest dziewczyną, nie jest ona pospolitą. dziewczyną. Potrafi zamknąć się sama w sobie i myśleć — częsito widziałem ją siedzącą i wpatrującą się w ogień przez całą godzinę. — No, no? Ma wobec tego swoje własne bogactwa— rzekł Harthou&e paląc nadal. — Nie tak znowu duże, jak pan przypuszcza — odparł Tom. — Nasz stary napchał ją różnymi suchymi kośćmi i trocinami. To jego system. — Ukształtował córkę podług siebie? — -poddał Hart- house. — Córkę? Ach! i w ogóle wszystkich. Cóż, on mnie ukształtował w ten sposób — rzekł Tom. 168 — A jednak to prawda — rzekł Tom potrząsając gło- wą. — To jest, chciałem powiedzieć, gdy pierwszy raz opuś- ciłem dam i poszedłem do starego Bounderby, byłem tak płaski jak fajerka i nie wiedziałem o życiu więcej niż ostryga. — Słuchaj, Tom! Trudno mi w to uwierzyć. Żarty żar- tami. — Na moją duszę! — rzekł szczeniak — Mówię sierio, do- prawdy. — Palił przez chwilę z wielką powagą i godnością, a potem dodał tonem wyrażającym niesłychane zadowolenie z siebie: — Och! nauczyłem się trochę od tej pory. Nie prze- czę temu. Ale zrobiłem to sam i nie zawdzięczam tego nasze- mu staremu. — A twoja inteligentna siostra? — Moja inteligentna siostra, jest taka, jak była. Ona- skarżyła mi się czasem, że nie ma nie, do czego mogłaby uciec, jak to zwykle czynią dziewczęta; i nie widzę, żeby z tego jakoś wybrnęła. Ale jej nie robi to różnicy — zauwa- żył zaciągając się znów swoim cygarem. — Dziewczęta za- wsze jakoś dają sobie radę. — Wstąpiwszy wczoraj wieczorem do Banku, aby do- wiedzieć się o adres pana Bounderby, zastałem tam staro- żytną damę, która, zdaje się, żywi wielki podziw dla twojej siostry — zauważył pan James Harthouse, odrzucając ma- ły niedopałek cygara, które właśnie wypalił. — Mama Sparsit? — rzekł Tom. — Co, już pan ją wi- dział, doprawdy? Przyjaciel jego skinął głową. — Tom wyjął z ust cyga- ro, aby przymknąć oko (które było teraz raczej trudne do opanowania)- je&zcze bardziej znacząco i stuknąć się parę razy palcem po nosie. —— Uczucia Mamy Sparsit dla Lu to coś więcej niż po- dziw, powiedziałbym — rzekł Tom. — Powiedz: miłość 1 poświęcenie. Mama Sparsit nigdy nie miała żadnych za- 169 miarów co do starego Bounderby, gdy był on kawalerem. Och, nie! Były to ostatnie słowa wypowiedziane przez szczeniaka, zanim opanowała go zawrotna senność, po której nastąpiło zupełne zapomnienie. Z tego stanu wyrwał go niemiły sen, że ktoś potrąca go butem i głos mówiący: — Słuchaj, ju% późno. Wynoś się! — No! — rzekł dźwigając się z kanapy. — Jednak muszę yana opuście. No, powiadam. — Pana tytoń jest bardzo do- bry. Ale zbyt łagodny. — Tak, zbyt łagodny — odparł jego gospodarz. — Jest — jest śmiesznie łagodny — rzekł Tom. — Gdzie :eą drzwi? Dobranoc! Potem miał znów inny dziwny sen, że kelner prowadzi go poprzez mgłę, która po pewnych kłopotach i trudnoś- •ciach zmieniła się w główną ulicę, na której znalazł się, sa- motny. Potem poszedł do domu z wielką łatwością, chociaż nie bez poczucia obecności i wpływu swego nowego przyja- ciela — jakby on spoczywał gdzieś w powietrzu, w tej samej niedbałej postawie, patrząc na niego tym samym spojrze- Tliem. Szczeniak poszedł do domu i położył się do łóżka. Gdy- T)y miał jakiekolwiek poczucie tego, co zrobił tej nocy, gdyby mię był tak bardzo szczeniakiem, a bardziej bratem, mógł- by zawrócić z drogi, mógłby pójść do śmierdzącej rzeki ufar- bowanej na czarno, mógłby spocząć w niej na dobre i ukryć -na zawsze swoją głowę w jej brudnej wodzie. Rozdział IV LUDZIE I PRĄCIA — Och, moi przyjaciele, zdeptani robotnicy Coketowni Och, moi przyjaciele i rodacy, niewolnicy krzywdzącego de- spotyzmu o żelaznej dłoni! Och, moi przyjaciele, towarzysze cierpienia, towarzysze pracy i ziomkowie! Powtadam wam, że przyszła godzina, gdy musimy wystąpić razem jako jedna 170 zjednoczona siła i zgnieść na proch tyranów, którzy zbyt ^ długo grabiąc nasze rodziny tuczyli się naszym potem, pra- cą naszych rąk, siłą naszych mięśni, stworzonymi przez Bo- ga wspaniałymi prawami ludzkości, świętymi i wiecznymi przywilejami Braterstwa! — Dobra! Słuchajcie, słuchajcie, słuchajcie! Hurra! — Takie i inne okrzyki wzniosło wiele głosów z różnych stron natłoczonej, dusznej i ciasnej sali, w której mówca, siedzący na podium jak na grzędzie, wyrzucał z siebie piany i dymu, które go przepełniały. Deklamował z takim zapałem, że zro- biłu mu się niesłychanite gorąco; był zachrypnięty i zgrzany. Rycząc na całe gardło pod płonącym oświetleniem gazo- wym, ściskając pięści, marszcząc brwi, zgrzytając zębami i wymachując rękoma, dał z siebie tyle przez ten czas, że te- raz musiał przerwać i zawołał o szklankę wody. Gdy tak stał usiłując ugasić swoją płonącą twarz łykiem wody, porównanie pomiędzy mówcą a masą zwróconych ku niemu uważnych twarzy wypadło bardzo na jego niekorzyść. Sądząc go po wyglądzie zewnętrznym wznosił się ponad tę masę tylko o platformę, na której stał. Pod wieloma nato- miast względami stał zasadniczo niżej od słuchaczy. Nie był tak uczciwy, nie był tak męski, ani tak dobro- duszny; ich prostotę zastąpił spryt, ich spokojny zdrowy rozsądek — pasją. Ten źle zbudowany człowiek o wysokich ramionach, obwisłych brwiach i rysach jakby pogniecio- nych przez zwykły mu kwaśny wyraz twarzy, różnił się nie- miło, nawet swoim szmatławym ubiorem, od wielkiej masy swoich E-łuchaczy w prostym roboczym odzieniu. Zawsz-e dziwne jest obserwować jakiekolwiek zgromadzeni0 pokornie .opadające się grozie jakiejś pewnej siebie osoby, lorda czy człowieka z gromu, którego trzy czwarte zgromadzenia mogłoby tylko nadludzkimi środkami wynieść z bagna próżności na swój własny intelektualny poziom; by- ło szczególnie dziwne, a nawet szczególnie wzruszające wi- dzieć ten tłum poważnych twarzy, w których zasadnicza 171 uczciwość żaden wolny od uprzedzeń obserwator nie mógłby wątpić, tak podnieconych przez takiego przywódcę. _JE>obre! Słuchajcie, słuchajcie! Hurra! zapał objawiający fflę, zarówno w uwadze jak i w nieuwadze, malujący się na wszystkich obliczach, sprawiał, że; widok ten robił ogromne wrażenie. N-e była to obojętność ani słabość, ani próżna cie- kawość; żaden z wielu odcieni obojętności, jaką widuje .się na innych zgromadzeniach, nie występował tu ani prz;ea chwilę. To, że każdy czuł, iż położenie jego, tak czy inaczej yst gorsze niż mogłoby być; że każdy czuł w sobie koniecz- ność połączeala 'się z resztą, aby je polepszyć; że każdy czuł jedyną nadziejię w połączeniu się z towarzyszami, którzy go otaczali, i że; tę wiarę, słuszną czy niesłuszną (niestety nie- słuszną wtedy), podzielał cały tłum, wierząc w to głęboko i z powagą, musiało być tak widoczne dla każdego, kto chciał zobaczyć, co się tam dzieje, jak gołe belki dachu i pobielane. ceglane ściany tej sali. Żaden obserwator nie mógłby też nie zrozumieć, że ci ludzie, właśnie przez swoje wiełkiei złudze- nia, wykazywali wielkie zalety, które można było obrócić w najszczęśliwszym i najlepszym kierunku, i że udawać- (na podstawie uogólniających pewników, jakkolwiek bądź po- krajanych i wysuszonych), iż zbłądzili oni całkowicie bez. przyczyny, z własnego nieroasądkiu, byłoby udawaniem, że może być dym bez ognia, śmierć bez narodzm, żniwo be% siewu, coś lub wszystko wykonane z niczego. Mówca odświeżyWigzy się, wytarł kilka razy chustką zło- żoną w kilkoro swe pomarszczone czoło od lewej do prawej i skupił całe swe odzyskane siły w okrzyku wielkiej pogardy i goryczy. — Ale, och , moi przyjaciele, i bracia! Och, ludzie! Angli- cy, zdeptani robotnicy Coketown! Co powiemy o tym czło- wieku — o tym robotniku, jestem bowiem zmuszony tak zniesławić to wspaniałe słowo -— który będąc praktycznie i dobrze zaznajomiony z waszymi biedami i krzywdami, któ- re -walą się na was — rdzeń i szpik tego kraju — i usłysza- 172 • wszy, JUK wy, ze isziacńetną i majestatyczną jednomyślnoś- cią, która przyprawi tyranów o drżenie, postanowiliście wnieść składki na Zjednoczony Trybunał Powszechny i pod- dać się zleceniom wydanym przez to ciało dla naszej włas-' neij korzyści, jakiekolwiek one będą — co, pytam was, po- wiecie o tym robotniku, który w takiej chwili opuszcza swój posterunek i zdradza swój sztandar, o człowieku, który w ta- kiej chwili nie wstydzi się złożyć wam tchórzowskiego i po- niżającego oświadczenia, że on będzie trzymał się z dala i nie będzie jednym z tych, którzy złączyli się w dziielnyn' oporze, w obronie Wolności i Prawa T W tym punkcie przemówienia Zgromadzenie podzieliło się. Rozległy się okrzyki potępienia i gwizdy, ale ogólne po- czucie honoru było zbyt duże, aby potępić człowieka nie -wysłuchawszy go. — Jesteś pewny, że masz rację, Slack- Tbridge.? Pokazać go! Wysłuchać go! — zawołano z wielu stron. W końcu jeden silny głos zawołał: — Czy ten człowiek jest tutaj? Jeśli on jest tutaj, Slackbridge, to lepiej wysłu- chajmy go samego, zamiast ciebie. — Zostało to przyjęte z ogólnym aplauzem. Slackbridge, mówca, spojrzał wkoło ze sceptycznym uśmiechem i wyciągnąwszy swoją prawą dłoń na długość ramienia (jak to jest zwyczajem wszystkich Slackbri- dge'ów), ponad ciągle jeszczle' wzburzonym morzem tłumu, •czekał aż zapanowało głębokior milczenie. — Och, moi przyjaciele i ziomkowie! — rzekł Slaak- hridge potrząsając głową z gwałtowną pogardą. —Nie dzi- wię się, że wy, wyczerpani synowie pracy, nie wierzycie w istnienie takiego człowieka. Ale; istniał ten, który sprze- dał swoje prawo pierworództwa za miskę soczewicy i Judasz Tskariota 'is.fhiiał i Casteireagh istaniał, i ten człowiek -rów- nież istnieje! . . W tej chwili nagły tłok i zamieszanie w pobliżu podium zakończyło się zjawieniem jakiegoś człowieka, który stanął ^ boku mówcy przed zgromadzeniem. Był blady i trochę •173 wzruszony —— "Widać l0 uyw speuJaniic yu J^QV u.^^^, ^» stał 'spokojnie z lewą ręką przy brodzie, czekając, aż go wy- słuchają. Był tam przewodniczący, który regulował tok ob- rad i ten to funkcjonariusz ujął terazi sprawę w swoje ręce. — Moi przyjaciele — rzekł on — z racji mojego stano- WLska, jako waszego prezydenta, proszę naszego przyjacie- ila Slaekbridge'a, który jest może trochę podniecony tą spra- ! wą, żeby -usiadł, podczas gdy będziemy słuchać tego czło- wieka, Stefana Blackpool. Wiecie o jego licznych nieszczęs-- ciach i znacie jego dobre imię. Mówiąc to, przewodniiczący uścisnął mu serdecznie rękę i znów usiadł. Slackbridge również usiadł, wycierając swoje? spocone czoło — zawsze od lewej do prawej, nigdy odwrotnie. — Przyjaciele — zaczął Stefan wśród martwej ciszy — • słyszeliście, co tu o mnie powiedziano, i ja pewno temu nie- zaradzę. Ale myślę, że wolicie usłyszeć prawdę o mnie z mo- ich ust, raz z ust każdego innego człowieka, chociaż nigdy me potrafiłem przemawiać przed tak licznym zgromadzę- miem, żeby się nie zgubić i nie zaplątać. Slackbridge potrząsnął głową, jakby chciał strząsnąe z niej gorycz. —• Ja jestem, jedynym robotnikiem z fabryki Bounder- by'ego i spośród ludzi tu obecnych, który nie przyłączył się do proponowanych uchwał. Ja nie mogę się do nich przyłą- czyć. Moi przyjaciele, ja wątpię czy one wyjdą nam na do- bre. Prędzej nam zaszkodzą. Slackfbridge roześmiał się, skrzyżował ramiona i zmar- szczył się sarkastycznie. — Ale sprzeciwiam się nie dlatego. Gdyby to było tylko to, to poszedłbym razem z resztą. Ale mam swoje powody -— swoje, 'widzicie — które mi przeszkadzają i to nie tylko te- raz, ale zawsze — zawsze — całe życie! Slackbridge podskoczył i stanął obok niego zgrzytając zębami i miotając się ze złości. — Och, moi przyjaciele, a co wam mówiłem? Och, moi rodacy, czyż nie ostrzegałem was 174 wiooJu.^ piAcu. ty iit s J JBK wygląda to podłe zachowanie .sięr człowieka, o którym wiadomo, że przygniatają go niespra- wiedliwe prawa? Ósh, Anglicy, pytam was, jak wygląda to przekupstwo jednego z was, który w ten sposób zgadza się' na to, aby doświadczać jego i was, wasze dzieci i dzieci wa- szych dzieci? Eozległy się słabe oklaski i okrzyki: „Hańba temu czło- wiekowi"; ale większa część słuchaczy milczała. Patrzyli na zniszczoną twarz Stefana, która stawała się jeszcze smut- niejsza z powodu uczuć, jakie się na niej malowały; i w swo- jej wrodzonej dobroci byli bardziej zasmuceni niż oburzeni. — Fachem tego delegata jest mówić — rzekł Stefan. — Za to mu płacą i on zna swój fach. Pozwólmy mu to robić.' Niech nie zwraca uwagi na to, co ja przeszedłem lub nie. To. nie jego rzecz. To niczyja rzecz, tylko moja. Była pewna słuszność, nie mówiąc już o godności, w tych słowach; która sprawiła, że słuchacze ucichli i słuchali uważ- niej. Ten sam co przedtem silny głos zawołał.— Slackbridge, daj nam wysłuchać go i wstrzymaj swój język! Potem całe zgromadzenie uciszyło się. — Moi bracia — rzekł Stefan, którego cichy głos było słychać wyraźnie — i moi towarzysze pracy •— bo. jesteście' moimi towarzyszami pracy, a nie — o ile wiem — tego dele- gata; mam tylko jedno słowo do powiedzenia i nie mogę po- wiedzieć więcej, nawet gdybym mówił do wieczora. Wiem dobrze, co mnie czeka. Wiem dobrze, że jesteście zdecydo- wani nie mieć nic więcej' do czynienia z człowiekiem, który nie jest z wami w tej sprawie! Wiem dobrze, że' gdybym le- żał nieprzytomny na ulicy, uważalibyście za słuszne przejść obok mnie, jakbym był cudzoziemcem lub obcym. Wiem, co- mnie czeka, r muszę się na to zgodzić. — Stefanie Blackpool — rzekł przewodniczący wsta- je — pomyśl jeszcze o tym. Pomyśl o tym, raz jeszcze,. chłopcze, zanim zostaniesz odtrącony przez starych przy- jaciół. , 175- Rozległ się ogólny szmer, który wyraza-t to samo, pomi- mo że nikt nie wymówił słowa. Oczy -wszystkich były utkwione w twarzy Stefana! Gdyby cofnął swoje postano- "wienie, zdjąłby tym samym ciężar z umysłów wszystkich. Spojrzał wokół siebie, zrozumiał, że tak jest. Nie miał w ser- . ,-r —Jak to się stało? ^«1 — Ach — rzekł pan Bounderby zakładając kciuki za wy- cięcia swej kamizelki, dając znak głową i przymykając oczy, jakby zwierzał .się ścianie przed sobą — jak to się stało? — "Wolałbym o tym nie mówić, sir, ale jeśli pan o to py- ta — nie chcę być niegrzeczny — odpowiem. Dałem obiet- . nicę. —Nie mnie, o ile mi wiadomo —rzekł Bounderby (wietrzna pogoda o złudnych chwilach ciszy: właśnie nastą- piła jedna z takich chwil). . —• Och nie, sir, nie panu. . — Jeśli chodzi o mnie, to sądzę, że wzgląd na mnie nie ma z tym w ogóle nic wspólnego — rzekł Bounderby, ciągle zwierzając się ścianie. — Jeśliby chodziło tylko o Josiaha Bounderby z Coketown, to ty byś się też przyłączył i nie owijał tego w' bawełnę. — Cóż, tak, sir. To prawda. .181 — Fomimo, ze on wie — rzeKi pan -i->uLiiiueiu^, uiuq,u teraz jak burza — ze jest to banda łajdaków i buntowni" » J ^ł.i^y^nci po.ii.Ł JeB/ruae raK mu J e J ' wwarej wdzięczności. ' Była zmuszoną wziąć z powrotem banknot i położyć za- miast niego znacznie mniejszą sumę, którą wymienił. Nie był on elegancki, nie był ani przystojny, ani okazały pod żadnym względem, a jednak sposób, w jaki przyjął pienią- dze i wyraził swe podziękowanie be,z dalszych słów, miał w sobie taki wdzięk, że lord Chesterfieid nie nauczyłby tego swego syna przez sto lat. Tom siedział na łóżku, machając jedną nogą i ssąc obo- jętnie gałkę swojej laski, aż do momentu, kiedy wizyta przy- jęła ten właśnie obrót. Widząc, że siostra jest gotowa odejść, zerwał się z pewnym pośpiechem i wtrącił się do rozmowy. — Poczekaj .chwileczkę, Lu. Zanim pójdziemy, chciał- bym porozmawiać z nim chwilę. Coś mi przyszło do głowy. Jeśli wyjdziesz na chwilę na schody — zwrócił s'ię do Stefa-. na —powiem ci coś. Nie potrzeba światła, człowieku! — Tom był dziwnie zniecierpliwiony tym, że Stefan chciał podejść do szafy i wyjąć świecę. Do tego nie potrzeba światła. Stefan wyszedł za nim, a Tom zamknął drzwi i przytrzy- mał klamkę. — Słuchaj no! — 'szepnął— Myślę, że mogę coś zrobić d-la ciebie. Nie pytaj mnie, co, bo jeszcze, może nic z tego nie wyjść. Ale nie zaszkodzi, gdy popróbuję. Oddech jego był tak gorący, że wpadał do ucha^ Stefa- na jak płomień. — To był nasz portier z Banku — rzekł Tom — ten, j który przyniósł ci dziś wiadomość. Nazywam go naszyni.j portierem, bo ja także pracuję w Banku. Stefan,pomyślał: „widocznie bardzo mu się śpieszy" — gdyż Tom mówił bardzo chaotycznie. —No więc dobrze! -— rzekł Tom. A teraz, słuchaj. Kie dy kończysz? 196 — Dziś jest poniedziałek — odpowiedział Stefan namy- ślając się. — Około piątku lub soboty, proszę pana. * — Piątek lub sobota — rzekł Tom. — A teraz słuchaj,! ?'8 Jestem pewien czy będę mógł oddać ci tę przysługę, 0-jaki'ej myślę — to jest moja siostra, ta u ciebie w pokoju — ale może' będę mógł, a jeśli nie będę mógł, to-tu nie stanie się nic złego. Więc powiem ci coś! Czy poznasz naszego portiera? — Tak, oczywiście — rzekł Stefan. — Doskonale — odparł Tom. — Każdego dnia po skoń- czeniu pracy wieczorem, zanim odejdziesz, pokręć się koło Banku przez jakąś godzinkę, dobrze?'Nie przejmuj się, gdy- by on zobaczył, że się tam kręcisz; bo j,a mu powiem, żeby nie odzywał się do ciebie, chyba że przekonam się, iż mogę oddać ci tę przysługę, którą mam na myśli. W tym wypad- ku będzie miał dla ciebie kartkę lub wiadomość, ale nie ina- czej. A teraz słuchaj! Jesteś pewny, że zrozumiałeś? Wsadził palec, po ciemku, w dziurkę od guzika w kurtce Stefana, a teraz w dość niezwykły sposób ciasno skręcał , róg kurtki wciąż w kółko i w kółko. ~ . — Eozumiem, proszę pana — rzekł Stefan. — A teraz słuchaj! — powtórzył Tom. — Pamiętaj, że- ! byś nie zrobił wtedy jakiegoś błędu, i nie zapomnij. Powiem mojej siostrze, gdy będziemy szli do domu, co mam na my- śli, i ona zgodzi się na to, wiem o tym. A teraz słuchaj? Wszystko w porządku, prawda? Rozumiesz, o co chodzi? No, to doskonale. Idziemy, Lu! Otworzył drzwi wołając ją, ale nie wszedł już do poko- ju ani nie czekał, aż mu poświecą na schodach. Był. już na dole, gdy ona zaczęła schodzić, i wyszedł na ulicę, ."zanim zdążyła wziąć go pod rękę. Pani Pegler siedziała w swoim kącie, dopóki brat i sio- stra nie odeszli i dopóki Stefan nie powrócił ze świecą w rę- ku. Była ona w stanie niewymownego podziwu dla pani Bounderby i, jak przystało na nieobliczalną, starą kobietę, 197 ^__——...-„, ,,^^ u^u ,)^"~ •^-«^ ^>-<>,Ł.HLI . .l.l.LJ.lllu UJ pcilll J. L-grCŁ UJ1<» tak zdenerwowana na samą myśl, że obiekt jej podziwu mo- że przypadkiem wrócić lub, że przyjdzie ktoś inny, że straci- ła swój dobry humor na cały wieczór. Było już dość późno dla ludzi, którzy wstawali wcze.śnie i ciężko pracowali, wo- bec tego towarzystwo rozeszło się; Stefan'i Rachela odpro- wadzili swą tajemniczą znajomą do drzwi'Kawiarni Podróż- ników, gdzie się z nią pożegnali. Wrócili razem do rogu ulicy, przy której mieszkała Ra- cheła, i w miarę jak się do niej zbliżali, opanowywało ich • milczenie. Gdy podeszli do rogu, gdzie zawsze kończyły się ich rzadkie spotkania, zatrzymali się, ciągle milcząc, jak gdyby oboje bali się odezwać. — Będę starał się zobaczyć cię znowu, Eaćhelo, zanim odejdę, ale jeśli nie — — Nie, na pewno nie, Stefanie, ja wiem. Lepiej będzie, jeśli zdecydujemy się być szczerzy, jedno wobec drugiego. — Ty masz zawsze rację, Rachelo. Tak będzie śmielej i lepiej. Myślałem sobie, Eachelo, ponieważ zostaje nam tyl- ko dzień lub dwa, że lepiej będzie dla ciebie, moja kochana, jeśli nie będziesz widziana ze mną. To może sprowadzić na ciebie kłopoty, a nie przyniesie żadnego pożytku. — To nie dlatego. Stefanie, we o to mi chodzii. Ale pa- miętasz naszą starą umowę? To dlatego. — Dobrze, dobrze — powiedział. — Tak będzie lepiej, w każdym razie. . — Napiszesz do mnie o wszystkim, co się stanie, dobrze, Stefanie ? . ' — Tak. A teraz mogę ci tylko powiedzieć — Bóg z to- 'bą, niech cię Bóg błogosławi, Bogu dzięki za ciebie i niech cię Bóg nagrodzi! — Niech ciebie też pobłogosławi, Stefanie, we wszyst- kich twoich wędrówkach i niech ześle ci w końcu spokój i odpoczynek. — Powiedziałem ci, moją droga —rzekł Stefan Black- 198 pool — tej nocy —• że zawsze kiedy widzę coś albo myślę o czymś, co mnie gniewa, ty, o tyle lepsza ode mnie, zja- wiasz się koło mnie. Tak jest i teraz. Sprawiasz, że patrzę na to spokojniej. Bądź błogosławiona! Dobranoc. Żegnaj! Było to tylko pośpieszne rozstanie się, na zwykłej ulicy, a jednak pozostało świętym wspomnieniem dla dwoj- ga zwykłych ludzi. Utylitarni ekonomiści, szkielety-nauczy- ciele, Komisarze Faktów, łagodni i zużyci niedowiarkowie, bełkocący wytarte wyznania wiary, zawsze będziecie mieli wokół siebie biedaków. Pielęgnujcie w nich, póki jest jesz- cze czas, najwyższe dobrodziejstwo fantazji! ~i~ uczucia, 'aby umilić ich życie, które tak bardzo potrzebuje ozdoby; ina- czej, w dniu waszego triumfu, gdy romantyzm zostanie zu- pełnie wygnany z ich dusz i staną twarzą w twarz wobec nagiej egzystencji, Rzeczywistość przybierze postać wilka i skończy z wami. Stefan pracował przez następny dzień i jeszcze następny,' niepocieszony przez nikogo ani słowem, a ludzie unikali go, gdy wchodził lub wychodził z fabryki, tak jak poprzednio. Przy końcu drugiego dnia, jak mówią marynarze, zobaczył (ziemię; pod koniec trzeciego dnia jego warsztat stał pusty. Czekał dłużej niż godzinę na ulicy przed Bankiem przez pierwsze dwa wieczory i nie zaszło nic ani złego, ani do- l>rego. , N'ie chcąc być opieszałym w wykonaniu dotyczącej go •części umowy, trzeciej i ostatniej nocy postanowił czekać pełne dwie godziny. Dama, która przedtem prowadziła dom pana Bounder- by, siedziała w oknie pierwszego piętra, tak jak widział ją już przedtem; był tam również portier, który czasem rozma- wiał z nią, czasem patrzył spoza zasłony z napisem Bank, a czasem wychodził i stawał na schodkach, aby zaczerpnąć powietrza. Gdy wyszedł pierwszy raz, Stefan pomyślał, że Btoże szuka jego i przeszedł obok; ale portier popatrzył tył- .199 _- „„ ^^^^ o». yŁii-u:, iiM ugaJ^uymr oczKami i me'powie- dział nic. . Dwie godziny, po całym dniu ciężkiej pracy, to długi czas jak na spacer. Stefan usiadł na schodkach przed drzwia- mi, oparł się o ścianę pod sklepieniem, chodził tam i z po- wrotem, nasłuchiwał zegara kościelnego, zatrzymywał się- i przyglądał dzieciom bawiącym się na ulicy. Taki czy in- ny cel jest rzeczą tak naturalną u człowieka, że zwyczajny spacerowicz zawsze zwraca na siebie uwagę i czuje to. Gdy upłynęła pierwsza godzina, Stefan miał przykre uczucie, że- stał się przez ten czas jakimś podejrzanym typem. Potem nadszedł człowiek zapalający lampy i wzdłuż ca- łej długiej ulicy zabłysły dwie długie linie świateł, które spotykały isię i ginęły w oddali. Pani Sparsit zamknęła okno na pierwszym piętrze, zaciągnęła zasłoną i poszła na górę, Światło wędrowało za nią na górę, mijając najpierw wachla- rzowate okno nad drzwiami wejściowymi, a potem oba okna. na klatce schodowej. Po jakimś czasie jeden róg zasłony w oknie na drugim piętrze poruszył się, jak gdyby tkwiło- tam oko pani Sparsit; następnie drugi róg, jakby po tej stronie było oko portiera. Nie zakomunikowano jednak Ste- fanowi niczego. Z wielką ulgą, że skończyły się wreszcie dwie godziny, odszedł szybkim krokiem, jakby chcąc sobie- wynagrodzić tak długie łażenie. Miał tylko jeszcze pożegnać się z gospodynią i położyć się na swoim prowizorycznym łóżku na ziemi; bo węzełek jego był już spakowany i wszystko przygotowane do odej- ścia. Chciał wyjść z miasta bardzo wcześnie; zanim robot- nicy wyjdą na ulicę. Świtało ledwie, gdy rzuciwszy pożegnalne spojrzenie na, swój pokój i zamyśliwszy się smutnie czy jeszcze go kiedyś- zobaczy, wyszedł. Miasto było zupełnie opustoszałe,, jak gdy- by mieszkańcy woleli opuścić go ni'ż mieć coś z nim do czy- nienia. O tej porze wszystko było wyblakłe. Nawet niebo 200 (rówreuone wschodzącym słońcem było' bladą pustynią, po- dobną do smutnego morza. Przez dzielnicę, gdzie mieszkała Eacbela, chociaż nie było mu to po drodze; poprzez ulice czerwieniejąee cegłą murów; obok wielkich milczących fabryk, które; jeszcze nie . dygotały; koło toru kolejowego, gdzie światła sygnałowe bladły z nadchodzącym dniem; obok chaotycznej grupy za- budowań w sąsiedztwie stacji, częściowo zburzonych, częś- ciowo w trakcie wykończania; obok rozrzuconych tu doko- ła czerwonych willi, przy których obsypane brudnym pyłem, rośliny wyglądały jak niechlujny człowiek zażywający taba- ki; po ścieżkach z, pyłu węglowego i obok wielu rozmaitych form brzydoty, Stefan dotarł wreszcie na szczyt wzgórza. i obejrzał się za siebie. Dzień świecił już promiennie, nad miastem i: dzwony na- woływały do porannej pracy. Ogniska domowe nie były- jeszcze rozpalone i wysokie kominy władały niebem niepo- dzielnie; zakryją je niedługo wydmuchując kłęby trujących dymów; ale przez pół godziny niektóre okna były złote od słońca, a ludzie z Coketown widzieli je, jak zawsze zaćmio- ne, zasnute dymem. Jak dziwnie jest zwrócić wzrok od kominów, ku ptakom. Jak dziwnie jest mieć na stopach kurz drogi, zamiast wę- glowego pyłu. Jak dziwnie jest dożyć tego wieku, a jednak " rozpoczynać życie w ten letni poranek, jak chłopiec, od no- wa. Z takimi myślami i ze swoim węzełkiem pod pachą, iSte- fan szedł szosą, zamyślony. A drzewa schylały się nad nim, szepcząc, że zostawił za sobą wierne i kochające serce. Rozdział VII PROCH Pan James Hartnbuse „chwyciwszy się'" swojej przy- branej partii, wkrótce zaczął ciągnąć z tego korzyści. Jesz- cze parę pouczeń ze strony politycznych mędrców, jeszcza trochę łagodnej obojętności dla społeczeństwa i dobrego go- 201 -----^ ^-"J ^^^.^^.^.^^^IIJ 111 pU- pełnianiu nieuczciwość'!, co jest najbardziej efektownym i najbardziej popularnym z wytwornych grzechów śmier- telnych, i wkrótce zaczęto go uważać za człowieka bardzo obiecującego. To, że nie był zbyt poważny było punktem na jego korzyść; dzięki temu bowiem lgnął do ludzi Faktów z taką łatwością,, jakby urodził się jednym z tego plemienia, a także mógł wyrzucać wszystkie inne plemiona za burtę jako świadomych hipokrytów. — Którym nikt z nas nie wierzy, droga pani Bounder- by, i którzy sami sobie nie wierzą. Jedyna różnicą pomię- dzy nami a mistrzami cnoty czy uczynności, czy filantro- pii — nie chodzi o nazwę — jest to, że my wiemy, iż to jest bez znaczenia, i tak też mówimy, podczas gdy oni wiedzą to równie dobrze, ale nigdy tego nie mówią. Dlaczego miałaby być wstrząśnięta tym oświadczeniem lub uważać je za przestrogę? Nie było to znów tak różne od zasad jej ojca ani od zasad jej wykształcenia, ażeby miało mą wstrząsnąć. Gdzież była ta wielka różnica w obu doktry- nach, kredy każda z nich przywiązywała ją do wartości materialnych i nakłaniała ją, aby nie wierzyła w nic innego? Cóż było takiego w jej duszy, co mógł zniszczyć James IIart- house? W duszy, którą Tomasz Gradgrind kształtował od pierwszych chwil! W tej chwili sytuacja była o tyle gorsza, że w jej umyś- le, który istniał wcześniej, niż jej wybitnie praktyczny oj- ciec zaczął go kształtować — skłonność do wiary w lepszą i szlachetniejszą ludzkość niż ta, o której jej mówiono, stale zmagała się z wątpliwościami i pretensjami. Z wątpliwoś- ciami, ponieważ ta fkłonność była tak bardzo zaniedbywa- na, gdy była młodziutka. Z pretensjami^ powodu zła, jakie jej wyrządzono, tłu.ipac tę skłonność, jeśli była oiif rzeczy- wiście szeptem prawdy. Dla tej natury, tak długo przyzwy- czajonej do tłumienia samej siebie, tak rozdartej na części r 202 i niejednolitej, filozofia. Harthouse'a była ulgą i usprawie- dliwieniem. Ponieważ wszystko było puste i bez wartości, nie traciła więc nic i nie poświęcała niczego. Cóż to ma za znaczenie? powiedziała swemu ojcu, gdy zaproponował jej małżeństwo z panem Bounderby. Cóż to wszystko znaczy? powtarzała w dalszym ciągu. Z pogardliwą pewnością, sie- bie pytała samej siebie: Cóż to wszystko znaczy? — i szła, dalej. Ku czemu? Krok za krokiem, naprzód, naprzód I na- przód, ku jakiemuś końcowi, a jednak tak powoli, że, sądzi- ła, iż tkwi w miejscu bez ruchu. Jeśli chodziło o pana Hart- house, on sam ani nie zastanawiał się nad tym dokąd zmie- rzał, ani też nie dbał o to. Nie miał przed sobą żadnego specjalnego planu ani wytycznej; żadne poważniejsze wyda- 1 rżenie ni"e zakłócało jego spokoju. Był w obecnym czasie tak bardzo ubawiony i zaciekawiony rozwojem wydarzeń, jak tylko przystało na wi-elkiego genielmaną; może nawet bar- dziej, niż skłonny był to przyznać, przez wzgląd na opinię, którą się cieszył. Wkrótce po swoim przybyciu, napisał od niechcenia do swego brata, czcigodnego i dowcipnego posła, że Bounderby'owie -są „bardzo zabawni" i dalej — że żeń- ska połowa nie jest Gorgoną, jak się tego spodziewał, ale młodą i wybitnie ładną kobietą. Potem nie pisał już więcej o nich i spędzał wolre chwile przeważnie w ich domu. By- wał często u nich składając wizyty w okręgu Coketown; a pan Bounderby bardzo go do tego zachęcał. Było to -zu- pełnie w stylu pana Bounderby —chwalić się przed całym światem, że „on zupełnie nie dba o tych waszych wysoko ustosunkowanych ludzi, ale jeśli jego żonie, córce Tomasza Gradgrinda, zależy na tym, są oni mile widziani w "ich domu". • i Pan James IIarthouse zaczął myśleć, że byłoby nową sensacją, gdyby twarz, która ożywiała się tak pięknie w obecności szczeniaka, ożywiała się również na jego widok. Był on dość bystrym obserwatorem: miał dobrą pamięć i nie zapomniał ani słowa z rewelacji opowiedzianych prze^ 203 _- ..J„-„„ ^.^.^J ^^.0 woz^ioniYu, uu z.au'userowa-1" u sio- stry i zaczął ją rozumieć. Spostrzegawczość jego nie obej- mowała oczywiście lepszej i głębszej części jej natury; bo w naturach ludzkich, tak jak w morzach, głębia odpowiada głębi; ale wkrótce zaczął odczytywać resztę okiem badacza. Pan Bounderby wszedł w posiadanie domu i gruntu od- dalonego o jakie piętnaście mil od miasta i o milę czy dwie \ od Unii kolejowej przerzuconej górą ponad dziką okolicą, \ podminowaną opuszczonymi szybami węglowymi, pocętko- waną w nocy ogniami i czarnymi sylwetkami maszyn tkwią- cych nieruchomo u wylotów otchłani. Dokoła zacisza pana Bounderby okolica ta zmieniała się stopniowo w łagodny pejzaż wiejski, złoty od wrzosów, śnieżny od kwitnących cierni na wiosnę, a przez całe lato pełen przemykających się wśród liści drżących świateł i cieni. Bank uznał za przepa- dła pożyczkę hipoteczną zaciągniętą, na posiadłość tak ła- dnie położoną, przez jednego z magnatów Coketown, który postanowiwszy skrócić sobie bardziej niż zwykle drogę do olbrzymiej fortuny, przespekulował się na przeszło dwieście tysięcy funtów. Takie wypadki zdarzają się czasem nawet w najlepszych rodzinach Coketown, mimo że bankruci ni& utrzymują żadnych stosunków z nieprzezornymi klasami. Panu Bounderby sprawiało ogromną przyjemność usa- dowienie się w tak miłej' niewielkiej posiadłości i hodo- wanie, z demonstracyjną skromnością, kapusty w ogrodzie kwiatowym. Był zachwycony, żyjąc jak w komarach wśród eleganckich mebli, i nawet obrazy prześladował swoim po- chodzeniem. — Otóż, proszę pana — opowiadał każdemu kto go odwiedził — mówiono mi, że Nickits (poprzedni właś- ciciel) dał siedemset funtów za ten kawałek morskiego wy- brzeża. A teraz, chcę być szczery wobec pana, jeśli ja kie- dykolwiek, przez całe swoje życie, spojrzę na nie siedem ra- zy, co oznaczałoby po 'sto funtów za spojrzenie, to będzie maksimum tego, co zrobię. Nie, na Boga! Ja nie zapominani 204 ze Jesieni Josianem Bounderby z Coketown. Przez całe la- ta jedynymi obrazami, jakie posiadałem i jakie mogłem zdobyć jakimikolwiek środkami poza kradzieżą, były obraz- ki z człowiekiem golącym się przed błyszczącym jak lustro butem, zdjęte z butelek czernidła, którym z zachwytem czyś- ciłem buty; butelki, te sprzedawałem potem, gdy już były puste, po ćwierć pensa od sztuki i byłem zadowolony, że tyle dostaję. . Potem zwracał się do pana Harthouse tym samym stylem. — Harthouse, ma pan tu parę koni. Może pan przysłać tu jeszcze pół tuzina koni, a my znajdziemy dla nich miej- sce. "W" tym domu jest stajnia na dwanaście koni; i jeśli można ufać Nickitsowi, miał ich właśnie tyle. Okrągły tu- zin, sir. Kiedy ten człowiek był chłopcem, chodził do szkoły westminsterskiej. Chodził do szkoły westminsterskiej jako stypendysta królewski, kiedy ja żyłem głównie odpadkami i sypiałem w koszach na targowisku. Ależ, gdybym ja chciał trzymać tu dwanaście koni — zresztą wcale tego nie chcę, Tbo jeden mi wystarcza — nie' mógłbym znieść ich widoku w tutejszej stajni, pamiętając, jakie były moje własne miesz- kania. Nie mógłbym spojrz.eć na nie, sir, żeby nie kazać ich ' •wyrzucić. A jednak tak się rzeczy zmieniają. Widzi pan to miejsce, wie pan, jaka to jest posiadłość; zdaje pan sobie sprawę z tego, że nie ma posiadłości tych rozmiarów, która byłaby lepiej urządzona — w całym królestwie ani też gdzie- indziej — nie wiem gdzie — i .tu właśnie, umieścił się, jak robak w orzechu, Josiah Bounderby. Podczas gdy Nickits (jak mi powiedział ktoś, kto przyszedł wczoraj do mego biu- ra), Nickits, który grywał w łacińskich sztukach na scenie szkoły westminsterskiej, a prokuratorzy i szlachta tego kra- JiL oklaskiwali go, aż im ręce puchły — gnieździ się w tej chwili — gnieździ się, mój panie; na piątym piętrze, w wąs- kiej, ciemnej, bocznej uliczce w Antwerpii. i - ^ 205 .. -„—- „..^ .,..^1^ t^u^iusi.^^u uicm lego zaKąiKa, pan Harthouse podczas długich, parnych letnich dni zaczął ba- dać twarz, która wprawiła go w podziw, gdy ją po raz pierw- szy zobaczył; próbując czy ożywi się również w jego obec- ności. — Pani Bounderby, cieszę się ze szczęśliwego przypad- ku, że zastaję tutaj panią samą. Od pewnego czasu szcze- gólnie pragnąłem z panią porozmawiać. - Nie było to żadnym cudownym przypadkiem, że znalazł ją, ponieważ o tej porze dnia była zawsze sama i miejsce to było przez nią ulubione. Była to polanka w ciemnym lesie, gdzie leżały pościnane drzewa i gdzie siadywała patrząc na zeszłoroczne zwiędłe liście, tak samo jak będąc w domu pa- trzyła na gasnące iskry. Usiadł obok spoglądając na jej twarz. '— Brat pani. Mój młody przyjaciel, Tom — Twarz jej rozjaśniła się i Luiza spojrzała na niego z za- interesowaniem. „Nigdy w życiu — pomyślał — nie widzia- łem nic bardziej osobliwego i bardziej porywającego, niż rozjaśnianie się tych rysów!" Twarz jego zdradziła te my- śli — kto wie zresztą czy wbrew jego woli, może tak właśnie Ł chciał. — Proszę mi wybaczyć. Wyraz pani siostrzanego zain- teresowania jest tak piękny. Tom powinien być dumny z te- • go — wiem, że to jest niewybaczalne, ale zmuszony jestem podziwiać. — Będąc tak impulsywnym... — powiedziała spokojnie. — Nie, pani Bounderby, nie; wie pani, że nie udaję wo- bec pani. Pani wie, że jestem ponurym okazem natury ludz- kiej, gotowym sprzedać się w każdej chwili za każdą roz- sądną sumę i zupełnie niezdolnym do jakichkolwiek arka- dyjskich poczynań. — Czekam — odpowiedziała — na dalsze uwagi pana o moim bracie. — Pani jest surowa dla mnie, a ja zasługuję na to. Je- 206 stem tak bezwartościowym stworzeniem, jakie tylko może pani sobie wyobrazić, z tym tylko zastrzeżeniem, że nie je- stem fałszywy — nie jestem fałszywy. AJe pani mnie zasko- czyła i odwiodła od mego tematu, którym był brat pani. Interesuję się nim. — Czyżby pan interesował' się czymkolwiek, panie Hart- hpuse? — zapytała na wpół z niedowierzaniem a na wpół z wdzięcznością. — Gdyby pani zapytała mnie o to, gdy tylko tu przy- byłem, odpowiedziałbym — nie. Teraz muszę powiedzieć — choć może wydam się obłudny i słusznie wzbudzę w pani nieufność — tak. Uczyniła lekki ruch, jak gdyby próbowała odezwać się, ale nie od razu znalazła odpowiednie słowa; w końcu po- wiedziała: , — Panie Harthouse, wierzę, że pan interesuje się moim bratem. — Dziękuję pani. Pragnąłbym być godnym tego. Wie pani, jak niewiele pragnę, ale chciałbym tu coś osiągnąć. Pani tyle dla niego zrobiła; pani tak go lubi; całe pani ży- cie, droga pani Bounderby, jest wyrazem tak czarującego samozaparcia z pani strony — znów proszę o wybaczenie, jeśli odbiegam daleko od tematu. Ja interesuje się nim tyl- ko ze względu na niego. Uczyniła najlżejszy ruch, jaki jest możliwy, jak gdyby • chciała wstać szybko i odejść. Ale on zmienił w tym mo- mencie tok rozmowy, więc pozostała. — Pani Bounderby — podjął dalej, swobodniejszym to- .toem, a jednak podkreślając wysiłek, z jakim to uczynił, a było to jeszcze bardziej wymowne, niż ton, który porzu- cił — nie ^est to nieuleczalną wadą u młodego człowieka, w wieku pani brata, gdy jest on nieostrożny, nieuprzejmy i prowadzi trochę kosztowny tryb życia — trochę rozpust- ny, jak się to zwykłe mówi. Czy tak jest w wypadku T oma? — Tak — 207 -^ ^.-^ .._-„- UAJ. "Ji^ o^m.cJCLi.^.iii.-Y/z'^ pani isąuzi, ze on "w 'ogóle gra? — Myślę, że tak — ponieważ pan Harthouse czekał, jakby spodziewał się dalszego ciągu odpowiedzi, dodała: —• Wiem, że to robi. — Oczywiście, przegrywa T — Tak. — Każdy, kto uprawia hazard, przegrywa. Czy mogę przyjąć możliwość, że pani czasem dostarcza mu pieniędzy na te cele? Siedziała patrząc w ziemię; ale na to pytanie podniosła oczy badawczo i z pewnym oburzeniem. — Proszę nie brać tego za niestosowną ciekawość, dro- ga pani Bounderby. Myślę, że Tom może z czasem popaść w kłopoty i chcę wyciągnąć ku niemu pomocną dłoń opie- rając się na własnych ponurych doświadczeniach. — Czy mam znowu powiedzieć, że czynię to ze względu na niego T Czy to konieczne? , Zdawało się, że pi obuje odpowiedzieć, ale nie z tego nie wyszło. — Aby szczerze wyznać wszystko, co przyszło mi na myśl — rzekł James Harthouse, znów z tym samym uda- nym wysiłkiem wpadając w swobodniejszy ton — zwierzę :się pani, że wątpię czy rzeczywiście miał on jakieś możli- wości w życiu, czy — proszę wybaczyć moją szczerość — czy to prawdopodobne, aby istniało wielkie 'zaufanie pomię- dzy nim a jego przezacnym ojcem. — Nie wydaje mi się — rzekła Luiza rumieniąc się z powodu własnych wspomnień z' tej dziedziny — żeby to .| było możliwe. • . :| — Lub, pomiędzy nim i — mogę zaufać, że pani dosko- | nale rozumie, to, co mam na myśli, jestem pewien — i jego-1 wielce szanownym szwagrem. ;| * . " 208 Zarumieniła/się jeszcze bardziej i twarz Jej płonęła, gdy odpowiedziała słabszym niż poprzednio głosem: — Nie. To również jak sądzę, jest mało prawdopodobne. — Pani Bounderby — rzekł Harthouse po krótkim mil- czeniu — czy może mi pani jeszcze bardziej zaufać? Tom po- życzył od pani poważną sumę? — Niech pan zrozumie, panie Harthouse — odparła z wahaniem; była ona w pewnym stopniu speszona i zakło- potana podczas tej rozmowy, a jednak zasadniczo zachowa- ła tak charakterystyczną dla niej pewność siebie — niech pan zrozumie, że jeśli powiem panu to, na co pan nalega, nie będzie to ani skarga, ani żal. Ja nigdy nie skarżę się na nic i tego, co uczyniłam, nigdy, w najmniejszym nawet stopniu, nie żałuję. „I do tęgo taka odważna!" — pomyślał James Hart- house. — Gdy wyszłam za mąż, przekonałam się, że już wtedy mój braf był bardzo zadłużony. — Chcę powiedzieć bardzo, jak na niego. Wystarczająco, aby to zmusiło mnie do sprze- daży pewnych drobnostek. Nie było to żadne poświęcenie z mojej strony. Sprzedałam je chętnie. Nie przywiązywałam do nich żadnej wagi. Były one dla mnie zupełnie bezwar- tościowe. - Albo zobaczyła w jego twarzy, że wiedział, albo tylko obawiała się w swoim sercu, że on wie, iż mówi ona o pew- nych prezentach od swego męża. Przerwała i zaczerwieniła się znowu. Jeśli nie wiedział tego przedtem, domyśliłby się teraz, nawet gdyby był znacznie bardziej tępym człowie- kiem, niż był. — Od tej pory dawałam memu bratu, w różnych okre- sach czasu, to, co potrafiłam zaoszczędzić; jednym słowem, to, co miałam. Decydując się na zwierzenie się panu, tylko dlatego, że pan się nim interesuje, nie uczynię tego poło- wicznie. Już po pańskim zjawieniu się tu, zażądał na raz dużej sumy — sto funtów.' Nie mogłam mu tego dać. Ciężkie czasy — H 209 Martwi-tam się konsekwencjami tego, że jest'on aż tak za- plątany, ale utrzymywałam to w sekrecie, do tej chwili, w której powierzam to pańskiemu honorowi. Nie zwierza- łam się dotąd nikomu, ponieważ — pan domyślił się tych powodów przed chwilą. — Przerwała nagle. Był on doświadczonym człowiekiem, dostrzegł więc i podchwycił okazję, aby przedstawić jej swój własny wize- runek, lekko zmieniony w obraz jej brata. — Pani Bounderby, mimo źei jestem człowiekiem po- zbawionym zalet, światowcem, interesuję się niezmiernie, zapewniam panią, tym, co pani mi mówi. Nie mogę być su- rowym dla pani brata. Rozumiem i podzielam mądrą wy- rozumiałość, z jaką traktuje pani jego błędy. Żywiąc wiel- ki szacunek dla pana Gradgrinda i dla pana Bounderby, myślę jednak, że nie miał on szczęścia, o ile chodzi o wy- chowanie, jakie otrzymał. Wychowany niedostatecznie, jak na wymagania towarzystwa, w którym gra pewną ro- lę, rzuca się z jednej ostateczności, do której długo był zmu&zony, w drugą — w najlepszych intencjach, nie wątpi- my. Wspaniała, szorstka niezależność pana Bounderby — jak zgodziliśmy się — również nie skłania do zwierzeń. Je- śli ośmielę się zauważyć, że najbardziej brakuje mu owej delikatności, do której młodzieniec błądzący, charakter źle zrozumiany i źle pokierowane zdolności mogłyby się odwo- łać o pomoc i wskazówki, to będzie to mój punkt widzenia na tę sprawę. Gdy tak siedziała, patrząc wprost przed siebie, w głąb ciemnego lasu, poprzez światła i cienie igrające na trawie, ujrzał w tej twarzy, jakie zastosowanie do niej samej mia- ły jego bardzo wyraźnie wypowiedziane słowa. — Musimy — ciągnął dalej — uwzględnić wszystkie okoliczności. Ja jednak widzę w Tomie jedną wadę, której nie mogę wybaczyć, i o którą mam do niego wielką pre- tensję. m Luiza zwróciła oczy na jego twarz i zapytała go, jaka to jest wada? — Może — odparł — powiedziałem już dosyć. Może byłoby w ogóle lepiej, żebym wcale o tym nie napomknął. — Pan mnie przeraża, panie Harthouse. Proszę, niech pan mi powie. — Aby zaoszczędzić pani zbędnego wahania — i ponie- waż powstało już między nami, o ile chodzi o pani brata zaufanie, które cenię, oczywiście, ponad wszystko — je- stem posłuszny. Nie mogę przebaczyć mu, że nie okazuje, każdym swoim słowem, spojrzeniem i każdym czynem w ży- ciu, iż jest świadom uczuć swej najlepszej przyjaciółki; po- święcenia swej najlepszej przyjaciółki; jej braku egoizmu, jej ofiarności. To, czym się jej odpłaca, o ile zauważyłem, jest bardzo znikome. To, co ona uczyniła dla niego, doma- ga się jego ciągłej miłości i wdzięczności, a nie złych hu- morów i kaprysów. Jakkolwiek jestem nierozważnym czło- wiekiem, nie jestem jednak tak obojętny, pani Bounderby. abym nic zdawał sobie sprawy z tej wady brata pani, albo skłonny był uważać to za wybaczalny grzeszek. Las nagle przesłoniła mgła; to oczy jej napełniły się łzami. Wypłynęły one z utajonej, głęboko ukrytej studni i serce JPI napełniło się ostrym bólem, który nie znalazł ulgi Lawet w płaczu. — Słowem, postanowiłem dążyć do tego, aby poprawie brata pani w tym względzie, pani Bounderby. Moja lepsza znajomość okoliczności, moje wskazówki i rady raczej cen- re, mam nadzieję, jako że pochodzą od nicponia na daleko większą skalę — zapewnią mi, jak sądzę, pew'en wpływ na niego, który wykorzystam oczywiście dla osiągnięcia tego celu. Powiedziałem już dosyć, a nawet więcej niż dosyć. Wydaje się, jakbym gtósił, że jestem czymś w rodzaju dobrego człowieka, podczas gdy, na honor, nie miałem naj- mniejszego zamiaru czynić tego i otwarc'e oznajmiam, że nim nie jestem. Tam oto, pomiędzy drzewami — dodał pod- 211 noszeń oczy i rozglądając się (do tej pory patrzył bowiem tylko na nie.) — widzę brata pani we własnej osobie; nie- wątpliwie właśnie przyjechał. Ponieważ wydaje się kroczyć "W tym kierunku, dobrze będzie być może, pójść na jego spotkanie i zajść mu drogę. Był ostatnio bardzo milczący i smutny. Może jego braterskie sumienie go trapi — jeśli istnieje taka rzecz jak sumienie. Chociaż, na honor, słyszę o niej zbyt często, żeby w nią uwierzyć. Pomógł jej wstać, a ona przyjęła jego ramię i poszli na- przód, na spotkanie szczeniaka. Ten, idąc, bezmyślnie ści- nał laską gałęzie drzew albo zatrzymywał się, aby złośliwie zedrzeć mech z ich pni. Gdy podeszli do niego, był właśnie zajęty tą rozrywką. Drgnął i twarz jego zmieniła się. — Hallo! — wyjąkał. •— Nie wiedziałem, że jesteście tutaj. — Czyje imię, Tom — rzekł Harthouse kładąc mu rękę na ramieniu i obracając go, tak iż cała trójka poszła teraz razem w kierunku domu — wycinałeś na tym drzewie? — Czyje imię? — odparł Tom. — Och, pan myśli, ja- kiej dziewczyny? ' — Miałeś podejrzany wygląd, Tomi-e, jakbyś wypisy- ' "wał na pniu imię jakiejś pięknej istoty. — Z tym trzeba zaczekać, panie Harthouse, dopóki nie •upodoba sobie mnie jakaś piękna istota z olbrzymią fortu- ną do swojej dyspozycji. I może być równie brzydka jak i bogata, i może nie obawiać się, że mnie utraci. A wtedy bę- dę wycinać jej imię tak często, jak tylko zechce. — Obawiam się, że jesteś interesowny, Tom. — Interesowny — powtórzył Tom. — A kto nie: jest interesowny? Niech się pan zapyta mojej siostry. — Czyżbyś był przekonany, że to jest moją wadą, Tom? — rzekła Luiza, nie okazując, że zdaje sobie sprawę 7, jego impertynencji i złego charakteru. — Ty sama wiesz czy ten czepek pasuje do ciebie — odparł jej brat nadąsany. — Jeśli tak, możesz go nosie. 213 ^.^^ ^^.u^u „ u.J& a.^ uAxo JOA iiii.&aiiLiujJ, puuuume jaJ& wszyscy znudzeni ludzie, od czasu do czasu — rzekł pan Harthouse. — Niech pani mu nie wierzy, pani Bounderby. On wie, że jest inaczej. Wyjawię niektóre z jego opinii o pani, zakomunikowane mi prywatnie, jeśli nie złagodnie- je trochę. — W każdym razie, panie Harthouse — rzekł Tom. mięknąc w podziwie dla swego przyjaciela, ale jednocześnie potrząsając markotnie głową — nie może pan powiedzieć, żebym kiedykolwiek chwalił ją, że jest interesowna. Mogłem chwalić ją, że jest wprost przeciwnie, i zrobiłbym to znowu, gdybym miał, jak poprzednio, powód ku temu. Jednak nie o to teraz chodzi; nie jest to ciekawe dla pana i ja mam już dość tego tematu. . Podeszli do domu i tu Luiza puściła ramię swojego gościa i weszła do środka. On stał przez chwilę, patrząc, jak wstępowała na schody i weszła w cień drzwi; wtedy poło- żył znów dłoń na ramieniu jej brata i poufałym skinieniem zaprosił go na spacer po ogrodzie. — Tom, mój chłopcze, chcę z tobą pomówić. Zatrzymali się wśród niedbale utrzymywanych krze- wów różanych. — Utrzymywanie plantacji róż Nickitsa w zmniejszonej skali był to także wyraz pokory pana Boun- derby — i Tom usiadł na parapecie tarasu, zrywając pąki i rwąc je na kawałki, podczas gdy jego potężny przyjaciel stał nad nim, 'z nogą na parapecie, a cała jego postać spo- czywała lekko na ręce opierającej się łokciem o kolano. By- li widoczni z jej okna. Być może, patrzała na nich. — Tom, o co chodzi? — Och, panie Harthouse — rzekł Tom z jękiem -— krucho ze mną. Kłopoty nie dają mi żyć. — Mój drogi chłopcze, to samo jest ze mną,, — Pan! — odparł Tom. — Pan jest wzorem niezależ- ności. Panie Harthouse, jestem w okropnych tarapatach. ^ie ma pan pojęcia, w jaką sytuację się wkopałem — i z ja- 213 tylko chciała. Zaczął teraz gryźć pęki róż i wyrywać je z pomiędzy zębów dłonią, która drżała jak dłoń słabego, starego czło- wieka. Po jednym, niesłychanie bystrym spojrzeniu, jego przyjaciel przeszedł na swój najlżejszy ton. — Tom, jesteś nierozsądny, zbyt wiele spodziewasz aiy od swojej siostry. Wyciągnąłeś już od niej pieniądze, ty kundlu, wiesz o tym. — No cóż, panie Harthouse, wiem o tym. A skąd mia- łem je wziąć? Oto z jednej strony mam starego Bounderby, ciągle cliwalącego się tym, że w moim wieku żył z dwóch pensów miesięcznie lub coś w tym rodzaju. A oto — z dru- giej — mego ojca, kreślącego, jak on to nazywa, granicę i przywiązującego mnie do niej, jak dziecko, za szyję i no- gi. I mam jeszcze moją matkę, która nigdy nie miała nic swojego, oprócz swoich niedomagań. Cóż więc może czło- wiek zrobić i skąd spodziewać się pieniędzy, jeśli nie od siostry? Płakał prawie i rozrzucał dookoła pąki całymi tuzina- mi. Pan Harthous'e ujął go za klapę kurtki. — Ależ, mój drogi Tomie — przekonywał — twoja siostra n'e ma ich. — Nie ma ich, panie Harthouse? Ja nie mówię, że je ma. Ja może chciałem więcej, niż ona posiada. Ale wobec tego, powinna była je zdobyć. Ona mogła je zdobyć. Nie ma po co udawać, że chcę robić tajemnicę z tych spraw, teraz, po tym, co panu powiedziałem; pan wie, że ona nie wyszła za starego Bounderby ze względu na siebie ani ze względu na niego, tylko ze względu na mnie. Dlaczego więc z tego samego względu nie wyciąga od niego tego, czego ja chcę? Ona nie jest obowiązana mówić, co ma zamiar z tym robić; jest dość sprytna; mogłaby wyłudzić je od niego, gdyby chciała. No i dlaczego ona nie chce, kiedy mówię jej, jakie to jest ważne? Ale nie. Siedzi w jego towarzystwie jak ka- 2U łatwo. Nie wiem, jak pan to nazywa, ale ja nazywam to po- stępowaniem przeciwnym naturze. Tuż koło parapetu, po drugiej stronie tarasu, znajdo- wał się nieduży dekoracyjny basen, pełen wody. Pan Hart- house James miał bardzo silną chętkę wrzucenia tam pana Tomasza Gradgrinda juniora, podobnie jak skrzywdzeni kapitaliści z Coketown grozili, że wrzucą swój dobytek do Atlantyku. Ale zachował swoją swobodną postawę i przez kamienną balustradę nie przeleciało nic solidniejszego niż poszarpane pączki róż, które tworzyły teraz na powierzchni wody pływającą wysepkę. — Mój drogi Tomie — rzekł Harthouse — pozwól mi być twoim bankierem. — Na litość Boską — odparł nagle Tom — nie mówmy o bankierach! — I bardzo blado wyglądał w porównaniu z różami. Bardzo blado. PaJi Harthouse, jako idealnie wychowany człowiek, przyzwyczajony do najlepszego towarzystwa, nie zdumiał się podobnie zresztą, jak nie był w stanie się wzruszyć — ale podniósł trochę bardziej brwi, jak gdyby uniosło je sła- be dotknięcie ciekawości. Aczkolwiek było to tak samo przeciwne zasadom jego szkoły, jak było to przeciwne za- sadom szkoły Gradgrinda. — Jaką sumą wyrażają się twoje obecne kłopoty. Tom? Trzy cyfry? No więc. Powiedz ile? — Panie Harthouse — odparł Tom, teraz rzeczywiście płacząc a łzy jego były lepsze od jego skarg, jakkolwiek czyniły z niego żałosną postać — teraz już za późno; pie- niądze nie mają dla mnie obecnie znaczenia. Powinienem był je mieć-wcześniej. Ale jestem panu bardzo zobowiązany, pan jest prawdziwym przyjacielem. „Prawdziwym przyjacielem. Szczeniaku, szczeniaku! — pomyślał leniwie pa:i Harthouse — jaki z ciebie osioł!" ' — Przyjmuję pańską propozycję jako wielką uprzej- 215 .u-iuo^ — lAe.B.i J-uiii ^ii w .y LEI Jąć Jfgu oauu/—- daKO wielKą uprzejmość, panie Harthouse. — Cóż — odparł on — może ci się to kiedyś przydać. I, mój chłopcze, jeśli zwierzysz mi się ze swoich kłopotów, gdy cię osacza, może będę ci mó^ł pokazać lepsze wyjście niż to, które mógłbyś sam znaleźć. — Dziękuję panu — rzekł Tom potrząsając posępnie głową i żując p'ąc'zki róż. — Gdybym znał pana wcześnie:], panie Harthouse. — A teraz, widzisz, Tom — rzekł pan Harthouse na za- kończenie sam rzucając jedną czy dwie róże, jako dodatek do wysepki, która ciągle podpływała ku ścianom, jakby chcąc stać się częścią stałego lądu — każdy człowiek jest egoistą we wszystkim, co czyni, i ja jestem zupełnie taki sam jak reszta pokrewnych mi istot. — Kategorycznie po- stanowiłem skłonić cię — mówił omdlewającym tonem — abyś zimienił .swój stosunek do siostry, co zresztą powinie- neś zrobić, i żebyś był bardziej kochającym i milszym tera tem — jakim powinieneś zresztą być. — Będę, panie Harthouse. / — Nie ma odpowiedniejszej chwili. jak obecna. Zacznij od razu. — Na pewno. I moja siostra Lu przyzna to. — Zawarłszy ten układ, Tom — rzekł Harthouse, kle- piąc go po ramienia, z miną, która pozwalała sądzić mło- dzieńcowi — co zresztą uczynił, biedny głupiec — że tec warunek został mu narzucony po prosta w dobrej woli, aby zmniejszyć jego poczucie zależności — rozstaniemy się aż do obiadu. Kiedy Tom ukazał się przy stole, mimo że zdawał się być dość przygnębiony, ciało jego było rześkie; i 'zjawił się, zanim wszedł pan Bounderby. — Nie chciałem być tak przykry, Lu — powiedział podając jej rękę i całując ją. — Wiem, że mnie lubisz, i ty wiesz, że ja ciebie lubię. Po czym na twarzy Luizy zjawił się uśmiech, ale dziś 216 był on. przeznaczony dla kogoś innego. Dla kogoś inneg'0, niestety! „O tyle już mniej jest ten szczeniak jedyną istotą, o któ- rą ona dba — pomyślał James Harthouse parafrazując re- fleksję z pierwszego ddia, w którym ujrzał jej piękną twarz. — O tyle już mniej, o tyle mniej!" Rozdział VIII WYBUCH Poranek następnego dnia był zbyt jasny, aby można było spać. James Harthouse wstał wcześnie i siedział w mi- łym oszklonym wykuszu, paląc wyszukany tytoń, który miał tak uzdrawiający wpływ na jego młodego przyjaciela. Odpoczywając w promieniach słońca, otoczony zapachem swojej wschodniej fajki i sennym dymem rozwiewającym się w powietrzu, które było aż miękkie od obfitości zapa- chów lata, obliczał swoje korzyści, podobnie jak próżnują- cy gracz oblicza wygraną sumę. Tym razem nie nudził się wcale i mógł poświęcić temu całą uwagę. Uzyskał jej zaufanie, którego mąż jej był pozbawiony. Uzyskał jej zaufanie, któremu towarzyszyła jej absolutna obojętność wobec męża i brak jakiejkolwiek łączności du- chowej pomiędzy nimi. Zręcznie, ale jasno zapewnił ją, że poznał najtajniejsze zakątki jej serca; zbliżył się do niej po- przez najtkliwsze uczucia; złączył .się z tym uczuciem; ba- riera, za którą żyła, roztopiła się. Wszystko to bardzo dziw- ne. i całkowicie zadowalające. A jednak nie miał, nawet teraz, żadnych złych zamia- rów. Dla jednostek i dla społeczeństwa, w którym żył, by- łoby lepiej, żeby on i cały legion tych, do których należał, byli świadomie źli, a nie obojętni i pozbawieni jakichkol- wiek celów. To pływające góry lodowe, popychane jaknn- kolwiek prądem, rozbijają okręty. 217 Udy szatan isrązy ^also lew ryczący, pojawia się w K.B^i.ai- cie, który pociąga niewielu, z wyjątkiem myśliwych i dzi- kich. Ale gdy zostanie przystrzyżony, ugłaskany i wypole- | rowany według mody; kiedy jest zużyty, znudzony grze- chem i znudzony cnotą, kiedy znudzony nadużył już siarki .i szczęścia wtedy dopiero bez względu na to czy służy z biu- rokratycznych nawyków, czy też po to, aby rozniecić czer- wony ogień, jest prawdziwym diabłem. I tak James Harthouse opierał się teraz o okno paiąc leniwie fajkę i obliczając kroki poczynione na drodze, któ- rą zdarzyło mu się podróżować. Ce,l, do którego prowadziła, leżał przed nim, bardzo wyraźny; ale on nie trapił się kal- kulacjami. Co ma być, to będzie. Ponieważ miał odbyć tego dnia sporą konną prze- jażdżkę — była bowiem pewna publiczna okazja „do odro- bienia" w sąsiedztwie, która mogła s-tworzyć pewne możli- wości dla ludzi Gradgrinda — ubrał się wcześnie i zszedł na śniadanie. Był ciekaw zobaczyć czy nastrój jej od po- przedniego wieczoru zmienił się na gorsze,. Nie. Podjął zno- wu w tym miejscu, gdzie skończył. Znowu obdarzyła go , spojrzeniem pełnym zainteresowania. Dzień przyniósł mu tak niewiele zadowolenia, jak się tego można było spodziewać w podobnie męczących oko- licznościach. Wrócił o szóstej wieczorem. Między domkiem odźwiernego a domem było jakieś pół mili; gdy jechał po- woli po gładkiej wysypanej żwirem drodze, należącej kie- dyś do Niekitsa, pan Bounderby'wyskoczył spoza krzaków tak gwałtownie, że koń rzucił się w bok poprzez drogę. — Harthous-e! — krzyknął pan Bounderby. — Słyszał pan? — Co miałem słyszeć? — zapytał Harthouse, uspakaja- jąc swego konia i w duchu obdarzając 'pana Bounderby nie- najlepszymi życzeniami. — Więc pannie słyszał! 218 — ^i^o^aicm pana, tai< samo jak-ten koń. Nie słysza- łem nic ponadto. Pan Bounderby, czerwony i zgrzany, stanął pośrodku ścieżki, tuż przed głową konia, aby bomba wybuchła , z większym efektem. — Bank okradzione! — Co pan mówi! — Okradzione ostatniej nocy, mój panie. Okradzione) w niezwykły sposób. Podrobiono klucz. — I dużo ukradziono? Pan Bounderby, pragnąc możliwie dużego, efektu, do- prawdy wyglądał na zmartwionego tym, że musiał odpo- • wiedzieć: — No cóż,-niedużo. Ale mogło być dużo. — Jak wiele? — Och, na sumę — jeśli pan upiera się przy sumie — nie większą niż sto pięćdziesiąt funtów — rzekł Bounderby z niecierpliwością. — Ale tu nie chodzi o sumę; chod/i o Fakt. Fakt, że Bank został okradziony, jeisŁtu ważną oko- licznością. Jestem zdumiony, że pan tego nie rozumie. — Mój drogi Bounderby — rzekł James zsiadając z ko- nia i podając lejce swemu służącemu — oczywiście, że rozu- miem i jestem tym obrazem, jaki ukazałeś mojej wyobraźni. tak przybity, jak tylko pan sobie życzy. Mimo to niech mi będzie wolno pogratulować panu — co czynię z całego ser- ca, zapewniam pana — że nie poniósł pan większej straty. — Dzięki —- odparł Bounderby krótko i niezbyt łaska- wie. Ale powiem panu coś. Mogło to być dwadzieścia tysię- cy funtów. — Przypuszczam, że mogło. — Przypuszczam, że mogło! Na Boga! Może pan taK przypuszczać. Mój Boże! — rzekł pan Bounderby na rozma- ite sposoby potrząsając ponuro głową — to mogło być. dwa razy po dwadzieścia. Nie można przewidzieć, co by było lub czego by nie było, gdyby nie spłoszono tego człowieka. 219 Zibliżyta się teraz Juuiza, pani opai-sn i .uitŁci. — Oto córka Toma Giradgrinda, która wie dobrze, ile to mogło by być, jeśli pan tego nie -wie — wybuchnął Boun- derby. — Upadła, panie, jak nieżywa, gdy jej powiedziałem! Nigdy nie widziałem przedtem, żeby zrobiła coś podobnego. Moim zdaniem, przynosi to jej zaszczyt w tych okolicz- nościach. Ciągle jeszcze była blada i drżąca. James Harthouse poprosił, aby przyjęła je,go ramię, i gdy szli bardzo powoli, zapytał ją, jak popełniono kradzież. — Ależ ja to panu powiem — rzekł Bounderby z iryta- cją, podając ramię pani Sparsit — Gdyby nie był pan tak drobiazgowy, o ile chodzi o sumę, zacząłbym opowiadać pa- nu już przedtem. Pan zna tę, damę (bo to jest dama) panią Sparsit? — Miałem już ten zaszczyt. — Doskonale. I tego młodego człowieka, Bitzera, spot- kał pan również przy tej. samej okazji? — Pan Harthouse skinął twierdząco głową, a Bitzer potarł czoło. — Doskonale. Mieszkają w banku. Wie pan może, że oni mieszkają w Banku? Doskonale. Wczoraj wieczorem przy końcu urzędowania wszystko pozostawiono jak zwykle. W żelaznym pokoju, pod którego drzwiami śpi ten młody człowiek, było... to zresztą nieważne, ile było pieniędzy. W małej podręcznej kasie, w szafie młodego Toma, gdzie przechowywano pieniądze przeznaczone na drobne wydatki, było sto pięćdziesiąt i parę funtów. — Sto pięćdziesiąt cztery, siedem szylingów i jeden pens — rzekł Bitzer. — Słuchaj! — krzyknął Bounderby, zatrzymując się, • aby obrócić się do niego — nie chcemy tu twego wtrąca- .nia się. Wystarczy, że zostałem okradziony, podczas gdy ty chrapałeś, bo jest ci zbyt wygodnie. Twoje cztery, siedem i jeden są nam zupełnie nie potrzebne. Ja nie chrapałem, 220 , gdy byłem .w twoim -wieku, pozwól sobie powiedzieć. Nie miałem dość wiktuałów, żeby chrapać. I nie wyjeżdżałem z jakimś cztery, siedem i jeden. Nawet gdybym o tym wie- dział. Bitzer pod wrażeniem tych słów potarł znowu czoło ukradkiem i zdawał się być przygnębionym ostatnim przy- kład'em moralnej wstrzemięźliwości, podanym przez pana Bounderby. — Sto pięćdziesiąt i coś tam funtów — zakończył pan Bounderby. — Tę sumę pieniędzy młody Tom zamknął w swojej, kasie; nie jest to bardzo mocna kasa, ale nie o to teraz chodzi... Wszystko było zostawione w porządku. O któ- rejś godzinie w nocy, podczas, gdy ten młody człowiek chra- pał—Pani Sparsit, pani mówi, że słyszała pani, jak chrapał? — Sir — odparła pani Sparsit — nie mogę powiedzieć, żebym słyszała go, ściśle mówiąc, chrapiącego, przeto nie mogę złożyć takiego oświadczenia. Ale podczas zimowych wieczorów, gdy zasypiał przy swoim stole, słyszałam, jak on, wolałbym tak to określić — jął?, gdyby krztusił się. Sły- szałam, jak przy takich okazjach wydawał dźwięki podobne do tych, które można usłyszeć czasem w holenderskich zega- rach. Mimo to — rzekła pani Sparsit z dumnym poczuciem, że składa dokładne zeznanie — nie rzuca to żadnego cienia na jego moralność i charakter. Bynajmniej. Zawsze uwa- żam Bilfzera za młodego człowieka o najbardziej zdrowych zasadach i w tej mierze proszę uwględnić moje świadectwo. — No więc — rzekł rozjątrzony Bounderby — podczas gdy on chrapał fezy też krztusił się, czy też zegarowa!, czy coś takiego, -czy coś tam innego — śpiąc — jacyś ludzie, w jakiś sposób, czy też uprzednio ukryci w domu, czy nie, to zobaczymy Jeszcze, dostali się do kasy młodego Toma, otworzyli ją i wyjęli zawartość. Gdy ich spłoszono, uciekli, wychodząc głównymi drzwiami i zamykając je znowu na podwójny zamek podrobionym, kluczem (były one zamknię- ci te na podwójny zamek i klucz był pod poduszką pani Spar- sit); podrobionym kluczem, który znaleziono na ulicy blis- ko Banku, dziś o dwunastej w południe. Nie podniesiono żadnego alarmu, dopóki ten człowiek Bitzer, nie wstał dziś rano i nie zaczął otwierać biur i przygotowywać wszystkie- go do pracy. Wtedy spojrzawszy na kasę Toma zobaczył, że drzwi są otwarte, zamek rozbity, a pieniądze zniknęły. — Ale, ale, a gdzież jest Tom? — zapytał Harthouse rozglądając się wokoło. — Pomaga policji — rzekł Bounderby — i został w Ban- ku. Chciałbym, żeby ci ludzie spróbowali mnie okraść, gdy byłem w jego wieku. Zrujnowaliby się, gdyby włożyli w tę robotę choćby osiemnaście pensów. To mogę im powiedzieć. — Czy podejrzewacie kogoś? — Podejrzewamy? Ja myślę, że kogoś podejrzewamy. Do licha! — rzekł pan Bounderby puszczając ramię pani Sparsit, aby otrzeć swą spoconą twarz — chciałby pan, że- by Josiah Bounderby z Coketown został ograbiony i żeby nikogo nie podejrzewano! Nie, dziękuję panu! Czy pan Harthouse może zapytać, na kogo pada podej- rzenie? — Dobrze — rzekł Bounderby, zatrzymując się i stając tak, aby widzieć ich wszystkich — powiem wam. Nie nale- ży tego wspominać nigdzie, nie należy o tym mówić nikomu, żeby nie spłoszyć tej bandy łajdaków (bo to jest cała ban- da). Wobec tego przyjmijcie to jako rzecz poufną. A teraz, czekaj pan chwilę — pan Bounderby otarł znów czoło. — Co by pan powiedział na to — tu wybuchnął gwałtownie — gdyby w to wmieszany był jeden z robotników? — Mam nadzieję — rzekł Harthouse leniwie — że nie nasz przyjaciel Blackpot. — Niech pan powie Pool — zamiast Pot, sir — odparł Bounderby — i to będzie ten człowiek. Luiza "wydała słaby okrzyk niedowierzania i zdumienia. m —Och, tak! Ja wiem!— rzekł Bounderby natychmiast podchwytując ten dźwięk. — Ja wiem! Jestem przyzwycza- jony do tego. Wiem o tym wszystko. Ci ludzie są najlepszy- . mi ludźmi na świecie. Ci ludzie potrafią mówić ze swadą. Ci ludzie chcą tylko, aby wyjaśnić im ich prawa. Ale ja wam coś powiem. Pokażcie mi niezadowolonego robotnika, a ja wam pokażę człowieka, który jest zdolny~cró każdego nie wiem jakiego przestępstwa. Jeszcze jedna z popularnych fikcji Coketown, którą pil- nie szerzono — i w którą niektórzy ludzie naprawdę wierzyli. —Ale ja znam tych ludzi — rzekł Bounderby— ja mogę czytać z nich jak z książki. Pani Sparsit, apeluję do pani. Jakie ostrzeżenie dałem temu człowiekowi, gdy po raz pierwszy postawił stopę w moim domu, a prawdziwym ce- lem jego wizyty było dowiedzenie się, w jaki sposób może on powalić B-eligię i obalić panujący Kościół? Pani Sparsit, o ile chodzi o wysokie stosunki, jest pani na równi z arysto- kracją — czy ja powiedziałem, czy też nie powiedziałem. temu człowiekowi „nie możesz-ukryć przede mną prawdy; nie należysz do ludzi, jakich ja lubię; nie będzie z ciebie cic dobrego?" — Ezeczywiście, sir — odparła pani Sparsit — pan w bardzo dobitny sposób, udzielił mu takiego ostrzeżenia. — Gdy on wstrząsnął — rzekł Bounderby — gdy on wstrząsnął pani uczuciami... — Tak, sir — odparła pani Sparsit z łagodnym skinie- niem głowy — zaiste uczynił to. Chociaż chciałam tylko za- znaczyć, że moje uczucia są być może słabsze, gdy chodzi o te sprawy — bardziej nierozsądne, jeśli kto woli — niż mo- ?łyby być, gdybym zawsze zajmowała moją obecną pozycję. Pan Bounderby spojrzał, pękając z dumy, na pana Hart- house^ jakby mówił: „Ja jestem właścicielem tej kobiety; 1 Jest ona godna pańskiej uwagi, sądzę". Potem podjął ^ój dyskurs. — Może pan sobie przypomni, Harthouse, co mu powie- si działem, gdy pan go tu widział. Ja mówiłem z nim bez ogró- dek. Ja nie cackałem się z nimi. Ja ich znam. Doskonale sir. W trzy dni potem on zwiał. Poszedł nikt nie wie dokąd, tak jak to zrobiła, gdy byłem dzieckiem, moja matka — z tą tylko różnicą, że on jeśli to możliwe jest gorszy od mojej matki. I co zrobił, zanim odszedł? Co pan, panie, na to — pan Bounderby, trzymając w ręku kapelusz, uderzał wen przy każdej małej przerwie między zdaniami, jakby był to . tamburyn — że widziano go noc w noc, jak obserwował Bank? — Co powiedziałby pan na jego krążenie dookoła Banku —po ciemku? Na to, że uderzyło to panią Sparsit — że nie krąży tam w żadnym dobrym celu? Na to, że zwróci- -ła na niego uwagę Bitzera i że oboje go obserwowali? I na to, że — jak okazało się dziś podczas śledztwa — sąsiedzi również go zauważyli? — Doszedłszy do szczytu, pan Boun- derby, jak wschodnia tancerka, włożył swój tamburyn na głowę. — Podejrzane — rzekł. James Harthouse — rzeczy- wiście. — Tak myślę, sir — rzekł' Bounderby, z dumnym skinie- niem. — No, myśl'ę! Ale w tym jest zamieszanych paru z nich. Jest również jakaś stara kobieta. Nigdy się nie sły- . szy o tych rzeczach, dopóki zło się już nie stanie';, znajduje się masę defektów w drzwiach od stajni, gdy koń jest już ukradziony; teraz znów zjawia się jakaś stara kobieta; stara kobieta, która, zdaje się — przybywa do miasta na miotle, od czasu do czasu. Ona obserwowała Bank przez ca- ły dzień, zanim zjawił się ten człowiek, i tej nocy, gdy pan: go widział, ona znika z nim i odbywa z nim naradę — przy-'; puszczam, żeby złożyć mu sprawozdanie po skończeniu pra^t^ V V^ J.J.J.J ^/.Ł<^6^V •dzi rzeczywiście przypuszczała, iż zaniechano dochodzeń, jako beznadziejnych, nie wydarzyło się nic nowego. Żadna z zamieszanych w to osób, mężczyzna ani kobieta, ni° zdo- była się na niewczesną odwagę ani nie uczyniła żadnego zdradzającego ją kroku. Co dziwniejsze nie słyszano nic o Stefanie Blackpool i tajemnicza stara kobieta pozostał.z tajemnicą. Ponieważ sprawy doszły do tego punktu i nic nie wska- zywało na to, aby miały go przekroczyć, rezultatem śledztwa pana Bounderby było to, że postanowił zaryzykować gwał- towne posunięcie. Ułożył tekst plakatu, ofiarowującego . dwadzieścia funtów nagrody za pojmanie Stefana Black- pool, podejrzanego o współudział w ograbieniu Banku w Co- ketown takiej a takiej nocy; opisał wymienionego Stefana Blackpool, jego ubranie, cerę, sposób bycia oraz wzrost w przybliżeniu, tak dokładnie, jak tylko umiał. Zgodnie ze słowami tych, którzy go widzieli ostatni raz, poinformował, jak opuścił on miasto i w jakim kierunku się udał; kazał wydrukować to wszystko wielkimi czarnymi literami na rzucających się w oczy ogromnych afiszach; kazał je roz- lepić na murach w nocy, tak że miały -uderzyć w oczy całej ludności miasta na iaz. Dzwonki fabryczne musiały tego ranka dzwonić najgłoś- niej jak mogły, aby rozproszyć grupy robotników, które gromadziły się o późnym świcie przed tymi afiszami, po- żerając je chciwym okiem. Do najbardziej chciwych nale- 293 Ci ludzie, słuchając przyjacielskiego głosu, który czytał głośno — a zawsze znalazł się ktoś gotów-im pomóc — ga- pili się na litery, oznaczające tak wiele, z nieokreślonym strachem i szacunkiem, który byłby prawie śmieszny, jeśli jakikolwiek objaw powszechnej ignorancji może wywołać inne uczucie niż grozę i 'strach. Wiele uszu i oczu było za- przątniętych potem wizją tych plakatów w ciągu długich godzin 'spędzonych pomiędzy obracającymi się wrzeciona- mi, trzeszczącymi warsztatami i wirującymi kołami; i gdy robotnicy wylegli znowu na ulice, było znów tak wielu czy- tających jak przedtem. Slaekbridge, delegat, musiał również przemówić na ten temat tego wieczoru;. Slaekbridge zaopatrzył się w czy- sty afisz u drukarza i przyniósł go w kieszeni. — Och, moi przyjaciele i rodacy, gnębieni robotnicy Coketown, ocli moi bracia i towarzysze pracy, współobywatele i bliźni •— jakie zamieszanie powstało, gdy Slaekbridge rozłożył to, co nazwał „dokumentem skazania" i podniósł go do góry, , na ogólny widok i przekleństwo pracującej społeczności. — Och, moi towarzysze, spójrzcie, do czego zdolny jest zdraj- ca tego obozu wielkich duchów, którzy wpisali się do świę- tego spisu obrońców sprawiedliwości i Związku! Och, moi biedni przyjaciele, dźwigający ciężkie jarzmo tyranów, któ- rzy depcząc was żelazną .stopą despotyzmu zrównają was z kurzem z ziemi i chcieliby, abyśmy pełzali na brzuchach, niby węże, przez resztę waszych dni. Och, moi bracia — może jako mężczyzna powinienem dodać: •010 je siostry — co powiecie teraz o Stefanie Blackpool, trofc,\ę zgarbionym i mającym około pięciu stóp siedmiu cali wzrostu, jak opi- suje go ten hańbiący i ohydny dokument, ten trujący, tem zgubny plakat, to wstrętne ogłoszenie. I z jaką godnością zadenuncjujecie, zgnieciecie tę żmiję, tak plamiącą i hań- biącą boską rasę, która na szczęście wyrzekła się go raz na zawsze! Tak, moi rodacy, na szczęście wyrzekła się go, ode- 294 ^^^u, uu. alculo; DO pamiętacie, jak stał przed wami na tym oto podium; pamiętacie, jak twarzą w twarz, krok za ferokiem, tropiłem go poprzez wszystkie jego zawiłe wy- mówki; pamiętacie, jak skradał się i czołgał, i posuwał się bokiem, i sypał nam w oczy sieczkę, do chwili, kiedy nie .zostawiwszy mu skrawka ziemi, którego mógłby się uchwy- cić, wypędziłem go spośród nas: jego, którego wytyka nie- śmiertelny palec pogardy; jego, którego mściwy ogień każde-. .go wolnego i .myślącego umysłu powinien spalić i napiętno- wać! A teraz, moi przyjaciele — moi pracujący przyjacie- le, ponieważ ja jestem szczęśliwy i dumny z tego, że przy- należę do tego cechu — moi przyjaciele, których twarde, s lecz uczciwe łoża słane, są w trudzie, których ubogie, lecz i niezależne garnki gotują się w znoju — i teraz mówię, moi !; przyjaciele, jakąż postać przyjmuje na siebie ten tchórzli- :. -wy nikczemnik, gdy staje przed wami w całej .swej nato- ? rainej podłości. Kim jest? Złodziejem! Bandytą! Ściganym zbiegiem, na którego głowę wyznaczona jest cena; wrzodem i raną na .szlachetnej opinii robotnika Coketown! Wobec ' tego, bracia moi w świętej akcji, do której wasze dzieci i nie- narodzone jeszcze dzieci waszych dzieci przyłożyły SWP przyjść po cichu, niż robić zamieszanie w takim — pani Pegler rozejrzała się nieśmiało, lecz z dumą po ścianach - w takim p-ięknym domu, jak ten. Doprawdy, doprawdy, to nie jest moja wina! Mój drogi, szlachetny, wspaniały chłop- cze.. — Ja zawsze żyłam cichutko i w tajemnicy, mój drogi Josiahu. Nie złamałam ani razu warunków umowy. Nigdy nie powiedziałam, że jestem twoją matką. Podziwiałam ci^. 309 -.-„ ^uscmi uo miasta, po dłu- ^ „ -^wcviiosci, aby z dumę. spojrzeć na ciebie, robiłam to w tajemnicy, moje kochanie, i odjeżdżałam znowu. Pan Bounderby, z rękoma w kieszeniach, chodził znie- cierpliwiony, jak na torturach, wzdłuż długiego stołu, pod- czas gdy widzowie żarłocznie pochłaniali każda sylabę z bła - galnej mowy pani Pegler i przy każdej następnej sylabie oczy ich zaokrąglały się coraz bardziej. Pan Bounderby ciągle jeszcze chodził tam i z powrotem, gdy pani Pegler skończyła, a pan Gradgrind zwrócił się do tej złej starej kobiety: / — Dziwię się, proszę pani — zauważył surowo — że na stare lata ma pani czelność zwracać się do pana Bounderby jak do syna, po tym, gdy pani tak nieludzko i wyrodn-ie z nim postępowała. — Ja wyrodna? — krzyknęła^ biedna stara pani Pegler. — Ja nieludzka? Dla mego kochanego chłopca? — Kochanego! — powtórzył pan Gradgrind — Tak, kochanego, teraz gdy sam zdobył sobie obecna pozycję, pozwolę sobie powiedzieć. JNPie bardzo jednak kochanego, g"dy porzuciła go pani w dzieciństwie i zostawiła na pastwę brutalności babki pijaczki. — Ja opuściłam mego Josiaha — krzyknęła pani Pegler załamując ręce. — No, niech Bóg panu wybaczy, sir, pań- skie złośliwe fantazje i obrazę pamięci mojej biednej matki, która umarła na moich rękach, zanim jeszcze Josliah si? modził. Mówiła z taka szczerością i oburzeniem, że pan Grad- grind wstrząśnięty myślą, która mu teraz zaświtała, zapy- tał łagodniejszym tonem: — Czy pani zaprzecza, proszę pani, że pani zostawił? swego syna, aby — aby wychowywał się w rynsztoku? — Josiah w rynsztoku? — wykrzyknęła pani P&gler. — Mc podobnego, sir.' Nigdy? Wstydź się paJi? Mój kochany 310 chłopiec wie i powie to panu, że chociaż pochodzi ze skrom- nej rodziny, miał rodziców, którzy kochali go, jak tylko umieli, i nigdy nie uważali sobie za krzywdę, gdy musieli fiię wyrzec czegoś, żeby on mógł pięknie pisać i rachować; i ja mam w domu jego zeszyty, które mogę pokazać! Tak, mam — rzekła pani Pegler z urażona duma. — I mój naj- droższy chłopiec wie i powie to panu, że kiedy jego ukocha- ny ojciec Umarł, gdy on miał osiem lat, to jego matka także musiała poskąpić sobie troszkę, żeby pomóc mu w życiu i oddać go do terminu. I był z niego porządny chłopak, i miał dobrego majstra, który mu pomagał, aż dorobił się1 tak, że jest bogaty i dobrze mu się powodzi. I ja panu po- wiem, sir — bo ten kochany chłopak nie zechce — że cho- ciaż jego matka miała tylko wiejski sklepik, on nigdy nie zapomniał o niej, ale dawał mi trzydzieści funtów rocznie— więcej nie potrzebuję, bo odkładam sobie z tego — pod jed- nym tylko warunkiem, ze będę siedzieć sobie w swoich stro- nach, nie chwalić się nim i nie zawracać mu głowy. I nigdy tego nie robiłam, poza tym, że oglądałam go raz do roku z daleka, o czym on nawet nie wiedz 'ał. I to jest słuszne — rzekła biedna stara pani Pegler zaślepiona w swym n^ucm dia syna — żebym ja siedziała w swoich stronach, bo nie wątpię, że gdybym była tutaj, to na pewno zrobiłabym wie- le niewłaściwych rzeczy; jestem bardzo zadowolona i potra- fię zatrzymać swoja dumę z Josiaha dla siebie; ja mogę ko- chać tylko dla samej miłości ? I wstyd mi za pana, sir — rżę kła w końcu pani Pegler — za pańskie oszczerstwa i podej- rzenia. Nigdy nie byłam tu przedtem i nigdy nie chciałam tu być, skoro mój kochany syn powiedział: „Nie". I nie by- łabym ^tu dzisiaj, gdyby mnie tu nie przywieziono. I niecił pan s''ę wstydzi, och wstydzi oskarżać mnie, ź'e byłam złą, matka dla mego syna, kiedy on jest tutaj i może pann po- wiedzieć coś zupełnie innego. Widzowie, stojący wokół i ci, którzy weszli na krzesła, podnieśli szmer współczucia dla pani Pegler i pan Grad- 311 - „-„^o^,^^ ^ ,)^±.i JJJ.^.yJczluz.diam c^asam ao miasta, po dfu- giej nieobecności, aby z dumą spojrzeć na ciebie, robiłam to w tajemnicy, moje kochanie, i odjeżdżałam znowu. Pan Bounderby, z rękoma w kieszeniach, chodził znie- cierpliwiony, jak na torturach, wzdłuż dług'ego stołu, pod- czas gdy widzowie żarłocznie pochłaniali każdą sylabę z bła - galnej mowy pani Pegler i przy każdej następnej sylabie oczy ich zaokrąglały się coraz bardziej. Pan Bounderby ciągle jeszcze chodził tam i z powrotem, gdy pani Pegler skończyła, a pan Gradgrind zwrócił się do teg złej starej kobiety: — Dziwię scę, proszę pani — zauważył surowo — że na stare lata ma pani czelność zwracać s;ę do pana Bounderby jak do syna, po tym, gdy pani tak nieludzko i wyrodnie z nim postępowała. — Ja wyrodna! — krzyknęła biedna stara pani Pegler. — Ja nieludzka! Dla mego kochanego chłopca! — Kochanego! — powtórzył pan Gradgrind — Tak, kochanego, teraz gdy sam zdobył sobie obecną pozycję, pozwolę sobie powiedzieć. ?0 bardzo jednak kochanego, gdy porzuciła go pani w dzieciństwie i zostawiła na pastwę brutalności babki pijaczki. ~ — Ja opuściłam mego Josiaha — krzyknęła pani Pegler załamując race. — No, niech Bóg panu wybaczy, sir, pań- skie złośliwe fantazje i obrazę pamięci mojej biednej matki, która umarła na moich rękach, zanim jeszcze Josuah si? modził. Mówiła z taką szczerością i oburzeniem, że pan Grad- grind wstrząśnięty myślą, która mu teraz zaświtała, zapy- tał łagodniejszym tonem: — Czy pani zaprzecza, proszę pani, że pani zostawiła swego syna, aby — aby wychowywał się w rynsztoku? — Josiah w rynsztoku! — wykrzyknęła pani Pegler. — Nic podobnego, sir.' Nigdy! Wstydź się pan! Mój kochany 310 ^JJiupiee wie i powie to panu, że chociaż pochodzi ze skrom- nej rodziny, miał rodziców, którzy kochali go, jak tylko umieli, i nigdy nie uważali sobie za krzywdę, gdy musieli się wyrzec czegoś, żeby on mógł pięknie pisać i rachować; i ja mam w domu jego zeszyty, które mogę pokazać! Tak, -mam — rzekła pani Pegler z urażoną dumą. — I mój naj- droższy chłopiec wie i powie to panu, że kiedy jego ukocha- ny ojciec umarł, gdy on miał osiem lat, to jego matka także musiała poskąpić sobie troszkę, żeby pomóc mu w życiu i oddać go do terminu. I był z niego porządny chłopak, i miał. dobrego majstra, który mu pomagał, aż dorobił się tak, że jest bogaty i dobrze mu s''ę powodzi. I ja panu po- Tvi'em, sir — bo ten kochany chłopak nie zechce — że cho- ciaż jego matka miała tylko wiejski sklepik, on nigdy nie zapomniał o niej, ale dawał mi trzydzieści funtów rocznie— więcej nie potrzebuję, bo odkładam sobie z tego — pod jed- nym tylko warunkiem, że będę siedzieć sobie w swoich stro- Jiach, nie chwalić się nim i nie zawracać mu głowy. I nigdy tego nie robiłam, poza tym, że oglądałam go raz do roku z daleka, o czym on nawet nie wi'edz'ał. I to jest słuszne — rzekła biedna stara pani Pegler zaślepiona w swym n^ucm dla syna — żebym ja siedziała w swoich stronach, bo nie wątpię, że gdybym była tutaj, to na pewno zrobiłabym wie- le niewłaściwych rzeczy; jestem bardzo zadowolona i potra- fię zatrzymać swoją dumę z Josiaha dla siebie; ja mogę ko- chać tylko dla samej miłości! I wstyd mi za pana, sir — rżę, kła w końcu pani Pegłer — za pańskie oszczerstwa i podej- rzenia. Nigdy nie byłam tti przedtem i nigdy nie chciałam tu być, skoro mój kochany syn powiedział: „Nie". I nie by- łabym tu dzisiaj, gdyby mnie tu nie przywieziono. I niech pan się wstydzi, och wstydzi oskarżać mnie, ż'e byłam złą matką dla mego syna, kiedy on jest tutaj i może panu po- wiedzieć coś zupełnie innego. Widzowie, stojący wokół i ci, którzy weszli na krzesłp, podnieśli szmer współczucia dla pani Pegler i pan Grad- 311 przykrym położeniu; pan Bounderby, który ani na chwilę- •me przestał chodzić tam i z powrotem i z każda, chwilę, na- dymał się coraz bardziej i coraz bardziej czerwieniał, za- trzymał się nagle. — Nie wiem dokładnie — rzekł pan Bounderby — jak s;ę to stało, że zostałem zaszczycony obecnością zebranego lu towarzystwa, ale nie dopytuję się. Gdy państwo zaspoko- ją. swoją ciekawość, może będą, łaskawi rozejść s^ę; czy są zadowoleni, czy nie, może jednak będą łaskawi rozejść się. Nie jestem zobowiązany wygłaszać odczytów o moich spra- wach rodzinnych, nie podejmowałem się tego i nie będę te- go robił. Przeto ci, którzy oczekują jakichkolwiek wyjaś- nień na ten temat, rozczarują się — a zwłaszcza Tom Grad- grind, trzeba mu to zawczasu powiedzieć. Jeśli cliodzi o kra- dzież w Banku, popełniono omyłkę łącząc moją matkę z tą eprawą. Nie stałoby się to, gdyby nie czyjeś zbytnie wścib- stwo; ja nigdy nie znosiłem wścibstwa, w żadnych okolicz- nościach. Dobranoc! Pomimo że pan Bounderby przedstawił to w ten sposób i trzymał teraz drzwi otworem, żeby towarzystwo mogło wyjść, widać było, że nadrabiał miną; był jednocześniei nie- zmiernie przygnębiony i w najwyższym stopniu śmieszny. Zdemaskowany jako człowiek znęcający się nad słabszymi, człowiek, który zbudował swą burzliwą reputację na kłam- stwach i w swej chełpliwości odsuwał od siebie prawdę rów- nie daleko jak gdyby wysuwał nędzne roszczenia (nie ma nędznie jszych), że pochodzi z arystokratycznej rodziny, wy- glądał bardzo śmiesznie. Trzymając otwarte drzwi, który- mi wychodzili ludzie, wiedział, że wyniosą oni to wszyst- ko, co się tu zdarzyło, na całe miasto, na cztery wiatry; nie mógłby wyglądać na bardziej nieszczęsnego i ostrzyżonego Tyrana, nawet gdyby obcięto mu uszy. Nawet pani Sparsit, 312 -m^oŁi^^^oii w o. Aumci/ci, is.tuJ.ct, uJJctula, w byczym swego trium- fu w Bagno Zniechęcenia, nie była w tak złej sytuacji jak ten wybitny człowiek i zawdzięczający sobie wszystko Bla- gier, Josiah Bounderby z Coketown. Rachela i Sissy zostawiwszy panią Pegl>er na nocleg •U syna poszły teraz razem aż do furtki Kamiennej Willi i tam rozstały się. Pan Gradgrind dogonił je, zanim zdążyły się oddalić i z wielkim zainteresowaniem wszczął rozmowę o Stefanie Blackpool; uważał, że fakt, iż wszystkie podej- rzenia wobec pani Pegler tak całkowicie upadły, jest bardzo dla niego korzystny. Jeśli chodzi o szczeniaka, to podczas całej tej sceny, jak w ogóle ostatnio, trzymał się blisko pana Bounderby. Zda- wało się, iż sądzi, że póki Bounderby nie zrobi żadnego od- krycia bez jego wiedzy, jest on bezpieczny. Nigdy nie od- wiedzał swojej siostry i odkąd wróciła do domu, widział ją tylko raz: tej nocy, gdy ciąglei trzymał s^ę tak blisko pana Bounderby, jak to już zostało opowiedziane. Niewyraźna, nieskrystalizowana obawa tkwiła jednak w umyśle jego siostry, obawa nigdy n''e ujawniona, która otaczała tego niedobrego i niewdzięcznego chłopca ponura, tajemnicą. Ta sama ponura myśl w równie niewyraźnym kształcie nasunęła się Sissy, gdy Rachela mówiła o kimś, komu powrót Stefana byłby nie na rękę. Luiza nigdy nie mówiła o tym, że żywi jakieś podejrzenia, względem brata, dotyczące kradzieży; ona i Sissy nigdy nie zwierzyły się sobie na ten temat z wyjątkiem jednej wymiany spojrzeń, gdy nieszczęsny ojciec oparł swą siwą głowę na dłoni; ale było porozumienie między nimi i obie wiedziały o tym. Ten strach był tak okropny, że krążył wokół każdej z nich, jak upiorny cień; żadna z nich nie śmiała pomyśleć, żei jest blisko niej, a tym bardziej, że jest blisko — drugiej. Szczeniakowi wciąż dopisywała udana odwaga, w któr^ .313 _. .-^- ,, _^„ ^,„^^^ ^^.u^^ywi ma uyi -e.luuz.ieJe.in, Jiiecn się pokaże. Dlaczego tego nie zrobił? Jeszcze jedna noc. Jeszcze Jeden dzień i noc. Nie ma Ste- fana Blackpool. Gdzież jest ten człowiek i "dlaczego nie wraca? RozdzialYI ŚWIATŁO GWIAZD Niedziela ta była pogodną jesienną niedzielą, jasne i chłodną; wczesnym rankiem Sissy i Rachela spotkały się, aby odbyć umówioną przechadzkę na wieś. Ponieważ Coketown sypie popiół nie tylko na swą gło- wę, ale również na głowy sąsiadów — podobnie jak te po- bożne osoby, które pokutują za własne grzechy ubierając innych we włosiennice — ludzie, którzy od czasu do czasu. zapragnęli łyknąć świeżego powietrza, co nie jest stanow- czo najgorszą z próżności życia, zazwyczaj odjeżdżali od •miasta parę mil koleją i stąd rozpoczynali swój spacer lub przechadzkę wśród pól. Sissy i Rachela wymknęły się spo- za zasięgu dymu tym właśnie zwykłym sposobem i wysia- dły na stacji leżącej mniej więcej w połowie drogi między miastem a wiejską posiadłością pana Bounderby. Pomimo że krajobraz splamiony byt tu i ówdzie stosa- mi węgla, naokoło było zielono; szumiały drzewa, skowron- ki śpiewały (mimo że była niedziela); w powietrzu unosiły się miłe wonie, a wszystko to nakryte było jasną kopułą błękitnego nieba. Z jednej strony ukazywało się z oddali Co- ketown jak czarna mgła; z drugiej — wznosiły się wzgórza, z trzeciej — widać było grę świateł na horyzoncie, tam gdzie słońce świeciło nad dalekim morzem. Pod ich stopami Tayła świeża trawa, piękne cienie gałęzi drżąc rzucały na nią ciemne plamy. Żywopłoty byłv butne; wszędz'e naokoło spokój. Maiszyny u wylotów szybów i chude stare konie, ?14 "które kołami wyżłobiły w ziemi ślady swej codziennej pra- •cy, były jednakowo ciche; koła przestały się kręcić na krót- ką chwilę; i nawet wielkie koło ziemi zdawało się dziś obra- cać bez wstrząsów i hałasu. Szły przez pola i cieniste ścieżki, czasem przeskakując •szczątki jakiegoś płotu, tak przegniłego, ze rozpadał się pod dotknięciem stopy, czasem mijając resztki cegieł i be~ lek, porośniętych trawą, a znaczące miejsca opuszczonych fabryk. Szły ścieżkami i wzdłuż niewyraźnych kolein. Omi- jały starannie kopcei, porośnięte gęstą wysoką trawą, splą- tanymi głogami, szczawiem końskim i innymi roślinami; •opowiadano bowiem w tych stronach ponure historie o sta- rych szybach ukrytych pod takimi kopcami." Słońce było już wysoko, gdy usiadły, aby odpocząć. Od dłuższego czasu nie widać było. nikogo, blisko ani daleko; samotność ich była niezamącona. — Jest tu tak cicho, Ra- •chelo, i ścieżka jest tak niewydeptana, że zdaje mi się, iż jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy przyszli tu tego lata,. Gdy Sissy i (mówiła to, spojrzenie jej padło na jeden •z przegniłych szczątków płotu na ziemi. Wstała, aby go- obejrzeć. — A jednak -nie wiem. To zostało złamane niedawno. TJrzewo jest jeszcze całki'em świeże, tam gdzie pękło. Są' też ślady. Och, Rachelo! Przybiegła z powrotem i- objęła ją za szyję. Racheid 3'erwała się już. — Co się stało? • Niie wiem. Tam na trawie leży kapelusz. Podeszły razem. Rachela podniosła go, drżąc od stóp do głowy. Wybuchnęła płaczem i lamentami; wewnątrz ka- pelusza było napisane — Stefan Blackpool — jego własną ręką. ' • Och, biedny chłopak, bliedny chłopak! Sprzątnięto go. Leży tu gdzieś zamordowany! 315- .-^J ^ZJJ oq. JHU. nJ-iii ai.au.y J&.1W18 —— wyJąKBia OlhSy, Bały się spojrzeć; ale wreszcie obejrzały kapelusz i nie znalazły żadnych śladów gwałtu, ani z z»ewnątrz ani we- wnątrz. Leżał tu widocznie od paru dni, bo deszcz i tra- wa poplamiły go, a na trawie, w miejscu gdzie leżał, odciś- nięty był jego kształt. Rozejrzały się trwożnie dokoła, nie ruszając się, ale nie ujrzały niczego więcej. — Eachelo — szepnęła Sissy — ja pójdę dalej sama. Uwolniła rękę i chciała właśnie pójść naprzód, gdy Ra- chela z krzykiem, który się odbił echem po całej okolicy,. chwyciła ja, obiema rękoma. Przed nimi, wprost u ich stóp,. tyła krawędź czarnej, poszarpanej przepaści, ukryta w gę- stej trawie. Odskoczyły w tył i upadły na kolana, kryjąc swe twarze jedna na ramieniu drugiej. — Och, dobry Boże! On jest tam! Taon w dole. — Po tych słowach nie można było początkowo wydobyć z Racheli dni łzami, ani modlitwami, ani tłumaczeniem — nic poza okropnym krzykiem. Nie można było uciszyć jej, a koniecz- nie trzeba było ją trzymać, bo rzuciłaby się w przepaść. — Rachelo, kochana Rachelo, moja dobra Rachelo, na 1'tość boską nie krzycz tak okropnie! Pomyśl o Stefanie,. pomyśl o Stefanie. Żarliwie powtarzając tę prośbę, wymawianą z całą na- tiualną w takiej chwili gwałtownością, Sissy uspokoiła je. wreszcie i Rachela zwróciła na nią oczy bez łez, twarz jak z kamienia. — Rachelo, być może, że Stefan żyje. Nie zostawisz go- przecież pokaleczonego, leżącego na dnie tego okropnego miejsca, nawet na chwilę, jeśli okaże się, że możesz mu pomóc! — Nie, nie, nie! — Nie ruszaj się stąd, przez wzgląd na niego. Daj mi podejść bliżej i posłuchać. 316 >r -Bała się podejść do przepaści, ale podpełzła do niej na dworakach i zawołała go tak głośno, jak tylko mogła. Słu- chała, ale nie odpowiedział jej żaden dźwięk. Zawołała zno- wu i znowu nasłuchiwała; ciągle nic nie odpowiadało. Po- wtórzyła to dwadzieścia, trzydzieści razy. Wzięła grudkę ziemi z oberwanej bryły w miejscu, gdzie widocznie upadł, i rzuc^a ją w dół. Nie było słychać, jak upadła na dno. Roz- legły widok, tak piękny w swoim spokoiu zaledwie parę minut temu, gdy teraz wstała i rozglądała się dokoła, nie widząc znikąd ratunku, wniósł niemal rozpacz do jej dziel- pt-go serca. — Rachelo, nie możemy tracić ani chwili. Mu- eimy pójść w przeciwnych kierunkach szukając pomocy. •-Ty pójdziesz tą drogą, którą przyszłyśmy, a ja pójdę na-' przód tą ścieżką. Mów każdemu, kogo zobaczysz, mów wszystko, co się stało. Myśl o Stefanie, myśl o Stefanie! Wyczytała z twarzy Racheli, że może już na niej teraz polegać. Sissy poczekała chwilę, a zobaczywszy, że Rachela pobiegła załamując ręce, obróciła się i udała na poszukiwa- nia; zatrzymała się, żeby przywiązać swój szal na krzaku dla oznaczenia miejsca, a potem rzuciwszy obok swój kape- lusz, pobiegła szybko przed siebie. Biegnij szybko, Sissy, biegnij na litość boską! Nie za- trzymuj się, żeby odetchnąć. Biegnij, biegnij! Poganiając się w myślach takimi prośbami biegła przez pola i ścieżki. naprzód i naprzód, z taką szybkością jak nigdy, dopóki nie natrafiła na budkę obok maszynowni, gdzie leżało w cieniu dwóch ludzi, śpiących na słomie. Nie było łatwo obudzić ich, a potem wytłumaczyć, co ją tu sprowadza, taką zrozpaczoną, zdyszaną; ale gdy tylko zrozumieli ją, wzburzyli się tak samo jak ona. Jeden z męż- czyzn był podpity i senny, ale na krzyki swego towarzysza, że człowiek spadł do Diabelskiego Szybu, podszedł do ka- łuży z brudną wodą, zanurzył w niej głowę i wrócił trzeźwy. 317 ^ -J^^ ^...^inci muz-mi F^uicgia uu Jelcze Jednego, o pot nieli dalej, i z tamtym do jeszcze jednego, podczas gdy om pobiegli gdzie indziej. Potem znaleziono konia; kogo inn'eł- go znów namówiła, aby pognał co tchu. na kolej i wysłał kartkę do Luizy, którą napisała naprędce i wręczyła mu. Przez ten czas cała wieś stanęła na nogi; gromadzono szyb- ko w jednym miejscu w&zystkie niezbędne, rzeczy: kołowro- ty, tyki, świece i latarnie, aby przenieść je potem do Dia- belskiego Szybu. Zdawało jej się teraz, że upłynęły długie godziny od chwili, gdy zostawiła zaginionego człowieka w grobie, w którym został za życia pochowany. Nie mogła wytrzymać z dala od niego — czuła się tak, jakby opuściła go — i po- spieszyła z powrotem w towarzystwie sześciu robotników. Wśród nich znajdował się wytrzeźwiały pijak, który oka- zał się najuczynniejszy z nich wszystkich. Gdy zbliżyli się do Diabelskiego Szybu, było tam równie pusto jak wtedy^ gdy Sissy odchodziła. Mężczyźni wołali i nasłuchiwali, tak fe^mo jak ona przedtem; obejrzeli brzeg przepaści i ustaliliy jak to się stało, a potem usiedli, aby czekać, dopóki nie pizybędą narzędzia, których potrzebowali. Każdy dźwięk owadów w powietrzu, każdy szelest liś- ci, każdy szept tych ludzi przyprawiał Sissy o drżenie, ba zdawało j'ej się, że jest to dźwięk dochodzący z dna szybu. Ale tylko wiatr przewiewał leniwie nad przepaścią i ża- dtn dźwięk nie docierał na powierzchnię, podczas gdy tak siedzieli na trawie czekając i czekając. Po jakimś okresie czekania z różnych stron zaczęli nadchodzić ludzie, którzy usłyszeli o wypadku; potem zaczęła przybywać prawdziwa pomoc w postaci narzędzi. Tymczasem wróciła Eachela, i w jej grupie był chirurg, który przyniósł trochę wina i le- karstw. Ale naprawdę nikt prawie nie miał nadziei, żeby znaleziono tego człowieka jeszcze przy życiu. Ponieważ zgromadziło się już dość dużo ludzi na to, aby przeszkadzać "w gracy, wytrzeźwiały robotnik sam stanął 318 Jia czele reszty czy też być może został wybrany za ogólna zgodą; nakreślił krąg naokoło Diabelskiego Szybu i wy- znaczył ludzi, którzy mają utworzyć kordon. Oprócz ochot- r'ików, którzy zostali przyjęci do pracy, z początku tylko Sissy i Eacheli pozwolono pozostać wewnątrz tego koła; ale później znaleźli się tam również pan Gradgrind, Luiza, pan Bounderby i szczeniak, którzy, otrzymawszy wiadomość, przyjechali ekspresem z Coketown. Upłynęło już sądząc według słońca cztery godziny od chwili, gdy Sis&y i Kaeliela pierwszy raz s.adły tu na trawie, zanim spleciono wreszcie z tyk i lin rodzaj windy pozwa- lającej dwóm ludziom zjechać bezpiecznie na dół. Powsta- ły trudności w wykonaniu tej machiny, mimo że była bar- dzo prosta; okazało się, że brak jeszcze czegoś i posłańcy musieli biec po to i wracać z powrotem. Była godzina piąta po południu tej jasnej jesiennej niedzieli, k^edy spuszczo- no na dół świecę dla wypróbowania powietrza, podczas gdy dwie czy trzy ogorzałe twarze skupiły się obserwując ją pilnie; ludzie przy kołowrocie opuszczali linę, tak Jak im kazano. Wyciągnięto znów świecę, palącą się słabo i wlano do szybu nieco wody. Potem zaczepiono duże wiadro, a wy- trzeźwiały robotnik i jeszcze jeden mężczyzna, wsiedli, ma- jąc w ręku zapalone latarki i dali rozkaz: — Spuszczać! Gdy lina rozkręcała się, napięta i naprężona, a kołowrót trzeszczał, ani jeden oddech nie uleciał z piersi setki czy dwóch setek przyglądających się mężczyzn i kobiet. Dano zrak i kołowrót zatrzymał się, mając jeszcze wiele liny w zapasie. Przerwa, podczas której mężczyźni przy kołowrocie sta- li bezczynnie, wydawała się tak długa, że niektóre kobiety^ zaczęły krzyczeć, iż wydarzył się jeszcze jeden wypadek! Ale chirurg, który trzymał w ręku zegarek, oznajmił, że nie minęło jeszcze pięć minut, i surowo nakazał im ciszę. Nie skończył jeszcze mówić, gdy dano znak, i znów zaczęto krę- 319 -- „-^., „Jiii Lawin nawijając linę. Doświadczone ozzy spostrzegły, że nie ruszał się tak ciężko, jak powinien, gdyby wyciągano obu robotników, i że widocznie tylko je- den z nich wracał. Lina znów była naprężona i naciągn'ęta; na walec koło' wrotu nawijał się pierścień za pierścieniem i wszystkie oczy były utkwione w szybie. Wyciągnięto wytrzeźwionego czło- wieka, który szybko wyskoczył na trawę. Wszyscy wołali w podn'eceniu: „żywy czy umarły"? a potem nastąpiła głę- boka, śmiertelna cisza. Gdy odpowiedział: — żywy! — wzniósł się ogromny okrzyk radości i w wielu oczach błysnęły łzy. — Ale jest bardzo potłuczony — dodał, gdy tylko mógł znowu przemówić. — Gdzie j'est doktor? On jest bardzo potłuczony, sir, i nie wiemy jak go wyciągnąć. Wszyscy naradzali się wspólnie, patrząc z niepokojem na chirurga, który zadał parę pytań i pokiwał głową otrzy- mawszy odpowiedzi. Słońce już zachodziło; czerwone światło wieczornego nieba oświetlało wszystkie twarze, tak że wy- raźnie w^dać było malujące się na nich oczekiwanie. Narada zakończyła się tym, że mężczyźni wrócili do ko- łowrotu, a górnik zjechał znów na dół, biorąc ze sobą wino i parę drob^zgów. Potem wyciągnięto na górę drugiego człowieka. Tymczasem, pod kierunkiem chirurga, jedni męż- czyźni przynieśli płotek, na którym inni zrobili grube po- słanie ze zbywającej odzieży i słomy, podczas gdy doktor robił bandaże i temblaki z szali i chustek. Gdy zrobiono już temblaki, zawieszono je na ramieniu drugiego górnika i da- no mu instrukcję, jak ma ich użyć; oświetlony latarnią, któ- rą trzymał w ręku, opierając s^ę swą mocną ręką na jednej 7. tvk, to spoglądając w głąb szybu, to rozglądając się po lu- dziach, był jakby centralną postacią tej t-ceny. Zrobiło się już ciemno i zapalono pochodnie. 320 2 tego co opowiedział stojącym w pobliżu ludziom, a co natychmiast powtórzono dalej, wynikało, że zaginiony upadł na kupę gruzu, który zasypał szyb prawie do połowy i pa- dając zawadził o poszarpane zbocze. Leżał na plecach, ma- jąc jedną rękę zgiętą pod sobą, i według tego, co mówił, pra- wie nie poruszał się, od chwili gdy upadł; sięgnął .tylko wolną ręką do kieszeni, pamiętając, iż ma tam trochę chleba z mięsem (połykał jego okruchy), i w podobny sposób zgar- niał od czasu do czasu trochę wody. Szedł prosto z pracy, ponieważ wezwano go listownie, a musiał odbyć całą podróż piechotą; szedł właśnie, już po zachodzie słońca, do -wiej- skiej posiadłości pana Bounderby, gdy upadł. Szedł przez tą niebezpieczną okolicę o tak niebezpiecznej porze, ponieważ był oskarżony niewinnie i nie mógł powstrzymać się od obrania najkrótszej drogi, aby jak najszybciej złożyć wyjaś- nienia. — Diabelski Szyb — rzekł górnik — na którym cią- żyła klątwa, zasłużył na swoje złe imię aż do końca; bo mi- mo że Stefan mógł jeszcze mówić, pewno jednak okaże się, iż Szyb wycisnął z niego życie. Kiedy wszystko już było gotowe, górnik ten, ciągle je- szcze odbierając ostatnie pośpieszne polecenia od swych to- warzyszy i chirurga, podczas gdy kołowrót zaczął już opusz- czać go w dół, znikł w otworze szybu. Lina rozwijała się tak jak poprzednio; dano znak jak poprzednio i kołowrót zatrzy- mał się. Żaden z ludzi, pracujących przy nim, nie opuścił te- raz rąk: wszyscy czekali, zacisnąwszy ręce na korbie, po- chyleni jak do pracy, gotowi odwrócić kołowrót i rozpocząć wciąganie. W końcu dano znak i pierścień liny pochylił się w przód. Nawijano teraz linę naicfiągnaętą i naprężoną, zdawało się, do ostateczności, tak że ludzie kręcili z trądem, a koło- wrót jęczał. Trudno było nawet patrzeć na linę, bo nasuwa- ła się okropna myśl, że może pęknąć. Ale nawijano ją bez- piecznie, pierścień za pierścieniem, na wał kołowrotu; uka- zały się spajające łańcuchy i w końcu wiadro, którego brze- Ciężkie czasy — 21 321 gów trzymali się dwaj mężczyźni — widok ten wystarczył, a,by zakręciło się w głowie a serce ścisnęło się — pieczołowi- cie podtrzymując z obu .stron przywiązane, zwisające ciało, biednej, rozbitej, istoty ludzkiej. Cichy szept współczucia rozległ się wokoło w tłumie; ko- biety płakały głośno, gdy zdejmowano powoli bezkształtne jak gdyby ciało, z zaimprowizowanej windy i gdy je kładzio- no na posłaniu ze słomy. Z .początku nie zbliżył się nikt oprócz chirurga. Zrobił, co mógł, aby ułożyć Stefana jak naj- wygodniej na noszach, i co najważniejsze — nakrył go. Gdy to uczynił, wezwał Racbelę i Sissy. Wtedy zobaczono, że bla- da zniszczona twarz patrzy w niebo, a nagie złamane prawe ramię leżało poza nakryciem, jakby czekając, żeby ujęła je inna dłoń. Dano mu napić się, zwilżono twarz wodą i podano parę kropli kordiału i wina. Pomimo ze leżał całkiem nierucho- mo, patrząc w niebo, uśmiechnął się i rzekł: — Rachelo. Uklękła na trawie u jego boku i schyliła się nad nim, aż oczy jej znalazły się między jego oczami a niebem, ponieważ nie -mógł nawet odwrócić oczu, aby spojrzeć na nią. — Rachelo, moja kochana! Ujęła jego dłoń. Uśmiechnął się znowu i raekł: — Nie puszczaj. — Czy bardzo cię boli, mój drogi Stefanie? — Bolało, ale teraz nie. To było — straszne i okropne ii, tak długo trwało, moja kochana — alei teraz skończyło się. Ach, Rachelo, co za piekielny młyn! Od początku do końca piekielny młyn! W oczach jego pojawił się cień dawnego spojrzenia, gdy wypowiadał te .słowa. — Wpadłem do tego szybu, moja droga, który koszto- wał, od kiedy pamiętają żyjący jeszcze ludzie, setki i setki żyć ludzkich — ojców, synów, braci, drogich tysiącom ii ty- siącom ludzi i chroniących ich przed niedostatkiem 'ii gło. dem. Wpadłem do tego szybu, który pochłonął więcej niż 322 niejedna bitwa.- Czytałem publiczne petycje, które czytać mógł każdy. Pisali je ludzie, którzy pracowali w kopalniach; prosili oni i błagali ustawodawców, aby na litość boską nie pozwalali, żeby praca mordowała ich, i żeby oszczędzili ich dla żon i dzieci, które; kochają tak samo, jak bogaci kocha- ją swoje. Ale szyb mimo to był nadal czynny i zabijał nie- potrzebnie, a teraz, gdy- go opuszczono, też zabija niepo- trzebnie. Zobacz, jak my umieramy bez potrzeby, tak czy inaczej, w tym piekielnym młynie — każdego dnia. Powiedział to cicho, bez gniewu. Po prostu jako prawdę. — Twoja mała siostrzyczka, Eachelo, nie zapomniałaś o niej, nie zapomnisz o niej i teraz, ani o mnie, kiedy będę tak blisko niej. Ty tylko wiesz — biedne, cierpliwe, cierpią-. ce kochanie — jak ciężko pracowałaś dla niej, siedzącej przez cały dzień na swoim krzesełku przy cknie, i jak umar- ła młodo, zatruta złym powietrzem — umarła przez te nie- szczęsne domy, w których mieszkają pracujący ludzie. Pie- kielny młyn! Zawsze ten sam piekielny młyn! Luiza zbliżyła się do niego, ale nie mógł zobaczyć, jej, le- żąc z twarzą zwróconą w nocne niebo. — Gdyby wszystkie rzeczy, które nas dotyczę., nie były tak poplątane, nie znalazłbym się tutaj. Gdyby nie było ta- kiej gmatwaniny między nami, nie byłbym tak źle zrozu- miany przez moich towarzyszy tkaczy, towarzyszy pracy. Gdyby pan Bounderby znał mnie dobrze — gdyby mnie w ogóle znał — nie obraziłby się na nur e. Nie podejrzewał- by mnie. Ale spójrz tam, Rachelo! Spójrz w górę! Idąc za jego oczyma ujrzała, że patrzył na gwiazdę. — Ona świeciła mi — rzekł poważnie — w cierpieniu i rozpaczy, gdy leżałem tam w dole. Świeciła w głąb mego umysłu. Patrzyłem na nią i myślałem o tob'e, Rachelo, aż gmatwanina w mojej głowie rozjaśniła się po trochu. Gdyby oni chcieli zrozumieć mnie lepiej, to ja także próbowałbym lepiej ich zrozumieć. Kiedy dostałem twój list. sądziłem zra- zu, ze to, co młoda pani zrobiła dla mnie i co jej brat zrobił 21* 323 dla mnie, to jedno i to samo, że między nimi jest jakiś zły spisek. Kiedy tu upadłem, byłem zły na nią i byłem skłonny być tak niesprawiedliwy wobec niej, jak inni byli dla •mnie. Ale w naszych sadach, tak samo jak w naszych czynach, mu- simy umieć cierpieć i wybaczać. W moim bólu i udręce, pa trząc ff górę — a ta gwiazda świeciła nade mną — zobaczy- łem rzeczy jaśni'ej; w mojej przedśmiertnej modlitwie pro- siłem, żeby na świecie ludzie byli sobie bardziej bliscy i je- dni lepiej rozumieli drugich niż wtedy, gdy ja na nim byłem Luiza słysząc to, co powiedział, pochyliła się nad nim z drugiej strony, tak że mógł ją zobaczyć. — Słyszała pani? — zapytał po paru chwilach milcze- nia. — Nie zapomniałem o pani. — Tak, Stefanie. Słyszałam. I ja się tak modlę jak ty. — Pani ma ojca. Czy przyjmie pani polecenie dla niego? — On jest tutaj — rzekła Luiza z obawą — czy mam przyprowadzić go do ciebie? —— Jeśli łaska. Luiza wróciła z ojcem. Stojąc ręka w rękę, oboje spoj- rzeli w dół na poważne oblicze. — Sir, pan mnie oczyści i przywróci mi dobre imię mię- dzy ludźmi. — Panu to pozostawiam. Pan Gradgrind zakłopotał się i zapytał, jak? — Sir — brzmiała odpowiedź — pański syn powie pa- nu, jak. Niech pan go zapyta. Ja nie oskarżam; nie zosta- wiam po sobie żadnego oskarżenia: ani jednego słowa. Wi- działem się i mówiłem z pańskim synem pewnej nocy. Nie proszę pana o nic więcej, tylko o to, żeby pan mnie oczyś- cił — i wierzę, ż-e pan to zrobi. Ludzie, którzy mieli go nieść, byli już gotowi i ponieważ chirurg niecierpliwił się chcąc go już zabrać, inni przygoto- wali pochodnie i latarnie, żeby pójść przed noszami. Zaniiii ustalono, jak mają iść, Stefan powiedział do Racheli, pa- trząc w górę na gwiazdę: • . 324 —• Często, gdy wracała mi przytomność, widziałem, jak świeci mi w mojej udręce, i myślałem, że to j'est gwiazda, która wskazywała drogę do kołyski naszego Zbawiciela. I ciągle myślę, że to musi być właśnie ta gwiazda! Podnieśli go i opanowała go radość, gdy dowiedział się, że mają pójść w tym kierunku, który wskazywała gwiazda. — Eachelo, najdroższa dziewczyno! Nie puszczaj mojej :ręki. Możemy iść razem, dzisiejszej nocy, moja kochana. — Będę trzymać cię za rękę i iść przy tobie, Stefanie, przez całą drogę. — Bądź błogosławiona! Może ktoś zakryje mi twarz. Ponieśli go bardzo, ostrożnie poprzez pola i ścieżki roz- ległego krajobrazu; Eachela ciągle trzymała go za rękę. — Czasem tylko szept mącił ponurą ciszę. Po chwili był to już pochód pogrzebowy. Gwiazda pokazała mu, gdzie odnaleźć Boga ubogich; i poprzez pokorę, cierpienie i przebaczenie • udał się na spoczynek do swego Zbawiciela. •i Rozdział VII POLOWANIE NA SZCZENIAKA Zanim przełamał się pierścień utworzony dokoła Pie- kielnego Szybu, jedna postać zniknęła ze środka. Pan Boun- derby i jego cień nie stali blisko Luizy, która trzymała za ramię ojca, ale oddzielnie, trochę na uboczu. Gdy pan Grad- grind został wezwany do noszy, Sissy baczna na wszystko, co się działo, podeszła z tyłu do tego nieszczęsnego cienia —_ wyraz przerażenia malujący się na jego twarzy dojrzałby każdy, kto^choć na chwilę odwróciłby oczy od tamtego obra- zu, zaprzątającego teraz wszystkich — i szepnęła mu coś do ucha. Nie odwracając ku niej głowy, naradzał się z nią przez kilka minut, po czym zniknął-. W ten sposób, szczeniak wy- mknął się z kręgu, zanim ludzie się poruszyli. -^ ana Toma do Coketown, aby dostarczyć go panu Bounder- by. Sir, nie mam najmniejszej wątliwości, że wtedy pan Boun- ierby obdarzy mnie stanowiskiem młodego pana Toma. A ja 'hcę mieć jego stanowisko, bo będzie to dla mnie awans, bo )ędzie to dla mnie bardzo korzystne. — Jeśli to jest dla ciebie wyłącznie kwestią własnego in- eresu — zaczął pan Gradgrind. — Przepraszam, że przerywam panu, sir — odparł Bi- ser — ale jestem pewny, że pan wie dobrze, iż cały system ocjalny opiera się na poczuciu własnego interesu. Trzeba zawsze apelować dla własnego interesu danej osoby. Jest to jedyny punkt zaczepienia. Tak już jesteśmy stworzeni. Zo- rałem wychowany na tym katechizmie, gdy byłem bardzo młody, sir, jak pan to dobrze wie. — Jaka suma — rzekł pan Gradgrind — stanowiłaby równowartość twego spodziewanego awansu? 339