Alfred Hichcock Brudny interes * * * Projekt okładki: Artur Łobuś Redakcja: Danuta Sadkowska © Copyright by Siedmioróg ISBN 83-7254-1 78-7 Wydawnictwo Siedmioróg ul. Świątnicka 7, 52-018 Wrocław Księgarnia internetowa: WWW.SIEDMIOROC.COM.PL Wydanie pierwsze Wrocław 2000 * * * Rozdział 1 TRIUMFALNY POWRÓT BANKRUTA Sala konferencyjna w biurowcu „PEN Co" w Beverly Hilis byłe nabita po brzegi reporterami. Spodziewano się sensacji. Czy prę żeś firmy, Raif Scott, ogłosi upadłość? Może chce publicznie oddać się w ręce policji? Kogoś oskarżyć o swoje bankructwo? Trzej Detektywi stali pod ścianą w pobliżu wejścia na salę. Fo tele przeznaczono dla dziennikarzy zaproszonych na konferencje prasową, ale wstęp był wolny. Pan Andrews, ojciec Boba, siedzia w pierwszym rzędzie: jako reporterowi „Los Angeles Suń" przysłu giwało mu na spotkaniach z prasą jedno z eksponowanych miejsc Na głowie miał swoją nieodłączną baseballową czapeczkę, na ko łanach notatnik i dyktafon. — Może by tak wyskoczyć na hamburgera? — zaproponowa Jupiter Jones. — Zdążymy wrócić przed końcem. Nie pasjonuj, mnie bajeczki bankrutów. — A twoja dieta? — zapytał Pete Crenshaw, prawa ręka szef trzyosobowej spółki detektywistycznej. — Mam dobę przerwy między dietami — mruknął szef, dotyka jąć podwójnego podbródka. — Ostatnio zrzuciłem parę kilo. — Sprytnie to ukrywasz — uśmiechnął się Pete. Jupe udał, że nie dosłyszał. Miał wściekłą chęć na soczysteg hamburgera z keczupem. Na podwójnego, ściśle mówiąc. — Lepiej zostańmy — powiedział Bob Andrews. — Według ojc zanosi się na bombę. Była punkt dziesiąta, gdy na podium wszedł sprężystym krokier prezes Raif Scott. Rudawy, drobny, w nienagannie skrojonym kr( mowym garniturze, z płaską twarzą jaśniejącą zadowoleniem. Tuż za nim stanęło dwoje: miedzianowłosa dziewczyna o sennych, jakby nieobecnych oczach i bardzo śniady mężczyzna w arabskiej chuście na głowie, ale ubrany po europejsku, z wysmakowaną elegancją. —Zaprosiłem państwa, aby rozwiać bałamutne plotki o bankruc- twie „PEN Co" — zaczął Raif Scott i ogarnął nabitą salę ciepłym, trochę naiwnym i dobrotliwym spojrzeniem. — Krążyły już pogłoski o moim aresztowaniu, przepowiadano, że popełnię samobójstwo. To prawda, że „PEN Co" popadła w długi i utraciła płynność finanso- wą, ale ja nie przestawałem wierzyć, że poradzimy sobie, l oto stało się! —Wyjął z kieszeni dokument, zademonstrował dziennikarzom: — Ten kontrakt opiewa na miliony dolarów. Wkrótce będą następ- ne. Moja firma przekroczyła próg niewyobrażalnego sukcesu. A wszystko dzięki temu gadżetowi, opatentowanemu przez „PEN Co". Prezes Scott znowu sięgnął do kieszeni i uniósł wysoko nad gło- wą gruby kolorowy długopis. Pozwolił zebranym zdziwić się, potem zbliżył długopis do mikrofonu: zabrzmiała skoczna melodia „Jin- glebells". — Nasze grające długopisy podbiły serca wszystkich państw arabskich — zakomunikował triumfalnie. — Są upragnionym ga- dżetem na całym Bliskim i Środkowym Wschodzie. Potwierdziły to badania rynków. Kraje islamskie ogarnia długopisowe szaleństwo, a moja firma mu sprosta. Pojutrze odpływa do Bahtiaru kolejna wielka partia grających długopisów.—Wyciągnął ramię w kierun- ku stojącego obok mężczyzny w arabskiej chuście. — Przedsta- wiam państwu księcia Ahmeda ibn Rahmana z Bahtiaru, prezesa „B.M.C. Inc.", naszego partnera w tamtej części świata, ambasado- ra grających długopisów. Książę Ahmed skłonił się lekko i coś powiedział po arabsku. Na podium wskoczył sekretarz księcia, łysy olbrzym z sumiastym czar- nym wąsem i przetłumaczył do mikrofonu: — Moi rodacy dziękują Ameryce za to cudowne śpiewające pióro. Prezes Scott poinformował dziennikarzy, że książę Ahmed jest znanym dobroczyńcą, założycielem fundacji „Szczęście Dzieciom", i że zamierza zbudować Centrum Dzieci Świata na przedmieściach Los Angeles, a „PEN Co" rozważa możliwość ofiarowania fundacji terenów pod tę budowę. Za chwi lę córka prezesa, Li ly — tu wskazał na rudowłosą dziewczynę o sennych nieobecnych oczach — pod- pisze z przedstawicielem znanej agencji nieruchomości umowę potwierdzającą kupno tych terenów. Na podium wszedł przedstawiciel z plikiem dokumentów goto- wych do podpisania i zbliżył się do Lily Scott. Jupe trącił łokciem Boba. — Spójrz na księcia... Coś tu jest nie tak. Książę miał zmarszczone brwi. Pochylił się do swego sekreta- rza stojącego przy podium i coś mruknął. Łysy olbrzym wspiął się na podwyższenie. — O ile mojemu szefowi wiadomo, dziś miały być podpisane dwa dokumenty. Umowa potwierdzająca kupno i akt przekazania terenów fundacji „Szczęście Dzieciom". — Oczywiście — przytaknął prezes Scott. — Akt darowizny moja córka podpisze na osobnej uroczystości, z udziałem władz Los Angeles. „PEN Co" zamierza wydać z tej okazji bankiet. Liczy- my na obecność państwa — zwrócił się do dziennikarzy. — Coś tu jest nie tak — powtórzył szeptem jupe, przypatrując się twarzy wąsatego olbrzyma, skamieniałej w gniewnym gryma- sie, i zaciśniętym wargom księcia Ahmeda. Lily Scott apatycznie podeszła do stolika i we wskazanym przez ojca miejscu podpisała dokument grającym długopisem. Zadźwię- czały dzwoneczki „Jingle bells". Błysnęły flesze. Scott coś szepnął córce. Zwróciła się twarzą do reporterów i uśmiechnęła się jak lalka. Dziewczęta w kolorowych minispódniczkach ruszyły przez salę z koszyczkami pełnymi grających długopisów, rozdając je obec- nym. Długonoga brunetka podeszła do Boba — właśnie do Boba, do jego czarującego uśmiechu, uwodzicielskiego spojrzenia a la Redford — i zachęciła do wzięcia pióra. Jupe go ubiegł, wziął dwa. Pete zadowolił się jednym. — Spójrz na nią — długonoga ruchem głowy wskazała na Lity Scott. — Ale podobna, co? — Do kogo? — nie zrozumiał Bob. — No, do tej. Bob nadal nie rozumiał, Jupe trochę tak: miał fotograficzną pa- mięć, gdzieś widział ostatnio prawie identyczną twarz. Ale gdzie? Reporterzy ruszyli do szturmu, zasypując Scotta pytaniami. Chcieli dociec, jak dochodzi do cudu z przemianą bankructwa w sukces. Trzej Detektywi wymknęli się z sali. Przy hamburgerach w „McDonald^ie" zgodzili się z Jupiterem, że coś tu jest nie tak. Książę i jego łysy sekretarz też opuścili konferencję prasową, naj- wyraźniej wściekli. Prezes Scott nie próbował ich zatrzymać. Stali teraz przed biurowcem „PEN Co", rozmawiając o czymś — chłop- cy obserwowali ich przez szybę restauracji położonej naprzeciw. Po chwili podjechała czarna limuzyna z arabską rejestracją, książę wsiadł do środka, a sekretarz zawrócił do budynku. — Chętnie posłuchałbym, jak rozmawia w cztery oczy ze Scot- tem — powiedział Jupe, dojadając hamburgera. — Użyj moich uszu — zaproponował Bob Andrews. — Może posłuchasz. Konferencja prasowa dobiegała końca. Bob wjechał windą na najwyższe piętro, gdzie mieścił się gabinet prezesa. Na końcu ko- rytarza wyłożonego grubym turkusowym dywanem zobaczył ple- cy łysego: stał przy oknie i najwyraźniej czekał na Scotta. Bob zjechał piętro niżej i stąpając na palcach wspiął się po scho- dach na górę. Olbrzym go nie zauważył. W sekretariacie nie było nikogo, sekretarka towarzyszyła szefowi na konferencji. Bob rozej- rzał się po gabinecie prezesa: elegancja, rattanowe meble, pano- ramiczne okno z widokiem na Bulwar Zachodzącego Słońca i ciemnozielone wzgórza Beverly Hilis. Dojrzał boczne drzwi. Za nimi znajdowała się marmurowa łazienka ze złoceniami i toaleta też z różowego marmuru, z pozłacanym sedesem. Bob ukrył się w toalecie, drzwi pozostawił nie domknięte. Nie musiał długo czekać. Usłyszał głosy, potem przez szparę w drzwiach dostrzegł Raifa Scotta i łysego z wąsami. Scott zamknął drzwi do sekretariatu. — Czym mogę służyć, panie Ramirez? — zapytał. — Miało być inaczej — powiedział olbrzym. — Książę jest za- wiedziony. Nie rozumie roli pańskiej córki. — Młoda dama pasuje do fundacji dobroczynnej bardziej niż ja. — Księciu nie pasuje opóźnienie z aktem darowizny gruntów. Co to za sztuczka, Scott? — Moja Lily nie umie się spieszyć. Jest z natury powolna i tro- chę kapryśna, ale to dobre dziecko. —Jak mam rozumieć „trochę kapryśna"? — zapytał chrapliwie Ramirez. — Liczę, że nie zmieni jednak zdania i podaruje księciu Ahme- dowi obiecane tereny. Choć bardzo jej się podobają te pomarań- czowe ogrody nad rzeką. Cisza trwała dobre pół minuty. Potem rozległ się niski,' podszyty pogróżką głos olbrzyma: — Mamy dar perswazji. Szybko przekonamy was oboje. — Mnie nie trzeba przekonywać — zapewnił Scott. — Ale Lily bywa czasami nieprzewidywalna. Jeśli coś jej strzeli do głowy... — Potrafimy zadbać, żeby nie strzeliło — powiedział z naci- skiem Ramirez. — Miejcie się na baczności. Fracht wypłynie zgod- nie z planem, co do minuty. A tereny mają być nasze. Chce pan żyć? Bob zobaczył przez szparę, jak olbrzym odwraca się i opusz- cza pokój. Scott siadł za biurkiem, ukrył twarz w dłoniach. Chude ramiona drżały mu pod kremowym jedwabiem marynarki. Jak dłu- go będzie tak siedział? Trzeba się stąd wydostać. Bob rozejrzał się po toalecie. Na zewnątrz pod okienkiem biegł szeroki gzyms w kierunku okna na korytarzu, które było otwarte. Bob nie przepadał za wysokościową wspinaczką, ale uznał, że nie ma wyboru. Wysunął przez okienko najpierw nogi, potem ostroż- nie przecisnął tułów, ramiona. Przywarł płasko do granitowej płyty elewacyjnej i nie patrząc w dół zaczął kroczek po kroczku przesu- wać się wzdłuż gzymsu. Nagle zakręciło mu się w głowie. Gzyms zaczął uciekać spod stóp. Dwadzieścia pięter przestrzeni zamieniło się w ssawę jak dy- sza odrzutowca... Opanował przerażenie. Wyobraził sobie, że stoi na kładce pół metra nad ziemią, a tam jakieś kwiatki, strumyk. Pomogło. Ale na korytarzu, gdy stanął już mocno na puchatym dywanie, stwierdził, że cały jest mokry od potu. W przyczepie kempingowej, na skraju składowiska staroci, ro- dzinnego biznesu wujostwa Jupitera Jonesa, panował łagodny pół- mrok. Jupe i Pete słuchali w skupieniu relacji Boba. Końcówkę z gzymsem darował im: kto lubi przyznawać się do słabości, do banalnego strachu, który pasuje do detektywa jak wół do karety? — Próba wymuszenia — podsumował Pete. — Szantaż. Pogróż- ki. Scottowi grozi niebezpieczeństwo. jupe przeczesał palcami proste czarne włosy. Był dziwnie za- myślony, jakby drzemał. — Raczej jego córce — powiedział Bob. — Chodzi o jej pod- pis. A wygląda na to, że Lily Scott lubi te pomarańczowe gaje nad rzeką i nie pali się do darowizny. — To po co Scott kupił je na córkę? — zapytał sennie Jupe. — Jeżeli zamierzał podarować fundacji? — Bez sensu — mruknął Pete. — Jest sens — powiedział Jupe. — Jeżeli przyjąć, że pan Scott nie chce się rozstać z gruntami. Zapowie córce, żeby nie ustępowa- ła, a sam spróbuje stawić czoło księciu. Może się jednak przeliczyć. — Ten łysy wygląda na niebezpiecznego faceta — przytaknął Bob. — Chyba wiem, o jakie tereny chodzi — powiedział Pete. — W sąsiedztwie centrum handlowego Sears. To są najdroższe dział- ki w Los Angeles. Jupe wyjął z kieszeni gruby kolorowy długopis, obejrzał go ze wszystkich stron i nacisnął sprężynkę. Zadźwięczały wesołe dzwo- neczki „Jingle bells". 10 — Myślicie, że Arabowie mogliby oszaleć na punkcie czegoś takiego? — zapytał. — Tam podobno kochają świecidełka — powiedział Bob. — Wygląda na to, że książę Ahmed domaga się wysokiej pro- wizji — zauważył Pete. — Spróbujemy pomóc Scottowi? — Pomyślmy o dziewczynie — powiedział Bob, a jego błękitne oczy rozbłysły marzycielsko. —Jest bardzo ładna i taka... delikat- na, krucha. — Wpadła ci w oko? — zapytał Pete i w tym momencie uświa- domił sobie, że na nim Lily też wywarła wrażenie. Nie przepadał za dziewczętami o osowiałym usposobieniu, ale tu miał miejsce wyjątek. Może się spotkają? A wtedy, oczywiście, górą będzie Bob ze swoim zniewalającym wdziękiem. Niestety. Jupiter Jones znów popadł w zadumę, bezwiednie głaszcząc oba podbródki. Luźna bawełniana koszulka miała maskować krą- gły brzuszek, lecz nie spełniała do końca swego zadania. — Na razie nic się takiego nie dzieje — powiedział wreszcie i popatrzył na obu przyjaciół szeroko otwartymi oczami koloru mio- du. — Ale mam przeczucie, że będzie się dziać. Przeczucia nigdy nie zawodziły jupitera Jonesa. ROZDZIAŁ 2 SEKRET ORLEGO GNIAZDA Pete Crenshaw już po raz drugi dzisiaj zawiódł się na swoim fordzie mustangu. Najpierw złapał gumę i długo nie mógł odkręcić zapieczonych śrub. Teraz wysiadły hamulce. Rozsądek nakazywał nie mieć pretensji do wysłużonego wozu z ponad dwudziestką na karku, kupionego za trzysta dolarów, lecz irytacja nie poddaje się rozsądkowi. Pete zjechał na pobocze tuż przed światłami na skrzy- żowaniu Oakland i Riverside Drive, niecałe pięć kilometrów od składu staroci, gdzie czekał na niego Jupiter Jones. Obiecał mu po- móc przy polerowaniu mahoniowej serwantki nabytej okazyjnie przez wuja Tytusa, l oczywiście się spóźni. Podniósł maskę. Bardzo szybko odkrył pęknięcie w szarym ze starości przewodzie hamulcowym. Zbiornik płynu był prawie pu- sty. Na szczęście, za rogiem jest stacja benzynowa: przylepiec i płyn hamulcowy załatwią sprawę na krótki czas. Potem trzeba będzie wymienić przewody. Pod światłami z piskiem opon zatrzymał się lexus. Pete zwrócił uwagę na wyzywająco złoty kolor luksusowego japońskiego auta i dlatego popatrzył na kierowcę. Spodziewał się szpanera, a zoba- czył Raifa Scotta. Poznał go natychmiast. Osobie mu towarzyszą- cej nie zdążył się przyjrzeć, bo zmieniły się światła i samochód pomknął szosą w kierunku północnego nabrzeża Rocky Beach. Czego szuka w ich małym miasteczku prezes „PEN Co"? Ta szosa prowadzi do podmiejskich rezydencji i kolonii domków letnisko- wych nad plażą. Tam się kończy. Dziwne. Chyba że Raif Scott ma tutaj znajomych, może rodzi- 12 nę? Mało prawdopodobne: Pete Crenshaw urodził się w Rocky Beach i zna prawie wszystkich tutejszych mieszkańców. Scott do nikogo tu nie pasuje. Naprawa układu hamulcowego zajęła Pete'owi prawie godzinę. Nie pojechał jednak prosto na składowisko staroci, tylko ruszył na północ, jechał powoli, w spacerowym tempie, mijając rzadko roz- rzucone wille w wieńcach tropikalnej zieleni. Gdzieniegdzie na podjazdach stały samochody, ale żaden nawet nie przypominał zło- tego lexusa. Przyjeżdżając do kogoś w gościnę nie parkuje się auta w garażu. Gdzie się podział Scott? Szosa zamieniła się w bulwar, później w aleję. Pete dojechał aż do samego jej końca. Zawrócił. Kiedy dotarł do składu staroci, po- czerwieniałe słońce staczało się już do morza, spryskując fale fos- foryzującą purpurą. Przy polerowaniu serwantki pomagał Jupe'owi Bob Andrews. — Dziękuję ci za punktualność — powiedział z przekąsem Jupe. —Zegarmistrz nie miałby z ciebie pociechy. — Śledziłem Raifa Scotta — wyjaśnił Pete. Spodziewał się zaskoczenia, ale jupe i Bob tylko spojrzeli na siebie znacząco. — l wyśledziłeś? — zapytał Jupe. — Miałem zepsuty samochód. Ale pojechałem za nimi na pół- noc, aż do samego końca North Drive, jak tylko naprawiłem ha- mulce. Nie mogli mi się wymknąć. —Jednak się wymknęli —zauważył Bob. —Tak jak mnie ksią- żę Ahmed i jego sekretarz. Też odjechali na północ swoją czarną limuzyną. Przedtem bardzo długo tankowali na stacji benzynowej, jakby czekali na kogoś. Obserwowałem ich. Cały czas popatry- wali na szosę. Ruszyli, gdy obok stacji przejechał złocisty samo- chód. —Japoński lexus. —Zgadza się— potwierdził Bob. — Dalszy ciąg pertraktacji na odludnym terenie. — Nie sądzę — powiedział Jupiter Jones, zawzięcie szlifując 13 szmatką mahoniową gładź serwantki. — Umówieni ze sobą, nie muszą się czaić. Proponuję małą przejażdżkę na północ. Czerwony mustang Pete'a tym razem zachował się po dżentel- meńsku: przyspieszał płynnie, hamował równo, nie najeżdżał na gwoździe. Sunąc północną aleją Detektywi rozglądali się uważnie, niekiedy zatrzymywali wóz i odbywali pieszy spacer, zaglądając w głąb podjazdów i do garaży, jeśli nie były zamknięte. Nie natknęli się ani na czarną limuzynę z arabską rejestracją, ani na złotego lexusa. — Jeśli tu byli, już ich nie ma — stwierdził Bob. — Wracamy? — Zobaczmy jeszcze tamtą willę — Jupe wskazał na biały bu- dynek z wieżyczkami, położony na uboczu i jakby wczepiony w skaliste urwisko nad samą plażą. Prowadziła do niego boczna droga, kamienista i wąska. — To jest Orle Gniazdo — powiedział Pete. — Od lat nikt tam nie mieszka. Wątpię, czy dojedziemy tą ścieżką. — Spróbuj jednak — poprosił Jupe. Dojechali. Budynek był rzeczywiście opuszczony, zamknięty na głucho. Okna przesłaniały czarne metalowe żaluzje. Podjazd był zarośnięty chwastami, przed bramą widniała przekrzywiona tablica DO WYNAJĘCIA. Jupe pierwszy wysiadł z samochodu. Po- kręcił się przed domem, zbadał zaniedbany trawnik na podjeździe. — Całkiem niedawno ktoś tu parkował. — Wskazał dwie kole- iny z przygniecionym zielskiem. — Jeszcze sok nie wysechł na badylach. Ale tylko jeden wóz. — Drugi mógł podjechać później i sunąć po śladach pierwsze- go — zauważył Bob. — Koleiny byłyby nierówne. Myślę, że limuzyna nie musiała aż tutaj podjeżdżać. Zwłaszcza, jeśli panowie nie byli ze sobą umó- wieni. Pete złożył dłonie w tubę. — Heeej, jest tu ktooo?! — zawołał. — Haaalooo! Odpowiedziało mu echo przełamane pogłosem fal daleko w dole. — Ani żywego ducha — stwierdził Bob. — Kto był, ten się zmył. 14 Zamarli. Z głębi domu dobiegł łomot, jakby ktoś przewrócił me- bel albo stłukł ciężki wazon z kryształu. Potem rozległo się trza- śniecie drzwi. Słońce już weszło do morza, powietrze zaczęło się robić grana- towe. Powiała chłodna bryza. Na pociemniałym niebie pojawił się blady jeszcze zarys księżyca. — Wchodzimy do środka? — zapytał szeptem Bob i wskazał na małe piwniczne okienko, jedyne bez krat i żaluzji. Podobnych okienek Trzej Detektywi mieli za sobą już wiele; by je otworzyć, wystarczał scyzoryk albo gwóźdź. — Ale po co? — Pete, jak zwykle ostrożny, spojrzał na Jupe'a, choć nie liczył na jego poparcie. Tym razem Jupiter mile go rozczarował. — Nie teraz—powiedział cicho.—Jeśli ktoś tam jest, musi nas obserwować. A nasza zasada to działać przez zaskoczenie. — l, tym razem, donośnie: — Po co do środka? Kurze zamiatać? Przecież tam nie ma nikogo! Mustang zawrócił na podjeździe i odjechał kołysząc się na ka- mieniach, omiatając światłami poplątany gąszcz. Kiedy znaleźli się w Kwaterze Głównej, Jupe najpierw wysunął szufladkę pod komputerem, pogrzebał w niej i wyciągnął orzecho- wy balonik. — Muszę odświeżyć umysł — poinformował. — Mój mózg potrzebuje cukru, l przestańcie się głupio uśmiechać, bo właśnie zrzuciłem kolejny kilogram. Mogę sobie pozwolić na parę gramów słodyczy użytecznej. — Co to jest słodycz użyteczna? — zapytał Pete. — Ta, która zamienia się w czystą energię i zasila intelekt — wyjaśnił Jupiter Jones. — Intensywna praca umysłowa nie dopusz- cza do powstawania tkanki tłuszczowej, a nawet spala istniejącą. To najnowsze odkrycie dietetyków: odchudzać się przez myślenie. Zamierzam wypróbować tę dietę. Można jeść, ile się chce, byle przy tym intensywnie rozmyślać. — W takim razie powinieneś być chudy jak szczapa — powie- 15 dział Bob, sądząc, że pochlebi tym Jupiterowi, ale do Jupe'a jakoś to nie trafiło; odłożył nie dojedzony balonik i zabrał się do maso- wania podbródków. Bob szybko zmienił temat: —Wszystkie gazety piszą o grających długopisach i triumfie firmy Scotta. Ojciec mówi, że próbowano przeprowadzić wywiady z księciem Ahmedem, ale nie zgodził się na żaden. Potwierdza tylko, że świat arabski ubóstwia „śpiewające pióra" i że kontrakt ze Scottem opiewa na miliony do- larów. — Nie wierzę w ich miłość do grających długopisów Scotta — powiedział w zadumie Jupiter Jones. — Dlaczego? — zapytał Bob. — Wyjaśnię wam to później. Na razie musimy sprawdzić, co się dzieje w Orlim Gnieździe. Może tam kryje się sekret konfliktu między Scottem a księciem Ahmedem. Zbiórka o północy. —Ja nie mogę— powiedział Pete. — Ojciec pracuje na nocną zmianę i prosił mnie... — W porządku — przerwał mu Jupe. — Pójdę z Bobem. Po powrocie do domu Pete poczuł się nieswojo: na taką wypra- wę, być może niebezpieczną. Trzej Detektywi powinni wyruszać razem. Ojciec mu wybaczy. Zadzwonił do Jupitera, żeby mu o tym powiedzieć, lecz nikt nie odebrał telefonu. Włożył dres. Postano- wił zrobić kolegom niespodziankę: dotrzeć plażą do Orlego Gniazda — przy okazji pobiegać, wykonać trochę ćwiczeń, przepłynąć pa- ręset metrów. W Rocky Beach, jak to w Kalifornii latem, noc zapada gwałto- wnie i jest czarna jak krucze skrzydło, zwłaszcza gdy księżyc przy- słaniają niewidoczne obłoki. Ale tutejsze plaże Pete znał na pamięć. Biegł pewnie, ciesząc się grą mięśni, słuchając plusku fal szelesz- czących kamykami. Minął jakąś całującą się parę, potem rozśpie- wany piknik wokół ogniska. Dalej nie było już nikogo. Północne plaże w Rocky Beach są i w dzień pustawe, a co dopiero po zmierz- chu. Księżyc wysunął się zza chmur. W jego matowym świetle Pete zobaczył urwisko i białawy zarys willi zwanej Orlim Gniazdem. 16 Spojrzał na zegarek: do północy brakowało trzech kwadransów. Zdąży popływać. Nie zdążył. Ktoś płynął w stronę brzegu. Pete słyszał równo- mierne uderzenia ramion o wodę. Potem coś zabulgotało i rozległ się histeryczny krzyk. Pete Crenshaw bez namysłu skoczył na pomoc: ktoś się topił, i to całkiem niedaleko. Krzyk powtórzył się, słychać było jakby sza- motaninę. W parę chwil Pete dotarł do miejsca, gdzie woda kłębi- ła się i bulgotała. W blasku księżyca, który wynurzył się zza chmur, zobaczył uniesione nad wodą ramię. Chwycił je, pociągnął w górę. Holując bezwładne ciało, błyskawicznie dotarł do brzegu. Dziewczyna leżała na piasku i nie dawała znaków życia. Pete Crenshaw wiedział, co robić w takich sytuacjach — udzielanie to- pielcom pierwszej pomocy Trzej Detektywi mieli w małym palcu. Zaczął od sztucznego oddychania. Już to wystarczyło: topielica gwałtownie zakasłała, z jej ust chlusnęła woda. Dziewczyna ode- pchnęła Pete'a i usiadła, rozglądając się w oszołomieniu. — Ty mnie chciałeś utopić? — zapytała po pauzie, przez zaci- śnięte zęby. — Ja cię wyciągnąłem z wody — powiedział Pete. — Topiłaś się sama. — Nikogo więcej nie było? — Pete przytaknął ruchem głowy. — Aha, już pamiętam. — Otrząsnęła się jak psiak, podciągnęła biustonosz. — Kurcz mnie złapał. Ale ból! Chyba straciłam przy- tomność. Dziękuję, stary. Księżyc znów rozepchnął chmury. W jego srebrnym świetle Pete rozpoznał dziewczynę. — Jestem Pete Crenshaw — przedstawił się. — Nie ma za co dziękować. — A ja jestem... — nie dokończyła. jej twarz z bliska była dużo ładniejsza niż z perspektywy po- dium. Oczy już nie wyglądały na senne ani na nieobecne. Jarzyły się ognikami, jakby odbijały księżycowy poblask. Usta miała peł- niejsze, nos bardziej wydatny, ale była to na pewno ona. 2 — Brudny interes 1 7 — Wiem, kim jesteś — powiedział Pete. — Nazywasz się Lily Scott, prawda? Widziałem cię z ojcem na konferencji prasowej. Lily parsknęła śmiechem. Była ładną, nadzwyczaj ładną dziew- czyną, bardzo w typie Crenshawa. Wstała z piasku. Miała dosko- nałą sylwetkę modelki, takiej z okładki żurnaia. — Nawet nocą w morzu nie można zachować incognito — powiedziała. — Chyba nie jesteś reporterem? Pete chciał powiedzieć, kim jest, ale ugryzł się w język. Po- twierdził tylko, że nie zajmuje się pisaniem do gazet. — To świetnie — ucieszyła się Lily. — Ojciec ukrył mnie tutaj przed reporterami. Jeśli byłeś na konferencji, wiesz, że jesteśmy sensacją. Jak się tam znalazłeś? Pete wyjaśnił. Nie wspomniał jednak, że Trzej Detektywi inte- resują się Scottem. Nie powiedział też, że Lily na spotkaniu z prasą wyglądała dużo mniej atrakcyjnie niż teraz. Wskazał głową na ob- rysowaną księżycową poświatą sylwetę Orlego Gniazda. — Tam ojciec cię ukrył. — Zaraz... Crenshaw... Z tych Crenshawów? Wielki ród ban- kierski? — l, nie czekając na odpowiedź zaskoczonego Pete'a: — Jesteś toczka w toczkę podobny do prezesa „Worid Banki ng Sys- tem", musisz być jego synem. — Mówią, że jestem bardzo podobny do taty — zgodził się Pete i była to szczera prawda; coś go powstrzymało przed wyjaśnieniem, że Crenshaw senior nie ma nic wspólnego z bankierskim klanem. Lily Scott zrobiła krok w jego stronę. Pete poczuł wilgotny za- pach jej włosów. W blasku księżyca wydawały się czarne. — Muszę już iść — usłyszał. — Proszę, nie mów nikomu, że mnie spotkałeś. — Boisz się kogoś? Tych dwóch? —Jakich dwóch? — oczy Liiy znowu znieruchomiały. — Księcia Ahmeda i jego sekretarza — wypalił Pete. — Wyglą- dało na to... — Ja nikogo się nie boję — głos dziewczyny zabrzmiał hardo, jakby z nutką ironii. — Uratowałeś mi życie, chcę ci podziękować. 18 Nieoczekiwanie dziewczęce ramiona oplotły szyję Pete'a. Po- czuł na ustach ciepłe wargi. Aż mu się zakręciło w głowie. Objął Lily, przytulił mocno. To nie był pocałunek wdzięczności. Zwinnie wyślizgnęła się z jego ramion. Też przez moment wy- glądała na oszołomioną, lecz opanowała się błyskawicznie. — Będę cię pamiętała, Pete. Będę o tobie myśleć. — Zobaczymy się? — Nie szukaj mnie, proszę. Ja znajdę ciebie. Na pewno się zo- baczymy. Mało brakowało, a Pete wygadałby się o podejrzeniach Trzech Detektywów, spróbowałby ostrzec Lily, zasypałby ją pytaniami. Ale dziewczyna raz jeszcze dotknęła ustami jego warg i rozpłynęła się w mroku. Śnił? Słyszał szelest piasku pod biegnącymi stopami. Potem wszyst- ko ucichło. Księżyc znikł. Wokół zapanowała smolista ciemność, naszpikowana szmerem fal liżących brzeg. Trochę potrwało, nim Pete doszedł do siebie i przypomniał so- bie, po co się tu znalazł. Był już kwadrans po północy. Trzeba dołą- czyć do Jupe'a i Boba. Pete westchnął (wciąż czuł zapach włosów Lily) i zaczął wspi- nać się zwinnie po zboczu w kierunku Orlego Gniazda. Willa była martwa, żadnego dźwięku, światełka. Gdy znajdował się w połowie drogi, usłyszał jakiś łomot, potem zduszony krzyk. Zastygł. Krzyk się nie powtórzył. Pete przyspieszył wspinaczkę, przedzierając się między krze- wami. Pierwszy akt wydarzeń rozegrał się pół godziny wcześniej. JupeJones i Bob Andrews, ukryci w krzakach, omawiali szeptem szczegóły przeniknięcia do środka willi przez nie okratowane piw- niczne okienko, gdy nagle otworzyły się drzwi wejściowe i w pro- 19 gu stanął dwumetrowy Murzyn. Mocny blask księżyca oświetlał muskularną sylwetkę boksera, twarz ze złamanym nosem i kij ba- seballowy trzymany w ręce. Murzyn nasłuchiwał. Rozejrzał się kilkakrotnie i chciał już za- wrócić, kiedy zza węgła willi wypadła trójka mężczyzn w ciemnych kombinezonach i kominiarkach. Murzyn zastygł, widząc wycelo- waną lufę pistoletu z tłumikiem — mierzyła mu w czoło. Nie stawiał oporu. Pozwolił odebrać sobie kij i przeszukać się jednemu z mężczyzn, co zakończyło się znalezieniem rewolweru ukrytego z tyłu za paskiem spodni. Stanął twarzą do drzwi i założył posłusznie ręce za plecy. Szczęknęły kajdanki. Wszystko to odby- wało się w pełnej ciszy, bez jednego słowa. Gdy Murzyn był już rozbrojony i skuty, z cienia wynurzyli się książę Ahmed i jego sekretarz. — Prowadź do niej — rozkazał półgłosem wąsaty olbrzym. — Nikogo tu nie ma... — wymamrotał Murzyn. Ramirez spojrzał na mężczyznę, który wciąż celował w Murzyna. — Zastrzel go — rzucił krótko. — Nie, nie!... — jęknął dwumetrowiec. — Ona zaraz wróci, tylko zeszła popływać, litości! Książę Ahmed ruchem głowy dał jakiś znak sekretarzowi. Mu- rzyna zakneblowano i wszyscy weszli do budynku. — Co robimy? — zapytał szeptem Bob. Jupe kazał mu iść za sobą. Skradając się ostrożnie, by nie trza- snęła gałązka, obeszli dokoła Orle Gniazdo. Zatrzymali się pod werandą zwróconą ku morzu, jej uchylone drzwi prowadziły za- pewne do salonu. Jeśli Murzyn nie kłamał, Lily Scott musiała wyjść tędy. l tędy wróci po kąpieli. — Możemy ją ostrzec... — zaczął Bob. Nie dokończył. Na taras wyszedł mężczyzna w kominiarce. Nie zauważył ich: zdążyli skryć się w bluszczu oplatającym słupy pod- trzymujące taras. Równocześnie zobaczyli dziewczęcą sylwetkę wspinającą się ścieżką po urwisku. Była blisko willi. Nie mogła widzieć mężczyzny, bo skrył się w cieniu. Ale on ją widział. 20 Jupe Jones skalkulował błyskawicznie, że w tym momencie na ostrzeżenie dziewczyny jest za późno. Dogonią. Mogą strzelać. Eki- pa księcia Ahmeda wyglądała na pozbawioną skrupułów, to muszą być profesjonaliści. Dziewczyna wbiegła po schodkach na werandę. Nie zauważy- ła mężczyzny w kominiarce skrytego za framugą drzwi. —John? Już jestem. Wspaniała woda... Łomot. Zduszony okrzyk. Potem pauza i drwiący głos Ramireza: — Co za niespodzianka, panno Scott. Szanowny tatuś okazał się przewidujący, ale kryjówkę wybrał dla ciebie kiepską. Odlu- dzie to dobre miejsce na rozmowę. — Puśćcie mnie! To boli! John, na pomoc! — Obawiam się, że twój ochroniarz nie pośpieszy z pomocą — powiedział Ramirez. —Jest chwilowo nieczynny. Bądź rozsądna, panienko. Odgłos szarpaniny, trzask przewróconego krzesła, przekleństwo: — ...Ugryzła mnie! — Przykujcie ją do fotela — rozkazał Ramirez. — A ty przestań się rzucać, bo moi ludzie są nerwowi, może stać ci się krzywda. — Tatuś wam pokaże. — Porozmawiajmy spokojnie, panno Scott— rozległ się niski głos o obcym akcencie, z pewnością należący do księcia Ahmeda. — Chcemy tylko uzyskać to, co nam przyrzeczone. Jesteśmy ludź- mi interesu. Jeśli okaże pani rozwagę, szybko dojdziemy do poro- zumienia i nikomu nie spadnie włos z głowy. Mówił nienaganną angielszczyzną. Przez uchylone drzwi we- randy słychać było każde słowo. — Czego ode mnie chcecie? — spytała Lily Scott. — Podpisu pod aktem przekazania gruntów mojej fundacji — odparł książę Ahmed. — Zgodnie z umową. — Niczego nie podpiszę. — Są dwa sposoby, żeby się dogadać — zabrzmiał głos Ramire- za. — Pierwszy to łagodna perswazja. Drugi będzie bolał, więc nie bądź idiotką. Masz dwie minuty do namysłu. 21 Bob przybliżył wargi do ucha Jupe'a. — Co robimy? — wyszeptał. Jupe pokazał mu trzymany w ręku dyktafon wielkości paczki papierosów. — Tylko to, materiał dowodowy. Nagrywam każde słowo. Na razie... Urwał. Księżyc wypłynął zza niewidocznej chmurki i w jego matowym świetle Jones zobaczył sztachety ogrodzenia na skraju urwiska. Coś się tam poruszyło. Sylwetka ludzka śmignęła nad szta- chetami i bezszelestnie opadła po wewnętrznej stronie. Zaczęła się skradać w ich kierunku. Zasadzka. Wyśledzono ich. Mogą być w pułapce. Uciekać? — To Pete — usłyszał szept Boba. Bob szczycił się doskonałym wzrokiem, nazywał to nadwzrocz- nością. W ciemnościach widział jak kot. Po kilku chwilach okazało się, że miał rację: Pete wylądował tuż przy nich i zastygł, przywie- rając do słupa, który podpierał werandę. Nie zauważył ukrytych w bluszczu Detektywów. Drgnął i sprężył się, gdy jupiter dotknął jego ramienia. — To my — szepnął Jupe. — Skąd się tu wziąłeś? Pete odłożył wyjaśnienia na później. Spytał, co się dzieje, jupi- ter Jones w paru słowach przedstawił mu sytuację. —Twój czas do namysłu minął—dobiegł z góry głos Ramireza i Jupe włączył dyktafon. — Podpisujesz? — Mowy nie ma. — Podziwiam twoją odwagę, ale obawiam się, że nie masz wyj- ścia — powiedział książę Ahmed, z cudzoziemska akcentując każde słowo. — To nie odwaga, tylko głupota — rzucił Ramirez. — Mamy ze sobą podróżne żelazko. Małe prasowanko i zrobisz się grzecz- niejsza. — Tylko spróbujcie! — w głosie Lily dał się wyczuć lęk. — Gdzie tu jest gniazdko elektryczne? O, tutaj. Włączcie że- lazko. Za pół minuty nagrzeje się i uprasujemy ci nosek. 22 Pete poczuł, jak napinają mu się mięśnie. Pozwoli torturom dziewczynę, z którą dopiero co się całował, której ocalił życie? — Musimy coś zrobić — syknął w ucho Jupe'owi. — Są uzbrojeni, nie mamy szans — szepnął Pierwszy De ktyw. — Spłoszę ich. Kamieniem w okno. Nie pozwolę, żeby... Nie dokończył. — Żelazko już jest gorące — zabrzmiał ponury głos Ramire — Podpisujesz? — Frajer jesteś, nie znasz tutejszych przepisów — śmiech był trochę sztuczny, z nutką udawanej brawury. — Mój podpis nie będzie wart bez zgody ojca. Jestem niepełnoletnia. Zabier żelazko! Książę Ahmed wypowiedział jakieś długie zdanie w obcyrr zyku. Potem zapadła cisza. Rozległy się kroki, dwaj mężcz^ wyszli na werandę, zamykając za sobą drzwi. — Ona ma rację — powiedział książę Ahmed. — Uprzedza cię, że jej podpis nie wystarczy. — Mamy wariant „B". — l coraz mniej czasu. Ładunek musi wypłynąć zgodnie z monogramem. Zabierajmy się do roboty. — Tak jest, .szefie. Jutro Scott przyniesie nam w zębach T\ na przekazanie gruntów. Bardzo kocha swoją córeczkę. Mężczyźni wrócili do pokoju, zostawiając drzwi uchylone. wspiął się po słupie i przez szparę w drzwiach zobaczył Lily \ kutą kajdankami do fotela. Miała ciągle na sobie strój kąpiel Na znak Ramireza ludzie w kominiarkach zakleili usta Lily piast rozkuli ją, związali z tyłu ręce i okryli pledem. Na głowę narz no jej worek. Pete poczuł bolesny ucisk w dołku. Zawsze ta agował, kiedy czuł się bezsilny. Czy słusznie robią, nie robiąc pozwalając porwać dziewczynę? Właśnie ją uprowadzano. Dwaj w kominiarkach wzięli Lih ręce i wynieśli z pokoju, bo nie chciała iść dobrowolnie. Za ruszyli książę i jego sekretarz. 23 Pete zsunął się ze słupa. Gdzieś w oddali zawarczał samocho- dowy silnik. — Gdybyśmy mieli tu wóz, moglibyśmy pojechać za nimi — mruknął Bob. — Ale nie mamy — powiedział Jupe. — Trzeba będzie ich po- dejść od drugiej strony. Zrozumieli, że Pierwszy Detektyw ma już jakiś plan. ROZDZIAŁ 3 WARIANT,^ Ranek jaśniał błękitem, słońce szperało promieniami wśród sów staroci, zalegających składowisko. Bob Andrews siedział skrzyni obok przyczepy i delektując się porannym ciepełkiem pi rzucał świeży numer „Los Angeles Suń". Na pierwszej stronie bito wielkimi literami sprawozdanie z konferencji prasowej R Scotta: CUD W „PEN Co" — GRAJĄCE DŁUGOPISY PODBIJ KRAJE ISLAMSKIE—WIELOMILIONOWY KONTRAKT DLA B/ KRUTA. Autorem relacji był ojciec Boba. Niżej, mniejszą czc ką, informowano o wydarzeniach na giełdzie i ożenku gwiazc Hollywood z hiszpańską modelką. Nigdzie ani słowa o upro dzeniu Lily Scott. Jeszcze nikt o tym nie wiedział. Powiedzieć o Byłby pierwszy z bombową sensacją dla swojej gazety. Ale ż zna zasada Trzech Detektywów nie dopuszczała kontaktów z są przed zamknięciem sprawy. Przy składowisku staroci zatrzymał się czerwony mustang te'a Crenshawa. Coś zaklekotało z tyłu podwozia, zapewne wydechowa zaczęła się sypać, ale Pete się tym nie przejął. wczorajszego wieczoru umiał myśleć tylko o Lily Scott. Ch po chwili przerabiał w pamięci holowanie bezwładnego ciał, brzegu, zimne wargi Lily, gdy robił jej sztuczne oddychanie, i pło jej ust, kiedy pocałowała go, zapewniając, że się odez Wspomnienie owego ciepła przyprawiało Pete'a o dreszcz d nego niepokoju. Lily nie była pierwszą dziewczyną, z którą cał( się Crenshaw, miał już za sobą parę dziewczęcych pocałuni ale żadnego nie wspominał z przejęciem, z nerwowym bi( 25 serca. Zakochałem się? — pomyślał. — Przecież miłość od pierw- szego wejrzenia jest tylko w książkach. Możliwe. Tylko jak, w ta- kim razie, ma wytłumaczyć sobie przyśpieszony oddech na samą myśl o Lily i dręczące pragnienie, aby znów ją spotkać? Jak wyja- śnić lęk o jej los, nie licujący z zimnym opanowaniem detekty- wa? Przywitał się z partnerami. Weszli do przyczepy. JupeJones sta- rannie zamknął drzwi, choć nikt nie mógłby ich słyszeć — wuj Tytus pojechał na wyprzedaż antyków do sąsiedniego miasteczka, ciotka Matylda jeszcze nie wróciła z supermarketu. — Musimy ją odnaleźć — zaczął gorączkowo Pete. — Jedźmy zaraz do Los Angeles... Bob spojrzał na niego ze zdziwieniem. Zaskoczyło go podnie- cenie Pete'a, jego niezwykła nerwowość. Zazwyczaj bywał powścią- gliwy i ostrożny aż do przesady. Co go ugryzło? — Nie mamy zlecenia — przypomniał Jupiter. — Pan Scott może jeszcze nie wiedzieć, że porwano mu córkę. — Albo dogadał się już z porywaczami i odzyskał Lily — dodał Bob Andrews. — Chyba należy to przedtem sprawdzić. Jupe wyjął z kieszeni grający długopis i uruchomił pozytywkę. Rozległy się wesołe dzwoneczki „Jingle bells". — Bob ma rację — powiedział, bawiąc się długopisem. — Tracimy czas! — wyrwało się Pete'owi. — Jeśli coś jej się stanie... — A co się stało z tobą? — zapytał Bob. — Nie poznaję cię. — Ponieważ... — Pete zająknął się. — Nie miałem kiedy wam opowiedzieć. Zrelacjonował spotkanie z Lily nad brzegiem morza. Pocału- nek pominął. — Wzięła cię za syna tego milionera Crenshawa? — zapytał Jupiter Jones. — l to ją tak zainteresowało? — Niekoniecznie właśnie to — mruknął Pete. — Przyrzekła, powiadasz, że cię odnajdzie — kontynuował Jupe, wciąż obracając w palcach długopis z pozytywką. 26 — A tobie najwyraźniej zależy, aby do tego doszło — wtrącił Bob z uśmieszkiem. — Daj spokój — Pete wzruszył ramionami. — Głupie aluzje. — Jedziemy do Los Angeles — zdecydował Jupiter. Winda stanęła na najwyższym piętrze biurowca „PEN Co". Drzwi sekretariatu były szeroko otwarte, asystentka prezesa Scotta przebiegała palcami po klawiaturze komputera z szybkością bojo- wego myśliwca. Odwróciła głowę dopiero wtedy, gdy Jupe dwu- krotnie chrząknął. — Chciałbym się widzieć z prezesem Scottem — powiedział Pierwszy Detektyw. Sekretarka krytycznie przyjrzała się wypłowiałej bawełnianej koszulce i zielonkawym dżinsom, całej krągłej sylwetce Jupitera Jonesa, po czym zajrzała do terminarza. — Był pan umówiony? Nie mam tu notatki. — Prezes mnie przyjmie. To ważna sprawa. — Nie wątpię — powiedziała sekretarka ze słodkim uśmiechen lalki. — Niestety, pan prezes Scott jest bardzo zajęty. Mogę wstęp nie zapisać pana na przyszłą środę, godzina dziewiąta czterdzieśc pięć. Proszę przedtem zadzwonić. A w jakiej sprawie? — Ta sprawa nie cierpi zwłoki i jest ważna dla prezesa - powiedział Jupe; wyjął z kieszeni wizytówkę, skreślił na odwro cię parę słów i podał sekretarce: — Proszę to zanieść panu Scotto wi. Sekretarka zawahała się przez moment, lecz ponagliło ją surc we spojrzenie Jupitera Jonesa. Zniknęła za obitymi skórą drzwiarr gabinetu. Po dwóch minutach drzwi otworzyły się, sekretarka wyszł; a w progu stanął rudawy Raif Scott w doskonale skrojonym błęki nym garniturze. Przez chwilę z uwagą przyglądał się Jupe'owi, p( tem uprzejmym gestem zaprosił go do środka, zamknął za sob drzwi i wskazał rattanowy fotel przed biurkiem. Sam usiadł z dn giej strony biurka. Popatrzył na wizytówkę: 27 TRZEJ DETEKTYWI Badamy wszystko ? ? ? Pierwszy Detektyw............ Jupiter Jones Drugi Detektyw .............. Peter Crenshaw Dokumentacja ............... Bob Andrews — Co takiego badacie? — zapytał. — Wszystko, co nie jest w porządku — odparł Jupe, zajmując miejsce w fotelu. — Interesujemy się pańską córką. — Z moją córką, o ile wiem, wszystko jest w porządku — po- wiedział Raif Scott. —Czy wie pan, gdzie się w tej chwili znajduje?—spytał Jupiter Jones. Twarz Raifa Scotta spochmurniała. Zaraz potem znowu stała się pogodna. — Co masz na myśli, chłopcze? — Proszę mi powiedzieć, gdzie, według pana, przebywa teraz Lily Scott. Bo na pewno nie w domu. Oczy prezesa zwęziły się, przewierciły Jupitera na wylot, jakby chciały wybadać, do czego zmierza. — Nie rozumiem, dlaczego obchodzą cię nasze rodzinne spra- wy — powiedział sucho. — Moja córka jest tam, gdzie być powin- na. To wszystko? Jestem bardzo zajęty. — Gdyby tak było, nie przyjąłby mnie pan — powiedział Pierw- szy Detektyw. Prezes „PEN Co" pochylił głowę, odwrócił wizytówkę i zapa- trzył się w zdanie napisane przez Jupe'a. — Mów. Słucham. — Był pan wczoraj w Rocky Beach. W obawie przed księciem Ahmedem ukrył pan córkę w willi Orle Gniazdo pod opieką ciem- noskórego ochroniarza. Czy pan już wie, co stało się później? Bystre oko Jupitera Jonesa dostrzegło w twarzy prezesa dziwny wyraz ulgi. Przez moment. A może tylko mu się wydawało? 28 — Książę jest moim przyjacielem, a przyjaciół się nie obawiam _ powiedział Scott. — Lily chciała trochę odpocząć na odludziu. — Została porwana — powiedział Jupe, nie odrywając oczu od twarzy Scotta. — Porwał ją książę Ahmed. Byliśmy świadkami. Raif Scott poderwał się z fotela. Oczy otworzyły mu się szero- ko, prawie wyszły na wierzch. — Nie wierzę! — wysapał. — Musiałbym wiedzieć! Czego chcieli od niej? — Żądali, żeby zrzekła się gruntów na rzecz fundacji księcia, ale odmówiła podpisu — powiedział Jupe. — Mieli ze sobą żelaz- ko. Obserwowaliśmy wszystko z ukrycia. Czekał na reakcję Scotta. Ten nie zapytał jednak, czy córkę tor- turowano. Po krótkiej pauzie spytał, czy w końcu podpisała. — Powiedziała, że jest niepełnoletnia i bez pańskiej zgody jej podpis nie jest ważny — wyjaśnił Jupe. — To prawda — przytaknął Raif Scott, jakby uspokojony. —Wtedy wywieźli jaz Orlego Gniazda. Nazwali to wariantem „B". Na pewno będą pana szantażować. — Zawiadomiliście policję? — spytał Scott. —Jeszcze nie. Przedtem chciałem porozmawiać z panem. Jeśli powierzy nam pan tę sprawę, być może potrafimy pomóc. Oczy Raifa Scotta niespodziewanie zwilgotniały. Chyba nade- szło załamanie. — Moje biedne dziecko — jęknął. — To straszne, ona jest taka wrażliwa... Przecież ja bym przekazał te ziemie, chciałem uroczy- ście... Co oni z nią zrobili?! — Spróbujemy odnaleźć pańską córkę — zaczął Jupiter. — Nie, nie! — przerwał mu Raif Scott. — l bardzo dobrze, że nie zawiadomiliście policji. Porywacze na pewno odezwą się, a ja zrobię, co tylko zechcą. —To ryzykowne, panie Scott—powiedział Jupe.—Mogą ogra- bić pana do suchej nitki. Mamy doświadczenie w podobnych spra- wach. — Nie życzę sobie niczyjej pomocy — rzucił twardo prezes 29 „PEN Co". — Sam to załatwię. Lily jest dla mnie wszystkim. Skąd wiecie, że w porwanie zamieszany jest książę Ahmed? Jupe chciał wyjaśnić, że książę osobiście kierował uprowadze- niem, ale nie zdążył. Na biurku zadzwonił telefon. Scott podniósł słuchawkę. Parę minut słuchał w milczeniu. — Nie odważycie się — powiedział. — Chyba nie jesteście głup- cami. Muszę mieć czas do namysłu. Odłożył słuchawkę na widełki. — Jakie stawiają warunki? — zapytał Jupe. — To moja sprawa — odparł Scott. — Mam prośbę, trzymajcie się od tego z daleka. — Wysunął szufladę biurka, wyjął stamtąd garść grających długopisów. — Z podziękowaniem za fatygę, chłopcze. Jupe sięgnął po swoją wizytówkę, dopisał na niej numer telefonu. — Na wypadek, gdyby pan zmienił zdanie. Jesteśmy do usług. Czarna limuzyna z arabską rejestracją ruszyła sprzed hotelu „Im- periał" i wtopiła się w falę aut płynącą Bulwarem Zachodzącego Słońca. Zdezelowany mustang ledwo za nią nadążał. Pete brawu- rowo wyprzedzał, kogo się da, ale fordowi wyraźnie brakowało zry- wu. Z pomocą od czasu do czasu przychodziły czerwone światła na skrzyżowaniach. W limuzynie obok kierowcy siedział wąsaty olbrzym, sekretarz księcia. Przeglądał jakieś papiery, inaczej mógłby zauważyć, że ktoś ich śledzi. — Wątpię, czy tam właśnie jadą — mruknął Bob. — Mieliby- śmy cholerne szczęście. — To nie amatorzy — zgodził się Pete. — Dokądś jednak jadą. Martwił się o Lily, nie mógł o niej zapomnieć. Wyobrażał sobie rozżarzone żelazko zbliżające się do jej twarzy i przerażenie w ciemnych oczach, usta rozwarte do krzyku. Zgodnie z planem Jupitera, przemierzyli centrum miasta, ro- biąc przegląd aut przed eleganckimi hotelami. Mieli szczęście: już po godzinie na parkingu „Imperialu" dostrzegli znajomą limuzynę. Akurat wsiadał do niej Ramirez. Dokąd jedzie? 30 — Ciekawe, jak poszło Jupe'owi ze Scottem — powiedział Bob. — Musi być spanikowany. Pete'a nie obchodził stan ducha prezesa „PEN Co". Myślał o Li- ly i o tym, żeby nie zgubić z oczu czarnej limuzyny, która zjechała na autostradę, kierując się w stronę portu. Stanęła przy magazy- nach. Ramirez wysiadł, rozejrzał się i wszedł do budynku krytego czerwoną blachą. Nie zwrócił uwagi na zaparkowanego nieopo- dal, pod wiatą, forda mustanga z podniesioną maską i dwóch maj- strujących przy nim młodych ludzi. Pete dostał się do budynku od strony rampy kolejowej. Maga- zyn był pełen skrzyń, wśród których snuli się mężczyźni w kombi- nezonach. Łysy olbrzym zaczepił krępego bruneta ze szramą na lewym policzku. Odeszli na bok. Pete przycupnął za skrzyniami, kilka metrów od nich; na każdej ze skrzyń widniała naklejka z na- drukiem CARGO. GRAJĄCE DŁUGOPISY. BAHTIAR, „B.M.C. Inc." — Towar w komplecie, Swen? — dobiegł go ściszony głos Ra- mireza. — Właśnie doszła ostatnia partia. Po południu załadunek. —Już po odprawie celnej? —Poszło jak po maśle—mężczyzna zaśmiał się cicho. —John- son zajrzał tylko do pierwszych trzech skrzyń, tak jak było w umowie. — Co z zastawem? — Trochę rozrabia, ale Jack daje sobie radę. Zmieniam go po południu. — Nie spuszczaj z niej oka — mruknął Ramirez. — S. do jutra zmięknie. Wariant „B" musi wypalić. Rozeszli się w różne strony, jakby spotkanie było przypadkowe. Pete rozejrzał się po magazynie: podłużnych drewnianych skrzyń o solidnej konstrukcji, zaadresowanych do Bahtiaru, była co naj- mniej setka. Klucząc między skrzyniami, Pete dotarł do wyjścia. Bob czekał na niego w samochodzie. Widzieli, jak czarna limuzyna odjeżdża sprzed magazynu. — Nie jedziemy za nimi? — zdziwił się Bob. 31 Pete nie zdążył odpowiedzieć: z telefonu komórkowego dobie- gło kilka taktów „Sonaty Księżycowej". Jupiter Jones pytał, gdzie są. Wysłuchał raportu i poinformował, że Scott ich nie chce zatrudnić. — No to wycofujemy się — powiedział Bob Andrews, nie kry- jąc zadowolenia. Pamiętał pistolet z tłumikiem wycelowany w gło- wę ciemnoskórego ochroniarza Lily i rozkaz Ramireza: „Zabij go". Wolał unikać takich przeciwników. —Ja bym tej sprawy nie zostawiał — powiedział Pete ku zasko- czeniu Boba, który był pewien, że jego ostrożny przyjaciel przyj- mie wiadomość z jeszcze większym zadowoleniem. — Mam szansę dotrzeć do ich kryjówki. — Śledztwo trwa — usłyszeli głos Pierwszego Detektywa. — Spróbuj dotrzeć. Bob poszuka w internecie Bahtiaru i danych o kor- poracji „B.M.C. Inc." oraz o fundacji „Szczęście Dzieciom". Zbiór- ka w kwaterze o siódmej wieczór. Kontakt telefoniczny. W czytelni czasopism panował przyjemny chłodek. Jupiter Jo- nes wertował zszywkę „Los Angeles Times" z ostatniego miesiąca. Przeczytał dwa artykuły o nieuchronnym bankructwie koncernu „PEN Co" i o dochodzeniu wszczętemu przeciwko prezesowi firmy w związku ze skargami wierzycieli. Reporter wywęszył, że Raif Scott ma kłopoty ze swoją córką jedynaczką, usiłował dociec w wywia- dzie, jakiego są rodzaju, ale Scott stanowczo odmówił rozmowy na tematy osobiste: „Moja córka jest o.k./ proszę nie wierzyć plotkom, przebywa u dziadków w Northwich. A co do problemów koncernu, zapewniam, że są to trudności przejściowe. Prowadzimy negocja- cje, które pozwolą nam wkrótce odzyskać płynność finansową". Obok wywiadu ze Scottem na pierwszej stronie gazety widniała pu- blikacja o ujęciu przez policję młodocianej oszustki Diany Bundy, okradającej bogatych dżentelmenów. Na zdjęciu arogancko uśmie- chała się skuta kajdankami dziewczyna w asyście dwóch policjantów. Jupiter Jones zamyślił się na dłuższą chwilę. W najświeższych numerach gazety opisywano sensacyjną trans- akcję „PEN Co" z bahtiarską korporacją „B.M.C. Inc.", reprezento- 32 waną przez księcia Ahmeda ibn Rahmana. „Czy wśród gajów poma- rańczowych na przedmieściach Los Angeles powstanie Centrum Dzie- ci Świata? — pytał reporter. — Amerykańskie grające długopisy podbijają serca muzułmanów!" Informacje o strajku kalifornijskich transportowców, o międzynarodowych terrorystach posługujących się najnowszymi modelami broni madę in USA i wizycie prezy- denta Stanów Zjednoczonych w Polsce ginęły w cieniu długopiso- wej sensacji. Jupe znowu zamyślił się i coś zapisał w notesie. Każde zanoto- wane słowo kończyło się znakiem zapytania. W Kwaterze Głównej mieszczącej się w przyczepie na składo- wisku staroci Bob Andrews, rozparty w foteliku przed kompute- rem, żeglował po internecie, szukając danych o Bahtiarze, korporacji „B.M.C. Inc." i jej prezesie. Niewiele tego było. „B.M.C. Inc.", po- średnictwo handlowe na Bliskim i Środkowym Wschodzie i „patrz: Ahmed ibn Rahman, prezydent korporacji". Pod hasłem „Ahmed ibn Rahman" widniał odsyłacz — „patrz: „B.M.C. Inc." Główna siedziba korporacji nie mieściła się w Bahtiarze. A gdzie? Bob Andrews był specjalistą od internetu. Minęła jednak dobra godzina, zanim w rejestrach firm, pod hasłem „raje podatkowe", dotarł do Wysp Dziewiczych — właśnie tam znajdowała się sie- dziba korporacji księcia Ahmeda. Nie było adresu, tylko numei skrytki pocztowej i kod internetowy. Bob, z natury skrupulatny (nie przypadkiem zarządzał archiwami agencji Trzech Detektywów) spróbował, dla potwierdzenia, wywołać „B.M.C. Inc.", ale bez skut- ku. Żadna odpowiedź nie nadeszła. Kolejną godzinę zajęło Bobowi szukanie danych o księciu Ahme dzie. Był już zrezygnowany, kiedy pod hasłem „głośne procesy terro rystów" natknął się na „Rahman ibn Ahmed, zatrzymany w Brukseli podejrzany o współdziałanie z islamską grupą terrorystyczną, unie winnionyz braku dowodów; obywatel Bahtiaru, spokrewniony z ro dziną królewską, biznesmen, handlowiec". 3 -- Brudny interes 33 Niewinny czy tylko uniewinniony? Na wszelki wypadek Bob zrobił wydruk informacji o księciu i o „B.M.C. Inc." zarejestrowa- nej na Wyspach Dziewiczych, gdzie nie płaci się podatków— stąd „raj podatkowy". Potem wprowadził do pamięci komputera hasło „Grające długopisy" i zdobyte dane. Gdy już kończył, trzasnęły drzwi za plecami. Ktoś wszedł do przyczepy. Bob okręcił się na obrotowym fotelu. Odruchowo wy- łączył komputer. W progu stał Ramirez. Ruiny fabryki, położonej na odludziu i zarośniętej chwastami, otaczał wyszczerbiony mur. Volkswagen Swena wtoczył się przez koślawą zardzewiałą bramę na dziedziniec fabryczny. Pete obszedł ogrodzenie, znalazł w murze wyłom i ostrożnie wślizgnął się do środka. Volkswagen zaparkował pod wiatą obok zdezelowanego pon- tiaca. Z fabryki wyszedł piegowaty chudzielec w szarej bawełnia- nej koszulce i przywitał się ze zmiennikiem. — Wszystko w porządku, Jack? — zapytał Swen. — Pyskata smarkula — mruknął chudzielec. — Nie chce żreć konserw, żąda krewetek z majonezem i straszy tatusiom. Wymyśla mi od durniów. — Niech nie żre, szybko spuści z tonu. Spokój? — Kompletny. —Jedź do portu, jeszcze kupa roboty. Towar będzie jutro rano. Co on gada, przecież ich towar jest już w magazynie—zdziwił się Pete Crenshaw i przycupnął za kupą żelastwa, obserwując ru- szającego pontiaca. Ze środka fabryki dobiegł łomot, jakby ktoś kopał w żelazne drzwi. Swen pobiegł w tamtym kierunku. — Nie szalej, panienko — rozległ się jego chrapliwy głos. — l tak nikt cię nie usłyszy. — Ty durniu! Chcę wyjść na powietrze! — Wyprowadziłbym cię, ale nie mam smyczy — zaśmiał się Swen. 34 Pete odczekał kwadrans. Potem ostrożnie zajrzał przez okrato- wane okno pozbawione szyb. Ciemnowłosy osiłek leżał na polowym łóżku, jedząc kanapkę. Obok znajdowały się drzwiczki z potężna zasuwą. Pete Crenshaw odczekał jeszcze kwadrans. Właściwie powi- nien był wracać, skoro znał już kryjówkę, w której przetrzymywa- no L iły Scott, ale coś go zatrzymywało. Myślał intensywnie. Gdyby udało się wywabić strażnika na zewnątrz, mógłby spró- bować uwolnić Lily. Mustanga ukrył niedaleko, w kępie drzew obol< szosy. Dobiegliby w mgnieniu oka. Znalazł kamień. Cisnął w metalową bramę i skrył się w stercie żelastwa. Blacha odpowiedziała dudnieniem. Po chwili wybieg Swen z rewolwerem w ręku. Rozejrzał się uważnie, ale wokół pa nował spokój, więc po chwili wrócił do środka. Wtedy Pete rzuci w bramę drugim kamieniem i zawył. Tym razem uzbrojony strażnik podbiegł aż do bramy, wyjrzą na zewnątrz, później ukrył się w jej cieniu i przez parę minut na słuchiwał. Zawrócił wolno, wyjął z kieszeni telefon komórkowy — Szefie, coś tu się dzieje. Łomot, krzyk. Nie zdawało mi się Dobra, zrobię obchód. Pian się udał. Przynajmniej w pierwszej części. Swen wyszed za bramę, z rewolwerem gotowym do strzału. Nim obejdzie teren minie trochę czasu. Powinno wystarczyć. Pete wślizgnął się do hali fabrycznej. Podbiegł do drzwiczek odsunął zasuwę i stanął w progu. Kiedyś był tu zapewne magazyr narzędziowy. Bez okna. Pod sufitem paliła się słaba żarówka. N; sienniku siedziała po turecku Lily Scott. Patrzyła na Pete'a wielkim kasztanowymi oczami pełnymi zaskoczenia. Położył palec na ustach. — Znasz mnie z plaży — szepnął. — Widziałem, jak cię po rwali, wytropiłem ich, uciekajmy. Li!y zerwała się z siennika. Podbiegła do Pete'a, rozpromieniona — Crenshaw! Znów mnie ratujesz! Tak samo jak wówczas, zarzuciła mu ramiona na szyję. Poczu 35 na ustach jej wargi. Przemógł pokusę, aby zamknąć oczy, przytulić dziewczynę do siebie, odpowiedzieć na pocałunek. Serce waliło jak młot. — Uciekajmy! — powtórzył. — On zaraz wróci. Lily Scott nie ruszyła się z miejsca. Wciąż oplatała ramionami szyję Pete'a. Patrzyła mu prosto w oczy, odchyliwszy lekko głowę. Pete'owi zaczęło brakować powietrza, czuł suchość w gardle i za- wrót głowy. — Bałeś się o mnie? — usłyszał ciepły szept Lily. — Ja też o to- bie myślałam. Sama siebie nie rozumiem... Pete otrząsnął się, chwycił Lily za rękę. — Mamy mało czasu. Chciał ją pociągnąć za sobą. Stawiła mu opór. Osłupiał. — Nie bój się — szepnął. — On jest za bramą, zdążymy, mam blisko samochód. — Pamiętasz, co ci wtedy powiedziałam? Żebyś mnie nie szu- kał, że sama cię znajdę. Pete'a zamurowało. Lily chyba postradała rozum. Nie rozumie, że może być wolna? Znów ją pociągnął w stronę drzwiczek. Nie ruszyła się z miejsca. — Zostaję — usłyszał. — Zwariowałaś? — Tak ma być. Kiedyś ci wytłumaczę. Spotkamy się. Uciekaj, on nie może cię tu zastać. — Prawie wypchnęła go z komórki. — l nie mów nikomu. Proszę. Jeśli ci na mnie zależy. Zamknij zasuwę za sobą. Swen już wracał z obchodu, trzymając w pogotowiu rewolwer. Pete ledwo zdążył się wymknąć z hali fabrycznej. Wracał do auta oszołomiony, niczego nie rozumiejąc. Ktoś tu zwariował, i prze- cież nie on. Może Jupe coś z tego zrozumie. ROZDZIAŁ 4 ODCIĘTY PALEC Bob Andrews patrzył na Ramireza i czuł, jak dłonie robią mu się wilgotne. Wąsaty olbrzym spoglądał na niego nieruchomo. Oczy miał zwężone, na ustach niepokojący uśmieszek. — Pan do kogo? — zapytał głupawo Bob. — Do smarkaczy, którzy bawią się w detektywów i są na dobrej drodze, żeby napytać sobie biedy — powiedział sekretarz księcia Ahmeda. — Kto wam kazał nas śledzić? — Nikt — odparł zgodnie z prawdą Bob Andrews. — Czy ten nikt nazywa się Raif Scott? — Nikt nam nie zlecał śledzenia panów — powiedział Bob odrobinę drżącym głosem, ponieważ oczy Ramireza zrobiły się jeszcze węższe, a usta się zacisnęły. — Słowo honoru. — Lepiej, żeby tak było — mruknął olbrzym. — Książę Ahmed nie lubi wścibskich. — Jak pan tu trafił? — wyrwało się Bobowi. — Porozmyślaj nad tym — powiedział Ramirez i zrobił krok w stronę Boba, strącając ze stolika telefon komórkowy; rozgniótł go obcasem na drobne okruchy. —To samo może się stać z wami, zrozumiałeś? Powtórz to swoim dwóm kolesiom. Ja ostrzegam tylko raz. Położył łapska na ramionach Boba. O mało mu nie zmiażdżył obojczyków. Potem odwrócił się na pięcie i wyszedł z przycze- PY- Bob odetchnął z ulgą. Szczęście, że zdążył wyłączyć komputer. Ramiona bolały go jak po skręceniu w imadle. 37 Jupe nie wyglądał na zdziwionego. Pete i Bob patrzyli na niego pytająco, ale Pierwszy Detektyw nie spieszył z wytłumaczeniem. — Muszę to sobie przemyśleć — powiedział. — My ich śledzi- liśmy/ a oni nas. Ciekawe, od którego momentu. Ale dużo ciekaw- sze jest co innego. — Racja — zgodził się Pete. — To, że Lily Scott nie chciała ze mną uciec. Jupe, wciąż w zamyśleniu, jakby bezwiednie wysunął szuflad- kę, wyjął stamtąd czekoladowy balonik i zaczął go pogryzać. — A twoje ślubowanie, że nie tkniesz słodyczy? — zapytał z uśmieszkiem Bob. —Jakie słodycze? —Jupe spojrzał w oszołomieniu na trzyma- ny w ręku balonik. — Och, ta podświadomość! Myśląc, spalam bardzo dużo kalorii, a podświadomość każe je uzupełnić.—Odło- żył wafelek z demonstracyjnym niesmakiem i skrywanym żalem. — Lily Scott na pewno by z tobą uciekła — powiedział po pauzie. — Ale nie chciała! — wykrzyknął Pete. — No właśnie — Jupiter Jones popatrzył z dezaprobatą na krą- głość tuż nad paskiem spodni, obciągniętą błękitem podkoszulka. — Kiedy to zrozumiem, będziemy blisko rozwikłania całej sprawy. Pete ugniatał w dłoni twardą gumową piłeczkę. Przełożył ją z pra- wej do lewej. Czuł, jak mu grają muskuły. Ćwiczenie z piłeczką zastępowało treningi z przyrządami, pozwalało mięśniom utrzy- mywać kondycję i uspokajało nerwy. Nerwy Pete'a Crenshawa były jednak napięte: nie przestawał myśleć o miodookiej Lily i bał się o nią coraz bardziej. Dlaczego odmówiła ucieczki? Co miało ozna- czać, że „tak ma być"? Przyszło mu do głowy, że Lily poświęciła się dla ojca: gdyby zniknęła porywaczom, ci mogliby wymyślić coś gorszego, na przykład uprowadzić samego Scotta, torturować go, może zabić. Czuł, jak narasta w nim podziw dla tej szalonej dziew- czyny. Podziw i lęk o nią. Ludzie księcia nie żartują, są niebezpieczni. — Oni są niebezpieczni — wpadł mu w myśl Bob. — Ten by- dlak o mało nie zgruchotał mi obojczyków. 38 — Musimy być ostrożniejsi — powiedział Jupe, zerkając na odłożony balonik. —Już nie potrzebujemy ich śledzić, wiemy, gdzie trzymają dziewczynę. Interesuje mnie fracht do Bahtiaru. — Nie rozumiem, dlaczego Swen powiedział Jackowi, że to- war nadejdzie jutro — wtrącił Pete. — Przecież skrzynie z długopi- sami są już w magazynie na nabrzeżu. — To mnie właśnie ciekawi — powiedział jupiter Jones. — Masz zadanie, Pete. Bądź tam jutro przez cały dzień. A my z Bobem wybierzemy się na wycieczkę. — Dokąd? — spytał Bob. — Do Northwich. Złożymy wizytę rodzicom pana Scotta. Chłopak w poplamionym kombinezonie, z twarzą umorusaną smarem i w okularkach ani trochę nie przypominał Pete'a Crensha- wa. Dłubał przy hydrancie w sąsiedztwie rampy portowego maga- zynu, obok stała skrzynka z narzędziami, na brezentowej płachcie były rozłożone obcęgi, młotki, klucze francuskie. Portowcy nie zwra- cali na niego uwagi. Wózki widłowe przenosiły ładunki z maga- zynów do ciężarówek i z platform kolejowych do magazynów, po rampie snuli się robotnicy. Kilka razy Pete'a minął piegowaty Jack w asyście mężczyzn w roboczych drelichach. Wyglądało, że na coś czekają. Przy magazynie, w którym leżały skrzynie z długopi- sami, nie było ruchu. — Spóźniają się — usłyszał Pete. — Mają czas do wieczora — odpowiedział Jack mężczyźnie w drelichu. Pete zerknął na zegarek. Była dopiero szósta po południu. Cren- shaw przerwał zmagania z zardzewiałą śrubą, wytarł ręce czystą szmatą i wyjął z torby kanapkę. Kiedy skończył ją jeść i popił colą, wyciągnął się w cieniu na kępie trawy, nasuwając na twarz base- ballową czapeczkę, tak jak to robią hydraulicy po posiłku, gdy chcą spokojnie strawić. Spod daszka obserwował magazyn. Nic się nie działo. 39 Jupe i Bob wysiedli z autobusu na przystanku „Northwich". Była to niewielka nadmorska miejscowość niezbyt odległa od Rocky Beach, z rozrzuconymi wśród zieleni posiadłościami, przed który- mi na podjazdach parkowały nie najnowsze modele solidnych aut. Takimi samochodami lubią jeździć emeryci. Northwich było znane jako oaza rencistów—tu przenosili się po pracowitym życiu w Los Angeles, zażywając rajskiego spokoju pośród cyprysów i palm, kwietników i basenów. Dwaj Detektywi weszli do baru obok przystanku autobusowego. Kelnerka, ich rówieśnica, o krótko przyciętych włosach, ufarbo- wanych na krucze skrzydło, przyniosła po szklance soku grejpfru- towego z lodem. — Gorąco tu u was — zauważył Jupe. — Klimatyzacja wysiadła — powiedziała kelnerka; do bluzki, na wysokości bujnego biustu, miała przypięty identyfikator z napi- sem „Jane". — Pewnie w odwiedziny do dziadków? — Do koleżanki — odparł Jupiter Jones. —Jej dziadkowie na- zywają się Scott. Gości u nich. — Lily Scott? —Jane wyglądała na zdziwioną. — Nie wiedziałam, że tutaj jest, wpadłaby do mnie. Znamy się jeszcze z podstawówki. — Podobno choruje — powiedział Jupe. — Ja bym tego nie nazwała chorobą — Jane uśmiechnęła się, puściła oko do Boba. — Mamy w Ameryce takich chorych na pęczki. Ciągle to samo — pomyślał Jupiter — one zawsze robią oko do Boba, nigdy do mnie, jakby te parę kilo różnicy decydowało o po- wodzeniu u dziewczyn. Inne walory się nie liczą. Po czym, posta- nowiwszy nieodwołalnie, że się pozbędzie tych kilogramów, zapytał Jane, czy do domu Scottów można dojść na skróty. — Idźcie przez skwer— poradziła kelnerka. —Wyjdziecie pro- sto na sklep sportowy, a za nim jest ich posiadłość. Sprawdziło się: przed okazałą rezydencją w wiktoriańskim sty- lu, otoczoną bujnym ogrodem, widniała na podjeździe skrzynka na listy z napisem „A. C. Scott". Na werandzie podlewała kwiaty 40 siwowłosa pani w japońskim szlafroku. Musiała być głuchawa, bo na pierwsze „dzień dobry" Jupitera nie było żadnej reakcji. — Dzień dobry! — krzyknął tym razem Jupe. —Jesteśmy kole- gami Lily Scott! Zastaliśmy ją? Starsza pani przerwała podlewanie storczyków, przyjrzała się chłopcom i pokręciła przecząco głową. — A o co chodzi? — zapytała podniesionym głosem, jak to mają w zwyczaju niedosłyszący. — Prosiła, żeby ją odwiedzić, jeśli będziemy w tych stronach — zawołał Jupiter Jones. — Miała zamiar spędzić lato u państwa. Starsza pani patrzyła na nich podejrzliwie, z wyraźną niechęcią. — Dajcie święty spokój mojej wnuczce — powiedziała. — Skoń- czyła z dawnym towarzystwem. — My nie jesteśmy tym towarzystwem, które pani ma na myśli — powiedział Jupe i zaryzykował: — Znamy się z kortów teniso- wych. Szkoda, że Lily przestała grywać, była najlepsza. Większość panienek z bogatych domów gra w tenisa. Ryzyko było niewielkie. Trafił, bo siwowłosa pani rozchmurzyła się, nie- chęć zastąpił wyraz smutku. — Kiedy widzieliście ją ostatni raz? — spytała. — Chyba rok temu — odparł Bob. — No tak... Jest chora, nie ma jej tutaj, ale wróci do zdrowia i znów będzie grała. — Proszę pozdrowić Lily od kolegów z kortu, jeśli ją pani zoba- czy — zawołał Jupe. Wrócili na przystanek, wstąpili do baru, Bob poprosił o dwie kanapki z szynką i serem. — Miałaś rację, nie ma tu Lily Scott — powiedział do kruczo- włosej kelnerki. — Choruje. — Pewnie znów na odwyku — Jane uśmiechnęła się i puściła oko do Boba, na Jupitera Jonesa nie zwracając najmniejszej uwagi. — To byłby trzeci raz. Ośrodek w Brighton dobrze na niej zarabia. Jupe zadzwonił do Brighton z budki telefonicznej. Poprosił tele- fonistkę o połączenie z sanatorium „Natura", był to ekskluzywny 41 ośrodek, znany w całym stanie, leczący uzależnionych. Odezwał się sympatyczny kobiecy głos. — Tu John Scott — przedstawił się Jupe. — Chciałbym mówić z siostrą, mam dla niej pilną wiadomość. — Z Lily? O ile wiemy, ona nie ma rodzeństwa. — Jestem jej stryjecznym bratem — wyjaśnił Pierwszy Detek- tyw. — Stryj prosił... — Nie łączymy z pensjonariuszami — przerwała mu kobieta. — Widzenia z rodziną są we czwartki. —Wiem, proszę pani. Ale dostaliśmy informację, że Lily ucie- kła... — Nonsens — przerwał mu znowu kobiecy głos. — Panna Scott jest cały czas z nami i dobrze się czuje. — Nie zaszkodził jej wyjazd do Los Angeles? — Tych kilka godzin nie miało znaczenia. Możesz zapewnić pana Scotta, że wszystko jest w porządku. Połączenie przerwano. Do przystanku podjeżdżał autobus. Detektywi wyszli z budki telefonicznej. — Kłamała — powiedział Bob. — Pojedziemy do Brighton? Jupiter popadł w zadumę. Dopiero gdy znaleźli się w autobu- sie, pochylił głowę do Boba. — Myślę, że to może być prawda. Lily Scott chyba jest w sana- torium. — Kogo w takim razie uprowadzono? — Będziemy mieli prośbę do twojego ojca — powiedział Jupe, obserwując przez szybę autobusu górzysty krajobraz z kędziorami tropikalnej zieleni. Kiedy Pete Crenshaw rozruszał wreszcie zardzewiałą śrubę przy hydrancie, przed magazyn zajechało kilka wojskowych ciężaró- wek. Uzbrojeni konwojenci zaczęli wyładowywać podłużne drew- niane skrzynki pod okiem trzech celników i paru funkcjonariuszy służby granicznej. Skrzynie były zaplombowane, musiały zawie- rać jakiś ważny ładunek. 42 Nadjechały wózki widłowe. Celnicy i służba graniczna spraw- dzali w dokumentach numerację skrzyń, potem wózkami transporto- wano je do wydzielonej części magazynu. Prowadziły tam masywne metalowe drzwi, które po wyładunku celnik opieczętował. Na jed- nej ze skrzyń Pete zdołał odczytać port przeznaczenia: „Auckland, Nowa Zelandia". Ciężarówki opuściły rampę. Przy bramie minęła je czarna li- muzyna z arabską rejestracją. Zatrzymała się pod wiatą. Nikt nie wysiadł. Pete, trzymając śrubę i klucz francuski, ruszył w tamtą stro- nę, wzdłuż muru, którego cień dawał mu osłonę. W razie czego, obok wiaty też był hydrant wymagający konserwacji. Od magazynu w kierunku limuzyny szedł robotnik w drelicho- wym kombinezonie. Gdy się zbliżył, Pete poznał Jacka. Ostrożnie przesunął się bliżej samochodu, ukryty za skrzydłem wiaty. Jack zatrzymał się przy drzwiczkach auta od strony kierowcy. Elektrycz- na szyba bezszelestnie spłynęła w dół. — Towar na miejscu? — Pete poznał niski głos Ramireza. — Zgodnie z planem. Kapitan odebrał już dokumenty — odpo- wiedział piegowaty chudzielec. — Opuszczacie magazyn, do jutra macie wolne. Ty i Swen do- kończycie następnej nocy, przed załadunkiem na statek. — Scott pękł? — Pęknie — powiedział Ramirez. — Idziemy na całość według wariantu „B". Dziś dostanie przesyłkę. Dziewczynę przerzućcie do... Pete nie usłyszał końca zdania. Jakaś siła poderwała go w górę i obróciła w powietrzu. Znalazł się twarzą w twarz z barczystym drabem w kominiarce. Jedną ręką drab trzymał go za kołnierz, dru- gą próbował chwycić za gardło. Crenshaw nie miał czasu do namysłu. Uchylił się przed chwy- tem i zadał łokciem cios w żołądek napastnika. Poprawił z główki. Drab puścił kołnierz, odskoczył, wziął rozmach — gdyby trafił Pe- te'a pięścią jak młot, byłoby po nim. Pete zrobił błyskawiczny unik i rzucił się do ucieczki. Przesadził mur otaczający magazyny, runął w gąszcz krzewów, nie bacząc na kolce. Słyszał za sobą tupot nóg, 43 pokrzykiwania, ale Pete Crenshaw był doskonałym biegaczem, _ gjerz czek i zapomnij — powtórzył sucho. zwłaszcza gdy czuł się zagrożony. _ -r-^ ^y ^y^ wbrew naszym zasadom — powiedział Jupiter Jones. Raif Scott wskazał Jupe'owi fotel naprzeciw biurka. Miał zapad- ^f scott wstał zza biurka. Pobladł nagle, usta zwarły się w wą- niętą twarz, podkrążone oczy. i^ kreskę. — Chce pan zlecić nam sprawę? — zapytał jupiter Jones. _ chcesz wiedzieć, do czego doprowadziliście? — rzucił po — Przeciwnie — powiedział Scott. — Prosiłem, żebyś się nie oauzie _ No to spójrz. wtrącał. Mam informację, że śledzicie ich. Sięgnął po leżące na biurku pudełko z czarnego tworzywa. — Wolelibyśmy to robić za pańską zgodą. Otworzył je i podetknął Jupe'owi. Scott wyjął z wewnętrznej kieszeni kaszmirowej błękitnej ma- yv pudełku, na płatku gazy, leżał ucięty palec. rynarki książeczkę czekową i położył ją przed sobą na biurku. — Ile wynosi wasze honorarium za taką sprawę? — spytał. — Nie jesteśmy koncesjonowaną agencją — wyjaśnił Jupe, po- ruszywszy przecząco głową. —Trafiliśmy na trop przestępstwa i sta- ramy się panu pomóc. Prezes „PEN Co" wypełnił blankiet czeku, wyrwał go i podał Jupiterowi. Na blankiecie, wystawionym na okaziciela, widniała szokująco wysoka suma. — Oto gratyfikacja za wasze odstąpienie od sprawy. Przyrzek- niesz, że przestaniecie się tym interesować. Jupe obejrzał czek i z westchnieniem odłożył go na blat biurka. — Dlaczego nie pozwala pan sobie pomóc? — zapytał. — Na pańskim miejscu dawno zawiadomiłbym policję... — Wykluczone — uciął Scott. — Nie będę narażał życia córki. — Tym bardziej możemy się przydać. Wiemy już sporo. Wie- my nawet... — Swoje problemy rozwiązuję sam — znów przerwał mu Raif Scott. — Po co byliście u mojej matki? Jaki to ma związek z porwa- niem? — Zniżył głos: — Pakujesz się w straszne kłopoty, młody człowieku. Nie wyobrażasz sobie, w jak straszne. Bierz czek i za- pomnij o wszystkim, póki nie jest za późno. — Wiemy, gdzie ukrywają pańską córkę — powiedział Jupe, przypatrując się bacznie Scottowi. Na twarzy Raifa Scotta nie drgnął żaden muskuł. 44 ———————————— ROZDZIAŁ 5 ———————————— Hilis. Stary kawaler dał się nabrać jak dzieciak. Zdjęła mu z konta parę tysiączków. Banalne oszustwo. Co w tym ciekawego? j — Moi rówieśnicy powinni wiedzieć, czym takie rzeczy się koń- ' czą — powiedział Bob. — Diana Bundy imponuje wielu dziew- czynom. j — Hm... — prokurator przygładził sterczący wąsik. — Nie do wszystkiego się przyznała. Dam ci zgodę na wywiad, Larry, ale CO SIĘ STAŁO Z DIANĄ BUNDY? ^ wypytaj ją o Bloomberga, bankiera z Chicago. Mam sprzeczne ze- znania. On twierdzi, że mu ukradła, a ona, że podarował jej tysiąc Redaktor Andrews długo nie dawał się przekonać synowi, że dolarów. Może ty wyciągniesz z niej prawdę. czytelnicy „Los Angeles Suń" marzą o wywiadzie z niedawno aresz- Pan Andrews obiecał, że spróbuje. Prokurator podniósł słuchaw- towaną młodocianą oszustką, uwodzicielką zamożnych panów, kę i połączył się z aresztem okręgowym. Dianą Bundy. W końcu uległ. Uzbrojony w dyktafon, przywdziaw- — Logan? Redaktor Andrews z „LA. Suń" ma moje pozwolenie szy swą nieodłączną baseballową czapeczkę, pojechał z synem do na rozmowę z Dianą Bundy. Zgłosi się do was za godzinę. Co... Co prokuratora okręgowego, aby uzyskać zgodę na wywiad. Prokura- takiego? Dlaczego ja nic o tym nie wiem? Aha, mój zastępca. — tor okręgowy, pan Bili Norton, był szkolnym kolegą Andrewsa se- Zasłonił słuchawkę. — Diana Bundy wyszła za kaucją — powie- niora; czasami przymykał oczy i dawał mu pozwolenie na rozmowę dział do pana Andrewsa. — Ktoś wpłacił pięćdziesiąt tysięcy dola- z aresztowanym, mimo toczącego się śledztwa. Czasami, nie da rów. się ukryć, taka rozmowa była na rękę prokuratorowi: skruszony — Kto? — zapytał szybko Bob. aresztant, za namową dziennikarza, bywał skłonniejszy do wyznań, Prokurator odłożył słuchawkę, dopił swoją kawę ze śmietanką. w nadziei na łagodniejszy wyrok. —Pewnie jeden z adoratorów—powiedział.—Niektórzy wolą, Prokurator poczęstował ich kawą. Był zdziwiony, że „Los Ań- żeby nie wyszła na jaw ich znajomość z Bundy. geles Suń", bądź co bądź poważna gazeta, interesuje się zdemora- j — Ale kto konkretnie? — nalegał Bob Andrews. iizowaną smarkulą. — Tego nie mogę ci powiedzieć. Tajemnica sądowa. — Czyta nas także młodzież — wyjaśnił redaktor Andrews. — DlaJupe'a nie jest to pewnie tajemnica, pomyślał Bob; jeśli prze- Ją takie sprawy interesują. Bob mnie przekonał, widział, że Diany Bundy nie ma w areszcie, musiał mieć coś na — Nic ciekawego nie usłyszysz od tej Bundy— powiedział Bili myśli. Chciał to sprawdzić, l jak zwykle się nie pomylił. Norton. — Zwykła naciągaczka z fantazją, amatorka łatwych pie- niędzy. Uwodziła facetów, zmyślała płaczliwe historyjki o chorej Harley bez świateł sunął za granatowym vanem krętymi ulicz- matce, umierającym braciszku. Obiecywała romans, brała pożyczkę karni przedmieścia zwanego Harlemem. Był już późny wieczór, i znikała. Gdy któryś facet ją dopadł, groziła, że powie wszystko ale księżyc rozjaśniał ciemności, obnażając rudery bez okien, wy- jego żonie, narzeczonej. Ma tupet. Wyłudziła od ludzi prawie dwa- sypiska śmieci, wraki samochodów na poboczach. Jordan, kuzyn dzieścia tysięcy dolarów. Ostatni jej wyczyn to „wypożyczenie" Pete'a Crenshawa, bez zbędnych pytań pożyczył mu motor i wziął karty kredytowej od niejakiego Ronalda Minga, jubilera z Beverly samochód — na randkę z narzeczoną mustang był lepszy od har- leya. Dodał kask z osłoną twarzy. Mając ją zasłoniętą Pete czuł się pewniej, gdy jechał za granatowym vanem, którym Swen i Jack wieźli dokądś skrępowaną sznurem i zakneblowaną Lily. Van skręcił w jakąś bramę, minął zgraję ciemnoskórych wy- rostków flirtujących pod murkiem z trójką dziewcząt w mini, prze- jechał obok kontenerów ze złomem i przez otwarte wrota wtoczył się na plac zawalony starymi oponami. W głębi placu stał blasza- ny barak. Pete zostawił harleya przed wrotami i ruszył przesmykami wśród opon w stronę baraku. Przedtem, po raz drugi, próbował uwolnić Lily. Zrobił to bez porozumienia z Jupiterem i Bobem, na własną rękę, wiedziony dziw- nym głosem serca, które mu nie dawało spokoju, zmuszając do bezustannego myślenia o miedzianowłosej dziewczynie z goreją- cymi oczami koloru miodu. A teraz ukryty w ruinach fabryki czekał na okazję, ale małpolud Swen nie ruszał się z miejsca. Potem zaje- chał granatowy van z Jackiem za kierownicą. Jack zamienił ze Swe- nem kilka słów i obaj weszli do środka. Pete czekał w napięciu. Nie musiał długo czekać. Po kilku minutach mężczyźni wypro- wadzili z budynku Lily Scott. Schowany parę metrów od wejścia, dokładnie widział wymizerowaną twarz dziewczyny, jej chude ra- miona, gdy odpychała Jacka. —Co mi robisz, bydlaku?! Jack chwycił ją za ręce i wykręcił do tyłu. Swen związał je linką. — Jedziemy na spacerek — powiedział. — Dokąd mnie zabieracie? — Jeszcze nie do tatuśka — odparł Jack — ale już niedługo. Chętnie dam ci kopa na pożegnanie. — Żebym ja ci nie dokopała, fąflu głupi! — Patrz, jak pyskuje — mruknął Jack. — Zabawiłbym się z tą małpą, gdyby szef pozwolił. — Nie teraz. — Swen odchylił do tyłu głowę Lily i sprawnie zakleił jej usta szerokim chirurgicznym plastrem. Chciała go 48 ugryźć, ale nie zdążyła. Wepchnął ją do samochodu przez tylne drzwiczki. Van ruszył ostro. Pete podążył za nim, trzymając się w przy- zwoitej odległości. Tak trafił do składu opon. Obserwował z ukry- cia, jak Swen i Jack wywlekli Lily z samochodu i niemal wnieśli — bo wierzgała, szarpała się — do blaszanego baraku. Wyszli, zamy- kając drzwi na ciężką kłódkę. Obok vana pojawił się nie ogolony grubas w zielonej bawełnia- nej czapeczce, z papierosem przyklejonym do warg. — Dobrze jej pilnuj — powiedział Swen. — Spokojna głowa. Choćby darła mordę, nikt nie usłyszy. Swen i Jack wsiedli do vana, wóz zawrócił sprzed baraku i od- dalił się aleją między górami opon samochodowych. Grubas spraw- dził kłódkę. Wypluł niedopałek i zapaliwszy kolejnego papierosa oddalił się w stronę wartowniczej budki przy bramie wjazdowej. Pete obszedł dokoła blaszany barak. Zatrzymał się przy okrato- wanym okienku. Przez brudną szybę zobaczył Lily siedzącą w kucki na materacu. Ręce miała wolne, plaster zdjęto z ust. Patrzyła tępo przed siebie, z przechyloną głową. Pete usłyszał, jak wali mu serce. Lily była tak blisko, zaledwie parę metrów od niego. Prawie na wyciągnięcie ręki. Zapukał w szybę. Szkło musiało być grube, bo nie usłyszała. Zapukał znowu, mocniej. Lily podniosła oczy, zobaczyła go, pode- rwała się z kucek i podeszła do okienka. Nie było otwierane. Meta- lowe kraty wyglądały solidnie. Pete zaczął palcem pisać na zakurzonym szkle litery: NIE DAM CIĘ SKRZYWDZIĆ. MAM WEZWAĆ POLICJĘ? Lily zrozumiała. Uśmiechnęła się do niego. Twarz była blada, oczy straciły blask. NIE TRZEBA — odpisała. — POWIEDZ OJCU, ŻE MINĄŁ TRZECI DZIEŃ. NIE DZWOŃ. PÓJDŹ DO NIEGO. JUŻ TRZECI DZIEŃ! Pete zlustrował okienko: z pomocą łomu i diamentu do cięcia szkła można by je sforsować. Grubas ze swojej budki widzi tylko drzwi, okienko jest po przeciwnej stronie. Zdobycie diamentu i ło- mu zajęłoby jakieś pół godziny. 4 — Brudny interes 49 UWOLNIĆ CIĘ? — napisał na szybie. IDŹ DO SCOTTA — odczytał litera po literze. — ZOSTAW TO JEMU. — Pauza. — DLACZEGO NARAŻASZ SIĘ DLA MNIE? Pete zawahał się, ale pisanie było łatwiejsze od mówienia. NIE MOGĘ ZAPOMNIEĆ TEGO, CO BYŁO NA PLAŻY — wykaligrafo- wał. — MYŚLĘ O TOBIE. Zapewne nie powiedziałby tego Lily na głos. l tak czuł, że się czerwieni. Nie patrzył na rudowłosą. Potem spojrzał. Zobaczył jej oczy znów pełne blasku: JA TEŻ! NIECH TO DIABLI! — l, po chwili: — TRZYMAJ SIĘ ODE MNIE Z DALEKA. TAK BĘDZIE LEPIEJ. Wróciła na materac. Jakby niechętnie, z oporami. Pete zoba- czył jej pochylone plecy i zrobiło mu się smutno. Przed westybul biurowca „PEN Co" zajechał złocisty lexus. Raif Scott już czekał na marmurowych schodach, kierowca otworzył przed nim drzwiczki. Drogę Scottowi zagrodził muskularny mło- dzieniec w motocyklowym kasku. — Mam dla pana wiadomość — powiedział ściszonym głosem. — Lily przypomina, że minęły już trzy dni. Raif Scott zmrużył oczy, próbując przyjrzeć się twarzy Pete'a, z trudem widocznej przez przyciemnioną osłonę. — Powtórz im, że nic z tego — mruknął. — Jesteśmy kwita. — Przysyła mnie Lily — szepnął Pete, unosząc osłonę kasku. — Wiem, gdzie jest. Prezes „PEN Co" wyminął Crenshawa i wsiadł do auta. Lexus ruszył ostro. ROZDZIAŁ 6 UCHO ZA STÓWĘ W Kwaterze Głównej panował półmrok i było chłodniej niż n dworze. Wentylator młócił powietrze. Jupiter Jones obracał w pal cach czekoladowy balonik, nie mogąc się zdecydować na rozerwani celofanowego opakowania: Bob przez cały czas patrzył mu na ręce — Pojechałem za nim — kontynuował Pete Crenshaw. —W ba rżę „Siciliana" spotkał się z księciem Ahmedem. Rozmawiali krotkę chyba nie doszli do porozumienia. Książę wyszedł bez pożegna nią, na zewnątrz czekał Ramirez, coś uzgodnili. Ramirez kiwnc głową i odjechał taksówką, a książę wsiadł do limuzyny. — Którego śledziłeś? — zapytał Bob Andrews. —Oczywiście Ramireza—odpowiedział za Pete'a Jupiter, nać rywając celofan. — Szkoda, że nie usłyszałeś, o czym rozmawiał — Masz rację — przytaknął Pete. — Nie wszedłem do baru, b Scott by mnie rozpoznał. Pojechałem za Ramirezem. — Widziałeś z bliska Lily Scott? — zapytał Jupe. — Na pewn nie miała obandażowanej ręki? — Tak jak was teraz. Żadnych bandaży. Ale wyglądała kiepsko Nie rozumiem, dlaczego nie zgodziła się, żebym ją uwolnił. — A ty byś dla niej zaryzykował życie — mruknął z uśmies; kiem Bob. — Chyba nam nie powiedziałeś wszystkiego o waszyr spotkaniu na plaży. Pete udał, że nie dosłyszał. Faktycznie, nie opowiedział ii wszystkiego. — Jechałem za taksówką aż do kliniki St Louis. Tam Ramirez J zwolnił i poszedł na oddział chirurgiczny. 51 Jupiter Jones pochylił się do przodu i skubał dolną wargę. Za- wsze tak robił, gdy myślał nad czymś intensywnie. — Odwiedził kogoś? — zapytał. — Raczej nie. Wszedłem za nim do hallu. Odciągnął na bok sanitariusza i zamienił z nim kilka słów. Musieli się znać, bo sanita- riusz nie był zaskoczony. Niski blondyn. Miał imię „lrving" na iden- tyfikatorze. Jupe kiwnął głową. Był jeszcze bardziej zamyślony niż chwilę temu. — Scott stanowczo nie chce naszej pomocy — powiedział. — Przyjmijmy, że boi się o córkę i woli nie ryzykować, wciągając w to nas. Firma „B.M.C. Inc." księcia Ahmeda ibn Rahmana ma siedzibę gdzieś na Wyspach Dziewiczych, a on sam był zamiesza- ny w proces terrorystów islamskich. Ramirez nie wygląda na zwy- kłego sekretarza. Bob Andrews uśmiechnął się tajemniczo. — Mam dla was niespodziankę — poinformował. — Coś mi chodziło po głowie i postanowiłem to sprawdzić. Przejrzałem ar- chiwum ojca, on je ma na dyskietkach. Kilka lat temu dla „Los An- geles Suń" badał pewną głośną sprawę. Skojarzyła mi się z czymś, całą noc siedziałem przy komputerze. Popatrzcie. Wyjął z kieszeni dyskietkę i włożył ją do komputera. Szybko znalazł to, czego szukał. Był to artykuł o kubańskiej mafii narkoty- kowej rozbitej przez FBI. Na zdjęciu ławy oskarżonych widniało ośmiu mężczyzn. Bob przybliżył i powiększył jedną z twarzy: na monitorze pojawił się brodacz o bujnej czuprynie opadającej na czoło. — Kogo wam ten gość przypomina? — zapytał. — Nikogo — odparł Pete. Bob zabrał się do roboty, mknąc palcami po klawiaturze. Naj- pierw zniknęła broda, później grzywa ciemnych włosów — męż- czyzna zrobił się łysy jak kolano. Na końcu pojawiły się czarne wąsy. — A teraz? — spytał Bob. 52 — Prawie Ramirez! — wykrzyknął Pete. Bob trochę wydłużył czaszkę, ostrzej zarysował podbródek i nadał mu kwadratowy kształt. Z ekranu patrzyła posępna twarz Ramireza. To był on. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. — Wtedy nazywał się Al Domingo i był prawą ręką szefa mafii — wyjaśnił Bob. — Niestety, federalni pośpieszyli się, zebrali za mało dowodów. Domingo wykręcił się czteroletnim wyrokiem, miał doskonałych adwokatów. Wyszedł z więzienia rok temu. — Jeśli to on — powiedział jupe. — Trochę pomanipulowałe' skanerem. — Wiecie, że mam pamięć do twarzy. W agencji artystyczne szukającej talentów trzeba mieć oko na każdy szczegół. Od la w tym siedzę. Domingo i Ramirez to ta sama osoba. — Prawie ta sama — skorygował Pete. — Klocki mogą do siebie pasować — powiedział jupiter Jone i powoli przeniósł wzrok na Pete'a. —jest sposób, żeby zajrzeć d( magazynu portowego? Skrzyń z długopisami nie przywozi się po( uzbrojoną eskortą. — Myślę, że znajdziemy sposób — zapewnił Pete. — A co z Li ly Scott? — Rozumiem cię, ale nie wolno zmuszać człowieka do wolność — powiedział z uśmieszkiem jupe i leciuteńko mrugnął do Bobc — Zwłaszcza gdy chodzi o sobowtóry, jedna Lily Scott przebyw w sanatorium w Brighton. — Bliźniaczki! — wykrzyknął Pete. — Lily Scott jest jedynaczką — odparł Jupiter — i raczej ni może być równocześnie w dwóch miejscach. — Ktoś w Brighton udaje córkę Scotta — podsumował Bob. - l chyba wiemy kto. — Wiemy też, dlaczego — uzupełnił Jupe. — Raif Scott panie nie się boi, aby nie wyszło na jaw, że porwano mu córkę. Widoc nie orientuje się, na co stać ludzi Ahmeda. — Zawiesił gło rozmasował fałdy na podbródku, zmarszczył brwi, aż mu się zbi gły u nasady nosa. — A jednak coś mi tu nie gra. 53 —Ucięty palec—powiedział Bob. E ko na naklejkę pierwszej z brzegu skrzyni i odczytał: CARGO. — Zgadza się — potwierdził Jupiter. — Ojciec, który dostaje GRAJĄCE DŁUGOPISY. BAHTIAR, „B.M.C. Inc." Wszystkie skrzy- odcięty palec córki, nie zachowuje się tak jak Scott. nie w tej części magazynu miały tego samego adresata. — Ależ Lily ma wszystkie palce na miejscu! — zawołał Pete. — Tam są skrzynki dowiezione pod eskortą — Pete wskazał na — No właśnie — przytaknął Jupe. — Nie można mieć i nie przedzielającą magazyn stalową siatkę, za którą piętrzyły się po- mieć palca. A palec, który widziałem, nie był atrapą, był ludzkim dłużne skrzynie tej samej wielkości i kształtu co skrzynki z długo- amputowanym palcem... pisami. — Nie jej — oświadczył stanowczo Pete. — Może tej drugiej Na jednych i drugich widniała nazwa frachtowca: m/s. LUCKY Lily? FELLOW, Liberia. Jupiter otoczył dłonią podbródki, a potem zaczął skubać dolną — Pod liberyjską flagą pływa, kto tylko chce — mruknął Jupe. wargę. Robił to przez dobrych kilka chwil, wpatrując się tępo w pod- — Niska opłata i dobra przykrywka dla morskich cwaniaków. Da łogę. się przejść na tamtą stronę? —Coś sprawdzę—odezwał się wreszcie.—Ale przedtem spró- Pete podszedł do stalowej siatki wrogu magazynu. Pamiętał, że bujmy się dostać do portowego magazynu, śruby mocujące do ramy są tam poluzowane. Teraz w ogóle ich nie było, siatka łatwo dała się odchylić, detektywi przeszli kolejno na Noc była chmurna, bezksiężycowa. Z oddali płynęły pogłosy drugą stronę. Jupe spróbował poruszyć jedną ze skrzyń z naklejką syren okrętowych, migały pozycyjne latarnie statków na redzie. Trzej „AUCKLAND, NEW ZELAND". Pod naklejką widniała mniejsza „hydraulicy", ukryci za portowym dźwigiem, obserwowali maga- z nadrukiem „Military Force— Special Delivery". Była zaplombo- zyn, w którym jeszcze paliło się światło, brzęczały wentylatory, wana. krzyżowały się ludzkie głosy. W końcu zgrzytnęły przesuwane drzwi — Wojskowa przesyłka — szepnął do kolegów. — Bob, bierz i na rampie pokazały się dwie męskie sylwetki. Pete rozpoznał Swena się do roboty. i Jacka. Mężczyźni skierowali się przez dziedziniec ku wiacie, gdzie Bob otworzył torbę z instrumentami. Błyszczały jak narzędzia stał zaparkowany van. Porozmawiali chwilę z umundurowanym chirurgiczne. Wybrał parę i w punktowym świetle latarki zaczął wartownikiem, wypalili z nim papierosa i wsiedli do samochodu, ostrożnie podważać wieko, uważając, by nie naruszyć plomby. Wartownik otworzył automatyczną bramę, wóz powoli wytoczył Udało mu się: między skrzynią i wiekiem powstała szpara szeroko- się na zewnątrz, kosząc ciemność reflektorami. Wartownik poma- ści dłoni. chał odjeżdżającym i skrył się w budce. Pete poświecił latarką — ukazała się warstwa kolorowych dłu- — Teraz — szepnął Pete. gopisów na gąbczastej białej podściółce. Tylne wejście do magazynu było zamknięte tylko na zasuwę. — Co, u licha? — sapnął zdumiony. Pete wiedział o tym wcześniej: kłódka przy zasuwie miała jedynie Jupe wsadził do skrzyni rękę aż po łokieć. Pogrzebał i wycią- odstraszać, widocznie zgubiono do niej klucz. Pociągnął. Ustąpiła, gnał garść trocin. Jeszcze jedną garść, l jeszcze jedną. Bob delikatnie cofnął zasuwę i cała trójka znalazła się w magazy- — Nic więcej nie ma — powiedział cicho. — Z wierzchu tro- nie wypełnionym rzędami skrzyń, chę długopisów, pod spodem trociny. Jupe zapalił małą latarkę z osłoną, skierował punktowe świateł- Sprawdzili na wyrywki kilka innych skrzyń. Identyczny rezul- 54 55 tat. Bob starannie pozamykał skrzynki — wyglądały jak nie naru- szone. Prześlizgnęli się pod siatką na drugą stronę magazynu. Bob po- wtórzył swoją chirurgiczną operację, uchylając wieka czterech skrzyń z naklejkami „Grające długopisy". Poszło łatwiej, bo nie było plomb. We wszystkich leżały rządkiem nowiutkie karabiny maszynowe. Pete i Bob osłupieli. Ale nie Jupiter Jones. — Domyślałem się czegoś podobnego — powiedział. Sanatorium w Brighton leżało na malowniczym wzgórzu, ca- łym w kwitnącej zieleni, z pędzelkami palm malującymi niebo na jasny błękit. Luksusową posiadłość, składającą się z kilku białych pawilonów opadających tarasami ku brzegom turkusowego jezior- ka, otaczało wysokie ogrodzenie z grotami sztachet. Bob Andrews zadzwonił do bramy. Otworzyła się furtka i w pro- gu stanęła młoda jasnowłosa kobieta w uniformie o wojskowym kroju. — Chciałbym się zobaczyć na chwilę z moją kuzynką — po- wiedział Bob, śląc młodej kobiecie jeden ze swoich najbardziej czarujących uśmiechów. — Nazywa się Lily Scott. Wiem, że dziś nie jest dzień wizyt i że odwiedzać pensjonariuszy może tylko naj- bliższa rodzina — nie pozwolił sobie przerwać, uśmiechając się do kobiety z jeszcze większym wdziękiem. — Ale tak mi zależy. Mógłbym porozmawiać z nią przez bramę, nawet nie wchodząc do środka. Tylko parę słów. Bardzo proszę! Jasnowłosa kobieta nie oparła się wdziękowi Boba, mimo woli odpowiedziała uśmiechem. Pokręciła jednak głową przecząco. — Nie mam prawa pozwolić na to — powiedziała. — Straciła- bym pracę. Szefowa też się nie zgodzi, mamy bardzo surowy regu- lamin. Nawet nie próbuj. A o co właściwie chodzi? Bob demonstracyjnie posmutniał. — Będę szczery, nie jestem jej kuzynem — zaczął improwizo- wać, patrząc w oczy kobiecie. — Mój najlepszy przyjaciel jest chłop- 56 cem Lily, kocha ją jak wariat, przyrzekłem mu, że się z nią zoba- czę. Pan Scott nie pozwala im się spotykać. Kobieta uniosła brwi. — Na pewno wie, co robi — powiedziała. — Czy nie trafiła tutaj z jego winy? — Przeciwnie — zapewnił Bob. — Tommy próbował ją z tego wyciągnąć, on w życiu nie zapalił nawet trawki. Przysięgam! Do- szły go słuchy, że Lily uciekła z Brighton. — Bzdura. Raz ojciec zabrał ją stąd na parę godzin i odstawił z powrotem. Od nas się nie ucieka. — Doszło do niego, że miała wypadek... — Lily nie miała żadnego wypadku — powiedziała jasnowłosa strażniczka. — Co za brednie ludzie rozpowiadają. Jest trochę apa- tyczna, ale tak bywa zawsze w pierwszej fazie kuracji. Zresztą, możesz się sam przekonać, że jest zdrowa i cała. — Uśmiechnęła się: — Nie mogę ci zabronić, żebyś od południowej strony wdrapał się na drzewo i popatrzył na taras. Lily tam leżakuje, widać jak na dłoni. A swoją drogą, dziwne, nigdy mi nie wspominała, że ma chłopca. Trochę się przyjaźnimy. Ja tez kiedyś brałam, ale wyszłam z tego. Podtrzymuję Lily na duchu. — Ona jest bardzo skryta — powiedział Bob. — Dziękuję. Obszedł posiadłość dookoła. Od południa na polance rósł sa- motny platan, wysoki, o rozłożystych konarach. Bob wspiął się z mał- pią zwinnością prawie na sam czubek. Był w tym dobry, dużo lepszy od Pete'a, który uważał się za sportowca, o Jupiterze nie wspominając. Gdy siadł okrakiem na gałęzi, zobaczył tuż przed sobą jaśniejący w słońcu pawi łon z tarasem wyłożonym srebrzystą terakotą. Na leżaku opalała się samotnie dziewczyna o bujnych rudych włosach. Miała na sobie skąpy kostium w kolorowe ciapki. Bob nie wątpił, że ma przed sobą Lily Scott, tę samą, którą widział na konferencji prasowej. Z uwagą przyjrzał się jej dłoniom, opartym o poręcze leżaka. Nie brakowało ani jednego palca. Nie było żadnego opatrunku. Bob wyjął z kieszeni mały aparat fotograficzny „Minolta" i zro- 57 bił Lily kilka zdjęć w największym zbliżeniu, na jakie pozwalał ! — Palec był, ale się zmył — powiedział blondyn. — Dziś mogę wysokiej klasy zoom. mieć ucho. — No to jimmy mnie ubiegł — Jupiter westchnął. — On też Jupiter Jones tak długo przechadzał się po szpitalnym hallu, oblał egzamin z palca. Taki pryszczaty, z lekkim zezem? pełnym czekających pacjentów i spieszącego się personelu, aż —Łysy z wąsem—uśmiechnął się lrving.—Dasz stówę i ucho wypatrzył niskiego blondyna w seledynowym kitlu sanitariusza, jest twoje. Nowotworowa narośl gratis. z imieniem „lrving" na identyfikatorze. Blondyn przenosił pojem- — Niestety, zdaję z palca — powiedział Jupe. — Łysy z wąsem? niki z bielizną do magazynu pralni. Jupe poszedł za nim. Poobser- Nie ma u nas takiego. wował, jak chłopak opróżnia pojemniki, wrzucając do otworu — No to brunet z baczkami — mruknął sanitariusz, uciekając w podłodze zakrwawione prześcieradła, wzrokiem, wyraźnie zły na siebie, że się wygadał. — Przeszka- — Da się to sprać? — zapytał, dzasz. Spadaj. — Tych szmat nie pierzemy — odparł lrving, nie przerywając Jupe wycofał się z pomieszczenia. Po wyjściu z kliniki St Louis zajęcia. —Jednorazówki. Lecą prosto do pieca, sprawdził, czy rozmowa się nagrała. Była na kasecie: „Palec był, — Brzydzę się krwi — powiedział Jupe. — Nie zazdroszczę ci ale się zmył... Łysy z wąsem... Dasz stówę i ucho jest twoje..." tej roboty. — Nikt ci nie proponuje — mruknął blondyn. — Tu nie zała- piesz się na żadną. Pogadaj z ogrodnikami. — Nie szukam pracy, rozglądam się za czymś innym. Chodzę do technikum medycznego. Oblałem ćwiczenia z anatomii... — Jupe zrobił pauzę, przyglądając się, jak lrving wprawnie opróżnia pojemnik za pojemnikiem. — Co się robi u was z resztkami po amputacjach? Blondyn przerwał pracę i popatrzył na Jupitera z ponurą nie- chęcią, podejrzliwie. — Dajemy kanibalom — mruknął. — Spadaj. Obcym wstęp wzbroniony, czytać nie umiesz? — Odpowiedz, bardzo proszę. Może coś na tym zarobisz. — Też idą do pieca — odparł lrving. — Gadaj, o co ci chodzi. — Potrzebny mi palec — powiedział Jupe. — Muszę przygoto- wać preparat na poprawkowy egzamin. Zapłaciłbym ci. — Za dyskrecję też? — spytał blondyn, spode łba przyglądając się Jupiterowi. — Jaka dyskrecja? — zdziwił się Jupe. — Zwykłe zaliczenie ćwiczeń. 58 ——————————— ROZDZIAŁ 7 ——————————— Śniady zmarszczył brwi. Potem powiedział kilka słów w obcym języku do drugiego strażnika i ten zniknął za drzwiami apartamen- i tu. Wrócił po kilku minutach. —Zaczekajcie — powiedział śniady. — Książę Ahmed udzieli wam krótkiej audiencji. Macie jakieś legitymacje? Jupiter pokazał mu kartonik ze swoim zdjęciem, spreparowany na komputerze przez Boba. Wynikało z niego, że Jupiter Jones jest DOKĄD PŁYNIE przewodniczącym sekcji Stowarzyszenia „Dobro Dziecka" w Ro- i/^l^\/ cci i ^-»iA///3 c^ Beach. Bob Andrews był specjalistą od komponowania różne- ^ŁL/CKr rbLLL/W . go typu jednorazowych dokumentów na użytek Trzech Detektywów w nagłej potrzebie. Książę Ahmed ibn Rahman zajmował apartament na najwyż- Śniady rzucił tylko okiem i bez słowa wprowadził gości do sa- szym piętrze hotelu „Imperiał". Wejścia strzegł ciemnooki śniady loniku wyłożonego wschodnimi dywanami i pachnącego kadzi- mężczyzna o orientalnych rysach twarzy. Drugi strażnik siedział dłem. Sufit był pomalowany na nocne niebo z gwiazdami. Hotel tej w fotelu pod drzwiami i czytał gazetę. Śniady zatrzymał Jupe'a i Pe- klasy co „Imperiał" miał apartamenty w guście szejków arabskich, te'a, gdy tylko wysiedli z windy, aby czuli się jak w domu. Meble też były we wschodnim stylu: — Do kogo? — zapytał z gardłowym obcym akcentem, d1170 złoceń, pluszu, ornamentów. — Chcemy się widzieć z księciem Ahmedem — powiedział Po chwili do saloniku wszedł książę Ahmed ibn Rahman w świe- Jupiter. tnie skrojonym garniturze i bez chusty na głowie. Miał bujne, krę- — Książę nikogo nie przyjmuje — rzucił krótko śniady, cone czarne włosy. —Nas przyjmie—zapewnił Jupiter Jones z promiennym uśmie- — Czym mogę służyć? — zapytał nienaganną oksfordzką an- chem. — Reprezentujemy organizację „Dobro Dziecka" z Rocky gielszczyzną. Beach. Chcemy w jej imieniu wręczyć księciu dyplom uznania i po- — Stowarzyszenie „Dobro Dziecka" w Rocky Beach pragnie parcia, podziękować panu za szlachetną inicjatywę zbudowania u nas Pokazał strażnikowi zwój pergaminu przewiązany wstążką. Światowego Centrum Dzieci i wręczyć dyplom uznania od naszej Śniady wahał się przez chwilę, potem wyciągnął rękę. organizacji — wyrecytował z powagą Jupe i podał księciu rulor — Dajcie, przekażę, pergaminu. —To niemożliwe, proszę pana—powiedział Pete._Wręczę- Ahmed ibn Rahman rozwinął pergamin, rzucił okiem na treść nie ma charakter oficjalny, i pochylił głowę. — l uroczysty — dodał jupe. — Napiszą o tym w gazetach. —Dziękuję z całego serca—powiedział.—Aczkolwiek jest te Wydaje nam się, że księciu powinno zależeć, aby wiadomo było, przedwczesne, ponieważ stanęły nam na drodze pewne trudności że fundacja „Szczęście Dzieciom" otrzymała dyplom poparcia od Mam Jednak nadzieję, że pokonamy je. Na razie wolelibyśmy uni naszej organizacji. Proszę zameldować o nas księciu Ahmedo- kac rozgłosu. wi. — Domyślamy się, że chodzi o zwłokę w przekazaniu fundacj terenów przez koncern Scotta — powiedział Jupe. — Pisano o tym w gazetach. —Jesteśmy dobrej myśli — rzucił sucho książę. — Pan Scott to nasz przyjaciel. Ty draniu — pomyślał Pete — przyjacielowi nie porywa się cór- ki, nie szantażuje. Chyba że nic o tym nie wiesz i że Ramirez działa na własną rękę. Zapytać wprost? Ustalili jednak wcześniej, że roz- mową kieruje Jupe. Książę spojrzał na zegarek. — Niestety, młodzi przyjaciele, mój czas jest ograniczony. Raz jeszcze dziękuję za dyplom. Byłbym zobowiązany, gdybyście na razie nie informowali o tym mediów. My, ludzie wschodu, cenimy sobie skromność. — Tylko jedno pytanie, wasza książęca mość — Jupe zrobił naiwną minę, pełną podziwu. —Jak pan sprawił, że pańscy ziom- kowie rozkochali się w grających długopisach? —Jesteśmy muzykalni —odparł krótko Ahmed ibn Rahman. — Uwielbiamy wszystko, co gra. — Bez względu na rodzaj muzyki? — zapytał Jupe. — Nie rozumiem pytania — książę uniósł brwi. Pete nie wytrzymał: być może,, książę Ahmed nie ma pojęcia o machinacjach Ramireza, któremu służy za parawan, — Czy wasza książęca mość ma zaufanie do swojego sekreta- rza? — rzucił. — Bo... Nie zdążył dokończyć. — Pełne — dobiegł z tyłu niski głos. Chłopcy odwrócili się równocześnie. W progu stał Ramirez. Patrzył na nich zwężonymi oczami. — To są oni — powiedział do księcia. — Łażą za nami i węszą jak psy. Zostali ostrzeżeni. Nie posłuchali. Widziano ich w pobliżu magazynów portowych. Kto wam to zlecił? — zwrócił się do chłop- ców tonem, który nie wróżył nic dobrego. Książę dał jakiś znak Ramirezowi i stanął do nich plecami, pa- trząc w okno. — Nie wiemy, o czym pan mówi — powiedział Jupiter, udają zdumienie. —Jesteśmy ze stowarzyszenia „Dobro Dziecka" w Rc cky Beach i wręczyliśmy księciu... — Rocky Beach! — warknął Ramirez. — Już tam nas śledził ście. — Uśmiechnął się drwiąco. — Raif Scott jest durniem, wync jął smarkaczy. — Nikt nas nie wynajął, panie Domingo — powiedział spoko nie Jupe. Ramirez na moment osłupiał. Potem jego oczy zrobiły się jes. cze węższe. — No to gra skończona — rzucił. Pete błyskawicznie rozważył, czy zdoła jednym ciosem karat powalić łysego olbrzyma, który zagradzał im drzwi. Wątpliwe. A r kolejny cios może nie starczyć czasu. Spojrzał na Jupe'a. W ti samej chwili drzwi otworzyły się i obok Ramireza stanęli dwaj ochn niarze o wyglądzie zbirów. — Załatwcie ich — rozkazał Ramirez. — Nie chcę krwi — rozległ się władczy głos księcia i ochroni rżę zastygli w pozach drapieżników gotowych do skoku. — Gard roba. Ochroniarze musieli przejść szkolenie komandosów. W ułar ku chwili Jupiter i Pete mieli usta zaklejone plastrem, ręce zwiąż ne na plecach, nogi w kostkach. Wrzucono ich jak worki w gł; garderoby i zasłonięta rzędem ubrań na wieszaku. Zatrzasnęły s drzwi i w szafie zapanowała ciemność. Zgodnie z umową Bob Andrews czekał w hallu hotelu „Imp rial", zaczytany w „Los Angeles Suń". Minęło już półgodziny, a J pe i Pete nie wracali. Na własną rękę Bob przedłużył czekar o kolejny kwadrans. Specjalną windą łączącą z apartamentami zj chał Ramirez i nie rozglądając się wyszedł z hotelu. Bob zaczął' niepokoić. Wbrew zaleceniom Jupitera dał sobie jeszcze jeden kwadrar Nic się nie działo. 62 ! 63 Bob odłożył gazetę i wąskim bocznym korytarzykiem dotarł do drzwi z tabliczką „Przejście służbowe — tylko dla personelu". Za drzwiami, nieopodal windy towarowej, boy hotelowy reperował wózek do przewożenia bagaży. Puścił oko do Boba. — Widziałeś coś, Jimmy? — zapytał szeptem Bob. — Nic — usłyszał. — Tylko bagaże. — A pożarowe schody? — Widać je stąd. Też nic. Bob dał chłopakowi pięć dolarów. — Możesz dostać jeszcze dziesięć. — Nie będę tu dłużej sterczał, szukano mnie. Jest dużo roboty. Bob wyjął z kieszeni dziesięć dolarów. — Otwórz mi tylko towarową windę, l zapomnij, że mnie wi- działeś. — A widziałem cię? — zapytał Jimmy, który pochodził z Rocky Beach i chodził kiedyś z Bobem do jednej klasy, ale zrezygnował z nauki, bo mu nie szło. — Wiesz, jaką mam pamięć. Nie pamię- tam nawet, że mam coś zapomnieć. Specjalnym kluczem otworzył dźwig towarowy i oddalił się, pchając przed sobą wózek. Bob wjechał na najwyższe piętro. Mie- ściły się tam pomieszczenia służbowe, pakamery, warsztaty dyżur- nych elektryków, telefon iarzy. Piętro niżej były apartamenty. Bob Andrews przemknął się do zapasowych schodów pożarowych i zszedł na niższą kondygnację. Uchylił leciutko drzwi na spręży- nowych zawiasach: po korytarzu wymoszczonym puchatym bla- dobłękitnym dywanem przechadzał się tu i z powrotem znudzony ochroniarz księcia, w rozpiętej ciemnej marynarce, pod którą pęcz- niał futerał z rewolwerem. Bob, wstrzymując oddech, czekał, aż ochroniarz dojdzie do drzwi ewakuacyjnych i zawróci. Gdy to się stało, uchylił je i przez szparę pchnął po dywanie kartonowy walec w kształcie cygara. „Cygaro" zasyczało. Buchnęły kłęby dymu. Bob stłukł łokciem szybkę i wdusił przycisk alarmu pożarowego. Rozległy się dzwonki, zapiszczała syrena. Bob pognał schoda- 64 mi na górę, minął służbowe piętro i przycupnął za skrzynią obok wyjścia na dach. Świeca dymna spełniła swoje zadanie: bieganina, nawoływania, ostre rozkazy. — Ewakuować gości z apartamentów! — usłyszał. — Bez pani- ki! Wszystkich do windy! Meldować wykonanie! — Piętro puste — dobiegło po paru minutach. — Nie widać ognia. — Opuścić teren! Zaraz przyjedzie straż. Bob tylko na to czekał. Zbiegł na dół. Przez nikogo nie zatrzy- mywany, dotarł do apartamentu księcia. Wtargnął do środka. Ga- zowa maseczka chroniła przed gryzącym dymem, ale oczy piekły jak diabli. — Jupe! Pete! Po chwili usłyszał przytłumione mruczenie. Wbiegł do sąsied- niego pokoju — sypialni z olbrzymim łożem pod baldachimem z purpurowego pluszu. Mruczenie powtórzyło się, gdzieś z bliska. Pod łożem pusto. Nikogo za kotarami. Teraz garderoba. Mono- tonne mruczenie nasiliło się, dobiegało spomiędzy ubrań. Bob roz- sunął je i zobaczył Jupe'a z Pete'em, spętanych sznurami jak szpule. Przecinanie scyzorykiem linek trwało chwilę. Plastry z ust zdar- li sobie sami. — Chodu! — syknął Bob. Na korytarzu byli już strażacy uzbrojeni w gaśnice, toporki, ja- kąś aparaturę. — A wy tu co? Na dół! Już was nie ma! No to już ich nie było. Pożarowe schody, zapasowe wyjście na tylny dziedziniec, bieg między pawilonami dla służby, wreszcie ulica, parking. Teraz już bez pośpiechu wsiedli do forda mustanga. Przed hotelem stały wozy strażackie, dwa policyjne samochody i tłum gapiów. Nikt nie zwracał na nich uwagi. W Kwaterze Głównej panował półmrok, świecił tylko monitor komputera. Jupiter i Pete obserwowali w milczeniu, jak Bob czaru- je przy klawiaturze, wywołując kolumny znaków, napisów, sym- 5 — Brudny interes 65 boli. Dla Pierwszego Detektywa internetowe żeglowanie było po szybko przeszedł do rzeczy: na ekranie pojawiło się zdjęcie frach- trosze czarną magią: twierdził, że szkoda mu szarych komórek na towca „Lucky Fellow", jego wiek, wymiary, wyporność, flaga, to- zgłębianie elektronicznego galimatiasu, zwłaszcza że nie miał szans, warzystwo ubezpieczeniowe. aby dorównać Bobowi, który to kochał. Całe, latami gromadzone — Zacznij od końca — przypomniał Jupe. przez trzech Detektywów archiwum mieściło się teraz na kilku „Lucky Fellow" cumował w tutejszym porcie, czekając na zała- megabajtach twardego dysku. A internet, jeśli się było specem i miało dunek. Fracht do Bahtiaru, firma „B.M.C. Inc", materiały biurowe. smykałkę, pozwalał na cuda. Nie zawsze legalne. Ale w drodze Na trasie P°^ Buenaventura w Kolumbii i ładunek jakichś minera- wyjątku cel od czasu do czasu mógł uświęcać środki, tów: Banghaz, Libia. Co zabierają z Buenaventury? A w Libii: zała- — No to jesteśmy w kapitanacie — poinformował Bob, nie od- dunek czy wyładunek? Bob porównał dane z cumującym w ich rywając oczu od monitora. — Teraz spróbujemy wejść w doku- porcie holenderskim frachtowcem — tu informacja była pełna mentację statków, które mają opuścić port. Na przykład w tym ' szczegółowa, co, ile, dla kogo. tygodniu. — Palce pomknęły po klawiaturze, monitor zamienił się — Nasz „Lucky Fellow" ma bałagan w papierach — zauważył w kalejdoskop. Potem obraz zastygł i na ekranie pojawił się napis pete- — ' ani ^owa o Auckland w Nowej Zelandii. „Password?" — Źle — mruknął Bob. — Co to za sekret, rejsy i po- — Kolumbia to narkotyki — wtrącił Bob, nie odrywając oczu rty przeznaczenia? Szyfr dałoby się złamać, ale to może potrwać od monitora, na którym pojawiło się nazwisko kapitana statku: Ni- licho wie jak długo, kos Karangulis. — Mógłbyś porozmawiać z ojcem — powiedział Pete. — Re- — l wojna mafii narkotykowej z wojskami rządowymi — po- porterowi „Los Angeles Suń" chyba nie odmówiono by informacji, wiedział Jupiter. — A w Libii szkoli się terrorystów z różnych stron Dla zmyłki zapytałby o kilka różnych frachtowców, między innymi świata. o „Lucky Fellow". Bob znowu rozpoczął wędrówkę po internecie, aż dotarł do — Odpada — mruknął Bob. — Dosyć się napociłem, żeby go P0"1" Auckland. Udało mu się wywołać na monitorze listę statków namówić na wywiad z Dianą Bundy. Poza tym, wyjechał na repor- l spodziewanych w nowozelandzkim porcie do końca przyszłego taż i wróci dopiero za tydzień, miesiąca. Był wśród nich frachtowiec „Lucky Fellow". — A gdyby tak spróbować od końca? — zaproponował Jupiter. — A Jednak... — mruknął Pete. — Nie bardzo rozumiem — powiedział Bob. — Mógłbyś dowiedzieć się czegoś o ładunku? — zapytał Jupe. —Rejestr statków—wyjaśnił Jupe.—To już żaden sekret. Może Bob P^cz dobry kwadrans toczył bój z klawiaturą i powiodło to świecące pudło wyszpera coś ciekawego na temat „Lucky Fel- sie: „Lucky Fellow" miał wyładować w Auckland materiały biuro- |ow". w^ nadane z Bahtiaru przez firmę „B.M.C. Inc". Bob puknął się w czoło i posłał im swój słynny, pełen wdzięku, — N() to Jesteśmy w domu — powiedział Jupiter Jones. — Ma- przepraszający uśmiech, teriałami biurowymi można od biedy nazwać grające długopisy, — To świecące pudło zasysa jak muł i oducza myśleć — po- a\e nie bron automatyczną. Zrób wydruk. wiedział. — Udaje, że myśli za ciebie. Dobrze mieć obok kogoś. Kopiarka wynotowała wszystko, co dotyczyło frachtowca „Lu- kto na nim się nie zna. cky Fellow". Znów rozpoczął koncert na klawiaturze. Tym razem komputer — Ra\i Scott nie wie, w co się wpakował — mruknął Pete. Jupe mrugnął do Boba, obaj się uśmiechnęli. — Mówisz „Raif", a myślisz „Lily" — zauważył Bob. — Chyba ukrywasz coś przed nami. Pete zarumienił się, odwrócił głowę. Rzeczywiście myślał o Li- ly. Myślał o niej dużo częściej i zupełnie inaczej niż w przypadku rutynowego śledztwa prowadzonego przez Trzech Detektywów. ROZDZIAŁ 8 PORWANIE PORWANE) Sekretarka natychmiast wprowadziła Jupe'a do gabinetu preze- sa i wyszła, starannie zamykając za sobą masywne drzwi. Raif Scott miał podkrążone oczy, wyglądał mizernie i blado. Nie wstając zza biurka i nie witając się, wskazał Jupiterowi rattanowy fotel. — Zadzwoniłem do ciebie, bo sprawy zaszły za daleko — po- wiedział drewnianym głosem. — Wiem o wszystkim. Mimo moich próśb, dalej drepczecie po piętach księciu Ahmedowi. Może to i le- piej? Książę nie wierzy, że to nie ja napuściłem was na niego. Jest pewien, że pomogłem wam w ucieczce z jego apartamentu. Po- mysł z „pożarem" był sprytny. — Dziękuję w imieniu swoim i kolegów — powiedział Jupiter Jones. Prezes pochylił się w stronę Jupe'a. —To są bardzo niebezpieczni ludzie—wyszeptał. — Nie chciał- bym was narażać, ale nie mam wyjścia. Los mojej firmy zależy od transakcji z grającymi długopisami. Ona musi dojść do skutku. Śmiertelnie boję się o córkę. Już widzę, że nie osiągnę z nimi poro- zumienia. Chcą mi zabrać wszystko, cały zysk z transakcji. Będę bankrutem. Nie udało mi się wynegocjować uwolnienia Lily. Jest coraz gorzej... — Urwał, zacisnął wąskie usta. — Czy stało się coś? — zapytał Jupe. Raif Scott wysunął szufladę biurka. Wyjął stamtąd czarne pudełko. — Najpierw przysłali mi palec. A teraz... Spójrz. Otworzył szkatułkę. Na zakrwawionej ligninie leżało ludzkie ucho. 69 * mówiąc, mister Andrews, co było, a nie jest, nie pisze się w re- Bob Andrews bez trudu odnalazł w Beverly Hilis elegancki sklep jestr. jubilerski o nazwie „Kraina szmaragdów", należący do Ronalda — Może jednak być opisane w „Los Angeles Suń" — powie- Minga. Za podświetloną kryształową ladą, jaśniejącą od drogocen- dział Bob. — Mój ojciec tam pracuje jako reporter i zbiera materiał nych kamieni w platynowych i złotych oprawach, stał elegancki o Dianie Bundy. W materiałach pojawia się pańskie nazwisko, cho- młodzieniec podobny do Jamesa Bonda. dzi bodaj o kartę kredytową. — Czym mogę służyć? — zapytał, przyglądając się podejrzli- — Nasze przysłowie mówi: Nigdy nie bądź adwokatem wła- wie wytartym dżinsom Boba i jego bawełnianej koszulce z napi- snej lekkomyślności, jeżeli nie chcesz stać się pośmiewiskiem świata sem „Madonna loves you" w pomarańczowym serduszku. — Chińczyk westchnął i uśmiechnął się lekko. — Postanowiłem Bob podał mu wizytówkę Trzech Detektywów, wycofać prywatne oskarżenie przeciwko pannie Bundy. To miła — Chciałbym zamienić parę słów z panem Mingiem — powie- dziewczyna i pełna fantazji, choć nie brak jej tupetu. Wzruszyła dział, mnie opowieścią o umierającej siostrzyczce i zbiórce pieniężnej — Obawiam się, że szef jest bardzo zajęty — odparł uprzejmie na przeszczep szpiku kostnego. Upoważniłem ją do podjęcia dwu- James Bond. stu dolarów. Pomyliła się o jedno głupiutkie zero. Pal sześć te dwa — W osobistej sprawie. Ważnej dla pana Minga. Obawiam się, tysiące, ważniejsza jest reputacja. że miałby do pana żal, gdyby mnie pan nie zaanonsował—powie- — Być może przekonam ojca, żeby nie pisał o panu — Bob dział równie uprzejmym tonem Bob Andrews. także się uśmiechnął. — Dobrze pamięta pan Dianę Bundy? Jej Młodzieniec chwilę się wahał, potem nacisnął jakiś guziczek twarz, sylwetkę? i szepnął na ucho kilka słów panience w ciemnym kostiumie, która — Mam fotograficzną pamięć. Zwłaszcza gdy chodzi o osoby nadeszła z zaplecza. Dał jej wizytówkę Boba. nadzwyczaj oryginalne. Zniknęła. Wróciła po paru minutach, l — Czy to ona? — Bob podał panu Mingowi fotografię opalają- — Pan Ming prosi, cej się na leżaku Lily Scott, zrobioną przez siebie z ukrycia. W stylowym chińskim gabineciku pełnym gablot z biżuterią —Tak—odparł po chwili jubiler. powitał Boba szpakowaty filigranowy Chińczyk w kimonie, do kto- — Ma pan absolutną pewność? rego nie pasowała jasnozielona muszka. — Pewne jest tylko, że na świat przyszedłeś i że go opuścisz, — Miło mi poznać młodego detektywa — powiedział śpiew- kiedy nadejdzie twój czas. — Pan Ming jeszcze raz przybliżył zdję- nie. — Mister Jupiter Jones? cię do oczu i zmarszczył brwi. — Hm... To chyba jest panna Bundy... — Bob Andrews — przedstawił się Bob. — Dlaczego „chyba"? — Co pana sprowadza w moje skromne progi, mister Andrews? — Nie umiem tego wytłumaczyć — powiedział jubiler ze skry- — Należy pan do osób poszkodowanych przez niejaką Dianę waną irytacją. — Ona. l zarazem nie ona. Gdyby na leukemię miała Bundy. Chciałbym prosić... chorować jej siostra-bliźniaczka, byłbym pewien, kogo przedsta- — To ja chciałbym uniżenie prosić, abyśmy o tym nie rozma- wia to zdjęcie. Lecz o bliźniaczce nie było mowy. wiali — przerwał mu Ming. — Nie wracaj nawet myślą do jaski- Bob wręczył Chińczykowi wyciętą przez Jupe'a z kolorowego ni, w której czai się wstyd, głosi stara chińska sentencja. Inaczej tygodnika fotografię aresztowanej Diany Bundy. — Czy to ta sama osoba? Pan Ming porównał zdjęcia. Zmarszczył brwi jeszcze mocniej. Jego okrągła żółtawa twarz wyrażała konsternację. — Nałożyłem na siebie trzy obrazy — powiedział po pauzie. — Te dwa i trzeci, wpisany w moją pamięć. Jeden z nich nie przy- lega do pozostałych. — Który? — spytał Bob. Jubiler wskazał na fotografię opalającej się Lily. — Mam niejasne wrażenie, że jest to ktoś inny, łudząco podob- ny do mojej przelotnej znajomej. Wyraz twarzy, proporcje sylwet- ki... Mam jubilerskie oko. To nie jest Diana Bundy. Na pewno nie jest! — dorzucił z mocą po kolejnej pauzie. — Czy mogę oczeki- wać, że w związku z tą sprawą w „Los Angeles Suń" nie ukaże się moje nazwisko? — Przyrzekam to panu — powiedział stanowczym tonem Bob Andrews. —Jeśli tak dalej pójdzie, przyślą mi całą Lily w plasterkach — powiedział do Jupitera Raif Scott. — Podobno wiecie, gdzie ją ukry- wają. Czy potraficie uwolnić moją córkę z rąk tych zbirów? — Być może — odparł ostrożnie Jupe. — Zapłacę bardzo dużo. Byle bez rozgłosu, dyskretnie, l pod warunkiem, że w razie niepowodzenia nie padnie moje nazwisko. — Przedtem muszę zadać panu parę pytań — powiedział Jupe, wpatrując się w pudełko i jego makabryczną zawartość. — Dla- czego nie wstrząsnęła panem ich pierwsza przesyłka? — Wstrząsnęła. Liczyłem, że sam to załatwię. Ale teraz sprawy zaszły za daleko. — Dlaczego nie zwraca się pan do policji? — Policyjnej machiny nie da się zatrzymać — powiedział Raif Scott. —Jeśli aresztują przestępców, zapewne odzyskam Lily, ale zostanę bankrutem. Przepadnie kontrakt i „PEN Co" ogłosi upa- dłość. — To jest logiczne — zgodził się Jupiter Jones. 72 — Nie mając zakładniczki, Ahmed ibn Rahman będzie musiał pójść ze mną na ugodę. Zapłaci za krzywdę mojego dziecka. Jupiter miał już na końcu języka pytanie o drugą Lily, tę z sana- torium w Brighton, lecz w porę się powstrzymał. Właściwie znał odpowiedź. Nie należało przyciskać Scotta do muru. — Czy zobowiązał się pan w umowie, że sprzedaje firmie księ- cia Ahmeda grające długopisy z dostawą na miejsce? — zapytał. To pytanie było bardzo ważne. Mogło wiele wyjaśnić. Raif Scott patrzył na Jupitera z uwagą. — Nie — odparł po pauzie. — „B.M.C. Inc." odbiera towar z fa- bryki. Pakowanie, załadunek i transport wzięła na siebie. Jupe odetchnął z ulgą. Nie powiedział Scottowi, że w skrzy- niach jest tylko trochę długopisów z wierzchu, a pod spodem śmie- ci. Ważne było, że „PEN Co" nie maczała w tym palców. Raif Scott pokazał Jupiterowi umowę. Wszystko się zgadzało. — Ostatnie pytanie: czy „PEN Co" zobowiązała się na piśmie do przekazania terenów fundacji księcia? — Otóż nie! — rzucił ponuro Scott. —To była ustna obietnica. Wymuszona. Oni chcą mnie ograbić. Nie mają żadnego dokumentu w tej sprawie. Jupe po raz wtóry odetchnął z ulgą. To wykluczało Raifa Scotta z kręgu podejrzanych. Zasadą działania Trzech Detektywów było podejrzewanie wszystkich uczestników badanej sprawy i wyłącza- nie z podejrzeń tylko na podstawie dowodów. Trik z córką jeszcze czekał na wyjaśnienie, lecz nie obciążał Scotta aż tak bardzo. jupiter wstał z fotela. — Mam coś na pocieszenie — powiedział. — Są szansę, że Lily nie została okaleczona. — A to? — Scott wskazał na czarne pudełko. — Na pewno nie straciła palca. Co do ucha, jeszcze nie wiem. Ale będę wiedział. Dam panu znać. Proszę przeciągać pertraktacje z księciem, jak długo się da. Spróbujemy panu pomóc. Prezes „PEN Co" wyszedł zza biurka i w nagłym odruchu objął Jupe'a, uścisnął mocno. 73 — W tobie moja ostatnia nadzieja — wyszeptał i szybko od- wrócił głowę, jakby chciał ukryć łzy. Jasnowłosy sanitariusz omal nie zderzył się na szpitalnym kory- tarzu z uczniem technikum medycznego. — Cześć, lrving! — ucieszył się Jupe. — Szukam cię tu od go- dziny. — Czego chcesz? — mruknął blondyn, objuczony parą czar- nych plastikowych worków, które niósł do zsypu. Jupiter Jones machnął mu przed nosem studolarowym banknotem. — Biorę ucho. Profesor się zgodził na ucho zamiast palca. Od- walę preparat i semestr zaliczony! lrving zmarszczył czoło. Po chwili przypomniał sobie. — A, to ty. Nici z ucha, kolego. Znowu się spóźniłeś. Trzeba było brać, kiedy nadarzyła się okazja. — Niech pies kopnie tego wąsatego łysielca — zaklął Jupe. — Po raz drugi mnie ubiegł. — To wy się znacie? — nie tyle zapytał, co skonstatował sanita- riusz. — Pogadaj z nim, może ci odstąpi. Jupe machnął ręką z rezygnacją. Miał minę człowieka, który nie zaliczy semestru. Smętnie poczłapał w stronę wyjścia, gdzie czekali na niego obaj partnerzy. Dopiero tutaj wyprostował się, wciągnął brzuch, na ile się dało, i pokazał zęby w uśmiechu. Dyktafon wiernie zarejestrował rozmowę z lrvingiem. Grubas strzegący składowiska opon otworzył szeroko bramę i wypuścił vana ze Swenem i Jackiem. Samochód na chwilę zatrzy- mał się, Swen powiedział coś do grubasa, ten pokiwał głową twier- dząco. Miał na sobie mundur strażnika, u pasa rewolwer, w ręku halogenowy reflektor, którym oświetlił składowisko, lustrując góry opon. Potem zaryglował bramę i wrócił do swojej budki. Noc była parna, bez księżyca i gwiazd. Od oceanu dolatywał wiaterek nasycony wilgocią. Chyba zanosiło się na deszcz. Latar- nie rzucały rozproszone, mdłe światło na otaczający składowisko 74 wysoki mur, zwieńczony odłamkami szkła, wtopionymi w beton, i potrójną linią kolczastego drutu. Grubas popijał colę i rozwiązywał krzyżówkę. Nie szło mu. Jak się nazywa stolica Polski? Budapeszt czy Kijów? A może jeszcze inaczej? Dzwonek przy bramie wytrącił go z zadumy. Strażnik dźwignął się ociężale i wyszedł na zewnątrz. Zobaczył chłopaka na motocy- klu. Chłopak miał na sobie uniform „Pizza Hut" i trzymał przed sobą białe kartonowe pudło. — Dostawa — poinformował. — Pizza neapolitańska z drum- blami i parmezanem. Grubas zdziwił się. — Nie zamawiałem żadnej pizzy — powiedział. — Coś ci si( pochrzaniło, koleś. — Chrzanu do pizzy nie dodajemy — poinformował dostawca — Zamówili jacyś dwaj. Podjechali vanem i zamówili dla pan; pizzę neapolitańska. Już zapłacone. — A, to oni — uśmiechnął się strażnik. — Fajni goście, kto b' się spodziewał. Dostawca zsiadł z harleya. Grubas otworzył bramę i wziął 01 chłopaka kartonowe pudło. — Smacznego — powiedział dostawca. — Nasza pizza je' najlepsza w mieście. Jeszcze ciepła, radzę szybko zjeść. — Właściwie to ja się odchudzam — wyznał strażnik. — Al nie idzie mi jakoś, tyle na świecie smakołyków. — Mój przyjaciel ma ten sam problem. Po co się męczyć? Bu na dusza w bujnym ciele, od przybytku głowa nie boli, a drumbl są pyszności! Grubas nie wiedział, co to są drumble, wolał jednak nie przv znawać się do ignorancji kulinarnej. Kiwnął przyjaźnie chłopakc wi, zamknął bramę jednym z kluczy zawieszonych na kółku pr2 pasie i wrócił do swojej budki. Jupiter Jones, ukryty za kontenerem z żelastwem, skierował lo netę na okno budki: strażnik bez zwłoki rozpakował karton i z ei 75 tuzjazmem zabrał się do jedzenia. Miał fantastyczny apetyt, jak wszystkie grubasy. W pierwszej chwili Jupe'a ogarnęła zazdrość, ale w drugiej opamiętał się: farsz pizzy mógł być z lekka gorzkawy. Goryczka nie była przypadkowa. Po kwadransie grubas prze- rwał jedzenie i ziewnął od ucha do ucha. Po kolejnych pięciu mi- nutach spał już jak suseł. Zaprawa sportowa nie zawiodła: Pete w trzech rzutach przesa- dził bramę i zeskoczywszy na trawnik ruszył do budki strażnika. Bob poszedł w jego ślady. Zaczął majstrować przy szafce z bez- piecznikami, była zamknięta tylko na zasuwkę. Po chwili znalazł centralny wyłącznik. Przekręcił dźwignię. Zgasły latarnie i światło w budce, składowisko opon pogrążyło się w mroku. Pete pochylił się nad grubasem, który smacznie chrapał, roz- walony w fotelu obok resztek pizzy. Dla pewności zaświecił mu w twarz latarką i potrząsnął za ramię. Wartownik ani drgnął. Pete odczepił mu od paska kółko z kluczami. Otworzył bramę i uchylił ją lekko, wpuszczając Jupe'a, który nie był dobry w forsowaniu przeszkód. Potem wprowadził harleya, nie zapuszczając motoru, na teren składowiska. — Druga faza akcji: ja przy bramie, Bob pilnuje strażnika, ty wywozisz Lily — przypomniał szeptem Jupe. — Start. Pete, z kluczami w garści, pobiegł w stronę blaszanego baraku, przemykając między stertami opon. Umiał się orientować w ciem- ności. Po kilkunastu sekundach dotarł na miejsce. Metalowe drzwi blokowała masywna patentowa kłódka. Pete zaczął kolejno przy- mierzać klucze do zamka — żaden nie pasował. Cały plan na nic? Nie denerwować się, zachować spokój. To ich dewiza. Detek- tyw nigdy nie traci panowania nad sobą, nie ulega panice. Dotych- czas Pete Crenshaw był wierny tej dewizie, ale tu chodziło o Lily, a Lily znaczyła dla niego coraz więcej. Nie umiał pojąć, na czym to polega, ale serce samo przyspieszało rytm, gdy tylko o niej po- myślał. Myślał zaś bezustannie i podświadomie, rozmyślając rów- 76 nocześnie o całkiem innych sprawach, jakby po dwóch torach je- chały obok siebie dwa pociągi... Dość. Zacisnął zęby i kontrolując każdy swój ruch zaczął znowu przy- mierzać klucze do zamka. Tym razem płaski skomplikowany klu- czyk wszedł do otworu i obrócił się z łatwością. Kłódka ustąpiła. Świecąc latarką, Pete wślizgnął się do baraku. Lily spała, skulona na materacu, przykryta końską derką. Mu- siała mieć mocny sen, skoro nie słyszała chrobotania przy drzwiach. Pete przykucnął i delikatnie pogłaskał ciepły policzek dziewczyny. — Kto to?! — Pete Crenshaw. Cicho... Zabieram cię stąd. Smukłe ramiona Lily oplotły mu szyję. Poczuł na ustach wilgot- ny dotyk jej warg i zakręciło mu się w głowie, jak wtedy na plaży. Przytulił Lily mocno. Chciałby trzymać ją tak, w uścisku, przez resztę życia. Dobre sobie. Na resztę życia nie ma teraz czasu. — Musimy się spieszyć — szepnął. — Strażnik wkrótce się obu- dzi. — Nie mogę uciec. Kasa mi przepadnie. Ale cudnie, że jesteś. Znów zamknęła mu usta pocałunkiem. Pete przemógł się i od- sunął ją od siebie. — Jaka kasa? — spytał. — Musimy zwiewać! Już! — Nic nie wiesz, dzieciaku. —Wyczuł raczej, niż zobaczył jej uśmieszek. — Tylko za zgodą Scotta dam stąd nogę. — Teraz działamy na zlecenie Scotta — powiedział Pete. — Masz moje słowo. Lily poderwała się z materaca. — Od tego trzeba było zacząć. Droga wolna? Pete skinął głową. Środek nasenny, podany w pizzy grubasowi, mógł przestać działać po dziesięciu minutach. Uprzedził ich o tym Marvin, pomocnik aptekarza, kolega Jupe'a z podstawówki, który załatwił tabletki. Zostało pięć minut. Wyszli przed barak. Zgodnie z planem, Pete zamknął drzwi na kłódkę. Przy bramie oddał Bobowi kółko z kluczami i uruchomił 77 harleya. Lily wskoczyła na tylne siodełko. Jupe dał znak, że nic się nie dzieje. Harley ze zgaszonymi światłami zatonął w mroku. Bob wrócił do budki. Strażnik poruszał się niespokojnie, chyba odzyskiwał przytomność. Klucze zawisły na pasku. Brama zatrza- skiwała się automatycznie, klucz nie był potrzebny, aby ją zamknąć. Po chwili na składowisku zabłysły latarnie. Gdy grubas przecierał oczy, Jupe i Bob zjeżdżali już mustan- giem Pete'a na autostradę. Zasnąłem? — zdumiał się wartownik. — Pierwszy raz w życiu, psia kostka, zasypiam na służbie. O, kurczę, ale mam ciężki łeb... Szybko zrobił obchód składowiska, sprawdził kłódkę na drzwiach blaszanego baraku. Wszystko było w porządku. ROZDZIAŁ 9 W KIM ZAKOCHAŁ SIĘ PETE CRENSHAW Harley zatrzymał się przed drewnianym domkiem letniskowym położonym na leśnej działce, który państwo Crenshaw kupili przed rokiem i jeszcze nie zdążyli urządzić. W środku był tylko tapczan, stół i kilka krzeseł, ale lodówkę w mikroskopijnej kuchence Pete zawczasu włączył, zapełniając ją kartonami mleka i owocowych soków, pudełkami twarożków i sałatek warzywnych. Lily musi być wygłodzona. Niech sobie podje do syta. Faktycznie była głodna. Zaczęła od prysznica, a gdy wyszoro- wała się, owinięta w ręcznik kąpielowy zasiadła przy lodówce i po- chłonęła zachłannie kilka pudełek twarożku ze szczypiorkiem, górę plasterków ementalera, tyleż salami i talerz sałatki meksykańskiej, popijając to sokiem pomarańczowym. Dopiero wtedy rozejrzała się wokół, taksując kuchenkę i pokój, wyłożone sosnową boazerią. — Miło tu — powiedziała. — Czekamy na Scotta? — Dziwnie nazywasz ojca — uśmiechnął się Pete. — Pan Scott nie wie, że tu jesteś. Na nikogo nie czekamy. Lily zmarszczyła się, spojrzała spode łba na swego wybawcę. — Skłamałeś? Raif Scott nie kazał mnie uwolnić? — A ja się cieszę, że jesteśmy razem — powiedział Pete, od- wracając głowę. — Myślałem, że i ty... Nie dokończył. Lily wstała od stołu, wytarła usta serwetką, podeszła do Pete'a i zmierzwiła mu włosy, pocałowała w policzek. 79 — Nic nie wiesz, nic nie rozumiesz, głuptasie. Tu chodzi o du- ży szmal. Wy, bogaci, nie cenicie forsy. Ja muszę zebrać kasę, ina- czej stracimy farmę i będziemy dziadami. — Nie jestem bogaty — powiedział cicho Pete. — Nie jesteś synem prezesa „Worid Banking System"? — wark- nęła Lily, odsuwając się od Pete'a. — Wtedy też mnie okłamałeś? — Sama się okłamałaś — powiedział Pete. — Ja ci nie mówi- łem, że pochodzę z bankierskiej rodziny. Tylko potwierdziłem, że jestem podobny do ojca. To fakt. Lily potrząsnęła grzywą ognistych włosów, gniewnie wykrzy- wiając usta. —A niech to diabli! —zaklęła.—Jak pech, to pech! Kiedy się wreszcie zakochałam, musiałam trafić na faceta nie śmierdzącego szmalem! Pete'owi pomieszało się w głowie od sprzecznych uczuć. Na chwilę zgłupiał: Lily go kocha — jest o to wściekła na siebie — jakaś farma, konieczność zdobycia pieniędzy — rozczarowanie, że nie jest synem bankiera... „Kiedy wreszcie się zakochałam"... Więc i ona się zakochała. To najważniejsze. Zbliżył się do Lily, przytrzymał za ramiona, kiedy chciała się cofnąć. —Jesteś mi bardzo bliska — szepnął. — Czuję się szczęśliwy. — Ja też, i kicham na to! — usłyszał. — Muszę ratować rodzi- nę. Jeśli mnie uwolniłeś z rąk tych sukinkotów bez wiedzy Raifa Scotta, jestem załatwiona na amen. — O czym ty mówisz? — zapytał Pete Crenshaw. Rudowłosa w nagłym odruchu przytuliła się do Pete'a, ukryła mu twarz na ramieniu. — Niech będzie, straciłam głowę dla ciebie... — usłyszał jej szept. — Nie umiem dać sobie z tym rady... Cały czas mi się śni- łeś... Ale nie mam prawa. Przysięgłam ojcu, że nie zabiorą nam farmy. — Scottowi? Farmę? 80 — Daj sobie spokój ze Scottem. To tylko interes. On nie jest moim ojcem. Usta Lily powędrowały do ust Pete'a i przylgnęły do nich na długą chwilę. Poczuł leciutkie ukąszenie, które nie sprawiło bólu. Ogniste włosy dziewczyny pachniały kwiatem pomarańczowym, otuliły mu twarz, zatamowały oddech. — Chyba cię kocham — wyszeptał, patrząc w miodowe oczy. — Scott kazał cię uwolnić, działaliśmy na jego zlecenie. Powiesz mi, kim jesteś? — Lepiej, żebyś nie wiedział. „Lucky Fellow", niewielki frachtowiec o burtach pokrytych rdzą i liszajowatych nadbudówkach, stał przy nabrzeżu portowym, z ot- wartymi ładowniami. Dźwig powoli przenosił do nich kontenery i palety ze skrzyniami. Bob zaczepił młodego marynarza o wyglądzie Hindusa, obła- dowanego torbami zakupów, zmierzającego od bramy portowej w stronę statku. — Kiedy odpływacie? — zapytał. — Dziś w nocy, a bo co? — odmruknął marynarz angielszczy- zną z obcym akcentem. — Nie potrzebujecie pomocy do kuchni? Pływałem jako po- mocnik kucharza. Mam rodzinę w Nowej Zelandii. —Jest komplet. Jak chcesz, pogadaj z kapitanem, to ten wysoki, przy trapie. Nowa Zelandia? — Podobno płyniecie do Auckland. Mój brat tam mieszka, nie widziałem go od paru lat. — Nic nie wiem o Nowej Zelandii, ale mów ze starym, może coś doszło. Marynarz ruszył w stronę statku. Wyprzedziła go czarna limu- zyna z arabską tablicą rejestracyjną i zatrzymała się przy trapie. Kapitan wsiadł do samochodu. Bob Andrews pognał na parking za bramą, uruchomił silnik mustanga i poczekał, aż limuzyna wyje- dzie z portu. Ruszył za nią, zachowując sporą odległość. 6 — Brudny interes 81 Nie odjechała daleko. W dzielnicy knajpek portowych zatrzy- mała się na chwilę, kapitan wysiadł i nie rozglądając się wszedł do baru „Black Wing". Bob Andrews skręcił w boczną uliczkę i zaparkował obok śmiet- nika. Wprawnie naciągnął perukę z kręconymi baczkami, dokleił sobie wąsik i posmarował twarz kremem imitującym opaleniznę. Starczyło minuty, by zamienił się w ciemnowłosego Portorykań- czyka. Na szyi zawiązał kolorową apaszkę. Pomieszczenie baru „Black Wing" było zasnute mgłą od papie- rosowego dymu i Bob z pewnym trudem wypatrzył siedzących w ni- szy dwóch mężczyzn, kapitana i Ramireza. Byli zajęci rozmową. Barman napełnił kufel piwem i Bob powędrował do wnęki są- siadującej z niszą. Rozsiadł się przy poplamionym stole, pociągnął z kufla i założył słuchawki walkmana. Cieniutki kabelek zakończony łebkiem mikrofonu z przyssawką połączył walkmana ze ścianką oddzielającą nisze. —...wszystko jasne, Nikos? —W porządku, Al. Nocna wachta to nasi ludzie, tak to ustawiłem. —Jak tylko wpłyniecie na wody międzynarodowe. Za burtę. — Zrozumiałem. — Chyba że zdarzy się coś nieprzewidzianego. Wtedy tamte. Ale nic się nie zdarzy, możesz być spokojny. W Buenaventura zgłosi się do ciebie człowiek od Partagasa, przekaż mu, że są pewne kom- plikacje, ale kanał jest dobry. Niech szykuje kolejną partię towaru. Przelew z Libii trafi do nich via R.S. i „B.M.C.", to trochę potrwa. — Mogą spytać o komplikacje. —To nasz problem. Przekażesz Partagasowi, że R.S. trochę się stawia, ale Al Domingo nie z takimi sobie radził. W Libii długopisy odbierze major Radjani, ma pokwitować osobiście, powiedz mu, że następne dostawy... Rozmowa przeszła w szept. Zaraz potem Ramirez i kapitan wyszli z baru. Nawet nie spojrzeli na kruczowłosego Portorykańczy- ka z kuflem przesłaniającym połowę twarzy i słuchawkami walk- mana na uszach. 82 Jupe czekał przed salonem Maxa Factora przy Bulwarze Za- chodzącego Słońca, obserwując ruch na jezdni w lustrzanym od- biciu wielkiej kryształowej witryny, za którą, na postumentach różnej wysokości, obrzuconych płachtami kolorowego jedwabiu, lśniły fla- kony drogocennych perfum. Złocisty lexus zatrzymał się tuż przy nim. Tym razem limuzynę prowadził kierowca, Raif Scott wskazał Jupiterowi miejsce obok siebie na tylnym siedzeniu. Kierowcę od pasażerów odgradzała pancerna szyba. — Udało się? — zapytał niecierpliwie Scott, gdy tylko samo- chód ruszył, włączając się do potoku wytwornych krążowników, sunących Bulwarem. — Zakładniczka jest wolna — odparł Jupe. — Chwała Bogu — Raif Scott odetchnął z ulgą. — Mam nadzie- ję, że dobrze ją ukryliście. Oni nie dadzą łatwo za wygraną. Statek z długopisami musi dziś w nocy wypłynąć z portu, a nie wypłynie, jeżeli nie podpiszemy wspólnie dokumentów o sfinalizowaniu trans- akcji. Będą jej szukać. — Nie znajdą — zapewnił Jupiter. — Gdzie ukryliście Lily? Jupe już chciał odpowiedzieć, że umieścili dziewczynę w po- łożonym na odludziu domku letniskowym państwa Crenshaw, ale ugryzł się w język. — Lepiej, żeby nikt o tym nie wiedział, nawet pan — odparł. — Tak będzie bezpieczniej. — Może masz rację — powiedział bez przekonania Raif Scott. —Jutro rano będzie po wszystkim. Jeśli nie będą mieli czym mnie szantażować, zgodzą się na wcześniejsze warunki. Nie mogą opóź- nić wyjścia statku w morze. Zaćwierkał telefon komórkowy, Scott sięgnął po słuchawkę. Przez długą chwilę w milczeniu słuchał rozmówcy. — Nie blefuj — rzucił na zakończenie. — Nie macie jej. Czar- ne skrzydło, punkt siódma. Pamiętaj o potwierdzeniu przelewu, Żadnych sztuczek, Al. 83 Zakończył rozmowę. Nie potrafił ukryć zadowolenia. Dał znak kierowcy, żeby się zatrzymał. — Dziękuję — wyciągnął rękę do Jupe'a. — Wiem, że detekty- wi są dyskretni, więc o nic nie proszę i nie pytam. Honorarium jutro. Będziesz mile zaskoczony. —Jestem już teraz zaskoczony — powiedział Jupiter wpatrując się w lisią twarzyczkę Scotta. — Nie zapyta pan o zdrowie córki? — No właśnie! Jak się czuje moje dziecko? Mam nadzieję, że obejdzie się bez szpitala, bo nie chciałbym... — Obejdzie się — potwierdził Jupe, odczekawszy parę chwil. — Jest cała i zdrowa. — Chwała Ci, Boże! — wykrzyknął Scott. — A palec? Ucho? — Mistyfikacja — wyjaśnił krotko Jupiter. — Domyślałem się tego — powiedział Raif Scott. — To był pa- lec dorosłego mężczyzny. Co do ucha, też miałem wątpliwości. Teraz rozumiesz, dlaczego nie zapytałem. Jupe nie odpowiedział. Usprawiedliwienie Scotta nie brzmiało nazbyt przekonywająco. Usłyszał jeszcze, że swoje zadanie wyko- nali i mają zaprzestać jakichkolwiek dalszych działań: teraz sam już sobie poradzi. Do zobaczenia jutro w jego biurze, l pełna dys- krecja — wymaga tego dobro firmy, reputacja „PEN Co". Jupiter wysiadł. Nie czekał długo. Gdy tylko lexus oddalił się, do krawężnika podjechał wysłużony mustang z Bobem za kierownicą. Pete przykrył Lily Scott grubym włochatym pledem. Była bar- dzo senna. — Zamknij się od środka i nikomu nie otwieraj — powiedział. — Wrócę, jak tylko będę mógł. — Usiądź przy mnie. Na chwilę. A teraz mnie pocałuj. Pocałunek był delikatny i bardzo długi. Pete nie mógł wypuścić Lily z ramion ani uwolnić się z jej uścisku. Zresztą, nie chciał. Chło- nął pomarańczowy aromat jej włosów, zapach skóry, ciepło odde- chu. Pomyślał, że ta chwila mogłaby trwać w nieskończoność i że nie miałby nic przeciwko temu. Tak człowiek rozpoznaje szczęście. 84 Wrogiem szczęścia jest czas. — Muszę już iść — szepnął Pete, odsuwając się od dziewczy- ny. — Koledzy czekają. Do zobaczenia, Lily. — Nie nazywam się Lily — usłyszał. — Mam na imię Diana. Diana Bundy, na pewno czytałeś o mnie w gazetach. Wyszłam z więzienia za kaucją, grozi mi wyrok za różne przekręty. l co teraz? Teraz prawie wszystko jest jasne — pomyślał Pete Crenshaw — Jupe miał dobrego nosa. — To niczego nie zmienia między nami — powiedział cicho. — Naprawdę? Że naciągałam facetów na forsę? Że zagrałam córkę Scotta, bo jestem podobna do tej szczeniary-narkomanki? Ma zapłacić mi za to, dlatego nie chciałam z tobą uciec. Musiałam przestrzegać umowy. To on wykupił mnie z kicia. — Domyślaliśmy się— powiedział Pete. — Prawdziwa Liiy Scott przebywa na odwyku w Brighton. Ryzykowałaś życiem dla pienię- dzy? — Oddałabym życie, żeby ocalić naszą farmę — usłyszał jej drewniany wyciszony głos. — To moja ojcowizna, z dziada pra- dziada. Kilka lat z rzędu był nieurodzaj, popadliśmy w straszne długi. Przysięgłam rodzicom, że bank nie odbierze nam farmy. Część spłaciłam. Resztę spłaci Scott. Pete przejechał palcami po ognistych, lekko wijących się wło- sach Diany Bundy. — To niczego nie zmienia między nami — powtórzył półgło- sem. —Ja też zrobiłbym wszystko, gdyby moim rodzicom zdarzy- ło się nieszczęście. A teraz śpij. —Jeśli mnie przedtem pocałujesz. l tym razem pocałunek był długi, aż do zawrotu głowy, do peł- nego oszołomienia. Pete całym wysiłkiem woli zmusił się, aby wstać. — Nikomu nie otwieraj — przypomniał. — Kocham cię. Diana nie odpowiedziała. W ułamku chwili zapadła w sen. Pete wyszedł na palcach, przekręcił klucz w zamku. Harley pognał, klucząc leśnymi ścieżkami. ROZDZIAŁ 10 FINAŁ NA PEŁNYM MORZU W Kwaterze Głównej już od godziny trwała sztabowa narada Trzech Detektywów. Jupiter Jones pożerał bezwiednie — a może pod pretekstem gorączkowego sporu, licząc, że nikt nie zauważy — trzeci czekoladowy balonik. Pierwsze dwa były z orzechami; ten, najsmaczniejszy, z chałwą. Chałwę Jupe uwielbiał. Twierdził, że przy chałwie najlepiej mu się myśli. — Dianę Bundy należy wyłączyć ze sprawy — upierał się Pete Crenshaw. — Nie jest zawodową oszustką, walczyła o uratowanie rodzinnej farmy. Jeśli znajdziemy dla niej dobrego adwokata, sąd ją uniewinni. — My mamy znaleźć? — obruszył się Bob Andrews. — Niby dlaczego? — No, bo... Jupe mrugnął do Boba. — Obaj macie rację — powiedział. — Dobrego adwokata wynaj- mie dla Diany Raif Scott. Postaram się o to. A teraz dokonajmy re- kapitulacji. —Jupe mógł powiedzieć „zróbmy podsumowanie", ale od czasu do czasu lubił wtrącać tego rodzaju słówka. — Scottowi już nic nie grozi: nie mając zakładniczki, książę Ahmed będzie musiał rozliczyć się z nim uczciwie i zapłacić za grające długopisy. Ale tu dopiero zaczyna się sprawa. — Długopisy do Auckland, a do Libii broń dla terrorystów — wtrącił Bob. 86 — Niezupełnie — powiedział Pierwszy Detektyw. — Po pierw- sze, wycięliśmy im numer. Po drugie, w skrzyniach z długopisami nie było długopisów... — ...tylko śmieci — dokończył Pete. — No właśnie. — Jupe zamyślił się. — Miliony grających dłu- gopisów dla wyznawców islamu. — Wyjął z kieszeni długopis, nacisnął skuwkę. Rozległy się dźwięki „Jingle bells". — Scott sprze- dał, Ahmed kupił. Co się z nimi stało? — Płyną do Bahtiaru innym statkiem — powiedział Bob. — Może tak. Może nie. — Jupe poskrobał się w czubek głowy prawą ręką, a lewą sięgnął dyskretnie po czwarty balonik; cofnął ją szybko, zauważywszy kpiący uśmieszek Pete'a. — Mam tu pewną wątpliwość okapitalnym znaczeniu. — Co to jest „kapitalne znaczenie"? — zapytał Bob, jak zawsze dociekliwy. Jupiter nie odpowiedział. Przygryzał górną wargę, pogrążony w zadumie. — Dużo bym dał, żeby posłuchać ich rozmowy ze Scottem — odezwał się po pauzie. — Mają się spotkać o siódmej, tylko nie wiem gdzie. Była mowa o jakimś skrzydle... — Może o czarnym skrzydle? — Skąd wiesz? — Właśnie tam Ramirez spotkał się z kapitanem „Lucky Fel- Iow" — powiedział Bob. — Bar nazywa się „Black Wing", czyli „Czarne skrzydło". To taka portowa knajpka, mroczno, pełno dymu. Mój walkman nagrał na taśmę każde ich słówko. — Niech to powtórzy o siódmej — powiedział Jupe. — Jak się nazywał prokurator okręgowy, u którego byłeś z ojcem? —Bili Norton. jupiter Jones pochylił głowę. Po paru minutach miał już gotowy plan działania. Wyłożył go kolegom. Potem sięgnął po telefon ko- mórkowy. Informacja portowa potwierdziła, że m/s „Lucky Fellow" wychodzi w morze kwadrans po północy. Pierwszy opuścił przyczepę Pete Crenshaw. Wolałby być przy 87 Dianie, ale plan przewidywał jego obecność na nabrzeżu, jak naj- bliżej „Lucky Fellow". Miał już na sobie kombinezon hydraulika, na ramieniu torbę z narzędziami, w kieszeni komórkę. Bob Andrews, ucharakteryzowany na Portorykańczyka i ze słu- chawkami walkmana na uszach, zasiadł za kierownicą mustanga, gdy harley z Pete'em opuścił już składowisko staroci. Po drodze do baru „Black Wing" miał podrzucić Jupe'a do biura prokuratury okrę- gowej. Obok Billa Nortona siedział szpakowaty mężczyzna w mundu- rze oficera straży granicznej. Prokurator poprosił Jupe'a, aby po- wtórzył wszystko jeszcze raz, nie opuszczając żadnego szczegółu. Oficer dokądś zatelefonował. Kazał odszukać dokumenty cel- ne z odprawy „Lucky Fellow". Słuchał w milczeniu, robiąc jakieś notatki na kartce papieru. — Wszystko się zgadza — powiedział po odłożeniu słuchawki. — Frachtowiec wziął na pokład wojskowy ładunek specjalny do Nowej Zelandii dla tamtejszego departamentu spraw wewnętrznych, oraz materiały biurowe zamówione przez „B.M.C. Inc" w Bahtia- rze. Nie widzę nic podejrzanego. — Czy „Lucky Fellow" ma zawinąć po drodze do portów w Ko- lumbii i Libii?—zapytał Jupe. Oficer zajrzał do notatek. — Owszem — odparł. — W tym także nie ma nic szczególne- go. Frachtowce zabierają ładunki z portu do portu. To sprawa miej- scowych władz. Jupiter Jones wyjął z kieszeni dyktafon i puścił taśmę z rozmo- wą podsłuchaną przez Boba w barze „Black Wing". Prokurator i ofi- cer słuchali z rosnącym napięciem. — Znam nazwisko Partagas — powiedział Bili Norton, gdy nagranie się skończyło. —To jeden z większych dealerów narkoty- kowych w Kolumbii, poszukiwany u nas listami gończymi. — A my wiemy, kim jest major Radjani — mruknął oficer. — To wystarczy. Zajmiemy się sprawą. 88 — Proszę pilnie sprawdzić, czy w Auckland oczekują przesyłki wojskowej — powiedział Jupe. —Już o tym pomyślałem. Za godzinę będziemy wiedzieć. Dzię- kuję ci... — Jupiter Jones — przedstawił się oficerowi Jupe, wręczając mu wizytówkę Trzech Detektywów. — Mam do pana prośbę... Oficer straży granicznej wysłuchał Jupitera i pokręcił przeczą- co głową. Jupe nie ustępował, dalej wykładał swoje racje. — On mówi do rzeczy, Jim — odezwał się prokurator okrę- gowy. — Regulamin nie przewiduje... — Raz możesz machnąć ręką na regulamin. Na pełnym morzu całego frachtu nie skontrolujecie, a zawrócenie statku bez uzasad- nionych podstaw to śmierdząca sprawa. — Hm... Pomyślę. —Ja będę miał na oku hotel „Imperiał" — powiedział Norton. — Dasz nam znać przez radio, jeśli się potwierdzi. Oficer skinął głową. Spieszyło mu się; uścisnął rękę prokurato- rowi i razem z Jupe'em opuścił gabinet. Przed biurem czekał tereno- wy wóz z wojskowymi numerami rejestracyjnymi. Kierowca ruszył ostro. „Lucky Fellow" szykował się do odpłynięcia. Dwaj funkcjona- riusze straży granicznej w asyście kapitana statku zaplombował ładownie i zeszli z pokładu na brzeg. Tu pożegnali się z kapita- nem. Pete Crenshaw bandażował jakąś rurę taśmą izolacyjną i my siał o Dianie Bundy. Nie było sensu sterczeć na nabrzeżu. A jeśl ich śledzono? Jeśli Dianie w tej chwili grozi niebezpieczeństwo Do negocjacji ze Scottem bardzo jest im potrzebna zakładniczka A tutaj nic się nie może dziać. Rutynowe czynności załogi przeć wypłynięciem z portu. Chyba da sobie spokój z rurą i... Nie dokończył myśli: od bramy nadjeżdżała czarna limuzy na. Kapitan musiał na kogoś czekać przy trapie. Spojrzał na limu 89 l zynę, potem na zegarek. Pete ruszył wolniutko w jego stronę, po- Bob zdążył już dyskretnie przylepić kabelek z mikrofonem dc chylony nad rurą, opukując ją kluczem francuskim. Po chwili szyb- ścianki oddzielającej wnękę od niszy. kim krokiem minął go Ramirez i zbliżył się do kapitana. Czy Pete'owi —Jesteś łobuz, Raif—usłyszał ściszony głos Ramireza.—Toć tylko się wydało, że na niego spojrzał z uwagą? nie ujdzie na sucho. Żałuję, że nie zatłukliśmy tej małej dziwki. Zaryzykował. Rura biegła nieopodal trapu. — Złodziej złodzieja nie okrada, panie Scott. — To był gło Zobaczył, jak łysy wąsacz wręcza kapitanowi jakąś paczuszkę, księcia, chrapliwy i jakby zduszony. — Za nasze pieniądze... — Partagasowi do rąk własnych, l powtórz mu... , — Były brudne, są czyste — głos Scotta brzmiał twardo, z cień Pete wytężył słuch, ale nic więcej nie usłyszał. Potężny cios w tył ką nutką drwiny. — Dostaliście towar. Cena trochę wzrosła. Jesten głowy odebrał mu przytomność. Nie czuł, jak ręce Swena i Jacka i nadal do usług. podnoszą go z ziemi, jak na znak Ramireza zostaje wciągnięty po i — Miało być fifty-fifty — syknął Ramirez. — Forsa twoja, grunt trapie i spuszczony pod pokład przez wąski otwór luku. nasze. Orżnąłeś nas. Nie usłyszał, jak Ramirez powiedział do kapitana: — Złóż skargę. Że doliczyłem sobie ekstra dwadzieścia pro —To ten szpicel. Wiesz, co masz z nim zrobić, jak wypłyniecie cent. To jest ruletka. Domingo. Jeśli chcecie spokojnie odpłyną na pełne morze. ( z pukawkami, zapomnijmy o sprawie. — Ja też mam dzieci, panie Scott — powiedział szeptem ksia Kędzierzawy Portorykańczyk ze słuchawkami na uszach siedział że. — Gdybym dostał ucięty palec mojego syna, zrobiłbym wszysi przy kontuarze i niemrawo pociągał z kufla, nie zwracając na się- | ko. Nie rozumiem pana. Wy, Amerykanie... bie niczyjej uwagi — śniadych obdartusów z kuflami było tu wie- W słuchawkach rozległ się cichy śmiech Raifa Scotta. cej, tyle że nie miłośników muzyki. — Nie jesteśmy aż tak sentymentalni, chciał pan powiedzieć Za pięć siódma do baru weszli dwaj mężczyźni w dżinsowych j Raczej, aż tak naiwni. To nie był jej palec, l to nie była moja córkę kurtkach z postawionymi kołnierzami i w wełnianych czapeczkach. Za ścianką zaległa cisza. W końcu przerwał ją Ramirez: Usiedli przy stoliku w niszy, po drodze zamawiając u barmana dwie — Blefujesz, Scott. podwójne whisky bez lodu. Bob odczekał trochę, potem zsunął się — Mieliście mnie za durnia? Chodziło o czas. Dziś towar mu z barowego stołka i poczłapał z kuflem w stronę wnęki, gdzie aku- ^ wypłynąć. Statek nie wyjdzie w morze bez mojego podpisu. Si( rat zwolnił się stolik. Z trudem oddychał w kłębach tytoniowego demdziesiąt procent za wypranie waszych kokainowych pienięd2 dymu, lecz błogosławił sine obłoki, które czyniły go prawie niewi- to uczciwa prowizja. Przed nami przyszłość. Nadal produkuję gn docznym. Wnęka sąsiadowała z niszą. Ta sama nisza, ta sama wnę- i jące długopisy, hit na Bliskim Wschodzie... — Chichot w słuchav ka, jak na zamówienie, kach. — Kanał się sprawdził. Możemy pozostać partnerami, ale r Pięć po siódmej do zadymionej sali wkroczył rudawy jegomość moich warunkach. w kaszkiecie, rozejrzał się i ruszył w kierunku niszy. Bez słowa Znów cisza. Tym razem długa, l chrapliwy głos księcia Ahmed powitania przysiadł się do tamtych dwóch. ' — Wygrał pan. Statek musi wypłynąć. Podpisujmy. — Dla mnie kawa — rzucił do kelnerki, która właśnie stawiała Szelest papierów. Głos Scotta: przed Ramirezem i księciem Ahmedem po szklaneczce whisky. — — Miło, że rozstajemy się w przyjaźni, książę. Liczę na dak Z mlekiem i bez cukru, j współpracę. Pierwszy wyszedł Scott. Za nim ruszyło trzech ponurych męż- wsiedli we tró^ d0 samochodu- za nimi ^^ Policyjny n czyzn, pijących dotąd piwo przy barze. Bob odgadł: ochrona. l